Andrzej Waligorski
Dwanascie prac Herkulesa
Miziaka
Spis tresci:
Prolog. Wyrok major Delfickiej
1.
Miziak i lew
2.
Miziak i hydra
3.
Miziak i dzik
4.
Miziak i stajnie
5.
Miziak i ptaki stymfalijskie
6.
Miziak i łania kerynejska
7.
Miziak i byk kreteński
8.
Miziak i konie Diomedesa
9.
Miziak i pas Hippolity
10.
Miziak i woły Geryona
11.
Miziak i złote jabłka
12.
Miziak i Cerber
Epilog. Serce sierżanta Miziaka
Prolog. Wyrok major Delfickiej
- Skąd pan ma takie dziwne imię, panie sierżancie? - spytał
kapral Modliszka sierżanta Herkulesa Miziaka, gdy obaj po
skończonej pracy usiedli wygodnie na ganeczku wiejskiego komisa-
riatu. Był pogodny wieczór, pełen babiego lata i grania świersz-
czy. Na rozległej łące, rozpościerającej się między wioską i la-
sem, widniały białe owieczki i łaciate krowy. Po strudze żeglowa-
ło stadko kaczek.
Lekki i ciepły wiatr niósł z oddali głos kościelnej sygnatur-
ki. To ksiądz Chudzielak zwoływał wiernych na nieszpory.
- To imię mam skutkiem nieporozumienia - odrzekł sierżant,
nabijając swą wysłużoną fajeczkę tytoniem wyprutym z dwóch popu-
larnych i jednego carmena, co gwarantowało jej niepowtarzalny
aromat. - Trzeba wam wiedzieć, kapralu, że przyszedłem na świat
podczas wojny, a moim ojcem chrzestnym był Niemiec, bardzo zacny
antyfaszysta...
- Na pewno ze wschodu! - wykrzyknął kapral.
- Rzecz jasna! - przytaknął Miziak. - Ot ów Niemiec był
pochodzenia, jak się wydaje, słowiańskiego, ponieważ nazywał się
Kulas...
- U nas w szkole podoficerskiej też był jeden Kulas - wtrącił
Modliszka - ale musiał zmienić nazwisko, bo żeśmy mu na liście
obecności zawsze przekreślali literę "l"!
- Nie należy przerywać swemu zwierzchnikowi, kapralu! - ofuk-
nął go sierżant.
- Bardzo przepraszam, panie sierżancie, ale wspomnienia ze
szkoły podoficerskiej są mi niezwykle drogie. Mów pan, już się
więcej nie odezwę.
- No więc ten Niemiec, Kulas, kiedy trzymał mnie do chrztu,
był nieźle pijany, i myślał że ksiądz pyta go o nazwisko,
a ksiądz pytał jak się ma nazywać dziecko, czyli ja. Na to Nie-
miec powiada: "Herr Kulas".
- Sam o sobie mówił Herr? - nie wytrzymał Modliszka.
- Sam o sobie, jak to Niemiec, choćby i postępowy. No i zos-
tałem zapisany jako Herkulas Miziak, co potem naturalnym biegiem
rzeczy zmieniono na Herkulesa. Co ciekawsze - ciągnął Miziak -
moje losy dziwnym trafem zaczęły układać się według życiorysu me-
go słynnego imiennika...
- Tego Niemca?
- Nie, tego Greka, Bo musicie wiedzieć kapralu, że Herkules
był to słynny bohater grecki, który ogromnie i bardzo chwalebnie
się odznaczył...
- No właśnie! - wykrzykn Modliszka. - I pan też się odznaczył!
Ma pan odznakę za wierną służbę i odznakę strzelca wyborowego...
- Tamten Herkules odznaczył się swoimi czynami, a czy miał
jakieś odznaczenia resortowe, o tym historia milczy. Między inny-
mi dzieckiem w kolebce udusił dwa węże.
- Jak to? Dzieckiem dusił węże? - przeraził się kapral.
- Nie dzieckiem, tylko rękoma, ale jako dziecko.
- A pan też udusił?
- Udusiłem, ale nie węże, tylko myszy.
- Dwie?
- Dwie. Wlazły te cholery do mojej kołyski, żeby się migdalić,
jakby już nie miały gdzie, a ja złapałem je w rączki i po
myszach.
- I co on jeszcze narozrabiał, tamten Herkules?
- Długo by opowiadać, kapralu. Powiem wam tylko, że w końcu w
przystępie szału zabił własną żonę i dzieci.
- Może były niegrzeczne... - zastanowił się kapral. - A czy
pan też ukatrupił swoją starą? - spytał z życzliwym zaintere-
sowaniem.
- Na szczęście nie, ponieważ mój życiorys powtarza dzieje
Herkulesa niejako w miniaturze. On zabił swoją rodzinę, a ja
tylko ją pobiłem.
- Miał pan zapewne słuszny powód...
- Miałem, ponieważ żona moja, gdy wracałem zmęczony po pracy,
opowiadała mi zawsze, co mówił w telewizorze pan Kaczyński...
- Ożeż ty... - zacz Modliszka, ale natychmiast ugryzł się w
język.
- Dzieci natomiast nie chciały się wypisać z organizacji
młodzieżowej, chociaż jedno miało już 28, a drugie 34 lata...
- U nas wolno do trzydziestu pięciu!
- Być może, kapralu, tym niemniej widok zwłaszcza mego
starszego syna, kompletnie łysego, z wielkim brzuchem i w organi-
zacyjnym krawaciku, był dla mnie nie do zniesienia! No i pewnego
dnia nie wytrzymałem i pobiłem ca trójkę.
- Każdy sąd by pana uniewinnił!
- Sąd być może, ale pamiętajcie, że czyn mój był szczególnie
karygodny w świetle wykonywanej przeze mnie funkcji stróża ładu
i porządku. I po tej właśnie linii spotkały mnie represje.
- Ale nie wyrzucili pana ze służby?
- Na szczęście nie. Za to towarzyszka major Delficka, Pytia
jej było bodajże na imię, z Komendy Głównej, kazała mi w charak-
terze pokuty i resocjalizacji wykonać dwanaście piekielnie trud-
nych prac, odpowiadających plus minus czynom legendarnego Herku-
lesa.
- A jakie to były czyny?
- Poszperajcie, kapralu, poczytajcie, poszerzcie swoje hory-
zonty. Obiecuję wam, że jeżeli w ciągu dwóch tygodni dowiecie się
jakich dwanaście prac wykonał Herkules, to w nagrodę opowiem wam
o swoich dokonaniach.
- A może...? - dodał Miziak, jakby mając przeczucie, że jego
słowa trafią kiedyś na łamy popularnego pisma. - A może i nasi
czytelnicy dowiedzą się i przyślą nam wykaz prac Herkulesa?
Między autorów trafnych odpowiedzi rozlosuję kilka moich zdjęć
z autografami!
- Do kogo pan mówi, sierżancie? - krzyknął wystraszony kapral.
- Do społeczeństwa - wyjaśnił skromnie sierżant, zaciągając
się dwoma popularnymi z dodatkiem jednego carmena.
1. Miziak i lew
- No i jak tam, kapralu? - zagadnął życzliwie sierżant Miziak
wkraczającego właśnie do komisariatu Modliszkę. - Wiecie już,
jakie prace miał wykonać Herkules?
- Melduję, że wiem! - wykrzyknął służbiście kapral. - On miał
przede wszystkim zabić lwa!...
- Nemejskiego! - uzupełnił sierżant.
Modliszka sprawdził w notatkach:
- Może i nemejskiego... - zgodził się. - Nazwiska nie zanoto-
wałem...
- Dobra, walcie dalej!
- No więc, po drugie, miał udusić wydrę.
- Nie wydrę, lecz hydrę, ale zaliczam wam tę odpowiedź.
- Po trzecie, miał schwytać łanię, po czwarte złapać dzika, po
piąte wyczyścić stajnię u towarzysza Augiasza, po szóste powy-
strzelać ptactwo, po siódme pokonać kretyńskiego byka...
- Kreteńskiego!
- No przecie mówię. Po ósme ukraś stado koni, po dziewiąte
ś
ciągnąć pasek z jednej amazonki, po dziesiąte podprowadzić
z pastwiska cudze woły, po jedenaste narwać jabłek i po dwunaste
podwędzić psa, któren pilnował sedesu.
- Hadesu, ale poza tym wszystko prawidłowo.
- Jezus Maria, panie sierżancie! - zawołał z podziwem kapral.
- I pan to wszystko załatwił?
- Co do joty - odrzekł Miziak ze skromnym, męskim uśmiechem. -
A ponieważ wypełniliście zadanie, które wam postawiłem przed
dwoma tygodniami, więc w nagrodę opowiem wam dziś o mojej rozgry-
wce z lwem.
- To może najpierw po malutkim? - spytał z nadzieją kapral
sięgając po butelkę do segregatora, opatrzonego napisem "Zwal-
czanie CIA na terenie gminy".
- To z konfiskaty - wyjaśnił, nalewając złocisty płyn do
małych, zgrabnych musztardówek z firmy polonijnej. - Bracia Kara-
mazow znowu pędzą bimber z czeskiego mazutu, który spływa naszą
strugą!
Ponieważ było już dawno po pracy, wiec sierżant nie
protestował. Obaj wypili, chuchnęli i zapalili, Modliszka giewon-
ta, a Miziak swą słynną mieszankę fajkową z dwóch popularnych
i jednego carmena.
- Ot - zaczął Miziak, puszczając kłąb aromatycznego dymu w u-
kośną strugę promieni słonecznych - ot trzeba wam wiedzieć, kap-
ralu, że swego czasu nasza gmina zaczęła się nagle wyludniać...
- A, to pewnie wtedy jak wszyscy polecieli w lubelskie pra-
cować w tych nowych kopalniach węgla, co to za dwa lata wracali,
bo się okazało, że ten węgiel odkryto o trzydzieści tysięcy lat
za wcześnie!
- O trzysta tysięcy, ale ja mówię o innym wyludnieniu, o wiele
bardziej tajemniczym. Nikt nigdzie masowo nie wyjeżdżał, a lud-
ności coraz mniej.
- Może zeszła do podziemia? - zaryzykował Modliszka.
- Nie, to nie te lata. Podziemie, jeżeli było, to gospodarcze,
na niewielką skalę, że daj nam Boże taką i dziś.
- Daj nam Boże! - powtórzył jak echo kapral, żegnając się
ukradkiem.
- Co ja się wtedy nalatałem - kontynuował sierżant - ob-
stawiłem granice gminy pospolitym ruszeniem, sam czatowałem nocą
na cmentarzu czy kogo ukradkiem nie chowają...
- A nie chowali?
- Minimalnie. Nadumieralność państwowa trzymała się w normie,
wyjazdy zagraniczne rzadsze niż kiedykolwiek, a krzywa wzrostu
ludności spadała na zbity pysk. No i wiecie co w końcu wyde-
dukowałem?
- No, kogo pan wydedukował? - spytał ciekawie Modliszka,
przekonany że ów zagraniczny wyraz pochodzi od wystrychnięcia
przestępcy na dudka.
- Wydedukowałem, że to dzieci!
- Dzieci likwidowały ludno?
- Wprost przeciwnie, ludność likwidowała przyrost naturalny,
zmniejszając ilość swego potomstwa. Zastanowiło mnie to, ponieważ
uprzednio rozmnażanie się było ulubionym zajęciem okolicznych
mieszkańców...
- Bardzo ulubionym! - przytaknął kapral. - Czasami wprost nie
można ich było od tego oderwać, zwłaszcza od czynów społecznych,
chyba że siłą, ale co tu mówić o sile, jeżeli nasz komisariat li-
czy tylko sześciu ludzi?
- Ot i mnie to zastanowiło - kontynuował sierżant - a zarazem
skłoniło do działania. Namówiłem kierownika kina, żeby sprowadził
podniecające filmy...
- I co sprowadził? Może "Kaligulę"? - zainteresował się Mod-
liszka, który znał to dzieło z kasety, skonfiskowanej przewod-
niczącemu miejscowego PRON-u, mecenasowi Fizdoniowi.
- Niestety, ten idiota sprowadził "Złoty pociąg" pana Poręby,
bo myślał że to o pociągu seksualnym. Niewiele również zdziałał
ksiądz Chudzielak, mówiąc podczas kazania, cytuję: "Idźcie
i czyńcie tak, jako czynią ptakowie niebiescy", a miał na myśli
wróble, które wiadomo co czynią. Aluzji jednak nie zrozumiano,
tyle że stary Kociorupa po pijanemu usiłował latać, niedaleko
zresztą, bo tylko ze stodoły prosto w gnojówkę, a Kaśka Pyzdra
zniosła jajo.
- Jak to Kaśka... - ze zrozumieniem przytaknął kapral.
- Jak to Kaśka - zgodził się sierżant. - Już myślałem, że się
całkiem wyludnimy, aż tu naraz przypadkiem dowiaduję się w ap-
tece, że ludziska wykupili wszystkie termometry. No, wtedy to już
wiedziałem, kto tu zawinił!
- Kto mianowicie? - spytał czerwony z ciekawości Modliszka.
- Jak to kto? Lew!
- Lew?
- Lew.
- A czy może mi pan to wyjaśnić?
- Mógłbym, kapralu, ale ponieważ staram się o wasz ogólny,
a zwłaszcza kierunkowy rozwój, więc proponuję abyście w ciągu
następnych dwóch tygodni spróbowali sami rozwikłać tę zagadkę.
- A jak nie dam rady?
- Może czytelnicy "Sam na sam" przyjdą wam korespondencyjnie
z pomocą. Między autorów trafnych odpowiedzi...
- Wiem, wiem, z pańskim autografem, ale gdzie ja mam szukać
informacji o tej całej aferze?
- W książkach, mój wy Modliszko, jak zwykle w książkach! -
i wypowiedziawszy tę uniwersalnie słuszną prawdę sierżant Herku-
les Miziak jął pykać swą fajeczkę, wypełnioną dwoma popularnymi i
jednym żylastym carmenem.
2. Miziak i hydra
- No i co, kapralu? Odgadliście tajemnicę lwa, o którym
opowiadałem wam w poprzednim odcinku? - mówiąc to sierżant Miziak
spoglądał na kaprala Modliszkę z pobłażliwym uśmiechem, gdyż nie
przypuszczał aby zacny, lecz mało oczytany ów funkcjonariusz mógł
sobie poradzić z tak piekielnie skomplikowaną zagadką.
- Oczywiście, że odgadłem, panie sierżancie - wykrzyknął z sa-
tysfakcją Modliszka. - Ten lew z poprzedniego numeru to pan dok-
tor Lew Starowicz.
- Niesamowite! - zdumiał się Miziak. - A jak żeście do tego
doszli?
- Doszedłem do tego na podstawie wydanego mi przez pana przed
dwoma tygodniami rozkazu, żebym do tego doszedł, ponieważ już
w szkole podoficerskiej nauczono mnie, że każdy otrzymany rozkaz
należy wykonać, żeby nie wiem co.
- Jak to? I na podstawie tego - jak mówicie - rozkazu, wykaza-
liście zależności między wykupywaniem termometrów, spadkiem przy-
rostu naturalnego a osobą pana doktora Lwa Starowicza?
- Melduję, że i owszem, mniejsza o to jak. W każdym razie
stwierdziłem co następuje: W owym pamiętnym roku zrzucono trochę
więcej pieniędzy na biblioteki, ponieważ zmienił się minister
kultury. Bibliotekarka nasza chcąc się wykazać, zakupiła w hur-
towni wszystkie książki mające cokolwiek wspólnego z kulturą,
między innymi także kilkadziesiąt egzemplarzy dzieła pana Staro-
wicza "Eros, Natura, Kultura". Z tej książki miejscowe kobiety
dowiedziały się o tak zwanej termicznej metodzie zapobiegania
ciąży, polegającej na nieustannym mierzeniu temperatury przed, po
i w czasie stosunku, i to nie pod pachą. Dodajmy, iż jest to me-
toda bardzo skuteczna, gdyż partner, zażenowany i roztrzęsiony
ciągłym pałętaniem się termometru, próbuje albo się do niego
przystosować, albo też usunąć go z miejsca, w którym go nie ocze-
kiwał...
- Strasznie długie zadanie, kapralu!
- Tak, właśnie się w nim pogubiłem. Ale idzie mi o to, że taki
partner kapcaniał i nie szczytował.
- Słusznie rozumujecie - pochwalił Miziak. - Gdy więc
stwierdziłem taki stan rzeczy, natychmiast spowodowałem wycofanie
z obiegu szkodliwych książek oraz przeprowadziłem rekwizycję ter-
mometrów. Już w kilka miesięcy później w gminie znowu zaczęły
przychodzić na świat ładne, pulchne dzieciaki.
- Gratuluję panu, sierżancie!
- Dziękuję, kolego Modliszka! Dziś opowiem wam o hydrze,
wprawdzie nie lernejskiej, ale co najmniej tak samo niebez-
piecznej... Macie co w swoim segregatorze?
- Niestety nie mam, ponieważ boję się, żeby nie przesadzić
z tymi konfiskatami. Bracia Karamazow mogliby się zniechęcić do
pędzenia bimbru z czeskiego mazutu, a jest to jedyna forma
uzyskania jakiejkolwiek rekompensaty za zatrucia od naszego
południowego sąsiada.
- No cóż - westchnął z rezygnacją Miziak i załadowawszy swą
słynną fajeczkę dwoma popularnymi i jednym wykruszonym carmenem,
rozpoczął opowieść o hydrze:
- Pewnego razu, w godzinach wieczornych, do komisariatu
naszego wbiegła pani Jolanta Wygrzmocona, małżonka adiunkta Wyg-
rzmoconego, który został zesłany do naszej gminnej lecznicy,
ponieważ pomyłkowo zamiast migdałków wyciął całkiem inne gruczoły
podsekretarzowi stanu w Ministerstwie Czynów Społecznych, obywa-
telowi Podnośnikowi.
- I to od tego czasu obywatel Podnośnik tak cienko przemawiał?
- Tak, ale to nie ma nic do rzeczy. Ot wbiegła ona do tej tu
izby w stroju nocnym, papilotach i maseczce kosmetycznej na
twarzy, skutkiem czego nie rozpoznałem jej i w pierwszej chwili
odruchowo wyskoczyłem przez tylne okno.
- Każdy by wyskoczył! - zawołał Modliszka. - Ta Wygrzmocona
i bez maseczki nie grzeszyła urodą.
- To swoją drogą, a poza tym okropnie się darła. Straszy!
Straszy! - krzyczała, nie zdając sobie sprawy że sama straszy
i to przedstawiciela władzy.
- Straszenie przedstawicieli władzy podpada pod ustawę o obo-
strzonym trybie postępowania.
- Podpada, ale nie skorzystałem z tego, gdyż nie straszyła
mnie ze złej woli, lecz z powodu naturalnego braku urody, co nie
było jej winą.
- Tylko jej rodziców - słusznie zauważył Modliszka.
- Po opanowaniu sytuacji udałem się wraz z podopieczną - bo
przecież zwróciła się do mnie o opiekę - ot udałem się z podopie-
czną do służbowego domku w bezpośredniej bliskości szpitala. Był
ciemny i dżdżysty wieczór. W mieszkaniu panowała cisza. Obszed-
łem wszystkie pokoje, zajrzałem do pomieszczeń gospodarczych -
nic.
- Jak ona określiła to straszenie?
- Określiła je jako coś, co się nie da określić. Z grubsza,
zaczynało się to wyciem, potem następowała wibracja, następnie
warczenie i szczekanie, odgłosy gonitwy, piski, upiorny śmiech
spod ziemi i wrzask jak gdyby rozwścieczonej hydry.
- Hydry! - wykrzykn Modliszka. - A pan miał właśnie udusić hy-
drę! Inna rzecz - zastanowił się przez chwilę - to skąd niby ma
być wiadomo, jak wrzeszczy taka rozwścieczona hydra?
- Powiedziałem "jak gdyby", kapralu, ale jeżeli hydra
wrzeszczy, to na pewno właśnie w ten sposób. Przekonałem się
o tym już po chwili. Mały domek zatrząsł się w posadach, wycie
ś
widrowało w mózgu, całe tabuny jakichś dziwnych stworzeń goniły
się po strychu, z piwnicy dobiegał ohydny śmiech, a hydra
wrzeszczała z taką nienawiścią, że włosy stany mi na głowie...
- Oba? - spytał blady z wrażenia kapral spoglądając na prze-
rzedzoną czuprynę swego zwierzchnika.
- Wtedy miałem ich jeszcze kilka - wyjaśnił Miziak.
- Czy towarzyszyły temu jakieś zjawiska optyczne?
- I owszem. W przedpokoju pulsowała blada, rzekłbym że trupia
poświata skupiona na jednej ze ścian...
- I co pan zrobił?
- To co należało. Wyjem pistolet i regulaminowo trzykrotnie
zawołałem: "Stój, bo strzelam".
- I stanęło?
- Wprost przeciwnie, zrzuciło mi na głowę wiszący na ścianie
ciężki portret Rodziewiczówny czy też Witosa, a w każdym razie
kogoś z wąsami. Wtedy podniosłem broń i kropnąłem...
- Ale w co?
- No w tę bladą poświatę, bo trudno żebym strzelał w efekty
akustyczne. Rozległ się huk, błysk i zapadła ciemno, a wraz z nią
cisza, w której zabrzmiał głos doktorowej: - Rozwalił pan bez-
pieczniki!
- A rozwalił pan? - zainteresował się kapral.
- Rozwaliłem. Ale dzięki temu unieszkodliwiłem również hydrę.
- Pewnie znowu każe mi pan myśleć dwa tygodnie, co to było...
- ze smutkiem powiedział Modliszka.
- Niczego wam nie każę, kapralu, i proszę tego nie trakto-
wać jako rozkazu. Ja tylko dla waszego własnego dobra proszę,
abyście zechcieli spróbować odgadn naturę tej hydry. Oczywiście
jeśliby ktoś z czytelników...
- Tak, tak, z autografem! - przerwał kapral.
- A teraz fajeczka! - zakomenderował sierżant i sprawnie
obsłużony przez swego ucznia, ze smakiem zaciągną się dwoma
sproszkowanymi popularnymi i jednym dobrze ukorzenionym carmenem.
3. Miziak i dzik
- Dużoście mieli roboty podczas referendum? - spytał życzliwie
sierżant Miziak swego ucznia i następcę, kaprala Modliszkę. Był
ciemny i wietrzny grudniowy wieczór, zaczynał padać pierwszy
ś
nieg, a w telewizji pokazywano jak marszałek Malinowski spotyka
się z hodowcami drobiu.
- Niedużo! - odparł Miziak. - Kilka prób wpłynięcia na opinię
publiczną, żeby nie szła do urn, jeden nieprzyjazny napis...
- A jaki? - zainteresował się sierżant, bo sam w latach
osiemdziesiątych był specem od walki z wrogimi inskrypcjami.
- Ot, ktoś napisał na dzwonnicy "Dwa razy nie", co natychmiast
zneutralizowałem przy pomocy przecinka i pytajnika... - odparł
Modliszka, a widząc wlepiony w siebie czujny wzrok zwierzchnika,
wyjaśnił: - Po słowach "dwa razy" postawiłem przecinek, a po
słowie "nie" pytajnik. Napisu o treści "Dwa razy, nie?" nikt nie
kojarzył z referendum, tylko co najwyżej z jakimiś konszachtami
poznaniaków, którzy do wszystkiego dodają "nie?".
- Do sprytnie! - pochwalił sierżant, wzruszony tym, że jego
nauki nie poszły w las. - Sam znałem poznaniaków, niejakiego
zresztą Kaczmarka, który modlił się "Ojcze nasz, który jesteś
w niebie, nie?". A dużą mieliście frekwencję przy urnach?
- Jak to u mnie, sto procent. W dodatku nie pozwoliłem niczego
skreślać.
- Ach, to już wiem, czemu referendum nie wyszło! - zawołał
Miziak z ulgą. - Nareszcie mam rozwiązanie tej męczącej zagadki!
Ale wracajmy do naszych zagadek... Czy odgadliście, kapralu, co
to była za hydra, którą ukatrupiłem w mieszkaniu państwa Wygrzmo-
conych?
- Mam wrażenie, że tak. Moim zdaniem to była nie tyle hydra,
co hydrofor. Nasze polskie hydrofory strasznie wyją i trzęsą
całym domem, a pan unieruchomił go przez pozbawienie prądu,
strzelając w bezpieczniki. Nawiasem mówiąc, czy to nie jest
paradoks, żeby pracownik bezpieczeństwa strzelał w bezpieczniki?
- Nie filozofujcie zanadto! - ofuknął go sierżant, bo nie bar-
dzo wiedział, co to jest paradoks. A ponieważ było już po godzi-
nach służbowych, więc kapral sięgnął do segregatora z napisem
"Zwalczanie CIA na terenie gminy" i gdy w szklankach zazłocił się
znakomity produkt braci Karamazow, sierżant Miziak rozpoczął swą
kolejną opowie:
- Pewnego razu zostałem wezwany do spółdzielni rolniczej imie-
niem bodajże jednego z braci Marx, w której ktoś obrobił kasę
pancerną. Lokal otaczali spółdzielcy, rozwścieczeni, że dniówki
obrachunkowe przeszły im koło nosa. Za stołem siedzieli pogrążeni
w rozpaczy członkowie zarządu - prezes Krwionośny, sekretarz
Ubermantel i księgowy Mantejski. Pomieszczenie było zrujnowane,
sejf fachowo rozpruty.
- Znalazł pan tam jakieś odciski? - spytał Modliszka.
- Włamywacz nie miał czasu na wycinanie sobie odcisków -
odrzekł sierżant Miziak. - Musiał on działać w pośpiechu, bo
nawet upuścił dwa banknoty stuzłotowe, zagarniając wszelako całą
resztę w kwocie trzystu tysięcy. Znajomo faktu, że w kasie była
gotówka, obrany na przestępstwo czas i brak jakichkolwiek
doniesień o pobycie we wsi obcych ludzi - wszystko to wskazywało,
ż
e skoku dokonał ktoś miejscowy. Doszedłszy do tego wniosku,
postanowiłem zaobserwować, kto się wychyli pierwszy z większymi
zakupami lub ponadnormatywnym pijaństwem, wskazującym na nagłe
wzbogacenie.
- Hulaszczy i pasożytniczy tryb życia bezbłędnie demaskuje
złoczyńcę! - wyrecytował regulaminowo Modliszka.
- Ot to! Ale nie dane mi było skorzystać z tego dogmatu, gdyż
w trzy dni później obrabowaną spółdzielnię spotkał nowy cios.
W nocy jakiś dzik przekopał dwa hektary oziminy, niwecząc trud
rolników.
- Ale przecież zwierzyna łowna to nie pańska działka?
- Moja, gdyż byłem wówczas przewodniczącym gminnego kółka myś-
liwskiego i polecono mi odstrzelić szkodnika. Bestia musiała być
ogromna i bardzo silna, wskazywały na to rozmiary zniszczeń.
Uzbrojony w dryling i dwa granaty zaczepne trzonkowe wybrałem się
więc wieczorem na zasiadkę. Nadchodziła ponura, jesienna noc.
Wicher wył przejmująco, a w chałupach gasły kolejno światła. Sen
mnie morzył i już miałem uciąć sobie ma drzemkę, gdy coś za-
szeleściło w niesprzątniętej jeszcze kukurydzy i ogromny, czarny
kształt wynurzył się z jej gąszczu. W blasku odległej jarzeniówki
nad klubem "Ruchu" ujrzałem potworny ryj i zakrzywione kły. Bes-
tia z grzmiącym chrząkaniem zaczęła znowu ryć pole. Podniosłem do
oka broń i wzdłuż lśniącej lufy spojrzałem na zwierzę. Muszka,
szczerbinka i pochylony łeb tworzyły jedną linię. Powoli zaczą-
łem naciskać cyngiel, gdy wtem...
- Joj...! -jęknął z emocji Modliszka i nalał jeszcze po jed-
nym.
- Gdy wtem - kontynuował sierżant - wszedł mi w paradę stary,
milicyjny nawyk. Zapominając, że mam do czynienia z dzikiem, za-
wołałem odruchowo: - Stój, bo strzelam!
- I to pewnie pana zgubiło! - mruknął kapral z rozczarowaniem.
- I to mnie uratowało, gdyż dzik stanął na zadnich łapach,
przednie podniósł do góry i krzyknął:
- Niech pan nie strzela, Miziak, przyznaję się, to ja okradłem
kasę!
- I kto to był? -- zawołał kapral, podskakując na krześle
z ciekawości.
- To był jeden z członków zarządu spółdzielni.
- Ale który?
- To właśnie będziecie musieli odgadnąć, mój kapralu. I nie
tylko to, ale także powód, dla którego osobnik ów w dziczej
skórze niszczył cenne zasiewy. Myślę, że tym razem tak łatwo wam
nie pójdzie, ale gdyby ktoś z państwa...
- To na adres redakcji! - dokończył Modliszka i podał ogień
swemu szefowi, aby ten mógł się zaciągnąć niepowtarzalnie wonnym
dymem z fajki, załadowanej dwoma popularnymi i jednym carmenem.
4. Miziak i stajnie
- Patrz pan, dalej nie zagłuszają! - powiedział kapral Mod
liszka do wchodzącego właśnie sierżanta Miziaka.
- I dobrze robią! - odrzekł Miziak, odpinając pas z kaburą za
wierającą wysłużony pistolet P-64, na którego rękojeści widniały
nacięcia, upamiętniające ilość schwytanych przestępców.
- Musicie wiedzieć, mój kapralu - kontynuował -- że nasz naród
nie jest taki spolegliwy, jak na przykład enerdowski, gdzie jak
już coś zabronione, to verboten i nima gadania. U nas wprost
przeciwnie, wszelkie zakazy wywołują ciekawo czy uda się je
przezwyciężyć. Jak już coś zagłuszają, to Polak stanie na głowie,
a wysłucha. Pamiętam jak swego czasu, w Ustrzykach bodajże, był
niekonwencjonalny sekretarz, który kazał zagłuszać radio Iwano-
frankowsk, i patrz pan, wszyscy rzucili się słuchać, a przyjaźń
polsko-radziecka ogromnie się umocniła! Ale co wy mnie zagaduje
cie, Modliszka, o jakieś zagłuszanie? Pewnie żeście nie odgadli
tajemnicy tego dzika, który spustoszył spółdzielnię produkcyjną
imieniem najstarszego spośród braci Marx!
- Melduję, że prawie-że odgadłem!
- Co to znaczy "prawie-że"?
- To znaczy, że informacja wyjściowa, której mi pan udzielił,
nie była kompletna. Muszę wiedzieć, jak się nazywali członkowie
zarządu tej spółdzielni.
- Mówiłem, że Krwionośny, Ubermantel i Mantejski...
- Ale imiona, szefie, imiona!
- No dobra - westchnął z rezygnacją Miziak. - Widzę, że
jesteście na właściwym tropie. Więc Zenon Krwionośny, Stanisław
Ubermantel i Eryk Mantejski.
- W takim razie przestępcą był księgowy Eryk Mantejski. To on
okradł spółdzielnię, a następnie zakopał łup na kartoflisku, do-
dajmy że po pijanemu, skutkiem czego nazajutrz, na trzeźwo, nie
mógł go odnaleźć i dlatego w przebraniu dzika zrył całe pole.
- Czy to właśnie imię księgowego skierowało was na właściwy
trop?
- Oczywiście. Zakładając, że pański życiorys jest współczesną
kopią dziejów Herkulesa, zacząłem rozglądać się za dzikiem z góry
Erymantos w Arkadii, a więc dzikiem erymantejskim. Eryk Mantejski
od razu mi się z nim skojarzył. Niech mi pan jeszcze powie,
sierżancie, czy te skradzione pieniądze odnaleziono?
- Owszem, i to na buraczysku. Macie rację, że Mantejski był
pijany i po trzeźwemu zapomniał, gdzie co zakopał, ale gdyby miał
trochę oleju w głowie, to nazajutrz upiłby się ponownie, aby odt
worzyć swój stan psychiczny z momentu dokonywania zbrodni, a wte
dy od razu by trafił do schowka ze skarbem.
- Święta prawda! - powiedział kapral. - Pamiętam, jak kiedyś
sądzono u nas jednego Zdobylaka, który po pijanemu zgwałcił nie
jaką Bobek Jolantę, która nie mogła się bronić, trzymając oburącz
niemowlę pochodzące z poprzedniego gwałtu. Otóż ten Zdobylak pod
czas wizji lokalnej, kiedy kazano mu odtworzyć wszystkie
okoliczności, to w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, co
wtedy robił. Dopiero po wypiciu p litra wróciła mu jasno i na
oczach całej komisji zgwałcił dokładnie pozorantkę Dziwisz Zofię,
w randze zresztą plutonowego.
- Tak, tak - kiwnął głową sierżant. - Kryminologia czyni u nas
zadziwiające postępy, ale teraz posłuchajcie, kapralu, o mojej
następnej herkulesowej pracy.
- To już chyba będzie stajnia Augiasza?
- Słusznie. Nie musiałem zresztą tej stajni daleko szukać.
Spółdzielnia produkcyjna, w której spotkałem dzika erymantejskie-
go, okazała się istną stajnią Augiasza. Po aresztowaniu księgowe-
go reszta zarządu usiłowała jakoś uporządkować papiery, zorien-
tować się w wierzytelnościach, płatnościach i kontraktach - na
próżno. Mantejski wprowadził własny system księgowania, będący
czymś pośrednim między zapiskami wariata a mongolską stenogra-
fią. Gdy tylko na biurku narosła mu kolejna sterta koresponden-
cji, rachunków, listów z obelgami i wezwań na rozprawy - natych-
miast wynosił ją do starej stajni i maskował sianem. Przegniłe,
zlepione ze sobą dokumenty były nie do odcyfrowania. Nie nadawa-
ły się nawet na makulaturę. Rozpacz biednych spółdzielców była
straszna.
- Panie sierżancie - mówił do mnie ze łzami prezes Krwionośny.
- Nie wybrniemy z tego bajzlu nawet i za sto lat! Hej - dodał
marzycielsko. - śeby tak tę ca dokumentację jakiś szlag trafił,
wtedy zwalilibyśmy wszystko na klęskę żywiołową i moglibyśmy
z czystym kontem zaczynać od zera...
- A nie mogli podpalić? - spytał logicznie kapral.
- Ja nie mogłem do czegoś takiego dopuścić. Ostatecznie to
mnie powierzono tę sprawę i byłem za nią odpowiedzialny. Co in
nego, gdyby rzeczywiście jakaś siła wyższa... Niestety, z siłami
wyższymi, poza Komendą Główną, nie miałem kontaktu, a zresztą nie
pozwoliłby mi na to mój marksistowski światopogląd.
- I co pan zrobił?
- Pogadałem z księdzem Chudzielakiem. Bądź co bądź sprawy nad
przyrodzone to jego domena. Sam widziałem, jak kiedyś wypędzał
diabła z przewodniczącego GS-u i to tak skutecznie że szatan
uciekając przewrócił na polu starej Wróblewskiej ciągnik Ferguson
z przedpłużkiem.
- I ksiądz załatwił sprawę?
- Załatwił, a w jaki sposób, to już musicie, kapralu, sami
odgadnąć. Gdyby natomiast ktoś z państwa odgadł wcześniej, to
proszę...
- Tak, tak - pochwycił Modliszka - Na adres redakcji, Warsza
wa, ulica Mysia dwa!
- Ot to! - potwierdził sierżant, a po krótkiej chwili dodał: -
Wiecie, kapralu, tak się czasem zastanawiam, kto to był ten to
warzysz Mysio i czym się tak zasłużył, że ma w Warszawie swoją
ulicę? - tu w zamyśleniu otoczył się kłębami dymu z fajki, nabi-
tej tradycyjnie jednym carmenem i dwoma popularnymi.
5. Miziak i ptaki stymfalijskie
- Wiecie, kapralu, że filozofowie to szczególni ludzie! - tą
trafną obserwacją przywitał sierżant Miziak powracającego z ob
chodu kaprala Modliszkę.
- Święte słowa - zgodził się Modliszka. - W Korkowcach-Zdroju,
gdzie kiedyś służyłem, przebywał na kuracji odwykowej pewien
filozof, który w przeciwieństwie do reszty pacjentów nie widywał
białych myszy, lecz różowego kota, więc tamtejszy ordynator, dr
Cycoń umieścił nawet tego filozofa w jednym pokoju z niejaką
Matyldą Jamochłon, nałogową alkoholiczką, w nadziei, że kot prze
goni te myszy.
- I co, pozbyła się myszy?
- Myszy się nie pozbyła, ale za to nabawiła się dziecka, które
gdy dorosło chętnie bawiło się z myszami, zapewniając pacjentce
spokój.
- To są jakieś pierdoły! - zdenerwował się Miziak. - Ja,
mówiąc że filozofowie to szczególni ludzie, miałem na myśli ich
umiejętność podziwiania rzeczy oczywistych. Taki na przykład He-
gel, ujrzawszy raz Alpy zawołał tylko: - Ach, więc to tak?
- Niby jak? - spytał kapral po chwilowym namyśle, ale Miziak
stracił już ochotę na rozmowy o filozofii i zadał od swego
podwładnego rozwiązania poprzedniej zagadki.
- Miałem odgadnąć, w jaki sposób ksiądz Chudzielak spowodował
oczyszczenie tej stajni Augiasza, która uwiła sobie gniazdko
w spółdzielni im. jednego z braci Marx...
- Stajnia nie może sobie uwić gniazdka! - sprzeciwił się
sierżant.
- Teraz wszystko można! - odparł buntowniczo Modliszka. - Sam
słyszałem w dzienniku telewizyjnym, jak jeden dyrektor się
tłumaczył, że brak części zamiennych jest piętą achillesową, któ-
ra stanowi wąskie gardło!
- Walcie dalej! - machnął ręką zrezygnowany Miziak.
- No więc przede wszystkim przeczytałem, że Herkules w celu
oczyszczenia stajni skierował do niej nurt rzeki Alfejos. W pob-
liżu naszej spółdzielni przepływa tylko struga, która nosi nazwę
"Smredna Voda", a to dlatego, że jej źródła znajdują się na tere-
nie bratniej Czechosłowacji, która tą drogą dostarcza nam kilka
razy do roku pewne ilości mazutu. Sądzę więc, że ksiądz Chudzie-
lak pomodlił się o obfite opady, które spowodowały przybór wód
i oczyszczenie stajni.
- Próbował! - zawołał sierżant. - Błagał o ten deszcz przez
dwa dni, płakał, a nawet leżał krzyżem, chwilami nawet pra
wosławnym. Niestety, okazało się, że na terenie sąsiedniej repub
liki jego modlitwy nie są skuteczne... O ile wiem, dopiero teraz
Zlata Praha nawiązała jakieś rozmowy z Watykanem.
- W takim razie nie mam pojęcia, jak on to zrobił... -
zmartwił się Modliszka.
- No właśnie, a taka budowla wymaga bardzo głębokich wykopów,
z których wydobywa się mnóstwo ziemi. I taka właśnie ziemia, usy
pana w wysokie kopce, osunęła się za sprawą nie wiem jakich sił
w koryto Smrednej Vody, powodując zmianę jej nurtu, a w następ-
stwie wypłukanie wszystkich nieczystości z tej zabagnionej staj-
ni.
- To było nie do odgadnięcia! - rzekł kapral. - W grę
wchodziły moce nadprzyrodzone, których działania nie da się lo
gicznie wydedukować. Prosiłbym, żeby dalsze zagadki utrzymane by-
ły w duchu suchego racjonalizmu.
- Zgoda! W takim razie posłuchajcie o ptakach stymfalijs
kich... Wiele lat temu, jeszcze jako młody plutonowy, dostałem
pod opiekę uroczą ma mieścinę Kościołupki Dolne, bo trzeba wam
wiedzieć, że były i Górne, oddzielone od Dolnych gęstym i dzikim
lasem. Ten las właśnie stał się przedmiotem mojej szczególnej
troski, ponieważ w jego obrębie działy się dziwne i niepokojące
rzeczy. Najpierw mecenas Fizdoń, aktywista PRON-u, zwanego
jeszcze podówczas Frontem Jedności Narodu, został ostrzelany
z leśnej gęstwiny.
- Czym ostrzelany? - spytał fachowo kapral.
- Właśnie że nie wiadomo czym. Kilka pocisków gwizdnęło mu ko-
ło ucha, a jeden wybił nawet dziurę w jego trabancie, ale nieste-
ty nie został odnaleziony.
- Dziurę w trabancie może wybić nawet glisda, ponieważ trabant
jest zrobiony z papendeklu! - zauważył kapral.
- Jeżeli to było glisda, to lecąca z ogromną prędkością. Ale
to jeszcze nic. W kilka dni później niejaka Kaśka Pyzdra, dysku
tując w kopie siana pod lasem ze swym kolejnym narzeczonym na
temat, jak zeznał, perspektyw rozwojowych ZSMP, uczuła nagle ból
w okolicy pośladkowej i sięgnąwszy tamże, namacała...
- Domyślam się co! - prychnął Modliszka.
- To źle się domyślacie. Namacała tam coś w rodzaju metalowej
strzały, długości około czterdziestu centymetrów, którą z najwyż
szym trudem wyrwała, a następnie lekkomyślnie wyrzuciła, trwoniąc
kolejny cenny dowód rzeczowy. Następny tydzień był jeszcze gor-
szy. Różne dziwne przedmioty metalowe wylatywały z lasu, zlatywa
ły ludziom na głowy, kontuzjowały starców, kobiety i dzieci. Rów-
nocześnie na miasteczko spadły inne ciosy. Najpierw zaatakowała
je salmonella, potem produkcja w Fabryce Parasoli im. Laurencju-
sza Berii spadła o połowę, co dyrekcja wiązała z awarią urządzeń
odpylających na fabrycznym kominie, następnie ogłoszono, że jes-
teśmy miastem bliźniaczym z miejscowością Die Scharze Pumpe Mit
Panzerfaust, a wreszcie przyjechał z nieoczekiwaną wizytą Albin
Siwak. Ale tamte sprawy niewiele mnie obchodziły. Uzbrojony
w kask pożyczony z ZOMO i w kamizelkę kuloodporną udałem się do
lasu, w celu wyświetlenia zagadki tajemniczych pocisków...
- Do, panie sierżancie! Ja ją wyświetlę! - zawołał entuzjasty
cznie Modliszka. - A jakby ktoś z państwa się domysił, to na Myś-
lną dwa...
- Nie "domysił na Myślną", tylko "domyślił, to na Mysią dwa" -
sprostował dobrotliwie Miziak, zaciągając się jednocześnie dwoma
popularnymi i jednym carmenem, buzującymi aromatycznie w jego
słynnej fajeczce.
6. Miziak i łania kerynejska
- Zdaje się, kapralu, żeśmy paskudnie nawalili! - powiedział
osowiały sierżant Miziak do kaprala Modliszki, który po zakończe
niu służby rozbrajał się w kącie komisariatu.
- Rany boskie, a w jakiej sprawie? - zmartwił się kapral i za-
łamał ręce, wypuszczając z nich jednocześnie granat ręczny wzór
RG 42 z zapalnikiem czasowym UZRG, ale zawleczkę od niego zatrzy
mując przezornie w dłoni.
- Padnij! - rozkazał ostrzelany w bojach sierżant i chwyciwszy
popularną cytrynkę, szerokim łukiem wyrzucił ją przez otwarte
okno. Na pobliskim polu huknęło i zadymiło.
- Bez strat! - meldował Modliszka, stojąc na ganku z lornetą
artyleryjską przy oczach. - Tyle że przetokowego Nagwizda zdmuch
nęło z Kaśki Pyzdrzanki, ale to i dobrze, bo oduczy się umawiać
z nią akurat pod samym komisariatem!
- Lis Medard nie oberwał? - spytał sierżant, niespokojny o za
mieszkałe w pobliskiej jamie zwierzę, pozostające w ewidencji na
dleśnictwa.
- Zdrowy jak rydz! Właśnie niesie sobie kolejną kurę od
Sobczyków!
- Sobczyk nie uczestniczył w referendum, więc niech ma za swo
je - zadecydował Miziak, hołdujący prostemu systemowi kar i na
gród, dzięki któremu udawało mu się utrzymać gminę w jakiej-
takiej równowadze ekonomicznej i politycznospołecznej.
- A w czym żeśmy tak nawalili? - przypomniał kapral.
- W kolejności moich herkulesowych prac. Opuściliśmy łanię
kerynejska, która ma swoje tradycyjne trzecie miejsce między hy
drą lernejską i dzikiem erymantejskim. Czytelnicy już piszą w tej
sprawie do redakcji "Sam na sam".
- To może ja szybko rozwiążę poprzednią zagadkę o ptakach
stymfalijskich, a potem odwalimy tę łanię! - zaproponował Modli-
szka.
- Rozwiązujcie!
- No więc przeanalizowałem pańskie opowiadanie o tym poranie
niu ludności w Kościołupkach Dolnych metalowymi strzałami, co
mogło się kojarzyć z legendą o ptakach z okolic greckiego miasta
Stymfalos, które wystrzeliwały metalowe pióra. Ponieważ jednak
u nas takie ptactwo nie występuje, a druty stalowe są reglamen
towane, więc postanowiłem szukać rozwiązania w sferze prze
mysłu...
- Słusznie! - pochwalił sierżant.
- W tym celu - kontynuował jego podwładny - wypożyczyłem
w bibliotece monografię miejscowości Kościołupki...
- Coście wypożyczyli?
- Monografię! Monografia jest to...
- Wiem, co to jest monografia! - obruszył się Miziak. -
Obkułem się w tych wszystkich grafiach po tym, jak w naszym GOK-u
pomylili scenografię z pornografią podczas czci artystycznej na
akademii, i to strach pomyśleć, z okazji jakiej rocznicy! -
powiedziawszy to, sierżant zbladł na samo wspomnienie konsek
wencji tej fundamentalnej pomyłki.
- No więc wypożyczyłem monografię Kościołupek i dowiedziałem
się z niej, że w pobliżu lasu usytuowana jest Fabryka Parasoli
im. bodajże ostatnio Papy Smerfa...
- Tak jest! - potwierdził Miziak. - Poprzednio imieniem Lau
rencjusza Berii!
- Czytałem kiedyś piękną powieść - "Beria, syn Szarej Wilczy-
cy"!
- Bari! - sprostował sierant. - Ale życiorys bardzo podobny.
Wy jednakowoż, kapralu, nie wpadajcie co chwilę w dygresje, bo
nigdy nie skończymy! - tu Miziak spojrzał spod oka, czy kapral
wie co to dygresja.
- Do parasola potrzebne są jak wiadomo druty...
- Wygraliście, kapralu... To były druty do parasoli. Fabryka
miała przestarzałą technologię, a prócz tego na skutek pijaństwa
projektanta wybudowano zbyt duży komin o strasznym cugu, który
wyciągał i wyrzucał w przestrzeń dwie trzecie produkcji.
Spadające z ogromnej wysokości druty powodowały liczne straty
wśród ludności.
- Wszystko rozumiem - zawołał Modliszka - tylko co to wszystko
ma wspólnego z ptakami?
- No, niektóre pociski trafiały również i w ptaki, w szerokim
rozumieniu tego wyrazu... Dopiero na moją interwencję założono na
komin specjalny filtr magnetyczny, wyłapujący urobek. Z tą chwilą
druty przestały ranić, a fabryka wyszła na rentowność!
- Brawo! - zawołał Modliszka. - No a teraz wal pan tę łanię!
- No więc swego czasu zwrócił się do mnie nadleśniczy Bazyli
Dwurura, w stanie zresztą wskazującym na użycie, bełkocząc w spo-
sób trudny do zrozumienia o jakimś rogatym stworze, przebiegają-
cym z rykiem jego leśne rewiry...
- To mógł być żubr!
- Wykluczone. Polskie żubry są wszystkie skatalogowane i każdy
ma pod ogonem numer rejestracyjny oraz szkiełko odblaskowe.
Również łoś nie wywołałby takiej paniki u doświadczonego bądź co
bądź leśnika. Jeśli towarzysz Dwurura upił się, to znaczy, że mu
siał ujrzeć coś, co nie mieściło się w jego wieloletnich doświad
czeniach, a nawet im być może zaprzeczało...
- No, ale my wiemy, że to była łania!
- On też bełkotał coś o łani, ale o łani z rogami...
- No to co, że z rogami?
- Kapralu! - powiedział surowo Miziak - żadna łania nie posia
da rogów i tym właśnie różni się od jelenia! Tak więc widok roga-
tej łani musiał wstrząsnąć leśniczym i popchnąć go do pijaństwa.
Nieszczęśnik był zupełnie załamany, na przemian śmiał się, płakał
i jęczał: - Joj, ja złariuję, łidziałem łanię! Bo trzeba wam
wiedzieć, kapralu, że biedak miał wadę wymowy od czasu jak raz
zasną w lesie z otwartą gębą, a dzięcioły wystukały mu wszystkie
zęby trzonowe.
- A nie mógł go pan ocucić, żeby dokładnie opowiedział o tej
łani?
- To by trwało przynajmniej dwadzieścia cztery godziny, a tym
czasem w okolicy mogła wybuchnąć panika. Dlatego też włożyłem na
siebie ochronny strój maskujący, czyli tak zwaną panterkę z po-
przyczepianymi tu i ówdzie petami, puszkami od konserw, butelka-
mi, a nawet środkami antykoncepcyjnymi firmy "Stomil", co upodob-
niło mnie bez reszty do pięknego runa okolicznych lasów, i w tym
przebraniu wczołgałem się do zagrożonego rewiru. Już z daleka
słychać było potworny, rozpaczliwy ryk... Przylgnąłem do podło-
ż
a... Coś nadbiegało ścieżką... Sprężyłem się, odbiłem obunóż,
skoczyłem i schwytałem to coś przy pomocy naszego niezawodnego
chwytu milicyjnego numer 648/87 PCW 16!
- Tak zwany "Piekielny Piotruś"! - pokiwał z uznaniem głową
kapral. - No i co to było, co pan złapał?
- Ha, ha! To właśnie musicie odgadnąć kapralu, a gdyby ktoś
z państwa wcześniej...
- To ulica Misia dwa! - dokończył kapral.
- Nie Misia, tylko Mysia! - sprostował sierżant. - Inna rzecz,
ż
e oni tam w Warszawie wszystkie "i" wymawiają jak "y", na
przykład "a teraz chwyla lyryki", więc może to jest rzeczywiście
ulica jakiegoś Misia? - i sierżant w zamyśleniu napełnił swą
wierną fajeczkę jednym carmenem i dwoma popularnymi, wytworzonymi
jako produkt uboczny w Przetwórni Kapusty PGR Mysiadło, uprzednio
Misiadło.
7. Miziak i byk kreteński
- Czy wiecie, kapralu, czym ostatnie wybory różniły się od
poprzednich? - spytał Miziak, mający zwyczaj egzaminować swój
jednoosobowy personel z wiedzy politycznej.
- Melduję, że nie wiem! - odrzekł szczerze kapral Modliszka,
nie przeczuwając nawet, iż wyraża nie tylko własne wątpliwości.
- Jak to nie wiecie? - zgorszył się sierżant. - One tym się
różniły, że tym razem wybieraliśmy jednego radnego spośród dwóch
kandydatów, a poprzednio spośród jednego. Jak więc widzimy, ta
nowa formuła stanowi ogromny postęp i jest ze wszech miar słusz
na.
- Może i ze wszech miar, ale chyba od niedawna - rezonował
kapral. - Gdyż dotychczas przez czterdzieści lat wbijano mi do
głowy, że słuszne jest wybieranie jednego radnego spośród jednego
kandydata, ponieważ to odróżnia nas od demokracji zachodnich,
w których walka wyborcza prowadzi do przekupstwa, nadużyć, rui
i zaprzedania się w służbę kapitału.
- Pocałujcie mnie w dupę, kapralu! - powiedział z rezygnacją
Miziak, zniechęcony konserwatyzmem Modliszki.
- Tak jest! - zawołał służbiście kapral, zrywając się z miejs
ca.
- Siad! - krzyknął wystraszony sierżant. - Nie bądźcie no wy,
mój Modliszko, tacy dosłowni i powiedzcie lepiej czy rozwiąza
liście zagadkę łani kerynejskiej?
- Rzecz jasna! Ale zanim odpowiem, pozwoli pan, że zreasumuję
pańskie opowiadanie?
- Reasumujcie! - zezwolił zwierzchnik, któremu spodobał się
ten obcojęzyczny wyraz, chociaż na razie nie wiedział co on oz
nacza.
- Ot mówił pan, że nadleśniczy Bazyli Dwurura zauważył w lesie
dziwnego stwora...
- Nie dziwnego stwora tylko dziwny stwór. Stwór odmieniamy
podobnie jak wór. Gdyby to natomiast był potwór, to nadleśniczy
nie zauważyłby dziwny potwór, lecz dziwnego potwora. Jasne?
- A gdyby to był otwór - spytał podstępnie Modliszka - to co
by zauważył, otwór czy otwora?
- Baczność! - rozkazał Miziak, a sprowadziwszy w ten sposób
kaprala do pionu i do milczenia, powiedział łagodniej:
- Meldujcie dalej!
- Bazyli Dwurura i dziwny stwór spotykali się w lesie - wymi-
nął chytrze Modliszka tę językową rafę z precyzją uzyskaną pod-
czas kontemplowania programów telewizyjnych pana doktora Miodka.
- A ten stwór rogaty był i strasznie ryczał. Nadleśniczy też ry-
czał ze strachu, gdy przybiegł do pana. Wołał, o ile sobie przy-
pominam, "Joj, ja złariuję, łidziałem łanię".
- Tak jest - przytaknął sierżant - tak właśnie wołał, ponieważ
jest szczepetlawy.
- Jeżeli jest szczepetlawy i zamiast "w" wymawia "ł", to
w lesie nie widział łani, lecz Wanię. A to, co pan, sierżancie,
schwytał w lesie to też nie była łania, tylko Wania.
- Ale który Wania?
- Jeżeli z rogami, to zapewne Wania Wozduszny, bo on miał
zwyczaj ryczenia, gdy tylko żona przyprawiła mu rogi, czyli że
prawie zawsze.
- Prawie! - potwierdził sierżant. - Ten biedak tylko raz miał
miesiąc spokoju, gdy baba złamała sobie miednicę i leżała w gip
sie od pasa w dół, całe szczęście że z równoczesną anginą. No
cóż, wygraliście, kapralu. Sięgnijcie no do segregatora i nalej-
cie, to opowiem wam dziś o byku kreteńskim!
Już po chwili w musztardówkach zazłocił się aromatyczny pro
dukt braci Karamazow, pędzony z czeskiego mazutu.
- Swego czasu - rozpoczął swą gawędkę Miziak - gdy jeszcze
studiowałem w szkole podoficerskiej w Słupsku...
- A zna pan taką przestawiankę "Domki w Słupsku"? - spytał
spontanicznie Modliszka.
- Nie znam i bądźcie uprzejmi mi nie przerywać. Ot w tej
szkole istniał piękny zwyczaj niesienia pomocy miastu i regionowi
nie tylko w momentach klęsk żywiołowych, ale także przy okazji
różnych świąt, obchodów i uroczystości. Przygotowywaliśmy akade-
mie, uczestniczyli w koncertach, dekorowali trybuny, a zwłaszcza
specjalizowaliśmy się w pokrywaniu murów mobilizującymi napisami
w rodzaju "Zbudujemy drugą Polskę", "Popieramy aktualne uchwały"
i tym podobne.
- Takie napisy są pożyteczne - zgodził się kapral.
- W naszych organach centralnych istnieje specjalny Wydział
Wymyślania Mobilizujących Napisów z szefem w randze wiceadmirała.
Pamiętam, że kiedyś na wiadukcie kolejowym we Wrocławiu wisiał
napis "Potępiamy sprawców zamieszek", chociaż żadnych zamieszek
nie było, ale gdyby były, to od razu natknęłyby się na ten napis
- kontynuował Miziak. - Tak więc zawieszaliśmy te napisy, co bar-
dzo podnosiło morale ludności i mobilizowało ją do wydajniejszej
pracy. Niestety, naszą działalno przerwała seria groźnych wypad-
ków drogowych. Niedaleko za miastem był zakręt, doprowadzający
tamtejszą szosę prosto do rolniczej spółdzielni produkcyjnej
"Lepsza przyszłość". I wyobraźcie sobie, pewnego dnia wszystkie
samochody zaczęły w tym miejscu przyśpieszać, a następnie nie ba-
cząc na ten zakręt, ładowały się prosto w okoliczny las, co połą-
czone było niejednokrotnie z dachowaniem. Już wkrótce na zakręcie
powstało istne cmentarzysko pojazdów, eksploatowane przez okoli-
czne chłopstwo oraz przez amatorów części zamiennych do samocho-
dów, traktorów, a nawet lekkich czołgów. Wezwano Eksperta Komendy
Głównej, majora Zdzisława Pancernego, który pojechał na miejsce,
ale natychmiast wyleciał z zakrętu, wykręcił beczkę i wpakował
się na drzewo. Był to jednak stary wyjadacz, wytrenowany we
wszelkich upadkach. Po katastrofie wylazł z wraka i przeszedł ten
kawałek trasy, lekko tylko kulejąc. W pewnym momencie przystanął,
spojrzał w górę, uderzył się w czoło i wrzasnął: - Miziak, na-
tychmiast do mnie! Zameldowałem się biegiem. Major spojrzał na
mnie surowo i powiedział: - Oj, Miziak, to wszystko przez was!
- Jak to przeze mnie, obywatelu majorze? - wyjąkałem cały
struchlały.
- Przez was, Miziak! - powtórzył major. - Przyjrzyjcie no się,
a sami przyznacie, że strzeliliście kretyńskiego byka!
- Kretyńskiego? A nie kreteńskiego? - dopytywał podniecony
opowiadaniem Modliszka.
- Mówiłem wam, kapralu - wyjaśnił cierpliwie Miziak - że mój
ż
yciorys nie jest wierną kopią dziejów Herkulesa, lecz jakby
wariacjami na jego temat. On załatwił byka kreteńskiego, a ja
strzeliłem kretyńskiego. Zaś co to był za byk...
- To na Mysią dwa! - dokończył Modliszka, podając jednocześnie
swemu mistrzowi fajeczkę, załadowaną dwoma popularnymi i jednym
mało używanym carmenem.
8. Miziak i konie Diomedesa
- Melduję, panie sierżancie, że się na nas skarżą! - zawołał
służbiście kapral Modliszka do wchodzącego Miziaka.
- Kto się skarży? - zapytał nawykowo Miziak, wyjmując z ra
portówki notes i ołówek. - Imiona? Nazwiska? Kryptonimy, materia-
ły obciające, kontakty z podziemiem!
- Chyba nic z tego nie będzie - zgasił go kapral. - Bo to się
skarżył redaktor naczelny tego pisma, gdzie nas drukują. Właśnie
przed chwilą dzwonił, że zanadto świntuszymy, a poza tym
podśmiewamy się z rządu i to w organie kryptorządowym, utrzy
mującym organ oficjalny, którego nikt nie czyta, w związku z czym
jest deficytowy.
- A co u nas nie jest deficytowe, z wyjątkiem wódki i panoramy
Racławickiej? - spytał retorycznie sierżant, a pomyślawszy chwilę
dodał: - Nie wiem czemu Naczelny zabrania nam świntuszyć, jeżeli
sam lubi?
- A lubi? - zainteresował się kapral.
- Ho ho ho! - zawołał jego zwierzchnik. - Toż ja go pamiętam
z młodych lat, kiedy to... (Ust. Milcz. Dusz. Śpiew. 0815 z dnia
30.02.1410 Ryp. Wyp. Pier. 69).
- Nie może być! - zawołał Modliszka, zdumiony aż taką jurnoś-
cią.
- Może, może! - zapewnił go Miziak. - Tym niemniej gdyby do
nas jeszcze w tej sprawie zadzwonił, to uspokójcie go, że
ograniczymy świntuszenie, wszelako bez niezdrowej przesady, zaś
co do rzekomego szargania rządu, obiecujemy nie nawoływać do
strajków, głodówek i odmawiactwa służby wojskowej. A teraz...
- Tak jest! - odrzekł kapral, odgadując życzenie szefa.
- Już panu melduję, co wywnioskowałem w sprawie poprzedniej
zagadki!
- Ale przedtem... - zacz znów sierżant.
- Tak jest! - odgadł ponownie Modliszka i sięgnąwszy do segre
gatora z napisem "Działalność CIA na terenie gminy" rozlał do
musztardówek bursztynowy produkt braci Karamazow, potem zaś, gdy
już wypili, chuchnęli i beknęli, przystąpił do relacji:
- Jak pamiętamy z pańskiej opowieści, jako student Szkoły Pod
oficerskiej przyozdabiał pan mobilizującymi napisami okoliczne
drogi. Jedna z nich prowadziła do rolniczej spółdzielni produk
cyjnej o nazwie "Lepsza przyszłość" i tam właśnie miały miejsce
liczne wypadki samochodowe. W celu wyjaśnienia tej sprawy przybył
ze stolicy specjalista, major Zdzisław Pancerny, który wszakże
sam natychmiast uległ wypadkowi, na tyle jednak niegroźnemu, że
o własnych siłach zlustrował szosę, a następnie zakrzyknął: "Oj,
Miziak, strzeliliście kretyńskiego byka".
- Tak było! - potwierdził sierżant.
- Po zastanowieniu się - kontynuował Modliszka - doszedłem do
wniosku, iż musiała zaistnieć korelacja między napisami a wypad
kami...
- Nie używajcie słów, których znaczenia nie rozumiecie! -
zgromił go Miziak, ponieważ sam nie wiedział co znaczy "korela-
cja".
- Korelacja to wzajemny stosunek zależności... - wyjaśnił
skromnie kapral.
- Przestańcie mi tu pieprzyć o stosunkach! Dopiero co nas za
to skrytykowano! Czy nie możecie zwyczajnie powiedzieć, że wypad
ki miały związek z napisami?
- Mogę! - zgodził się Modliszka. - Bo sądzę, że faktycznie
miały, chociaż trudno mi dokładnie wyczaić jaki.
- No to wam powiem. Ot wśród innych transparentów zawiesiłem
tam napis "Naprzód, prosto do lepszej przyszłości". Kierowcy
jadący do spółdzielni "Lepsza przyszłość" podświadomie kwalifi-
kowali ten napis jako znak drogowy i zamiast skręcić w bramę
spółdzielni, która była po lewej, jechali - zgodnie z napisem -
prosto, i to prosto w krzaki.
- Tak, tak! - pokiwał głową kapral. - Takie różne hasła są
ogromnie sugerujące! Jeden mój znajomy przejeżdżając koło napisu
"O co walczymy? Dokąd zmierzamy?", zawsze wołał z rozpaczą: -
A skąd ja, kurwa, mogę wiedzieć?
- To ładnie o nim świadczy, że nie zachował obojętnej postawy!
- pochwalił sierżant, a następnie powiedział swemu uczniowi izas-
tępcy następną zagadkę:
- Swego czasu wezwany zostałem do stadniny państwowej, imie
niem "Przyjaźni Pierwszej Konnej z Ułanami Beliny". Od pewnego
czasu ginęli tam stajenni...
- Jak to ginęli! Na śmierć? - zaniepokoił się Modliszka.
- Ginęli bez śladu. Co który wszedł do stajni, to znikał, aż
w końcu ludzie zaczęli mówić, że to konie ich pożerają.
- Podobnie jak konie króla Diomedesa! - zawołał Modliszka,
który wcześniej przyswoił sobie ten grecki mit.
- Tak jest! - przytaknął Miziak. - Konie Diomedesa zjadały
ludzi, ale tylko do czasu, gdy pożarły niejakiego Abderosa, który
był osobistym przyjacielem Herkulesa. Wtedy Herkules uprowadził
te konie, a dla uczczenia pomięci Abderosa założył miasto Abderę.
- A w tej Abderze był pan kapitan Kloss! - wyrwał się kapral.
- Pan kapitan Kloss nie był w Abderze, lecz w Abwehrze, w na
grodę za co został ostatnio dyrektorem Polskiego Ośrodka Kultury
w Moskwie.
- Ale chyba nie w tym mundurze?
- To nie ma nic do rzeczy, kapralu! - skarcił go komendant
i ciągnął dalej:
- Tak więc stajenni ginęli, a plotki się szerzyły, czasy zaś
były wówczas niespokojne, rok 1968, mianowani docenci, prze
chowywanie śydów, nieuzasadnione zapasy żywności, fermenty na
uczelniach, nawet na nowo tworzonym w pobliskim Kocmyrzu uni
wesytecie, bo trzeba wam wiedzieć, że wówczas każde miasto
chciało mieć uniwersytet.
- Teraz też! - zawołał Modliszka. - Niedługo mają otworzyć
Yale w Wałczu i Sorbonę w Pieskowatej koło Głuchołazów! Ale
słucham, słucham!
- No więc pewnej nocy udałem się do stajni, przebrany za ko
nia, a raczej za jego przednią część. Część tylną stanowił młody
aspirant, niejaki Małpeczka Zenon. Każdy z nas musiał oczywiście
imitować zachowanie właściwe dla danego fragmentu konia.
- Rozumiem, pan rżał, a Małpeczka pierdział.
- Ja gryzłem wędzidło - sprostował Miziak. - A Małpeczka
machał ogonem. Przystanęliśmy przy obie, pojadając owies. Nowo
zaangażowani stajenni skupili się w pobliżu latarni. Wtem wrota
skrzypnęły i weszło coś w rodzaju księdza...
- Jak to coś w rodzaju? Pingwin, czy zakonnica?
- Mniej więcej. W stajni było do ciemno. Tajemniczy osobnik
zbliżył się do grupy stajennych i wyciągnął z kieszeni pół litra.
Następnie wszyscy poszeptali i gęsiego opuścili pomieszczenie. Na
końcu szedł rzekomy ksiądz. Gdy przechodził koło mego łba,
chwyciłem go zębami za sutannę. Luźna szata opadła i zgadnijcie,
co zobaczyłem?
- To, to ja zgadnę w następnym odcinku! - oświadczył kapral. -
A jakby ktoś z państwa, to rozwiązania...
- Tylko nie na Mysią! - przerwał mu sierżant. - Redakcja
przeniosła się na Kruczą 36!
- Szkoda, wolałem myszę od kruka... - westchnął Modliszka ale
Miziak już tego nie słyszał, nabijał bowiem właśnie swą wierną
fajeczkę dwoma antyrakowymi popularnymi, przemieszanymi z jednym
przeciwzawałowym carmenem.
9. Miziak i pas Hippolity
- Wie pan, sierżancie, że ten Flisak coś pana nie lubi! -
powiedział kapral Modliszka, przeglądając ostatni numer
miesięcznika "Sam na sam".
- Znajdźcie mi dossier tego Flisaka i rozpytajcie o niego
sąsiadów! - rozkazał Miziak w słusznej chęci odwetu, wzmocnionej
jeszcze wyniesionym ze szkoły przekonaniem, że kto nie lubi mil
icjanta, ten jest osobą podejrzaną i kwalifikującą się do inwigi
lacji.
- Melduję - odrzekł z żalem Modliszka - że jest to niewykonal
ne, gdyż Flisak nie jest mieszkańcem naszej gminy, lecz tym ry-
sownikiem, który uporczywie przedstawia pana jako półidiotę z wy-
trzeszczem Inoziemcowa...
- Basedowa! - poprawił go Miziak z uśmiechem wyższości. -
Mylicie ze sobą różne osiągnięcia naukowe. Mamy do czynienia
z wytrzeszczeni Basedowa, kroplami Inoziemcowa, tablicą Mendele-
jewa, doktryną Breżniewa, apelem Stachanowa i młotkiem Paramono-
wa.
- I buntem Ligaczowa! - przypomniał kapral.
- Pugaczowa! - sprostował sierżant. - Ale zostawcie to,
kapralu, i powiedzcie mi lepiej czy rozwiązaliście już tę
pasjonującą zagadkę krwiożerczych koni króla Diomedesa?
- Melduję, że wydaje mi się, iż ją rozwiązałem! - powiedział
ostrożnie Modliszka, naśladując w tym względzie Anglików, którzy
prawie nigdy nie twierdzą, ale prawie zawsze przypuszczają,
mniemają lub mają wrażenie, co się wyraża w takich sformułowani
ach jak "Przypuszczam, że będę matką", "Sądzę, że jest pan świ
nią", "Odnoszę wrażenie, jakoby był pan oszustem" i tym podobne,
podczas gdy prostoduszny Słowianin woła spontanicznie "Gdzie się
pchasz, baranie?!" lub "Taka to a taka twoja mać", nie pozostaw
iając tak cennego marginesu na ewentualną, choćby iluzoryczną
wątpliwość.
- Ot - kontynuował kapral - powiedział pan, że jakaś tajem
nicza postać odziana w ciemną szatę wyprowadzała ukradkiem ze
stadniny państwowej nowoprzyjętych stajennych. Równocześnie
sąsiednie miasteczko Kocmyrz tworzyło zręby szkolnictwa
wyższego...
- Zgadza się. Zakładali tam właśnie uniwersytet im. Franciszka
Szlachcica. Pamiętajcie, że w tych czasach modne było nadawanie
uczelniom imion różnych trybunów ludowych.
- Wiem - potwierdził Modliszka. - Mój szwagier kończył uniwer
sytet we Wrocławiu. No więc skojarzyłem te dwa fakty. Tam burzli
wy rozwój i zapotrzebowanie na kadry - tu kiepsko płatna robota
przy wyrzucaniu gnoju. Wymarzona sytuacja dla kaperownika!
- Chyba jesteście na tropie... - przyznał z niechęcią Miziak.
- Chyba generalnie tak - zgodził się kapral. - Kilku spraw
jednak nie rozumiem. Na przykład dlaczego ten werbownik był w su
tannie. Czyżby reprezentował reakcyjną część kleru, pragnącą pod
ważyć zręby państwowej hodowli koni?
- Aż tak daleko ich knowania się nie posunęły - uspokoił go
sierżant. - Ten tajemniczy osobnik to nie był duchowny, lecz rek
tor nowego uniwersytetu w todze i birecie. Obiecywał on stajennym
lepsze zarobki, upijał ich i w stanie niepoczytalności za
przysięgał na docentów z nominacji.
- I co pan mu zrobił?
- Niewiele mogłem mu zrobić, gdyż kaperownictwo nie ma u nas
odpowiedniego paragrafu. Na szczęście przyznał mi się, że zachę-
cał przyszłych naukowców do kradzieży łańcuchów od koni, które
po pociągnięciu złotolem miały funkcjonować jako insygnia uniwer
syteckie. To już podpadło pod nakłanianie do przestępstwa i jego
magnificencja byłby beknął, gdyby nie interwencja miejscowego
sekretarza, który miał na tym uniwersytecie obiecaną ma maturę i
doktorat z historii najnowszej. A teraz nalejcie, kapralu, i
posłuchajcie zagadki z pasem Hippolity.
- To była królowa Amazonek! - zabłysnął erudycją Modliszka.
- I owszem. Starożytny Herkules zabił ją i zabrał jej cudowny
pas. Ja na szczęście nie musiałem zabijać swojej Hippolity, cho-
ciaż i ona była znaną amazonką, a jej pas też odegrał złowieszczą
rolę.
- A gdzie to się wszystko działo? - spytał kapral, nalewając
do musztardówek produkt braci Karamazow, lekko tylko zajeżdżający
karbidem, służącym do strącania fuzla.
- To się działo w tym samym Kocmyrzu i w tej samej stadninie
im. "Przyjaźni Pierwszej Konnej z Ułanami Beliny". W istniejącym
tamże klubie jeździeckim oprócz pogoni za lisem, skoków przez
przeszkody i biegów terenowych, rozgrywano również tradycyjny
turniej brydża. Miejscowa reprezentacja, składająca się z mece
nasa Fizdonia i pani aptekarzowej Hipolity Plaśniętej, dzielnie
stawiała czoła przedstawicielstwu stolicy w osobach wiceministra
Podmamuśki i posła Jana Fuchy. Ostatnia, decydująca rozgrywka
jakoś się opóźniła, gdyż pani Hipolita i poseł Fucha Jan oddalili
się w niewiadomym kierunku. Wreszcie nadeszli, zdrowo zmachani,
zapewne dalekim spacerem, podczas którego nawiązali przypuszczal
nie bliższą styczność z runem leśnym, gdyż pani Hipolita nosiła
na sobie bardzo wyraźny odcisk paproci strzępiastej, a jej part-
ner ze spaceru, a przy okazji przeciwnik brydżowy, po kilku ner-
wowych ruchach wypuścił z nogawki spodni dwie parzące się myszy.
Wreszcie cała czwórka usiadła do stolika i zaczęła się licytacja.
- Pas! - zaczął mister Podmamuśka, mający same blotki. Mece-
nas Fizdoń zgłosił prowokująco dwa bez atu, do czego upoważniały
go mariasze z asami w trzech kolorach przy renonsie pikowym.
- Kontra! - pisnął na wszelki wypadek ogłupiały jeszcze po
spacerze poseł Fucha. Pani Hipolita spojrzała w swoje karty,
w których aż czarno było od pików i już chciała powiedzieć "trzy
piki", gdy wtem zbladła, spociła się i powiódłszy osłupiałym
wzrokiem po graczach jęknęła: - Pas...
- Nie będę tu powtarzał jakimi wyrazami obrzucił ją mecenas
Fizdoń, a jakie jeszcze do nich dodał, gdy wyłożyła swe karty.
Zaprzepaściwszy szansę na licytowanego szlema, miejscowa para w
następnym rozdaniu przegrała turniej. Zachodziło podejrzenie, że
niefortunna brydżystka została przekupiona przez konkurencję, a
ś
ledztwo w tej sprawie powierzono właśnie mnie...
- Idę studiować zasady gry w brydża - oświadczył kapral Mod
liszka - a jakby ktoś z państwa, to na Suczą 36!
- Nie na Suczą, tylko na Kruczą! - sprostował Miziak.
- Co prawda ta redakcja rzeczywiście uparła się tułać po róż-
nych obrzydliwych odzwierzęcych ulicach, ale na Suczą jeszcze
nie zeszła! - co oświadczywszy, sierżant sięgnął po swą wierną
fajeczkę, nabitą uprzednio przezornie dwoma popularnymi, jednym
carmenem i - uwaga, nowalijka! - połówką importowanego "Partaga-
sa".
10. Miziak i woły Geryona
- Jakieś przekleństwo ciąży nad naszą okolicą! - rzekł z gory-
czą sierżant Miziak wchodząc do swego schludnego komisariatu, oz-
dobionego plakatami wzywającymi ludność do kontraktacji roślin
oleistych, hodowli trzody chlewnej, uczestnictwa w PRON-ie, osz
czędzanie w PKO, lektury pamiętników Jerzego Jaskierni, sytuowa
nia gnojówek daleko od studni oraz uprawiania stosunków oralnych
jako nie zwiększających i tak już monstrualnego przyrostu popu
lacji. To ostatnie wezwanie doprowadziło do drastycznych
nieporozumień, gdyż rolnicy zrozumieli "stosunki oralne" jako
stosunki przy oraniu, w rezultacie czego wczesną wiosną okoliczne
pola zaroiły się osobliwymi kombajnami, złożonymi z konia, baby
popychającej pług i chłopa popychającego babę, a wszystko to za-
dowolone, rumiane i na świeżym powietrzu.
- Co tak pana zdenerwowało, szefie? - spytał troskliwie wierny
kapral Modliszka.
- Jak to co? Po raz trzydziesty czwarty musimy powtarzać wybo
ry do Gminnej Rady Narodowej!
- No patrz pan! - zmartwił się Modliszka. - A ja tylu starań
dołożyłem! Nawet odnalazłem na strychu i przybiłem na lokalu to
stare hasło z poprzednich wyborów!
- Jakie stare hasło? - spytał podejrzliwie sierżant, tknięty
niedobrym przeczuciem.
- No, to hasło, wie pan, "Głosujemy bez skreśleń".
Miziak odpiął kaburę i wyjął z niej swą wierną TT-kę, na kol
bie której widniały nacięcia, upamiętniające sukcesy zawodowe
właściciela. Kapral zadrżał i zrobił krok w stronę okna.
- No dobra... - zgrzytnął sierżant, z widocznym przymusem
chowając spluwę. - Ostatecznie macie żonę i dziecko...
- Dwoje! - pisnął kapral. - Młodszy synek organisty to też
przypuszczalnie moja zasługa!
- Jak to wasza? - zaperzył się Miziak, głęboko dotychczas
przekonany o własnym junactwie.
- Zresztą mniejsza o to! - dorzucił. - śebym was tylko więcej
nie widział w okolicy lokalu wyborczego, aż do najbliższej
niedzieli!
- Rozkaz! - zakrzyknął uradowany Modliszka. - A czy mogę teraz
panu sierżantowi zameldować jak udało mi się rozwiązać poprzednią
pańską zagadkę z pasem Hipolity?
- Meldujcie! - przyzwolił zrezygnowany zwierzchnik.
- A więc podejrzewał pan uczestniczkę turnieju brydżowego,
panią Hipolitę Plaśniętą o przekupne działanie na rzecz drużyny
przeciwnej, gdyż posiadając znakomite karty nie podtrzymywała
podczas licytacji swojego partnera, tylko z nienackiego
powiedziała "pas".
- Nie z nienackiego, tylko z nienacka! - poprawił go sierżant.
- Pan Nienacki jest to znakomity literat, który w swojej powieści
"Dagome iudex" jako pierwszy udowodnił, że nasi Piastowie
wyciągali i do trzydziestu orgazmów dziennie, co świadczy o krze-
pie tej wspaniałej dynastii.
- Niech będzie, że z nienacka - zgodził się Modliszka, nie
bardzo wiedzący co to jest orgazm. - W każdym razie ta pani
powiedziała "pas", a wszyscy myśleli, że to dotyczy gry.
- A nie dotyczyło? - spytał podstępnie Miziak.
- Moim zdaniem nie, szczególnie że pani Hipolita była uprzed
nio na spacerze z jednym posłem, gdzie być może on sprał ją pasem
albo co?
- Nie sprał jej - uśmiechnął się sierżant. - Ale macie rację,
ż
e chodziło o realny pas, a nie o brydżową odżywkę. Otóż przy
ciśnięta do muru przeze mnie dama ta zeznała, iż na spacerze,
podczas rozmowy dotyczącej wpływu Kraszewskiego na Do
braczyńskiego, czy też przeciwnie, machinalnie niejako zdjęła
niesłychanie kosztowny, bo sprowadzony aż z Paryża pas z pod
wiązkami, który następnie w roztargnieniu zostawiła gdzieś w
lesie. Gdy podczas rozgrywki uświadomiła sobie tę bolesną stratę,
niechcący zawołała "pas", powodując lawinowy rozwój wydarzeń.
- No to teraz o wołach Geryona! - zawołał z energią Modliszka,
szykując się do robienia notatek.
- A co wiecie o Geryonie?
- Wiem tylko, że był to potwór o trzech zrośniętych tułowiach
i trzech głowach, który strzegł stada wołów. Herkules zabił go
i zabrał woły, następnie popędziwszy je do Grecji.
- Bardzo dobrze! - pochwalił Miziak. - Widać, żeście zajrzeli
do encyklopedii!
- Do "Małego Słownika Kultury Antycznej"! - poprawił go
kapral.
- Tam jeszcze pisało, że po drodze część wołów ukradł Herkule
sowi olbrzym Kakus.
- Wszystko się zgadza! - powiedział sierżant. - Mnie też
powierzono dochodzenie w sprawie kradzieży wołów, które do miejs
cowego PGR-u pędził z daleka wiejski pastuch zwany Zebem.
- Stary Zeb! - zawołał Modliszka. - Widziałem ten serial!
- Nie wiem o jakim serialu mówicie, ale pastuch był rzeczy
wiście stary, a zwano go Zebem, bo miał powiedzonko "A Zeby to
ś
lag trafił". Pędził te woły i pędził, ale co dzień ubywało po
kilka sztuk...
- Pamiętam! - oznajmił kapral. - Wtedy ludzie mówili, że jak
Zeb przypędzi stado, to zlikwidują kartki na mięso!
- Kartki na pewno zniesiemy, gdy popyt wyrówna się z podażą! -
powiedział surowo Miziak, cytując zdanie pewnego profesora
ekonomii, który całe życie poświęcił, aby dojść do tej prostej
prawdy. - W każdym razie zostałem wtedy przydzielony do stada i
towarzyszyłem staremu Zebowi w charakterze młodszego pastucha,
tak zwanego pastusiaka, starając się dojść, kto nam kradnie woły.
- Na filmie robili to czerwoni bracia... - podsunął nieśmiało
Modliszka.
- Kapralu, nie życzę sobie takich uwag! - zgromił go sierżant.
- Lepiej wejdźcie w moje ówczesne położenie: stado coraz
mniejsze, stary Zeb coraz smutniejszy, a ja w żaden sposób nie
mogę odkryć sprawcy.
- A czy ten stary Zeb nie opylał przypadkiem wołów na lewo
przydrożnym chłopom?
- Też tak myślałem, ale nie. Zeb okazał się facetem bez skazy,
chociaż biwakowym alkoholikiem, jak większość poganiaczy. Pa
miętam długie wieczory przy ognisku i Zeba śpiewającego swoją
ulubioną piosenkę "Idźta moje wołki przez góry i dołki, nie idźta
przez pole, bo was obcyndolę"...
- To piękne! - wzruszył się Modliszka, ocierając łzy. - No
i co, złapał pan tego Kakusia?
- Nie Kakusia, tylko Kakusa. Otóż wyobraźcie sobie, że nie
złapałem, ponieważ w odróżnieniu od prawdziwego Herkulesa, w moim
przypadku żadnego Kakusa nie było.
- A co było? - zdumiał się kapral.
- To właśnie musicie odgadnąć! - odrzekł sierżant. - Gdyby
natomiast ktoś z państwa, to na Byczą!
- Na Kruczą! - sprostował Modliszka, ale sierżant już tego nie
słyszał, delektował się bowiem pierwszym sztachnięciem swojej
wiernej fajeczki, nabitej jak zwykle dwoma popularnymi, jednym
carmenem i zdechłą muchą, która niechcący tam się zaplątała.
11. Miziak i złote jabłka
Jesienna mgła otulała żyzną dolinę wraz z położoną w niej
gminą i strzegącym ich obu schludnym wiejskim komisariatem. Przy
wesoło huczącym piecyku typu koza-combi siedział sierżant Miziak,
czytając czasopismo "Detektyw", ukryte w starym egzemplarzu
"Wiadomości penitencjarnych". Na ganku zatupotały znajome,
dziarskie kroki i wszedł wilgotny jak żaba kapral Modliszka.
- Czołem, komendancie! - zawołał, całkiem jak Belina do
Piłsudskiego przed kilkudziesięciu laty.
- Siadajcie i meldujcie! - powiedział Miziak, zupełnie jak
Piłsudski do Beliny.
- No więc na rejonie spokój, ludność robi zapasy na zimę,
a podziemie jakby przycichło, ponieważ panią magister Felgę bolą
zęby. Tylko babcia Pimpusiowa skarżyła się, że w nocy coś ga
lopowało pod jej oknem i wyraziła przypuszczenie, że to mogła być
galopująca inflacja.
- Tempo inflacji słabnie! - pocieszył go sierżant. - Dziś rano
PAP podał, że ostatnio Sadowski spotkał się z Cioskiem, a Jas-
kiernia z Materną, co świadczy o krzepnięciu paktu antykryzysowe-
go. A sprawdziliście co to tak galopowało?
- Oczywiście, to stary Kociorupa prowadził swoją Myckę do
nielegalnego byka Kowalskiego.
- Powinienem wrzepić Kowalskiemu mandat za konspiracyjne
krycie bykiem - rozważał Miziak - ale z drugiej strony tutejsze
krowy rasy polskiej tak nie znoszą sztucznej inseminacji,
a zwłaszcza Mycka, która jest szczególnie sentymentalna...
- Ale! - przypomniał sobie. - Jak już mówimy o byku, to czy
rozwiązaliście, kapralu, zagadkę znikających wołów?
- Wołów Geryona, a w pańskim przypadku wołów starego Zeba -
podchwycił Modliszka. - Otóż wydaje mi się, że ją rozwiązałem.
Powtórzmy sobie przebieg wydarzeń... Stary Zeb przy pańskiej po
mocy pędzi stado bydła, ale codziennie ulatnia się kilka sztuk.
Pieczołowite śledztwo nie daje rezultatów, nikt tych bydląt nie
kradnie, stary Zeb nie opyla ich na lewo, nie stwierdzono też
wypadków padnięcia...
- Bardzo dobrze! - pochwalił sierżant. - No i coście odkryli?
- Nagłówkowałem się strasznie, ale przyszedł mi z pomocą puł-
kownik Kwiatkowski.
- To ktoś z Komendy Głównej?
- Niezupełnie, bo to jest szef Biura Badania Opinii Pub
licznej, czyli polski Gallup. Pułkownik występował akurat w
telewizji i przy pomocy statystyki udowadniał takie rzeczy, że aż
szczęka opadała, co skłoniło mnie do sięgnięcia po "Mały Rocznik
Statystyczny", z którego wynikało iż pogłowie bydła drastycznie u
nas spada. Pomyślałem sobie, że jeżeli spada w całym kraju, to
musi się też zmniejszyć w stadzie starego Zeba.
- Słusznie! - zawołał sierżant. - Brawo, kapralu! Widzę, że
pod moim wpływem bardzo żeście się rozwinęli! No to teraz w na
grodę opowiem wam o jabłkach z ogrodu Hesperyd. Wiecie co to Hes
perydy?
- Początkowo myślałem, że to środki dopingujące dla sportowców
- przyznał się Modliszka - ale potem sprawdziłem w encyklopedii,
ż
e to córki redaktora Atlasa.
- Nie żadnego redaktora, tylko króla Mauretanii, który
spiskował przeciw Zeusowi i został za to skazany na podtrzymy
wanie sklepienia niebieskiego.
- I bardzo dobrze! - ucieszył się kapral, zawodowo nie lubiący
wichrzycieli. - Zwłaszcza że jego córki, czyli te Hesperydy,
trudniły się badylarstwem i miały największy sad w całej tamtej
szej gminie, z którego Herkules ukradł jabłka.
- Zgadza się. I ja też zostałem wplątany w aferę z największym
sadem w naszej okolicy. Właścicielami jego były dwie siostry,
stare panny, co prawda nie żadne Hesperydy, tylko Walkowiakówny.
W ich sadzie rosło kilkadziesiąt jabłoni gatunku złota reneta,
o niezrównanym smaku i zapachu.
- Ech, kiedyś to były jabłka! - rozmarzył się Modliszka.
- I byłyby do dzisiaj - dodał Miziak - gdyby nie pan profesor
Pieniążek, który wyhodował nowe gatunki, całkowicie pozbawione
wyrazu, a więc o wiele bardziej pasujące do całkokształtu naszych
dokonań. Ale wracajmy do złotych renet. Miała na nie chrapkę cała
okolica, ba, nawet z miasta przyjeżdżali smakosze, pragnący za
kupić choćby po kilka kilogramów. Ale siostry Walkowiak za żadne
pieniądze nie chciały sprzedać ani jednej sztuki. Nawet ukraść
nic się nie dało, bo po ogrodzie biegał strasznie zły pies
wielkości kuca szetlandzkiego. Co ciekawsze jednak, pomimo
bacznej obserwacji sadu przez amatorów renety, rokrocznie cały
urodzaj jabłek znikał nagle podczas jednej nocy, a za siatką wi
dać było dokładnie ogołocone drzewa. Dodajmy, że ani jedno jabłko
z tej hodowli nie pokazywało się nigdy na rynku, ani gdziekolwiek
indziej.
- No cóż, to prywatna sprawa tych panienek - odezwał się
kapral. - Nie widzę tu żadnej podstawy do interwencji milicji...
- Podstawa zawsze się znajdzie! - odrzekł filozoficznie
sierżant, nie zdając sobie nawet sprawy, ile racji jest w tym
stwierdzeniu.
- Dla mnie podstawą było domniemanie, że Walkowiakówny czerpią
ze swego sadu korzyści finansowe, uchylając się od płacenia po
datku. Dlatego też pewnego wieczoru postanowiłem wkraść się do
ich obejścia...
- A pies?
- Wziąłem ze sobą tresowanego milicyjnego kota w randze
młodszego aspiranta. Kot był przyuczony do zwodzenia psa, udawał
mianowicie, że ma chorą łapę i wodził tego potwora w kółko,
łudząc go nadzieją łatwej zdobyczy, podczas gdy ja szybko
wsunąłem za pazuchę kilka dorodnych owoców.
- No i co, i co? - zawołał podniecony Modliszka.
- No i były wspaniałe!
- Ale ja się pytam, co z kotem?
- Awansował na starszego aspiranta, ale kot nie powinien was
interesować, kapralu. Ważne są jabłka.
- Dla mnie ważny jest kot... - mruknął krnąbrnie kapral, który
sam nie awansował już od dziesięciu lat, więc interesowały go
kulisy szybkiego awansu zasłużonego kota.
- A zresztą - dodał - co z tego, że pan pojadł sobie jabłek,
jeżeli to nie wyświetliło tajemnicy ich zniknięcia.
- Na razie nie. Istotnie minęły drugie miesiące bez rezultatu.
Kiedyś jednak, jesienią, podczas takiej pogody jak dzisiejsza,
siedziałem sobie w komisariacie rozpatrując ponownie całą tę
aferę i pociągając przy tym bimber produkcji braci Karamazow, gdy
wtem doznałem olśnienia!
- Zgaduję, że będę musiał odgadnąć, jakie to było olśnienie -
rzekł przewidująco Modliszka - a gdyby ktoś z państwa wcześniej,
to na ulicę Bączą...
- Kruczą! - sprostował sierżant, ładując do swojej wiernej fa
jeczki dwa radomskie, carmena i dwa filtry od Mallboro.
12. Miziak i Cerber
Lutowa zima trzymała w kleszczach skostniałą gminę. Na
wzgórku, pod czapą śniegu, wiejski komisariat mrugnął w nocnych
ciemnościach swoimi okienkami, jakby zapraszając przemarzniętych
przechodniów, którzy jednak woleli omijać go szerokim łukiem.
W komisariacie siedzieli sierżant Miziak i kapral Modliszka, mę-
cząc się nad dziennym raportem.
- Czy stwierdziliście jakieś nowe dowcipy polityczne na
rewirze? - spytał sierżant, zawieszając długopis nad odnośną
rubryką.
Modliszka zajrzał do podręcznego notatnika.
- Melduję, że żarty z Okrągłego Stołu jakby wygasły, za
wyjątkiem piosenki "Ta Dorotka, ta malusia, tańcowała dokolusia",
ś
piewanej przez dzieci z inspiracji przedszkolanki Rygiel Na
talii.
- To co, że Dorotka? - zdziwił się Miziak.
- śe Dorotka to nic, ale że dokolusia. Przecież jeżeli
tańcowała dokolusia, to dokolusia czegoś okrągłego, a co sierotka
może mieć okrągłego, jak nie Okrągły Stół?
- Sierotka może mieć różne rzeczy okrągłe, w zależności od
wieku, tym niemniej, kapralu, zasugerujcie towarzyszce Rygiel,
ż
eby zmieniła tekst na jakąś inną figurę geometryczną, dla
przykładu "Ta Dorotka w swojej chacie tańcowała po kwadracie",
lub też "Ta Dorotka w sukni ślicznej posuwała się po stycznej".
- Może nie "posuwała", tylko "poruszała się po stycznej"? -
zasugerował Modliszka, uczulony na wszelkie drastyczności od cza
su, gdy ksiądz Chudzielak poparty przez Jana Dobraczyńskiego
spowodował wycofanie ze szkół podręcznika wychowania seksualnego,
co bardzo podniosło ogólną moralność, równolegle ze wzrostem
ilości skrobanek.
- A teraz - powiedział sierżant, podpisawszy raport - powiedz
cie no, mój Modliszko, czy rozwiązaliście zagadkę znikających
złotych jabłek z ogrodu sióstr Walkowiak?
- Myślę, że tak. Mówił pan, że jabłka znikały bez śladu,
w ciągu jednej nocy, ku ogólnemu ubolewaniu?
- Ku ogólnemu, gdyż miały wspaniały smak i zapach, ale nie
szło ich nigdzie kupić.
- Ten smak przypomniał się panu po kilku miesiącach, w trakcie
picia bimbru braci Karamazow?
- Tak... - zgodził się markotnie Miziak, widząc że kapral jest
na właściwym tropie. - Rzeczywiście, jak się okazało, bracia
Karamazow wykupywali cały plon na pniu i spławiali go
przepływającą przez sad rzeczką Smredena Voda, tą samą, którą
Czesi spuszczają nam za darmo mazut. Z tego mazutu i tych właśnie
jabłek powstał ów szlachetny samogon, będący zresztą jedynym
udanym produktem koprodukcji polsko-czeskiej.
- Dodałbym tu jeszcze wytrucie naszych lasów w Sudetach,
dzięki czemu bardzo poszerzył się areał tamtejszych pastwisk! -
dorzucił kapral.
- Bardzo słusznie! - pochwalił sierżant. - A teraz, kapralu,
opowiem wam ostatnią już zagadkę, dotyczącą psa Cerbera. Czy zna
cie ten piękny mit?
- Melduję, że znam. Trzygłowy pies Cerber, zresztą rodzony
brat hydry lemejskiej i lwa nemejskiego, pilnował wejścia do
Hadesu na półwyspie Tajnoron, obecnie Matapan.
- Znakomicie, kapralu! Dodajmy, że pilnował nie tyle wejścia,
co wyjścia, ponieważ wszystkich tam wpuszczał, lecz nikogo nie
wypuszczał. Herkules, jak wiadomo, zdołał ujarzmić i wyprowadzić
potwora, przywracając swobodę poruszania się zmarłych w obu
kierunkach.
- Swoboda poruszania się zmarłych - wyrecytował kapral - zos
tała zagwarantowana na mocy układów z Helsinek, na równi ze swo
bodnym przepływem idei i informacji! A jak ta afera z Cerberem
wyglądała w pańskim przypadku?
- Wyglądała fatalnie. Wyobraźcie sobie, że w naszym miasteczku
zaczęli nagle znikać prominenci...
- Prominenci nieraz znikają! - oświadczył Modliszka. - Ot,
u nas niedawno zniknął cały rząd!
- Nie zniknął, tylko podał się do dymisji, a ci moi prominenci
znikali bez śladu. Początkowo nikt na to nie zwracał uwagi, gdyż
ż
ony były przyzwyczajone do ich wyskoków na rzekome konferencje
czy sympozja, a instytucje także obywały się jakoś bez swoich
szefów. Ba, w fabrykach pozbawionych dyrektorów ludzie poczuli
się luźniej i zaczęli zwiększać produkcję, w handlu za
funkcjonowały prawa wolnego rynku, a uczelnie zrzuciwszy doktry
nalne więzy wypuszczały znakomicie przygotowanych absolwentów.
Wszystko wydało się dopiero w związku ze świętem państwowym
i z zaproszeniami na trybunę honorową. Wyobraźcie sobie, kapralu,
zdumienie i szczerą rozpacz uczestników uroczystego pochodu,
którzy nagle stwierdzili, że defilują przed pustą trybuną!
- To jest wprost nie do zniesienia! - wykrzyknął ze zgrozą
Modliszka.
- Prawda? Dlatego też natychmiast wdrożono intensywne śledzt
wo, które powierzono właśnie mnie. Działając pospiesznie choć
pedantycznie, ustaliłem że miejsca, w których widziano po raz os
tatni zaginionych, zbiegały się w jednym punkcie miasta, a punk
tem tym był niewielki, stojący w odosobnieniu dom, będący włas
nością niejakiej Zdzisławy Gwizdek. Z wnętrza dochodziło wycie,
szczekanie, jęki i pijackie śpiewy. Odbezpieczyłem swoją TT-kę i
energicznie zastukałem do drzwi. Odskoczyły z trzaskiem i stanął
w nich ogromny, straszny pies!
- Czy miał trzy głowy? - spytał struchlały Modliszka.
- Nie, ale za to miał trzy łapy, to znaczy trzema stał na zie
mi, a czwartą przyciskał leżącego na wznak wiceprezydenta miasta,
magistra Eligiusza Odtylca. W głębi mieszkania zobaczyłem
pobladłe ze strachu i z przepicia twarze innych notabli. - Nie
wchodźcie, sierżancie! - krzyknął prezydent Odtylec. - Nie
wchodźcie, bo ten pies wszystkich wpuszcza, ale nikogo nie wy
puszcza!
No, ale nie ze mną takie numery, natychmiast uśpiłem bestię
nabojem gazowym i uwolniłem uwięzionych dostojników. Miasto
wróciło do normy, produkcja spadła, a ceny poszły w górę.
- Ale co oni tam robili?
- Co robili, tego wam nie powiem, bo mi nie wydrukują. Ale ro
bili to ze wspomnianą Zdzisławą Gwizdek. Niestety, nabyła ona
niedawno psa po szkoleniu obronnym, który przepuszczał gości
tylko w jednym kierunku, mianowicie do wnętrza domu.
- A jakaż w tym wszystkim zagadka? - zastanawiał się kapral.
- Jest i zagadka. Otóż musicie zgadnąć, na jaki pomysł wpadłem
po tych przeżyciach! - co rzekłszy, sierżant nabił swą wierną fa
jeczkę papierosem malboro, zakwestionowanym przy szpiegu CIA,
przerzuconym na teren gminy z zadaniem rozszyfrowania źródła
naszych sukcesów.
Epilog. Serce sierżanta Miziaka
- Melduję, że wiosna nadchodzi! - oznajmił kapral Modliszka,
wróciwszy z codziennego patrolu.
- Jakie objawy zauważyliście? - spytał rzeczowo Miziak, który
lubił dokładnie wiedzieć co się dzieje w powierzonej jego pieczy
gminie.
- No więc przede wszystkim fontanna odmarzła i zaczęła znowu
sikać.
Sierżant uśmiechnął się z zadowoleniem. Fontanna ta powstała
z inspiracji miejscowego PRON-u, który bawiąc swego czasu na
wycieczce w Belgii zachwycił się tamtejszym Manneken-Pisem, czyli
siusiającym chłopczykiem. Po powrocie do kraju prezydium tej
pożytecznej organizacji zapostulowało wystawienie czegoś podobne
go w centrum gminy. Rzeźbiarz Jan Chryzostom Nieczysty, któremu
powierzono to zadanie, nie poszedł na łatwiznę i zamiast
wypiętego chłopca wyczarował z kamienia kucniętą dziewczynkę,
którą lud nazwał od razu Manekin-Piśka.
- Po drugie - wyliczał kapral - ksiądz Chudzielak dał do pra
nia zimową sutannę, na co był już najwyższy czas, ponieważ ostat
nio nie dawała się już ona złożyć, po zdjęciu stała na podłodze
jak jakiś kiosk "Ruchu", a przy ewentualnym przewróceniu mogła
się stłuc.
- A skąd znacie takie szczegóły? - zdziwił się sierżant.
- Od księżej gospodyni, która jest na naszych usługach w spra-
wach nie dotyczących wiary! - wyjaśnił Modliszka.
- Bardzo rozsądnie! - pochwalił Miziak - Pełna informacja
o każdym środowisku zapobiega skażeniu tegoż! - Ta fundamentalna
prawda, przeniesiona żywcem z ekologii, pozwalała dotychczas
sierżantowi utrzymywać w ryzach bujne społeczeństwo gminy.
- Poza tym występują pomniejsze objawy - kontynuował Modliszka
- takie jak kwitnienie pierwiosnków, kwaśne deszcze z NRD i zwyk-
łe wiosenne zalecanki lisa Medarda do tej jamniczki od pani magi-
ster Felgi, przewodniczącej nielegalnej opozycji.
- Wstyd i skaranie z tą jamnicą... - skrzywił się sierżant. -
Czy nie można by dla niej znaleźć jakiego zdrowego psiaka zamiast
Medarda? Strach pomyśleć, co się z tego związku może urodzić...
- Niestety, u nas naród trzyma wyjątkowo duże psy, a jamnica
ma co prawda półtora metra długości, ale tylko ćwierć wysokości,
w związku z czym jest zupełnie niekompatybilna... Ale a propos
psów, to wydaje mi się, że rozwiązałem pańską poprzednią zagadkę!
- Mieliście - przypomniał Miziak - odgadnąć, na jaki pomysł
wpadłem na podstawie psa Cerbera, który wszystkich wpuszczał do
mieszkania, ale nikogo nie chciał wypuścić.
- No i chyba odgadłem. Jak sądzę, wpadł pan na pomysł typowego
kotła policyjnego, do którego każdy może wejść, nikt jednak nie
może z niego wyjść.
- Tak jest! - potwierdził z dumą sierżant. - To ja pierwszy
zastosowałem kocioł, który potem tak się upowszechnił na całym
ś
wiecie. Oczywiście trzeba było ten system dopracować, gdyż
w pierwszym okresie entuzjastycznie nastawieni funkcjonariusze
przebierali miarkę i wpuszczali bez opamiętania wszystkich, do
tego stopnia, że kiedyś osoby zatrzymane uzyskały ilościową
przewagę nad zatrzymującymi i same ich zatrzymały. Aż strach
pomyśleć do czego by doszło, gdyby nie zawalenie się na skutek
tłoku jednej ze ścian, przez którą wszyscy zgodnie uciekli.
- To są cudowne wspomnienia, panie sierżancie... - westchnął
z podziwem kapral. - Sam chciałbym uczestniczyć w tych wszystkich
wydarzeniach, a przynajmniej móc dalej słuchać pańskich
opowieści...
- Niestety, mój zacny Modliszko, to była już ostatnia moja
herkulesowa przygoda. Wykonawszy dwanaście prac zadanych mi przez
obywatelkę major Delficką, uzyskałem przebaczenie za ohydny czyn,
polegający na pobiciu swej własnej rodziny i mogłem wrócić do
zwyczajnych milicyjnych działań polegających, jak wam doskonale
wiadomo, na wypisywaniu mandatów, chwytaniu drobnych złodzie
jaszków i ścieraniu nieprzyjaznych napisów, lub też neutralizowa
niu ich przy pomocy drobnych poprawek...
- O, to jest pańska specjalność! - zawołał kapral. -
Widziałem, jak wczoraj zneutralizował pan napis na murze kościel
nym "Popieramy głodówkę", przerabiając go na "Pobieramy gotówkę",
co wytrąciło podziemie z równowagi, a jednocześnie napsuło krwi
ojcu Chudzielakowi, który rzeczywiście pobiera już gotówkę za
wszystko, nawet za ilość machnięć kropidłem przy pochówku!
- Wszystko się komercjalizuje!- pokiwał głową Miziak. - Nawia
sem mówiąc i ja też te swoje przygody opchnąłem miesięcznikowi
"Sam na sam" za ogromne pieniądze, które pozwolą mi teraz spokoj
nie doczekać emerytury... Ale nie martwcie się kapralu! - dodał,
widząc łzy w oczach podwładnego. - Przeczucie mówi mi, że jeszcze
przeżyjemy obaj niejedno ciekawe zdarzenie! Potrzebny nam jest
tylko jakiś bodziec, w rodzaju tamtego rozkazu major Delfickiej.
- A nie mógłby pan znowuż pobić swojej starej? - spytał z na-
dzieją w głosie Modliszka.
- Zwariowaliście? - zawołał sierżant, spoglądając nań srogo.
Jednak już po chwili wzrok mu złagodniał, a twarz rozjaśnił
pogodny uśmiech Nr 5, zalecany w regulaminach dla wzbudzenia wza
jemnego zaufania między przesłuchującym i przesłuchiwanym.
- Ech wy, marzycielu... - szepnął, ładując do swojej wiernej
fajeczki wnętrzności jednego carmena, dwóch popularnych i -
omyłkowo - breneki, skonfiskowanej staremu kłusownikowi Ko
ciorupie. Zapadał wiosenny zmierzch.
Szło nowe.