- Mam nieodparte wrażenie, że zupełnie się zgubiliśmy – wymamrotał Adon,
przeciskając się przez plątaninę winorośli na polanę.
- Niemożliwe – odparł szorstko Kelemvor. – Jest tu tylko jedna droga, która prowadzi
do zamku Kilgrave i tego, co leży za nim.
- Ale mogliśmy już jakiś czas temu z niej zboczyć, Kel – jęknął Adon. – Kto to wie?
Dotychczas cichy las nagle z piskiem zbudził się do życia. Kelemvor stał obok
Midnight, Caitlan i Adona obserwując, jak z pni drzew wyłania się grupa dziwacznym
stworów. Wtem usłyszała ciche warknięcie i odwrócił wzrok. Ujrzał parę żółtych psów z
których każdy miał trzy głowy i osiem pajęczych nóg, zakradającą się do nich od tyłu. Psy
rozdzieliły się i ruszyły do ataku.
- Adonie! Midnight! Ustawcie się plecami do mnie. Musimy ochronić Caitlan! –
Kleryk i czarodziejka odpowiedzieli natychmiast, tworząc razem z Kelemvorem trójkąt z
Caitlan w środku.
Midnight przygotowywała się do uwolnienia zaklęcia obronnego, chaos w Krainach
go nie zniweczył. Chciała przyzwać magiczny przedmiot – pręt mocy – używając do tego
opadłej gałęzi. Czarodziejka zakończyła rzucanie dokładnie w chwili, kiedy skoczył na nią
pierwszy pies.
Nic się nie stało.
Przez chwilę Midnight poczuła w nozdrzach cuchnący oddech środkowej głowy
potwora, gdy trzy komplety szczęk rozwarły się szeroko, by rozszarpać jej ciało.
Za ich uprzejmość i wsparcie
książkę tę dedykuję:
Annie, Frankowi, Patricii, Gregory’emu, Laurze,
Marie, Millie, Billowi, Christine, Martinowi,
Michele, Tomowi, Lee, Joan, Allison, Larry’emu,
Jimowi, Mary i Alice.
Prolog
Helm, Ten Którego Oczy Nie Śpią, bóg strażników, stał czujnie, obserwując innych
bogów. Proces gromadzenia zakończył się. Odliczył się każdy z bogów, półbogów i
żywiołaków. Ściany goszczącego ich wspaniałego panteonu od dawna już nie istniały, lecz
pozostały okna, zawieszone w pustce powietrza, i to przez nie Helm wyglądał na popadający
w rozkład wszechświat. Panteon, z jego wieloma niedokończonymi ołtarzami, znajdował się
w sercu tego złowrogiego rozpadu; wybudowano go na wyspie, która była jedynie na tyle
duża, by stać się miejscem spotkań bogów.
Ścieżka z szarych, pokruszonych kamieni wznosiła się na wprost, poprzez morze
rozkładu aż do miejsca przeznaczenia, które leżało poza zasięgiem widzenia bogów. Była to
jedyna aleja, którą można się było wydostać z panteonu, lecz żaden z bogów nie był
wystarczająco naiwny, by na nią wstąpić, obawiając się, że urwista ścieżka może go
zaprowadzić w miejsce bardziej przerażające od tego, w którym się znajdował.
Przestrzeń wokół wyspy przypominała białe płótno nakrapiane hebanowymi
gwiazdkami. Promienie światła, tak silnego, że nawet oczy boga nie mogły w nie zbyt długo
spoglądać, zapłonęły na przetykanych kością słoniową gobelinach. Promienie te układały się
w runy i Helm zadrżał odczytując je.
Wszystko, co było, odeszło. Wszystko, co wiedzieliśmy, wszystko, w co wierzyliśmy,
jest kłamstwem. Czas bogów dobiega końca.
Potem runy zniknęły. Helm zastanowił się, czy to jeden z przyzwanych bogów wysłał
tę zagadkową wiadomość, by przestraszyć pozostałych, ale po chwili ten pomysł. Wiedział,
że runy zostały przesłane przez potęgę większą niż moc któregokolwiek z otaczających go
bogów.
Helm wsłuchiwał się w głuchy ryk grzmotu, kiedy powietrze zapełniły zastępy
szarych chmur, poprzecinanych czarnymi żyłami błyskawic. Nad panteonem zapadł mrok.
Chmury przesłoniły nieskazitelnie białe niebo, a wznosząca się z panteonu stroma ścieżka
skruszyła się i zapadła w rozległą toń morza rozkładu.
Helm był pierwszym z przyzwanych. W jednej chwili znajdował się w swojej
świątyni, wciąż rozpamiętując i rozważając swa ostatnie porażki w roli strażnika lorda Ao, a
w następnej stał już samotnie w środku panteonu. Wkrótce zaczęli się pojawiać inni pokrewni
bogowie. Wydawali się zdezorientowani, osłabieni podróżą do tego miejsca. Miejsca innego
od wszystkiego, co było do tej pory znane.
Wezwanie przyszły do nich, nosząc oblicze i postać tego, czego każdy z bogów
najbardziej się obawiał. Mystrze, bogini magii, objawiło się ono w formie przepowiedni
magicznego chaosu. Dla pięknej Sune Ognistowłosej, bogini miłości i piękna, przybrało
postać wymęczonej, toczonej chorobą istoty, która przeklinała swój los, dostarczając Sune na
miejsce. Do Czarnego Lorda, Bane’a, wezwanie przyszło w postaci całkowitej miłości i
zrozumienia, światła, które paliło jego esencję, porywając go z jego królestwa.
Wodząc powoli wzrokiem, Helm obserwował lorda Bane’a, panią Mystrę i lorda
Myrkula, toczących zawziętą dyskusję, po której kulminacji Mystra oddaliła się gwałtownie,
szukając dla siebie bardziej odpowiedniego towarzystwa. Spoglądając w inną stronę, Helm
zobaczył Llirę, boginię radości, o nieco zmartwionym wyrazie twarzy, odruchowo zaciskając
i prostującą palce, łapiące się na tej czynności i patrzącą na swoje ręce z przerażeniem. Za nią,
Ilmatera, bóg cierpienia, nie mógł powstrzymać potoku gromkiego śmiechu, tańcząc w
miejscu i szepcząc do siebie komentarze.
Przyglądającego się badawczo obliczom zgromadzonych Helma otoczyła małą grupa
bóstw, którymi wezwanie tak bardzo nie wstrząsnęło. Bóg strażników starał się zignorować
apele bogów, dla których godność najwidoczniej się już nie liczyła, kiedy jęcząc i wczepiając
się w niego, błagali o informacje.
- Mój dom został zniszczony! Moja świątynia w Planach została zrujnowana! –
bogowie powtarzali skargi jeden za drugim, ale Helm był głuchy na ich słowa.
- Ao wystosował wezwania. Wszystko będzie wyjaśnione w swoim czasie –
odpowiadał każdemu z nich, lecz wkrótce znużyło go powtarzanie i gwałtownie odegnał od
siebie grupę. Nadchodziła zmiana. Co do tego nie mogło być wątpliwości, doszedł do
wniosku, rozważając wolę jego nieśmiertelnego pana, Ao.
Ao miał tak ogromną wolę, że powstał mgły chaosu u początku czasu i zaczął tworzyć
równowagę pomiędzy siłami porządku i chaosu. Z tej równowagi życie: najpierw za sprawą
bogów w niebie, potem śmiertelników w Krainach. Ao, stwórca wszechrzeczy, wybrał Helma
na swoją prawą rękę. I Helm wiedział, że to moc Ao sprowadziła bogów do tego miejsca
szaleństwa i zagubienia.
Gdy Helm stał w ciszy, zastanawiając się, Talos, bóg burz, gwałtownie wystąpił
naprzód.
- Koniec tych sztuczek, powiadam! Jeśli nasz pan ma jakąś sprawę, pozwólmy my
przemówić, pozwólmy, aby jego mądrość wypełniła nasze niedobre serca i puste umysły! –
Talos wypowiedział słowo „mądrość” z taką ilością odrazy, do jakiej był w stanie się zmusić.
Innych to jednak nie przekonało; strach Talosa był równie oczywisty jak ich własny.
Wyzwanie boga burz pozostało bez echa. Wszyscy, którzy stali na wyciągnięcie ręki
od niego, odsunęli się dalej. W ciszy, jaka zapadła po wybuchu Talosa, zawarta była
odpowiedź bardzie deprymująca niż jakiekolwiek oświadczenie; w tej ciszy brzmiała
ostateczność osądu Ao. Wtedy bogowie zrozumieli, że ich los, jakikolwiek by miał być,
został przypieczętowany na długo przez przyzwaniem. Okropna cisza wypełniająca wielką
salę została rozproszona.
- Wy, którzy utrzymujecie równowagę, zwracam się do każdego z was i do wszystkich
razem!
Był to głos Ao, a słychać w nim było moc istoty tak potężnej, że bogowie w
odpowiedzi padli na kolana. Lord Bane jako jedyny przyklęknął na chłodnej podłodze
panteonu na jednym tylko kolanie.
- Jakże szlachetne było wasze dziedzictwo! Do was należała moc, by oddalać wiecznie
obecne zagrożenie nierównowagi między Porządkiem a Chaosem, a wy zachowujecie się jak
dzieci, uciekając się do nikczemnej kradzieży w waszej pogoni za władzą…
Bane nagle zastanowił się, czy istota, która dawno temu dała bogom życie, zwołała
swoje stworzenia po to, by naprawić swą pomyłkę i zacząć od nowa.
- Być może w przyszłości zginiesz, Bane – oświadczył Ao, jak gdyby myśli Czarnego
Lorda zostały wypowiedziane na głos. – Ale nie pozwól, by cię to kłopotało, gdyż taki los
będzie i tak łaskawy w porównaniu z tym, co wkrótce ci przypadnie – tobie i innym bogom,
którzy zawiedli moje zaufanie.
Na te słowa wystąpił naprzód Helm.
- Lordzie Ao, tablice były w moim posiadaniu, pozwól zatem…
- Zamilcz, Helmie, inaczej będziesz cierpiał los podobny do ich losu.
Helm zwrócił się twarzą do zgromadzenia bogów.
- Teraz przynajmniej znacie swoje przewinienie. Tablice Przeznaczenia zostały
skradzione.
Z ciemności wystrzeliła smuga światła, otaczając boga strażników. Wiązki białych
płomieni otoczyły jego nadgarstki i kostki i Helm został podniesiony na niemożliwą do
określenia wysokość, prawie poza zasięg zmysłów innych bogów, przyglądających się temu z
otwartymi ze zdumienia ustami. Bóg strażników, którego nikt przedtem nie pozbawił w taki
sposób kontaktu z podłożem, zacisnął bezradnie zęby, patrząc na plamę mroku, mroku
ciemniejszego niż kiedykolwiek widziano, który istniał, aby pochłaniać. Mroku, który był
gniewem lorda Ao.
- Stajesz więc przy towarzyszach, a nie przy swoim panu, dobry Helmie?
- Ano – odpowiedział przez zaciśnięte zęby bóg.
W tej samej chwili Helm został ciśnięty w dół, a jego upadek był zbyt szybki i
gwałtowny, by inni bogowie mogli go wyśledzić. Zakrwawiony i potłuczony od uderzenia,
zmagał się, by powstać i raz jeszcze spojrzeć w twarz swemu panu, lecz przerosło to jego siły.
Jego towarzysze nie uczynili żadnego ruchu, aby mu pomóc, odwracali też oczy od jego
błagalnego wzroku, pochyleni, wpatrzeni w kamienną podłogę panteonu.
Pojedyncze przebłyski światła ukazały zbliżające się czarne kręgi energii otaczające
bogów.
- Nie będziecie już dłużej przesiadywać w swoich kryształowych wieżach, spoglądając
w dół na Krainy, jakby były stworzone wyłącznie dla waszej rozrywki.
- Wygnanie – mruknął bez tchu Bane.
- Ano – powiedział lord Myrkul, bóg umarłych, czując, że trwoga przeniknęła nawet
do jądra jego pozbawionej życia duszy.
- Nie będziecie dłużej ignorować tego najważniejszego celu, dla którego zostaliście
stworzeni! Powinniście zdawać sobie sprawę z waszych wykroczeń i przypominać sobie o
nich bez końca. Grzeszyliście przeciwko swemu panu i poniesienie za to karę!
Bane poczuł jak zbliżają się wstęgi ciemności.
- Złodziej! – krzyknęła Mystra. – Pozwól nam odkryć dla ciebie tożsamość złodzieja i
zwrócić tablice!
Tyr, bóg sprawiedliwości, wzniósł ramiona w błagalnym geście.
- Nie każ nam wszystkim płacić za głupotę jednego tylko z naszych braci, lordzie Ao!
Ciemność, niczym strzał z bicza, cięła w poprzek twarzy Tyra, który upadł w tył,
krzycząc i zaciskając kurczowo dłonie na swych, teraz już bezużytecznych, oczach.
- Nie obchodzi was nic oprócz ratowania własnej skóry!
Bogowie zamilkli. Mroczne wstęgi napierały na nich gwałtownie, spychając ich bliżej
ku sobie, jak gdyby takie spędzanie w stado miało stworzyć pojedynczy cel dla gniewu Ao.
Bogowie zaczęli krzyczeć – jedni ze strachu, inni z bólu. Nie przywykli do takiego
traktowania.
- Tchórze! Kradzież tablic była ostateczną obrazą! Zwrócicie mi je, ale najpierw
zapłacicie za tysiąclecie rozczarowania.
Bane nie poddawał się naporowi wiązek energii, kiedy nagle drapieżne wstęgi
ciemności wystrzeliły, zamieniając się w oślepiające, chłodnoniebieskie płomienie, które
zaczęły go palić. Odwrócił się od światła i przez chwilę spotkał się spojrzeniem z Mystrą,
którą także, z lekkim uśmiechem na twarzy, nie ustępowała pod naporem. A potem wiązki
ciemności schwytały Bane’a i jego świat wypełnił ból, tak silny jak tylko bóg może sobie
wyobrazić i wytrzymać.
Po cierpieniu, które zdawało się trwać wiecznie, wszyscy bogowie zostali złapani
przez kręgi mocy i ściśnięci jeden obok drugiego. Dopiero wtedy mogli się na nowo poruszać
i myśleć.
I bać się. Tego byli najzupełniej pewni.
W końcu udało się przemówić lordowi Talonowi. Głosem słabym zachrypniętym
wydusił przerażony – Czy to koniec? Czy możliwe, aby to było wszystko?
Nagle bogom wydało się, że panteon znikł, a każdy z nich, wciąż opasany wiązkami
ciemności i związany z towarzyszami, spoglądał wprost w twarz tego, czego się najbardziej
obawiał – chaosu, bólu, miłości, niewiedzy. I każdy z nich zobaczył też swoje własne
zniszczenie.
- To był jedynie przedsmak mego gniewu! Teraz pijcie z czary wściekłości
prawdziwego boga!
Bogowie usłyszeli dźwięk jak żaden innych na świecie. Z ich ust wydobył się
potworny krzyk.
Mystra walczyła o odzyskanie choć o odrobiny kontroli, zapadając się w dół
niesamowitego wiru, zaprzeczającego wszelkim regułom rzeczywistości. Cierpiała ból nie do
zniesienia, kiedy jej boski stan był z niej wydzierany. Bogini magii nie była jednak jedyną,
która przeżywała męczarnie. Wszyscy bogowie z wyjątkiem Helma zostali strąceni z niebios.
Po pewnym czasie Mystra obudziła się w Krainach. Z przerażeniem stwierdziła, że jej
forma została zredukowana do pierwotnej esencji. Jej ciało było teraz żarzącą się masą
jasnobłękitnego światła.
- Zdobędziesz awatara – głos Ao rozbrzmiewał w jej umyśle. – Posiądziesz ciało
śmiertelnika i będziesz żyła jak człowiek. Może wtedy docenisz to, co kiedyś miałaś na
wyciągnięcie ręki.
A potem została sama.
Upadła bogini wyczekiwała jeszcze przez chwilę, a słowa lorda Ao odbijały się bez
ustanku echem w jej głowie. Jeżeli miała wcielić się w awatara, posiąść ciało z krwi i kości,
to Ao naprawdę zamierzał utrzymać bogów poza Planami. Chociaż Mystra podejrzewała, że
będzie on chciał ukarać swoje sługi – i z tej okazji zaplanowała nawet ukrycie szczątków
swojej mocy w Krainach – nie mogła się tak po prostu pogodzić z utratą swojego statusu, z
utratą swojego olśniewającego pałacu w niebiosach.
Bogini rozejrzała się dookoła, dygocząc – na ile była w stanie – w swej bezcielesnej
formie. Krajobraz, w którym się znalazła, mógł się wydawać atrakcyjny śmiertelnikom:
wokół rozciągały się pofalowane wzgórza, a na zachodzie horyzont zdominowały kształty
starego, rozsypującego się zamku. Tak, większości ludzi sceneria tak wydałaby się kojąca,
pomyślała Mystra, ale to niemiły widok dla oczu w porównaniu z moim domem.
Królestwo Mystry znajdowało się w Nirwanie, plamie ostatecznego porządku. Był to
doskonale zorganizowany, nieskończony obszar, gdzie światło i ciemność, gorąco i chłód,
były idealnie zbalansowane. W przeciwieństwie do chaotycznego krajobrazu Krain, struktura
Nirwany podobna była do wnętrza ogromnego zegara, którego przekładnie spotykały się w
równych, idealnie odmierzonych odstępach. Na każdej z tych przekładni opierała się domena
jednego z zamieszkujących Plan praworządnych bogów. Oczywiście Mystra uważała swoją
za najpiękniejszą w Nirwanie, a właściwie we wszystkich Planach.
Bogini magii przez chwilę przyglądała się uważnie szczątkom zamku, a potem po
cichu przeklęła Ao. Nawet gdyby ta ruina była dopiero co zbudowana, byłaby niczym więcej
niż schowkiem w moim domu, pomyślała zgorzkniale, a wizerunek jej wspaniałego,
błyszczącego pałacu pojawił się ponownie w jej umyśle. Wypełniający jej domenę zamek
zbudowany był z czystej magicznej energii, wyplecionej wprost z osnowy magicznej mocy
otaczającej Faerunu. Jak wszystko w Nirwanie, pałac miał doskonałą strukturę i był wieczny.
Jego wieże miały dokładnie tę samą wysokość, okna te same wymiary. Nawet magicznie
ukształtowane cegły, z których postawiono zamek, były identyczne. W centrum zaś domu
Mystry znajdowała się jej biblioteka, zawierająca każdą księgę i zwój, wymieniająca każde z
kiedykolwiek znanych w świecie zaklęć i kilka jeszcze nie odkrytych.
Mystra zwróciła wzrok na ciemne burzowe chmury, które wypełniły niebo.
- Będę miała swój dom z powrotem, Ao – powiedziała łagodnie. – I to niedługo.
Patrząc na przetaczające się po niebie obłoki, bogini magii zerknęła na coś jarzącego
się w powietrzu. Kiedy starała się skupić na zwisającym z chmur promieniu, poczuła, że kręci
jej się w głowie. Wciąż Jestem oszołomiona atakiem Ao, pomyślała, próbując jeszcze raz
dojrzeć, co migotało w przestrzeni od nieba do pobliskich ruin zamku. Przez chwilę jej wzrok
wyklarował się i rozpoznała falujący przed jej oczami obraz.
Niebiańskie Schody.
Schody, bez przerwy zmieniające swój kształt, jak obserwowała Mystra, były
popularną drogą podróży bogów między ich domami w Planach a Krainami. Choć bogini z
rzadka korzystała z mostów do Faerunu, wiedziała z nich znajdowało się w Krainach, i że
prowadziły do nexusa w niebiosach. Nexus z kolei prowadził do siedzib wszystkich bogów.
Podczas gdy Mystra wpatrywała się w nie wciąż zaczerwienionymi oczami, schody,
najpierw w postaci drewnianej spirali, zmieniły się w piękną marmurową drabinę. W pewnej
chwili bogini zdała sobie sprawę, czemu było jej tak trudno się na nich skoncentrować –
widzieli je jedynie bogowie albo śmiertelnicy o wielkiej mocy. W obecnej chwili nie była
żadnym z nich.
Świadomość ta popchnęła boginię do działania. Przystąpiła do odzyskiwania
odruchów mocy, które ukryła u zaufanej osoby w Krainach, na parę godzin przed wezwaniem
Ao. Zaczęła rzucać zaklęcie, by zlokalizować swoją schowaną moc. Nawet w swej rozmytej
formie, bogini magii z łatwością wykonała szereg skomplikowanych gestów i dopełniła
inkantację czaru. Ale kiedy już skończyła go rzucać, nic się nie stało.
- Nie! – wykrzyknęła Mystra, a jej głos odbił się echem po wzgórzach. – Nie możesz
odebrać mi siłą mojej sztuki, Ao. Nie zniosę tego!
Bogini spróbowała raz jeszcze rzucić zaklęcie. Z ziemi wystrzelił słup zielonej energii,
przemieszczając się szybko i otaczając Mystrę. Krzyknęła, kiedy energia uderzyła w jej
bezpostaciową formę. Błyskawice zielonego światła przebiły białoniebieski obłok mgły, którą
była bogini, przyprawiając ją o wrzask bólu. Jej wzrok spoczął na czarnych chmurach
wirujących wokół błyszczących Niebiańskich Schodów, a w chwilę później straciła
przytomność.
Na szczycie schodów, w nexusie Planów, lord Helm, bóg strażników, obserwował, jak
zaklęcie Mystry spełzło na niczym, a jego efekt pozbawił ją świadomości. Helm był wciąż
poobijany i zakrwawiony od gniewu Ao, lecz w przeciwieństwie do innych bogów zachował
postać, jaką zwykle przyjmował w Planach: ogromnego, uzbrojonego wojownika, z
otwartymi oczami wymalowanymi na rękawicach.
Wzrok Helma był niezmącony, odbijał jednak jego skutek, kiedy odwrócił się i
spojrzał w górę na wiszącą nad nim pulsującą, czarną chmurę.
- Co z moją karą, lordzie Ao?
Przez jakiś czas panowała cisza. Kiedy Ao przemówił, Helm powoli skinął głową.
Odpowiedź na jego pytanie nie była niespodziewana.
1
PRZEBUDZENIA
Najcięższa od niemal roku ulewa pochłonęła wąskie ulice twierdzy Zhentil, ale
Trannus Kialton tego nie zauważył. Nic nie mogło zakłócić jego snu. Okiennice małego,
wynajętego pokoju, który dzielił z piękną, acz samotną Angelique Cantaran, żoną
najbogatszego kupca sprowadzającego dla miasta przyprawy, drżały niezauważalnie w
obliczu szalejących na zewnątrz sił. Jedynie chłodny powiew, który zdawał się nagle przyjąć
jakiś kształt, zagroził jego spokojowi, gdy przepłynął przez pomieszczenie w kierunku
śpiącego mężczyzny i zniknął pomiędzy jego częściowo otwartymi ustami.
W powietrzu przetoczył się grzmot. Trannus śnił o mrocznej przestrzeni, gdzie jedynie
krzyki umierających wywoływały zadowolenie pana tego, zacienionej postaci na tronie z
wysadzanych klejnotami czaszek. Ogniście czerwone obłoczki gazu na przemian wylatywały
i wlatywały przez oczodoły czaszek, niknąc następnie w otwierających się i zatrzaskujących
szczękach innych czaszek, które wydawały się nadal krzyczeć długo po tym, jak powinna się
skończyć ich agonia.
Postać na tronie z czaszek była zbyt duża jak na człowieka, miała jednak z grubsza
ludzki wygląd. Nieprzenikniona czerń noszonych przez nią szat ożywiana była jedynie
rzadkimi pasami czerwieni. Na prawej ręce stwór nosił inkrustowaną klejnotami rękawicę,
splamioną krwią, której nic nie mogło spłukać.
Przestrzeń otaczająca tron przesłonięta była pobłyskującymi na niebiesko mgiełkami.
Choć piekielne pomieszczenie zdawało się nie mieć ścian, sufitu ani podłogi, można było
wyczuć rodzaj osaczenia, duszącego tych nieszczęśników, którzy trafiali tu, zanim upłynęły
ich ostatnie chwile i zanim spojrzeli w prawdziwą twarz odrażającego stwora siedzącego na
tronie.
Teraz jednak przerażająca istota wydawała się zadowolona siedząc samemu,
przyglądając się złotemu kielichowi wypełnionemu łzami jej wrogów. Władca tego
strasznego miejsca, bóg Bane, spojrzał nagle na śniącego, podniósł puchar i spełnił toast.
Trannus zbudził się gwałtownie, nerwowo łapiąc powietrze. Było to tak, jakby sen
pochłonął go do tego stopnia, że zapomniał o oddychaniu. Szaleństwo, pomyślał. Jego dłonie
i stopy były odrętwiałe i musiał wygrzebać się z łóżka, żeby stąpnąć silnie na ziemi,
pobudzając mrowiące kończyny. Wtedy poczuł nagłą potrzebę ubrania się i wkrótce poczuł
chłodny dotyk na swojej skórze. Angelique poruszyła się lekko, sięgając w jego kierunku.
- Trannus – powiedziała, niezadowolona, że zostawił jej za towarzysza jedynie ciepło,
jakie jego ciało pozostawiło w jedwabnej pościeli. Wyciągnęła dłoń odgarniając włosy z
oczu.
- Jesteś ubrany – rzekła, jakby starała się przekonać siebie samą o tym fakcie i
jednocześnie znaleźć dla niego wytłumaczenie.
- Muszę iść – stwierdził po prostu, choć nie miał pojęcia dokąd. Czuł jedynie palącą
potrzebę wyswobodzenia się z ograniczeń budynku.
- Wracaj szybko – powiedziała, moszcząc się wygodnie w objęciach miękkiego,
puchowego materaca. Zaspany wyraz twarzy, który temu towarzyszył, odbijał jej
przekonanie, że mężczyzna wróci. Trannus spojrzał na nią i nagle uderzyła go pewność, że
już nigdy jej nie zobaczy. Wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Na zewnątrz ulewa przemoczyła go do suchej nitki. Ulice miasta ukazały mu się w
świetle błyskawic. Z pozoru był sam, lecz wiedział doskonale, by nie ufać złudzeniom. Ulice
twierdzy Zhentil nigdy nie były tak naprawdę opuszczone, nosiły jedynie starannie
wypracowaną przez rzezimieszków i złodziei iluzję takiego stanu. W twierdzy cienie żyły i
oddychały, a potwory nawoływały ostrymi, wysokimi tonami ze swych mrocznych kryjówek.
Co zadziwiające, Trannus był naprawdę sam. Pozwolono mu przebyć niebezpieczny labirynt,
jakby droga przezeń została przed nim oczyszczona przez herolda, któremu nikt nie śmiał się
przeciwstawić.
Podczas wędrówki Trannus myślał o śnie. Wyobrażał sobie, że ulice śliskie były od
krwi jego wrogów, a padający deszcz pieścił go niczym łzy wdów po nich. W pobliżu uderzył
piorun, powalając fragment ściany. O ziemię wokół mężczyzny uderzył grad gruzu, lecz on
wciąż posuwał się naprzód, nieświadomy niczego poza alarmującym wezwaniem, które
dodawało sił jego znużonym nogom, nadawało cel jego rozmiękczonemu ulewą mózgowi i
żądzę przytępionemu sercu. Trannus zastanawiał się tylko, dlaczego właśnie on, niski kapłan
w służbie Bane’a, został obdarowany tą wizją, pobłogosławiony tym pożądaniem.
Przed sobą zobaczył świątynię Bane’a. Zatrzymał się, zafascynowany widokiem.
Sylwetka mrocznej świątyni wznosiła się ku niebu ogromnymi wieżami, sterczącymi w górę
niczym czarne, postrzępione ostrza, czekające, by przebić niczego nie podejrzewającego
wroga. Nawet w zaostrzający obraz świata świetle błyskawic świątynia była całkowicie
czarna. Nie było widać ani jednej szczeliny w granitowej fasadzie. Mnożyły się plotki, że
świątynia została skonstruowana w Acheron, mrocznej domenie Bane’a, a potem
sprowadzona do twierdzy Zhentil kamień po kamieniu, a spoiwem, które ją scementowało,
była rzeka krwi i cierpienia.
Trannus był zdziwiony, nie ujrzawszy żadnego wartownika przemierzającego granice
świątyni. Po chwili usłyszał dochodzący z cienia pijacki śmiech strażnika i jego towarzysza.
Dźwięk ten doprowadził go do wściekłości, dla której echem była furia burzy.
Trannus spojrzał w górę i zobaczył poprzez zasłonę deszczu ciężkie chmury pędzące z
niewiarygodną szybkością naprzeciw sobie. Nagle niebo eksplodowało. Ogromna, biała
chmura rozdzieliła się i wystrzeliły z niej ciemne błyskawice. Niebiosa stanęły w
płomieniach, gwiazdy zostały przysłonione. Wielkie, ogniste kule mknęły z nieba w dół.
Jedna z nich zbliżała się, szybując prędko, i urosła do okropnych proporcji, kiedy Trannus
zrozumiał, że kierowała się ku sanktuarium.
Nie miał a ni chwili, by wykrzyknąć ostrzeżenie, zanim kula uderzyła w mroczną
świątynię. Trannus stał jak wrośnięty w ziemię obserwując, jak granitowe iglice zajarzyły się
na żółto, potem na ogniścieczerwono, a następnie rozpłynęły się, tworząc roztopioną stertę.
Odłamki gruzu padały po obu jego stronach, nie robiąc mu krzywdy. Potem kapłan zobaczył,
jak ściany zawalają się do środka, a nad mroczną świątynią połyskuje czerwona łuna. Krew i
cierpienie jej przeszłych ofiar zdawało się przyjmować kształt ulatujących w górę bąbelków, a
w parę sekund cegły, szkło i metal zamieniły się w żarzącą się stertę żużlu i popiołu.
W końcu w miejscu gdzie kiedyś stała świątynia, nie pozostało nic prócz płonących
ruin. Trannus ruszył naprzód, w kierunku jej szczątków, zastanawiając się, czy wciąż śni.
Parujące, stopione resztki pod jego stopami nie parzyły go, a szalejące w zasięgu jego wzroku
ognie jedynie trzaskały i wygasały w miarę jak się zbliżał, otwierając mu ścieżkę do centrum
kataklizmu. Po jego przejściu płomienie powstawały, rozpoczynając swój taniec na nowo.
Patrząc na częściowo ocalałe ściany, Trannus wiedział, że znalazł się w pobliżu sali
tronowej swego pana i zatrzymał się, gdy wyrósł przed nim obiekt jego poszukiwań. Czarny
tron Bane’a pozostał nietknięty. W stronę Trannus podpłynęły delikatne białe mgiełki, a ich
widmowe kształty otoczyły pieszczotliwie nadgarstki kapłana. Był przez nie prowadzony bez
nacisku, zanim nie stanął dokładnie na wprost tronu, na którym wygodnie wypoczywać mógł
jedynie olbrzym. Obok niego stała stworzona dla potrzeb człowieka replika.
Wysadzana klejnotami rękawica ze snu kapłana spoczywała na mniejszym z tronów.
Trannus uśmiechnął się i po raz pierwszy cieszył się całym sercem, jego dusza poczuła
się wolna. To było jego przeznaczenie. Będzie rządził imperium ciemności. Jego marzenia o
władzy zostały nagrodzone.
Posłusznie podniósł rękawicę, czując przepływając przez niego dreszcze mocy. Jeden
z klejnotów nagle stał się pojedynczym czerwonym okiem, które błysnęło otwierając się, a
potem śledziło ruchy kapłana, błogo nieświadomego tego naruszenia prywatności jego
ceremonii.
Tajemnicze strużki złota i srebra spłynęły po rękawicy, gdy Trannus ostrożnie
naciągnął ją na dłoń. Dotkliwy ból przebił jego ramię, kiedy złowrogi ogień poraził jego
krwioobieg. Ciemność otoczyła bijące dziko serce kleryka, a jego krew zamieniła się w lód,
który wpłynął do jego mózgu, wypłukując wszelkie ślady poprzedniej świadomości
człowieka. Jego wargi ułożyły się w słowa „mój panie”, kiedy jego dusza została wygnana z
ciała w podmuchu białej mgiełki.
Czarny lord spojrzał swymi wątłymi człowieczymi oczami i poczuł nagłą słabość.
Ścisnął czarny tron, by dodać sobie sił, a w jego umyśle, teraz żałośnie ograniczonym
ludzkim rozumieniem, zawirowało, gdy podjął próbę pojęcia zmian, jakie spowodowało
przybieranie awatara. Nie mógł już dłużej przebijać wzrokiem zasłony dla śmiertelników,
odczytywać ani wpływać na chwilę i sposób, w jaki umierali jego wyznawcy. Nie mógł
przenikać kłamstw ani przewidywać nieszczęśliwych okoliczności, ani wdzierać się brutalnie
do ludzkich dusz, by poznawać prawdy ukryte w ich głębokiej nieświadomości. Nie mógł też
być świadkiem niemal nieskończonej liczby wydarzeń jednocześnie, oddziałując na nie i
komentując je doskonałą symfonią poczynań, podczas gdy jego umysł zajmował się już
czymś innym.
- Ao, co ty uczyniłeś? – wykrzyknął Bane, czując, jak delikatny kamień tronu kruszy
się pod naciskiem jego silnych palców. Walczył, by utrzymać swoją wściekłość na wodzy.
Niedługo przybędą inni, setki kolejnych czcicieli, których sny także nawiedził, i Bane musiał
być przygotowany.
Bóg niezgody siedział na małym czarnym tronie, starając się nie zauważać jego
większego odpowiednika, który niegdyś do niego należał. Moi wyznawcy będą na mnie
patrzyli i widzieli jedynie ludzką postać, myślał, jakby jeden z nich oszalał, twierdząc, że
nawiedził go i posiadał ich bóg. Doprowadzą jego ciało do śmierci, jak tylko skończą go
torturować, by wydobyć z niego, kto naprawdę zrównał świątynię z ziemią.
Czarny Lord wiedział, że aby podporządkować sobie swoich czcicieli, musiał wydać
się kimś więcej niż człowiekiem. Przywołał wizerunek, jaki nadal sobie w snach i przystąpił
do jego ucieleśnienia. Z kontaktu z wyznawcami Bane wiedział, że skarbiec umiejscowiony
był gdzieś pod świątynią, uformował więc w umyśle obraz nefrytowego diademu i
wypowiedział zaklęcie, które miało przenieść przedmiot w jego oczekującą dłoń. W chwilę
później, uzbrojony w diadem, zaczął recytować czar zmiany kształtu. Jego ruchy były
doskonale i pełne gracji, dokładnie takie jak wymagało tego zaklęcie.
Zaczął od oczu, rozpalając je od głębi czaszki. Otaczająca oczy awatara skóra nie
mogła wytrzymać takiego nadwerężenia, dlatego Bane przekształcał blade ciało aż stało się
czarne i zwęglone, twarde jak wygarbowana skóra, przykryta płatami częściowo
odsłaniającymi ukryte spustoszenia. Potem z poczerniałej czaszki wyrosły ostre kolce i
wizerunek Czarnego Lorda przybrał najbardziej potworną postać, nie przestając nadal
przypominać człowieka.
Dłonie Bane’a zamieniły się w pazury zdolne rozerwać na strzępy ciało i kości albo
roztrzaskać stal. Noszenie rękawicy stało się bolesne, lecz bóg wiedział, że nie ma wyboru,
jeżeli chce zrobić wrażenie na swoich czcicielach. Słyszał już ciężkie, powłóczyste kroki
swoich kapłanów, żołnierzy i magów przebijających się przez rumowisko w kierunku
roztrzaskanej sali tronowej.
Bane wyczuł, że coś było nie w porządku z zaklęciem. Był przekonany, że doskonale
odprawił rytuał, lecz płynąca przez niego moc, za sprawą której dokonywał pożądanych przez
siebie zmian, zaczęła nabierać impetu i nie chciała ustąpić, pomimo jego mentalnych poleceń.
Otaczające go powietrze sprawiało wrażenie, jakby stężało i wkrótce miało wycisnąć z niego
życie. Przez chwilę czysto ludzkiej paniki dążył do zaskoczenia czaru. Zamiast tego odkrył,
że jego nowe wcielenie odziane jest w czarne skóry i oblepione czerwieniejącą bluźnierczo
krwią.
Czarny Lord roztrzaskał diadem, by zaprzeczyć działaniu zaklęcia, które całkowicie
wymknęło się spod jego kontroli. Zamiast jednak odzyskać ludzkie ciało, Bane odkrył, że
efekty czaru nie zniknęły i że zachował stworzoną przez siebie monstrualną formę.
Bane nie miał czasu na rozważanie zagadkowego przebiegu działania czaru. Pierwszy
spośród grona jego czcicieli pojawił się z wyciągniętą bronią, gotów zniszczyć tego, kto
zbezcześcił mroczną świątynię. Wyznawca nie miał nawet szans otworzyć ust, zanim Czarny
Lord stanął na wysokości tronu i przemówił.
- Na kolana przed twoim bogiem – powiedział po prostu, trzymając świętą rękawicę
ponad odrażającą, uśmiechniętą szeroko głową swoje awatara. Kleryk natychmiast rozpoznał
artefakt i zrobił, co mu kazano, z wyrazem szoku na twarzy. Kolejni spieszący do
zrujnowanej świątyni czciciele po kolei szli za jego przykładem.
Bane patrzył w przerażone twarze swoich wyznawców, powstrzymując wzbierający w
nim wybuch śmiechu.
***
Midnight zamknęła oczy, czując świecące nad nią poranne słońce, czule pieszczące jej
twarz niczym ciepłe palce. To były te proste chwile, w których wspomnienie delikatnej strony
życia brało górę nad czarodziejką, pozwalając jej rozkoszować się błogim zapomnieniem
wyzwań, jakim ostatnio stawiała czoła. Będąc bliska dwudziestu pięciu wiosen, Midnight
przemierzyła Krainy i, jak uważała, nie pozostało wiele rzeczy zdolnych ją jeszcze zaskoczyć.
Doświadczenie mogło ją jednak – jej zdaniem – lepiej przygotować, zwłaszcza w obliczu
okoliczności, w których się obecnie znajdowała, a które były, najłagodniej ujmując, całkiem
niecodzienne.
Obudziła się w dziwnym łóżku, w miejscu, do którego nie pamiętała jak trafiła. Za
oknem zobaczyła małą polanę, a za nią gęsty las. Gdziekolwiek się znajdowała, nie dotarła do
miejsca swego przeznaczenia: otoczona murami miasta Arabel w północnym Cormyrze.
Jej ubranie, uzbrojenie i księgi były zgrabnie ułożone w stosik na mistrzowsko
wykonanej komodzie, stojącej w odległym krańcu ładnie przyozdobionego pomieszczenia,
jakby ktoś, kto się nimi zajął, chciał umieścił dobytek Midnight na widoku. Nawet jej sztylety
pozostawiono w zasięgu ręki. Wciąż czując się nieswojo, Midnight zauważyła, że jest ubrana
w piękną koszulą nocną z przedniego jedwabiu o kolorze pierwszych zimowych szronów
białą z bladoniebieskimi elementami.
Młoda kobieta niezwłocznie sprawdziła swoje księgi i odczuła ulgę stwierdzają, że są
nietknięte. Potem podeszła do okna i otworzyła je, wpuszczając do pokoju świeże powietrze.
Otwarcie okna wymagało pewnego wysiłku, jak gdyby było ono zapieczętowane i nie ruszane
przez lata. Pomieszczenie jednakże było nieskazitelnie czyste i z pewnością ostatnio
sprzątane.
Odwracając się od okna, Midnight zauważyła oprawne w złotą ramę lustro.
Wizerunek, jaki ujrzała odbity w jego tafli, był zaskakujący.
Jej sięgające do pasa włosy zostały umyte i skrupulatnie wyszczotkowane. Na
policzkach ujrzała sztuczny, choć subtelny rumieniec młodej panny. Jej wargi były niezwykle
karmazynowe, ktoś nałożył też wyjątkowo delikatny seledynowy cień nad jej oczami. Nawet
pieczołowicie utrzymywana sylwetka jej zgrabnego ciała złagodniała.
W porównaniu do brudnej i spoconej poszukiwaczki przygód, która przeżyła
poprzedniej nocy nieziemską burzę na drodze do Arabel, kobieta z odbicia w lustrze
wyglądała prawie jak bogini, mogąca omamić wyznawców przy pomocy swego
nadnaturalnego powabu.
Midnight sięgnęła do gardła i wyczuła pod koszulą chłodny metal wisiorka.
Zdjęła z siebie suknię i przysunęła się bliżej do lustra, by przyjrzeć się lepiej
naszyjnikowi. Był on biało-niebieską gwiazdą z żyłkami energii przebijającymi się przez
powierzchnię jak miniaturowe błyskawice. Kiedy odwróciła wisiorek, by zbadać jego
odwrotną stronę, poczuła, jak skóra na jej karku lekko się naciąga.
Łańcuszek naszyjnika był wszczepiony w jej skórę.
Rzucenie na gwiazdę prostego czaru wykrycia magii wymagało całkowitej
koncentracji, lecz jego rezultaty były zdumiewające. Wisiorek wybuchł gwałtownym
światłem, rozjaśniając całe pomieszczenie. Ten prosty element biżuterii zawierał moc tak
silną, że pod Midnight ugięły się kolana, a pokój powoli zakręcił się dookoła.
Midnight zwróciła się w kierunku łóżka, przeszła kilka kroków do wypchanego
pierzem materaca i położyła się nań, zanim zasłabła. Ściskając palcami prześcieradło,
zamknęła oczy, dopóki nie przeszły jej odczuwane wcześniej zawroty głowy. Potem
odwróciła się na plecy i jeszcze raz rozejrzała się po pokoju. Myśli pobiegły jej do wydarzeń
poprzedniego miesiąca.
Midnight przyłączyła się do Rysiej Kompanii pod dowództwem Knorrela Talbota
mniej niż trzy tygodnie temu, w Immersja. Talbota dowiedział się o śmierci wielkiego
jaszczura na wybrzeżach Morza Wyvernów. Ten właśnie jaszczur zaatakował wcześniej
przekraczających pustynię Anauroch wysłanników dyplomatycznych, o czym nie wiedzieli
mężni bohaterowie, którzy dopadli wiekowego smoka.
Z opowieści jedynego ocalałego wynikało, że smok połknął w całości odwiedzających
dyplomatów i pożarł rozliczne bogactwa przewożone przez nich jako dary dla władców
Cormyru. Talbota chciał odnaleźć resztki smoka i odzyskać pewną ilość połkniętych przez
niego magicznie zapieczętowanych sakiewek. Z pewnością była to brudna robota, ale również
bardzo dochodowa.
Poszukiwania powiodły się, a zadanie rozpieczętowania sakiewek przypadło
Midnight. Większą część dnia zabrało jej ostrożnie zdjęcie skomplikowanych zabezpieczeń,
którymi czarodzieje obłożyli przedmioty. Kiedy w końcu udało jej się rozbroić magiczne
pułapki, drużyna była zawiedziona dowiedziawszy się, że zawartością woreczków było coś,
co Talbota określił jako traktaty i kontrakty handlowe.
Midnight pozostała z kompanią, jako że Talbota wypłacał im wynagrodzenie z
zapasów złota, które zgromadził podczas poprzedniej wyprawy. Lecz nie dalej niż tego
samego wieczora dowiedziała się o jego tajnej misji.
Została właśnie zmieniona na warcie przez Goularta, krzepkiego mężczyznę, który
rzadko się odzywał, i zapadła w głęboki sen, kiedy zaalarmował ją dźwięk podniesionych
głosów. Głosy nagle ucichły, a Midnight przygotowana do obrony, udawała, że śpi. Po jakimś
czasie głosy znowu podjęły rozmowę i tym razem Midnight rozpoznała Talbota. Rzuciła czar
jasnosłyszenia, by podsłuchać konwersację, i dowiedziała się, że ich misja wcale nie
zakończyła się porażką.
Na zwojach znajdowały się prawdziwe imiona wielu czerwonych czarnoksiężników z
Thay. Informacje na dokumentach zostały zgromadzone przez różnych szpiegów na usługach
króla Azouna jako zabezpieczenie w obliczu zwiększającego się zagrożenia ze strony
wschodniego imperium. Treść tych pergaminów mogła zniszczyć czerwonych
czarnoksiężników.
Midnight była ostatnim rekrutowanym członkiem drużyny, i to z ważnego powodu.
Bliźniaki Parys i Bartholeme Guin byli prawdziwymi czarodziejami w kompanii. Odmówili
oni mieszania się do otwierania sakiewek, bojąc się, że zostaną pokonani przez pieczętującą je
magię odległego imperium. Zmusili Talbota do wynajęcia innego czarodzieja, by wykonał to
zadanie, z zamiarem zgładzenia nowego członka drużyny po ukończeniu roboty.
Talbot jednakże chciał powiedzieć Midnight prawdę i dać jej okazję przyłączyć się do
nich. Poszukiwali wrogów Czerwonych Czarodziejów, by przekazać pergaminy osobie
oferującej najwyższą cenę. Kiedy mężczyźni się spierali, Midnight użyła swojej magii, by
skraść cenne pergaminy i niepostrzeżenie uciec.
Wyruszyła w kierunku północnym od obozu na Trakcie Calantera, zmartwiona
dziwnym zachowaniem jej wierzchowca. Podróżowanie nocą nigdy dotąd nie niepokoiło
zwierzęcia; jego krwistoczerwona grzywa powiewała dziarsko na wietrze nawet w
najciemniejsze godziny poranka. Tej nocy jednak koń nie pozwolił Midnight przerwać
powolnego, wyważonego tempa jazdy, którym przemierzali końcowy dystans opuszczonego,
jak się wydawało, traktu, prowadzącego do warownego Arabel i znajdującego się tam
sanktuarium.
- Musimy dotrzeć do miasta jeszcze tej nocy – czule wyszeptała Midnight, zmęczona
już wrzeszczeniem, kopaniem i przemawianiem do konia, by pobudzić go do działania. Po
jakimś czasie zaczęła się obawiać, że kompania ją doścignie. Jednakże w zasięgu wzroku nie
było widać nikogo na otwartej przestrzeni drogi, nie było tu także żadnych przylegających do
traktu skupisk drzew, które mogły skrywać zasadzkę.
Midnight wyczuła pergaminy ukryte w pelerynie. Talbot i jego ludzie będą ją za to
ścigać. Choć nie odczytała jeszcze napisów, zdawała sobie sprawę z ich potęgi – potęgi
zdolnej zatrząść odległymi cesarstwami.
Wierzchowiec uniósł się na tylnych nogach, ale w zasięgu zmysłów Midnight nie było
nic, co mogło wzbudzić niepokój zwierzęcia. A potem zwróciła uwagę na gwiazdy. Wiele z
nich wygasało, by następnie zabłysnąć na nowo w ogromnych skupiskach. Midnight
podniosła rękę do góry w obronnym geście, gdy nagle pojawili się bracia Guin, dosiadający
samego powietrza, atakując ją z przodu i zza pleców. Ciemność oskrzydlająca Midnight
wypluła szarżujących na nią Talbota i resztę jego ludzi.
Kobieta walczyła dobrze, lecz przewaga liczebna stawiała ją w beznadziejnej sytuacji.
Jedynie fakt, że była w posiadaniu pergaminów, powstrzymywał napastników od jej
natychmiastowego uśmiercenia. Kiedy strącono ją z konia, zaczęła błagać boginię Mystrę o
wsparcie.
- Ocalę cię, moja córko – odpowiedział głos słyszalny jedynie dla Midnight. – Pod
warunkiem jednak, że zabezpieczysz powierzoną ci świętość.
- Tak, Mystro! – wykrzyknęła Midnight. – Wszystko, co każesz!
Wielka, biało-niebieska kula ognia wystrzeliła z ciemności z niewiarygodną
prędkością. Uderzyła w Midnight i jej przeciwników, otaczając ich oślepiającym kataklizmem
płomieni. Kobieta miała wrażenie, że jej dusza jest rozrywana na strzępy, była pewna, że
zginie. A potem zapadła nad nią ciemność.
Kiedy Midnight się przebudziła, zobaczyła przed sobą wypalony trakt i martwych
wszystkich członków Rysiej Kompanii. Pergaminy zostały zniszczone. Nie było śladu po jej
rumaku. A zagadkową, piękna biało-niebieska gwiazda wisiała na jej osmalonym karku.
Świętość Mystry.
Wciąż oszołomiona, czarodziejka zaczęła iść przed siebie. Była niemal zupełnie
nieświadoma szalejącej wokół niej nawałnicy. Choć była noc, trakt przed nią był oświetlony
jak w południe. Szła nim w kierunku Arabel, dopóki nie zasłabła z wyczerpania.
Od chwili kiedy zemdlała na drodze do momentu przebudzenia w tajemniczym
pomieszczeniu, w którym się teraz znajdowała, Midnight nie pamiętała nic. Nieświadomie
położyła dłonie na wisiorku, a potem zaczęła się ubierać. Gwiazda stanowiła z pewnością
przypomnienie przysługi, jaką wyświadczyła mi Mystra, zdecydowała Midnight. Czemu
jednak jest wszczepiona w moją skórę?
Midnight potrząsnęła z niedowierzaniem głową.
- Przypuszczam, że będę musiała poczekać na odpowiedź na to pytanie – powiedziała
przygnębionym głosem. W odpowiednim czasie znajdą się odpowiedzi. O tym była
przekonana. Inną sprawą było, czy będzie się ich domagała, czy też nie.
Midnight z niecierpliwością chciała przyjrzeć się nowemu otoczeniu, skończyła więc
prędko zbierać swoje rzeczy. Gdy schyliła się nad plecakiem, wpychając swą księgę czarów
razem z ubraniami, delikatny ruch powietrza ostrzegł ją, że nie była sama w nieznanych
komnatach sypialnych. W ułamek sekundy później poczuła dłonie na swoich ramionach.
- Pani – rzekł miękki głos. Midnight odwróciła się twarzą do źródła łagodnego
wezwania. Stała przed nią ubrana w biało-różową suknię młoda dziewczyna, wyglądająca jak
rozkwitająca przy najdrobniejszym poruszeniu delikatna róża. Jej ładna twarz otoczona była
długimi do ramion włosami, a gości na niej wyraz dziecięcego przestrachu.
- Pani – zaczęła znów dziewczyna. – Czy dobrze się pani czuje?
- Tak, wszystko w porządku. Ale była ostatniej nocy burza, co? – powiedziała
Midnight, próbując uprzejmością rozproszyć jej strach.
- Burza? – odrzekła ledwie słyszalnym szeptem dziewczyna.
- Ano – odpowiedziała Midnight. – Z pewnością wiesz o pustoszącej tę krainę
nawałnicy, poprzedniego wieczora…
Ton Midnight był surowy. Nie chciała dolewać oliwy do ognia, nie chciała jednak dać
się oszukać udawaną niewiedzą.
Dziewczyna wzięła głęboki oddech.
- Nie była żadnej burzy poprzedniego wieczora.
Midnight popatrzyła na dziewczynę, wstrząśnięta, że nie znalazła oznak nieprawdy w
jej oczach. Czarodziejka spojrzała ponownie w okno i zwiesiła głowę. Jej kruczoczarne,
długie do pasa włosy zsunęły się naprzód, przesłaniając jej twarz.
- Co to za miejsce? – wykrztusiła w końcu.
- To nasz dom. Mój ojciec i ja mieszkamy tutaj, i ty, pani, jesteś naszym gościem.
Czarodziejka westchnęła. Nie wydawało jej się przynajmniej, aby była czymś
zagrożona.
- Jesteś Midnight z Deepingdale. Obudziłam się i odkryłam, że jestem odziana jak
prawdziwa dama, a jestem jedynie podróżniczką, i wcale nie pamiętam, jak dotarłam do
waszego domu – rzekła. – Jak masz na imię?
- Annalee! – wykrzyknął ktoś za plecami Midnight. Dziewczyna zadygotała i zmusiła
się do odwrócenia w kierunku wejścia do komnaty, gdzie stał wysoki, żylasty mężczyzna z
grubymi, brązowymi lokami na głowie i bujnym zarostem na twarzy. Był ubrany w coś, co
przypominało miękki, brązowy habit, przepasany grubym, skórzanym pasem. Wyłogi jego
kołnierzyka zdobione były złotą koronką, podobnie jak szerokie mankiety koszuli.
Annalee przepłynęła obok Midnight i opuściła pokój, pozostawiając na drodze swego
przejścia muskając powietrze zapach jakichś egzotycznych perfum.
- Być może będziesz na tyle uprzejmy, by wyjaśnić mi, co to za miejsce i jak się w
nim znalazłam. Wszystko co pamiętam, to że wczorajszej nocy szalała tu dzika burza –
powiedziała Midnight.
Oczy mężczyzny rozszerzyły się gwałtownie, a jego dłonie bezwiednie powędrowały
do ust. Nie mógł ukryć zaskoczenia.
- Och, jak nadzwyczajnie – stwierdził, osuwając się na krawędź posłania. – Jak brzmi
twoje imię, przepiękna podróżniczko?
Midnight nagle zaczęła żałować, że nigdy nie pojęła odpowiedniej etykiety, aby z
gracją przyjąć ten komplement. Z tej właśnie przyczyny jedynie odwróciła wzrok i z
nadmierną uwagą przypatrując się podłodze posłusznie wyrecytowała swe imię i
pochodzenie.
- A twoje imię?… – zapytała. Słabość, którą wcześniej odczuwała, powróciła, i
Midnight zmuszona była przysiąść na brzegu łóżka.
- Jestem Brehnan Mueller. Jestem wdowcem, jak już się pewnie domyśliłaś. Razem z
moją córką mieszkam w tym domku w lesie na zachód od Traktu Calantera. – Mężczyzna
rozejrzał się po pomieszczeniu ze smutkiem w oczach. – Gdy moja żona zachorowała,
przeniosłem ją do tego pokoju gościnnego. Tu umarłą. Tak naprawdę jesteś pierwszą osobą,
która leżała na tym łożu od prawie dziesięciu lat.
- Jak się tu znalazłam?
- Po pierwsze, jak się czujesz? – zapytał Brehnan.
- Obolała. Zmęczona. Niemal… oszołomiona.
Mężczyzna skinął głową.
- Powiadasz, że zeszłej nocy była burza?
- Ano.
- Okrutna nawałnica naprawdę wstrząsnęła Krainami – powiedział Brehnan. –
Meteory rozszczepiły niebo i zrujnowały świątynie w każdym ich zakątku. Wiedziałaś o tym?
Midnight potrząsnęła przecząco głową.
- Wiedziała o burzy, nic o zniszczeniach.
Czarodziejka poczuła, jak napina jej się skóra na twarzy. Raz jeszcze spojrzała w
stronę okna. Nagle obraz przed jej oczami całkowicie się wyostrzył.
- Ale ziemia jest sucha. Nie ma ani śladu nawałnicy.
- Nawałnica zdarzyła się dwa tygodnie temu, Midnight. Najcenniejszy ogier Annalee
przestraszył się burzy, zerwał z uwięzi i uciekł. Doścignąłem go za lasem, w pobliżu traktu, i
tam właśnie cię znalazłem. Twoja skór jarzyła się poświatą, która z miejsca mnie oślepiła.
Zaciskałaś dłonie na wisiorku zawieszonym na twojej szyi. Nawet gdy cię tu przywiozłem,
jedynym co mogłem uczynić, było rozwarcie twoich zaciśniętych palców. Nie mogłem zdjąć
naszyjnika.
- Z początku obawiałem się, że łoże, na którym teraz siedzimy, będzie ostatnim
miejscem twego spoczynku, lecz stopniowo wracały ci siły. Dzień po dniu obserwowałem,
jak wracasz do zdrowia. A teraz wydobrzałaś.
- Czemu mi pomogłeś? – spytała nieobecnym głosem. Odczuwana przez nią słabość
przechodziła, wciąż jednak czuła się oszołomiona.
- Jestem kapłanem Tymory, bogini szczęścia. Widziałem cuda. Cuda na podobieństwo
tego, jaki z pewnością cię dotknął, zacna damo.
Midnight odwróciła się i spojrzała na kleryka, ledwie przygotowana na jego kolejne
słowa, lub też zapał, z jakim były wypowiadane.
- Bogowie przemierzają Krainy, droga Midnight! Tymory we własnej osobie można
ujrzeć między południowym posiłkiem a wieczerzą w zacnym Arabel. Rzecz jasna, jest też
skromny datek dla świątyni, jaki trzeba ofiarować w zamian za ten przywilej. Ale w końcu
czy widok boga nie jest kilku sztuk złota? A świątynię trzeba odbudować, sama rozumiesz.
- Jasne – odrzekła Midnight. – Bogowie… i złoto… i dwa tygodnie minęły… –
zauważyła, że pomieszczenie znów zaczyna wirować.
Zza okna doszedł niespodziewany hałas. Midnight wyjrzała przez nie i zobaczyła jak
Annalee prowadzi przez polanę konia, który spojrzał wprost w okno. Zaczęła gwałtownie
oddychać. Stworzenie pod opieką Annalee miało dwie głowy.
- Rzecz jasna, od kiedy bogowie przybyli do Krain, zaszło parę zmian – powiedział
Brehnan, a jego ton stał się pełen wyrzutu. – Nie próbowałaś jeszcze używać jakiejkolwiek
magii, nieprawdaż?
- Czemu?
- Magia stała się… niestabilna, od kiedy bogowie zstąpili do Krain. Lepiej nie rzucaj
żadnych czarów, o ile nie zależy od tego twoje życie.
Midnight usłyszała, jak Annalee nazywa każdą z głów rumaka innym imieniem i
prawie się roześmiała. Pokój zaczął dziko wirować, a czarodziejka wiedziała dlaczego – z
powodu zaklęcia, jakie rzuciła. Spróbowała się podnieść i upadła w tył na posłanie.
Przestraszony Brehnan zawołał ją po imieniu i usiłował schwycić za rękę.
- Zaczekaj. Nie jesteś jeszcze gotowa, by się gdziekolwiek wybierać. Poza tym drogi
nie są bezpieczne.
Ale Midnight już stanęła na nogi i skierowała się ku drzwiom.
- Przykro mi, ale muszę dostać się do Arabel – powiedziała wybierając z
pomieszczenia. – Być może tam ktoś będzie mi mógł opowiedzieć o tym, co działo się w
Faerunu przez te kilka ostatnich dni!
Brehnan obserwował, jak Midnight skierowała się ku traktowi, i potrząsnął głową.
- Nie, pani, wątpię, by ktokolwiek – być może z małym wyjątkiem mędrca Elminstera
– potrafił ci w dzisiejszych czasach wyjaśnić, co zdarzyło się w Krainach.
2
WEZWANIE
Kelemvor przemierzał ulice Arabel, a ogromne mury, które chroniły miasto przed
najazdami, w jakiś sposób zawsze znajdowały się w zasięgu wzroku. Choć nigdy by się do
tego nie przyznał, mury wprawiały go w irytację, a ich przechwalona gwarancja
bezpieczeństwa warta była dla wojownika niewiele więcej niż pręty klatki.
W miarę zbliżania się południa jego uszy wypełnił narastający zgiełk zwyczajnego
dnia w kupieckim mieście. Kelemvor przyglądał się twarzom mijanych osób. Ludzie przeszli
ostatnio sporo trudów, lecz na nic by się zdało to przetrwanie, gdyby ich duch został złamany.
Mężczyzna usłyszał odgłosy bijatyki, choć nie widział walki. Wojownik rozpoznawał
krzyki i dźwięk uderzeń o zbroję – dość spotykane w owych dniach zdarzenie. Być może
jednak ten pokaz był niczym więcej niż starannie zastawioną pułapkę, której celem było
przyciągnięcie uwagi samotnego podróżnego, a następnie rozpłatanie mu głowy i odebranie
sakiewki.
Takie zdarzenia również były w owych dniach często spotykane.
Odgłosy ucichły, przypuszczalnie podobnie jak ci, którzy je wydawali. Kelemvor
zbadał ulicę i spostrzegł, że nikt inny nie zareagował na bójkę. Zdawało się, że był jednym,
który ją słyszał. To oznaczało, że odgłosy mogły dochodzić z każdego miejsca. Zmysły
Kelemvor były niewiarygodnie wyostrzone, a to nie zawsze wychodziło mu na dobre.
Wciąż jednak napad, jeżeli w ogóle miał miejsce, nie był niczym niezwykłym. W
pewnym sensie Kelemvor odetchnął z ulgą, że walka była jedynie przyziemnym zajściem,
jako że niewiele rzeczy w Arabel – i w całych Krainach – wydawało się od pewnego czasu
powszednimi. Wszystko było niezwykłe, nawet magia była niegodna zaufania od czasu
Przybycia, jak zaczęto nazywać ten dzień. Kelemvor pomyślał o zmianach, których był
osobiście świadkiem przez ostatnie dwa tygodnie.
W noc wkroczenia bogów do Krain, jeden z jego bliskich towarzyszy leżał ranny w
swoich kwaterach po potyczce z włóczącą się bandą gobelinów. Żołnierz – i doglądający go
kapłan – zginęli w płomieniach ognistej kuli, która wystrzeliła znikąd, kiedy kleryk
spróbował posłużyć się swoją magią leczniczą. Kelemvor i inni świadkowie byli wstrząśnięci,
nigdy nie widzieli tak dziwacznego zdarzenia. Kilka dni później, po przegrupowaniu się
ocalałych z pożogi świątyni Tymory, z prowadzącą ich we własnej osobie boginią na czele,
kult oficjalnie odżegnał się od odpowiedzialności za poczynania kleryka, uznając go za
heretyka, który sprowadził gniew bogów.
Ten incydent był jedynie pierwszym z wielu dziwnych zdarzeń, których plaga spadła
na Arabel.
Pewnego ranka miejscowy rzeźnik wybiegł wrzeszcząc ze swego sklepu, jako że
tusze, które trzymał zamrożone, nagle ożyły, pałając żądzą zemsty na swoich oprawcach.
Kelemvor sam stał w pobliży maga, którzy rzucając prosty czar lewitacji odkrył, że
nie może nad nim zapanować. Sprawy wymknęły mu się spod kontroli i wojownik
obserwował, jak zmniejszająca się sylwetka krzyczącego czarodzieja zniknęła w chmurach.
Magia nigdy już więcej nie widziano.
Ponad tydzień temu, Kelemvor i dwaj inni strażnicy zostali wezwani celem podjęcia
próby uwolnienia maga, który powołał do istnienia oślepiającą sferę światłości, a potem
znalazł się uwięziony wewnątrz niej. Nie było wiadomo, czy przyzwał sferę celowo czy
przypadkiem. Działo się to przed tawerną Pod Czarną Maską, a strażnicy zostali wezwani, by
ujarzmić tłum ludzi tam zebranych i obserwujących, jak para czarodziejów usiłuje pomóc
swemu pobratymcowi. Sfera nie osłabła, dopóki nie minął tydzień i uwięziony mag umarł z
pragnienia.
Kelemvor cierpko zauważył, że interesy w Czarnej masce nigdy jeszcze nie szły lepiej
niż w tamtym tygodniu. A z wszystkiego, co słyszał od podróżnych szukających schronienia
w warownym mieście, wyglądało, że całość Krain – nie tylko Arabel – pogrążona jest w
chaosie. Kelemvor odegnał swoje myśli z tej ścieżki, zamiast tego nastawiając się na tu i
teraz.
Wojownika bolało prawie ramie. Niezależnie od maści i balsamów, którymi obłożona
była rana, ból nie zmniejszał się od kilku dni. Zazwyczaj do wykurowania go do zwykłego
stanu wystarczyłoby kilka czarów leczniczych, lecz Kelemvor, po tym co ujrzał, nie ufał
żadnej magii. Wciąż, mimo powszechnego braku przekonania do magii, wielu proroków,
kleryków i mędrców ogłaszało nową erę, epokę cudów. Wielu domorosłych wizjonerów
awansowało nagle z da lawiny zasłużonej anonimowości każdy z nich utrzymywał, że miał
bezpośredni kontakt z bogami, którzy przemierzali Krainy.
Jeden szczególnie żarliwy starzec przysięgał, że Oghma, bóg wiedzy i wynalazków,
przybrał postać Prrettiego, jego kota, i rozmawiał z nim w sprawach najwyższej pilności.
Podczas gdy nikt nie wierzył starcowi, powszechnie przyjmowano, iż kobieta wyszła z
płomieni pozostałymi po zniszczeniu miejscowej świątyni Tymory, była w rzeczy samej
boginią w ludzkiej postaci. Stojąc w centrum pożaru, kobieta wykazała moc zdolną
zjednoczyć umysły setek jej wyznawców, pozwalając im przez najkrótszą z chwil oglądać
rzeczy, których doświadczyć mógł jedynie bóg.
Uiściwszy opłatę za możliwość spojrzenia w twarz bogini, Kelemvor nie zauważył w
niej nic szczególnego. Ponieważ nie był wyznawcą Tymory, nie trudził się proszeniem jej o
wyleczenie ran. Był niemalże pewien, że policzyłaby mu więcej, gdyby to zrobił.
Poza tym ból nie pozwalał Kelemvorowi zapomnieć o tym, że Ronglath Knightsbridge
ugodził bardziej jego dumę niż ciało, zatapiając w nim głęboko nabijany kolcami buzdygan.
Toczyli pojedynek na samym szczycie dachu największej wieży wartowniczej, gdzie
Knightsbridge odbywał służbę. Podczas walki Kelemvor został wyrzucony przez mury
miejskie, lecąc z ogromną szybkością ku pewnej śmierci.
Ale nie umarł.
W wyniku upadku nie odniósł nawet poważnych obrażeń.
Wojownik przerwał rozważania i zerknął w swe odbicie w szybach domu
Gelzundutha, kupca o wątpliwej reputacji. Kelemvor przebił wzrokiem swój wizerunek i
popatrzył na wystawioną w oknie zbieraninę różnych przedmiotów. Plotki głosiły, że pod
skrupulatnie utrzymywaną fasadą kupna i sprzedaży wyrafinowanej biżuterii, imitacji broni i
rzadkich woluminów zapomnianej wiedzy, Gelzunduth zajmował się nielegalnym handlem
podrabianymi przepustkami i innymi fałszywymi dokumentami, jak również przekazywaniem
informacji dotyczących ruchów straży w obrębie miasta. Podejmowane przez tajnych
agentów straży liczne próby schwytania przebiegłego Gelzundutha na którejś z tych praktyk,
jak dotąd zawodziły.
Tuż przed tym, jak Kelemvor odwrócił się od okna, wygląd jego odbicia jeszcze raz
przyciągnął jego wzrok. Wojownik przyjrzał się swojej twarzy: przenikliwe, niemal świecące
zielone oczy, osadzone głęboko w mocno opalonej twarzy o silnie zarysowanych łukach
brwiowych, prostym nosie i niemal prostokątnej szczęce. Twarz otoczona była dzika grzywą
ciemnych jak heban włosów z kilkoma jedynie siwymi pasemkami, ujawniającymi, że
Kelemvor przemierzał Krainy od ponad trzydziestu wiosen. W miejscach, w których jego
ciało nie było zakryte odzieniem, dało się zauważyć, że jego klatkę piersiową i ramiona
porasta gęsty czarny włos. Miał na sobie kolczugę nałożoną na skórzany strój, a na plecach, w
przewieszonej przez ramię pochwie, spoczywał miecz o długości równej połowie jego
wzrostu.
- Hej, strażniku!
Kelemvor odwrócił się i zobaczył wątłą dziewczynkę, która go zawołała. Nie miała
więcej niż piętnaście lat, a jej delikatne rysy, wyglądały na naznaczone trudami i
niepokojami, jakich musiała w ostatnim czasie doświadczyć. Miała obcięte krótko, po
chłopięcemu, blond włosy, których potargane i pozlepiane potem kosmyki przylegały do
głowy. Jej ubranie wyglądało na odrobinę lepsze od łachmanów, z łatwością mogła być
wzięta za żebraczkę. Dziewczynka sprawiała wrażenie osłabionej, ale uśmiechała się dzielnie,
starając się poruszać pewnie, na co jej ciało nie było przygotowane.
- Jaką masz do mnie sprawę, dziecko? – spytał Kelemvor.
- nazywam się Caitlan Moonsong – odpowiedziała dziewczynka delikatnie łamiącym
się głosem. – I przebyłam długą drogę, by cię odnaleźć.
- Mów dalej.
- Potrzebuję szermierza – rzekła – na nie cierpiącą zwłoki wyprawę.
- Będzie nagroda za mój wysiłek? – zapytał Kelemvor.
- Wspaniała nagroda – obiecała Caitlan.
Wojownik nachmurzył się. Dziewczynka wyglądała, jakby w każdej chwili mogła
umrzeć z głodu. Nie dalej niż przecznicę stąd leżała gospoda. Pod Głodomorem, więc
Kelemvor wziął dziewczynę pod rękę i poprowadził ją w jej stronę.
- Dokąd idziemy? – zapytała Caitlan.
- Musisz wrzucić coś porządnego na ruszt, nieprawdaż? Z pewnością wiesz, że Zehla z
gospody Pod Głodomorem pomaga w takich potrzebach – Kelemvor zatrzymał się, cień
niepokoju przemknął po jego twardych rysach. Kiedy przemówił, jego słowa były wyważone,
a jego ton chłodny i surowy. – Powiedz mi, że nie musiałem cię o tym informować.
- Oczywiście że nie – odpowiedziała dziewczynka. Kelemvor nie poruszył się. Nie
opuścił go niepokój. – Nie musiałeś mi tego mówić. Nie wyświadczyłeś mi żadnej przysługi.
- Zgadza się – powiedział i podjął wędrówkę do gospody.
Caitlan pozwoliła się prowadzić, zmieszana dziwną wymianą zdań, jaka przed chwilą
miała miejsce.
- Wydajesz się zaniepokojony.
- Czasy są niepokojące – odrzekł Kelemvor.
- Zatem jeżeli chciałeś pomówić o…
Ale znaleźli się już przed Głodomorem i Kelemvor wprowadził dziewczynkę do
środka. Była spokojna pora dnia, jedynie kilku stałych bywalców przybyło na południowy
posiłek. Ci, którzy byli na tyle naiwni, aby gapić się na Kelemvora i dziewczynkę, zostali
obdarzeni spojrzeniem, które zmroziło im krew w żyłach, sprawiając, że z miejsca odwracali
wzrok.
- Trochę za młoda jak na twój gust, Kel – powiedział znajomy głos – ale
przypuszczam, że masz zacne zamiary.
Gdyby ta uwaga pochodziła od kogokolwiek innego, spowodowałaby brutalna
interwencję, ale wypowiedziała ją kobieta w podeszłym wieku, która właśnie się pojawiła,
wywołując lekki uśmiech, który przebił się przez wargi Kelemvora.
- Boję się, że ta mała zguba może w każdej chwili zasłabnąć.
Kobieta o imieniu Zehla położyła Kelemvorowi dłoń na ramieniu i popatrzyła na
dziewczynkę.
- Koścista sztuka, w rzeczy samej – powiedziała. – Mam coś w sam raz, żeby dodać
trochę mięsa do tego marnego szkieletu. Chwila i wszystko będzie gotowe.
Caitlan Moonsong odprowadziła wzrokiem wychodzącą starą kobietę, a potem
spojrzała na Kelemvora. Uwaga wojownika zdawała się znowu odpłynąć do niepokojących
go myśli. Caitlan wiedziała, że jest bardzo ważne, żeby dobrze dobrała czempiona, więc jej
dłoń zanurkowała w kieszeni i wyciągnęła krwistoczerwony klejnot, który tam chowała.
Ukryła kamień w garści i wyciągnęła ją, by przykryć dłoń Kelemvora swoją dłonią. Błysnęło
jasne, czerwone światło. Caitlan poczuła, jak klejnot kaleczy jej ciało w tej samej chwili, gdy
zadrasnął dłoń wojownika.
Kelemvor odskoczył od stołu, oddalając się tyłem od dziewczyny. Wyciągnął miecz z
pochwy i balansował nim nad głową, kiedy zabrzmiał donośny głos Zehli.
- Kelemvorze, powstrzymać dłoń! Ona nie chce cię skrzywdzić! – Stara kobieta stała o
kilka stolików dalej, trzymając w dłoniach posiłek dla Caitlan.
- Twoja przeszłość stoi dla mnie otworem – rzekła łagodnie Caitlan. Kelemvor
spojrzał na nią, wstrząśnięty wściekłością, jaką wywołały w nim jej słowa. Dziewczynka
trzymała migoczący czerwony kamień w otwartej dłoni, mówiąc jak gdyby była opętana.
Kelemvor powoli opuścił miecz.
- Wykonywałeś zadanie wypełnione nie kończącymi się dniami podstępów i
oczekiwania. Murmeen Lhal, rządząca Arabel, obawiała się, że wśród jej otoczenia jest
zdrajca. Dała Evonowi Straganie, ministrowi obrony, zadanie zwerbowania najemników,
którzy mieli przeprowadzić sekretne rozpoznanie wśród miejskich strażników i spróbować
odkryć tożsamość zdrajcy.
Zehla postawiła tacę przez Caitlan, lecz dziewczyna nawet nie rzuciła okiem na
jedzenie. Wydawało się, jakby to nie ona, lecz ktoś inny przemawiał jej ustami.
- Co to za czary? – spytał Zehli Kelemvor.
- Nie wiem – odpowiedziała stara kobieta.
- To czemu mnie powstrzymałaś? – odrzekł Kelemvor, obawiając się, że dziewczyna
może nadal okazać się niebezpieczna.
Zehla zmarszczyła brwi.
- Na wypadek gdybyś zapomniał, że w tym miejscu nigdy nie przelewa się krwi.
Dopóki żyję, nigdy się tak nie stanie. Poza tym, to tylko dziecko.
Na czole Kelemvora pojawiły się zmarszczki. Słuchał, kiedy Caitlan znów
przemówiła.
- Minister obrony zwrócił się do ciebie i do mężczyzny o imieniu Cyric. Byliście
nowo przybyłymi do miasta, jedynymi ocalałymi z wyprawy w celu odzyskania artefaktu
znanego pod nazwą Pierścień Zimy. Obawiano się, że zdrajca jest na usługach tych, którzy
knuli gospodarcze załamanie Arabel przy pomocy sabotaży szlaków handlowych i ogólnie
zburzenie reputacji miasta jako jednego z najważniejszego w Krainach.
- Przy współpracy Cyric i jeszcze jednego najemnika, odnaleźliście wiarołomcę, lecz
udało mu się uciec i teraz miasto pogrążone jest w strachu i nieufności. Za to obwiniasz
siebie. Od tamtej pory przyjmujesz na siebie trudy zwykłego strażnika, pozwalając swojemu
talentowi do przygód bezczynnie marnieć.
Klejnot przestał świecić i teraz wyglądał jak zwykły polny kamień. Caitlan złapała
oddech.
Kelemvor pomyślał o lodowym stworze trzymającym straż nad Pierścieniem Zimy.
Nie zrobił nic, gdy stworzenie dosłownie zmroziło krew jego towarzyszy, a ich krzyki
kończyły się nagle, gdy lód wypełniał ich gardła. Ich śmierć okupiła czas potrzebny
Kelemvorowi i Cyricowi do ucieczki. To Kelemvor pierwszy dowiedział się o pierścieniu i
zorganizował drużynę, aby go zdobyć, choć oddał przywództwo komu innemu.
- Mój „talent” do przygód – powiedział Kelemvor z pogardą. – Ludzie zginęli z
powodu mojego tak zwanego talentu. Dobrzy ludzie.
- Ludzie giną codziennie, Kelemvorze. Umierali z kieszeniami wypełnionymi złotem –
lub w pogoni za nim – nie jest raczej pożądane, prawda?
Kelemvor przechylił się do tyłu na krześle.
- Jesteś czarodziejką? To w ten sposób zajrzałaś w mojej najskrytsze myśli?
Caitlan potrząsnęła głową.
- Nie Jestem czarodziejką. To ten kamień… ten klejnot był podarunkiem. To jedyny
okruch magii w jakiego posiadaniu byłam. Teraz został zużyty. Jestem bezbronna i na twojej
łasce, zacny Kelemvorze. Przepraszam za moje działania, ale musiałam się dowiedzieć, czy
jesteś człowiekiem honoru.
Wojownik schował miecz i zajął miejsce.
- Jedzenie ci stygnie – powiedział.
Caitlan nie zwróciła uwagi na posiłek, choć jej głód był widoczny gołym okiem.
- Przybyłam tu, by złożyć ci propozycję, Kelemvorze. Propozycję przygód i
niebezpieczeństw, bogactw ponad wszelkie wyobrażenie i ekscytację, tak jak te, których
przez ostatnie tygodnie byłeś złakniony. Czy chciałbyś posłuchać, co mam do zaoferowania?
- Co jeszcze o mnie wiesz? – spytał Kelemvor. – Co jeszcze powiedział ci twój
klejnot?
- A o czym jeszcze mogę wiedzieć? – odrzekła Caitlan.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- A ty na moje.
Kelemvor uśmiechnął się.
- Opowiedz mi o twojej wyprawie.
***
Adon uśmiechnął się pewnie mimo obecność czterech uzbrojonych strażników, którzy
otoczyli go i przeprowadzili przez ogromną cytadelę Arabel. Mijali wszystkie widoki, z
którymi Adon zdołał się już oswoić podczas swojej ostatniej wizyty w tym miejscu –
przebogate, przepełnione gwarem korytarze, wielobarwne szyby okien, przez które sączyło
się cenne światło, ogrzewając jego twarz. Przepych cytadeli kontrastował szokująco z nędzą,
którą Adon oglądał na ulicach. Kleryk przesunął ręką po twarzy, jak gdyby bojąc się, że brud,
o którym pomyślał, jakimś sposobem przylgnął do niego, szpecąc jego nieskazitelny wygląd.
Sune Ognistowłosa, bogini, której wierni służył przez większość swojego młodego
życia, pobłogosławiła mu tym, co uważał za najgładszą i najjaśniejszą skórę w całych
Krainach. Od czasu do czasu oskarżano go o próżność, ale on nic sobie z tych zarzutów nie
robił. Ci, którzy nie czcili Sune, nie mogliby zrozumieć, że oprócz tego, że regularnie składał
jej swe dziękczynienia, był także odpowiedzialny za opiekę i przechowywanie drogocennych
darów, którymi go nagrodziła. Walczył, aby zachować jej dobre imię i reputację, ale nigdy nie
ucierpiał więcej niż zadraśnięcie. I wiedział, że to było błogosławieństwo.
Teraz gdy bogowie przybyli do Krain, Adon czuł, że to tylko kwestia czasu, zanim
skrzyżuje drogi z Sune. Gdyby dowiedział się o miejscu jej pobytu, natychmiast wyruszyłby
na jej poszukiwania. Jak się mawiało, Arabel, miasto pełne ciągle napływających kupców,
wyposażonych co do jednego w długie języki i nieugaszalne pragnienie, było najlepszym
miejscem, by przeczekać do czasu nadejścia nowych informacji.
Oczywiście w świątyni Sune były pewne rozbieżności zdań. Dwóch kleryków
opuściło ją w dyskusyjnych okolicznościach. Inni byli strapieni tym, co uważali za
opuszczenie przez Sune – fakt ten potwierdzany był przez milczenie bogini w odpowiedzi na
ich modlitwy. Oczywiście od czasu Przybycia jedynie klerykom Tymory udawało się
korzystać z pozytywnym efektem z ich magii, a było to przypisywane bliskości przebywania
ich bogini w ludzkim wcieleniu. Poza tym wydawało się, że jeżeli kleryk był odległy od
swojego boga o więcej niż kilometr, zaklęcia nie działały.
Naturalnie eliksiry uzdrawiające i inne magiczne przedmioty, które miały właściwości
magii leczniczej, były obecnie sprzedawane po wyższych cenach, choć i one były niegodne
zaufania. Miejscowi alchemicy zostali zmuszeni do wynajęcia osobistej straży, by ochronić
swe towary i własną osobę.
Adon lepiej niż inni przystosował się do chaosu panującego w Krainach. Wiedział, że
wszystkie rzeczy dotyczące bogów zdarzyły się z konkretnego powodu. Prawdziwy
wyznawca powinien mieć cierpliwość i wyczucie, aby oczekiwać oświecenia, a nie pozwalać,
by jego wyobraźnia zataczała niekontrolowane kręgi. Wiara Adona była zachwiana i za to
został nagrodzony. Fakt, że zacna Murmeen Lhal, władczyni Arabel, zażądała jego wizyty,
był dowodem na to, że Adon jest naprawdę błogosławiony.
Życie było piękne.
Grupa idących przeszła korytarz, którego Adon nie rozpoznawał. Mijając lustro
próbował przystanąć, lecz strażnicy ponaglili go szturchnięciem. Cokolwiek rozdrażniony,
dostosował się.
Jednym ze strażników była ciemnoskóra kobieta o prawie czarnych oczach. Adona
ucieszyło, że kobietom tak łatwo pozwalano wstępować w szeregi żołnierzy. Jego mottem
było: znajdź miasto rządzone przez kobietę, a znajdziesz prawdziwą równość i
sprawiedliwość w całym kraju. Uśmiechnął się do strażniczki wiedząc, że wybór miasta
Arabel na nowy dom był doprawdy rozważny.
- Jakimże przywilejem mam być nagrodzony za mój udział w obaleniu wstrętnego
łotra Knightsbridge’a? Nie obawiajcie się, jeżeli mi powiecie, nie rzeknę nic i będę wyglądał
na zupełnie zaskoczonego. Lecz ta niepewność to niemal więcej niż mogę znieść!
Jeden ze strażników stłumił śmiech, lecz była to jedyna odpowiedź, jaką otrzymał
Adon. Rekompensata za robotę, jaką wykonał na rzecz miasta, była nieznaczna, więc kleryk
zwrócił się z petycją w tej sprawie do ministra obrony. Teraz Murmeen Lhal interweniowała
osobiście i Adon domyślał się dlaczego.
Jego rolą w ujawnieniu spisku było uwiedzenie kochanki jednego z podejrzanych
konspiratorów, kobiety, która – jak niosły plotki – mówiła przez sen. Adon wywiązał się z
tego zadania w godny podziwu sposób, jednakże w nagrodę spędził niemal tydzień w
towarzystwie strażników, obserwując poczynania dwóch najemników, których minister
obrony zatrudnił do sprawy Knightsbridge’a.
Kiedy wreszcie doszło do ostatecznej walki ze zdrajcą, okazała się ona krótka i
zaskakująco bezowocna. Knightsbridge zdołał uciec, choć to Adon odkrył lokalizację głównej
kryjówki konspiratora i jego osobistą księgę zawierającą informacje, które mogły być
odczytane jedynie jako kluczowe wytyczne dla ataku spiskowców na Arabel.
Adon wrócił od wspomnień do chwili obecnej. Przemieszczali się w dół, ciągle w dół,
w kierunku brudnej i pełnej kurzu części fortecy, o której kleryk słyszał, aczkolwiek nigdy nie
odwiedzał.
- Jesteście najzupełniej przekonani, że nasza pani życzyła sobie spotkać się ze mną
tutaj, a nie, dla przykładu, w królewskich komnatach?
Strażnicy milczeli.
Światła było już jak na lekarstwo. Gdzieś z dołu holu dochodziły odgłosy
przemykających szczurów. Za nimi kleryk usłyszał dźwięk zatrzaskujących się ciężkich
drzwi. Echo tego odgłosu głucho w samym sercu ciszy korytarza.
Strażnicy wzięli ze ścian płonące pochodnie. Ich gorąco za plecami sprawiało, że
Adon czuł się nieswojo.
Jedynymi dźwiękami były teraz odgłosy ich kroków, gdy wędrowali przed siebie w
dół. I choć szerokie ramiona strażników idących przed Adonem zasłaniały mu widok, miał
jasne wyobrażenie o tym, co znajdowało się przed nimi.
Loch! Wykrzyknął Adon we względnym bezpieczeństwie wnętrza własnej głowy. Te
bufony zaprowadziły mnie do lochu!
Kleryk poczuł na sobie ręce strażników i zanim zdążył zareagować, został pchnięty
naprzód. Jego szczupłe lecz muskularne ciało przyjęło większość impetu upadku, gdy
przeturlał się po podłożu, skoczył na nogi i zajął pozycję do walki dokładnie w chwili, kiedy
usłyszał odgłos zatrzaskujących się stalowych drzwi. Lekcje sztuki samoobrony, przez jakie
przeszedł, okazałyby się przydatne, gdyby tylko wcześniej zdał sobie sprawę z sytuacji.
Przeklął się za to, że tak łatwo oddał swój młot bojowy, i – tylko przez chwilę –
przeklął własną próżność, która przesłoniła mu rozsądek. Te łobuzy były posłuszne
Knightsbridge’owi! Kleryk był przekonany, że jego rodacy, Kelemvor i Cyric wkrótce do
niego dołączą.
Ależ z nas głupcy, pomyślał Adon. Jak mogliśmy wierzyć, że zagrożenie przeminęło
tylko dlatego, że jeden człowiek został przegnany?
W pomieszczeniu nie było w ogóle światła. Adon wytrzepał z kurzu swoje znakomite
odzienie. Miał na sobie swoje ulubione jedwabie, wziął też wyszywaną złotą koronką
chusteczkę – na wypadek, gdyby panią oszołomiły łzy wzruszenie, gdy przyjmie jej
propozycję i zostanie królewskim małżonkiem. Buty miał wyglansowane tak, że odbijała się
od nich nawet najmniejsza iskra światła, niezależnie od brudu, przez jaki był zmuszony
wędrować.
- Ależ ze mnie głupiec – powiedział Adon w stronę ciemności.
- Tak też mi powiedziano – odpowiedział kobiecy głos za jego plecami. – Ale wszyscy
mamy swoje słaby punkty.
Potem Adon usłyszał uderzenie krzemienia. Zapaliła się pochodnia, ukazując osobę,
która ją trzymała, piękną kobietę o ciemnych włosach.
Myrmeen Lhal.
Jej oczy były areną odbić płomieni, iskierki ognia zdawały się tańczyć w jej oczach,
czcząc jej piękno. Miała na sobie czarny płaszcz, przedzielony na wysokości talii. Adon
wgapił się w jej pełną, dumnie wypiętą pierś, unoszącą się i opadającą rytmicznie pod kolczą
koszulką.
Adon rozwarł ramiona i wyruszył w kierunku jego ukochanej wojowniczki, która
miała odwagę i mądrość, by rządzić królestwem.
Życie było bardziej niż piękne.
- Zatrzymaj się, chyba że zachwyca cię pomysł opuszczenia tego miejsca niczym
zarżnięta świnia.
Adon przystanął.
- Pani, ja…
- Uczyń mi ten honor – powiedziała gniewnie Myrmeen – i ogranicz swoje
odpowiedzi do „tak, pani” lub „nie, pani”.
Władczyni Arabel ruszyła do przodu i kleryk poczuł chłodny czubek ostrza
naciskający na jego żołądek.
- Tak, pani – powiedział Adon, a potem umilkł.
Myrmeen cofnęła się i przyjrzała jego twarzy.
- Ładnyś jest – rzekła, choć tak naprawdę zrobiła to z uprzejmości. Usta kleryka były
nieco przyduże, nos nie całkiem doskonały, a szczęka zbyt kanciasta, by uważać ją za
szczególnie przyjemną dla oka. Wciąż jednak było coś chłopięcego, figlarnego, co czaiło się
w głębi oczu zbyt niewinnych, by im wierzyć, była poszukująca przygód dusza i to zarówno
w służbie jego bogini, jak i – jeśli wierzyć plotkom – wielu zacnych dam z Arabel.
Adom pozwolił sobie na uśmiech, który szybko znikł, gdy ucisk noża znalazł sobie
nowe miejsce nieco niżej.
- Ładna twarz w parze ze zdrowym, użytecznym ciałem…
Użytecznym? Adom zaczął się zastanawiać.
- I mniemanie sobie wielkości mojego królestwa!
Adon cofnął się gwałtownie, kiedy Myrmeen na niego krzyknęła. Pochodnię trzymała
niebezpiecznie blisko jego twarzy. Kleryk poczuł zbierający mu się na czole pot.
- Czyż nie jest tak?
Adon przełknął ślinę.
- Tak, pani.
- I to właśnie ty strawiłeś cały wczorajszy wieczór przechwalając się, że posiądziesz
mnie, zanim minie miesiąc?
Adon milczał.
- Nieważne. Wiem już, że tak było. A teraz słuchaj, głupcze. W jakich okolicznościach
i czy w ogóle biorę sobie kochanka to moja i tylko moja sprawa. Tak było i zawsze będzie.
Adon zastanawiał się, czy czasem nie przypalają mu się brwi.
- Pani Tessaril Winter szepnęła mi słówko o tobie jeszcze przed tym, jak pozwoliłem
ci osiąść w Arabel. Uważałam nawet, że twoje talenty mogą się okazać wartościowe przy
gromadzeniu informacji, drogą prywatnych intryg, i w tym dowiodłeś swojej przydatności.
Kleryk pomyślał o mlecznobiałych ramionach Tessaril Winter i jej delikatnym,
uperfumowanym karku, i przygotował się na śmierć.
- Ale kiedy zwracasz swoje nikczemne zamiary przeciwko Myrmeen z Arabel, jest
tylko jedna odpowiednia kara!
Adon zamknął oczy oczekując najgorszego.
- Wygnanie – powiedziała. – Zanim słońce stanie jutro w zenicie, masz się wynieść z
mojego miasta. Nie zmuszaj mnie, bym wysyłała za tobą strażników. Ich skąpa litość nie da ci
powodu do podziękowań.
Adon otworzył oczy w odpowiednim momencie, by zobaczyć jeszcze plecy Myrmeen
wychodzącej z celi. Podziwiał jej wdzięk, gdy dawała znak dwóm strażnikom, by poszli za
nią, podczas gdy pozostała para zaczęła zbliżać się do niego. Podziwiał jej wielką odwagę,
mądrość i wybaczenie, jakiego udzieliła mu, dając możliwość opuszczenia warownego
miasta, zamiast po prostu kazać strażnikom poderżnąć mu gardło.
Jednakże gdy dwaj zbliżający się do niego strażnicy zmuszali go do cofnięcia się w
głąb celi, zamiast pozwolić mu z niej wyjść, jego podziw nieco przyblakł. Wiedział, że
niezależnie od tego, jaką krzywdę planowali, nie będzie śmiał się przeciwstawić. Nawet
gdyby pokonał dwóch strażników w lochu, była niewielka szansa, że uda mu się dotrzeć do
bram miasta i że za nimi da mu się spokój. Nawet gdyby mu się udało zbiegiem, a nie
wygnańcem, a jego działania przyniosłyby hańbę i przypuszczalnie ściągnęły karę na jego
zakon.
- Proszę, tylko nie oszpećcie mi twarzy! – wykrzyknął, a strażnicy wybuchli
śmiechem.
- Tędy – powiedział jeden z nich, łapiąc Adona za ręce i wyciągając z celi.
***
Cyric wracał do swojego pokoju w gospodzie Pod Nocnym Wilkiem bardzo znużony.
Choć podjął już decyzję, że złodziejskie życie pozostawia daleko za sobą, wciąż myślał jak
złodziej, poruszał się i zachowywał jak złodziej. Jedynie w bitewnej gorączce, kiedy musiał
się w pełni skoncentrować, by zapewnić sobie przetrwanie, był w stanie oprzeć się ciągotom
jego poprzedniego życia.
Nawet teraz, u progu zapadającego wieczora, Cyric wspiął się ledwie oświetlonymi
tylnymi schodami do swojego pokoju i tylko bystry słuchacz byłby w stanie wykryć
jakiekolwiek odgłosy wydawane przez szczupłą sylwetkę krótkowłosego mężczyzny, który z
gracją dotarł na półpiętro.
Ostatnie wydarzenia były przykre. Przybył do Arabel, by zacząć od początku, i nagle
konieczne okazało się użycie jego złodziejskich umiejętności, aby odkryć dowody świadczące
przeciw Knightsbridge’owi. Teraz spędzał dni spełniając proste obowiązki strażnika;
bezmyślna nuda i bezustannie przygnębiająca rekompensata za jego trudy. Premia, jaką w
pierwszej kolejności obiecał Evon Stralana, została zmniejszona o połowę z powodu ucieczki
Knightsbridge’a.
Stralana zwrócił się do Rycina i Kelemvora, ponieważ byli osobami postronnymi,
nowo przybyłymi do miasta i prawdopodobnie nieznanymi zdrajcom. Choć Cyric nie miał
żadnego zamiaru dołączać do straży Arabel, Stralana uczynił z tego warunek. Nalegał on na
autentyczność podpisanego kontraktu Cyric, by dowieść, że jest on strażnikiem i rozproszyć
podejrzenia obiektu ich polowania, który – jak uważano – infiltrował straż. Lecz umowa,
którą Cyric podpisał jako część podstępu, okazała się wiążąca. Kiedy nastąpił kryzy, Stralana
zatrzymał Cyrica warunkami kontraktu. Arabel potrzebował wszystkich strażników, jakich
dało się zebrać.
Wielu zabezpieczeniom miasta, niegdyś wzmacnianym przez magię, nie można już
było ufać. Miasto posunęło się nawet do powoływania cywili do pełnienia czasowych
obowiązków. Cyric wierzył w dobry topór lub nóż, siłę własnego ramienia, a także moc
swojej inteligencji i swych umiejętności, które pomogą mu wydobyć się z kłopotów. Ci,
którzy wierzyli wyłącznie w siłę magii, stali się w ostatnich tygodniach rzadko spotykani.
Obecność „bogów” w Krainach była również przykra dla Cyrica. Za namową
Kelemvora, towarzysza niepowodzenia w sprawie Knightsbridge’a, Cyric odwiedził ruiny
świątyni Tymory i zapłacił za możliwość ogrzania się obecnością nowo osiedlonego w Arabel
bóstwa. Choć Cyric obiecywał sobie spojrzeć na to wydarzenie otwartym, optymistycznie
nastawionym wzrokiem, „bogini” przejrzała go.
- Nie wierzysz we mnie – stwierdziła Tymory pozbawionym emocji głosem.
- Wierzę w to, czego dowód dają moje zmysły – odpowiedział bez ogródek Cyric. –
Jeżeli jesteś boginią, na co ci moje złoto?
Bogini przyjrzała mu się powściągliwie, potem odwróciła wzrok i podnosząc jedną z
jej wyśmienicie zadbanych dłoni, dała znak, że audiencja dobiegła końca. Wychodząc na
zewnątrz Cyric opróżniał kieszenie trzech kleryków Tymory i tego samego popołudnia oddał
pieniądze na misję dla ubogich.
Najbardziej niepokojące były dla Cyrica setki znaków, że nie wszystko jest w
porządku w Krainach. Od nocy Przybycia był świadkiem przypadającej i na niego części
dziwnych zdarzeń.
Pewnej nocy został wezwany do sali uczt o nazwie Miły Uśmiech, gdzie został
zmuszony chronić kleryka Lathandera, będącego w drodze powrotnej do Tantras. Kleryk bez
złych zamiarów próbował rzucić czar, by oczyścić zjełczały kawałek mięsa, który mu podano.
Chociaż zaklęcie nie przyniosło żadnego efektu, między współbiesiadnikami wybuchła
zbiorowa panika. Obawiali się oni, że kleryk w sobie tylko znany sposób zatruł swoją
„niebłogosławioną magią” jedzenie w całej sali.
Jednego popołudnia, na położonym pod gołym niebem targu, dwóch czarodziejów
wdało się w sprzeczkę. Doprowadziła ona do walki, w której użyta została magia. Sądząc z
wyrazu zaskoczenia na twarzach obu magów, ich zaklęcia nie zadziałały w sposób przez nich
oczekiwany – jeden z nich został pokonany przez niewidzialnego sługę, drugi bezradnie
przyglądał się, jak zasłona z pajęczyn spadła z nieba, obejmując targ na całej długości.
Mocne, lepkie nici przylgnęły do wszystkich i wszystkiego w zasięgu wzroku. Niemal każdy
z towarów na rynku został zniszczony, a ponieważ pajęczyny łatwo się paliły, Cyric i
towarzyszący mu strażnik spędzili większą część dwóch dni, rozcinając wytrzymałe nici, by
uwolnić niczemu niewinnych ludzi, którzy zostali przez nie uwięzieni.
Cyric uciekł od swoich rozmyślań zakręcając w korytarz. Zaskoczona przez niego para
młodych ludzi wzdrygnęła się. Manipulowali kluczem przy zamku do ich pokoju. Cyric minął
ich, rozpoznając w młodym człowieku syna jednego ze strażników, bez końca
opowiadającego o strapieniach, jakich dostarcza mu latorośl. Dziewczyna u jego boku
musiała być tą „zdzirą”, której ojciec chłopca zabronił mu widywać.
Cyric udał, że nie poznał chłopaka, choć wyczuł emanującą od niego falę strachu.
Zazdrościł im silnego uczucia. Jego emocji od całkiem długiego czasu nie poruszyło nic ani
na dobre, ani na złe.
Rozchmurz się, człowieku, pomyślał Cyric. To jest życie, jakie wybrałeś.
Albo życie, jakie wybrał ci los, dodał szybko.
Wszedł do swojego pokoju, napierając całą masą na drzwi, tak że otworzyły się na
oścież uderzając w mur. Ktoś w sąsiednim pokoju zastukał w ścianę w odpowiedzi na hałas.
Nikogo za drzwiami, inaczej zostałby złapany przez ich pęd, pomyślał Cyric, prędko
wchodząc do środka. Zatrzasnął drzwi kopnięciem i natychmiast przeturlał się po łóżku,
przygotowany do wyciągnięcia swego krótkiego miecza. Był gotów bronić się przed
intruzami, którzy mogli przylegać do sufitu, czekając by na niego wskoczyć.
Ale nikogo nie było.
Zeskoczył z łóżka i kopnął w drzwi szafy, nasłuchując krzyku zaskoczenia, który
wybuchłby, kiedy ukryty napastnik nagle zdałby sobie sprawę, że Cyric przebudował drzwi
tak, by wpadały do środka.
I ciągle nikogo.
Cyric pomyślał, że powinien ponownie wstawić drzwi, ale zdecydował, że to może
zaczekać aż zje kolację. Sprawdził uzbrojenie, które ukrył we wnęce szafy; topór, łuk ze
strzałami i płaszcz przemieszczenia leżały nietknięte. Sprawdził włos, który przymocował do
ramy okna i zobaczył, że nie jest zerwany. W końcu delikatnie się odprężył.
Nagle Cyric zauważył kształt, z grubsza wielkości człowieka, który w okamgnieniu
pojawił się za oknem. Szyba rozpadła się w drobny mak a złodziej rzucił się w tył, starając się
uniknąć gradu ostrych jak brzytwa odłamków szkła, które wleciały do pokoju.
Cyric usłyszał, jak jego napastnik wskoczył do pomieszczenia, zanim upadł na ziemię
ostatni kawałek strzaskanej szyby. Chwilę wcześniej przyszło mu do głowy, że jego
przeciwnik czekał na niego w pokoju powyżej, nasłuchując odgłosów jego przybycia.
Przeklął się za przybranie takiej rutyny; oczywiste było, że napastnik musiał go obserwować
od wielu dni.
Gdy się podnosił, lekki ruch powietrza ostrzegł go o niebezpieczeństwie po prawej
stronie. Przesunął się w lewo, ledwie unikając pchnięcia nożem w plecy. Nie odwracając się,
Cyric trzasnął wroga łokcie w twarz i zanurkował poprzez łóżko na przeciwną stronę pokoju.
Z krótkim mieczem, wyciągniętym zanim zdążył wylądować, zwrócił się w kierunku rozbitej
szyby.
Nikogo nie było w pokoju. Poprzez ramę zniszczonego okna Cyric przyjrzał się linie,
której użył napastnik. Kołysała się w tył i naprzód niczym wahadło, wpadając do pokoju, by
na powrót znaleźć się na zewnątrz. Lecz człowieka, który jej użył, nigdzie nie było widać.
Powiew powietrza ponownie ostrzegł Cyrica. Poruszył się szybko i zobaczył, jak na
tle ściany obok zmaterializował się sztylet.
Niewidzialność, zauważył spokojnie złodziej. Lecz coś było nie tak. Niewidzialność
chroniła używającą jej osobę tylko do chwili, gdy ta zaatakowała. W tym przypadku jego
przeciwnik stał się niewidzialny atakując.
Cyric zdawał sobie sprawę, że ma niewielkie szanse na przeżycie. Mimo tego,
uśmiech szerszy niż każdy, jaki przydarzył mu się w ostatnim czasie, wykwitł na jego twarzy.
Złodziej poruszał się z dużą prędkością, nieustannie tnąc swoim ostrzem obszar przed
sobą, nie stykając się z niczym prócz powietrza, ciągle zmieniając kierunki. Wolną ręką
podnosił leżące luzem przedmioty, rzucał je w przypadkowe strony i czekał, aby usłyszeć, jak
coś trafia niewidzianego skrytobójcę.
Krawędź narzuty została delikatnie pociągnięta i wychodząca z niej nić uniosła się w
powietrze, pozornie do niczego nie przyczepiona, lecz wyraźnie zahaczona o ubranie
niewidzialnego wroga. Cyric odwrócił się plecami do napastnika i ruszył przed siebie, a
potem nagle przykucnął.
Pchnięcie atakującego przeszło górą. Cyric błyskawicznie sięgnął w górę i poczuł, jak
jego palce zaciskając się na ręce człowieka. Podniósł się i z łatwością rzucił go przez ramię,
słysząc odgłos podskakującego po podłodze noża, a potem widząc jego materializację.
Cyric przycisnął napastnikowi kolanem gardło i przystawił do niego swoje ostrze.
- Ukaż się – rozkazał.
- Trzeba zaczekać – odpowiedział stłumiony głos.
- Co?
- Trzeba zaczekać, aż czar wygaśnie. Zabiera to trochę, kiedy przestałem atakować.
Wszystko, co ma do czynienia z magią, rozumiesz, działa nieco dziwacznie ostatnimi czasy.
Jeżeli w ogóle działa.
Cyric zmarszczył brwi. Pomimo że stłumiony, głos miał w sobie znajomą nutę.
W chwilę później czar prysł i ukazał się mężczyzna. Jego twarz owinięta była
rodzajem tkaniny, która wyglądała na wzmocnioną stalową siatką, a większość jego
skórzanego odzienia była pokryta w podobny sposób. Jednym wartym zauważenia
szczegółem był klejnot osadzony w pierścieniu na palcu mężczyzny. Wolną ręką Cyric
odwinął tkaninę z jego twarzy.
- Marek – powiedział szeptem Cyric. – Po tych wszystkich latach.
Cyric wpatrywał się w oczy starszego mężczyzny. Marek roześmiał się – był to
zdrowy, serdeczny ryk.
- Zawsze niepokorny uczeń, Cyricu. Nawet dla swojego mistrza.
Cyric zacisnął chwyt, a Marek spojrzał w sufit.
- Młody głupcze – powiedział ochrypłym głosem – gdyby moim zamiarem było
odebranie ci życia, wydałbyś ostatnie tchnienie wiele dni temu. Chciałem tylko dowieść, że
nadal posiadasz wszystkie umiejętności, jakich cię nauczyłem, że byłeś wtedy wart mojej
uwagi.
Marek wykrzywił się.
- Starcze szaleństwo, jeśli sobie życzysz. Mogłeś równie dobrze zabić mnie przez
moją naiwność.
- Czemu miałbym ci wierzyć, mistrzu kłamstw?
Marek wydał z siebie beznamiętne sapnięcie.
- Wierz w co tylko ci się podoba. Gildia złodziei chce, żebyś wrócił tam, gdzie twoje
miejsce, byś był razem z innymi twego pokroju.
Cyric starał się ukryć swoją reakcję, ale nie potrafił stłumić uśmiechu.
- Miewałeś też te myśli – powiedział Marek, zadowolony. – Obserwowałem cię, zacny
Cyricu. Życie, jakie prowadzisz, nie jest warte psa.
- To jest życie – odrzekł Cyric.
- Nie dla kogoś z darem jak ty. Pokazano ci drogę, a ty wzniosłeś się na wyżyny, o
których nikt nie marzył.
Uśmiech Cyrica poszerzył się.
- Kiedy zaczynają się kłamstwa, to jakby pękała tama, prawda? Byłem uczciwym
złodziejem. Moja nieobecność została zauważona przez niewielu. To tylko przyczynek dla
twojej dumy. Tak naprawdę, założyłbym się, że gildia nic nie wie o twojej wizycie.
Na twarzy Marka pojawił się grymas.
- Jak długo będzie trwać ta szarada?
- To zależy – odrzekł Cyric, przyciskając ostrze mocniej do gardła swego przeszłego
mentora.
Marek zerknął na nóż.
- I co, zabijesz mnie?
- Co? – zaśmiał się Cyric. – Mam marnować ostrą krawędź mojego ostrza na takiego
jak ty? E tam, uważam, że Arabel spożytkuje jeszcze twoje talenty. Mógłbym nawet zebrać za
to przyzwoitą sumkę.
- Wydam cię!
- Nie zostanie po mnie śladu – odrzekł Cyric. – I nikt ci nie uwierzy, a gdyby nawet, to
nikt nie będzie dbał o to, by mnie znaleźć. Nasz typ jest rzadko potrzebny, kiedy wychodzą na
jaw nasze sekrety.
- Przyjdą inni – wykrztusił Marek. – Sprzedaj mnie w niewolnictwo, a zjawią się nimi.
- Zatem wolałbyś, żebym cię zabił?
- Tak.
- Wciąż jest więcej powodów, by tego nie robić – powiedział Cyric, podniósł się i
odsunął od Marka, gra dobiegła końca,
- Za dobrze cię nauczyłem – stwierdził Marek, stając twarzą w twarz ze swoim byłym
uczniem. – Gildia cię odbierze, Cyricu. A ty nawet nie próbowałeś zabrać mi pierścienia.
Marek mrugnął.
- Ukradłem go czarownikowi, razem z całym schowkiem przedmiotów, których nie
udaję, że rozumiem.
Zabrzmiało pukanie do drzwi.
- Tak? – wykrzyknął Cyric, zdejmując wzrok z Marka na chwilę nie dłuższą niż
uderzenie serca. Usłyszał odgłos miażdżonego szkła. Kiedy się obejrzał, Marka nie było
nigdzie widać Cyric podbiegł do okna i uchwycił jego sylwetkę na położonej poniżej ulicy.
Starszy mężczyzna wydawał się zachęcać go, by za nim podążył.
Pukanie powtórzyło się.
- Wezwanie od Kelemvora i Adona do spotkania w gospodzie Duma Arabel przy
najbliższej możliwej okoliczności.
- A twoje imię?
- Tensyl Durmond, jeden z najemników Iardona.
- Zaczekaj jedną chwilę, zacny Tensyl, a znajdę dla ciebie sztukę złota.
- Dołącz do nas! – wołał Marek z ulicy. – Inaczej nie miną dwa tygodnie, nim twoje
małe, nieistotne życie pomiędzy ciężko pracującymi będzie roztrzaskane. Jestem zdolny cię
wydać, by dopiąć swego, Cyricu. Pamiętaj o tym.
- Zapamiętam – powiedział łagodnie Cyric, a potem odwrócił się i podszedł do drzwi.
– Ja zawsze pamiętam.
Otworzył chłopcu drzwi, ignorując jego rozdziawione z zaskoczenia usta i wyraz
zdziwienia, kiedy malec ujrzał rozbite okno i oczywiste znaki niedawno stoczone w małym
pomieszczeniu walki.
3
SPLOT DRÓG
Midnight rozjaśniło się w głowie wkrótce po tym, jak opuściła farmę. Udało jej się przyłączyć
do jadącej do Arabel niewielkiej karawany, która była powszechnie spotykanym zjawiskiem
na prowadzącym do miasta trakcie nawet w ciężkich czasach. Wciąż jednak żaden z
podróżnych, których napotkała, nie potrafił jej powiedzieć niczego nowego o wydarzeniach
ubiegłych dwóch tygodni, choć wszyscy opowiadali o oszalałej magii lub o niespokojnej
przyrodzie. Jak tylko karawana przybyła do miasta, Midnight wyruszyła w poszukiwaniu
odpowiedzi.
Cały dzień spędziła włócząc się po ulicach Arabel, próbując zweryfikować opowieści
Brehnan o bogach i dziwnym stanie magii w Krainach. Midnight wiedziała, że może strawić
na poszukiwaniach odpowiedzi tyle czasu, ile miała ochotę, mając nadal pokaźnie wypełnioną
sakiewkę dzięki zarobkowi w Rysiej Kompanii. Gdyby wydawała rozważnie, złota
wystarczyłoby jej na co najmniej trzy miesiące.
Na początku swoich poszukiwań Midnight odkryła dom pani, świątynię Tymory, i
zapłaciła za wstęp, by spojrzeć w twarz bogini. Kiedy jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem
Tymory, Midnight poruszyło jakieś dziwne uczucie, i nagle była pewna, poza wszelkimi
wątpliwościami, że ta kobieta jest ludzkim wcieleniem bogini. Było między nimi jakieś
poczucie więzi, jak gdyby na jakimś pierwotnym poziomie dzieliły wielką tajemnicę prawdy,
choć Midnight nie miała pojęcia, czym to mogłoby być. Najbardziej niepokojącą jednakże
częścią wymiany było spojrzenie, jakim bogini obdarzyła czarodziejkę tuż przed tym, jak
Midnight odeszła.
Spojrzenie pełne strachu.
Midnight pospiesznie opuściła świątynię, spędzając resztę dnia na przemierzaniu
miasta. Nie znalazła świątyni poświęconej bogini Mystrze i kiedy w końcu stawiła czoła
miejscowej tawernie, jej zapytania dotyczące miejsca pobytu bogini magii napotykały
obojętne spojrzenia albo wzruszanie ramionami. Wydawało się, że nie wszyscy bogowie
pojawili się równie spektakularnie w noc Przybycia, jak uczyniła to Tymory. Prawdą było, że
niektórzy w ogóle się nie pojawili.
Ostatecznie wędrówki Midnight doprowadziły ją do gospody Duma Arabel, w czasie
w sam raz na wieczerzę. Stała tuż za progiem, obserwując ogromnego, czarnego kruka,
zataczającego w zapadającej ciemności kręgi na podobieństwo sępa. Po chwili odwróciła
wzrok od stworzenia i weszła do środka. Zajmując stolik w okolicach tyłu pomieszczenia,
Midnight zamówiła kufel swojego ulubionego piwa i pożywny posiłek.
Po jakimś czasie uwagę jej przyciągnęła niewielka grupa śmiałków, i choć siedzieli
oni na przeciwnym końcu ogromnej sali barowej, a ich rozmowa była jedną z wielu w
gwałtownie wypełniającej się gospodzie, Midnight odkryła, że bez przerwy zwraca wzrok w
kierunku krzepkiego wojownika i jego towarzyszy. W końcu opuściła swój stolik i przeszła w
odległy kraniec baru, skąd mogła całkiem wyraźnie słyszeć, co mówili.
***
- Ściany żyją i oddychają – powiedziała Caitlan Moonsong. – Mówi się, że ściany nie
mają uszu. Te mają!
- I mówisz to po to, by dodać nam odwagi? – powiedział Adon.
Kelemvor odchylił się do tyłu, wlał w siebie ciemne piwo, a potem beknął. Adon
obrzucił go piorunującym wzrokiem. Duma Arabel była drogą gospodą, jedną z tych, w której
należało odpowiednio się zachować. Odwiedzający miasto szlachcice czasami zatrzymywali
się w zajeździe, jeżeli brakowało pokojów w pałacu, a z przybywających kupców i
handlowców jedynie ci o najwyższej randze mogli sobie pozwolić na ceny w Dumie.
Za rozpracowanie spisku Knightsbridge’a Kelemvor, Cyric i Adon mieli stałą
propozycję odwiedzania gospody za każdym razem, kiedy mieli ochotę, zupełnie za darmo.
Do tej pory spełniali tu swe zachcianki oddzielnie; to był pierwszy raz, kiedy zjawili się
wspólnie.
Kiedy śmiałkowie siedzieli, słuchając opowieści Caitlan, Adon zwrócił uwagę na
ładną, obsługującą gości dziewczynę, która spoglądała na niego i uśmiechała się. Wydawała
się znajoma, lecz kleryk nie mógł jej sobie przypomnieć.
- To niemożliwe, żeby forteca była żywa – zauważył Cyric.
- Ta jest! Ściany mogą was otoczyć. Korytarze potrafią zmieniać kształty poza
zasięgiem waszego wzroku, by wprowadzić was w labirynt, w którym umrzecie z głodu. Sam
kurz wystarczy, by zadać wam śmierć – ma moc, by stężeć na kształt sztyletów, które przebiją
wasze serca lub okrzepnąć w postaci zaciekłego wojownika, który nie wie, co to zmęczenie
czy wyczerpanie.
Ach, więc jak udało ci się uciec, maleńka? – zastanawiała się Cyric, a na jego
zacienionych rysach błąkał się uśmiech. Siedział odwrócony plecami do ściany – jeszcze
jedna ciężko osiągnięta nauka z dni jego złodziejskiego procederu, teraz całkiem rozsądnie
zastosowana, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że walka z Markiem wydarzyła się krócej niż
godzinę wcześniej.
Cyricowi wydawało się jasne, że Caitlan nie mówi im wszystkiego i z tego choćby
powodu złodziej zachował ciszę, zasłaniając swój poszerzający się uśmiech odzianą w
rękawicę dłonią.
- Wytłumacz mi raz jeszcze, czemu mielibyśmy ryzykować zdrowiem i życiem tylko
po to, by pomóc tobie i tej nijakiej dziewczynce, która obiecuje wielkie bogactwa, a sama
nosi łachy? – powiedział do Kelemvora Adon.
Cyric zauważył, że kapłan jest zaniepokojony – faktycznie do tego stopnia
zaniepokojony, że wzdrygał się za każdym razem, kiedy w drzwiach gospody pojawiał się
nowy klient. Kleryk zachował się dziwnie, odkąd przybył na wezwanie Kelemvora i miał
nastrój, który nie pasował do towarzystwa ludzi. Ten efekt wprawiał w zakłopotanie.
- Spodziewasz się kogoś? – Cyric zapytał nerwowego kleryka. Adon tylko się
skrzywił.
- Oczywiście ryzyko jest – powiedział w końcu Kelemvor – ale czym jest życie, jeżeli
nie serią podejmowanego nieustannie ryzyka? Nie wiem, czy mówię też za was dwóch, ale ja
nie mogę znieść myśli o kolejnym dniu spędzonym w zamknięciu w obrębie tych murów.
Doprowadza mnie to do szału
- A moja pani jest uwięziona w tamtym okropnym miejscu i zostanie więźniem po
wsze czasy, jeżeli w trójkę jej nie uratujecie! – Caitlan bladła coraz bardziej, wypowiadając te
słowa, a na jej czoło wystąpiły krople potu.
Adon rozejrzał się i zobaczył, że dziewka służebna, która się do niego uśmiechała,
zbliżała się w jego stronę. Była drobna, o płonących rudych włosach, które przypominały mu
samą Sune. Niosła wypełnioną napitkami tacę, z którą zatrzymała się przy sąsiednim stoliku.
Nagle przypomniał sobie swoją rozmowę z nią, gdy spotkał ją przesiadującą w
gospodzie. Pod Pełnią Księżyca dwa wieczory temu. Adonowi podobało się towarzystwo w
tamtej gospodzie, a zarobki dziewczyny były zbyt niskie, by mogła myśleć o zaspokojeniu
swoich zachcianek wykwintnościami z Dumy Arabel.
- Adonie – powiedziała, mierząc go wzrokiem od stóp do głów.
Nie mógł sobie przypomnieć, jak miała na imię.
- Moja droga.
W chwilę później Adon leżał na podłodze, a w uszach wciąż dzwoniło mu od
uderzenia tacą.
- To ci dopiero dobrą radę mi dałeś, ty prostaku! Żądaj równej zapłaty! Uczciwego
traktowania jako osoby, a nie tylko służebnej dziewki, na którą wszyscy się sprośnie gapią,
obmacywanej przez przekraczających te wierzeje bogatych pijaków w wymyślnych strojach!
Adon spróbował dostrzec jakiś sens kołaczący mu się po głowie. Tak, słowa z
pewnością brzmiały jak jego własne…
- Rozmowa się nie powiodła? – powiedział z cicha kleryk.
Dziewka zatrzęsła się z wściekłości.
- Straciłam miejsce w kolejności. Mogłam zostać następną zacną panią tej gospody,
żona właściciela. Życie pełne luksusu przeszło mi koło nosa i to przez ciebie!
Cisnęła tacę w dół. Tym razem Adon wykazał ostrożność, by jej uniknąć. Dziewczyna
oddaliła się energicznie, a kleryk spojrzał na towarzyszy.
- Kiedy najwcześniej możemy wyjechać? – zapytał, po czym przyjął wyciągniętą do
niego dłoń Cyrica.
- Witaj zatem – powiedział złodziej, nie kryjąc już dłużej uśmiechu.
- Musimy wziąć pod uwagę więcej niż tylko głód przygody i pośpiech, by stąd
wyfrunąć – rzekł Kelemvor. – Nawet jeżeli na magii nie można polegać, powinniśmy zabrać
ze sobą w tę podróż maga.
Cyric zmarszczył brwi.
- Tak, przypuszczam, że masz rację. Tylko kogo?
Po chwili odezwał się Adon.
- Co z lordem Adolphusem? To mędrzec o wielkiej reputacji, w bliskiej przyjaźni z
królem Azounem.
- Mnożą się zagadkową okoliczności – i nagle zaczyna się piekło – powiedział cicho
Cyric, powtarzając ukuty przez Adolphusa slogan, zdanie, które przybrało nowe, cokolwiek
bardziej mroczne znaczenie, inne niż zamierzał mędrzec, kiedy po raz pierwszy wypowiadał
te słowa.
- Adolphus to amator, jeżeli chodzi o nauki ścisłe.
Spojrzenia wszystkich zwróciły się na ciemnowłosą kobietę, która stanęła przed
śmiałkami.
- Serdecznie wątpię, czy praktyka w wykrywaniu właściwości podstawowych metali i
zwykłych śmierci przyda się tam, gdzie wasza grupa się wybiera.
Kelemvor uśmiechnął się szyderczo.
- Przypuszczam, że poradziłabyś sobie z tym lepiej?
Kobieta uniosła brew i Kelemvor mógł przyjrzeć się jej twarzy. Oczy miała głębokie i
nieprzebranie czarne, z tańczącymi weń plamkami szkarłatu. Jej skóra była mocna opalona,
po czym sądził, że pochodziła z południa. Na czerwonych niczym krew, pełnych ustach
pojawił się chłodny uśmieszek. Jej intrygująca twarz otoczona była długimi, czarnymi
włosami, zaplecionymi w warkocz.
Jak na kobietę była dość wysoka, odrobinę wyższa od Kelemvora. Miała na sobie
pelerynę odsłaniającą momentami piękny, biało-niebieski wisiorek w kształcie gwiazdy, który
nosiła pod spodem. Jej odzienie było w kolorze głębokiego fioletu, a przez ramię
przewieszone miała dwie sporej wielkości księgi, związane razem skórzanym paskiem.
To sprawa dla mężczyzn, pomyślał Kelemvor, a ona się wtrąca. Już zamierzał jej to
powiedzieć, ale zamiast tego wrzasnął, kiedy jego kufel rozpadł się na części i znikąd
wynurzył się smok o ciele uformowanym z jasnobłękitnego ognia i rozpiętości skrzydeł
wielkości człowieka. Ryk smoka przyciągnął uwagę wszystkich zgromadzonych w gospodzie
gości. Stwór rozwarł paszcze, ukazując ostre jak sztylety kły. Stworzenie stanęło dęba i
ruszyło naprzód z jednoznacznym – jak sądził Kelemvor – zamiarem odgryzienia mu głowy,
tym samym kończąc linię rodu Lyonsbane’ów.
Szybkość i furia potwora uniemożliwiła Kelemvorowi wyciągniecie miecza na czas.
Smok mógł z łatwością zabić wojownika w okamgnieniu. Lecz nagle stwór zatrzymał się,
wydał z siebie przerażające beknięcie, a potem rozpłynął się całkowicie w powietrzu.
Siedzenie Kelemvora leżało strzaskane na kawałki na podłodze za nim, a on sam
siedział z rozłożonymi nogami, wyciągniętym przez siebie mieczem, łomoczącym sercem i
oczami rozbieganymi we wszystkich kierunkach, kiedy kobieta rozszerzyła usta w uśmiechu,
a potem ziewnęła. Kelemvor spojrzał w górę surowo.
- Poradzić sobie lepiej? – powiedziała, powtarzając złośliwy komentarz wojownika. –
Przypuszczam, że nie sprawiłoby mi to kłopotu.
Przysunęła sobie krzesło.
- Jestem Midnight z Deepingdale.
Miecze wróciły do pochew, znalazły dla siebie miejsca topory, bełty zdjęto z kusz i w
gospodzie zapanował ogólny spokój.
- Błaha iluzja! Potrzebujemy czarodzieja, a nie iluzjonisty! – ale gardłowy śmiech
Kelemvora został ucięty przez wygląd stołu, na którym pojawił się ognisty smok: masywny
dąb był wypalony.
Takie opanowanie magii jest zdumiewające, zwłaszcza w wykonaniu kobiety,
pomyślał Kelemvor. Być może to był przypadek.
Wojownik użył swego miecza jako podpórki i podniósł się. Zanim do głowy przyszło
mu, by schować go do pochwy, usłyszał zbyt znajomy, donośny głos.
- No nie! Oczy muszą mnie mylić! Z pewnością to nie Kelemvor Mocarny zniżył się i
zaszczycił tę nędzną gospodę swą wyśmienitą obecnością!
Kelemvor uniósł się, trzymając miecz na wysokości czoła, wypatrując śmiejącej się
twarzy najemnika, Thurbranda. Kelemvor zauważył, że najemnik nie jest sam. Dwa
kwadratowe stoły zestawiono razem, by pomieścić drużynę Thurbranda, składającą się z
siedmiu mężczyzn i trzech kobiet, a żadnej z tych osób nie można było pomylić ze stały
bywalcem Dumy Arabel, o ile nie posiadało się sporej dawki wyobraźni. Pomimo młodego
wieku mężczyźni wyglądali na zaprawionych w boju weteranów. Jeden z nich, albinos,
sięgnął po sztylet, lecz Thurbranda gestem dał mu znak, by zachował spokój. Przy jego boku
siedziała piękna kobieta o krótkich blond włosach, śledząca z uwagą każdy gest i słowo
najemnika. Dziewczyna z krótkimi, brązowymi włosami siedziała na przeciwległym krańcu
stołu, zamknięta w sobie, przyglądając się Kelemvorowi podejrzliwie.
Kelemvor spojrzał w nader znajome szmaragdowe oczy Thurbranda, odkrywając, że
były tak samo zwodnicze i hipnotyzujące jaku się zawsze wydawały. Na jego twarz wystąpił
grymas.
- A ja myślałem, że miejsce psów jest w budzie – wypluł z siebie. – Trzeba koniecznie
skarcić dozorcę!
Thurbrand potrząsnął głową i uśmiechnął się, przebiegając wzrokiem po swoich
kompanach. Spojrzenie, jakie ku nim skierował, jasno świadczyło, że mają się nie wtrącać,
niezależnie od tego, co może się wydarzyć.
- Kelemvor! – odrzekł Thurbrand, jakby samo wypowiedzenie tego imienia było dla
niego nieprzyjemną czynnością. – Na pewno bogowie nie mogą być tak okrutni!
Kelemvor spiorunował wzrokiem gapiów z pobliskich stolików, którzy jeden za
drugim odwracali swe niepożądane spojrzenia.
- Starzejesz się – powiedział Kelemvor bardzo ściszonym głosem.
Thurbrand ledwie przekroczył trzydzieści wiosen, odrobinę więcej niż sam Kelemvor.
Przywileje wieku zaczęły mu naprawdę doskwierać. Jego włosy, niegdyś złote i piękne, stały
się cienkie. Najemnik nosił je nadzwyczajnie długie, by pokryć nimi olbrzymie płaty
wyłysiałej czaszki. Wojownik z pewnością był tego świadom, dlatego też wciąż je
przyklepywał i przerzucał palcami, by zakryć łyse plamy.
Od kiedy Kelemvor widział go po raz ostatni, na jego czole i wokół oczu zrobiły mu
się zmarszczki. Pozycja, jaka przyjmował, nawet siedząc, przypominała przygarbionego,
grubego człowieka interesu, a nie wyćwiczona posturę wyśmienicie zahartowanego
wojownika, z którym Kelemvor dzielił parę szalonych przygód w ciągu minionych lat, zanim
doszło między nimi do nieporozumienia – o co poszło, żaden z mężczyzn od dawna już nie
pamiętał – które sprawiło, że ich drogi się rozeszły. Do tej pory jednak twarz Thurbranda była
ogorzała od słońca, a ramiona wyrzeźbione muskułami i silnie jak u Kelemvora.
- Stary? Thurbrand ze Skalistych Ziem stary? Spójrz no w lustro, sypiąca się ruino. I
nikt cię nigdy nie uczył, że cywilizował ludzie nie wyciągają, broni, jeżeli nie mają powodu,
by jej użyć?
- Żal mi tego, kto uważa któregokolwiek z nas za cywilizowanego – powiedział
Kelemvor chowając miecz do pochwy.
- Kel – odrzekł Thurbrand – rozwalasz wątłe sidła mojego małego podstępu. Uchodzę
w tym miejscu za zwykłego gościa. Szanowanego specjalistę od broni, obdarzonego talentem
do posługiwania się nią. Będąc przy tym, mógłbym mieć drobną robotę, którą byłbyś…
- Dość! – powiedział Kelemvor.
Thurbrand potrząsnął głową w udawanej rozpaczy.
- No dobrze. Przynajmniej wiesz, gdzie można mnie znaleźć.
- Nie wiedziałbym tego, chyba że miałbym oczy z tyłu głowy – stwierdził Kelemvor i
odwrócił się do niego tyłem.
Kelemvor znalazł oczekujące na niego nowe krzesło i wyśledził posługacza
spieszącego do kuchni z resztkami połamanego siedziska wsuniętymi pod pachę. Midnight
siedziała rozparta pomiędzy Cyriciem i Adonem. Caitlan milczała, a jej wzrok przyciągany
był przez wisiorek czarodziejki, który teraz spoczywał na pelerynę Midnight. Dziewczynka
wyglądała, jakby miała za chwilę zemdleć. Skórę miała bladą i trzęsły się jej ręce.
- Omawialiśmy właśnie odpowiednią trasę i odpowiedni udział w łupie dla kogoś z
umiejętnościami takimi, jakie mam ja – powiedziała poufnie. Midnight, a Kelemvor poczuł,
jak przechodzą go ciarki. – Według mnie…
- Wstawaj – odrzekł Kelemvor po prostu.
- Potrzebujecie mnie – wykrztusiła Midnight pełnym niedowierzaniem głosem,
niechętnie dostosowując się do polecenia.
- Ano – odparł Kelemvor – tak samo ja poderżniętego we śnie gardła. Idź precz!
Nagle Caitlan podniosła się. Jej usta drżały, jakby zamierzała się rozpłakać. Złapała
się za szyję i padła na stół.
Kelemvor spojrzał na dziewczynkę z przerażeniem w oczach.
- Moja nagroda – wyszeptała. Kiedy podniósł wzrok, zdał sobie sprawę, że inni
czekają, aby powiedział, co mają robić.
- Adonie! – powiedział surowym tonem. – Nie stój tak. Jesteś klerykiem. Zobacz, co
jej dolega i wylecz ją!
Adon potrząsnął głową i rozłożył bezradnie ręce.
- Nie mogę. Od kiedy bogowie przybyli do krain, nasze zaklęcia nie działają, o ile nie
jesteśmy w ich pobliżu. Z pewnością o tym wiesz.
Kelemvor przeklął obrzydliwie widząc, że Caitlan dostała dreszczy pomimo ciepłej
temperatury pomieszczenia.
- To znajdź koc albo co innego, żeby ją ogrzać.
Midnight wystąpiła naprzód.
- Weź mój płaszcz – powiedziała sięgając do zapięciu u szyi.
Kelemvor obrzucił ją ostrym spojrzeniem.
- To nie twoja sprawa.
Zbliżyła się dziewka służebna z zapasowym obrusem.
- Przypadkiem usłyszałam – powiedziała pomagając Kelemvorowi zawinąć w niego
dziewczynę i wycofując się, gdy ten wziął nieprzytomną Caitlan w ramiona.
Kelemvor popatrzył w twarze towarzyszy.
- Idźcie z czarodziejką albo chodźcie za mną – rzekł bez ogródek.
Adon i Cyric spojrzeli na siebie nawzajem, a potem na Kelemvora. Nie rzucili nawet
okiem na Midnight.
- Jak sobie chcecie – odrzekła chłodno czarodziejka.
Kelemvor i jego kompani przeszli obok niej gęsiego. Midnight obserwowała, jak
kapłan przytrzymał innym drzwi, a potem sam wyszedł
Czarodziejka odwróciła się, niemal zderzając się z dziewką, której drobną twarz
pokrywał niepewny uśmiech. Dziewczyna nerwowo bawiła się fartuszkiem.
- NO już, czyń swą powinność – warknęła Midnight.
- Oto rachunek, pani.
Czarodziejka popatrzyła na stół, przy którym zajęła miejsce, gdzie zamówiony posiłek
dawno już wystygł. Ledwie się to dla niej liczyło. Straciła apetyt. Podążyła za dziewczyną do
baru i zapłaciła karczmarzowi.
- Czy są jakieś wolne pokoje? – zapytała.
Mężczyzna wręczył jej resztę.
- Nie, pani. Jesteśmy wypełnieni po brzegi. Może w Szkarłatnej Włóczni? To w
pobliżu…
Midnight wysłuchała wskazówek i dała mężczyźnie sztukę złota za fatygę. Zanim
zdążył on wyrazić swoje zdziwienie tak ekstrawaganckim napiwkiem, była już w połowie
drogi do drzwi.
W chwili gdy mijała próg gospody, witając dotkliwy chłód rozrzedzonego nocnego
powietrza, zza celowo zaniedbywanego stołu podniosła się ciemna postać. Mało było rzeczy,
jak się wydawało, których nie można było kupić w Arabel za garść złotych monet – a prawo
do niezakłóconego niczym siedzenia w słabo oświetlonym kącie karczmy było jedną z
trudniej dostępnych. Poczerniałe studnie oczu nieznajomego zdawały się płonąć wizerunkami
śmiałków. Uśmiechnął się od ucha do ucha, a potem wtopił w cień, znikając, zanim
ktokolwiek był w ogóle świadom jego przybycia.
***
Kelemvor przewiesił Caitlan przez swego konia i pomknął z nią przez noc, z Adonem
i Cyriciem jadącymi blisko za nim. Po chwili przybyli do gospody Pod Głodomorem.
Złodziej pomógł mu opuścić dziewczynkę w przygotowane ramiona kleryka. Wojownik
zeskoczył z konia i podbiegł do drzwi karczmy, nie dbając o to, by spętać konia.
- idziemy za nim? – spytał Adon.
- Daj mu chwilę – powiedział Cyric, a wkrótce potem z gospody wynurzył się
Kelemvor, wyszczekując rozkaz, by zabrać dziewczynkę na tyły Głodomora.
Przy tylnym wejściu oczekiwała ich stara kobieta trzymająca latarnie, gorączkowo
przywołując ich gestami do środka. Kelemvor wydawał się przytłoczony jej obecnością.
- Zehlo, to jest Cyric, mój towarzysz, strażnik, a to Adon, wyznawca Sune –
powiedział.
Stara kobieta potrząsnęła głową.
- Później przyjdzie czas na uprzejmości. Chodźcie za mną.
Po chwili stali przy Zehli w pomieszczeniu, które zawsze zachowywała w razie
nagłych okoliczności, obserwując targane gorączką ciało Caitlan Moonsong. Kobieta starła
mokrym ręcznikiem krople potu, które wystąpiły na czoło dziewczynki.
- Jest chora, może umierająca, Kel – powiedziała, a jej pomarszczona, przecięta
bruzdami twarz dawała świadectwo autorytetu w sprawach bólu i cierpienia.
Kelemvor zauważył, że dziewczynce wróciła świadomość – próbowała coś
powiedzieć. Zgiął się nad nią nisko, by usłyszeć, co mówi.
- Ocal ją – jej słaby głos łamał się. – Ocal moją panią.
- Odpocznij – odrzekł po prostu Kelemvor, odgarniając jej włosy z oczu. Wtedy
Caitlan chwyciła jego potężną dłoń żelaznym uściskiem, od którego aż się wzdrygnął.
- Ona może cię uleczyć – powiedziała Caitlan, a jej mięśnie rozluźniły się i
dziewczynka padła z powrotem na posłanie.
- Zehlo! – wykrzyknął Kelemvor, ale kobieta już przy nim stała. Obrzucił innych
wzrokiem. Jeżeli słyszeli obietnicę dziewczynki, nie dawali tego po sobie poznać. Jego
tajemnica była bezpieczna.
- Żyje – oznajmiła Zehla. – Jak na razie.
Stara kobieta odwróciła się do Adona i Cyrica i poprosiła ich, by wyszli, aby mogła
porozmawiać na osobności z Kelemvorem. Obaj mężczyźni popatrzyli na wojownika,
oczekując potwierdzenia, ale on wpatrywał się w Caitlan, zajęty własnymi troskami. Opuścili
pomieszczenie nie czekając na kolejną zachętę i Zehla zamknęła za nimi drzwi.
- Moja nagroda – powiedział Kelemvor, wskazując gestem na dziewczynkę – Jeśli ona
umrze, nie dostanę mojej nagrody.
Zehla zbliżyła się do niego.
- Tylko to cię obchodzi?
Kelemvor oderwał spojrzenie od dziewczynki i odwrócił się plecami do starej kobiety.
- Bogactwa nie mierzy się tylko złotem, dobry Kelu. Są ludzie, którzy pomagają
innym po prostu dlatego, że sprawia im to radość, i z powodu świadomości, że zmienili coś w
świecie. W porównaniu z nimi zbrojnych najemników jest mnóstwo i są oni mało warci.
Dobrze by było, gdybyś się nad tym zastanowił.
- Myślisz, że tego nie wiem? – Myślę o tym każdego dnia! Ale pamiętaj, nie Jestem
strachliwym młodzikiem, dzieckiem, któremu będziesz dawać nauki. Nie mam innego
wyboru, jak tylko podążać ścieżkę, która została mi wyznaczona.
Zehla podeszła do niego i dotknęła jego ramienia.
- Ale dlaczego, Kel? – Nie możesz mi powiedzieć dlaczego?
Ramiona Kelemvora opadły, kiedy szalejący w nim gniew ulotnił się.
- Nie mogę.
Zehla wzruszyła ramionami i ominęła wojownika. Następnie odsunęła z drogi krzesło
i bez wysiłku pociągnęła do góry klapę, która zarysowała się w podłodze, ujawniając małe
pudełko ukryte w malutkiej wnęce. Zehla wyciągnęła je ze skrytki i używając łóżka do
podparcia stanęła na nogi.
- Pomóż mi – powiedziała ustawiając pudełko przy leżącej Caitlan. Kelemvor zawahał
się. Rysy twarzy Zehli stężały.
- Dalejże, musimy ochronić twoją inwestycję.
Kelemvor przysunął się, patrząc jak kobieta otwiera pudełko ukazując jego oczom
serię wielobarwnych buteleczek.
- Eliksiry uzdrawiające – stwierdził.
- Oczywiście, że tak. Przecież po to tu przyszedłeś, zamiast zabrać ją do jednej ze
świątyń, nieprawdaż?
- Ano – powiedział Kelemvor. – Magii kleryków nie można ufać. Wcześniej, bez
zastanowienia, kazałem Adonowi ją wyleczyć, jakby wciąż były czasy przed Przybyciem.
Naturalnie odmówił. Obawiałem się, że czciciele Tymory odeślą ją, ponieważ nie należy do
ich kultu, albo że zmuszą nas do przywiezienia jej na powrót rankiem. Do tamtej pory mogła
już nie żyć.
- Danie jej tego do picia może być również śmiertelnie jak nie leczenie jej w ogóle –
odrzekła Zehla podnosząc fiolkę. – Cała magia jest niestabilna.
Kelemvor westchnął i popatrzył na Caitlan, którą wciąż wstrząsały dreszcze.
- Ale tak naprawdę nie mamy, wyboru, prawda?
Zehla wyciągnęła z buteleczki korek i uniosła głową Caitlan. Kelemvor pomógł jej
skłonić nieprzytomną dziewczynkę do wypicia zawartości.
- Zatem przyszedłeś do mnie po eliksiry uzdrawiające.
- Zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie miałabyś eliksirów, wiedziałabyś, gdzie je
dostać – odpowiedział Kelemvor. – Na czarnym rynku, jeżeli byłoby to konieczne. Takie
przedmioty idą po specjalnych cenach.
Kiedy buteleczka była już pusta, Kelemvor pozwolił głowie Caitlan zanurzyć się w
miękkich poduszkach.
- Co teraz?
- Teraz czekamy – odrzekła Zehla. – O ile jej nie otruliśmy, przed rankiem nie
zobaczymy żadnych efektów.
- Jeżeli eliksir zadziała, czy będzie w stanie z nami pojechać? – zapytał
zaniepokojonym tonem Kelemvor.
- Przeżyje – odpowiedziała kobieta. – Co do reszty, to zobaczymy.
Wojownik sięgnął po swoje złoto, lecz Zehla powstrzymała jego rękę.
- W przeciwieństwie do ciebie, Kel, nie potrzebuję innej nagrody niż świadomość, że
ocaliłam komuś życie – kobieta wykonała ruch w kierunku otwartego pudełka. Leżało w nim
pół tuzina nietkniętych buteleczek.
- Odłóż je – powiedziała i wyszła z pomieszczenia.
Kelemvor przez dłuższą chwilę stał przypatrując się dziewczynie i buteleczkom, a
słowa Zehli bardzo mu ciążyły. Kiedy wreszcie wyłonił się z pokoju Caitlan, zauważył
czekających na niego Adona i Cyrica.
Wiedząc już od Zehli o poprawie stanu Caitlan, chcieli omówić następne posunięcia.
Kelemvor jednakże nie był w nastroju do rozmowy. Wyszedł z karczmy, z towarzyszami
depczącymi mu po piętach, poczekał, aż dosiądą wierzchowców. Oddalili się spory kawałek
od gospody, zanim wydał z siebie serię rozkazów, które zaskoczyły Cyrica, tłumiąc część
obaw, jakie były złodziej wcześniej powziął w stosunku do umiejętności Kelemvora.
- Chłopak, o którym wspominałeś wcześniej, Cyricu. Ten, którego widziałeś w
karczmie w towarzystwie dziewczyny, ten, którego ojciec jest strażnikiem. Złóż mu wizytę i
przekonaj go, żeby posłużył do odwrócenia uwagi, kiedy jego ojciec będzie miał wartę przy
północnej bramie. Jeśli będzie się sprzeciwiał, zagroź, że ujawnisz jego romans z dziewczyną.
I powiedz mu, żeby trzymał język za zębami po naszym wyjeździe, jako że masz w mieście
przyjaciół, którzy ujawnią sprawę pod twoją nieobecność. Zrób to pod osłoną nocy, a potem
odpocznij trochę i pozbieraj swoje rzeczy. Spotkamy się w Głodomorze o pierwszym brzasku.
- Adonie, ty odwiedzisz człowieka o imieniu Gelzunduth. Powiem ci, jak do niego
trafić. Cyric i ja będziemy potrzebować fałszywych dowodów tożsamości, które oprą się
kontroli. Ten stary lis jest mistrzem w podrabianiu dokumentów. Będziemy także
potrzebować fałszywego glejtu.
Kelemvor rzucił Adonowi torbę pełną złotych monet.
- Tu jest więcej niż trzeba do pokrycia wydatków. Z twoją niewinną twarzą nie
powinieneś mieć problemów z przekonaniem tego wieprza do współpracy. Jeśli odmówi,
przyjdź do mojego pokoju w Głodomorze. Jeżeli mnie nie zastaniesz, poczekaj, wrócę tam z
tobą. Tak czy siak mam z tym członkiem rachunki do wyrównania.
Adon wydawał się zakłopotany.
- Żaden z was nie zostaje w koszarach z innymi strażnikami?
Kelemvor spojrzał na Cyrica.
- To część naszej nagrody za ujawnienie spisku – rzekł Cyric. – Niezależność była w
cenie.
Adon zmarszczył brwi.
- Fałszywe dokumenty? To nie całkiem legalnie.
Kelemvor szarpnął za uzdę, gwałtownie zatrzymując swego wierzchowca. Spojrzał na
Adona piorunującym wzrokiem.
- Nie możesz leczyć. Nie możesz rzucać czarów. W walce jesteś jedynie przeciętny.
Biorąc to wszystko pod uwagę, kupno fałszywych dokumentów nie powinno być zbyt
wygórowaną prośbą.
Adon zwiesił głowę i wysłuchał wskazówek, jak trafić do domu Gelzundutha, i
niezwłocznie wyruszył.
- A ty co będziesz robił? – zapytał Cyric.
Kelemvor o mało się nie roześmiał.
- Postaram się znaleźć kompetentnego czarodzieja, który nie będzie kobietą.
A potem wojownik odjechał w noc, zostawiając Cyrica z własnym zadaniem do
wykonania i z własnymi zagadkami do rozwikłania.
***
Ulice Arabel były opuszczone i Midnight przez krótką chwilę zastanawiała się, czy to
efekt wydanego przez strażników zakazu poruszania się po pewnej godzinie. Zboczyła z
trasy, na którą skierowała ją kelnerka z Dumy Arabel, i wkrótce odkryła, że się zgubiła.
Pomyślała, że to nawet lepiej, bo będzie miała czas się wyciszyć, zanim znajdzie się w
towarzystwie innych w Szkarłatnej Włóczni.
Midnight dotknęła wisiorka – świętości Mystry – myśląc o płomiennie błękitnym
smoku, który zmaterializował się w Dumie Arabel. Próbowała tylko rzucić prosty czar
lewitacji, żeby zrobić wrażenie na Kelemvorze, ale z jakiejś przyczyny zaklęcie zadziałało
inaczej. I choć Midnight pozostała na zewnątrz spokojna, domagając się uznania za smoka,
jakby był on tym, co miała zamiar stworzyć, w gruncie rzeczy była przerażona.
Czarodziejka ponownie dotknęła wisiorka. Być może miał coś wspólnego ze
smokiem. Ale równie dobrze pojawienie się smoka mogło wynikać z niestabilnej natury
magii.
Nie mogąc określić prawdziwego źródła chybionego zaklęcia, Midnight
skoncentrowała się na odszukania Szkarłatnej Włóczni.
Wtedy na ulicy na wprost nie zobaczyła konia i wykrzykującego do niej mężczyznę.
Był to Thurbrand, najemnik, który wyzwał Kelemvora w gospodzie.
- Cny żonkilu!
- Mówią na mnie Midnight – powiedziała do zbliżającego się mężczyzny. Na ulicy nie
było nikogo prócz nich dwojga. Imię, jakim się do niej zwrócił, wprawiło ją w delikatne
rozbawienie, pomimo iż rozsądniejsza część jej natury wołała, by nie ufała uśmiechającemu
się mężczyźnie, który przed nią stanął.
- I nie Jestem niczyim „cnym żonkilem”.
- W takim razie nie ma sprawiedliwości na tym świecie – odrzekł Thurbrand. Jego
zielone oczy pochłaniały światło wspaniałego księżyca ponad ich głowami.
- Czego chcesz, Smocze Oczy?
- Och, widzę, że czułe łaski Kelemvora nie pozostawiły cię bez blizn – odparł łagodnie
Thurbrand. – Takie już bywa dla tych, co chcą jego przyjaźni. Sporo wycierpiał, pani
Midnight, a teraz zadaje to cierpienie wszystkim, którzy go otaczają
- Po prostu Midnight – powiedziała czarodziejka, czując nagły chłód i ścisłej
zarzucając na ramiona pelerynę.
Thurbrand uśmiechnął się i przegarnął na miejsce pasmo włosów, które odsłoniło łysą
plamę.
- Chodź, proponuje ci miejsce, gdzie będziesz mogła odpocząć tej nocy i towarzystwo,
które doceni tak uroczego i uzdolnionego kompana jak ty.
Thurbrand odwrócił się i podążył w kierunku swego konia.
- Może pomówimy też o interesach.
Midnight alby myliły oczy, albo łeb rumaka, do którego szedł Thurbrand, zdobiła
krwistoczerwona grzywa. Wierzchowiec był wiernym wizerunkiem tego, od którego została
oddzielona, będąc w okolicach Arabel. Czarodziejka obserwowała, jak Thurbrand zatrzymuję
się i spoglądała przez ramię. Ruszyła spacerem w jego stronę, uśmiechając się na myśl o
układającym się w jej głowie planie. Być może najemnik byłby w stanie posłużyć jej z
pomocą w dowiedzeniu temu przemądrzałemu durniowi Kelemvorowi, że jest kobietą, z
której można sobie stroić żarty, choć samemu Thurbrandowi nie spodobałby się kierunek, jaki
obrały jej rozważania.
- A konkretnie o interesie, do którego ten łajdak Kelemvor nie miał wyczucia cię
zatrudnić. Chciałbym się całkiem sporo dowiedzieć.
Midnight zmarszczyła brwi i rzuciła na niego czar zapomnienia. U podstawy jego
czaszki zabłysło biało-niebieskie światło, a najemnik poirytowany potrząsnął głową i pacnął
skórę na swoim karku.
- Przeklęte robaki – powiedziała ostro. – No, to o czym to ostatnio mówiliśmy?
- Nie pamiętam.
- Dziwne –stwierdził Thurbrand, dosiadając czarnego jak heban ogiera, a potem
spojrzał na wyciągającą się do niego rękę Midnight. Czarodziejka podskoczyła, wciskając mu
w dłoń swój trzewik i sadowiąc się wygodnie na koniu, niemal zrzucając go przy tym z
grzbietu wierzchowca.
- Dziwne?
- Ja też nie pamiętam – wzruszył ramionami. – Podejrzewam, że nie było to nic
ważnego.
- Ano – powiedziała Midnight, dając koniu delikatnego kuksańca. Złapała się
najemnika mocno, jako że gwałtownie znaleźli się w ruchu, galopując poprzez noc. – Sądzę,
że masz rację. Pięknego masz wierzchowca.
- Nabyłem go w zeszłym tygodniu. Trochę nieokiełznany, ale w walce nie zna strachu.
Midnight uśmiechnęła się szeroko i poklepała konia po boku.
- Pewnie ma to po swoim panu.
Thurbrand wybuchnął śmiechem i położył dłoń w rękawicy na odkrytym kolanie
Midnight. Zabrał ją zaraz, gdy koń wystrzelił naprzód, zmuszając go do złapania uzdy albo
zaryzykowania upadku.
Midnight zastanowiła się, czy zna zaklęcie, sprawiające, że mężczyzna utrzyma łapy
przy sobie, a głowę na własnej poduszce wśród ciszy nocy. Tak naprawdę to nie miało
znaczenia. Jeśli czarodziejka zrezygnuje tego wieczora z zabawiania towarzystwa i jeśli
zawiedzie ją magia, zawsze ma nóż.
Nóż zawsze działał.
Kobieta uśmiechnęła się do siebie i lekko odprężyła. Kelemvor nie odrzuci jej po tym,
jak zobaczy to, co miała zamiar zrobić z Thurbrandem.
***
Kelemvor powrócił ze swych bezowocnych poszukiwań ściekły i zmęczony. Znalazł
Adona tajemniczo zwiniętego na podłodze. Budzi go, dopóki ten nie był w stanie potwierdzić,
że wszystko poszło zgodnie z planem – Gelzunduth zapewnił fałszywe dokumenty. Jak tylko
Kelemvor dostał papiery, Adon poczołgał się z powrotem na swoje posłanie ze zmiętych
koców i natychmiast zapadł w sen.
Wojownik chciał się dowiedzieć, jak poszło zadanie i – co ważniejsze – czemu Adon
nie spędza nocy w świątyni, ale poczuł ulgę, że kleryk z własnej woli nie zaoferował
wyjaśnień. Żywe wspomnienie wieczora spędzonego na czatach, słuchając Adona nieustannie
wychwalającego swą boginię, i siebie przy tej okazji, wystarczyło, by powstrzymać
Kelemvora od pytania o wyjaśnienie nawet najprostszej sprawy. Kapłan niezmiennie kierował
rozmową w ten sposób, żeby mógł wychwalać Sune.
Kilka godzin później, gdy wojownik pogrążony był w głębokim śnie, Adon obudził się
ze swego pozbawionego snów letargu i nie mógł na powrót zasnąć. Obawiał się, że w swojej
skromnej kwaterze w świątyni. Sune ujrzy uzbrojonego strażnika, który zaprowadzi go znowu
do lochu, dlatego też tej nocy całkowicie unikał sanktuarium. Był wdzięczny Kelemvorowi za
to, iż ten był tak szczodry i pozwolił mu zostać u siebie na noc, ale nauczył się już, że
mówienie mu o takich sentymentach jest nierozsądne. Znajdzie jakich inny sposób, żeby
okazać wdzięczność.
Oczywiście Adon zdawał sobie sprawę, że był nadmiernie ostrożny. W końcu
Myrmeen dała mu czas na opuszczenie Arabel do zenitu następnego dnia. Ale jeśli zmienił jej
się humor, mógł się znaleźć na nieodpowiednim końcu miecza skrytobójcy. Doświadczenia z
usługującą w Dumie Arabel dziewką zaszczepiły w nim nieufność.
Tak więc Adon ubrał się na wpół po ciemku, starając się nie zważać na panujące w
pomieszczeniu warunki. Kwatery kleryka były zawsze skrupulatnie utrzymane; pokój
Kelemvora wyglądał jakby przetoczył się przezeń jakiś pomniejszy kataklizm, pozostawiając
po sobie rozrzucone wszędzie części uzbrojenia, mapy, brudne ubrania i kawałki nie
dojedzonych posiłków. Oceniając po wyglądzie pomieszczenia, wojownik pod żadnym
pozorem nie wpuszczał do środka sprzątaczy.
Zdając sobie sprawę, że powinien przynajmniej spróbować odzyskać swoje rzeczy,
Adon opuścił karczmę i nerwowo przebył znajdujące się na zapleczu świątyni Sune uliczki.
Kiedy do niej dotarł, nie zobaczył ani śladu straży, wszedł więc i obarczył znajomego sunitę
zadaniem przyniesienia określonych części dobytku z jego kwater. Sunita wydał z siebie
dudniącym głosem kilka niezupełnie poczciwych gróźb, pochłonięty raczej obijaniem swoim
cepem grubej czaszki Adona za zakłócanie mu snu. Jednakże kiedy dotarło do niego, że Adon
miał zamiar odejść na stałe, przystał na to z entuzjazmem.
Kiedy sunita powrócił z kwater, Adon upewnił się, że miał spakowany swój młot
bojowy, jako że – sądząc z opisu zamku przedstawionego przez dziewczynkę – wielce
prawdopodobne było, że mu się przyda. Potem wrócił do gospody Pod Głodomorem, oczyścił
fragment podłogi, by złożyć tam swoje mienie i zapadł w głęboki sen.
Z nadejściem pierwszego brzasku Cyric obudził śpiącą parę, podając do wiadomości,
że i jego misja przebiegła gładko. Kelemvor natychmiast założył ubranie i poszedł sprawdzić,
w jakim stanie jest Caitlan. Było miło zaskoczony znajdując ją w pozycji siedzącej, rzucając
się na śniadanie, które Zehla dopiero co zdążyła wnieść.
- Kelemvorze! – wykrzyknęła Caitlan, kiedy tylko ujrzała wojownika. – Kiedy
wyruszamy?
Zehla rzuciła Kelemvorowi ostrzegawcze spojrzenie.
- Jak tylko będziesz w stanie. I…
- Czy jest z wami Midnight? Mam do niej tyle pytań – powiedziała dziewczynka. –
Jest cudowna, nie uważasz? Taka piękna i inteligentna, i utalentowana…
- Nie pojedzie z nami – odparł Kelemvor zauważając, jaką przykrość wyrządziły jego
słowa Caitlan. Na jego oczach dziewczynka zbladła.
- Ona musi z nami wyruszyć – powiedziała.
- Są inni czarodzieje…
- To moja wyprawa – odrzekła Caitlan, ukazując po raz pierwszy swój prawdziwy
wiek – zabierzesz Midnight albo w ogóle nigdzie nie pojedziesz.
Kelemvor potarł czoło.
- Nic nie rozumiesz. Zehlo, wytłumacz jej, że ta kobieta nie jest odpowiednia na tego
typu wyprawę.
Zehla podniosła się z łóżka i skrzyżowała ramiona.
- A dziecko jest?
Wojownik zdał sobie sprawę, że został pokonany i poddał się z westchnięciem.
Poszukiwania czarodzieja, jakie prowadził wczorajszego wieczora, okazały się daremne.
Kilku magów, którzy w ogóle okazali zainteresowanie przygodą, było pełnych entuzjazmu,
lecz zupełnie niekompetentnych. Jeden z nich, próbując dowieść swej wartości, wywołał
pożar we własnej siedzibie, wykurzając się z domu.
- Myślę, że mogę spróbować ją odnaleźć – powiedział Kelemvor – ale Arabel to duże
miasto. To może zająć więcej czasu, niż mamy.
Caitlan odwróciła wzrok.
- No to poczekamy.
- A co z twoją panią? – zapytał podejrzliwie wojownik, a jego słowa znowu wywołały
przykry efekt.
- Poczekamy tylko trochę – powiedziała łagodnie Caitlan.
Zehla wyprowadziła Kelemvora z pomieszczenia i dołączyła do niego w holu.
- Zauważyłam, że eliksiry uzdrawiające były nietknięte – powiedziała.
- Wiele można o mnie powiedzieć – odparł wojownik – ale nie Jestem złodziejem.
Czy wiesz, co mogło spowodować jej stan?
- Wychłodzenie, wyczerpanie… jej organizm był słaby, podatny na każdą chorobę.
Zdaje się, że włóczyła się przez całkiem spory czas, próbując odnaleźć swojego czempiona.
Adon i Cyric wkroczyli do korytarza, słysząc te słowa, i włączyli się natychmiast do
rozmowy.
- To pochlebne – stwierdził pogodnie kleryk. – Musiała dostrzec w tobie coś
wyjątkowego, Kelemvorze.
- Tak naprawdę to była zdesperowana. Kelemvor był po prostu pierwszym
kandydatem, który chciał z nią porozmawiać – odrzekła Zehla. – Jest małą gadułą, jak już się
rozkręci.
Kelemvor wzdrygnął się lekko. O czym jeszcze dziewczyna wspomniała Zehli?
Ujawniła jego tajemnicę?
- Mamy coś do zrobienia – powiedziała, pokazując Adonowi i Cyricowi, by podążyli
za nim.
Zapowiadało się, że niedostrzeżone ucieczka z miasta będzie trudną sprawą. Obaj,
Kelemvor i Cyric, mieli się stawić na służbę wkrótce po wieczerzy. Złodziej mógł mieć
wystarczająco dużo umiejętności ukrywania się w cieniu, aby przedostać się przez
podejrzliwych strażników albo niezdobyte mury, ale solidnie zbudowany wojownik z
dzieckiem, dandysowaty kleryk i czarodziejka na dokładkę, z pewnością nie.
- Cyricu, idź i kup odzienie i cokolwiek jeszcze uważasz, że może się nam przydać do
przebrania. Adonie, ty spróbuj odnaleźć Midnight. Będziemy musieli… pogodzić się z jej
obecnością. Ja zostanę tu, dokończę pakowanie i popracuję nad planem – powiedział Kel, jak
tylko trójka śmiałków znalazła się na zewnątrz.
W godzinę później, kiedy Kelemvor wynurzył się ze swego pokoju, niemal zderzył się
z dwoma spośród ludzi Zehli, niosących naręcza jedzenia. Na zewnątrz znalazł Adona i
Cyrica, pakujących zapasy z zadziwiającą lekkością.
Adon uśmiechnął się szeroko i skinął w stronę zacienionych stajni, skąd wyszła
Midnight, prowadząc wspaniałego czarnego konia z pobłyskującą rudą grzywą. W obliczu
porażki Kelemvorowi opadły ramiona. Wspomnienie wyrazu twarzy Caitlan i możliwa utrata
złota, jakie obiecała, ciążyły na jego niewyparzonym języku.
- Założysz się, Kel? – zapytała figlarnie Midnight.
- Zdaje się, że będę zmuszony – powiedział zrzędliwym tonem.
Czarodziejka wyciągnęła dłoń. Trzymała w niej ogromną, splecioną gęstwę,
przypominającą szczotkę.
- Uprzejmość twojego przyjaciela, Thurbranda – powiedziała. Kelemvor rozpoznał w
kosmykach ludzkie włosy; jak się wydawało wszystkie włosy, jakie zostały Thurbrandowi na
głowie.
- Czy on…?
- Całkiem niezadowolony, ano.
Na twarzy wojownika mimowolnie pojawił się uśmieszek.
- Mówiłaś przed chwilą o zakładaniu się?
Midnight skinęła głową.
- Traktuj to jako mój udział w twojej grze.
Tym razem Kelemvor roześmiał się na dobre, lecz jego serdeczny rechot został ucięty,
kiedy zauważył przebrania znajdujące się na szczycie pakunków zwisających po bokach
wierzchowca Cyrica. Przyjrzał się pakunkom odkrywając peruki, zadziwiająco realistyczne
maski i podarte suknie pary stary żebraczek.
Za nimi pojawiła się Caitlan, wyglądając pogodnie i zdrowo. Pozdrowiła Midnight,
jakby kobieta było odpowiedzią na jej modły, a potem spojrzała niewidzącym wzrokiem na
drużynę, jak gdyby sięgając poza mury Arabel, a wyraz jej twarzy znowu stał się poważny.
- Musimy wyruszać – powiedziała ponuro. – Nie zostało wiele czasu…
Midnight spojrzała na Kelemvora.
- Mogę pomóc Adonowi z zapasami, jeżeli chcesz.
Wojownik skinął głową i złapał pakunki, które zawierały ich przebrania. Cyric
podążył za nim do karczmy.
- Powiedz raz jeszcze, jak się nazywa miejsce, do którego zmierzamy? – zapytała
czarodziejka.
- Zamek Kilgrave – odrzekł Adon.
Midnight wzruszyła ramionami i zdjęła z siebie pelerynę, by wygodniej jej było
pracować. Biało-niebieska gwiazda jej naszyjnika zalśniła w słońcu oślepiającym blaskiem,
gdy czarodziejka położyła płaszcz na grzbiecie wierzchowca.
W stajni z ciemności oderwał się pojedynczy cień i przybierając kształt kruka,
wystrzelił ze stajni, przelatując nad głowami śmiałków, lecąc z prędkością, jakiej żadne
stworzenie w przyrodzie nie mogło nigdy osiągnąć.
4
PRZYRODA DZICZEJE
Bane nie próżnował przez te dwa tygodnie, które upłynęły od czasu Przybycia, jak
teraz nazywali jego czciciele noc, kiedy został strącony z niebios. Odwrócenie uwagi od
przygnębiająco śmiertelnego stanu, w jakim się znalazł, wymagało niemal stałej aktywności.
W kilku przypadkach, kiedy pozwolił sobie przenieść uwagę ze spraw zewnętrznych na
siebie, rozpatrując swą – przybraną z konieczności – wątłą człowieczą skorupę, Czarny Lord
zagubił się w zawiłościach maszynerii, która obdarzała go głosem i możliwością poruszania
się.
Tyle darów i cudów znalazł w obrębie mikroskopijnych terytoriów pod korą
mózgową! A kiedy Bane zanurzył świadomość w pojedynczej komórce nieustannie krążącego
w organizmie strumienia krwi i pozwolił, aby o trasie jego zwiedzania zadecydowało samo
ciało, poczuł zachwyt, który rzucał wyzwanej samej boskości.
Wtedy właśnie zrozumiał pułapkę i zmusił się do wycofania. Umieścił barykady w
mózgu ciała, które zmuszony był zamieszkiwać, ufortyfikował swoje postrzeganie tak, by
podążało na zewnątrz niego, ciągle na zewnątrz, by już nigdy nie ulegać niebezpieczeństwom
zamkniętym w jego śmiertelnej powłoce. Bane był bogiem. Wcześniej cuda były dla niego
dniem powszednim, nużyły go. Lecz teraz cudowność Planów była dla niego zamknięta.
Musiał skoncentrować się na stojącym przed nim zadaniu, żeby któregoś dnia odzyskać
niebiosa i zaspokoić i zaspokoić stale targający nim głód cudów i niezwykłości w godny boga
sposób.
Podczas pierwszych dni pobytu Bane’a w twierdzy Zhentil władający miastem ludzie
padali w jego obecności na kolana, oddając wszystkie swoje zasoby do jego dyspozycji. Bane
był wdzięczny, że przejęcie władzy odbyło się bezkrwawo – do naoliwienia trybów swojej
maszynerii będzie potrzebował tyle ludzkiego surowca, ile tylko uda mu się schwytać w swój
szponiasty uścisk.
Rozpoczęła się budowa nowej świątyni Czarnego Lorda. Szybko uprzątnięto gruz i
ustawiono prowizoryczne ściany, które skryły zawiłe narady, które zwoływał Bane. Chociaż
lord Chiss, wyczuwając zagrożenie swej pozycji jako nominalnego władcy twierdzy Zhentil,
oddał siebie i swoich ludzi pod rozkazy Bane’a, bóg wolał przebywać w pobliżu swego
czarnego tronu. Poza tym, nie miał ochoty doświadczać nudy codziennego zarządzania
miastem tak długo, jak jego mieszkańcy byli mu oddani i gotowi do poświęceń na każde
skinienie.
Trzeciej spędzonej w Krainach nocy Bane miał sen. Zobaczył w nim Mystrę,
uśmiechającą się w obliczu przerażenia, śmiejącą się do Ao, kiedy bogowie spotkali się z
przeznaczonym im losem. Bane, ten który zsyłał koszmary senne, w końcu sam padł swoją
ofiarą. Przeklął swoje ciało za to, że dzieliło się z nim tą nową słabością. Wciąż jednak
koszmar służył jakiemuś celowi i Bane zaczął rozważać znaczenie tajemniczego pożegnania
Mystry z Planami.
Zdecydował więc, że odszuka boginię i odkryje, czemu przyjęła gniew Ao z takim
spokojem.
W pięć dni od czasu Przybycia, Tempus Blackthorne, mag posiadający wielką moc i
pozycję, przybył z wiadomościami dotyczącymi miejsca pobytu Mystry w Krainach. Bane
założył pieczęć na drzwiach prowadzących do jego prywatnych komnat i teleportował siebie i
Blackthorne’a do zamku Kilgrave. Na jego zewnątrz odnaleźli boginię magii, osłabioną i
bezradną z powodu jakiegoś ataku czy szoku psychicznego. Być może próbowała zaklęcia,
które się nie powiodło, pomyślał Bane, i zaśmiał się z ironii sytuacji.
Kiedy Czarny Lord stanął nad nią, Mystra nagle uświadomiła sobie jego obecność i
uwolniła pojedynczy strzęp swojej mocy – zmodyfikowane zaklęcie zadania przeznaczone dla
jej zamierzonego awatara. Czar przybrał formę jasnobłękitnego sokoła, który wzbił się
wysoko i uciekł. Bane rozkazał Blackthorme’owi śledzić magiczną istotę. Jego wysłannik
zmienił się w ogromnego czarnego kruka, który pofrunął w ślad za sokołem, by stracić go z
oczu dopiero w Arabel.
Kiedy Bane przy pomocy mistycznych łańcuchów, wykutych w zaklętym ogniu,
uwięził bogini w lochach zamku Kilgrave, poczuł falę mocy przetaczającą się przez
pomieszczenie. Kamienna cela o nagich ścianach zatrzęsła się, gdy Mystra odzyskała zmysły
i sprawdziła wytrzymałość swoich okowów.
Wtedy Bane przyzwał uosobienie grozy, by osłabić Mystrę i utrzymać ją pod kontrolą.
Przyjdź, potworze. Przyzywam cię do tego planu, jak wiele razy czynili to moi słudzy.
Gdzieś głęboko w otchłaniach umysłu Bane usłyszał warknięcie stworzenie
odpowiedziało – Przybywam.
Na początku pojawiło się w postaci wirującej, czerwonej mgły, zataczając spirale jak
cyklon, z którego wyrosły setki drżących, zniekształconych rąk, tnących zajadle powietrze
przed boginią. Równa im liczba bladożółtych oczu otworzyła się nagle, unosząc się dookoła
wirującej mgły, przenikając przez siebie nawzajem niczym duchy, poruszając się szybko w
przód i w tył, a każde oko rwało się do tego, by przyjrzeć się swojej ofierze z każdego kąta.
Na koniec dziesiątki ran rozerwały mgłę, ukazując ziejące paszcze, sięgające wstecz w
nieskończony szereg mrocznych wymiarów. Paszcze rozwarły się i zatrzasnęły gwałtownie
wydając krzyk, który mógł oznaczać jedynie głód.
Mystra rozpoznała stworzenie – był to hakeashar, istota z innego planu, posiadająca
przemożny apetyt na magię. Bane bez wątpienia zawarł z potworem pakt: w zamian za pomoc
we wkroczeniu do najwyższego planu materialnego, stwór miał mu oddać coś, co bardzo
cenił: moc. Jako że hakeashar miał możliwość uwalniania części pożartej magii, Bane pewnie
będzie chciał by ta surowa energia wspomogła jego plany.
Mystra rozważyła swoje możliwości. Jeżeli Bane okazał się na tyle naiwny, by
zawiązać pakt ze znanym ze swojej zdradzieckiej natury stworem, być może znajdzie się
sposób, by wykorzystać to na jej korzyść.
- Mamy dużo do omówienia – powiedział Bane. Hakeashar unosił się w powietrzu za
nim.
- Dlaczego mnie uwięziłeś? – odrzekła Mystra.
- Z przyjemnością uwolnię cię z tych kajdan, jak tylko mnie wysłuchasz… I zgodzisz
się pomóc mi zrealizować mój plan.
- Mów dalej.
- Chcę utworzyć sojusz bogów – powiedział. – Przyrzeknij lojalność mnie i mojej
sprawie, bogini, a zwrócę ci wolność.
Pomimo obecności hakeashar Mystra nie mogła powstrzymać śmiechu.
- Jesteś szalony – odrzekła.
- Nie – odparł Bane. – Jedynie praktyczny.
Odwrócił się do stworzenia.
- Jest twoja – powiedział spokojnie – ale pamiętaj o naszej umowie.
Oczywiście.
Setki oczu odwróciły się od Bane’a i tym razem Mystra nie mogła powstrzymać
krzyku.
Kiedy było już po wszystkim, groteskowy stwór zachichotał i wepchnął swoje
rozjarzone oczy wprost do ziejących przełyków, gotów zasnąć po skończonej uczcie. Mystra
z zaskoczeniem stwierdziła, że nadal żyje. Ból jakiego zaznała, nawet w swej plazmatycznej
formie, był przerażający.
Bane wykrzykiwał na stwora przekleństwa, dopóki ten nie otworzył kilku oczu i nie
wydał z siebie chmury jasnobłękitnego ognia, który otoczył łotra. Po chwili Czarny Lord
dosłownie pulsował skradzioną mocą.
- Dosyć! – wrzasnął, a biało-niebieskie płomienie znikły.
- To byłeś ty, prawda? – powiedziała Mystra, zmagając się ociężale z okowami. – To
ty ukradłeś Tablice Przeznaczenia. Od początku cię podejrzewałam.
- Tak, wziąłem je – odrzekł Bane, a stworzenie, które sprowadził do tego planu,
spoczęło w miejscu i połykając ostatnie z oczu zapadło w głęboki, bezgłośny sen – razem z
lordem Myrkulem.
- Ao sprawi, że za to zapłacicie – powiedziała. Bane poczuł, jak wyciągnięta z Mystry
nitka magii skręca się wokół niego, czekając, by być uwolniona do działania.
- Ao nie będzie miał nade mną władzy – odparł Czarny Lord, a jego śmiech wypełnił
komnatę.
- Od tamtej nocy Bane pozwalał hakeasharowi więcej niż tuzin razy odbierać Mystrze
jej moc, która zdawała się odtwarzać na podobieństwo ludzkich komórek krwi. Za każdym
razem, zgodnie z warunkami układu zawartego z potworem, Bane otrzymywał ułamek tej
energii.
Dostają za każdym razem więcej mocy, Czarny Lord wędrował niespokojnie
korytarzami Nowego Acheron, którym stał się dawny zamek Kilgrave, tęskniąc za swą
prawdziwą świątynią i za kimś, z kim mógłby dzielić swój triumf. Blackthorne’a prawie przez
cały czas nie było; albo nadzorował sprawy w twierdzy Zhentil, albo poszukiwał jakiegoś
znaku magii, którą Mystra uwolniła tuż przed pojmanie. Garstka ludzi powołana przez niego
dla zajmowania się ludzkimi potrzebami Bane’a była żałosną reprezentacją gatunku i Czarny
Lord w żadnym z nich nie pokładał zaufania.
Pewnego dnia lord Bane stał w potężnym lochu pod zamkiem Kilgrave, przyglądając
się stojącej wodzie, zbudowanej przez siebie sadzawki szpiegowskiej, i przemawiając do
lorda Myrkula. Większość pomieszczenia – a właściwie większość zamku – została
zmodyfikowana, by odpowiadać potrzebom Bane’a. Wiele się zmieniło w zamku Kilgrave, od
kiedy bóg obrał go za swoją siedzibę. Czarny Lord dokonywał prób magicznego rzeźbienia
niektórych komnat i holi na podobieństwo ich wzorców ze swojej świątyni cierpienia w
Acheron, jednakże jego wysiłki przez większość czasu spotykały się z niepowodzeniem.
Niestabilność magii czyniła niemożliwym – nawet dla boga – precyzyjne rzucanie zaklęć.
Używając magii Bane czuł się jak artysta próbujący malować bez korzystania z rąk. Obecny
kształt zamku prawie by go bawił, gdyby nie fakt, że swoim istnieniem przypominał mu o
jego stracie i w ten sposób odbierał zadowolenie strąconemu bogu.
- Co masz nadzieję osiągnąć, wysysając moc Mystry? – zapytał niecierpliwie Myrkul.
– Twoja śmiertelna forma może zgromadzić ograniczoną ilość energii na jeden raz, a
naczynie musi być ciągle napełniane.
- Nie trafiasz w sedno – odrzekł Bane. – Ty i ja zawarliśmy przymierze razem kradnąc
tablice.
- Czasowe przymierze – powiedział Myrkul – które niezupełnie się powiodło. Spójrz,
czy się staliśmy. Mniej niż bogami, więcej niż ludźmi. Jakie jest nasze miejsce w Krainach,
lordzie Bane?
Bane popatrzył na wychudzoną niemal jak u szkieletu twarz awatara lorda Myrkula,
potem pomyślał o swojej odrażającej postaci i zadrżał.
- Mamy przyrodzone prawa – odpowiedział. – Jesteśmy bogami, niezależnie od prób,
na jakie wystawia nas Ao.
Bane potrząsnął głową, lecz nagle powstrzymał się, gdy zdał sobie sprawę, jak bardzo
ludzki był ten odruch.
- Myrkulu, pomyśl no raz jeszcze, po co skradliśmy Tablice Przeznaczenia.
Myrkul podrapał się po kościstej twarzy, a Bane prawie wybuchnął śmiechem. Widok
groźnego boga umarłych nękanego czymś tak zwykłym jak ludzkie swędzenie, był tak
żałosny, że niemal zabawny. Bóg niezgody westchnął, myśląc o tym, i kontynuował.
- Skradliśmy Tablice Przeznaczenia, ponieważ uważaliśmy, że Ao czerpie z nich siłę i
że bez nich będzie mu trudniej wtrącać się w nasze sprawy.
- Tak uważaliśmy – powiedział smutno Myrkul – i byliśmy głupcami.
- Mieliśmy rację! – wykrzyknął Bane. – Pomyśl przez chwilę! Czemu Ao nie odzyskał
tablic?
Myrkul podparł się rękami pod boku.
- Sam się nad tym zastanawiałem.
- Myślę, że to dlatego, że Ao nie może tego zrobić! – odparł Bane. – Być może nie ma
już mocy. Może to dlatego nasz pan wygnał nas z Planów! Nasz plan powiódł się i Ao
obawiał się, że bogowie zjednoczą się i podniosą przeciwko niemu bunt. To z tego powodu
Ao porozrzucał nas po Krainach, czyniąc nas podejrzliwymi, przestraszonymi i podatnymi na
ataki.
- Rozumiem – odrzekł Myrkul – ale to tylko twoja teoria.
- Stoją za nią fakty – powiedział Bane. – I już udało mi się zdobyć nasz pierwszy
pionek w tej grze, jeżeli zgodzisz się ją tak nazwać.
- Mystrę?
- Z jej mocą będziemy mieli pod kontrolą całą magię w Krainach! – wybuchnął
śmiechem Bane. Rzecz jasna okłamywał Myrkula. Gdyby bogini miała taką moc, nigdy nie
udałoby mu się tak łatwo jej pojmać.
- Ci bogowie, którzy nie będą chcieli działać zgodnie z twoim planem, zostaną
zniewoleni lub zniszczeni, jak rozumiem – powiedział podejrzliwie Myrkul. – A ty użyjesz
mocy Mystry, by to osiągnąć.
- Oczywiście – odrzekł Bane – ale my już jesteśmy sprzymierzeńcami. Po co mówić o
takich rzeczach?
- W rzeczy samej – powiedział Myrkul.
- Co więcej, sądzę, że jest moc zdolna wyzwolić nas z tego stanu – kontynuował Bane.
– Moc, którą Mystra ukryła gdzieś w Krainach.
Myrkul przytaknął.
- Co zamierzasz teraz przedsięwziąć?
- Pomówimy o tym później – odparł Bane. – W tej chwili muszę uporać się z innymi,
równie naglącymi sprawami.
Myrkul schylił głowę i jego wizerunek zniknął z powierzchni sadzawki szpiegowskiej.
Tak naprawdę, Bane skontaktował się z nim przedwcześnie – nie zdecydował jeszcze, jaki
powinien być następny ruch.
Czarny Lord odwrócił się energicznie, gdy do lochu wleciał z niewyobrażalną
prędkością czarny kruk, który zamienił się w jego sługę, Blackthorne’a.
- Lordzie Bane, mam dużo do opowiedzenia. Sądzę, że zlokalizowałem w Arabel
człowieka, który przechowuje dar Mystry. Kobieta ta nosi go w postaci biało-niebieskiego
wisiorka w kształcie gwiazdy.
Bane uśmiechnął się. Opisany przez Blackthorne’a wisiorek był identyczny z
symbolem noszonym przez Mystrę w Planach.
- Co jednak lepsze – dodał mag – czarodziejka, która ma na sobie naszyjnik, kieruję
się tutaj.
***
Drużyna opuściła Arabel oddzielnie. Adon wyjechał z miasta sam, jako pierwszy. Pół
godziny później w jego ślady poszły Midnight i Caitlan, prowadząc dwa objuczone konie. Na
koniec, kiedy słońce stanęło w zenicie, Kelemvor i Cyric, ubrani jak stare żebraczki,
przedostali się bez kłopotu przez bramę. Spotkali się wszyscy o pół godziny każdy konno od
miasta, tak jak zaplanował Kelemvor. Wojownik nalegał, żeby zakopali przebrania, których
używał wraz z Cyriciem. Na początku chciał je spalić, lecz obawiał się, że dym będzie
widoczny z wież obserwacyjnych w Arabel.
Minęła większa część godziny, od kiedy przytłaczające mury miasta zmalały do
rozmiarów nikłej kropki znaczącej horyzont za plecami bohaterów, a potem całkowicie
zniknęły. W zasięgu wzroku nie było nic prócz rozjeżdżonej drogi przed nimi i płaskiej ziemi,
która rozciągała się poprzez kraj na wschód i zachód. W pewnej odległości dostrzec było
można góry Przełęczy Gnolli.
Kelemvor podjechał obok Cyrica i huknął go w plecy. Uderzenie wyrzuciło
mężczyznę do przodu w siodle. Cyric spojrzał na wojownika z rezerwą.
- Ach, to jest dopiero życie, nieprawdaż Cyricu?
Proste przyjemności dla prostych głów, pomyślał Cyric, lecz odpowiedział jedynie
szerokim uśmiechem i gromkim „Ano!”. Po chwili Kelemvor pojechał do przodu, a Cyric
zatrzymał się, by sprawdzić troki, które zabezpieczały niesione przez jego wierzchowca juki.
Wszystko było z nimi w porządku.
Po jakimś czasie Cyric skierował meandry swojej dziwacznej wyobraźni na inny,
przyjemniejszy tor, przyglądając się wnikliwie jedwabiście gładkim nogom Midnight,
przylegającym do boków jej konia tuż przed nim. Od czasu do czasu zauważał, jak jej śliczne
rysy wykrzywiają się w bolesny grymas. Jadący obok czarodziejki Adon nieustannie zalewał
ją strumieniem najwyraźniej wprawiających ją w zakłopotanie komplementów.
Cyric zastanawiał się, czy kleryk próbuje uwieść ją swymi słowami. Nie wydawało się
to prawdopodobne. Zamiast tego wydawało się, że Adon wolał gwar ciągłej konwersacji,
nawet jeżeli był jedynym chętnym jej uczestnikiem, od ciszy krainy, przez które podążali.
Być może Adon nie chciał zostawać sam na sam z własnymi nużącymi myślami, zauważył
Cyric.
Przed nim Midnight doszła do takiego samego wniosku jak on cała wieczność
wcześniej. Wyczuwała, że Adon jest czymś zatroskany, lecz trudno jej było mu współczuć,
jako że mężczyzna nie chciał ujawnić źródła swych problemów. Co gorsza, był to czas, który
powinna była spożytkować na oszczędzanie energii i oddawanie się medytacji. Jej natrętny
towarzysz podróży nie dawał jej jednak ani chwili spokoju.
Z cierpliwością sięgająca granic Midnight starała się wyrazić potrzebę przebywania
samemu. Subtelność nie zadziałała, więc spróbowała postawić sprawę jasno.
- Pójdźże przecz, Adonie! Daj mi spokojnie jechać!
Lecz nawet bezpośredniość nie zdobyła dla Midnight wytchnienia od nie kończącej się
listy komplementów Adona.
- Istna bogini! – wykrzyknął kleryk.
- Jeśli sądzisz, że będziesz w stanie dale wyśpiewywać pochwały na moją część,
pozbawiony obu płuc, proszę, nie przestawaj.
- I jaka skromna na dodatek!
Midnight spojrzała w niebo.
- Mystro, ratuj!
- Och, przy ogrzewaniu się w jej cieple zbladłby nawet najpotężniejszy z płomieni.
Midnight spojrzała za siebie i rzekła do Kelemvora – Czy mogę zabić tego człowieka?
Kelemvor pokręcił głową, ciesząc się z przedstawienia. U jego boku jechała Caitlan.
Zdawała się nie znajdować nic zabawnego w rozgrywającej się przed nią kłótni w szeregach
drużyny. Jeśli scena w ogóle wywołała jej emocje, to jedynie zdenerwowanie.
- Nie ma się czego obawiać – powiedział do niej wojownik. – Zaufaj mi.
Dziewczyna powoli skinęła głową, niezdolna oderwać wzroku od ciemnowłosej
czarodziejki i kleryka.
- Ach, cóż za ogniste usposobienie, do pary z płonącym sercem! – powiedział Adon.
- Części twojego ciała zaraz staną w płomieniach, jeśli natychmiast nie przestaniesz! –
wrzasnęła Midnight.
I tak szło dalej, dopóki powietrze nie rozrzedziło się, a nad głowami śmiałków
zgromadziły się burzowe chmury. Nagle niebo pękło z donośnym rykiem i bohaterowie
zostali skąpani w ciepłym letnim deszczu.
Adon nie zaprzestał swej monotonnej wypowiedzi, od czasu do czasu przerywając,
celem wyplucia deszczowej wody, lecz odgłosy burzy skutecznie tłumiły jego głos, dopóki
nie stał się on niczym więcej niż głuchym brzęczeniem, pogrzebanym przez bębniący deszcz.
Midnight odrzuciła głowę do tyłu. Delikatna pieszczota deszczu rozluźniała spięte
nerwy czarodziejki. Gdy nawałnica zyskała na sile, kobieta zamknęła oczy i oddała się
uczuciu ukojenia wywołanemu przez spadające miarowo krople. Uśmiechnęła się,
wyobrażając sobie silne, zręczne ręce masujące jej skronie, kark i ramiona. Pomyślała o
rękach Kelemvora; wydawały się wystarczająco silne, by wyrwać drzewo z korzeniami, a
mimo tego wyposażone były w dłonie na tyle delikatne, by mogły ocierać łzy z oczu dziecka.
Wierzchowiec Midnight stanął dęba i czarodziejka otrząsnęła się z tego snu na jawie.
- Odesłałem Adona, żeby nawracał Cyrica na drogę Sune – powiedział z szerokim
uśmiechem Kelemvor, pomimo zauważalnego rozdrażnienia padającym bez przerwy
deszczem. Jego długie, czarne włosy były potargane i przyklejone do czaszki, a ich siwe
pasemka sprawiały, że wyglądał, jakby nosił na głowie futro skunksa, który umarły ze
strachu. Midnight czuła się w obowiązku, by mu o tym powiedzieć, a on zwiesił głowę,
mamrocząc jakieś osobiste przekleństwo i starając się ignorować deszcz, kiedy przemówił
ponownie.
- Nie omówiliśmy jeszcze… – przerwał i wypluł z ust strumień wody – podziału
obowiązków.
Midnight potwierdziła skinięciem głowy.
- Ty, jako kobieta, będziesz odpowiedzialna za przygotowanie posiłków i wszystkie
inne domowe obowiązki.
Rumak Midnight zadrżał, kiedy jego pani wgniotła swe silne nogi w jego boki, a
dłonie zacisnęła mu ciasno na karku.
- Jako kobieta? – powiedziała, mnąc w ustach słowa studiowanego tego ranka
zaklęcia, które zamieniłoby tego nadętego osła u jej boku w zwierzę gatunku zdecydowanie
bardziej odpowiadającego jego poglądom. Potem przypomniała sobie, jak ostatni raz
przygotowywała posiłek dla większej grupy. Kapłan, który jako jedyny go nie spożył, musiał
na jej przypadkowych ofiarach użyć wszystkich swoich czarów leczenia.
- Caitlan może ci pomagać. My rozdzielimy męskie zajęcia pomiędzy siebie.
Midnight wzdrygnęła się, skierowała wzrok przed siebie i wypluła pojedyncze „Taaa”.
- No to witaj! – rzekł Kelemvor i dał klapsa rumakowi Midnight. Wierzchowiec
odwrócił lekko łeb ignorując uderzenie, które miał wpędzić go w galop w szaleńczym tempie.
Uścisk czarodziejki zelżał, stając się dla zwierzęcia przyjemną pieszczotą.
Wojownik zawrócił, by porozmawiać z innymi, a Midnight mocno wytężyła pamięć,
żeby przypomnieć sobie dokładnie, czemu tak jej zależało, żeby wyruszyć z tymi ludźmi.
Nieświadomie jej palce odnalazły powierzchnie wisiorka. Wciąż jeszcze pocierała
biało-niebieską gwiazdę, kiedy zwróciła uwagę na efekty, jakie jeszcze wywołały na
otaczającej ich równinie.
Miejscami na ziemi występowały plamy wilgoci, a gdzieniegdzie gleba była
stwardniała jak skałą. Gdzie indziej w powierzchni otworzyły się szczeliny. W innych
miejscach w niewiarygodnym tempie wyrastały obszary zielonej trawy, wyhodowane przez
dziwny deszcz.
Nagle nasiąknięta ziemia stała się czarna i zwęglona, a dawno temu umarłe drzewa
zaczęły wypuszczać liście i rosnąć, wyciągając sczerniałe kończyny do nieba, niby w
błagalnym geście, żeby ten, kto rozpoczął to szaleństwo, natychmiast przestał. Z drżących
gałęzi zwisały małe armie robaków, rosnąc do obrzydliwie napuchniętych kształtów, zanim
wybuchały, zamieniając się w krwistoczerwone jabłka. Po owocach pełzały małe, czarne
larwy, które okazywały się maleńkimi, ciemnymi oczami, mrugającymi dziko w padającym
deszczu.
Piękne młode drzewka wypuszczały liście, wyrastając z ziemi do góry nogami. Ich
najbardziej kruche gałązki w niemożliwy sposób brały na siebie ciężar głównego pnia, który
wyrastał prosto w górę. Drzewka były porośnięte cudownymi zielonymi listkami, a także
owocami w kolorach prześwitującego różu i złota. U ich szczytów zaczęły wypuszczać sieć
bursztynowych korzeni, sięgającą wysoko w przestrzeń, splatającą się z nowymi korzeniami –
a właściwie gałęziami – które pojawiały się w sąsiedztwie. W końcu nawet konary
rozpadających się w proch drzew wystrzeliły w górę, dołączając do sieci, a ich czarne włókna
mieszały się z bursztynowymi korzeniami.
Tam gdzie jeszcze parę chwil temu nie było nic prócz nagiej gleby, stanął bujny las
przepełniony cudami i tajemnicami. Sieć korzeni utworzyła ponad drogą rodzaj baldachimu z
poplątanych konarów i zwęglonych kończyn dawniej umarłych drzew, który zacieśniał się i
plątał coraz bardziej, zanim niebo, teraz koloru czerwonego, stało się widoczne jedynie w
postaci małych plam, a deszcz zaczął tylko lekko kropić na bohaterów.
Podróż przez nowy las, nawet drogą, szła powoli. Wkrótce i ona zablokowana została
przez drzewa. Śmiałkowie byli zmuszeni podążać nią na piechotę, wybierając
najdogodniejsze przejście przez plątaninę leżących na ziemi konarów.
- Mam nieodparte wrażenie, że zupełnie się zgubiliśmy – wymamrotał Cyric,
przeciskając się przez plątaninę winorośli na polanę.
- Niemożliwe – odparł szorstko Kelemvor. – Jest tu tylko jedna droga, która prowadzi
do zamku Kilgrave i tego, co leży za nim.
- Ale mogliśmy już jakiś czas temu z niej zboczyć, Kel. Kto to wie? – powiedziała
Midnight, zatrzymując się, by pomóc swemu koniowi przekroczyć konar, a chwilę potem
wyprowadzając go na otwartych teren.
- Może od wielu godzin zataczamy kręgi – jęknął Adon.
Dotychczas cichy las nagle z piskiem zbudził się do życia. Owady brzęczały,
porozumiewając się swym sekretnym językiem. Trzepot skrzydeł zlał się z tupotem dopiero
co stworzonych nóg, które wydobył się z pokrytych śluzem kokonów i zrobiły kilka krótkich,
powłóczystych kroków.
Śmiałkowie nic jednak nie widzieli we wzbierającym mroku lasu. Przez małe otwory
w baldachimie Midnight zobaczyła, jak krwistoczerwone niebo przyobleka się w czerń.
Deszcz przestał padać, przynajmniej na chwilę.
Uzdy, którymi powiązane były juczne konie, naprężyły się, kiedy przestraszone
zwierzęta walczyły, żeby się wyzwolić, wyrywając się od Cyrica i jego spanikowanego
wierzchowca. Wtem troki puściły z trzaskiem i zwierzęta potykając się, ruszyły w las,
oddalając się od drużyny. Cyric przeklął i rzucił się za najbliższym z koni.
- Zostaw je! – ostrzegł Kelemvor. Hałasy stały się jeszcze głośniejsze. Cyric dołączył
do pozostałych na polanie. Bohaterowie obserwowali, jak w lesie zapada coraz większy mrok,
dochodzące odgłosy były coraz bliżej.
Nagle rżenie jucznych koni odbiło się echem po lesie. Kelemvor wyciągnął miecz i
ruszył w stronę Midnight.
- Stary numer z zasadzką – powiedział. Hałas wokół wzrósł, aż stał się jednostajnym
huczeniem. – Przekazywany wojownikom z pokolenia na pokolenie…
Cyric odnalazł swój płaszcz przemieszczenia w jednej z płóciennych sakw i szybko
narzucił go sobie na ramiona. Jego obraz stał się migotliwy, a po chwili dookoła niego
pojawiło się dziesięciu widmowych Cyriców – niektórzy przed nim, niektórzy za nim, inni
wykonujący lekko zróżnicowane gesty, tak że wkrótce nie można już było stwierdzić, który z
nich był prawdziwy. Każdy z nich wydawał się zaskoczony efektami działania płaszcza,
zdziwiony i zachwycony jednocześnie.
Kelemvora również zdumiało działanie płaszcza.
- Cyricu? Co się dzieje?
- Nie mam pojęcia! Płaszcz nigdy dotąd się tak nie zachowywał!
Pośród drzew pojawiły się iskry światła, srebrno-bursztynowe błyski, widoczne tak w
pobliżu, jak i głęboko w lesie. Gdy światła urosły, a dźwięki nasiliły się, Midnight, odgadła
ich prawdziwą naturę.
Błyszczące oczy.
Szczękające zęby.
Otaczające bohaterów korzenie i winorośle zadrżały. Ziemia pod ich stopami zdawała
się krwawić. Adon dostrzegł duże kolonie czerwonych mrówek, wydobywające się z pęknięć
w ziemi. Przez przypadek stanął na świeżo wybudowanym kopcu i rój mrówek zaczął mu
wbiegać po nogach. Zaczął je okładać rękami, a ich szybko napęczniałe ciała rozpryskiwały
się pod jego uderzeniami.
W pobliżu Cyrica rozwarł się pień drzewa, ukazując pokryte śluzem, zataczające się
ciało podobnego do ghula stworzenia o białej twarzy, nagie i pokryte czarnymi żyłami, które
pulsowały i przemieszczały się bezładnie po powierzchni skóry. Kończyny tego stwora
wyginały się w przód i w tył, a przyprawiający o mdłości odgłos trzaskających kości,
przebijających się przez tkankę wypełnił powietrze, gdy tuzin odrażających istot został
wypluty przez wielkie poczerniałe drzewa.
- Puśćcie konie! – wykrzyknął Kelemvor i bohaterowie wypuścili z rąk uzdy. Dobrze
wytrenowane i przywykłe do niebezpieczeństw wierzchowce nie odbiegły daleko przez
polanę.
Stworzenie na wprost Cyrica wybuchło śmiechem, gdy jego bursztynowe oczy zapadł
się w czaszkę i wynurzyły na języku. Wtedy istota połknęła je ponownie i tym razem przebiły
się przez bladość jej klatki piersiowej. Stwór ruszył naprzód wyrywając sobie ze stawu, aby
użyć go w charakterze broni, i zaszarżował na Cyrica. Przypominające szczypce palce
oddzielonej od ciała ręki gorączkowo otwierały się i zamykały.
Cyric miał tylko czas zauważyć, że puste ramię potwora nie krwawi, zanim natarł on
na jednego z widmowych sobowtórów mężczyzny. Złodziej obrócił się i ciął stworzenie
toporem.
Kelemvor stał obok Midnight, Caitlan i Adona obserwując, jak białoskóry stwór
atakuje Cyrica. Wtem usłyszał ciche warknięcie i odwrócił wzrok. Ujrzał parę żółtych psów, z
których każdy miał trzy głowy i osiem pajęczych nóg, zakradającą się od tyłu. Psy rozdzieliły
się i skoczyły do ataku.
- Adon! Midnight! Ustawcie się plecami do mnie. Musimy ochronić Caitlan! – Kleryk
i czarodziejka odpowiedzieli natychmiast, tworząc razem z Kelemvorem trójkąt z Caitlan w
środku.
- Caitlan, ukucnij, obejmij rękami kolana, schowaj w nie twarz. Staraj się nie patrzeć,
dopóki nie będziesz musiała. Przygotuj się do ucieczki, jeśli my polegniemy.
Dziewczynka bez zadawania pytań zrobiła wszystko, co jej kazano. Z nowego punktu
widzenia, blisko podłoża, spoglądając obok butów Kelemvora, wypatrzyła w lesie więcej
psów – niektóre czekały poza obrębem niewielkiej polany, inne atakowały białoskóre
stworzenia. Jeden z pajęczych ogarów, biegnąc nisko na nogach, zdawał się nadchodzić
dokładnie w kierunku Caitlan. Dziewczynka zacisnęła mocno oczy i schowała głowę między
kolanami, a potem wypowiedziała do swojej pani modlitwę o wspomożenie.
Midnight przygotowywała się do uwolnienia zaklęcia obronnego. Modliła się, by jej
się powiodło. Czar magicznego pocisku mógł nie mieć wystarczającej siły do zatrzymania
bestii, a Midnight nie odważyłaby się rzucić czegoś równie potężnego jak ognista kula, bojąc
się, że zaklęcie zwróci się przeciwko niej i zabije jej przyjaciół. Spróbowała zatem przyzwać
magiczny przedmiot – pręt mocy – używając do tego opadłej gałęzi.
Czarodziejka zakończyła rzucanie czaru dokładnie w chwili, kiedy skoczył na nią
pierwszy pies.
Nic się nie stało.
Przez chwilę Midnight poczuła w nozdrzach cuchnący oddech środkowej głowy
potwora, gdy trzy komplety szczęk rozwarły się szeroko, by rozszarpać jej ciało. Wtem Adon
rzucił się na psa, odtrącając go z całej siły, zanim stwór zdążył zranić Midnight. Kleryk i
pajęczy ogar upadli na ziemię oddzielnie. Pies wpadł do błotnistego dołu, wierzgając nogami
w powietrzu i próbując się podnieść.
Adon spojrzał w górę i wykrzyknął – Midnight, Caitlan, uwaga!
Drugi pies skoczył na Kelemvora. Wojownik zgiął się w pół i wypatroszył przy
pomocy miecza przelatując nad nim z wyciem zwierzę. Midnight chwyciła Caitlan i rzuciła
się w bok, ustępując z drogi przewróconemu przez rozpędzoną masę psa Kelemvorowi.
Mężczyzna upadł w miejscu, gdzie sekundy temu kucała Caitlan.
Kelemvor podniósł się i wyciągnął swój miecz z trupa psa. Zauważył, że drugi z
pajęczych ogarów wydawał się tonąć w błotnistej sadzawce. Wojownik podszedł do bestii i
ciął ją, kończąc jej cierpienie i pozbywając się zagrożenia. Stworzenie zaskomlało jeszcze,
zanim zdechło i zatonęło w błocie.
Reszta pajęczych ogarów grasowała na krawędzi polany, unikając szybkiej śmierci na
podobieństwo tej, jaką przywódcy ich hordy znaleźli od ostrza Kelemvora. Psy zajmowały się
atakowaniem białoskórych stworzeń, które wyłoniły się z martwych drzew.
- Szybko, Adonie! Pomóż Cyricowi! – wrzasnął Kelemvor, gdy kolejna z
humanoidalnych istot ruszyła w ataku na złodzieja.
Midnight syknęła.
- Jeśli masz jakąś ciemną sztuczkę w zanadrzu, Kel, przyszedł na to dobry moment!
- Nigdy nie proś o to, czego nie będziesz przygotowana przyjąć – warknął wojownik, a
potem pokręcił głową i napiął mięśnie, gdy trzy białoskóre stwory, który uniknęły zębów
ogarów zaczęły się zbliżać. Caitlan stała pomiędzy nim a Midnight. Najlepsze, na co mogli
liczyć, zdawał sobie sprawę Kelemvor, to utrzymać potwory z dala od dziewczynki najdłużej
jak to możliwe.
O kilka metrów dalej Adon brodził w strumieniu wstrząsanych dreszczami części
ciała, które leżały na stercie otaczającej Cyrica walczącego z kolejnym już z ohydnych
stworów o białych twarzach. Istota, jak zauważył Adon, oderwała swoją własną głowę i
rzuciła nią w młodego kleryka. Głowa przeleciała obok, obnażając ogromne kły, gdy Adon
odstąpił krok na bok, a następnie zamachnął się młotem na pozbawioną ciała, szponiastą dłoń
gotową rozerwać Cyricowi gardło.
Dłoń rozpadła się na kawałki od uderzenia młota. Kleryk odwrócił się gwałtownie na
odgłos dzikiego dyszenia i gorąca czegoś mrocznego i złowrogiego na wysokości jego ucha.
Obok niego w powietrzu unosiła się pozbawiona ciała głowa, której szeroki uśmiech
wypełniony był rzędem ostrych zębów.
- One nie są jak ludzie! – krzyknął Cyric. – Nie są nawet żywe, nie w ten sposób jak
myślimy. To jakieś rośliny, ukształtowane na podobieństwo ludzi!
Unosząca się w pobliżu Adona głowa, wydała dziwny dźwięk, podobny do chichotu.
Kleryk nieznacznie się cofnął i uniósł swój młot, nie spuszczając wzroku z głowy, Ta
wystrzeliła w jego kierunku, lecz mężczyzna uderzył ją mocno wprost w szczękę, zanim
miała okazję go ugryźć. Z głośnym jękiem głowa szaleńczo wirując spadła na podłoże.
W chwilę po tym jak uporał się z głową, Adon spostrzegł, że wszyscy trzej
humanoidzi, którzy odważyli się zaatakować Kelemvora, leżeli teraz w podrygujących,
pozbawionych krwi kawałkach na ziemi. Ale do Kelemvora i Midnight zbliżała się już
kolejna grupa stworzeń, a za nimi z lasu wyłonił się następny tuzin stworów. Ich ostre jak
brzytwy szczypce drżały, gdy potwory przecinały nimi powietrze.
Midnight rozkazała towarzyszom stanąć za sobą, starając się odnaleźć ten doskonały
punkt skupienia wymagany do rzucania zaklęć. Zaczęła się kołysać, a jej śpiew wezbrał
ponad bełkotanie zbliżających się stworzeń. Nagle pojawił się oślepiający błysk świata i z jej
dłoni wystrzelił grad biało-niebieskich pocisków, uderzając we wszystkie humanoidy w
zasięgu wzroku. Fala magii zdawała się nieskończona, tak że nawet Midnight była zdumiona
efektami swego zaklęcia. Strzały magicznego światła przebijały istoty niczym sztylety i nagle
potwory wstrzymały swój atak.
Podobne do ghuli stwory rozpełzły się. Popatrzyły w niebo, na siebie nawzajem, a
potem rozpadły się, jeden za drugim, ich ciała straciły swą stałość, kiedy rozwiała się iluzja
człowieczeństwa, odsłaniając ich prawdziwą naturę. Wystrzeliły z nich korzenie, wnikając w
ziemię, i po paru chwilach ze stworzeń pozostała jedynie sieć czarnych i białych winorośli.
Midnight spojrzała na swój wisiorek. Zobaczyła, jak malutkie wyładowanie błyskawic
igrają po jego powierzchni, by za moment zniknąć. Poczuła się wyssana z energii.
Kiedy mniej groźna część drapieżników została zniszczona, pajęcze ogary zaczęły
wynurzać się z lasu i zbliżać ku bohaterom. Było ich więcej, niż wyobrażał sobie Kelemvor –
na polanę weszło co najmniej dwadzieścia bestii.
Nagle coś niezwykłego przyciągnęło oko Midnight – niewyraźna plama ruchu o
wielkości i kształcie konia i jeźdźca. Szybki jak błyskawica człowiek znalazł się niezwłocznie
przy nich, okrążając drużynę z oszałamiającą prędkością. Midnight poczuła się jak w oku
trąby powietrznej. Jej wzrok przyciągając nagły żółty błysk – uświadomiła sobie, że jeźdźcem
był Adon. Ale jak był w stanie dokonać tego wyczynu?
Czarodziejka przerwała swoje spekulacje i skupiła się na kleryku, który zboczył z
uformowanej dla ochrony drużyny trasy i pospieszył w kierunku ogarów. Przegalopował
przez nie, a jego młot ciął się spodziewającą się tego hordę potworów jak sierp zboże i po
kilku sekundach pajęcze ogary wycofały się w las.
Choć zagrożenie już minęło, Adon i jego wierzchowiec kontynuowali swój rozmyty
ruch, dopóki całkiem nie zniknęli w lesie. Jasne było, że kleryk utracił kontrolę nad
jakąkolwiek magią, w jakiej był posiadaniu.
- Na Mystrę, ty mnie niedługo wykończysz – stwierdziła Midnight, wybierając z
niemożliwą misją dogonienia kleryka.
Zaczął padać deszcz, chodny niczym lód. Czarodziejka poczuła silny dreszcz emocji,
kiedy w jej skórę poczęły uderzać maleńkie krople, a wichura napierała na nią i zmuszała do
cofania się.
Z łomoczącym sercem i oszołomionym umysłem, gnając na złamanie karku, Adon
zdał sobie sprawę, że nie nabiera powietrza do płuc, a jego słaby uchwyt grzbietu konia, na
którym pędził, rozluźnia się. Dał zwierzęciu porcję eliksiru szybkości, jedynego przedmiotu,
jaki zataił podczas uważnego przeglądu dobytku członków drużyny dokonywanego przez
Kelemvora. Kleryk zdawał sobie sprawę, że nie powinien oszukiwać w takich sprawach,
wiedział jednak również, że eliksir był dobrodziejstwem od bogini Sune i że to jej mądrość
miała prowadzić jego mądrość miała prowadzić jego dłoń, kiedy musiałby go użyć.
Jednakże, kiedy pajęcze ogary zgrupowały się do ataku, a Adon nie otrzymał od
bogini żadnego znaku, wpadł w panikę i wziął sprawy we własne ręce. Nakarmił
wierzchowca eliksirem, lecz ten już ruszył, zanim kleryk mógł wlać w siebie nieco więcej niż
kilka kropel. Mała fiolka wyleciała mu z rąk i pognał na łeb na szyję.
Teraz gdy prędkość rumaka odebrała mu dech w piersiach, bliski utraty przytomności
Adon miał wizję – zobaczył twarz pięknej kobiety, wyrzeźbioną z ulotnych drobinek światła i
kolorów, które otaczały go w wirze prędkości. Kobieta wyciągnęła przed siebie dłonie i
położyła je po obu stronach jego twarzy, obracając ją to w jedną, to w drugą stronę, jak gdyby
chciała w pełni przyjrzeć się cudom, którymi obdarzyła go Sune.
- Nie ucierpiał mocno – powiedziała Midnight.
Adon zamrugał oczami, a iluzja ruchu zaczęła zanikać.
- Myślałem, że jesteś Sune – stwierdził.
- Chyba trochę mu się w głowie pomieszało – powiedział Kelemvor.
- Ano – odrzekł Cyric – ale czy to coś nowego?
Świat gwałtownie nabrał ostrości i Adon odkrył, że spogląda w górę w twarze swoich
towarzyszy. Zdaje się, że byli w lesie, choć kleryk dałby sobie głowę uciąć, że na drodze do
zamku nie było nic prócz rozległej równiny. Pomiędzy gałęziami unoszących się nad nimi
ukazały się malutkie iskierki szkarłatnego blasku, choć część z nich sprawiała dość dziwne
wrażenie.
- Midnight, ty… ty mnie uratowałaś! – powiedział zdumiony Adon, a na jego ustach
zakwitł uśmiech.
- Spadłeś z konia – siodło i zapasy leżały w pobliżu rozsypane na powierzchni drogi.
Czarodziejka zdała sobie sprawę, że kleryk musiał dobrze trzymać się siodła i to
przytrzymujące je na miejscu paski pękły pod naprężeniem na skutek rozwiniętej przez
wierzchowca prędkości.
W kleryku wezbrało przerażenie.
- Moja twarz! Czy on nie…
- Nienaruszona – powiedział znużonym głosem Cyric. – Jak zawsze. A teraz
wytłumacz mi to, czego byliśmy świadkami.
- Nie rozumiem… – odparł kleryk, starając się wyglądać możliwie niewinnie.
- Gnałeś jak wiatr, Adonie. Wyglądało to jak rozmyta plama ruchu, a nie jeździec i
wierzchowiec – rzekł Kelemvor. – Myślałem, że twoja magia cię zawiodła.
- Nie nazwałbym tego w ten sposób – odparł Adon.
- Nie obchodzi mnie, jak byś to nazwał. Co przed nami ukrywasz?
Midnight podeszła naprzód i pomogła klerykowi stanąć na nogi.
- Nie bądź głupi, Kelemvorze – powiedziała. – To oczywiste, że on nie potrafi
wyjaśnić, co się stało, tak samo jak żadne z nas nie umie wytłumaczyć szaleństwa, jakie padło
na Krainy od upadku bogów.
Kelemvor pokręcił głową.
- Pojedziemy dalej?
Adon skinął z wdzięcznością i wszyscy z wyjątkiem Midnight wrócili do swych
wierzchowców.
- To był błąd, Adonie – przemówiła czarodziejka ściszonym tonem. Kleryk miał
zamiar się odezwać, lecz kobieta go uciszyła. – Potrzebowałem kilku chwil, żeby zrozumieć.
Masz eliksiry, nieprawdaż?
Adon opuścił głowę.
- Miałem jeden. Zużył się już.
Midnight zmarszczyła brwi.
- Jeszcze jakieś niespodzianki?
Adon stał się niespokojny.
- Nie, Midnight! Przysięgam na samą Sune!
- Korzystanie z magii może cię wysłać do Sune szybciej, niż byś chciał. Tak
naprawdę, to mogłeś nas wszystkich pozabijać.
Czarodziejka pokiwała głową.
- Proszę, tylko nie mów Kelemvorowi, co zrobiłem. Żywcem obdarłby mnie ze skóry!
– wyszeptał Adon.
Midnight uśmiechnęła się.
- Na to nie możemy sobie pozwolić – odrzekła i oddaliła się od kleryka.
- Jasne, że nie – powiedział Adon z brawurą, której wcale nie odczuwał. Zgiął się i
zaczął zbierać swój dobytek.
- Chodź – rzekła do kleryka Caitlan. – Musimy natychmiast wyruszyć do zamku!
- Przecież się zgubiliśmy – jęknął.
Wtedy, jak gdyby w odpowiedzi na słowa kapłana, drzewa poczęły usychać i topić się.
W okamgnieniu droga była znów pusta a deszcz przestał padać.
- Błogosławiona niech będzie Sune! – powiedział i pospieszył, by dołączył do innych.
Ponieważ koń Adona uciekł, był on zmuszony jechać z Kelemvorem. Jego pierwszym
zamiarem była jazda z Midnight, co pozwoliłoby im kontynuować wcześniejszą rozmowę, ale
czarodziejka zwęziła oczy w szparki i Adon zarzucił ten pomysł. Zamiast niego z Midnight
jechała Caitlan. Ponieważ oba juczne konie zostały zabite, drużyna była zmuszona przewozić
pozostałe im zapasy na grzbietach reszty wierzchowców.
Midnight prowadziła niosącego Caitlan konia, idąc na piechotę, nim znaleźli się w
odległości kilometra od szczątków tego, co było kiedyś tętniącym życiem lasem, a co już
zdążyło się posunąć w stan zaawansowanego rozkładu. Czarodziejka przypuszczała, że do
rana nie pozostanie nic, prócz kurzu i wysuszonej ziemi, jaka była tam przed ich przybyciem.
Bohaterowie rozbili obóz pod gwiazdami i zjedli tę część jedzenia, która nie była
zaatakowana przez mrówki i która ocalała po ataku tajemniczych zastępów wrogów. Potem
odpoczywali pod gołym niebem. Pojadą dalej. Nie było głosów sprzeciwu.
Tuż przed tym jak położył się spać, Kelemvor obserwował siedzącą w pojedynkę i
wpatrującą się w horyzont Caitlan. Od ataku w lesie dziewczynka nie odzywała się prawie
wcale i wojownik zastanawiał się, co kryło się za tym jej tajemniczym spojrzeniem. Czasami
Caitlan była niby przestraszone dziecko, innym razem inteligencją i zdecydowaniem
przypominała mu obytego z bitwą generała. Ta rozbieżność wprawiała go w zakłopotanie.
Kelemvor sam zawsze odrzucał szlify dowódcy. Czuł się nie swojo, biorąc
odpowiedzialność za kogokolwiek prócz siebie. Czemu zatem zgodził się na tę wyprawę, z
tak niekwestionowanym przekonaniem, że był odpowiednim człowiekiem, by ją
poprowadzić? Odpowiedział sobie, że pchnęła go do tego nuda, powodując jego zgodę na
podjęcie wyzwania i opuszczenie Arabel. Potrzebował przygody. Musiał pozostawić za sobą
poukładane, cywilizowane życie miasta. Ale był jeszcze jeden powód, dla którego
zdecydował się wyruszyć.
Ona może cię uleczyć, Kelemvorze.
Wojownik wiedział, że lepiej było trzymać się kurczowo cienia nadziei, niż paść w
objęcia światła rzeczywistości i odkrył, że jest pełen rozpaczy. Mógł tylko mieć nadzieję, że
Caitlan mówiła prawdę.
Myśli Kelemvora podążały tym tropem, dopóki nie zapadł w głęboki sen. Śniło mu się
polowanie.
Midnight wzięła na siebie pierwszą warte, kiedy inni udali się na spoczynek. Jej
zmysłu były zdecydowanie zbyt wyczulone, zbyt żywe, żeby mogła zasnąć czy choć się
odprężyć.
Siedziała wsłuchując się w odgłosy nocy. Zastanawiała się usilnie nad dziwnym
zachowaniem Kelemvora od czasu potyczki. Przy kolacji wojownik nalegał, by wszyscy
przyłożyli rękę do przygotowania posiłku. Po tym jak zjedli, nalegał, żeby wszyscy zajęli się
pogrzebaniem resztek, by nie ściągać uwagi padlinożerców. Zdawał się być innym
człowiekiem od tego, którego spotkała po raz pierwszy w tawernie w Arabel.
Być może wojownik uświadomił sobie, że Midnight naprawdę była wartościową
częścią drużyny i że było mu wstyd z powodu kiepskiego osądu, w którym deklarował
przyjęcie jej jedynie w ostateczności, a potem w niesmaczny sposób wytykał ten fakt w
kółko. Poza tym była jedna rzecz, którą Midnight z nim dzieliła – pierwiastek dzikości, który
nakładał na nich piętno życia podróżników i poszukiwaczy przygód. Jedna rzecz i niewiele
więcej.
Midnight spędziła następne cztery godziny, zmagając się ze wzbierającą w niej
sympatią do wojownika i z pytaniami dotyczącymi wszczepionego w jej ciało naszyjnika.
Godzinami krążyła gdzieś myślami, dopóki nie zjawił się Adon, by zmienić ją na warcie.
Kleryk przyglądał się, jak Midnight natychmiast zapada w głęboki sen i zazdrościł jej.
Nadal, pomimo trudów i okropności, jakich doświadczył dzisiejszego wieczora, pomimo
cuchnącego powietrza, unoszącego odór wymarłych krain, która atakowało jego nos,
wiedział, że sprawy mogły wyglądać gorzej. Przynajmniej był w towarzystwie dzielnych
kompanów i był wolny. Nie musiał się przejmować nieuchronnym zagrożeniem uwięzieniem
czy poniżeniem, jakie musiałby znieść, gdyby Myrmeen Lhal udała się wprost do starszyzny
w świątyni Sune.
Nie, był wolny, i dzięki temu stał się lepszy.
Z drugiej strony przydałaby się chociaż jedna jedwabna poduszka.
***
Komnaty sypialne Myrmeen Lhal były zaprojektowane w imponujący sposób. Sufit
był półkulą z wykonanych ręcznie, zachodzących na siebie warstw w postaci
koncentrycznych kół, które tworzyły zbiegającą się do środka spiralę. Pomieszczenie było
przytłoczone ogromnym okrągłym łożem blisko czterometrowej średnicy, przyozdobionym
czerwoną, jedwabną pościelą i tuzinem wyhaftowanym złotą koronką poduszek. Pełno było tu
dzieł sztuki – niektóre zapierały dech w piersiach, inne były tylko piękne.
Ale najznamienitsze dzieło sztuki, samą Myrmeen, można było oglądać jedynie przez
grafitowe zasłony, których działanie było ciągle podtrzymywane przez najlepszego w mieście
iluzjonistę. Zasłony pozwalały jej spoglądać na każdy egzotyczny port z lekkim jedynie
impulsem ze strony jej wyobraźni.
Myrmeen wstała z ogromnej wanny wyrzeźbionej z kości słoniowej przez
przebywających w Arabel rzemieślników z odległego Shou Lung. Ciepło było w niej
podtrzymywane przez strużki sączącej się ciągle gorącej wody. Najbardziej egzotyczne z
olejków i wyrafinowanych przypraw sprawiały intensywną rozkosz jej skórze, przyjemniejszą
od pieszczot nawet najbardziej doświadczonego kochanka. Nie znosiła kończyć swych
przedłużających się posiedzeń w błogiej kąpieli, lecz nie śmiała pozwolić sobie zapaść w sen
– o ile nie chciała rano znaleźć się w takim letargu, że konieczne stałoby się odłożenie
wszystkich jej obowiązków o tydzień, zanim efekty przeminęłyby i znowu byłaby w stanie
trzeźwo myśleć.
W ręku Myrmeen znalazła się prześwitująca lazurowa koszula nocna, pobłyskująca
maleńkimi gwiazdkami. Koszula osuszyła jej skórę i ułożyła włosy w najbardziej królewski z
fasonów, kiedy kobieta wciągała ją przez głowę.
Suknia ta była prezentem od potężnego – i kochliwego – maga, który odwiedził miasto
rok temu. Lecz choć strój ten został przebadany przez jej nadwornych magów, Myrmeen
obawiał się, że nieprzewidywalność magii może stanowić niebezpieczeństwo dla noszącej go
osoby, obiecała sobie więc od tej pory obywać się bez niego. Oczywiście obiecywała to sobie
już prawie przez tydzień.
Jeśli ta koszula mnie wykończy, pomyślała Myrmeen, przynajmniej będę się dobrze
prezentowała kapłanom.
W pewnej chwili przyszedł jej na myśl Adon, czciciel Sune, i wybuchła salwą
niekontrolowanego śmiechu. Ten żałosny gnojek pewnie trząsł nogami ze strachu w obawie o
swe życie, ukrywając się w najokropniejszych miejscach. Rzecz jasna żadnego realnego
zagrożenia nie było, lecz Myrmeen nie mogła przepuścić okazji, żeby przytrzeć
zarozumiałemu klerykowi raz czy dwa razy nosa; tak naprawdę była to dla niej cenna szansa
wykorzystania jej poprzednich talentów oszustki. Kobieta westchnęła i wyciągnęła się na
łóżku.
Miała właśnie zamiar zadzwonić po służącego, gdy dostrzegła coś dziwnego – z jej
złotego kielicha zniknęły rubiny. Myrmeen podniosła się z łóżka. Stępiony przez lata
panowania instynkt wojownika zawiódł ją, ruszyła się zbyt wolno, by umknąć przed
odzianym na czarno mężczyzną, który doskoczył do niej i pchnął z powrotem na łóżko, przy
okazji uderzeniem pozbawiając ją oddechu. Poczuła przygniatający ją ciężar leżącego
mężczyzny i zamykającą się na jej ustach dłoń.
Twarz i ciało mężczyzny spowite było cienkim materiałem, który przypominał rodzaj
stalowej siateczki. Biegnące przez jego twarz pasy zgodnie z założeniem zostawiały wolną
przestrzeń na jego oczy, nozdrza i usta.
- Nie ruszaj się, pani. Nie mam zamiaru cię krzywdzić – powiedział niskim,
gardłowym głosem mężczyzna. Myrmeen zaczęła się rzucać jeszcze mocniej. – Przynoszę
słówko o konspiracji.
Myrmeen przerwała walkę. Wyczuła, że uchwyt napastnika odrobinę zelżał.
- Jak się tu dostałeś? – wymamrotała w dłoń mężczyzny.
- Wszyscy mamy swoje tajemnice – odpowiedział. – Nie opłaca się ich wyjawiać.
- Ty… wspomniałeś… o konspiracji – powiedziała, a jej pierś zaczęła się unosić od
przerażenia, jakie sobie wyobraziła. Zastanawiała się, czy powinna zacząć szlochać, ale po
chwili zrezygnowała z tego.
- Łotr Knightsbridge jest wciąż na wolności.
Oczy Myrmeen zwęziły się.
- Ale o tym już wiedz. Nową wiadomością może być za to dla ciebie fakt, że wszyscy
trzej wykorzystani przez Stralana agenci zbiegli z miasta. Kelemvor, Adon i były złodziej
Cyric opuścili w przebraniach Arabel, zanim słońce stanęło w zenicie, w towarzystwie dwóch
nieznajomych.
- Czy to nie działania tej trójki pozwoliły Knightsbridge’owi swobodnie odfrunąć?
Pomyśl o tym, pani. To wszystko, co mam do powiedzenia.
Gdy Marek zaczął się podnosić, Myrmeen przetoczyła się na lewy bok, jak gdyby
chciała zasłonić dłońmi swą poczerwieniałą twarz, lecz zamiast tego chwyciła się krawędzi
łoża i wyprowadziła obiema nogami kopnięcie w żołądek intruza. Sądząc z krzyku i odgłosu
pękania, jaki usłyszała, trafiła mężczyznę w żebra.
- Na bogów! – wykrzyknął złodziej, gdy Myrmeen zadała otwartą dłonią uderzenie,
które o włos ominęło jego krtań. Rozpoznał technikę i chwycił ją za rękę, uświadamiając
sobie swój błąd, kiedy kopnęła go silnie w kostkę, powodując, że wydarł mu się z ust drugi
skowyt bólu. Uderzenie sprawiło, że złodziej uwolnił jej rękę, zanim zdążył wykręcić jej
ramię ze stawu. Myrmeen nawoływała przez cały czas, więc Marek nie był zaskoczony, kiedy
drzwi do jej komnat otwarły się z trzaskiem i do środka wparowała grupa strażników.
W pierwszej chwili Marek rozważał zaatakowanie straży albo próbę ucieczki. Ale
kiedy pomyślał, jak łatwo mu się będzie wydostać z żałośnie skonstruowanych lochów
Arabel, podniósł ręce do góry i poddał się.
- Wydobądźcie coś z tego psa – powiedział Myrmeen nieświadoma spojrzeń, jakie
wywoływał widok jej niemal zupełnie nagiego ciała. – Co jest? Głusi jesteście? Ruszać się!
Zatrzymała się przy jednym ze strażników.
- I poślijcie słowo do ministra obrony, że życzę sobie widzieć go natychmiast w sali
narad – spojrzała na swą rozdartą suknię – jak tylko będę odpowiednio ubrana.
- A mówiłem, że nie ma co narzekać na obowiązki strażnika – powiedział jeden z
mężczyzn, wyprowadzając Marka. Myrmeen poczekała aż znajdzie się znowu sama w swych
komnatach, zanim pozwoliła sobie na szeroki uśmiech na myśl o słowach figlarnego
strażnika. Lecz jej uśmiech znikł tak szybko, jak się pojawił, gdy pomyślała o trójce
mężczyzn, która być może ją zdradziła, i o środkach, jakie podejmie, by się upewnić, czy tak
było.
Pół godziny później w sali narad Myrmeen dzieliła się otrzymanymi informacjami z
Evonem Stralaną, szczupłym, ciemnogłowym mężczyzną o bladej cerze. Stralana posępnie
pokiwał głową.
- Boję się, że ten robak Gelzunduth mówił prawdę – powiedział.
- Wiedziałeś o tym?! – wykrzyknęła Myrmeen.
- Dzisiejszego ranka jednemu z naszych ludzi udało się zdobyć dowody wymagane,
żeby aresztować fałszerza Gelzundutha.
- Mów dalej.
Stralana nabrał powietrza.
- Ostatniej nocy do domu Gelzundutha przybył Adon i zapłacił fałszerzowi za
podrobione dowody tożsamości dla mężczyzn, którzy wydawali się podejrzanie podobni do
Kelemvora i Cyrica. Nabył też fałszywy glejt. Gelzunduth od razu zorientował się, o co
chodzi, i współpracował tak serdecznie, jak tylko potrafił.
- Kiedy po raz pierwszy go przesłuchiwano, wywnioskował, że mógłby ujawnić
korupcję wśród strażników. Sądził, że uda mu się wytargować za te informacje uwolnienie
albo mniejszy wyrok. Zabrało parę godzin, zanim ta świnia złamała się i powiedziała
wszystko.
Myrmeen wpatrywała się w malutki płomyk pojedynczej świecy, która stałą pomiędzy
Stralaną a nią. Gdy podniosła wzrok, w jej oczach widać było jak na dłoni wściekłości z
powodu tego, czego się dowiedziała.
- Chcę wiedzieć, kto trzymał wartę przy bramach, kiedy Kelemvor i inni opuszczali
Arabel. Macie ich tu przyprowadzić i przepytać. Załatwimy ich karę, jak tylko uda nam się
ustalić, przez którą bramę wyszli.
Stralana skinął.
- Tak, pani.
Ściśnięte razem dłonie Myrmeen były zwinięte w pięści tak mocno, że aż pobielały jej
kostki. Zmusiła je do rozluźnienia i przemówiła – A wtedy rozprawimy się z Kelemvorem i
jego drużyną.
5
KOLUMNADA
Cyric, który objął wartę jako ostatni, przyglądał się pięknemu pastelowemu różowi
wczesnego porannego nieba. Delikatne, żółtobrunatne smugi sprawiały wrażenie, jakby
stawiały w płomieniach nieskazitelnie białe chmury, które wyrosły nad horyzontem. Po
krótkiej chwili złodziej zauważył jednak, że jego kark spocił się obficie od gorąca. Odwrócił
się i ujrzał drugie słońce, absolutnie doskonale naśladujące pierwsze.
Na północy i na południu, w widocznym gołym okiem tempie, zaczęły wschodzić
następne słońca. Czy była to iluzja, czy nie, efekty były niepokojące. Lejący się z
oślepiających kul skwar powodował, że malutkie bryłki na drodze wysychały i twardniały, a
gleba zaczęła dymić, wydając paskudny odór. Cyric zbudził pozostałych, zanim całkowite
efekty ogromnego gorąca stały się w pełni widoczne.
Kelemvor, wciąż odurzony marnym nocnym odpoczynkiem, poszedł odszukać ich
jedyny namiot. Po chwili przeklął się, przypominając sobie, że namiot został zniszczony, gdy
poprzedniego dnia juczne konie zostały zabite przez stwory. Nakazał pozostałym przynieść
wszystkie koce i płaszcz i natychmiast się okryć, ponieważ otaczająca śmiałków równina nie
dawała żadnej ochrony przed słońcami.
- Midnight – zawołał Kelemvor – jeśli znasz jeszcze jakieś cudowne zaklęcia, które
mogłyby nam pomóc, nadszedł odpowiedni czas!
Czarodziejka zignorowała sarkazm w jego głosie.
- Zgromadź wszystkim razem! – wykrzyknęła Midnight. – Konie również. A potem
zbierz naszą wodę w jedno miejsce.
Jej żądania zostały splecione. Gęstą mgła wypełniła powietrze, gdy ciemnowłosa
czarodziejka uwolniła zaklęcie mniejszej sztuczki, żeby nawilżyć teren. Drugi czar sztuczki
schłodził ich wodę, zapobiegając jej wyparowaniu z gorąca. Koce otoczyły bohaterów
ciemnością, pozwalając zmniejszyć intensywność pochodzącego od słońc upału. Midnight
była wdzięczna, że jej zaklęcia zadziałały zgodnie z intencją. Poprzez powierzchnię swojego
wisiorka zobaczyła malutkie iskry błyskawic. Przebiegł przez nią dreszcz mimo skwaru
wschodzących słońc.
Ukryty w mroku pod kocem Adon przypomniał sobie proste zaklęcie, jakiego się
kiedyś nauczył, które pozwoliłby mu znieść efekty upału bez szkód. Chciał się o nie
pomodlić, ale zdał sobie sprawę, że to nic nie da. I przed, i po jego warcie modlił się do Sune
i próbował rzucać czary, lecz jego wysiłki spełzały na niczym, tak jak od chwili Przybycia.
Midnight dostrzegała słońca nawet przez materiał swego płaszcza. Patrzyła
zafascynowana jak wprost nad ich głowami kule zbiegają się w jedno miejsce w
olśniewającej sekwencji świateł. Potem zlały się w jedno i gorąco niemal natychmiast
zmniejszyło się do zwykłego poziomu. Kryzys wydawał się dobiegać końca.
Skwar dał się śmiałkom we znaki. Nawet gdy przygotowywali się do odjazdu,
wybuchły między nimi spory na temat tego, które ze słońc było prawdziwe i w którym
kierunku mają zamiar wyruszyć. Po długim czasie zgodzili się zdać na niezawodne instynkty
Cyrica i podróży znowu zaczęły towarzyszyć pozory normalności.
Po jakimś czasie równina ustąpiła miejsca bujnie porośniętym, pofalowanym
wzgórzom na wschodzie i imponującym iglicom gór Przełęczy Gnolli w oddali. Bohaterowie
zeszli z głównej drogi i byli mile zaskoczeni, odkrywając ruiny kolumnady otaczające
migoczący w słońcu basen pełen świeżej wody, którą Adon zbadał orzekając, że jest czysta.
Napili się łapczywie i uzupełnili manierki.
Pomysł wykąpania się nie przyszedł przepoconym poszukiwaczom przygód na myśl,
dopóki Adon, zupełnie z tropu, zaczął się rozbierać.
- Adonie! – wykrzyknął Kelemvor, a kleryk zamarł w miejscu, balansując na jednej
nodze i kurczowo trzymając but. – Jesteś w towarzystwie kobiety i dziecka!
Adon zdążył postawić stopę na ziemi, zanim się przewrócił.
- O, przepraszam.
Midnight pokręciła głowa. Pomysł wykąpania się i odświeżenia przed przystąpieniem
do ostatniego etapu podróży nie był pozbawiony zalet, lecz trzeba było poczynić kilka
założeń.
- Jeżeli wasza trójka chce się wykąpać, to ja wezmę ze sobą Caitlan i poczekam z nią
na przeciwnym krańcu basenu – powiedziała odwrócona plecami czarodziejka.
- Aha. A potem my zrobimy dla nas to samo – odrzekł Kelemvor zdejmując już
koszulę.
- Ano, tylko że wy macie być za najbliższym wzniesieniem, zanim my wejdziemy do
wody.
Midnight wzięła Caitlan za rękę i odprowadziła ją.
Kiedy czarodziejka wraz z dziewczynką znalazły się na przeciwnym końcu
kolumnady, Adon rozebrał się do naga i ostrożnie poskładał swe odzienie w zgrabny stosik,
zanim ruszył biegiem do basenu i wskoczył do krystalicznej wody. Gdy kleryk pokrzykując
jak dziecko, chlapał wokół siebie wodą, Kelemvor śmiejąc się rzucił – Nie ma co, chłopie! – i
sam zdjął z siebie ubranie. Nawet Cyric do basenu, choć on wydawał się w porównaniu z
pozostałymi całkiem skrępowany.
Midnight była zaskoczona milczeniem Caitlan, gdy czekały aż mężczyźni skończą.
Lubiła z nią rozmawiać, lecz teraz, gdy łagodnie zachęciła dziewczynkę do powiedzenia kilku
słów, Caitlan nie odezwała się w ogóle, wpatrując się w horyzont.
- Midnight!
Bez odwracania się czarodziejka odpowiedziała – Tak, Kelemvorze?
- Muszę ci coś powiedzieć.
Midnight zmarszczyła brwi, zauważając w jego głosie figlarną nutę.
- To może poczekać.
- Mogę o tym zapomnieć – odrzekł Kelemvor. – Nie obawiaj się, jesteśmy w wodzie.
Midnight opadły ręce. Popatrzyła na Caitlan.
- Zaczekaj tu – powiedziała. Caitlan skinęła głową na potwierdzenie.
Czarodziejka podniosła się i znalazła Kelemvora w pobliżu krawędzi basenu. Adon i
Cyric zostali w oddalonym końcu.
Sporadyczne wyobrażenia Midnight o obnażonej fizyczności. Kelemvora okazały się
nie tak bardzo odległe od prawdy. Widok przemoczonego, połyskującego ciała wojownika
przyprawił ją o dreszcze wbrew jej własnej woli. Nie pamiętała, kiedy ostatnio dłonie
podobne jego dłoniom ją dotykały. Kelemvor gwałtownie wyrwał ją z rozmyślań
podpływając blisko i ochlapując solidnie, żartobliwie drwiąc z niej i zachęcając do
dołączenia.
- Chciałbyś tego, prawda? – powiedziała Midnight, krzyżując ręce na piersi.
- Ano – odrzekł z psotnym, chłopięcym błyskiem w oczach.
- I dlatego moje odzienie stanowczo pozostanie na miejscu, zanim wasza grupka nie
znajdzie się bezpiecznie za tym wzgórzem – odpowiedziała uderzając nogą w wodę i
ochlapując nią atrakcyjna twarz wojownika. Ten nieudanie próbował chwycić ją za kostkę,
poleciał naprzód i z głuchym łomotem uderzył głową w kamienną krawędź basenu. Kelemvor
zamachał bezładnie ramionami i poszedł pod wodę, w której pojawiła się słaba smużka krwi.
- Kel! – wykrzyknęła Midnight i nagle w wodzie uformował się wir i dłoń utworzona
z wirującej, rozpryskującej się wody uniosła Kelemvora z basenu i dostarczyła go na małą
ławkę. Do mężczyzny podbiegł Adon. Midnight przyniosła ich ubrania, kiedy wojownik
zaczynał się poruszać.
- Nic mu nie będzie – stwierdził po zbadaniu jego rany kleryk. – Radziłbym go przez
chwilkę zostawić.
- Głupota – zbeształa Kelemvora czarodziejka, ten jednak tylko się uśmiechnął i
pokręcił głową. Adon przykrył go kocem i poszedł pomówić z Cyriciem, który był już
całkowicie ubrany.
- Było warto – odparł wojownik. Nagle wyraz zaniepokojenia przeciął jego rysy. –
Trzęsiesz się.
Midnight rzeczywiście trzęsła się w niekontrolowany sposób. Nie próbowała co
prawda rzucać czaru, aby ocalić wojownika, ale była przekonana, że w jakiś sposób tego
dokonała. Być może, pomyślała czarodziejka, obejmując się rękami, aby przestać się trząść,
wisiorek miał zamiar nagle dać o sobie znać. W końcu był przecież magiczny.
Wtem Midnight krzyknęła, kiedy z basenu wystrzelił drugi gejzer wody, otaczając ją
pobłyskującą kolumną. Czarodziejka była wstrząśnięta, gdy jej odzienie, całe z wyjątkiem
naszyjnika, zsunęło się z niej bez jej poruszenia i przyjemne, intensywne strumienie umyły ją
całą, podczas gdy jej ubranie tańczyło w powietrzu, poddając się takiemu samemu
traktowaniu. Pozostali nie mogli dostrzec prawie nic z tego co działo się wewnątrz słupa
wody. Kiedy było już po wszystkim, ciecz została łapczywie połknięta przez basen, a
Midnight stała w pełni ubrana i wypucowana do czysta.
Przeszły jej dreszcze, ale za to ponownie wstrząsnęła nią niepewność. W końcu,
podsumowała, czy sprawił to wisiorek, czy jakaś zawarta w samej wodzie moc, nie działała tu
żadna szkodliwa magia.
- Niezła sztuczka – powiedział uśmiechając się do czarodziejki Cyric – ale dziwi mnie,
że ufasz swoim czarom po tym wszystkim, co widziałaś.
- Nie rzucałam żadnych zaklęć od tych czarów sztuczek dzisiejszego ranka – odrzekła.
– Nie mam pojęcia, co jest tego przyczyną. Na ile wiemy, to może to być Caitlan.
Midnight spojrzała w miejsce, gdzie zostawiła dziewczynkę, i momentalnie poczuła
przypływ paniki, gdy zobaczyła, że ławka była pusta. Zanim zdołała wykrztusić z siebie
słowo, usłyszała za sobą plusk. Odwróciła się i ujrzała, że Caitlan korzysta z bąbelkującego
basenu.
Z powodu rany Kelemvora bohaterowie zdecydowali się rozbić na terenie kolumnady
obóz, a następnego ranka kontynuować podróż do zamku. Cyric spędził większą część tego
popołudnia przyglądając się kolumnom i rzeźbom, które otaczały obóz.
Kolumny były grube i gładkie. Ze cztery metry nad ziemią od jednej kolumny do
następnej wyciągały się piękne kamienne łuki, przypominające wykute na ziemi tęcze.
Kamienne podpory prowadziły do następnej kolumny, z której wyrastały łuki i tak dalej.
Niektóre z kolumn były potrzaskane, a ich trzony rozpadały się, by stworzyć u szczytu
wyszczerbioną lancę. Od rozbitych zwieńczeń biegły w dół pęknięcia, bezlitośnie uszkadzając
całą ich długość. Ogromne fragmenty kamienia wbiły się głęboko w ziemię w pobliżu
połamanych filarów. Wielu łukowych sklepień całkowicie brakowało, co zakłócało niegdyś
doskonałą symetrię kolumnady, zastępując ją dzikim, nieprzewidywalnym wzorem.
Cyrica najbardziej interesowały rzeźby, choć większość z nich była w jakimś stopniu
uszkodzona, a wielu brakowało głów. Niektóre z rzeźb przedstawiały mężczyzn, niektóre
kobiety, wszystkie jednak były doskonałymi fizycznie przedstawicielami swego gatunku.
Złodziej stał godzinami wpatrując się w jedną konkretną rzeźbę – parę bezgłowych
kochanków zwróconych plecami do kolumnady, których dłonie wyrażały uczucia, jakich ich
brakujące głowy nie mogły.
Gdy się ściemniło, z basenu emanować zaczęła silna poświata, jak gdyby jego dno
pokryte było fosforem, choć szczegółowy ogląd dowiódł, że to nieprawda. Biało-niebieskie
światło wydobywające się z wody tańczyło na rysach podróżników, gdy ci odpoczywali, od
czasu do czasu znajdując jakiś temat do rozmowy.
Cyric relacjonował historię o pechowych poszukiwaczach przygód, którzy szukali
swych fortun w legendarnych ruinach Myth Drannor, ignorując ostrzeżenia od strzegących
tego miejsca herosów. Wszystkie jego opowieści kończyły się tym, że śmiałkowie ginęli albo
przepadali z kretesem. Midnight żartobliwie upomniała mężczyznę za wspominanie tak
przygnębiających historii.
- Poza tym skąd wiedziałbyś, że ci ludzie zmierzyli się z ruinami, jeśli nie byłoby cię z
nimi, i w jakiś sposób wydostałbyś się żywy? – zapytała.
Cyric milcząc spojrzał w wodę. Midnight zdecydowała się nie przeciągać struny.
Adon zaczął wychwalać cnoty Sune. Kelemvor uciszył kleryka, zmieniając temat na
marzenia i ich spełnianie.
- Nikogo nie przygnębiając – powiedział, kierując słowa Midnight z powrotem do niej
– ale opowieści Cyrica mają dla nas wszystkich znaczenie. Zbyt często widywałem ludzi
sprowadzonych na manowce w pogoni za marzeniami. Potem pewnego dnia rozglądali się
dookoła i przyglądali się radości i wspaniałości, która ich ominęła, ponieważ byli zbyt zajęci,
starając się pędzić z miejsca na miejsce i gromadzić bogactwa.
- To całkiem ponure – rzekła Midnight. – Z pewnością spotkałam takich ludzi, a ty?
- Chwilowi znajomi – odpowiedział Kelemvor.
- Nie rozumiem, co ta sprawa ma wspólnego z nami – powiedział posępnie Adon.
- Wszystko – odparł Kelemvor wpatrując się w niemal hipnotyzujący ruch wody. –
Co, jeśli jutro zginiemy?
Caitlan zbladła, domyślając się, dokąd zmierzają słowa wojownika.
- Jak powiedział Adolphus: mnożą się zagadkowe okoliczności – i nagle zaczyna się
piekło. Pomyślcie o tym, czemu stawiliśmy wczoraj czoła. Czy cokolwiek jest warte tego, by
ryzykować powtórne spotkanie z takim koszmarem? Albo z czymś jeszcze gorszym? Ja
przysięgłem iść dalej. Ale Jestem skłonny zwolnić każdego z was z przyrzeczenia –
powiedział patrząc w wodę Kelemvor.
Adon wstał.
- Czuję się obrażony. Oczywiście pojadę dalej. Nie Jestem tchórzem, niezależnie od
tego, co możecie uważać.
- Nigdy nie powiedziałem, że jesteś, Adonie. Nie zaprosiłbym cię do tej wyprawy,
gdyby taka myśl w ogóle przyszła mi do głowy – Kelemvor odwrócił się, by popatrzeć na
pozostałych.
Midnight zobaczyła, że Caitlan drży, więc owinęła ją swoim płaszczem.
- Przyrzekłam Caitlan tak samo jak tobie, Kel – powiedziała Midnight, obejmując
przestraszoną dziewczynkę. – Pojadę dalej. Nie powinno być żadnych wątpliwości.
Cyric wycofał się w cień, poza obręb padającego z basenu światła. W pełni rozumiał
grę, jaką prowadził Kelemvor, starając się pozyskać wsparcie i entuzjazm kompanów przez
przywoływanie w słowach tych właśnie cech. Dla Cyrica jednak Kelemvor tylko
wypowiedział na głos te same rozterki, jakie dręczyły złodzieja od początku wyprawy.
Mogę się z tego wycofać, pomyślał, i nikt nie będzie mnie powstrzymywał.
- Cyricu? – zawołał Kelemvor. – Gdzie jest Cyric?
- Tu Jestem – odpowiedział Cyric zaskakująco dla samego siebie, wracając do
pozostałych i zajmując miejsce przy nich. – Wydawało mi się, że słyszałem jakiś odgłos.
Kelemvor rozejrzał się podejrzliwie.
- Ale się przesłyszałem – dodał złodziej i klęknął przed Caitlan, do której nie odezwał
się ani słowem przez całą podróż. – Na wszystko czego to warte, Caitlan, masz jeszcze raz
moje słowo, że uratujemy twoją panią z zamku.
Cyric spojrzał na Kelemvora.
- Niektórzy wierzą, że nasze życia kierowane są przeznaczeniem, że mamy nad nimi
nieznaczną kontrolę i że równie dobrze można poddać się temu, w co rzuca nas los. Czy
kiedykolwiek w ten sposób pomyślałeś?
- Ani razu – odparł Kelemvor. – Nikt prócz mnie nie rządzi moim przeznaczeniem.
Cyric wyciągnął rękę i uścisnął mu dłoń.
- No to wreszcie się w czymś zgadzamy – powiedział i uśmiechnął się, choć w głębi
duszy wiedział, że kłamie.
***
Muszą być blisko, pomyślał Bane. Mącił ręką powierzchnię wody w swej sadzawce
szpiegowskiej, dopóki nie zmęczyło mu się ramię. Fala ulgi przeszła przez niego, gdy obraz
zaczął się formować. Było jednakże coś, co przeszkadzało mu w próbach podglądania
spieszących na ratunek Mystrze ludzi. Nawet gdy woda w sadzawce w końcu się uspokoiła,
obraz był niewyraźny i zamglony.
Bane przyjrzał się niemal zatrzymanemu w ruchu portretowi ratowników Mystry.
Najbardziej interesowała go kobieta, lecz ona spała na boku i Bane nie mógł dostrzec
wisiorka. Przyjrzał się pozostałym i nagle jego człowiecze wcielenie wybuchło salwą
śmiechu. Jego zbyt ludzka krtań zaprotestowała przeciw brutalnemu traktowaniu, jakie się jej
dostało, i po chwili ryczący śmiech Bane’a stał się podobny do rżenia konia.
Czarny Lord stał przed Mystrą, którą obudził jego gwałtowny śmiech.
- To jest to, co przeciwko mnie wysłałaś? – powiedział wskazując na sadzawkę. –
Robią nawet mniejsze wrażenie niż ich opis przekazany przez Blackthorne’a.
Mystra milczała.
- Wcześniej myślałem, że twoi wybawcy przynajmniej wystarczą, żeby zapewnić
jakąś rozrywkę. Ale ta czwórka?
Mystra powstrzymała się od okazania jakiejkolwiek reakcji, chociaż nagle poczuła
przebłysk nadziei. Tylko czwórka? – pomyślała. A zatem przekaz zadziałał!
Gdy Bane pojmał Mystrę, bogini użyła ułamka swej mocy do wysłania
zmodyfikowanego zaklęcia zadania w formie magicznego sokoła. Potencjalny awatara,
jakiego miał zlokalizować, miał być młody, z ogromną mocą – niewyszkolonego lecz
potężnego czarodzieja. Kiedy sokół znalazł Caitlan, między Mystrą a dziewczynką nawiązał
się na moment kontakt i przez ten moment bogini poinstruowała ja, by odszukała Midnight i
wisiorek, a także zebrała drużynę wojownika godnych jej sprawy.
Mystra wyposażyła również sokoła w kilka zaklęć, które miał on powierzyć temu, kto
odbierze jej wezwanie. Jednym z nich był czar pozwalający spojrzeć w umysł innej osoby tak,
by można było odnaleźć odpowiedniego czempiona. Drugim był płaszcz przeciwko wszelkim
formom magicznego wykrywania. Trzeci i ostatni czar nie został jeszcze użyty, wyczuwała
Mystra. Malutka iskierka w obrębie jej esencji zasygnalizowała jej uwolnienie pierwszych
dwóch zaklęć, gdy czary zostały rzucone; żadna taka emocja nie przybyła od rzucenia
trzeciego. Jeszcze nie.
Pogarda splamiła rysy Czarnego Lorda, gdy znów przemówił.
- Przynajmniej mieli na tyle wyczucia, żeby zostawić dziecko. Niczego nie można by
było zyskać na jego śmierci, niczego ponad twoje dalsze poniżenie. A ja naprawdę nie chcę ci
sprawiać bólu, droga Mystro. Dopóki, oczywiście, nie zostawisz mi innego wyjścia.
Będąc więźniem lorda Bane’a Mystra nauczyła się cierpliwości. Najbardziej
umiejętnie jak była w stanie, wprowadzała teraz w czyn to, czego się nauczyła, chociaż miała
ochotę wydać z siebie dziękczynny okrzyk za to, że jej plan do tego miejsca się powiódł.
Caitlan była chroniona przed magicznym podglądaniem Bane’a, który nie wiedział, że
dziewczynka jest nadal z drużyną.
- Raz jeszcze oferują ci łaskę. Przyrzeknij wierność mojej sprawie. Pomóż mi
zjednoczyć bogów przeciwko lordowi Ao, abyśmy mogli odzyskać nasze niebiosa. Zrób to i
wszystko będzie ci wybaczone. Odrzuć okazję, jaką ci daję, a przysięgam, że zadam ludziom,
którzy chcą cię uwolnić z mojej ręki, męki potępionych!
Za jego plecami pojawiły się odgłosy.
- Lordzie Bane!
Bóg odwrócił się, by powitać Tempusa Blackthorne’a. Czarodziej miał bladą, niemal o
kolorze kości słoniowej skórę i lśniące, czarne włosy, związane w ogon. Miał na sobie
napierśnik wykuty z czystej, czarnej stali z krwistoczerwonym klejnotem wielkości ludzkiej
pięści w centrum. Wydawał się również bezcielesny, prawie jak duch.
- Naglące sprawy wymagają twojej uwagi w twierdzy Zhentil – powiedział
Blackthorne. – Odnaleziono Knightsbridge’a.
- Knightsbridge’a? – odparł kręcąc głową Bane.
- Spisek przeciwko Arabel. Był naszym agentem.
Bane głośno wypuścił powietrze.
- Tym, który zawiódł.
- Lord Chiss chce go natychmiast ściąć – kontynuował Blackthorne. – Z drugiej strony
człowiek ten ma czyste konto i wystawiony był na niemożliwe przeciwności, wykonując
swoje zadanie.
Bane potarł swe szponiaste dłonie.
- To dla ciebie osobista sprawa, nieprawdaż?
Blackthorne opuścił głowę.
- Ronglath Knightsbridge i ja byliśmy przyjaciółmi od dzieciństwa. Jego śmierć
byłaby bezsensowną stratą.
Bane odetchnął głęboko.
- Omówimy tę sprawę. Ty przekażesz mój sąd lordowi Chesowi. Nikt nie będzie go
kwestionować.
Mystra obserwowała, jak Bane rozmawiał ze swoim wysłannikiem. Uwagę boga
niezgody pochłaniały sprawy, które ciążyły bardzo Blackthorne’owi i bogini była wdzięczna,
że dało jej to wytchnienie od ciągłego wiercenia jej dziury w brzuchu.
Przynajmniej mam szansę uciec, pomyślała. To, że mój przyszły awatara odnalazł
osobę, której powierzyłam moją świętość, to więcej niż mogła oczekiwać. Nie zdarzy mi się
druga taka szansa.
A potem wydam lordowi Ao imienia złodziei i odzyskam dostęp do mego domu!
W tej chwili nie było jednakże czasu na radowanie się. Teraz powinna działać. Mystra
zdawała sobie sprawę, że skuta w ten sposób nie ma szans wyswobodzić się z okowów.
Jednak mimo więzów – i nadzoru hakeashara – udało się jej uchować trochę mistycznej
energii, potrzebnej do rzucenia ostatniego pomniejszego zaklęcia.
Bogini skoncentrowała się i w pewnej chwili poczuła łączność z Caitlan.
Przybądź natychmiast! – poleciła, a jej słowa odbiły się grzmotem w czaszce
dziewczynki. Użyj ostatniego z zaklęć, którymi cię obdarzyłam, i przybywaj natychmiast! Nie
czekaj na pozostałych. Oni przybędą wystarczająco szybko.
Łączność została gwałtownie zerwana. Mystra usłyszała kroki Bane’a. Blackthorne
odszedł. Bane zatrzymał się na wprost bogini.
- Czy zmieniłaś zdanie? – rzekł. – Zdecydowałaś się w końcu do mnie przyłączyć?
Mystra milczała.
Bane westchnął.
- To smutne, że wkrótce umrzesz. W sumie, ile jeszcze razy będziesz mogła
wytrzymać hakeashara? Męki, jakie ci zadaje, wdzierając się w twoją esencję, muszą być nie
do wyobrażenia.
Mystra nie poruszyła się.
- Znajdę sposób, żeby obalić Ao, z tobą lub bez ciebie, Mystro. Rozsądniej byś
zrobiła, przyłączając się do mnie, zanim będę musiał cię zabić.
Gdy bogini magii nadal się nie odezwała, Bane odwrócił się od niej i podszedł do swej
magicznej sadzawki, gdzie powrócił do czuwania nad gośćmi biwakującymi tuż przy jego
zamku.
***
Przybądź natychmiast, poleciła Mystra, a Caitlan zareagowała. Pomimo słów bogini,
nakazujących jej pozostawienie nowych przyjaciół, kusiło ją, by zbudzić Midnight i
Kelemvora i opowiedzieć im o wezwaniu Mystry. Żeby powiedzieć im, że nie można tracić
więcej czasu, że muszą wyruszyć do zamku bez chwili zwłoki.
Lecz polecenia Mystry musiały być wypełnione co do joty, więc Caitlan cicho
powtórzyła słowa zaklęcia i uniosła się w nocne niebo. Nawet Cyric nie słyszał Jasię
poruszała. Ale pomimo rozradowania przeżyciem żeglowania w powietrzu Caitlan na chwilę
nie zapomniała o posępnym powodzie swego lotu.
Bogini jej potrzebowała.
Wraz z wezwaniem Mystry Caitlan otrzymała złożoną serię obrazów i dzięki
podążaniu za ich realnymi odpowiednikami wkrótce przybyła do zamku Kilgrave i wkroczyła
do niego nie zauważona. Na miejscu Caitlan wyczuła obecność czystego zła, choć zakurzone
korytarze, którymi się przemieszczała, sprawiały wrażenie niegroźnych. W końcu
dziewczynka odnalazła komnatę, w której ujrzała dziwną, emanującą poświatą postać bogini
magii.
Mystra nie wyglądała ani trochę jak człowiek. Bogini była przykuta do ściany lochu
przy pomocy dziwnych, pulsujących łańcuchów, unosząc się w odległej od Caitlan części
pomieszczenia niczym duch.
W komnacie znajdował się również przerażająco zdeformowany mężczyzna, stojący w
centrum pomieszczenia i spoglądający w zdobną rzeźbioną kadź, wypełnioną ciemną, prawie
czarną wodą. Caitlan zauważyła, że jego rysy były po części ludzkie, po części zwierzęce, w
części należały też do demona. Odwracając się nagle, zniekształcony mężczyzna zerknął
wprost w kierunku dziewczynki, lecz ona skryta w cieniu. Wyglądało to tak, jakby usłyszał,
jak wchodziła do lochu, albo w jakiś sposób wyczuł jej obecność.
Mroczny osobnik odwrócił się do Mystry i uśmiechnął.
- Naprawdę chciałbym, żeby już wzeszło słońce i żeby ci żałosni ludzi nadeszli i
zabawili mnie.
- Oni zrobią coś więcej niż tylko przysporzą ci rozrywki, Bane – powiedziała Mystra.
Caitlan niemal zachłysnęła się ze zdumienia. Zdeformowany mężczyzna to lord Bane,
bóg niezgody! Musiał przybrać awatara, tak jak zrobiła to Tymory w Arabel.
Wtedy Caitlan zrozumiała, czego od niej oczekiwano, i uradowała się świadomością
swego ostatecznego przeznaczenia. Na wprost niej Bane pokrzykiwał na boginie, obrzucając
ją nikczemnymi groźbami, błagając ja, by przyłączyła się do niego w jakimś szalonym planie,
który obmyślił. Mystra nie reagowała. Caitlan bała się, że esencja bogini zanikała i że
wkrótce doprowadzi ją to do śmierci. Po chwili otrząsnęła się z tych myśli i czekała, aż Bane
odwróci się na wystarczająco długą chwilę, by mogła przebyć odległość oddzielającą ją od
bogini magii.
A wtedy nadejdzie kolej Mystry na radowanie się.
6
NOWY ACHERON
Gdy bohaterowie wspięli się na grzbiet ostatniego wzgórza i spojrzeli w dół na dolinę,
w której położony był zamek Kilgrave, ujrzeli obraz absolutnej ruiny, w jaką popadła
twierdza. Serce Kelemvora napełniło się niepokojem, gdy jechali w kierunku jej szczątków.
- O ile nie dorwało jej jakieś stworzenie albo nie zapadła się pod ziemię, Caitlan jest
gdzieś w pobliżu – powiedział wojownik. – Ale nadal nie rozumiem, czemu uciekła.
Cyric westchnął.
- Mówiłem ci dziś rano z tuzin razy, Kel. Nie sądzę, że uciekła. Spała, kiedy
obejmowałem wartę, a nie słyszałem, jak się oddalała.
- Ale to wciąż nie tłumaczy, dokąd poszła – rzekła Midnight z niepokojem w głosie o
dziecko – ani jak wydostała się z obozu tak, że nikt jej nie usłyszał.
- Z tymi wszystkimi zagadkowymi zajściami – powiedział Adon – nie zdziwiłbym się,
gdyby naprawdę zapadła się pod ziemię.
Kelemvor nerwowo napiął mięśnie. Jeżeli dziewczynka nie żyła lub tylko odeszła na
dobre, nie dostanie swojej nagrody. Przez jego muskuły przebiegł nagły skurcz.
- Złaź z konia, Adonie! Natychmiast!
Gdy Kelemvor nawet nie odwrócił się, by się z nim spierać, Adon zdał sobie sprawę,
że lepiej będzie, jeżeli po prostu przejdzie piechotą resztę drogi do zamku Kilgrave. Zresztą i
tak nie podobało mu się dzielenie wierzchowca z wojownikiem – za bardzo się pocił.
Kelemvor zwrócił swą uwagę z powrotem na zamek. Nie było wątpliwości, że zamek
Kilgrave był kiedyś wspaniały. Jego układ był podejrzanie prosty, co czyniło go tym bardziej
przerażającym. Twierdza oparta była na doskonałym kwadracie, a w każdym jej rogu
umieszczone były gigantyczne, pozbawione okien baszty w kształcie walców. Łączyły je
ogromne mury, z których po jednej ze stron wystawała masywna, wysoka wieża o podstawie
kwadratu – z pewnością wejście. Cała konstrukcja miała wygląd kości, które pozostawiono,
by zbielały na słońcu.
Gdy śmiałkowie podeszli bliżej, zobaczyli, że zamek wznosi się na trzy kondygnacje i
jest otoczony fosą, która wyschła dawno temu. Wszelkie przyczajone niebezpieczeństwa,
jakie skrywała fosa, by odstraszyć rabusiów i zabójców, zostały obecnie zdegradowane do
fragmentów zniekształconych kości, które wystawały z żyznej brunatnej gleby, służąc za
doskonałe uchwyty dla Cyrica, który zszedł na dół półokrągłej rozpadliny.
- Spróbuj wspiąć się do bramy! – zawołał do Cyrica Kelemvor, kiedy złodziej dotarł
na dno wysuszonej fosy i zaczął wspinać się w kierunku zamku.
- Ciągle stwierdzający oczywiste fakty – wymamrotał pod wąsem Cyric. – Oto nasz
cały Kelemvor.
Zwodzony most zaciął się częściowo otwarty, a potężny łańcuchy, które poruszały
jego mechanizmem, przerdzewiały do niego, nie wydając najmniejszego dźwięku, gdy Cyric
wdrapał się z fosy do spodu wiszących łańcuchów i chwycił się ich, używając ogromnych
ogniw jako podpór dla dłoni i stóp. Złodziej wspiął się następnie wyżej, w kierunku
kruszącego się gzymsu, i podążył nim do samego brzegu częściowo uniesionego mostu. Tam
Cyric prześlizgnął się pomiędzy nim a murem i skoczył w dół. Po pokonaniu dzielących go
od podłogi pięciu metrów zmusił mechanizm do opuszczenia mostu.
Kelemvor, Midnight i Adon przywiązali konie do słupów, które stały przed
zwodzonym mostem niby strażnicy bram. Wzięli ze sobą tylko broń i parę pochodni. Most
zaskrzypiał hałaśliwie, opuszczając się na ziemię na wprost nich.
- To by było na tyle, jeżeli chodzi o subtelności podkradanie się – westchnęła
Midnight. – Może po prostu poczekamy tu, aż zjawią się właściciele, żeby nas powitać, co?
Adona ubawiły komentarze czarodziejki. Kelemvora nie.
- Miejmy to już za sobą – warknął wojownik, kierując się na drugą stronę mostu. –
Wciąż możemy mieć nadzieję na jakąś nagrodę, jeśli znajdziemy Caitlan albo jej panią.
Cyric stał z wyciągniętym mieczem w bramie, czekając aż jakiś okrutny strażnik ruszy
na śmiałków wkraczających do zamku Kilgrave. Ale żadne stworzenie nie wytknęło swego
brzydkiego łba na zewnątrz. To naprawdę głośne opuszczenie się mostu zwodzonego zdawało
się nie zwrócić niczyjej uwagi.
- To bardzo dziwne – powiedział złodziej, gdy dołączyli do niego pozostali. – Być
może znaleźliśmy nie ten zrujnowany zamek.
Kelemvor zmarszczył brew i poprowadził grupę do pierwszego, ogromnego
pomieszczenia w zamku. Widoczność w obrębie murów była ograniczona nawet w
migoczącym świetle trzymanych przez śmiałków pochodni. Wkrótce jednak stało się jasne, że
rozległy przedsionek był zupełnie pusty i drużyna skierowała się przecinającym
pomieszczenie od bramy korytarzem.
Cyric zaglądał do wielu z małych pomieszczeń, które mijali, zagłębiając się we
wnętrzu zamku Kilgrave. Wszystkie oglądane przez niego pokoje były do siebie podobne –
strzaskane szczątki stołu oparte o jedną ze ścian, leżące w pobliżu zniszczone siedzisko
krzesła, które było niegdyś królewsko wspaniałe, rozpadające się truchło jakiegoś zwierzęcia,
które odnalazło drogę do środka i zdechło z głodu albo rozchorowało się, zanim znalazło
śmierć w kącie. Inne pokoje były zupełnie puste.
Same korytarze opierały się na zdobionych złotem kolumnach z kości słoniowej,
stojącej w odstępach pięciu metrów. Złoto było w większości zeskrobane. Biegnące przez
hole dywany były nasiąknięte wodą i zniszczone, choć ich wzory materiały, rozpoznawalne
nawet przez warstwę brudu, ujawniały je jako niegdyś bezcenne dzieła sztuki. Sufity były
łukowo sklepione, a zawiłe szczegóły uformowanych z gipsu wizerunków były z wyjątkiem
kilku przypadków niewidoczne. Rozpoznawalne obrazy były dziwnymi, bezładnymi
mieszankami, przedstawiającymi starcia między tytanami, a także pozbawionych twarzy
monarchów, siedzących na tronach zrobionych z czaszek. Żadna z płaskorzeźb nie ilustrowała
życzliwości czy radości.
Po niemal godzinie wędrowania, nie znajdując nic, co mogłoby potwierdzać szaloną
opowieść dziecka, Cyric poruszył sprawę, która trapiła ich wszystkich.
- Złoto – powiedział z sarkazmem, a jego słowa odbiły się burzliwym echem po
opuszczonych, zacienionych korytarzach.
- Ano – rzekł Kelemvor, nie chcąc, by mu o tym przypominano. Przez jego ciało
przeszedł silny dreszcz i wojownik powtórzył sobie, że wyprawa się jeszcze nie zakończyła.
Wciąż mógł dostać swoją nagrodę.
- Niewyobrażalne bogactwa, niewiarygodne przygody – stwierdził Cyric, strzelając
kostkami palców, by zabić nudę.
- Członki mnie bolą cicho Adon.
- Ale przynajmniej masz je wciąż na miejscu – przypomniał mu Kelemvor i kleryk
ucichł.
- Być może można tu odnaleźć jakieś bogactwa – odezwał się w końcu Cyric – jakąś
nagrodę, żeby udowodnić, że nasze wysiłki przynajmniej nie poszły całkiem na marne.
- Nie sądzisz, że to miejsce zostało dotąd wielokrotnie oczyszczone? – Midnight
zamachała dookoła pochodnią. – Czy widziałeś tu już cokolwiek wartościowego?
- Jeszcze nie – powiedział złodziej. – Ale nie zabrnęliśmy specjalnie daleko.
Adona to nie przekonało.
- Jeżeli pani, której służy Caitlan, była tu więziona przez rozbójników, ludzi albo nie,
to powinniśmy zostać tu, dopóki nie znajdziemy jej ciała i nie sprawimy jej godnego
pochówku. Być może Caitlan jest już tu gdzieś i właśnie tym się zajmuje.
- Tedy najlepsza rzecz, jaką możemy uczynić, to rozdzielić się, aby pokryć większy
teren. Adonie, ty pójdź z Midnight i zbadajcie niższe poziomy. Cyric i ja będziemy szukać na
górze – stwierdził w końcu Kelemvor. – Musimy koniecznie zdobyć jakąś nagrodę za tę
podróż i ja się stąd nie ruszam, dopóki nie znajdziemy czegoś wartościowego.
Kiedy śmiałkowie odnaleźli schody, Kelemvor i Cyric odeszli, by przeszukać wyższe
piętra, mając nadzieję znaleźć tam Caitlan – a w najgorszym wypadku jakieś ukryte bogactwa
w pomieszczeniach służących kiedyś z pewnością za królewskie komnaty zamożnych rodów,
które wzniosły fortecę dawno temu.
Adon towarzyszył Midnight w poszukiwaniach na niższych poziomach zamku. Zeszli
w dół spiralnymi schodami, czując, jak w miarę jak schodzą pod ziemie, powietrze staje się
coraz chłodniejsze. Jak tylko zstąpili z ostatniego półpiętra i weszli do znajdującego się u stóp
schodów niewielkiego przedsionka, Adon wydał z siebie krzyk zaskoczenia. Krata z kutego
żelaza, która opadła z góry, nadziała jego wydęty rękaw, przytrzymując go w miejscu,
podczas gdy dwie inne kraty wystrzeliły po obu stronach kleryka, z długimi kolcami
wymierzonymi, by zakończyć jego żywot.
Mężczyzna wyrwał się, zanim przegrody zdążyły opaść na miejsce, lecz był teraz
oddzielony od Midnight. Adon spojrzał na swój rozerwany rękaw, opłakując go nie dłużej niż
sekundę, i podszedł pomóc czarodzieje, która sprawdzała wytrzymałość krat z drugiej strony
zapory.
- Kel! – wrzasnął Adon. – Cyric!
Midnight zdawała sobie sprawę, że krzyków kleryka nikt nie usłyszy – a przynajmniej
nie ich towarzysze. Odwróciła się od krat. Zszokował ją widom ciężkich drewnianych drzwi,
trzykroć jej wysokości, które blokowały jej odwrót. Jeszcze przed paroma chwilami wcale ich
tam nie było. Usłyszała odgłos skrobania o nie i dobiegający spoza nich krzyk.
- Caitlan? – wykrzyknęła czarodziejka. – Caitlan, to ty?
Midnight przylgnęła ściśle do drzwi i wysiliła się, żeby wyraźniej usłyszeć dźwięki.
Nagle wrota otworzyły się lekko, odsłaniając długi, pusty hol. Krzyki ustały.
Midnight pokręcił głową.
- Adonie, zaczekaj tutaj, a ja zobaczę dokąd to prowadzi.
Ale kiedy się odwróciła, kleryka nie było.
***
Kelemvor i Cyric znaleźli górne poziomy zamku w tym samym stanie rozkładu jak
parter. Jedyną rzeczą, jaka wydawała się dziwna, był całkowity brak okien. Odkąd osiągnęli
najwyższe piętro, nie ukazał się ani jeden otwór w ścianie, a każda odwiedzana przez nich
komnata przypominała do złudzenia poprzednią, wypełnioną albo połamanymi meblami, albo
podartymi dywanami.
W jednym z miejsc natrafili na ogromną skrzynię, której zatrzaśnięte wieko
zardzewiało. Kelemvor wyciągnął miecz i roztrzaskał zamek. We dwójkę pociągnęli za wieko
i wzdrygnęli się, gdy ich wysiłki nagrodził przyprawiający o mdłości zapach, który
towarzyszył ich „skarbowi”. W skrzynie znaleźli ciała małej armii szczurów. Nagle
wystawione na działanie powietrza truchła zaczęły się gwałtownie rozkładać, aż rozpuściły
się w odrażającą papkę, ściekającą z ich rozszczepionych się szkieletów.
Gdy Cyric i Kelemvor wrócili do korytarza, wojownik poczuł, jak naprężają mu się
mięśnie, a całe jego ciało wybucha bólem.
- Nic tu nie ma! – wykrzyknął, a potem upuścił pochodnię i uniósł dłonie do twarzy. –
Odejdź, Cyricu. Zostaw mnie w spokoju.
- Co ty wygadujesz?
- Dziewczyna musiała nas przez cały czas okłamywać. Zostaw mi tylko mojego
wierzchowca, zbierz pozostałych i odjedźcie – powiedział Kelemvor.
- Chyba nie mówisz poważnie! – odparł Cyric.
Kelemvor odwrócił się plecami do złodzieja.
- Nie da się tu odnaleźć żadnej nagrody! Nic tu nie ma! Wyrzekam się tej wyprawy!
Cyric poczuł pod stopami coś dziwnego. Spojrzał w dół i zobaczył, że pod jego
nogami podarty dywan zaczął się na nowo tkać. Jego olśniewające wzory zaczęły rozchodzić
się lotem błyskawicy po podłodze w obu kierunkach holu. Odmłodzony chodnik zdawał się
zapuszczać korzenie w posadzkę, potem pognał w górę i pokrył sklepienie.
Korytarz zaczął drżeć, jakby teren pod zamkiem był rozdzierany przez trzęsienie
ziemi. Kawałki muru oderwały się i spadły na Kelemvora i Cyrica. Impet uderzeń pochłonięty
przez ich pancerze. Mężczyźni chronili twarze najlepiej jak potrafili. Potem dywan ruszył do
ataku, jak gdyby gigantyczne, mocarne dłonie używały go niby rękawicy. Chodnik w
widoczny sposób zamierzał pochwycić wojowników i wycisnąć z nich życie.
Cyric poczuł ostry ból, gdy dłonie dywanu złapały go od tyłu, chcąc oderwać mu po
kolei wszystkie członki. Szybko ciął dywan mieczem.
- A niech cię, Kel, zrób coś!
Ale wojownik zamarł z dłońmi wciąż przesłaniającymi twarz. Chodnik schwytał go w
tuzinie miejsc.
- Caitlan kłamała – powiedziała blady i drżący Kelemvor. – Żadnej nagrody…
Wojownik wydal nieziemski krzyk. Potem zwolnił zaczep w pobliżu ramieniu i
pozwolił swemu napierśnikowi upaść na ziemię,. Kolczuga pod pancerzem rozdarła się i
Cyricowi wydawało się, że zobaczył, jak jedno z żeber Kelemvora przebiło się przez klatkę
piersiową. Wojownik zatoczył się w stronę jednej z dziur wydartych w dywanie przez Cyrica
i rzucił się w stronę schodów, czując jak w tym czasie wnętrze jego czaszki eksplodowało i
wynurzyło się z niego coś o zielonych, jarzących się oczach i lśniącej, czarnej skórze.
***
Przez twarz Czarnego Lorda przemknął uśmiech. Wcześniej snuł nadzieje na
sprawdzenie mocy wisiorka i ocenę sił domniemanych wyzwolicieli Mystry. Teraz jego
nadzieję się spełniły. Każdy z członków drużyny popadł w oddzielną pułapkę. Bane mógł ich
obserwować i stosować na nich swą mroczną magię, rozrywając im przy tym dusze na
strzępy.
Mystra nie ustawała w zmaganiach ze swymi dziwacznymi więziami, a bliskość
wisiorka doprowadzała ją do szału.
- To wkrótce tu będzie – powiedział Bane odwracając się do bogini. – To wkrótce
będzie moje.
Bóg niezgody odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się.
Mystra przerwała swą walkę i dołączyła do Bane’a w jego opętanym śmiechu.
- Masz nie po kolei w głowie? – zapytał Czarny Lord, przerywając śmiech i
przysuwając się bliżej do schwytanej bogini. – Twoi wybawcy nawet nie wiedzą, po co się tu
znaleźli. Nie mają pojęcia, jaką moc tu spotkali, i nie mają potrzeby być wobec ciebie lojalni.
Wszystko, czego pragną, to złoto!
Mystra tylko uśmiechnęła się, a w jej esencji trzaskały biało-niebieskie płomyki.
- Nie wszystko – powiedziała i umilkła.
Bane stał nie dalej niż kilkadziesiąt centymetrów od bogini magii i obserwował jej
nieustannie zmieniającą się formę.
- Hakeashar odbierze ci trochę tego zadowolenia z siebie – zagroził jej, ale obawiał
się, że Mystra coś przed nim ukryła, jakąś inną rezerwę mocy.
Powierzchnia sadzawki szpiegowskiej zabulgotała, zwracając uwagę Bane’a.
Mroczny Lord spojrzał w kadź i jego zdeformowaną twarz przeciął okrutny uśmiech.
- Nie sądzisz, że trzeba przynajmniej wynagrodzić twoich niedoszłych wyzwolicieli za
ich wysiłki?
Bane spróbował rzucić zaklęcie na wody magicznej sadzawki. Z jego dłoni trysnęło
światło i sześć jarzących się strzał pofrunęło wściekle dookoła pomieszczenia. Bóg niezgody
wrzasnął, gdy w jednej chwili trafiły go wszystkie magiczne pociski.
- Magia stała się niepewna, od kiedy opuściliśmy niebiosa – warknął Czarny Lord,
trzymając się za rękę w miejscu, gdzie uderzyły pociski. – Dołącz do mnie, Mystro, a na
nowo uczynimy sztukę stabilną.
Bogini magii pozostała milcząca.
- Nieważne – powiedział Bane, raz jeszcze rozpoczynając inkantację. – Chaos w magii
dotyka nas bogów daleko mniej niż twoich śmiertelnych czcicieli. W końcu mi się uda.
Bane wypowiedział zaklęcie, które tym razem zadziałało. Woda zrobiła się gorąca,
zaczęło się gotować, potem zamieniła się w parę, która ponownie przybrała formę
przejrzystego płynu z unoszącymi się bąbelkami. Obrazy, jakie odbijała woda, zmieniły się
radykalnie i Bane z zainteresowaniem obserwował, jak przygotowuje się scena dla następnej
części jego planu. Zanurzył kielich w wodzie i pozwolił mu się napełnić.
- Przybyli tu po złoto i bogactwa? W porządku, będą mieli złoto i bogactwa.
Pozwólmy im zdobyć to, czego pożądają ich serca, chociaż to może ich zniszczyć!
***
Zwierzę, które było Kelemvorem, polegając na swych zmysłach przemykało cicho
przez piękny las. Rozpoznała zapach nowo opadłej rosy, a wilgotna ziemia pod jego łapami
była miękka i rozkwitająca życiem. Dochodzące z góry światło słoneczne było wspaniałe;
ogrzewało; ogrzewało i dodawało otuchy stworzeniu, które zatrzymało się by zlizać z jednej z
łap ślad krwi jelenia, a potem ruszyło dalej.
Drzewa w tym ogrodzie dotykały samych niebios, a ich gałęzie, pokryte
bursztynowymi liśćmi, kołysały się łagodnie od wietrzyku, który pieścił miękkie futro
zwierzęcia, śląc przez całe jego ciało uczucie mrowienia.
Ale coś było nie tak.
Pantera wyszła na polanę. W jej polu widzenia wyrosły obiekty, których jej
ograniczony umysł nie mógł zidentyfikować. Przedmioty, których nie wyhodowała ziemia ani
nie zrzuciło niebo. Umieścił je tutaj człowiek, a ich przeznaczenie zaintrygowało zwierzę
pomimo jego małej inteligencji.
Nagle ukłucie bólu wdarło się do czaszki zwierzęcia, dla którego poruszanie i
utrzymywanie równowagi stało się trudne. Pantera warknęła i odrzuciła łeb do tyłu, gdy coś
pocięło jej wnętrzności od środka. Potem stworzenie przeciągle i przerażająco zawyło, kiedy
jego klatka piersiowa wydęła się i pękła. Na koniec łeb pantery rozpadł się na dwoje i grube,
muskularne ramiona człowieka wydobyły się gwałtownie z rozerwanych zwłok.
Kelemvor poruszył na próbę kończynami, zanim spróbował wstać. Wciąż przylegały
do niego szczątki ciała pantery. Rozerwał te znienawidzone wspomnienia klątwy, jaką jego
ród przeznaczył mu do dźwigania. Na tę chwilę jego naga skóra była gładka i bezwłosa,
chociaż wiedział, że to kwestia minut, zanim kępki zwykle pokrywających jego ciało
miękkich włosków znowu wyrosną na swoich miejscach, rozprzestrzeniając się poprzez jego
skórę impulsem własnej woli.
Tym razem przemienienie zostało wywołane odstąpieniem od wyprawy, zdecydował
Kelemvor. Wybierając się w tę podróż z Caitlan i ryzykowanie życiem w obliczu braku
nagrody na nic się zdało. Klątwa nie została nasycona, a pantera była karą.
Na polanie Kelemvor odnalazł swe ubranie i miecz. Jego odzienie nasiąknięte było
krwią. Przylepianie się mokrych skór do jego nagiego ciała wywoływało w nim pragnienie
ponownego ich zrzucenia, ale wiedział, że to byłoby nierozsądne.
Nie pamiętał, jak dotarł do tego miejsca, które wydawało się odsunięte daleko do
zamku Kilgrave. Ogród przypominało troszkę równiny północnego Cormyru. Tak naprawdę
to wyglądał raczej jak sceneria romansu, w którym rycerze toczyli ze sobą pojedynki na kopie
w obronie honoru, a miłość zawsze zwyciężała.
Kelemvor zdał sobie sprawę, że się uśmiecha, a od dawna tłumione wspomnienia
znów go zalewają. Nabrały one przed nim cielesnej postaci, gdy z powietrza uformowały się
marmurowe podesty, pokryte glazurą w łagodnych pastelowych błękitach i różach, i stanęła
przed nim rozległa biblioteka pełna zakazanych ksiąg. Jako dziecku w twierdzy Lyonsbane
Kelemvorowi nie wolno było wchodzić do biblioteki, chyba że w towarzystwie dorosłego, a i
wtedy pozwalano mu czytać jedynie teksty wojskowe albo historyczne. Księgi przygodowe,
fantastyczne i romanse były schowane na najwyższych półkach, gdzie mógł ich dosięgnąć
jedynie jego ojciec.
Wracając myślami wstecz, Kelemvor zastanawiał się, czemu w ogóle się tam
znajdowały. Czy potwornego, nikczemnego człowieka, jakim był jego ojciec, zajmowały
takie łagodne opowieści? Wtedy Kelemvor nie sądził, by coś takiego było możliwe. Księgi
musiały z pewnością należeć do jego matki, która zmarła rodząc go.
Sądząc z ilości kurzu, jaką chłopiec znajdował na tych zakazanych tomach podczas
częstych okazji, kiedy przeciwstawiał się zakazowi ojca i wkradał się w środku nocy do
biblioteki, ustawiając piramidę ze stołów i krzeseł, by dostać się do cudownych ksiąg,
Kelemvor czuł się bezpiecznie. Księgi były jego osobistym skarbem i nawet jego ojciec,
będąc najokrutniejszy, nie mógł mu go odebrać. Znalazł w nich zapierające dech w piersiach
legendy o przygodach i bohaterstwie, a także opowieści o dziwnych i pięknych krainach,
które żądny był pewnego dnia odwiedzić.
Ukrywając się w lesie po tym, jak zabił swego własnego ojca, Kelemvor czerpał z tych
opowieści siłę – i nadzieję. Któregoś dnia on też stanie się bohaterem zamiast zwierzęciem,
które zgładziło swego powinowatego.
A teraz biblioteka, ze swymi ogromnymi półkami, wypełnionymi wspaniałymi
wyczynami bohaterów, których imiona i przygody przechodziły do legendy, wyrosła
wojownika. Z formującej się w lesie okrągłej areny wyfrunęło kilka ksiąg, które otworzyły
się, by zaprezentować Kelemvorowi swe sekrety.
Był wstrząśnięty, znajdując wielokrotnie swe własne imię w opowieściach o
bohaterowie i odwadze. Ale wymieniane w historiach wydarzenia tak naprawdę wcale nie
zaszły. Być może to proroctwo, pomyślał Kelemvor, gdy przemknęła mu przed oczami
opowieści, w której ocalił całe Krainy. Nie, westchnął do siebie, nie ma dostatecznie wysokiej
zapłaty, by zadowolić klątwę. A jeśli ja nie jestem w pełni opłacany za robienie czegoś co nie
jest moim własnym najlepszym interesem, staję się zwierzęciem.
Kelemvor był tak pochłonięty słowami, które odczytywał w unoszących się w
powietrzu tomach, i dumaniem nad klątwą Lyobsbane’ów, że nie zauważył zmian, które
zostały wprowadzone w jego otoczeniu, zanim znajomy głos nie zawołał.
- Kelemvorze!
Podniósł wzrok, by ujrzeć piękną salę, która zastąpiła las. Księgi zniknęły, a w sali
stały setki mężczyzn i kobiet. Wszyscy byli w doskonałym bezruchu, stojąc na
podwyższeniach i piedestałach. Z ich ubioru i podstawy Kelemvor wywnioskował, że są
wojownikami. Każdy z nich skąpany był w kolumnie światła, które pozbawione było źródła,
wtapiając się w ciemność nad ich głowami.
- Kelemvorze! Tutaj, chłopcze! – zawołał ten sam znajomy głos.
Wojownik obrócił się na pięcie i znalazł się twarzą w twarz ze starszym mężczyzną,
którego budowa i postura znakomicie pasowała do jego własnej. Był to Burne Lyonsbane,
jego wuj. Mężczyzna stał na skąpanej w świetle platformie.
- To nie może być! Ty jesteś…
- Martwy? – zaśmiał się Burne. – Być może. Ci jednak, którzy zapisani się w annałach
historii, nigdy tak naprawdę nie umierają. Zamiast tego przybywają do tego miejsca, do sali
bohaterów, skąd spoglądają na swych ukochanych, dopóki ci do nich nie dołączą.
Kelemvor odsunął się od swego przyjaciela.
- Nie jestem bohaterem, zacny wuju. Dokonałem okropnych rzeczy.
- Doprawdy? – odparł Burne, unosząc jedną z brwi. Szerokim gestem wyciągnął miecz
i przeciął nim powietrze u swego boku. Snop światła przebił mrok, ukazując pustą platformę.
– Nadszedł twój czas, Kelemvorze. Zajmij swe miejsce między bohaterami i wszystko się
wyjaśni.
Kelemvor wyciągnął swój miecz.
- To kłamstwo! Parodia! Jak ty, ze wszystkich ludzi, możesz mnie teraz zdradzać? To
ty mnie ocaliłeś, kiedy byłem dzieckiem!
- Mogę cię znowu ocalić – powiedział Burne. – Posłuchaj.
- Kel! – zawołał głos. Kelemvor obrócił się i ujrzał stojącego przy zarezerwowanej dla
niego platformie rudobrodego mężczyznę, odzianego w wytworze szaty króla-wojownika.
- Torum Garr! – wykrzyknął Kelemvor. – Ale…
- Składam hołd twej czystości i honorowi, Kelemvorze. Gdyby nie twoja obecność u
mego boku podczas decydującej bitwy w naszej wojnie z drowami, niechybnie bym zginął.
Walczyłeś pomimo faktu, że nie mogłem ci odpłacić niczym prócz mych podziękowań.
Sposób, w jaki często poświęcałeś się, by chronić innych, nie prosząc o nic w zamian,
naznaczył cię prawdziwym bohaterstwem!
Kelemvorowi zakręciło się w głowie. Wzmocnił uścisk na rękojeści miecza. We
wspomnieniach Kelemvor odwrócił się w potrzebie od Torum Garra i wygnany król poległ w
bitwie.
- Kelemvorze, dzięki tobie odzyskałem władzę nad mym królestwem. Jednakże kiedy
zaproponowałem ci zostanie moim spadkobiercą, jako że nie miałem synów, nie zgodziłeś
się. Teraz widzę, że postąpiłeś właściwie i z honorem. Twoja odwaga jest przykładem do
naśladowania dla innych, a twoje przygody uczyniły z ciebie legendę. Przyjmij wreszcie swą
sprawiedliwą nagrodę i stań u naszego boku na wieczność.
Pojawił się kolejny człowiek, mężczyzna wielu Kelemvora. Miał dziką burzę czarnych
jak heban włosów na głowie i równie dziką minę wymalowaną na ładnych rysach.
- Vance – powiedział chłodnym i pełnym rezerwy głosem Kelemvor.
Mężczyzna zszedł ze swego piedestału i objął Kelemvora, zmuszając go do
opuszczenia miecza.
- Jak ci się wiedzie, przyjacielu z dzieciństwa? Przybyłem złożyć hołd.
Kelemvor nigdy nie wyobrażał sobie, jak Vance miałby wyglądać w tym wieku.
Minęło dziesięć lat, odkąd zaatakowali go skrytobójcy i Kelemvor był zmuszony odwrócić się
od niego, gdy błagał o pomoc – jego działania dyktowane były prze klątwę, która zawsze była
zmorą jego życia.
- Ocaliłeś mi życie i choć czas, jaki razem spędziliśmy, był krótki, zawsze ceniłem cię
jako pierwszego i najbliższego przyjaciela. Powróciłeś na moje wesele i tym razem ocaliłeś
nie tylko mnie, ale i moją żonę i nasze nie narodzone dziecko. Razem odkryliśmy imię tego,
co mi źle życzył i zażegnaliśmy niebezpieczeństwo. Oddaję ci cześć, mój najstarszy i
najdroższy druhu!
- To się nie dzieje – powiedział Kelemvor. – Vance nie żyje.
- Tutaj jest żywy – odparł Burne Lyonsbane, a goście Kelemvora rozstąpili się,
pozwalając starszemu mężczyźnie stanąć przed siostrzeńcem. – Rozgość się tu. Zajmij
należącą ci się pozycję w sali i zapomnisz wszystko ze swego poprzedniego życia.
Nawiedzające cię duchy zostaną odesłane na spoczynek, a ty spędzisz wieczność,
przeżywając na nowo swe bohaterskie czyny. Co ty na to, Kelemvorze?
- Wuju… – zaczął Kelemvor unosząc miecz. Ręce mu się trzęsły. – Marzyłem o dniu,
kiedy wszystko co obiecywałeś, mogłoby się spełnić. Ale czas na marzenia już minął.
- Czy tak właśnie chcesz widzieć rzeczywistość? No to spójrz – rzekł Burne.
Nagle w dłoniach wuja pojawiła się księga opisująca ze szczegółami bohaterskie życie
Kelemvora. Strony poczęły przerzucać się same, z początku powoli, potem stopniowo
zyskując na prędkości. Wojownik uświadomił sobie, że książka była pisana na nowo, gdy
patrzył. Opowieści o jego bohaterstwie znikały zastępowane historiami z jego prawdziwej
przeszłości.
- Twoje marzenia mogą się spełnić, Kel! Zdecyduj szybko, zanim zapisana zostanie
ostatnia opowieść i ominie cię twoja jedyna szansa na zostanie bohaterem!
Kelemvor obserwował, jak opowieść o tym, jak ocalił Vance’a z rąk skrytobójców,
zostaje poprawiana. Usłyszał krzyk i podniósł wzrok dokładnie w chwili, kiedy Vance
rozpłynął się. Zawarta w tomie historia stawała się prawdą i jego szansa na naprawienie złych
czynów, jakie popełnił, znikała na jego oczach.
Torum Garr chwycił go za ramię.
- Wybieraj szybko, Kelemvorze! Nie pozwól mi znowu zginąć!
Kelemvor zawahał się i rozdział dotyczący Torum Garra został przepisany.
Rudobrody król został ponownie zgładzony przez drowy. Nie było już Kelemvora, który go
ochronił.
Stojący przed wojownikiem Torum Garr zniknął.
- Jeszcze nie jest za późno – powiedział Burne Lyonsbane. – Nie jestem za późno,
żeby zmienić to, co pamiętasz.
Starszy mężczyzna zacisnął zęby w desperacji. Utkwił wzrok w swym siostrzeńcu.
- Pamiętasz, jak skończyło się między nami, Kelemvorze. Nie pozwól, by się tak
znowu stało. Nie odmawiaj mi pomocy i nie pozwól mi znowu umrzeć.
Kelemvor zacisnął oczy i rąbnął przed siebie w oprawny w złoto tom. Oprawa księgi
strzaskała się, wypuszczając w powietrze lśniącą mgiełkę. Wszyscy bohaterowie w sali
rozpadli się w chmury czerwonej mgły. Wtedy sama sala zaczęła się rozmywać od brzegów i
również znikać. Po paru sekundach w powietrzu wisiały jedynie smużki iluzji, które po chwili
zniknęły.
Kelemvor znalazł się w zniszczonej bibliotece na pierwszym piętrze zamku. U jego
stóp leżał wiekowy, rozdarty wolumin z bajkami dla dzieci. Wojownik wykopał księgę spod
nóg i pobiegł do wyjścia.
W holu zobaczył mocno pokiereszowane zwłoki mężczyzny – przypuszczalnie jelenia
z jego snu. Kelemvor nie zauważył, że umarły nosił symbol Bane’a, boga niezgody, i
pospieszył schodami w kierunku mrocznych niższych poziomów zamku Kilgrave.
***
Midnight znalazła się w nieskończonej serii ciemnych przejść, którymi podążała.
Adon zniknął, a ona nie pamiętała, jak trafiła do tych mrocznych korytarzy. Na krawędzi jej
zmysłów igrały drobne poruszenia, ale czarodziejka skierowała spojrzenie naprzód ignorując
je. Usłyszała coś, co brzmiało jak głosy – odgłosy męki i tortury. Je również zignorowała.
One miały ją rozproszyć odwieść od celu. Nie mogła pozwolić, by się tak stało.
Midnight zatrzymała się przed rzęsiście oświetlonym sklepionym przejściem.
Zaczerpnęła tchu i wkroczyła w światłość, która ogarnęła jej zmysły, gdy nagle poczuła na
ramieniu żelazny uścisk.
- Spóźniłaś się! – rzuciła ostro kobieta w podeszłym wieku. Midnight zamrugała
oczami, a szczegóły lśniącego korytarza, którym prowadziła ją kobieta, z niepokojącą
prędkością stały się wstrząsająco wyraźne. Czarodziejka ujrzała rozległy hol wypełniony
lustrami. Każde z nich osadzone było w wyśmienicie zdobionym podcieniu, w którym
umieszczona była pokryta drobnymi ornamentami i okryta jasnoczerwoną skórą ławka. Po
każdej ze stron niszy ustawione były kandelabry, a ze sklepionego łukowo stropu zwieszały
się setki żyrandoli. W korytarzu płonęły tysiące świec. Midnight odsunęła się gwałtownie,
gdy zerknęła w swe odbicie.
- Uroczystość już się zaczęła – syknęła stara kobieta kręcąc głową.
Midnight była ubrana w piękną suknie z pobłyskujących diamentów i rubinów. Jej
dłonie i nadgarstki zdobiła biżuteria z klejnotów dobranych na miarę cesarza. Jej włosy były
uniesione do tyłu, i przytrzymane w olśniewającej pozycji przez wysadzana klejnotami
koronę.
Wisiorek zniknął.
To odkrycie przyprawiło ją o słabość w kończynach, a stara kobieta posadziła
Midnight na jednej z królewskich ław.
- No, no, moja droga, teraz nie ma czasu, żeby się poddawać żołądkowym sensacjom.
Ma cię dziś spotkać wielki zaszczyt! Sunlar będzie wielce rozczarowany, jeśli każesz mu
czekać.
Sunlar? – pomyślała Midnight. Mój nauczyciel z Deepingdale?
Kiedy czarodziejka spróbowała wstać, poczuła, jak krew odpływa jej z głowy. Świat
stał się doprowadzającym do szału wirem żyrandoli i jarzących się świec, a gdy Midnight
podparła się, zdała sobie sprawę, że siedzi na tronie wewnątrz pięknej świątyni. Przed nią stał
tłum ubranych w togi mężczyzn i kobiet. Bogactwo zwieńczonej kopułą czyniło korytarz z
lustrami gustownym przykładem niedopracowania.
Do świątyni wszedł Sunlar wraz z otaczająca go grupą uczniów. Był wysokim
kapłanem Mystry w Deepingdale. Kiedy Midnight była młodsza, Sunlar osobiście
zaangażował się w jej trening i opiekę nad nią, choć nigdy nie wyjawił powodów, które stały
za jego działania.
Kiedy Midnight go poznała, Sunlar był przystojny i silny. Gdy przekraczał długość
sali tronowej, czarodziejka zobaczyła, że jego rysy, są dokładnie takie, jak zapamiętała. Jego
oczy były jak u ducha, biało-niebieskie, a włosy brązowe i obfite, ułożone w nieskazitelne
fale i z opadającymi na brwi dwoma lokami, które ujmowały w ramy jego ostro wyrzeźbione
rysy. Ubrany był w ceremonialne szaty, których Midnight nigdy wcześniej nie widziała, tak
wytworne, że z pewnością trzymane na wypadek powitania odwiedzającego świątynię
monarchy.
Garść mężczyzn i kobiet otoczyła czarodziejkę. Nosili biało-niebieskie gwiazdy,
symbole Mystry, starannie unikając jej spojrzenia, gdy próbowała nawiązać z którymkolwiek
z nich kontakt wzrokowy, jak gdyby nie byli godni na nią spoglądać. Midnight była
zaniepokojona ich działaniami. Na chwilę przed tym jak otworzyła usta, żeby ich zagadnąć,
pojawił się przed nią Sunlar.
- Pani Midnight – zawołał – to zgromadzenie jest na twoją cześć! Teraz pragnieniem
wszystkich, którzy w nim uczestniczą, jest usłyszeć twoje słowa i uszanować twą decyzję.
- Moją decyzję? – odrzekła czarodziejka, całkiem zmieszana.
Sunlar wydał się zaniepokojony. Pomimo czci, jaką okazywano Midnight i tym
uroczystościom, komnatę zalała fala szeptów. Sunlar podniósł ręce i zapadła cisza.
- Jest jedynie słuszne, aby Midnight wolno było raz jeszcze oficjalnie usłyszeć, co
zostało jej zaproponowane – powiedział Sunlar, zwracając się do setek zgromadzonych w
świątyni wyznawców.
Mężczyzna spojrzał na Midnight.
- Pani tajemnic nie przyznała tego zaszczytu od bardzo dawna – rzekł i wyciągnął dłoń
do czarodziejki, które podniosła się i chwyciła ją. W komnacie nagle przygasły światła, a nad
ich głowami pojawiła się ogromna biało-niebieska gwiazda, wokół której ciągłym ruchem
latało mnóstwo błyszczącym mniejszych gwiazdeczek. Gdy świecąca gwiazda okazała się być
płaska jak moneta, wśród czcicieli rozeszło się zbiorowe westchnienie zachwytu. Po chwili jej
powierzchni zamigotała i przekształciła się w portal do innego wymiaru. Pochodząca z tego
drugiego królestwa światłość była oślepiającą i Midnight widziała niewiele z tego, co leżało
za bramą.
Czarodziejka przykryła oczy.
- Moc magmistrza?
Sunlar uśmiechnął się.
- Tak, pani Midnight, moc magmistrza.
Świecący portal kręcił się w oszałamiającym tempie, wirując wokół własnego
centrum.
- Pani Mystra, bogini magii, wybrała cię przed wszystkimi innymi w Krainach, abyś
została jej czempionką – magmistrzynią.
Stali dokładnie pod wirującym portalem. Midnight podniosła rękę i poczuła, jak
towarzyszące mu malutkie gwiazdeczki pieszczą jej ciało. Uczucie wywołało uśmiech na jej
twarzy. Przyjrzała się twarzom zgromadzonych w świątyni ludzi. Miały one wyraz łagodności
i uwielbienia, można było także wyczuć emanujący z nich przypływ oczekiwania. Rozpoznała
w wielu ludziach swych znajomych studentów z jej czasów w Deepingdale.
Kobieta spojrzała w górę, w bijącą z bramy światłość.
- Nie mówisz poważnie.
Sunlar wyciągnął ręce do góry i portal spłynął w dół w ich kierunku. Midnight
wmurowało w ziemię.
- Chodź. Odwiedzimy królestwo Mystry, magiczną sieć, która otacza świat. Być może
to pomoże ci zdecydować.
Przejście otoczyło Midnight i Sunlar. Czarodziejka znalazła się w krainie dziwacznych
konstrukcji jasnobłękitnego światła, które ukazywały się przed nią, a ich nieustannie
zmieniające się układy tworzyły w ich obrębie cos na kształt języka. Nastąpił oślepiających
błysk i Midnight zobaczyła, że unosi się w powietrze. Wraz z Sunlarem przeniknęli przez
ściany świątyni, potem wznieśli się do góry i wzlecieli ponad chmury, dopóki Faerunu nie
stała się tylko obracającą się drobiną pyłu daleko w dole. Midnight przez chwilę przyglądała
się planecie, a potem poczuła za plecami czyjąś obecność. Odwróciła się i znalazła na wprost
niewiarygodnej macierzy energii, pięknej sieci mocy, która rozciągała się poprzez
wszechświat, pulsując ogniem niepodobnym do niczego, co czarodziejka dotąd widziała.
- Możesz stać się częścią tego – powiedział Sunlar. – Moc zdolna budować światy,
uleczać chorych, niszczyć zło. Moc, by służyć Mystrze, tak jak ona sobie tego życzy.
Midnight była oszołomiona.
- To jest w zasięgu twojej ręki – ciągnął mężczyzna. – A twoim obowiązkiem jest to
wziąć. Nikt inny nie może być wybrańcem Mystry w Faerunu. Nikt prócz ciebie.
Czarodziejka o kruczoczarnych włosach przez chwilę milczała, a potem cicho spytała.
- Lecz czego chce Mystra w zamian za ten zaszczyt?
- Twej absolutnej lojalności, oczywiście. Będziesz także musiała poświęcić resztę
życia walce za sprawy Mystry w całych Krainach.
- Zatem ona chce wszystkiego. Nie będę miała własnego życia.
Sunlar uśmiechnął się.
- To mała cena za zostanie najpotężniejszym w świecie przedstawicielem bogini.
Mężczyzna zwrócił twarz w kierunku malutkiego świata daleko u ich stóp i rozłożył
szeroko ramiona.
- To wszystko będzie twoje, pani Midnight. Będziesz trzymać calutki świat pod swoją
pieczą. A bez ciebie z pewnością się on rozpadnie.
Tkanina wszechświata poczęła się drzeć. Rozległe części osnowy rozplątywały się na
oczach Midnight, a poprzez rozdarcia zaczęły być widoczne obrazy świątyni i wyznawców
Mystry, którzy krzyczeli, wzywając boginię, by ich ocaliła. Wzywając magmistrzynię, aby
uzdrowiła Krainy.
- Musisz szybko wybrać – powiedział Sunlar.
Szczeliny we wszechświecie poszerzyły się. Miejscami Midnight w ogóle nie mogła
dostrzec osnowy.
- Ty jesteś jedyną osobą, która może ocalić Krainy, pani Midnight, lecz musisz w tej
chwili w tej chwili zdecydować się, to zrobić.
Oddech czarodziejki stał się nierówny. Osnowa zdawała się ją wzywać. Zaczęła
otwierać usta, by przemówić, by przyjąć swój obowiązek, kiedy dotarł do niej głos, łagodny
lecz chłodny, wykrzykujący wraz z wyznawcami w świątyni.
- Midnight – wołał znajomy głos. – Potrzebuję twojej pomocy, by uratować Cyrica i
Adona!
- Kel! – wykrzyknęła czarodziejka. – Sunlarze, muszę, mu pomóc.
- Nie zwracaj uwagi na jego małostkowe problemy – powiedział Sunlar. – Lepiej
byłoby rozwiązać je, pomagając całym Krainom.
- Zaczekaj, Sunlarze. Nie mogę na komendę porzucić wszystkiego, z czego składa się
moje życie, wszystkich, na których mi zależy. Potrzebuję więcej czasu!
- To jedyna rzecz, jakiej nie masz – odpowiedział cicho Sunlar.
Wieczność zniknęła. Osnowy nie było. Pozostała tylko świątynia. Midnight spojrzała
na swoje dłonie i zobaczyła, że są znowu z krwi i kości. Poczuła szczypanie łez na policzkach
i prawie się roześmiała.
Jeden z czcicieli Mystry podszedł naprzód. Był mężczyzną którego twarz rozpoznała.
Kelemvor.
Wojownik wyciągnął rękę.
- Wróć – powiedział. – Pozostali cię potrzebują, ja cię potrzebuję.
Sunlar chwycił ją za ramię i obrócił twarzą do siebie.
- Nie słuchaj go. Masz obowiązek wobec swej bogini! Masz obowiązek wobec Krain!
- Nie! – krzyknęła wyrywając się z uścisku Sunlar. Wyznawcy Mystry zamarli w pół
kroku, a Kelemvor, teraz ubrany w swą zbroję, stanął przed nią.
- Okryłaś hańbą siebie i swoją boginię – rzekł Sunlar. Jego twarz zaczęła rozpływać
się w mroku, który zapadł nad salą niczym kurtyn, zaciemniając iluzję. A potem zniknął. W
parę chwil w pomieszczeniu pozostały jedynie porozrzucane strzępy iluzji. Midnight
zobaczyła Kelemvora czołgającego się po posadzce miejsca, które niegdyś mogło być salą
audiencyjną. W kącie leżało przewrócone spore krzesło, noszące znamiona uderzającego
podobieństwo do tronu, na którym zasiadała. Pachnąca stęchlizną komnata zwieńczona było
kopułą, dokładnie tak jak w jej wyobrażeniu.
Midnight spojrzała po sobie i zobaczyła, że wszczepiony w jej skórę wisiorek był
nadal na miejscu.
- Co się tu dzieje? W jednej chwili otwieram drzwi, w następnej unoszę się nad
światem, a teraz jestem w zrujnowanej sali tronowej.
Midnight zauważyła, że Kelemvor wygląda na rannego. Podbiegła do niego w chwili,
gdy zasłabł, choć na jego ciele i twarzy nie zobaczyła żadnych ran. Mimo tego wojownik
pocił się obficie i sprawiał wrażenie bardzo przestraszonego.
Zaoferuj mi coś – warknął Niskiem głosem, w którym brzmiała groźba.
- Co? O czym ty mówisz?
Kelemvor wzdrygnął się, a jego żebra zdawały się poruszać z własnej woli.
Czarodziejka popatrzyła na nie z obawą.
- O nagrodzie! – odrzekł, a jego ciało poczęło ciemnieć. – Za to, że pomogłem ci
uwolnić się od iluzji i za to, że podążyłem na tę wyprawę. My ja porzuciliśmy, Cyric i ja…
Wojownik zadygotał i odwrócił się od Midnight.
- Pospiesz się!
- Pocałunek – powiedziała łagodnie. – Twoją nagrodą będzie pocałunek z moich ust.
Kelemvor padł bez tchu na posadzkę. Kiedy po chwili podniósł się, jego skóra wróciła
do swej naturalnej karnacji.
- O co w tym wszystkim chodziło? – spytała czarodziejka.
Kelemvor pokręcił głową.
- Musimy odnaleźć pozostałych.
- Ale ja…
- Przypuszczalnie nie wydostaniemy się stąd żywi bez nich! – wrzasnął Kelemvor. –
Więc dla naszego dobra musimy ich znaleźć, i to natychmiast!
Midnight nie poruszyła się.
- Zostaliśmy rozdzieleni – powiedział wojownik – i wysłani do różnych części zamku.
Ja ocknąłem się w bibliotece na pierwszym piętrze. Szedłem za odgłosami, dopóki nie
odnalazłem ciebie.
- Odgłosami? Tedy widziałeś i słyszałeś…
- Bardzo mało. Usłyszałem twój głos i podążałem za nim, póki cię nie ujrzałem.
Później będziemy mieli więcej czasu, żeby to wszystko wyjaśnić. Teraz pomóż mi znaleźć
pozostałych!
Midnight poszła śladem Kelemvora w mroczne korytarze.
***
Gdy Kelemvor uciekł poprzez wydartą w dywanie dziurę, materia zaczęła zamykać się
wokół Cyrica, i zmniejszała się, dopóki nie osiągnęła wielkości dużego kufra. Złodziej
próbował przeciąć chodnik mieczem, ale nic to nie dawało – ostrze zwyczajnie odbijało się od
niego za każdym razem, gdy uderzał w swą pułapkę. Dywan nie przestawał się kurczyć,
dopóki Cyric nie poczuł, jak dostosował się do kształtu jego ciała i ścisnął go z taką siłą, że
mężczyzna stracił świadomość. Kiedy się ocknął, był w jednym z wąskim zaułków twierdzy
Zhentil, przebudowany kopniakiem wartownika, tak jak mu się to regularnie zdarzało w
dzieciństwie.
- Ruszże się – powiedział jeden z czarnych strażników – albo twoje trzewia wypełni
dziś kawał stali.
Cyric wstał, osłaniając się przed uderzeniami.
- Ci śmierdzący włóczędzy – rzucił strażnik i splunął na ziemię pod stopy Cyrica.
Złodziej ruszył naprzód, by zaatakować mężczyznę, ale coś wyłoniło się z cieni za jego
plecami. Jakieś dłonie były przyciśnięte do ust Cyrica, inne trzymały go za ramiona. Szarpał
się z ich uchwytem, ale nic nie mógł zrobić. Wciągnięto go w boczną uliczkę, gdy strażnik
stał i zanosił się śmiechem.
- Spokojnie, chłopcze – powiedział nader znajomy głos.
Cyric obserwował, jak wartownik doszedł do końca zaułka i skierował się na ulicę,
znikając z pola widzenia.
Złodziej pozwolił swemu ciału się odprężyć, a przytrzymujący go żelazny chwyt
zelżał. Cyric odwrócił się i stanął twarzą w kierunku cieni. Nawet przed tym jak jego oczy
dostosowały się do ciemności, domyślił się tożsamości stojących przed nim mężczyzn.
Jeden z nich był znany jako Quicksal, podły złodziejaszek czerpiący ogromna
przyjemność z uśmiercania swych ofiar. Tak jak Cyric zapamiętał, jego cienkie, złote włosy
były nie umyte i znaleźć można było na nich ślady każdego rodzaju farb, jako że z reguły
Quicksal starał się kamuflować. Sztuczne brody, postarzający makijaż, dziwne akcenty,
dziwaczne cechy osobowości – wszystkie one były częścią nieustannie wzrastającego
repertuaru, który przywoływał, by stworzyć jaskrawe charakterystyki do zapamiętała przez
potencjalnych świadków. Jego twarz była szczupła, podobna do jastrzębia, a palce u dłoni
miał wyjątkowo długie. Co dziwne, Quicksal wciąż sprawiał wrażenie nastolatka, choć Cyric
wiedział, że ma co najmniej dwadzieścia pięć lat.
Drugim mężczyzną był Marek, a kiedy Cyric przyjrzał się twarzy swego mistrza, nie
odnalazł na niej starzejącego się, mocno poznaczonego bruzdami wizerunku, który ujrzał
zaledwie parę nocy wcześniej, kiedy Marek zastawił na niego zasadzkę w gospodzie. Ten
Marek był młodszy, a jego zbite, kręcone włosy były czarne, a nie – jak powinny –
srebrnoszare. Jego skóra dopiero zaczęła ukazywać cień zmarszczek, które pewnego dnia się
na niej pojawią. Przenikliwe niebieskie oczy mężczyzny nie zatraciły swego wcześniejszego
ognistego blasku, a jego duża sylwetka nie ujawniała żadnego śladu sflaczenia. To był
mężczyzna, pod którego okiem Cyric się szkolił, dla którego kradł i popełnił bez wahania
czyny, które teraz byłyby dla niego nie do pomyślenia. Cyric był sierotą i – w wielu sprawach
– Marek był dla niego ojcem, którego nigdy nie miał.
- Chodź z nami – powiedział Marek, a Cyric posłuchał go, pozwalając się prowadzić
poprzez serię drzwi do kuchni karczmy, której nie rozpoznawał. Zdawało się, że Cyric
pozwalał sobą zawsze kierować. Gdy wstąpili do oświetlonego holu, zauważył swe własne
odbicie w pobliskim lustrze. Z jego twarzy znikło więcej niż dziesięć lat z okolic oczu
zniknęły kurze łapki, a skóra była bardziej sprężysta, mniej zahartowana upływem czasu i
trudami, jakie przeszedł.
- Pewnie się zastanawiasz, po co tu przyszliśmy – powiedział Marek do groteskowo
grubego kucharza stojącego w pobliżu zasłony w przeciwległym krańcu kuchni.
- Nie, ani trochę – odpowiedział gruby mężczyzna z szerokim uśmiechem na tłustych
policzkach. Wskazał na zasłonę i rzekł – Ona jest tam.
Marek złapał Cyrica za ramię i poprowadził go do zasłony.
- Patrz – powiedział nieznacznie ją uchylając. – To nasza następną ofiara, i twoja
droga do wolności, Cyricu.
Cyric zajrzał. Z jego punktu widzenia widoczne było tylko kilka stołów w sali
barowej, a z nich tylko jeden był zajęty. Siedziała przy nim ładna kobieta w średnim wieku,
ubrana w wytworze jedwabie i trzymająca przy sobie wypełnioną po brzegi sakiewkę.
Popijała małymi łykami zupę z misy, którą właśnie przyniosła jej powabna dziewka służebna.
Kobieta zatrzymała dziewczynę.
- Ta zupa nie jest wrząca! – wrzasnęła piskliwym głosem, od którego zabolały Cyrica
zęby. – Prosiłam, żeby zupa była wrząca, Anie tylko ciepła!
- Ależ szanowna pa…
Kobieta chwyciła dziewczynę za rękę.
- Sama zobacz! – wykrzyknęła i wepchnęła jej dłoń do parującej misy z zupą.
Dziewczyna stłumiła krzyk i zdołała wyszarpną rękę, nie wylewając zawartości misy na
kobietę. Skóra na dłoni kelnerki była jaskrawo czerwona. Zupa była bardzo gorąca.
- Jeśli nie umiecie mnie obsłużyć, będę się musiała zabrać gdzie indziej! – rzuciła
kobieta. Przewróciła oczami. – Naprawdę chciałabym wiedzieć, co zatrzymuje mojego
siostrzeńca. Miał się tu ze mną spotkać.
Zmarszczyła brwi i wskazała gestem na zupę.
- A teraz zabierz to precz i przynieś to, o co prosiłam!
Dziewka podniosła misę, skłoniła się lekko i odwróciła się, by pójść do kuchni,
sprawiając, że Cyric wycofał się, zanim go dostrzegła.
- Spokojnie – powiedział zza jego pleców Marek. Zasłona rozstąpiła się, wpuszczając
dziewczynę, która spojrzała na Marka i wepchnęła swą tacę w wyciągnięte dłonie Cyrica.
Przycisnęła się do Marka i pocałowała go w usta. Potem cofnęła się, podniosła ze zlewu
wilgotną ściereczkę i owinęła nią dłoń.
- Tym razem wolałam nie czekać na to, by zostać pocięta – powiedziała.
Quicksal wysunął swe ostrze z pochwy, a potem zatrzasnął je z powrotem. Broń
wydała przy tym ostry zgrzyt, który wywołał uśmiech dziewki.
- Obiecuję, że nasza ofiarodawczyni nie będzie musiała na to czekać…
- Popieram – odezwał się Cyric, zaskakując siebie samego własnym odczuciem.
Kelnerka puściła oko do Marka.
- Wiesz, gdzie mnie dziś wieczorem znaleźć. Będziemy świętować.
Odebrała tacę z rąk Cyrica i podeszła do gotującego się w kuchni garnca z zupą,
napełniając głęboką łyżką inne naczynie. Potem puściła morką ściereczkę i skierowała się z
parującą zupą z powrotem do sali barowej.
- Zostań tu – rzucił Marek i podążył za dziewczyną. Cyric rozdzielił zasłony i
przyglądał się, jak Marek rozmawia z kobietą przy stole. Chłopak puścił kotarę, gdy Quicksal
pociągnął go za rękaw.
- Czas na nas – powiedział Quicksal i w chwilę później przykucnęli obaj w cieniach
zaułka na tyłach gospody. Drzwi otworzyły się i Marek wyprowadził do wąskiej uliczki
kobietę, która rozejrzała się zdezorientowana i zmieszana.
- Nie rozumiem – rzekła. – Mówisz, że mój siostrzeniec został napadnięty w tym
zaułku, że nie można go ruszyć, a…
W jej oczach pojawiła się iskra zrozumienia, gdy z cienia wyłonił się Quicksal.
- Nie jesteś moją ciotunią – powiedział – ale i tak zabierzemy ci złoto.
Kobieta zaczęła krzyczeć, ale Quicksal popchnął ją na ścianę i zakrył jej dłonią usta.
Wyciągnął nóż i przyłożył jej do gardła.
- Cicho bądź, ciotuniu. Nie chciałbym być zmuszony tak od razu cię zabijać. Poza tym
jesteśmy w twierdzy Zhentil. Jeżeli twoje krzyki kogokolwiek ściągną, to tylko po udział w
pieniądzach po tobie.
Marek złapał sakiewkę kobiety i przetrząsnął ją, a potem pokiwał głową z wyrazem
boleści.
- Niestety, to nie wystarczy – powiedział i dał Cyricowi znak, by wystąpił naprzód.
Quicksal odsunął się od niej w tył, trzymając jednak tak ja uprzednio wyciągnięte w jej stronę
ostrze.
- Nic więcej nie mam! – wykrzyknęła. – Litości!
- Uszanowałbym twoją prośbę – odrzekł smutno Marek spuszczając głowę – ale nie
mogę odmówić młodzikom przyjemności.
Cyric wydobył swoje ostrze. Quicksal położył mu dłoń na piesi i zaśmiał się
szyderczo.
- Nigdy nie będziesz w stanie jej zabić, Cyricu. I dlatego Marek będzie się męczył po
wsze czasy, mając ciebie za ucznia! – jasnowłosy złodziej ponownie zbliżył się do kobiety. –
Możesz równie dobrze pozwolić mnie ja zabić, Marku.
- Z drogi! – rzekł Cyric. Quicksal obrócił się do niego twarzą.
W oczach kobiety pojawiły się łzy.
- Pomóż mi – zapłakała, a jej dłonie zaczęły się trząść.
- Och, co za dylemat – powiedział Marek. – Kto przeleje tę niewinną krew?
Cyric odwrócił się gwałtownie.
- Nie ma niewinności na tym świecie!
Marek uniósł brew.
- Ale jaką zbrodnie popełniła ta kobieta?
- Skrzywdziła dziewkę służebną.
Marek wzruszył ramionami.
- No i co z tego? Sam ją skrzywdziłem wiele razy. Jakoś nie narzekała – zaśmiał się
Marek. – Uważam, że kobietę powinien zabić Quicksal. W sumie, Cyricu, nie pokazałeś mi
jeszcze, że jesteś gotów stać się niezależny, a gildii złodziei może się to nie spodobać.
- Kłamiesz! – krzyknął Cyric. Z każdym krokiem, z którym Quicksal zbliżał się do
kobiety, Cyric czuł, jak jego niezależność wymyka mu się z rąk.
- Chwila – powiedział Marek, unosząc dłoń w kierunku Quicksal, a potem zwracając
się do Cyrica.
- Czy ona zasługuje na śmierć tylko dlatego, byś mógł zdobyć swą wolność?
- Znam ją. Ona jest… – Cyric potrząsnął głową. – Ona jest arogancka i próżna. Bogata
w przywilej i pełna uprzedzeń. Zadowolona, gdy ignoruje biednych i potrzebujących, gotowa
pozwolić nam umrzeć, zanim zechciałaby wyciągnąć rękę na pomoc. Jest chłodna i okrutna,
chyba że sama jest na coś narażona. Wtedy błaga o litość, o wybaczenie. Jest wszystkim,
czym pogardzam.
- A czy nie ma żadnych cech, które przywróciłyby jej honor? Nie jest zdolna do
miłości czy uprzejmości? Nie ma szans, żeby się zmieniła? – odparł Marek.
- Żadnych szans – odpowiedział Cyric.
- Niezłe argumenty – powiedział Marek – ale jakoś mną nie wstrząsnęły. Quicksal,
zabij ją.
Kobieta nabrała oddechu i spróbowała uciec, ale Quicksal okazał się dla niej o wiele
za szybki. Zrobiła zaledwie dwa kroki, zanim jasnowłosy złodziej dopadł ją i poderżnął jej
gardło. Kobieta zwaliła się na ziemię. Złodziej uśmiechnął się.
- Może następnym razem, Cyricu.
Cyric spojrzał mu w oczy i poczuł się, jakby zagłębiał się w bliźniaczych wirach
szaleństwa.
- Zasługuję na wolność – warknął i wyciągnął nóż.
- Więc mi to udowodnij – odparł Marek. – Okaż mi swoją wartość, a przyznam ci
twoją niezależność. Zapewnię co bezpieczne wyjście z miasta, jeśli chcesz, i przekonam
gildię złodziei, by uznała cię za pełnoprawnego członka. Twoje życie będzie należało do
ciebie, zrobisz z nim, co będziesz chciał.
Cyric zadrżał.
- To wszystko, o czym marzyłem – powiedział z nieobecnym wyrazem oczu.
- Ale tylko ty potrafisz zamienić swe marzenia w rzeczywistość – odrzekł Marek. – A
teraz bądź grzecznym chłopcem i zabij Quicksal.
Cyric obejrzał się na jasnowłosego złodzieja i zobaczył, że trzyma on w ręku miecz,
którego jeszcze sekundy wcześniej nie miał. Jednakże rywal Cyrica, zamiast przygotowywać
się do ataku, stał w pozycji obronnej i wyglądał na bardzo przestraszonego.
- Odłóż nóż – powiedział Quicksal głosem, który nie należał do niego. – Nie poznajesz
mnie?
Cyric nie poruszył się.
- Aż za dobrze. I nie próbuj mnie oszukać, zmieniając głos. Znam wszystkie twoje
sztuczki.
Quicksal pokręcił głową.
- To się nie dzieje naprawdę! – Cyric wiedział, że powinien rozpoznać głos, którym
posługiwać się złodziejaszek, ale nie mógł się na tym skoncentrować. Quicksal zrobił krok w
tył. – To iluzja, Cyricu. Nie mam pojęcia, co sądzisz, że kogo masz przed sobą, ale to ja,
Kelemvor.
Cyric zmagał się, by umiejscowić jakoś imię albo głos, lecz trudno mu było myśleć.
- Musisz podjąć walkę – powiedział Quicksal.
- On ma rację, Cyricu – powiedział Marek łagodnie. – Musisz z tym walczyć.
Jego tembr głosu też nagle okazał się inny. Brzmiał jak kobiecy.
Cyric nie poruszył się.
- Coś jest tu nie w porządku, Marku. Nie wiem, jaką grę ze mną toczysz, ale naprawdę
nic mnie to nie obchodzi. Oczekuję, że dotrzymasz słowa – i z tymi słowami rzucił się na
Quicksala.
Ten zrobił unik, omijając pierwsze pchnięcie Cyrica i zaskakując go wycofaniem się o
kilka kroków i przyjęciem postawy obronnej. To w ogóle nie jest styl Quicksala, pomyślał
Cyric.
- Przestań natychmiast – powiedział jasnowłosy złodziej, parując następne pchnięcie
Cyrica. Ten, korzystając z pędu po odbitym ciosie, trzasnął Quicksala łokciem w twarz. W
tym samym czasie przerzucił swe ostrze z jednej ręki do drugiej i chwycił go za nadgarstek, a
następnie staranował go ciałem, wepchnął na mur i zmusił do wypuszczenia miecza.
- Z twoją śmiercią ją zyskam życie! – wykrzyknął Cyric unosząc nóż, by zabić
jasnowłosego złodzieja.
- Nie, Cyricu, zabijesz przyjaciela! – wrzasnął Marek i Cyric rozpoznał jego głos jako
należący do Midnight tuż przed tym, jak jego sztylet trafił w ramię jego przeciwnika. Jego
ofiarą nie był Quicksal, ale Kelemvor.
Cyric spowolnił swoje pchnięcie, jak tylko potrafił. Ale było już za późno. Sztylet
wbił się w ramię Kelemvora.
Wojownik odepchnął od siebie Cyrica, który runął na podłogę. Sztylet złodzieja nadal
tkwił w ciele jego ofiary. Kelemvor podniósł swój miecz i ruszył na złodzieja.
- Przebacz mi – wyszeptał Cyric, gdy wojownik wzniósł miecz do ciosu.
- Kel, nie! – zawołała Midnight. – On już wie, że to my!
Wojownik stanął bez ruchu, a potem upuścił miecz. Cyric odsunął się i zobaczył
Midnight w miejscu, gdzie jeszcze przez sekundą stał Marek. Po chwili stanął przy niej
Kelemvor. Z jego zranionego ramienia ciekła krew. Twarz wojownika była blada.
Zaułek zaczął rozpływać się i znikać, lecz ciało kobiety zabitej przez Quicksala,
kobiety, którą Cyric zamordowałby, gdyby dano mu szansę, wciąż leżało twarzą do ziemi.
Spod niego rozlewała się wciąż kałuża krwi. Cyric patrzył na zwłoki, dopóki i one nie
zniknęły z widoku.
- Na co on patrzy? – wyszeptał Kelemvor. – Tu nic nie ma.
Midnight potrząsnęła głową.
- Przykro mi, Kel. Myślałem, że to ktoś inny – powiedział zbliżając się do wojownika
Cyric.
Kelemvor wyciągnął sztylet z ramienia, drżąc z nieznośnego bólu. Upuścił broń u stóp
Cyrica. Midnight pomogła mu zabandażować zraniony bark.
- Musimy odnaleźć Adona – powiedział. – Tylko on jeszcze został.
- Chyba domyślam się, co jest jego pokusą – stwierdziła Midnight, kończąc owijać
opatrunkiem ranę Kelemvora. Śmiałkowie pobiegli ku schodom.
***
Adon odwrócił się od krat, które oddzieliły go od Midnight, i przeszedł parę kroków w
głąb korytarza, żeby zobaczyć, czy nie ma jakiegoś łatwego sposobu na dołączenie do
czarodziejki po przeciwnej stronie bariery. W pewnej chwili zorientował się, że spogląda na
niewiarygodnie piękne, usiane gwiazdami niebo.
Jaki dziwny wachlarz gwiazd, zauważył Adon patrząc w nocny nieboskłon. Sprawiają
wrażenie, jakby się wszystkie poruszały.
Gwiazdy naprawdę się poruszały! Gnały po niebie z takimi prędkościami, że zdawały
się jedynie niewyraźnymi plamami światła. Kleryk zacisnął oczy, lecz nawet za jego
zamkniętymi powiekami gwiazdy harcowały nadal.
Wpatrywał się w nie przez długi czas. Kiedy następnie rozejrzał się dokoła odkrył, że
leży na delikatnym posłaniu z róż. Chociaż zalewający jego zmysły zapach był słodki i
delikatny, sprawił, że jego serce zaczęło bić szybciej, a głowa stała się ociężała. Płatki
kwiatków ocierały się o jego tak leciutko, że nie mógł się oprzeć, żeby się nie uśmiechnąć na
myśl o tej delikatności. Wtedy stało się to dla niego jasne. To nie gwiazdy się poruszały, tylko
on sam.
Otworzył oczy i spojrzał ponad krawędzią posłania z kwiatów tylko po to, by ujrzeć
tuzin najpiękniejszych istot, jakie kiedykolwiek widział. Ich włosy zdawały się płonąć, a ich
ciała były okazami skończonej fizycznej doskonałości. Wspaniałe łoże Adona spoczywało na
ich ochoczo wyciągniętych ramionach.
Obecność istot dodała klerykowi otuchy do tego stopnia, że nawet się nie poruszył,
gdy wokół niego wystrzeliła ściana płomieni. Wzrok mu się nieco rozmył i wszystko, co
oglądał, przybrało bursztynową poświatę, ale nie czuł gorąca, kiedy płomienie przeskakiwały
z białych na czerwone róże, zamieniając je w czarne orchidee, aż wreszcie skoczyły na jego
ciało. Gdy został ogarnięty, nie czuł bólu, łagodnego podrażnienia. Była tylko jasna poświata
miłości i dobrego samopoczucia, która przelewała się przez jego duszę, kiedy ostatecznie
pojął, że jest martwy i że jego śmierć musiała się wydarzyć długo przed tą chwilą.
Natężywszy się jak potrafił, nie mógł sobie przypomnieć nic z tego, co wydarzyło się
od chwili, gdy oddzielił się od Midnight w korytarzach pod zamkiem Kilgrave. Obudził się na
swym stosie pogrzebowym, prowadzony w kierunku tego, co mogło być jedynie jego wieczną
nagrodą.
Ale jak zginąłem? – zastanawiał się, a trzaskające od ognia powietrze wokół niego
wypełnione było pięknymi, zmieniającymi ton i natężenie głosami unoszących go istot.
- Nigdy się nie pamięta – mówiły. – Chwilę bólu cierpi kto inny, aby ci tego
oszczędzić.
Ktoś inny?
- Inni jak my, którzy powstaliśmy. Naszym zadaniem jest łagodzić cierpienie.
Przeżywamy twoją śmierć, abyś mógł się odrodzić w królestwie Sune.
Noc przecięły lśniące kryształowe iglice. Adon skupił uwagę na świątyni, która
pojawiła się przed nim. Rozciągała się wszerz przez cały widnokrąg. Jej mury ozdobione były
zdumiewająco pięknymi kryształowymi wzorami, ale nie było wśród nich żadnego
jednolitego deseniu, który uczyniłby nie kończący się pałac nudnym czy powtarzalnym.
Wyglądało ta tak, jakby każdy z wyznawców Sune, który znalazł spoczynek w tym miejscu,
wniósł swój wkład w kształt granic świątyni i dołożył swój pomysł wyglądu, jaki miała
odsłaniać wieczność. Powstała z tego mieszanina oczekiwań, odmiennych wizerunków, które
jakaś kierująca dłoń włączyła do nadrzędnego ładu, nikogo nie rozczarowując i tworząc
miejsce takiej piękności, że przewyższyło ono najśmielsze marzenia Adona.
Już samo wejście było większe niż którakolwiek ze świątyń, jakie kleryk dotąd
widział, a to co należało za nim, stanowiło świat sam w sobie. Unosząc Adona istoty
przeprowadziły go przez ziemie, gdzie nieskończone rzesze czciciele kąpały się i
baraszkowały w basenach, które zostały uformowane przez ich własne łzy radości.
Podróżowali wzdłuż skał, na których wylegiwali się wyznawcy, rozkoszując się ciepłem
pochodzącym z miłości Sune do nich. Skały te były niegdyś kamieniami niewiary, która
obciążała ich dusze i czyniła połączenie z boginią niemożliwym. Uwolnieni od straszliwych
trudów życia mogli się teraz bez reszty – czcząc Sune – poświęcić zachowaniu ładu, piękna i
miłości.
Adon i niosące go istoty przeszli przez wiele takich ziem, a każdy z nowych widoków
oszałamiał mężczyznę bardziej niż poprzedni. Kleryk zdumiewał się swą zdolnością
pochłaniania wciąż kolejnych, wprawiających w oczarowanie, zachwycających miejsc,
dopóki ostatnie z niosących go stworzeń nie znikło. Adon znalazł się sam na wprost
błyszczącej bramy z kutego żelaza, która stała się spadającym strumieniem wody. Przeszedł
na jego drugą stronę.
To, co za nim leżało, było małą komnatą w porównaniu do cudów, których Adon był
świadkiem jeszcze chwilę temu. W pomieszczeniu tym nie było ścian, aczkolwiek dookoła
wznosiły się ku niebu intensywne, rozległe płomienie. Miękkie, wydymające się zasłony
ochroniły oczy kleryka od ryczącego ognia, wyznaczając granice komnaty, leżącej w sercu
wiecznych płomieni miłości.
- Coś do picia?
Adon obejrzał się i stanął twarzą w twarz z boginią piękności, Sune Ognistowłosą, we
własnej osobie. W każdej z jarzących się poświatą dłoni czekały napełnione gęstym,
karmazynowym nektarem kielichy. Gdy Adon wziął jeden z nich, zobaczył, że jego skóra
zaczęła świecić tym samym bursztynowym światłem co ciało Sune.
- Bogini – rzekł Adon, padając przed nią na kolana, nie roniąc ani kropli trzymanego
dłoni napoju.
Sune roześmiała się i jedną ze swych silnych dłoni postawiła go na nogi. Mężczyzna
poczuł, że zamarza mu oddech w płucach, gdy go dotknęła. Stojąc przed nią poczuł nie
mieszczącą się w głowie moc, przepływającą przez jego członki.
Oddychać. Nadal żyję, pomyślał Adon, radując się tą świadomością.
Sune zdawała się czytać w jego myślach.
- Nie umarłeś, głuptasie. Jeszcze nie. Sprowadziłam cię tu z najbardziej oczywistego z
powodów – Jestem w tobie zakochana. Ze wszystkich moich czcicieli ty jesteś wszystkim,
czego pożądam.
Adonowi odebrało mowę, podniósł więc puchar do ust, czując jak słodki nektar obiega
jego ciało.
- Bogini, z pewnością nie Jestem godzien.
Sune uśmiechnęła się i rozebrała przed nim, zrzucając ognistoczerwoną, jedwabną
szatę, pozwalając jej opaść na posadzkę i zniknąć. Adon spojrzał w dół i zobaczył pod
stopami przetaczające się chmury.
- Jestem piękna – rzekła Sune. – Dotknij mnie.
Kleryk podszedł naprzód, jakby śniąc.
- Prawda jest pięknem, piękno prawdą. Obejmij mnie, a odpowiedzi na wszystkie
twoje nie wypowiedziane pytania ukażą ci się jasno.
Adon usłyszał dochodzący skądś, wykrzykujący ostrzeżenie głos, ale zignorował go.
Nic nie mogło być ważniejsze niż ta chwila. Wziął boginię w ramiona i przycisnął swe wargi
do jej warg.
Pocałunek wydawał się trwać wiecznie, ale nawet przed tym jak Adon otworzył oczy,
poczuł, że Sune się zmienia. Jej delikatne wargi stały się dzikie i wymagające. Z jej
wydłużającej się szczeki wydobył się nieskończony rząd zaostrzonych szczypiec, chcących
rozerwać ciało na twarzy kleryka. Jej palce przemieniły się we wściekłe węże, których zęby
zatrzasnęły się na jego tkankach, grożąc rozerwaniem go na strzępy.
- Sune! – zakrzyknął Adon.
Stworzenie roześmiało się, gdy wężowe pnącza jego palców owinęły się wokół gardła
mężczyzny.
- Nie jesteś godzien bogini – powiedziało. – Grzeszyłeś przeciwko niej i musisz
ponieść za to karę!
Midnight, Kelemvor i Cyric przyglądali się poprzez otwarty centralny dziedziniec
zamku Kilgrave, jak kapłan pada na kolana porażony absolutną grozą, doprowadzony do tej
pozycji przez coś, co jedynie on mógł dostrzegać.
- Wybacz mi, bogini! – krzyknął Adon. – Zrobię wszystko, by zasłużyć na twoje
przebaczenie! Wszystko!
- Musimy się do niego szybko dostać – powiedziała Midnight.
- Nic nie uda wam się zrobić! – zabrzmiał grzmiący głos, którego echo wypełniło
dziedziniec. – Nic innego nie uda wam się zrobić, jak tylko umrzeć z ręki Bane’a!
Nagle trójka śmiałków została zbombardowana iluzjami. W przeciągu tuzina uderzeń
serca Kelemvor został wysłany do świata z ksiąg z jego dzieciństwa. Przeżywał tam
zapierającą dech w piersiach opowieść miłosną, w której był przybyłym z obcego kraju
księciem, przysłanym, by poślubić uroczą, lecz pozbawioną serca księżniczkę, po czym
porzucił to właśnie królestwo i uszedł z wiejską dziewczyną. Midnight ujrzała siebie jako
potężną królową, ocalającą swe królestwo od ubóstwa i niedostatku. W tym samym czasie
przed oczami Cyrica przesuwały się obrazy wolnego i nie ograniczonego niczym życia, razem
z darami złota i bezcennych artefaktów. Ale wizerunki bohaterstwa, potęgi czy wolności nie
miały na nich wielkiego wpływu. Jak jeden mąż bohaterowie zaszarżowali w kierunku
centrum dziedzińca.
Wyzwania pojawiły się gwałtowniej, gdy śmiałkowie szli dalej. Sunlar wyrósł przed
Midnight, wyzywając ją na magiczny pojedynek. Cała grupa uczniów, z którymi studiowała,
stanęła szeregiem za jej nauczycielem, chętna wypróbować przeciwko niej swe umiejętności.
Cyric napotkał lodowego stwora, który trzymał pieczę nad Pierścieniem Zimy. Bezradnie
patrzył, jak potwór wyciągnął się, by go pochwycić. Kelemvor stanął twarzą w twarz z
katami, którzy odebrali życie jego dziadkowi; lecz teraz przyszli po niego. Spojrzał na siebie i
zobaczył, że jest stary i zmęczony. Próby znalezienia lekarstwa na jego stan i ocalenia dla
jego wycieńczonej duszy spełzały na niczym.
Mimo tego wszystkiego bohaterowie parli naprzód w stronę środka dziedzińca i
Adona.
Kapłan, wciąż na kolanach, obserwował, jak raj rozpadł się na kawałki i został na
nowo zorganizowany. Udające boginię demoniczne stworzenie opuściło go, lecz królestwo
Sune zmieniło się. Podstawą jego istnienia była teraz śmierć i kary wymierzane jego
mieszkańcom, jako że ubrane w habity postacie torturowały i niewoliły wiernych Sune.
- To nie jest prawda! – krzyknęła Midnight i zbliżyła się do Adona.
Mężczyzna obrócił się i zobaczył swymi rozwartymi ze zdumienia oczami, że stoi
przy nim ktoś, kto wygląda zupełnie jak Midnight, ale ma na sobie szaty oprawców Sunitów.
- Ale… było tak pięknie! – powiedział Adon, zły na czarodziejkę za jej słowa.
- Rozejrzyj się – odrzekła – to jest jawa!
Kleryk spojrzał i zobaczył boginię Sune przykutą łańcuchami do ogromnej płyty.
Postacie w habitach zniżały płytę do rzeki, która była szkarłatna od krwi wyznawców bogini.
A każda z odzianych w habity postaci nosiła wisiorek, dokładnie tak sam jak
Midnight.
- Wisiorek! – wykrzyknęła Sune. – To on jest źródłem ich mocy! Odbierz go, a będę
wolna!
Midnight chwyciła Adona za ramiona.
- Do diaska, posłuchaj mnie!
- Nie wrzasnął kleryk i zanim Kelemvor albo Cyric zdążyli zareagować, rzucił się na
czarodziejkę z okrucieństwem, jakiego się po nim nie spodziewała. Jego dłonie zacisnęły się
na jej sztylecie, wyrywając go jej. Ze złączonymi stopami Midnight kopnęła go w tułów,
wysyłając go łukiem do tyłu, z wciąż zaciśniętym w jego dłoni nożem. Rozległ się głośny
trzask, gdy głowa Adona uderzyła o ziemię. Kleryk leżał na ziemi skulony i ogłuszony od
ciosu.
Midnight zaczęła wykonywać gesty i śpiewać pieśń, by uwolnić zaklęcie
rozwiewające magiczny szturm. Gdy modliła się, by czar zadziałał należycie, malutkie ogniki
na powierzchni wisiorka zatrzaskały. W pewnej chwili pojawił się oślepiający błysk biało-
niebieskiego światła, gdy zaklęcie Midnight uwolniło wirującą nawałnicę magii, która
pochłonęła dziedziniec.
***
Bane wycofał się, krzycząc z przerażenia, gdy woda w jego sadzawce szpiegowskiej
zamieniła się w potok gorącej krwi, która trysnęła jak gejzer, kiedy sadzawka eksplodowała.
Wszędzie wokół zamku Kilgrave czary, których Bane użył, by przemienić ruiny w
pomniejsze odbicie swego domu w Planach, rozprysły się pod wpływem magii Midnight.
Świątynia Bane’a, jego Nowe Acheron, rozpadała się na kawałki. Wspaniałe bramy,
które bóg otworzył, teraz się zamykały. Korytarze i komnaty, tak przemyślnie odbijające
wizerunek poprzedniej świątyni Bane’a w Planach, straciły swój słaby związek z
rzeczywistością i zniknęły.
W parę chwil wszystkim, co pozostało w tym miejscu, były zniszczone pozostałości
wybudowanego przez śmiertelników zamku. Bane szlochając upadł przed siebie. Część jego
umysłu zdumiała się, odkrywając kolejną emocję, z którą ci ludzie żyli każdego dnia swej
krótkiej egzystencji.
Poczucie straty.
Nowy Acheron przepadł.
Kiedy w końcu Czarny Lord odwrócił się i przyzwał hakeashara, by zgromadzić moc
i zgładzić planujących uratować Mystrę śmiałków, wstrząsnęło go, że mistyczne łańcuchy,
którymi skuta była bogini, były puste.
Mystra uciekła.
7
MYSTRA
Midnight klęczała, dochodząc do siebie po szoku, jakiego doznała rzucając zaklęcie,
kiedy pojawił się przy niej Adon. Dziedziniec zamku Kilgrave nie okazywał ani śladu bitwy,
jaka miała miejsce w jego obrębie.
- Zniknęło – powiedział kleryk. – Królestwo Sune zniknęło, jak gdyby nigdy
naprawdę nie istniało.
Czarodziejka spojrzała na niego. Kiedy przemówiła, jej ton był pocieszający.
- Jestem przekonana, że gdzieś istnieje, Adonie. Kiedy nadejdzie czas, odnajdziesz do
niego drogę.
Mężczyzna skinął głową, a potem razem z Cyriciem pomogli Midnight wstać. O parę
metrów dalej Kelemvor zakaszlał dwukrotnie i powoli odzyskał świadomość.
- Co się stało? – zapytał trzymając się za swe zranione ramię.
- Coś prowadziło grę z naszymi umysłami – odrzekła czarodziejka. – To coś
próbowało nas kontrolować, napuścić nas przeciwko sobie nawzajem. Próbowałam prostego
zaklęcia rozproszenia magii i…
- Spowodowałaś ten wybuch? – powiedział Kelemvor siadając gwałtownie.
- Nie powinieneś się ruszać – rzekł Adon i spróbował zmusić mężczyznę do
ponownego położenia się. Jego wysiłki były daremne.
- Do diaska, Adonie. Straciliśmy cały dzień przy kolumnadzie, bo ja leżałem
plackiem. Po prostu zostaw mnie w spokoju, nic mi nie będzie!
- Daj mu spokój, Adonie – powiedział Midnight, uśmiechając się do wojownika. –
Tak, Kelu, to ja spowodowałam wybuch, albo zrobiła to moja magia. Z tego co się z nami
działo wywnioskowałam, że ktoś rzucał na nas wszystkich potężną iluzję. Próbowałam ja
rozproszyć, ale zaklęcie spowodowało jakiś rodzaj wstecznego uderzenia. Zdaje się, że
powstrzymało to tego, kto rzucał czar, ktokolwiek to był.
- Głos Bane’a – powiedział Cyric, zanosząc się śmiechem. – Przypuszczalnie tylko
jakiś szaleniec ze złudzeniami boskości.
- W takim razie proponuję, żebyśmy go znaleźli – powiedział Kelemvor rozglądając
się wokół. – To musi być ten, kto pojmał Caitlan.
- Wydawało mi się, że odstąpiłeś już od jej szukania – rzekł Cyric.
Wojownik uśmiechnął się i spojrzał na Midnight.
- Tak było. Ale sądzę, że dla nagrody, jaką dostane za zakończenie poszukiwań, warto
będzie się troszkę spiąć.
Kelemvor popatrzył na zakrwawione szmaty wokół swego ramienia, zastanawiając
się, czy będzie mógł dzierżyć miecz tylko jedną ręką. Był w stanie lekko zacisnąć prawą
pięść, choć to działanie wywołało iskierki bólu, które wyrosły mu przed oczami.
Cyric tylko pokręcił głową, podszedł do wejścia na dziedziniec i zajrzał w głąb holu.
Nie było ani śladu ruchu. Korytarze wyglądały bardzo podobnie jak wtedy, gdy po raz
pierwszy badał zamek.
- Powinniśmy znaleźć mistrzynię Caitlan i uciekać, póki możemy – powiedział
wracając na dziedziniec. Kelemvor skinął głowa na zgodę i wkrótce śmiałkowie znaleźli się w
holu.
- I co teraz? – rzekł wojownik. – Jeszcze raz przeszukujemy zamek, piętro po piętrze?
Midnight odwróciła się i zamarła w bezruchu, z otwartymi szeroko ustami.
- Nie sądzę, żebyśmy musieli – powiedział Cyric. – Patrzcie!
Kelemvor zerknął przed ramię i zobaczył toczącą się korytarzem w ich kierunku
okropną, krwistoczerwoną masę – hakeashara. Wojownik ujrzał, jak mgły, z której składała
się jego postać, sięgają na zewnątrz setki dziesięciopalczastych dłoni, które cięły szponami
powietrze. Z mgły wyłoniły się bezcielesne żółte oczy, chętne przyjrzeć się dokładnie swym
stojącym na wprost ofiarom.
Kelemvorowi opadła ramiona.
- Mam już tego dosyć jak na jeden dzień – powiedział wyciągając swój miecz jedyną
sprawną ręką. Jego ruchy nie byłe pełne gracji, ale miał nadzieję, że sama postawa zrobi
wystarczające wrażenie i wystraszy ogromnego stwora.
Potwór wydał z siebie ryk, a potem sprawił, że przez czaszki bohaterów przeszedł
świdrujący ból. Stworzenie wytworzyło duże, ziejące paszcze, które zdawały się rosnąć w
miarę jego zbliżania. Cyric chwycił Midnight za rękę i pobiegł z nią w głąb holu, z dala od
hakeashara.
- A może mógłbyś znieść jeszcze trochę? – powiedział Adon błagalnie, kiedy cofnął
się, a potem uciekł.
- Może – odrzekł Kelemvor łamiąc swą postawę i rzucając się do ucieczki. Wirująca
mgła deptała mu po piętach, gdy wyruszył, by dogonić pozostałych.
Przez parę chwil bohaterowie trzymali się w sporej odległości przez stworzeniem z
mgły, lecz szybko się zmęczyli. Do momentu kiedy dopadli do umiejscowionej dwieście
metrów od dziedzińca wieżyczki, hakeashar było już blisko w swej pogoni. W wieżyczce
okazało się, że schody prowadzące na wyższe poziomy zamku są zawalone gruzem, więc
śmiałkowie – z Adonem na czele – podążyli schodami w dół. W mroku podziemnych
korytarzy potwór wyglądał jak eksplozja światła, gdy wszedł do wieżyczki.
Midnight zdała sobie sprawę, że korytarz przed nimi jest także zatarasowany gruzem
dokładnie w chwili, kiedy hakeashar dogonił grupę śmiałków. Zwracając się twarzą do
stwora, zawołała do swych towarzyszy, by odsunęli się z drogi. Była już podczas rzucania
czaru, kiedy potwór wypełnił szerokość chodnika i zatrzymał się. Jego oczy zaczęły mrugać,
gdy Kelemvor uniósł miecz, a Cyric założył na siebie płaszcz przemieszczenia.
Nagle przez korytarz przebiegł biorący początek w koniuszkach palców czarodziejki
podmuch wiatru. Wiatr przebił się przez stwora, przytrzymując go przez chwilę na dystans, a
potem jak na komendę ucichł.
Hakeashar ruszył powoli do przodu. Jego uwagę przyciągała niewiarygodna moc, jaką
wyczuł w wisiorku Midnight.
Cyric wystąpił naprzód, a płaszcz przemieszczenia stworzył tuzin jego widmowych
wizerunków. Mnogość oczu hakeashara skupiła się głęboko na wytworzonych obrazach,
wściekle mijając się ze sobą, gdy zmieniały swe punkty patrzenia na iluzję.
- Czy zrobiliśmy coś skutecznego poza tym, że udało nam się wprowadzić tę rzecz w
zmieszanie? – wyszeptała do czarodziejki Kelemvor. Kobieta odsunęła się od wojownika w
chwili, kiedy ręce stwora wystrzeliły naprzód i ściągnęły z Cyrica płaszcz. Wizerunki
złodzieja zniknęły, kiedy hakeashar go pożarł.
Stworzenie urosło i otworzyło tuzin nowych oczu i paszcz.
- Na co czekasz? – powiedział Kelemvor. – Rzucaj zaklęcie.
Hakeashar zachichotał, a jego umysł zalały wspomnienia żerowania na magii bogini.
Midnight zatrzymała się i zwróciła twarz do wojownika.
- Kel.
Potwór dryfował w powietrzu coraz bliżej.
- Potnij to na kawałki.
Kelemvor wzmocnił swą jedyną sprawną ręką chwyt na rękojeści miecza.
Hakeashar zatrzymał się.
Jego mózg zarejestrował ponad setkę wizerunków podchodzącego naprzód
włochatego człowieka z mieczem w dłoni. Bestię przepełniało dziwne poczucie ciekawości.
Przesunęła pięć spośród swoich paszcz nad człowieka i zatrzasnęła je, zdziwiona, że ta próba
nie przyniosła jej pożywienia. Człowiek zaczął się śmiać, a stwora przeciął porażający ból,
gdy sześcioro jego oczu zostało na zawsze zamkniętych jednym potężnym zamachem miecza.
***
Ryki hakeashara odbiły się echem po zamku Kilgrave, podczas gdy Czarny Lord
klęczał w stojącej wodzie jego zniszczonej sadzawki szpiegowskiej. Bane wcześniej wezwał
stworzenie i wpuścił je do zamku na poszukiwanie Mystry.
Mały kamyk uderzył w kałużę wody przed twarzą Bane’a, skłaniając go do spojrzenia
w górę.
W drzwiach, uśmiechając się od ucha d ucha, stała młoda dziewczyna, które nigdy
wcześniej nie widział. W jej dłoni spoczywała swobodnie kupka kamieni, które wyrwała z
pokruszonej ściany obok.
- To niemiłe, mieć swoją moc zwróconą przeciwko sobie, nieprawdaż? – powiedziała
po prostu, a jej głos był przerażająco znajomy.
- Mystra! – krzyknął Bane i rzucił się na ludzkie wcielenie bogini. Mystra rzucona w
niego garścią kamyków, a jej głos uniósł się, gdy zaczęła wypowiadać zaklęcie. Kamienie
przemieniły się w trakcie lotu, stając się biało-niebieskimi pociskami, które przebiły ciało
Czarnego Lorda, zwalając go z nóg na posadzkę lochu.
Z holu dobiegł kolejny ryk, tym razem donośniejszy niż poprzedni. Mystra zadygotała,
słysząc odgłosy hakeashara. Bane użył jej dekoncentracji, by samemu rzucić czar. Wyrwał
rubin ze swej rękawicy. Klejnot zniknął, a pojawił się utkany z krwistoczerwonego światła
oszczep, który ruszył w kierunku bogini magii.
Bane westchnął ze zdumienia, gdy Mystra bezboleśnie pochłonęła efekty Rubinowego
Promienia Nezrama, czaru, który powinien oddzielić bogini od jej awatara. Nagle Bane
zadrżał. Czerwony promień światła wystrzeli z powrotem w niego, przebijając mu pierś.
Promień wisiał w przestrzeni pomiędzy Mystrą a Bane’a niczym lina.
- Nierozsądnie postąpiłeś, próbując skomplikowanego zaklęcia – powiedziała Mystra.
– Zdaje się, że w końcu i ciebie dosięgnął magiczny chaos.
Mówiąc to bogini ujęła promień w obie ręce.
Bane poczuł wewnątrz straszne skręcanie. Czerwony promień jarzył się jasno. Impuls
energii wystrzelił z jego ciała do Mystry. Czar się nie udał i tez pozwalał jej wysysać moc
Bane’a.
Czarny Lord walczył, by utrzymywać się przy zmysłach, gdy z promienia wyrosły
karmazynowe wiązki, otaczając go i ciągnąć jego ciało, jakby chciały oderwać je od kości.
Czuł, jak jedno za drugim pękają mu żebra. Siła ataku nagle odwróciła się, jakby chcąc
wycisnąć z niego życie. Mystra zwolniła promień i wystrzeliła go w Bane’a.
Pierś Czarnego Lorda pękła i otworzyła się. Eksplodowało z niej mnóstwo
jasnobłękitnych ogni, które otoczyły boginię. Mystra trzymała w ich kierunku dłonie,
zapraszając je do wewnątrz siebie. Ognie zmieniły się, stając się najpierw bursztynową
poświatą, potem jasną, żarzącą się czerwienią, podczas gdy Bane czuł, jak opuszczają go
ostatnie impulsy energii, którą odebrał Mystrze, a także odchodzą pierwsze z jego własnych.
- Uwięziłeś boginię magii, głupcze! Teraz zapłacisz w naturze tym samym, co mi
zrobiłeś!
Bane krzyczał z przerażenia, gdy opuszczało go więcej energii.
- Mystro! Ja…
- Umierasz? – powiedziała. – Ano, tak się coś wydaje. Koniecznie przekaż moje
uszanowania lordowi Myrkulowi. Nie sądzę, by kiedykolwiek miał boga za jednego z
podopiecznych. Ale ty już nie jesteś bogiem, Bane, prawda?
Czarny Lord uniósł błagalnie ręce.
- No dobrze, Bane. Dam ci jedyną szansę na ocalenie. Powiedz mi, gdzie są ukryte
Tablice Przeznaczenia, a okażę ci łaskę.
- Chcesz ich dla siebie? – złapał z trudem powietrze, gdy opuścił go kolejny impuls
energii.
- Nie – odrzekła Mystra – chcę zwrócić tablice lordowi Ao i zakończyć szaleństwo,
które wywołałeś.
W korytarzu coś się poruszyło i bogini odwróciła się, by zobaczyć Kelemvora i jego
towarzyszy stojących w przejściu.
Wtem przed Czarnym Lordem pojawił się kręcący się spiralnie czarny wir i ze
szczeliny stworzonej przez swą magię wyszedł Tempus Blackthorne. Chwytając ciało swego
rannego mistrza, Blackthorne wciągnął ze sobą Bane’a z powrotem w wir. Zanim Mystra
poruszyła się, by uderzyć w Czarnego Lorda i jego emisariusza, obaj zniknęli. Czar bogini
został przerwany przez zamknięcie się wiru, a wybuch chaotycznej energii rzucił nią o mur.
Kiedy spojrzała w górę, zobaczyła stojącego nad nią Kelemvora.
Wojownik był blady.
- Wiedziałem, że jesteś ulepione z twardej gliny, malutka, ale nawet ja jestem pod
wrażeniem.
Mystra uśmiechnęła się, czując krążące po niej dzikie strumienie energii.
- Caitlan – powiedziała Midnight – wszystko z tobą w porządku?
Czarodziejka pochyliła się w stronę awatara, a wisiorek w kształcie gwiazdy mignął
na widoku.
- Wisiorek! Oddaj mi go! – krzyknęła Mystra.
Midnight wyprostowała się.
- Caitlan?
Bogini jeszcze raz spojrzała na czarodziejkę i uświadomiła sobie, że naszyjnik
wszczepił się w jej skórę dla własnej ochrony – aby nie dać się oddzielić od niej, gdy spała
lub była ranna.
- Powinniśmy wyprowadzić dziecko na zewnątrz – zaproponowała Midnight.
- Poczekaj no chwilę – odrzekł Cyric. – Chciałbym się dowiedzieć, jak wydostała się
tamtej nocy z obozu i dlaczego odeszła.
- Przestań – powiedział łagodnie Adon. – Powinniśmy raczej zająć się panią tej
biednej dziewczynki.
Przez boginie przebiegła fala gwałtownego gniewu.
- Jestem Mystra, bogini magii! Stwór, z którym walczyłam, to Bane, bóg niezgody. A
teraz dawaj mi ten naszyjnik! Należy do mnie!
Midnight i Adon patrzyli na awatara wstrząśnięci. Kelemvor zmarszczył brwi, a Cyric
łypał na Mystrę podejrzliwie.
Wojownik złożył ramiona.
- Może to od walki pomieszczało jej się w tej młodej głowie.
- Caitlan Moonsong i ja stałyśmy się jednym – powiedziała spokojnie bogini. – To ja
sprowadziłam ją tutaj i połączyłam nasze dusze, by ocalić nas obie od lorda Bane’a.
Wspomogliście ją w jej podróży, więc zasłużyliście na nasze podziękowania.
- I cholerną odrobinę więcej – rzekł Kelemvor.
- Dług zostanie spłacony – odparła Mystra i wojownik przypomniał sobie słowa, jakie
wypowiedziała Caitlan podczas swej choroby.
Ona może cię uleczyć.
Bogini zwróciła się do Midnight.
- Na Trakcie Calantera weszłaś ze mną w pakt. Ocaliłam ci życie przed tymi, którzy
chcieli cię skrzywdzić. W zamian obiecałaś przechować powierzoną ci świętość. Dotrzymałaś
tego w godny podziwu sposób – Mystra wyciągnęła dłoń – ale teraz przyszedł czas, żeby
zwróciła świętość.
Midnight spojrzała po sobie i zszokowało ją, gdy zobaczyła. Że naszyjnik odczepił się
od jej ciała. Wzięła go z karku i oddała dziewczynce, która natychmiast zapłonęła
gwałtownym, biało-niebieskim ogniem.
Odrzucając głowę w tył, bogini, syciła się chwilą absolutnego zachwytu, kiedy część z
mocy, jaką dzierżyła w Planach, krążyła po jej ciele. Tak jak przed momentem Przybycia,
wola Mystry była wystarczająco silna, by przywrócić sztukę do istnienia, i choć bogini była
znacznie słabsza, niż przedtem gdy Ao strącił ją z niebios, czuła, że jest znowu połączona z
otaczającą Faerunu osnową magii. To uczucie było wspaniałe.
- Oddalmy się od tego miejsca na pewną odległość – zwróciła się do swoich
wyzwolicieli. – Wtedy powiem wam wszystko, co chcecie wiedzieć.
Parę chwil później bohaterowie zbliżyli się do bramy zamku Kilgrave i poczuli na
sobie ciepło światła słonecznego. Oślepiło ich ono na moment po opuszczeniu mrocznych
ruin. Wychodzili z zamku piechotą, jakby czuli ołów w nogach, niby zachęcając twierdzę do
postawienia im na drodze ostatniej zapory. Ale forteca była posępna i pozbawiona życia.
Mystra spojrzała w niebo. Dostrzegła pobłyskujące Niebiańskie Schody wznoszące się
ku niebu, ze zmieniającym się ciągle wyglądem. Momentami bogini miała niejasne wrażenie,
że widzi u ich szczytu postać, ale wtedy ona znikała, a wizerunek tracił wyrazistość po
najkrótszej z chwil.
Śmiałkowie podążali za Mystrą, które skierowała się ku miejscu oddalonemu od
wejścia do zamku o nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów. Podczas drogi wybuchła zaciekła
sprzeczka.
- Postradałaś zmysły? – krzyknął Kelemvor.
- Ja jej wierzę – odparła Midnight.
- Ano, to ty jej wierzysz. Ale czy twoja „bogini” może dowieść tego, co głosi w tak
szalony sposób?
Mystra rozkazała drużynie zaczekać na nią, gdy zwróciła się ku schodom. Kelemvor
ruszył gwałtownie naprzód, wygłaszając tyradę o bogactwach, jakie im obiecano, a bogini
popatrzyła na mężczyznę płonącymi biało-niebieskimi ogniem oczami.
- Masz wdzięczność bogini – powiedziała chłodno. – Czego więcej możesz pragnąć?
Kelemvor przypomniał sobie swe spotkanie z boginią Tymory, po opłaceniu
wejściowego, by na nią spojrzeć.
- Zgodzę się na porządny posiłek, odzienie na plecach i tyle złota, żebym mógł kupić
sobie własne królestwo! – wykrzyknął. – Chciałbym też móc znowu używać swojej ręki!
Nagle Mystra przechyliła głowę na bok.
- Tylko tyle? Zakładałam, że będziecie chcieli, by zamienić was w bóstwa.
Oczy Cyrica zwężyły się.
- Czy coś takiego jest możliwe?
Bogini uśmiechnęła się, a z jej dłoni wystrzeliły jarzące się ogniste kule. Kelemvor
niemal wrzasnął, gdy od stóp do głów ogarnęła go trzaskająca energia pierwszej z nich. Nagle
poczuł witalność, jakiej nie pamiętał od wielu dni. Płomienie wygasły, a wojownik podniósł
ramię, patrząc z niedowierzaniem na swą wyleczoną kończynę.
Druga z ognistych kul uderzyła w ziemię, powołując do istnienia dwa królewskie
wierzchowca, w zamian za te, które zostały utracone, i dwa juczne konie niosące uzupełnione
zapasy i fortunę w złocie i kamieniach szlachetnych. Wtedy bogini odwróciła się podeszła do
schodów. Otworzyła dłonie, rozłożyła ręce i spuściła głowę, jakby medytując.
Kelemvor stanął przy Midnight i wkrótce na nowo rozgorzała ich sprzeczka. Cyric
patrzył nie wtrącając się, a Adon stał w ciszy obserwując boginię przed sobą.
- Oczywiście ma dużą moc, a jej opowieść o związku z jej panią może równie dobrze
być prawdziwa – powiedział Kelemvor.
- Więc czemu zaprzeczasz swym zmysłom? Nie doceniasz darów wdzięczności
Mystry? – odrzekła czarodziejka.
- Solidnie na nie zapracowaliśmy – odparł wpychając sobie do ust kawał gulaszu z
jagnięcej granicy – ale potężny mag, taki jak Elminstera z Cienistej Doliny, mógłby z
łatwością dokonać tych samych wyczynów. Widziałem innego z tych „bogów” i nie jestem
pewien, czy to nie władający mocą lunatycy!
Na wspomnienie o Elminsterze Mystra podniosła wzrok. Przez jej twarz przemknął
uśmiech, jakby przez chwilę ubawiło ją jakieś własne, tajemnicze zamierzenie, a potem
powróciła do swych przygotowań.
- I dlatego opowiadasz bluźnierstwa w ich obecności! – wykrzyknęła Midnight.
- Mówię, co myślę!
- Jaj jej wierzę! – wrzasnęła czarodziejka, szturchając Kelemvora w opancerzoną
pierś. – Mógłbyś nigdy nie odzyskać pełnej władzy w ręce, gdyby nie Mystra.
Wojownik wydawał się bardzo zmieszany. Pomyślał o swoim ojcu, który wycofał się
z poszukiwania przygód z powodu ran, grasującym po twierdzy Lyonsbane, zamieniającym
życie młodego Kelemvora w piekło na ziemi.
- Masz rację – odrzekł. – Powinienem być wdzięczny. Ale… Caitlan bogiem? Musisz
przyznać, że to przekracza ludzkie pojęcie.
Midnight zerknęła ponownie na Mystrę. Bogini, przyobleczona w formę dziewczynki,
z którą poprzedniego dnia podróżowali, nie była imponującym widokiem.
- Tak – powiedziała. – Ale ja wiem, że to prawda.
Za plecami Midnight i Kelemvora, Adon przysłuchiwał się ich słowom, a potem
odwrócił się.
Walczyliśmy z bogiem, pomyślał. A teraz jednemu służymy, choć pozostali jeszcze w
pełni tego nie przyjęli. Nawet doświadczając tego objawienia, kleryk zastanawiał się, czemu
nie przepełniało go podniecenie i uwielbienia. Przecież to sami bogowie przemierzali Krainy!
Adon popatrzył na klęczące na ziemi kościste dziecko i poczuł się lekko zakłopotany
tym widokiem. Potem przywołał krótkie spojrzenie, jakie rzucił na ohydę, którą Mystra
zidentyfikowała jak Bane’a, Czarnego Lorda.
I to byli ci bogowie?
Naprzeciwko oczekujących śmiałków Mystra podniosła się na nogi. Stanęła przed
schodami przygotowując się do wzniesienia. Lekki uśmiech przebił się przez twarz awatara.
Bogini zdała sobie sprawę z doniosłości tej chwili, zwracając się do swych wyzwolicieli.
- Przed wami, niewidzialne dla ludzkich zmysłów, znajdują się Niebiańskie Schody –
powiedziała. – Schody są sposobem przemieszczania się pomiędzy królestwami bogów i
ludzi. Mam zamiar podjąć niebezpieczne wyzwanie. Jeżeli mi się powiedzie, będziecie w
czwórkę świadkami, gdy wrócę do Planów. Jeśli mi się nie uda, choć jedno z was musi
podnieść moje słowa w świat. To święte zadanie, które mogę powierzyć tylko temu, kogo
wiara jest bezwarunkowa.
Midnight wystąpiła naprzód.
- Cokolwiek zapragniesz – powiedział. – Powiedz mi, co trzeba zrobić.
Kelemvor pokręciło głową, stając przy niej i zwracając się do czarodziejki.
- Czy nie zrobiliśmy już wystarczająco dużo? Ryzykowaliśmy życiem, by ocalić twoją
boginię. Wycofajmy się, póki dobrze na tym wychodzimy. Przed nami cały świat do
przemierzenia i tysiąc sposób na wydanie naszej nagrody. Powinniśmy odejść.
- Ja zostaję – odrzekła Midnight.
Adon zrobił krok naprzód.
- Popieram zdanie Midnight.
Kelemvor zerknął na Cyrica, który tylko wzruszył ramionami.
- Moja ciekawość przyszpiliła mnie do ziemi – stwierdziła złodziej na wpół kpiący
tonem.
Wojownik poddał się.
- Co masz tedy do powiedzenia bogini?
- Krainy pogrążone są w chaosie – rzekła Mystra.
- Tyle już wiemy.
- Kul! – rzuciła Midnight.
- Ale czy wiesz dlaczego? – powiedziała surowo bogini. Kelemvor milczał.
- Jest siła większa nawet od bogów – ciągnęła Mystra. – Ta siła, o której ludzie mają
nie wiedzieć, strąciła bogów z niebios. Lord Helm, bóg strażników, blokuje bramę do Planów,
powstrzymując nas w Krainach. Kiedy tu przebywamy, musimy zdobyć ludzkich gospodarzy,
awatarów, albo nie będziemy niczym ponad błąkające się duchy.
- Płacimy za zbrodnie dwóch spośród nas. Lord Bane i lord Myrkul ukradli Tablice
Przeznaczenia. Co najmniej jedna z tych tablic została ukryta w Krainach, choć nie mam
pojęcia gdzie. Zostaliśmy obarczeni obowiązkiem znalezienia ich i przywrócenia we
właściwe miejsce w niebiosach.
Cyric był zmieszany.
- Ale ty nie masz tablic – powiedział. – Co masz zamiar zrobić?
- Wymienić tożsamość złodziei w zamian za łaskę dla bogów, którzy nie są winni tej
zbrodni – odrzekła.
Kelemvor złożył ręce na piersi i roześmiał się, opierając się o konia.
- To absurd. Ona na poczekaniu to wszystko wymyśla.
Nagle słowa Mystry wdarły się do wnętrza umysłu wojownika.
Mogłabym cię uleczyć, powiedziała, ale ponieważ we mnie nie wierzysz, nie zrobię
tego.
Śmiech Kelemvora zamarł mu na ustach, a jego twarz pobladła.
- Bogini! Będę ci towarzyszyć! – rzekła Midnight, a wojownik spojrzał na nią z
niepokojem.
Mystra staranie ważyła ofertę. Człowiek będący świadkiem widoków zrozumiałych
jedynie dla boga? To doprowadziłoby tę kobietę do szaleństwa. Umysł Caitlan będzie
chroniony, ale nie mogła nic zrobić, żeby ochronić Midnight.
- Tylko bogowie mogą tam podążyć – stwierdziła. Wewnątrz niej, jak gdyby czekając
na uwolnienie, zwijała się we wstęgi moc ukryta w wisiorku razem ze skradzioną energią,
która Mystra odebrała lordowi Bane’owi. Potem bogini poczuła, jak wzbierająca w niej magia
grozi przepełnieniem. Nastąpił u niej moment czystko ludzkiej paniki, że straci kontrolę nad
siłami, które się w niej kłębiły. Łagodnie kołysząca się trawa zaczęła trzaskać, gdy biało-
niebieskie ognie ogarnęły każde źdźbło.
Cyric poczuł pod stopami przyjemne ciepło. Powietrze było załadowane
jasnobłękitnymi iskrami, a podmuchy wiatru stały się widoczne jak jarzące się smugi światła,
wymalowane natchnionymi pociągnięciami pędzla szalonego geniusza, które wypaliły
przestwór, a potem zniknęły.
Przez malutką chwilę schody stały się widoczne dla Midnight. Czarodziejka
zobaczyła, że są schodami jedynie z nazwy. Nieskończona ilość delikatnych białych dłoni
leżała wnętrzami do góry, niektóre pojedynczo, inne w dziwnych skupiskach, gdzie ich ciało
wydawało się zlewać w jedno. Unosiły się i popadały w nieregularnych układach, a ich
stalowe palce bez przerwy poruszały się w tę i z powrotem, chętne przyjąć następnych gości.
Do skupisk dłoni przylegały sieci wykonanych z kryształy kości. Co dziwne, nie było widać
żadnych podpór pozbawionych ciała dłoni. Łagodna, falująca mgła spływała w dół od
skupiska do skupiska.
A potem schody zniknęły i Midnight na powrót zwróciła swą uwagę na Mystrę.
Postać Caitlan stawała się coraz mniej widoczna, migotliwa, a bohaterowie ujrzeli jak
dziecko przemienia się w kobietę, która była jej przeznaczeniem. Jej ciało było piękne i
kwitnące, twarz miała delikatną i zmysłową, lecz jej oczy były bardzo stare, ujawniając
tysiąclecie przeżytych niepokojów.
Bogini drżała, gdy odwracała się od śmiałków i odchodziła. Wydawało się, jakby
wstępowała w górę po powietrzu, a gdziekolwiek postawiła stopę, uwalniały się malutkie
jasnobłękitne błyskawice.
Mystra zauważyła, że jej postrzeganie schodów i bramy do Planów nieustannie się
zmienia. W jednej chwili widziała piękną, wyrzeźbioną w chmurach katedrę, do której
prowadziły szerokie, zdobione schody. W następnym momencie otaczający bramę obszar
zdawał się składać z ogromnych, żyjących runów, tańczących nieznany jej taniec,
zamieniających się ze sobą nawzajem miejscami i wyjaśniającymi tajemnice, nad którymi
Mystra długo rozmyślała i nigdy – do tej chwili – nie rozwikłała.
Jedynie sama brama pozostawała niezmienna: duże, stalowe wrota z wykutą na nich
gigantyczną pięścią, symbolem Helma.
Gdy bogini była w połowie drogi, rozstąpiły się chmury i zmaterializował się przed
nią bóg strażników.
- Kopę lat, lordzie Helmie – powiedziała Mystra kordialnie.
Helm tylko na nią patrzył.
- Zawróć, bogini. To droga nie dla ciebie.
- Wrócę do mego domu – odparła rozzłoszczona przez strażnika Mystra.
- Czy niesiesz ze sobą Tablice Przeznaczenia?
Bogini magii uśmiechnęła się.
- Przynoszę wieści o tablicach. Wiem, kto je ukradł, i wiem po co.
- To nie wystarczy. Musisz zawrócić. Plany nie są już nasze.
Mystra była zmieszana.
- Ależ lord Ao życzyłby sobie poznać te informacje.
Helm był nieporuszony.
- Przekaż je mnie, a ja podam je dalej.
- Muszę dostarczyć je osobiście.
- Na to nie mogę pozwolić – odrzekł Helm. – Zawróć, zanim będzie za późno.
Mystra kontynuowała swą wspinaczkę po Niebiańskich Schodach, a pierwotne siły
magii gromadziły się ciasno wokół Faerunu, jako że bogini chciała, by były w każdej chwili
gotowe na jej wezwanie.
- Nie jest moim pragnieniem wyrządzić krzywdy, zacny Helmie. Odejdź z drogi.
- Powstrzymanie cię to mój obowiązek – powiedział bóg. – Raz niedbale wypełniłem
swe obowiązki. Nigdy więcej.
Helm zszedł niżej.
- Zejdź z drogi – rzekła Mystra tonem głośnym niczym trzask pioruna.
Bóg stał w miejscu.
- Nie zmuszaj mnie, by zrobił ci krzywdę, Mystro. Ja nadal jestem bogiem. Ty nie.
Bogini zamarła.
- Nie jestem bogiem, powiadasz? Dowiodę, że nie masz racji!
Helm opuścił wzrok, a potem spojrzał na nią ponownie.
- Niech tak będzie.
Postępując w kierunku boga strażników, Mystra przywołała całą energię, jaką
zgromadziła. Drżała od mocy przygotowując pierwsze zaklęcie.
Na ziemi poniżej Midnight obserwowała, jak bogowie postępowali ku sobie
nawzajem. Helm nie cofnął się nawet, kiedy Mystra wypuściła przeciwko niemu ogniste
błyskawice. Bóg zadrżał od magii, zaciskając zęby, kiedy malutkie białe ogniki przypaliły mu
skórę. Strażnik zamachnął się pięścią w kierunku bogini, która cofnęła się, by uniknąć
uderzenia, nieomal spadając przy tym ze schodów.
Helm podążył naprzód. Nie był w żaden sposób uzbrojony, choć na jego dłoniach
podskakiwały płomienie, gdy parł w stronę Mystry. Bogini instynktownie wyczuwała, że nie
może mu się pozwolić dotknąć tymi rękami. Odstąpiła, a jej pierwotna magia przecięła
powietrze wokół strażnika. Mystra spróbowała wezwać Miażdżącą Rękę Bigby’ego, lecz
zaklęcie wypaczyło się i w kierunku Helma popłynęła niezliczona ilość ostrych jak brzytwa
pazurów. Bóg odesłał je bez wysiłku.
Dłoń Helma spadła w dół łukiem i Mystra poczuła przebijający jądro jej istnienia
niewiarygodnie silny ból, gdy jego ręce przedarły się przez jej pierś. W powietrze trysnęła
mgiełka krwi, malując malutkie migoczące iskierki magii na kolor głębokiego karmazynu,
wymazując je z istnienia.
Mystra poczuła, jak schłodziła jej się krew, gdy dłoń strażnika otarła się o jej bark. W
odwecie wyzwoliła zaklęcie, którego celem był atak na psychikę Helma, wydobycie jego
strachu i zmuszenie go, by – wstrząsany przerażeniem – ugiął się przed nią. Największą
obawą było dawniej dla strażnika zawieść Ao. Ponieważ już stawił jej czoła, nie było nic
więcej, co mogłoby go przestraszyć.
Mystra zdała sobie sprawę, że przegrała dokładnie w chwili, kiedy ręka Helma
przeszła przez jej tułów, otwierając w jej ciele głęboką ranę, która uwolniła potok
jasnobłękitnych ogników razem ze strumieniem kropli krwi. Następnie bogini poczuła w
okolicach karku zimny powiew, gdy Helm o centymetry chybił, chcąc rozerwać jej gardło.
Cyric stał i obserwował próbując się nawzajem zgładzić bogów, zafascynowany
widowiskiem. Czuł przypływ podniecenia za każdym razem, gdy Helm zadawał uderzenie.
Widok spadającej z niebios krwi boga wypełniał go niewysłowioną rozkoszą.
Mystra uniknęła kolejnego z zamachów strażnika i zaatakowała go zaawansowanym
zaklęciem związania sprawiając, że z jej pierwotnej magii uformowały się kajdany i spłynęły
na boga. Helm strząsnął je z siebie bez wysiłku, Mystra jednak skorzystała z jego chwilowego
rozproszenia i potykając się minęła go. Trudno było jej się skoncentrować na czymś innym
niż niewiarygodna agonia, jaką cierpiało jej ciało, ale wdrapała się w górę po schodach.
Kręciło jej się w głowie, gdy wyrosła przed nią brama i ukazał się jej prawdziwy majestat
Planów. Przez krótką chwilę bogini rzuciła wzrokiem na piękno i doskonałość swego domu w
Nirwanie.
To wszystko było moje, pomyślała. Z drżącymi pod nią nogami osiągnęła szczyt.
Potem bogini magii złapała za wrota, a jakaś dłoń chwyciła ją za ramię i obróciła dokoła. W
oczach Helma był wyraz smutku.
- Żegnaj, bogini – powiedział.
A potem przebił jej dłonią pierś.
Midnight spoglądała w niebo zastanawiając się, czy popada w szaleństwo. Kelemvor
był przy niej, wyszczekując komendy do Adona, by ten pomógł Cyricowi przy koniach i ich
zapasach.
Midnight patrzyła, jak Helm był przez chwilę oszołomiony, a Mystra przeczołgała się
nad nim i wstała na nogi. Bogini rozłożyła szeroko ramiona. Bezład tajemniczych,
magicznych błyskawic i niewyraźnych form, w jakie wymodelowany został żywioł powietrze,
nagle ujawniły wrota w kształcie ogromnej pięści. A potem Helm dopadł Mystrę i odwrócił
ją, by stawiła czoło jego gniewowi.
- Nie! – wykrzyknęła bogini, a Kelemvor i Adon spojrzeli w niebo dokładnie w chwili,
by ujrzeć, jak Helm przebija Mystrę dłonią.
Jej głowa odskoczyła do tyłu w niemożliwej do zgłębienia agonii, gdy jej esencja
wypłynęła z awatara i kruche człowiecze ciało eksplodowało. Midnight poczuła, jak płynie ku
niej intensywne gorąco, jakby zbliżała się parząca, niewidzialna ściana energii. Jasnobłękitne
ognie, które wcześniej podpaliły trawę swą łagodną magią, teraz stały się czarnymi
płomieniami, które strawiły podłoże i pozostawiły po sobie jałową glebę. Spustoszenie
rozpoczęło się dokładnie pod boginią i rozprzestrzeniło się w każdym kierunku.
Midnight podjęła próbę wezwania ściany mocy, by ochronić swych towarzyszy.
Dookoła grupy poszukiwaczy przygód zaczęły wirować smugi świata i po chwili byli już oni
otoczeni sferą o kształcie pryzmatu. Pomimo huraganu kolorów, z których stworzone były
ściany ochronnej kuli, śmiałkowie byli w stanie na krótko chwytać wzrokiem obrazy chaosu,
który wokół nich zapanował.
Widnokrąg zdawał się rozmywać, zlewając niebo i ziemię w jedno, gdy ogromne
kolumny z czarnego szkła uformowały się z powietrza i wrosły w ziemię, tworząc szeroki
krąg dookoła bohaterów i Niebiańskich Schodów, podobny do kolumnady, w której spędzali
wcześniej noc. Chmury przyoblekły się w czerń, kiedy kolumny urosły, by je powitać. Z
pomiędzy obłoków wydobyły się cienkie niby pajęcze nici, przepiękne promienie
pastelowego światła, które omiatały ziemię w tę i z powrotem, wypalając jej powierzchnię i
tworząc szczeliny na tyle duże, by pochłonąć człowieka.
Rzeki płonącej krwi wypełniły pęknięcia w gruncie, a bijący od tych gotujących się
strumieni żar był straszny. Czarne kolumny zostały roztrzaskane przez pastelowe promienie i
o ziemię rozbiły się ogromne kawały gruzu, podczas gdy promienie utraciły swój kształt i
zamieniły się w przecinające powietrze wstęgi, niszczące wszystko, czego dotknęły.
Pod szturmem padł zamek Kilgrave, a jego mury wybuchły z łatwością kredy.
Masywne baszty w każdym z rogów zawaliły się do środka, a łączące je ściany rozpadły się w
gruzy.
Na niebie, na samym wierzchołku kataklizmu, stał Helm, a jego ciało widoczne było
jako sylwetka na tle oślepiającego słońca za jego plecami. Midnight zobaczyła, jak raz jeszcze
opuszcza rękę, uderzając w środek wirujące masy, która unosiła się w powietrzu na wprost
niego.
Czy to była esencja Mystry? – zastanawiała się Midnight.
Jasnobłękitne ogniki, które uszły przed ręką strażnika, wplotły się w zawiły wzór,
podobny do pochodzącej z iluzji Midnight wizji magicznej osnowy. Potem z centrum tej sieci
wyprysnął snop wspaniałego światła, które przebiło ochronną sferę, gdzie ścieśnili się
Midnight i jej kompani. Na tle niemal całkowicie białych obrazów swej percepcji
czarodziejka ujrzała jeszcze jaśniejsze światło. Miało ono kształt kobiety i zbliżało się do niej.
- Bogini! – zawołała.
Myliłam się. Inni bogowie mogą próbować tego co ja… Krainy mogę zostać
zniszczone. Są jeszcze jedne Niebiańskie Schody w Cienistej Dolinie. Jeśli Bane żyje, będzie
się starał przejąć nad nimi kontrolę. Musisz się tam udać, ostrzec Elminstera. A potem
odnajdź Tablice Przeznaczenia i zakończ to szaleństwo!
Nagle z niebios spadł, przebijając ochronną sferę, jakiś przedmiot. Midnight
wyciągnęła rękę i prosto w jej uchwyt wpadł wisiorek. Wtedy światło z magicznej osnowy
zdało się prześlizgiwać przez czarodziejkę, jak gdyby przyciągane przez biało-niebieski
naszyjnik. Każde nerw w jej ciele zbuntował się, gdy przepłynęły przez nią rozpalone do
białości ogniki i ostatnie słowa bogini zostały wypalone w mózgu Midnight.
Zabierz wisiorek do Elminstera… Elminstera ci pomoże.
- Pomoże mi? – wykrzyknęła czarodziejka. – W czym ma mi pomóc?
W pamięci Mystry wypalił się wizerunek Tablic Przeznaczeni. Stworzone z gliny
pradawne tablice miały niewiele ponad pięćdziesiąt centymetrów wysokości, będą
wystarczająco małe, by je przenosić i skrywać przed wypatrującymi ich oczami. Wyrzeźbiono
w nich runy dające świadectwo imion i obowiązków wszystkich bogów. Każdy z runów
połyskiwał bladobłękitną poświatą.
Obraz tablic zniknął, gdy snop światła wycofał się na powrót do osnowy, zabierając z
sobą migotliwą formę Mystry.
- Bogini – wyszeptała Midnight – nie opuszczaj mnie.
Nie było żadnej odpowiedzi. Poprzez pryzmatyczną sferę czarodziejka dostrzegła, że
magiczna osnowa znika. Wtem chaos wokół nich ustał i bohaterowie ujrzeli stojącego przed
wrotami Helma, który skrzyżował ręce i rozpłynął się w powietrzu. Tak jakby go tam nigdy w
ogóle nie było.
8
NIEPEŁNE CZŁOWIECZEŃSTWO
Tempus Blackthorne sprzątał główną komnatę nowej świątyni Bane’a w twierdzy
Zhentil, ilekroć jego Czarnego Lorda nie było na miejscu. Blackthorne był odpowiedzialny za
nadzorowanie codziennego funkcjonowania mrocznej świątyni i we własnej osobie kierował
budową drugiej, mniejszej komnaty na tyłach sanktuarium. Kiedy robotnicy zakończyli
konstrukcję pomieszczenia, mag również osobiście ich zgładził. „Nikt nie może wiedzieć” –
powiedział Bane, a Blackthorne oddałby życie, by ochronić sekretną komorę medytację
swego pana. Po prawdzie, było to obrzydliwie brudne miejsce, ale dobrze służyło swemu
celowi.
Bane postępował ostrożnie, ukrywając pewne fakty przed swymi czcicielami –
obawiał się, że jeżeli wiedzieliby o jego człowieczych ograniczeniach, o jego potrzebie snu i
odżywiania, ich kult mógłby nie być taki żarliwy, a ich skłonność do samopoświęcenia
mogłaby zostać ograniczona. Bóg rozkazał zatem Blackthorne’owi przynosić jedzenie i
napitek sekretnym tunelem, a za każdy razem, kiedy Czarny Lord miał potrzebę snu, kładł się
w komnacie na małym łóżku, ze swoim wybrańcem na straży przy boku.
W rogach pomieszczenia spoczywały na stosach sekretne teksty, na których
wertowania Bane spędzał każdy możliwy moment. Na stoliku w pobliżu leżała kolekcja
ostrych, miniaturowych noży, wyglądających jak narzędzia rzeźbiarza. Bóg używał ich do
przeprowadzania okropnych eksperymentów na ciałach garści swych wyznawców,
przyglądać się nieraz godzinami upływowi krwi, jaki spowodował, i słuchając uważnie
krzyków agonii słabszych z obiektów badań. Blackthorne wiedział, że te studia są ważne dla
jego pana, nie wiedział jednak dlaczego. W końcu Bane był jego bogiem, a mag był na tyle
rozsądny, by nie zadawać pytań o motywy bóstwa. Po jakimś czasie Czarny Lord zmęczył się
tymi eksperymentami, jak gdyby nie przyniosły one rezultatów, jakich pożądał. Lecz ostrza
pozostały na widoku jako przypomnienie, że nie znalazł jeszcze odpowiedzi, jakich
poszukiwał.
Gdy Bane znajdował się w zamku Kilgrave, komnata stała pusta, lecz w pewnej chwili
pojawił się w niej kręcący się spiralnie wir i z rozdarcia w przestrzeni na twardą posadzkę
wypadł Czarny Lord, oddychając płytko, z kapiącymi mu z oczu łzami. Próbował sobie
przypomnieć najprostsze nawet z zaklęć, coś, by poddać lewitacji swą potrzaskaną postać i
przenieść ją z podłogi na siermiężny materac łóżka, które było tuż poza jego zasięgiem – lecz
jego wysiłki były próżne. Po chwili z wiru wyszedł Blackthorne i pociągnął Bane’a w
kierunku posłania. Wysłannik boga odchrząknął, podniósł awatara Czarnego Lorda i ułożył
go na łożu.
- Już, mój panie. Będziesz odpoczywał. Będziesz wracał do zdrowia.
Głos wiernego emisariusza uspokoił Bane’a. Blackthorne go ocalił. Widział go
osłabionego, blisko granicy śmierci, i mimo tego nadszedł. Nie miało to sensu dla Czarnego
Lorda. Gdyby ich pozycja się odwróciła, pozwoliłby raczej swemu zaufanemu zginąć, niż
sam wystawił się na ryzyko.
Być może czuje się mi dłużny za życie swego przyjaciela, Knightsbridge’a, pomyślał
Bane. To musi być powód jego służby. Jednak teraz, kiedy spłacił dług, sądzę że powinienem
się przed nim pilnować.
Bóg zobaczył na posadzce kałużę krwi – karmazynowej, z unoszącymi się w niej
bursztynowymi smużkami. Choć jedno z jego płuc było pęknięte i nie powinien próbować się
odzywać, nabrał powietrza, wyciągnął się i dotknął szkarłatnej kałuży.
- Moja krew! – krzyknął. – Moja krew!
- Nic ci nie będzie, panie – powiedział Blackthorne. – Ofiarowałeś magię leczniczą
swoim kapłanom. Użyj tej samej magii, by samemu się uleczyć.
Bane poszedł za namową maga, wiedział jednak, że proces leczenia będzie powolny i
bolesny. Próbował odciągnąć myśli od niewygód, koncentrując się w zamian na
wspomnieniach swego ocalenia z zamku Kilgrave. Magia Blackthorne’a była wystarczająco
silna, by sprowadzić emisariusza do fortecy i by teleportować Bane’a i siebie na pewną
odległość. Uciekli jednak tylko tak daleko, jak znajdowała się leżąca poza zamkiem
kolumnada.
Czarny Lord obserwował, jak Mystra odebrała wisiorek od ciemnowłosej czarodziejki.
Potem bogini magii stawiała czoła Helmowi, gdy oboje stali na Niebiańskich Schodach.
Tablice Przeznaczenia! Helm zażądał tablic!
Bane – kompletnie przerażony – patrzył, jak Helm zniszczył Mystrę. Był świadkiem,
jak ostatnie ślady esencji bogini magii zbliżyły się do czarodziejki i słyszał ostrzeżenie
bogini, gdy zwracała wisiorek ciemnowłosej kobiecie. Niewiarygodne siły magiczne zostały
uwolnione podczas walki Mystry z Helmem, i Bane skorzystał z nich, by dokończyć zadanie,
które zaczął jego wysłannik, przenosząc ich do twierdzy Zhentil.
Czarny Lord roześmiał się, gdy pomyślał, że nigdy nie użyłby jako części swych
planów Niebiańskich Schodów w Cienistej Dolinie, gdyby nie ostrzeżenie Mystry. Gdyby ona
w milczeniu zaakceptowała swój los, zdarzenia, których się tak bardzo obawiała, mogłyby
nigdy nie zostać wprawione w ruch. Tak więc Bane leżąc na swym posłaniu, starając się
przyjść do siebie po poważnych obrażeniach, które zadała mu bogini, zaczął snuć plany,
zanim w końcu wprowadził się w głęboki, leczniczy trans.
***
Niebo miało kolor głęboko lawendowy, ze smugami królewskich błękitów i złota.
Chmury nadal były czarne, odbijając martwą, spopieloną ziemię pod sobą. Ogromne kolumny
zamieniły się w drzewa o zwiędłych, kamiennych gałęziach, które kilometrami skręcały się
po ziemi. Powierzchnia gleby była miejscami śliska jak szło, a w innych miejscach rozerwana
i wypełniona gruzem. Czerwone rzeki ochładzały się, tężały. Z góry nie leciał już lód.
Ściany skrywającej śmiałków i ich wierzchowce pryzmatycznej sfery zniknęły, gdy
Midnight odwołała zaklęcie. Dotykając biało-niebieskiego wisiorka w kształcie gwiazdy,
który ponownie spoczywał na jej szyi, czarodziejka odkryła, że nie ma żadnych śladów mocy,
które niegdyś zamieszkiwały ten przedmiot. Teraz był jednie symbolem dziwnego,
przełomowego spotkania między Midnight i jej boginią.
Czarodziejka wspięła się na konia i zlustrowała wzrokiem roztrzaskany krajobraz.
- Mystra poprosiła mnie, bym udała się do Cienistej Doliny i spotkała się z mędrcem
Elminsterem. Nie oczekuję, żeby któryś z was pojechał ze mną, ale jeśli dołączacie,
wyruszamy natychmiast.
Kelemvor upuścił złota, który właśnie ładował na konia.
- Co?! – wrzasnął. – A kiedy bogini ci o tym powiedziała? Wcale tego nie
słyszeliśmy?
- Sądzę, że rozumiesz najmniej ze wszystkich, Kel, ale muszę jechać.
Midnight zwróciła się do Adona.
- Jedziesz?
Kapłan przeniósł wzrok z czarodziejki na Kelemvora i dalej na Cyrica, ale nikt nie
rzekł ani słowa. Adon dosiadł konia i przesunął się w stronę kobiety.
- Zaprawdę jesteś błogosławiona, by otrzymać taką misję. Dziękuję ci za to, że
poprosiłaś mnie o wspomożenie. Z największą pewnością będę ci towarzyszył.
Cyric roześmiał się, kończąc pakować należące do drużyny zapasy i chwycił uzdy
jucznych koni.
- Nie tu po mnie, mogę równie dobrze z tobą pojechać. Idziesz, Kel?
Wojownik stał przy swym wierzchowcu z otwartymi ze zdumienia ustami.
- Wszyscy wyruszacie ścigać gorączkowy omam – powiedział. – Popełniacie
strasznych błąd!
- Podążaj za nami, jeżeli sobie życzysz – odparła Midnight, a potem odwróciła się od
Kelemvora i odjechała, a Adon i Cyric poszli w jej ślady.
Droga była zdradziecka i nieprzewidywalna i zanim trójka poczyniła postępy w swej
podróży w stronę odległych gór, dał się słyszeć nie dający się z niczym pomylić odgłos
zbliżającego się wierzchowca Kelemvora, który narastał, dopóki wojownik nie zrównał się z
czarodziejką. Przez jakiś kilometr nikt się nie odezwał.
- Nawet nie podzieliliśmy naszych udziałów w łupie – powiedział wreszcie Kelemvor.
- Rozumiem – odrzekła Midnight, a na jej twarzy grał delikatny uśmiech. – Zaprawdę
tak. Jestem twoja dłużniczką.
- Ao – potwierdził wojownik, przypominając sobie jej słowa z zamku – tedy jesteś.
Podróżując przez przypominający senny koszmar krajobraz, powstały jako efekt
zniszczenia Mystry, bohaterowie ujrzeli, że spustoszenia były coraz gorsze. Drogi zniknęły, a
ich trasę zagradzały olbrzymie kratery wypełnione dymiącą, czarną smołą, zmuszając ich do
zawracania i okrążania niektórych obszarów. Lecz do zapadnięcia zmroku ich widok
przesłoniły góry i drużyny rozbiła obóz, z którego roztaczał się widok na Przełęcz Gnolli.
Na drodze poniżej obozu pojawiła się karawana kupców z wozami załadowanymi
towarami. Karawana była silnie strzeżona i kiedy Adon wyskoczył z ukrycia, próbując ostrzec
podróżnych o tym, co leżało przed nimi, przywitał go grad strzał. Kleryk padł na ziemię.
Karawana minęła ich i wkrótce zniknęła z widoku. Adon powrócił do miejsca biwaku
i zastał w nim buzujący ogień i Midnight przygotowującą coś, co wyglądało jak mięso, ale
pachniało dość okropnie. Czarodziejka wydawała się skupiona na swym zadaniu, nakazując
Kelemvorowi przewracać plastry mięsa w odpowiednich chwilach, podczas gdy sama przy
pomocy sztyletu kroiła warzywa.
Z posiłku nie wyszło nic zadowalającego i zanosiło się na to, że drużyna położy się z
tego wieczora głodna, kiedy Cyric wyciągnął małą sakiewkę znalezioną pośród darów od
Mystry i gestem poprosił o ciszę. Sięgnął do środka i wyjął całe bochenki słodkiego chleba,
naręcza suszonego mięsa, kufle ciemnego piwa, bloki sera i inne rzeczy. I choć sakiewka
wydawała się za każdym razem pusta, wyjmowano z niej coraz więcej żywności.
- Nie będziemy już głodni ani spragnienie! – rzekł Kelemvor, wychylając stojące
przed nim naczynie z pitnym miodem.
Później, kiedy jedli posiłek wyciągnięty z sakwy, wojownik poczuł, jak skręca go na
dnie żołądka. Jedzenie było okropne i Kelemvor poważnie powątpiewał w rozsądek, który
pozwolił im spożyć jakiekolwiek pożywienie wzięte z magicznego źródła w tych czasach
niestabilności sztuki. Bohaterowie dokończyli posiłek nie rozmawiając, ale wyraz ich twarzy
dość dobrze odzwierciedlał ich myśli. W pewnej chwili Midnight przełamała ciszę w obozie
wypowiadając życzenie, by leczące czary Adona powróciły do niego przy najbliższej okazji,
by mógł uspokoić ich rozregulowane żołądki. Komentarz ten spotkał się z solidną porcją
aprobaty ze strony tak Kelemvora, jak i Cyrica.
Gdy posiłek dobiegł końca, wojownik i kleryk przystanęli, by przyjrzeć się bliżej
darom od Mystry, podczas gdy z drugiej strony biwaku Midnight pomagała Cyricowi
posprzątać po jedzeniu.
- Czy przejedziesz ze mną całą drogę do Cienistej Doliny? – spytała złodzieja, kiedy
wspólnie zbierali resztki po posiłku.
Cyric zawahał się.
- Mamy zapasy, zdrowe wierzchowce i na tyle dużo złota, by uczynić nas bogatymi do
końca życia – powiedziała kobieta. – Czemu nie jechać dalej?
Złodziej zmagał się ze słowami.
- Urodziłem się w twierdzy Zhentil, a kiedy ja opuszczałem, przyrzekłem sobie już
nigdy nie wrócić. Cienista Dolina jest o wiele za blisko jak na mój gust – przerwał i popatrzył
na czarodziejkę. – Mimo wszystko moja ścieżka zdaje się zmierzać w tym kierunku,
niezależnie od tego jak bardzo chciałbym, żeby było inaczej.
- Nie chciałabym, abyś robił coś, na co nie masz ochoty – odparła Midnight. – Wybór
należy tylko do ciebie.
Cyric odetchnął głęboko.
- W takim razie pojadę. Może kupię łódź w dolinie i przez jakiś czas popływam po
rzece Ashaba. Myślę, że to spokojne zajęcie.
Czarodziejka uśmiechnęła się i skinęła potwierdzająco głową.
- Zasłużyłeś sobie na odpoczynek, Cyricu, Zaskarbiłeś sobie również moja
wdzięczność.
Midnight usłyszała hałasy dochodzące z przeciwnej strony obozowiska, gdzie
Kelemvor i Adon w dalszym ciągu dokonywali przeglądu ofiarowanych przez Mystrę rzeczy.
Kleryk postanowił, że dopilnuje uczciwości Kelemvora, co spotkało się ze strony wojownika
z wybuchem śmiechu i potężnym uderzeniem w plecy.
Midnight i Cyric kontynuowali swą rozmowę o odległych krainach, wymieniając
wiedzę o zwyczajach, rytuałach i językach. Omawiali swe przeszłe przygody, choć
czarodziejka mówiła na ten temat więcej niż mężczyzna.
- Mystra – rzekł w końcu złodziej – twoja bogini…
Midnight wytarła do czysta swój sztylet i włożyła go na powrót do pochwy.
- Co z nią?
Cyric był zaskoczony odpowiedzią czarodziejki.
- Ona nie żyje, prawda? – zapytał.
- Być może – odpowiedziała kobieta. Pomyślała o tym przez chwilę, a potem podeszła
do małego dołka, który złodziej pomógł jej wykopać, by pogrzebać odpadki. – Nie jestem
dzieckiem, nie jak biedny Adon. Jestem zasmucona odejściem Mystry, ale są jeszcze inni
bogowie, którym składam podziękowania, gdy pojawi się potrzeba.
- Nie musisz się przy mnie powstrzymać…
Midnight wstała.
- Dokończ to – powiedziała wskazując na dołek i oddaliła się Cyric patrzył na nią, gdy
odchodziło, a potem odwrócił się do swej roboty. Przypomniał sobie, jak spoglądał w niebo
na toczących bój bogów i jak przepełniło go dziecięce rozradowanie, kiedy przelana została
ich krew. Zawstydzony własną reakcją na śmierć Mystry, złodziej odsunął swe myśli na bok i
skoncentrował się na sprzątaniu.
Na ścieżce, z dala od obozowego ognia i Cyrica, Midnight poczuła chłód, który nie
miał nic wspólnego z rozrzedzonym górskim powietrzem. Nie ma sensu opłakiwać odejścia
Caitlan i Mystry, pomyślała. Po cichu przeklęła złodzieja za to, że wspomniał o bogini i
zbeształa samą siebie. Nie było w mężczyźnie złośliwości, którą mogłaby winić, to jedynie
życie pełne trudów sprawiło, że czuł się nieswojo z każdą formą komunikowania, która nie
opierała się na dokładnym znaczeniu słów.
Kelemvor, z drugiej strony, był w tych sprawach przeciwnością Cyrica. Jego działania
i nie wypowiedziane obietnice wywoływały podekscytowanie czarodziejki. Tylko w chwilach
kiedy próbował ukryć swe uczucie za pozą roztrzepanego, pozbawionego wyczucia
żartownisia, przybierał wygląd denerwującego niezdary, zatracając wiele ze swych atutów.
Być może mieli ze sobą jakąś przyszłość.
Tylko czas pokaże.
Podeszła do wojownika i kleryka, którzy nadal się sprzeczali.
- Podzielimy to po równo – warknął Kelemvor.
- Ależ tak jest równo! Ty, jak, Midnight, Cyric i Sune, bez której…
- Chyba nie masz zamiaru znowu zacząć gadać o Sune!
- Ale…
- Na cztery – powiedziała spokojnie czarodziejka i obaj mężczyźni się obrócili. – Rób
ze swoim udziałem co ci się podoba, Adonie. Jeśli chcesz, oddaj go swojemu kultowi.
Klerykowi opadły ramiona.
- Nie chciałem byś skąpy…
Kelemvor był gotowy poddać to w wątpliwości.
- Możesz potrzebujesz trochę odpoczynku – odrzekła Midnight, a młody mężczyzna
skinął głową.
- Taak, może i tak jest.
Adon oddalił się. Migoczące światło pochodni pokazywało mu szlak, który prowadził
do leżącego w pobliżu ogniska. Poślizgnąwszy się na jednym z kamieni, wymamrotał coś o
Sune i zniknął.
- Jak się czujesz? – spytała czarodziejka. – Czy skąpe przyjemności tego babskiego
gotowania były ci miłe?
- Mam odrzec szczerze? – odparł Kelemvor.
Midnight uśmiechnęła się.
- Może lepiej nie.
- Tedy czuję się zdolny wyrzeźbić z tych skał całe królestwo.
Skinęła głową.
- Sama się tak czuję.
Wskazała na leżące przed nimi bogactwa.
- Zabierzemy się?
- Tak. To zawsze przyjemność pracować wespół z bystrym umysłem i rozważną
głową, kiedy przychodzi do takich spraw.
Midnight spojrzała na niego, lecz on nie zdjął wzroku ze skarbu. Przed nim, na pniu
ogromnego drzewa, leżało ułożone w stosy złoto. Były też rubiny, trochę biżuterii i
pojedynczy, zagadkowy artefakt, nad którym czarodziejka pochyliła się, by lepiej się mu
przyjrzeć. Wykrzyknęła z radości, podniosła magiczny przedmiot i uśmiechnęła się szeroko
do Kelemvora.
- Zdaje się, że będziemy zmuszeni podzielić to na pięć części!
Wojownik cofnął się i usiadł.
- Co masz na myśli?
- To jest harfa z Myth Drannor. Elminstera jest ich znanym kolekcjonerem. Jeśli
wszystko inne zawiedzie, możemy ją wykorzystać, by zyskać jego posłuchanie.
Kelemvor rozważył to.
- Ale ile to jest warte?
Midnight nie dała się onieśmielić.
- Nie będziemy wiedzieli, dopóki ktoś nam czegoś w zamian nie zaproponuję,
prawda?
- Taaa. To, dobrze pomyślane.
- Mówi się, że każda z harf posiada magiczne właściwości – powiedziała trzymając
przedmiot w dłoniach. Harfa było wiekowa i kiedyś była rzeczą wyjątkowej piękności. Jej
pieczołowicie wykute inkrustacje z kości słoniowej i złota wykonane zostały przez
prawdziwego mistrza rzemiosła, a ciemnoczerwone drewno odbijało ogień pochodni, jakby
wciąż zachowało swą oryginalną politurę. Midnight nieumiejętnie uderzyła w struny, a
dźwięk, jaki po tym nastąpił, miał postać dziwnego, pozbawionego harmonii ciągu
odbijających się echem nut, które stawały się coraz głośniejsze i wywołały drżenie zbroi
Kelemvora, jak gdyby atakowała go niewidzialna siła.
- MID…
Nagle każdy najmniejszy zamocowany zaczep otworzył się z trzaskiem i pancerz
wojownika upadł na ziemię.
- NIGHT!
Kelemvor siedział, okryty jedynie w kolczą tunikę, z rozłożonymi bezładnie
ramionami. Czarodziejka miała otwarte szeroko usta, poruszając bezgłośnie wargami, a
potem przewróciła się na ziemię w ataku śmiechu.
- Zobacz no tylko – zmarszczył brwi wojownik.
- Och nie! – odparła onieśmielająco Midnight.
- Nie, miałem na myśli… – Kelemvor spojrzał w dół na leżącą zbroję i westchnął.
Czarodziejka uniosła się, usiadła i wzięła głęboki wdech.
- To musi być harfa Methilda. Jest znana z tego, że – jak pamiętam – rozdziela
wszystkie sieci, otwiera wszelki zamki, niszczy każde więzy… i inne takie.
- Rozumiem – powiedział mężczyzna, a jego łagodne zmieszanie ustąpiło miejsca
uśmieszkowi, jakim zaraził się od Midnight. – A może teraz jest odpowiedni czas na nagrodę,
o której rozmawialiśmy. Cóż powiesz?
Czarodziejka wstała i odsunęła się do tyłu.
- Sądzę, że nie – odparła, a serce zaczęło jej nagle łomotać jak kowalski młot.
Midnight odwróciła się tyłem. Usłyszała jak Kelemvor wstaje i poczuła jak jego dłoń
dotyka jej ramienia. Czarodziejka zagryzła wargę, wpatrując się na wprost na pochodnię.
Ręka mężczyzny delikatnie otoczyła jej nadgarstek i Midnight zadrżała, walcząc z własnym
pożądaniem.
- Mówiliśmy tylko o pocałunku – rzekł – jednym pocałunku. Gdzie w tym jakąś
krzywda?
Kobieta odchyliła się w tył, w ramiona Kelemvora. Odgarnął jej włosy z karku,
dmuchając łagodnie na jej drżącą skórę i zacieśnił uchwyt wokół nadgarstka. Dłoń
czarodziejki przykryła jego dłoń.
- Obiecałeś, że mi powiesz… – powiedziała.
- Że co ci powiem?
- Byłeś załamany tam, w zamku. Kazałeś mi przysiąc, że dam ci nagrodę, żebyś
poszedł dalej. To nie miało sensu.
- Miało sens – odparł wymykając się od niej. – Ale niektóre rzeczy muszą pozostawać
niewyjaśnione.
Midnight obróciła się.
- Dlaczego? Powiedz mi chociaż tyle.
Wojownik cofnął się w cienie.
- Może powinienem cię zwolnić z przyrzeczenia. Tylko ja poniósłbym tego
konsekwencje. Ty nie musisz się już kłopotać. Może tak byłoby…
Czarodziejka nie wiedziała, czy było to tylko złudzenie optyczne, czy też ciało
Kelemvora naprawdę robiło się coraz ciemniejsze, a jego skóra zdawała się falować pod
kolczugą.
-… lepiej – dokończył niskim, gardłowym głosem. Całe jego ciało poczęło się trząść, i
wyglądało to, jakby miał zamiar rozdwoić się z bólu.
- Nieee!
Midnight podbiegła do niego, położyła mu dłonie na obu policzkach i przycisnęła swe
wargi do jego warg. Brwi wojownika wydawały się teraz grubsze, włosy bujne i ciemne,
jakby zniknęła z nich siwizna, a jego przenikliwe zielone oczy płonęły jak szmaragdowe
ognie. Gdy się całowali, jego ciało odprężało się. Po chwili oderwał się od niej, jakby
zamierzał przemówić.
Przyjrzała się jego twarzy. Była taka, jak ją zawsze pamiętała.
- Nie mów nic – powiedziała. – Nie ma potrzeby, żebyśmy mówili.
Pocałowała go jeszcze raz i tym razem to on zapanował nad pocałunkiem, a żelazny
uchwyt przyciskał ją do niego.
Cyric nadszedł bezszelestnie, nie zauważony ani przez Kelemvora, ani Midnight.
Złodziej obserwował, jak ponownie się pocałowali, a mężczyzna uniósł czarodziejkę w
powietrze, a potem złożył ja na posłanie ze sztuk złota, podczas gdy ona trzymała mu
splecione wokół karku ręce. Zaczęła się śmiać i szarpać za zatrzaski swego odzienia.
Cyric wrócił po swoich śladach ze spuszczoną nisko głową. Wzbierała w nim powoli
fala gniewu, kiedy słyszał podążający za nim śmiech pary, drażniący go nawet wtedy, gdy
doszedł do obozowiska i kazał Adonowi iść spać.
- Wezmę pierwszą wartę – powiedział do niego Cyric i zapatrzył się w płomienie.
***
Po swej warcie złodziej położył się, by trochę odpocząć. Przyśniło mu się, był znowu
w wąskich zaułkach twierdzy Zhentil. Tym razem był tylko dzieckiem, prowadzonym przez
ulice przez pozbawioną twarzy parę, która przyjmowała od przechodzących oferty, chcąc
odsprzedać chłopca każdemu, kto zaproponuje dostatecznie dużo pieniędzy.
Cyric obudził się gwałtownie, a kiedy próbował sobie przypomnieć swój sen – nie
potrafił. Leżał przytomny przez parę chwil, wspominając, że kiedyś były czasy, gdy sny były
jego jedyną formę ucieczki. Ale to było dawno temu, i – na chwilę obecną – był bezpieczny.
Przewrócił się na drugi bok i zapadł w głęboki, kojący sen.
Adon spacerował nerwowo, niecierpliwie oczekując chwil, kiedy opuszczą dzicz.
Midnight zaproponowała, by wykorzystał ten czas na złożenie podziękowań Sune. Kleryk
zatrzymał się, otworzył z zaskoczenia oczy, wymamrotał „oczywiście” i znalazł miejsce na
zrobienie małej kapliczki. Midnight i Kelemvor nie odzywali się. Leżeli po prostu oparci o
wielki, czarny głaz, obejmując się nawzajem i wpatrując się w płomienie ogniska, jakie
rozpalili. Czarodziejka przycisnęła się bliżej i pocałowała wojownika. Gest ten wydał się
niezręczny i dziwny, choć jeszcze kilka godzin wcześniej był najzupełniej naturalny.
Bohaterowie obudzili Cyrica o pierwszym brzasku i sprowadzili swe konie ze stoku.
Do południa utrzymywali zwyczajne tempo, mimo iż poranny posiłek – wydobyty z sakiewki
– pozostawił każdemu prezent w postaci gorzkiego posmaku i rozstrojonego żołądka.
Droga była miejscami zniszczona, a z jednego z wypełnionych lawą dołów, na jakie
śmiałkowie natrafili, wyskoczyła ogromna srebrna ryba z ostrymi zębami. Co jakiś czas
słońce wydawało się znajdować w nieodpowiednim miejscu, a bohaterowie bali się, że znowu
podróżują w kółko, ale podążali dalej przed siebie i wkrótce niebiosa odzyskały swój
normalny wygląd.
Jadąc poprzez zrujnowaną krainę, drużyna napotkała wiele dziwnych rzeczy. Znaleźli
olbrzymie głazy, wyrzeźbione przez dziwaczne siły wypuszczone na wolność podczas walki
Mystry z Helmem tak, by przypominały łby żab, które na zmianę przeklinały i sławiły
podróżników, a potem opowiadały im nie wybredne dowcipy, z których ci się śmiali, lecz
nawet nie zwolnili.
Dalej na drodze, pomiędzy leżącymi naprzeciwko wzgórzami, zdawała się toczyć
wojna, w której głazy i kawałki skał rzucane były w tę i z powrotem, zadając ogłuszając
uderzenia. Wrogowie zaprzestali walki, kiedy podróżnicy zbliżyli się i podjęli ją na powrót,
kiedy tylko ich minęli. Im bardziej drużyna oddalała się od miejsca śmierci Mystry, tym coraz
mniej było dziwnych zdarzeń i bohaterowie odprężyli się nieco.
Zatrzymali się i rozbili na noc obóz na polanie u stóp olbrzymiej góry, która zdawała
się nieporuszona chaosem sprowadzonym przez odejście bogini magii. Cyric był
wstrząśnięty, kiedy odkrył, że ich samouzupełniająca się sakiewka z jedzeniem i napitkiem
jest kompletnie pusta. Kiedy sięgnął do środka, poczuł, jak pociągnęło go coś zimnego i
wilgotnego, co lizało mu dłoń, dopóki jej pospiesznie nie wyciągnął i nie odrzucił sakiewki
precz.
Zmuszeni byli polegać na żywności, jaka im pozostała, lecz byli przekonani, że to im
wystarczy na długą podróż, jaka ich czekała. Jednak kiedy Midnight i Cyric przygotowywali
posiłek, mięso okazało się zepsute, chleb zaczął czerstwieć, a owoce zgniły. Zjedli co mogli i
napili się solidnie ciemnego piwa, miodu, ale i to straciło smak. Przełykali to raczej jak
gorzką wodę, a nie nektar.
Cyric był bardzo cichy. Jedynie kiedy temat naprawdę zafascynował go do żywego,
kierował uwagę na swe zdanie, a wtedy był gwałtowny w twierdzeniach. Potem popadał w
jedno ze swych medytacyjnych skupień, wpatrując się w płomienie ogniska, kiedy noc otulała
się wokół znużonych podróżników.
Tej nocy Midnight poszła do Kelemvora, a on wziął ją w ramiona, ni wydając z siebie
ani słowa. Potem kobieta przyglądała się, jak śpi, zachwycona spokojnym rytmem jego ciała.
Czarodziejka uśmiechnęła się – tyle było siły i dzikości w jego ruchach, kiedy się pieścili,
tyle wspaniałej namiętności, że zastanawiała się, czemu kiedykolwiek wątpiła w swe uczucia
do niego. Zdumiało ją, że nigdy się nie ożenił. Był to jeden z tych niewielu faktów, jakie
udało jej się z niego wyciągnąć, kiedy leżeli obok siebie, zanim sen zabrał wojownika w
objęcia.
Midnight ubrała się po cichu i skierowała się do Adona, który trzymał straż jako
pierwszy. Odnalazła kleryka, który starał się utrzymać między bosymi stopami małe lusterko,
lekko zmieniając jego ustawienie, podczas gdy wycinał sobie niepożądane włosy z twarzy
przy pomocy jednego ze sztyletów Cyrica. Potem zajął się swą czupryną, przesuwając przez
nią srebrny grzebień i odliczając po cichu sto pociągnięć. Czarodziejka zwolniła go z warty, a
on starannie przygotował sobie posłanie, a potem zapadł w głębi sen ze szczęśliwym
uśmiechem na twarzy. W pensje chwili podczas swej warty Midnight usłyszała, jak Adon
szepcze: „Nie, moja droga, naturalnie że nie jestem wstrząśnięty”. Potem głos umilkł.
Gdy czarodziejka próbowała zbudzić Kelemvora, by zmienił ją na straży, wojownik
klepnął ją figlarnie i próbował zaciągnąć z powrotem na łoże.
- Zajmij się swoimi obowiązkami – powiedziała do niego, kiedy wstawał, rozciągając
szeroko ramiona. Odwrócił się, uśmiechnął, a potem odszedł, zanim miał okazję powiedzieć
coś, co sprowokowałoby Midnight do ukamienowania go na miejscu.
Tuz przed świtem Kelemvor zgłodniał. Ponieważ juczne konie były spętane w
pobliżu, zdecydował się nie czekać do porannego posiłku. Opuścił obozowisko i skierował się
w stronę zwierząt i zapasów. Nawet w przyćmionym świetle świtu dostrzegł, że zwierzęta nie
żyją. Za jucznymi końmi leżały na bokach trzęsąc się wierzchowce, które Mystra ofiarowała
Cyricowi i Adonowi.
Wojownik zawołał do pozostałych, sprowadzając ich do siebie w kilka chwil. Cyric
przyniósł ze sobą pochodnię, podpalając ją od płomieni ogniska. Nie odkryli nic, co mogło
spowodować taki stan koni. Nie było na nich żadnych oznak ani śladów wskazujących na
dzikie zwierzę czy pasożyta w ich wnętrzu.
Sprawdzając swoje zaopatrzenie bohaterowie odkryli, że ich żywość doszczętnie się
zepsuła. Mięsa pokryte były bąblami zielonych, ropiejących narośli. Dziwne, czarne owady
wypełzały z owoców. Chleby były czerstwe i spleśniałe. Piwa i miody wyparowały.
Nietknięta była jedynie woda, której nabrali przy kolumnadzie w pobliżu zamku Kilgrave.
Kelemvor przeszukał sakwy zawierające ich złoto i kosztowności i wydał z siebie
krzyk, znajdując jedynie żółty i czarny proch. Harfa z Myth Drannor przegniła i rozpadła się
na kawałeczki, kiedy Midnight próbowała ją wyciągnąć. Czarodziejka odnalazła torbę, która
niegdyś mieściła diamenty. Teraz był w niej tylko pył. Midnight przytroczyła ją do boku, by
użyć go jako składnika czarów.
- Nie powiedział łagodnie Kelemvor, odsuwając się od uspokajającej go ręki
czarodziejki, która próbowała go pocieszyć. Spiorunował ją wzrokiem.
- Teraz wszystko, co nam zostało, to twoja żałosna wyprawa!
- Kel, nie…
- To wszystko było na nic! – wykrzyknął odwracając się do niej plecami.
Adon postąpił naprzód.
- Co będziemy jedli?
Wojownik zerknął przez ramię. Jego oczy i zęby wydawały się niezwykle jasne, jakby
chwytały i zatrzymały pierwsze promienie słońca. Skórę miał ciemniejszą.
- Znajdę coś – odrzekł. – Będę zaopatrywał nas wszystkich.
Cyric zaoferował swoją pomoc, ale Kelemvor odesłał go gestem i pobiegł w góry.
- Przynajmniej zabierz łuk – zawołał złodziej, ale wojownik zignorował go,
zamieniając się w rozmytą plamę na tle zacienionych pogórzy.
- Bogowie, dają, bogowie odbierają – powiedział filozoficznie Adon, wzruszając
ramionami.
Cyric wydał z siebie gorzki, krótki śmiech.
- Ci twoi bogowie…
Midnight uniosła dłoń i mężczyzna nie dokończył zdania.
- Weźcie z wierzchowców, co chcecie – powiedziała – a potem powinniśmy sprawić,
by czuły się lekko do samego końca.
- Czy nic nie możemy zrobić? – spytał Adon, żałując cierpiących zwierząt.
- Jest taka jedna rzecz – odpowiedział mu Cyric i wyciągnął swój nóż.
Czarodziejka odetchnęła urywanym oddechem i skinęła głową. Złodziej
zaproponował, że poczeka aż Midnight i kleryk znajdą się poza zasięgiem widoku
umierających wierzchowców, ale oboje zgodzili się zostać i ofiarować zwierzętom trochę
pocieszenia i współczucia, podczas gdy Cyric litościwie zakończył ich boleści.
***
Mijały godziny, a Kelemvor nie wracała. W końcu Adon zaoferował się, że pójdzie
poszukać wojownika.
Kleryk natrafił na nieprzeniknione cienie i malutkie, niewidoczne stworzenia,
wydające przedziwne dźwięki. Mężczyzna zastanowił się, czy Kelemvor nie został ranny, czy
też może ich opuścił. Zabrałby ze sobą wierzchowca, przypomniał sobie Adon, choć myśl ta
przyniosła mu niewielkie pocieszenie, kiedy pozwolił się pochłonąć przez ciemność.
Coś czmychnęło obok jego buta. Mężczyzna był mile zaskoczony, dostrzegając jak
łagodna, szara wiewiórka gwałtownie zatrzymała się, popatrzyła na niego, a potem uciekła,
gdy kleryk ukucnął, by zajrzeć w jej głębokie, niebieskie oczy. Przecisnął się przez gąszcz
drzew, odsuwając gałęzie tak, by nie zadrasnąć twarzy. Gdy wspiął się wyżej, odnalazł przed
sobą wyraźnie zaznaczony trop.
Kelemvor tędy przechodził.
Adon pogratulował sobie za odnalezienie śladów, kiedy nagle potknął się o należący
do Kelemvora napierśnik. Pancerz pokryty był krwią. Kleryk zapobiegawczo odwiązał z pasa
swój młot bojowy.
Idąc dalej tropem, Adon odnalazł resztę zbroi wojownika, zakrwawioną jak
napierśnik. Wspominając wyjątkową biegłość Kelemvora w walce zastanowił się, jakie
zwierzę mogło go powalić.
Pomiędzy drzewami coś się poruszyło. Kleryk zdołał dojrzeć czarne futro i obnażone
zęby i zdusił wołanie o pomoc, bojąc się ujawnić swoją pozycję. Pozostał tak w bezruchu
przez parę minut, a potem usłyszał za plecami ryk.
W biegu nie zawracał sobie głowy spoglądaniem za siebie, podążając śladem
połamanych gałęzi i poruszonych płatów ziemi, nie popatrzył nawet pod nogi na tyle długo,
by zorientować się, że trop prowadzący od zbroi zaczął się jak ślady stóp człowieka i zmienił
się w odciski łap jakiegoś ogromnego zwierzęcia.
Kleryk nie zdawał sobie sprawy, jak daleko udało mu się dobiec, kiedy przebił się
przez sieć gałęzi, a spod stóp nagle umknęła mu ziemia, wysyłając go wierzgającego w
powietrze. W chwilę później wpadł z pluskiem do wody.
Wynurzając się na jej powierzchnię, Adon strząsnął z włosów błoto i przyjrzał się
terenowi. Bagno? – pomyślał. Tutaj? To szaleństwo!
Szaleństwo czy nie, kleryk znalazł się na brzegu pięknej, widmowej krainy,
oświetlanej przez stonowaną, jasnobłękitną poświatę. Światło słoneczne było pochłaniane
przez dystyngowane witki łozin, zwisające z wysokich, czarnych cyprysów i oświetlające
chropowate zawiłości ich wzorów. Roślina zdawała się mocno wysilać, by sięgnąć w dół, od
czasu do czasu jakaś witka delikatnie ocierała się o powierzchnię bagna. W kierunku Adona
unosiły się ogromne kwiaty lotosu, a kiedy mężczyzna wdrapał się na brzeg, zobaczył, jak z
kokonu wydobywa się przepiękny motyl z pomarańczo-srebrnymi skrzydłami. Samotna
czapla poruszyła się, gdy kleryk zbliżył się do niej, potem uciekła, wydając przebijającymi
wodę łapami odgłosy cichego pluskania.
Adon podniósł się z bagna, zniesmaczony nieładem, w jakim znajdowało się jego
wyśmienite odzienie. Nagle zamarł w miejscu, słysząc ryk i odgłosy jakiegoś zwierzęcia
przebijającego się przez las ponad nim. Ale dźwięki umilkły równie nagle jak się zaczęły, a
kleryk rozejrzał się dookoła, bezskutecznie szukając jakiegoś miejsca do ukrycia. Szare,
wrzecionowate drzewo w pobliżu pokrywały skupiska jaskrawożółtych i czerwonych liści,
lecz dawały one Adonowi niewielkie schronienie, gdy powoli kierował się w górę wzgórza, w
stronę maleńkiej polany, z której spadł.
Wspinając się odnalazł swój młot bojowy w miejscu, gdzie jego upadek wyszarpnął
go z uchwytu. Dobrze, pomyślał, przynajmniej polegnę w walce.
Jak Kelemvor.
Stworzenie w zaroślach zawyło jeszcze raz i Adon rzucił się do biegu, upominając się,
by nie krzyczeć o pomoc z każdym krokiem. W końcu wyrosła przed nim polana, lecz
ogromny, czarny kształt krążył w tę i z powrotem, zagradzając drogę.
Kleryk zatrzymał się.
Przed nim była pantera, a u jej stóp leżał jeleń, pokiereszowany prawie nie do
poznania. Jakież to naturalne, pomyślał mężczyzna, a ja sądziłem, że to jakiś przerażający
troll.
Łeb pantery kołysał się w przód i w tył, jak gdyby była oszołomiona. Adon modlił się
do Sune, żeby zwierzę było już zadowolone z uczty. Tuż przed tym, zanim zrobił pierwszy
krok w tył, bestia zaczęła się trząść. Odrzuciła do tyłu głowę, a kleryk zdołał tylko zerknąć w
jej błyszczące, zielone oczy, kiedy zwierzę ryknęło z bólu, a z jego gardła wystrzeliła ludzka
ręka.
Adon wypuścił swój młot. Broń poleciała na ziemię i upadła z głuchym odgłosem.
Stworzenie nie zwróciło na to uwagi. Druga skąpana w posoce ręka przebiła się przez bok
zwierzęcia, a potem rozległ się przyprawiający o mdłości dźwięk, kiedy jego klatka piersiowa
wybuchła, a z otworu wyłoniła się głowa Kelemvora. Jedna z łap stworzenia rozdarła się i
wynurzyła się z niej blada, pomarszczona noga dziecięcego rozmiaru. Kończyna rosła dopóki,
dopóki nie stała się odpowiedniej długości jak na nogę mężczyzny, jej wykręcona stopa
wyprostowała się, a kości wskoczyły na miejsce z odgłosem trzaśnięcia.
Druga noga wynurzyła się, powtarzając ten sam proces, i ze skorupy zwierzęcia
wyskoczyło coś, co w jakiś sposób stawało się Kelemvorem. Wojownik upadając na ziemię
wydał wyczerpana chrząknięcie Na jego nagim i gładkim ciele zaczęła się już formować sieć
lśniących włosków.
Adon poczuł, że zgina się wpół, by odzyskać swój młot. Poszedł naprzód, dygocząc w
miarę, jak zbliżał się do wojownika.
- Kelemvorze? – powiedział, lecz oczy wojownika, rozszerzone i wpatrujące się przed
siebie, nic nie zauważyły. Szermierz oddychał płytko, a pod jego skórą przebiegł prąd, gdy
jego naczynia krwionośne popękały i jego ciało zestarzało się do właściwych sobie lat.
- Kelemvorze – rzekł jeszcze raz Adon, wykonał nad mężczyzną gest
błogosławieństwa, po czym przeszedł przez polanę, nie oglądając się za siebie. Bez trudu
znalazł trop i wkrótce schodził już w dół poprzez drzew, aż znalazł się w obozowisku.
Midnight i Cyric czekali na niego.
- Odnalazłeś go? – zapytała czarodziejka.
Adon potrząsnął przecząco głową.
- Ne martwiłbym się – rzekł. – Dolina za pierwszym grzbietem obfituje w rozrywkę i
samotność. Jestem pewien, że znalazł tam i jedno i drugie. Niedługo wróci.
Kleryk opowiedział im o przedziwnym bagnie, jakie stworzyła za grzbietem natura, a
wkrótce do ich uszu doleciały odgłosy niezdarnie przedzierającego się przez zagajnik
człowieka. Midnight i Cyric spotkali Kelemvora u podstawy pogórza. Pokrywająca jego
zbroję posoka wyglądała na pochodzącą z przerzuconego przez jego bark zakrwawionego
jelenia. Złodziej pomógł wojownikowi przy świeżo zarżniętym zwierzęta. Oprawili je i
szybko przyrządzili nad niewielkim ogniem.
Adon obserwował Kelemvora, który sprawia wrażenie nieświadomego niczego prócz
znajdującego się przed nim jedzenia. Mężczyzna popatrzył w górę, dokładnie w jeden punkt, i
trafił na wzrok kleryka.
- Co? Zapomniałeś pobłogosławić posiłek? – zapytał gorzko.
- Nie – odparł Adon – ja właśnie…
Kapłan pomachał dłonią w powietrzu.
-… zamyśliłem się – dokończył.
Kelemvor skinął głową i wrócił do ucztowania. Kiedy już się najedli, Adon i Cyric
zabrali się do roboty, ocalając, co się dało z mięsa zwierzęcia, zawijając to ciasno na kolację.
- Muszę z tobą pomówić – rzekł wojownik, a Midnight skinęła, podążając za nim w
kierunku drogi. Czarodziejka wyczuła już jego zamiary i nie była zdziwiona, kiedy
mężczyzna wypowiedział swe żądanie.
- Musi być dla mnie nagroda, inaczej nie będę mógł z tobą pojechać.
Midnight była widocznie sfrustrowana.
- Kel, to nie ma sensu! Kiedyś wreszcie będziesz mi musiał powiedzieć, o co w tym
wszystkim chodzi!
Kelemvor milczał.
Kobieta westchnęła.
- Czymże mam teraz zaspokoić twój nieprzebrany głód, Kelu? Chcesz więcej tego
samego?
Wojownik zwiesił głowę.
- To musi być za każdym razem co innego.
- Cóż jeszcze mogę ci dać? – Midnight podniosła dłoń do policzka mężczyzny.
Kelemvor chwycił jej rękę brutalnie, odpychając ją od siebie i wydobywając się z jej
objęć.
- Nie liczy się to, czego ja pożądam, tylko to, co ty masz zamiar dać! Moja nagroda
musi być dla ciebie czymś wartościowym, lecz wartym tego, przez co muszę przejść, by ją
zdobyć.
Czarodziejka ledwie mogła powstrzymać złość.
- Wartościowe jest dla mnie to, co między nami.
Wojownik skinął powoli, zwracając się do niej twarzą.
- Tak. Dla mnie też.
Midnight podeszła naprzód, zatrzymując się, zanim znalazła się wystarczająco blisko,
by go dotknąć.
- Powiedz, proszę, co jest nie w porządku. Pomogę ci…
- Nikt nie może mi pomóc!
Czarodziejka popatrzyła na Kelemvora. Ta sama dzika desperacja, jaką widziała w
jego oczach w zamku Kilgrave, była w nich i teraz.
- Mam warunki – powiedziała.
- Wymień je.
- Pojedziesz z nami. Będziesz bronił Cyrica, Adona i mnie przed atakami. Będziesz
pomagał przy przygotowywaniu posiłków i rozbijaniu obozowisk. Będziesz przekazywał
każdą zdobytą informację, która będzie ważna dla naszego bezpieczeństwa i dobra, nawet
jeżeli to będzie tylko twoja opinia – Midnight zaczerpnęła tchu – i będziesz wypełniał
wszelkie rozkazy, jakie do ciebie skieruję.
- A moja nagroda? – spytał wojownik.
- Moja prawdziwe imię. Wyjawię co moje prawdziwe imię po tym, jak porozmawiamy
z Elminsterem z Cienistej Doliny.
- To wystarczy – odrzekł Kelemvor.
Śmiałkowie podróżowali przez resztę dnia, powracając do wcześniejszego zwyczaju
dzielenia dwóch wierzchowców. Tej nocy, po tym jak założyli obóz i spożyli posiłek,
Midnight nie poszła do wojownika. Zamiast tego usiadła przy Cyricu, dotrzymując mu
towarzystwa na warcie. Rozmawiali o miejscach, które widzieli, choć żadne z nich nie
mówiło, co robiło w tych obcych krainach.
Wkrótce jednak czarodziejka poczuła się zmęczona i opuściła Cyric, zapadając w
głęboki, kojący sen, który został roztrzaskany przez wizerunek okropnego, czarnego
zwierzęcia o lśniących, zielonych oczach i zniewalającej, pełnej kłów paszczy. Obudziła się
gwałtownie i przez chwilę wydawało jej się, że widziała malutkie biało-niebieskie ogniki,
tańczące po powierzchni amuletu. Ale to było niemożliwe, moc Mystry została zwrócona
bogini, a ona sama została zgładzona.
Midnight usłyszała ruch i sięgnęła po nóż. Nad nią stał Kelemvor.
- Czas na twoją wartę – powiedział i zniknął pośród nocy.
Siedzący przy ogniu czarodziejka wypatrywała w ciemności znaków wojownika, ale
ich nie znalazła. Niecały metr od niej Cyric przewrócił się we śnie z boku na bok, dręczony
przez jakiś własny koszmar.
Adon zorientował się, że w ogóle nie może spać. Był poruszony sekretem, który
nieumyślnie odkrył. Kelemvor zdawał się nie pamiętać o obecności kleryka podczas swej
metamorfozy z pantery w człowieka. A może jedynie udawał, że nie pamięta? Adon strasznie
chciał się komuś zwierzyć z tego, co widział, lecz czuł się jako kleryk związany honorem do
uszanowania prywatności wojownika. Wydawało się dla niego jasne, że powinien zachować
sekret Kelemvora w tym właśnie stanie, dopóki szermierz albo zdecyduje się nim podzielić z
towarzyszami, albo z powodu swej przypadłości stanie się zagrożeniem dla drużyny.
Adon spoglądał w noc i modlił się, żeby podjął właściwą decyzję.
***
Tempus Blackthorne zapalił pochodnie, zanim wszedł do tunelu, a potem zaczął
zmagać się z nabytymi zapasami. Korytarz był wytrawnie skonstruowany. Ściany i sufit miały
razem kształt doskonałego walca, a podłoga zrobiona była z długich, szerokich na pół metra
desek. Ściany zostały wypolerowane, a następnie posmarowane substancją, która po
wyschnięciu przypominała marmur. Blackthorne nadal żałował zabicia rzemieślników i
zmyślenia historyjki o ich przypadkowej śmierci. Zastanawiał się, czy ktokolwiek mu
uwierzył.
W komnacie powyżej Bane wykrzykiwał coś niezrozumiałe w języku, którego
Blackthorne nigdy wcześniej nie słyszał. Powiernik nasłuchiwał wspinając się ostrożnie po
kamiennych stopniach, wypróbowując sekwencje posunięć, jaka pomógł Czarnemu Lordowi
zamontować jako bezawaryjny mechanizm przeciwko intruzom: prawa stopa na pierwszym
stopniu, lewa na trzecim. Prawa stopa dołącza do lewej na trzecim stopniu. Lewa o jeden w
górę, prawa o dwa w górę, potem przechodząc stopnie z powrotem w odwrotny sposób, i
znowu wracając na górę inną kombinacją. Ktokolwiek, kogo sekwencja ruchów będzie się od
tej różniła, zostanie pocięty na paseczki przez stworzone przez Bane’a pułapki.
Blackthorne zachwiał się na jednej nodze, walcząc o utrzymanie w rękach pakunków.
Dotknął dźwigni na ścianie, cofając ją o trzy stuknięcia, potem dziewięć do przodu, dwa do
tyłu. Ściana na wprost niego zniknęła i mag wszedł przez otwór do sekretnej komnaty Bane’a.
Powiernik odwrócił się od widoku ciemnego, pokrytego bąblami ciała boga i krwawej
piany na jego ustach. W ścianie obok Czarnego Lorda znajdowała się nowa dziura i
Blackthorne zobaczył, że jeden z łańcuchów został wyrwany z muru. Rama posłania dawno
już poszła w drzazgi, a materac został podarty na strzępy. Bane krzyczał, a jego ciało wpadało
w konwulsje, w miarę jak atak się nasilał.
Mag próbował obmyślić nowe wytłumaczenie dla nieobecności Czarnego Lorda,
kiedy hałasy za jego plecami gwałtownie ucichły. Obrócił się i ujrzał, że Bane leży w
absolutnym bezruchu. Wysłannik przysunął się bliżej do swego boga, obawiając się, że serce
Czarnego Lorda zatrzymało się. W pomieszczeniu czuć było smród śmierci.
- Lordzie Bane – zawołał Blackthorne, a oczy boga otworzyły się. Szponiasta dłoń
ruszyła w kierunku gardła maga, ale powiernik padł w tył, odsuwając się z drogi uderzenia i
ratując swe życie. Bane powoli usiadł.
- Jak długo? – spytał po prostu.
- Raduję się oglądając cię w dobrym stanie. – Blackthorne padł na kolana.
Bóg wyrwał ze ściany pozostałe łańcuchy i rozerwał więzy na kostkach i
nadgarstkach.
- Zadałem ci pytanie.
Mag opowiedział Bane’owi wszystko o mrocznych chwilach po tym, jak ten został
wyratowany z zamku Kilgrave. Bóg siedział na posadzce, opierając się o ścianę i od czasu do
czasu potakując głową.
- Widzę, że moje rany się zagoiły – rzekł.
Blackthorne uśmiechnął się entuzjastycznie.
- Moje fizyczne rany, w każdym razie. Zawsze pozostaje jeszcze sprawa mojej dumy.
Uśmiech maga rozpłynął się.
- Ano, mojej patetycznej ludzkiej dumy… – Bane uniósł swe szpony na wysokość
oczu. – Ale ja nie jestem człowiekiem – powiedział i spojrzał na Blackthorne’a.
- Jestem bogiem.
Powiernik powoli skinął głową.
- A teraz pomóż mi się ubrać – rzucił Bane i mag pospieszył naprzód. Kiedy zmagali
się z czarną zbroją, Czarny Lord wypytał o swych konkretnych wyznawców i o postęp, jaki
poczyniono w budowie jego świątyni.
- Ci ludzie, którzy przyszli na ratunek Mystrze w zamku Kilgrave – powiedział w
końcu. – Co z nimi?
Blackthorne pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia.
Jedno z rubinowych oczu w rękawicy boga otworzyło się i Bane wykrzywił się. Jego
mroczny umysł wypełniły wspomnienia ostatnich chwil Mystry i jej ostrzeżenia
skierowanego do ciemnowłosej czarodziejki.
- Odnajdziemy ich – rzekł. – Będą podróżować do Cienistej Doliny, by szukać
pomocy maga Elminstera.
- Chcesz ich zatrzymać? – zapytał powiernik.
Bane spojrzał w górę, zaskoczony.
- Chcę ich martwych – jego uwaga zwróciła się ponownie na rękawicę. – A potem
chcę, by przyniesiono mi wisiorek tej kobiety. Teraz odejdź. Wezwę cię, kiedy będę gotowy.
Wysłannik skinął głową i opuścił komnatę.
Czarny Lord opadł w tym na ścianę, a jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. Był bardzo
słaby. Bane poprawił się – ciało zostało osłabione. Bane, bóg nieśmiertelny i odporny na takie
małostkowe problemy, pomimo swojej obecnej sytuacji. Mroczny bóg rozkoszował się
pierwszymi chwilami prawdziwej jasności od momentu przebudzenia z leczniczego snu, a
potem rozważył swe możliwości.
Helm zapytał Mystrę, czy przyniosła Tablice Przeznaczenia. Kiedy zaoferowała mu w
zamian za same tablice tożsamość złodziej, Helm ją zniszczył. Sekret, jaki dzielił z lordem
Myrkulem, był nadal bezpieczny.
- W końcu nie jesteś wszechwiedzący, lordzie Ao – wyszeptał. – Utrata tablic uczyniła
cię słabym, tak jak podejrzewaliśmy na wespół z Myrkulem.
Bane zdał sobie sprawę, że wypowiedział te słowa na głos w pustym pomieszczeniu i
poczuł w swej esencji chłód. Wciąż jeszcze było w nim do wygania kilka śladów
człowieczeństwa jego awatara, ale to osiągnie z czasem. Przynajmniej jego poszukiwanie
władzy nie było czysto ludzką zarozumiałością. To poszukiwanie zaczęło się wraz z kradzieżą
tablic i zakończy się zamordowaniem samego lorda Ao.
Wciąż jednak stały przed nim przeszkody, jakie będzie musiał pokonać, zanim będzie
osiągnąć ostatecznie zwycięstwo.
- Elminsterze – powiedział cicho – być może powinniśmy się spotkać.
W najciemniejsze godziny poranka Bane stanął przed zgromadzeniem swych
wyznawców. Obecni byli tylko ci, którym przyznano najwyższe rangi i przywileje. Bóg
zasiadł na tronie i zwrócił się do swych czcicieli. Połączył się z umysłami wszystkich
obecnych, by mogli podzielić z nim gorączkowe marzenie o niewiarygodnej władzy i chwal.
Nie mówiąc ani słowa, Bane wywołał u ludzi szał.
Fzoul Chembryl był posiadaczem najdonośniejszego głosu i wyrazicielem najbardziej
żarliwej pasji dla sprawy Bane’a. Choć bóg niezgody wiedział, że Fzoul w przeszłości
przeciwstawiał się jego woli, poczuł rosnący podziw dla przystojnego, rudowłosego kapłana,
kiedy ten przemawiał na rzecz rozwiązania Zhentarimów – gdzie Fzoul był drugim w
kolejności dowódcą – i przegrupowania Czarnej Sieci pod ścisłą władze samego Bane’a.
Rzecz jasna, Fzoul zażądał rozważenia jego osoby na stanowisko dowódcy tych sił, ale
decyzja będzie należeć wyłącznie do boga, wykrzykiwał kapłan, a jego mądrość nie mogła
być poddana krytyce.
Czarny Lord uśmiechnął się. Nie ma to jak dobra wojna, by zmotywować ludzi.
Pomaszerują na Cienistą Dolinę, a Bane osobiście poprowadzi oddziały. Podczas szału
bitewnego, bóg wymknie się i załatwi kłopotliwego Elminstera. W tym czasie skrytobójcy
zostaną wysłani, by przeszkodzić czarodzieje Mystry, zanim ta będzie w stanie dostarczyć
wisiorek mędrcowi z doliny. Kolejna grupa zostanie wysłana, by zająć uwagę dokuczliwych
rycerzy Myth Drannor. Zadowolony ze swych planów, Bane poszedł z powrotem do swej
sekretnej komnaty na tyłach świątyni.
Tej nocy bóg niezgody nie miał snów, i to mu się podobało.
9
ZASADZKA
Za każdym razem, kiedy łysy mężczyzna próbował zasnąć, jego snu w nieunikniony
sposób zwracały się ku temu samemu przerażającemu koszmarowi. Budził się niemal w
chwili, kiedy sen się zaczynał, lecz wtedy przekonywał się, że jego koszmar jedynie
odzwierciedlał jawę – był tylko wspomnieniem rozległych zniszczeń, jakie on i jego ludzie
napotkali, podróżując z Arabel do miejsca, gdzie niegdyś stał zamek Kilgrave.
W pewien sposób łysy mężczyzna zdawał sobie sprawę, że były tej chwili rozłożony
obozem w pobliżu miejsca, gdzie znajdowało się centrum tego – nieważne w jaki sposób
nadnaturalnego – huraganu. Jego skutki dotarły niemal tak daleko, jak leżało samo Arabel, a
wtedy nagle zatrzymały się. Mieszkańcy warownego miasta odetchnęli z ulgą, że ich domy
zostały oszczędzone, choć wystarczyło tylko wyjrzeć z wież strażniczych, by ujrzeć
zdumiewająco zmieniony krajobraz i przekonać się, jak niewiele brakowało do zniszczenia
miasta.
W dniu kiedy niebo wypełnione było zagadkowymi światłami z północy, bogini
Tymory przeszła dotkliwy atak. Po nim bogini wpadła w głęboki szok, z którego nie zdążyła
wyjść do chwili, kiedy łysy mężczyzna i jego Towarzysze Świtu opuścili otoczone murami
miasto w pościgu za Kelemvorem i jego wspólnikami. Nad Tymory nieustannie czuwali jej
wyznawcy, lecz bogini tylko siedziała na swoim tronie, nie odpowiadając na ich wołania,
wpatrzona w coś poza ograniczonym zasięgiem ludzkich zmysłów.
Odganiając od siebie koszmary i wspomnienia, mężczyzna spróbował ponownie
zasnąć. Rankiem on i jego ludzie wyruszą z nietkniętej oazy piękna, jaką tu odnaleźli, z
cudownej kolumnady, która kiedyś mogła być poświęconym bogom miejscem kultu.
Chłodna, połyskująca woda we wspaniałym basenie posłużyła im do odświeżenia, nie
spłukali nią jednak wspomnień dotkliwych zniszczeń, których byli świadkami.
Chociaż mężczyzna nie był czcicielem, wypowiedział niewielką modlitwę do Shar,
bogini zapomnienia. Kiedy już wydawało się, że jego modlitwa zostanie wysłuchana, pośród
nocy zabrzmiał krzyk. Mężczyzna rzucił się do działania.
- Tam! – wykrzyknął jeden z jego ludzi, wskazując na jasnowłosego wojownika, który
został podniesiony z ziemi za kark. Ciało jego napastnika wyglądało na białe jak kreda. Blask
księżyca rzucał na pozbawione głowy stworzenie nieziemską poświatę.
- Rzeźby! – zawołał inny. – One żyją!
Łysy mężczyzna usłyszał za sobą cichy trzask ziemi. Obrócił się i stanął twarzą w
twarz z rzeźbą dwojga kochanków, którzy byli wciąż połączeni, kamienne tkanki dłoni i
ramienia mężczyzny przylegały do pleców kobiety. Kamieni kochankowie poruszyli się,
jakby byli jednym, i rzucili się naprzód z szybkością, na jaką łysy mężczyzna nie był
przygotowany.
Pośród nocy zabrzmiały krzyki.
***
Góry Przełęczy Gnolli widoczne za plecami Kelemvora i jego towarzyszy, lecz
jeźdźcy nie oglądali się na nie zbyt często. Gdyby to robili, ujrzeliby, jak stoki skrzą się na tle
łagodnego błękitu nieba, jakby ich nieustraszone wierzchołki były tylko nieco bardziej
namacalne niż iluzja.
Decyzja, by podążyć drogą na północ i podróżować do Tilverton, zamiast stawiać
czoła otwartemu krajobrazowi, była jednomyślna. Nawet Kelemvor nie wniósł żadnych
zastrzeżeń do zmiany w planach, mimo tego, że spieszyło mu się, by jechać do Cienistej
Doliny i zostawić to zadanie za sobą. Zanim zdechły ich juczne konie, a żywność i zapasy
zamieniły się w pył, mógł jeszcze się spierać, ale w obecnej chwili oczywiste było, że muszą
się zatrzymać i zebrać nowe zapasy, zanim przekroczą Cienisty Przesmyk i podążą dalej do
doliny.
Kelemvor i Adon nadal dzielili wierzchowca, tak jak przez większość podróży Cyric i
Midnight. Zaraz po braku zapasów było to powodem największej irytacji bohaterów, wkrótce
więc nastroje koni i ich jeźdźców zaczęły się regularnie zaogniać.
Pod koniec długiego dnia jazdy znajdujący się na bladoszarych obszarach Skalistych
Ziem śmiałkowie wypatrzyli w odległości mniej więcej pół kilometra od drogi podróżników.
Na pierwszy rzut oka teren wyglądał na płaski i bezpieczny, stanowiąc zachęcając alternatywę
dla zakręcającego i wijącego się przed nimi traktu. Po zbliżeniu się jednak, doskonale
widoczne stały się starannie skrywane wzniesienia i spadki gruntu.
Podróżnicy musieli zjechać z drogi w celu skrócenia czasu przejazdu, lecz zamiast
tego wpadli w rozpadlinę w powierzchni ziemi. Ich wóz wywrócił się, a konie zostały
zmiażdżone pod jego ciężarem. Obok wozu, na płaskim, szarym obszarze gruntu, leżały ciała,
a do uszu bohaterów dochodził niesiony wiatrem szloch kobiety. Adon jako pierwszy zaczął
wiercić Kelemvorowi dziurę w brzuchu, kiedy wojownik odwrócił wzrok od tego widoku.
- Nic nie możemy zrobić. Władze Tilverton mogą kogoś wysłać – powiedział
Kelemvor.
- Nie możemy ich tak po prostu zostawić – odparła wstrząśnięta podejściem
wojownika Midnight.
Kelemvor potrząsnął głową.
- Ja mogę.
- To powinno mnie zaskoczyć – odrzekła czarodziejka – ale jakoś tak się nie dzieje.
Czy na wszystko jest u ciebie cena, Kel?
Wojownik popatrzył na ciemnowłosą kobietę ze złością.
- Nie możemy im odmówić pomocy – powiedział gorączkowo Adon. – Niektórzy
mogą być ranni i wymagać opieki kleryka.
- A cóż dobrego możesz dla nich uczynić? – odparł ostro Cyric. – Nie możesz nawet
leczyć.
Adon spuścił wzrok.
- Wiem o tym.
Midnight zwróciła się do Kelemvora.
- Co ty na to, Kel?
Oczy wojownika były zimne.
- Nie ma nic do powiedzenia. Jeśli chcecie się wplątywać w taka głupotę, zrobicie to
beze mnie! – spojrzał na czarodziejkę. – Oczywiście, jeśli nie życzysz sobie rozkazać mi,
żebym poszedł.
Midnight odwróciła od niego wzrok i obróciła się do Cyricu, który dzielił z nią jej
wierzchowca. Złodziej skinął głową i koń pomknął galopem w kierunku podróżników, którzy
ulegli wypadkowi.
Prośby Adona puszczane było mimo uszu, dopóki w końcu Kelemvor nie zeskoczył z
wierzchowca i machnął do kleryka, żeby jechał.
- Idź, jeśli musisz – rzekł wojownik. – Ja tu poczekam.
Adon popatrzył na rozwścieczonego mężczyznę z mieszaniną litości i zmieszania w
oczach.
- Idź, powiedziałem! – wykrzyknęła Kelemvor i klepnął konia, posyłając go w
oszalały bieg, by zrównał się z Midnight i Cyriciem.
Rumak czarodziejki szybko pokonał dystans, lecz szlochająca kobieta zdawała się nie
zwracać najmniejszej uwagi na nadjeżdżających jeźdźców. Kiedy Midnight i Cyric się do niej
zbliżyli, zauważyli, że krew na jej jasnoniebieskiej spódnicy zmieniła się w brudny brąz.
Nagie nogi kobiety były mocno opalone, a jej dłonie, nawet gładząc ciało martwego
mężczyzny, sprawiały wrażenie mocnych i zgrubiałych. Jej blond włosy były ściśle
poprzylepiane do jej twarzy. Tuliła mężczyznę do piersi, kołysząc go delikatnie.
- Czy jesteś ranna? – spytała Midnight schodząc z konia i podchodząc do
podróżniczki. Czarodziejka zdała sobie sprawę, że kobieta przed nią była młodsza niż jej się
początkowo wydawało. Prawdę powiedziawszy, jej wiek z ledwością zasługiwał na zaszczyt
noszenia zdobiącej jej dłoń ślubnej obrączki.
Mężczyzna odziany był w obcisłe skórzane spodnie, a podeszwy jego butów były
niemal do cna zdarte. Miał na sobie niebieską koszulę z żabotem, pokrytą brunatnoczerwoną
plamą.
W chwili kiedy Adon dogonił pozostałych, Cyric zdał sobie sprawę, że na dłoni
martwego mężczyzny nie ma obrączki.
- Zawracać! – wykrzyknął, a z otaczających bohaterów szarych piasków wypadło
sześciu mężczyzn. Martwy podróżnik uśmiechnął się, obdarzył swą „żonę” krótkim
pocałunkiem i sięgnął po miecz, który miał na wpół pogrzebany w zacienionych piaskach za
sobą. Kobieta wyciągnęła spod nóg parę sztyletów. Zręcznie skoczyła do góry i zajęła
pozycję z ugiętymi w kolanach nogami, dołączając do innych, którzy okrążali swe ofiary
ciągle zacieśniającym się kręgiem.
Stojąc przy drodze Kelemvor przeklął widząc, iż jego towarzysze zostali schwytani w
pułapkę. Warunki Midnight mówią, że muszą ich bronić, uświadomił sobie i pobiegł w
kierunku odległych postaci. Jednakże w chwili kiedy jego miecz opuszczał pochwę, coś
przemknęło obok jego ucha. Dał się odczuć zimny powiew i przedmiot przeleciał z sykiem.
Wojownik dostrzegł strzałę ze stalowym grotem, która przefrunęła obok i zakończyła lot w
piaskach.
Za sobą Kelemvor usłyszał krzyczących ludzi. Przebił się przez ich rozwścieczone
głosy i skoncentrował na cichutkim dźwięku mocno naciąganych cięciw. Wojownik obrócił
się i padł na kolana. Jego miecz zabłysnął rozcinając dwie z trzech strzał, które z pewnością
by go powaliły.
Kelemvor stanął naprzeciw trzech łuczników, którzy podnieśli się z brudnych piasków
po przeciwnej stronie drogi. Mężczyźni już nakładali kolejną partię strzał. W pewnej
odległości za plecami wojownika zabrzmiał odgłos stali uderzającej w stal i Kelemvor
wiedział, że Midnight, Cyric i Adon też walczyli o swoje życie.
- Nic nie mamy! – zawołał, gdy łucznicy zwolnili salwę strzał i przetoczył się, by ich
uniknąć. Widom jednej ze strzał przelatującej tuż obok jego twarzy ujawnił wojownikowi
beznadziejność sytuacji. Niezależnie od strony, w którą by się zwrócił, jeden z trzech
napastników w końcu przewidzi jego ruch. Jego zbroja dawała niewielką ochronę przed
długimi łukami mężczyzn, a dodatkowa podatność nie osłoniętej niczym głowy przedstawiała
sobą cel, który doskonale wytrenowani łucznicy już namierzali.
Napastnicy wdrapali się naprzód, przekraczając drogę. Zapadli na nowych, bliższych
pozycjach. Potem spróbowali nowej taktyki – zmiennego natarcia. Po chwili Kelemvor
musiał stawić czoło nieustannemu gradowi strzał, jako że trzeci łucznik zwalniał pocisk
dokładnie w chwili, kiedy pierwszy już brał wojownika na cel.
Z drugiej strony pokrytego kamieniami i piaskiem obszaru, przy przewróconym
wozie, walka stała się zaciekła. Midnight złapała kątem oka wymierzoną w plecy Cyrica
kuszę. Jej pierwszą myślą było rzucenie czaru, by ocalić złodzieja, nie było jednak czasu na
inkantację i nie sposób było przewidzieć, czy zaklęcie się powiedzie, czy nie. Padła w kucki
wysyłając jeden ze swych sztyletów w gardło napastnika. Zwolniony stalowy bełt pomknął w
przestrzeń i przeleciał nad głową Cyrica, nie stanowiąc dla niego zagrożenia.
Nieświadom przeprowadzonej przez kusznika próby zabicia go, Cyric walczył dalej z
przywódcą rozbójników. Jego topór okazał się trudny do wykorzystania przy obronie przed
mieczem przeciwnika, więc złodziej udał ruch w lewą stronę, by przyciągnąć mężczyznę
blisko, mając nadzieję go rozbroić. Ale szermierz nie dał się nabrać na ten podstęp, a jego
ostrze przeszło o centymetry od gardła Cyrica. Złodziej przetoczył się i pierwszy upuścił
przeciwnikowi krwi, wbijając mu topór głęboko w kostkę i niemal odcinając stopę. Szermierz
upadł, wykonując mieczem pchnięcie na odlew, by wypatroszyć Cyrica, lecz ten ciemny,
szczupły mężczyzna odkoziołkował z drogi ostrza i zadał z całą posiadaną Soła cios toporem.
Rozbójnik nie wydał żadnego dźwięku, kiedy ostrze broni zagłębiło się w jego gardle.
Wyciągając swój zakrwawiony topór ze zwłok szermierza, Cyric poczuł ostry,
przeszywający ból, rozlewający się po jego organizmie, gdy jeden z noży „żony” rozbójnika
trafił do celu.
Na obrzeżu kręgu utworzonego wokół Midnight i Cyrica, bojowy wysunął się z
troków, które utrzymywały go przy boku zwierzęcia i spadł na ziemie, a obok niego upadł
kleryk. Adon złapał za broń w chwili, gdy brudny bucior poruszył się, by przydepnąć dłoń.
Kleryk złapał zań i mocno pociągnął. W chwilę potem właściciel buta zwalił się na ziemię, a
Adon zdzielił go młotem. Potem wyskoczył naprzód, z ledwością unikając pchnięcia nożem,
które uwolniłoby go od części jego pięknych, starannie uczesanych włosów razem z cała
skórą na głowie. Tego napastnika także zdzielił bronią.
Kleryk usłyszał za sobą ruch. Obrócił się i zobaczył okropnie brudnego mężczyznę,
który biegł na niego z wymierzonym w jego serce krótkim mieczem. Zanim Adon miał czas
zareagować, ciało innego z rozbójników zderzyło się z mężczyzną z mieczem, powalając go
na ziemie. Adon spojrzał w górę i zobaczył, że Midnight wdała się w pojedynek wręcz z
krzepkim wojownikiem. Mężczyzna ten uderzył czarodziejkę kolanem w żołądek, złączył
ściśle swe przyobleczone w stalowe rękawice dłonie unosząc je wysoko nad głowę i
przygotowując się, by rozłupać czarodziejce swymi mocarnymi pięściami czaszkę.
Adon przypomniał sobie długie godziny nauk, wystartował biegiem i zadał
mężczyźnie uderzenie w krzyż, które w jednej chwili roztrzaskało mu kręgosłup. Rozbójnik
padł w tył z szeroko otwartymi oczami. Kleryk odsunął mu się z drogi i pomógł Midnight
stanąć na nogi. Czarodziejka patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Wyznawca Sune musi być wytrenowany, by ochronić dary, którymi bogini tak
sowicie go obdarzyła – powiedział i uśmiechnął się.
Midnight niemal się roześmiała, a potem zepchnęła Adona z drogi, wyzwalając
zaklęcie, które spowodowało, że nowy napastnik zamarł w pół kroku, wypuszczając broń.
Wstrząsnął się, jak gdyby rosło wewnątrz niego coś przerażającego, a po chwili jego oczy
obróciły się do wewnątrz czaszki, a ciało pociemniało i zmieniło się w kamień. Z jego oka
wypłynęła pojedyncza łza.
Czarodziejka zamarła. Uśmierciła mające nie więcej niż piętnaście wiosen dziecko. A
miała jedynie zamiar wznieść magiczną tarczę, aby odeprzeć uderzenie, jakie chłopiec chciał
zadać. Jakże mogła zamienić go w kamień?
Statua wybuchła, rozrzucając w każdym kierunku odłamki ciemnego kamienia.
Cyric, będąc dostatecznie blisko, by usłyszeć eksplozję, odsuwał się od dziewczyny o
rozszalałych oczach, która wymierzała w niego pchnięcia raz za razem. Poczuł ciepły strumyk
krwi, kapiącej mu na nogi z rany na boku. Ból nasilał się, kiedy złodziej się poruszał. W
pewnej chwili potknął się o ciało szermierza, która delikatna niebieska koszula z żabotem
była splamiona jaskrawym karmazynem. Cięcia dziewczyny doszły bliżej jego piersi, więc
Cyric skorzystał z okazji i chwycił ją z nadgarstek jedną ręką, a za gardło drugą.
To tylko dziecko, pomyślał. Jej wolna ręka przeorała mu nie ochronioną twarz, a
paznokcie zagłębiły się pod skórą. Złodziej wykręcał jej dłoń ze sztyletem, dopóki nie
usłyszał odgłosu pękających kości. Odepchnął dziewczynę od siebie, rzucając ją na twardą
ziemię. Jej czaszka wydała wysoki trzask, a jej oczy nagle – gdy uszła z nich zaciekłość –
straciły wyraz. Malutka strużka krwi wypłynęła jej z ust, spływając w dół po szyi, aż dotknęła
szczytu jej piersi.
Była martwa.
Coś mrocznego i przerażającego wewnątrz Cyrica rozradowało się tym faktem, ale
jego jaśniejsza strona odepchnęła te myśli precz.
Złodziej usłyszał obok siebie hałas i odwrócił się. Jego rana gwałtownie wybucha
bólem i mężczyzna zachwiał się i potknął, podając na zwłoki dziewczyny. Choć nie mógł się
poruszyć, patrzył ja Midnight i Adon stawiają czoła dwóm pozostałymi przy życiu członkom
bandy rozbójników.
Była między nimi różnica wieku nieco mniejsza niż czterdzieści wiosen, nie było więc
zaskoczeniem, kiedy odwrócili się i pobiegli na drugą stronę przewróconego wozu. Tam
wywarczeli komendy do swych – udających ranne – wierzchowców, aby podniosły się, sami
spychając ułożony na ich bokach gruz.
Cyric patrzył, jak Midnight przegląda teren, a jej wzrok nagle ogniskuje się na nim.
Wyciągnął rękę, a czarodziejka i kleryk pospieszyli w jego stronę. W chwilę później
spoglądał już w górę w twarz Midnight. Jego głowa spoczywała u niej na kolanach, a jej
dłonie delikatnie masowały jego pierś. Głowa złodzieja opadłą w tył w uczuciu ulgi, gdy
czarodziejka gładziła mu czoło. Wtem wyraz jej twarzy zmienił się.
- Kel – powiedziała cicho i Cyric zdał sobie sprawę, że spoglądała w kierunku drogi.
Odwrócił głowę w tamtą stronę i zobaczył, że Kelemvor oblężony jest przez małą grupę
łuczników. Midnight zawołała do Adona, który przejął Cyrica, podczas gdy ona wstała i
zaczęła biec w stronę traktu.
- Midnight, zaczekaj! – wykrzyknął kapłan. – Tylko dasz się zabić!
Czarodziejka zawahała się. Wiedziała, że Adon ma rację. Kelemvor był zbyt daleko.
Nawet gdyby znalazła się przy nim, jej sztylety na nic by się zdały przeciwko strzałom.
Jedynym sposobem, w jaki mogła ocalić wojownika, była jej magia. Pomyślała o dziecku,
które nieumyślnie zgładziła. Obrazy wybuchającego kamiennego ciała były wyryte w jej
umyśle.
Kiedy dary Mystry obróciły się w proch, Midnight zabrała ze sobą mała sakiewkę z
diamentami zamienionymi w proszek. Recytując zaklęcie ściany mocy czarodziejka sięgnęła
do torebki i wzięła między palce szczyptę diamentowego pyłu. W odpowiednim momencie
wypuściła proszek. Zabłysło oślepiające biało-niebieskie światło. Midnight została zwalona z
nóg, podczas gdy w miejscu gdzie stała, w powietrzu uformował się ze światła
skomplikowany wzór. Czując się jakby wyrwano z niej część duszy, czarodziejka popatrzyła
na drogę. Świetlany wzór zniknął.
Ściana nie pojawiła się.
Midnight we frustracji odrzuciła głowę do tyłu. Już miała wydać z siebie krzyk
wściekłości, gdy na niebie coś się pojawiło.
W powietrzu zawisła ogromna szczelina, wirująca masa, wewnątrz której widać było
światła każdego koloru spektrum. Szczelina miała wygląd monety postawionej na krawędzi i
pchniętej w niebo, a kiedy rosła, zaczęła zasłaniać słońce.
Przy drodze Kelemvor stał nie poruszając się, podczas gdy łucznicy się zbliżali. W
jego uszach zabrzmiał ryk, ale założył, że to skutek odniesionych przez niego ran. Już dwie ze
strzał przedostały się przez jego pancerz, lecz wojownik starał się nie zauważać bólu, który
wzmagał się w jego prawej łydce i lewej ręce.
Łucznicy postępowali naprzód, gotowi go zamęczyć, gdy nagle zatrzymali się.
Kelemvor zastanawiał się, czy rozbójnikom wreszcie skończyły się drzewce, kiedy
mężczyźni nagle cofnęli się, wskazując na niebo. Dwóch z nich porzuciło broń dokładnie w
chwili, gdy wojownik zauważył, jak jego cień wydawał się pogłębiać. Po chwili na ziemią
opadł rozległy, ciemny woal, a łucznicy wykrzyknęli coś w nieznanym dla Kelemvora języku
i pobiegli w kierunku Arabel.
Wojownik popatrzył w górę. W okamgnieniu zapomniał o łucznikach – i o wszystkim
innym. Szczelina rosła teraz jeszcze bardziej. Kelemvor zachwiał się do tyłu, kiedy coś, co
wyglądało jak niewiarygodnie ogromne oko, wyjrzało z rozległej dziury w niebie, a potem
Zniknęło.
Wojownik obrócił się i rozejrzał po polu walki za Midnight, Cyriciem i Adonem. Z
powodu ciemności, jaka zapadła nad całym obszarem, trudno było odróżnić ich kształty, lecz
udało mu się dostrzec, że dwie z postaci nadal stały na nogach. Wyglądało to, jakby kogoś
niosły.
Adon, pomyślał Kelemvor. Rabusie zamordowali biednego, bezbronnego Adona!
Pomimo upływu krwi i bólu, jaki cierpiał, wojownik pobiegł w stronę odległych
postaci.
Cyric również – poprzez całe pole – widział oko. Głowa opadła mu do tyłu, kiedy
Midnight i Adon przenosili go we względne zacisze przewróconego wozu, a potem ułożyli go
na ziemi.
Ziemia zatrzęsła się.
- Nie opuszczajcie mnie – powiedział złodziej.
Czarodziejka spojrzała na niego zmieszana. Pogładziła go po twarzy.
- Nie opuścimy – odparła po prostu.
Wtedy, tuż przed tym jak stracił przytomność, zobaczył zbliżającą się od strony traktu
sylwetkę, idącą przez oślepiające tumany piachu i kurzu.
Midnight wybiegła naprzeciw przedzierającemu się przez piaski wojownikowi. Z jej
pomocą Kelemvor dotarł do wywróconego wozu. Dokładnie wtedy wielką jego część oderwał
wiatr. Dębowe deski zaskrzypiały okropnie, a potem złamały się i pożeglowały w powietrze.
- Musimy się stąd wydostać – wykrzyknął wojownik, ale pośród wycia wiatru był
ledwie w stanie usłyszeć swój własny głos.
- Cyric odniósł rany. Nie możemy go zostawić – zawołała Midnight.
- Cyric?! – wrzasnął zaskoczony Kelemvor. W jego stronę ruszyła ściana pyłu.
Wojownik odwrócił twarz od wiatru. – Czy można go ruszyć?
- Nie! – odkrzyknęła czarodziejka. – Adon zajmuje się jego ranami najlepiej jak
potrafi!
Zabrzmiał lekki syk i ziemia obok niej i wojownika zamieniła się w parę. Powietrze w
ich pobliżu zatrzaskało od obręczy z białych gwiazdek i przez przestrzeń przedarła się dziura
wielkości człowieka. Midnight właśnie uniosła ręce i przygotowywała kolejny czar.
Z portalu wyszedł stary człowiek, trzymający w lewej ręce dużą różdżkę. Na jego
twarzy, choć poprzecinanej zmarszczkami, malowała się surowość, która mówiła wiele o jego
ledwie powstrzymywanej irytacji. Poniżej zmarszczonych brwi z jego twarzy wyrastała
sięgająca w dół śnieżnobiała broda, unosząca się na piersi. Mężczyzna nosił duży kapelusz i
prosty, szary płaszcz. Spojrzał na Midnight.
- Czemu tyś mnie wezwała? – zapytał.
Czarodziejce rozszerzyły się oczy.
- Ja cię nie wzywałam.
Starzec spojrzał w górę na powiększającą się na niebie szczelinę. Przez jej brzegi
zaczęły wypływać przedziwne światła. Zwężając oczy wskazał na pęknięcie.
- Czy tyś jest za to odpowiedzialna?
- Nie miałam zamiaru…
Unosząc dłoń na znak ciszy, starzec pokręcił głową i odwrócił się od Midnight.
- Są o wiele łatwiejsze sposoby zwrócenia mojej uwagi, tyś powinna była wiedzieć.
Tyś mogła przybyć do Cienistej Doliny, na ten przykład.
- Elminstera! – wykrzyknęła czarodziejka i nagle wiatr odciął ją od starego mędrca.
Pył opadł i udało jej się złowić okiem ruch z jego kierunku. Szara mgła rozstąpiła się i
ukazała pozornie rozgorączkowane ruchy dłoni, którym towarzyszył niepowtarzalny głos
mędrca, wznoszący się do poziomów, które przebijały się nawet przez wichurę. Po chwili
mgła pochłonęła Elminstera ponownie. W następnym momencie część jej rozpłynęła się w
powietrzu i mędrzec stanął przed Midnight.
- Wiesz, co to jest? – zapytał ze zbyt widoczną niecierpliwością, pokazując na
powiększającą się szczelinę w niebie. Nie zaczekał na odpowiedź. – To tam, to bezpośredni
skutek Zaklęcia Śmierci Geryona. Zaklęcia tego rodzaju zakazu, jako że z reguły są już
martwi, zanim czar osiągnie taki etap!
Elminstera wydał głęboki oddech.
- Poza tym, sam Geryona umarł ponad pięćdziesiąt wiosen temu.
Nadchodzący sponad ich głów ryk stawał się coraz gorszy.
- Czy możesz to zatrzymać? – zawołał Kelemvor.
- Oczywiście, że mogę to zatrzymać! – krzyknął stary mędrzec. – W końcu jestem
Elminsterem, nieprawdaż?
Starzec ponownie popatrzył na Midnight.
- Czy to zaklęcie jest gdzieś zapisane?
- Nie – odparła czarodziejka.
- Czy możesz je sobie przypomnieć w jakiś inny sposób?
Midnight pokręciła głową.
- Nie – odrzekła. – Wezwałam je przez przypadek.
- Dobrze zatem – powiedział Elminstera. – Czujże się ostrzeżona. Zaklęcie tego
rodzaju jest bardzo niebezpieczne.
Szczelina wydawała się obniżać. Starzec spojrzał na nią i stanął z dala od czarodziejki
i wojownika, skupiając cała swą uwagę na dziurze w niebiosach.
Kelemvor i Midnight patrzyli na Elminstera oniemiali.
Postarzałe dłonie wielkiego maga poruszały się z zaskakującą prędkością, podczas gdy
śpiewał inkantację głębokim, donośnym głosem. Dookoła niego – otaczając go – utworzyło
się pole migoczących energii, zalew gwiazd, które przebijały woal poszarzałych wichrów. W
trakcie pracy nad zaklęciem na czole starca zaczął zbierać się pot. W pewnej chwili w
przestrzeni między jego palcami zaczęła formować się sieć maleńkich, jarzących się oczu.
Tuż przed momentem, w którym miała się ona dopełnić, zapadła się do wnętrza, a w
powietrzu zawisł srebrny, obracający się dysk.
Elminstera wydał polecenie i dysk wystrzelił w górę, rosnąc w oczach. Roztrzaskał się
w oślepiającej feerii, a szczelina w niebie powoli opuściła się w dół. Dziura opadała jak
latawiec odcięty ze sznurka, kierując się ku ziemi spokojnym tempem, poruszając się na
wietrze nieregularnie w tę i z powrotem.
- Bogini! – krzyknęła Midnight, gdy szczelina pochłonęła cały teren, pozbawiając ją
zmysłów. Kiedy wróciły jej wzrok i czucie, odkryła, że stoi nadal w tym samym miejscu, tyle
że zapadła noc.
Elminstera westchnął głęboko.
Szczelina zniknęła. Jedyny źródłem światła był żarzący się biało-niebiesko portal za
plecami maga. Starzec popatrzył na Midnight.
- Ani więcej takich – powiedział poważnie.
Czarodziejka gorączkowo potrząsnęła głowa. Usłyszała jęk i ujrzała siedzącego na
ziemi i trzymającego się za głowę Kelemvora.
Elminstera wkroczył do portalu. Midnight wrzasnęła, ile miała sił w płucach, żeby się
zatrzymał. Mag wystawił głowę z żarzącej się szczeliny.
- O co chodzi?!
- Bogini Mystra – powiedziała czarodziejka.
Starzec popatrzył na nią smutno.
- Bogini nie żyje – dokończyła.
Elminstera przechylił głowę.
- Tak i ja słyszałem – a potem zanurkowało na powrót w portalu, którego wejście
rozpadło się na kawałki prysznicem poskręcanych płomieni.
Midnight stała w ciemności.
- Ale ona miała wiadomość – powiedziała, samotna i zszokowana. – Wiadomość dla
ciebie.
Czarodziejka podeszła do miejsca, gdzie znajdował się portal.
- Elminsterze! – wykrzyknęła lecz jej desperackie wołanie pozostało bez odpowiedzi.
***
Zapalając pochodnie, by przebić absolutną, smolistą czerń nocnego nieba, Midnight i
Kelemvor wyruszyli na poszukiwanie Cyrica i Adona. Dwukrotnie zawędrowali na południe,
ku drodze zwodzeni przez gwiazdy, a ich wołania napotykały głuchą ciszę. W pewnej chwili
jednak stanęli nad swymi leżącymi towarzyszami.
Kiedy się zbliżyli, Adon był do nich zwrócony plecami. Kleryk podskoczył, gdy
Midnight dotknęła jego ramienia. Obracając się, by zwrócić się do kompanów, Adon niemal
wykrzyczał słowa powitania. Kiedy czarodziejka zapytała o stan Cyrica, kleryk spojrzał na
nią zaskoczony. W miarę jak mówiła dalej, wyraz jego twarzy zmienił się w wizerunek
paniki.
Po chwili stało się jasne, że Adon ogłuchł. Większość prób czytania z ruchu warg
przyjaciół kończyło się niepowodzeniem, powiększając jego panikę, lecz Midnight udało się
go uspokoić, trzymając wyciągnięte ku niemu otwarte wnętrze dłoni i litera po literze kreśląc
na niej słowa delikatnym dotykiem wskazującego palca.
Czarodziejka z łatwością domyśliła się, że upadek szczeliny w jakiś sposób wywołał u
Adona utratę słuchu. Kleryk znajdował się w samym środku burzy, chroniony jedynie
rozpadającym się wozem, podczas gdy ona była w pobliżu Elminstera, który z pewnością
musiał być jakoś osłonięty przed skutkami nawałnicy.
Badając stan Cyrica, Midnight odkryła, że choć jego oddech stał się na powrót
regularny, nie jest w stanie go obudzić. Ponieważ nie miała żadnych środków do ustalenia
zasięgu zniszczeń poczynionych w jego ciele przez ostrze rozbójniczki, przykryła rany i miała
nadzieję na poprawę.
Podczas gdy kobieta zajmowała się Adonem i Cyriciem, Kelemvor poszukiwał
jakichkolwiek koni – ich własnych albo należących do rabusiów – które mogły przetrwać
burzę piaskową. Wojownik odnalazł żywego rumaka Midnight i jednego z wierzchowców
rozbójników. Przyprowadził je do kleryka, który wiedział, co ma z nimi zrobić Kelemvor nie
musiał wypowiadać do niego ani słowa.
Adon zajął się końmi przy świetle pochodni, a wojownik i czarodziejka usiedli w
ciemności przy Cyricu.
- Twój dług musi zostać spłacony – powiedział Kelemvor.
Midnight ze złością zwróciła się do niego.
- Co takiego? Mamy jeszcze dużo do przejechania, zanim dotrzemy do doliny.
- Nie taka była nasza umowa – odrzekł cicho mężczyzna. – Miałem ci towarzyszyć,
dopóki nie porozmawiasz z Elminsterem z Cienistej Doliny.
- Nie chciał słuchać! – wykrzyknęła czarodziejka.
- Ani ja nie chcę – odparł ostro – każdy dług musi zostać spłacony.
- Dobrze więc – powiedział Midnight. – Moje… prawdziwe imię…
Kelemvor czekał.
- Moje prawdziwe imię to Ariel Manx.
Zabrzmiało kaszlnięcie. Czarodziejka i wojownik naraz odwrócili się i ujrzeli, jak
Adon pomaga Cyricowi unieść głowę.
- Cyricu – rzekła Midnight podchodząc do niego.
Złodziej wrzasnęła, próbując podnieść się i usiąść, lecz jego ciało powoli odprężyło
się, gdy kobieta łagodnie położyła go na powrót na powrót na ziemi. Kelemvor stał
obserwując to. Biło od niego widoczne niezdecydowanie.
- Jak go przewieziemy, Kel? Ma poważną ranę – powiedziała czarodziejka.
Wojownik odwrócił wzrok.
- Nie rozważałem…
- Oczywiście nie miąłeś zamiaru go zostawiać!
- Jasne, że nie! – odparł. – Ale…
- Kolejna nagroda? – rzekła. – Czy to, przez co razem przeszliśmy, nie robi dla ciebie
żadnej różnicy? Czy ciebie w ogóle obchodzi którekolwiek z nas, czy tylko twoja nagroda?
Kelemvor milczał.
- Potrzebował twojej pomocy, by dostarczyć Cyrica do Tilverton i upewnić się, że jest
w wystarczająco dobrym stanie, by pojechać dalej do Cienistej Doliny. Potem nie obchodzi
mnie, co zrobisz – Midnight wyjęła sakiewkę z pieniędzmi zdobytymi z Rysią Kompanią. –
Dam ci całe złoto, jakie mi zostało.
Po paru chwilach mężczyzna podniósł głowę i przemówił.
- Możemy zrobić drewnianą ramę ze szczątków wozu rabusiów, owinąć dookoła niej
płótno z naszego namiotu i zrobić nosze. Koła są nietknięte. Możemy jadąc ciągnąć za sobą
Cyrica.
Czarodziejka wręczyła mu sakwę ze złotem.
- Weź to w tej chwili. Chcę być pewna, że dotrzymasz obietnicy.
Kelemvor wziął złoto i wszedł w stos szczątków porozrzucanych po równinie. Znalazł
tam małą latarnię, która wciąż była cała. Kiedy ją zapalił i spojrzał na Midnight, zauważył
płynące jej po twarzy łzy.
***
Ulicami twierdzy Zhentil przeciągano przestępcę. Ręce i nogi miał związane. Jego
ciało odbijało się o trotuary oświetlanych pochodniami alej. Krzyki mężczyzny odbijały się
po nich echem i dochodziły do uszu wszystkich. Zniekształcone ciało rzucono pod stopy
Bane’a. Czarny Lord był zaskoczony, że człowiek wciąż kurczowo trzymał się życia, choć w
najlepszym wypadku chyba przy pomocy pajęczej nici.
Człowiek tym był Thurbal, dowódca wojsk i strażnik Cienistej Doliny. Udało mu się
w jakiś sposób niepostrzeżenie wejść do miasta, by potem podjąć próbę przyłączenia się do
Czarnej Sieci pod przybranym imieniem. Fzoul natychmiast zorientował się co do mężczyzny
i choć radził Bane’owi nakarmić go fałszywymi informacjami i pozwolić mu wrócić do
doliny, bóg nie był w stanie tak zwyczajnie znieść obrazy.
Thurbal poddano nie kończącym się sesjom przesłuchiwania. Mężczyzna utrzymywał,
że nie wiedział o planach Bane’a. Czarny Lord nie miał ochoty podejmować ryzyka, zarządził
więc, by przeciągnięto szpiega ulicami miasta, a potem przyprowadzono go do świątyni,
gdzie miał zostać stracony. Posłańcy Bane’a zostali wysłani z zaproszeniami skierowanymi
do jego elit. Egzekucja była tak głośna, że stała się wydarzeniem oglądanym jedynie na
stojąco.
Kiedy nadszedł czas stracenia, Bane zszedł tronu i stanął nad Thurbalem, następnie
spróbował dręczyć leżącego u jego stóp podstarzałego, na wpół głuchego wojownika. Oczy
mężczyzny były surowe i czujne i Bane podejrzewał, że będą spoglądały w ten sam sposób
nawet po tym, jak szpieg przejdzie do królestwa lorda Myrkula.
Sala tronowa zatłoczona była oficjelami i ich żonami. Wznieśli oni toast na cześć
swego mrocznego władcy i zaczęli skandować, powtarzając nieustannie jego imię, gdy on
sam wyciągnął swe szponiaste dłonie w dół w kierunku Thurbal. Tuż przed tym jak czubek
jednego z pazurów z rękawicy Bane’a dosięgnął oka umierającego mężczyzny, zabłysło
biało-niebieskie światło i Thurbal znikł. Przez moment Czarny Lord był oszołomiony. Ktoś
teleportował stąd wojownika, przypuszczalnie w bezpieczne miejsce.
Okrzyki ustały.
Bane przyjrzał się oczom swych czcicieli. Zauważył w ich wyrazie zaskoczenie i
zmieszanie. Aż do tej chwili lojalność jego wyznawców była niezachwiana. Nie chciał, aby
się dowiedzieli, że jego plany mogą zostać pokrzyżowane z taką łatwością.
- I teraz zostało jedynie wspomnienie – powiedział, podnosząc się i pozwalając swym
szponom rozpostrzeć się z wyćwiczoną gracją. – Wysłałem intruza do krainy Myrkula, gdzie
zapłaci za swe zbrodnie całą wiecznością cierpienia.
Wtedy pieśń zaczęła się na nowo. Czarny Lord odczuł ulgę, że jego kłamstwo zostało
przyjęte. Mimo tego przez resztę wieczoru był zaniepokojony zwycięstwem, które sprzątnięto
mu sprzed nosa.
Kilka godzin później, będąc sam w swej komnacie, usiadł i zaczął rozmyślać.
- Elminsterze – powiedział na głos – nikt z wyjątkiem ciebie nie ośmieliłby się
przeszkadzać mi w planach.
Bane zmiażdżył w uścisku swój puchar.
- Już bardzo niedługo zajmiesz miejsce Thurbal, a twe przedśmiertne męki staną się w
moim królestwie legendą! Za to, co zrobiłeś, nie tylko chcę cię ujrzeć martwego, ale po tym,
jak zabezpieczę Niebiańskie Schody, zamienię twoją drogocenną Cienistą Dolinę w dymiący
lej! Przysięgam!
Czarny Lord poczuł, że ze zniszczonego kielicha wydostało się wino i zaplamiło mu
ubranie. Zwrócił wzrok na puchar i przeklął go, lecz naczynie nie odzyskało swego kształtu.
Rzucił nim przed pomieszczenie i wezwał Blackthorne’a, by przyniósł mu następny.
- Mój panie – powiedział mag zniżając głowę.
- Skrytobójcy?
- Wyruszyli, lordzie Bane. Oczekujemy wieści o ich powodzeniu.
Bane skinął głową i zamilkł, wpatrzony w przestrzeń. Blackthorne nie poruszył się,
jako że nie został jeszcze odesłany. Bóg i jego wysłannik zostali tak przez blisko trzydzieści
minut, zanim maga złapał skurcz w nodze i mimowolnie przeniósł ciężar ciała. Bane powoli
spojrzał w górę.
- Blackthorne – powiedział, jak gdyby zapomniał o obecności drugiego mężczyzny. –
Ronglath Knightsbridge.
- Tak, mój panie?
- Chcę, żeby Knightsbridge poprowadził jeden z kontyngentów z Cytadeli Kruka w
natarciu na Cienistą Dolinę. Ma wiele do odpokutowania i może być skłonny zrobić to, czego
inni nie będą, i to bez wahania – rzekł bóg.
- Część jego oddziałów może żywić do niego urazę, lordzie Bane. Uważa się go za
tego, który zawiódł miasto…
- Ale nie zawiódł mnie! – odparł Bane. – W każdym razie jak dotąd. Trzymaj się
swoich obowiązków i więcej nie poddawaj w wątpliwość moich słów.
Blackthorne opuścił wzrok.
- Osobiście dostarcz mą wieść w tej sprawie – ciągnął bóg. – Jak tam będziesz, zbadaj
gotowość naszych oddziałów i werbowanie najemników.
- Jak mam podróżować, lordzie Bane?
- Skorzystaj z zaklęcia wysłannika, głupcze. To po to cię go nauczyłem.
Mag czekał.
- Możesz odejść – rzucił Czarny Lord.
Blackthorne zmarszczył czoło, rozłożył szeroko ramiona i zaczął recytować zaklęcie
wysłannika. Wiedział, że – przy całej niestabilności magii w Krainach – to tylko kwestia
czasu zanim zaklęcie zawiedzie. Mógł zostać wtrącony w postać kruka lub zmieniony w coś
dalece gorszego. Czar mógł go nawet zabić. Lecz kiedy mag skończył inkantację, przemienił
się w dużego kruka, który poszybował w kierunku ściany, a potem zniknął. Tym razem czar
zadziałał zgodnie z planem.
Zostawszy sam w komnacie, Bane zorientował się, że ma się nad czym zastanowić.
***
Ronglath Knightsbridge wbił miecz w podłogę, a potem uklęknął przed nim na jedno
kolano. Opuścił głowę i obiema rękami chwycił rękojeść. Pomimo ostatniego nadmiernego
zatłoczenia przyznano mu w Cytadeli Kruka osobiste kwatery. Kiedy jadł posiłki, nikt inny
nie siedział przy jego stole. Kiedy trenował z mieczem albo buzdyganem, na sesje przybywał
tylko jego instruktor. W większości przypadków był zostawiony zupełnie sam.
Knightsbridge dopiero przekroczył czterdzieści zim. Miał krótko przycięte,
szpakowate włosy, lazurowe oczy, wąsy i głęboko pooraną dziurami, spaloną słońcem skórę.
Rysy miał silnie zaznaczone i charakterystyczne. Miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i
był imponującej budowy.
Przez całe swe życie służył Twierdzy Zhentil, lecz teraz był w niełasce, i z
przyjemnością odebrałby sobie życie, gdyby nie wtrącenie się Tempusa Blackthorne’a.
Blackthorne – z powodu swych podjętych w dobrej wierze sentymentów przyjaźni i
lojalności – skazał Knightsbridge’a na daleko większą karę, niż byłaby mu w stanie
wymierzyć sama śmierć. Mężczyzna odegnał od siebie te myśli.
Miał innych, przeciw którym mógł skierować swą nienawiść. Był czarnoksiężnik
Sememmon, na przykład, który zwracał się do niego jako do „wybrańca” i śmiał się ze
szpiega, szydząc z niego w obecności innych przy każdej możliwej okazji. Knightsbridge
wiedział, że czarnoksiężnik oburzał się z powodu powiązania, jakie szpieg miał z Bane’em
poprzez Blackthorne’a. Gdyby tylko wiedział, jak bardzo Knightsbridge pragnęła samemu
przeciąć tę więź, zaśmiałby się na ironię sytuacji.
A poza tym był człowiek, który był naprawdę odpowiedzialny za wszystko, czemu
Knightsbridge stawiał czoła – Kelemvor Lyonsbane.
Gdyby nie jego ingerencja szpieg nigdy nie zostałby odkryty, a męki, przez jakie
przeszedł, nigdy by się nie zdarzyły. Gdyby nie Kelemvor, jego plan zhańbienia Arabel miał
szansę się powieść.
Mężczyzna mocniej ścisnął rękojeść miecza, dopóki kości jego palców nie stały się
białe. Nagle odrzucił głowę do tyłu i wydał z siebie krzyk wściekłości, który odbił się echem
po korytarzach fortecy, do służby w której mężczyzna został wyznaczony. Krzyk był
pierwszym dźwiękiem, jaki wydał z siebie Knightsbridge od chwili przybycia do cytadeli.
Nikt nie zapukał do drzwi, by sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Nikt nie przybiegł,
jak powinno być na wołanie oficera.
Echa krzyku umilkły i Knightsbridge usłyszał za sobą dźwięk.
- Ronglath – powiedział Tempus Blackthorne – przynoszę wieść od lorda Bane’a.
Mężczyzna wstał i wyszarpnął miecz z podłogi. Nie odezwał się, kiedy mag
przekazywał wiadomość od Czarnego Lorda.
- Chodź ze mną, razem to ogłosimy! – rzekł Blackthorne, nieświadom płonącej w
oczach przyjaciela z dzieciństwa nienawiści. – Wymaszerujecie z cytadeli w kierunku ruin
Teshwave, gdzie czekają mający dołączyć do naszych szeregów najemnicy. Armie zgromadzą
się pod Voonlar, aby oczekiwać na sygnał do natarcia na dolinę. Oczywiście są też inne
oddziały wysyłane w różnych kierunkach, ale tym nie musisz sobie obciążać głowy.
Knightsbridge poczuł, jak trzęsą mu się ręce. Miecz nie wrócił jeszcze do pochwy.
- Kelemvor – powiedział, sprawdzając brzmienie własnego głosu, chowając miecz i
wychodząc za wysłannikiem z pomieszczenia.
- O czym mówiłeś?
Knightsbridge odkrzyknął.
- O długu do uregulowania – odparł. – Modlę się, bym dostał szansę.
Mag skinął głową i poprowadził szpiega do sali zgromadzeń, gdzie już zaczął się
zbierać tłum. Knightsbridge popatrzył na morze twarzy i w sercu zaczęła mu migotać
nadzieja.
Mogę się zrehabilitować w tej bitwie, pomyślał. A potem się zemszczę.
10
TILVERTON
Kelemvor pracował długo w nocy, aby skończyć wózek, mający służyć do
przewożenia Cyrica. Choć ból z zadanych mu ran był dotkliwy, ignorował go. Rany nie były
na tyle poważne, by powstrzymać go przed wykonaniem zadania, a chciał wyruszyć do
Tilverton z pierwszym brzaskiem. Kiedy już był przekonany, że przerobiony przez niego wóz
spełni oczekiwania, położył się obok niego i zapadł w głęboki sen.
Midnight usiadła z Cyriciem, trzymając wartę, podczas gdy Kelemvor i Adon spali.
- Zostałaś ze mną – powiedział złodziej. – Nie sądziłem, że to możliwe.
- Czemu myślisz, że miałabym cię opuścić? – spytała prawdziwie zmartwiona
czarodziejka.
Minęła chwila, zanim Cyric przemówił, jak gdyby próbował przez ten czas pozbierać
słowa i ułożyć je w prawidłowym porządku.
- Jesteś pierwszą osobą, która mnie nie opuściła – rzekł. – Tak czy inaczej, to jest to,
czego oczekiwałem.
- Nie mogę w to uwierzyć – odparła Midnight – twoja rodzina…
- Nie mam żadnej – powiedział.
- Żadnej żyjącej? – spytała łagodnie.
- W ogólne żadnej – odrzekł Cyric z nutą rozgoryczenia, która zdziwiła czarodziejkę.
– Porzucono mnie w twierdzy Zhentil jako niemowlę. Na ulicy znaleźli mnie łowcy
niewolników. Kupiła mnie od nich zamożna rodzina z Sembii, wychowując, jakbym był ich
własnym dzieckiem, dopóki nie skończyłem dziesięciu lat. Pewnej nocy usłyszałem jak się
kłócą, tak jak to się często zdarza rodzicom. Ale przedmiot sporu nie było ich niezadowolenie
sobą nawzajem, lecz ich wstyd z mojego powodu.
- Jeden z naszych sąsiadów dowiedział się prawdy o mnie, a moi „rodzice” nie czuli
nic prócz poniżenia z powodu ich mrocznego sekretu. Stanąłem przed nimi i zagroziłem, że
odejdę, jeśli wprawiam ich w takie zakłopotanie. – Oczy złodzieja zwęziły się, a jego wargi
ściągnęły w okrutnym, szelmowskim uśmieszku. – Nie powstrzymywali mnie. Podróż z
powrotem do twierdzy Zhentil była bardzo długa. Kilka razy niemal zginąłem. Ale uczyłem
się.
Midnight odgarnęła włosy z czoła
- Przykro mi. Nie musisz opowiadać dalej.
- Ale chcę! – rzucił ostro Cyric. – Nauczyłem się, że robi się to, co musi, żeby
przeżyć, nawet jeśli to oznacza odbieranie życia innym. Przybyłem do czarnej skorupy znanej
jako twierdza Zhentil, gdzie próbowałem dowiedzieć się czegoś o mojej przeszłości. Ale,
rzecz jasna, żadnych odpowiedzi nie było można znaleźć. Zostałem złodziejem, a moje
poczynania wkrótce ściągnęły na mnie uwagę gildii złodziei. Jego przywódca, Marek, przyjął
mnie i nauczył wszystkich sekretów i sztuczek profesji. Szybko chwytałem.
- Przez długi czas robiłem wszystko, co kazał mi Marek. Aż się paliłem, żeby
zadowolić tego łotra o czarnym sercu. Wiele lat zabrało mi, żeby uświadomić sobie, że
wymagało to ode mnie coraz więcej i więcej, aby ujrzeć jego cenne, nieznacznie skinienie
aprobaty.
- Pewnego dnia, kiedy miałem szesnaście lat, uwaga Marka zwróciła się na nowego
rekruta, który był w tym samym wieku co ja, kiedy przywódca gildii wziął mnie z ulicy.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że znowu zostałem wykorzystamy i postanowiłem odejść. Gdy
moje plany ujawniły się, gildia wyznaczyła cenę za moją głowę. Nikt nie chciał mi pomóc,
kiedy próbowałem uciec z twierdzy Zhentil. Jak sądzę, nie powinno mnie to dziwić. Ludzie,
którzy uważałem za sprzymierzeńców, nie mieli już ze mnie pożytku. Nie udałoby mi się w
ogóle wydostać z miasta, gdyby nie mój talent do ostrza. Nawet wtedy był ponadprzeciętny.
Tej nocy, której odszedłem, ulice spłynęły krwią.
Midnight opuściła głowę.
- Co stało się później?
- Spędziłem osiem lat na trakcie, używając mych umiejętności, by zaspokoić tę jedna
pasję, którą rozwijałem w sobie, od kiedy byłem chłopcem: podróżowanie. Lecz
gdziekolwiek bym się nie udał, ludzie byli wszędzie tacy sami. Bieda i nierówność były tak
samo powszechne jak bogactwo i splendor. Miałem nadzieję znaleźć braterstwo i równość,
miast tego znajdowałem nikczemność i wykorzystywanie. W jakiś sposób, myślałem, uda mi
się uciec manowcom mojej młodości i odnaleźć miejsce, gdzie przeważały szczerość i
uczciwość. Ale takie miejsce nie istnieje. Nie w tym życiu.
Midnight zwiesiła głowę.
- Przykro mi z powodu twoje bólu.
Cyric wzruszył ramionami.
- Życie to ból. Już się z tym pogodziłem. Ale nie żałuj mnie tylko dlatego, że mój
ogląd jest wyraźniejszy od twojego. Żałuj siebie. Już niedługo prawda cię otrząśnie.
- Mylisz się. Chodzi po prostu o to, że tak wiele jeszcze nie widziałeś Cyricu. Zostałeś
okradziony z tak wielu radości, jakie życie ma do zaoferowania.
- Doprawdy? – odparł złodziej. – Masz na myśli miłość i śmiech? Dobrą kobietę, być
może?
Cyric roześmiał się.
- Miłość to też kłamstwo.
Czarodziejka odgarnęła włosy z twarzy.
- Czemu tak mówisz?
- Miałem dwadzieścia cztery lata, kiedy zdałem sobie sprawę, że moje życie nie ma
żadnego kierunku, żadnego prawdziwego znaczenia. Powróciłem do twierdzy Zhentil i tym
razem me wysiłki odnalezienia korzeni spotkały się z pewnym ograniczonym sukcesem.
Powiedziano mi, że moja matka była młoda i szaleńczo zakochana w oficerze Zhentarimów.
Kiedy zaszła w ciążę, wyrzucił ją, utrzymując, że dziecko nie jest jego. Trafiła do biednych i
bezdomnych, którzy troszczyli się o nią, dopóki się nie urodziłem. Wtedy mój ojciec
powrócił, zamordował ją, a mnie sprzedał z solidnym zyskiem. Zupełnie jak w romansie z
bajki, nie uważasz?
Midnight nie odezwała się. Siedziała i wpatrywała się w ogień.
- Słyszałem inne wersje tej historii, ale tę właśnie uważam za prawdziwą.
Opowiedziała mi ją żebraczka, która twierdziła, że zaprzyjaźniła się z moją matką. Nie
potrafiła jednak podać mi imienia tego, który mnie począł, ani powiedzieć mi, co się z nim
stało. Szkoda, doprawdy. Z niecierpliwością, oczekiwałbym na miłą, długą pogawędkę z tym
mężczyzną, zanim poderżnąłbym mu gardło.
- W końcu Marek i gildia zaproponowali, że ponownie mnie przyjmą, lecz
odmówiłem. Odmowa nie została przyjęta i byłem zmuszony raz jeszcze zbiec z miasta.
Wtedy jednak, kiedy odszedłem z twierdzy Zhentil, czułem się, jakbym zostawiał całą swą
przeszłość za sobą. Spróbowałem zacząć od nowa, wybierając życie wojownika. Ale moja
przeszłość zawsze mnie dopada i zmusza, bym szedł dalej. Mając nagrodę Mystry, miałem
nadzieję podróżować daleko, być może przez pustynię. Tak naprawdę nie wiem, gdzie – po
prostu do miejsca, gdzie będą mógł odnaleźć trochę spokoju.
Czarodziejka odetchnęła głęboko.
Cyric zaśmiał się.
- Teraz znamy nawzajem swoje sekrety i nie masz już powodu się obawiać.
- Nie wiem, o co ci chodzi – odpowiedziała Midnight, starając się ukryć
zaniepokojenie. – Jakie z moich sekretów znasz?
- Tylko jeden, Ariel – odparł.
- Słyszałeś moje prawdziwe imię…
- Nie starałem się tego dowiedzieć – rzekł. – Gdybym mógł je zapomnieć, zrobiłbym
to, choć to jest piękne imię.
Złodziej głośno przełknął ślinę.
- Nie ma nikogo żywego, kto wiedziałby wszystko to, co ci powiedziałem. Gdybyś
chciała mnie zniszczyć, nie mógłbym cię powstrzymać. Poinformuj gildię o tym, gdzie się
znajduję, i już jestem martwy.
Czarodziejka pogładziła go po twarzy.
- Nawet mi to przez myśl nie przeszło – rzekła. – Tajemnice są bezpieczne między
przyjaciółmi.
Cyric przechylił głowę na bok.
- Więc tym właśnie jesteśmy, przyjaciółmi?
Midnight skinęła głową.
- Jakże interesujące – powiedział złodziej. – Przyjaciele.
Rozmawiali ze sobą długo w noc, a kiedy przyszła kolej Adona na wartę, Midnight go
nie obudziła.
Do rana, po tym jak Kelemvor zmienił czarodziejkę na straży i Cyric miał szansę
pospać, ból od ran złodzieja zelżał na tyle, że pozwolił mu usiąść. Cyric miał nawet siłę, by
zjeść z pozostałymi, choć nie było do podziału nic ponad parę porcji gulaszu z grasicy.
Po porannym posiłku złodziej poprosił Midnight o przyniesienie swego łuku i objaśnił
jej, jak go prawidłowo używać. Czarodziejka wzięła na cel dużego, czarnego ptaka, który
krążył nad drużyną, od kiedy zaczęli jeść. Instynkt Cyrica połączony z ogromną siłą Midnight
pozwoliły go ustrzelić. Adon odnalazł zestrzelone stworzenie i śmiałkowie upiekli jego
mięso.
Po nocnym odpoczynku klerykowi do pewnego stopnia wrócił słuch. Pierwsze objawy
tego postępu nadeszły, kiedy okazało się, że Adon nie potrzebuje już lekkiego uderzenia
stalowym nałokietnikiem Kelemvora, aby zdać sobie sprawę, że krzyczy wojownikowi w uch,
zamiast mówić normalnym tonem. Utrata słuchu w żadnym jednak stopniu nie powstrzymała
kapłana przed mówieniem. Choć teraz, kiedy wyrażał swe kwieciste opinie, wytężał się, by
siebie samego usłyszeć, jak gdyby nie mógł ryzykować całkowitego potępienia, które z
pewnością by nastąpiło, gdyby jego ważne stwierdzenia na temat prawej ścieżki Sune nie
zostały wypowiedziane odpowiednim tonem i odpowiednio głośno.
Kiedy śmiałkowie dokończyli jeść pieczonego ptaka, spakowali swój dobytek i
dosiedli dwóch pozostałych koni. Kelemvor ponownie skazany był na towarzystwo Adona, a
zbudowany przez wojownika wózek przywiązano do wierzchowca Midnight.
Jazda okazała się dla rannego złodzieja zaskakująco wygodna, mimo zapoconego,
skórzanego uścisku noszy. Aż do późnego ranka wstrząsy zdarzały się jedynie od czasu do
czasu. W pewnym momencie jedno z kół wózka roztrzaskało się na ogromnym kamieniu
leżącym na drodze. Nie dało się go naprawić. Kelemvor był zmuszony odciąć konstrukcję i
odrzucić ją na bok traktu. Resztę podróży Cyric przejechał z Midnight.
Gdy bohaterowie po raz pierwszy dostrzegli bramy Tilverton, na horyzoncie pojawiła
się burza. Groźba złej pogody wisiała nad ich głowami od początku wyprawy. Za
złowieszczymi, czarnymi chmurami ukazywało się stalowoszare niebo. Przez cały ranek w
dużej odległości widoczne były niewielkie błyski piorunów, a poprzez równiny dolatywał ryk
dalekiej nawałnicy.
W kilka godzin później dotarli do miasta Tilverton, gdzie zostali natychmiast
zatrzymani przez grupę mężczyzn noszących białe tuniki z insygniami Purpurowych
Smoków. Ludzie ci byli zmęczeni i bardzo brudni, ale czujni. Sześć kusz przygotowano i
wycelowano, zanim nawet dowódca cormyrskiego patrolu poprosił ich o okazania glejtu.
Kelemvor odnalazł fałszywy dokument, kupiony przez Adona w Arabel i wręczył go
kapitanowi. Dowódca patrolu przejrzał go, oddał wojownikowi i machnął ręką, aby jechali.
Minęli patrol i bez przeszkód wjechali do miasta.
Drużyna wstąpiła do Tilverton zmęczona i bez humoru. Dochodziła godzina zenitu, a
ich żołądki warczały jak wyrywające się na wolność zwierzęta. Cyric był wycieńczony
podróżą. Kiedy bohaterowie zatrzymali się przez karczmą, spróbował zsiąść z konia
Midnight. Zszedł na ziemię i zatoczył się z jękiem w tył na czerwonogrzywe zwierzę. Jego
drugie podejście do chodzenia powiodło się jedynie odrobinę lepiej. Oddalił się od
wierzchowca o dwa kroki i nie mógł ujść dalej.
Czarodziejka zsiadła z konia i zarzuciła sobie rękę złodzieja na szyję. Midnight była
wyższa niż ten szczupły, ciemnowłosy mężczyzna, musiała więc pochylić się lekko,
pomagając mu wtoczyć się do normy, niezwłocznie rzucił się na pomoc czarodziejce,
wojownik natomiast zsiadł z wierzchowca i poprowadził oba konie do stajni, która
znajdowała się za wykonanym z szarego kamienia budynkiem karczmy.
Znak ponad drzwiami nadawał gospodzie nazwę Uniesiona Karafka. Gdy Midnight i
Ado wytężali się, by dosięgnąć klamki, zauważyli siedzącego w cieniu obok wejścia młodego
człowieka o bladoszarych oczach.
- Prosimy o wspomożenie, jeśli łaska – powiedziała czarodziejka, próbując lepiej
pochwycić osuwającego się złodzieja.
Młody mężczyzna nie przestawał wpatrywać się dokładnie na wprost przed siebie,
ignorując jej prośbę.
Wtem na miasto zaczął padać brudny, brązowy deszcz. Midnight wreszcie poradziła
sobie z drzwiami i z pomocą Adona wciągnęła Cyrica do środka. Kopnięciem zatrzasnęła za
sobą drzwi karczmy i doprowadziła złodzieja do drewnianego krzesła w pobliżu wejścia. W
pierwszej chwili pomyślała, że gospoda jest opuszczona, ale potem zobaczyła migoczącego
światło i usłyszała głosy w jednej z sal jadalnych. Zawołała, lecz jej prośby o pomoc
pozostały bez odpowiedzi.
- Do diaska – syknęła. – Adonie, ty zostań tutaj z Cyriciem.
Czarodziejka wyruszyła na poszukiwanie karczmarza.
Wchodząc do głównej izby zobaczyła, że jest ona zatłoczona. Po pomieszczeniu
porozrzucani byli ludzie. Niektórzy z nich wyglądali na żołnierzy, nosili herb Purpurowych
Smoków. Kilku z nich było rannych, choć ich cięcia zabandażowano. Pozostali zdawali się
być jedynie cywilami. Wszyscy wyglądali na ponurych i zamkniętych w sobie.
- Gdzie jest karczmarz i jego sługi? – spytała najbliższego żołnierza Midnight.
- Poszli się modlić, jak sądzę – odpowiedział mężczyzna. – To jakoś ta pora.
- Zawsze jest jakoś ta pora – powiedział inny, pieszcząc swój napitek.
- Nie rozumiem – odparła czarodziejka. – Nie ma tu nikogo, kto zajmuje się gospodą?
Żołnierz wzruszył ramionami.
- Na górze jest może jakiś gość, albo dwóch. Nie wiem. – Midnight obróciła się na
pięcie, ale mężczyzna ciągnął dalej. – Możesz po prostu wziąć, co potrzebujesz. Nikogo to nie
będzie obchodziło.
Czarodziejka wyszła z głównej izby, kręcąc z niedowierzaniem głową. Wróciła do
holu wejściowego, gdzie przy Cyricu stał Adon.
- Gdzie Kel? – spytała. Kleryk wzruszył ramionami i popatrzył na drzwi wejściowe,
bezradnie rozkładając ręce.
Midnight ponownie przeklęła i wybiegła z karczmy. Zobaczyła plecy Kelemvora w
odległym końcu ulicy i zawołała do niego.
- Dokąd idziesz? Jesteś mi coś winny!
Wojownik zatrzymał się i opuścił głowę. To, co Jestem ci winny, to wynieść się z
twojego życia, pomyślał. Zbyt wiele jest między nami sekretów, zbyt wiele pytań, na które
nie podobałyby ci się odpowiedzi.
Zdecydował się jednak nic z tego Midnight nie mówić. Zamiast tego odszczeknął. –
Dług będzie spłacony – i poszedł dalej swoją drogą.
Czarodziejka stała przez chwilę drżąc, a potem zawróciła do karczmy i usiadła przy
Cyricu.
- Może on potrzebuje trochę czasu – powiedział Adon, trochę głośniej niż powinien.
- Może mu to zabrać całe życie – odparła. Jej surowa mina rozpłynęła się, kiedy
otworzyły się drzwi. Midnight podniosła się. W przejściu stał siwy mężczyzna, który oglądał
już więcej niż pięćdziesiąt zim. Wyraz jego twarzy był chłodny, kiedy spojrzał na
podróżników. Przeszedł obok nich do małego przedsionka i zniknął, ignorując czynione przez
czarodziejkę próby zwrócenia jego uwagi. Gdy wynurzył się z pomieszczenia, cuchnąc
jakimś wstrętnym trunkiem, był zdziwiony, że podróżni nadal tam stali.
- Czego chcecie? – zapytał w końcu.
- Żywności, kwatery, być może trochę informacji…
Stary mężczyzna machnął ręką na jego słowa.
- Możecie sobie wziąć pierwsze dwie. Nikt was nie będzie powstrzymywał. Za
informacje trzeba zapłacić.
Midnight pomyślała, że mężczyzna jest szalony.
- Nie mamy żadnej monety, aby zapłacić za zakwaterowanie, lecz być może
moglibyśmy zapewnić ci ochronę przed tymi, co pragnąć okraść cię z twych cennych usług…
- Okraść mnie? – powiedział mężczyzna, zaniepokojony. – Źle mnie zrozumiałaś.
Pochylił się bliżej. Zapach taniego trunku sprawił, że czarodziejka odsunęła się.
- Nie można ukraść czegoś, o co ktoś już nie dba! Bierzcie, co się wam żywnie
podoba!
Mężczyzna wrócił do przedsionka. – Już o to nie dbam! Wykrzyknął z ciemnego
pomieszczenia. Midnight popatrzyła na pozostałych i pokonana oparła się o ścianę.
- Powinniśmy chyba przynieść nasze rzeczy – powiedziała w końcu. – Może będziemy
musieli tu trochę zostać.
Przenieśli swój ekwipunek do pierwszego wolnego pokoju, a potem Adon wziął
klucze, które wisiały za ladą małego pomieszczenia, gdzie leżał pijany karczmarz.
Wyposażony w dwa łóżka pokój zajęty przez bohaterów, był całkiem przytulny. Kleryk
ułożył swoje rzeczy na jednym z posłań i zabrał się do zmiany odzienia, nie zwracając uwagi
na obecność czarodziejki.
Na zewnątrz wciąż padało i w pokoju panował półmrok, więc Midnight zapaliła przy
łóżku małą latarenkę. Adon pobieżnym badaniem sprawdził stan Cyrica, a potem wybrał się
na obchód miasta.
Czarodziejka pomogła rannemu mężczyźnie pozbyć się odzieży, śmiejąc się, gdy oblał
go rumieniec.
- Nie obawiaj się – powiedziała w pewnym momencie. – Jestem kompletną amatorką.
Cyric skrzywił się.
- Dobrze ci idzie – rzekł, podciągając przykrycie z powrotem pod szyję.
- Będę spała na podłodze – powiedziała w końcu Midnight. – Tak będzie lepiej dla
moich pleców. Pamiętaj, żeby trzymać się ciepło pod przykryciem.
Złodziej zmarszczył brew.
- Za stary Jestem, żeby mi matkować. Powinnaś martwić się o siebie, nie o mnie…
Czarodziejka uniosła rękę, gestem dając mu znać, żeby przestał.
- Musimy przypilnować, żebyś wydobrzał – rzekła łagodnie. – Musisz nabrać sił przed
twoją podróżą.
Cyric wydawał się skonsternowany.
- Jaką podróżą?
- Przed twoim poszukiwaniem lepszego miejsca – odparła. – Odtąd nie musisz mi już
towarzyszyć. Droga z Tilverton do Cienistej Doliny powinna być z grubsza czysta. Mogę się
tam dostać sama.
Mężczyzna pokręcił głową i spróbował usiąść na posłaniu. Midnight delikatnie
pchnęła go z powrotem na łóżko.
- Nie ma potrzeby – powiedział. – Nie ma potrzeby, żebyś jechała dalej sama.
- Ależ Cyricu, nie mogę cię prosić, żebyś ze mną podążył. Musisz odpocząć, wyleczyć
się…
Złodziej podjął już decyzję.
- W tym miejscu muszą być jakieś eliksiry lecznicze. Medykamenty, maści. Wszystko
w tym mieście wydaje się być do wzięcia. Znajdź kogoś, kto mnie wyleczy, a zostanę przy
tobie tak długo, jak będziesz mnie potrzebowała.
- Nie wyjechałabym, dopóki byś nie wydobrzał – odrzekła.
- Masz pilną misję. Nie możesz sobie pozwolić na czekanie.
- Wiem o tym – odparła Midnight – alei tak bym została. W końcu jesteś moim
przyjacielem.
Cyric uśmiechnął się po raz pierwszy od długiego czasu.
***
Kelemvor był sam na ulicy. Dokładnie nad jego głową wisiała burza, a krople deszczu,
teraz pomarańczowe, kapały na niego, kiedy szukał kuźni. W końcu znalazł kowala
pracującego ciężko pod osłoną warsztatu. Deszcz padał coraz mocniej, więc wojownik
pochylił się i wszedł do środka.
Kowal był krzepkim mężczyzną z budowy podobnym do Kelemvora. Miał czarne,
kręcone włosy, a ciało jego obnażonych ramion było miejscami posiniaczone, w innych
miejscach poprzepalane na czarno. Mężczyzna nie podniósł wzroku znad swej roboty, gdy
Kelemvor zbliżył się do niego. Podkowy z jasnego metalu, jakie przygotowywał dla stojącego
opodal konia, były już niemal gotowe. Kowal odwrócił się, by sprawdzić parę, którą odłożył
na bok do schłodzenia.
- Potrzebuję chwili twojego czasu – powiedział Kelemvor.
Kowal zignorował wojownika, skupiając spojrzenie na swej pracy. Wojownik głośno
odchrząknął, lecz i to zostało zignorowane. Na szczęście Kelemvorowi było zimno, był
zmęczony i nie w nastroju, by dać się urazić.
Wojownik ściągnął z siebie części pancerza, w której trafiły go strzały rozbójników.
Rzucił elementami swej płytowej zbroi wprost w kowala, wytrącając mu z rak rozgrzane do
czerwoności narzędzia. Mężczyzna zgiął się w pół, by podnieść przyrząd, zanim zapali się
słoma u jego stóp, a potem przyjrzał się pancerzowi. Następnie spojrzał w górę, na
poszarpane ciało na ramieniu wojownika, gdzie usadowiły się części strzał rabusiów.
- Mogę to naprawić – powiedział pozbawionym emocji głosem kowal – ale dla twoich
ran nie mogę nic zrobić.
- Czy w Tilverton nie ma uzdrowicieli? – zapytał Kelemvor. – Widziałem ponad
dachami warsztatów na tej ulicy dużą świątynię.
Mężczyzna odwrócił się od niego.
- Świątynię Gonda.
- Dobrze, widziałem świątynię Gonda. Muszą tam być jacyś klerycy, którzy…
- Zdejmij z siebie resztę zbroi, żebym mógł zabrać się do roboty – przerwał kowal. –
Potem będziesz mógł sobie iść do świątyni. Ja leczę tylko metale.
Kelemvor oddał mężczyźnie zbroję i założył na siebie jakieś wzięte z zasobów
drużyny odzienie. Kowal pracował w ciszy, ignorując pytania wojownika, niezależnie od
tego, czy były one wykrzykiwane, czy formułowane w najuprzejmiejszy sposób, do jakiego
wojownik mógł się przemóc. Kiedy mężczyzna skończył już wyklepywać młotem pancerz,
odmówił wzięcia jakiejkolwiek zapłaty.
- To mój obowiązek względem Gonda – powiedział, kiedy Kelemvor powędrował z
powrotem na ulicę.
Pomimo deszcz wojownik bez trudności odnalazł świątynię Gonda. Od czasu do czasu
mijał tubylca błąkającego się po ulicach albo leżącego na trotuarze przed warsztatem, lecz
ludzie, których spotykał, nie zwracał uwagi na jego obecność, ich oczy były puste, wpatrzone
w coś, co jedynie oni mogli zobaczyć. Oprócz tego znalazł jeszcze największe skupisko
kuźni, jakie kiedykolwiek widział na jednym obszarze, choć przeważnie były one
opuszczone.
Kiedy wreszcie dotarł do świątyni, zobaczył, że wejście do niej ma postać wielkiego
kowadła. Sam budynek wykonany był z surowych, potężnych brył i wyrastał w górę,
przytłaczając swoją wielkością położone wokół chałupy i warsztaty. Wewnątrz niej płonęły
ognie, a od wejścia dobiegał nie kończący się chór modłów.
Gdy Kelemvor wszedł do sanktuarium, zdziwił go ogromny rozmiar głównej Sali.
Jeśli w świątyni były kwatery wysokich kapłanów, z pewnością musiały znajdować się pod
ziemią, jako że każdy metr kwadratowy przestrzeni parteru został poświęcony na tę komnatę.
W komnacie czciciele tłoczyli się wokół zakapturzonego wysokiego kapłana, który
stał na szczycie ogromnego, kamiennego kowadła. Z obu stron ołtarza widoczne były
gigantyczne kamienne dłonie, w jednej z nich umieszczony był ogromny młot. W czterech
rogach otaczających zakapturzonego mężczyznę zapalone były ognie. Wznoszące się do
sufitu i podtrzymujące łukowe sklepienie kolumny, wyrzeźbione były w formie mieczy, z
okna obramowane były zazębiającymi się i łączącymi seriami młotów. Trudno było dokładnie
zrozumieć słowa wysokiego kapłana, jako że ciągłe nawoływanie zgromadzonych zagłuszało
wszystko z wyjątkiem kilku kluczowych wyrazów. Jasne było jednak, że człowiek ten
wygłasza nieskończoną serię pochwał na cześć swego boga i w równej słów potępia
mieszkańców Tilverton.
- Bogowie przemierzają Krainy! – wykrzyknął mężczyzna obok Kelemvora. –
Dlaczego lord Gond nas porzucił?
Ale jego słowa zostały pochłonięte przez nie mający końca potok śpiewów i krzyków.
Kelemvor ocenił, że niemal cała ludność tego małego miasteczka stłoczyła się w świątyni,
choć od czasu do czasu kilku wyznawców wędrowało na zewnątrz.
- Zaczekajcie! – zawołał kapłan, kiedy ludzie zaczęli wychodzić. – Lord Gond nas nie
opuścił Dał mi dar leczenia, aby utrzymać nas w dobrej wierze, zanim przybędzie!
Niewielu ludzi zdawało się to przekonywać, niektórzy jednak w efekcie zostali.
Słuchając tilvertończyków Kelemvor dowiedział się, że poświęcili się wyłącznie
kultowi Gonda, boga kowali i rzemieślników. Kiedy opowieści o przemierzających Krainy
bogach dotarły do miasta, ludzie zaczęli się przygotowywać na przybycie ich bóstwa. Stali w
gotowości, czekając na jakiś znaj, jakąś łączność.
Czekali na próżno. Gond ujawnił się w Lantan i nie uczynił ani jednej próby
skontaktowania się z oddanymi mu czcicielami w Tilverton. Kiedy mała grupa wysłana z
miasta dotarła tam i zażądała audiencji u boga, odmówiono im. Gdy nalegali, dwóch z nich
zostało zamordowanych, a reszta zmuszona ratować życie ucieczką. Kiedy o całej tej historii
dowiedziała się ludność miasteczka, ich duch załamał się. Obecnie spędzali niemal każdą
chwilę swej aktywności w świątyni, starając się skontaktować ze swym bogiem, starając się
obalić to, co już w głębi serc wiedzieli.
Gonda nie obchodziło Tilverton.
Kelemvor miał już zamiar opuścić świątynię, kiedy zauważył srebrnowłosego
mężczyznę, stojącego z tyłu komnaty. Przy jego boku stała niska, ciemnowłosa dziewczyna,
której uwaga była przykuta do pięknej, niesamowitej twarzy srebrnowłosego. Zdawało się, że
nikt inny go nie dostrzega. W pewnej chwili mężczyzna odwrócił się od dziewczyny, nie
zauważając jej obecności. Obróciła się i pobiegła za nim. Mężczyzna podszedł do miejsca, w
którym stał Kelemvor, i popatrzył mu w oczy. Na jego twarzy igrał delikatny uśmiech. Oczy
srebrnowłosego były błękitnoszare z malutkimi czerwonym plamkami. Skórę miał bladą,
choć na jego twarzy i ramionach rosły cienkie, srebrne włosy.
- Bracie – powiedział jedynie, a potem odszedł.
Kelemvor odwrócił się i spróbował dogonić mężczyznę albo dziewczynę, ale kiedy
wydostał się na ulicę, srebrnowłosego nigdzie nie było widać.
Postawszy przez moment na purpurowo-zielonym gradzie, jaki padał teraz na
Tilverton, wojownik powrócił do świątyni. Kiedy stawał znowu w tylnej części głównej
komnaty, jego wzrok przyciągnęła młoda kobieta, kapłanka. Ognie wiary nie przygasły w jej
oczach – płonęły wystarczająco jasno, by postawić niebiosa w płomieniach. Była bardzo
piękna i nosiła białą suknię przewiązaną w talii skórzanym pasem. W tkaninę jej szaty
wplecione były zawiłe desenie, a jej ramiona pokrywały naramienniki. Nietypowa mieszanina
delikatnych jedwabi i twardej stali w jakiś sposób przydawała jej wyglądowi więcej mocy.
Wojownik utorował sobie drogę przez tłum i wkrótce rozmawiał już z kapłanką, którą
miała na imię Phylanna.
- Potrzebuję miejsca, w którym mógłbym się zatrzymać – powiedział.
- Będziesz potrzebował więcej niż tylko tego – odparła kapłanka – oceniając po
twoich ranach. Czy jesteś wyznawcą Gonda?
Kelemvor potrząsnął przecząco głową.
- No to mamy coś do omówienia, kiedy nasz uzdrowiciel zajmie się twoimi
zranieniami. – Phylanna odwróciła się i skinęła by podążył za nią. – Wyczuwam, że wiele
wycierpiałeś przez ostatnich kilka dni.
Nie czekała na jego odpowiedź.
Kapłanka zaprowadziła go do niewielkich schodów, które prowadziły w dół do ciasnej
komnaty. Tam czekali, zanim do pomieszczenia wszedł wysoki kapłan, który przerwał na
chwilę swą tyradę przeciw chwiejnej wierze ludności miasteczka. Phylanna zamknęła za nim i
zaryglowała drzwi.
- Nie wolno ci nikomu powiedzieć o tym, czego tu będziesz świadkiem – powiedziała
kapłanka, pomagając Kelemvorowi ułożyć się na plecach na jedynej w pomieszczeniu pryczy.
- Jestem Rull, czciciel Gonda – powiedział kapłan głosem ostrym i łamiącym się od
przedłużonego kazania. – Czy jesteś wyznawcą Dawcy Cudów?
Zanim wojownik zdążył odpowiedzieć, Phylanna położyła mu dłoń na wargach i
odrzekła. – W tych ciężkich czasach nie ma znaczenia, czy on czci lorda Gonda, czy nie.
Potrzebuję naszej pomocy, a my musimy mu jej udzielić.
Rull zmarszczył brew, lecz po chwili skinął głową na zgodę. Kapłan zamknął oczy i
wyjął spory, czerwony kryształ z łańcucha, który miał na szyi. Przesunął nim ponad ciałem
wojownika.
- To cud, że jeszcze chodzisz i masz trzeźwy umysł. Słabszy człowiek mógłby umrzeć
od infekcji, które w sobie nosisz – rzekł po zbadaniu Kelemvora. Wojownik spojrzał na
kryształ i zauważy w jego wnętrzu dziwną, jarzącą się poświatę.
- Kelemvor jest hardy – powiedziała Phylanna. – Nosi swe rany bez narzekania.
- Niezupełnie tak – jęknął wojownik, kiedy wysoki kapłan zabierał się do roboty.
Kapłanka wydawała się zaniepokojona, gdy Rull odprawiał nad rannym rytuał
leczenia. Jego umiejętności jako uzdrowiciela stały się jednakże oczywiste, kiedy jego
zręczne palce pracowały w powietrzu i czarne pręgi otaczające rany wojownika powoli
zaczerwieniły się od krwi. Kapłan pocił się, a jego głos unosił się w uniżonej modlitwie do
Gonda. Phylanna rzucała zaniepokojone spojrzenia na drzwi, bojąc się, że inni mogą
nieświadomie wparować do środka i zniweczyć wysiłki Rulla.
Odłamki drewna, które pozostały w miejscach trafień strzał, uniosły się ku
powierzchni skóry Kelemvora. Phylanna pomogła kapłanowi usunąć je gołymi rękami.
Wojownik przeklął się, krzywiąc się z bólu.
A potem było po wszystkim. Ciało Rulla rozluźniło się, jakby został niemal zupełnie
wyssany z energii. Kelemvor ciężko opadł na pryczę. Jego rany nie były już tak
uwrażliwione, zdał sobie też sprawę, że gorączka zelżała.
- Wiara Rulla jest silna i dlatego został nagrodzony przez bogów – powiedziała
Phylanna. – Twoja wiara też musi być silna, skoro udało ci się przetrwać takie zranienia.
Wojownik skinął głową. Zauważył, że światło wewnątrz kryształu zamieniło się w
lekkie migotanie.
- Głupi i uparty, być może, wciąż jednak bardzo silny – dodała kapłanka.
Kelemvor roześmiał się.
- Masz szczęście, że leżę na płask na plecach, kobieto.
- Pewnie tak.
Choć oboje – Phylanna i Rull – wypytywali Kelemvora o jego sprawy w Tilverton i
przekonania religijne, bardzo niewiele im o sobie opowiedział. Kiedy jednak wojownik
wspomniał o zapłacie za wysiłki kapłana, Rull nic nie powiedział i odszedł.
- Nie chciałem go obrazić – rzekł Kelemvor – w większości miejsc to zwyczaj…
- Kwestie materialne to najmniejsze z naszych zmartwień – odparła kapłanka. – Teraz,
co do twojego zakwaterowania…
Wojownik rozejrzał się po malutkiej, pozbawionej okien celi.
- Mam awersję do zamkniętych przestrzeni.
Phylanna uśmiechnęła się.
- W Uniesionej Karafce może znaleźć się wolny pokój.
Kelemvor przełknął ślinę.
- Mam… awersję… do tej konkretnej karczmy.
Kapłanka skrzyżowała ramiona na piersi.
- No to będziesz musiał zostać ze mną.
Słychać było głośny trzask, a na schodach prowadzących do celi wybuchły
rozwścieczone głosy. Kelemvor usiadł szybko i sięgnął po miecz. Phylanna położyła mu dłoń
na ramieniu i potrząsnęła głową.
- Nie ma takiej potrzeby w świątyni Dawcy Cudów. A teraz połóż się i odpoczywaj,
dopóki nie wrócę.
- Czekaj! – zawołał.
Kapłanka zatrzymała się i odwróciła.
- Kiedy Rull już skończy, poproś go, żeby tu przyszedł – powiedział wojownik. –
Chciałbym go przeprosić.
- Przyślę go pod koniec jego następnego kazania – odrzekła.
- Samego – dodał Kelemvor. – Muszę z nim porozmawiać sam na sam.
Phylanna wydawała się zmieszana.
- Jak sobie chcesz – odparła i szybko opuściła małe pomieszczenie.
Wojownik odpoczywał w celi przez godzinę, czując się w niej coraz bardziej nieswojo
w miarę, jak jego stan się poprawiał. Tłum mieszkańców w świątyni Gonda zachowywał się
głośno i Kelemvor zabawiał się, wsłuchując się w ich krzyki, które mieszały się z kazaniem
Rulla.
- Tilverton zginie! – zawołał ktoś.
- Powinniśmy wszyscy udać się do Arabel albo Eveningstar! – wykrzyknął inny głos.
- Tak! Gond o nas nie dba, a Azoun w pierwszej kolejności ochroni Cormyru, zanim
pomoże nam!
Głos Rulla wzniósł się ponad wołania, a kapłan wdał się w kolejną tyradę wymierzoną
w tych, co odstąpili od kultu Dawcy Cudów.
- Tilverton z pewnością będzie przeklęte, jeżeli porzucimy nadzieję! Lord Gond
obdarzył mnie zaklęciem leczniczym, nieprawdaż? – zawołała kapłan, starając się przez
najbliższe kilka minut przekrzyczeć tłum. Potem kazanie skończyło się i Kelemvor ponownie
usłyszał kroki na schodach. Sięgnął po miecz.
Wojownik odłożył broń, kiedy ujrzał wchodzącego do pomieszczenia Rulla. Kapłan
był widocznie wyczerpany głosowymi pojedynkami ze zgromadzonymi w świątyni ludźmi.
- Chciałeś się ze mną zobaczyć – powiedział osuwając się na posadzkę.
Bez siadania na pryczy Kelemvor zwrócił się w jego kierunku i westchnął.
- Jestem wdzięczny za to, co dla mnie zrobiłeś.
Rull uśmiechnął się.
- Phylanna miała rację. To, że nie czcisz Gonda, naprawdę nie ma znaczenia. Moim
obowiązkiem jako jego kapłanka jest używać danych mi przez niego czarów, by leczyć
wszystkich, którzy potrzebują mojej pomocy.
- A dobrzy ludzie z Tilverton naprawdę wyglądają, jakby bardzo potrzebowali twojej
pomocy – dodał Kelemvor.
- Tak – powiedział Rull – tracą wiarę w lorda Gonda. Ja jestem jedynym, który może
ich przywrócić do grona jego czcicieli.
- A jeśli zawiedziesz?
- Wtedy miasteczko upadnie – odparł kapłan. – Ale tak się nie stanie. W końcu mnie
posłuchają.
- Oczywiście – rzekł wojownik. – Gdyby ludzie z Tilverton wiedzieli, że i ciebie
opuścił lord Gond, a twoja magia lecznicza bierze się jedynie z kamienia, jaki nosisz,
słuchaliby cię nawet mniej niż teraz. Wszyscy odwróciliby się od Gonda na dobre.
Wysoki kapłan podniósł się.
- Magia lecznicza jest we mnie. To dar od Dawcy Cudów, aby pokazać dobrym
ludziom z Tilverton, że ciągle o nich dba, ja…
- Zrobisz, o co cię proszę, Rullu – warknął Kelemvor – albo wydam twój sekret
ludności miasteczka. Nawet jeśli się mylę, uwierzą mi.
Rull zwiesił głowę.
- Czego ode mnie chcesz?
Wojownik usiadł na pryczy.
- Chcę, żebyś pomógł komuś, kto jest ranny daleko gorzej niż ja byłem. Złożyłem
obietnicę, że będę go chronił i muszę jej dotrzymać.
- Nie przypuszczam, aby przypadkiem był czcicielem Dawcy Cudów – odpowiedział
kapłan – ale przecież tak naprawdę to się nie liczy, nieprawdaż?
Kelemvor przekazał Rullowi dokładny opis Cyrica i wysłał go do Uniesionej Karafki.
Kapłan dopiero zdążył opuścić świątynie, kiedy do celi powróciła Phylanna.
- Przyszłam, by zabrać cię do twych kwater na dzisiejszy wieczór, dzielny wojowniku
– powiedziała chwytając Kelemvora za rękę, i wyprowadzając go z pomieszczenia.
***
Adon błąkał się po ulicach, próbując znaleźć kogoś, z kim mógłby porozmawiać.
Nawałnica osłabła. Myśl o tym, że być może nie był bezpieczny w pojedynkę, przemierzając
nocą zaułki, że może paść ofiarą rabusiów czy rzezimieszków, w ogóle nie przyszła mu do
głowy. Nawet przypomniawszy sobie serie krwawych morderstw, jakie miały miejsce w
ostatnim tygodniu, dalej wędrował po Tilverton. Miał ważne sprawy, którymi musiał się
zająć.
Począwszy od leżącego przed karczmą młodego mężczyzny, nieświadomego
padającego nań gradu i ulewy, reakcje na dociekania kleryka dotyczące problemów
miasteczka były jednakowo apatyczne. Oczy tilvertończyków były zamknięte na wszystko z
wyjątkiem ich własnego, wewnętrznego cierpienia.
Oddawanie czci bogom ma na celu uwznioślane duszy, pomyślał Adon przemierzając
ulice. A kult był powołaniem wyższym niż jakiekolwiek inne, jakie mogło przyjść klerykowi
do głowy. Mimo tego, to samo powołanie zostało przemienione w fontannę bólu i goryczy, z
której ludności Tilverton obficie czerpała. Wydzierało im to całe poczucie sensu i radości.
Kiedy Adon prześlizgiwał się ulicami miasteczka, rozmawiając z każdym, kogo
napotkał, powróciły do niego słowa, które zostały wypowiedziane w mrocznych komnatach
zamku Kilgrave.
Prawda jest pięknem prawdą. Obejmij mnie, a odpowiedzi na wszystkie twoje nie
wypowiedziane pytania, ukażą ci się jasno.
Wprawdzie było piękno, był przekonany, a on oddawał cześć bogini piękna. Spędził
zatem noc, z całych sił starając się przywrócić światło prawdy oczom ubogich, nieszczęsnych
kobiet, jakie spotykał. Tuż przed świtem jedna z nich popatrzyła mu w oczy, i kiedy w czasie
jego kazania w jej oczach zamigotał nikły promyczek, serce Adona przepełniła nadzieja.
- Zacna kobieto, bogowie nas nie opuścili. Teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebują
naszego wsparcia, naszej czci, naszej miłości. W naszych rękach leży doprowadzenie do
złotych czasów piękna i prawdy, w których bogowie na nowo obdarzą nas swymi względami.
Teraz, w tych mrocznych chwilach, kiedy nasza wiara wystawiana jest na próbę, nie możemy
się załamać. Musimy znaleźć pocieszenie w wierze i pędzić naprzód w życiu. Postępując w
ten sposób, wyznajemy bogom większą ufność niż jest to w stanie wyrazić nawet najsilniejsza
modlitwa!
- Sune mnie nie szukała, lecz nie porzuciłem nadziei, że pewnego dnia będę stał w jej
obecności – powiedział do kobiety kleryk. Trzymając ją za ramiona kusiło go, by nią
potrząsnąć, po prostu po to, by sprawdzić, czy to pomoże jej zrozumieć jego słowa.
Staruszka popatrzyła na Adona, a w jej oczach wezbrał gotowy do wylania potok łez.
Kleryk był zadowolony, że to, co powiedział, poruszyło kobietę, że wydawała się rozumieć.
I wtedy staruszka przemówiła.
- Wygląda na to, że sam siebie chcesz przekonać – powiedziała gorzko. – Odejdź
precz. Nikt cię tu nie chce.
A potem odwróciła się od młodego kleryka, przykryła twarz dłońmi i szlochając
położyła się na ulicy.
Kiedy Adon oddalał się od kobiety i gubił w ciemności, po jego policzku pojedyncza
łza.
***
Kelemvor obudził się i odkrył, że Phylanna nie ma. Strona łoża, po której spała, była
teraz lodowato zimna. Przypomniał sobie jej delikatne pocałunki i siłę, jaką znalazł w jej
objęciach, lecz spochmurniał, gdy jego umysł powrócił pociągle tego samego tematu.
Midnight.
Ariel.
Spłacił cały dług względem niej, lecz nie mógł o niej zapomnieć.
Wojownik wiedział, że do tego czasu Rull na pewno odwiedził już Cyrica i miał
nadzieję, że nadchodzącego ranka złodziej będzie gotów wyjechać z Tilverton, nawet pomimo
tego, że Kelemvor nie będzie im towarzyszył.
Z końca korytarza obok sypialni doszedł hałas. Wojownik naciągnął przez głowę
swoją kolczą tunikę, podniósł miecz z pochwy i wstał ze skropionego perfumami łoża
kapłanki. Kobieta przyprowadziła go do swych pokoi na najwyższym piętrze, ponad sklepem
jej brata, wiodąc go poskręcanymi tylnymi schodami. Nie wymienili miedzy sobą ani słowa
nie były potrzebne. Spotkania takie jak to miały swój własny, subtelny język i Kelemvor
wiedział, że rankiem opuścił Tilverton i nigdy więcej nie pomyśli już o kapłance.
Był całkiem pewny, że i ona widziała ich namiętna noc w bardzo podobny sposób.
Wojownik otworzył drzwi od sypialni i cofnął się gwałtownie, kiedy ujrzał stojącą w
końcu korytarza Phylannę. Ogromne okno było otwarte, a jej naga sylwetka skąpana była w
księżycowej poświacie, roztaczającej wokół niej aurę. Kobieta rozłożyła szeroko ramiona,
pozwalając łopoczącym zasłonom pieścić się, kiedy tańczyła w chłodnym nocnym wietrze.
Kelemvor miał już zamiar zamknąć drzwi i wrócić do łoża, gdy usłyszał dobiegający z
holu głos mężczyzny śpiewającego w jakimś dziwnym języku. Wojownik wyszedł na
korytarz i zatrzymał się, kiedy zobaczył, że w pobliżu Phylanny stoi srebrnowłosy mężczyzna
ze świątyni.
Mężczyzna, który nazwał go „bratem” i zniknął.
Kapłanka tańczyła z gracją, unosząc się i opadając rytmicznie. Oczy miała otwarte,
lecz zdawała się nie zauważać zbliżającego się Kelemvora. Srebrnowłosy mężczyzna nie
przestawał dla niej śpiewać, ale jego wzrok skupiał się teraz na wojowniku. Jego
błękitnoszare oczy płonęły pomimo ciemności, która okrywała całunem jego rysy, a jego
postać była jedynie sylwetkę na tle jasnego światła księżyca.
Mężczyzna przerwał śpiew, gdy Kelemvor zbliżył się do Phylanny.
- Weź ją – powiedział – nie mam zamiaru robić jej krzywdy.
Kapłanka upadła w ramiona wojownika, który delikatnie ułożył ją na posadzce holu.
- Kim jesteś? – spytał Kelemvor.
- Jestem znany pod wieloma imionami. Kim chciałbyś, żebym był?
- To było proste pytanie – warknął wojownik.
- Ale brak na nie prostych odpowiedzi – westchnął mężczyzna. – Możesz mnie
nazywać Torrence. To imię dobre jak każde inne.
- Po co tu przyszedłeś? – Kelemvor mocniej chwycił rękojeść miecza, czując jak coś
mrocznego i ciężkiego świdruje mu wnętrzności.
- Chciałem cię wywabić, żebyś mógł dołączyć do mego bankietu. Chodź. Spójrz.
Wojownik stanął przy oknie i popatrzył na ulice. W alei poniżej leżała dziewczyna,
która była u boku srebrnowłosego w świątyni. Jej odzienie było w strzępach, choć ona sama
nie wyglądała na ranną.
Jeszcze.
Torrence zadrżał. Cienkie włosy, które pokrywały jego ciało urosły i zgęstniały.
Odzienie opadło z niego, swobodnie unosząc się ku ziemi. Jego kręgosłup wydał trzask i
wydłużył się. Twarz zrobiła mu się zwierzęca, a szczęki wyciągnęły mu się do przodu. Wydał
z siebie gardłowy jęk rozkoszy. Całe jego ciało zmieniło się. Zginał kończyny w tę i z
powrotem, aż skrzypiały kości. W jego otwartym pysku ukazał się rząd ogromnych kłów.
Palce kończyły się mu ostrymi jak brzytwa pazurami.
- Szakalołak – westchnął zdumiony Kelemvor.
Phylanna ocknęła się. Zmieszana spojrzała w górę na wojownika. Nie widziała
stojącego przy oknie potwora. Kelemvor zwrócił wzrok na Torrence’a.
- Chodź, mój bracie. Podzielę się z tobą.
Wojownik walczył z wzbierająca mu wewnątrz piersi falą. Nagle kapłanka dostrzegła
szakalołaka w stronę Kelemvora.
- Gondzie, ratuj! – wykrzyknęła.
- Tak, daj ją tu bliżej – powiedział Torrence. – Razem możemy się nią pożywić.
- Uciekaj! – wrzasnął do Phylanny wojownik, rzucając ją w kierunku odległej ściany i
wznosząc do góry miecz. Ledwie mógł znieść wyraz przerażenia w jej oczach.
- No już! – wykrzyknął czując, jak w jego duszy zaczynają igrać znajome konwulsje.
Ratował kapłankę z rąk szakalołaka, ale nic nie dostawał za swój bohaterski czyn.
- Myliłem się. Nie jesteś jednym z mojego rodzaju. Jesteś obarczony klątwą –
Torrence obrzucił wzrokiem Phylannę, a potem popatrzył z powrotem na Kelemvora. – Nie
zdołasz jej uratować, przeklęty. Zapłaci życiem za twoje oszustwo!
Wojownik powoli odwrócił się. Jego skóra była ciemna i pokryta poskręcanymi,
czarnymi włoskami. Upuścił miecz i rozebrał się ze swej kolczej tuniki. Ręce miał nadal
złączone nad głową, kiedy jego ciało wybuchło i skryte w nim wielkie zwierzę skoczyło na
szakalołaka, wypychając go przez okno. Srebrnowłosy stwór zawył, gdy bestie zderzyły się w
powietrzu i runęły na ziemie.
***
Zaczynało świtać. Śmiertelne krzyki otrząsnęły Adona z rozmyślań.
Kleryk zbliżał się do źródła skrzeczenia z wzbierającą obawą; okrzyki, jakie słyszał,
nie były odgłosami, które mógł wydać człowiek. Podchodząc bliżej zobaczył, że zgiełk
przyciągnął wielu z mieszkańców Tilverton, jak gdyby jego dźwięk przebił zasłonę letargu,
która nad nimi wisiała, pozwalając świadomości przepalić się przez ich umysły na zewnątrz.
Tubylcy stali wpatrzeni w koszmarną scenę.
Gapie znajdowali się na obu końcach alei. Adon mógł jedynie od czasu do czasu
dostrzec niewyraźną plamę ruchu na obszarze za nimi – to błysk rażącej bieli, to ogromny
czarny kształt rzucając się naprzód, potem wycofujący z nieludzkim rykiem. To były dwie
sylwetki związane jakimś odrażającym tańcem śmierci.
Adon przepchnął się naprzód, przed widzów. Żaden z walczących nie był
człowiekiem, choć jeden z nich stał na swych tylnych, wykrzywionych nogach. Stwór miał
twarz szakala, lecz w jego błękitnoszarych oczach była ludzka inteligencja. Oczy te
dostrzegały poruszenie w zgromadzonym tłumie i dochodzące z góry ciepłe światło
wschodzącego słońca. Pokryte miękkim, splątanym włosiem stworzeniem krwawiło obficie z
serii otwartych w jego skórze ran.
Druga bestia była dla kleryka nader znajoma – połyskujące, czarne, naprężone cało,
przenikliwe, zielone oczy, dzika, zakrwawiona gardziel i sposób, w jaki podchodziła ofiarę.
Wszystko to sprawiło, że Adon przypomniał sobie niewiarygodną scenę, której był
świadkiem nie tak dawno temu w górach za Przełęczą Gnolli.
To stworzenie było Kelemvorem.
U stóp pojedynkujących się potworów znajdowała się nagroda, o którą walczyli –
ciemnowłosa dziewczyna, która leżała bez ruchu w porwanym na strzępy odzieniu. Adon
zauważył, że nadal oddychała, a jej powieki trzepotały od czasu do czasu.
Pantera uniosła się na tylnych łapach i zaatakowała szakalołaka. Odbili się od siebie,
ślizgając się na lepkiej powierzchni krwi pokrywającej ulicę. Posoka trysnęła na twarz
uśpionej dziewczyny.
Kleryk obrócił się i zwrócił się do ludzi.
- Musimy powalić szakala i uratować dziewczynę!
Ale ludzie tylko się gapili.
- Ktoś z was musi mieć jakąś broń, cokolwiek!
Adon przeklął się za pozostawienie swego młota bojowego i uczynił krok w kierunku
stworzeń. Zwierzęta nagle przestały i spojrzały na niego. Pantera, która była Kelemvorem,
zamachnęła się na szakala i walka zaczęła się na nowo. Kleryk cofnął się, przeszedł przez
obojętny tłum, przyglądający się widowisku z umiarkowanym zainteresowaniem i puścił się
pędem w kierunku ulicy.
Biegnąc nią w stronę Uniesionej Karafki, wykrzykiwał dwa imiona.
11
CIENISTY PRZESMYK
- Został zaatakowany? – spytała Midnight. – Przez jakieś zwierzę?
- Tak! Przez szakala o srebrnym futrze, który porusza się jak człowiek! – wykrzyknął
młody kleryk.
- A ludzie z miasteczka tylko się przyglądali?
- Sama widziałaś, jacy są. Musimy się pospieszyć. Kelemvor też jest zwierzęciem.
- Kelemvor jest czym? – zawołała czarodziejka.
Złożone przez Adona wyjaśnienia wydarzeń, jakich był świadkiem, nie miały
większego sensu ani dla Midnight, ani dla Cyrica. Panika, w jakiej się znajdował, zrujnowała
z reguły zręcznie prowadzone w jego opowieściach fragmenty opisowe. Kiedy kleryk bez
przerwy powtarzał to, co widział, jedynie koszmarne części całej historii były w ogóle
zrozumiałe.
Bohaterowie pobiegli ku schodom i wybiegli z karczmy. Cyric, któremu dziwną, lecz
owocną wizytę złożył Rull, czciciel Gonda, odciął nożem postronki ich wierzchowców. W
pośpiechu wyjechali ze stajni; Cyric na koniu Kelemvora, Adon z Midnight. Wskazówki
kleryka okazały się prawie niepotrzebne. Zdawało się, że walka obudziła cała ludność
Tilverton. Mężczyźni, kobiety i dzieci tłumie zgromadzili się w alei.
Midnight kazała Adonowi zająć się końmi, a Cyric wziął swój łuk i solidny zapas
strzał z jednej z przerzuconych przez wierzchowca Kelemvora sakiew. Przebili się przez tłum,
odpychając ludzi na bok. Na chwilę przed tym jak podstarzała para rozstąpiła się ukazując, co
znajdowało się w alei, Cyric spojrzał pod nogi i zobaczył kałużę krwi rozlewającą się po
szarym, kamiennym trotuarze. Potem popatrzył w górę i zdumiał się dziwaczną sceną, którą
ujrzał przed sobą.
Na środku ulicy leżał z rozprutymi wnętrznościami Szakalołak. Stwór trząsł się,
kurczowo trzymając się życia, choć widać było, że wkrótce nadejdzie jego kres. Olbrzymia
czarna patera krążyła wokół niego bezszelestnie, od czasu do czasu zatrzymując się, by
polizać z wielu kałuż krwi, która wyciekała z umierającego stworzenia. Opisywana przez
Adona kobieta również tam była, cała opryskana krwią. Kurczyła się pod ścianą, szlochając i
podciągając kolana do piersi, zerkając ponad nimi, by rzucić okiem na zranioną panterę, która
zbliżała się do niej z każdym okrążeniem wokół swej pokiereszowanej ofiary.
Cyric założył strzałę na cięciwę, nieświadom wołania Midnight. Wszystkie odgłosy
ucichły, kiedy naciągnął łuk, a uszy ciemnowłosego złodzieja wypełnił cichutki, wibrujący
dźwięk, jaki wydawał pocisk, ocierając się o jego policzek. Trzymając gotową do
wypuszczenia strzałę, poczuł w dole pleców pochodzące z niedawno wyleczonej rany
delikatnie nadwerężenie.
Pantera zatrzymała się i spojrzała dokładnie na Cyrica. Wytężony wzrok jej
doskonałych, zielonych oczu sprawił, że ramię złodzieja nieco się rozluźniło. Zwierzę
zaryczało, co wywołał uderzający w jego uszy głos tubylców. Cyric zdał sobie sprawę, że
dopingują go, by zrobił to, czego oni nie byli w stanie.
Midnight nie ośmieliła się poruszyć obawiając się, że zaskoczony złodziej może
przypadkiem wypuścić strzałę. Poznała prawdę w chwili, kiedy jej spojrzenie spotkało się ze
wzrokiem pantery. Za czarodziejką pojawił się Adon, który prześlizgnął się obok i skierował
się wzdłuż ściany w stronę dziewczyny. Kleryk odciągnął ją w odległy fragment tłumu.
Pantera zignorowała jego ruchy.
Chcę zrozumieć, pomyślała Midnight. Popatrz na mnie, do diaska! Ale zwierzę
patrzyło jedynie w oczy swego przyszłego kata.
Szakalołak, niezauważony przez nikogo, wydał ostatnie tchnienie.
Nagle pantera odwróciła wzrok i zadrżała, jak gdyby strzała Cyrica opuściła łuk i
trafiła w cel. Stworzenie zaryczało z bólu i padło na bok. Jego żebra roztrzaskały się, kiedy z
jej wnętrzności przebiły się głowa i ramiona mężczyzny. W parę chwil później wszystkim, co
zostało z pantery, były strzępy poplątanego futra i posoka, które z miejsca się zepsuły.
W alei leżał nagi i pokryty krwią Kelemvor. Miał długie, czarne włosy, które opadły
mu na twarz, kiedy próbował się podnieść. Mężczyzna z jękiem padł na brzuch.
- Zabij to! – wołał ktoś. Poprzez mgłę bólu, Kelemvor spojrzał w górę i zobaczył, że
stoi nad nim Phylanna, jedna z kobiet które ocalił. Jej rude włosy zdawały się płonąć w
świetle słońca. – Zabij to!
Kelemvor popatrzył jej w oczy, znajdując tylko nienawiść.
Tak, pomyślał. Zabij to.
Kilku podbudowanych wołaniami kapłanki tubylców ruszyło naprzód. Jeden z nich
znalazł wyrwaną z muru podczas walki Kelemvora z Torrence’em cegłę. Wziął ją i podniósł
wysoko nad głowę.
Cyric podbiegł naprzód z wciąż przygotowanym do strzału łukiem.
- Stać! – krzyknął. Tubylcy zatrzymali się. – Który chce zginąć pierwszy?
Phylanna była nieporuszona groźbami złodzieja.
- Zabij to! – wrzasnęła.
Adon podniósł się znad rannej dziewczyny.
- To nie ten człowiek odebrał życie waszych ludzi. Ta dziewczyna byłaby martwa –
zamordowana przez tego ohydnego potwora, gdyby nie ten człowiek!
Midnight stanęła obok kapłanki.
- Kleryk ma rację. Zostawcie go w spokoju. Dość już się nacierpiał – czarodziejka
przerwała. – Poza tym, ci z was, którzy chcą go skrzywdzić, będą musieli najpierw poradzić
sobie z nami. A teraz idźcie do domów!
Tubylcy zawahali się.
- Precz! – wykrzyknęła Midnight, a ludzie upuścili cegły, odwrócili się i odeszli z alei.
Kelemvor zdążył jednak popatrzeć w ich twarze i zobaczyć w nich absolutną odrazę, jaką do
niego żywili.
Phylanna spoglądała na wojownika, obserwując, jak na jego włosy wraca siwizna, a na
jego twarz małe zmarszczki.
- Jesteś nieczysty – powiedziała, a nienawiść promieniowała od niej jak oślepiające
światło od słońca w południe. – Ciąży nad tobą klątwa. Odejdź z Tilverton. Twoja obecność
jest nam wstrętna i niepożądana.
Potem kapłanka odwróciła się i podeszła do przestraszonego dziecka, „uczty”, jakiej
pożądał Torrence.
- Dołącz do swych towarzyszy – powiedziała do Adona, podnosząc dziewczynę w swe
ramiona. – Ciebie też nikt tu nie chce.
Kelemvor rzucił spojrzenie w twarz dziewczyny, kiedy Phylanna ja wynosiła. Miał
nadzieję znaleźć w jej oczach cień zrozumienia, lecz był w nich tylko strach. Wojownik
osunął się ponownie na ziemię. Jego twarz znalazła się o centymetry od kałuży przelanej
przez niego krwi. Zamknął oczy i czekał aż ostatni widzowie – jego wcześniejsi towarzysze –
opuszczą aleję.
- Wszystko z nim w porządku? – zapytał Cyric.
Kelemvor był skonsternowany. Odgłos butów złodzieja stał się głośniejszy.
- Nie wiem – odpowiedział Midnight, kucając przy wojowniku i dotykając jego
pleców. – Kel.
Kelemvor z całej siły zacisnął oczu. Nie mógł znieść widoku odrazy i strachu
tubylców odbitych w oczach przyjaciół.
- Kel, spójrz na mnie – powiedziała surowo czarodziejka. – Jesteś mi coś winien za
ocalenie cię. Spójrz na mnie.
Wojownik poderwał się, gdy w powietrzu nad nim rozpostarło się prześcieradło, które
delikatnie na niego opadło. Spojrzał w gorę i zobaczył twarz Adona, który rozciągał płachtę
wzdłuż jego pleców. Kelemvor zebrał do siebie prześcieradło i uniósł się do przysiadu. Obok
niego stali Midnight i Cyric.
W ich oczach był niepokój. Nic więcej.
- Mój… pancerz i kolczuga są na górze.
- Przyniosę je – zaproponował złodziej. Powoli wspiął się po schodach. Od tak
długiego trzymania napiętego łuku miał wciąż obolały bok.
Kelemvor przyjrzał się twarzy Midnight.
- Czy nie… czujesz odrazy po tym, co widziałaś?
Czarodziejka dotknęła jego twarzy.
- Czemu nam nie powiedziałeś?
- Nigdy nikomu nie powiedziałem.
Cyric powrócił z ekwipunkiem wojownika. Ułożył go przy jego boku i gestem dał
znać Adonowi.
- Zapewnimy ci chwilę dla siebie, żebyś mógł się przygotować. Przed nami długa
droga i lepiej wyruszmy na jej spotkanie ze słońcem nad głowami, a nie za plecami.
Adon stanął na straży w odległym końcu alei, podczas gdy złodziej wrócił drogą, którą
przybyli, stanął przy wierzchowcach. Kelemvor skłonił głowę. Midnight przesunęła dłonią
przez jego włosy.
- Ariel – powiedziała cicho wojownik.
- Jestem tu – odparła i objęła go mocno, dopóki nie przemówił. Kiedy zaczął
opowieść, odkrył, że nie może przestać, zanim nie spłaci Midnight długu zaufania, jaki był jej
winny.
***
Klątwa Lyonsbane’ów była przekazywana w rodzinie Kelemvora przez pokolenia.
Kyle Lyonsbane był z nich pierwszym i jedynym, który otrzymał przekleństwo z powodu
swych własnych czynów. Wszyscy następni dostawali ją przez jego zbrukaną krew, bez
żadnej własnej winy. Kyle był kwintesencją najemnika – każda usługa miała swoją cenę, a w
pobieraniu zapłaty był całkowicie bezwzględny, nawet od lamentujących wdów, jeżeli tylko
były w posiadaniu złota, do którego miał prawo.
Czyny Kyle’a dosięgły go podczas wielkie bitwy, kiedy miał przed sobą wybór – albo
bronić wygnanej czarodziejki, albo dalej przedzierać się przez siły wroga, aby dotrzeć do ich
bastionu i jako pierwszy splądrować znajdujące się w nim ogromne bogactwa.
Z pomocą Kyle’a czarodziejka mogła jeszcze pozbierać siły, ale najemnik zdawał
sobie sprawę, że będzie ona sprzeciwiać się plądrowaniu. Nie widział więc żadnej czystej
korzyści w pomaganiu jej. Opuścił ją, by zginęła z rąk nieprzyjaciół. Zanim umarła,
wyrzuciła z siebie zawiłe zaklęcie – nałożyła na niego klątwę, żeby ścigał swe bogactwa w
postaci bardziej odpowiedniej jego prawdziwej naturze, niż mogła mu to zapewnić
człowiecza skorupa.
Gdy Kyle dotarł do bastionu i spróbował wziąć swoją część złota, poczuł nagłą
słabość. Zawlókł się do odosobnionej komnaty, gdzie zamienił się w niemal bezmyślną,
warczącą panterę. Instynktownie zwierzę wiedziało, że musi wydostać się z fortecy. Dopiero
po połowie dnia ucieczki z zamku, kiedy stworzenie zabiło podróżnego, Kyle przeżył bolesną
transformację i stał się na powrót człowiekiem.
Przez resztę swych dni Kyle Lyonsbane cierpiał z powodu przekleństwa
czarnoksiężniczki – za każdym razem, kiedy próbował podjąć jakieś działania w zamian za
jakąkolwiek nagrodę, zamieniał się w zwierzę. I choć klątwa zezwalała mu jedynie na
bezinteresowne, bohaterskie czyny, przysiągł, że nigdy nie poświęci życia na takie zajęcia.
Został zmuszony do porzucenia najbardziej przez siebie ukochanego losu najemnika i życia z
odniesionych w poprzednich przygodach korzyści. Gdy skończyło mu się złoto i jedyną
otwartą dla niego drogą było korzystanie ze wspaniałomyślności rodziny jego żony, wolał
raczej odebrać sobie życie, niż żyć poniżony nędzą lub podejmować jakieś dobre uczynki.
Zanim Kyle umarł, spłodził spadkobiercę swego nieszczęścia. Co dziwne, kiedy
klątwa ujawniła się w jego synu, jej skutki były odwrócone. Syn Kyle’a nie mógł
podejmować żadnych działań – z wyjątkiem obrony własnego życia – bez obietnicy pewnego
rodzaju nagrody. Jeśli podejmował działania i nie otrzymywał nagrody, albo ośmielił się na
wspaniałomyślny uczynek bez żadnej nagrody, zmieniał się w panterę i był zmuszony
odbierać życie.
Pewien wędrowny mag wysnuł teorię, że pierwotna klątwa miała na celu ukaranie zła i
chciwości, a jako że wszystkie dzieci przychodziły na świat niewinne, przekleństwo nie
odnalazło zła do karania i zamiast tego zmieniło się, by pokarać syna Kyle’a za niewinność i
dobro.
Intencja klątwy czarodziejki odwróciła się i narodziła się długa linia najemników z
historiami równie krwawymi i bezwzględnymi jak Kyle’a Lyonsbane’a. Pewnego dnia jego
wnuk, Lukyan, odkrył w stanie swego ojca nieodłącznie zagrożenie, kiedy jego rodzic był już
stary i zniedołężniały – postarzały najemnik nie było już w stanie zapamiętać, czy nagroda
została zaoferowana lub były do niej podstawy, a nawet kiedy i czy w ogóle została spłacona.
Z tego powodu starzec bez powodu zmieniał się w zwierzę i zagrażał wszystkim, którzy się
do niego zbliżyli. Obowiązkiem każdego dziecka w klanie Lyonsbane’ów stało się więc
zgładzenie ojca, kiedy osiągnął pięćdziesiąt wiosen.
Rodzina przetrwała przez wiele pokoleń, lecz rytualne morderstwa rodzica przez
potomstwo nie zawsze były konieczne – klątwa nie dotykała każdego pokolenia. Dla
przykładu ojciec i wuj Kelemvora byli wyłączni spod jej efektów, zdolni wieść swe życia w
sposób, jaki im się podobał. Tak jak Kelemvor, żaden z synów Kendrela Lyonsbane’a nie
miał takiego szczęścia jak ich ojciec.
Kelemvor był siódmym pokoleniem począwszy od Kyle’a. Przez całe życie próbował
wyzwolić się od klątwy. Tęsknił do dokonywania aktów uprzejmości, wspaniałomyślności i
prawości. Ale lata mu mijały i nie było nadziei na uleczenie, nie było nadziei na odkupienie.
Leżała przed nim tylko krwawa ścieżka służby i zapłaty najemnika.
Kelemvor skończył opowieści i czekał na odpowiedź Midnight. Czarodziejka milczała
i delikatnie pieściła wojownika.
- Znajdziemy sposób, żeby cię uleczyć – powiedziała w końcu.
Kelemvor spojrzał jej w oczy. Było w nich pomieszane z żalem współczucie.
- Czy podążysz ze mną do Cienistej Doliny? – spytała Midnight, gładząc dłońmi twarz
wojownika.
Mężczyzna nie mógł odwrócić wzroku.
- Muszę wiedzieć, co mi za to dasz.
- Daję ci moją miłość.
Wojownik dotknął jej dłoni.
- A zatem podążę z tobą – odparł tuląc ją do siebie.
***
Kiedy Kelemvor wraz z towarzyszami jechali na powrót do Uniesionej Karafki, Cyric
zatrzymywał się kilkakrotnie, by zgromadzić zapasy, których potrzebowali na podróż do
Cienistej Doliny. Znalazł dla siebie i Adona świeże wierzchowce, a także mięso i chleb dla
drużyny. Kiedy dotarli do karczmy, Midnight weszła w towarzystwie Kelemvora do środka,
by przynieść ich niewielki dobytek, a Cyric i Adon czekali na zewnątrz, w pobliżu
frontowych drzwi gospody.
Młody człowiek z bladoszarymi oczami siedział nie zauważony w cieniu przy
drzwiach. Między złodziejem a klerykiem zapadła niewygodna cisza. Wyglądając na główną
ulicę Tilverton, Cyric dostrzegł zbliżającą się od strony świątyni grupę jeźdźców. Deski
podłogowe zaskrzypiały i złodziej obrócił się dokładnie w chwili, kiedy szarooki mężczyzna
podniósł się z cieni za Adonem dzierżąc nóż. Cyric był już w ruchu, kiedy kleryk się
odwrócił, lecz zdążyło już przeciąć powietrze, zbyt szybko nawet dla złodzieja, by mógł je
zatrzymać. Na ścianie wykwitła mgiełka krwi, gdy nóż trafiła Adona w twarz.
Cyric pociągnął nieprzytomnego kleryka jedną ręką tyłu, kiedy szarooki mężczyzna
przygotowywał się do kolejnego ciosu. Złodziej, który zdążył już drugą ręką wyciągnąć
sztylet, wykonał pchnięcie przed siebie, nadziewając napastnika na ostrze.
- Umieram ku chwale Gonda – rzekł mężczyzna i opadł na swe krzesło.
Kelemvor i Midnight pojawili się w drzwiach.
- Weźcie go – powiedział Cyric, pchając Adona w stronę wojownika. Twarz kleryka
była zakrwawiona. Czarodziejka ruszyła do Kelemvora, by pomóc mu z rannym,
nieprzytomnym towarzyszem, a Cyric pobiegł po konie.
Szarooki mężczyzna ścisnął się za żołądek i przechylił się do tyłu na krześle.
- Phylanna nas ostrzegła – rzekł wskazując na Kelemvora. – Powiedziała, że lord
Gond zesłał pomiędzy nas potwora, by poddać nas próbie. Tylko zabijając go, możemy
dowieść, że jesteśmy godni obecności lorda Gonda, Dawcy Cudów…
Mężczyzna spadł z krzesła i osunął się na kolana, ocierając się plecami o ścianę.
Cyric spojrzał na drogę. Jeźdźcy ze świątyni zbliżali się i za parę chwil mieli się przy
nich znaleźć.
- Musimy natychmiast odjechać, Kel – rzucił odwracając wierzchowca od świątyni
Gonda, w kierunku drogi na północ i Cienistej Doliny.
Z szybkością zrodzoną z desperacji, Kelemvor zarzucił sobie Adona na ramię i wspiął
się na swego wierzchowca. Midnight chwyciła dobytek kleryka biegnąc do swego konia.
Ludzie z miasteczka deptali im nadal po piętach, kiedy bohaterowie dotarli do drogi i
wyjechali ku Kamiennym Krainom.
Śmiałkowie jechali do późna w nocy, a pościg ani przez chwilę nie zostawał daleko w
tyle. Plan Kelemvora był prosty – jeźdźcy nie byli przygotowani na przedłużającą się podróż,
będą więc musieli się w pewnym miejscu zatrzymać albo zawrócić. Zgubienie ścigających
było więc jedynie kwestią wytrzymałości.
Świtało, a jeźdźcy z Tilverton zostawali z tyły w znacznej odległości, kiedy
bohaterowie natrafili na małe jezioro w pobliżu gór Ciernistego Przesmyku. Woda otoczona
była rozrzuconymi wokół drzewami, zmęczonymi strażnikami, którzy pragnęli sięgnąć w dół
i ochłodzić się w pobłyskującej wodzie. Kelemvor zdawał sobie sprawę, że drużyna nie może
sobie pozwolić na zatrzymanie się, choć sam niemal uległ pokusie chłodnej wody. Jadąc
wzdłuż jeziora wojownik miał nadzieję, że siła woli ścigających nie jest tak silna, jak jego
własna.
Parę minut później bohaterowie zawiwatowali, widząc, jak Phylanna i czciciele Gonda
zatrzymali się przy jeziorze. I choć byli już daleko w przedzie przed tilvertończykami i byli
wszyscy bardzo zmęczeni, podążali dalej do chwili, kiedy słońce stanęło w zenicie. Do tamtej
pory przez niemal dwie godziny nie było ani śladu ścigających. Zatrzymali się na tyle długo,
żeby zjeść i napić się, ale nie mogło być mowy.
Kiedy Kelemvor i Adon zjedli i zajęli się końmi, Midnight sprawdziła stan Adona i
zabezpieczyła jego ranę. Kleryk stracił podczas jazdy bardzo dużo krwi i wciąż był
nieprzytomny, ale czarodziejka sądziła, że przeżyje i jeszcze ujrzy Zakręconą Wieżę w
Cienistej Dolinie. Jednakże kiedy bohaterowie przygotowali się do odjazdu i Adon został
przerzucony przez konia Kelemvora, Midnight zastanowiła się, czy nie byłoby dla niego
lepiej, gdyby w ogóle się nie zbudził.
W miarę jak dzień wlókł się, śmiałkowie zbliżali się coraz bardziej do Cienistego
Przesmyku. W południe ogromne, granitowe płyty, które tworzyły stalowoszare łańcuchy
przesmyku, wyglądały widmowo, a kiedy światło skąpało dolinę między przeciwległymi
grzbietami, bohaterowie zachodzili w głowę, skąd wzięła się nazwa tego miejsca. Lecz kiedy
przeciągało się popołudnie i drużyna zbliżyła się do gór, podróżnicy szybko przekonali się, że
nazwa przesmyku jest jak najbardziej odpowiednia.
Gdy słońce przesunęło się ku zachodowi, nad drogą zapadła zasłona ciemności, jako
że masywne wierzchołki Cienistego Przesmyku bez chwili przerwy przesłaniały światło
słoneczne. Długo przed zmierzchem bohaterowie poczuli, jakby podróżowali z rozpostartymi
nad sobą woalem chłodnego, rozrzedzonego, górskiego powietrza, mimo iż słońce prażyło
Skaliste Ziemie na południe od przesmyku, jak i Usta Pustyni na zachodzie.
Nadal jednak śmiałkowie podążali dalej, dopóki w półmroku, tuż przed tym jak noc
zapadła nad Skalistymi Ziemiami, ziemia zaczęła wydawać dziwne odgłosy. Kelemvor w
pierwszej chwili je zlekceważył, uważając, że to jak nic dźwięki podziemnych osuwisk
kamieni, a być może to ziemia osiadająca po deszczu, który ostatnio przemoczył ten teren.
Ale po chwili góry wokół Cienistego Przesmyku zaczęły się poruszać.
Po pierwszy, rzucie oka Midnight pomyślała, że z powodu braku snu zmysły
zaczynają ją zwodzić, lecz po chwili zobaczyła, jak grzbiet zachodniej strony powoli zwraca
się w jej stronę. Na wschodzie z klifów spadały masywne głazy, z hukiem waląc się na
drzewa, miażdżąc je i wyrywając z korzeniami.
Pod bohaterami zatrzęsła się ziemia, płosząc konie. Odgłosy wkrótce stały się
ogłuszające, a zaraz potem głazy zaczęły się zbliżać, roztrzaskując drzewa, które rosły po
bokach drogi. Przejście przez Cienisty Przesmyk zamykało się, a na północnym wschodzie
widać było wyrastające z ziemi nowe góry.
- Musimy się przedostać! – zawołał Kelemvor i bił pięty w boki swego wierzchowca.
– Dalej, za mną!
Gdy wojownik gnał zwężającą się drogą z Cyriciem i Midnight tuż za sobą, stało się
jasne, że oba grzbiety poruszały się, zmniejszając dystans między sobą i zamykając przesmyk.
Skały i fragmenty gruzu waliły się dookoła nich w ciągłym chaosie, wyrywając drzewa z
korzeniami i wzbudzając ogromne chmury pyłu i kurzu. Wkrótce śmiałkowie nie widzieli
dalej jak na metr przed sobą, ale musieli najszybciej, jak potrafili. Choć rzucając się na drugą
stronę przesmyku, mogli zostać trafieni głazem, wiedzieli, że z pewnością zostaną zmiażdżeni
przed schodzące się góry, jeśli tylko zwolnią tempo i będą poruszać się ostrożnie.
W pewnej chwili, kiedy bohaterowie gnali pomiędzy spadającymi odłamkami, chaos
przyrody raz jeszcze dał im się we znaki. Jako pierwszy wyczuł to wierzchowiec Midnight,
gwałtownie cofają się, mimo wysiłków czarodziejki, by zmusić konia do jazdy naprzód.
Kolor chmur, które ich nagle pochłonęły, spłonął do bursztynu. Śmiałkowie musieli zasłonić
nosy i usta, żeby powstrzymać się przed oddychaniem cuchnącymi gazami, z których składała
się mgła. Kiedy już nie mieli innego wyboru, jak tylko nabrać powietrza, kłębiące się, ciężkie
opary powietrza, które wciągnęli, zapłonęły okropnie w ich płucach. W każdym kierunku, w
jaki się zwrócili, wisiała mgła.
Ich koniom również się trudno oddychało, ale nie przestawały się poruszać, sapiąc i
zachłystując się. Pośród gęstego, brudnego powietrza bohaterowie ledwie widzieli, dokąd
zmierzają. Na szczęście, kiedy nadeszły mgły, góry przestały poruszać się tak szybko.
Cyric zdawał sobie sprawę, że to cud, że udało im się przetrwać tak długo. A gdyby
szczyty zaczęły się znowu przesuwać, zostaliby pogrzebani w rzece przemieszczonej ziemi,
skał i drzew na długo przed tym, jak zdołaliby się wydostać z Cienistego Przesmyku.
- Lepiej zatrzymajmy się na chwilę – powiedziała Midnight wierzgając i kaszląc –
może uda nam się ustalić naszą pozycję i upewnić się, że zmierzamy w dobrym kierunku.
- Tak – sapnął Kelemvor. – W tej chwili chyba nie ma niebezpieczeństwa.
Bohaterowie zatrzymali się i dali koniom przez moment odpocząć. Przepatrywali mgłę
w poszukiwaniu jakiegoś charakterystycznego punktu orientacyjnego, czegoś, co
poprowadziłoby ich na północ poprzez zniszczoną dolinę. Jednakże mgła była zbyt gęsta, a na
dodatek zapadał zmrok, musieli więc zdać się na ostateczny wybór Cyrica.
- Wydaje mi się, że jedziemy w dobrym kierunku – powiedział złodziej, kiedy dosiedli
wierzchowców i przygotowali się do odjazdu. – Nie mamy innego wyjścia, jak tylko podążać
tym, co uważamy za drogę przez przesmyk.
Midnight roześmiała się.
- To z pewnością zadziałało w tym dziwacznym lesie niedaleko Arabel.
Gdy Cyric i Kelemvor nachmurzyli się i kopniakami zmusili swe konie do ruchu,
czarodziejka wrzasnęła. Z mgły wystrzelił na nią szczur ze świecącymi, czerwonymi oczami i
ogromnym, opuchniętym cielskiem. Midnight uderzyła stworzenie, które miało wielkość
męskiego przedramienia. Szczur zapiszczał głośno, spadł z łomotem na ziemię i uciekł.
Po chwili bohaterowie usłyszeli dźwięk, od którego zadrżał nawet Kelemvor. Dookoła
nich zabrzmiały donośne, wysokie piski. Po skałach odbiło się echo, powodując, że wzdłuż
ich kręgosłupów przebiegły dreszcze. Musi ich być co najmniej dwie setki, pomyślał Cyric w
chwili, kiedy pierwsza horda szczurów przebiła się przez mgłę.
Koń Kelemvora uniósł się na zadnich nogach, niemal zrzucając Adona na ziemię.
- Cofnijcie się za mnie! – zawołała Midnight. W ułamek chwili później wokół
śmiałków pojawiła się biało-niebieska tarcza, odbijając ciała gigantycznych szczurów.
Kelemvor próbował utrzymać wierzchowca na wodzy w obrębie tarczy.
- Nie sądzisz, że rzucanie czary jest trochę ryzykowne? To znaczy, mogłaś zamienić
wszystkie szczury w szarżujące słonie albo coś podobnego.
- Jeśli jesteś z tego powodu taki nieszczęśliwy, Kel, ona może opuścić barierę –
powiedział Cyric.
Wojownik milczał, a Midnight uśmiechnęła się, nie odwracając się do swych
kompanów. Zamiast tego skoncentrowała się na utrzymywaniu czaru, podczas gdy szczur po
szczurze odbijał się od magicznej bariery.
Cyric wyjrzał na biegnące na nich gryzonie.
- Nie wygląda na to, żeby były szczególnie zainteresowane atakowanie nas –
powiedział. – Zastanawiam się, czy przed czymś uciekają, czy też wstrząsy ziemi zniszczyły
ich legowiska.
Kiedy ostatni szczur czmychnął obok, tarcza roztrzaskała się jak uderzone młotem
lustro, a rozbite odłamki rozpłynęły się w nicość.
- Sądzę, że powinniśmy teraz wyruszyć – rzekł Kelemvor i bohaterowie pokonali
przejście pomiędzy zwalonymi drzewami i głazami.
Tej nocy jechali wiele godzin, lecz mgła nie chciała się rozrzedzić. Wojownik poczuł
na dnie żołądka wzbierające mdłości, wywołane bez wątpienia przez skwaśniałe powietrze.
Poczuł się słaby i zmęczony, a od czasu do czasu by nawet pewien, że zachoruje, choć nigdy
wcześniej mu się to nie zdarzało. Chwilami skały w przedzie zdawały się lekko poruszać, ale
Kelemvor był już na tyle przyzwyczajony do odgłosów, że nie zwracał uwagi na hałas
przemieszczających się i zbliżających gór.
W końcu mgła rozrzedziła się. Kiedy bohaterowie odkryli, że łatwiej im oddychać,
poczuli się podniesieni na duchu. Droga również się oczyściła. Po przeprowadzeniu koni
przez blisko dwukilometrowy odcinek nierównego terenu, skał i przemieszczającego się
podłoża śmiałkowie mogli znowu na nich jechać. Adon został przeniesiony na wierzchowca
Midnight, a Kelemvor pchnął swego konia do galopu i pospieszył naprzód na zwiad.
Wojownik odkrył, że kawałek dalej, gdzie mgła rozstępowała się, można odetchnąć
świeżym, czystym powietrzem. Góry nie przerzuciły odłamków skalnych na trakt tal daleko
na północ – wyglądało na to, że byli już poza zasięgiem niebezpieczeństwa. Mimo tego
obszar na północ od miejsca, które było niegdyś Cienistym Przesmykiem, także się zmienił.
Był teraz dziwny i piękny zarazem.
Droga pobłyskiwała na biało, wijąc się przez parę kilometrów ku północy. Tam
znikała między poszczerbionym podnóżem wspaniałego łańcucha górskiego, który wyglądał,
jakby cały zrobiony był ze szkła.
Cyric i Midnight dojechali do Kelemvora, który stał i wpatrywał się w zagadkowe
góry na północnym wschodzie.
- Gdzie jesteśmy? – spytał złodziej zatrzymując się i zsiadając z wierzchowca. – Nie
przypominam sobie żadnych szklanych gór w Krainach.
- Według mnie są nowe – odparł wojownik. – Pojechaliśmy w dobrą stronę. Teraz
jesteśmy na północ od Cienistego Przesmyku. Spójrz – powiedział wskazując na zachód – to
są Usta Pustyni, a dokładnie na wprost nas na północ jest puszcza zwana Pajęczym
Siedliskiem.
- No to jesteśmy w pułapce – odrzekła czarodziejka, zwieszając głowę. – Nie możemy
przebyć tych góry, a mamy je idealnie na naszej trasie.
Bohaterowie przez chwilę milczeli.
- W takim razie będziemy musieli przejechać przez puszczę – powiedział w końcu
Cyric. – Z pewnością nie możemy wrócić drogą, którą przybyliśmy, więc to nasza jedyna
możliwość, o ile oczywiście Midnight nie chce z nami przefrunąć ponad górami na swej
miotle.
- Nawet gdyby ja miała i tak pewnie nie działała by prawidłowo – dorzucił Kelemvor i
wpatrzył się w puszczę.
Gdy bohaterowie zbliżyli się do lasu, coś poruszyło się między drzewami, coś
wielkości konia z ośmioma wrzecionowatymi nogami i lodowato chłodnymi, niebieskimi
oczami.
Kiedy Midnight i Kelemvor przyglądali się jarzącym się w lesie oczom, Cyric obrócił
się i rzucił ostatnie spojrzenie na Cienisty Przesmyk. Z mgły wynurzyła się grupa konnych.
- Jeźdźcy z Tilverton! – zawołał złodziej, zataczając na koniu koło i wyciągając łuk.
Kelemvor wyciągnął miecz i podjechał obok Cyrica. Czarodziejka rozejrzała się za
drogą ucieczki. Kształty w lesie poruszały się teraz szybciej, patrolując zacieniony obręb
Pajęczego Siedliska.
Midnight zsiadłą z wierzchowca i stanęła na drodze zbliżających się konnych.
Pomimo wyczerpania wyjęła swój sztylet i przygotowała się do walki. Obraz przed nimi
oświetlała nieziemska poświata promieniująca z traktu. Kiedy jeźdźcy się zbliżyli,
bohaterowie wyraźnie ich ujrzeli. Czarodziejka rozpoznała jadącego na przedzie łysego
mężczyznę.
Smoczy Oczy.
- Thurbrand – powiedział razem Kelemvor i Midnight otwierając szeroko usta.
Łysy mężczyzna zatrzymał się i zsiadł z konia.
- Kopę lat – rzekł do wojownika i złodzieja. Potem odwrócił się ku czarodziejce. –
Znowu się spotykamy, cny żonkilu.
- Jak przedostaliście się przez Cienisty Przesmyk? – odrzekł Kelemvor, chowając
miecz do pochwy.
- Tak samo jak wy. Widział gorsze kataklizmy – odparł mężczyzna. – Ponadto góry
przestały się już tak bardzo poruszać, zanim do nich dotarliśmy. Nie było tak ciężko.
Jeden z ludzi Thurbranda głośno odchrząknął.
- W rzeczy samej straciliśmy tam jednego z naszych – dodał łysy mężczyzna. –
Przygniótł go głaz.
- Co z ludźmi z Tilverton – powiedziała zaniepokojona czarodziejka. – Z tymi, którzy
nas ścigali.
- Trzeba ich było trochę poprzekonywać, żeby zawrócili. Dwóch naszych ludzi
straciło przy tym życie, ale ich za to z tuzin – odparł Thurbrand. – To była skuteczna
perswazja.
Cyric pokręcił głową. Głupcy, pomyślał. Umierać za boga, którego nic nie obchodzą.
- Przy okazji – dodał łysy mężczyzna – podczas drogi dowiedzieliśmy się, że z
twierdzy Zhentil wyruszył oddział skrytobójców, żeby rozprawić się z waszą grupą. To
elitarne jednostki Bane’a, trenowane praktycznie od urodzenia.
Złodziej gwałtownie wypuścił powietrze.
- Noszą białe jak kości zbroje, a ich skóra też jest wybielona. Na twarzach mają
wymalowany na czarno symbol Bane’a. – Cyric zadrżał. – Będąc dzieckiem, omal nie
zostałem sprzedany do ich reguły. Jeśli nas znajdą, wszyscy będziemy wkrótce trupami.
- To co teraz? – spytała Midnight.
Thurbrand obrzucił podróżników badawczym wzrokiem.
- Macie rannego. Trzeba się nim zająć w pierwszej kolejności. A imaginuję sobie, że
nie jedliście ani nie spaliście od całkiem sporego czasu.
- Ale co ze skrytobójcami? – zapytał Kelemvor, rzucając na przesmyk nerwowe
spojrzenia.
- Równie dobrze możemy na nich poczekać – odparł Thurbrand odwracając się i dając
swoim ludziom znak, by się zbliżyli. – Nie ma sensu przed nimi uciekać, jeżeli naprawdę są
tak dobrze wyszkoleni. Najlepiej będzie stawić im czoła tutaj, na naszych własnych
warunkach.
Czarodziejka dotknęła ramienia mężczyzny.
- Czemu za nami podążyliście?
Thurbrand obrócił się, ale nic nie odpowiedział.
- Po co tu jesteście? – spytała cicho Midnight.
- Moi ludzie zajmą się klerykiem, a potem pogadamy – odparł.
- Do diaska! – wrzasnął Kelemvor. – Co chcecie z nami zrobić?
Wszyscy ludzie Thurbranda wyciągnęli miecze. On sam zmarszczył brwi.
- Zapomniałem nadmienić? Wszyscy jesteście poszukiwani. Chcąc was przesłuchać w
Arabel. Zarzutem jest zdrada. Faktycznie rzecz biorąc, jesteście aresztowani.
Łysy mężczyzna skinął swym ludziom, by schowali broń, i odszedł.
***
Bane był w sali tronowej sam, jeśli nie liczyć stojącego przy ogromnych drzwiach
wejściowych Blackthorne’a. Centrum pomieszczenia wypełniała bursztynowa chmura, w
której środku wisiał wizerunek ogromnej, nakrapianej cętkami czaszki.
- Jestem zaintrygowany, Myrkulu – powiedział Czarny Lord, spacerując w tę i z
powrotem. – Jak już raczyłeś łaskawie wspomnieć, nasza ostatnia współpraca zakończyła się
prawie druzgocącym sukcesem. Mimo tego, po mojej bitwie z Mystrą, kiedy poprosiłem o
twe wsparcie, ty tylko się roześmiałeś. Ja, z drugiej strony, Jestem na tyle uprzejmy, by
odpowiedzieć na twoje wezwanie w środku nocy.
- Czymże jest dla ciebie i dla mnie czas? – odparł Myrkul. – Wysłuchasz mojej
propozycji?
- Tak, tak. No, dalejże mów! – wykrzyknęła niecierpliwie Bane, składając dłonie w
pięści.
Myrkul odchrząknął.
- Sądzę, że powinniśmy się znowu zjednoczyć. Twój plan zebrania mocy bogów na
wartość, którą dopiero teraz Jestem w stanie w pełni docenić.
- A czemuś to? – spytał ze znużeniem Czarny Lord, wlokąc się na tron i siadając. Z
jego ust wydobyło się ziewnięcie. Bursztynowa chmura podążyła za nim. – Czy już tak się
zmęczyłeś spędzaniem czasu w tych znienawidzonych okowach ciała?
- To jedna okoliczność – odparł Myrkul. – Ale wiem także, gdzie możesz znaleźć
drugie Niebiańskie Schody. Potrzebujesz ich, by zyskać dostęp do Planów, nieprawdaż?
- Mów dale – rzucił Bane, bębniąc palcami po poręczach tronu.
- Opowiadałeś mi o zamiarach najazdu na doliny. Czy wiedziałeś, że schody leżą tuż
przy świątyni Lathandera w Cienistej Dolinie?
- Tak, Myrkulu, wiedziałem o nich – odparł Czarny Lord – ale doceniam twe wysiłki.
Bane uśmiechnął się. Choć wieści Myrkula o istnieniu schodów w dolinie nie były dla
niego nowe, ich dokładne położenie w mieście było. Oczywiście Bane nawet nie rozważał
dania Władcy Kości do zrozumienia, że odkrył informację o pewnej wartości.
W chwilę później widmowa czaszka zamknęła oczy.
- Jak mogę ci wynagrodzić, że zawodziłem cię jako sojusznik, lordzie Bane?
Chciałbym ci pomóc w każdy możliwy sposób.
Bane uniósł brew i wstał.
Nadal odmawiasz wzięcia bezpośredniego udziału w bitwie, jaka tedy może być z
ciebie pomoc?
- Wciąż mam pewną kontrolę nad umarłymi. Potrafię… wyciągać moc z ludzkich
dusz, kiedy człowiek umiera.
Bane podszedł bliżej do unoszącej się czaszki.
- A czy mógłbyś dać mi tę moc?
Czaszka powoli skinęła na potwierdzenie.
Czarny Lord rozważał to, aż wreszcie przemówił.
- Oto moje warunki. Będziesz gromadził dusze wszystkich, którzy zginą w bitwie, i
przelewał ich energię do mnie.
- Co potem?
- Będziesz gotów do mnie dołączyć podczas szturmy na Plany. Kiedy nadejdzie czas,
by wspiąć się po schodach, będziesz u mojego boku. Na początek wyślemy moich
wyznawców, którzy przeżyją bitwę, by zaatakowali boga strażników. Kiedy Helm ich
zamorduje, nakarmi tylko moją moc, a sam się osłabi i przyspieszy swe własne zniszczenie.
Czaszka we mgle pozostała bez wyrazu. W końcu Myrkul skinął.
- Tak. Razem odbierzemy Plany a potem, być może, przywłaszczymy sobie tron
mocarnego Ao.
Bane podniósł pięść.
- Nie być może, Myrkulu. Na pewno zniszczymy lorda Ao!
Bursztynowa chmura rozproszyła się, a lord Myrkul zniknął. Bane podszedł do
miejsca, gdzie po raz ostatni krążyła czaszka.
- A co do ciebie, Myrkulu, to będziemy sojusznikami tak długo, jak będzie to
wygodne.
Bane roześmiał się. Rytuały, jakie Myrkul będzie musiał odprawić, by obdarzyć
Czarnego Lorda mocą, jakiej żądał, wyczerpią siły Władcy Kości i większości jego wysokich
kapłanów. Gdy nadejdzie czas, by wspiąć się po schodach, Myrkul będzie polegał na sile
Bane’a. Nie będzie się spodziewał zaplanowanej przez niego zdrady.
- Blackthorne! – zawołał. – Przygotuj me komnaty.
Powiernik prędko minął Czarnego Lorda.
- Sądzę, że będę dziś całkiem nieźle spał.
12
PAJĘCZE SIEDLISKO
- Zabierz łaskawie stopę z mojej twarzy – rzekł Thurbrand i sięgnął po miecz.
Było tuż przed porannym posiłkiem, gdy łysy mężczyzna został zbudzony z krótkiej
drzemki serię kopniaków w plecy. Po chwili powitał go widok zbliżającego się
niebezpiecznie blisko jego czaszki buta Kelemvora.
- Zdrajcy? Czemu akurat nasza czwórka, ze wszystkich istot przemierzających Krainy,
zostaną uznana za zdrajców? – zawołał wojownik.
- Podejrzewana o zdradę – odparł Thurbrand. – A teraz proszę zabierz stopę, zanim
odrąbię ci ją w kostce!
Kelemvor odstąpił w tył od najemnika. Łysy mężczyzna wstał Zabrzmiała symfonia
jęków i trzasków, kiedy prostował kości, rozciągając plecy, szyję i ramiona. Śmiałkowie i
drużyna Thurbranda rozbili obóz na obrzeżach Pajęczego Siedliska.
- Jak tam twoi towarzysze, Kel? – zapytał Thurbrand, podnosząc się po jedzenie.
- Żyją.
Najemnik skinął głową.
- A Midnight? Wszystko u niej w porządku? Jest sprawa długu do uregulowania…
Miecz Kelemvora opuścił pochwę, zanim Thurbrand zdołał wykrztusić następne
słowo.
- Traktuj go jako niebyły.
Najemnik zmarszczył brwi.
- Ja tylko chcę z powrotem moje włosy.
Kelemvor rozejrzał się po obozowisku. Charakterystyczny brzęk wyciąganego z
pochwy miecza przyciągnął uwagę co najmniej sześciu ludzi, którzy stali teraz z wyciągniętą
przez siebie bronią, czekając na słowo od swego przywódcy.
- Och – odrzekł wojownik chowając miecz p czy to wszystko?
Thurbrand podrapał się po łysinie.
- To wystarczy – powiedział. – Choć wydaje mi się, że mej kochance podoba się ten
wygląd.
Kelemvor roześmiał się i usiadł przy jedzącym najemniku. Cyric, którego obudziła
sprzeczka, skierował się ku wojownikom. Szedł powoli, a jego ramiona świeciły się w
jaskrawym świetle porannego słońca, ukazując ciemne siniaki nabite podczas zdradliwej
jazdy przez Cienisty Przesmyk.
- Wyglądasz jak… – powiedział do zbliżającego się złodzieja Kelemvor.
- Lepiej nic nie mów – odrzekł Cyric, nabierając pełen talerz jedzenia. – Gdybyś
wyglądał albo czuł się jak ja, już byś pewnie nie żył.
- Ale ty żyjesz – odparł bezwiednie wojownik.
- Wcale nie Jestem o tym przekonany – powiedział złodziej, przesuwając dłonią przez
splątane włosy. – Co z Midnight? Z Adonem?
- Adon jest wciąż nieprzytomny – odpowiedział Kelemvor.
- A zatem jeszcze nie wie – rzekł Cyric, ściszając głos i wykonując dłonią gest nad
swoją twarzą.
Wojownik potrząsnął głową.
Złodziej skinął, a potem odwrócił się i wyszczekał komendę do jednego z ludzi
Thurbranda. Mężczyzna spojrzał na przywódcę, którzy zamknął oczy i powoli skłonił głowę
na potwierdzenie. Podwładny Thurbranda przyniósł Cyricowi kufel ciepłego ciemnego piwa.
Złodziej wlał w siebie zawartość jednym płynnym ruchem, po czym wręczył mu puste
naczynie.
- Tak lepiej – powiedział Cyric, obracając się do Thurbranda. – Taaak, o co chodzi z tą
gadką o zdrajcach?
Łysy mężczyzna przekazał im opowieść o walce Myrmeen Lhal z napastnikiem, który
przedstawił się jako Mikel, a złodziej roześmiał się.
- Marek nigdy nie mógł wymyślić sobie porządnego pseudonimu – rzekł.
Thurbrand zmarszczył brwi i ciągnął swą historię. Opowiedział im o swym spotkaniu
z Myrmeen Lhal i Evonem Stralaną, i o drużynie, której zorganizowanie zostało mu
powierzone.
- Oczywiście nalegałem, że sam poprowadzę kompanię – mówił. Od dawna jest
powszechnie wiadome, że spisek Knightsbridge’a zaczął się w twierdzy Zhentil. Kiedy
dowiedzieliśmy się o grupie zhentilskich skrytobójców, którzy próbują was odszukać, wasza
niewinność stała się niejako oczywista.
- Miałeś wątpliwości? – spytał Kelemvor.
- Zapłaciliście za fałszywe dowody tożsamości i fałszywy glejt, potem opuściliście
miasto w przebraniu, odstępując od swych kontraktów służby i ochrony Arabel. A potem ten
Mikel – czy Marek – wplątuje was w spisek. Jak sądzę, widzicie narzucające się same
wnioski, jakie wyciągnięto. – Thurbrand uśmiechnął się szeroko. – Ale ja naturalnie nie
miałem żadnych wątpliwości.
- Czemu więc po prostu nie zawróciłeś i nie pojechałeś wprost do Arabel? – zapytał
Cyric.
Najemnik zmarszczył czoło.
- Kiedy dowiedzieliśmy się, co jest na waszej drodze, jedyną prawowitą decyzją było
przedrzeć się przez Cienisty Przesmyk i przyjść na pomoc byłym towarzyszom.
Kelemvor przewrócił oczami.
- Dajże spokój – rzekł Cyric. – Musi być coś, czego chcesz.
- Teraz kiedy o tym wspomniałeś – odparł Thurbrand – oprócz natychmiastowego
zwróceni moich włosów, jest taka mała robota, do której mógłbym użyć kilku dobrych ludzi,
właśnie w Arabel…
- Mamy sprawę w Cienistej Dolinie – wtrącił wojownik.
- A potem?
- Gdziekolwiek zabierze nas wiatr, jak przypuszczam – dodał złodziej.
Najemnik roześmiał się.
- Jest taki solidny wiatr, który wieje w naszym kierunku. Może będziemy mogli coś z
tym zrobić!
- Zobaczymy, co Midnight będzie miała na to do powiedzenia – odparł cicho
Kelemvor.
Cyric i Thurbrand spojrzeli na wojownika, a potem zaczęli się śmiać, kiedy podniósł
się i poszedł wydębić więcej jedzenia od kucharza kompanii. Nie zauważył, że Adon się
zbudził.
Kleryk ocknął się na dźwięk imienia Myrmeen Lhal, choć zostało ono wypowiedziane
daleko po przeciwnej stronie obozowiska.
- Na Sune, jestem ugotowany! – powiedział głośno. Słysząc śmiech młodej
dziewczyny, zdał sobie sprawę, że nie jest sam.
Siedząca przy nim dziewczyna miała nie więcej niż szesnaście wiosen. Siorbała
nietaktownie, przedzierając się przez olbrzymią misę owsianki, która spoczywała jej na
kolanach. Na imię, jak szybko dowiedział się Adon, miała Gillian. Jej włosy były długie,
cienkie i brązowe, a mocno opalona skóra twarda i wysuszona. Oczy miała głęboko
niebieskie, a rysy dość zwykle, choć nie pozbawione uroku.
- Ach! – powiedziała. – Obudziłeś się!
Postawiła misę na ziemi, po chwili podniosła ją i wyciągnęła w stronę kleryka.
- Masz ochotę?
Adon potarł czoło i nagle przypomniał sobie o ataku szarookiego mężczyzny w
Tilverton. Pamiętał, że został ugodzony jego sztyletem, a potem zemdlał. Mimo tego teraz
czuł się wypoczęty i jedynie troszkę osłabiony.
- Wiedziałem, że Sune mnie ochroni – rzekł zadowolony. Dziewczyna popatrzyła na
niego.
- Masz ochotę na trochę jedzenia, czy nie?
- Tak, poproszę! – odparł Adon, a wszelki niepokój jaki żywił w związku z Myrmeen
Lhal i jej lokajami, został teraz pokonany przez głód. Jednak kiedy kleryk podnosił się, by
usiąść, poczuł ostre szarpnięcie wzdłuż lewej strony twarzy i palące głęboko odczucie. Coś
gorącego i mokrego spłynęło w dół po jego policzku. Dziwne, pomyślał. Tak wcześnie rano
nie jest jakoś nadzwyczajnie gorąco. Ciekawe czemu miałbym się tak pocić. Potem spojrzał
na dziewczynę.
Jej ramiona były ściśnięte, a kolana razem dotykały podłoża, kiedy odwracała od
niego wzrok.
- Co się dzieje? – zapytał kleryk.
- Pójdę po uzdrowiciela – odparła Gillian, i podniosła się.
Adon przesunął dłonią po twarzy. Pot był coraz obfitszy.
- Ja jestem uzdrowicielem. Jestem klerykiem w służbie Sune. Czy mam gorączkę?
Dziewczyna zerknęła na niego i szybko odwróciła wzrok.
- Proszę, powiedz mi, co się dzieje? – powiedział Adon wyciągając ręce do
dziewczyny. Wtedy zobaczył, że ma na dłoniach krew. To wcale nie pot wycierał z twarzy.
Oddech kleryka zwolnił. Mężczyzna poczuł się, jakby na jego pierś naciskał ogromny
ciężar. Jego skóra stała się chłodna. W głowie zaczęło mu się kręcić.
Gillian popatrzyła na innych siedzących w obozie i zawołała do jednego z nich.
Midnight zauważyła, że Adon się obudził i skoczyła na równe nogi.
- Dawaj mi ją! – krzyknął kleryk i wyszarpnął dziewczynie misę z rąk, wylewając jej
zawartość na ziemię. Ręce mu się trzęsły, kiedy polerował ją rękawem, a potem uniósł na
wysokość twarzy i spojrzał w wykrzywione lustro.
- Nie.
Gillian nie było już u jego boku. Gwałtownie zbliżyły się odgłosy kroków i przed
Adonem stanęli Midnight i kleryk noszący symbol Tymory.
- To niemożliwe – powiedział Adon.
Kapłan Tymory uśmiechał się od ucha do ucha zbliżając się, wdzięczny, że młody
Sunita otrząsnął się ze snu bez żadnych efektów choroby. Jednak kiedy ujrzał wyraz twarzy
Adona, jego uśmiech szybko się rozpłynął.
- Sune, proszę… – rzekł Adon.
Mięśnie na twarzy uzdrowiciela naprężyły się. Nagle zrozumiał.
- Zrobiliśmy, co się dało – powiedział ponuro.
Midnight położyła dłoń na ramieniu Adona i spojrzał na Cyrica i Kelemvora, którzy
siedzieli razem po drugiej stronie obozowiska.
Adon milczał i tylko wpatrywał się w swe odbicie.
- Jesteśmy za daleko od Arabel i bogini Tymory, aby magia lecznicza zadziałała –
ciągnął kleryk. – Nie mieliśmy żadnych eliksirów. Musieliśmy polegać na maściach i
naturalnych lekarstwach, jakie byłem w stanie wytworzyć.
Krawędź cienkiej metalowej misy zaczęła wykrzywiać się od uchwytu Adona.
- Ważne jest to, że żyjesz, a być może jeden spośród twoich współwiernych będzie ci
mógł pomóc w tym, w czym my nie potrafiliśmy.
Metal wygiął się.
- Musisz mi się pozwolić zbadać. Znowu krwawisz. Rozerwałeś szwy.
Midnight wyciągnęła ręce wyjęła Adonowi misę z dłoni.
- Tak mi przykro – wyszeptała.
Uzdrowiciel pochylił się nisko, wycierając krew z twarzy kleryka. Szkoda nie była tak
poważna, jak się obawiał, jako że tylko parę szwów zostało rozerwanych. Przyglądając się
bliźnie, kleryk żałował, że nie byli w mieście, kiedy znaleźli Sunitę. Przynajmniej mógłby
wykonać robotę czyściej, szyjąc odpowiednimi narzędziami.
Palce Adona wyczuły ciemniejącą bliznę, prześlizgując się po niej od lewego oka, w
dół po kości policzkowej i przez środek policzka. Nierówne cięcie kończyło się u podstawy
jego szczęki.
***
Później tego samego ranka, kiedy śmiałkowie zwijali obóz, Cyric wdał się w
sprzeczkę z Brionem, młodym złodziejem z kompanii Thurbranda.
- Oczywiście, że rozumiem, co mówisz! – wykrzyknął do albinosa Cyric. – Ale jak
możesz zaprzeczyć dowodom twych własnych zmysłów?
- Wpatrywałem się w twarz samej bogini Tymory – odparł Brion. – To cały dowód,
jakiego potrzebuję. Bogowie odwiedzają teraz Krainy, by głosić swe święte słowa z pierwszej
ręki.
- Tak, zapłać i wstąp – rzekł Cyric. – Może twoja bogini zacznie w następnej
przepowiadać przyszłość.
- Mówię tylko…
- Tępak! Słyszałem cię za pierwszym razem! – wrzasnął Cyric.
- Datki są zawsze koniecznością…
- Koniecznym złem, chciałeś powiedzieć – złodziej potrząsnął głową i odwrócił wzrok
od Briona.
- Musisz być okropnie samotny, skoro nie wierzysz w nic z wyjątkiem samego siebie
– odrzekł albinos. – Moja wiara czyni mnie całością.
Cyric zadrżał z wściekłości, lecz odzyskał kontrolę nad emocjami. Zdawał sobie
sprawę, że Brion nie sprowokował go celowo, ale szczupły, ciemnowłosy złodziej od samego
przebudzenia był dziś nadzwyczajnie poirytowany. Być może przyczyną był smutek, który
zawisł nad obozem z powodu rany Adona. Jednakże część Cyrica pragnęła kolejny raz rzucić
się pędem w góry i pozwolić losowi wypuścić na siebie potworność, jaką tylko można było
sobie wyobrazić. Nawet Pajęcze Siedlisko wydawało mu się odrobinę kuszące, choć Cyric
wiedział, że jedynym oczyszczeniem, jakiego miał szansę w tym miejscu zaznać, była śmierć.
W oddali zabrzmiał hałas i ziemia pod nogami śmiałków zadrżała. Cyric ujrzał, jak od
czoła szklanych grzbietów, które usadowiły się w poprzek drogi do Cienistej Doliny,
ześlizgują się krystaliczne odłamki.
- Łaskawa Tymory – rzekł Brion, kiedy potężne szklane głazy roztrzaskały się i
odbijając światło słoneczne, roztoczyły nad krainą tęczę.
Wtem, beż żadnego ostrzeżenia, lśniąca, czarna włócznia o wielkości małego drzewa
wystrzeliła z ziemi obok Cyrica. Złodziej został strącony z konia, ale szybko podniósł się i
złapał wierzchowca. Wszędzie wokół, na płaskim terenie, przez glebę przebiły się podobne
hebanowe, postrzępione włócznie, wznosząc się w poranne niebo niczym wieże wysokie na
niemal cztery metry.
- Czas stąd odejść – powiedział do Thurbranda Kelemvor, a dwóch ludzi pobiegło po
ich rumaki. – Wygląda na to, że w końcu i tak będziemy jechać przez puszczę.
Thurbrand rzucił się pomiędzy swoją kompanię, mobilizując swych ludzi i
pospieszając ich w kierunku lasu. Zanim zdążyli uciec, dwóch z nich zostało nadzianych
przez piki, wypatroszone przez nie zostały również trzy konie. Reszta pozostałych przy życiu
członków kompanii pognała w ciemność Pajęczego Siedliska. Równinę w dalszym ciągu
roztrzaskiwały hebanowe włócznie, a z gór na północnym wschodzie schodziły olbrzymie
lawiny szkła.
Kiedy zbliżyli się do ściany puszczy, Midnight zauważyła, że brakuje Adona.
Przepatrując równinę z brzegu lasu, dostrzegła pędzącego przez sam środek pola włóczni
pozbawionego jeźdźca wierzchowca kleryka. Puściła się ku zbiegłemu zwierzęciu i dogoniła
go w centrum płaskiego terenu.
Zbliżając się do konia, poprzez chmury pyłu powoli poruszała się jakaś postać.
- Adonie, czy to ty? – zawołała Midnight.
Kleryk nie spiesząc się, dosiadł wierzchowca i wyprowadził go ze śmiercionośnej
równiny spokojnym tempem. Ściągał zwierzęciu uzdę, gdy próbował puścić się biegiem, a
jeśli słyszał co mówiła do niego czarodziejka albo widział jej gorączkowe gesty, ignorował je.
Lecz kiedy Adon nie zareagował, kiedy o niecały metr od niego wystrzeliła z podłoża pika,
Midnight podjechała do niego i z całych sił uderzyła jego wierzchowca w zad. Koń
pogalopował w kierunku puszczy i względnego bezpieczeństwa. Adon nawet nie krzyknął ani
nie został szarpnięty do przodu, kiedy zwierzę pobiegło, jedynie zanurzył palce w jego
grzywie, przycisnął nogi do boków i trzymał się.
Kelemvor czekał na skraju puszczy. Zniknęli w niej wszyscy z wyjątkiem kilku ludzi
Thurbranda, a reszta jeźdźców dołączyła do swoich w mrocznych zakamarkach Pajęczego
Siedliska.
Stworów wyśledzonych poprzedniej nocy nie było widać.
- Może za dnia śpią – rzucił Kelemvor. Odgłosy rozbijającego się szkła i wybuchającej
ziemi zelżały, choć od czasu do czasu śmiałkowie słyszeli trzaski ześlizgujących się z gór
monstrualnych, szklanych ścian.
- jeśli te stwory śpią w dzień – rzekła Midnight – to lepiej bądźmy przed nocą w
Cieniste Dolinie.
Kelemvor, Cyric i Towarzysze Świtu jednogłośnie wymamrotali coś na zgodę. Adon
w ciszy zagłębił się na koniu w puszczę.
Przez cały dzień śmiałkowie jechali przez las, wzdrygając się na każdy dźwięk, mając
ciągle miecze w gotowości. Adon podążał przed Kelemvorem i Midnight, a Cyric wiózł na
swym koniu Briona, który stracił wierzchowca na jednej z włóczni. Kiedy zagłębili się w
puszczę, roślinność stała się gęsta i nie do opanowania, a po krótkim czasie Thurbrand dał
wszystkim znak, by zatrzymali się i zsiedli z koni. Zwierzęta musiały być prowadzone.
Adon zignorował sygnał. Kelemvor podjechał do niego.
- Czy tym razem straciłeś wzrok, Adonie? – powiedział. Gdy kleryk zignorował go i
tym razem, dalej zmuszając wierzchowca do przedzierania się przez poszycie, wojownik
klepnął go po ramieniu, by zwrócić jego uwagę. Adon spojrzał na niego, skinął głową i zszedł
z konia.
- W tym miejscu czai się śmierć – rzekł kleryk głosem pozbawionym życia. –
Wstąpiliśmy do kostnicy.
- To nie pierwszy raz – odparł Kelemvor i wrócił do czarodziejki.
Daleko przed nimi szedł z Brionem Cyric. Choć był na zmianę zabawiamy i drażniony
przez młodego złodzieja, wyczuwał w nim odświeżającą niewinność. Z pewnością Brion
niedługo wiódł życie poszukiwacza przygód, lecz jego biegłość w posługiwaniu się sztyletem
konkurowała z wprawą Cyrica.
Po porannym posiłku Brion wyzwał Cyrica na próbę umiejętności władania ostrzem i
niemal go pokonał. Po zakończonym pojedynku obaj wykonali sztuczkę, używając po sześć
noży, które najpierw zebrali od przyjaciół, a potem rzucali między sobą z oszałamiającą
prędkością. Na początku każdy z rzuconych przez Cyrica sztyletów był odbijany przez ostrza
Briona, a potem każdy z noży albinosa został w powietrzu odparty przez rzuty Cyrica.
Pomimo jednak całej swej biegłości w posługiwaniu się sztyletem, od Briona nie
zalatywało krwią i szaleństwem, którymi trąciło tak wielu poszukiwaczy przygód. Nawet jego
kompani, jak siedząca przy Adonie dziewczyna, rozkoszowali się ideą odbierania życia. Cyric
widział to w ich oczach.
Wiedział również, że ilość razy, kiedy Brion chętnie uronił krew, dawała się policzyć
na jednej z jego odzianych w rękawice dłoni, i że albinos nigdy nie zabijał bez żalu.
Kiedy śmiałkowie wędrowali dalej, puszcza stawała się łudząco piękna, przynajmniej
na pierwszy rzut oka. Drzewa miały grube pnie i wydawały się zdrowe, pokryte obficie
rosnącymi, zielonymi liśćmi. Jaskrawe światło słoneczne przebijało w sklepieniu lasu otwory
i tu i ówdzie padały ciepłe plamy światłości, od czasu do czasu pieszcząc twarze bohaterów,
odnajdujących drogę poprzez gęste listowie.
Potem, kiedy przedzierali się przez zbite łoże z sękatych korzeni, które w wielu
miejscach całkowicie pokryły ziemię, Kelemvor usłyszał między drzewami odgłos łamanych
gałęzi. Obrócił się gwałtownie i dał znak Zelanzowi i Welchowi, najemnikom, którzy
zamykali pochód, ale oni nie słyszeli dźwięków. Popatrzyli na wojownika i wzruszyli
ramionami. Kelemvor nie dostrzegł ani śladu ruchu wokół drużyny, więc odwrócił się i ruszył
dalej.
Hałasy powtarzały się co chwilę, wkrótce alarmując cała grupę. Wyciągnięto broń,
lecz nikt nie mógł wypatrzyć żadnego znaku obecności stworów w zaroślach. Na przedzie
Thurbrand ostrożnie kierował się niewielką, prowadzącą przez puszczę ścieżką. Okrążając
drzewo, łysy mężczyzna zatrzymał się dość gwałtownie, a jego ciało napięło się, jakby
przygotowywał się do ataku.
Na wprost niego stał człowiek w białej jak kości zbroi, przyklejony do drzewa
długimi, przypominającymi linę pajęczymi nićmi. Nie miał na głowie hełmu, a wybielona
skóra jego twarzy oznaczona była symbolem, wybijającym się czernią na jego białych rysach.
Skrytobójca stał z wyciągniętym mieczem, wpatrując się w Thurbranda z twarzą zamarłą w
przerażonym grymasie.
Kilka metrów dalej Thurbrand dostrzegł pięciu kolejnych ludzi w zbrojach elitarnych
skrytobójców Bane’a, przymocowanych do drzew na sporej polanie.
- Są martwi – powiedział łysy mężczyzna – ale cokolwiek ich zabiło, jest gdzieś w
pobliżu.
Śmiałkowie stali przez chwilę nieruchomo, podczas gdy Kelemvor i Thurbrand
przyglądali się ogromnej pajęczynie rozciągniętej między drzewami wokół zabójców. Reszta
drużyny – z wyjątkiem Adona – zebrała się blisko siebie i obserwowała zarośla. Z kolei
Sunita po prostu stał przy swym koniu, patrząc w ciemny baldachim z liści, który przesłaniał
słońce.
Członkowie grupy stojąc i nasłuchując, czy coś nie porusza się między drzewami,
zauważyli, ze w lasu nie dobiega w ogóle żaden dźwięk. Liście nie szeleściły na wietrze. Nie
cykał żaden owad. Puszcza była całkowicie milcząca.
Bez żadnego słowa Gillian wręczyła wodze swego wierzchowca klerykowi Tymory, a
potem niczym małpa zabrała się do wspinania na drzewo. Pnąc się na najwyższą gałąź, nie
wydała ani jednego dźwięku. Stamtąd wprawnym okiem przepatrzyła puszczę. Śmiałkowie
czekali przez pięć minut, podczas gdy ona przeskakiwała z konaru na konar, staranie
przyglądając się terenowi z każdego możliwego punktu widzenia, aż wreszcie dała znak, że
wszystko jest w porządku.
Dziewczyna kiwnęła Thurbrandowi, by podszedł bliżej, zanim nawet zdążyła
zeskoczyć na ziemię.
- Tych gałęzi nie poruszą nawet najsilniejsze wichury. To martwe miejsce, zamarłe w
tym stanie – poruszyło palcem, wskazując na dziwną powierzchnię – wszystko pokrywa
cienka błona. Oto co powoduje ten bezruch.
Thurbrand skinął głową i wyciągnął ręce, by pomóc jej zejść. Zmarszczyła brwi i
przeskoczyła nad nim, lądując w zręcznym przysiadzie. Lecz kiedy jej stopa dotknęła
podłoża, dokładnie w środku promieniującego z tego miejsca kłębowiska korzeni rozległ się
ostry odgłos i ziemia trochę ustąpiła. Zanim dziewczyna zdołała wykrztusić słowo
ostrzeżenia, korzenie wystrzeliły z podłoża w strumieniu wyrzuconej w powietrze ziemi.
Osiem kończyn naraz wytrysnęło w górę chwytając Gillian, wszystkie długie,
wrzecionowate i absolutnie czarne. Każda z kończyn miała cztery stawy i kończyła się ostrym
niczym brzytwa czubkiem wielkości sporego miecza. Wielkie podbrzusze stworzenia, na
którym stała dziewczyna, wydobyło się z ziemi, wytrącając ją z równowagi, zanim zdążyła
wyskoczyć z pułapki. Potem z ziemi wystrzelił łeb stwora i Gillian ujrzała jego święcące,
czerwone oczy i dwie pary postrzępionych szczypców.
Nogi gigantycznego pająka zapadły się do środka, nabijając dziewczynę z ośmiu
różnych kierunków. Następnie pająk rzucił się w bok i puszcza ożyła. Wszędzie wokół
podróżników pokazały się węzłowate korzenie. Jednego z mężczyzn, stojącego na brzuchu
innego pająka, spotkał tem sam los co Gillian.
Cyric i Brion stanęli plecami do siebie z wyciągniętymi sztyletami. Jeden ze stworów
zaatakował wierzchowca Cyrica, wstrzykując mu gębowymi szczypcami truciznę, która
sparaliżowała konia. Pająk upuścił zwierzę, czekając, żeby trucizna zdziałała, zanim zawlókł
go do swej sieci. Cyric przeklął, kiedy zdał sobie sprawę, że na koniu znajdowała się
większość jego zapasów, włączając w to topory, ale nie miał zamiaru próbować ocalić swego
odzienia przed stworzeniem, które warowało nad jego zdychającym wierzchowcem.
Pająki były wszędzie, a najmniejszy z nich był rozmiaru sporego psa. Cyric spojrzał w
oczy zbliżającego się stwora. Jego nogi były bladozielone, a korpus czarny, z wielkimi,
pomarańczowymi plamami na boku. Drapieżny wzrok pająka wywołał na twarzy złodzieja
uśmiech, kiedy wyrzucił sztylet wprost w jedno z jego otwartych oczu.
Ostrze Cyrica trafiło w cel i zostało pochłonięte przez trzęsącą się masę pajęczego
oka, które zapadło się do wnętrza w ślad za nożem, lecz stwór nie przestawał się zbliżać.
- Bogowie! – wykrzyknął złodziej i wyskoczył do wiszącej nisko gałęzi. Gigantyczny
pająk rzucił się naprzód, kłapiąc paszczą w powietrzu, gdzie jeszcze chwilę temu stał
mężczyzna. Wspinając się wyżej na drzewo, Cyric usłyszał krzyk i spojrzał w dół.
Ramiona bestia przebiła bok Briona jedną ze swoich nóg. Trzymane przez albinosa
sztylety nie dawały dużej obrony przed ohydą. Pająk uniósł drugie odnóże, gotując się do
ponownego przekłucia swej ofiary. Wyrywającemu się Brionowi głowa opadła do tyłu.
Spojrzał w górę n Cyrica.
Złodziej zobaczył, że wargi albinosa poruszają się, błagając go o pomoc.
Cyric zawahał się, rozważając stojące przed nim możliwości. Wiedział, że mężczyzna
już umiera od trucizny stworzenia. Niewiele więcej mógł zrobić.
Pająk uderzył drugą nogą i złodziej zobaczył, jak z oczu Briona uchodzi życie.
Po drugiej stronie polany Midnight wpatrywała się w trzy szarżujące potwory.
Kelemvor, Zelanz i Welch stali obok, a nieruchomy Adon za nią, pozornie nieświadomy
toczącego się w ich kierunku zagrożenia.
Dwa z pająków były olbrzymie i tłuste, z czerwono-czarnymi korpusami i
opuchniętymi, karmazynowymi odnóżami. Trzeci był całkowicie czarny, na lśniących,
ostrych nogach, wyraźnie zwinniejszy od dwóch pozostałych. Wąskie szczeliny między
drzewami nie spowalniały go szczególnie, kiedy przemykał przechylony, pnąc się poprzez
drzew, by dostać się do swej ofiary.
Lśniący pająk skoczył na bohaterów. Kelemvor odrąbał trzy spośród jego kończyn
pojedynczym zamachem miecza. Wojownik uderzył ponownie, wycinając w korpusie bestii
wyżłobienie i z ledwością uchodząc jego szczypcom. Potem obrócił się i znalazł dokładnie
pod pająkiem, który uniósł się na swych tylnych odnóżach. Kelemvor wepchnął miecz w jego
wystawione na cios podbrzusze i ciął nim w górę i z powrotem. Stwór zamachnął się na
wojownika kończyną i zwalił go uderzeniem z nóg. Miecz Kelemvora wysunął mu się z dłoni,
a mężczyzna poszybował w powietrzu i wpadł na drzewo.
Midnight obserwowała, jak pozostała para pająków zbliżała się do nich. Spoglądając
na swój sztylet, zdała sobie sprawę, że zupełnie nie przyda się jej w walca z potworami,
spróbowała więc sobie przypomnieć swój czar przyzwania magicznego przedmiotu.
Czarodziejka oderwała gałąź z pobliskiego drzewa i wyrecytowała inkantację. Nagle w jej
rękach zmaterializowała się biało-niebieska, jarząca się różdżka. Gdy Midnight zaatakowała
pająka, ze zdumieniem stwierdziła, że różdżka, przyjęła właściwości kosy. Stwierdziła, że
rozpłatała nią pierwszego pająka na pół, lecz druga bestia skierowała się ku łatwiejszej
zdobyczy.
Rzuciła się na Zelanza i Welcha, którzy walczyli z nią ramię przy ramieniu.
Machnięcia ich mieczy szybko ją uśmierciły, ale nadchodziły już następne. Strużka mlecznej,
białej substancji była wszystkim, co ostrzegło ich o pająku, który zajmował się formowaniem
sieci nad nimi. Zelanz zerknął w górę i zdążył zauważyć czerwone cielsko stwora, który się
ku nim opuszczał.
Na skraju polany kleryk Tymory poszedł przed siebie. Dotknął kory drzewa i zobaczył
Thurbranda walczącego o życie z pająkiem, który uśmiercił Gillian. Kleryk ruszył krok dalej i
stanął twarzą w twarz z Bohaimem, młodym magiem z Suzail. Zatoczył się do tyłu, by zrobić
magowi miejsce, lecz przez pierś Bohaima przebiło się odnóże pająka. Mężczyzna wrzasnął,
kiedy bestia podniosła go w powietrze i opuściła w swe wygłodniałe szczęki
Towarzysze Świtu giną, pomyślał kleryk Tymory. Za jego plecami rozległ się odgłos
miażdżenia. Wyciągnął buzdygan i zwrócił się twarzą do purpurowego-białego pająka. Jedna
z nóg stwora przebiła mężczyznę z oszałamiającą prędkością. Kleryk zmówił cichą modlitwę
do Tymory i świat stał się ciemnością.
Niedaleko od miejsca, w którym poległ kleryk, zabłysnął miecz Thurbranda i łeb
potwora, który zgładził Gillian, rozpadł się, rozlewając wszędzie wokół truciznę. Wojownik
odwrócił się, by uniknąć zalania. Zbliżyło się do niego kolejnych pięć pająków. Tuż przed
nim walczyło o życie dwóch żyjących członków Towarzyszy Świtu. Thurbrand pobiegł ku
nim, nie zwracając uwagi na grupę gromadzących się za nim stworów.
Wysoko pośród drzew Cyric obserwował z rosnącą fascynacją wspinające się po
puszczy wokół niego pająki, które pracowały nad zawiłym rzemiosłem. Złodziej zdawał sobie
sprawę, że ten widok powinien go złościć i napawać odrazą; jedynym celem pracy bestii było
złapać w pułapkę i uśmiercić jego i jego przyjaciół. Ale desenie oczekującej na niego śmierci
wydawały mu się całkiem urocze. Była w nich taka prostota i porządek wzoru.
Usłyszał za sobą dźwięk i zeskoczył z drzewa dokładnie w chwili, gdy poszczerbiona
para szczypiec zatrzasnęła się w powietrzu w miejscu, gdzie się znajdował. Ziemia zbliżała
się do Cyrica potwornie szybko. Mężczyzna wykręcił się w locie, a potem uderzając w
podłoże przetoczył się, by osłabić impet upadku.
Cyric usłyszał charakterystyczny odgłos wystrzelającego z ziemi pająka na moment
przed tym, jak uniosły się jego odnóża, chwytając złodzieja w pułapkę
O pięćdziesiąt metrów dalej Kelemvor podniósł się na nogi. Jego zmysły ogarnęły
odgłosy pająków. Ich kończyny trzaskały, a skamieniałe drzewa poruszały się lekko pod ich
ciężarem. Potwory otoczyły go, ale nie ruszały, by go zabić. Po chwili w jego kierunku
wyszedł bardzo powoli ogromny, biały pająk, a wszystkie pozostałe ustępowały mu drogi.
Był to największy pająk, jakiego Kelemvor kiedykolwiek widział.
Wokół wojownika utworzyło się małe koło, aby biały pająk miał pole do manewru.
Kelemvor popatrzył w górę i zobaczył, że pośród drzew ponad nim czatowała zgraja
stworzeń. Nie było dla niego ucieczki – wszyscy pozostali prawdopodobnie nie żyli. W
pewnej chwili biały olbrzym gwałtownie ruszył naprzód. Kelemvor odciął mu jedno z
odnóży, gdy drugie z nich przebiło pustkę tuż obok twarzy mężczyzny. Wtedy trzecia z nóg
przeszyła jego zbroję, rozcinając hartowany napierśnik i robiąc w poprzek jego piersi płytkie
nacięcie.
Z okrutną wyrazistością wojownik widział szybujące ku niemu czwarte odnóże. Za
moment noga przebije jego klatkę piersiową i uniesie jego drgające ciało do żarłocznych
szczęk. Wtem przez głowę Kelemvora przemknął przeszywający, biało-niebieski ból.
W chwili kiedy Cyric zeskoczył z drzewa, a Kelemvor zaczął walkę z pająkiem,
Midnight ruszyła naprzeciw krwistoczerwonej bestii. Za jej plecami stał Adon, który nie
wykonywał ani ruchu, by się ochronić. Czarodziejka przebiegła między chwytającymi ją
odnóżami i umieściła swą magiczną kosę w oczach potwora.
Gdy krwistoczerwony pająk podrygując zwali się na ziemię, Midnight rozejrzała się
wokół i zobaczyła, że obaj, Cyric i Kelemvor, byli w straszliwym niebezpieczeństwie. Wtem
w jej byt uderzyła mleczna, biała substancja. Spojrzała w górę i zdążyła zobaczyć ogromne,
żółte podbrzusze pająka, który spadał na nią z odnogami tnącymi powietrze w żarłocznej
niecierpliwości.
Czarodziejka rzuciła czar, by utworzyć na wprost niego tarczę. Nagle, kiedy kończyła
recytować zaklęcie, jej wisiorek zatrzeszczał od energii, której wiązki trysnęły z gwiazdy,
trafiając Adona, Kelemvora, Cyrica i trzech pozostałych przy życiu Towarzyszy Świtu.
Wtedy, dokładnie w chwili, kiedy biały olbrzym spuścił swe odnóże na Kelemvora, w
chwili kiedy Cyric wylądował w pułapce, a Adon patrzył beznamiętnie, jak zniża się ku
niemu szary pająk, wszyscy oni zniknęli.
Midnight poczuła się, jakby wydzierano jej powietrze z płuc. Na moment oślepił ją
wspaniały błysk biało-niebieskiej światłości, a kiedy jej wzrok wrócił do normy, odkryła, że
stoi na długim trakcie. Przez chwilę myślała że oszalała, ale potem uświadomiła sobie, że
teleportowała się z puszczy.
Na wprost niej leżał na ziemi Kelemvor, trzymając się za głowę.
- Coś ty zrobiła? – jęknął, a potem bezskutecznie próbował się podnieść. Spojrzał na
siebie i zobaczył, że rana na piersi wciąż lekko krwawi. – Nie to, żebym chciał wiedzieć,
cokolwiek to było.
Cyric i Thurbrand pomogli mu się podnieść.
- Tak. Cokolwiek zrobiłaś, zawdzięczamy ci życie – powiedział łysy mężczyzna. – A
to z pewnością spłaca twój dług wobec mnie, cny żonkilu.
Czarodziejka otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło jej do
głowy. Jedynie rozglądała się wokół, przestraszona.
- Gillian, Brion, oni wszyscy odeszli – powiedział jeden z pozostałych przy życiu
Towarzyszy Świtu, pomagając koledze zająć się ranami.
- Przykro mi – rzekła wreszcie Midnight. – Nawet nie wiem, jak nas tutaj
sprowadziłam, jeżeli w ogóle to zrobiłam.
- Gdziekolwiek jest to „tutaj” – dodał Cyric, rozglądając się wokoło.
Stojący o parę metrów od niego i patrzący na prowadzącą ku północy drogę Adon,
odwrócił się i powiedział cicho.
- Jesteśmy o pół dnia jazdy na południe od Cienistej Doliny.
***
Drzwi prowadzące do Sali tronowej Bane’a otworzyły się z trzaskiem i do środka
wbiegł Tempus Blackthorne, by odpowiedzieć na wezwanie od swego boga. Czarny Lord
trzymał się poręczy tronu. Jego szpony rysowały jego powierzchnię.
- Zamknij drzwi – głos boga był chłodny i wyważony. Mimo swobody, jaką darzył
swego emisariusza Bane, Blackthorne poczuł chwilową iskrę strachu.
- Życzyłeś sobie mnie wiedzieć, lordzie Bane? – zapytał mag złudnie spokojnym
głosem.
Czarny Lord podniósł się z siedziska i gestem przywołał Blackthorne’a bliżej.
Szponiasta dłoń upadłego boga błysnęła emisariuszowi przed oczami. Mag nie wykonał
żadnego ruchu, by się obronić, gdy bóg niezgody złapał go brutalnie za ramię.
- Czas nadszedł – powiedział Bane.
Blackthorne’owi aż podskoczyło serce, kiedy zobaczył, że wargi boga wygięły się w
sposób, jaki mógł nazwać jedynie uśmiechem. To był straszliwy widok.
- Nadszedł dla nas czas, by zjednoczyć bogów – zawołał Czarny Lord. – Chcę, żebyś
zaniósł wiadomość do Loviatar, bogini bólu. Sądzę, że przebywa w Waterdeep. Powiedz jej,
że chcę ją widzieć… natychmiast.
Ciało wysłannika napięło się. Szponiasty uścisk na jego ramieniu wzmocnił się, kiedy
Bane odnotował zmianę w postawie maga.
- Masz jakiś problem z tym rozkazem, emisariuszu? – warknął bóg.
- Waterdeep jest po drugiej stronie Krain, lord Bane. Do czasu jak wrócę, twoja
kampania przeciwko dolinom będzie już częścią historii.
Uśmiech zniknął z twarzy Czarnego Lorda.
- Ano, jeśli podróżowałbyś jak zwykły człowiek – odparł – ale używając zaklęcia,
jakim cię obdarzyłem, będziesz w Waterdeep w przeciągu kilku dni.
Blackthorne opuścił oczy, a Bane zabrał dłoń z jego ramienia.
- A co, jeśli bogini nie zechce mi towarzyszyć w powrotnej drodze do twierdzy
Zhentil?
Bóg odwrócił się plecami do emisariusza i złożył ramiona.
- Ufam, że wtedy przekonasz ją w inny sposób. To wszystko.
- Ale…
- To już wszystko! – wrzasnął Bane, obracając się niczym wir w stronę emisariusza.
Jego ciemne oczy błyszczały.
Blackthorne zrobił krok do tyłu.
Oczy Czarnego Lorda zapłonęły, kiedy wrzący w nim gniew nasilił się.
- Zawodzisz mnie – rzekł bóg, choć jego ton sugerował raczej obrzydzenia niż złość. –
Zrób, co powiedziałem, i odzyskaj moje względy.
Kłaniając się przed swym panem, mag wymamrotał pierwszą modlitwę, jakiej się w
życiu nauczył – modlitwę do Bane’a. Potem wyprostował się i rozłożył ramiona, zaczynając
inkantację swego zaklęcia wysłannika. Wyobraził sobie miejsce swego przeznaczenia,
przypominając sobie wizytę, jaką złożył w Waterdeep w latach młodości. W chwilę później
jego ciało zaczęło migotać i przemieniać się, gdy próbował przyjąć postać kruka. Ale coś było
nie tak. Jego ciało zostało rozciągnięte we wszystkich kierunkach, przyjmując kolor czarny
niczym węgiel.
Blackthorne wrzasnął i wyciągnął jedną częściowo przemienioną rękę do swego boga.
- Pomóż mi – to wszystko co zdążył wypowiedzieć, zanim jego ciało zapadło się do
wewnątrz strumieniem czarnych iskier. W miejscu, gdzie stał jeszcze przed chwilą, na
posadzkę obok jego napierśnika upadł mały, czarny klejnot i roztrzaskał się.
Bane wpatrywał się w to całkowicie wstrząśnięty.
- Zaklęcie – powiedział bezwiednie i zatoczył się do tyłu, w cień w pobliży wejścia do
jego osobistej komnaty.
Strażnicy, którzy wbiegli do pomieszczenia, nie zauważyli, że ich bóg stoi skryty w
cieniu. Popatrzyli na sponiewierane szczątki Tempusa Blackthorne’a i pokręcili głowami.
- Podejrzewałem, że się to prędzej czy później stanie – powiedział jeden z nich.
- Tak – odparł drugi – każdy głupi wie, że magia jest niestabilna.
Bane ruszył naprzód i uśmiercił obu wartowników, zanim zdali sobie sprawę, że ich
bóg w ogóle tu jest. Potem obrócił się i zrzucił z siebie swą zakrwawioną zbroję. W chwilę
później siedział już na swym tronie, patrząc na leżący na posadzce zniszczony napierśnik
emisariusza.
Nie będę go opłakiwał, zdecydował z opanowaniem. Blackthorne był jedynie
człowiekiem. Pionkiem. Jego strata jest godna pożałowania, ale może go zastąpić.
Potem Bane pomyślał o swych nieskończonych rozmowach z magiem. Przypomniał
sobie zadziwiające uczucia, które po nim krążyły, kiedy uświadomił sobie, że Blackthorne go
ocalił, że pomógł mu wydobrzeć.
Czarny Lord spojrzał na swe dłonie i zauważył, że się trzęsie. Wtedy wydał z siebie
krzyk żalu, głośny i długi. W każdym zakątku jego mrocznej świątyni ludzie zakryli uszy i
zadrżeli na dźwięk bólu Czarnego Lorda.
Kiedy bóg niezgody skończył swój krzyk, popatrzył przed siebie swymi zamglonymi
od łez oczami stojącą przed tronem postać.
- Blackthorne? – spytał surowym i chrypiącym głosem.
- Nie, lordzie Bane.
Bóg otarł oczy i spojrzał w dół na stojącego przed nim rudowłosego mężczyznę.
- Fzoul – powiedział – wszystko jest w porządku.
- Mój panie, otaczają cię w świątyni martwi ludzie…
Bane uniósł swą szponiastą dłoń.
Rudowłosy mężczyzna zwiesił głowę.
- Tak, panie – a potem pozbierał rozrzuconą zbroję boga i pomógł mu się podnieść.
- Wszystko jest w gotowości – rzekł Fzoul, kiedy Czarny Lord w końcu założył na
siebie swój zakrwawiony pancerz. – Kiedy zaczniemy się przygotowywać do bitwy?
W oczach boga niezgody zamigotał ogień. Rudowłosy zrobił kro wstecz od
wściekłego bóstwa. Wtedy wargi Bane’a wykrzywiły się w przerażającym grymasie. Za jego
zaostrzonym zębami też był ogień. Jego oczy zwęziły się, kiedy rzekł. – Natychmiast.
13
CIENISTA DOLINA
Czas na wieczorny posiłek minął, ale podróżnicy szli dalej, zdeterminowani, by
dotrzeć do Cienistej Doliny, zanim zapadnie noc. Zaklęcie, które porwało ich od pewnej
śmierci w Pajęczym Siedlisku, umieściło śmiałków na szlaku o dwa dni drogi wprzód.
Midnight, Kelemvor i Thurbrand szli obok siebie, tak samo jak Cyric i ocaleli
członkowie Towarzyszów Świtu, Isaac i Vogt. Adon szedł sam, rozmyślając o tym, co utracił.
- Umarli odważnie – powiedział w pewnym momencie do łysego najemnika
Kelemvor.
- To niewielkie pocieszenie – odparł Thurbrand, a wspomnienia ostatniej wyprawy,
jaką dzielił z wojownikiem, wdarły się do jego myśli. Było to wiele lat temu, ale rezultaty
były wielce podobne” on i Kelemvor przeżyli. Wszyscy inni zginęli.
Idąc przez dolinę Cyric wyglądał na zmieszanego i zabiedzonego, jak gdyby został
zmuszony do stawienia czoła jakiejś wielkiej prawdzie, a jej znajomość go osłabionym i
roztrzęsionym. Kiedy się odzywał, jego głos był cichy, niemal drżący.
Adon – z drugiej strony – wcale się nie odzywał. Nie miał żadnego zajęcia idąc,
niczego, czym mógłby wypełnić głowę, niczego, prócz niechcianych myśli. I kiedy kleryk
szedł poprzez noc, jego obawy doprowadziły do tego, że stał się białolicym, trzęsącym się
cieniem człowieka, którym niegdyś był.
Nie wszyscy jednak śmiałkowie byli ponurzy i roztopieni w smutku w drodze do
Cienistej Doliny. Midnight i Kelemvor zachowywali się, jakby najgorsze było już za nimi.
Śmiali się i wymieniali złośliwe uwagi, tak jak zdarzało im się na początku podróży. Za
każdym jednak razem, kiedy uśmiechnęli się czy roześmiali, jeden z ich towarzyszy
marszczył na ich widok brwi, jakby zakłócali swą wesołością pogrzeb.
W końcu jednakże większość bohaterów odprężyła się, wędrując przez okolicę na
południe od Cienistej Doliny. Zielone, swobodnie spływające wzgórza i miękka, żyzna gleba
wysuniętych regionów doliny, były cudownym obiektem do obserwowania. Nawet powietrze
pachniało słodko, a surowe wiatry nękające śmiałków, od kiedy wkroczyli na Skaliste Ziemie,
zamieniły się w pieszczące podróżników delikatne bryzy, zachęcając ich do jeszcze
szybszego marszu w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia.
Było już bardzo późno, kiedy dotarli do mostu, który rozciągał się nad rzeką Ashaba,
prowadząc do Cienistej Doliny. Malutkie migoczące światełka, które widzieli z odległości,
okazały się być żarzącymi się ogniskami, rozpalonymi na dalekim końcu mostu. W tę i z
powrotem spacerowali po nim odziani w jasne, srebrne zbroje i uzbrojeni w kusze strażnicy,
którzy od czasu do czasu ogrzewali ręce przy ogniu.
Kelemvor i Midnight szli przy Thurbrandzie, kiedy drużyna zbliżyła się do mostu.
Kiedy doszli bliżej do rzeki, coś poruszyło się w krzakach. Bohaterowie obrócili się i sięgnęli
po broń, ale stanęli nieruchomo, widząc sześć starannie wycelowanych kusz, sterczących z
zarośli po obu stronach mostu. Bełty ze stalowymi grotami pobłyskiwały w świetle księżyca.
Thurbrand zmarszczył brwi.
- Jak sądzę, jest to miejsce, gdzie zatrzymujemy się i przedstawiamy nasze sprawy –
zwrócił się do wyczołgującego się z krzaków mężczyzny. – Czyż nie tak?
- Dobry początek – odrzekł jeden z nich.
- Jestem Thurbrand z Arabel, dowódca Towarzyszy Świtu. Przybywamy, by zyskać
posłuchanie u Mourngryma w najbardziej naglących sprawach.
Strażnicy poruszyli się nerwowo i zaczęli szeptać między sobą.
- W jakich sprawach? – powiedział po chwili jeden z nich.
Midnight poczerwieniała na twarzy i przysunęła się bliżej do strażnika.
- W sprawach odnoszących się do bezpieczeństwa Krain! – wykrzyknęła. – Czy to nie
dostatecznie naglące?
- Wszystko w porządku i łatwo się mówić, ale czy jesteście w stanie tego dowieść? –
mężczyzna podszedł do Thurbranda i wyciągnął rękę. – Wasz glejt?
- Naturalnie – powiedział łysy najemnik i wręczył mu zwinięty pergamin. – Podpisany
przez Myrmeen Lhal.
Strażnik uważnie przyjrzał się zwojowi.
- Odnieśliśmy duże straty w Pajęczym Siedlisku – rzekł Thurbrand.
- To są ci, co przeżyli? Jak się nazywają? – zapytał strażnik.
Najemnik obrócił się w stronę dwóch faktycznych ocalałych członków jego kompanii.
- Vogt i Isaac – powiedział.
Kelemvor i Midnight wymienili spojrzenia.
- A pozostali?
Thurbrand wskazał na czarodziejkę.
- Ona to Gillian. Reszta to Bohaim, Zelanz i Welch.
Strażnik oddał mu glejt.
- W porządku, możecie przejść – rzekł, a potem cofnął się. Strażnicy na powrót
zniknęli w cieniach.
Podróżnicy przekroczyli ostrożnie most, a kiedy dotarli do przeciwległego nabrzeża,
Thurbrand spojrzał na Kelemvora.
- To miejsce od początku wydaje się całkiem interesujące.
Patrolujący okolice uzbrojony oddział zatrzymał się, widząc śmiałków, i rytuał pytań,
odpowiedzi i dokumentów został powtórzony. Tym razem żołnierze „zaproponowali”, że
będą eskortować zmęczonych podróżnych do Zakręconej Wieży, pomimo dotyczących
Elminstera niecierpliwych okrzyków Midnight.
- Protokół – szepnął Cyric. – Przypomnij sobie swe ostatnie spotkanie z magiem. Czyż
nie łatwiej będzie mieć przetartą przez miejscowego władcę ścieżkę?
Czarodziejka milczała.
Gdy zmierzali ku Zakręconej Wieży, złodziej zauważył, że wytyczające im trasę małe
sklepy i domy wyglądały na opuszczone. Jednakowoż w oddali widać było światła, a o kilka
ulic dalej słychać było gwar zajęć. Poprzez drogę przetoczył się załadowany belami słomy
wóz. Za nim przejechał inny, pełen żywego inwentarza. Oba wozy eskortowali żołnierze.
- Jeśli przemieszczają inwentarz o tej porze nocy – powiedział do Midnight złodziej –
to pewnie przygotowując miasto na wojnę. Boję się, że twe ostrzeżenie od Mystry o planach
Bane’a nadchodzi za późno.
Kiedy bohaterowie zbliżyli się do wieży, dostrzegli rząd pochodni, przebiegający po
kamiennych ścianach kwadratowego, przysadzistego budynku. Pochodnie jednakże ułożone
były w dziwną ścieżkę, która śledziła przedziwne załomy wieży, wspinając się spiralnie z
jednej stromy budowli, znikając, a potem pojawiając się wyżej i wyżej, dopóki światła nie
ustępowały zacienionej mgle, której nie przenikał nawet nadzwyczajnie jasny księżyc.
Przy wejściu do wieży czekało więcej strażników, którzy porozmawiali przez chwilę z
uzbrojoną eskortą śmiałków. Następnie jestem z wartowników, przypuszczalnie kapitan
straży, zagwizdał głośno i przeciągle. Kiedy bohaterowie i strażnicy czekali na cokolwiek lub
kogokolwiek, kogo wezwał kapitan, Adon odwrócił się i zaczął się ulicą. Jeden z
wartowników pospieszył, by mu przeszkodzić, i skierował go w stronę pozostałych. Kleryk
ponuro na to przystał.
U drzwi pojawił się młody mężczyzna odziany w liberię herolda. Miał wciąż
zaczerwienione od snu oczy, ale wysłuchał wartownika, na tyle uprzejmie, na ile mógł,
ukrywając, kiedy to było możliwe, ziewnięcia za rękawem swej koszuli z żabotem.
Herold poprowadził Kelemvora, Thurbranda i pozostałych długim korytarzem i
wkrótce stanęli przed masywnymi, drewnianymi drzwiami, wyposażonymi w trzy oddzielne
zamku. Cyric przyjrzał się im od niechcenia, a Kelemvor zrzędził niecierpliwie. W końcu
herold, wysoki, szczupły mężczyzna z bujnymi, brązowymi włosami, gęstym wąsem i brodą,
otworzył drzwi i zwrócił się do podróżników.
- Tu ujrzycie księcia Mourngryma – powiedział tylko. Kelemvor zerknął do kiepsko
oświetlonego pomieszczenia. Tak jak się obawiał, był to rodzaj celi z nagą posadzką i
zwisającymi ze ścian łańcuchami. Oczy wojownika zamieniły się w szparki, kiedy obrócił się
do herolda.
- Żądamy audiencji u księcia Mourngryma, a nie u szczurów z Cienistej Doliny. Jeśli
nie może nas przyjąć dziś w nocy, tedy wrócimy rano.
Herold nawet nie drgnął.
- Proszę, zaczekajcie wewnątrz.
Midnight przecisnęła się obok Kelemvora i weszła do komnaty. W chwili, kiedy
przekroczyła próg, cienie zadrgały i czarodziejka zniknęła.
- Nie! – wykrzyknęła wojownik i skoczył za nią przez drzwi, aby znaleźć się w sali
tronowej Zakręconej Wieży.
W jej środku zapalone były pochodnie i Midnight dostrzegła na pozbawionych innych
ozdób ścianach i wyśmienicie wykonane freski, które opowiadały o wielu bitwach i oddawały
cześć tym, którzy zginęli w służbie doliny. Jedyną pozbawioną malowideł ścianę zasłaniały
czerwone, welwetowe kotary. Zasłony spoczywały za dwoma czarnymi, marmurowymi
tronami, stojącymi po przeciwnej stronie pomieszczenia, patrząc od wejścia. Biorąc wszystko
pod uwagę, sala była wystarczająco duża, by dostarczyć rozrywki przybywającym z wizytę
emisariuszom, ale nie była ogromna i nadmiernie zdobiona, jak sale w pałacu w Arabel.
W odległym krańcu pomieszczenia stał starszy mężczyzna, którego sylwetka nie
ujawniała jego posuniętego wieku. Posturę miał podobną do Kelemvora, ale znaczące jego
twarz głębokie bruzdy odkrywały, że jest o co najmniej dwadzieścia lat starszy od
wojownika. Przyodziany był w lśniącą srebrną zbroję, a u jego boku wisiał wysadzany
klejnotami miecz. Mężczyzna podniósł wzrok znad długiego, zaścielonego mapami stołu
narad i uśmiechnął się ciepło do śmiałków, gdy wkroczyli do sali.
Za zewnętrzną ścianą komnaty rozległ się hałas – grzmotnięcie, po którym nastąpiło
przekleństwo.
- A mówiłem, żeby jednak przesunął te przeklęte drzwi!
Słychać było serię klepnięć, a potem z pozornie solidnej ściany wynurzyła się dłoń i
niepewnie wysunęła palce. Za nią podążyła twarz, która po chwili zniknęła.
- Żądam, aby wysłano do Elminstera posłańca o pierwszym brzasku. Nie dam się
przetrzymywać przez jego magię!
Chwila ciszy.
- Nie, nie jestem po prostu nawiedzony!
Westchnienie.
- Tak, Shaerl. Wkrótce będę na górze, moja żono.
Ze ściany wynurzyła się postać dokładnie w chwili, gdy reszta śmiałków w
towarzystwie dwóch strażników pojawiła się za Kelemvorem i Midnight. Postać obróciła się,
popatrzyła na swych gości i zamarła w bezruchu. Mężczyzna był skrajnie przystojny, miał
gęste, czarne włosy, głębokie, lazurowe oczy i kwadratową szczękę. Jego odzienie było
jaskrawym świadectwem później pory. Miał na sobie koszulę nocną, która ukazywała jego
nagie ramiona, włochate nogi i bose stopy z nerwowo podrygującymi palcami. Ramiona miał
grube i silne, a mięśnie dobrze wyrzeźbione. Jego prawą rękę powyżej łokcia otaczała
karmazynową przepaska. Rzucił spojrzenie na starszego wojownika, który tylko wzruszył
ramionami.
- Nie spodziewałem się gości – rzekł czarnowłosy mężczyzna. Potem wyprostował się,
odchrząknął i błysnął uśmiechem. Podszedł do podróżników.
- Jestem Mourngrym, pan tego miejsca. Jak mogę wam pomóc?
Kelemvor miał już zamiar się odezwać, ale pochylił się ku niemu strażnik trzymając w
złowrogi topór. Mourngrym podrapał się po policzku, dał gestem znak podróżnikom, by
wstrzymali się przez mała chwilkę i wziął strażnika na bok.
- Zacny Yarbro – powiedział do niego – czy pamiętasz naszą ostatnią małą rozmowę,
dotyczącą złych stron nadgorliwego zachowania?
Yarbro przełknął ślinę.
- Ależ mój panie, oni wyglądając na włóczęgów! Nie mają złota, zapasów, na piechotę
weszli do miasta, a ich jedynym dowodem tożsamości jest glejt, który prawie na pewno jest
kradziony!
- A jak to było, kiedy moi ludzie znaleźli cię na obrzeżach Myth Drannor, jakieś całe
dwie zimy temu?
- To co innego – odparł strażnik.
Mourngrym westchnął.
- Jeszcze sobie porozmawiamy.
Yarbro skłonił głowę, a potem odwrócił się, by opuścić komnatę wespół z drugim
wartownikiem. Kelemvorowi ulżyło, kiedy ujrzał wychodzących mężczyzn. Trudno byłoby
wyjaśnić, dlaczego podali strażnikom imiona inne niż ich własne, by uzyskać dostęp do
wieży, a tak mogliby być zmuszeni utrzymać przybrane imiona, by nie wzbudzać podejrzeń.
Starszy wojownik stanął u boku Mourngryma. Kiedy Yarbro wychodząc przecisnął się
obok Kelemvora, stary człowiek wymienił z wojownikiem spojrzenia. Obaj się uśmiechnęli.
- To jest Mayheir Hawksguard, pełniący obowiązki dowódcy wojsk.
Thurbrand wykrzywił się.
- Pełniący obowiązki? A co się stało z poprzednim?
- Wolałbym tego nie omawiać, dopóki nie poznam celu waszej wizyty tutaj –
powiedział Mourngrym odwracając się. – Co sprowadza tu waszą grupę?
Wszyscy z wyjątkiem Adona ruszyli naprzód i jednocześnie popłynęło z ich ust sześć
wersji tego, co się wydarzyło. Książę potarł swe zmęczone oczy i rzucił Hawksguardowi
spojrzenie.
- Dość! – zawołał stary wojownik i w komnacie zapadła cisza.
- Ej, ty tam – rzekł Mourngrym do posępnego człowieka z blizną na twarzy. –
Chciałby usłyszeć twoją wersję opowieści.
Adon wystąpił naprzód i przekazał wszystko, co wiedział o nękających Krainy
wydarzeniach w możliwie najmniejszej ilości słów. Książę oparł się o tron i zmarszczył
czoło.
- Być może już zauważyliście parę środków ostrożności, jakie tu wprowadzono –
rzekł. – Obawiamy się, że Cienista Dolina może zostać w przeciągu najbliższych dni
oblężona.
Mourngrym popatrzył na Thurbranda.
- Odpowiadając na twoje wcześniejsze pytania, poprzedni dowódca wojsk szpiegował
w twierdzy Zhentil i nieomal zginął, przynosząc nam tę wiadomość. Jest teraz w swoich
kwaterach, lecząc się z ran.
- Hawksguard poprowadzi waszą delegację do Elminstera po porannym posiłku. Dziś
w nocy jesteście moimi gośćmi – książę ziewnął. – A teraz, jeśli nam wybaczycie, wierzę, że
były inne powody, dla których zostałem zbudzony z czułych objęć wielce oczekiwanego snu.
Będziemy dalej rozmawiać, gdy nadejdzie ranek.
Każdego ze śmiałków zaprowadzono następnie do osobistych komnat, gdzie czekały
na nich parujące kąpiele i miękkie posłania. Midnight wyszył na zewnątrz, by zaczerpnąć
powietrza, a po okrążeniu pobliskiej baszty wróciła do swego pokoju, by postudiować
zaklęcia. Lecz kiedy otworzyła drzwi, usłyszała cichy plusk. Ktoś był w jej komnacie,
czekając, aż czarodziejka wróci.
Energicznie pchnęła drzwi na oścież i błysnęła swą latarnią do pokoju. Rozległ się
zdumiony okrzyk, kiedy latarnia oświetliła wyskakującego z kadzi do kąpieli dużego
mężczyznę, który podbiegł po złożone na stercie w pobliżu odzienie i broń.
- Na bogów – wymamrotał Kelemvor, gdy zauważył, kto jest intruzem – Midnight.
Wojownik otrząsnął się jak kot, a potem sięgnął po ręcznik. Ostrożnie osuszył swą
nadal obolałą pierś, na której zaleczyło się cięcie otrzymane podczas walki z pająkiem.
Czarodziejka ustawiła latarnię na małym stoliku po drugiej łoża. Rozwarła ramiona.
- Chodź no tu, Kel. Pomogę ci z tym.
Nawet w przytłumionym świetle pomieszczenia dostrzegła jego szeroki uśmiech.
W innych komnatach Zakręconej Wieży noc nie przebiegała tak spokojnie. Cyric
nawiedzały koszmarne wizje śmierci Briona, które rozgrywały się w jego głowie podczas snu.
Kilka razu złodziej krzyczał i budził się cały spocony. I za każdym razem gdy zasypiał,
koszmarny sen wracał.
W kolejnym pomieszczeniu Adon stał przy oknie i wyglądał na morze dachów
Cienistej Doliny. Na całej przestrzeni miasta widział iglice świątyń, choć nie mógł rozróżnić,
jakim bogom były poświęcone. Gdy nadszedł ranek i do jego drzwi zapukała raczej nieładna
dziewka służebna o imieniu Neena, kleryk wciąż stał przy oknie. Dziewczyna weszła i
położyła odzienie, które oddał służącym do wyczyszczenia.
- Wkrótce powinien się rozpocząć poranny posiłek, zacny panie – powiedziała.
Adon zignorował ją. Odgarniając grzywkę z oka dotknęła ramienia Adona, a potem
cofnęła się, gdy kleryk obrócił się gwałtownie z dłońmi przyszykowanymi do zadania
śmiertelnego uderzenia. Kiedy zobaczył, że to tylko służąca, zachwiał się i stanął w ciszy.
Neena spojrzała na jego twarz i odwróciła się taktownie.
Dla jego złamanego serca ten gest był gorszy niż fizyczny cios.
- Zostaw mnie – rzekł i zaczął przygotowywać się do posiłku.
Gdy Neena wychodziła, po przeciwnej od drzwi Adona stronie holu stał Kelemvor.
Usłyszał, jak kleryk odprawia dziewczynę i pokręcił głową. Adon nie wydobrzeje we wnętrzu
z tej blizny przez długi czas, pomyślał wojownik, zwracając się, by zapukać w drzwi
Thurbranda.
- Zaraz podadzą poranny posiłek – powiedział, kiedy łysy najemnik wreszcie otworzył
drzwi.
- Już mi o tym doniesiono – odparł Thurbrand. – Możesz już odejść.
Kelemvor przepchnął się obok niego i zamknął za sobą drzwi.
- Powinniśmy porozmawiać… o tobie i twoich ludziach.
- Ludzie umierają – rzekł najemnik i usiadł na posłaniu. – Takie już wojenne
szczęście.
Mężczyzna kopnął swój miecz przez pomieszczenie i spojrzał w górę na Kelemvora.
- Odchodzę, Kel. Vogt i Isaac idą ze mną.
- Ano. Tego się spodziewałem.
Thurbrand przesunął dłonią po swej łysej głowie.
- Wrócę do Arabel i opowiem Myrmeen Lhal o wszystkim, co widziałem. Jestem
przekonany, że odrzuci zarzuty.
- Zarzuty? Myślałem, że jesteśmy poszukiwani na przesłuchanie?
Najemnik wzruszył ramionami.
- Nie chciałem wzbudzać w was niepokoju – odrzekł. – Może po prostu powinienem
jej powiedzieć, że jesteście wszyscy martwi. To byś wolał?
- Rób jak chcesz. Ale to nie o tym przyszedłem z tobą rozmawiać – wojownik spojrzał
na leżący teraz w kącie miecz Thurbranda. – Obwiniasz się za to, co stało się w Pajęczym
Siedlisku.
- To nie ma znaczenia, Kel. Już po wszystkim. Krew całej mojej kompanii jest na
mych rękach. Czy możesz ją zmyć swymi słowami pocieszenia? – najemnik wstał, podszedł
do rogu pokoju i podniósł broń. – Mogłem równie dobrze sam ich zabić.
Łysy mężczyzna zamachnął się w powietrzu mieczem bez przekonania, jak gdyby
chciał przepędzić swe myśli.
- A poza tym – dodał cicho – na moim sumieniu jest wiele więcej śmierci niż tylko
ich. Wiesz o tym.
Kelemvor milczał. Twarz Thurbranda wykrzywił grymas.
- Wciąż widzę twarze ludzi, którzy umarli zamiast mnie – zamiast nas, już tak wiele
lat temu, Kel. Wciąż słyszę ich krzyki – najemnik przerwał i spojrzał na Kelemvora. – A ty?
- Czasami – odparł wojownik. – My wybraliśmy przetrwanie, Thurbrandzie, a ciężko
żyć z taką decyzją. Lecz to, co stało się z naszymi przyjaciółmi, nie ma nic wspólnego z
Towarzyszami Świtu. Kompania nie miała innego wyjścia, jak tylko podążyć za nami w
puszczę. Gdyby zostali na równinie, wszyscy zginęliby bez szans, by się odpłacić.
Najemnik odwrócił się plecami do Kelemvora.
- Czemu cię to tak obchodzi?
Wojownik oparł się o drzwi i westchnął.
- Była taka dziewczyna – podobna do Gillian – która zaczęła z nami naszą wyprawę.
Miała na imię Caitlan.
Thurbrand odwrócił się i spojrzał na Kelemvora, ale ten wpatrywał się w przestrzeń,
przeżywając od nowa śmierć Caitlan.
- Nalegała, żeby z nami pojechać, a zginęła, kiedy powinienem był ją ochraniać.
- I czujesz, że jesteś za to odpowiedzialny – rzekł łysy najemnik.
Kelemvor westchnął głęboko.
- Ja tylko myślałem, że możesz chcieć porozmawiać o kompanii.
- Gillian – odezwał się po chwili Thurbrand – wydawała się całkiem młoda jak na
awanturniczkę, prawda?
Wojownik potrząsnął głową.
- Widziałem na trakcie młodsze.
Łysy najemnik zamknął oczy.
- Przepełniał ją taki entuzjazm. Jej młodość… przywracała mi trochę mojej własnej.
Chciałem… nie, potrzebowałem jej w pobliżu. Byłem pewien, że mogę ją ochronić.
Nad pomieszczeniem zawisła długa chwila ciszy, kiedy obaj wojownicy rozmyślali o
towarzyszach, niektórzy martwych od dawna, innych nie żyjących dopiero od kilku dni.
- To był jej wybór, żeby z tobą iść – powiedział wreszcie Kelemvor i odwrócił się,
żeby wyjść.
- A moim wyborem jest wydostać się z Cienistej Doliny, zanim i ja skończę martwy –
odrzekł cicho Thurbrand. – Do południa już mnie tu nie będzie.
Kelemvor opuścił pokój, nie mówiąc ani słowa.
***
Hawksguard uśmiechnął się i pokręcił głową z uczuciem niedowierzania.
- Co to ma znaczyć „to nie jest dobry moment”? Nie po to prowadziłem tych zacnych
ludzi do baszty Elminstera, żeby ich teraz zawrócić.
- Przykro mi, że się kłopotaliście. Będziecie musieli przyjść później. Elminstera
przeprowadza eksperyment. Wiesz, jak niewiele potrzeba, by wzbudzić jego gniew, jeśli mu
się przeszkadza w takich chwilach. A teraz sugeruję, ludzie, żebyście sobie stąd poszli, chyba
że chcecie dać się przemienić w gzy albo spotkać się z podobnym, równie nieprzyjemnym
losem.
Lhaeo spróbował zatrzasnąć drzwi, ale odkrył tylko nietypowy wspornik, który
zablokował ich drogę. Hawksguard wykrzywił się czując, że masywne wierzeje naciskają na
jego stopę z siłą większą, niż mógłby to zrobić skryba Elminstera. Kolejne zaklęcie mędrca,
pomyślał, i nieco odepchnął drzwi od siebie.
- Słuchaj no – powiedział, a Kelemvor pojawił się obok niego i naparł razem z nim na
drzwi – mój pan jest niezadowolony. Jeśli ja mam niezadowolonego pana, to i ty masz
niezadowolonego pana. A jeśli my mamy niezadowolonych panów, tedy…
Nagle wierzeje otworzyły się na oścież, a Lhaeo odsunął się z ich drogi. Obaj
Hawksguard i Kelemvor zostali wrzuceni do środka i padli w plątaninie u stóp skryby.
- A, wpuszczaj ich, żeby nie zaczął od początku tego paskudnego lamentu – zawołał
znajomy głos.
Midnight zarumieniła się, czując respekt na dźwięk głosu Elminstera. Usłyszała, jak
na chybotliwych schodach narasta odgłos stąpania. Po chwili u stóp schodów pojawił się
białobrody mędrzec. Jego spojrzenie spoczęło na czarodziejce. Kiedy zmrużył oczy, liczba
otaczających je zmarszczek wydała się podwajać, jak gdyby wątpił we własny zmysły.
- Co? Tyś to znowu? Sądziłem, że w Skalistych Ziemiach widzę cię po raz ostatni! –
rzekł Elminstera. – Mourngrym przysłał mi wieść, że odwiedzi mnie ktoś z bardzo ważną
wiadomością. I to tyś miała być?
Cyric pomógł Kelemvorowi wstać. Adon stanął z tyłu i przyglądał się.
Midnight nie pozwoliła ponieść się złości.
- Przynoszę słowa Mystry, bogini magii, razem z symbolem jej zaufania; to przedmiot,
który poleciła mi tobie przekazać razem z wiadomością.
Elminstera zmarszczył brwi.
- Czemu tyś mi tego nie powiedziała, kiedyśmy się pierwszy raz spotkali?
- Próbowałam – odparła czarodziejka.
- Jak widać tyś nie próbowała dostatecznie usilnie – odpowiedział mędrzec,
odwracając się ku schodom i gestem dając jej znać, by podążyła za nim. – Nie przypuszczam,
byś mogła rozważyć pozostawienie swego kłopotliwego towarzystwa z Lhaeo, kiedy będziesz
przekazywać tę najszczególniej istotną informację?
Midnight zaczerpnęła tchu.
- Nie mogłabym rozważyć – odrzekła. – Oni widzieli to, co i ja, i więcej.
Mag przechylił głowę na bok, wspinając się po schodach.
- Dobrze tedy – powiedział. – Ale jeśli czegoś dotknął, robią to na własne ryzyko.
- Są tu niebezpieczne obiekty? – spytała czarodziejka, pokonując w ślad za nim
zakręcające schody.
- Tak – odparł Elminstera zerkając przez ramię. – A ja Jestem z nich najbardziej
niebezpieczny.
Potem mędrzec z Cienistej Doliny odwrócił wzrok i nie odezwał się, dopóki
bohaterowie nie weszli po schodach i wkroczyli do jego komnaty.
Midnight była pewna, że coś się stanie, jeśli ośmieli się dać jeszcze jeden krok do
sanktuarium pomarszczonego maga. Dokładnie na wprost niej znajdowało się okno, a
przebijające przestrzeń promienie światła słonecznego ujawniały mała armię unoszących się
w powietrzu drobinek. Po skromnych kwaterach mędrca rozścielone były pergaminy i zwoje,
dawne teksty i magiczne artefakty.
- A teraz – rzekł Elminstera – opowiedz mi w szczegółach twój związek z boginią
Mystra. Potem przekaż mi dokładniej jej wiadomość, słowo po słowie.
Midnight zdała relację ze wszystkiego, co widziała, zaczynając od tego, jak otarła się
o śmierć na trakcie prowadzącym do Arabel i jak ocaliła ją Mystra, a kończąc na
domniemanym zniszczeniu bogini z ręki Helma.
- Daj mi wisiorek – powiedział mag.
Czarodziejka zdjęła naszyjnik przez głowę i wręczyła go mędrcowi. Elminstera
przesunął nim nad przepiękną szklaną kulą, która jarzyła się bursztynową poświatą i poczekał
chwilę. Kiedy nic się nie zdarzyło, mag przysunął wisiorek jeszcze bliżej kuli, stykając z nią
chłodny metal gwiazdy i trzymając i trzymając przedmiot możliwie najdalej od swego
własnego ciała. Szklany glob był tak zaprojektowany, że roztrzaskiwał się, kiedy w jego
zasięgu pojawiał się jakiś potężny obiekt. Nic się jednak nie stało, kiedy dotknął go wisiorek.
Oczy Elminstera zamieniły się w szparki, gdy podniósł wzrok.
- Bezwartościowy – powiedział i upuścił go na podłogę. – W tej błyskotce nie ma
żadnej magii.
Mag kopnął go po posadzce. Naszyjnik wylądował w kącie, unosząc chmurę kurzu.
- Dostałaś mój czas i cierpliwość – rzekł Elminstera. – Z żadnego z nich nie wolno
robić sobie żartów, zwłaszcza w tych czasach próby dla dolin.
- Ale w tym wisiorku jest potężna magia! – wykrzyknęła Midnight. – Widziałam ją!
Wszyscy widzieliśmy!
Po chwili od Cyrica i Kelemvora zaczęły płynąć opowieści. Mędrzec ze znużeniem
spojrzał na Hawksguarda.
- To wszystko – rzekł w końcu. – Możecie odejść i spocząć pewni, że bezpieczeństwo
dolin spoczywa w rękach tych, którzy mają lepsze pomysły niż marnowanie czasu ich
obrońców wyssanymi z palca historyjkami i fantazjami, których nie potraficie nawet niczym
poprzeć.
Midnight stała wstrząśnięta, wpatrując się w starego maga.
- Daj spokój – powiedział Kelemvor – zrobiliśmy tu wszystko, co mogliśmy.
- Tak – odrzekł Elminstera. – Precz!
Nagle naszyjnik wystrzelił z kąta i zawisł w powietrzu obok mędrca. Wzrok starca raz
jeszcze spoczął na czarodziejce, która poczuła, jak przez jej umysł przepływa chłodna fala
paniki.
- Pomniejszy pokaz twojej magii mnie nie interesuje – powiedział Elminstera niskim,
wyważonym głosem. – Prawdę powiedziawszy, w obecnych czasach to raczej niebezpieczne.
Wisiorek zaczął się obracać w powietrzu. Na jego powierzchni igrały gwałtownie
wyładowania, promieniując od gwiazdy.
- Cóż to tedy jest? – spytał mag.
Zabłysło oślepiające światło i wokół mędrca uformował się kokon – biało-niebieskich
błyskawic, odcinając go z widoku. Wewnątrz niego wybuchło coś, co wyglądało jak
bursztynowa trąba powietrzna, paląca jego krawędzie. W chwilę później wrzecionowaty
kształt rozpłynął się w obłoku dymu i bursztynowe promienie światła zniknęły.
- Być może powinniśmy jednak dalej porozmawiać – powiedział do Midnight
Elminster, porywając zawieszony w powietrzu wisiorek.
Hawksguard wystąpił naprzód.
- Jedno słówko, wielki mędrcze – powiedział z szacunkiem.
- Czy to coś, co od razu się nasuwa, czy muszę zgadywać? – wymamrotał mag.
Dowódca wojsk przerwał na chwilę, a potem wybuchnął serdecznym śmiechem. Elminster
popatrzył w sklepienie. – Co? Nie widzisz, że jestem zajęty?
Hawksguard przywołał się do porządku.
- Elminsterze, książę Mourngrym chciałby zamienić z tobą słówko lub dwa odnośne
mechanizmów obronnych, jakimi zagraciłaś Zakręconą Wieżę.
- Czyżby chciał tego w tym momencie? – odparł mędrzec. – Gdzież on jest?
Wprowadź go.
Na twarzy dowódcy wojsk zadrżały mięśnie.
- Nie ma go tu.
- To nie stanowi problemu, nieprawdaż?
Twarz Hawksguarda poczerwieniała.
- Przysłał mnie, bym cię przyprowadził, zacny panie.
- Przyprowadził?! Czy jestem tedy psem?! I to po całej mojej pomocy dla tego
człowieka!
- Zacny Elminsterze, obracasz me słowa przeciwko mnie!
Mędrzec zastanowił się nad tym przez chwilę.
- Sądzę, że mogę się na to zgodzić. Ale nie mogę stąd dzisiaj wyjść. Działając tu
żywioły, których muszę starannie doglądać.
Elminster skinął na Hawksguarda.
- Zbliż się – powiedział – mam wiadomość dla naszego pana.
Podchodzącemu dowódcy wojsk drżały krańce warg.
- Nie zamierzasz jej wytatuować na mojej skórze, prawda?
- Oczywiście, że nie.
- Ani zamienić mnie w jakiś dziwaczne zwierzę i wypuścić na wiatr, abym powtarzał
wiadomość wszystkim, których napotkam, zanim w końcu przywiodą mnie przed księcia
Mourngryma?
Mędrzec potarł czoło i przeklął.
- Skąd taka moja reputacja? – powiedział roztargnionym głosem. Hawksguard miał już
zamiar odpowiedzieć, ale pomarszczony palec maga wystrzelił w powietrze przed nim,
błagając go o ciszę. Starzec popatrzył mu w oczy.
- Powiedz mu, że jestem okropnie zajęty przygotowywaniem mistycznej obrony jego
królestwa. Środki zapobiegawcze, jakie umieściłem w Zakręconej Wieży, są dla jego
własnego dobra, i na tej zasadzie powinien je przyjąć.
Hawksguard pocił się jak szczur w swojej zbroi.
- Czy to wszystko?
Elminster skinął głową.
- Ejże, wasza trójka, zbliżcie się.
Kelemvor, Cyric i Adon ostrożnie pokonali długość pomieszczenia.
- Każdy z was był świadkiem widoków, jakie obejrzą w życiu nieliczni. Czym
przysłużycie się w obronie dolin?
Trójka śmiałków stała nie poruszając się. Kelemvor spojrzał na Midnight, która
odwróciła wzrok.
- Głusi jesteście? Jesteście za doliną, czy nie?
Adon wystąpił naprzód.
- Chcę walczyć – powiedział. Elminster popatrzył na niego zaciekawiony.
- Naprawdę, takiś ty?
Kelemvor skierował wzrok na czarodziejkę. Jej spojrzenie powiedziało mu, że
Midnight nie ma zamiaru odchodzić, mimo iż dopełniła już umowy z boginią. Zalała go
wściekłość. Nie chciał zostawać, ale nie mógł się przemóc, by opuścić czarodziejkę.
- Tak daleko doszliśmy. Bane próbował nas wszystkich zabić. Będę walczył, jeśli
będzie za to nagroda dla mnie.
- Będziesz nagrodzony – odpowiedział chłodno mag.
Kiedy cisza w niewielkim pomieszczeniu przybrała imponujące rozmiary, Cyric
poczuł, jakby jego serce ściskała zimna dłoń. Było coś w jej oczach, złodziej wspomniał
Tilverton i to, jak bliscy się sobie stali podczas podróży.
- Będę walczył – rzekł. Midnight odwróciła wzrok. – I tak nie mam nic lepszego do
roboty.
Elminster spiorunował go wzrokiem a potem odwrócił się.
- Wszyscyście stanęli twarzą w twarz z bogami i przeżyli. Własnymi oczyma
widzieliście ich słabości tak samo jak ich moce. To będzie ważne w tej bitwie. Ci, którzy stają
do walki, muszą wiedzieć, że wróg zostać pokonany, że nawet bogowie mogą zginąć.
Adon wzdrygnął się.
Starzec mówił teraz łagodnie.
- Widzicie, są siły większe niż człowiek czy bóg, tak jak są światy wewnętrzne i
światy zewnętrzne…
***
Było tuż po południu, kiedy Hawksguard, Kelemvor i Cyric opuścili Elminstera. Adon
chciał pójść z nimi, ale nawet Kelemvor przyznał, że kleryk nie jest w stanie walczyć. Cyrica
bawiło pragnienie Adona, by przelewać krew, lecz z nikim się tym nie dzielił. Wiedział, że na
kleryku nie można polegać w bitwie takiej jak ta, która ich czekała; Adon wydawał się dbać
coraz mniej o własne przeżycie i był ostatnim człowiekiem, którego byle żołnierz chciałby
mieć na straży swego bezpieczeństwa.
W połowie drogi do Zakręconej Wieży Cyric zaczął rozważać swe własne powody,
dla których zgodził się pomóc w obronie miasta. Nic go tu nie czekało, być może z wyjątkiem
szybkiej śmierci. Gdyby to było wszystko, czego pożądał, były na to łatwiejsze sposoby.
Przechadzka ulicami twierdzy Zhentil w środku nocy z pewnością obdarzyłaby go takim
losem. A może chciał sprawdzić swoją wytrzymałość w konfrontacji z bogiem, który już raz
próbował go zgładzić.
W czwórkę stawiliśmy czoła bogowi i przeżyliśmy – nawet bez wspomożenia Mystry,
pomyślał Cyric. Co by było, gdyby udało nam się zabić bóstwo! Nasze imiona byłby
śpiewane w balladach, które minstrele będą przekazywać przez setki lat.
Słowa Elminstera nie dawały mu spokoju, jeszcze kiedy dotarli do Zakręconej Wieży i
usiedli, oczekując pojawienia się księcia Mourngryma. Bez obecności bogów w Planach
załamywały się wszelkie prawa fizyki i magii. Całe Krainy mogły upaść. Co wtedy
podniosłoby się z ich prochów, pomyślał złodziej. I kim byliby bogowie mrocznej
przyszłości?
Nadszedł Mourngrym. Hawksguard przekazał mu słowa mędrca. Kelemvor i Cyric
przyrzekli swe wsparcie i zanim zapadł zmrok, przydzielono im zadania do odegrania w
bitwie. Kelemvor miał stacjonować z Hawksguardem i większością sił Mourngryma na
wschodniej granicy, skąd oczekiwano ataku oddziałów Bane’a. Cyrica powołano do pomocy
przy obronie mostu na Ashane i osłaniania uchodźców, którzy przekraczali rzekę, aby szukać
schronienia w Dolinie Mgieł. W lasach pomiędzy Cienistą Doliną i Voonlar zajmowali już
pozycje łucznicy, a na oddziały Bane’a zastawiono pułapki.
I chociaż Mourngrym uważał, że zorganizował swe siły w najbardziej efektywny
sposób, by stawić czoła większej zhentilskiej armii, pan doliny wciąż niepokoił się rolą
Elminstera w nachodzącej bitwie.
- Przypuszczam, że Elminster nadal uważa, że prawdziwa bitwa rozegra się w świątyni
Lathandera – powiedział książę smutno. – A potrzebujemy jego wsparcia na granicach! Z
błogosławieństwem Tymory, musimy przemówić temu człowiekowi do rozumu!
- Obawiam się, że będziemy pierwszymi, którzy będą tego próbować – rzekł
Hawksguard, uśmiechając się szeroko.
Mourngrym roześmiał się.
- Pewnie masz rację. Elminster zawsze stawał w obronie dolin. Ale uchwycić choć
przebłysk jego motywacji, zanim zdecyduje się je ujawnić, byłoby nagrodą, o której
pamiętałbym do końca życia.
Słysząc komentarz pana doliny, Kelemvor i Hawksguard ryknęli śmiechem. Cyric
tylko pokręcił głową. Przynajmniej Kelemvor nie był już posępny. Prawdę mówiąc,
koleżeństwo wojownika z dowódcą wojsk sprawiała, że niemal miło znaleźć się w jego
pobliżu.
Ale Cyric nie był specjalnie w nastroju na żarty wojowników, więc cicho wymknął się
z sali tronowej. Korytarze Zakręconej Wieży pobrzmiewały działaniem, kiedy złodziej
wycofywał się do swego pokoju, by przygotować się do wieczornego posiłku.
Zmieniwszy odzienie, Cyric skierował się ku wyjściu z pomieszczenia. Kiedy szedł do
drzwi, jego but poślizgnął się na lepkiej kałuży na drewnianej podłodze. Odzyskał
równowagę i spojrzał pod nogi. Czy jedna z tych niezdarnych krów, które w wieży nazywano
dziewkami służebnymi, narobiła bałaganu, który był zbyt filigranowy do posprzątania? Przed
nim, na środku pokoju był plama, która wyglądała jak krew.
Palce mu się zatrzęsły kiedy wyciągnął rękę i dotknął czerwonej plamy. Umazał palec
w cieczy, a potem dotknął nim do języka, by sprawdzić, co ty za płyn.
Cos wybuchło wewnątrz jego czaszki i mężczyzna poczuł, ja jego ciao leci do tyłu na
przeciwną ścianę, a następnie ląduje na posłaniu. Był mgliście świadomy szkód, jakie
wyrządził ścianie i sobie samemu, ale jego postrzeganie zawirowało w fantastycznych
oparach obrazów i dźwięków. Złodziej zorientował się, że trudno mu odróżnić omamy od
rzeczywistości.
Był tylko pewien, że ktoś inny wchodzi do pokoju, zamyka drzwi i rygluje je.
A zanim Cyric zemdlał, zdał sobie sprawę, że ten ktoś się śmieje.
Następną rzeczą, jaką złodziej sobie uświadomił, był dziwaczny smak w jego ustach,
podobny do gorzkich migdałów. W gardle mu zaschło, a pot wlewał mu się do oczu. Doszły
do niego odgłosy jego własnego oddechu: chrypiącego i nieregularnego. Czuł się jak obdarty
ze skóry. Nagle wróciły mu wzrok i słuch i mężczyzna odkrył, że leży na swoim łóżku. Na
jego brzegu siedział siwowłosy mężczyzna, zwrócony twarzą w inną stronę.
- Nie próbuj się jeszcze poruszać – rzekł mężczyzna – przeżyłeś spory wstrząs.
Cyric spróbował coś powiedzieć, ale gardło miał obtarte. Zaczął tylko kaszleć, co
wywołało jeszcze większą bolesność.
- Połóż się – powiedział mężczyzna. Cyric poczuł, jakby coś przyciskało go z
powrotem do posłania. – Mamy dużo do omówienia. Nie będziesz w stanie podnieść głosu
ponad szept, ale nie obawiaj się. Moje zmysły są całkiem wyczulone.
- Marek – zachrypiał Cyric. Głos był nie do pomylenia. – Nie może być! Pojona cię w
Arabel.
Marek odwrócił ku niemu twarz i wzruszył ramionami.
- Uciekłem, Czy słyszałeś kiedyś o lochu, który by mnie powstrzymał?
- Co tu robisz? – zapytał Cyric, ignorując przechwałki mężczyzny.
- No cóż… – odparł Marek podnosząc się z posłania – byłem w drodze powrotnej do
twierdzy Zhentil. Zmęczyłem się na trakcie. Moje dokumenty – te same dokumenty, które
dały mi wstęp do Arabel – zostały wcześniej odebrane żołnierzowi w okolicach Hillsfar.
Zawodowemu najemnikowi, ściśle mówiąc. Nikomu nie będzie go brakować.
- Utrzymywałem, że wracam, by przyłączyć się do konfliktu pomiędzy Hillsfar a
twierdzą Zhentil, co – jak zakładałem – będzie dla ludzi z Cienistej Doliny wartym zachodu
przedsięwzięciem. Byłem przekonany, że moja przykrywka jest pewna. Nie wiedziałem, że
Cienista Dolina przygotowuje się do swej własnej wojny z twierdzą, a strażnicy zażądali, bym
przyłączył się do ich przeklętej armii!
- Co się stało z całym twoim schowkiem magicznych przedmiotów, którymi chwaliłeś
się w Arabel? Czy nie mogłeś ich wykorzystać, by zbiec strażom? – rzucił Cyric.
- Zostałem zmuszony zostawić prawie wszystkie w Arabel – odpowiedział Marek. –
Spodziewałeś się, że cię teraz zaatakuję? Nie bądź naiwny. Przyszedłem pogadać.
- Jak się dostałeś do wieży?
- Wszedłem frontowymi drzwiami. Pamiętaj, że jestem teraz członkiem straży.
- Ale skąd wiedziałeś, że tu jestem?
- Nie wiedziałem. To wszystko przypadek, jak całe nasze życia. Kiedy strażnicy starali
się mnie przekonać, że wstąpienie do ich armii, nawet jeśli to nie był mój zamiar, przyniesie
mi korzyści, opisali niewielką grupkę śmiałków, którzy przybyli do doliny i za swą pomoc
miastu zostali ugoszczeni w samej Zakręconej Wieży. Nader zadziwiająco, część tej drużyny
wyglądała na bardzo podobną do grupy, z którą opuściłeś Arabel. Po tym naprawdę nie było
trudno cię odnaleźć.
- Przy okazji, przepraszam za skutki eliksiru, który cię rozłożył A prawdę mówiąc, był
taki jeden magiczny przedmiot, który udało mi się zachować – ten medalion.
Mówiąc to, Marek zaprezentował otwarty masywny medalion ze złota. Wyleciała z
niego i spadła na podłogę kropla czerwonej cieczy, która przypominała krew. Płyn zasyczał,
kiedy zetknął się z deskami.
- Dziś, wcześniejszą porą wskazano mi twój pokój i powiedziano mi, że mogę
poczekać parę chwil. Kiedy się nie zjawiałeś, zacząłem się nudzić. Zauważyłem, że zatrzask
medalionu wygląda, jakby miał się złamać. Gdy się mu bliżej przyjrzałem, rzeczywiście się
złamał, a eliksir wylał się na podłogę. I wtedy ty wszedłeś. Prawdę powiedziawszy, w
pierwszej chwili nie byłem pewien, czy to ty, więc ukryłem się w szafie. Wtedy ty
posmakowałeś eliksiru, no i proszę, tu jesteśmy.
- Co masz zamiar zrobić? – spytał Cyric. – Czy mnie wydasz, tak jak to zrobiłeś w
Arabel?
- Naturalnie, że nie – odparł Marek. – Gdybym to zrobił, co powstrzymałoby ciebie
przed wydaniem mnie? I to, widzisz, jest powodem mojej wizyty. Życzę sobie tylko, abyś
trzymał język za zębami, dopóki nie będzie po bitwie.
- Czemu?
- Podczas bitwy ucieknę. Zmienię strony. Wrócę ze zwycięzcami do twierdzy Zhentil.
- Ze zwycięzcami – powiedział w roztargnieniu Cyric.
Marek roześmiał się.
- Rozejrzyj się wokół siebie, Cyricu. Czy masz w ogóle pojęcie, ilu ludzi zgromadziła
twierdza Zhentil? Pomimo przygotowań, i pomimo przewagi, jaką dają lasy pomiędzy tym
miejscem a Voonlar, Cienista Dolina nie ma szans. Gdybyś miał moją przenikliwość,
wydostałbyś się stąd w ślad za mną, dokładnie za moimi krokami.
- No to mi już opowiedziałeś.
- Przynoszę ci wybawienie – rzekł Marek. – Daję ci szansę powrotu do życia, do
którego się urodziłeś.
- Nie – odparł Cyric. – Nigdy nie wrócę.
Marek ze smutkiem pokręci głową.
- Tedy zginiesz na tym polu bitwy. I za co? Czy to twoja walka? Co jest twoją stawką
w tym wszystkim?
- Cóż, czego nie zrozumiesz – odrzekł Cyric. – Mój honor.
Marek nie mógł powstrzymać śmiechu.
- Honor? A jaki jest honor w byciu bezimiennym, pozbawionym twarzy trupem,
pozostawionym, żeby zgnił na polu bitwy? Dni spędzona z dala od Gildii zrobiły z ciebie
głupca. Wstyd mi za to, że kiedykolwiek myślałem o tobie jak o synu!
Cyric zbielał.
- Co masz na myśli?
- Dokładnie to, co powiedziałem! Nic więcej. Przygarnąłem cię, gdy byłeś chłopcem.
Wychowałem. Nauczyłem cię wszystkiego, co umiesz – mówił szyderczym tonem Marek. –
To bezcelowe. Za stary jesteś, żeby się zmienić. I ja również.
Mężczyzna odwrócił się, by wyjść.
- Miałeś rację, Cyricu.
- W czym?
- W Arabel, kiedy powiedziałeś, że działam na własną rękę. Miałeś rację. Gildię nie
obchodzi, czy kiedykolwiek wrócisz, czy nie. To tylko ja chciałem cię z powrotem. Dawno
temu zapomnieliby, że w ogóle istniałeś, gdybym nie nalegał, byśmy cię na nowo
przyciągnęli.
- A teraz?
- Teraz już o to nie dbam – odrzekł Marek. – Nic dla mnie nie znaczysz. Niezależnie
od tego, jaki będzie wynik tej bitwy, nie chcę cię już więcej widzieć. Twoje życie należy do
ciebie. Czyń, jak uważasz.
Cyric milczał.
- Eliksir ma dezorientujący wpływ. Możesz majaczyć, zanim zejdzie ci gorączka. –
Mężczyzna podniósł medalion i położył go na posłaniu obok Cyrica. – Nie chciałbym, abyś
odegnał naszą rozmowę, tak jak zostawia się za sobą rankiem gorączkowy sen.
Jego dłoń zamykała się właśnie na klamce, kiedy usłyszał ruch od strony łóżka Cyrica.
- Połóż się, Cyricu. Zrobisz sobie krzywdę – rzekł w chwili, kiedy sztylet złodzieja
wbił mu się w plecy.
Cyric obserwował, jak jego były mistrz pada na podłogę. W chwilę później u jego
drzwi pojawili się Mourngrym i Hawksguard wraz z parą strażników.
- Szpieg – powiedział ochrypłym głosem złodziej. – Próbował mnie otruć… Wrócił,
by mnie przepytać w zamian za antidotum. Zabiłem go i zażyłem je.
Książę skinął głową.
- Wygląda na to, że już mi się dobrze przysłużyłeś.
Ciało usunięto i Cyric zawlókł się z powrotem na posłanie. Przez jakiś czas
balansował na krawędzi zwidów, kiedy trucizna z medalionu krążyła po jego organizmie. Był
jak w pułapce, pół na jawie, pół we śnie, a przez jego głowę przemykały wizje.
Był samotnym dzieckiem na ulicach twierdzy Zhentil, uciekał przed rodzicami, którzy
chcieli go sprzedać w niewolę, by pospłacać swe długi. Potem stał przed Markiem i gildią
złodziei, którzy wydawali osąd o nim, o odzianym w szmaty, zakrwawionym młodziku na
ulicy, rabującym, by przetrwać. Ich wyrok uczynił go częścią gildii.
Ale oczywiście Marek opuścił go, kiedy Cyric najbardziej go potrzebował – kiedy
wyznaczono cenę za jego głowę i kiedy był zmuszony uchodzić z twierdzy Zhentil.
Opuszczenie.
Wieczne opuszczenie.
Minęło kilka godzin i Cyric podniósł się z łóżka. Przed jego oczami unosiła się
czerwona mgiełka. Jego krew ochłodziła się, a oddech stał się regularny. Był zbyt
wyczerpany, by pozostać przytomnym, więc po prosto opadł ponownie na posłanie i oddał się
w czułe objęcia głębokiego, pozbawionego snów letargu.
- Jestem wolny – wyszeptał w ciemności – wolny…
***
Adon opuścił kwatery mieszkalne Elminstera późno w nocy, o tej samej porze co
skryba, Lhaeo. Wysyłając swego sługę, by skontaktował się z rycerzami Myth Drannor, stary
mędrzec okazał prawdziwy niepokój o dobro Lhaeo. Magiczna łączność ze wschodem została
zablokowana i skryba, uzbrojony w zaklęcia obronne Elminstera, musiał wyruszyć konno w
podróż, by dostarczyć rycerzom wiadomość.
- Do następnego spotkania – powiedział mag, patrząc, jak jego sługa odjeżdża.
Dla przeciwieństwa, Adon po prostu oddalił się na piechotę, nie wzbudzając żadnego
gestu ani słowa mędrca. Był już w połowie drogi, kiedy zrównała się z nim Midnight i
wręczyła mu niewielką sakiewkę złota.
- Po co to? – spytał kleryk.
Czarodziejka uśmiechnęła się.
- Twoje szlachetne jedwabie zniszczyły się podczas podróży – rzekła. – Powinieneś je
wymienić na nowe.
Wcisnęła złoto w chłodne dłonie Adona i zaczęła je ogrzewać w swoich rękach.
Zatykając dech w piersiach podniecenie, jakie czuła przez cały dzień, było dla kapłana
boleśnie oczywiste. Oprócz prób zgłębienia rozwiązań niektórych z nękających ją przez całą
wyprawę tajemnic, Elminster pozwolił jej uczestniczyć w paru pomniejszych rytuałach
przyzywania. Powodów ekscytacji było zresztą wiele, nawet biorąc pod uwagę fakt, że
Midnight została wykluczona z odbywających się tego wieczora osobistych ceremonii maga.
Adona pochłonęła już ciemność, kiedy Midnight zawołała do niego, b pamiętał wrócić
rano.
Kleryk prawie się roześmiał. Oni umieścili go w maleńkim pomieszczeniu i dawali mu
do przeczytania tom po tomie pradawnej wiedzy, żeby próbował znaleźć jakąś wzmiankę o
wisiorku, jaki dostała Midnight. To był dar od bogini, spierał się Adon. Wykuty z ogni jej
wyobraźni. Nie istniał, zanim powołała go do życia!
- A co, jeżeli istniał? – odparł Elminster. Jego oczy świeciły się. Ale Adon nie był
ślepy. Tomy wiedzy, jakie mu dawano, urozmaicane były opowieściami o klerykach, którzy
tracili wiarę, a potem ją odzyskiwali.
Oni nigdy nie zrozumieją, pomyślał Adon. Jego palce dotknęły przecinającej twarz
blizny. Kapłan spędził ten wieczór, przeżywając raz jeszcze ich podróż, próbując dokładnie
wychwycić, w którym miejscu popełnił przeciw swej bogini taką zniewagę, żeby zasłużyć
sobie na opuszczenie w czasie największej potrzeby.
Zanim zorientował się, gdzie jest, zaskoczyło go, jak daleko zaszedł. Dawno już minął
Zakręconą Wieżę, a dokładnie nad nim znajdował się teraz znak karczmy Pod Starą Czaszką.
W zaciśniętej kurczowo garści trzymał wciąż złoto, które dała mu Midnight. Wsunął je do
kieszenie i wszedł do trzykondygnacyjnej budowli.
Sala barowa była zatłoczona i przepełniona dymem. Adon obawiał się, że znajdzie tu
tańce i wesołość, ale ulżyło mu, kiedy odkrył, że mieszkańcy Cienistej Doliny są tak samo
zajęci własnymi myślami jak on. Większość klientów karczmy stanowili żołnierze i
najemnicy, przychodzący do Starej Czaszki, żeby zabić czas przed bitwą. Kleryk dostrzegł też
parę młodych ludzi, stojących przy odległym końcu baru i śmiejących się z jakiegoś własnego
żartu.
Adon usiadł opierając łokieć o bar, składając twarz w otwartej dłoni i starając się
przykryć bliznę.
- Z jakimiż to duchami będziesz się tego wieczora zmagał?
Kleryk podniósł wzrok i ujrzał kobietę po pięćdziesiątce z miłym, zdrowym różem na
policzkach. Stałą za barem i cierpliwie czekała na jego odpowiedź. Kiedy zobaczyła, że jego
jedynym sposobem porozumienia jest raniona, umierająca iskra w niegdyś ognistych oczach,
uśmiechnęła się szelmowsko i zniknęła za barem. Kiedy wróciła, trzymała w ręku kielich
gęstego, fioletowego wywaru, który bulgotał i skrzył się w świetle. Wirowały w nim kawałki
czerwono-bursztynowego lodu, które nie miały zamiaru wynurzyć się na powierzchnię.
- Spróbuj tego – powiedział – to specjalność gospody.
Adon podniósł napój. Ku jego nosowi doleciał słodki aromat. Popatrzył na napitek
zmrużonymi oczami. Kobieta wykonała zachęcając gest. Kleryk przełknął łyk i poczuł, jak
każda kropla krwi w je ciele zamienia się w lód. Skóra wyciągnęła mu się do kości, a
wściekły ogień przepalił mu klatkę piersiową. Drżącymi palcami spróbował odstawić kielich.
Kobieta uśmiechnęła się szeroko i pomogła mu to zrobić.
Oddech Adona był ciężki, a w głowie mu się kręciło, kiedy zapytał.
- Co, na Sune, w tym jest?
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Trochę tego, trochę tamtego. I dużo czego innego.
Kleryk potarł swą pierś i spróbował złapać oddech.
- Jestem Jhaele Silvermane – powiedziała kobieta – a kim ty…
Adon usłyszał z kontuaru syczenia. Jedna z kostek lodu rozpuszczała się i w cieczy
zaczęły unosić się bursztynowe wstęgi.
- Adon, czciciel Sune – kleryk usłyszał swe własne słowa, a po chwili żałował, że nie
może ich cofnąć.
- Paskudne masz cięcie, Adonie, czcicielu Sune. W świątyni Tymory są potężni
uzdrowiciele, którzy być może ci pomogą. Mają niezłą kolekcję eliksirów leczniczych. Czy
już ich odwiedzałeś?
Adon przecząco potrząsnął głową.
- Jak nabyłeś taki znaki? Wypadek czy zamiar?
Ciało kleryka zadrżało.
- Zamiar? – zapytał.
- Wielu wojownika chciałoby nosić taki znak jako symbol odwagi albo prawej służby
– jej oczy były jasne i wyraziste. Miała na myśli dokładnie to, co powiedziała.
- Tak – odparł sarkastycznie Adon – to było właśnie coś takiego.
Kleryk ujął raz jeszcze kielich i pociągnął następny łyk. Tym razem jego głowa stała
się trochę otępiała, a w uszach mu brzęczało.
- Toast! – zawołał ktoś. Głos dochodziło z niebezpiecznie bliska. Adon obrócił się i
ujrzał całkowicie nieznanego mężczyznę, który unosił karafkę ponad głowę. Nieznajomy
nosił posiwiałą grzywę długich i cienkich włosów i wyglądał na weterana wielu wojen. Jego
ogromna ręka wyciągnęła się i zatrzasnęła na ramieniu kleryka.
- Toast za wojownika, który stawił czoło siłom zła i powalił je w służbie dolinom!
Adon chciał się wtrącić, ale w karczmie wezbrał ogłuszający ryk, kiedy pozdrowił go
każdy obecny mężczyzna i każda kobieta. Po tym wielu z nich podeszło do niego i poklepało
go po plecach. Nikogo nie zraziła znacząca jego twarz postrzępiona blizna. Dzielili się z nim
opowieściami o bitwach i kleryk poczuł się zaskakująco swojsko. Po jakiejś godzinie stojący
obok taboret zaskrobał o podłogę i przy Adonie usiadła urocza dziewka służebna o włosach
koloru karmazynowego.
- Proszę – powiedział kleryk zwieszając głowę – chciałbym być sam.
Ale kiedy podniósł wzrok, kobieta nadal tam była.
- O co chodzi? – rzekł i wtedy zdał sobie sprawę, że patrzyła na bliznę. Odwrócił się i
przykrył tę stronę twarzy dłonią.
- Piękny, nie musisz się przede mną skrywać – powiedziała.
Adon rozejrzał się wokół, żeby zobaczyć, do kogo mówiła. Kobieta patrzyła na niego.
Kleryk złapał się na tym, że odwzajemnia jej spojrzenie. Miała długie, bujne włosy z
grubymi falami, które sięgały jej do ramion i otaczały miękki kontur jej twarzy. Oczy miała
łagodne, intensywnie niebieskie, a pod jej psotnym uśmiechem widniały elegancko rzeźbione
rysy. Odzienie miała zwyczajne, ale z łatwością nosiła się po królewsku.
- Czego chcesz? – zapytał łagodnie Adon.
Jej oczy zajaśniały.
- Tańczyć.
- Nie ma muzyki – powiedział kleryk kręcąc głową.
Wzruszyła ramionami i wyciągnęła dłoń.
Adon odwrócił się i wpatrzył w głębiny swego uzupełnionego po krawędź kielicha
napitku. Ręka kobiety opadła wzdłuż jej boku. Jeszcze raz przy nim usiadła. W końcu kleryk
zerknął na nią.
- Z pewnością masz przynajmniej jakieś imię? – rzekła.
Mina Adona nachmurzyła się, kiedy zwrócił się do niej.
- Nie ma tu dla ciebie miejsca. Zajmij się swoimi obowiązkami i zostaw mnie samego.
- Samego w cierpieniu? – odrzekła. – Samego, żebyś mógł utopić się w morzu
użalania się nad sobą? Takie czyny zupełnie nie przystoją bohaterowi.
Kleryk prawie się zakrztusił.
- Czy tak właśnie o mnie myślisz? – na jego twarzy pojawił się paskudny, szyderczy
uśmiech.
- Mam na imię Renee – powiedział i ponownie wyciągnęła rękę.
Adon próbował utrzymać dłoń spokojnie, witając się z nią.
- Jestem Adon – rzekł – Adon, czciciel Sune. I jestem wszystkim, tylko nie bohaterem.
- Pozwól mi samej to osądzić, drogi mój – odparła gładząc bok jego twarzy, jak gdyby
blizna w ogóle nie istniała. Jej dłoń podążyła w dół po jego szyi, piersi i ramieniu, aż wzięła
go za rękę i poprosiła, by opowiedział jej swą historię.
Kleryk niechętnie, głosem niemal pozbawionym emocji, przekazał jej opowieści o
podróży z Arabel. Opowiedział jej wszystko z wyjątkiem poznanych przez siebie tajemnic
bogów. Te zostawił sobie samemu do przemyślenia.
- Jesteś bohaterem – rzeka i pocałowała go wprost w usta. – Twa wiara w obliczu
takich przeciwności powinna zostać ogłoszona i podawana jako natchnienie.
Siedzący w pobliżu żołnierz roześmiał się, a Adon był przekonany, że to on jest
obiektem kpin. Odsunął się gwałtownie od dziewki i cisnął kilka sztuk złota na kontuar.
- Nie przyszedłem tu, by ze mnie drwiono – rzucił wściekły.
- Ja nie…
Ale kleryk już odszedł, przeciskając się przez tłoczących się w karczmie
poszukiwaczy przygód i żołnierzy. Wypadł na zewnątrz i przewędrował niemal cała kwaterę
ulic, zanim opadł na ścianę malutkiego warsztatu. Na jego drzwiach była metalowa tabliczka
z wygrawerowaną nazwą. Światło księżyca pozwoliło Adonowi ujrzeć w metalu swe odbicie.
Przez chwilę blizna wydała się ledwie zauważalna, lecz kiedy uniósł palce ku postrzępionej
skórze, zobaczył, jak jego wizerunek się zniekształca a twarz wydłuża tak, że blizna wygląda
gorzej niż w rzeczywistości. Odwracając się od tabliczki przeklął swe znużone oczy za to, że
go oszukały.
Idąc przez miasto, Adon przypomniał sobie tę kobietę, Renee, i jej ogniste włosy,
które były tak podobne do włosów Sune. Wstyd mu było za to, jak ją potraktował.
Postanowił, że musi ją przeprosić. W drodze powrotnej do karczmy zatrzymał go patrol, który
po chwili go zwolnił.
- Pamiętam tę bliznę – powiedział jeden ze strażników.
Adonowi opadły skrzydła. Dotarł do karczmy Pod Starą Czaszką i po paru minutach
wałęsania się po sali barowej usiadł na swym poprzednim miejscu i gestem zwrócił uwagę
Jhaele Silvermane. Podzielił się z nią opowieścią o rudowłosej kobiecie o imieniu Renee,
dziewce służebnej. Jhaele tylko skinęła głową w stronę zaciemnionego kąta pomieszczenia.
Blisko jakiegoś mężczyzny siedziała tam Renee. Kuszące gesty, które wykonywała do
niego, były podobne do tych, jakich używała na Adonie. Podniosła wzrok, zobaczyła
przyglądającego się jej kleryka, a potem odwróciła się.
- Musiała wyczuć przy tobie złoto – rzekła Jhaele i Adon momentalnie zrozumiał, jaki
Renee miała przy barze prawdziwy zamiar. Parę chwil później znowu znalazł się na ulicy,
zżerany przez własną wściekłość. W pewnej odległości zobaczył iglice świątyni. Skierował
się ku nim, ponownie mijając ten sam patrol.
Uzdrowiciele ze świątyni, pomyślał. Może ich eliksiry będą wystarczająco silne, by
usunąć bliznę.
Świątynia Tymory w Cienistej Dolinie bardzo różniła się od tej w Arabel. Kleryk
przeszedł pomiędzy rządem kolumn, na których szczytach płonęły małe ogniska
obserwacyjne. Szerokie, podwójne wrota sanktuarium pozostawiono bez straży, a przed nimi
leżał przewrócony duży, wypolerowany gong. Adon podszedł do samych drzwi, kiedy z
ciemności za jego plecami dobiegł donośny głos.
- Hej, ty tam!
Kleryk odwrócił się i dostrzegł ten sam patrol, który zatrzymał go w okolicy Starej
Czaszki.
- Coś tu jest nie w porządku! – zawołał. – W świątyni panuje cisza i nigdzie nie widać
straży.
Jeźdźcy zsiedli z wierzchowców. Było ich czterech. Ich pancerze zostały
przyciemnione, by kryć strażników w mroku nocy.
- Odsuń się – powiedział krzepki mężczyzna przeciskając się obok Adona. Żołnierz
rozchylił wierzeje i odwrócił głowę, kiedy ze środka wypłynął odór śmierci.
Wchodząc do świątyni wraz z jednym ze strażników, Adon wyjął jedwabną
chusteczkę i przyłożył ją sobie do twarzy. Potem we dwójkę przyjrzeli się krwawemu
widokowi.
W sanktuarium był niemal tuzin ludzi i wszyscy oni zostali brutalnie zamordowani.
Główny ołtarz przewrócono, a na ścianach wymalowano krwią zmasakrowanych kleryków
symbol Bane’a. Wnosząc po szalejących jeszcze w metalowych koszach ogniach i po
utrzymującym się w powietrzu smrodzie, Adon stwierdził, że profanacja nie odbyła się
dawniej niż godzinę wcześniej.
Nie ma dzieci, zauważył z ulga. Strażnik u jego boku źle się poczuł i padł na kolana.
Kiedy mężczyzna się podniósł, zobaczył, że młody kleryk porusza się pomiędzy rzędami
ławek i po kondygnacjach zbudowanego na podestach ołtarza. Adon brał każde z ciał i
układał je na posadzce. Potem zdarł jedwabne kotary wiszące za ołtarzem i najlepiej jak
potrafił przykrył trupy. Strażnik podszedł do niego na trzęsących się nogach. Z zewnątrz
słychać było ruch, a potem krzyk, gdy pozostali strażnicy ujrzeli koszmarną scenę.
- Mogą być inni – ostrzegł Adon, wskazując na wiodące do serca świątyni schody.
- Żywi? – wykrztusił strażnik. – Inni… żywi?
Kleryk nic nie odpowiedział, wyczuwając, co znajdą. Jednej rzeczy był pewien – nie
znajdą cennych eliksirów leczniczych, o których mu mówiono.
Adon pozostał w świątyni nawet wtedy, gdy smród stał się dla pozostałych nie do
zniesienia. Próbował zmówić za zmarłych modlitwę, ale nie mógł pozbierać słów.
***
Kelemvor odwrócił się od okna. Zajrzał do pokoju Midnight i zorientował się, że
czarodziejka jeszcze nie wróciła z siedziby Elminstera. Wrócił do swojej kwatery, ale nie
mógł zasnąć. Przez moment rozważał pomysł pojechania do baszty mędrca i stanięcia przed
Midnight, lecz zdawał sobie sprawę, iż jego wysiłki poszłyby na marne.
Po jakimś czasie, kiedy znowu wyglądał przez okno wieży, zobaczył nadchodzącą
czarodziejkę. Wojownik obserwował, jak mija straże i wchodzi do Zakręconej Wieży. W parę
chwil później rozległo się pukanie do jego drzwi. Kelemvor usiadł na brzegu posłania i
przesunął dłońmi po twarzy.
- Kel?
- Tak – zawołał – wejdź.
Midnight weszła do pokoju i zamknęła drzwi.
- Mam zapalić latarnię? – spytała.
- Zapominasz, kim jestem – odrzekł wojownik. – W świetle księżyca twe rysy są dla
mnie tak wyraźne, jakbym oglądał je w południe.
- Nie zapominam – odparła.
Czarodziejka miała na sobie długą, spływającą pelerynę, bardziej niż tylko
odpowiednią rekompensatę tej, którą straciła. Po powierzchni jej wisiorka przeskakiwał
malutkie płomyki. Kelemvor zdziwił się, że jego zabrała, ale nie trudził się wypytywaniem jej
o to.
Midnight zdjęła pelerynę i stanęła przed wojownikiem.
- Powinniśmy porozmawiać – powiedziała.
Mężczyzna powoli skinął głową.
- Tak. O czym?
Czarodziejka przesunęła dłonią przez swe długie włosy.
- Jeśli jesteś zmęczony…
Kelemvor podniósł się.
- Jestem zmęczony, Ariel.
- Nie mów tak na mnie.
Wojownik wzdrygnął się.
- Midnight – powiedział wzdychając ciężko – myślałem, że razem stąd odejdziemy.
Dostarczysz wiadomość, którą powierzyła ci Mystra, a potem zostawimy tę sprawę za sobą i
od tej pory będziemy wolni.
Czarodziejka zaśmiała się krótko i okrutnie.
- Wolni? Co każde z nas wie o wolności, Kel? Całym twoim życiem rządzi klątwa, na
którą nie możesz nic poradzić, a ja służyłam za zabawkę samych bogów!
Odwróciła się od niego i oparła o komodę.
- Nie mogę się z tego wycofać, Kel. Mam obowiązki.
Kelemvor podszedł do niej ja twarzą do siebie, łapiąc ją gwałtownie za ramiona.
- Obowiązki względem kogo? Nieznajomych, którzy będę ci pluli w twarz, kiedy
zaryzykujesz życie, by ich ocalić?
- Względem Krain, Kelemvorze! Mam obowiązki względem Krain!
Wojownik puścił ją.
- No to zdaje się, że mamy niewiele tematów do rozmowy.
Midnight podniosła pelerynę.
- Tobie chodzi o więcej niż tylko o klątwę, prawda? Wszystko i wszyscy mają swoją
cenę. Twoje warunki są dla mnie nie do przełknięcia, Kel. Nie mogę się oddać komuś, kto nie
chce dla mnie zrobić tego samego.
- O czym ty mówisz? Czy uciekłem z tego miejsca? Czy cię opuściłem? Nazajutrz
zaczniemy gotować się do wojny. Jest spora szansa, że cię nie ujrzę, dopóki nie będzie po
bitwie. To jest, o ile przeżyjemy.
Przez jakiś czas panowała cisza.
- Odszedłbyś stąd, prawda? – powiedziała czarodziejka. – Gdybym zgodziła się odejść
z tobą, wyruszyłbyś jeszcze tej nocy.
- Tak.
Midnight odetchnęła głęboko.
- No to się nie myliłem. Nie mamy w ogóle o czym rozmawiać.
Ruszyła ku drzwiom, ale Kelemvor powstrzymał ją wołaniem.
- Moja nagroda – rzekł. – Elminster powiedział, że będzie dla mnie nagroda, ale nie
określił, co to będzie.
Wargi czarodziejki zadrżały w ciemności.
- Powiedziałam mu o klątwie, Kel. On uważa, że można ją zdjąć.
- Klątwa – powiedział w roztargnieniu wojownik. – Więc to był dobry, by zostać.
Midnight opadły włosy na twarz.
- I tak by to zrobił, niechże cię…
Otworzyła drzwi.
- Midnight! – zawołał Kelemvor.
- Tak – odrzekła.
- Wciąż mnie kochasz – powiedział. – Wiedziałbym, gdyby było inaczej. To moja
nagroda za to, że poszedłem za tobą aż tutaj, pamiętasz?
Ciało czarodziejki zesztywniało.
- Tak – powiedziała łagodnie. – Czy to wszystko?
- Wszystko, co się liczy.
Midnight zamknęła za sobą drzwi i zostawiła wpatrzonego w ciemność Kelemvora.
14
ZAPOWIEDŹ WOJNY
Przed świtem Mourngrym dowiedział się o nienawistnej napaści na świątynię Tymory.
Wezwał Elminstera i oczekiwał go przed wrotami sanktuarium. Kiedy mędrzec nadszedł,
Adon wciąż był w świątyni.
Kobieta-bard, Storm Silverhand, też się wkrótce pojawiła. Nosiła znak Harfiarzy –
srebrny półksiężyc i srebrną harfę na ciemnoniebieskim tle. Nocna wichura potargała dziko
jej srebrne włosy, wydymając je w powietrze i nadając jej wygląd raczej mściwej zjawy niż
ludzkiej kobiety. Nosiła jasnosrebrną zbroję dolin. Minęła swego księcia i mędrca bez słowa
powitania.
Mourngrym nie próbował jej zatrzymywać. Zamiast tego dołączył do niej w
zbezczeszczonej świątyni, w pełnej uszanowania ciszy, oglądając zniszczenie i rzeź. Symbol
Bane’a, wymalowany krwią ofiar, z miejsca przyciągnął ich uwagę. Później, kiedy Storm
rozmawiała ze strażnikami, którzy odkryli masakrę, Adon wysunął teorię, że napaść została
pobudzona chęcią kradzieży eliksirów leczniczych. Okolicznością było również osłabienie
morale wiernych z Cienistej Doliny, jakie atak miał wywołać. Storm Silverhand spojrzała na
Adona podejrzliwie, tak jak popatrzyłaby na każdego przybysza z zewnątrz, obecnego przy
takiej tragedii.
- Krew, jaką ma na rękach uczciwą służbą, układając zmarłych – rzekł Elminster. –
Nie ma w nim złośliwości. Jest niewinny.
Storm zwróciła się w stronę Mourngryma, wrząc z wściekłości z powodu napaści.
- Harfiarze pójdą za tobą, panie. Razem pomścimy ten tchórzliwy czyn.
A potem odeszła. Żal nad tragedią omal nie zakłócił jej żelaznego opanowania.
Mourngrym dał swym ludziom makabryczne zadanie rozpoznania i pochowania zwłok. Stary
mędrzec stanął u boku pana doliny i zaczął mówić cichym głosem.
- Bane jest bogiem niezgody. Nie dziwi, że próbuje nas rozproszyć, uderzyć w nasze
czułe punkty i sprawić, byśmy lamentowali i ułatwili mu atak – powiedział Elminster. – Nie
wolno nam pozwolić, żeby jego plan się powiódł.
Mourngrym zadrżał z gniewu.
- Nie pozwolimy – rzekł.
Parę godzin później, po powrocie do Zakręconej Wieży, książę stanął u boku swego
przyjaciela i sprzymierzeńca, Thurbala, który leżał pogrążony w głębokim, uzdrawiającym
śnie. Thurbal nie przemówił od czasu nocy, kiedy magia Elminstera wyciągnęła go z twierdzy
Zhentil. Wtedy ostrzegł Mourngryma przed planowanym najazdem na doliny.
- Widziałem przerażające rzeczy, Thurbalu. Czciciele zarżnięci jak psy. W moim sercu
jest wściekłość, stary druhu, zagrażająca przepaleniem wątłych więzów mego rozsądku –
książę zwiesił nisko głowę. – Chcę ich krwi. Chcę się mścić.
Taka wściekłość czyni z ciebie wściekłego psa. Jesteś wtedy niezdolny do zwycięstwa
i łatwy do pokonania. Tak kiedyś powiedział Thurbal. Musisz ochłodzić ogień w sercu i
pozwolić, by rozsądek poprowadził cię ścieżkami zemsty.
Mourngrym siedział przy mężczyźnie, zanim do komnaty wpadł pierwszy brzask
poranka i kiedy otrzymał wezwanie, by dołączył do Hawksguarda w sali narad wojennych.
***
Szczególnych zadań były opracowywane od wczesnych godzin rannych i Kelemvor
zdumiał się postępem, jaki został poczyniony przez ostatnich kilka dni. Stał przy boku
Hawksguarda, gdy starszy wojownik mobilizował setki żołnierzy, którzy zgłosili się na
ochotnika, by służyć przy obronie Cienistej Doliny. Wielu z nich przebyło koszmarne
krajobrazy Przełęczy Gnolli i Cienistego Przesmyku, by dostać się do doliny. Zdawali sobie
sprawę, jaki los przypadnie dolinom, jeśli nie uda im się odeprzeć Bane’a i jego armii.
Zabrzmiał jednogłośny okrzyk i Kelemvor poczuł, jak porywa go wspólny pęd, jak unosi z
innymi pięść w powietrze.
Potem nadszedł czas harówki, lecz niewielu narzekało. Kupcy i budowniczowie
trudzili się ramię w ramię z żołnierzami i kiedy słońce stanęło w zenicie, linie obronne
zaczęły nabierać kształtu w rejonie zalewu Krąg, na trakcie do Voonlar. Na skraj
wychodzącej z doliny na północy wschód głównej drogi, przywożono wyładowane po brzegi
wozy skał i gruzu z ruin zamku Krąg. Tam używano tych materiałów do budowania dużych
umocnień.
Wokół pracujących, na ziemi i pomiędzy drzewami, do obrony traktu przygotowywali
się łucznicy, którzy mieli osaczyć nadchodzące z północnego wschodu zhentilskiej oddziały.
Bitwa mogła nie nadejść jeszcze przez wiele dni, ale łucznicy wiedzieli, że muszą być gotowi.
Skończywszy swe zadania, czekali cierpliwie. Na przejrzyście niebieskim niebie nad
nimi było niewiele chmur. Las wokół nich rozbrzmiewał odgłosami, które można było w
pełni zrozumieć dopiero, spędziwszy nie kończące się godziny na rąbaniu drewna, ścinaniu
drzew, zaostrzaniu kolców, kopaniu i maskowaniu dołów. Stacjonujący w lesie robili to i
wiele więcej, ustawiając pułapki i przygotowując swe kryjówki.
Łucznicy nie byli jednak w swym zadaniu osamotnieni. Do pomocy przybyły im z
miasta zespoły robotników prowadzonych przez parę urbanistów z Suzail. Ci inżynierowie
miejscy odwiedzali w Cienistej Dolinie krewnych, kiedy nadeszły wieści o zbliżającej się
inwazji. Pomogli umiejscowić różne przeszkody, które ludność doliny miała postawić
wojskom Bane’a na drodze i zostali, by sporządzić dokładne mapy szlaków ucieczki przez
lasy. Naturalnie szkice miały zostać zapamiętane i zniszczone na długo przed tym, zanim
przybędzie pierwsza zhentilska armia.
Rankiem praca postępowała w błyskawicznym tempie, ale w miarę jak ciągnął się
dzień i mieszkańcy doliny przygotowując linie obrony cofali się w stronę miasta, zmuszeni
zostali pozostawiać za sobą coraz więcej ludzi, którzy strzegli wymyślnych pułapek i
zapewniali ich odpowiednie rozmieszczenie. Z każdym człowiekiem zostawionym przy
zasadzce albo wyglądającym nadchodzących zwiadów, konstrukcja nowych pułapek
zwalniała. Ale nawet stacjonujący w lesie i czekający na bitwę obrońcy starali się być
użyteczni. Szczególnie łucznicy zabrali się do poznawania niewielkiej części lasu, której mieli
bronić.
Strzelcy, ci, którzy jako pierwsi wdadzą się w walką z wrogiem, spędzali godziny
wsłuchując się w każdy odgłos lasu, stając się całkowicie zharmonizowani z zawiłym biegiem
przyrody. Każdy dźwięk czy zapach, który byłby nie na miejscu zostałby natychmiast
wykryty. Łucznicy rzadko się odzyskali, miast tego ćwicząc język gestów, który mieli
wykorzystać, by przekazać wieść o zbliżających się siłach wroga, jeśli atak nadejdzie za dnia.
Gdyby armie przybyły w nocy, przygotowano inne środki, jak służące do przekazywania
znaków latarenki.
Ale póki co, nie było nic do roboty poza przyglądaniem się pięknu przyrody. Czekali.
Cierpliwie.
W trakcie dnia Kelemvor został wysłany, by objechać wielu kowali, którzy pracowali
całymi dniami wyklepując tarcze, miecze, sztylety i zbroje dla tych którzy – gdyby była taka
potrzeba – walczyliby nie mając nic prócz obnażonych piersi i własnego uporu. Z pomocą
dwóch przybocznych wojownik nadzorował ładowanie broni na wozy. Potem Kelemvor
zajrzał do rzemieślników, którzy mieli pełne ręce roboty, wytwarzając łuki i strzały dla
łuczników.
Na rozdrożu, w okolicach karczmy Pod Starą Czaszką, czyniony były inne
przygotowania. Na farmie Jhaele Silvermane i po przeciwnej stronie traktu, odrobinę dalej na
wschód, na farmie Sulcara Reedo, skonstruowano ze słomy ruchome wały, które miały
przyjąć na siebie najcięższy atak, kiedy zhentilscy łucznicy dotrą do miasta. Opróżniono
magazyn kupca Weregrunda. Miała się z niego wynurzyć niewielka grupa ludzi, by – kiedy
zhentilczycy zaczną walkę na rozdrożu – o ile szczęście dopisze, wziąć ich z zaskoczenia.
Mourngrym własnoręcznie wybrał obserwatorów, którzy mieli zapalić sygnalizacyjne
ogniska na Wzgórzu Harfiarza i Starej Czaszce, aby obwieścić nadejście wroga. Do tego
zadania wybrani zostali jedynie mężczyźni nie mający rodzin, które mogłyby ich opłakiwać, i
żon, które mogliby uczynić wdowami. Zanim pan doliny wysłał ich na posterunki, upewnił
się, że są odpowiednio przyodziani i wyekwipowani na wypadek gdyby ich oczekiwanie
miało być długie.
Rozdzielanie zapasów rozpoczęło się wczesnym rankiem, lecz było to nie kończące
się zajęcie. Jhaele Silvermane i jej pracownicy wydawali każdej grupie ludzi przydziały
mięsa, słodkiego chleba i świeżej wody. Zgromadzono też namioty i maty, ale te rozdawano
rzadko.
Na drugim krańcu miasta Cyric przybył na most na Ashabie i niemal natychmiast
odkrył u „swych” ludzi dwojakiego rodzaju wzburzenie. Po pierwsze, żaden z nich nie zgłosił
się do tego przydziału na ochotnika. Każdy wolał ujrzeć bitewną chwałę w pierwszej linii,
zamiast bronić mostu i to tylko pod warunkiem, że drugi oddział wojsk zostanie wysłany, by
zająć Cienistą Dolinę od zachodu. Po drugie, i co ważniejsze, oburzali się na to, że będą
dostawać rozkazy od przybysza. Był to całkiem dobrze dobrany związek, jako że i Cyrica
odrażała konieczność wydawania poleceń tym, których uważał za bandę niewychowanych,
hałaśliwych kretynów.
Ale zanim Cyric zdążył nawet pomyśleć o tym, by zebrać swe oddziały, musiał uporać
się ze sporą grupą zgromadzonych na brzegu rzeki uchodźców.
Statki, którymi mieli popłynąć do Doliny Mgieł, jeszcze nie przybyły i złodziej polecił
garści żołnierzy sprawdzić stan starców i dzieci, samemu starając się opracować szczegóły
działania. Po jakimś czasie przeszedł pomiędzy rodzinami. Uderzyły go głębie siły, jakie
odnalazł w ich oczach.
Głupcy, pomyślał Cyric. Czy nie dotarło do nich, że przypuszczalnie na zawsze
opuszczają swoje domy? Złodziej odkrył, że nie może się powstrzymać przed rozpatrzeniem
idei, jaką wbił mu do głowy Marek – zdrady i dołączenia do wroga, jeśli nie było innego
wyjścia prócz śmierci. W końcu, co był winny tym ludziom? Gdyby nie Midnight , już dawno
by odszedł.
Większość uchodźców stanowiły dzieci albo zniedołężniali wiekiem czy niezdolni do
walki. Wszyscy oni stali i gapili się na żołnierzy kopiących po obu stronach mostu rowy.
Zdawali sobie sprawę, że ci ludzie pewnie zginą broniąc domów, które oni opuścili, wiedzieli
jednak, że uciekanie zabiłoby większość z nich szybciej niż zhentilskiej strzały i miecze.
Uchodźcy przyglądali się nadal, a pracujący przy moście ludzie zwolnili tempo
kopania. Większość z nich skarżyła się głośno, krytykując ciemnowłosego mężczyznę, który
krążył między nimi, wyszczekując polecenia z coraz bardziej kurczącą się cierpliwością.
W pewnej chwili tuzin mężczyzn rzucił łopaty i wyszedł z na wpół wykopanego rowu,
nad którym trudzili się przez kilka godzin. Ich przywódca, gigantycznego wzrostu mężczyzna
o imieniu Forester, zawołał do Cyrica, który razem z żołnierzami kopał po przeciwnej stronie
mostu.
- Dość! – wykrzyknął Forester, a pot przeklejał mu długie, strąkowate włosy do
twarzy. – Nasi bracia stoją na wschodniej granicy, gotowi oddać swe życia, by chronić
dolinę! Jestem za tym, żebyśmy do nich dołączyli! Ilu idzie ze mną?
Większość żołnierzy po jego stronie mostu rzuciła łopaty i bez zwłoki pospieszyła, by
stanąć za bujnowłosym wojownikiem. Niektórzy z żołnierzy na brzegu Cyrica zakrzyknęło w
poparciu dla planu Forester i też odrzuciło narzędzia.
Złodziej chwycił mocniej trzonek swej łopaty i zacisnął zęby.
- Do diaska! – wysyczał, i kiedy obrócił się, by wyjść z rowu, zobaczył, że przyglądają
mu się wszyscy uchodźcy. Jego spojrzenie zatrzymało się na stojącej nie dalej niż
dwadzieścia kroków młodej matce. Jej oczy przepełnione były niepokojem nie o jej dzieci,
lecz o siebie.
Myśl o jego własnych rodzicach porzucających go jako niemowlaka naszła Cyrica,
kiedy odwrócił wzrok od kobiety i wdrapał się na brzeg okopu. Forester i jego ludzie już
przechodzili przez most z wyciągniętą bronią, gdy złodziej zagrodził im drogę. I choć z
zadowoleniem pozwoliłby tym ludziom pobiec na spotkanie śmierci, nie mógł pozwolić, by
kwestionowano jego autorytet.
- Odsuń się! – zawołał Forester. – W przeciwnym razie popłyniesz rzeką, tyle że bez
statku!
- Wracajcie do pracy – powiedział chłodno Cyric. – Dostaliśmy rozkaz od księcia
Mourngryma, bez zabezpieczyć ten most.
Forester roześmiał się.
- Zabezpieczyć przed czym – przed zachodzeniem słońca? Przed wiejącym z tyłu
wiatrem? Bitwa rozegra się na wschodzie. Odsuń się.
Wojownik zbliżał się, ale Cyric nadal się nie poruszył.
- Ty tchórzu – powiedział złodziej.
Forester zatrzymał się gwałtownie.
- Odważnie słowa jak na trupa – odrzekł i uniósł miecz. Ostrze zabłysło w świetle
słońca, lecz Cyric nadal się nie ruszał ani nie wyciągnął broni.
Wargi złodziej wygięły się. Wskazał na uchodźców.
- Spójrz tam.
Uciekinierzy stali stłoczeni na nabrzeżu Ashaby. W oczach każdego z nich błyszczało
przerażenie.
- Pragnienie chwały? Pragniecie poświęcić wasze bezwartościowe życia? W porządku.
Ale czy uczynicie to kosztem ich żyć?
Miecz zadrżał w dłoni Forestera. Słychać było wzbierający szmer głosów.
- Odejdziecie stąd i kto ich będzie chronił? Dolina Sztyletu jest opanowana przez
zhentilczyków Bane’a! Jeśli pozwolicie temu mostowi paść, oddacie w ręce wrogów tych
ludzi i całą Cienistą Dolinę!
Cyric odwrócił się plecami do Forestera.
- Bądźcie ze mną a będziecie za Cienistą Doliną! Co wy na to? Ci wy wszyscy na to?
Cisza. Złodziej czekał, aż ostrze giganta przebije mu plecy.
- Za Cienistą Dolinę! – zawołał ktoś.
- Za Cienistą Dolinę! – wykrzyknęło więcej ludzi. A potem chór głośnych, gniewnych
głosów podjął okrzyk. Przyłączyli się nawet uchodźcy.
- Za Cienistą Dolinę! – zawołał ktoś tuż za plecami Cyrica. Złodziej obrócił się i
zobaczył, że Forester uniósł broń wysoko nad głowę, skandując z pozostałymi.
- Ano – powiedział w końcu Cyric – za Cienistą Dolinę! A teraz wracajcie do pracy.
Żołnierze podjęli zadanie ze zdwojonym wysiłkiem, a Cyric dostrzegł w oddali
pierwszy ze statków, który zabrać uciekinierów w bezpieczne miejsce.
- Za Cienistą Dolinę – powiedziała do złodzieja jedna z kobiet, kierując się ku
łodziom. Jej oczy płonęły natchnione słowami Cyrica, a po twarzy strumieniami lały jej się
łzy. Złodziej skinął jej głową, choć nie czuł nic prócz odrazy do tych owiec o słabej woli,
które – aby wytłumaczyć swe czyny – chętniej chowały się za swą wiarą w bogów albo w
swój kraj ojczysty, niż stawały przed życiem z podniesioną głową. Odwrócił się od niej,
zajmując miejsce w rowie, a jego cierpliwość dla marzycieli i tchórzy sięgała kresu.
Przekonał pozostałych, że zostawanie tu, to był dobry wybór.
Teraz wszystko, co musiał zrobić, to sam siebie przekonać.
Podczas gdy Cyric pilnował załadunku ludzi na statki i wysyłał ich w dół rzeki
Ashaby, a potem dyrygował swymi kopiącymi okop żołnierzami, Adon był odcięty od świata
w baszcie Elminstera. Po tym jak mędrzec i kleryk wrócili wczesnym rankiem ze świątyni
Tymory, Elminster zagnał Adona do pracy w zagraconym przedsionku zajmowanym zwykle
przez Lhaeo.
- Masz znaleźć wszystkie wzmianki o imionach, które daję ci tu spisane – powiedział.
– Potem zapoznaj się i naucz zaklęć ujawnionych przez tych wszystkich ludzi podczas całego
ich życia. Wszystkie one zawarte są w tych tomach. Sporządź ich wykaz, żebyśmy mogli do
nich dotrzeć.
- Ale moje zaklęcia mnie zawodzą – odrzekł kleryk. – Nie wiem czy…
- Ja też nie, ale jako że Krainy zależą teraz od nas wszystkich, sądzę, że to najlepszy
czas, żeby się tego dowiedzieć, nie uważasz? – A potem mag zniknął, a Adon wertował
woluminy, dopóki nie nadeszła Midnight i razem wyszli w stronę świątyni.
Zanim kleryk, czarodziejka i Elminster dotarli do świątyni Lathandera, zmierzchające
niebo zasnuła purpurowa mgiełka i nadszedł czas na wieczorny posiłek. Przeszli przez niemal
całkiem opustoszałe miasto, słysząc jednak, jak na zachodzie kopią ludzie Cyrica, a na
wschodzie żołnierze budują umocnienia.
Zbliżając się do budowli, Adon i Midnight dostrzegli, że sanktuarium Lathandera
zostało skonstruowane na kształt feniksa, z ogromnymi kamiennymi skrzydłami, unoszącymi
się po obu stronach bramy. Skrzydła zakręcając w górę zamieniały się w wieżyczki. Na
środku budynku znajdowały się wielkie, podwójne wrota, które pozostawiono bez straży.
Elminster zastukał w nie bez chwili zwłoki. Trzy kondygnacje wyżej otworzyło się okienko i
wyjrzał z niego przystojny mężczyzna o kwadratowej szczęce i pofalowanych włosach.
- Zacny Elminster! – powiedział z respektem kleryk.
- I nadal nim będę, kiedy zleziesz na dół i otworzysz mi te wrota!
Okno zatrzasnęło się. Mag odsunął się od masywnych drzwi. Midnight nie
przestawała do niego perorować na temat świątyni i roli, jaką ona i Adon do odegrania w
bitwie.
- Po prostu pamiętaj, czego tyś się ode mnie nauczyła i rób, co ci powiem! –
powiedział znużonym głosem Elminster.
- Traktujesz nas jak dzieci! – straciła nad sobą panowanie czarodziejka. – Po ty
wszystkim, co przeszliśmy, zasłużyliśmy choć na proste wyjaśnienie.
Mędrzec westchnął.
- Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli staruszek złoży swe pożałowania godne kości,
kiedy będziesz go bombardować, prawda?
Elminster usiadł. Będąc już w połowie swej tyrady na temat Tablic Przeznaczenia
Midnight zauważyła, że mag siedzi zawieszony w przestrzeni, a powietrze wokół niego
trzeszczy od mistycznej energii.
Czarodziejka przerwała.
- Niebiańskiej Schody – powiedziała.
- Ano, takie jak te, z których skorzystała twoja pani Mystra w swej próbie odzyskania
Planów.
Midnight cofnęła się z przerażeniem.
- Tedy Bane…
- On nie chce doliny – rzekł mędrzec – on chce Planów.
- Ale Helm go powstrzyma, pewnie go zabije…
- A Cienista Dolina zostanie zamieniona w dymiący lej, po wsze czasy w czarny punkt
na mapach podróżników.
Ado zakrył dłońmi twarz.
- Dokładnie jak zamek Kilgrave. Ale co możemy zrobić?
Elminster poklepał powietrza za sobą.
- Zniszczyć Niebiańskie Schody, rzecz jasna! – wyciągnął dłoń do Midnight. – Pomóż
mi się podnieść!
Czarodziejka wspomogła go podczas wstawania.
- Jakże możemy zniszczyć to, co stworzyli bogowie?
- Może tyś mi powiesz – odparł Elminster. Wrota do świątyni otworzyły się i pojawił
się mężczyzna o blond włosach. Ubrany był w jaskrawoczerwony habit z grubymi pasami
złotej lamówki.
- Elminsterze! – powiedział – Nie zdawałem sobie sprawy, jaka jest teraz pora. Jesteś
oczekiwany, oczywiście.
Rhaymon gestem zaprosił starca do środka.
- Czy życzysz sobie, żebym oprowadził twych pomocników, zanim się oddalę?
- To nie będzie konieczne – odparł Elminster.
Rhaymon był już w pół kroku do wyjścia, kiedy powstrzymał go Adon.
- Nie rozumiem – rzekł – dokąd idziesz?
- Chcę dołączyć do innych kapłanów i wiernych, którzy oddawali tu cześć – odparł
Rhaymon. – Oni, co do jednego, będą łączyć siły z armię Cienistej Doliny, gotując się, by
oddać życie w obronie dolin.
Adon wziął go za rękę.
- Spraw, żeby oni zapłacili za to, co zrobili czcicielom Tymory.
Rhaymon skłonił głowę i odszedł.
- Wejdźmy do środka – rzekła Midnight i delikatnie dotknęła ramienia kleryka,
prowadząc go przez przejście i ryglując za sobą wrota świątyni.
***
Była noc. Wspomnienia prześladowały Ronglath Knightsbridge’a. Mężczyzna
dowiedział się o śmierci Tempusa Blackthorne’a, dopiero gdy przybył pod Voonlar.
Czarnoksiężnik Sememmon śmiał się informując go o losie, jaki spotkał emisariusza.
- Nie kłopocz się – mówił – już niedługo do niego dołączysz. Poprowadzisz przeciwko
ludziom z dolin pierwszy batalion.
Knightsbridge nie odezwał się ani słowem.
Podróż z Cytadeli Kruka do Teshwave była męcząca. Żołnierze, którymi dowodził
byli otwarcie wrogo nastawieni i buntowniczy. Najemnicy, którzy dołączyli do nich w
ruinach Teshwave, nic nie wiedzieli o niepowodzeniu Knightsbridge’a w Arabel. Obchodziło
ich tylko złoto, jakie im dawano, by zgłosili się na czas i przygotowali do marszu.
Knightsbridge stacjonował w Voonlar nie więcej niż parę dni, kiedy od lorda Bane’a
przyszedł rozkaz, by zebrać wojska i wyruszać.
Wozy z zapasami, jakie ciągnęli, nie zostały zaatakowane ani pierwszego, ani
drugiego dnia podróży, co wywołano szczególną podejrzliwość Knightsbridge’a. Albo
obrońcy Cienistej Doliny nie dostrzegli słabości pięciotysięcznej armii Bane’a, albo nie mieli
wystarczającej siły w ludziach, by podejmować jakiekolwiek próby napaści na prowiant. Na
każe piętnaście kilometrów traktu, jakie opanowali zhentilczycy, zostawiano prawie
pięćdziesięciu ludzi do obrony drogi przed napastnikami. Chociaż Bane’owi mogło się to nie
spodobać, Knightsbridge nie chciał pozostawiać tyłu bez straży, nawet jeśli musiałby w tym
celu wykorzystać czwartą część swych oddziałów.
Dowódca ponownie się zdziwił, kiedy armia dotarła do lasu na północy wschód od
doliny. Spodziewał się, że zastanie morze płonących drzew. Wyglądało na to, że mieszkańcy
Cienistej Doliny nie będą umierali bez słowa. Chcieli walczyć.
Gdy zapadła noc, Knightsbridge miał zamiar rozbić obóz na obrzeżach lasu, lecz
Czarny Lord przysłał całkiem przeciwne rozkazy. Mieli maszerować do lasu pod osłoną nocy,
gdzie – jeżeli napotkają jakiś opór – przypuszczalnie będą mieli przewagę zaskoczenia.
Nie pozwolono zapalić pochodni.
Czarodzieje Bane’a dostali surowe rozkazy, by pod żadnym pozorem nie używać
magii, jako że sztuka stała się niestabilna i z łatwością mogła się obrócić przeciwko nim. To
oznaczało, że nie zostaną rzucone żadne czary, aby wspomóc widzenie w ciemnościach
hałaśliwie wkraczających w las żołnierzy.
Kiedy Knightsbridge poprowadził swych przestraszonych ludzi w puszczę, okazało
się, że co najmniej kilku z nich podziela jego opinię o strategii Bane’a. Najstarszy i
najbardziej doświadczony, Mordant DeCruew, jechał przy jego boku, Leetym i Rusch za nim.
- To samobójstwo – powiedział Leetym.
Ku zaskoczeniu pozostałych oficerów, Knightsbridge przytaknął.
Rusch uniósł swój miecz.
- Nasz pan i bóg dał nam przykazanie.
- Którego wykonanie nam uniemożliwił! – zaprotestował Leetym. – Poprowadził nas
jak trzodę na rzeź. Ja Jestem z tych, co widzieli naszego „boga” jedzącego i pijącego jak
człowiek. Będąc strażnikiem świątyni widziałem, jak krzyczy niczym niemądre dziecko.
Okłamywał nas od początku!
- Przezwyciężymy to – rzekł Rusch gestykulując bronią.
- Powstrzymaj miecz – powiedział Mordant. – Nasi wrogowie nie sądzą, byśmy
pokonali ten las przed rankiem. Nie spodziewają się nas w Cienistej Dolinie wcześniej niż
pod wieczór następnego dnia. Weźmiemy ich z zaskoczenia!
- Mordant ma rację – stwierdził Knightsbridge. – Nie walczmy ze sobą nawzajem.
Prawdziwa bitwa leży przed nami. Jeśli czeka nas śmierć, staniemy na jej spotkanie jak
mężczyźni, a nie jak tchórzliwie zwierzęta. Jeżeli wasza dwójka nie chce się z tym pogodzić,
od ręki rozpruję wam wnętrzności.
W oddziałach zapadła cisza, kiedy zagłębiali się dalej w puszczę.
***
Connel Greylore, pierwszy z łuczników Cienistej Doliny, który usłyszał zbliżające się
wojska, poczekał chwilę, by przekonać się, czy zmysły go nie mylą. Zajmował pozycję na
drzewie, skąd trzymał straż nad towarzyszami. Pięćset metrów za nim inny łucznik robił to
samo. Ścieżka posterunków ciągnęła się do samego zalewu Krąg. Każdy z trzymujących
wartę łuczników wybrał sobie miejsce, z którego wyraźny promień ich latarni sygnałowej
mógł być widoczny przez kolejnego wartownika, znajdującego się bliżej miasta. W ten
sposób mogli dawać znaki posterunkom za nimi, nie odkrywając przed nadchodzącym
wrogiem swej pozycji.
Hałasy powtórzyły się. Tym razem towarzyszył im niezaprzeczalnie okrzyk bólu.
Connel podniósł swą latarnię tak prędko, że wysunęła mu się ze spoconych rąk.
Chwytając ją, nieomal spadł z utrzymującego go grubego konaru. Serce mu łomotało, kiedy
poczuł chłodną powierzchnię metalu i zmusił swą dłoń do rozluźnienia.
Łucznik spojrzał przed siebie. Mógł już dostrzec zhentilczyków plączących się w sieci
poskręcanych gałęzi, które zajmowały cała szerokość drogi. Skierowano drzewa, by opadały
w trzech kierunkach, kierując najeźdźców wprost w pułapkę. Nawet gdyby zhentilczycy
próbowali przebić się przez gość, okrążając plątaninę gałęzi, znaleźliby jedynie podobnie
przygotowane boczne ściany lasu.
Connel dał sygnał. Pojedynczy błysk z przeciwnego kierunku upewnił go, że znak
otrzymano. Zsunął się z drzewa i prędko zbudził trzech innych łuczników, którzy
zamaskowali się między drzewami na pozycjach nieco bliżej traktu. Noc wypełniły odgłosy
ludzi wyrąbujących sobie drogę, przeciskających się przez gałęzie albo czołgających się pod
nimi, tłumiąc wszelkie dźwięki, jakie łucznicy mogli wydać przygotowując się,
przemieszczając się do swych kryjówek i wyciągając pozostawione na każdej pozycji
kołczany ze strzałami.
Ktoś wysłał tych ludzi jak bydło na rzeź, pomyślał Connel. A potem dowódca czterech
łuczników wydał rozkaz strzelania do zhentilczyków.
Okrzyki wściekłości i zniecierpliwienia zamieniły się nagle w krzyki umierających,
kiedy spomiędzy drzew wystrzelił grad strzał, przyszpilając oddziały Bane’a. Z kontyngentów
za pierwszą grupą przybyło więcej łuczników, którzy zajęli przygodne pozycje w zaroślach
przy trakcie.
Niewielka część zhentilczyków przeciskała się przez zapory. Niektórzy z nich używali
ciał swych towarzyszy jako tarcz przed lecącą z góry ulewą strzał. Gnając naprzód i
wykrzykując przekleństwa, nie zauważyli wkopanych w drogę ogromnych drewnianych pali,
skierowanych na wysokość piersi, dopóki się na nie nadziali.
Connel i pierwsza grupa łuczników doliny zaczęli się wycofywać, zsuwając się ze
swych pozycji na drzewach i podążając poprzez puszczę bezpieczną trasa, która miała ich
wyprowadzić za następna linię obrony – serię starannie zamaskowanych dołów w trakcie.
Doły były głębokie na metr, z pojedynczym palem unoszącym się w samym środku.
Druga grupa łuczników zsuwała się z posterunków w ślad za pierwszą, aby wycofać
się za nią w kierunku miasta, a Connel Greylore podziękował bogom za to, że jak dotąd żaden
z łuczników doliny nie zostało zabity przez zhentilczyków. Nie usłyszał na trakcie za plecami
odgłosu naciągania strzał, kiedy zhentilscy łucznicy wypuścili ponad ścianą z gałęzi strumień
pocisków. Nagle w powietrzu poszybowały setki strzał. Prawie wszystkie z nich trafiły w
drzewa, utknęły w gałęziach albo nieszkodliwe opadły na drogę.
Connel nawet nie poczuł, jak strzała przebija mu plecy i rozszczepia serce, zabijając
go na miejscu.
Oddziały Bane’a walczyły w ciemności godzinami, wyrąbując sobie drogę przez
niezliczoną ilość zapór na trakcie. Za każdym razem, kiedy dotarli do obszaru, który wyglądał
na pozostawiony bez obrony, Bane naciskał, by jego oddziały formowały szyk. Na przedzie
mieli maszerować piechurzy, którzy – będąc nieuchronnie pierwszymi i odkrywając ukryte na
drodze pułapki – wycofywali się i łamali formację. Żołnierze ci umierali wpadając do dołów
albo byli wpychani we wnyki przez napór podążających za nimi wojsk.
Bane był w ekstazie. Z każdą śmiercią jego siła rosła, dokładnie tak jak obiecał
Myrkul. Ciało Czarnego Lorda jarzyło się czerwonawą aurą, widocznym skutkiem
pochłoniętej przez niego duchowej energii. Intensywność aury wzrastała, kiedy więcej ludzi –
zhentilczyków i mieszkańców dolin – umierało. Bane miał trudności ze stłumieniem
zadowolenia.
Niezależnie od tego, wysyłając swe oddziały na śmierć, bóg udawał rozwścieczenie
ich nieudolnością przy pokonywaniu tak prostych przeszkód.
***
- W tej świątyni nie powinien zostać ani jeden pyłek kurzu, o którym byśmy nie
wiedzieli – powiedział Elminster. Brzmiał całkiem poważnie, choć zdawał sobie sprawę, że
żąda niemożliwego. – Wszystkie osobiste przedmioty muszą być usunięte z tej sali. Nigdy nie
wiadomo, co może się okazać przydatne dla naszego wroga.
Po przerażających scenach, na jakie Adon natrafił w zbezczeszczonej świątyni
Tymory, kleryk nie miał ochoty uczestniczyć w planach Elminstera dotyczących świątyni
Lathandera. Koniec końców jednak, zmuszono go, by myślał o sanktuarium w najbardziej
podstawowy sposób. To była cegła i zaprawa, kamień i stal, szkło i kit. Inny układ tych
elementów i mógł równie dobrze stać w stajni albo w gospodzie.
Gdyby to była świątynia Sune, pomyślał Adon, czy mógłbym być taki chłodny
wyrachowany? Dotknął blizny, która przecinała jego twarz.
Nie wiedział.
Zajął się zatem zadaniami, które mu wyznaczono. Na każdy piętrze sanktuarium
otwarto zwrócone w stronę niewidzialnych schodów okna, a ich okiennice usunięto. Okna
wychodzące na inne strony zamknięto i zabito gwoździami. Jednakże obchodząc świątynię,
Adon nie mógł się powstrzymać przed odnajdywaniem niewielkich przedmiotów, które
pozostawiono w każdym odwiedzanym przez niego pomieszczeniu. Było to miejsce
żarliwego oddania i wiary, ale także miejsce, gdzie mężczyźni i kobiety śmiali się i płakali
nad radościami i smutkami, jakie sprowadziło na nich życie.
Jedno z posłań nie było pościelone. Adon przerwał swoją pracę i zaczął już je ścielić,
kiedy zorientował się, co robi. Odskoczył od łóżka, jak gdyby moc kapłana, który na nim
spoczywał tego ranka, miała go dopaść i zniszczyć.
Robiąc krok w tył od posłania, kleryk zauważył schowany pod poduszką czarny,
skórzany dziennik, który leżał otwarty wierzchem do góry. Adon odwrócił go i przeczytał
ostatni wpis. Było tam napisane:
Dziś umarłem, by ocalić Cienistą Dolinę. Jutro odrodzę się w królestwie Lathandera.
Dziennik wypadł klerykowi z rąk. Mężczyzna wybiegł z niewielkiego pomieszczenia,
zostawiając za sobą nadal otwarte okno, które miał zabić gwoździami, i zasłony łagodnie
powiewające od nasilających się podmuchów, które pieściły świątynię, jakby posiadały
własne życie.
Adon powrócił do głównej sali. Midnight była zaskoczona, widząc malującą się na
jego twarzy bladość i wyczerpanie. Wiedziała, że kapłan zmaga się sam ze sobą o utrzymanie
determinacji, zwłaszcza w obliczu zgryzoty i zamętu, jakie go opanowały, ale niewiele mogła
zrobić, by mu pomóc.
Ani sobie w tej sprawie.
Ale rozważając nadchodzącą bitwę, nie mogła myśleć o niczym innym jak tylko o
Kelemvorze. I chociaż czarodziejka żałowała swego surowego tonu podczas ostatniej
wymiany zdań z wojownikiem, zdawała sobie sprawę, że Kelemvor ją rozszyfrował.
Nieważne, co mogła powiedzieć, i tak go kochała. Może on też mnie kocha, pomyślała.
Już dużo wcześniej Midnight odkryła, że wojownik ma swoją słabą stronę;
przybieranie przez niego póz miało za zadanie odwrócić uwagę od mrocznego sekretu jego
klątwy. Był bardziej inteligentny i troskliwy niż kiedykolwiek zgodziłby się przyznać. I to
dawało jej nadzieję.
Być może, pomyślała.
Jej uwagę przyciągnęły odgłosy krzyku Adona i czarodziejka odsunęła od siebie
rozważanie szans na jej związek z Kelemvorem. Kleryk stał tuż przy Elminsterze,
powtarzając w kółko te same słowa, lecz stary mędrzec go ignorował.
- Już zrobione! – wrzeszczał kleryk.
Starzec przełożył kartę księgi, którą wnikliwie czytał.
- Już zrobione! – krzyknął ponownie Adon. Elminster w końcu podniósł wzrok,
przytaknął, wymamrotał coś i wrócił do kruszejącego ze starości tomu, który wertował,
ostrożnie przewracając strony, by nie zamieniły się w proch i nie odarły go z jakiejś tajemnej
cząstki wiedzy, która mogła przechylić szale w bitwie w Czarnym Lordem.
Adon odszedł podąsać się w kącie.
Midnight obserwowała starca, mimowolne obracając w palcach wisiorek. Ogromną
salę świątynną oczyszczono, a ławy odsunięto pod ściany pomieszczenia. Czarodziejka
porzuciła już starania zgłębienia pobudek działania mędrca. Wszystko będzie jasne, obiecał
jej. Niewiele więcej mogła zrobić, jak tylko zaufać pomarszczonemu magowi.
- Czy chciałbyś teraz użyć wisiorka, zacny Elminsterze? – spytała podchodząc do
niego.
Twarz starca w jednej chwili pokryła się połową tuzina nowych zmarszczek.
Wydawało jej się, że uniosła mu się broda.
- Tej błyskotki? A cóż ja mam z nią zrobić? Możesz ją zatrzymać. Może zarobi dla
ciebie skąpy grosz na jarmarku w Tantras.
Midnight zagryzła wargi.
- Więc, co chciałbyś, żebym tu zrobiła? – spytała.
Elminster wzruszył ramionami.
- Umocniła to miejsce, być może.
Czarodziejka potrząsnęła głową.
- Ale jak? Ty nie…
Mag pochylił się i wyszeptał jej do ucha. – Nie pamiętasz obrzędu Chiaha, strażnika
ciemności?
- O Elki, o Apenimon, czerpcie z mej mocy…
Elminster uśmiechnął się szeroko.
- A senny taniec Lukyan Lutherum?
Midnight poczuła, jak trzęsą jej się wargi. Recytowała inkantację bez zająknienia, lecz
starzec powstrzymał ją, zanim skończyła.
- A teraz poczytaj mi ze świętych zwojów Knotum, Seif, Seker…
Z ust czarodziejki popłynęły słowa i pomieszczenie wypełnił nagle oślepiający błysk
światłości. Potem po ścianach, posadzce i sklepieniu przemknął przepiękny, zawiły wzór z
biało-niebieskiego światła, wypadając poprzez częściowo otwarte przejście do przedsionka.
Przez krótką chwilę świątynia stała w niesamowitych płomieniach. Potem wzór wtopił się w
mury sanktuarium i został przez nie wchłonięty.
Midnight stała oszołomiona.
- To nie było takie trudne, nieprawdaż? – rzekł Elminster i odwrócił się do niej
plecami.
- Czekaj! – krzyknęła czarodziejka. – Jakże mogę pamiętać coś, czego się nigdy nie
uczyłam?
Mędrzec uniósł dłonie.
- Nie możesz. Nadszedł czas, by przygotować się na końcowy obrzęd. Idź i gotuj się.
Kiedy Midnight odwróciła się na pięcie i odeszła, Elminster poczuł, jak przepływa
przez niego fala trwogi. Przygotowywał się do tej chwili od czasu Przybycia. W jego wizji
zostało mu ujawnione, że spotka w tej walce dwóch sojuszników, ale tożsamości czempionów
w pierwszym momencie go zdumiały, wypełniając go strachem, że okazałby się szaleńcem
lub głupcem ignorując je.
Naturalnie Elminster nie przeżył ponad pięciuset zim w Krainach, będąc szaleńcem
czy głupcem, choć wielu utrzymywało, że jestem jednym i drugim. Mimo tego miał wkrótce
zamiar złożyć całe swe życie w rękach niedoświadczonej czarodziejki i kleryka, którego
słabnąca wiara nie tylko w czczonych przez niego bogów, ale i w siebie samego, mogła
doprowadzić do upadku jedynych obrońców świątyni.
Midnight całkiem trafnie określiła swe ciężkie położenie jako bycie pionkiem w
rękach bogów, a mędrzec wyczuwał, że zaintrygowała ją ich uwaga, jak gdyby wierzyła, że
została w jakimś celu wyróżniona. Cóż za próżność, pomyślał Elminster. O ile, oczywiście,
naprawdę tak nie było. Tego nie umiał stwierdzić.
Jakże tęsknił do pomocy Sylune, która miała wyczucie, by opuścić Krainy, zanim
popadły w taki obrzydliwy stan, albo nawet Simbul, która nie odpowiadała na żadną z prób
nawiązania łączności.
- Elminsterze, jesteśmy gotowi – powiedziała Midnight.
Mędrzec obrócił się i stanął twarzą w twarz z ciemnowłosą czarodziejką i kapłanem.
Główne wrota do świątyni były szeroko otwarte i podparte w oczekiwaniu na uwolnienie
mocy, które mogły ich wszystkich pochłonąć.
- Być może wreszcie jesteście – odparł mag przyglądając się wnikliwie twarzy
Midnight. Nie było w niej ani śladu wątpliwości; przede wszystkim obchodziło ją
bezpieczeństwo Krain. Elminster zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyboru, jak tylko jej
zaufać.
- Zanim zaczniemy, jest coś, o czym musicie wiedzieć. Mystra opowiedziała wam o
Tablicach Przeznaczenia, ale nie powiedziała wam, gdzie je znaleźć.
W czarodziejce zaświtało zrozumienie.
- Ale ty możesz to zrobić. Zaklęcia, jakie pomagałam ci odprawić twych poszukiwań,
by zlokalizować intensywne źródła magii w Krainach…
- Jedna z tablic jest w Tantras, choć nie jestem w stanie podać dokładnego położenia –
rzekł Elminster. – Druga całkowicie mi umyka. Ale, pod warunkiem, że będę miał czas, z
pewnością ja odnajdę.
- A teraz rozpocznijmy już – powiedział starzec. – Obrzęd potrwa wiele godzin.
***
Ogniska sygnalizacyjne zapalono. Armie Bane’a przebijały się przez szyki obronne w
lasach na wschodzie. W kilka godzin miały dotrzeć nad zalew Krąg.
Nadchodził pierwszy brzask i – jak większość wojsk – Kelemvor pogrążony był w
półśnie, kiedy dostrzeżono płonące ogniska. Towarzyszyły im grzmiące rogi, które w jednej
chwili postawiły wojownika na nogi.
- Ci durnie musieli jechać przez całą noc – powiedziała Hawksguard, otrząsając się z
resztek snu.
- Szaleństwo – odrzekł Kelemvor, niedowierzając, że jakikolwiek generał próbowałby
tak naiwnej sztuczki.
- Owszem – rzekł Hawksguard – ale w końcu mamy do czynienia z zhentilczykami.
Dowódca wojsk uśmiechnął się i poklepał Kelemvora po plecach.
Podczas dni spędzonych na organizowaniu linii obronnych w pobliżu zalewu Krąg,
Kelemvor i Hawksguard stali się praktycznie nierozłączni. Pochodzili z podobnych
środowisk, a dowódca wojsk znał opowieści o twierdzy Lyonsbane i o dniach chwały ojca
Kelemvora na długo przed tym, zanim przerodził się on w pozbawionego duszy potwora,
jakiego Kelemvor znał w dzieciństwie. Hawksguard wiedział również o Burnie Lyonsbane,
ukochanym wuju wojownika.
- Ale wiązała ich nie tylko znajomość przeszłości. Dzielili podobne zainteresowania
we władaniu mieczem i pojedynkowali się nocami, by utrzymać swe umiejętności równie
wyśmienicie naostrzone jak broń. Hawksguard przedstawił Kelemvora wielu swoim ludziom
osobiście i wkrótce wszyscy oni rozmawiali jak przyjaciele, którzy odnaleźli się po długiej
rozłące. Dowódca wojsk często oddawał część swej władzy Kelemvorowi, a jego ludzie
słuchali rozkazów wojownika bez zawahania.
Faktycznie rzecz biorąc, jako że rolą Hawksguarda w bitwie było ochranianie księcia
Mourngryma, Kelemvorowi oddano dowodzenie obroną nad zalewem Krąg. Oddziały chętnie
przyjęły te zmianę, zadowolone że wojownik będzie podczas walki w pierwszej linii z nimi.
Pozycje obronne, którymi dowodził Kelemvor były imponujące, biorąc pod uwagę
niewielką ilość czasu, jaką mieszkańcy dolin mieli na ich przygotowanie. Prowadząca z
Cienistej Doliny na wschód droga została całkowicie odcięta tuż za zachodnim brzegiem
zalewu. Kiedy w poprzek drogi wysypano gruz i skały z ostatnich wozów, przewrócono
pojazdy, by dodatkowo zagradzały przejazd. Ścięto drzewa i ułożono je w poprzek traktu
barykadą, zwiększając niedostępność trasy. Na dodatek, na północ od przeszkody, szeregiem
usadowili się na drzewach łucznicy.
Ostatni fragment natchnionej taktyki dołożyli urbaniści z Suzail, koncentrując się na
drzewach stojących niczym strażnicy wzdłuż drogi na zachód od zalewu Krag. Choć
Kelemvor uważał, że to nieprawdopodobne, by któryś z planistów posiadał umysł
wojskowego – będąc wątłej postury, o wykwintnych manierach i całkiem bez doświadczenia
z bronią – musiał jednak przyznać, że ich pułapka otarła się o geniusz. Oryginalność planu
przekonała do pomocy przy konstruowaniu zasadzki nawet Elminstera. Kelemvor nie mógł
się już doczekać, aż wpakują się w nią zhentilskiej wojska.
Mimo tego wszystkiego teraz nie pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać. Na
dźwięk rogów odpowiadało coraz więcej wojowników, opuszczając swe domy, być może
ostatni raz i spiesząc, by uzupełnić szyki. Lecz kiedy przybywali, siadali jedynie za barykadą,
opierając się nerwowo na wyciągniętych mieczach albo niecierpliwie szarpiąc cięciwy łuków.
Minęła prawie czwartą część godziny, zanim ktokolwiek się odezwał. Wielu z
żołnierzy zmagało się z sobą, by oddalić strach. Byli dzielni, ale żaden z nich nie chciał
umierać, a liczebność armii Bane’a określano na dziesięć tysięcy ludzi, choć inne szacunki
dzieliły tę liczbę na pół.
Kiedy żołnierze siedzieli nasłuchując, jak odgłosy bitwy się zbliżą, Hawksguard wstał
i zawołał. – Poranny posiłek, żołnierze! – Jego słowa przeszyły nerwową ciszę niczym
strzały, otrząsając wszystkich z posępnych myśli. Nawet Kelemvor był zaskoczony, kiedy
dowódca wojsk zaczął bić w swą metalową miskę.
- Niech szlag trafi Bane’a! – wolał wojownik. – Jeśli mam dzisiaj zginąć, to z
pewnością nie z pustym żołądkiem!
Żołnierze zaczęli wygłaszać podobne opinie i wkrótce to, co jeszcze parę chwil temu
było nie do pomyślenia, pochłonęło uwagę całej kompanii wojowników.
Tylko jeden człowiek w oddziale Kelemvora nie poszedł w ślady Hawksguarda. Był
bardzo szczupły, a w oku miał dziwny błysk. Usiadł za jedzącymi dowódcami. Na imię miał
Mawser.
Aby przed zaangażowaniem się w walkę jeden na jednego ostatni raz zadać siłom
Bane’a dotkliwy cios, obrońcy Cienistej Doliny potrzebowali ochotnika. Mawser, pobożny
czciciel Tymory, skwapliwie skorzystał z tej szansy uruchomienia pułapki, mimo tego, że
jego śmierć była niemal pewna. Szczupły mężczyzna wierzył, że jego bogini go ochroni,
zapewniając mu tyle powodzenia, by zdołał ujść z życiem.
Mawser popatrzył na polanę na zachód od zalewu Krag i uśmiechnął się szelmowsko.
- Nie rozumiem strategii Bane’a – przyznał Hawksguard. – Dał nam czas na całonocny
odpoczynek i posiłek w trzewiach. Gnał swoje wojska przez cała noc. Oni będę wyczerpani i
zdychający z głodu, zanim do nad dotrą.
Kelemvor pokręcił głową.
- Chciałbym, żeby była tu Midnight – powiedział wskazując na zalew. – Jej zaklęcia
mogłyby zmienić tę wodę w parujący kwas. Jestem tego pewien. Wtedy musielibyśmy tylko
zmusić zhentilczyków do cofnięcia i zwycięstwo byłoby w garści.
Hawksguard uśmiechnął się.
- Prawdę mówiąc, Kel, myślałem, że równie dobrze ty mógłbyś wybiec przed
barykadę i samemu pogonić precz oddziały Bane’a. Moglibyśmy wszyscy iść do domów.
Wojownicy zjedli przygotowany pospiesznie posiłek, złożyli podziękowania bogom,
których czcili, a potem zajęli pozycje, oczekując zhentilskich wojsk. Hawksguard chodził
między nimi, wypowiadając słowa pożegnań i życząc zwycięstwa.
Kelemvor wspomniał Midnight. Jego pierwszą reakcją na myśl o ciemnowłosej
czarodziejce był gniew. Masz ci ją, kobieta próbująca wybić się w męskiej rozgrywce, ale
niechętna, by dokonać niezbędnych ofiar i grać w zgodzie z regułami. W sumie Kelemvor
spotykał wcześniej kobiety-wojowniczki. One odrzucały własną seksualność i zachowywały
się w stłumiony, męski sposób, żeby się dopasować. Zwykle były dość głośne i dość nudne.
Midnight z drugiej strony oczekiwała, że będzie akceptowana jako kobieta.
Lecz nawet krótkowzroczna wizja Kelemvora pozwoliła mu dostrzec, że ciemnowłosa
czarodziejka jest doprawdy godna szacunku jako wojowniczka. W ciągu wyprawy raz za
razem udowadniała, że jest wyszkolona i można na niej polegać. I być może, żeby osiągnąć
swe cele, nie musiała się wyzbywać kobiecości, pomyślał wojownik. Była ładna i silna, a jej
wielkoduszności ciepłu i humorowi nie sposób było się oprzeć.
Czy gdyby oboje przeżyli bitwę, zastanawiał się Kelemvor, byłoby między nimi
inaczej, czy zawsze istniałby dla nich jakiś pretekst, by nie być razem?
Kelemvor usłyszał wołanie. Obrócił się i uchwycił wzrokiem biegnącego drogą w
kierunku swego stanowiska bojowego Mawsera. Kelemvor uśmiechnął się, wyobrażając
sobie, co ujrzą nadchodzący z północnego zachodu zhentilczycy. Tak jak to było w
przypadku kilku ostatnich kilometrów ich męczącej wędrówki, po prawej stronie traktu
drzewa będą tworzyć szpaler – z wyjątkiem niewielkiej dróżki wiodącej do zamku Krag. Lasy
ciągnęły się jeszcze trochę wzdłuż drogi i otwierały się na miasto. Po lewej stronie oddziałów
Bane’a droga graniczyła na małym odcinku z zalewem Krag. Sto metrów za jeziorem, także
po lewej stronie szlaku, zobaczą coś, co wyglądało na polanę. Dokładnie na wysokości jeziora
całą szerokość traktu przecinała spora barykada, ostatnia poważna przeszkoda na drodze do
Cienistej Doliny.
Na to przynajmniej wyglądało.
Kelemvor ledwie mógł opanować podniecenie, kiedy na trakcie pojawił się pierwszy
zhentilczyk.
15
BITWA
Kiedy zhentilczycy zbliżyli się do barykady zagradzającej drogę na wysokości zalewu
Krag, łucznicy Bane’a dostali rozkaz przesunięcia się w szykach do przodu. Zanim armia
podjęła jakąkolwiek próbę sforsowania wysokiej na trzy i szerokiej na siedem metrów ściany
ze skał, gruzu, ziemi i przewróconych wozów, znajdujący się w lesie łucznicy dolin musieli
zostać zdziesiątkowani. Nękali oni zhentilskiej siły przez cała trasę na wschód od Cienistej
Doliny. Jednakże Kelemvor umieścił swych ludzi na pozycjach cofniętych głęboko do
puszczy, aby łucznicy Bane’a nie mogli ich skutecznie zaatakować. Dopiero kiedy
zhentilczycy będę próbować barykadę, kiedy ich oddziały będą zdezorganizowane, wojownik
miał zamiar wydać rozkaz do pełnego natarcia. Na razie musiało wystarczyć trafianie wroga
pociskami spomiędzy drzew po przeciwnej stronie zalewu.
Jadący z tylnych szeregach Bane wpadł we wściekłość, kiedy armia stanęła w miejscu
przed ścianą.
- Czemu po prostu nie przejdziemy ponad tą stertą kamieni? – wykrzyknęła bóg, kiedy
młody oficer zameldował mu o sytuacji. – Chcę, żeby moje oddziały były w Cienistej Dolinie
w ciągu godziny, więc najlepiej każ im zrobić wyłom w ścianie albo wspiąć się po niej.
Oficer kręcił głową odpowiadając.
- Ale, ale… lordzie Bane, ludzie z dolin czekają, byśmy spróbowali przekroczyć
barykadę, zanim sami zaatakują. Nasi żołnierze wspinając się po ścianie będą dla nich łatwym
celem.
- To czemu jej nie okrążyć? – zapytać inny oficer.
Bane zmarszczył brwi.
- Jeśli ją okrążymy, nasze siły będą musiały się rozproszyć, żeby przedrzeć się przez
las. To oznaczałoby walkę z ludźmi z dolin na ich warunkach.
Młody oficer, który przyjechał z meldunkiem z pierwszych szeregów, zająknął się
przez chwilę.
- Stracimy wielu żołnierzy…
- Dość tego! – krzyknął Bane i zamachnął się na odlew swą odzianą w rękawicę
dłonią. Uderzył oficera w twarz, strącając go z konia. Kiedy mężczyzna zataczając się wstał
na nogi, Czarny Lord spojrzał na niego z góry, a na jego twarzy wyrył się okrutny uśmieszek.
- Jestem twoim bogiem. Moje słowo jest prawem. Przekroczymy barykadę siłą,
natychmiast!
Oficer dosiadł swego wierzchowca.
- Tak, lordzie Bane.
- A ty poprowadzisz ponad nią pierwszą grupę – dodał Czarny Lord. – No już, możesz
odejść.
Mężczyzna odwrócił się i ruszył w kierunku barykady. Spod ściany łucznicy zalewali
las strumieniem strzał, ale obrońcy nadal nie chcieli się pokazać.
- Dostałem wytyczne, żeby połamać nasze wozy z zapasami i zacząć budować rampę,
byśmy mogli przejść przez tę przeklętą rzecz! – wykrzyknął młody człowiek, dojeżdżając do
swych oddziałów.
W ciągu trzydziestu minut zhentilczycy byli gotowi do szarży przez barykadę. Bane
niecierpliwie czekał, żeby jego żołnierze przypuścili szturm na ścianę, i żeby zabijanie
zaczęło się na nowo. Siła setek dusz, jaką skierował do niego Myrkul, krążyła po jego żyłach,
ale bóg niezgody pożądał więcej. Chciał mieć moc, by zmiażdżyć Cienistą Dolinę własnymi
rękami, tak jak mógł to zrobić, zanim gniew Ao wydarł z niego boskość. Chciał zabić mędrca
Elminstera za jego wtrącanie się i dlatego, że starzec walczył o sprawiedliwość i pokój..
Ale – najbardziej ze wszystkiego – Bane chciał Planów.
Czarny Lord usłyszał okrzyki swych oddziałów przygotowujących się do szarży przez
mur. Po jego kręgosłupie przebiegł chłodny dreszcz. Już wkrótce, pomyślał. Już wkrótce będę
miał znowu moc boga.
Będący na linii frontu Kelemvor zauważył, że zhentilczycy są gotowi do
przekroczenia ściany, dał więc ludziom dolin znak, by przygotowali się do ataku. Gdyby
wszystko poszło zgodnie z planem Hawksguarda, w chwili kiedy piersi żołnierze Bane’a
dotrą do szczytu barykady, łucznicy Cienistej Doliny będą starali się trafić jak największą ich
liczbę. Ciała zabitych przez nich ludzi i koni spowolnią podążające za nimi oddziały, czyniąc
z nich jeszcze łatwiejsze cele dla grotów.
Kelemvor i jego ludzie mieli zająć się zhentilczykami, którym uda się przedostać
przez ścianę. Wojownik zorganizował obrońców w niewielkie grupki, tak by, kiedy coraz
więcej żołnierzy Bane’a przedrze się przez barykadę, mieszkańcy dolin mogli się małymi
oddziałami wycofywać i dokonywać odwrotu przez lasy w stronę miasta.
I jak tylko zhentilczycy zaczną przekraczać ścianę i ruszać w kierunku doliny,
Kelemvor miał dać sygnał piechocie i kawalerii, która czekała, by z całą mocą natrzeć na
wroga. Wojownik nie łudził się, że obrońcom uda się na długo powstrzymać wojska Bane’a,
jako że było ich co najmniej trzykrotnie mniej, ale był pewien, że mogli znacznie nadszarpnąć
przeciwników, zanim jeszcze Mawser uruchomi pułapkę na polanie.
Niecałe sto metrów dalej młody zhentilska oficer dosiadł wierzchowca i poprowadził
swych żołnierzy na barykadę. Spomiędzy drzew po północnej stronie traktu posypał się gęsty
grad strzał, zabijając większość z nich, zanim zdążyli przejść trzy kroki po ścianie. Oficerowi
udało się przejść; trafiła go tylko jedna strzała, która przeszyła mu nogę w boku konia.
Jednakże kiedy tylko zwierzę zeskoczyło na ziemię w miejscu najbliższym Cienistej
Dolinie, grupa ludzi dolin uśmierciła młodego żołnierza bez większych trudności. Oficer
zginął, przeklinając lorda Bane’a za jego głupotę i arogancję.
Bitwa na barykadzie wrzała niemal przez godzinę, zanim zhentilczycy przerzucili na
zachodnią jej stronę wystarczająco dużo oddziałów, by odepchnąć obrońców dalej drogą w
stronę miasta. Kelemvor wydał rozkaz odwrotu i łucznicy, i wojownicy, pobiegli przez lasy
na swe ostateczne pozycje w puszczy, niedaleko na zachód od polany w pobliżu zalewu Krag.
Do tego czasu na barykadzie znalazł się sam Bane. Wyglądając na wycofujących się
ludzi dolin i na setki trupów, zaścielających ścianę, uśmiechnął się. Zwycięstwo należało do
niego. Czuł jak ukradziona moc wije się wewnątrz wątłej skorupy jego awatara.
Czarny Lord odwrócił się i przemówił do swych żołnierzy.
- Przeszliśmy przez zagrożenia, jakie przygotowali dla nas wrogowie, stawiając czoła
najgorszemu, na co byli nas w stanie narazić. Na jakiś czas muszę was opuścić, żeby udać się
na inny front. Do Cienistej Doliny poprowadzi was czarnoksiężnik Sememmon. Wasz bóg
przemówił.
Otoczył go i pochłonął migoczący wir światła. Zniknął.
Ukryty bezpiecznie w lasach po zachodniej stronie polany Kelemvor z trudnością
wierzył swym oczom, patrząc jak armia Bane’a zmierza wprost w ich pułapkę. Kiedy
żołnierze stłoczyli się przed polaną, wojownik dał sygnał i Mawser uruchomił pułapkę.
Na polanie, w pobliżu zalewu Krag, pojawiło się nagle niemal pięćdziesiąt drzew. Po
chwili wszystkie one zaczęły walić się na trakt i na głowy zhentilskiej armii.
Urbaniście podkreślali, że najlepszym rodzajem pułapki jest taka, której nie można
zobaczyć, przynajmniej dopóki nie jest za późno. Mourngrym dostał więc wytyczne, aby
polecił swoim ludziom podciąć drzewa na zachód od zalewu tak, by można je było z
łatwością przewrócić na maszerujące traktem oddziały. Po ścięciu, pnie miały zostać
powiązane wytrzymałymi linami, żeby – kiedy zwalone zostanie pierwsze drzewo – zasypana
została nimi cała droga.
Najtrudniejszym zadaniem było przekonanie Elminstera, by dopełnił cały projekt. Pan
doliny błagał mędrca, by rzucił na drzewo jedno zaklęcie, potężny czar grupowej
niewidzialności, by mogły one zosta ukryte przed siłami Czarnego Lorda. Starzec był
niezadowolony, że odciągnięto go od jego doświadczeń, lecz po tym, jak wyjaśniono mu
plan, zgodził się pomóc.
- Mam tylko nadzieję, że jeden z tych dębów walnie awatara Bane’a prosto w łeb –
powiedział. A potem rzucił czar i wrócił do pracy.
Ale po tym, jak ustawiono pułapkę, trzeba było znaleźć kogoś dostatecznie
odważnego – albo dostatecznie głupiego, zależnie od podejścia – by wprawił pierwsze
drzewo w ruch, nie ujawniając lokalizacji zasadzki. Mimo tego, że było to zadanie dla
samobójcy, ktoś się zgłosił.
Mawser.
Kiedy Kelemvor dał sygnał, czciciel bogini szczęścia zeskoczył z najbliższego drodze
drzewa. Siedzącego na szczycie dębu i przywiązanego doń krótką liną mężczyznę chronił czar
niewidzialności. Kiedy skoczył, jego ciężar wprawił pierwsze drzewo w ruch. Mawser
pojawił się jednak w powietrzu, jako że czar przestał działać w chwili, kiedy dęby zostały
użyte do ataku niczym broń.
Spadając na zhentilczyków wraz z pięćdziesięcioma ogromnymi drzewami,
wypowiedział modlitwę do bogini szczęścia, by go ochroniła i pozwoliła mu jakimś cudem
przeżyć upadek i miażdżącą moc pułapki.
Kelemvor nie widział, jak zhentilska strzała przebija Maserowi gardło. Szczupły
mężczyzna był martwy, zanim uderzył w ziemię.
Jednakże pułapka zadziałała. Drzewa zwaliły się na żołnierzy Bane’a, zabijając bądź
raniąc co najmniej trzecią ich część. Kelemvor wydał okrzyk, a ludzie dolin poszli za jego
przykładem. Choć plan był starannie zaaranżowany, nikt tak naprawdę nie był przekonany, że
zasadzka zadziała. Ale teraz, kiedy łucznicy i wojownicy z dolin patrzyli, jak ludzie Bane’a
szamoczą się, by się uratować z niewiarygodnej sieci upadających dębów, nie mieli innego
wyjścia, jak tylko uwierzyć własnym zmysłom.
Szczęście jest dzisiejszego ranka przy nas, pomyślał Kelemvor, wypadając ze swej
kryjówki i dając znak do następnej fazy ataku.
Hawksguard rozmieścił grupę łuczników w lesie za upadającymi drzewami, a każdy
ze strzelców, który wycofał się ze swej pozycji położonej dalej na wschód przy trakcie do
Voonlar miał polecenie, by dotrzeć do fragmentu puszczy za pułapka. Teraz, kiedy zasadzkę
uruchomiono, wszyscy oni zaczęli strzelać w splątany labirynt przecinających drogę pni i
gałęzi. Wypuszczali strzały na najmniejszą oznakę ruchu w pułapce, zabijając lub raniąc setki
zhentilskich żołnierzy, którzy uciekli przed zmiażdżeniem. Lecz pomimo wysiłków strzelców
i pomimo upadku gigantycznych dębów, oddziały Bane’a wciąż parły naprzód.
Ze swej pozycji w lesie na zachód od zasadzki Kelemvor uchwycił wzrokiem resztki
zhentilczyków. Próbowali się nadal poruszać naprzód, choć nie mogli zrobić wiele więcej nad
czołganie się pod zwalonymi pniami wspinanie się po nich. Kawaleria Bane’a, która nie
została przygnieciona, była już nieprzydatna. W pobliżu skraju lasu czekała piechota
Kelemvora. Wojownik miał nadzieję, że jeśli pułapki nie rozgromią zhentilczyków, pochód
wojsk wroga zostanie przynajmniej spowolniony przez zorganizowaną stopniowo obronę
ludzi dolin.
Gdyby siłom boga niezgody udało się przedrzeć przez zasadzkę z dębami, ludzie
Kelemvora mieli wybiec z ukrycia i zaatakować. Potem, jeśli sytuacja będzie wyglądać
kiepsko, mieli się wycofać, a łucznicy mieli ich osłaniać ogniem strzał. Jeśli wszystko
poszłoby dobrze, zhentilczycy mogli zostać odepchnięci w tył, w kierunku ściany ze
zwalonych drzew, gdzie strzelcy z dolin mogliby ich dalej dziesiątkować, nie obawiając się
odwetu. A gdyby żołnierze Bane’a okazali się na tyle głupi, by wkroczyć do lasu i natrzeć na
łuczników, zostaliby starci na proch przez oddziały Kelemvora, które potrafiły walczyć w
puszczy o wiele skuteczniej niż zhentilczycy.
Kelemvor nie brał jednak w swych planach pod uwagę mocy czarnoksiężnika
Semmemona. Informacje, jakie Mourngrym otrzymał od Thurbala, wskazywały na to, że
Bane nałożył całkowity zakaz używania magii, ponieważ była ona niestabilna i z tego
powodu nie można było na niej polegać w tak ważnym starciu. Kilku czarodziejom
pozwolono mimo tego pomaszerować na doliny, a ci potężni magowie, którym – jak
Semmemonowi – zezwolono na walkę, zostali oficerami.
W obecnej chwilki czarnoksiężnik stał w najdalej na wschód wysuniętej części drogi,
która została uderzona przez zasadzkę z dębów. Jedno z drzew wisiało dokładnie nad jego
głową, jakby zostało powstrzymane ścianą mocy. Jego szczytowa część – poza polem
działania jego zaklęć obronnych – upadła na ziemię, a pień leżał roztrzaskany. W pewnej
chwili Semmemon wyszedł spod drzewa i rozproszył czar. Dąb uderzył w podłoże, a
czarnoksiężnik odwrócił się i zawołał do swych podkomendnych.
- Musimy użyć magii, żeby przedrzeć się przez pułapkę albo nas tu zarżną! –
wykrzyknął. – Niech szlag trafi Bane’a!
Potem mag szybko wymówił słowa inkantacji i rzucił kolejna zaklęcie.
Dziesięć potężnych ognistych kul, wybuchając, utorowało Semmemonowi drogę
poprzez plątaninę dębów, zabijając uwięzionych pod nimi zhentilskich żołnierzy i stawiając
cały obszar w płomieniach.
- Nie! – wrzasnął czarnoksiężnik. – To nie jest czar, jaki przywołałem!
Spróbował następnego zaklęcia. Podłoże poruszyło się, jakby powołał do życia
trzęsienie ziemi. Od otaczających maga przerażonych żołnierzy doszła do niego symfonia
krzyków.
- Pozabijasz nas wszystkich, ty głupcze! – zawołał ktoś.
Pomimo kakofonii dźwięków Semmemon rozpoznał dobiegający z traktu głos.
- Knightsbridge – wychrypiał w zdumieniu – przeżyłeś…
Zanim zszokowany czarnoksiężnik zdążył dokończyć zdanie, Knightsbridge zdzielił
go płazem miecza. Wraz z upadkiem maga wstrząsy ustały.
- Naprzód dla Bane’a! – zawołał dowódca wojsk. – Naprzód po chwałę!
Grupa łuczników w armii Czarnego Lorda wypuściła płonące strzały w drzewa, gdzie
stacjonowali strzelcy z Cienistej Doliny. Niektórzy z obrońców polegli, innym udał się
odwrót uprzednio przygotowanymi trasami. Czekający ze swymi ludźmi Kelemvor przeżył
chwilę paniki, patrząc na ogień, jaki wzniecili zhentilczycy. Gdyby płomienie
rozprzestrzeniły się po lesie, mógłby się rozpocząć pożar o niemożliwej do ogarnięcia skali.
Jeśli lasy staną w ogniu, będzie tylko kwestią czasu, zanim kataklizm przeniesie się na pola
wokół miasta i cała Cienista Dolina zostanie zniszczona.
U boku Kelemvora stał młody porucznik o imieniu Drizhal, chłopiec mający mniej niż
dwadzieścia zim, który podzielał obawy wojownika. Patykowaty młodzik nerwowo
przesuwał dłonią przez swe jaskrawożółte włosy, słuchając doświadczonego wojownika.
- Gdybyśmy tylko mieli po naszej stronie czarodzieja – mówił Kelemvor. – Wreszcie
rozumiem złość Mourngryma na wybór Elminstera, by nie przyłączać się do bitwy na froncie.
My tu stoimy w obliczu pożaru, podczas gdy ten podstarzały relikt jest gdzie indziej, szykując
jakąś swoją „mistyczną obronę”.
- To nie w porządku – rzekł Drizhal łamiącym się głosem.
Kelemvor popatrzył na młodzika.
- Boisz się?
Drizhal nie odezwał się ani słowem; wyraz jego twarzy mówił wszystko.
- To dobrze! – powiedział wojownik. – Strach czyni cię czujnym. Tylko nie pozwól
mu się zagalopować
Chłopiec przytaknął głową, a jego przerażenie jakby nieco zelżało.
Na oblężonej drodze Knightsbridge prowadził zhentilczyków przez tlące się szczątki
pułapki z drzew. Oddziały przechodziły obok Semmemona, który chwiejnie na nogach i
zaczął wypowiadać kolejne zaklęcie. Żołnierze z każdej jego strony rozproszyli się
najbardziej jak mogli, obawiając się nieprzewidywalnych skutków magii.
Z dłoni czarnoksiężnika trysnęły promienie płonącej, czerwonawej energii, zbaczając
z toru, kiedy bark maga został przebity przez strzałę jednego z łuczników doliny. Semmemon
upadł, a promienie przeleciały nad głową Knightsbridge’a i wyryły przesiekę drzewami w
pobliżu Kelemvora. Czarnoksiężnik wrzeszczał z bólu, kiedy para żołnierzy odciągała go w
bezpieczne miejsce.
Knightsbridge zobaczył, że ludzie dolin rozbiegają się od miejsca, gdzie przez las
przebiły się promienie Semmemona i – korzystając z zamieszania w szykach przeciwnika –
wydał zhentilczykom rozkaz do ataku. Jeżeli nawet armia Bane’a była umęczona cała nocą
marszu przez wrogie terytorium, z każdym krokiem zaglądając w oblicze śmierci, nie było
tego widać, kiedy ruszyła w szarży na ludzi Kelemvora. Zhentilczycy wydawali się
odnowieni, żądni odpłacić się za cierpienia, jakie zostały im wyrządzone podczas mozolnej
wędrówki z Voonlar.
Niedaleko zachodniego skraju lasu Kelemvor prędko zgromadził dowódców swych
grup szturmowych. Drizhal został przy jego boku.
- Nie ma szans wciągnąć ich do lasu – powiedział Kelemvor. – Możemy jedynie
stanąć z wrogiem twarzą w twarz i powstrzymać go, by nie wdarł się do Cienistej Doliny zbyt
szybko. Zastosujemy tu obronę stopniami i spróbujemy ich zwolnić.
Dowódcy pospieszyli do swych ludzi, by poinformować ich o planach, podczas gdy
Kelemvor patrzył, jak armia Bane’a wynurza się z przesieki utworzonej przez
czarnoksiężnika w zawalonej części lasu.
***
Ostatni uchodźcy odpłynęli już w dół Ashaby. Żaden z żołnierzy nie opuścił
posterunku przy moście, by przyłączyć się do swych braci na wschodniej linii starcia. Mimo
tego Cyric pokonywał długość mostu co godzinę, sprawdzając wielokrotnie pozycje obronne i
utrzymując swych ludzi w czujności.
Złodziej znajdował się właśnie na przeciwnym do Cienistej Doliny brzegu, gdzie
stacjonował Forester, kiedy doszły do niego odgłosy bitwy na zachodzie. Żołnierze na drugim
nabrzeżu zaczęli głośno rozmawiać. Cyric odwrócił się do gigantycznego wojownika.
- Zostańcie na swoich pozycjach – powiedział. – Ja lepiej pójdę ostrzec pozostałych,
by się uspokoili.
Złodziej wyszedł z okopu, kierując się na most. Był już prawie przy początku
balustrady, kiedy usłyszał z wiodącej ku zachodowi drogi tętent zbliżających się galopem
jeźdźców. Cyric zanurkował z powrotem do rowu i dał znak wojownikom na przeciwnym
brzegu. Potem przygotował łuk.
- Chcieliście śmierci i chwały, no to możecie je teraz dostać – wyszeptał. Forester
uśmiechnął się wyciągając miecz. Po chwili złodziej zwrócił się do pozostałych żołnierzy w
pobliżu. – Postępujcie zgodnie z planem. Czekajcie, dopóki ostatni z nich znajdzie się na
moście, a potem ruszajcie na mój sygnał.
Wydawało się, że mija wieczność, zanim zhentilczycy nadjechali. Lecz kiedy odgłosy
wkraczających na most jeźdźców wybrzmiały w uszach dolin, Cyric ujrzał, że nad ich
głowami przemknęły dwa tuziny uzbrojonych wojowników, którzy zerkali nerwowo przez
ramię. Na drodze nie było widać żadnych innych oddziałów, więc złodziej dał znak do ataku.
Zhentilczycy nie mieli szans. Strzały Cyrica położyły dwóch żołnierzy i do natarcia
wyskoczył oddziały ukrytych w okopach po obu stronach rzeki obrońców. Forester z radością
rąbał wrogów mieczem, a kiedy poległ ostatni z nich, Cyric usłyszał okrzyki swoich ludzi –
Za Cienistą Dolinę! Za Cienistą Dolinę!
Od strony drogi na zachód dobiegły hałasy i złodziej obrócił się szybko. W pewnej
odległości ujrzał wyłaniającą się z lasu armię konnych. Prowadzi ją rudowłosy mężczyzna
dosiadający przepięknego rumaka bojowego, który gnał w szarży na most. Cyric dostrzegł, że
w jego stronę zmierzają co najmniej dwie setki ludzi.
- Naprzód! – wykrzyknął Fzoul. Ściana jeźdźców dotarła już prawie do samego
przejścia.
Biegnącemu złodziejowi wschodnia strona mostu na Ashabie zamiast się przybliżać,
wydawała się oddalać. Przejście nad rzeką liczyło niewiele ponad trzysta metrów, ale dla
niego były to kilometry, kiedy uciekał przed zbliżającą się armią. Obok niego biegł Forester i
garść żołnierzy.
Gdy usłyszeli odgłos wkraczających na drugi koniec mostu wojsk Bane’a, znajdowali
się jeszcze kawał drogi od wschodniego nabrzeża. Cyric dostrzegł, że żaden z zhentilczyków
nie zatrzymał się na przeciwległym krańcu, zatem żołnierze ukryci u podstawy budowli,
dokładnie pod oddziałami Bane’a, byli bezpiecznie. Wszystko szło zgodnie z ich planem. To
go przeraziło. Nic nigdy nie szło dokładnie zgodnie z planem.
- Myślisz, że się uda? – zapytał Forester, gdy dotarli do wschodniego brzegu.
A skąd mam wiedzieć, chciał odpowiedzieć Cyric, lecz zamiast tego rzekł – Na pewno
– i skoczył na nabrzeże.
Będąc przygotowanym na to, że jak tylko zeskoczy z mostu plecy przebije mu strzała,
złodziej nagle poczuł pod stopami podmokły grunt i zdał sobie sprawę, że udało mu się
przedostać. Forester i pozostali byli nadal przy nim.
- A teraz trudniejsza część – powiedział Cyric niemal pozbawiony tchu. Obrócił się i
spojrzał nad nadjeżdżającą hordę. Do jego uszu dobiegł charakterystyczny dźwięk
skrzypiących pod konstrukcją metalowych bloków.
- Jest ich na moście ze dwustu. W większości kawaleria – wyszeptał Forester.
Pojawiło się więcej dźwięków. Żołnierze stęknęli z wysiłku, wypychając kamienie
maskujące ich kryjówki u podstaw filarów. Cyric miał nadzieję, że plusk wpadających do
wody kawałów skał nie ostrzeże znajdujących się na moście zhentilczyków o pułapce.
- Przebyli już ponad połowę! – krzyknął ktoś.
- Dalej, Cyricu! – syknął Forester.
- Odwrót! – wrzasnął ile sił w płucach złodziej. Potem wraz z gigantycznym
wojownikiem rzucili się do ucieczki, jakby gonił ich sam Bane, a po chwili rozdzielili,
biegnąc w kierunku Zakręconej Wieży, tak aby nie stanowić łatwego celu.
- Teraz już w każdej chwili – szepnął Cyric.
Nic się nie stało.
Forester zatrzymał się, zanim dotarł do wieży. Złodziej również.
- Nie słyszeli cię! – krzyknął olbrzym.
- Musieli mnie słyszeć – rzucił rozdrażniony Cyric.
Obaj obrócili się w stronę mostu. Gówna część armii zbliżała się do wschodniego
brzegu, a pary jeźdźcom udało się już przedostać. Złodziej i wojownik puścili się pędem w
stronę przejścia nad rzeką.
- Odwrót! – zawołali razem.
Cyric pluł sobie w brodę. Gdyby nie posłuchał ludzi z Suzail, taka sytuacja nie
miałaby miejsca. Chciał ustawić bardziej godne zaufania pułapki, ale oni się nie zgadzali.
- Odwrót! – zawołał jeszcze raz.
Tym razem żołnierze pod mostem albo go usłyszeli, albo mieli już dość czekania na
rozkaz i wzięli sprawy we własne ręce. Niezależnie jednak od przyczyny zaczęli usuwać
ociosane na płasko kłody, które były umieszczone w otworach, gdzie wcześniej znajdowały
się kamienie spajające łuki konstrukcji. Potem ludzie w środkowej części mostu opuścili się
na podwieszonych do niego linach, a ich ciężar wyzwolił siłę potrzebną, by skruszyć
nadwerężony wsporni. W końcu inne podpory również się roztrzaskały i zawaliły. Zhentilscy
żołnierze wydali z siebie wrzask zaskoczenia, kiedy obsunął się i wezbrała ku nim dziko
rwąca Ashaba.
Nawet sam Fzoul było oszołomiony widokiem zapadające się potężnej konstrukcji.
Rudowłosy dowódca, który zdążył znaleźć się na wschodnim nabrzeżu, obrócił się w siodle i
przyglądał się z niedowierzaniem, jak w ciągu sekund z mostu nie zostało nic. Na brzeg udało
się przedostać niecałej dwudziestce jego ludzi. Na przeciwległym nabrzeżu wielu jeźdźców
hamowało wierzchowce, żeby uchronić się przed zepchnięciem w ziejącą dziurę w miejscu,
gdzie zawaliło się przejście. Ponad trzy czwarte oddziału spadła do Ashaby i utonęło w swych
ciężkich zbrojach.
W Zakręconej Wieży było nie więcej niż dwudziestu łuczników, ale stojący przy
Fzoul jeźdźcy i piechurzy o tym nie wiedzieli. Nawet w chwili kiedy w powietrzu zaczęły
latać strzały i żołnierze na przedzie polegli, nikt nie uświadomił sobie, że tak niewielka grupa
mogła powalić tak wielu. Zabrzmiały jedynie krzyki rannych i przerażonych żołnierzy. Fzoul
zsunął się z konia i padł na ziemie, zasłaniając się przed łucznikami, a jego ludzie umierali
wokół. Niektórzy z nich wycofywali się wpadając do rzeki. Rudowłosy zdał sobie sprawę, że
zwłoki jego żołnierzy i ich wierzchowców zablokują kranie mostu, a ruch pozostałych
zostanie spowolniony, dopóki nie zostaną co do nogi wybici z wieży. Zhentilczycy przegrali
walkę, zanim w ogóle starli się twarzą w twarz z ludźmi dolin.
Fzoul przeczołgał się na czworakach poprzez szeregi swych martwych i ginących
oddziałów i zaczął zrzucać z siebie zbroję.
Obrońcy, którzy nadwątlili most, wspięli się na zachodni brzeg i zaatakowali
pozostałych przy życiu zhentilczyków. Strzelcy z wieży także wyszli w kierunku drogi i
zaczęli się nią zbliżać.
Cyric zdjął z pleców swój łuk i wyszarpnął strzałę z kołczanu stojącego w pobliżu
łucznika. Złodziej nie spuszczał z oka próbującego zbiec z potrzaskanego mostu rudowłosego
dowódcy. Mężczyzna odczołgiwał się, zdejmując zbroję. Najwyraźniej ten tchórz mil zamiar
wskoczyć do wody.
Cyric założył strzałę na cięciwę i spiął mięśnie. W chwili kiedy dowódca
zhentilczyków wstał i przymierzył się, żeby dać nura z krawędzi mostu, złodziei zawołał –
Rudowłosy!
Fzoul przez chwilę zmierzył się wzrokiem z Cyriciem, a potem spróbował skoczyć. W
tym samym momencie Cyric zwolnił cięciwę i wypuścił strzałę z niezawodną precyzją.
Pocisk przebił bok rudowłosego, który spadł do Ashaby.
Rzeź żołnierzy Bane’a trwała nadal, ale było już po bitwie na zachodniej linii frontu.
Cyric zebrał większość swego oddziału i skierował się ku wschodowi. Zbliżając się do
centrum miasta, usłyszeli odgłosy toczącej się bitwy – szczek zderzającej się stali i
wykrzykiwane przez dowódców rozkazy. Cyric i jego ludzie natarli na najbliższą grupę
zhentilskich żołnierz. Kiedy zmusili ich do ustąpienia, złodziej szybko zapytał dowodzącego
oficera, co się wydarzyło.
- Zhentilczycy nadeszli też z północy, tak jak się spodziewaliśmy. Spowolniliśmy
trochę ich pochód pułapkami i wałami obronnymi, zbudowanymi na farmach, które musieli
przekroczyć. Ale i tak się tu dostali.
W tej chwili do natarcia ruszyła kolejna grupa żołdaków Bane’a i Cyric na nowo
rzucił się w wir walki.
W szale bitewnym, który rozgorzał na rozdrożach w Cienistej Dolinie, niewielu
zauważyło, że oddział zhentilskiej kawalerii oderwał się i skierował drogą na wschód.
***
Kelemvor zdawał sobie sprawę, że obrońcy mają nikłe szanse na zwycięstwo. Mimo
tego bez wahania dał rozkaz do natarcia. Jako dowódcy całej operacji jego miejsce było w
trzeciej linii obrony. Ci, którzy będą toczyć bój w pierwszej linii, poniosą z pewnością
najcięższe straty podczas ataku armii Bane’a, ale nie było żołnierza, który nie zgłosiłby się na
ochotnika na te stanowiska. Kelemvorowi oszczędzono obowiązku wybierania tych, którzy
pognają na śmierć.
Z wypalonej przez Semmemona przesieki w zawalonej części lasy wynurzyli się
zhentilscy żołnierze, po sześciu naraz. Większość koni zginęło w pułapce, więc dominująca w
ich oddziałach siłą była piechota.
- Czemu nie użyjemy naszej kawalerii? – spytał Kelemvora Drizhal. – Moglibyśmy
ich zmusić do cofnięcia.
- Będziemy potrzebować wierzchowców później – odparł wojownik. – Ich szybkość
pozwoli tym, co przeżyją, wycofać się i przegrupować na długo tym, jak dopadnie ich armia
Bane’a.
Kelemvor odwrócił się od młodzika i wysłał piechotę, by zadała jak największe straty
wychodzącym z wąskiej przesieki zhentilskim oddziałom.
Obrońcom Doliny udawało się przez pewien czas spowolnić natarcie wroga. Wkrótce
jednak zostali odepchnięci w tył przez nieustannie napierającą masę żołnierzy Bane’a.
Kelemvor nakazał łucznikom, by zapewnili osłonę podczas odwrotu ocalałych członków
pierwszej grupy, którzy wycofali się do dowódcy i jego ludzi. W tym samym czasie inna
część sił ludzi dolin ruszyła naprzód.
- Ktokolwiek nimi dowodzi, zna się na rzeczy – rzekł Kelemvor. – Moja taktyka
wydaje się go nie zrażać.
- Zupełnie jakby cię znał – powiedział Drizhal.
Wojownik pokręcił głową.
- Albo wie, czego się spodziewać.
Do Kelemvora podszedł Bishop, oficer dowodzący pierwszym oddziałem atakujących.
Był nieco od niego starszy. Miał ubrudzone blond włosy i jasną cerę.
- Oni walczą jak ludzie zrozpaczeni. Nie walczyliby tak, nawet gdyby, jak
powiedziałeś, była to święta krucjata. To wygląda teraz jak bitwa o przetrwanie – powiedział.
– Nie umierają już tak chętnie.
- Ale nadal napierają – odparł Kelemvor. – Myślisz, że będziemy w stanie zmusić ich
do odwrotu?
Bishop potrząsnął głową.
- Zhentilczyków w pierwszych szeregach popycha naprzód jakiś szaleniec, ale
żołnierze są przerażeni i chcą zawracać. Ci z tyłu są żądni zemsty i prą naprzód. Na to
wygląda z ich nawoływać. Nie zdziwiłbym się, gdyby wielu z nich uciekało w lasy.
Nagle na tyłach sił Kelemvora rozległy się okrzyki. Wojownik obejrzał się i zobaczył
nadjeżdżający z zachodu szwadron żołnierzy. Wszyscy nosili kolory armii Bane’a
- A oni skąd się wzięli? – powiedział Bishop.
- Z północnego traktu – odparł Kelemvor z rosnącym niepokojem. – Z północy musiał
się przedrzeć batalion. A to oznacza, że Mourngrym i Hawksguard już zostali zaatakowani, a
ci ludzie zostali przez nich zmuszeni do odwrotu.
- Albo pan doliny już nie żyje – powiedział cicho oficer.
- Nawet tak nie myśl! – krzyknął Kelemvor wysyłając oddział, który miał za zadanie
powstrzymać zbliżającą się z tyłu zhentilska kawalerię, zanim ta wywoła zbyt dużo
zamieszania w szeregach. Na to było już jednak za późno. Konni natarli na szyki ludzi dolin.
- Kelemvorze! – zawołał Drizhal. – Coraz więcej żołnierzy Bane’a przebija się ze
wschodu.
- Musimy ruszyć im naprzeciw, powstrzymać i wybić ich jak najwięcej będziemy
mogli, dopóki nie nadejdzie pomoc – rzekł wojownik.
- A co z grzęzawiskiem? Czy nie możemy ich tam wciągnąć i ram z nimi walczyć?
- Możesz o tym zapomnieć – odparł Kelemvor uśmiechając się d chłopca słabo? –
Spędziłem już dość czasu z ludźmi dolin, żeby się przekonać, że przed nikim nie uciekną… a
szczególnie przed zhentilczykami.
Drizhal obserwował, jak żołnierze Bane’a wylewają się przez przesiekę.
- Kawaleria na stanowiska! – zawołał Kelemvor wyciągając miecz. – Walczymy do
ostatniej kropli krwi!
W niedługim czasie wszystkie starannie przygotowane plany bitwy, jakie snuł
Kelemvor, spaliły na panewce. Obrońcy doliny stanęli do chaotycznej walki wręcz z
wrogiem. Wojownik zdawał sobie sprawę, że zostaną beznadziejnie przytłoczeni, kiedy
wyjdzie przeciwko nim armia Bane’a pełnej sile. Wiedział, że jedyną realną nadzieją jest
zorganizowany odwrót poprzez pozostające na drodze do Cienistej Doliny małe, kamienne
barykady. Lecz kiedy ich położenie pogorszyło się, Kelemvor stwierdził, że obrońcy doliny
są więcej niż tylko szczęśliwi iść na śmierć, walczą z zhentilczykami twarzą w twarz.
Wojownik patrzył jak paru żołnierzy, obok których stał, rzuca się do bitwy i ginie pod
ciosami mrocznej armii złego boga. Mimo tego, kiedy sam stanął przed wrogim żołnierzem,
nie czuł wielkiego zadowolenia zabijając go. Nie walczył o to samo, co ludzie dolin;
wszystko co robił, to opóźnianie tego, co widział już teraz jako nieuchronny upadek Cienistej
Doliny. Nagle pod ciosami wroga poległ Drizhal i Kelemvor odwrócił się, by stawić czoła
napastnikowi.
Zhentilczyk zamachnął się na odlew buzdyganem. Kelemvor cofnął się, wychodząc z
zasięgu broni, a potem na oślep ciął mieczem. Po chwili zdał sobie z odrazą sprawę, że udało
mu się jedynie nadziać wierzchowca dzierżącego buzdygan żołnierza. Ranne zwierzę runęło
naprzód, a dosiadający go jeździec poleciał na ziemię, nie wypuszczając z ręki zakrwawionej
broni.
Kelemvor ruszył w jego stronę i zamarł, kiedy mężczyzna obrócił się i ukazał twarz.
Był to Ronglath Knightsbridge, zdrajca Arabel.
Korzystając z chwilowego zaskoczenia przeciwnika, Knightsbridge raz jeszcze
zamachnął się buzdyganem. Potężna pałka musnęła nogę Kelemvora, przewracając go.
Wojownik podparł się jedną ręką, próbując wstać, podczas gdy drugą wyciągnął miecz.
Knightsbridge zaczekał aż jego przeciwnik na pół się podniesie. Wtedy ciął mieczem w jego
żebra, a potem ponownie zamachnął się buzdyganem. Kelemvor padł, by uniknąć ostrza,
dokładnie w tej samej chwili, kiedy uniósł swą broń do parowania, zatrzymując maczugę tuż
przed swą szyją.
Wojownik natychmiast skoczył na równe nogi i obaj wrogowie zaczęli się powoli
okrążać, szukając odsłoniętych punktów. Nagle Knightsbridge wykrzyknął – Nie!
Kelemvor schylił się. Tuż nad jego głową świsnął jeździec. Wojownik odskoczył w
lewo, a potem mocno uderzył głownią swego miecza, trafiając w dłoń konnego. Słychać było
trzask pękających kości zhentilczyk. Jeździec wypuścił broń.
Zanim Kelemvor zdążył zareagować, Knightsbridge natarł na niego i ciął wściekle
celując w jego głowę.
- Zginiesz z moje własnej ręki! – syknął zhentilczyk i znowu uniósł buzdygan do
ciosu.
Kelemvor ruszył ku niemu, a w chwili, kiedy maczuga Knightsbridge’a opadała, jego
miecz rozorał zdrajcy bok. Unikając ciosu Kelemvor uderzył przeciwnika uzbrojoną pięścią w
szczękę, odrzucając go bezładnie do tyłu.
Knightsbridge na chwilę się odsłonił. Kelemvor dopadł do niego i obalił go, nie dając
mu szans na użycie broni. Obaj upadli na ziemię. Zhentilczyk kopnął wojownika w klatkę
piersiową, zmuszając go do odtoczenia się na bok.
- Zaprzepaściłeś całej moje życie! – wykrzyknął zdrajca. – Przez ciebie przepadło
wszystko, na czym mi zależało!
Knightsbridge uniósł miecz wysoko ponad głowę, ale zamach odsłonił jego pierś.
Kelemvor przeszył swym ostrzem jego napierśnik, zanim zdrajca zdążył zadać ostateczny
cios. W oczach zhentilczyk nie pojawiło się błagalnie o łaskę, nawet kiedy umykało z nich
życie. Z twarzą wykrzywiona w wiecznym grymasie nienawiści i bólu, Knightsbridge upadł
na ziemię i umarł.
Wyciągając swe ostrze z piersi zdrajcy. Kelemvor dostrzegł błysk jasnego, lśniącego
metalu, lecącego ku niemu zhentilskiego sztyletu. Przed wojownikiem przemknęła smuga
miecza i szybujący nóż został odbity. Jeszcze jedna smuga i zhentilczyk padł nieżywy.
- Taki jest problem z tymi szakalami – powiedział stanowczo znajomy głos. – Zawsze
jest ich więcej niż jeden.
Wybawca Kelemvora odwrócił się do niego twarzą. Był to Bishop, dowódca
pierwszego oddziału.
- Za tobą! – wykrzyknął oficer, a Kelemvor odwrócił się w miejscu i uśmiercił
kolejnego żołdaka Bane’a.
Z obnażonymi mieczami zbliżyło się dwóch następnych jeźdźców. Bishop ściągnął
jednego z nich wierzchowca i przeszył go na wylot, a Kelemvor zabił jego towarzysza. Po
chwili pieszo nadeszła kolejna fala żołnierzy Bane’a, a wojownicy odpierali ich, dopóki
znaleźli się po kolana w ciałach zabitych i umierających. Ich miecze cięły błyskawicznie, gdy
napierała na nich nieskończona parada mrocznych oddziałów.
Kelemvor obejrzał się na drogę na zachód i serce mu zamarło. Armia Bane’a
przedzierała się przez obrońców i barykady i kierowała się ku Cienistej Dolinie.
***
Z każdą śmiercią siła Bane’a wzrastała, aż wzrok przeszkliła mu bursztynowa mgiełka
mocy. Poczuł jak jego wątła ziemska skorupa pokrywa się od skradzionej energii
pęcherzykami, z zadowoleniem zniósł jednak tę niewygodę.
Teleportowanie się od barykady było prostą sprawą. Znalazł się na obrzeżach doliny i
szybko rzucił na siebie czar niewidzialności, a potem użył mocy duszy do wzniesienia się w
powietrze.
Na północy trakt do Cienistej Doliny wysłana została mała grupa zhentilczyków,
którzy mieli wciągnąć w walkę żołnierzy stacjonujących w okolicach miejskiego rozdroża,
gdzie – jak przypuszcza Bane – ludzie dolin mieli przygotować swój ostatni bastion. Do tego
zadania wybrano około pięciuset zhentilczyków, z których wielu z pewnością zostanie
zatrzymanych przez linie obronne rozmieszczone przez Mourngryma wzdłuż drogi u na
farmach z jej północnej strony.
Lecąc w kierunku rozdroży, Bane był zachwycony widząc, że co najmniej paru
setkom jego nadchodzących z północy ludzi udało się przedrzeć, choć w gruncie rzeczy było
to coś, czego się spodziewał. Podtrzymując swą niewidzialność, Czarny lord zniżył się w sam
środek walki. W pewnej odległości dostrzegał Niebiańskie Schody, których zmieniający się
wygląd był na niebie niczym znak sygnalizacyjny. Schody pchła go naprzód, by wreszcie
doprowadzić go do jego siedziby. Obok schodów widział jasno oświetloną świątynię
Lathandera. Podczas bitwy przez cały czas brakowało jednego przeciwnika i nagle bóg zdał
sobie sprawę, gdzie zgodnie ze swym rozumowaniem powinien się schować jego oponent.
- Elminsterze – powiedział Bane i zaśmiał się. – Mogłem cię darzyć większym
uznaniem.
Pojawił się dzierżący tarczę człowiek.
Mourngrym.
Jakże wspaniale będzie mieć przytroczoną przy pasie głowę księcia Cienistej Doliny,
otwierając szeroko ramiona na powitanie znienawidzonego mędrca. Bane rozproszył swą
niewidzialność i roześmiał się, gdy Mourngrym zatrzymał się tuż przed nim, zdumiony jego
nagłym pojawieniem się. Gdy pan doliny zamachnął się na niego mieczem, Czarny lord
zmiażdżył jego broń w swej szponiastej dłoni, a potem sięgnął nią w dół, by zapewnić sobie
swe trofeum.
Wtem pojawił się inny mężczyzna i odciągnął Mourngryma z uchwytu Bane’a. Cios
boga rozerwał mu klatkę piersiową.
- Hawksguard! – zawołał książę, kiedy starszy wojownik osunął się na ziemię.
Czarny Lord miał już zamiar zabić oszołomionego pana doliny, kiedy zerknął kątem
oka na Niebiańskie Schody.
Paliły się, stojąc w morzu niesamowitych, biało-niebieskich płomieni.
Zapominając zupełnie o człowieku, Bane skorzystał z mocy umarłych i uniósł się w
chłodne nocne powietrze. Podleciał w pobliże świątyni Lathandera. Z sanktuarium,
ukształtowanego na podobieństwo feniksa, wydobywał się strumień jasnobłękitnych ogni,
które atakowały schody niczym smok zionący swym ognistym oddechem. Niebiańskie
Schody trzaskały od dziwacznych płomieni, a Bane patrzył z przerażeniem, jak ich
zmieniające się kształty stają się rozgrzaną do czerwoności rozmytą plamą, na którą jego
awatara nie był w stanie dłużej spoglądać.
Ciało Czarnego Lorda otoczone było bursztynową mgiełką. Nieprzerwany strumień
dusz przedzierał się przez jego istotę, wzmacniając go coraz bardziej, aż jego moc osiągnęła
poziomy, których smakował w lochach pod zamkiem Kilgrave jedynie przez przelotne
chwile. Krążyła po nim znajomość niezliczonych zaklęć i moc rzucania ich przy użyciu
jedynie siły woli, bez zwykle potrzebnych materialnych składników. Był już prawie na nowo
bogiem.
Mogę zniszczyć to miejsce, pomyślał. Mogę zrównać je z fundamentami i zgładzić
wszystkich, którzy ośmielą mi się przeciwstawić.
Spojrzał nonowy na Niebiańskie Schody i podleciał najbliżej jak śmiał, a potem
kołował w powietrzu, przyglądając się, jak roztapia się jego powrotna droga do Planów. Nic
nie mógł zrobić, by powstrzymać jej zniszczenie. Jego zamiary odzyskania Planów zostały
pokrzyżowane. Elminster ośmielił się wystąpić naprzeciw Czarnemu Lordowi i teraz za to
zapłaci.
Bane obniżył się ku świątyni i przyglądał się jej przez chwilę. Nie odważył się
wkroczyć do niej przejściami, którymi wydobywał się mistycznie ognie – to z pewnością
zniszczyłoby jego awatara. Sprawdziwszy drzwi i okna Czarny Lord odkrył, że zostały one
umocnione jakimś zaklęciem. Przełamanie czarów obronnych na pewno ostrzegłoby
Elminstera o jego obecności.
Wtem Bane dostrzegł okno, które pozostawiono bez zabezpieczenia. Wzniósł się ku
niemu niepewnie, spodziewając się, że kiedy w nie zajrzy, napotka wzrok Elminstera. Ale
nikogo tam nie było. Czarny Lord przeszedł bez szkód przez jasny strumień światła, który
wydobywał się z okna, i znalazł się w sypialni wysokiego kapłana Lathandera. U swych stóp
zauważył księgę z wyhaftowanymi na okładce słowami „Dziennik Wiary”. Bane schylił się i
podniósł oprawny w skórę pamiętnik.
Przeczytawszy wpis z ostatniej karty usłyszał dokładnie pod sobą dźwięk głosów,
upuścił księgę i zamilkł. Bóg niezgody wypowiedział zaklęcie przeźroczystości, popatrzył na
podłogę, a potem poprzez deski i wsporniki oddzielające go od mędrca.
Zobaczył, że Elminster rzuca czar. Starzec wyglądał na wyczerpanego, jakby pracował nad
tym zaklęciem przez całą noc. Wszędzie pojawiła się wirująca mgła. Byli tu również
czarodziejka i kleryk, którzy przeszkodzili w planach Bane’a w zamku Kilgrave. Raport o
niepowodzeniu jego skrytobójców przygotował go na tę wieść i w pewien sposób Czarny
Lord ucieszył się z takiego obrotu wydarzeń. Nie było dla niego nic przyjemniejszego niż
własnoręczne odbieranie życia wrogom.
Kleryk był zajęty przeglądaniem pradawnych tomów, odnajdując zaklęcia, które miała
studiować ciemnowłosa czarodziejka. Od czasu do czasu Elminster zwracał się do niej, a ona
recytowała jedną z inkantacji, jakie poznała.
A kiedy kobieta powtarzała zaklęcia, one działały, nawet bez użycia materialnych
składników! Bane przyjrzał się czarodziejce i po chwili dostrzegł na jej szyi wisiorek w
kształcie gwiazdy, symbol Mystry. Za każdym razem, kiedy rzucała czar, na powierzchni
wisiorka igrały malutkie wyładowania, które znikały, kiedy inkantacja kończyła się.
Musi mieć część mocy Mystry w tym świecidełku, pomyślał bóg niezgody. Muszę
zdobyć ten przedmiot, żeby użyć go w natarciu na Helma i Ao.
Bane rozważał, w jaki sposób najlepiej wziąć mędrca z zaskoczenia, ale nie mógł
wymyślić żadnego zaklęcia, by osiągnąć ten cel. Niezrażony, położył się na podłodze a
brzuchu i wykorzystał swe skradzione moce, by stać się bezcielesnym. Potem powoli
zanurzył się w podłodze, dopóki jej twarz nie zaczęła bardzo lekko wystawać z drugiej strony.
Wtedy podążył przez sklepienie do miejsca, gdzie sufit stykał się z najbliższą Elminstera
ścianą, a potem spłynął nią w dół, nie spuszczając z oczu swej ofiary. Wreszcie, kiedy stanął
ledwie sześć kroków za plecami starca, odepchnął się schronienia w ścianie i z wyciągniętymi
szponami ruszył na mędrca.
Zanim ciemnowłosa czarodziejka zauważyła jego obecność, pazury Bane’a były
jedynie o centymetry od gardła Elminstera.
Starzec był całkowicie zagubiony we własnym świecie rzucanych przez siebie czarów.
Poczuł jak płyną do niego ogromne, uwalniane z magicznej osnowy wokół Faerunu, moce, a
kiedy otworzył oczy zauważył, że fragment posadzki w świątyni zniknął zgodnie z jego
planem. Jego przywołanie otworzyły szczelinę – pęknięcia wypełnione wirującymi mgłami,
pobłyskujące mocą, którą przyzwał wcześniej jedynie raz, i to kiedy był znacznie młodszy.
Wówczas, mając tylko sto czterdzieści lat, uważał się za nieśmiertelnego. Teraz, spoglądając
pod nogi na szczelinę, siły jakie sprowadził do Krain do walki z Czarnym Lordem,
przestraszyły go tylko troszkę.
Okrzyk Midnight otrząsnął mędrca z przywoływania. Zerknął przez ramię i uchwycił
wzrokiem płonące oczy boga niezgody, który opuszczał na niego swe szpony. Elminster
wypowiedział słowo mocy i Bane’a odrzuciła w tył niewyobrażalna siła. Czarny Lord uderzył
w ścianę, z której się wynurzył.
Ze szczeliny w podłodze doszło okropne skrzeczenie. Kiedy starzec obrócił się i
zobaczył, że jego czar przyzwania nie zadziałał prawidłowo, zaatakował go Bane. Coś, co
przybyło na jego wezwanie zamiast oka wieczności, było mędrcowi nieznane i napełniło go
przerażeniem.
- Midnight! – zawołał Elminster. – Musisz spróbować czaru powstrzymania.
Nie było czasu czekać na odpowiedź, jako że Czarny Lord ponownie ruszył na maga.
Ten wypuścił z oślepiającym błyskiem biało-niebieską błyskawicę, która pochwyciła
mrocznego boga w niemal nie kończącą się serię pułapek. Bane wrzasnął z wściekłości i
wykorzystał swą moc, by wyswobodzić się z niesamowitych więzów.
Elminster wzdrygnął się, kiedy przeszył go płomienisty, bursztynowy pocisk.
Odparował czar, wyczuwał jednak, że mroczny bóg rośnie w siłę, mógł rzucać czary
praktycznie jeden po drugim. Wielki mag nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Każda
inkantacja wyczerpywała go, aż w końcu Bane zaczął go spychać w kierunku wirującej w
szczelinie mgły.
Czarny Lord wykorzystał swą przewagę, wzywając do rozgrywki siły, które
oszczędzał na Helma. Przepłynęła przez niego niemożliwa dopisania energia. Poczuł, jak jego
śmiertelny awatara zmaga się, by utrzymywać swą postać i zogniskować ogromne moce.
Bane chciał nakarmić Elminsterem przyzwanego stwora, a potem użyć go, by pożreć boga
strażników i samego Ao. Czarny Lord będzie musiał sobie przypomnieć, by poprosić Myrkula
o przekazanie mędrcowi swych podziękowań w krainie umarłych.
Nagle boga niezgody przeciął biało-niebieski pocisk, wyrzucając go w powietrze z
dala od starca. Podniósł wzrok i dostrzegł stojącą po przeciwnej stronie pomieszczenia
ciemnowłosą czarodziejkę. Jej dłonie poruszały się, gdy intonowała słowa kolejnego zaklęcia.
Bane roześmiał się.
- Możesz mieć część mocy Mystry, dziewczyno, ale boginią nie jesteś.
Potem bóg ciął na odlew promieniem energii, który rzucił Midnight poprzez
pomieszczenie. Bane wstał i zamierzył się, by zabić czarodziejkę. Wtedy usłyszał dobiegające
z pęknięcia w podłodze przerażające dudnienie. Wiedział, że cokolwiek wezwał Elminster,
przybyło.
Gdy bóg niezgody obrócił się i spojrzał na przybysza ze szczeliny, serce jego awatara
niemal przestało bić.
- Mystra – powiedział powoli.
Ale istota na wprost niego nie miała wiele wspólnego z eteryczną boginią, którą więził
i torturował w zamku Kilgrave. Nie było dla niej miejsca ani w świecie ludzi, ani bogów.
Mystra nie była już stworzeniem z krwi i kości ani bogiem z Planów. Stała się pierwotną
esencją, częścią cudownej, fantasmagorycznej krainy otaczającej świat osnową magii. Można
ją było nazwać jedyni magicznym żywiołakiem.
Rozsądne myślenie przychodziło jej teraz z największą trudnością; była ledwie
świadoma i pozbawiona siły do działania. Jedynie moc wezwania Elminstera była
dostatecznie silna, by pozwolić na przekształcenie się jej esencji i zapewnić wstęp do Krain –
i szansę, by po raz ostatni stawić czoła Bane’owi.
Z oczu Mystry wybuchły ogromne wiązki pierwotnej magii, okrążając pomieszczenie.
Z jej widmowego ciała wyłoniła się pojedynczą, opatrzona pazurami dłoń, która sięgnęła w
kierunku Czarnego Lorda.
Kiedy strumienie energii zaczęły przemykać po sali, wypalając mury i rozrzucając
księgi Elminstera, Adon zasłonił Midnight własnym ciałem. W pewnej chwili czarodziejka
drgnęła i z przerażeniem podniosła oczy na Mystrę. – Bogini – to było wszystko, co kobieta
mogła wykrztusić.
Wtedy Elminster zaatakował Bane’a kolejnym czarem, lecz z jego dłoni wytrysnął
tylko jednostajny strumień zielonych jaj, trafiając mrocznego boga. Starzec przeklął i
rozpoczął następną inkantację. Czarny Lord odwrócił się od Mystry i wypuścił pojedynczy
bursztynowy pocisk. Tuż przed tym jak światłość ta uderzyła w Elminstera, mag stworzył dla
jej odbicia tarczę, ale energia zwaliła go z nóg. Krzycząc z całych sił wpadł do szczeliny. W
tej samej chwili z dłoni Mystry, która opadła na boga niezgody, wystrzeliły biało-niebieskie
promienie mocy.
Bane padł na kolana. Potęga skradzionych przez niego energii obróciła się przeciwko
niemu, a wątłe ludzkie ciało jego awatara powoli rozdarło się. Tkanki, krew i kości zamieniły
się w parującą masę, która była teraz jedynie z grubsza człowiekiem.
- Nie… zginę… sam! – wysyczał Czarny Lord. Pokrwawiony awatara czołgał się
naprzód, wytężając się w kierunku ściśniętej przy kleryku czarodziejki. Jej dłonie spoczywały
na wisiorku, jakby miała zamiar raz jeszcze użyć jego magii na mrocznym bogu. Wtem
naszyjnik pękł na jej szyi i poleciał w powietrzu w kierunku Bane’a. Awatara roześmiał się,
kiedy zamknęły się na nim jego szpony.
- Twoja moc znowu należy do mnie, Mystro – powiedział swymi pokrytymi przez
bąble ustami.
Midnight usłyszała wewnątrz swej głowy łamiący się, szalony głos Mystry. Kobieta
podniosła się na nogi i podeszła do Bane’a. Uderz w niego, mówił głos, użyj mocy, którą ci
dałam.
Kiedy czarodziejka skończyła inkantację czaru, z jej dłoni wystrzelił biało-niebieski
promień, który trafił Czarnego Lorda i odrzucił go bliżej stronę Mystry. Mroczny bóg
podniósł na Midnight wzrok, patrząc na nią zmieszany.
- Ale ja mam…
Potem bóg niezgody wrzasnął, gdy pochłonęła go Mystra. Masz, lordzie Bane,
usłyszał, oto nasyć się mocą, której pożądasz. Zabłysnął jasnobłękitny płomień i ciało awatara
Bane’a wybuchło małymi kawałkami we wszystkich kierunkach. Kiedy awatara umierał,
bezkształtne ciało Mystry zesztywniało na chwilę, pochłaniając impety uderzenia, a potem i
ono Zniknęło w rozbłysku biało-niebieskiej światłości.
- Bogini! – zawołała Midnight, lecz wypowiadając to słowo czarodziejka zdała sobie
sprawę, że tym razem Mystra umarła. Potem przypomniała sobie o strąconym w szczelinę
Elminsterze. Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła że przy krawędzi pęknięcia stoi Adon, który
wpatruje się w wylewającą się z niego mgłę. Kleryk trzymał wyciągnięte przez siebie ręce,
jak gdyby sięgał do kogoś, kto znajduje się w oparach.
- Elminster – rzekła cicho Midnight. Po chwili dostrzegła rozmazaną plamę ruchu
wewnątrz szczeliny. Mgła rozstąpiła się na krótką chwilę i wtedy kobieta zobaczyła mędrca,
który związany był rozpaczliwą walką o zapieczętowanie otwartego przez siebie pęknięcia.
Czarodziejka podbiegła do Adona. Mężczyzna wyciągał ręce tak, jakby rzucał
zaklęcie.
- Sune, proszę – powiedział łagodnie, a po jego policzkach zaczęły płynąć łzy.
Elminster zdawał się nie dostrzegać stojących na krawędzi szczeliny Midnight i
Adona, zbyt zajęty było wykonywaniem dłońmi skomplikowanych zestawów gestów i
wyśpiewywaniem rozwlekłych inkantacji. W pewnej chwili krzyknął, a z pęknięcia zaczęło
wydobywać się ciemne, fioletowe światło. Midnight przystąpiła do rzucania czaru, lecz kiedy
uniosła do niego ręce, zabłysło i Elminster razem ze szczeliną zniknęli. Świątynia zaczęła się
trząść, a czarodziejka padła na kolana.
Adon postawił ją na nogi i pociągnął przed siebie. Kiedy przeszli korytarz wypełniony
oślepiającą, jasnobłękitną światłości, poczuła, jak na jej twarz padają promienie słońce i
ciepłe powietrze. Wydostali się na zewnątrz. Midnight podniosła wzrok w górę i oniemiała,
widząc bijące w przestrzeń potężne płomienie pochłaniające Niebiańskie Schody. Przez
krótką chwilę stały się dla niej widoczne czarne, zwęglone kawałki schodów, których
zmienne kształty zamarły w oszałamiającym wachlarzu obrazów. Miejscami widziała miriady
dłoni, które udało jej się przedtem dostrzec. Ręce drżały i zaciskały się kurczowo na
powietrzu. Minął moment i schody zniknęły. Widziała już tylko płomienie.
Midnight i Adon padli na ziemię, kiedy za ich plecami z ogłuszającym rykiem
rozszczepiły się mury sanktuarium, a wieżyczki na skrzydłach feniksa roztrzaskały się o
ziemię.
Cała Cienista Dolina zadrżała, kiedy świątynia Lathandera wybuchła w powietrze.
Na wschód od eksplozji była to chwila, w której ustał niemal cały bój na trakcie w
okolicy zalewu Krag; chwila, w której walczący spoglądali w niebo w pełnej zdumienia ciszy.
Z przestworzy spływały kaskadami płomienie, przecinając niebo i pochłaniając rejon
sanktuarium Lathandera.
Kelemvor patrzył na ognie wstrząśnięty. Jego pierwszą myślą było, by opuścić
posterunek i pognać na koniu w stronę Midnight, ale wiedział, że Elminster musiał przeżyć. O
jego mocy krążyły legendy i starzec mógł ochronić czarodziejkę lepiej, niż wojownikowi by
się to kiedykolwiek udało. Poza tym Kelemvor zdawał sobie sprawę, że nie może zostawić
żołnierzy bez dowódcy. Los Midnight leżał w jej własnych rękach, tak jak sobie tego życzyła.
Wywołane wybuchem wytchnienie nie trwało dłużej niż kilka sekund. Wkrótce walka
rozgorzała na nowo. Siły Bane’a były widocznie wyczerpane, a utrata ich najważniejszych
polowych dowódców zamieniła szeregi zhentilczyków w walczący o przeżycie,
niezdyscyplinowany motłoch. Czarny Lord nie powrócił, Semmemon leżał ranny i
nieprzytomny, a Knightsbridge nie żył. Co najważniejsze, obrońcy Cienistej Doliny nie mieli
zamiaru ugiąć się przed słabnącymi, ale nadal przeważającymi liczebnie siłami zhentilskiej
armii.
Obok Kelemvora stanął dowódca oddziału, Bishop.
- Nadchodząc ze wszystkich kierunków – powiedział, ledwie zdolny złapać dech w
piersiach. – Na bogów, to ci dopiero używanie!
- W takim razie to smutna i makabryczna zabawa – odparł wojownik, osłaniając
Bishopa. We dwójkę powoli ruszyli poprzez ogniska rzezi. Wszędzie leżały trupy. Ciał było
tysiące, a walka stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. Kelemvor usłyszał, jak jeden z
zhentilczyków wzywa lorda Bane’a. Inni odkrzyknęli mu, że bóg uciekł.
- Słyszałeś to? – rzekł wojownik, lecz Bishop zajął się szermierzem, odbijającym
każde jego uderzenie i zdającym się nie okazywać śladu zmęczenia, które brało górę nad
człowiekiem z doliny.
Zanim Kelemvor zdążył się obrócić, by mu pomóc, natarł na niego konny zhentilczyk,
rąbiąc w dół mieczem. Kelemvor ściągnął go z konia i przeszył na wylot. Wspiąwszy się na
czarnego jak heban rumaka, wojownik wyciągnął rękę do Bishopa, który właśnie pokonał
miecznika. Oficer sięgnął w górę i nagle zawył, kiedy jego nogę przebiła strzała. Zachwiał się
na nogach, a Kelemvor chwycił go za ramię i wciągnął na wierzchowca.
Przeleciała koło nich następna strzała. Wojownik pognał konia. Trafili na niewielki
oddział ludzi dolin walczących o życie z zhentilczykami. Kelemvor zmusił konia do szarży w
sam środek potyczki.
Obaj wojownicy brnęli przez morze czarnych zbroi, a ich ostrza wycinały w siłach
Bane’a szeroki klin. Ich wysiłki nie starczyły jednak, by wyrównać szanse. Ściągnięto ich z
konia po przeciwnych stronach i zmuszono do walki na stojąco. W pewnej chwili z zachodu
dobiegła szaleńcza pieśń i do walki wkroczył kolejny oddział odzianych w czarne niczym
heban zbroje jeźdźców. Ale nie byli to zhentilczycy. Na hełmach nosili symbol białego konia.
Jeźdźcy Doliny Mgieł.
Kelemvor zawył dziko i rozpłatał zhentilczyka, z którym walczył. Jeźdźcy byli
najlepszymi siłami kawalerii w całych dolinach. Choć było ich tylko dwudziestu, każdy z
nich liczył się za pięciu żołdaków Bane’a.
Jeden z ludzi dolin zawiwatował i ponownie wskazał na zachód.
- Patrzcie tam!
Kelemvor dostrzegł mknącą traktem następną grupę wojowników, którzy mogli być
jedynie rycerzami Myth Drannor. Wiedli ze sobą większość stacjonujących w mieście
obrońców Cienistej Doliny. Prowadził ich książę Mourngrym.
Zanim minęła godzina, zhentilska armia rozpoczęła odwrót. Obecność jeźdźców
Doliny Mgieł i rycerzy Myth Drannor złamała upór większość żołdaków Czarnego Lorda.
Niemal wszyscy, którzy zdołali się przedostać przez kamienną barykadę, zostali zabici przez
obrońców w mieście. Ludzie dolin przy moście odepchnęli Fzoul i jego oddziały. Zhentilska
kawaleria, która przybyła z północy, została wybita albo zmuszona do ucieczki. Teraz także
na wschodzie uchodziły siły mrocznego boga.
Przy barykadach wiodących do Cienistej Doliny Kelemvor i Bishop spotkali się z
Mourngrymem i dwoma z rycerzy.
- Wycofują się! – wołał książę. – Zwyciężyliśmy!
Kelemvor nie mógł tak łatwo uwierzyć w te słowa. Wielu zhentilczyków zostanie i
będzie walczyć, dopóki nie wydrze się z nich ostatniego tchu. Potyczki przeniosły się do lasu,
gdzie już płonęły niewielkie ognie, grożąc, że wyrwą się spod kontroli. Gdyby nie stało się
nic innego, Cienista Dolina straciła zbyt wielu ludzi, aby uporać się nawet z małym pożarem
lasu.
Wojownik rozejrzał się po polu bitwy, nie widząc żadnego ze swych przyjaciół.
- Książę Mourngrymie, gdzie są Cyric i Hawksguard?
Triumfujący wyraz twarzy pana doliny zniknął.
- Są na rozdrożu – odrzekł łagodnie. – Z Cyriciem wszystko w porządku, z wyjątkiem
paru powierzchownych cięć. Hawksguard…
Kelemvor spojrzał mu w oczy.
- To był Bane – powiedział w końcu Mourngrym. – Miał mnie w zasięgu ręki, a
Hawksguard mnie ocalił.
Wojownik obrócił się i spiął konia ostrogami do galopu. Pędząc ku rozdrożom, minął
Cyrica i garść jego ludzi, którzy ścigali w las wycofujących się zhentilczyków, ale nie
usłyszał nawet powitalnych okrzyków złodzieja.
Kiedy dotarł do centrum Cienistej Doliny, zobaczył, że ludzie wywożą na wozach
ciała zmarłych i zajmują się rannymi tam, gdzie oni leżeli. Niemal od razu dostrzegł
Hawksguarda, ułożonego przy innych oficerach.
Kelemvor skierował się w stronę starego wojownika. Hawksguard jeszcze żył, ale nie
było wątpliwości, że nie przetrwa tego dnia. Szponiaste dłonie Bane’a wdarły się głęboko w
jego pierś i był to cud, że wojownik jeszcze nie umarł. Kelemvor wziął go za rękę i spojrzał
mu w oczy.
- Zapłacą za to – warknął. – Będę ich ścigał, póki ich wszystkich nie pomorduję!
Hawksguard chwycił go za ramię, uśmiechnął się słabo i pokręcił głową.
- Nie bądź patetyczny – powiedział. – To życie… jest za krótkie…
- To nie w porządku – odrzekł Kelemvor.
Stary wojownik odkaszlnął i jego ciałem wstrząsnął głęboki spazm.
- Zbliż się – rzekł – muszę… ci coś powiedzieć.
Jego głos przeszedł w szept.
- Ważnego – dodał.
Kelemvor pochylił się bliżej.
A Hawksguard opowiedział mu dowcip.
Kelemvor czuł, jak trzęsie mu się dolna warga, aż w końcu się roześmiał. Hawksguard
odegnał kłębiące się w nim myśli o śmierci i krwi, przypominając wojownikowi o czymś, co
ten niemal utracił.
O nadziei.
***
Bitwa o Cienistą Dolinę zakończyła się. Siły Bane’a wycofały się do lasu, choć wielu
jego żołnierzy spotkała zamiast oczekiwanej ucieczki śmierć w płomieniach. Pożar rozszerzał
się, ale zmęczeni ludzi dolin niewiele potrafili na to zaradzić.
Sharantyr, tropicielka w siłach rycerzy Myth Drannor i Storm Silverhand, harfiarka,
pojechały do świątyni Lathandera, by zbadać tamtejszy wybuch i pożar i żeby zobaczyć, co
działo się z Elminsterem i dwójką przybyszy, którą miał przy sobie.
Zbliżywszy się do sanktuarium, Sharantyr i Storm ujrzały jak z jej szczątków
potykając się wychodzą Midnight i Adon. Po chwili z ruin wystrzeliła w powietrze ognista
kula. Sharantyr musiała zeskoczyć z wierzchowca i ściągnąć Storm na ziemię, by
powstrzymać harfiarkę przed wjechanie w szalejący kataklizm płomieni.
- Elminsterze! – wykrzyknęła Storm. Utkwiła wzrok w zniszczeniach. Kleryka i
czarodziejkę, który uciekli z ruin, otaczała sfera jasnobłękitnej energii. Rycerze zobaczyli, jak
ściana gruzu rozpływa się w powietrzu w zetknięciu z tą tarczą. W końcu, kiedy ziemia
uspokoiła się i wszystkim, co pozostało ze świątyni Lathandera, były potrzaskane szczątki,
Storm i Sharantyr podbiegły do nietkniętych przybyszów.
Zobaczywszy, że kapłan i czarodziejka żyją, harfiarka minęła ich i wbiegła do
sanktuarium. Znalazłszy się wewnątrz płonących ruin, Storm przedostała się przez zawalony
gruzem przedsionek i odepchnęła z drogi zwaloną belkę, wchodząc do pozostałości
niegdysiejszej głównej sali kultu. Poczuła, że jej serce zaczęło bić szybciej, kiedy
przeszukiwała rumowisko, by odnaleźć jakiś ślad życia Elminstera. W odległym końcu
pomieszczenia znalazła szczątki jego pradawnych ksiąg czarów, a nawet postrzępione
fragmenty jego szat.
Ściany, które nadal stały, zachlapane były krwią i pokryte kawałeczkami kości.
Storm wykrzyknęła, ile miała sił w płucach. Pochłonął ją gniew. Wybiegła z płonącej
świątyni, by stanąć przed przybyszami.
Kiedy srebrnowłosa kobieta-bard wydostała się na zewnątrz, zobaczyła, że Sharantyr
rozmawia ze zbiegłymi z sanktuarium klerykiem i czarodziejką. Tropiciela miała właśnie
przepytać ciemnowłosą kobietę, kiedy przed nią pojawiła się z mieczem w ręku Storm.
- Elminster – powiedziała niskim i zabarwionym nienawiścią głosem. – Elminster nie
żyje. Zamordowano go.
Harfiarka wypadła naprzód. Sharantyr przytrzymała ją i odebrała jej broń, zanim ją
puściła. Wtedy nad świątynią przesunął się ogromny cień, a powietrze rozrzedziło się i
ochłodziło. W parę chwil idealny błękit nieba zamienił się w stalową szarość, a burzowe
chmury spotkały się u szczytu płonących Niebiańskich Schodów. U ich wierzchołka pojawiło
się ogromne oko, które mrugnęło, uroniło łzę i znikło. Łza zamieniła się w powódź
nienaturalnej ulewy, którą buchnęły przestworza. Deszcz pochłonął całą dolinę. Ze schodów
uniosły się jasnobłękitne smugi dymu, kiedy ugaszone zostały płomienie, które je zniszczyły.
Daleko od świątyni, w lesie w okolicach zalewu Krag, w strugach ulewy wygasły pożary.
Kiedy opadła ściana deszczu, Storm Silverhand sprawiała wrażenia spokojnej, lecz
nagle spojrzała w twarz młodego, przestraszonego kleryka.
- On był… On był w świątyni Tymory – wyszeptała bez tchu. – On był tam zaraz po
masakrze!
Sharantyr wystąpiła naprzód. Tym razem ona trzymała obnażony miecz.
- Jestem Sharantyr z rycerzy Myth Drannor – rzekła. – Moim smutnym obowiązkiem
jest pojmać was oboje za zamordowanie mędrca Elminstera…