Noc zimowego przesilenia Agnieszka Krawczyk

background image
background image

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

background image

Wszystkie‍ prawa zastrzeżone. Zarówno cała książka, jak i jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego

przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c.

Projekt‌ okładki i stron tytułowych

Anna‍ Damasiewicz

Redakcja

Grzegorz‍ Krzymianowski

Zdjęcia‍ na okładce

© Dmitry‍ Cherevko | Depositphotos.com

© Andrejs‌ Pidjass | Depositphotos.com

© Narodowe‍ Archiwum Cyfrowe

Redakcja‌ techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz‍ Bociek

Korekta

Zespół

Niniejsza‌ powieść to fikcja literacka. Jakiekolwiek podobieństwo do wydarzeń lub postaci autentycznych jest zupełnie przypadkowe.

Wydanie‌ I, Katowice

2014

Wydawnictwo‍ Szara Godzina s.c.

biuro@szaragodzina.pl

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja‌ wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

ul.‌ Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel.‍ 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dystrybucja@dictum.pl

www.dictum.pl

Tekst‍ © by Agnieszka Krawczyk

© Szara‍ Godzina s.c., 2014

ISBN‍ 978-83-64312-39-7

background image

Ona‌ podpala włosy swym spojrzeniem

i‌ nagle kunsztem zuchwałym, gwałtowna,

wkręca‌ swą całą suknię w środek ognia,

skąd‌ już podobne przestraszonym wężom

nagie‌ ramiona grzechocząc się prężą.

(R.M.‍ Rilke,

Hiszpańska‌ tancerka

, tłum.‌ M. Jastrun)

Introdukcja. Sol

Invictus

Listopad‌ 1937

Luxtorpeda z Warszawy do Zakopanego zahamowała na peronie krakowskiego dworca. Z luksusowego wagonu, mogącego pomieścić

zaledwie sześćdziesiąt osób, wysiadł mężczyzna. Był jedynym pasażerem opuszczającym pociąg w Krakowie — reszta jechała dalej, spragniona
zimowych rozrywek w stolicy Tatr. Podróż zabrała mu zaledwie cztery godziny i choć bilet słono kosztował, mógł sobie pozwolić na taki wydatek.
Był to wysoki, chudy człowiek o zwracającym uwagę wyglądzie. Miał na sobie czarne, jakby żałobne ubranie, a w jego nadmiernie pociągłej,
bladej twarzy było coś drapieżnego, co kazało ludziom odwracać wzrok, gdy tylko napotkali jego przenikliwe spojrzenie.

Mężczyzna niechętnie porzucił ciepły wagon, wychodząc na zalaną deszczem i zasnutą mgłą ulicę. Skinął na fiakra i kazał się wieźć na ulicę

Szewską.

Przez całą drogę się nie odzywał i niechętnie wysiadł z dorożki już na miejscu. W bramie domu otrzepał starannie płaszcz z drobinek deszczu,

które osiadły na angielskiej wełnie jak srebrzysta mgła. Elektryczna żarówka przygasała co chwilę, słabo oświetlając korytarz i schody. Zmierzał
na pierwsze piętro, tam gdzie na ciężkich dębowych drzwiach widniała tabliczka „Julian Orwat — specjalista telegnozji, członek Brytyjskiego
Towarzystwa Badań Psychicznych”. Przybysz uśmiechnął się lekko, czytając wizytówkę, po czym mocno zapukał do drzwi.

Po niedługiej chwili otworzyła mu kobieta w średnim wieku, o stroskanym wyrazie twarzy. Była bardzo, wręcz nienaturalnie szczupła, co

dodatkowo podkreślały ciemna suknia i gładko uczesane czarne włosy.

Mężczyzna‍ zdjął z uszanowaniem kapelusz i odezwał się głębokim głosem, w którym pobrzmiewał obcy akcent:
— Czy‍ zastałem pana Orwata?
Kobieta przyjrzała mu się uważnie, mrużąc jednocześnie oczy i marszcząc czoło w sposób charakterystyczny dla krótkowidzów, którzy — czy to

z próżności, czy ze zwykłego zapomnienia — nie noszą szkieł.

— Pan‌ był umówiony?
Mężczyzna‍ pokręcił przecząco głową.
— Nie,‍ proszę pani, nie byłem.
Kobieta‌ okazała lekkie zniecierpliwienie.
— Brat‌ nie przyjmuje nikogo bez wcześniejszego uzgodnienia. Prowadzi teraz wiele trudnych spraw i nie może się rozpraszać.
— Tak, zdaję sobie z tego sprawę — odpowiedział przybysz cierpliwie. — Mam jednak list polecający od pułkownika Prystora. Wiem, że razem

z pani bratem studiowali w Dorpacie. — Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wydobył zeń kopertę z sejmową winietką.

— Od pana premiera? — powiedziała z niedowierzaniem kobieta, a nieznajomy skinął głową. Zerknęła na kaligraficzne pismo byłego szefa

rządu i czym prędzej zniknęła w głębi korytarza.

Nieznajomy został sam w mrocznym i dodatkowo przytłoczonym ciężkimi meblami przedpokoju. Było to typowe krakowskie mieszkanie

w kamienicy z ubiegłego wieku. Ginąca gdzieś w oddali amfilada pokojów sprawiała, że wyglądało jak niezbadany labirynt. Z korytarza prowadziło
kilkoro drzwi, zapewne do różnych części mieszkania, użytkowanych przez właścicieli i służbę. Wszystkie były zamknięte — poza głównymi,
otwartymi na oścież, w których zniknęła siostra jasnowidza — i toczyło się za nimi jakieś niepokojące, ujawniające się w cichych szelestach życie.
Nieznajomy wzdrygnął się, gdy uświadomił sobie, że podsłuchuje.

Kobieta‌ wróciła, prowadząc ze sobą przystojną służącą, która natychmiast odebrała od gościa płaszcz i kapelusz.
— Brat pana przyjmie. Przez wzgląd na przyjaźń z panem premierem — powiedziała szybko, starając się spojrzeć na mężczyznę z góry, co nie

było łatwe, ze względu na jego wysoki wzrost. — Proszę go jednak zbytnio nie męczyć. Brat od pewnego czasu nie jest sobą. Przykro mi to
mówić, ale liczę, że pan jako bliski znajomy premiera to zrozumie. Julian ma kłopoty ze zdrowiem, bardzo szybko traci siły, często jest wyczerpany.
Proszę mieć to na uwadze.

Mężczyzna skinął głową i pospieszył za nią w głąb mieszkania. Mijali różne pomieszczenia urządzone starymi, solidnymi meblami w ciemnej

barwie. Co ciekawe, te mieszczańskie sprzęty nie dodawały mieszkaniu przytulności, wręcz przeciwnie, przyczajona obecność wielkich brył
drewna i ciężkich aksamitnych obić potęgowała tylko nieprzyjemne wrażenie. Tak, to miejsce było nieprzyjazne i kryło jakąś tajemnicę zwiastującą
rychłą katastrofę.

Nieznajomy ponownie się wzdrygnął, jakby poczuł na plecach powiew zimowego wiatru. Kobieta zamknęła za nim drzwi ostatniego pokoju.

Znalazł się w olbrzymim pomieszczeniu o jednym półokrągłym boku, gdzie pod ogromnym, sięgającym podłogi oknem, z którego sączył się do
pokoju jedynie jesienny zmrok, siedział starszy mężczyzna z nogami przykrytymi pledem.

— Witam, panie Nieznalski — powiedział drżącym głosem gospodarz. Przybysz spojrzał na niego ze zdziwieniem. Orwat liczył sobie nieco

ponad pięćdziesiąt lat, głos gasnącego staruszka nie pasował więc do osoby tak doskonale znanej ze zdjęcia opublikowanego niedawno
w gazetach; stało się tak przy okazji słynnej wizji psychometrycznej, która pozwoliła na odnalezienie ważnych dokumentów rządowych.

— Dobry wieczór — odpowiedział ostrożnie nieznajomy, przyglądając się jasnowidzowi. Orwat miał zmęczoną twarz człowieka, który wiele

wycierpiał. W tym wymizerowanym, naznaczonym chorobą lub długotrwałym osłabieniem obliczu uwagę zwracały oczy: błyszczące, żywe i czujnie
utkwione w gościu.

— Co pana do mnie sprowadza? Pisze mi tutaj premier Prystor, że jest pan jego dobrym znajomym i prosi o udzielenie panu wszelkiej

pomocy…

— Tak —‌ skinął głową przybysz. — Znamy się bardzo dobrze z loży… — W tym momencie ułożył w charakterystycznym geście dłoń na piersi.
— Rozumiem, ale „deszcz pada” — odpowiedział szybko Orwat, wskazując służącą, która bezszelestnie wsunęła się do pokoju z herbatą.

Nieznalski uśmiechnął się lekko, słysząc to przestarzałe hasło masonów, oznaczające, że w pobliżu jest profan, więc nie należy roztrząsać
drażliwych kwestii.

Chwilę patrzyli w milczeniu na pokojówkę, która starannie ustawiła na stoliku filiżanki i nalała herbatę. Orwat skinął jej głową, a dziewczyna

wycofała się równie cicho, jak wcześniej pojawiła.

— Nie‍ odpowiedział mi pan na pytanie o cel wizyty.
Nieznalski‌ poruszył się nieznacznie w fotelu, na którym usiadł.
— To delikatna‌ i trudna sprawa — rzekł ostrożnie.
Orwat‍ skrzywił się.
— Każda‌ z moich spraw jest taka.
— Ale nie tak jak ta — nieoczekiwanie przerwał mu przybysz, a jasnowidz spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie był przyzwyczajony, by

ktokolwiek odzywał się do niego w podobny sposób. Nawykł do bojaźliwego szacunku i dyskretnej obawy, którą otaczano jego osobę. Był sławny

background image

i prawie nigdy się nie mylił. Wśród polskich jasnowidzów praktycznie nie miał sobie równych, w Europie przewyższał go zaś chyba tylko jeden Rolf
Lessing. Brał wyłącznie najtrudniejsze sprawy i naprawdę niełatwo było do niego trafić czy zainteresować go swoim problemem. Polecenie byłego
premiera, kogoś z wysokiej arystokracji czy finansjery, tak, to otwierało drzwi, ale cóż… Impertynencja nie gwarantowała sukcesu, wręcz
przeciwnie, budziła niechęć do klienta.

Nieznalski‌ jakby odczytał tę myśl i zrozumiał, że powodzenie jego misji wisi na włosku, bo odezwał się bardzo ugodowo:
— Proszę mi wybaczyć, zagalopowałem się. Jestem po prostu zmęczony i nieco wytrącony z równowagi. Chciałem tylko powiedzieć, że

sprawa, z którą do pana przyszedłem, jest nietypowa. Tak bardzo niezwykła, że mam powody sądzić, że nigdy nie spotkał się pan z podobną.

— Zadziwia‍ mnie pan — odparł cicho Orwat, obracając w dłoni filiżankę z herbatą. — Doprawdy budzi pan moje zainteresowanie.
— Chciałem‌ pana prosić o coś, czego zazwyczaj pan nie robi: o wykonanie auroskopii, a ściślej, przewidzenie daty mojej śmierci.
Ręka‌ Orwata zadrżała, gdy odstawiał filiżankę na stolik.
— Pan‍ wie, że nie wykonuję tego typu zleceń już od bardzo dawna.
— Tak, wiem — powiedział przybysz. — Proszę mi wierzyć, znam doskonale pańską karierę i dokonania. Nie zwracałbym się do pana z tą

prośbą, gdybym nie był przekonany, jak jest ważna, również dla pana.

— Dla‌ mnie? — zdziwił się jasnowidz. — Nie rozumiem!
Nieznalski wpatrywał się w niego nieodgadnionym wzrokiem. Z twarzą częściowo ukrytą poza zasięgiem światła lampy przypominał

drapieżnego ptaka. Półmrok wyostrzał rysy, sprawiał, że jego oblicze niepokoiło.

— Auroskopia… — powiedział z wysiłkiem Orwat. — Odczytywanie przyszłości, stanu zdrowia z aury osoby pytającej. W skrajnych przypadkach

można odkryć w ten sposób okoliczności śmierci czy przewidywaną długość życia. Niebezpieczna i bardzo wyczerpująca sztuka. Od lat tego nie
robiłem, nie chciałem ryzykować…

Nieznalski‍ nic nie mówił, po prostu czekał. Wówczas zdarzyło się coś zupełnie niepojętego.
Jasnowidz niespokojnie poruszył się na fotelu, pled, którym był owinięty, opadł na podłogę i przybysz zobaczył bezwładne, skręcone

w nienaturalnej pozie nogi swego gospodarza. Ręce Orwata zaczęły drżeć, czego nie mógł powstrzymać. Głowa opadła mu do przodu, uderzając
w stolik, który przewrócił się z brzękiem tłuczonej porcelany. Jasnowidz upadł na podłogę i dostał ataku drgawek. Głowa podskakiwała mu
bezwolnie, a dłonie bezskutecznie usiłowały złapać oparcie. Nieznalski zerwał się ze swego miejsca i schwycił Orwata za ręce. Odchylił głowę
gospodarza do tyłu i wyprężył się; mogłoby się wydawać, że atak padaczki udzielił się także jemu. Na twarzy przybysza odmalował się dziwny
grymas, rysy mu stężały, a oczy zasnuły się mgłą. To była jednak tylko chwila. Mężczyzna prawie natychmiast odzyskał pełną kontrolę nad sobą
i usiłował uspokoić chorego. Drzwi otwarły się z trzaskiem i wpadła przez nie siostra Orwata wraz z przerażoną służącą.

Siostra odepchnęła bezceremonialnie Nieznalskiego i uklękła koło jasnowidza. Służąca szybko podłożyła mu pod głowę poduszkę. Panna

Orwat monotonnym i kojącym głosem zaczęła ze spokojem, o który trudno ją było podejrzewać w tej sytuacji, powtarzać: „Julianie, Julianie,
słyszysz mnie?”. Orwat powoli odzyskiwał świadomość. Siostra trzymała go za ręce, a spazmatyczne konwulsje wstrząsające jego ciałem mijały.
Po chwili leżał już na podłodze, nieruchomy, blady i wpatrzony niewidzącym wzrokiem w sufit. Jego przezroczysta, pożłobiona zmarszczkami twarz
sprawiała przerażające wrażenie, była jak gipsowa pośmiertna maska: obca, nieruchoma i pozbawiona wyrazu.

— Proszę mi pomóc przenieść go na sofę — powiedziała panna Orwat szorstkim głosem. Nieznalski wykonał jej polecenie. Kobieta troskliwie

okryła chorego pledem i rozkazała służącej pozbierać rozbitą porcelanę. Przybysz stanął w kącie pokoju, jakby usiłując stopić się z ciemnym tłem.
Orwatówna jednak o nim nie zapomniała.

— Pańska wizyta zbytnio się przedłużyła. — W jej głosie pobrzmiewało zdenerwowanie, które Nieznalski doskonale rozumiał. — Julian jest

chory, to poważna sprawa.

— Rozumiem —‍ odpowiedział szybko mężczyzna. — Czy te napady zdarzają się często?
— Nie… Od kilku tygodni nic takiego nie miało miejsca. Myślałam, byłam wręcz pewna, że jego stan się poprawia. A tu naraz to! Już dawno nie

doszło do tak gwałtownego ataku.

Powiedziała to z wyraźną pretensją w głosie i Nieznalski był przekonany, że to jego obwinia o wywołanie napadu u chorego. Zapewne

podejrzewa, że czymś go zdenerwował, być może przestraszył…

Przybysz‍ nic nie powiedział, bo siostra jasnowidza miała rację — to on był sprawcą niespodziewanego ataku konwulsji.
— Żegnam pana! — powiedziała z naciskiem i Nieznalski ruszył posłusznie do drzwi. Z sofy dało się słyszeć cichy, momentami niewyraźny

szept Orwata:

— Teresko,‌ nie gniewaj się, już mi lepiej. Poproś pana, żeby usiadł.
Teresa Orwat obrzuciła przybysza niełaskawym wzrokiem, ale najwyraźniej wola jej brata była w tym domu święta. Zacisnęła więc wąskie usta

w bladą kreskę, wyprostowała pogardliwie ramiona i nie wypowiadając ani słowa, wyszła z pokoju. Nie trzasnęła jednak drzwiami, zamknęła je
delikatnie, w sposób wprost bezgłośny.

— Niech pan do mnie podejdzie… kolego… — odezwał się znowu z wysiłkiem chory, a Nieznalski opuścił swoje bezpieczne schronienie

w mrocznym kącie pokoju i zbliżył się do niego z pewnym wahaniem.

— Bo jest pan moim kolegą, prawda? — kontynuował jasnowidz, gdy mężczyzna przysunął fotel o aksamitnych obiciach w pobliże sofy.
Nieznalski skinął głową.
— Dzieliłem z panem częściowo tę wizję. Sam od kilku tygodni mam podobne. Widzę w nich pana — powiedział, ostrożnie dobierając słowa.
Orwat spojrzał na niego wzrokiem pełnym niepokoju.
— Ma pan wizję mojej śmierci?
Nieznalski zaprzeczył.
— Nie mogę tego jednoznacznie zinterpretować. Widzę szereg obrazów, które nie układają mi się w logiczny ciąg. Czarne mury, popiół, śnieg,

zgliszcza…

Orwat powstrzymał go ruchem dłoni.
— Pan wie, że wyznaczyłem swoją datę śmierci?
Nieznalski spojrzał na niego i skinął głową.
— Słyszałem, że trzyma pan horoskop pod kluczem, w bankowym sejfie.
Orwat wybuchnął śmiechem, który po chwili przerodził się w straszliwy, duszący kaszel.
— O tak! Pod kluczem, bo to świadectwo dla niedowiarków. Sam doskonale wiem, że zostało mi jeszcze siedem lat, niecałe siedem.

Podobnie jak panu.

Nieznalski odchylił się na fotelu i wpatrzył w jasnowidza szeroko otwartymi oczyma.
— To było w pańskiej wizji?
— Tak. Wiem, że nasze losy połączą się, ale jeszcze nie teraz. Nie umrzemy razem, choć stanie się to w tym samym czasie. Nadciąga

katastrofa, pan to wie…

— Wiem — odpowiedział tamten. — I jeszcze to jedno: zimowe przesilenie. Ale nie rozumiem…
— Śnieg, Słońce Niezwyciężone, Sol Invictus — wyszeptał Orwat, osuwając się na poduszkę. — Niech pan już idzie, panie Nieznalski. Dobre

nazwisko pan sobie wybrał. Ja zresztą nie chcę znać prawdziwego.

— Zna je pan — powiedział mężczyzna i uścisnąwszy lekko dłoń gospodarza, wyszedł z pokoju.
Ani Teresa Orwat, podsłuchująca w sąsiednim, oddzielonym dwojgiem drzwi pomieszczeniu, ani dyżurująca w kuchni służąca nie słyszały, jak

opuścił dom. Kucharka jeszcze po wielu latach, czyniąc znak krzyża, opowiadała, że ten człowiek o niepokojącej ptasiej twarzy przyczaił się jak

background image

opuścił dom. Kucharka jeszcze po wielu latach, czyniąc znak krzyża, opowiadała, że ten człowiek o niepokojącej ptasiej twarzy przyczaił się jak
kruk na framudze okna i odleciał w ciemną, nieodgadnioną noc.

Rozdział pierwszy. Wołanie

Pierwsza zima okupacji była bardzo surowa. Temperatura spadała nawet do –30°C, a na ulicach Krakowa zalegały zaspy śniegu, których nie

sposób było uprzątnąć. Brakowało wszystkiego: jedzenia, opału, prądu i ciepłej odzieży. Tramwaje jeździły rzadko, a większość ulic z powodu
oszczędności wieczorami pogrążona była w ciemnościach. Zamilkł hejnał i kościelne dzwony, w ich miejsce pojawił się napastliwy głos miejskich
megafonów zwanych szczekaczkami, które zainstalowano na Rynku i Placu Szczepańskim.

Wojna wybuchła nagle i miała się szybko skończyć, ale nadzieje te okazały się płonne. 6 września o świcie do miasta wkroczyły wojska

niemieckie. Był to poranek po wyjątkowo chłodnej jesiennej nocy, a na ulicach panowała zupełna cisza, bo armia polska wycofała się, nie chcąc
narażać Krakowa na bombardowanie. Mieszkańcy od kilku dni żyli już w wielkim strachu i niepewności, sypiano w ubraniach i nieustannie
wyglądano nalotów, zwłaszcza że jeden z nich, mający miejsce w pierwszych dniach września, zburzył i zapalił kilka kamienic w centrum. Bomba
wybuchła też na skrzyżowaniu pod Dworcem Głównym, a prawie doszczętnie zniszczony dom na rogu Pędzichowa i Szlaku przez kilka dni
przychodzili oglądać ciekawscy.

Niemcy weszli od strony Podgórza i spotkali się z prezydentem Klimeckim na moście. Dziwnie to wyglądało, gdy ten niemłody już w końcu,

łysiejący człowiek w czarnym tużurku wysiadł z samochodu tuż przed ostrzeliwującą miasto jednostką, by wyjaśnić, że wojsko polskie już dawno
opuściło Kraków, więc można zaprzestać ataku.

Parę dni później wróciły ciepłe, a nawet prawie upalne jesienne dni, ale nic nie miało już być takie jak dawniej. I jak powiedział jeden

z kronikarzy tamtego okresu — najtragiczniejszą chwilą dnia stało się przebudzenie, gdy okazywało się, że senny koszmar jest rzeczywistością.

Artur Załuski, prywatny detektyw, cieszył się, że rok wcześniej sprzedał położone w okolicach Parku Krakowskiego luksusowe mieszkanie po

ojcu, cenionym krakowskim adwokacie, i przeniósł się do garsoniery przy Alejach, na ostatnim, piątym piętrze budynku tuż przy Wiśle. Jako cynik
i człowiek kierujący się w życiu bezwzględnym pragmatyzmem wiedział jedno — apartament przy Szymanowskiego szybko stałby się łupem
wojennym, a on sam straciłby wszystko. Gratulował sobie zdolności przewidywania, zwłaszcza że udało mu się przy okazji ocalić kolekcję grafik
Alfonsa Muchy.

Kilka lat wcześniej skończył prawo w Wiedniu, ale nie poszedł w ślady swego ojca. Zawód adwokata wydawał mu się nudny jak flaki z olejem.

Poza tym nie umiał dobrze kłamać. A w zasadzie kłamał wyśmienicie, ale nie zamierzał tego robić dla innych.

Rodzina Załuskich była tak bogata i wpływowa, że właściwie jej wyrodny syn nie musiałby w ogóle pracować, ale Artura pociągała przygoda.

Wystarał się o licencję prywatnego detektywa i szybko zdobył mocną pozycję w swoim fachu.

Kryzys lat trzydziestych to nie był czas koniunktury dla detektywów. Przestępstwa stały się trywialne w swej brutalności — ludzie zabijali dla

wełnianego płaszcza czy kilku złotych. Artur ubolewał wręcz, że najgłośniejszą sprawą tych czasów było zabójstwo córki inżyniera Zaręby, za które
odpowiedziała guwernantka Rita Gorgonowa. Załuski interesował się ustaleniami procesu i nie mógł się nadziwić histerycznej nieudolności
organów śledczych, zwłaszcza ich niedbałości w zabezpieczaniu śladów. Miał wrażenie, że gdyby dopuszczono go do materiałów dowodowych,
wyjaśniłby sprawę raz dwa, bo pewne jej aspekty nie dawały mu spokoju.

Sam wyspecjalizował się w oszustwach ubezpieczeniowych. Niektórzy hochsztaplerzy wykazywali się godną podziwu finezją. Jako detektyw

wynajęty przez Lloyda-Maddoxa Załuski zaangażował się w sprawę sfingowanej kradzieży wysoko ubezpieczonych brylantów hrabiny de S.,
w istocie awanturnicy i szachrajki. Rozwiązanie tej sprawy przyniosło mu nie tylko okrągłą sumkę od ubezpieczyciela, ale zasłużoną sławę
doskonałego śledczego.

Artur miał bowiem swoją metodę rozumowania opartą na drobiazgowym badaniu miejsca przestępstwa. Już dawno temu zauważył, że policja

nie przykłada się zbytnio do oględzin areny zdarzeń. Jej celem jest schwytanie przestępcy, najlepiej na gorącym uczynku, zakucie go w kajdany
i jak najszybsze przekazanie pod skrzydła świętego Michała lub do Montelupy1.

On pracował zupełnie inaczej. Badał okoliczności przestępstwa bardzo dokładnie, z uporczywą pedanterią. Pokój fałszywej hrabiny de S.

w Hotelu Francuskim był dla niego sceną, na której zakończono przedstawienie. Od jego umiejętności zależało odkrycie, jaką sztukę tutaj
wystawiono. Spędził w tym niewielkim lokum wiele godzin. Przeszukał wszystkie sprzęty, zbadał walizki, zauważając w nich sprytnie umieszczone
drugie dna, zastanawiał się nad zmianą temperatury w pokoju, która ostatecznie naprowadziła go na wyjaśnienie zagadki. Była późna wiosna,
w hotelu już nie działało ogrzewanie, a w numerze hrabiny panował niemiłosierny zaduch. Choć stan kominka na to nie wskazywał, w pokoju
najwyraźniej napalono. Popiół starannie uprzątnięto, by nie wydało się, że to właśnie tam hrabina spaliła swe futra, rzekomo skradzione wraz
z biżuterią z jej sakwojaży. Brylantów zresztą wcale nie odnaleziono, a Artur miał powody, by przypuszczać, że istniały wyłącznie w wykazie
przedmiotów ubezpieczonych dosyć nieroztropnie przez Lloyda.

Załuski uwielbiał takie zagadki, które traktował jak zadania matematyczne, logiczne łamigłówki. Podpisał stałą umowę z kilkoma towarzystwami

asekuracyjnymi i jeździł po całym kraju demaskować oszustów.

Wiodło mu się znakomicie i nie musiał się martwić o fundusze. Co prawda, jego rodzina załamywała ręce nad tą niegodną syna profesora

karierą, ale nie dbał o to. Zresztą ojciec zmarł w drugiej połowie lat trzydziestych, a matka wyjechała wraz z drugim mężem, dyplomatą, do Anglii.
Był wolny i mógł żyć tak, jak chciał.

Wybuch wojny pozbawił go zajęcia. Władze niemieckie szybko zamroziły lokaty Polaków w bankach, pozwalając tylko na niewielkie

comiesięczne wypłaty. Wymiana pieniędzy także uszczupliła jego oszczędności. Jeszcze miał pewną sumkę, którą uzyskał ze sprzedaży biblioteki
ojca, ale powoli zaczynał obawiać się o swój byt. Obecne władze nie lubiły pasożytnictwa: już w pierwszych dniach okupacji nakazały wszystkim
urzędnikom powrót do pracy i podjęcie normalnych obowiązków, zresztą za dużo mniejsze wynagrodzenie. Artur nie miał stałej posady i jako
osobie nigdzie niezatrudnionej groziła mu wywózka. Władze Generalnego Gubernatorstwa, które proklamowano w Krakowie w połowie
października, opróżniały intensywnie miasto, by zrobić miejsce dla swoich licznych urzędników.

Mógł się zatrudnić w jakimś biurze, ale nie wyobrażał sobie, że będzie przez kilka długich, ciągnących się jak wojenna noc godzin przepisywać

papiery. Władze niemieckie zresztą co chwila wydłużały czas urzędowania tych w końcu zupełnie nieistotnych biur i teraz pracowano już prawie
dziesięć godzin, z południową przerwą na obiad.

Jeden z jego kolegów zaproponował mu posadę w gazecie. „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, duma Krakowa, został zlikwidowany, a w jego

miejsce powstała gadzinówka, okupacyjne pismo „Goniec Krakowski”, zwany zresztą przez mieszkańców miasta dowcipnie „Podogońcem”. Ta
licząca początkowo tylko kilka stron szmata przejęła wkrótce najpoczytniejszy dodatek dawnego IKC, czyli „Tajnego Detektywa”. Cóż to była przed
wojną za gazeta! Publiczność zabijała się o nią! Drukowano tam powieści sensacyjne w odcinkach oraz sprawozdania sądowe z prawdziwych
spraw.

Teraz też dodatek do „Gońca” miał prezentować podobne kryminalne historie.
Dawny znajomy Artura, Edward Janowski, reporter, który niegdyś relacjonował kilka ubezpieczeniowych dochodzeń Załuskiego, w tym słynną

sprawę brylantów fałszywej hrabiny de S., wdrapał się z wielkim trudem na jego poddasze, by zaproponować mu nowe zajęcie. Miałby pisać
opowieści detektywistyczne dla „Gońca”.

— Ludzie są spragnieni takich historyjek — mówił Janowski, wycierając zroszone potem czoło kraciastą chustką. — Dla ciebie to betka,

a będziesz miał stałe zatrudnienie. No i nieźle płacą!

Artur spojrzał na kolegę jak na rozdeptanego robaka.
— Rozumiem, rozumiem — powiedział tamten, rozkładając ręce w wyrazie bezradności. — Nie chcesz pracować dla takiej prasy. Masz prawo,

oczywiście. Ale myślałem, że jesteś mądrzejszy. Tu chodzi o przetrwanie, Artur. Ta wojna szybko się nie skończy, a w każdym razie my jej nie
wygramy. Trzeba jakoś się w tym odnaleźć, dopasować. Zresztą możesz pisać pod pseudonimem.

background image

— Wiesz, Edward — powiedział detektyw powoli — z pseudonimami to akurat tak jest, że zawsze znajdzie się jakaś menda, która wyniucha,

kto się kryje pod wymyślonym nazwiskiem. Powiedzmy więc, że nie przystanę na twą hojną propozycję, bo nie odpowiada mi poziom tej gazety.

Janowski mruknął coś pod nosem o głupocie Artura i obrażony opuścił progi jego mieszkania.
Załuski czytywał „Gońca”, jak zresztą prawie wszyscy. Była to przygnębiająca lektura pełna propagandowych półprawd i jawnych kłamstw. Jak

na detektywa przystało, interesował go przede wszystkim dział ogłoszeń drobnych. Ludzie handlowali wszystkim, czym się dało, a w szczególności
patefonami i sztucznymi zębami, które skupowali dentyści. Dział ogłoszeń był też smutnym świadectwem wojennej tułaczki mieszkańców
Krakowa, szukających na łamach gazety swoich rozproszonych krewnych i bliskich.

Artur zastanawiał się nawet, czy nie zareklamować tu swych umiejętności detektywistycznych. Po namyśle jednak zrezygnował. Od osób

zaginionych mamy już jasnowidza, Juliana Orwata, pomyślał z humorem i postanowił nie zamieszczać swego anonsu pomiędzy patefonami
a zębami.

W tym mniej więcej czasie Załuski odkrył pewną specyficzną cechę swego charakteru, która mogła na niego sprowadzić całkiem realne

niebezpieczeństwo. Zrozumiał bowiem, że wcale się nie boi. Nie odczuwał strachu przed Niemcami, Gestapo, Granatową Policją — zupełnie
jakby ktoś usunął mu ośrodek lęku. Uświadomił to sobie podczas jednej z łapanek; dostał się w nią, nieroztropnie zapuszczając się w okolice ulicy
Bernardyńskiej położonej w bezpośredniej bliskości Wawelu, a więc siedziby Generalnego Gubernatora, Hansa Franka.

Wracał wówczas od Abrahama Kravitzera, antykwariusza z ulicy Krakowskiej, z którym uciął sobie małą pogawędkę na temat rzadkich druków.

Artur już dawno sprzedał mu prawniczy księgozbiór po ojcu i nigdy nie żałował tej decyzji. Książki nie były mu potrzebne, Kravitzer zaś dał mu
uczciwą cenę. Teraz staruszek miał inne zmartwienie — Niemcy przejmowali żydowskie sklepy i zakłady, wyrzucając z nich właścicieli. Dużo
mówiło się też o planach zorganizowania specjalnej dzielnicy na Podgórzu, do której przesiedlono by starozakonnych. Artur wiedział, że jest to
możliwe. Nie miał złudzeń, znał dobrze Niemców, którzy systematycznie oczyszczali Kraków zarówno z Polaków, jak i Żydów.

Stary, przygnębiony sytuacją, w jakiej pod rządami Franka znaleźli się jego rodacy, chętnie oderwał się od niewesołych myśli i zaczął

opowiadać detektywowi o bibliofilskich rarytasach, które wraz z masowymi przesiedleniami i ucieczkami trafiły na rynek. Były wśród nich
prawdziwe białe kruki, które Kravitzer widział po raz pierwszy w życiu, zdumiony, że takie książki w ogóle są w Krakowie.

— Nie ma pan pojęcia, jakie pozycje potrafią wypłynąć — gorączkował się antykwariusz. — Niejedna biblioteka, w tym Jagiellonka, może sobie

o nich co najwyżej pomarzyć.

Artur słuchał go nieuważnie i tylko przez grzeczność. Uważał, że robi dobry uczynek, pozwalając się staremu wygadać i zapomnieć o smutnej

rzeczywistości.

— Panie Abrahamie — powiedział zmęczonym głosem — książka człowieka nie nakarmi i nie ocali, bez względu na to, co by o tym mówili

filozofowie. Gdy się nie ma wyboru, oddaje się diament za paszport czy choćby mocną wizę.

Antykwariusz pokiwał głową na znak zgody i chwilę w milczeniu obracał w dłoniach szklankę z jakimś gorącym naparem z ziół, który zastępował

mu herbatę. Potem uniósł brwi i spojrzał na Artura z uśmiechem.

— I tu sam pan sobie przeczy, panie Załuski! Mówi pan, że filozofowie nie mieli racji, bo książka nie może nikogo ocalić. A jednak chyba może,

skoro da się ją wymienić na paszport czy wizę.

Artur uśmiechnął się, a Kravitzer ciągnął dalej:
— Od początku wojny widziałem już takie cuda, o jakich mi się nigdy nie śniło.

Anatomia

Caspara Bartholina… Także inne foliały, o których

w Polsce nikt nie słyszał, a i w Europie zachowało się tylko kilkaset sztuk. Niezwykłe, niesamowite — szeptał do siebie coraz ciszej. — A wie
pan? — ożywił się niespodziewanie. — Ostatnio dostałem do wyceny coś takiego. Pierwsze wydanie Szekspira! Kto to kupi? Kto teraz ma na to
pieniądze? — emocjonował się antykwariusz, a Artur patrzył na niego ze smutkiem i przykrością. Miał wrażenie, że staruszek już trochę traci
rozeznanie w rzeczywistości.

Załuski wyszedł od niego zmęczony i nieco zdenerwowany tym gadaniem o rzadkich książkach. Miał wrażenie, że Kravitzer zupełnie się poddał.

Mimo iż bał się, co przyniesie mu los, nie próbował zmienić swej sytuacji. Artur kilkakrotnie doradzał mu ucieczkę, oferując pomoc, ale stary tylko
uśmiechał się smutno i przecząco kręcił głową. Miał swój sklep, swoje zbiory i zamierzał zostać przy nich do końca.

— Do końca, panie Arturze, i dobrze pan wie, co mam na myśli! A na razie chciałbym, żebyśmy obaj udawali, że wszystko jest jak dawniej.

Proszę to dla mnie zrobić, bo w taki sposób lżej mi żyć i później lżej mi będzie umierać.

Takie rozmowy wprowadzały detektywa w rozdrażnienie, ponieważ nie lubił bezczynności i pełnego rezygnacji pogodzenia się z losem. Nie

rozumiał tego.

Zatopiony w myślach, z przyzwyczajenia skierował się ku Wiśle i zanim zdążył się zorientować, znalazł się na początku Bernardyńskiej. Od razu

zrozumiał też, że na ulicy coś się dzieje. Nim jednak zdołał zareagować, ulicę z obu stron zablokowały niemieckie budy, z których wyskoczyli
wrzeszczący żołnierze z psami.

Później mówiono, że to ruch oporu szykował zamach na Franka lub innego ważnego dostojnika, a snajper ukrywał się na dachu jednego

z domów przy Bernardyńskiej. Jak było naprawdę, tego Artur nigdy się nie dowiedział. Zrozumiał jednak coś zupełnie innego — ani na sekundę
nie zawładnął nim strach, choć przecież od początku oceniał swoje szanse na przeżycie jako marne.

Dwie kolumny żołnierzy zaczęły spychać przechodniów na środek ulicy; ludzie bezskutecznie starali się ukryć w bramach domów, które

w większości przypadków były po prostu zamknięte. Zresztą nawet otwarte nie gwarantowały ocalenia — Niemcy ścigali uciekinierów na
podwórkach i schodach, gdy ci bezskutecznie pukali do zamkniętych drzwi mieszkań. Kilka osób wywleczono z piwnic — to nie była dobra
kryjówka, bo zazwyczaj zamieniała się w pułapkę bez wyjścia.

Załuski błyskawicznie przypomniał sobie topografię tej ulicy. Miał fenomenalną pamięć, a od początku swej praktyki detektywistycznej zajmował

się wyszukiwaniem skrytek oraz bezpiecznych przejść pomiędzy podwórkami i na sąsiednie ulice. Zawsze starał się myśleć i działać jak
przestępca. Teraz, podczas okupacji, znajomość „sklepów rejonowych”, jak nazywał te tajne szlaki, mogła uratować mu życie.

Nie zastanawiając się zbyt długo, błyskawicznie skoczył w bramę przy klasztorze Bernardynów. Była nieco cofnięta, zasłaniał ją wystający front

kamienicy z numerem 3, tworzący naturalny załom muru. Na ulicy panowało zamieszanie, gdy ukrył się w cieniu sąsiedniego budynku i wspiął na
ozdobny gzyms, by jednym susem przeskoczyć klasztorny mur. Nikt go nie zauważył, a pracujący w ogrodzie bracia uczynili tylko znak krzyża,
widząc przebiegającego mężczyznę, który kierował się w stronę ulicy Koletek. Wydostanie się na chodnik również nie nastręczało problemów —
Artur ponownie przeskoczył mur, korzystając z nierówności ściany i plątaniny dzikiego wina bujnie pnącego się po starych, zniszczonych cegłach.
Na Koletek spokojnie otrzepał spodnie i wolnym krokiem odszedł w kierunku miasta. Zdążył jeszcze zobaczyć gestapowskie budy uwożące
w stronę Montelupich schwytane ofiary. Choć nie było widać twarzy aresztowanych — stłoczonych gdzieś wewnątrz samochodu — Załuski mógł
wyobrazić sobie ich strach i przerażenie. Ale tylko wyobrazić, bo on nie doświadczał tego uczucia. Po prostu się nie bał, a w sytuacji zagrożenia
czuł wyłącznie przypływ adrenaliny i radość z ryzyka dającego mu niezwykłą, wręcz fizyczną przyjemność.

Jeszcze kilkakrotnie był w podobnej sytuacji jak ta na Bernardyńskiej i zawsze udawało mu się ujść bez szwanku. Ocalenie zawdzięczał przede

wszystkim zimnej krwi i świetnej znajomości miasta. Zaczął wierzyć, że nic mu nie zagraża, a fakt, że nigdy się nie boi, poczytywał za wyjątkowy
dar od losu.

Gdybym odczuwał lęk, myślał wielokrotnie, byłbym po prostu słaby. Strach odbiera możliwość działania, paraliżuje, prowadzi wyłącznie do

rozpaczy. W dodatku uzależnia jak narkotyk. Ten kto się boi, nie jest w pełni człowiekiem.

Tymczasem wciąż szukał pracy, bo powoli bieda zaczęła mu zaglądać w oczy. To zadziwiające, jak podczas wojny błyskawicznie tracą wartość

pieniądze, a koszty życia rosną. Po niedługim czasie praktycznie nie można było w Krakowie dostać mięsa ani żadnego tłuszczu, chleb był na
kartki, a cukier w ogóle przestał się pojawiać. Niebotyczną karierę zaczęły robić wszelkiego rodzaju erzace: zamiast cukru — sacharyna, zamiast

background image

smalcu — olej. Takiej biedy Załuski nie zaznał od czasów studiów, gdy w Wiedniu puszczał pieniądze przeznaczone na utrzymanie na zabawę
i wyścigi konne. Coraz bardziej potrzebował stałego zajęcia przynoszącego dochód, ale propozycje, które otrzymywał, były raczej trudne do
zaakceptowania.

Najdziwniejszą z nich była oferta wstąpienia do policji śledczej. Złożył mu ją inny kolega, dawny śledczy kryminalny, który ze względu na swoje

niemieckie korzenie po wybuchu wojny znalazł się w Kripo.

Zaprosił Artura na piwo do Bisanza i zaoferował posadę. Gdy Załuski wyraził ogromne zdumienie tą propozycją, kolega odparł, że z racji

wiedeńskich studiów i austriackiego pochodzenia po babce miałby wielką szansę zostać volksdeutschem, co znacznie ułatwiłoby mu życie.

— Twoja matka była, zdaje się, z domu Horn? — zapytał policjant, Janek Boehme, z którym Artur chodził do szkoły powszechnej.
— Moja matka jest Polką, podobnie jak była nią moja babka — powiedział mocno zdenerwowany Załuski i wyciągnął z kieszeni monetę, by

zapłacić za piwo i natychmiast opuścić lokal. — A mój kuzyn Ignacy Horn walczył w Hiszpanii i to nie po stronie faszystów.

Policjant obejrzał się strachliwie za siebie i uciszył go ruchem dłoni.
— Przestań! Nawet nie wspominaj o Ignacym, bo cię mogą za to zamknąć!
— Wątpię, czy żyje — powiedział Artur, patrząc na Janka niechętnie. — Nie mieliśmy od niego wiadomości od 1938 roku, kiedy trafił do obozu

w Miranda de Ebro.

— Sam więc widzisz — policjant przerwał mu nerwowo. — Nie ma się co chwalić znajomością z Hornem…
— Sam więc widzisz — kpiąco powtórzył Artur — że bardzo trudno mi się będzie podać za Niemca… którym nie jestem, mimo twych

szlachetnych sugestii, ponieważ moja

grossmutter

była tylko Austriaczką. Choć oczywiście nie mam się czego wstydzić, bo w końcu nasz dzielny

führer także urodził się w tym nudnym kraju walca i czekoladowego torcika.

Janek, a właściwie teraz już Hans Boehme zmełł w ustach przekleństwo i wyszedł z lokalu, zostawiając Artura przy stoliku. Załuskiemu nie było

wcale do śmiechu. Miał wrażenie, że jego sytuacja z każdym dniem się pogarsza.

Wypłacił z banku wszystko, co się dało, i sprzedał niepotrzebne rzeczy. Październik był chłodny, ale w listopadzie przyszła już ostra zima

z zawiejami śnieżnymi. Miał na tyle rozsądku, żeby nie wyprzedawać garderoby i ciepłych płaszczy, choć akurat one cieszyły się na rynku wielkim
powodzeniem. Malutkie mieszkanie postanowił ogrzewać piecykiem zwanym „kozą”, zaopatrzył się zatem w większą ilość opału, co okazało się
znakomitą inwestycją. Zamierzał jak najmniej wychodzić z domu i pokazywać się na mieście.

Obecność Niemców działała na niego przygnębiająco i odbierała mu ochotę do spacerów. Na Rynku Głównym zainstalowano co półtora metra

wysokie maszty flagowe, na których łopotały wielkie chorągwie ze swastyką. Taka sama ogromna szmata zwieszała się z Wawelu będącego
rezydencją Generalnego Gubernatora Hansa Franka. Artur musiał ją oglądać, ilekroć tylko spojrzał przez okno. Nauczył się później ignorować ten
nazistowski symbol, udając, że go nie zauważa. Rynek przemianowano na Alte Market, Wawel zaś na Burg. Po mieście krążyły plotki, że Niemcy
zdarli z Kaplicy Zygmuntowskiej pozłotę wartą kilkadziesiąt milionów złotych. Tych pogłosek nie dało się sprawdzić, bo Polacy nie mieli wstępu na
Wawel, podobnie jak nie wolno im było wchodzić do Lasku Wolskiego, gdzie stacjonowało wojsko, czy spacerować w okolicach Błoń,
zamienionych na wielki poligon.

Z każdym dniem hitlerowcy panoszyli się w Krakowie coraz bardziej.
Z Niemiec przyjechał specjalny minister, który zajął się rabowaniem dzieł sztuki. Wywieziono ołtarz Wita Stwosza do Berlina, ze ścian Muzeum

Narodowego zdjęto najcenniejsze obrazy. Szef oddziału sztuki przy Generalnym Gubernatorstwie, niejaki Kajetan Mühlmann, działał niezwykle
szybko i skutecznie. Trudno się zresztą dziwić — to w końcu on złupił w 1938 roku w Wiedniu kolekcje Oskara Bondy i rodziny Ephrussi. Artur
podejrzewał, że miał w muzeach swoich konfidentów, którzy udostępniali mu katalogi zbiorów.

Tym razem Załuski się mylił; Mühlmann miał przede wszystkim Agnes Petzoldt. O tej niemieckiej baronównie wykształconej na berlińskim

uniwersytecie i w wiedeńskiej akademii sztuki krążyły wręcz fantastyczne opowieści. Była ulubienicą Hitlera i jego doradczynią w sprawie cennych
obiektów. Mówiono, że to na specjalne polecenie führera jeździ po Europie i wyszukuje rzadkie i najbardziej wartościowe dzieła. Gubernator
Frank nie lubił jej, ale miał na tyle oleju w głowie, żeby się z tym nie afiszować. Podobnie nie znosił jej komendant miasta Otto von Wächter, który
zajął rodową siedzibę Potockich, czyli Pałac Pod Baranami i na własną rękę zaczął ściągać tam ukradzione z muzeów sprzęty i obrazy. Plotka
głosiła, że Agnes Petzoldt wkroczyła kiedyś do Pałacu bez zapowiedzi i uprzedzenia, zrugała żonę Wächtera, wyglądającą jak tłusta niemiecka
gęś, i odebrała komplet secesyjnych mebli.

Gdy urażona pani Wächter, najwyraźniej nie wiedząc, z kim ma do czynienia, zaczęła ciskać się w gniewie i obiecywać rychłą interwencję męża,

a nawet samego gubernatora, Agnes Petzoldt osadziła ją jednym zdaniem, które zdarzało się jej wypowiadać bardzo często:

— Führer się tym interesuje…
Agnes była wyrachowana, przebiegła i atakowała jak żmija; hazard był jej ulubioną rozrywką, więc traktowała te poszukiwania jak sport. Jej

pościg za kolekcją Czartoryskich przeszedł do legendy — baronówna tropiła zbiory wytrwale, aż dopadła je w Sieniawie. Na nic zdały się protesty
właścicieli, że obiekty należą do prywatnej fundacji, a nie do rządu polskiego, na nic interwencje u koronowanych głów Europy, na nic próby
odwołania się do arystokratycznego pochodzenia Agnes Petzoldt. Wywiozła wszystko, co ją interesowało, w tym niezwykły eksponat, nigdy już
później nieodnaleziony: szkatułkę królewską, w której Izabela Czartoryska gromadziła pamiątki po polskich władcach. Trzy obrazy — Rafaela,
Rembrandta i

Damę z łasiczką

— szybko wysłała do Berlina, skąd jeszcze prędzej wróciły jako dar Hitlera dla Hansa Franka. Najwyraźniej

wodzowi nie zależało na nich w najmniejszym stopniu.

O baronównie można było usłyszeć różne plotki. Mówiono, że specjalnie angażowała polskie służące, by później je bić i dręczyć. Ponoć miała

sadystyczne skłonności, których nawet nie starała się tłumić, a jej pokojówki chodziły posiniaczone i z podrapanymi twarzami. W swoich
apartamentach ukrywała kolekcję damasceńskich noży, którymi uwielbiała kaleczyć swe ofiary. Dziwne zestawienie — niemiecka arystokratka
i utalentowany nożownik jednocześnie. I to bynajmniej nie był jedyny kontrast w osobowości baronówny.

Powszechną uwagę zwracał jej wygląd. Agnes była wysoka, niezwykle zgrabna, miała bladą, pociągłą twarz i ciemne, prawie czarne włosy

obcięte na wysokości karku. Nie nosiła typowej dla niemieckich kobiet fryzury z gładko zaczesanymi włosami po bokach głowy i starannie
ułożonym wałeczkiem z tyłu ani też charakterystycznych dla nazistowskich urzędniczek strojów z długą, prostą spódnicą i prawie męską
marynarką. Baronówna wyglądała jak kobieta przeniesiona z lat dwudziestych, z

variétés

w stylu szwajcarskiego Cabaret Voltaire. Uwagę

przyciągał pewien szczegół jej twarzy — lewe oko miała przysłonięte satynową przepaską. Straciła je podczas zamachu, w którym zginął jej
narzeczony, adiutant Hitlera, Bruno von Kempisch. Mówiono, że był to atak na samego führera, ale on jak zwykle uniknął śmierci — nie wziął
udziału w wystawie, na której eksplodowała bomba. Von Kempisch stracił życie, a jego narzeczona oko. Odłamek uszkodził ponoć oczodół w tak
oszpecający sposób, że Agnes nigdy nie pokazywała się bez opaski. Drugie oko podkreślała natomiast niezwykle starannym ciemnym
makijażem, nadającym jej twarzy pełnego tajemniczości blasku. W tym czasie, rzadko która kobieta przykładała tak dużą wagę do swej aparycji
i stroju, baronówna jednak zawsze wyglądała perfekcyjnie i popisywała się nieskazitelną elegancją. Suknie sprowadzała z Rzeszy, podobnie jak
robione na zamówienie kapelusze, miała też kolekcję futer. Po mieście poruszała się sportowym czerwonym bentleyem, którego jeszcze przed
wojną przywiozła z Anglii, jeździła brawurowo i bardzo ryzykownie.

Mieszkała przy ulicy Retoryka, w kamienicy zbudowanej przez znanego krakowskiego architekta okresu secesji Teodora Talowskiego

i nazwanej przez niego „Ars longa, vita brevis”. Mówiono, że sama wybrała ów dom, właśnie ze względu na tę inskrypcję. Zajmowała tam
siedmiopokojowe mieszkanie, w całości ponoć wypełnione wiedeńską secesją, którą kolekcjonowała.

Artur nigdy jej nie widział i nie bardzo miał ochotę oglądać. Wściekłością napawał go fakt, że ktoś tak fałszywy i pazerny jak ona może panoszyć

się w jego mieście i w jego kraju. Nazistowska buta i zapatrzenie w siebie irytowały go i wpędzały w przygnębienie. Tak przeżył pierwszą zimę
okupacji i część wiosny.

background image

Wiosną 1940 roku oszczędności Artura ostatecznie się wyczerpały. Racje żywnościowe wciąż były maleńkie, a ceny na czarnym rynku szalały.

Kolejki przed sklepami stały się wojenną powszedniością. Okazało się jednak, że mimo wojny w narodzie pojawił się niezwykły pęd do nauki
języków obcych. Jak głosił obiegowy dowcip: „Optymiści uczą się angielskiego, pesymiści niemieckiego, a głupcy francuskiego”. Załuski znał
wszystkie te języki, więc zaczął udzielać prywatnych lekcji.

Ponieważ nie chciał przyjmować nikogo u siebie, korepetycje zmusiły go do wędrówek po mieście, co z kolei narażało go na znienawidzone

widoki żołnierzy Wehrmachtu, niemieckich mundurów, znaczków ze swastykami i nazistowskich flag. Niemcy działali mu na nerwy, burząc jego
klasyczne poczucie estetyki.

Jeden raz widział nawet gubernatora Franka. Szedł wówczas na lekcję i znalazł się w okolicy Brackiej, nazywanej teraz Kassino-Gasse, bo

w zamykającym ją Pałacu Larischa, dawnej siedzibie prezydenta miasta, urządzono dom gry dla Niemców. Nagle od strony Franciszkańskiej
w jakimś zupełnie dzikim tempie wyjechało pięć samochodów tworzących kolumnę otoczoną przez motocykle. Zatrzymali się przy Domu Partii;
żołnierze niezwykle szybko sformowali potrójny szpaler, w którym pojawił się nerwowy, czarnowłosy mężczyzna o zaciętej twarzy. Artur Załuski znał
go jedynie z niezbyt wyraźnych zdjęć w gazecie, ale od razu domyślił się, że ma przed sobą Hansa Franka. Gubernator szybkim krokiem przeszedł
z jezdni do bramy i zniknął za drzwiami. Król Polski, pomyślał z przekąsem Artur.

Pod koniec lata zupełnie nieoczekiwanie znalazł wreszcie satysfakcjonujące źródło zarobków — otworzył biuro pisania podań. Niemiecka

biurokracja całkowicie spełniła pokładane w niej nadzieje — krakowianie musieli wypełniać niezliczone ilości druczków, formularzy i podań, co dla
osób nieznających biegle języka stanowiło nie lada problem. Aby cokolwiek załatwić, trzeba było przedstawić w urzędzie druk. Niemcy uwielbiali
wręcz wszelkie, jak to nazywał Załuski, „poświadczenia do zaświadczenia”, wiedział więc, że pracy mu nie zabraknie.

Artur wystarał się o koncesję, zdobywając ją między innymi dzięki łapówce, czyli obrazowi niezwykle wówczas popularnego Juliusza Kossaka,

i w małym lokalu na parterze kamienicy, w której mieszkał, otworzył biuro. Była to doskonała inwestycja. Administracja niemiecka produkowała
nowe wytyczne i zarządzenia z szybkością przedwojennej Luxtorpedy, a ludzie nie nadążali z uzupełnianiem wszystkich dokumentów.

Artur szybko zauważył, że mnogość wymaganych danych, koniecznych papierów i obowiązkowych wpisów to kolejny sposób, w jaki okupant

starał się inwigilować społeczeństwo. Większość tych informacji była kompletnie nieważna dla załatwianej sprawy, ale na pewno przydatna
Niemcom. Siłą rzeczy Załuski musiał też zaprenumerować „Gońca” jako dziennik, który publikował ogłoszenia urzędowe. Zebrał też pokaźną
biblioteczkę niemieckich aktów prawnych i rozporządzeń Generalnego Gubernatorstwa.

Na co mi przyszło, mówił do siebie. Tak długo uciekałem przed pracą adwokata, by wreszcie stać się marnym gryzipiórkiem prowadzącym

biuro podań. Wiedział jednak, że nie powinien narzekać. Lekcje języków były mało opłacalne i męczyła go codzienna bieganina, a z pisania
podań miał co prawda zerową satysfakcję, ale za to wysokie dochody. Mógł sobie wreszcie pozwolić na lepsze jedzenie, a nawet posiłki
w restauracjach, za którymi bardzo tęsknił w okresie słabej prosperity.

Ludzie przychodzili z najróżniejszymi problemami, w większości byli to przesiedleńcy, którzy chcieli się jakoś zainstalować w Krakowie. Wiele

spraw dotyczyło też kwestii mieszkaniowych. Utworzenie dzielnicy niemieckiej, ciągnącej się od Parku Krakowskiego w kierunku Bronowic
i wokół budynku Akademii Górniczo-Hutniczej, zamienionej na siedzibę rządu Generalnego Gubernatorstwa, spowodowało wysiedlenie setek
osób, które poszukiwały innego lokum. Artur miał wrażenie, że w Krakowie nieustannie trwa jakaś gigantyczna wędrówka ludów — przemieszczali
się zarówno stali mieszkańcy miasta, jak i napływający tu uciekinierzy, zwłaszcza z poznańskiego.

Miał więc ręce pełne roboty. Zimą musiał zatrudnić pomocnika. Abraham Kravitzer polecił mu Antoniego Smołę, młodego chłopaka, który przed

wojną zaczął studiować prawo. Młody człowiek okazał się pracownikiem dobrym i obowiązkowym. Przychodził do biura na długo przed swoim
pryncypałem, a gdy tylko Artur pojawiał się w drzwiach, rzucał się, by przygotować herbatę. Nigdy nie wziął niczego bez pozwolenia i choć widać
było, że mu się nie przelewa, starał się w biurze jeść i pić tylko to, co przyniósł z domu.

Był solidny i małomówny, za co Załuski najbardziej go cenił. Chłopak przyjmował wszystkich interesantów z tą samą chłodną uprzejmością, która

budziła szacunek klientów i jednocześnie nie pozwalała na nadmierne spoufalanie się. Jego fachowość i świetna znajomość języka niemieckiego
także nie pozostawiały nic do życzenia. Smoła urodził się w Zagłębiu Ruhry, gdzie jego ojciec był górnikiem, ale dosyć niechętnie mówił o swojej
rodzinie i przeszłości. Był bardzo skryty i milczący, nigdy się nie skarżył, nie narzekał na swój los, niczemu się nie dziwił, żadna sprawa nie była dla
niego zbyt zawiła czy trudna. Załatwiał wszystko, jakby stopień skomplikowania problemu nie miał dla niego znaczenia. Po zakończeniu godzin
urzędowania starannie sprzątał swoje miejsce pracy i spieszył się do własnych spraw, pozostawiając zamknięcie biura Załuskiemu. Taka była
między nimi niepisana umowa. Artur często zostawał sam w biurze i po wyjściu pomocnika przeglądał papiery, czytał urzędowe dzienniki czy
rozporządzenia.

Czasami, gdy dokuczyła mu samotność, zakładał kapelusz i ruszał na późny obiad do jednej z restauracji. Śmieszyła go obłuda ich właścicieli.

Oficjalnie władze niemieckie walczyły z czarnym rynkiem, nieoficjalnie popierały go. Racje kartkowe dla Polaków były tak małe, że korzystający
wyłącznie z nich byli narażeni na śmierć głodową i stawali się przymusowymi klientami jadłodajni prowadzonych przez Komitet Opiekuńczy.
Czarny rynek istniał zatem i rozwijał się wspaniale między innymi dzięki Niemcom sprzedającym zainteresowanym drogie alkohole i jedwabne
pończochy, by w zamian nabyć produkty żywnościowe, które można było wysłać do Rzeszy. Tak to bowiem było z wojennymi fortunami — ludzie
zdobywali duże pieniądze, których nie było na co wydać. Okupacyjni milionerzy, zwykle wywodzący się spośród handlarzy i szmuglerów, mogli
więc raczyć się najlepszymi trunkami i posiłkami w drogich restauracjach i… niewiele więcej.

Knajpy — w ramach walki z czarnym rynkiem czy też, jak go zwano w Krakowie, „paskiem” — miały oficjalny, zaakceptowany przez władze

cennik, zwykle wywieszony przed lokalem. Wedle tego cennika kotlet kosztował dwa złote, a najlepsze dania pięć. Gdy się jednak wchodziło do
środka, siadało przy stoliku i żądało posiłku w tej cenie, rychło okazywało się, że ostatnia porcja „akurat wyszła” i można zamówić coś innego,
równie świetnego, tylko pięć razy drożej.

Artura, jako się rzekło, śmieszyła ta ekwilibrystyka knajpiarzy. Choć obecnie nie uskarżał się na zarobki, brzydziło go wyrzucanie pieniędzy

w błoto, zwłaszcza w obliczu niewyobrażalnej nędzy, jaka dotykała innych. Załuski nie był wrażliwy i czułostkowy, ale miał poczucie smaku;
korzystanie z uciech życia, gdy inni nie mieli na chleb, uważał zatem za naruszenie zasady

decorum

, zwłaszcza gdy przyzwoity kotlet wieprzowy

kosztował osiemnaście złotych, a pensja urzędnika wynosiła dwieście.

Wiosną 1941 sytuacja ponownie się zmieniła — naziści spełnili swoją zapowiedź i utworzyli getto na Podgórzu, gdzie w ciągu zaledwie dwóch

tygodni przesiedlono ludność pochodzenia żydowskiego. Getto było małe i składało się jedynie z piętnastu wąskich ulic z niewielkimi, zazwyczaj
parterowymi lub piętrowymi domami. Abraham Kravitzer został wysiedlony na ulicę Węgierską, gdzie uruchomił ponownie mały sklep, i zatroskany
Artur, któremu dzięki sowitej łapówce udało się wystarać o przepustkę, odwiedzał go tam od czasu do czasu.

Tak przeszło kilka kolejnych miesięcy; w czerwcu Hitler zaatakował Związek Radziecki i wydawało się, że nic nie jest w stanie powstrzymać go

przed triumfalnym pochodem na wschód. Artur, przygnębiony sytuacją na froncie i troskami codziennego okupacyjnego dnia, prawie nie zauważył,
że wkrótce minęło lato i nadeszła jesień, a z nią widmo kolejnego, trzeciego już roku okupacji i zimy tak mrocznej jak najkoszmarniejszy sen.
Ogarniała go chandra, z którą walczył za pomocą laudanum z zaprzyjaźnionej apteki przy Grodzkiej i nieczęstych wizyt w knajpie. Czasami lubił
wyjść i zagubić się w tłumie. Niczego się nie bał, po prostu czuł obrzydzenie do tej wojny.

Tego jesiennego dnia już, już miał założyć kapelusz i udać się na późny obiad, gdy do drzwi wejściowych ktoś zastukał.
Było tuż po ósmej wieczorem i godziny pracy biura podań dawno się skończyły, a Załuski nie przypominał sobie, by się z kimś umówił

prywatnie. Mimo to odłożył kapelusz i otworzył drzwi.

Stała za nimi bardzo szczupła kobieta w średnim wieku, ubrana starannie i dostatnio w ładny płaszcz. Na głowie nosiła kapelusz, a nie chustkę

czy beret jak inne panie. Załuski odniósł niejasne wrażenie, że skądś ją zna.

— Pan Artur Załuski? — spytała, a on skinął głową. — Prywatny detektyw? — upewniła się jeszcze, a Artur się roześmiał.

background image

— Byłem nim przed wojną, ale teraz zajmuję się pisaniem podań.
Kobieta skrzywiła się.
— Podanie potrafię napisać sobie sama — powiedziała dosyć impertynenckim tonem. — Potrzebuję pańskiej pomocy jako prywatnego

detektywa. Wpuści mnie pan wreszcie?

Załuski przeprosił i odsunąwszy się od drzwi, przepuścił dziwnego gościa. Kobieta rozejrzała się po skromnym wnętrzu biura, wyjęła szpilkę

i zdjęła kapelusz, odsłaniając gładko zaczesane ciemne włosy. Płaszcz tylko rozpięła, przysuwając sobie krzesło nieco bliżej biurka. Zdjęła
eleganckie rękawiczki z delikatnej skórki, odsłaniając ręce o długich, szczupłych palcach ozdobionych złotymi pierścionkami. Zamożna, uznał
Artur, wchodząc w swą dawną profesję detektywa. Zawsze najpierw starał się ocenić klienta, zgadnąć, z czym do niego przychodzi. Ta kobieta
stanowiła dla niego pewną tajemnicę.

Zdecydowanie nie była piękna, ponieważ w szczupłej, trójkątnej twarzy miała coś odpychającego. Dodatkowo efekt psuły głęboko osadzone

oczy, teraz jeszcze mocno podkrążone, jakby ich właścicielka źle sypiała od dłuższego czasu.

— Jestem Teresa Orwat — powiedziała, najwyraźniej zdenerwowana oględzinami, którym ją poddał. — Przychodzę w sprawie mojego brata

Juliana.

— Byłem pewny, że panią znam — powiedział Załuski. — Widziałem panią przed wojną na zdjęciu w gazecie. Z bratem…
Wzruszyła ramionami, jakby to jej zupełnie nie obchodziło.
— Mniejsza z tym — powiedziała. — Chodzi o to, że mój brat zaginął.
— Zaginął? — zdziwił się Artur. Myśl, że słynny jasnowidz szukający osób zaginionych i zmarłych sam zniknął, wydawała się dosyć absurdalna

i nierzeczywista, ale darował sobie uszczypliwą uwagę na ten temat.

Chwilę patrzyła na niego, jakby czekając, czy powie coś niestosownego, ale kiedy nic takiego nie nastąpiło, ciągnęła:
— Brat prowadził ostatnio bardzo trudne i wyczerpujące sprawy. Spotykał się z różnymi ludźmi, czasami, choć niezwykle rzadko, wychodził

z domu na dłużej. Nigdy mi się nie zwierzał, co robi i dokąd chodzi, a ja nie pytałam, bo wiedziałam, że tego nie lubi. Kilka dni temu wyszedł rano
z mieszkania i nie wrócił. Czekałam spokojnie do wieczora, potem do rana, ale zaczęłam się niepokoić, bo nigdy wcześniej coś takiego się nie
zdarzyło…

— Jest wojna — wtrącił się Artur.
Zmierzyła go wyniosłym spojrzeniem.
— Tak, wiem, proszę pana. Dlatego zwlekałam tak długo z zawiadomieniem policji. Gdy to wreszcie zrobiłam, miałam wrażenie, że zupełnie ich

to nie interesuje. Mój brat nie jest byle kim, sam pan to przyzna. Doradzał polskiemu rządowi, ale też wielu znakomitościom zagranicznym, również
Niemcom. A tu jakby się to w ogóle nie liczyło. Poszłam do Rady Opiekuńczej, do hrabiego Ronikera i on obiecał mi zrobić, co w jego mocy, ale
do tej pory nie mam żadnych wieści o Julianie. Wtedy pomyślałam o panu. Czytywałam przed wojną „Tajnego Detektywa”, doszłam do wniosku, że
pan się nadaje najlepiej do tego typu poszukiwań. Chcę odnaleźć brata, bez względu na koszty.

Artur zastanowił się, w jaki sposób ubrać w słowa to, co miał do powiedzenia, aby jej nie urazić.
— Nie bierze pani pod uwagę, że bratu mogło się coś stać? Jest wojna, ludzi zdesperowanych nie brakuje, napady rabunkowe, także

zakończone morderstwem, zdarzają się nader często, a władz niemieckich to nie interesuje, chyba że ofiarą jest Niemiec.

Teresa Orwat stanowczo pokręciła głową.
— Całkowicie to wykluczam! Powiem panu więcej, jestem przekonana, że mój brat żyje!
— A na jakiej podstawie? — zainteresował się detektyw, a ona spojrzała na niego ze złością.
— Proszę pana, zanim zdradzę panu szczegóły, chciałabym wiedzieć, czy podejmie się pan sprawy. Bo w innym wypadku nie chciałabym

odkrywać pewnych sekretów brata.

Załuski zastanowił się. Odwykł już od zawodu detektywa, ale ponowna możliwość poprowadzenia śledztwa była ogromnie kusząca. Z drugiej

strony czuł wstręt do miasta pod okupacją i niemieckich urzędników, których musiałby spotykać. Ale to sprawa zaginięcia Juliana Orwata,
najsłynniejszego jasnowidza — dziwne, że do tej pory nie dotarły do niego żadne plotki na ten temat, widać zdarzenie było jeszcze świeże.

Podjął decyzję.
— Szanowna pani, przyjmę zlecenie, to dla mnie zaszczyt pomóc tak słynnemu człowiekowi i jego rodzinie.
Twarz Teresy Orwat wygładziła się, bo widać takiej odpowiedzi oczekiwała.
— Pyta pan, skąd biorę pewność, że mój brat żyje? Otóż, ale niech to pozostanie między nami, mój brat miał wizję swojej śmierci. Był

przekonany, że umrze w roku 1944,

nota bene

, wojna będzie wtedy jeszcze trwała…

Brednie, doszedł do wniosku Artur, którego dreszcz przeszedł na samą myśl, że mogłaby to być prawda. Już teraz nie było co jeść, więc sytuacji

za kilka lat w ogóle sobie nie wyobrażał.

— Kiedy brat miał tę wizję? — zapytał, a siostra jasnowidza odpowiedziała natychmiast, jakby przygotowana na to pytanie:
— W 1936 roku, ale ja poznałam szczegóły w listopadzie 1937.
— Tak dokładnie to pani pamięta? — zdziwił się Artur, a ona potwierdziła skinieniem głowy.
— Okoliczności związane z tą wizją na zawsze zapadły mi w pamięć, ale w tej chwili nie będziemy o tym rozmawiali. Chcę tylko, żeby pan

wiedział, że wierzę w talent mojego brata i jestem przekonana, iż nie zginął w żadnym ulicznym napadzie. Sądzę, że został uprowadzony.

— Uprowadzony? — zdziwił się Artur. — Przez kogo?
Ona uśmiechnęła się, po raz pierwszy odkąd weszła do biura.
— W tym celu zaangażowałam pana. To pan ma mi odpowiedzieć na to pytanie.
Artur zmierzył ją wzrokiem i z czeluści swej szuflady w biurku wyciągnął duży notes, który niegdyś, w innym życiu, służył mu do opracowywania

wstępnych szkiców spraw.

Otworzył go na wolnej stronicy i posługując się wynalezionym przez siebie szyfrem opartym na kombinacji kodów i znaków stenograficznych

wpisał bieżącą datę i nazwisko klientki.

— Będę potrzebował kilku informacji.
Teresa skinęła głową.
— To zrozumiałe, proszę pytać.
— Powiedziała pani, że brat pracował nad kilkoma zagadnieniami… Chciałbym poznać szczegóły.
Kobieta zawahała się, ale po chwili odpowiedziała:
— Prowadził dwie trudne, jak sam mówił, sprawy. Jedną było poszukiwanie młodej dziewczyny, zlecili mu to zrozpaczeni rodzice. Nie mam

pojęcia, o co dokładnie chodziło, ale Julian podejrzewał, iż dziewczyna nie żyje. Miał widzenie… Widział jej zwłoki w jakimś rowie przy drodze,
przykryte czerwonym płaszczem. Więcej nie wiem — powiedziała bezradnie i nerwowo, zaciskając bezwiednie dłonie. Cała jej wcześniejsza
arogancja znikła, a w jej miejsce pojawiła się rozpacz, a nawet lekka desperacja. Stało się oczywiste, że Teresa Orwat żyje w wielkim napięciu i to
już od dłuższego czasu.

— Rozumiem — uspokoił ją Artur. — A druga sprawa?
— Manuskrypt. Komuś zaginęło cenne dzieło. Jakiś starodruk o dużym formacie. Julian podjął się odszukania zguby. Nie zdradził mi jednak, czy

miał jakąś wizję w tej sprawie. Wie pan, brat był bardzo skuteczny w poszukiwaniach zaginionych dokumentów.

— Tak, słyszałem o tym — odpowiedział Artur. — Czy wie pani, kim byli zleceniodawcy?
Pokręciła przecząco głową.

background image

— Nie mam pojęcia. Miałam tylko wrażenie, że w sprawie tego starodruku przychodził ktoś z Magistratu, jakiś urzędnik lub wojskowy. Co do

dziewczyny natomiast, to wiem, że o udzielenie pomocy jej rodzinie poprosił brata jeden z członków loży.

— Loży? — Artur właściwie nie był tym zdziwiony. Jego ojciec też należał do masonerii, ale samego Artura zupełnie to nie interesowało.
Teresa niechętnie wzruszyła ramionami.
— Proszę pani — Załuski starannie ważył słowa — pani brat zaginął, a ja nie otrzymałem od pani żadnej informacji, od której mógłbym zacząć

dochodzenie. Zaginiona dziewczyna, skradziona książka… Sama pani przyzna, że to za mało.

Panna Orwat otaksowała go spojrzeniem.
— Być może pomyliłam się co do pana — wycedziła przez zaciśnięte zęby. Wstała i zaczęła zakładać rękawiczki. Artur również podniósł się ze

swojego miejsca.

— Najwyraźniej — powiedział swobodnie, patrząc na nią z uwagą. Chwilę mierzyli się wzrokiem, aż Teresa westchnęła i sięgnęła do torebki.

Wydobyła z niej przewiązany sznureczkiem niewielki notes w skórzanych oprawkach. Położyła go na stole i szybkim ruchem zatrzasnęła torbę.

— Dobrze więc, spróbuję panu zaufać, bo chyba nie mam wyboru. To notatnik Juliana. Spisywał w nim różne myśli, luźne uwagi dotyczące

spraw. Nic więcej nie wiem. Oczekuję wiadomości od pana za kilka dni. Nie musi pan do mnie przychodzić. Wystarczy list.

Skinęła mu głową i wyszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Załuski podniósł ze stołu notes i rozwiązał sznurek. Większa część notatnika

była zapisana równym kaligraficznym pismem, praktycznie bez marginesów. Artur przyjrzał się uważnie i nie mógł się nie roześmiać.

Orwat posługiwał się tajnym kodem.

Rozdział drugi. Labirynt

Załuski nie dziwił się jasnowidzowi, że notował swe myśli szyfrem, sam w końcu także to robił. Szybko przysunął lampę i zaczął badać kartkę za

kartką. Zapis tylko na pozór wydawał się łatwy. Artur z doświadczenia wiedział, że tego rodzaju kody powinny być wygodne dla piszącego, czyli
opierać się na jakimś dobrze mu znanym systemie. On korzystał ze stenografii, którą zmodyfikował dla swoich potrzeb, nieznacznie
przekształcając znaki i wprowadzając kilka swoich, niemających zresztą dla tekstu żadnego znaczenia. Ich zadaniem było jedynie wprowadzanie
niepowołanego czytelnika w błąd. Załuski pamiętał, że inni posługują się często martwymi językami, łaciną lub starożytną greką, czy też językiem
esperanto — tak czynił przykładowo jego ojciec, gdy nie chciał, by notatka była zrozumiała dla zbyt wielu osób.

Szyfr Orwata także oparty był na systemie greckich liter, które jednak nie dawały się ułożyć w jakiekolwiek zrozumiałe słowa. Artur pojął, że

kształty były tutaj pretekstem, ukrywając zupełnie inną treść. Przyglądał się zapiskom przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami. Nie, pobieżna
analiza zaprowadziła go donikąd. Sprawa nie była prosta.

Przerzucił jeszcze raz notatki, które zrobił podczas rozmowy z Teresą. Jasnowidz zniknął tydzień wcześniej, policja kryminalna nie wykazała

specjalnego zainteresowania. O ile Artur sobie przypominał, w żadnej z gazet nie było doniesienia o morderstwie.

Orwat nawet w tak niepewnych czasach nie mógł zaginąć całkowicie bez śladu. W grę wchodziło oczywiście aresztowanie, co należało

sprawdzić w pierwszej kolejności, choć zapewne taką wiadomość Teresa uzyskałaby od hrabiego Ronikera. Inną możliwością był wyjazd czy po
prostu ucieczka. Ludzie czasami długo przygotowują się, by zniknąć rodzinie sprzed oczu, o co w czasie wojennej zawieruchy wcale nie jest
trudno. Prawdopodobne było także zabójstwo — morderstwo przypadkowe, rabunkowe lub z zemsty. Jasnowidz mógł wreszcie zostać porwany.

Skoro prowadził dwie sprawy dotyczące dwóch zaginięć, młodej kobiety i cennej książki, tutaj można było upatrywać klucza do rozwiązania

zagadki. Jego zniknięcie mogło wiązać się z jedną z tych spraw. Lub z obiema. Albo też z żadną z nich.

Artur rozsiadł się na krześle i z lubością wyciągnął przed siebie długie nogi. Moment, gdy zaczynał w śledztwie nanizywać koraliki hipotez, lubił

najbardziej. Na tym etapie szarada miała sto rozwiązań, a każde było jeszcze możliwe.

Dobra policyjna szkoła mówiła: wytypuj i sprawdź wszystkie ewentualności, odrzuć niepasujące, a ta, która zostanie, choćby nawet najbardziej

nieprawdopodobna, będzie prowadziła do prawdy.

Naszkicował plan działania na najbliższe dni. Na razie pójdzie ścieżką wydeptaną już przez Teresę — odwiedzi hrabiego Ronikera, szefa Rady

Opiekuńczej, i spotka się z kimś z policji.

Następnego dnia zawiadomił Smołę, że przez pewien czas nie pokaże się raczej w biurze. Pomocnik przyjął to z właściwym sobie spokojem.
— Pracuje pan nad czymś? — zapytał, ale widać było, że gdyby szef nie udzielił mu żadnej odpowiedzi, nie zmartwiłby się tym.
— Tak, mam pewną sprawę…
Smoła popatrzył na niego uważnie, jakby próbował przeniknąć jego zamiary.
— Coś kryminalnego? — spytał wreszcie, a Artur skinął głową.
— Niech pan uważa, mecenasie. — Pomocnik zawsze tak tytułował swego pryncypała, mimo stanowczych protestów samego Załuskiego.

— Radzę się trzymać z daleka od Montelupy i świętego Michała. Ponoć łatwo tam wpaść, a wyjść nieskończenie trudno.

Artur uścisnął mu dłoń z sympatią i powierzając jego opiece biuro oraz klientów, udał się na Krowoderską 5, gdzie mieściła się siedziba Rady

Głównej Opiekuńczej. Była to organizacja, która działała już podczas poprzedniej wojny, wspierając ubogich, sieroty i jeńców wojennych. Teraz
oprócz wydawania posiłków i odzieży potrzebującym, rozdzielania zapomóg i świadczenia pomocy medycznej zajmowała się przesyłaniem
paczek do obozów i więzień oraz pomocą wysiedlonym. Zarówno pierwszy prezes — książę Radziwiłł, jak i drugi — hrabia Adam Roniker mieli
pełne ręce roboty, toteż Załuski nie zdziwił się, że nie udało mu się dostać do żadnego z nich. Przyjął go za to jeden ze współpracowników
hrabiego, który okazał się dawnym studentem ojca Artura.

— Słucham pana, w czym możemy pomóc? Rada oczywiście rejestruje krakowską inteligencję i profesurę, mogę panu wydać skierowanie na

ulicę Gołębią, otrzyma pan zapomogę.

Załuski wyjaśnił, że nie przyszedł tu w tym celu. Wspomniał o znajomości z Teresą Orwat, jej wizycie u prezesa i spytał o najnowsze wieści.
Konstanty Grochowski, sekretarz prezesa, człowiek ponad czterdziestoletni o gładko wygolonych policzkach i starannie zaczesanych do góry

rzednących włosach, zamyślił się na chwilę.

— Tak, pamiętam tę sprawę. Panna Orwat była tutaj, przekonana, że jej brat został uprowadzony. Wiem, że prezes sprawdzał swoimi kanałami,

ale ani na Montelupich, ani w świętym Michale nie przetrzymują pana Orwata. Co więcej, władze niemieckie nic nie wiedzą o takiej osobie, nie
jest im znana i nie znajduje się w kręgu ich zainteresowań.

— To raczej dziwne — uśmiechnął się Artur. — Odniosłem wrażenie, że każdy znajduje się w kręgu zainteresowań Niemców.
— Pan Orwat najwyraźniej nie.
— Jego siostra mówiła mi, że policja odmówiła zajęcia się tą sprawą.
Grochowski spojrzał na Artura zmęczonym wzrokiem.
— Trudno się dziwić. W tym przypadku nie podejrzewam ich o złą wolę. Po prostu mamy czas wojenny, nie sposób wymagać, by policja

prowadziła śledztwa w sprawie zaginięć. Być może zakładają, że pan Orwat sam wróci do domu. Zresztą, między nami mówiąc, ja też mam taką
nadzieję. Panna Teresa wydała mi się osobą bardzo nerwową i przewrażliwioną na punkcie brata. Zapewne martwi się na zapas. Pan Julian mógł
gdzieś wyjechać, nie informując jej o tym, a obecnie połączenia drogowe są tak marne, że podróż z Krakowa do Katowic zajmuje cały dzień.

— Nie sądzę, aby Orwat udał się do Katowic — powiedział Artur z namysłem.
Grochowski wzruszył ramionami.
— Mógł pojechać w każdym kierunku, a nawet uciec z Polski.
Załuski odniósł wrażenie, że Grochowski chce się go pozbyć. Istotnie, sekretarz nie powiedział mu za wiele.
— Czy prezes dowiedział się czegoś na policji? Mieli jakieś niewyjaśnione sprawy? Może morderstwo lub napad?
Grochowski pokręcił głową.

background image

— Z naszych ustaleń wynika, że Orwat nie padł ofiarą morderstwa. W każdym razie nie odnaleziono niezidentyfikowanych zwłok. Nie sądzimy

też, by go sekretnie aresztowano, bo i za co?

Naiwność Grochowskiego rozbawiła Artura, ale i tej informacji nie skomentował, ponieważ miał jeszcze jedno, najważniejsze pytanie:
— A czy nie obiła się panom o uszy sprawa jakiegoś innego zaginięcia? Może kobiety?
— Zaginięcie kobiety? — zdziwił się Grochowski. — A to mogłoby mieć związek z Orwatem?
Artur przez chwilę się wahał, ale postanowił nie odkrywać kart.
— Nie wiem. Po mieście krążą różne plotki, próbuję dowiedzieć się czegoś na ten temat.
Grochowski przez chwilę myślał, aż wreszcie odpowiedział:
— Była taka sprawa. Nawet zupełnie niedawno. Słyszałem pogłoskę, że zaginęła Róża Starska, córka profesora Ludwika Starskiego. Pan wie,

został aresztowany przez Niemców podczas tej akcji na uniwersytecie i wywieziony do obozu. Ale nie znam żadnych szczegółów, zresztą nikt nam
tego nie zgłaszał i nie prosił o pomoc.

— Rozumiem, dziękuję bardzo.
Artur wstał i zapiął płaszcz. Grochowski wyciągnął do niego rękę.
— Było mi miło poznać pana. Szczerze lubiłem i szanowałem pańskiego ojca, żałuję, że od nas odszedł.
— Myślę, że gdyby żył, prawdopodobnie siedziałby teraz w Sachsenhausen.
— Może by go zwolnili, jak profesora Fryderyka Zolla — żarliwie powiedział sekretarz, który najwyraźniej uważał, że prawnicy cieszyli się jakimiś

większymi względami u Niemców niż reszta profesury. Artur podejrzewał jednak, że znakomity cywilista został zwolniony raczej z powodu
podeszłego wieku niż swojej profesji.

Miał przy tym poczucie, że niewiele się dowiedział. Oczywiście, należało sprawdzić trop z córką profesora Starskiego, ale nie wiązał z nim

większych nadziei.

Plotki, plotki, plotki, pomyślał, zmierzając do Bisanza na kawę. Ta elegancka kawiarnia mieściła się na rogu Karmelickiej i Dunajewskiego,

niedaleko kina Scala. Był to pierwszorzędny lokal, który jeszcze przed wojną reklamował się „oświetleniem elektrycznym” i ręczył „za szybką
i rzetelną obsługę”. W istocie, kawiarnia oferowała wygodne i komfortowo urządzone wnętrza w stylu charakterystycznym dla europejskich stolic
oraz znakomity wybór likworów i winiaków. Teraz, z powodu wojny, nieco podupadła, ale trzymała poziom. Ponieważ właściciel podpisał
volkslistę, lokal przeznaczony był wyłącznie dla Niemców, a właściwie dla volksdeutschów (nosił nawet obrzydliwą nazwę Volksdeutsches
Kaffeehaus), więc nieco niebezpiecznie było się tu pojawiać bez odpowiednich papierów. Załuski wiedział o tym, lecz całkowicie to ignorował, bo
miał swój cel. Podobnie jak kawiarnia w hotelu Grand, Volksdeutsches Kaffeehaus było ulubionym miejscem spotkań kapusiów. A Artur
postanowił zaczaić się na jednego z nich, Dolka Wolffa, swego dawnego przedwojennego informatora, teraz współpracownika Sipo.

Na razie jednak, o tej wczesnej godzinie, kawiarnia była prawie pusta. Lecz Artur wiedział, że na pewno się doczeka. Dolek miał swoje

przyzwyczajenia i gusta, które prędzej czy później musiały go zgubić. Tak się składało, że Załuski znał większość z nich i zamierzał tę wiedzę
wykorzystać.

Usiadł więc przy oknie i spoglądając na pobliską ulicę Dunajewskiego oraz widoczne tuż za nią Planty, zamówił kawę. Krakowski deptak

wyglądał dosyć marnie. Niemcy zlikwidowali ogrodzenia, rekwirując żelazo dla wojska, i teraz wszystkie trawniki były zadeptane. Mimo braku
zieleni spacerowiczów nie brakowało. Artur uświadomił sobie, ile osób nie ma pracy i włóczy się po mieście bez celu, niepotrzebnie się
narażając. Plantami snuli się też ludzie starsi, którym po prostu doskwierała samotność. Przychodzili tu w nadziei na spotkanie kogoś znajomego,
obsiadali wszystkie wolne ławki, budząc tym niechęć Niemców. Załuski z uśmiechem wspomniał list, jaki przeczytał w „Krakauer Zeitung” —
niemiecki urzędnik skarżył się w nim, że po pracy nie może spokojnie odpocząć na Plantach, bo wszystkie wygodne miejsca zajmują Polacy,
którzy spędzają tam całe godziny. W lecie na Plantach zbierano też lipę, z której można było zaparzyć aromatyczny napój zastępujący herbatę.

Detektyw oderwał wzrok od okna, a jego myśli wróciły do dzisiejszych spotkań.
Jeżeli chodziło o sprawę Orwata, tkwił wciąż w martwym punkcie. Tak jak przypuszczał, wizyta u sekretarza hrabiego Ronikera nic nie dała.

Szczerze wątpił, czy rozmowa z samym prezesem przyniosłaby jakiekolwiek dodatkowe informacje. Obawiał się poważnie, że Rada Opiekuńcza
miała zbyt małe wpływy, by wiedzieć, co stało się z Orwatem.

Jeśli istotnie coś się stało. Jasnowidz mógł opuścić Kraków, tak jak sugerował Grochowski. Oczywiście, było trochę dziwne, że nie zabrał ze

sobą siostry, swojej jedynej towarzyszki i wieloletniej asystentki, ale i to dało się wyjaśnić. Może wyjazd wiązał się ze zbytnim ryzykiem, na które
nie chciał narażać nerwowej kobiety? Być może planował, że Teresa dołączy do niego później? Istniała też możliwość, że zorientował się, że coś
mu zagraża, i stąd nagła decyzja o ucieczce z kraju.

Orwat mógł jednak po prostu zostać zabity — przez pomyłkę lub w wyniku napadu, albo też podczas ulicznej egzekucji. Były już wypadki, gdy

ciała zamordowanych odnajdywano w zupełnie przypadkowy sposób. Załuski słyszał o takiej sprawie z Podgórza, gdzie we wrześniu 1939 roku,
tuż po wkroczeniu Niemców, zabito kilku mężczyzn i pochowano ich potajemnie. Ciała odnalazł pies, który kopiąc w świeżej ziemi, dogrzebał się
do płytko pochowanych zwłok. Artur nie miał złudzeń — takich sytuacji było więcej i podobny los mógł spotkać nawet kogoś tak znanego jak Julian
Orwat.

Przesadnie ugrzeczniony kelner, dowód na ową reklamowaną przed wojną „szybką i rzetelną obsługę”, przyniósł kawę i detektyw

z przyjemnością wypił pierwszy łyk. Powszechnym erzacem zastępującym kawę była soja, ale tutejszej „małej czarnej” nie można było niczego
zarzucić. Załuski zatęsknił za kieliszkiem koniaku, postanowił jednak nie folgować sobie nadmiernie. Zamiast tego rozejrzał się po lokalu,
ponieważ odniósł niejasne wrażenie, że dzieje się w nim coś podejrzanego.

Na pozór wokół panował idealny spokój, ludzie siedzieli przy stolikach, rozmawiając przyciszonym głosem. Było to tak zwane „lepsze” wojenne

towarzystwo, ubrane z gustem i dostatnio, o twarzach niezdradzających troski o dzień powszedni. Volksdeutsche i ich kobiety, odziane w garsonki
z gatunkowej wełny i niewielkie kapelusze, jacyś szmuglerzy załatwiający dyskretnie swoje interesy.

Z pewnej nerwowości, ukradkowo rzucanych krótkich spojrzeń Artur bezbłędnie jednak wywnioskował, że przy jednym ze stolików spotykają się

konfidenci. Siedzieli we czwórkę, trzech mężczyzn i kobieta o wysoko upiętych ciemnych włosach i ustach pomalowanych różową szminką.
Załuski przyjrzał się jej uważnie, by stwierdzić, że kojarzy ją z widzenia. Chyba nigdy nie znał jej prawdziwego nazwiska, ale w lokalach, w których
występowała, przedstawiano ją jako Ritę. Była tancerką egzotyczną, a jej programy przyciągały sporą rzeszę publiczności. Ostatnio występowała
w osławionej Cyganerii, nocnym lokalu „tylko dla Niemców”, mieszczącym się przy ulicy Szpitalnej. Już przed wojną miejsce to nie cieszyło się zbyt
dobrą sławą. Właściciele dokładali starań, by zrobić zeń elegancki kabaret, ale wysiłki te spełzały na niczym. Wciąż był to podrzędny tingel-tangel
z mętną reputacją. Teraz, w czasie wojny, było jeszcze gorzej — w mieście szeptano, że bywalczyniami kawiarni stały się głównie damy lekkich
obyczajów, demimondenki, jak oględnie mówiło się w towarzystwie o takich kobietach, a słynne „tańce egzotyczne” to w istocie wyuzdane striptizy.
Lokal był znany również z tego, że prawie oficjalnie sprzedawano tam kokainę, którą chętnie raczyły się panie z półświatka, takie jak Rita.

Dwaj towarzyszący jej panowie nie wyróżniali się niczym szczególnym — nosili przyzwoitej jakości ubrania, którym jednak daleko było do

luksusu. Mówili przyciszonymi głosami, zwracając się do trzeciego mężczyzny, odzianego w stalowoszary elegancki garnitur. Człowiek ten,
o przerzedzonych ciemnych włosach, przyciągał uwagę swoją twarzą. Owalną, o mocno zarysowanej szczęce i dziwnym rybim wyrazie oczu, które
wyglądały tak, jakby cierpiał na chroniczne zapalenie spojówek. Rita nie odzywała się w ogóle, dystansując się od tego towarzystwa, i popijała
likier z wysokiego kieliszka. Detektyw zwrócił uwagę na lakier, którym miała pomalowane paznokcie, w identycznym odcieniu co kolor szminki,
czego nie spotykało się zbyt często.

Artur obserwował ich ukradkiem, starając się dobrze zapamiętać. Długoletnie doświadczenie podpowiadało mu, że ma do czynienia

z kapusiami. Widział ich wielu przed wojną i potrafił rozpoznać bezbłędnie ten typ. Tajny informator był przyczajony, wewnętrznie spięty

background image

i bezustannie czujny. Oczywiście istnieli też konfidenci wirtuozi, których nawet Załuski nie był w stanie rozgryźć, ale takich spotykało się naprawdę
rzadko. Zawsze zdradzało ich zachowanie, w którym na przemian dominowała nadmierna rezerwa lub przesadna swoboda.

Mężczyźni, na których patrzył, znakomicie opanowali sztukę kamuflażu. Wyglądali niepozornie, a wzrok obserwatora prześlizgiwał się obojętnie

po ich twarzach, zwykłych i niemożliwych do zapamiętania. A jednak coś ich ze sobą łączyło — jakieś osobliwe i trudne na pierwszy rzut oka do
uchwycenia podobieństwo. Może to były szeroko rozstawione, jakby kałmuckie oczy i wystające szczęki? A może widoczna spod koszuli
tasiemka szkaplerza franciszkańskiego, mająca najwyraźniej zapewnić ochronę Matki Boskiej w odpowiedzialnej i niebezpiecznej pracy kapusia?
Artur aż skrzywił się na ten dysonans. To całkiem nowy gatunek człowieka, ewolucja wykształciła go w warunkach wojennych, stwarzając nową
jakość:

homo konfidentus

, pomyślał, odwracając od nich z obrzydzeniem wzrok i spoglądając przez okno na ulicę, którą właśnie przejechał

czerwony bentley.

Nie mógł się tylko zorientować dla kogo pracuje ta trójka. Dla Gestapo? Kripo? Od dawna wiedział, że Pomorska, jak obiegowo określano

siedzibę Gestapo, ma całą sieć swoich agentów i donosicieli. Wywodzili się ze wszystkich warstw, prezentując szeroki przekrój społeczeństwa.
Szpiclów rekrutowano w najrozmaitszy sposób: niektórzy donosili dla pieniędzy lub z zazdrości, innych złamano podczas śledztwa w kazamatach
na Pomorskiej lub w więzieniu Montelupich. Wszyscy jednak robili to ze strachu. Aparat policyjny Rzeszy dopiął już swego i mieszkańcy Krakowa
czuli paniczny lęk przed mundurem.

Mundurów tych zresztą było w mieście całe mnóstwo i trudno się było zorientować, do jakiej formacji należy jego właściciel. Ponieważ okupant

był ściśle zmilitaryzowany, mijany przechodzień mógł być śledczym torturującym więźniów na Pomorskiej, ale też referentem administracyjnym
w dziale płac. Ludzie nie potrafili ich jednak odróżnić, więc każda czapka z nazistowskimi emblematami budziła grozę.

Niespodziewanie z tych rozmyślań wyrwał Artura cichy nosowy głos.
— Szukasz mnie? — Zgodnie z przypuszczeniami detektywa Dolek w końcu pojawił się w kawiarni. Bez wahania usiadł naprzeciw Załuskiego,

zasłaniając się płachtą „Krakauer Zeitung”, którą wziął ze stojaka przy wejściu.

— Tak, czekam na ciebie, mam sprawę — powiedział krótko, spoglądając znowu na salę. Czwórka przy stoliku najwyraźniej zakończyła

konferencję, bo ten, którego Załuski uznał za szefa, zamknął leżący przed nim notes, wziął rękawiczki i kapelusz i nie żegnając się z resztą, opuścił
lokal. Pozostała trójka nadal nie ruszała się z miejsc, nie odzywając się do siebie.

— Że też nie boisz się tu przychodzić — powiedział Dolek z pewnym podziwem, a Artur musiał się uśmiechnąć.
— Lubię ryzyko.
— To widać… Jaka to sprawa?
— Chodzi mi o sprawdzenie pewnej informacji, a właściwie dwóch.
Dolek zerknął wymownie znad gazety.
— To będzie kosztować dubeltowo!
— Wiem.
— Zapewne wiesz też, że w tym niespokojnym czasie stawki poszły w górę. Ja też muszę z czegoś żyć, mam żonę i dzieci na utrzymaniu.
Załuski spojrzał na konfidenta z rozbawieniem. Dolek, noszący na swe nieszczęście imię führera, przed wojną był drobnym cwaniaczkiem

żyjącym z pokątnego handlu złotem i walutami. Policja przymykała na to oko, ponieważ dostarczał im cennych informacji na temat przemytu. Teraz,
jak dowiedział się Artur, Dolek wziął się za handel na wielką skalę. Razem z co mniej ideowymi urzędnikami Rzeszy upłynniał rzeczy, które
przychodziły niemieckimi transportami, głównie przeznaczonymi na front. W cenie była szczególnie ciepła bielizna, ale i innymi artykułami Dolek
nie pogardził. Musiał oczywiście wysługiwać się swoim mocodawcom, ale zapewne też w ograniczonym zakresie, bo chroniła go nie tylko sieć
powiązań z Niemcami, ale i podpisana volkslista.

— Nie martw się, twoje dzieci będą miały na chleb — rzucił więc Artur, wiedząc doskonale, że Dolek nie ma ani żony, ani potomstwa. Przez

jego życie przewijał się tylko nieskończony korowód kochanek.

— Przejdźmy więc do rzeczy — Wolff specjalnie ściszył głos, bo od stolika wstała właśnie owa trójca z tancerką Ritą i ruszyła do wyjścia.

Załuski przyglądał im się spod oka.

— Znasz ich? — zapytał, gdy zatrzasnęły się już za nimi drzwi.
Dolek odłożył gazetę i wzruszył ramionami.
— Przelotnie. Ta Rita to jakaś artystka i podobno dziwka, a tych dwóch frajerów chyba handluje sacharyną. Drobne płotki, jednym słowem…
— Wyglądali na szpicli…
Wolff uśmiechnął się ironicznie i nie skomentował. Artur milczał przez chwilę, zastanawiając się, jak przedstawić sprawę, by nie zdradzić

Dolkowi za dużo. Nie obawiał się, że tamten go zakapuje, jego dochodzenie nie miało nic wspólnego z polityką, nie była to też na razie sprawa
kryminalna. Wybrał drogę najprostszą, czyli zaoferował łapówkę. Powiedział Wolffowi, że na polecenie rodziny szuka Orwata, który być może
siedzi gdzieś na Montelupich. Rodzina chętnie wpłaci „na Czerwony Krzyż”, by wynagrodzić fatygę temu, kto udzieli jakichś informacji w sprawie
krewniaka. No i oczywiście donacja będzie hojniejsza, gdyby trzeba było załatwić zwolnienie.

— To ten jasnowidz? — upewnił się Dolek. — Nic nie wiem, obiłoby mi się o uszy, gdyby siedział, ale popytam jeszcze. Mam jednego

znajomego w Kripo, to Niemiec, ale porządny człowiek. A ta druga sprawa?

— Też zaginięcie. Młoda kobieta, córka profesora Starskiego, Róża. Rodzina podejrzewa, że mogło się jej stać coś złego.
— Morderstwo? — zainteresował się Dolek. — Zabójstwami zajmuje się pierwszy komisariat Kripo na Szlaku. Tam właśnie pracuje ten mój

znajomy. Popytam.

— Dobra. Kiedy się spotkamy?
— Daj mi kilka dni. Spotkajmy się za tydzień o tej samej porze w Pani.
— Nie tutaj? — zdziwił się Artur. Dolek skrzywił się.
— Sam widzisz, co to za buda. Schodzą się tu konfidenci, jeszcze nas ktoś przyuważy i ruch oporu wyda wyrok. Stary Bisanz zupełnie zszedł na

psy. Za chwilę będzie tu tak samo jak w Grandzie —

à propos

, czy wiesz, że tam, w restauracji, kapusie mają nawet swoją stołówkę, gdzie

przychodzą na obiady? Świat się kończy. Pewnie im jeszcze bloczki żywnościowe wydają w Gestapo. Za pokwitowaniem… Zastanawiam się,
gdzie są ci partyzanci, których Niemcy się tak boją! Już dawno powinni tam przyjść i zlikwidować tę konfidencką melinę.

Taki był właśnie Dolek Wolff, który sam wysługiwał się Niemcom, a wieszał psy na kapusiach.
Artur pożegnał się krótko z Dolkiem i ruszył przez miasto w kierunku Wielopola, gdzie w dawnym budynku IKC, imponującym gmachu zwanym

potocznie „krążownikiem”, miała siedzibę redakcja „Gońca Krakowskiego”.

Na Placu Szczepańskim przywitał go wrzask szczekaczki, która nadawała bez przerwy komunikaty i skoczne niemieckie melodie. Uszy więdły

od tego wrzasku, więc Załuski skręcił w stronę Rynku, gdzie od razu pochłonął go tłum. Przed wojną, na linii A–B, będącej rodzajem krakowskiego

corso

, mieszkańcy miasta spotykali się podczas niedzielnych spacerów. Teraz też było tutaj tłoczno, ale miejsce zadowolonych ze swego życia

mieszczan zajęli wojenni uchodźcy i zrozpaczeni ludzie — poszukiwano rodzin, pracy, utrzymania albo po prostu kontaktów.

Załuski z trudem przeciskał się przez ciżbę, odwracając głowę od łopoczącej na gmachu Feniksa flagi ze swastyką. Był to próżny trud. Na rynku

było aż czerwono od nazistowskich symboli; wisiały wszędzie, przede wszystkim na Ratuszu, ale też na specjalnie wybudowanych masztach.
Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby za chwilę miała odbyć się jakaś parada wojskowa z udziałem samego Hitlera.

No tak, pomyślał Artur, zbliża się rocznica proklamowania Generalnego Gubernatorstwa, więc się szykują. Niemcy lubowali się w takich

świętach. Dopiero co obchodzili rocznicę wybuchu wojny. Teraz też planowano parady, przemowy, a nawet pokaz sztucznych ogni. Mówiło się, że
przyjedzie Hess, a może nawet sam Himmler. Było to całkiem możliwe — z okazji poprzedniej fety Kraków odwiedził osobiście doktor Goebbels.

background image

Detektyw miał okazję widzieć, jak w otwartym samochodzie wizytował miasto.

Teraz też najwyraźniej spodziewano się kogoś bardzo ważnego, bo niemieckie patrole krążyły wszędzie, jakby w każdej chwili obawiano się

zamachu. Jednocześnie okupacyjna władza starała się ze wszystkich sił upiększyć Rynek, schlebiając gustowi swych rodaków. Fasady
kamieniczek pomalowano więc na wyraziste kolory: żółty, buraczkowy i niebieski, co sprawiło, że przybrały wygląd domków z piernika albo
dziecięcych zabawek. Załuskiego wciąż szokował ten biedermeierowski styl, ale miał nadzieję, że deszcz i wiatr spatynują nieco krzykliwe barwy.
Na razie raziły boleśnie oczy.

Artur przyspieszył kroku, minął kawiarnię Noworolskiego w Sukiennicach — co ciekawe, akurat ten lokal nie był

nur für Deutsche

— i zniknął

w świetle ulicy Siennej. Na Wielopolu, pod Pocztą Główną, obecnie niemieckim urzędem pocztowym, powitała go kolejna szczekaczka, tą samą
okropną polką, jaką słyszał już na Placu Szczepańskim. Czym prędzej przeszedł ulicę i zniknął w bramie dawnego IKC.

Załuski zapytał portiera o swego kolegę Edwarda Janowskiego, a mężczyzna, najpierw konsultując się „z górą” przez telefon, wskazał mu

odpowiedni pokój.

Janowski przywitał dawnego znajomego ze zdziwieniem, a nawet z pewną rezerwą, najwyraźniej dobrze zapamiętał ich ostatnią rozmowę, gdy

Artur w tak obcesowy sposób odrzucił propozycję pracy dla reaktywowanego „Tajnego Detektywa”.

— Co cię sprowadza? — zapytał bez wstępów, gdy tylko Załuski się przywitał.
— Delikatna sprawa…
— Jak wszystkie twoje sprawy. — Dziennikarz wzruszył ramionami. — Zamieniam się w słuch.
Artur opowiedział mu o wizycie siostry Orwata. Tak jak podejrzewał, pismak aż zastrzygł uszami, gdy usłyszał, że krewna jasnowidza

podejrzewa porwanie.

— Kapitalny temat dla moich czytelników! Już widzę ten nagłówek: „Tajemnicze zniknięcie jasnowidza — kto odszuka specjalistę od zaginięć?”.
— Raczej banalny — ostudził jego zapały Artur. — W ogóle dziwię się, że w obecnych czasach ktoś czyta podobne brednie.
— Bardzo się mylisz! W obecnych czasach jest duże zapotrzebowanie na brednie. Ludzie uwielbiają czytać powieści sensacyjne i romanse,

a my im to dajemy.

— Myślałem, że specjalizujecie się w popularnonaukowych broszurkach typu

Domowe kosmetyki z resztek

— zażartował Artur, bo i taki

poradniczek, jako dodatek do gazety, sprzedawał „Goniec Krakowski”. Była to praktyczna broszura, jak niewielkim nakładem środków, ze
zbywających produktów żywnościowych, zrobić kosmetyki pielęgnacyjne.

Janowski ponownie się obruszył.
— Śmiej się, ale ta publikacja cieszyła się ogromnym powodzeniem!
Artur nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości, ale nie zamierzał przeciągać struny, naigrywając się z kolegi, bo zależało mu na

informacjach.

— Czyli nie dotarło do ciebie nic na temat zaginięcia Orwata? — spytał.
— Nie. I jestem bardzo zdziwiony, bo zazwyczaj takie plotki szybko się rozchodzą.
Artur pomyślał, że w tym wypadku niekoniecznie. Orwat mieszkał tylko z siostrą, od wybuchu wojny praktycznie nie wychodził z domu. Z tego, co

pamiętał detektyw, już wcześniej trudno się było dostać do niego w sprawie porady, a teraz to w ogóle konieczne były bardzo wysokie koneksje.
Kto miał więc rozpowszechniać plotki o zaginięciu jasnowidza? Nie licząc siostry, nie było osób, które o tym wiedziały. Poza ewentualnymi
porywaczami, ale oni raczej nie byli chętni do zwierzeń.

— Czy w ogóle coś słyszałeś ostatnio o Orwacie? — zapytał jeszcze Artur. Sprawa robiła się coraz bardziej niejasna. Jedyna nadzieja w tym,

że Dolek dowie się swoimi kanałami czegoś konkretnego.

Janowski zamyślił się głęboko i wreszcie powiedział:
— Widziałem go raz w domu gry.
— W domu gry? — zdziwił się Załuski. — Tym niemieckim, w Pałacu Larischa?
Janowski skinął głową.
— To niezwykłe — powiedział Artur. — Co on tam robił? Grał? Jasnowidz jest chyba dość niebezpiecznym kompanem przy zielonym stoliku?
— Właśnie nie grał. Kompletnie go to nie interesowało. Chodzę czasami do kasyna, bo lubię sprawdzić, co w trawie piszczy, jako dziennikarz

mam tam stałą przepustkę. Zauważyłem go od razu, choć początkowo nie rozpoznałem, ponieważ bardzo się zmienił. Schudł i przygarbił się.
Zwróciłem na niego uwagę, bo bardzo się wszystkim przyglądał, tak badawczo, jakby kogoś szukał. Kręcił się pomiędzy stołami, obserwował.
Potem gdzieś zniknął, nie zauważyłem kiedy, bo wciągnęła mnie gra.

— Widziałeś go tam jeszcze?
— Nie, już nie. Pamiętam, że zapytałem kelnera, czy często widuje tu tego gościa. Powiedział mi, że widzi go pierwszy raz. To musiał być

jednorazowy wyskok.

— Rozmawiałeś z nim? — zapytał Artur, a dziennikarz ponownie się zamyślił.
— Nie. Ja go właściwie nie znam, poza tym nie ciekawiło mnie to. Dla mnie Orwat był przebrzmiałą sławą. Jego wielkie sprawy skończyły się

przed wojną, potem zaczął chorować, zamknął się z siostrą w tym mieszkaniu na Wiślnej. Nie interesowałem się nim i jego karierą.

Artur błyskawicznie podjął decyzję.
— Musisz mnie wprowadzić do tego kasyna, to bardzo ważne!
Janowski pokręcił przecząco głową.
— Nie ma mowy, tego się nie da załatwić. Polacy muszą mieć specjalną przepustkę, wątpię, żeby mi się udało ją zdobyć.
— Ty jakoś swoją załatwiłeś — powiedział ironicznie Załuski, który oczywiście nie uwierzył, że zezwolenie na korzystanie z domu gry Janowski

dostał w uznaniu dla swych dziennikarskich talentów. Jeszcze przed wojną był zapamiętałym hazardzistą. Zamiłowanie do ruletki sprawiło, że
odeszła od niego żona i miewał okresowe problemy finansowe. Zawsze jednak potrafił z nich wybrnąć, bo „Tajny Detektyw”, w którym publikował
swe artykuł, był niezwykle poczytny, a Janowski potrafił pisać o zbrodni jak nikt inny. Jego charakterystyczny, barwny styl miał wielu zwolenników.
„Zbliżała się noc, ponura od deszczu i wiejącego groźnie wichru” — tak zwykle zaczynał swoje teksty, uważając, że sugestywne obrazowanie
pobudza emocje czytelnika. Nawet w artykułach dotyczących oszustw Janowski nie szczędził przymiotników i nadużywał poetycznych zwrotów.
Co ciekawe, czytelnicy to kupowali, wyczekując kolejnego odcinka z dużym napięciem. Tak, Janowski był mistrzem trzeciorzędnej literatury
kryminalnej, z której uczynił swoistą sztukę. Teraz jednak enuncjacje Załuskiego były mu nie na rękę. Dziennikarz bardzo ukrywał swój hazardowy
nałóg. Artur był pewny, że bywa w kasynie częstym gościem, i musiał przekonać go, by go tam zabrał. Odezwał się więc ugodowym tonem:

— Posłuchaj, Edward, to duża sprawa. Może być spory szum. Jak do czegoś dojdę, obiecuję ci relację dla tej twojej gazety, zgadzasz się?
Janowski był przede wszystkim dziennikarzem. Nowe wcielenie „Tajnego Detektywa” cierpiało na niedostatki aktualnych spraw kryminalnych.

W kraju, gdzie ludzie ginęli setkami, zakatowani przez Gestapo, rozstrzeliwani w ulicznych łapankach czy zabijani z powodu kaprysu niemieckiego
żołnierza, brakowało tematów dla gazety kryminalnej. Ot, paradoks. Janowski posuwał się do tego, że częściowo wymyślał opisywane sprawy,
bazując na przedwojennych śledztwach. Miał oczywiście znajomości w Kripo, policji kryminalnej okręgu krakowskiego, ale oni, mimo iż pozornie
zajmowali się tradycyjnymi przestępstwami: rozbojem, włamaniami czy obyczajówką, tak naprawdę byli tylko przybudówką dla działań Pomorskiej.
Każda sprawa kryminalna okazywała się w końcu polityczna i dawała asumpt do szeregu aresztowań. O komisariacie Kripo przy ulicy Szlak
krążyła nawet taka plotka, że jego dyrektor wyznaczał swoim ludziom dzienną liczbę osób do aresztowania, a gdy funkcjonariusz nie mógł owej
normy wypracować, otrzymywał dodatkową służbę poza kolejnością. Kripo szybko wzbogaciło się o własne kazamaty oraz cele z łańcuchami
i hakami przymocowanymi do ścian, gdzie brutalnie przesłuchiwano zatrzymanych. Komisariat miał także własną siatkę agentów, prawie równie

background image

gęstą jak Gestapo. Kriminalpolizei była równie groźna jak jej młodsza siostra Gestapo, dlatego lepiej było nie pchać się w jej ręce, nawet jako
dziennikarz szukający dobrego tematu. Aktualna sprawa, śledztwo w sprawie zaginięcia popularnej niegdyś osoby, było prawdziwą gratką,
z której „Tajny Detektyw”, a właściwie to, co z niego pozostało, nie mógł zrezygnować.

Janowski miał tego świadomość, więc po krótkim wahaniu powiedział do Artura:
— Jest taki oficer Sipo2 z referatu zajmującego się handlem i rzemiosłem, któremu podlegają drukarnie. Sprawdza tę naszą, w której

drukujemy „Gońca” i „Krakauer Zeitung”. Postaram się z nim pogadać i wydobyć dla ciebie to zezwolenie. Ale musisz się uzbroić w cierpliwość
i oczywiście, gęba na kłódkę!

— To jasne! — Załuski poklepał dziennikarza po plecach, wziął ze stołu kapelusz, zapiął płaszcz i pożegnawszy się krótko, wyszedł na ulicę.
Zapadł już jesienny zmierzch i zrobiło się zimno. Załuski postawił kołnierz płaszcza i przez chwilę zastanawiał się, czy nie wsiąść do tramwaju,

ale kursująca przez Rynek Główny w kierunku jego domu szóstka była tak zatłoczona, że postanowił się przespacerować. Mimo zapadającego
zmroku na ulicach widać było wielu ludzi. Załuski uświadomił sobie, że to pora, gdy zamykano biura. Krakowianie pracujący w urzędach mogli
wreszcie zająć się swoimi sprawami — stąd przepełnione tramwaje i ogonki przed sklepami. Kartki, niskie przydziały żywnościowe i wysokie
ceny, zwłaszcza, jak się to mówiło, „w pasku”, były głównym tematem rozmów. Załuski minął też kilka sklepów dla Niemców — zazwyczaj były to
magazyny z luksusowymi towarami: tekstyliami, odzieżą i butami. Zwykły obywatel musiał się zadowolić rezerwami sprzed wojny. Szczególnie
przygnębiająca była dla niego witryna księgarni, w której na honorowym miejscu ustawiono portret führera. Zwrócony prawym profilem Hitler był na
obrazie przedstawiony w wojskowym płaszczu z podniesionym kołnierzem i dumnym wzrokiem wpatrywał się w dal. Obraz był kiczowaty,
w krzyczących kolorach, a z dwóch stron otaczały go wazony z kwiatami z bibułki. Poniżej rozłożono kilkanaście egzemplarzy

Mein Kampf

, które

budziły obrzydzenie Artura.

Przeszedł jeszcze kilka kroków i znalazł się przed Pałacem Larischa, zlokalizowanym na rogu Brackiej i Placu Wszystkich Świętych. Przed

wojną była to siedziba prezydenta miasta, obecnie kasyno i dom gry dla niemieckich oficerów. Był to bardzo ładny budynek w barokowym stylu,
z imponującą fasadą o bogato zdobionych oknach. Wnętrze także zadziwiało oryginalnością — na parterze mieściły się pomieszczenia użytkowe,
te bardziej reprezentacyjne usytuowano zaś na pierwszym piętrze. To rozwiązanie architektoniczne nazywano

piano nobile

lub

bel-étage

i było

charakterystyczne dla okresu, w którym zbudowano pałac.

Niemcy otworzyli w Pałacu Larischa najpierw kręgielnię, a potem dom gry. W mieście krążyły różne plotki na temat tego przybytku, mówiono, że

ponoć samo wyposażenie kręgielni kosztowało osiemdziesiąt tysięcy złotych. Na pewno były tam stoły do ruletki i bakarata, podobno podawano
za darmo bardzo wykwintne jedzenie i trunki. W to ostatnie Załuski nie był w stanie uwierzyć — niemiecka oszczędność i iście germańska pogoń
za zyskiem nie pozwoliłyby na takie marnotrawstwo. Opłaty musiały być, choćby symboliczne. Raz jeden Załuski widział szton z tego kasyna — był
wykonany z aluminium i miał w środku dużą dziurkę.

Artur nie stał zbyt długo przed Pałacem Larischa, bo było to niebezpieczne; ulicę całkowicie opanowali Niemcy, ze względu na sąsiedztwo

budynku Magistratu, gdzie teraz urzędowali. Nazistowska administracja rozrastała się w takim tempie, że nie mógł już jej pomieścić dawny
budynek Akademii Górniczo-Hutniczej przy Alejach.

Przeszedł szybkim krokiem przez Planty i po kwadransie znalazł się u siebie. Choć okna w biurze na dole starannie zasłonięto i nie widać było

światła, Arturowi wydawało się, że ktoś tam jest. Decydowała tu jego zawodowa, detektywistyczna intuicja, która w dawnych czasach chroniła go
przed niejedną przygodą. Po prostu wyczuwał niebezpieczeństwo jak mało kto. Teraz było podobnie.

Wyciągnął klucz z kieszeni i otworzył drzwi.
Antoni Smoła i jakiś drugi człowiek, odziany w zniszczoną marynarkę, zerwali się od stołu. Antoni sięgnął ręką do kieszeni, gdzie najwyraźniej

ukrył broń.

— Spokojnie, panowie — powiedział Załuski, który nie miał wątpliwości, w czym przeszkodził. Odbywało się tu najwyraźniej konspiracyjne

zebranie.

— Panie mecenasie… — zaczął Smoła, ale Artur uciszył go ruchem dłoni. Podszedł do tego drugiego, poważnie wyglądającego mężczyzny,

który nie stracił ani na moment zimnej krwi i tylko obserwował go uważnie stalowymi oczami.

— Artur Załuski — przedstawił się, a tamten silnie uścisnął mu rękę.
— Nazywam się Kwas, Ignacy Kwas.
Artur skinął głową, choć dobrze znał tego człowieka. Był przedwojennym sędzią sądu grodzkiego i nosił nazwisko Szymkiewicz, ale widocznie

nie chciał być pod nim znany.

— Panowie — powiedział Artur — nie interesuje mnie, co tutaj robicie, możecie być spokojni, nie wydam was.
— Światło widać z ulicy? — zapytał Kwas, a Artur przecząco pokręcił głową.
Były sędzia spojrzał na niego uważnie, jakby zastanawiając się, co Załuski ukrywa. Po chwili odezwał się spokojnym głosem:
— Wiemy, że jest pan uczciwym Polakiem. Nie zapisał się pan na niemiecką listę narodowościową, choć pana do tego zachęcali. Nie będę od

pana odbierał przysięgi, ale liczę na to, że spełni pan swoją obietnicę. Pan wie, dla nas to sprawa życia i śmierci…

— Nie interesuje mnie wasza działalność — powtórzył Artur. — Choć niepokoi mnie trochę, że zrobiliście z mojego biura lokal kontaktowy, to

niezbyt bezpieczne dla nas wszystkich.

Kwas skinął głową.
— Ma pan rację. Przeniesiemy lokal gdzie indziej, nie będziemy już pana niepokoić. A pan po prostu zapomni o całej sprawie, dobrze?
Załuski skinął głową. Zabrał z szuflady biurka notes Orwata, skinął konspiratorom głową i wyszedł z biura.

Rozdział trzeci. Agnes

Chwilę jeszcze nasłuchiwał na schodach. Z biura nie dochodził żaden dźwięk, zupełnie jakby nikogo tam nie było. A jednak ich tam widział.

Załuskiego zaskoczyła ta sytuacja. Antoni Smoła był tajemniczy i skryty, to prawda, ale nie podejrzewał go o przynależność do ruchu oporu.
Pomocnik Artura wydawał się ostrożnym pracownikiem, starającym się wieść spokojny i bezpieczny żywot. Jak mogłem się tak pomylić?,
pomyślał Artur, który uważał się za człowieka przenikliwego i dobrego psychologa. Jakby się jednak dobrze zastanowić, młody mężczyzna miał
w sobie coś niepokojącego: dziwną nerwowość pod pozorami opanowania oraz to, że starannie ukrywał przed pryncypałem swoje życie osobiste.
Załuski uświadomił sobie, że właściwie nic o nim nie wie, nawet tego, gdzie dokładnie Smoła mieszka — ponoć u ciotki, ale czy na pewno?

Detektyw wzruszył ramionami. Tym razem zawiodła go zawodowa czujność; może stało się tak dlatego, że chłopaka polecił stary Kravitzer, do

którego miał zaufanie. Nie chciał teraz wypytywać antykwariusza o Antoniego Smołę. Jeżeli chłopak jest członkiem ruchu oporu, nie należy
w żaden sposób zwracać na niego uwagi. To mogłoby go tylko narazić na niebezpieczeństwo.

I jeszcze ten Szymkiewicz, czy też Kwas, jak chce być nazywany. Załuski nie miał przed wojną zbyt częstych kontaktów z sądem grodzkim, więc

znał go ledwie pobieżnie. Wiedział tylko, że ma opinię dobrego i sprawiedliwego sędziego. On też jest w konspiracji, pomyślał detektyw. Bardzo
dziwne…

Otworzył nieuważnym ruchem notatnik Orwata i spojrzał na pierwszą stronę. Chwilę przyglądał się znakom i nagle uderzył się otwartą ręką

w czoło. Przyszło mu bowiem do głowy, jak odczytać szyfr. Założył, że Orwat wykorzystywał swój kod od dawna i dobrze się w nim orientował.
Doszedł zatem do wniosku, że musi to być jakaś wariacja na temat klasycznego szyfru podstawieniowego. Wypróbował prosty system Juliusza
Cezara, z przeskokiem o trzy litery, który z powodzeniem stosowała armia carska jeszcze w 1915 roku. Niestety, to nie było takie proste.
Spróbował jeszcze kilku popularnych kodów podstawieniowych, ale bez efektu. Wtedy postanowił zastosować metodę statystyczną. Szyfr nie był
na tyle skomplikowany, by nie zorientować się, że pewne znaki występowały w nim częściej niż inne. Wyciągnął dużą kartkę z bloku i szybko
rozpoczął obliczenia.

background image

Pracował kilka godzin, by wreszcie tuż nad ranem złamać kod. Miał przed sobą rozszyfrowane notatki jasnowidza. To nie była trudna zagadka,

pomyślał, nalewając sobie kawy. Choć niczego mu nie brakowało, bo zarabiał obecnie naprawdę nieźle, prawdziwą kawę wydzielał sobie
racjami. Teraz było co świętować. Szyfr oparto na trójkowej kombinacji liter, więc gdy Artur ułożył statystkę występowania symboli, szybko stało
się jasne, które znaki to samogłoski. Wystarczyło poczytać Edgara Allana Poe, stwierdził z zadowoleniem, siadając w fotelu. Rzeczywiście, słynne
opowiadanie

Złoty żuk

było inspiracją dla wielu łamaczy kodów podstawieniowych.

Inną zupełnie sprawą była treść zapisków Orwata. Załuski miał powody, by czuć się rozczarowany. Jasnowidz notował pewne szczegóły swoich

wizji, istotne przede wszystkim dla niego i jego osobistej metody, której Artur nie znał.

Orwat zapisał ciąg oderwanych obrazów, które mogły dotyczyć jednej sprawy lub też kilku różnych. Widział kilka kobiet. Jedna z nich była

pozbawiona twarzy; jasnowidz zobaczył w jej miejscu ciemną, ziejącą pustką jamę pełną falującej wody. Kolejna miała ciało, zwłaszcza zaś ręce
zbroczone krwią i leżała w przydrożnym rowie, przykryta czerwonym płaszczem. Następna kobieta została opisana jako ta, „która nie może już
myśleć”, ale Orwat nie podawał, czy zmarła. Wizja mogła dotyczyć tej samej osoby widzianej na kilka sposobów — mogło chodzić
o zamordowaną kobietę, której zwłoki zaczęły się już rozkładać, stąd brak twarzy i niemożliwość myślenia. Widzeniu towarzyszyły niejasne obrazy:
wieża zamku, wysokie wzgórze i mężczyzna w czarnym płaszczu. Z zapisków nie wynikało, jak jedna wizja odnosi się do drugiej — czy to ów
mężczyzna był zabójcą? Czy wieża wskazuje miejsce zbrodni, określając je wprost, czy symbolizuje tylko coś innego?

Załuski zamknął notatnik w poczuciu głębokiego niezadowolenia. Znowu nic konkretnego, poza obrazem dziewczyny w czerwonym płaszczu.

Mogła być tak ubrana, ale może to być kolejny symbol, zastanawiał się detektyw, zapisując swoje skojarzenia. Rozśmieszyło go to. Rozkodował
tekst, by swoje wnioski zapisywać szyfrem we własnym notatniku.

To na nic, pomyślał zniechęcony i położył się spać. Ciemne ptaki wojny szybowały tej nocy nad miastem, ale jego nic nie było w stanie obudzić.
Ocknął się koło południa, gdy ktoś zastukał do drzwi. Nie było to groźne łomotanie, zresztą Gestapo wolało godziny poranne, ale delikatne

pukanie. Wyrwany z głębokiego snu Artur nie bardzo wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Jak zwykle, gdy zarwał noc i starał się to odespać
w nietypowej porze, zaczynała boleć go głowa.

Wstał z trudem z łóżka i rozejrzał się wokół siebie. W pokoju panował bałagan. Detektyw schował kartę z rozwiązaniem szyfru Orwata oraz jego

notatnik do biurka i pobieżnie uładził otoczenie. Niestety, nie dało się ukryć, że zasnął w ubraniu — świadczyła o tym wymięta marynarka
i sfatygowane spodnie. Nie było jednak czasu, by się przebrać, bo pukanie nasiliło się, przybierając bardziej natarczywy charakter.

Załuski uchylił drzwi. Stał za nimi Ignacy Kwas.
— Witam pana — powiedział Załuski powściągliwie, zastanawiając się, co sprowadza do niego dziwnego gościa.
— Mogę wejść? — zapytał przybysz, a Artur posłusznie odsunął się, żeby zrobić mu miejsce. Kwas dokładnie rozejrzał się po pokoju, jakby

chciał w szybki sposób ocenić, z kim ma do czynienia.

— Wiem, że mnie pan wczoraj rozpoznał — powiedział były sędzia, a Załuski poszedł do małej kuchni, właściwie kuchennej wnęki, by nastawić

wodę na herbatę. Na szczęście był prąd i mógł włączyć niewielką maszynkę; nie znosił gotować na benzynie, bo prymus strasznie kopcił
i jedzenie robiło się okropnie niesmaczne.

— Okazał pan dyskrecję, jestem za to wdzięczny — ciągnął Kwas, mimo że Artur nie skomentował w żaden sposób jego wcześniejszej uwagi.

— Byłem nieostrożny i dałem się zdemaskować…

Załuski odwrócił się gwałtownie i podszedł do Kwasa.
— Proszę mnie posłuchać, nie interesuję się polityką i konspiracją. To oczywiste, że was nie wydam, ale chcę, żebyście zostawili mnie

w spokoju!

Kwas spojrzał na niego badawczo i pokręcił głową.
— Panie Załuski, jest pan porządnym człowiekiem, mógłby pan pomóc organizacji.
Artur uniósł rękę, jakby chciał go powstrzymać przed powiedzeniem czegoś, co później trudno byłoby cofnąć.
— Powtarzam panu — powiedział z naciskiem — nie interesuje mnie polityka. Powiem tylko tyle i chcę, żeby to było jasne!
— Niech pan nie będzie śmieszny i dziecinny — odburknął Kwas, zapalając papierosa, własnoręcznie skręconego z jakiegoś podłego tytoniu,

bo w pokoju rozszedł się nieprzyjemny zapach. — Polityka dotyka każdego z nas, czy tego chcemy, czy nie. Skoro pan tego nie widzi, to jest pan
albo ślepy, albo głupi. — Zamilkł na chwilę, sprawdzając, czy Artur zareaguje na tę zniewagę, ale on tylko wzruszył ramionami. — Jestem
żołnierzem podziemnej armii. Polskiej podziemnej armii — kontynuował z naciskiem Kwas. — Niczego od pana nie oczekujemy. Chodzi nam
wyłącznie o informacje.

— Jakiego typu? — spytał Artur, bo coś zaczynał rozumieć. Stojący przed nim człowiek był zapewne kimś w rodzaju oficera wywiadu tej

konspiracyjnej organizacji. Niejasne było tylko to, jakich informacji poszukiwali i kto mógł ich uwiarygodnić.

Kwas jakby czytał mu w myślach.
— Mam nadzieję, że nie uważa pan, że to jakaś prowokacja. Nie ukrywam, że jesteśmy słabi, a po ostatniej wsypie jest jeszcze gorzej.

Podejrzewamy, że mamy w naszych szeregach agenta Gestapo. Działamy bardzo ostrożnie, starając się jak najmniej rzucać w oczy. Ponieważ
Gestapo nas infiltruje, potrzebujemy nowych ludzi, którzy nie mają żadnych powiązań. Obserwowaliśmy pana od pewnego czasu…

— Mnie?
— Tak. Odrzucił pan propozycję wpisania na volkslistę, zatrudnił pan naszego człowieka, Smołę, prowadzi pan śledztwo w sprawie porwania

jasnowidza na prośbę jego siostry. Teraz dotarł pan do informacji o domu gry w Pałacu Larischa.

Artur wpatrywał się w niego z zaskoczeniem. Organizacja, nawet słaba, jak powiedział Kwas, rozpracowała go bardzo dokładnie. Swoją drogą,

nie bardzo zacierał za sobą ślady i nie krył się specjalnie ze swoimi działaniami. Jak do tej pory prawie wszystko przeprowadzał jawnie.

— Możemy pomóc, to znaczy, nasz wywiad jest w stanie pomóc. Od razu panu powiem, że Orwat nie siedzi w Monte ani w więzieniu świętego

Michała. Gestapo na pewno go nie aresztowało ani nie przesłuchiwało, tutaj hrabia Roniker otrzymał od nich prawdziwą informację. Od naszego
człowieka w Kripo wiem też, że w okolicy daty zniknięcia jasnowidza nie odnaleziono w Krakowie żadnych niezidentyfikowanych zwłok. Było kilka
napadów na Polaków, także ze skutkiem śmiertelnym, pan wie, wówczas śledztwo prowadzą polscy policjanci wraz z niemieckimi, ale mój
informator jest pewny, że żadną z ofiar nie był pański klient. Zbadał też wypadki samobójstw i utonięć, bo i takich było kilka. Także nic. Udało mu
się popytać tu i ówdzie, czy Sipo nie prowadziła jakichś akcji pacyfikacyjnych, w których Orwat mógłby zginąć przypadkiem. I tu nic. Pański
człowiek, panie Załuski, rozpłynął się jak we mgle.

— Niesamowite — powiedział detektyw, pełen podziwu dla możliwości organizacji, którą reprezentował były sędzia. Gość uśmiechnął się lekko

i zaciągnął się papierosem. Milczeli, każdy zatopiony w swoich myślach.

— Czego pan ode mnie oczekuje? — spytał po chwili Artur.
— Powiem wprost: liczymy na informacje. Pan prowadzi swoje śledztwo, my swoje. Widzi pan, że możemy sobie pomóc. Spotyka się pan

z wieloma osobami z półświatka, spośród nich wywodzą się najczęściej konfidenci.

Artur chciał zaprotestować, ale Kwas uciszył go ruchem ręki.
— Sam pan wie, że tak jest.
— Nie generalizujmy — powiedział Załuski i pomyślał o Dolku. Aby prowadzić swoje interesy, musiał się opłacać Sipo, kontaktować z nimi, ale

czy w takim razie donosił? Artur nie miał co do tego pewności. Dolek czuł chroniczną niechęć do każdej władzy i raczej wyemigrowałby z miasta
lub zrezygnował z dobrego interesu, niż kapował. Nie był to człowiek, którego łatwo było zastraszyć, a tym bardziej trzymać w szachu. Potrafił
zniknąć bez śladu, gdy robiło się gorąco, i dlatego koledzy po fachu nazywali go „Kamfora”.

— Nie generalizujmy — zgodził się tymczasem Kwas. — Możemy zdobyć dla pana tę przepustkę do kasyna w Pałacu Larischa, jeżeli nie uda

background image

się to pańskiemu koledze. Ten dziennikarz, Janowski, uwiarygodni pana w środowisku Niemców i volksdeutschów. Dla nas to szansa, bo trudno
nam tam wprowadzić kogoś ze swoich. Pan rozejrzy się trochę i zda nam relację. Interesują nas goście tego domu gry, ich przyzwyczajenia,
charakterystyki… Staramy się zebrać informacje o wyższych oficerach stacjonujących w Krakowie, przydałyby nam się też zdjęcia.

— Mam zostać agentem waszego wywiadu!? — Artur przerwał gwałtownie rozmówcy. Czegoś takiego nikt mu dotąd nie proponował.
Kwas ponownie skrzywił się z niechęcią.
— Nie „waszego”, panie Załuski, tylko „naszego”, polskiego. My nie prowadzimy tutaj działań szpiegowskich, lecz walczymy. Zresztą niczego od

pana nie wymagam, to propozycja. Bardzo nam pan pomoże, wielu z nas może to uratować życie, ale decyzja należy do pana.

Artur chwilę się wahał. Nie podobało mu się, że Kwas usiłuje tak bez ogródek zagrać na jego patriotyzmie. Z drugiej strony umiejętnie pokazał

swoje możliwości. Załuski podjął decyzję.

— Zdobędę dla pana te dane, ale w zamian wy pomożecie mi w rozwiązaniu mojej zagadki.
— Zgoda! — Kwas uścisnął mu rękę. — O jakie informacje chodzi?
Detektyw wyciągnął z szuflady notes Orwata.
— Odczytałem szyfr, którym posługiwał się jasnowidz. Opisywał w notatniku swoje wizje dotyczące ostatnich spraw. Przewija się tutaj obraz

młodej kobiety, zamordowanej i okaleczonej, leżącej gdzieś w rowie nad rzeką. Dziewczyna ta miała na sobie czerwony płaszcz, jedyny znak
szczególny pojawiający się w wizji. Od siostry Orwata wiem, że jakaś rodzina prosiła jasnowidza o pomoc w poszukiwaniu zaginionej córki.
To Polka, jednym słowem. Nie mogę ustalić, czy takie przestępstwo miało już miejsce, czy była to projekcja przyszłych wydarzeń. Od sekretarza
hrabiego Ronikera wiem, że w mieście pojawiły się plotki o zaginięciu Róży Starskiej, córki profesora uniwersytetu. Jeszcze tego nie
sprawdziłem, ale gdyby to nie była dziewczyna z wizji, dalej tkwię w martwym punkcie. Potrzebuję danych: czy w ciągu ostatnich kilku tygodni
policja przyjęła zgłoszenia o zaginięciu młodej dziewczyny lub czy odnaleziono zwłoki w takich okolicznościach, jak opisałem.

— Rozumiem — powiedział Kwas z namysłem. — Nie będzie to łatwe, bo nasz człowiek nie pracuje w Pierwszym Komisariacie Kripo, który

zajmuje się zabójstwami. Ale myślę, że i to da się dla pana sprawdzić, musimy mieć tylko trochę czasu.

— Dobrze — skinął głową Artur. — W jaki sposób się skontaktujemy? Przez Antoniego Smołę?
Kwas gwałtownie zaprzeczył.
— Nie, to byłoby zbyt niebezpieczne. Ja też nie będę się tu więcej pojawiał. Pańskie biuro uznajemy za spalony lokal kontaktowy. Zbyt wiele

osób może nas tutaj zdekonspirować. Proszę przyjść w najbliższy piątek do kiosku przy Dunajewskiego i poprosić o „krakauerkę” oraz dwa
pudełka zapałek z okrętem na wieczku.

— Z okrętem? — zdziwił się Artur.
— Tak, to nasz znak rozpoznawczy. Kioskarz poda panu gazetę, w której będzie informacja od nas. Swoją przekaże mu pan zawiniętą

w banknot. Kontakt na razie zawsze przez ten kiosk. Gdyby działo się coś podejrzanego, sprzedawca umieści w witrynie ogłoszenie
o znalezionych kluczach od mieszkania.

Artura niepokoiły trochę te nieznane mu dotychczas zasady konspiracji, ale zgodził się. Uścisnęli sobie krótko ręce i Kwas zniknął.
Załuski zszedł do biura, by zobaczyć się ze współpracownikiem. Smoła zachowywał się tak, jakby poprzedniego wieczoru nic się nie wydarzyło.

Artur po namyśle postanowił postępować w podobny sposób. Przyjął kilku interesantów, a potem dał znak pomocnikowi, by załatwiał kolejnych,
i poszedł do siebie.

Otworzył notatnik Orwata i ponownie zagłębił się w niejasnych zapiskach. Dziewczyna w czerwonym płaszczu, znaleziona w rowie nad rzeką.

To mogły być okolice Krakowa, ale też samo miasto, na przykład prowadzący do klasztoru Norbertanek na Salwatorze bulwar nad Rudawą. Wziął
przedwojenną książkę telefoniczną i sprawdził adres profesora Starskiego. Nos go nie zawiódł — rodzina mieszkała niedaleko Rudawy, przy ulicy
Prusa.

Od mieszkania Artura był to spacer zaledwie dziesięciominutowy. Założył więc płaszcz i kapelusz i wyszedł z domu. Tuż za drzwiami zaskoczył

go bardzo zimny wiatr.

Postawił kołnierz i zaczął brnąć przez zabłocone chodniki w kierunku domu Starskich. Mieszkali na pierwszym piętrze dużej kamienicy, zajmując

ogromne, wielopokojowe mieszkanie. Załuski zapytał jeszcze o numer lokalu ciekawskiego stróża, który wystawił głowę ze swej kanciapy
dokładnie w momencie, gdy detektyw wszedł do bramy, i ruszył po drewnianych schodach na górę. Delikatnie zastukał w drzwi i otworzono mu
prawie natychmiast. W progu stała nastoletnia panienka w granatowej pensjonarskiej sukience, o zaplecionych w dwa warkocze włosach mysiego
koloru.

— Słucham pana? — zaszczebiotała tak dźwięcznie, że Artur nie mógł się nie uśmiechnąć. Uchylił kapelusza i przedstawił się, prosząc

o rozmowę z kimś z krewnych Róży Starskiej.

— To moja kuzynka — wykrzyknęło dziewczę, ale prawie od razu w korytarzu pojawiła się stateczna matrona ubrana w długą szarą spódnicę

i takiegoż koloru sweter.

— Co się dzieje, Helenko? — zapytała wysokim, dobrze wyszkolonym głosem, który zdradzał, że była kiedyś nauczycielką albo lektorką.
Dziewczyna odwróciła się szybko i wyjaśniła „ciotuni”, że pan, który przyszedł, wypytuje o Różę. Załuski nie miał wątpliwości, że ma przed sobą

profesorową Starską.

Przedstawił się ponownie i uzyskał zaproszenie do środka. Mieszkanie było obszerne, ale teraz zajmowało je kilkanaście osób, co dobrze

świadczyło o właścicielach, którzy najwyraźniej udzieli schronienia wysiedlonym krewnym. Gdy szli przez długi hol, z każdego mijanego pokoju
dochodził gwar licznych głosów. Pani domu miała naprawdę złote serce.

Pani Starska zaprowadziła Artura do niewielkiego gabineciku na tyłach mieszkania. Kiedy usiedli na otomanie, detektyw wyjaśnił

w oszczędnych słowach, kim jest i czego szuka. Starska zdradziła się z lekkim poirytowaniem, gdy zagadnął ją o córkę.

— Jeżeli o to chodzi, nie zasięgaliśmy porady pana Orwata — powiedziała stanowczo, wyciągając papierosa z ozdobnego pudełka. Artur

podał jej ogień.

— Ale państwa córka zaginęła? Chodzi o pannę Różę?
Profesorowa spojrzała na niego z niechęcią.
— Nic takiego nie miało miejsca! Pan powtarza jakieś niesmaczne plotki! O, Boże, kiedy się to wreszcie skończy!? — wykrzyknęła

niespodziewanie, zrywając się z kanapy. — Proszę mnie posłuchać: mój mąż, profesor literatury, został aresztowany w akcji na uniwersytecie,
wciąż martwię się o jego życie i zdrowie. Goszczę u siebie krewnych z poznańskiego, których wysiedlono z rodzinnej posiadłości. A pan jeszcze
przychodzi i dręczy mnie tymi niedorzecznymi plotkami.

— Rozumiem — powiedział Artur, który niczego tak nie znosił, jak wybuchów damskiej histerii. — Czy mogę w takim razie porozmawiać

z córką?

Pani profesorowa gwałtownie pokręciła głową.
— Róży nie ma w domu. Wyjechała… na kilka dni do rodziny pod Kraków.
— Ach tak… — powiedział Załuski, któremu ta sprawa bardzo się nie podobała. — W takim razie przyjdę za kilka dni, by porozmawiać z córką.
— Nie widzę potrzeby, by pan z nią rozmawiał — obruszyła się Starska. — Powiedziałam już panu, że nie mamy nic wspólnego z panem

Orwatem, a Róża nie zaginęła. Ktoś wprowadził pana w błąd.

Mówiła to tak podniesionym głosem, że do pokoju zajrzał jakiś mężczyzna. Był słusznej tuszy i miał starannie zaczesane włosy mysiego koloru,

jaki detektyw zauważył już wcześniej u Helenki. Najwyraźniej był to ojciec panienki.

— Co się dzieje, Edyto? — zapytał dudniącym basem.
— Pan wypytuje o Różę — powiedziała Starska, zniżając głos. — Snuje jakieś niedorzeczne teorie, że moja córka jakoby zaginęła.

background image

— Pan wypytuje o Różę — powiedziała Starska, zniżając głos. — Snuje jakieś niedorzeczne teorie, że moja córka jakoby zaginęła.
— Śmieszne — powiedział mężczyzna i zmarszczył groźnie brwi. — Siostra chyba wyjaśniła panu tę pomyłkę? Jeżeli tak, to żegnam i proszę

nas więcej nie nachodzić.

Załuskiemu nie pozostawało nic innego, jak wyjść. Cała sprawa wydawała mu się jednak bardzo dziwna. Pani profesorowa ewidentnie coś

ukrywała. Tylko co?

Skoro córka nie zaginęła, to dlaczego nie ma jej w domu i matka tak nerwowo reaguje na sugestię, że chciałby się z nią zobaczyć? Jeżeli

jednak zaginęła… Może rodzina jest szantażowana i ukrywa całą sprawę ze strachu? Trwa w końcu wojna.

Załuski wrócił do mieszkania i resztę dnia spędził w domu. Nie chciało mu się wychodzić, zwłaszcza że pogoda wciąż była okropna,

a w mieście rozpoczynały się przygotowania obchodów rocznicy powstania Generalnego Gubernatorstwa. Wawel był iluminowany, wywieszono
jeszcze więcej flag niż zwykle. Wyglądało to obrzydliwie.

Zajrzał do swoich notatek, ale szybko poczuł znużenie. Sprawa Orwata nie posuwała się naprzód, wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że wciąż

stoi w miejscu, bo coś ważnego mu umyka.

Spędził tak kilka dni, w poczuciu, że nie może przełamać impasu i drepcze w miejscu. Odwiedził Teresę Orwat, ale nie zastał jej w domu.

Wystraszona służąca nie potrafiła udzielić informacji, kiedy pani wróci. Artur zostawił więc lakoniczną kartkę, że wszystkie informacje się
potwierdziły, a on na razie nie ustalił niczego nowego. W piątek, ogromnie zniechęcony, udał się do kiosku. Najpierw starannie obejrzał obie
witryny, ale nie znalazł w nich ogłoszenia o kluczach. Podszedł więc do sprzedawcy i poprosił o gazetę i zapałki. Podano mu je bez zwłoki
i jakiegokolwiek zdziwienia. Artur wcisnął gazetę do kieszeni i rozwinął ją dopiero w domu.

Wywiad podziemia ustalił, że Róża Starska uciekła ze swoim narzeczonym, hrabią Z. z Prądnika, a rodzina usilnie starała się zatuszować ten

skandal. Załuski nie mógł w to uwierzyć. Trwała wojna, ludzie ginęli tysiącami, a on miał nagle do czynienia z obyczajowym skandalikiem rodem
z minionego stulecia.

Raptus puellae3

, pomyślał z przekąsem i zniszczył kartkę. Trudno było wyobrazić sobie, jak bardzo był tym rozczarowany.

Wywiad organizacji Kwasa był jednak świetnie poinformowany, no i bardzo szybki. Załuski zaczął zastanawiać się, jakie jeszcze wiadomości
mógłby tą drogą uzyskać.

Tymczasem Edward wystarał mu się o przepustkę do kasyna. Przyniósł ją któregoś wieczora, gdy rozdrażniony migreną i brakiem wyników

w śledztwie Artur przygotowywał sobie kolację.

— Żyjesz sobie jak pączek w maśle — powiedział z zazdrością dziennikarz, gdy już udało mu się opanować zadyszkę, jakiej dostał wspiąwszy

się na piąte piętro. Załuski nie miał wątpliwości, że Edward znowu ma problemy finansowe.

Zaprosił go do stołu i delikatnie wypytał o przyczyny złej passy. Tak jak przypuszczał, Janowskiemu zdarzyło się kilka razy zapomnieć w kasynie.

Cóż, pod tym względem okupacyjny dom gry nie różnił się od przedwojennego — dalej pojawiali się tam nałogowcy, którzy przegrywali fortunę.

— Mogę ci pożyczyć — powiedział Artur. Było to ryzykowne posunięcie, bo pieniądze można było spisać raczej na straty, ale wciąż chodziło mu

po głowie to, co powiedział Kwas: że Janowski uwiarygodni go wobec Niemców.

Dziennikarz rozpromienił się i uścisnął mu rękę. Najwyraźniej wstąpiły w niego nowe siły, bo zaczął pochłaniać podsuniętą potrawę i opowiadać

o swoich nowych systemach gry. Artur przyglądał mu się ze współczuciem. Umówili się na następny wieczór.

Załuski przygotował się bardzo starannie. Kazał odświeżyć swoje najlepsze ubranie, wyciągnął nawet jedwabny krawat, którego nie znosił.

Wyglądał z jednej strony odświętnie, a z drugiej nieco nonszalancko z laską ozdobioną kościaną główką w kształcie diabła.

Z Janowskim spotkał się w holu Pałacu Larischa, gdzie musiał pokazać przepustkę wartownikowi. Już dawno nie był w tym miejscu i uderzyły

go zmiany, które w nim zaszły. Dawna siedziba prezydenta nabrała rozrywkowego charakteru — obok kręgielni i domu gry usytuowano również
restaurację dla oficerów. Dziennikarz klepnął go po plecach, nie pozwalając na zbyt długie kontemplowanie wnętrza. Minęli dwóch oficerów, którzy
szybkim krokiem zmierzali w kierunku restauracji. Artur nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby nie to, że jeden z nich, przechodząc, odwrócił się
gwałtownie i zawołał go po imieniu.

Początkowo Załuski nie miał pojęcia, kim jest ten wysoki mężczyzna w stalowoszarym mundurze ze srebrną naszywką SD4 na rękawie. Ale gdy

przyjrzał mu się z bliska, rozpoznał Lothara Glassa, swego dawnego kolegę z uniwersytetu.

— Co za przypadek! — powiedział Glass, ściskając mu rękę. — Nie widzieliśmy się kupę lat!
— To prawda — mruknął Artur, niezbyt zadowolony z tego spotkania. Lothar pochodził z dobrej berlińskiej rodziny, a na studia do Wiednia

wysłano go, by za granicą trochę utemperować jego wybuchowy charakter. Niestety, plan rodziny nie powiódł się — Glass uchodził w studenckich
czasach za największego hulakę i utracjusza. Świetnie jeździł konno, miał słabość do tancerek. Artur nie mógł uwierzyć w to, że jego dawny
kolega stał się nazistą i funkcjonariuszem służby bezpieczeństwa. Było to po prostu niepojęte.

Widząc jego rezerwę, Lothar zaśmiał się nerwowo i jakby rezygnując z zadawania dalszych pytań, pospieszył za swym towarzyszem w głąb

restauracji. W drzwiach odwrócił się jeszcze i zmierzył Artura wzrokiem. Chyba uświadomił sobie, że i dla niego to spotkanie jest nie na rękę.

Powoli wchodząc na piętro, Załuski zastanawiał się, o czym teraz myśli dawny kolega, a obecnie oficer wywiadu. Być może rozważa, w jakiej

roli się tu znalazłem: czy jestem volksdeutschem, sympatyzuję z nazizmem, czy po prostu wysługuję się Niemcom. Na pewno uznał, że trzeba na
mnie uważać. Dla mnie też nie jest to dobry omen, coś jakby ujrzeć ducha z przeszłości — obecnie upiora z trupią główką na czapce.

Spotkanie z Lotharem na pewno nie było bezpieczne. Nie miał ochoty, by zainteresował się nim niemiecki wywiad. Z drugiej strony, co

w obecnych czasach było bezpieczne? Nawet siedzenie w domu nie stanowiło gwarancji, że nic się nie wydarzy. Artur poczuł znajomy dreszcz
przyjemności. Oto znowu pojawiło się ryzyko. Uderzył swoją wytworną laską w balustradę schodów i zdecydowanym krokiem wszedł na salę.

Kasyno było niewielkie, ale urządzone ze smakiem. Jak się później dowiedział, była to filia austriackiego przedsiębiorstwa, która utrzymywała

podobny dom gry również w Warszawie — jedyną różnicą było to, że do warszawskiego wstęp mieli również Polacy.

Artur zauważył kilka stołów do ruletki, przy których tłoczyli się goście, oraz stoliki do bakarata. W głębi usytuowano elegancki bar oferujący

wyszukane alkohole. Światło było przytłumione, w powietrzu czuło się zapach dobrego tytoniu i drogich perfum, a podobnie jak w innych tego typu
przybytkach nigdzie na ścianach nie wisiały zegary. Gdyby nie natrętny widok hitlerowskich mundurów, Załuski miałby wrażenie, że jest gdzieś
w Europie, może w Szwajcarii lub we Francji, w jakimś niewielkim hotelowym domu gry. Takim dla zaufanego, wyselekcjonowanego towarzystwa.

Pomiędzy oficerami kręciły się kobiety w pięknych sukniach i drogich futrach, w większości były to żony wysokich urzędników, nudzące się

w domach. Janowski pociągnął go w stronę jednego ze stolików z ruletką i wtedy Artur zobaczył Agnes Petzoldt.

Siedziała przy stole i z lekkim znudzeniem obserwowała kręcącą się maszynę. Była bez rękawiczek, a na jednym z palców prawej ręki,

niezwykle szczupłej i bladej, zatknęła — niczym pierścionki, bo miały w środku otwór — kilka dziesięciomarkowych sztonów, którymi bawiła się
bezwiednie.

Ubrana była w czarną suknię z połyskliwymi dżetami, a jej blada twarz wyglądała po prostu niesamowicie w zadymionym wnętrzu lokalu. Usta

miała starannie umalowane czerwoną szminką, a gdy piła szampana z wysokiego kieliszka, robiła to w taki sposób, że nie pozostawiała śladów
warg na brzegach. Gdy tylko zwolniło się miejsce, Załuski natychmiast usiadł koło niej, ale nawet tego nie zauważyła, zajęta leniwą obserwacją
pędzącej kulki.

— Proszę obstawiać — zachęcił krupier i Załuski czym prędzej postawił kilka sztonów na czarne. Ona obstawiła zero. Wygrał.
Potem obstawił jeszcze czerwone, kombinację numerów i cyfrę sześć, która zawsze przynosiła mu szczęście, i znowu wygrał. Ona stawiała

coraz wyższe stawki na zero.

Grali tak przez kilka minut — on wygrywał za każdym razem, ona zawsze przegrywała.
— Może zmieni pani strategię,

madame

? — zapytał w końcu, a ona odwróciła się wreszcie do niego. Zobaczył z bliska jej niewiarygodnie

piękną twarz, zeszpeconą czarną opaską, która nadawała jej niepokojący, lekko okrutny wyraz. Drugie oko miała podkreślone czarną kredką
i starannym makijażem w granatowej tonacji. Wyglądała jak gwiazda filmowa, a nie jak niemiecka urzędniczka.

background image

— Czytał pan Dostojewskiego? — zapytała głębokim głosem z lekkim południowym akcentem, a Artur z uśmiechem skinął głową.
— To pan wie, że nie lubił Polaków, podobnie zresztą jak Niemców… Miał jednak dla graczy dobrą radę: stawiać na „zero”. I ja to panu również

doradzam.

— Jak pani sobie życzy — odparł i jednym ruchem przesunął wszystkie wygrane sztony na zero. Ona także postawiła całą piramidkę pieniędzy

i odchyliwszy się lekko na krześle, obserwowała mknącą kulkę.

— Zero! — powiedział krupier, a przy stoliku rozległy się głosy podziwu.
Artur chciał zabrać wygraną, ale powstrzymała go ruchem pięknej dłoni.
— Niech pan zaczeka. To może być przełomowy moment… Wierzy pan w przełomowe momenty?
Popatrzył na nią z uśmiechem i skinął głową krupierowi, który ponownie zakręcił kołem. Wszyscy zgromadzeni przy stoliku obserwowali ruch

kulki z szalonym napięciem. Tylko Agnes Petzoldt zdawało się to nie obchodzić, odwróciła się, by zamówić kolejny kieliszek szampana, gdy
krupier zawołał ze zdumieniem:

— ZERO!
— Brawo! — rozległo się przy stole, a niektórzy rzeczywiście zaczęli klaskać. Agnes upiła nieco ze swego kryształowego kieliszka i wzruszając

ramionami, powiedziała do Artura:

— Głupia gra, prawda?
— Cóż, w pani przypadku zapewne nieco przewidywalna — zażartował Załuski, a ona roześmiała się niesamowitym, wibrującym śmiechem.
— Proszę już więcej nie grać, bo wszystko pan straci. Ja też mam już dosyć ruletki. Lubi pan bakarata?
Artur skinął głową, a ona ciągnęła:
— Jestem hazardzistką. Uwielbiam bakarata, ale ruletka mnie nudzi. Czytałam kiedyś

Gracza

i Dostojewski to wszystko przewidział. Trzeba

stawiać na zero, a gdy już wyjdzie, szybko postawić jeszcze raz, dużo większą stawkę. Jak pan widzi, sprawdziło się.

Agnes wstała od stołu, a Artur natychmiast zrobił to samo, zostawiając krupierowi napiwek. Była bardzo wysoka, a obcasy jeszcze dodatkowo

dodawały jej wzrostu. Poruszała się jak królowa, a Załuski miał wrażenie, że gdy szła, wszyscy rozstępowali się, by zrobić jej miejsce. Usiadła przy
stole i skinęła na kelnera, by przyniósł jej nowy kieliszek szampana. Zawsze tak robiła. Wypijała łyk lub dwa i zamawiała następny. Ceniła wysokie,
ręcznie rżnięte kryształy, które kasyno sprowadzało z Czech. Lubiła świeżość napoju i chłód wyczuwalny tylko przez krótki czas.

— Wolę stawiać na własną przegraną — powiedziała z uśmiechem do Artura, gdy i on zasiadł przy stole.
— Ja wręcz przeciwnie.
— To zrozumiałe. Nie ma w panu odrobiny fatalizmu.
Detektyw roześmiał się.
— Pani wybaczy, baronowo, ale moim zdaniem w obstawianiu zwycięstwa bankiera kieruje się pani raczej pragmatyzmem. Nie od dzisiaj

wiadomo, że lekka przewaga jest zwykle po stronie banku, nie gracza.

Agnes uśmiechnęła się z wyższością.
— Oczywiście, chyba pan nie myśli, że jestem głupia. Mój fatalizm opiera się na przekonaniu, że nawet grając przeciwko sobie, muszę w końcu

wygrać.

Gra toczyła się szybko i ze zmiennym szczęściem. Artur zorientował się, że Agnes Petzoldt obstawia wedle dobrze znanego w kasynach

systemu d’Alemberta — każda kolejna stawka była wyższa od poprzedniej, gdy wygrywała, lub niższa, gdy przegrywała. W związku z tym on
zastosował system kontra d’Alembert, choć wiązał się z dużo wyższym ryzykiem niż inne, bardziej ograniczające możliwość przegranej.

Tego wieczoru miał szczęście. Do tego stopnia, że w jednej z ostatnich partii postawił na impas, czyli remis pomiędzy graczem a bankiem. Ten

układ kart w bakaracie zdarzał się niezwykle rzadko i było to prawdziwe ryzyko. Wygrał jednak, bo fortuna wyraźnie stała po jego stronie.

Agnes Petzoldt ponownie zwróciła ku niemu swą piękną twarz i zebrała ze stołu sztony.
— Popełniłam błąd — powiedziała, mrużąc oko, a jej długie rzęsy rzuciły cień na policzek. — Powinnam była stawiać na pana.
— Szczęście jest złudne, następnym razem może mi się nie udać — odpowiedział.
— Jest pan znajomym majora Glassa? — zapytała, całkowicie ignorując jego słowa.
— Majora Glassa? — powtórzył, a Agnes wykonała lekceważący ruch dłonią.
— Tak, widziałam was razem w holu…
Patrzyła na niego uważnie i z ciekawością, więc odparł szybko:
— Lothar Glass był moim kolegą podczas studiów w Wiedniu. Razem ukończyliśmy prawo.
— Och, Wiedeń — powiedziała swobodnie. — Studiowałam tam na Akademii Sztuk Pięknych. Cudowne miejsce! Bardzo inspirujące.
Teraz on przyglądał się jej z zainteresowaniem. Ocenił jej wiek najwyżej na dwadzieścia pięć lat, oczywiste więc, że nie mieli szans spotkać się

w Wiedniu, bo był od niej ponad dziesięć lat starszy. Perspektywa była jednak kusząca. Doskonale pamiętał studentki wydziału sztuki — ponętne
dziewczęta bez zahamowań, tak w dziedzinach artystycznych, jak i sztuce miłości. Zastanawiał się, czy Agnes Petzoldt podczas swoich
uniwersyteckich studiów również należała do tych wyzwolonych z przesądów społecznych i moralnych młodych kobiet. Z sentymentem wspomniał
swoją wiedeńską sympatię z tamtych lat, piękną Irene Arden, która studiowała sztuki użytkowe i tylko dlatego nie wyszła za niego za mąż, że trafiła
się jej lepsza partia.

— Pozwoli pani, że się przedstawię — powiedział zatem. — Gra w pani towarzystwie tak mnie wciągnęła, że nie dopełniłem wymogów

grzeczności. Nazywam się Artur Załuski.

— Ach tak — stwierdziła Agnes, podając mu rękę. — Z tych Załuskich z Warszawy czy raczej z Halicza?
Artur uśmiechnął się lekko. Baronówna posiadała naprawdę szeroką wiedzę i przestał się dziwić, że była tak skuteczna w poszukiwaniu dzieł

sztuki.

— Raczej z tych drugich…
— No cóż, panie hrabio — powiedziała lekko — osobiście jestem obywatelką świata i nie mam specjalnych uprzedzeń, ale nie każdy jest taki

jak ja. Przyjaźń z majorem Glassem to dla pana znakomita inwestycja na przyszłość!

Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale w tej chwili nadszedł wyglądający jak drobny urzędnik umyślny. Z wielkim uniżeniem zbliżył się do niej

i podał niewielką kopertę. Agnes rozdarła ją i wyjęła maleńką karteczkę, na którą tylko spojrzała.

— Cóż, obowiązki mnie wzywają. To było bardzo pouczające, hrabio…
— Baronowo… — skłonił się lekko.
— Mam nadzieję, że jeszcze się tutaj spotkamy — rzuciła na odchodnym. I nie patrząc już na niego, szybkim krokiem wyszła z kasyna.
Prawie natychmiast przy Arturze zmaterializował się Janowski.
— Nie chciałem ci przeszkadzać w rozmowie z osławioną Agnes Petzoldt.
— Osławioną? — zapytał detektyw, uśmiechając się lekko. — To chyba nie najlepsze słowo.
Dziennikarz obruszył się.
— Tak. Zapewne zbyt mało dosadne, jeśli chodzi o tę sadystkę, nazistowską sukę i złodziejkę dzieł sztuki.
Załuski nie odpowiedział. Agnes Petzoldt była na pewno niebezpieczna. I fascynująca. Zaczynała się zatem GRA. Gra, w której on nie zamierzał

stawiać na remis czy wygraną banku. Jak zwykle postawił na siebie.

Rozdział czwarty. Echo

Kawiarnia Pani, w której Artur umówił się z Dolkiem, mieściła się przy ulicy świętego Jana 11, w lokalu dawnej Stylowej. Było to naprawdę

background image

niezwykłe miejsce — eleganckie, z klasą i smakiem, a przy tym niezwykle skromnie urządzone. Organizowano tu koncerty i recitale, występowali
znani artyści polskiej sceny. Klientela też była osobliwa: starsi panowie i młodzież, kobiety z tej niezwykłej sfery, „która nie jest już
mieszczaństwem, ale jeszcze nie stała się arystokracją”, jak określił to później trafnie pisarz Curzio Malaparte, opisując damy starannie
ukrywające wojenne ubóstwo dzięki fantazyjnie dobranym dodatkom do starych sukienek i zmęczonych płaszczy. Co ciekawe, Załuski niezbyt
chętnie tu przychodził — lokal wydawał mu się dosyć pretensjonalny, repertuar piosenek sprzed dwudziestu lat lekko go przygnębiał. Nie lubił też
patrzeć w swoje odbicie powielane przez mętne jak martwa woda tafle niezliczonych luster, którymi udekorowano ściany. Kawiarnia była zawsze
przepełniona i zasnuta dymem. Kelnerki, wytworne panie w jedwabnych pończochach ze starannie pomalowanymi paznokciami, przechadzały się
pomiędzy klientami jak księżniczki między poddanymi, paląc papierosy w długich szklanych lufkach.

W tłumie dosyć łatwo można się zgubić. Publiczność była zazwyczaj zajęta koncertem, cichą konwersacją lub przeglądaniem gazet. Dolek zajął

stolik na uboczu, wciśnięty w róg kawiarni, niedaleko wieszaka na płaszcze, który skutecznie odgradzał go od reszty pomieszczenia. Jak zwykle
udawał zatopionego w lekturze najnowszego „Gońca”. Gdy Artur się zbliżył, nawet na niego nie spojrzał.

— Spóźniłeś się! — powiedział, choć przecież nie umawiali się na konkretną godzinę.
— Ja nigdy się nie spóźniam — swobodnie odrzekł Załuski, siadając i prosząc przechodzącą damę o kawę. Ona obrzuciła go dosyć

nieuprzejmym spojrzeniem, ale pobrzękując ciężkimi srebrnymi bransoletkami na prawej ręce, zapisała zamówienie.

— Jakieś wieści? — dodał jeszcze, a Dolek zamknął gazetę, złożył ją starannie i schował do kieszeni marynarki, jakby za chwilę zamierzał

wstać od stołu.

— U mnie zawsze same dobre.
— Mów!
— Jeżeli chodzi o twoje sprawy, to Czerwony Krzyż raczej nie zarobi, bo starego pana Juliana nie ma ani na Pomorskiej, ani w Monte.

Szukałem go przez kilku moich ludzi, bardzo zaufanych. Jak oni mówią, że go tam nie ma, to pewne na sicher.

— Ach, tak — powiedział Artur. Wiadomości Dolka potwierdzały to, co już wiedział od Kwasa. Trzeba więc przyznać, że wywiad konspiratorów

działał naprawdę dobrze. — A co w kwestii dziewczyny?

background image

Dolek ożywił się.
— Tutaj, widzisz, może być sprawa. O zaginięciu tej twojej Starskiej nic nie wiedzą, ale mój znajomy z Kripo opowiadał, że coś jest na rzeczy.

Krążą pogłoski o młodych kobietach, które giną, by nigdy się już nie odnaleźć, mówi się o jakimś zboczeńcu, mordercy dziewcząt. Do tej pory
policja nic nie robiła w tej sprawie, bo nie było żadnych oficjalnych zgłoszeń, ale to się zmieniło…

— Ktoś złożył meldunek?
Kapuś rozejrzał się czujnie wokół siebie.
— Prawdopodobnie tak. Nie mogłem się dowiedzieć niczego konkretnego, ale pojawiły się plotki, że zaginęła flama jakiegoś wysokiego

oficera.

— Wiesz, o kogo chodzi? — Artur przysunął się bliżej i też bacznie rozejrzał po kawiarni. Nikt ich nie podsłuchiwał, bo ludzie byli zajęci swoimi

sprawami i skupieni wyłącznie na sobie.

— Nie mam pojęcia. Ale to jakaś grubsza afera, bo węszy przy niej Gestapo.
Detektyw spojrzał na niego ze zdumieniem, a Dolek kiwnął głową.
— Dziwne — powiedział Artur, który jednak nie był przekonany, czy ta sprawa ma cokolwiek wspólnego z jasnowidzem i dziewczyną

w czerwonym płaszczu.

Może niepotrzebnie połączył osobę z wizji Orwata z Różą Starską. A jeśli chodziło tutaj o jedną z tych kobiet? Może ktoś z ich rodzin radził się

jasnowidza? Wierząc w zdolności Dolka, zagadnął go o zaginione dziewczyny. Taki szperacz jak on musiał znać choć jedno nazwisko. Kapuś
obruszył się i ponownie przypomniał mu, że to, o czym powiedział, to tylko pogłoski.

— Daj spokój, Dolek, to dla ciebie łatwizna. Poniuchaj trochę u twoich „krowoderskich zuchów” i dowiedz się, czyja matka opłakuje zaginięcie

córki. Nie musisz przecież grzebać w kartotece Kripo.

— Nie ucz mnie, jak zbierać informacje — z przekąsem rzucił Dolek. — Po prostu nie chce mi się tego ciągnąć, ta sprawa śmierdzi. To może

być jakaś niemiecka zboczona świnia, która poluje na młode dziewczyny, by zaspokoić swoje chore żądze. A jeżeli tak jest, to zaraz zrobią z tego
awanturę polityczną i ten, kto się będzie tym za bardzo interesował, odpowie za współudział.

— Bardzo się ostrożny zrobiłeś. Nie znałem cię od tej strony. Przecież jak coś się stanie, ty się ulotnisz, jak zawsze…
— Jak zawsze, jak zawsze — powiedział rozzłoszczony informator. — Muszę dbać o moją żonę i dzieci. Z czego będą żyli, jak mnie zabraknie?
Załuski uśmiechnął się i nieznacznym ruchem podał mu kopertę. Dolek nawet do niej nie zajrzał, tylko szybkim ruchem wsunął do kieszeni. Miał

dłonie charakterystyczne dla doliniarza — Artur po raz kolejny zwrócił na to uwagę — o palcach wskazującym i środkowym równej długości. Ale
z tego, co wiedział, Wolff nigdy nie zajmował się doliną. W krakowskiej „ferajnie” był raczej mało znaczącą płotką, choć chwalił się znajomością
z Aronem Lejbanem, szefem złodziejskiego syndykatu i absolutnym mistrzem w swoim fachu. O Lejbanie mówiono, że potrafił wykonać replikę
każdego klucza, na który spojrzał. W ten sposób zresztą rabowała jego szajka — Aron obserwował zamożne kobiety robiące zakupy
w eleganckich sklepach, zwłaszcza jubilerskich, i gdy sięgały do torebki po pieniądze, zwykle udawało mu się zobaczyć klucze. Wspólnicy śledzili
damę, by dowiedzieć się, gdzie mieszka, Lejban w tym czasie dorabiał klucz. Był to prawdziwy wirtuoz, który ponoć potrafił również otwierać kasy
na słuch. Niestety, wsadzili go tuż przed wojną i wszelki ślad po nim zaginął. Przypuszczalnie Niemcy rozwalili go w więzieniu.

Kelnerka postawiła na stoliku kawę dla Artura.
— Należą się dwa złote — powiedziała, a on wyciągnął portfel i bez słowa podał jej należność. Kawa była pozbawioną smaku lurą, jakby

zrobioną z wypalonych trocin. Aż się wzdrygnął, przełykając ją. Dolek obserwował go z rozbawieniem.

— Lepiej tu nic nie zamawiaj poza wodą sodową — powiedział, a Załuski wzruszył ramionami.
— Mogłeś uprzedzić mnie wcześniej. Kiedy będziesz coś wiedział?
— Popytam, poszukam… Dam ci znać, nie bój się, w razie czego zawsze mnie znajdziesz u Bisanza!
Artur kiwnął głową, pożegnał się krótko i wyszedł. Zaniepokoiła go informacja Dolka o zaginionych dziewczynach, a jeszcze bardziej fakt, że

sprawą zainteresowało się Gestapo. Załuski nie był naiwny i wiedział, że policja polityczna wkracza do akcji wyłącznie wtedy, gdy ma dobry
powód. Banalne zaginięcia polskich dziewcząt takim powodem być nie powinny. Najprawdopodobniej chodziło przede wszystkim o zniknięcie
kochanki tego oficera. Ale kto to mógł być? To była trudna zagadka, a Dolek najwyraźniej nie zamierzał mu pomóc w znalezieniu odpowiedzi.
Autentycznie się bał.

Artur postanowił nie iść prosto do domu, tylko przejść się nieco po Plantach. Wyglądały żałośnie, z resztkami suchej, wgniecionej w błoto trawy.

Co chwila mijał jakiegoś właściciela psa. Miał wrażenie, że tych czworonogów ostatnio bardzo w mieście przybyło, co wydawało się nieco dziwne,
biorąc pod uwagę trudności ze zdobyciem podstawowych produktów żywnościowych. Skoro ludzie egzystowali z takim trudem, jak udawało im się
utrzymać psy? Była to kolejna z wojennych zagadek. Pieski wyprowadzano na Planty, bo do miejskich parków mieli wstęp tylko Niemcy. Z każdym
dniem obszar dostępny dla Polaków się kurczył, a do Artura dotarła niepokojąca wiadomość, że niedługo zaczną się wysiedlenia z Alei. Musiał
zawczasu poszukać sobie innego lokum. Z tą myślą spacerował dzisiaj po mieście. Po zastanowieniu odrzucił kilka możliwych lokalizacji.
Krakowska, przy której miał antykwariat Kravitzer, była położona zbyt blisko Kazimierza, w związku z tym narażona na stałą obserwację ze strony
Niemców. Miał pewien awaryjny pomysł i długo się namyślał, czy z niego nie skorzystać. Na początku wojny udało mu się dzięki wysokiej łapówce
przejąć niewielkie mieszkanie kuzyna, Ignacego Horna, mieszczące się obecnie w sercu dzielnicy niemieckiej. Przychodził tam czasami, by
lokatorzy tego budynku, a byli to w większości urzędnicy pracujący dla rządu Generalnego Gubernatorstwa, mogli oswoić się z sąsiadem. On też
podawał się zresztą za Niemca. Ta gra, choć go bawiła, była jednak bardzo niebezpieczna, więc po krótkim wahaniu postanowił zrezygnować
z przeprowadzki, zagrożenie dekospiracją było zbyt realne. Lokal mógł mu się jednak przydać, zatem zdecydował zachować go w odwodzie, na
czarną godzinę. I oby nadeszła jak najpóźniej, powiedział sobie w myślach.

Pomyślał o okolicach Plant. Takie ulice jak Batorego czy Łobzowską wciąż zamieszkiwali Polacy. Znał jednego z właścicieli kamienicy przy

Łobzowskiej, tuż przy kościele Zmartwychwstańców. Zawrócił zatem i udał się w tamtym kierunku.

Właściciel ów, Nowiński, był przedwojennym klientem detektywa, przyjął go zatem serdecznie. Artur zauważył, że w dużym mieszkaniu wszystko

przygotowane jest do wyjazdu. Popakowane w pudła rzeczy piętrzyły się w korytarzu, a większość mebli przykryto prześcieradłami.

— Wyprowadza się pan? — zapytał z ciekawością Artur, a Nowiński wyjaśnił mu, że przenosi się wraz z rodziną do Rabki. W Krakowie było dla

niego zbyt niespokojnie.

— Wie pan, te łapanki, Niemcy na ulicach — tłumaczył, zacierając nerwowo ręce. — Moja żona jest słabego zdrowia, wpadła w jakąś chorobę

nerwową.

Załuski był zdania, że akurat Rabka nie jest najlepszym wyborem, ponieważ do dawnego gimnazjum żeńskiego świętej Teresy przeniesiono

właśnie z Zakopanego szkołę policyjną Sipo. Przenosiny w takie sąsiedztwo nie były zbyt bezpieczne, ale Nowiński najwyraźniej to lekceważył.

— Nie martwię się tą szkołą, zresztą ponoć pod latarnią jest najciemniej — powiedział z rozbrajającą naiwnością. — A moja żona nie może tu

czekać. Wyjeżdżamy.

Załuski zagadnął go więc o mieszkanie do wynajęcia. Właściciel zareagował nieco nerwowo, nawet z pewną podejrzliwością. Artur oględnie

wytłumaczył mu swoją sytuację i Nowiński wyraźnie się odprężył.

— A tak, słyszałem o tych planach. Wie pan, że wzdłuż ulicy Królewskiej mają budować małe kamienice dla Niemców według ich słynnego

projektu „Licht und Luft”, czyli „Światło i powietrze”? Jak nie znoszę szwabów, to jest to naprawdę znakomity plan budownictwa czynszowego.

Nowiński zapalił się i zaczął opowiadać o niemieckich rozwiązaniach mieszkaniowych, zakładających budowę tanich, funkcjonalnych i przede

wszystkim zdrowych, bo przewiewnych i dobrze oświetlonych słońcem domów. Załuski od razu uznał, że przemawia przez niego przedwojenny
społecznik. Zresztą ze słów Nowińskiego wynikało, że wiele mieszkań w swej kamienicy wynajął uchodźcom. To był duży plus dla Artura, zaczął

background image

bowiem odnosić wrażenie — a nigdy nie lekceważył takich odczuć — że powinien zgubić się w tłumie anonimowych osób. Nie chciał wobec tego
wprowadzać się w miejsce, gdzie wszyscy byli z dawna zasiedziali i doskonale się znali. Tutaj istniała szansa na wtopienie się w tłum
uciekinierów.

— No, właściwie — powiedział Nowiński — moje mieszkanie, jak pan widzi, jest wolne.
Artur zaoponował. Nie potrzebował tak obszernego i eksponowanego lokalu. Wolał coś mniejszego i bardziej na uboczu. Nowiński skinął

głową, sięgając do szuflady biurka, skąd wyciągnął pęk kluczy. Po dłuższym namyśle wybrał jeden z nich.

— Chyba mam coś dla pana.
Obaj wyszli z mieszkania i po chwili znaleźli się na wewnętrznym podwórku z trzepakiem i dosyć zaniedbanym śmietnikiem. Nowiński

zaprowadził go do oficyny, a właściwie kolejnej bramy, z której przechodziło się do bocznego skrzydła domu, i po stromych schodach wprowadził
gościa na ostatnie piętro.

Znajdowały się tutaj dwa mieszkania. Oba, jak wyjaśnił właściciel, stały puste, ale tylko jedno nadawało się do użytku.
— To drugie jest zrujnowane — powiedział Nowiński, manipulując przy zardzewiałym zamku. Artur rozejrzał się po ciasnej i zaniedbanej klatce

schodowej. Przez wąskie okno wpadało niewiele słońca, ale i w tym mizernym oświetleniu widać było żałosne ubóstwo oficyny — prawie
całkowicie zadeptane schody, wyświecone poręcze i dawno nieodnawiane ściany, nad wszystkim unosił się zaś ostry i przenikliwy zapach
kociego moczu. Załuski szczerze wątpił, by ktoś chciał go wysiedlić z tak ekskluzywnego apartamentu.

Nowiński wreszcie pokonał oporny zamek i wpuścił Artura do środka. Mieszkaniu na pewno przydałoby się solidne wietrzenie, bo mocno

zalatywało zastarzałym kurzem i stęchlizną. Było jednak ładne i co najważniejsze, bardzo funkcjonale. Składało się z dwóch niewielkich pokojów,
kuchni i ubikacji. Okna wszystkich pomieszczeń wychodziły na podwórko, a właściwie na tyły ogrodu ojców franciszkanów. W lecie musiał to być
naprawdę kojący widok.

— A sąsiedzi? — zapytał Załuski, już zdecydowany, by wynająć ten lokal. Nowiński wzruszył ramionami. — Sami przyjezdni, rozumie pan…

Częściowo sam ich przyjąłem, częściowo mi ich dokwaterowano. Tutaj mieszkała rodzina z Poznania, ale kilka tygodni temu się wynieśli bez
słowa. Nie wiem, co porabiają. Weźmie pan?

Artur kiwnął głową.
Już zastanawiał się, jak przetransportować swój niewielki dobytek do tej klitki. Nowiński wręczył mu klucze, poprosił, by należność za komorne

przesyłać do Rabki, i pożegnał się krótko, spiesząc do swoich spraw. Najwyraźniej cieszył się, że w oficynie zamieszka ktoś mu znany, a nie
lokator narzucony przez biuro kwaterunkowe.

Załuski postanowił przenosić tu swoje rzeczy sukcesywnie, by nie zwracać powszechnej uwagi wyprowadzką. Biuro także zamierzał na razie

prowadzić w starym miejscu, a potem ulokować je gdzieś bliżej.

Otworzył wszystkie okna i wpuścił chłodne jesienne powietrze. Mieszkanie było zapuszczone, ale wszystkie instalacje działały, o czym przekonał

się, odkręcając wodę w kuchni. Poprzedni lokatorzy pozostawili trochę mebli, których nie byli w stanie zabrać, więc przysunął starą, nieco
zjedzoną przez mole otomanę w kierunku okna i wyciągnął się na niej wygodnie.

Ciekawe, ile mnie jeszcze czeka przeprowadzek do końca okupacji, pomyślał. W tym momencie przypomniał sobie, że siostra Orwata była

pewna, że w 1944 roku wojna będzie wciąż trwała. Jeżeli ta informacja się sprawdzi, to na pewno zmieni adres jeszcze kilka razy. Szczerze wątpił,
czy w obecnej sytuacji lokalowej udałoby mu się znaleźć tyle wolnych mieszkań. W tym przypadku miał dużo szczęścia, że trafił na kamienicznika,
który nie dość, że sam uciekał, to jeszcze dysponował niezgłoszonym do kwaterunku lokum zwolnionym przez dotychczasowych mieszkańców.

Tak, w jego życiu szczęście decydowało o wielu sprawach. Podniósł się leniwie z otomany i wrócił do swego starego mieszkania. Po drodze

zajrzał do kiosku na Dunajewskiego, by kupić gazetę i przekazać sprawozdanie z wizyty w Pałacu Larischa. Opisał Kwasowi dosyć dokładnie
majora Glassa oraz Agnes Petzoldt. Robiąc to, czuł się dosyć dziwnie. Konspiracyjny wywiadowca, pomyślał o sobie z przekąsem, ale był zdania,
że zawartych umów trzeba dotrzymywać. Kwas także wiele dla niego robił.

Przez kilka dni nie pojawiał się w biurze, wytłumaczywszy się Smole nawałem innych obowiązków. Nawet jemu nie powiedział o planowanej

wyprowadzce. Ostrożności nigdy za wiele, pomyślał, pakując swoją garderobę do plecaka. Co ciekawe, plecaki stały się właśnie głównym
elementem wyposażenia Krakowian, nie noszono toreb czy torebek, a właśnie parciane plecaki, do których łatwo było upchnąć zdobyte
w kolejkach produkty, często o nieporęcznym kształcie i ciężarze.

Mebli praktycznie nie posiadał, większe rzeczy przewiózł dorożką tuż przed zmrokiem, jeszcze zanim zapłonęły nieliczne latarnie. Nikt nie

zwrócił na niego uwagi, gdy transportował resztki swej biblioteki i kolekcję grafik Alfonsa Muchy.

— Wyniósł się pan stąd? — zapytał go Smoła, gdy Artur po przeprowadzce wreszcie zawitał do biura. — Chodziłem do pana kilka razy, ale nie

mogłem zastać — wyjaśnił. — On chce się z panem spotkać — dodał, a Artur domyślił się, że chodzi o Kwasa. Istotnie przez parę dni nie
zachodził do kiosku i oficer stracił go z oczu. Najwyraźniej stało się coś ważnego, skoro zaryzykował taki sposób kontaktu, wcześniej wykluczony.

— Gdzie? — zapytał, a Smoła, rozglądając się bacznie na boki, podał mu niewielką bibułkę. Lokal kontaktowy znajdował się zaledwie kilka

przecznic od jego obecnego mieszkania. Załuski miał tam przyjść wieczorem i czekać na sygnał — zapalenie się i zgaśnięcie światła w oknie.
Jego sprzymierzeńcem było tutaj zaciemnienie; obecnie obowiązywało od godziny piątej wieczór do siódmej rano, a pogrążone w mroku ulice
oświetlały tylko wskazujące właściwy kierunek niewielkie sygnalizatory w kształcie strzałek.

Artura wciąż irytowały te konspiracyjne zwyczaje, ale posłusznie wypełnił instrukcje Kwasa i zjawiwszy się tuż po zapadnięciu zmroku na ulicy

świętej Teresy, chwilę stał na chodniku, udając zainteresowanie witryną zakładu szewskiego, by stwierdzić — po sygnałach dawanych
z mieszkania na drugim piętrze — że droga wolna.

Drzwi otworzył mu Kwas i bez ceremonii wprowadził go do niewielkiego saloniku, urządzonego dosyć prosto. Od razu rzucało się w oczy, że

w mieszkaniu nikt nie przebywa na stałe: półki były puste i zakurzone, stary, wystrzępiony dywan mocno schodzony i zabrudzony.

— Dziękuję, że pan przyszedł — powiedział Kwas i usiadł przy stole, by skręcić swego niezbyt aromatycznego papierosa. — Otrzymaliśmy

pańską wiadomość. Oddał nam pan wielką przysługę.

Załuski wzruszył ramionami, nie wiedząc, co konspirator ma na myśli.
— Chodzi o tego Glassa, którego pan opisał.
— Byłem zaskoczony tym spotkaniem, nie widzieliśmy się od czasu studiów — wyjaśnił Artur, a Kwas skinął głową.
— Obecnie, według danych, które pozyskaliśmy, Glass pracuje w SD, w wywiadzie międzynarodowym. Mamy informację, że przygotowują

pewną akcję, i stąd wiedza, że Glass pojawił się w Krakowie, jest dla nas bardzo cenna.

— Jaką akcję? — zainteresował się Artur, który w dalszym ciągu nie mógł uwierzyć, że jego kolega, niefrasobliwy hulaka i utracjusz, mógł zrobić

karierę w hitlerowskiej służbie bezpieczeństwa.

— To ściśle tajne — powiedział Kwas, który uporał się już z bibułką i zapalił swego papierosa. — Ale ponieważ mamy dla pana ważne zadanie,

wprowadzę pana nieco w temat. Jak pan wie, SD, czyli wywiad i kontrwywiad SS, jest podzielony na departamenty. Pański znajomy pracuje dla
trzeciego, zajmującego się działalnością poza granicami Niemiec. Dowiedzieliśmy się, że departament ten przygotowuje na zlecenie swego szefa
Heydricha i feldmarszałka Keitela operację zwaną „Nacht und Nebel”, czyli „Noc i Mgła”, która ma polegać na porywaniu i deportowaniu do
obozów w głębi Niemiec członków organizacji antyfaszystowskich i innych niewygodnych reżimowi osób. Rozumie pan, ci ludzie mają po prostu
znikać.

— „Nocy i Mgło — znikam” — wyszeptał Artur. — To z opery Wagnera

Złoto Renu

!

Kwas pokiwał głową.
— Mają fantazję, prawda? — powiedział ironicznie. — Otrzymaliśmy informację, że panowie z SD już testują swoją operację w krajach

background image

okupowanych, a Glass jest jednym z oficerów, o których wiemy, że są w nią zaangażowani. Jego pojawienie się w Krakowie jest dla nas bardzo
interesujące. I groźne. Być może wybrali sobie nasze miasto dla przeprowadzenia próbnej akcji. Musimy to wiedzieć! To zadanie dla pana: musi
się pan zbliżyć do Glassa i jak najwięcej się o nim dowiedzieć. Konieczne jest, by odnowił pan tę znajomość, a nawet ją zacieśnił. Wiemy, że
Glass codziennie chadza do kasyna, chętnie też jada w Grandzie. Nie mamy o nim zbyt wielu informacji, ale podejrzewamy, że jego upodobania
od czasów studenckich niewiele się zmieniły — wciąż lubi alkohol i młode kobiety.

Załuski uśmiechnął się.
— Dobrze — powiedział powoli — ale jak zwykle jest to handel wymienny. Moje śledztwo nie posuwa się naprzód, a w każdym razie nie biegnie

w spodziewanym kierunku. Być może to, o czym się dzisiaj dowiedziałem, nie ma związku ze sprawą… Ponoć uprowadzono kochankę jakiegoś
wysokiego oficera niemieckiego, giną też bez śladu młode Polki. To na razie tylko plotki, ale bez pańskiej pomocy nie uda mi się ich sprawdzić.
Szczególnie interesuje mnie ta Niemka i oczywiście jej ukochany.

Kwas skinął głową.
— Zgoda, choć nie powiem, że mamy czas na zajmowanie się pańskim śledztwem. Wie pan, że borykamy się ze swoimi problemami, wciąż

tropiąc kreta w naszej organizacji. Kilka dni temu znowu mieliśmy wsypę, stąd ten nowy i niesprawdzony do końca lokal. — Kwas zatoczył koło
ręką. — Aresztowań zawsze dokonuje ten sam gestapowiec, Rybie Oko…

— Rybie Oko? — zdziwił się Załuski.
— Tak go nazywają moi ludzie. Wygląda w charakterystyczny sposób, ma takie wiecznie załzawione oczy, ale to szuja jakich mało. Wielu ludzi

już zakatował w śledztwie, ciąży na nim wyrok.

— Chyba go widziałem kiedyś w kawiarni Bisanza — przypomniał sobie Artur. — Siedział z trójką ludzi wyglądających na konfidentów.
— Na konfidentów? Skąd pan wie? — zainteresował się gwałtownie Kwas, rozgniatając nerwowo niedopałek w popielniczce.
Artur wyjaśnił mu swoją teorię na temat kapusiów, a on pokiwał głową.
— Tak, to prawda, przy pewnej wprawie można ich rozpoznać w tłumie. Jak wyglądali tamci?
— To byli dwaj mężczyźni, nie bardzo się wyróżniający, w średnim wieku, dosyć dobrze ubrani. I kobieta. Ją rozpoznałem. To była Rita, tancerka

z Cyganerii.

— Rita — powtórzył Kwas w zamyśleniu. — Ciekawa sprawa… Tych dwóch nie może pan opisać?
Artur pokręcił przecząco głową. Widział ich tylko przez moment, zresztą nie posiadali żadnych znaków szczególnych, może poza szeroko

rozstawionymi oczami i mocnymi, bokserskimi szczękami. Takich ludzi były jednak setki.

— Dziękuję panu — Kwas uścisnął mu rękę. — Proszę zostawić wiadomość w kiosku, tak jak poprzednio. W razie czego skontaktujemy się

z panem.

— W jaki sposób?
— Znajdziemy go. Ale już raczej nie przez Smołę. To była wyjątkowa sytuacja, bo się pan wyprowadził i straciliśmy pana z oczu.
A więc nie ufają mi do końca, pomyślał Artur, wychodząc. Obserwują mnie.
Gdy za detektywem zamknęły się drzwi, Kwas jeszcze przez chwilę nasłuchiwał w korytarzu, aż kroki Załuskiego nie umilkły na schodach.

Podszedł wówczas do lekko uchylonych drzwi sąsiedniego pomieszczenia i zapytał cicho:

— Słyszałeś wszystko?
— Tak — odpowiedział mu przytłumiony głos.
— I co na ten temat sądzisz?
— Mamy mało czasu — powiedział tamten. — Trzeba natychmiast wysłać kuriera!

Rozdział piąty.

Z

wiatrem

Artur wygodnie rozlokował się w nowym mieszkaniu przy Łobzowskiej. Zdarzyło mu się kilka razy pójść do pobliskiej kawiarni w Domu

Plastyków. Był to bardzo porządny lokal, w którym spotykała się krakowska inteligencja. Kiedyś mieściła się w nim skromna kawiarnia, popularna
wśród młodych artystów, teraz kwitło tu życie towarzyskie. Wydawano niedrogie obiady, a w sali na pierwszym piętrze odbywały się wystawy
i koncerty. Załuski ogromnie polubił to miejsce — wchodząc do kawiarni, miał wrażenie, że zostawia za drzwiami całą tę wojnę z jej wszystkimi
okropieństwami. Z przyjemnością spoglądał na rzeźbiarza Ludwika Pugeta, który z nieodłączną fajeczką przechadzał się pomiędzy stolikami,
i malarza Borysa Petryńskiego, zatrudnionego w kawiarni jako kasjer. Zresztą ilu ludziom ten lokal dawał utrzymanie! Artyści pełnili role barmanów
i kelnerów, panie wypiekały domowej roboty torty i ciastka, ubijano różne interesy.

Artur zaczął tu przychodzić codziennie po pracy. Jego rytuałem stały się też wizyty w położonej naprzeciwko księgarence prowadzonej przez

dawnego dziennikarza IKC, Witolda Kotlińskiego.

Kiedyś zupełnie przypadkowo zagadnął właściciela o starodruk w dużym formacie, bo przypomniał sobie o manuskrypcie poszukiwanym przez

Orwata.

— A tak, było coś takiego — zastanowił się dziennikarz. — Słyszałem jakieś plotki…
— Jakie? — zainteresował się Załuski.
— Że tuż po rozpoczęciu wojny ktoś próbował sprzedać Folio.
— Folio? — nie zrozumiał Artur. — Chodzi panu o format?
— Nie — uśmiechnął się Kotliński — chodzi mi o Pierwsze Folio Szekspira.
— Żartuje pan — powiedział w zdumieniu Załuski. — To niemożliwe! Zachowało się chyba ze dwieście egzemplarzy tego dzieła!
— Dokładnie dwieście dwadzieścia osiem. Z wydrukowanego tysiąca. I jedno z nich ktoś usiłował sprzedać w Krakowie.
— I sprzedał?
Księgarz wzruszył ramionami.
— Tego nie wiem. Nie jestem w ogóle pewien, czy to nie jest tylko plotka. Słyszałem jedynie, że jest osoba, która chce ustalić autentyczność

posiadanego przez siebie egzemplarza.

— Kiedy to było? — zapytał Załuski.
— Niedługo, po rozpoczęciu tego wszystkiego, jakoś późną jesienią. Dochodziły mnie takie pogłoski, ale czy są prawdziwe, nie wiem.
— A kto pańskim zdaniem mógłby ocenić autentyczność takiego druku?
— Bo ja wiem — zastanowił się księgarz — może profesor Starski dałby radę. Ale on siedzi w Sachsenhausen.
Artur podniósł gwałtownie głowę.
— Starski jest specjalistą od starodruków?
— Starski jest specjalistą od Szekspira. Specjalistą od starych druków jest ten antykwariusz z Krakowskiej, Abraham Kravitzer.
— Dziękuję panu — powiedział Załuski i w pośpiechu opuścił księgarnię.
Książka. Pierwsze Folio Szekspira, legendarny zbiór trzydziestu ośmiu sztuk dramatopisarza ze Stratfordu wydanych kilka lat po jego śmierci.

Był jedynym zachowanym źródłem aż dwudziestu dramatów Szekspira, w tym tych najwcześniejszych, jak krwawy

Tytus Andronikus,

i tych

ostatnich, jak bajkowa

Burz

a. W swoich czasach kosztował jednego funta. Ile był warty teraz? Milion? A może po prostu czyjeś życie? Artur

pogrążył się w spekulacjach na ten temat. Wciąż nie dostrzegał wszakże wyraźnego powiązania, w głowie pobrzmiewało mu tylko jakby echo,
ciche wołanie z oddali. Miał jednak poczucie, że wpadł na trop, którym musi podążyć.

Przypomniał sobie o swej rozmowie z antykwariuszem. Dość nieuważnie go wówczas słuchał, ale stary opowiadał mu na pewno o białych

krukach, które niespodziewanie trafiły na rynek. Wymieniał jakieś tytuły, ale czy był między nimi Szekspir? Postanowił odwiedzić Kravitzera.

background image

Artur wszedł do getta przez główną bramę przy ulicy Limanowskiego. Czekając na sprawdzenie przepustki, jak zawsze wpatrywał się

w gwiazdę Dawida zwieńczającą bramę oraz napis „Jidiszer wojnbezirk”, co prawda w jidysz, ale zapisany hebrajskim alfabetem. Zarówno
brama, jak i mur wokół getta robiły złowrogie wrażenie, ponieważ budowniczowie nadali im kształt nagrobków. Sama dzielnica, usytuowana
w najbrudniejszej i najbardziej zapuszczonej części Podgórza, mieściła w tym momencie rekordową liczbę ludzi. Jak podawały oficjalne okólniki,
rząd Generalnego Gubernatorstwa przewidywał, że w jednym pokoju ma mieszkać aż sześć osób. Stąd okropne przeludnienie i pogarszające się
warunki bytowe. Jednocześnie zlikwidowano prawie wszystkie polskie przedsiębiorstwa mieszczące się wcześniej w granicach getta, a dwa
tramwaje przejeżdżające przez dzielnicę żydowską, czyli „trójka” i „szóstka”, w ogóle się tu nie zatrzymywały — na schodach stali żołnierze lub
policjanci, pilnując, by nikt nie wskoczył do pojazdu po drodze.

Załuski okazał przepustkę i znalazł się w innym świecie — miał wrażenie, że z jednego piekielnego kręgu, którym był okupowany Kraków,

schodzi do drugiego, bardziej przerażającego. Mijał ludzi załatwiających swoje sprawy, handlujących lub po prostu szukających zarobku i jedzenia.
Bieda była przerażająca i wszechogarniająca. Dzielnica istniała zaledwie kilka miesięcy, ale wojna trwała już wystarczająco długo, by
doprowadzić większość ludzi do nędzy. W getcie było to widać w szczególnie okrutny sposób. Artur wszędzie wokół siebie widział zmęczone
i wynędzniałe twarze, patrzyły na niego pozbawione radości i nadziei oczy. Najbardziej przygnębiał go widok żebrzących dzieci. Ujrzał na chodniku
przycupniętą przy ścianie bosą dziewczynkę, która trzymała na rękach również bose i źle ubrane młodsze dziecko. Przystanął i dał małej trochę
pieniędzy, wskazując ręką kobietę, która z przytroczonej na plecach bańki sprzedawała mleko. Dziewczynka drgnęła i spojrzała w tym kierunku;
dziecko na jej rękach zaczęło śmiać się i klaskać w radosnym oczekiwaniu na posiłek. Artur wyminął je ze smutkiem i skręcił w prawo, na ulicę
Węgierską, gdzie tuż przy budynku dawnej fabryki czekolady „Optima” Abraham Kravitzer miał swój sklep.

Artur zauważył, że antykwariusz wygląda dużo gorzej, wyraźnie przygniatały go troski. Niemcy coraz bardziej ograniczali swobodę Żydów z getta

i wszystko wskazywało na to, że już niedługo dzielnica będzie całkowicie izolowana.

— Sam pan widzi — powiedział Kravitzer, zataczając ręką koło — jak my tutaj żyjemy. Jak psy, jak myszy pod miotłą. Kiedyś, panie Załuski,

ludzie mnie odwiedzali. Codziennie, co ja mówię, kilka razy dziennie ktoś wpadał. Z książką, po książkę, wycenę albo zwyczajnie porozmawiać.
A teraz co? Nikogo nie ma, żyję tu jak trędowaty na pustyni. Ja wiem, Polakom trudno się tutaj dostać, trzeba mieć przepustkę… Czasem jednak
ktoś zachodzi. Był tu ostatnio dawny kolega pańskiego ojca z palestry, mecenas Gerson. A kiedyś wszyscy krakowscy adwokaci kupowali
i sprzedawali u mnie książki. Co za czasy, co za sytuacja…

— Właśnie — powiedział Artur, by nakierować rozmowę na właściwy temat — ja także mam pytanie o książkę…
— A, proszę bardzo! — rozpromienił się stary Żyd. — Chce pan coś kupić? Nie mam obecnie nic interesującego, ale sądzę, że mogę coś

zdobyć. Teraz książki są towarem, którego ludzie pozbywają się najszybciej. Sam pan kiedyś mówił: książki nie da się zjeść ani wypić. Idzie zima
i opał kosztuje, wie pan…

Załuski kiwnął głową.
— Chodzi mi o Folio Szekspira. Słyszał pan o tym?
Antykwariusz zdjął okulary i przyjrzał się Arturowi lekko załzawionymi oczami. Po chwili odwrócił wzrok i zabrał się do porządkowania papierów

na biurku. Detektyw odniósł wrażenie, że stary nie bardzo chce o tym rozmawiać.

— Panie Kravitzer, proszę się zastanowić. Słyszałem, że w 1939 roku ktoś usiłował sprzedać taką książkę, potem ponoć zaginęła…
— Zaginęła? — zainteresował się antykwariusz i zrozumiał od razu, że powiedział za dużo. Z westchnieniem odłożył układane tak pilnie

dokumenty i zwrócił się do detektywa: — Tak, była taka książka, chyba nawet kiedyś mimochodem wspomniałem o niej panu. Należała do
fabrykanta papierosów z Dolnych Młynów, tego Weissa, pamięta go pan. Chciał sprzedać Folio, uciekając za granicę. Ale wtedy, wie pan, było
takie zamieszanie, że trudno było znaleźć odpowiednią osobę. Poradziłem mu, żeby oddał do Jagiellonki, to porządna instytucja, na pewno mu
zwrócą po wojnie. A on mi mówi, że jak teraz tego nie sprzeda, to dla niego nie będzie „po wojnie”.

— Mógł więc znaleźć chętnego? — zainteresował się Załuski, a stary wzruszył ramionami.
— Oczywiście. Mnie nie sprzedał, ale mógł znaleźć kupca w każdej chwili, choćby na ulicy.
— Czy książkę mógł nabyć jakiś krakowski urzędnik z Magistratu? — zapytał jeszcze Artur, przypominając sobie, kto według Teresy Orwat

przychodził do jej brata w sprawie starodruku.

Kravitzer wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Być może. Ja nie miałem tam klientów, którzy dysponowaliby gotówką na taką książkę. Ale może Weiss wymienił ją na

coś, co było mu akurat potrzebne?

— Łapówka?
Antykwariusz pokiwał głową.
— Gdy idzie o życie, panie Załuski, nie dba się o nic.
Detektyw doskonale o tym wiedział. W czasie wojny nie takie skarby zmieniały właścicieli w mgnieniu oka. Westchnął.
— Oglądał pan wtedy ten starodruk? Słyszał pan później o nim?
Kravitzer zastanowił się.
— Weiss chciał, żebym go wycenił. Ale sam pan wie, to są rzeczy bezcenne, a jednocześnie zupełnie pozbawione wartości, a właściwie tyle

warte, ile ktoś w czasach wojennych chce za nie dać. Wojna to barbarzyński czas dla ksiąg. Sam egzemplarz był w dobrym stanie i kompletny,
o ile mnie pamięć nie myli. Prawdziwe cacko. Później nic już mi się nie obiło o uszy. Pan mi powiedział, że książka zaginęła…

— Może wie pan, czy interesował się nim kiedykolwiek profesor Starski?
— Ten specjalista od Szekspira, który siedzi w Sachsenhausen?
Tym razem Artur skinął głową i zaczął wpatrywać się w antykwariusza uważnie. Kravitzer zastanowił się przez chwilę, po czym pokręcił głową.
— Nie wątpię, że chciałby go mieć. Nie wykluczam, że był w stanie kupić ten egzemplarz od Weissa. Pytanie tylko, czy zdążył? Aresztowano go

na początku października 1939 roku. Mam nadzieję, że panu pomogłem — zatroszczył się na koniec stary i podreptał na zaplecze.

Załuski wyszedł i długo się zastanawiał. Być może zaginięcie manuskryptu w żaden sposób nie wiązało się z jasnowidzem i dziewczyną. Może

doszukiwanie się wszędzie powiązań to szaleństwo?, pomyślał. Ale coś w tej sprawie go niepokoiło. Nie mógł jednoznacznie sprecyzować, co to
było, ale jakaś dziwna myśl błąkała mu się na granicy świadomości.

Nadszedł listopad, przynosząc problemy z opałem i ciepłą odzieżą. Dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze, a wieczory przytłaczały

ciemnością i oblepiającą wszystko wilgocią i chłodem. Artur nie znosił tej pory roku.

Pewnego wieczoru postanowił odwiedzić dom gry w Pałacu Larischa. Miał nadzieję na rozmowę z Glassem, ale spotkał Agnes Petzoldt.
— Witam pana — zwróciła się do niego, gdy tylko wszedł na salę i skłoniwszy się jej lekko, usiadł przy stole do bakarata. — Dawno tu pana nie

widziałam.

— Cóż — powiedział z ociąganiem Artur — może nie chciałem kusić losu.
— Los lubi być kuszony — rzuciła Agnes i zaczęła obstawiać. Artur nie miał ochoty na grę, ale za to z przyjemnością patrzył, jak grała baronowa.

Tym razem ubrana była w mocno wydekoltowaną ciemnozieloną suknię. Na ramionach nosiła etolę spiętą łańcuszkiem z okazałym brylantem
w ażurowej oprawie. Jak zwykle stał przed nią kieliszek szampana, w którym ledwie umoczyła starannie umalowane czerwoną szminką usta.

— Nie gra pan? — spytała, nawet nie patrząc na niego.
— Nie mogę się wciągnąć — powiedział. — Zastanawiam się, czy widziała pani mojego znajomego, majora Glassa.
Podwoiła stawkę i chwilę czekała na odpowiedź banku. Potem spojrzała przelotnie na Artura.
— Tak, jest na dole w restauracji. O ile wiem, przyjechał niedawno z biura i je właśnie kolację.

background image

— Dziękuję bardzo — odparł. — Pójdę się przywitać, jeśli pani pozwoli.
Nie odpowiedziała. Wstał więc, a zwalniające się miejsce przy stoliku czym prędzej zajął jakiś głośno sapiący jegomość z brzuszkiem.
Artur zszedł na dół i rozejrzał się po restauracji. Lothara dostrzegł prawie od razu — zajmował niewielki stolik niedaleko wejścia. Agnes dobrze

go poinformowała, major właśnie skończył kolację, bo raczył się kieliszkiem koniaku. To była jedna z namiętności Glassa w czasach
uniwersyteckich, przepadał za tym trunkiem.

— Widzę, że przyzwyczajeń nie zmieniłeś — powiedział Artur, zbliżając się do stołu. Lothar spojrzał na niego początkowo ze zdumieniem,

a potem, rozpoznawszy starego kolegę, zaprosił go gestem do stołu.

— Proszę, siadaj. Jesteś już po kolacji?
— Tak, dziękuję — swobodnie odparł Załuski. — Baronówna Petzoldt powiedziała mi, że tu jesteś.
— Ach, tak… — Glass wyraźnie odprężył się i skinieniem dłoni przywołał kelnera. — Napijesz się?
— Chętnie. I kawę poproszę.
— Dobrze znasz Agnes?
Zabawne, pomyślał Artur. Nie dalej jak kilka tygodni temu ona zadała mi podobne pytanie. Ciekawe, co jest między nimi, że tak się wzajemnie

obserwują.

— Nie bardzo — powiedział w związku z tym ostrożnie. — To taka znajomość hazardowa, jeśli wiesz, o czym mówię!
— Znajomość hazardowa — roześmiał się szczerze Lothar i wyglądało na to, że rezerwa, z jaką wcześniej traktował Artura, właśnie stopniała.

— Doskonale powiedziane.

Kelner przyniósł zamówienie i wychylili toast za ponowne spotkanie.
— Co porabiałeś przez te lata? — zapytał Lothar, a Artur opowiedział mu o swojej pracy detektywa.
Dawny kolega nie krył zdumienia.
— Nigdy nie podejrzewałbym cię o takie zainteresowania! Myślałem, że będziesz zajmował się sztuką. W końcu chciałeś się żenić z tą

malarką… Jak ona się nazywała?

— Irene Arden — odparł Załuski, obracając w dłoni kryształowy kieliszek.
— Właśnie! Ale praca detektywa… Nie pomyślałbym. Teraz też prowadzisz jakieś śledztwo? Zdradzany mąż, kradzież brylantów?
— Jak to się mówi, odłożyłem licencję do szuflady — z uśmiechem odpowiedział Artur. — Sam widzisz, że dzisiejsze czasy to nie koniunktura

dla detektywów. Zresztą specjalizowałem się w oszustwach ubezpieczeniowych. Rozpocząłem praktykę prawniczą.

— Bardzo słusznie! — powiedział major. — Twój ojciec jest adwokatem, prawda?
— Ojciec nie żyje od kilku lat — wyjaśnił Załuski. — Ale istotnie, był adwokatem, masz dobrą pamięć.
Lothar roześmiał się z zadowoleniem i skinął na kelnera, by przyniósł mu kolejny koniak.
— W moim zawodzie — tu wymownie postukał palcem w srebrzysty romb SD, który miał naszyty na rękawie — dobra pamięć to podstawa.

Co więc teraz robisz?

— Prowadzę biuro pisania podań — powiedział Artur. — Rząd Generalnego Gubernatorstwa dba, żebym nie pozostawał bez pracy.
— Nigdy cię nie mogłem rozgryźć, Artur — powiedział Glass, wychylając kolejny koniak. — Niby jesteś Polakiem, a matkę miałeś Austriaczkę.

Niby pochodzisz stąd, a studiowałeś w Wiedniu. Jak to z tobą jest, powiedz mi?

Artur wzruszył ramionami.
— Kiedyś byłem obywatelem Europy. Środkowej, co prawda, ale Europy. Teraz mieszkam w Generalnym Gubernatorstwie.
Drażniła go nieco ta wymiana zdań. Dawny kolega najwyraźniej rozpoczął właśnie przesłuchanie. Testuje mnie, uznał Załuski, obserwując

Glassa przez kryształowy kieliszek pełen bursztynowego płynu. Od naszego poprzedniego spotkania zebrał już na mój temat informacje. Wie, że
mam biuro podań i że nie wpisałem się na volkslistę. Zapewne teraz tylko potwierdza zdobyte dane i zastanawia się, jak mnie wykorzystać.

Przeszedł do kontrataku:
— A ty? Byłem pewny, że obejmiesz rodzinny interes. Co to było? Fabryka kataplazmów z gorczycy?
Lothar Glass wybuchnął śmiechem.
— Tak, coś w tym rodzaju. Octy, musztardy i synapizmy. Na szczęście ojciec miał tyle oleju w głowie, że przyłączył się do narodowych

socjalistów, a ja, jak widzisz, wstąpiłem do SD.

— Stacjonujesz w Krakowie? — zapytał Artur, siląc się na obojętność.
— Tymczasowo. Wybacz, mój drogi, ale nie podoba mi się ta dziura. Prowincjonalne miasto. Zawsze żyło na obrzeżach CK monarchii

i niewiele się zmieniło, choć führer zrobił tu stolicę.

Miał zapewne zamiar dorzucić jeszcze kilka cierpkich słów na temat podrzędnej roli Krakowa, który znał zresztą wyłącznie zza karcianych

stolików i barów dla Niemców, kiedy do sali restauracyjnej wkroczyła Agnes Petzoldt.

Artur znowu miał wrażenie, że wszyscy, zarówno klienci, jak i kelnerzy, rozstępują się przed nią z szacunkiem. Agnes szła, a jednocześnie jakby

płynęła w powietrzu w swojej długiej zielonej sukni połyskującej w załamaniach lekkim złotem.

— Dobry wieczór panom — powiedziała, przystając przy ich stoliku. Obaj wstali, odstawiając kieliszki. Agnes skinęła lekko głową Arturowi,

a w kierunku Glass wyciągnęła rękę. — Dawno już cię nie widziałam, myślałam, że wyjechałeś do Rzeszy.

— Wróciłem — powiedział pospiesznie Glass, rzucając krótkie spojrzenie na Załuskiego, który w milczeniu przyglądał się tej scenie. Łatwo było

zauważyć, że Lothar ma niejedno do ukrycia, lecz przed Agnes Petzoldt trudno coś było zataić.

— Mogę się dosiąść? — spytała, bo Glass, co urągało wszelkim zasadom grzeczności, najwyraźniej nie zamierzał tego proponować, licząc na

to, że zrażona sama odejdzie. Agnes jednak nie zamierzała się oddalić.

Z kwaśną miną skinął na kelnera, który czekał już nieopodal, by przynieść dodatkowe krzesło dla damy. Agnes usiadła, założyła nogę na nogę

i wyciągnęła z niewielkiej torebki cygarniczkę z wizerunkiem słonecznej tarczy, którą zaczęła się bawić, nie wyjmując papierosa.

— Poproszę o szampana — powiedziała półgłosem, ale znający jej przyzwyczajenia kelner już sam biegł z wysokim kieliszkiem. Agnes jak

zwykle zamoczyła usta i odstawiła naczynie.

— O czym to mówiliśmy? — spytała złowrogo. — Ach tak, o twoim wyjeździe do Rzeszy.
— Jak sama wiesz, wyjeżdża się i wraca — odpowiedział nonszalancko Glass. — Takie są zazwyczaj rozkazy, a my je wypełniamy.
— Tak, wiem, twoja lojalność jest powszechnie znana. — Roześmiała się, ale jej groźnie zmarszczone czoło dowodziło, że wcale nie żartuje.
— Panowie znają się ze studiów — powiedziała znienacka, zmieniając temat, a Arturowi zaczęło się wydawać, że bierze udział w jakiejś

dziwnej i niezrozumiałej dla niego grze. Przydzielono mu rolę, którą odgrywał bez tekstu i przygotowania, nie wiedząc nawet, dokąd poprowadzi
go reżyser.

— Tak. Obaj studiowaliśmy w Wiedniu, niestety nie w tym samym czasie co pani — powiedział więc uprzejmie, co Lothar nieoczekiwanie

podchwycił:

— Arturze, panna Petzoldt jest wielką miłośniczką wiedeńskiej secesji. Artur miał niegdyś duży zbiór grafik Alfonsa Muchy — zwrócił się do niej,

a Agnes zareagowała błyskawicznie, jak wytrawny łowca:

— Naprawdę? Ma pan je jeszcze?
— Tak — powiedział Załuski oględnie.
— Bardzo chciałabym je zobaczyć. Musi mnie pan kiedyś odwiedzić. Mieszkam przy ulicy Retoryka, w kamienicy z napisem „Ars longa vita

brevis”. Proszę przyjść któregoś dnia po południu.

— Oczywiście — powiedział dosyć sztywno Artur. — Pani życzenie jest rozkazem.

background image

— Oczywiście — powiedział dosyć sztywno Artur. — Pani życzenie jest rozkazem.
Roześmiała się krótko i wstała od stołu.
— Panowie wybaczą — powiedziała, gdy i oni się podnieśli, by ją pożegnać. — Muszę już iść. Dużo dzisiaj przegrałam i nie jestem w nastroju

do zabawy. Żegnam panów.

Gdy odeszła, Glass nie mógł powstrzymać złości i cisnął serwetką o stół. Opanował się jednak, czując na sobie badawczy wzrok Artura.
Nie wiem, na czym polega ta rozgrywka, ale na pewno się toczy, pomyślał detektyw, uświadamiając sobie jednocześnie, że kamienica, w której

mieszkała Agnes Petzoldt, nosi również inną nazwę: „Festina lente” — „Spiesz się powoli”.

Z zadumy wyrwał go głos Glassa, który kordialnie poklepał go po plecach.
— Musisz i mnie kiedyś odwiedzić. Mieszkam na razie w hotelu garnizonowym, ale już przygotowuję sobie coś lepszego, willę. Mam biuro

w głównym budynku rządu Generalnego Gubernatorstwa, na pierwszym piętrze, numer 115. Oczywiście, jako mój stary znajomy otrzymasz
przepustkę.

Załuski podziękował. Pożegnali się krótko i major Glass wyszedł, pogwizdując z cicha. Artur nie mógł zrozumieć tej zmiany w jego zachowaniu.

Przed chwilą był świadkiem starcia pomiędzy Agnes Petzoldt a Lotharem, które doprowadziło tego ostatniego do wściekłości. Teraz
niespodziewanie uniwersytecki kolega Załuskiego odzyskał humor.

Konflikt pomiędzy „łowczynią skarbów”, ulubienicą Hitlera, a oficerem SD, być może prowadzącym tajną akcję porywania osób niewygodnych

dla systemu rysował się zupełnie wyraźnie. Ciekawe, co to oznacza. I kim naprawdę są oni oboje, pomyślał.

Wychodząc na ulicę i podnosząc kołnierz płaszcza, by ochronić się przed chłodem, Artur bezskutecznie starał się przeniknąć intencje Glassa.

Na studiach Lothar niczym się nie wyróżniał, nie był prymusem, ale daleko mu też było do najgorszych studentów. Ot, utrzymywał się zawsze
w środku stawki i to go satysfakcjonowało. Jego rodzina od kilku pokoleń prowadziła musztardowe imperium, a ojciec starannie podzielił
obowiązki między dzieci — jeden z braci ukończył ekonomię, drugi został chemikiem. Lothar miał dać rodzinie wsparcie prawne, cóż, ocet był
zawsze nieco kwaśnym interesem, a walki z konkurencyjnymi firmami przez lata spędzały sen z powiek starego Glassa. Lothar nie interesował się
polityką, pochłaniały go wyścigi konne i tingel-tangle. Lubił tancerki, szansonistki, ogólnie artystki występujące na scenie. Żył lekko i nie
przejmował się przyszłością. Minęło kilka lat i całkowicie się zmienił — dosłużył się oficerskiej szarży i robi karierę.

Biuro w budynku rządu, z przekąsem pomyślał Artur, idąc przez słabo oświetlone Planty. Właśnie mijał Uniwersytet Jagielloński, zamieniony

przez Niemców na Instytut Badań Wschodnich. Pracujący tam naukowcy wkładali wiele wysiłku, by udowodnić, że wszelka cywilizacja pochodzi
z krajów germańskich, a wszystko, co dobre w Polsce i innych krajach europejskich, jest dziełem niemieckim.

Wspomniany przez Glassa budynek rządu Generalnego Gubernatorstwa był dawną siedzibą Akademii Górniczo-Hutniczej, zbudowanej

w modernistycznym stylu w latach trzydziestych. Niemcy wyrzucili stamtąd uczelnię i przerobili ogromny gmach na potrzeby władz i rozbudowanej
administracji. W pobliskim Muzeum Narodowym urządzili kasyno oficerskie z kilkoma salami restauracyjnymi, a wokół siedziby rządu
zorganizowali całą dzielnicę niemiecką. Istniały plany, by pomalować budynek uczelni na czarno, co miało uchronić go przed ewentualnym
nalotem. Załuski był zdania, że gmach zacząłby wówczas przypominać ponury grobowiec, co akurat wydało mu się adekwatne do sytuacji. Niemcy
w pierwszych dniach wojny zrzucili z dachu rzeźbę przedstawiającą patronkę górników świętą Barbarę, ale detektyw akurat tego pomnika nie
żałował. Barbara była oddana w tak dziwnej pozie, że wyglądała raczej jak podobizna Ramzesa Wielkiego w koronie Dolnego Egiptu niż święta.

Tak czy inaczej, budynek AGH stał się centrum dzielnicy niemieckiej, mając po jednej stronie kasyno w Muzeum Narodowym i plac manewrowy

dla wojska na Błoniach, a z drugiej siedzibę Sipo przy ulicy Pomorskiej — budzącą strach i grozę katownię Gestapo.

Czy ja naprawdę chcę się w to pakować?, zastanawiał się Artur, skręcając przy dawnej kawiarni Pavillon z Plant w kierunku swego mieszkania.

Wiedział, że stąpa po cienkim lodzie. W jakiś sposób chroniło go austriackie pochodzenie po matce i arystokratyczne koneksje po ojcu. Ale jak
długo? Prędzej czy później będą chcieli, żeby podpisał listę narodowościową lub został ich agentem. A więc moja w tym głowa, by stało się to jak
najpóźniej, pomyślał trzeźwo.

Ponieważ godzina była jeszcze wczesna, „do Libana”, czyli godziny policyjnej, pozostawały ponad trzy kwadranse, a on mieszkał prawie

naprzeciwko, postanowił wstąpić do Plastyków. W szatni powitała go kartka napisana bez wątpienia ręką Dolka, którą wręczył mu poczciwy
garderobiany. „Chyba znalazła się twoja klientka. Bądź jutro o trzeciej tam, gdzie zawsze.” Artur głośno zaczerpnął powietrza. Dolek odnalazł
dziewczynę z wizji Orwata. Oznaczało to tylko jedno — śledztwo weszło na właściwe tory, być może przestał błądzić we mgle.

Następnego dnia nie poszedł do biura. Przesłał tylko Smole wiadomość, by załatwiał wszystko sam. Wiedział, że jego współpracownik jest do

tego przyzwyczajony i potraktuje całą rzecz ze spokojem. Zresztą był już najwyższy czas wynieść się z Alei. Do Załuskiego dochodziły coraz
bardziej niepokojące doniesienia o anektowaniu przez Niemców całych kamienic w tamtej okolicy.

Należało szybko poszukać innego lokum na biuro, być może gdzieś bliżej Rynku.
Trudno było mu się skupić na czymkolwiek, bo jego uwagę całkowicie pochłaniały domysły, co też ma mu do powiedzenia Dolek. Wyszedł

nawet na chwilę i kupił gazety. Nie było w nich żadnego ciekawego doniesienia kryminalnego, nic na temat odnalezienia ciała dziewczyny.
A przecież z wizji Orwata wynikało jasno, że winny to być zwłoki.

Tuż przed trzecią wybrał się do Bisanza — z jego nowego mieszkania były to naprawdę dwa kroki. Dolek siedział już przy stoliku, jak zwykle

zatopiony w gazecie.

— Tym razem jesteś na czas — stwierdził, a Artur pominął to milczeniem.
— Twoja sprawa mocno śmierdzi — powiedział konfident nieco zdenerwowanym głosem. — I kończę z nią, choćbyś mi nie wiem ile zapłacił.

Wczoraj znaleziono dziewczynę w czerwonym płaszczu w rowie, niedaleko Wisły, na drodze do Przegorzał.

— Gdzieś w okolicy willi Szyszko-Bohusza? — zainteresował się Załuski. Słynny architekt zbudował tam bowiem niezwykłą willę

przypominającą basztę, a zainspirowaną świątynią Feliksa i Adaukta na Wawelu. Niestety posiadłość wpadła w oko von Wächtera, który umyślił
sobie wznieść tam germańskie zamczysko górujące nad wzgórzem i całym rozlewiskiem Wisły — Schloss Wartenberg. Architekt został więc
wysiedlony, a nawet na krótki czas trafił do więzienia. Ironia losu polegała na tym, że profesor sam musiał podpisać plany okropnej nazistowskiej
budowli w stylu, jak utrzymywał Wächter, „romantycznych nadreńskich zamków”.

— Mniej więcej. Ale to nie jest tak interesujące jak to, co ci zaraz powiem.
— Mów!
— Dziewczyna w czerwonym płaszczu nie została zamordowana…
— Żyje? — zdumiał się Załuski, bo ten fakt nie był zgodny z wizją Orwata.
Dolek złożył gazetę i wyciągnął portfel z kieszeni, chcąc zapłacić za kawę.
— Żyje, ale nie wiem jak długo jeszcze. Odwieziono ją do szpitala, bo jest strasznie okaleczona.
— Okaleczona?
— Tak, ktoś obciął jej obie ręce i wyrwał język. Słuchaj, Artur, zrobiłem, co chciałeś, bo miałem wobec ciebie dług sprzed wojny, ale dalej się

nie będę w to mieszał. Kripo nie prowadzi tej sprawy, od razu przejęło ją Gestapo. To jakaś polityczna afera.

— Kim jest ta dziewczyna? — zapytał Załuski, a Dolek wzruszył ramionami.
— Tego nie wiem, wszystko jest ściśle tajne, nikt nie chce gadać.
Wolff wstał od stołu, ale Załuski złapał go za połę płaszcza.
— Zaczekaj! A tamte zaginięcia?
Dolek strząsnął jego rękę.
— Popytaj na Szlaku o rodzinę Lelów. Zniknęła im córka, Janina Lelówna, kelnerka z Cyganerii.
Artur chciał go zatrzymać, ale Dolek szybkim krokiem opuścił kawiarnię. Załuski wybiegł za nim.

background image

— Daj spokój — powiedział kapuś pełnym zdenerwowania głosem. — Jeszcze nas tu ktoś zobaczy.
Artur wiedział jednak, że to być może ostatnia okazja, by wydobyć z niego jakieś informacje, a wciąż myślał o tym, co powiedział mu Kwas.
— Chciałem cię zapytać o coś zupełnie innego. Pamiętasz, kiedy spotkaliśmy się ostatnio u Bisanza, przy sąsiednim stoliku siedziała Rita,

tancerka, z trzema facetami. Pamiętasz ich?

— Nie bardzo — powiedział, ociągając się Wolff, a Załuski od razu zorientował się, że kłamie.
— Przypomnij sobie, to dla mnie bardzo ważne. I dam ci już spokój.
Dolek zatrzymał się.
— Obiecujesz? Jak powiem ci, kim byli ci mężczyźni, przestaniesz mnie mieszać do swoich spraw?
— Tak.
Dolek zastanawiał się przez chwilę, ale chyba doszedł do wniosku, że Arturowi może zaufać.
— To był śledczy Gestapo z Pomorskiej, niejaki Hapke, i jego dwóch szpicli, braci Diamandów. Uważaj na nich Artur, chłopaki z ferajny mówią,

że to najgorsi konfidenci, jakich nosi świat, własną matkę by sprzedali, tylko że akurat nie muszą, bo ona też kapuje na Gestapo. To co? Jesteśmy
kwita?

— Tak, kwita — powiedział Załuski, odwrócił się i chciał ruszyć w przeciwną stronę, ale tym razem Dolek go zatrzymał:
— Poczekaj. Muszę to wiedzieć na pewno… Nie mam pojęcia, w co się wplątałeś, Artur, ale dla mnie to wszystko jest zbyt niebezpieczne. Nie

szukaj mnie więcej, najlepiej uznaj za zmarłego. Stoi?

— Stoi! — detektyw wyciągnął rękę, którą kapuś uścisnął bez sympatii. Załuski przyglądał mu się spod oka, zastanawiając się, czego Wolff mu

nie powiedział. Ale najwyraźniej sytuacja była poważna, skoro Dolek postanowił zniknąć. Nie bez powodu nazywają go „Kamfora”, pomyślał
jeszcze i wrócił do swoich spraw. Wiedział, że musi działać szybko, bo trop był wciąż świeży. Przede wszystkim jednak miał ważną informację dla
Kwasa — tożsamość tych drani z Bisanza na pewno zainteresuje konspiratora. Zawrócił więc i poszedł w kierunku kiosku. Na bibułce do
papierosów szybko napisał meldunek i zgodnie z umową podał kioskarzowi zawinięty w banknot.

Potem zaczął się zastanawiać, którą informację od Dolka sprawdzić najpierw. Postanowił poszukać na Szlaku rodziny Lelów. Tak jak

przypuszczał, odnieśli się do niego z dużą nieufnością. Była to niezamożna familia drobnych urzędników — ojciec pracował na poczcie, a matka
także zarabiała w jakimś biurze. Janina Lelówna zaczepiła się jako kelnerka w Cyganerii, z czego rodzice nie byli zbytnio dumni. Nie wstydzili się
za to zupełnie, że zapisali się na volkslistę.

Nie bardzo chcieli rozmawiać z Arturem, zwłaszcza że nawet nie usiłował im wyjaśnić, w jakim celu ich nachodzi. Wielokrotnie podkreślali, że

wszystko zeznali policji, zgłaszając zaginięcie córki przed paroma dniami. Janinka wyszła wieczorem do pracy i więcej nie wróciła. Ponieważ
nigdy jej się to nie zdarzało, nazajutrz mocno zaniepokojeni rodzice poszli do kawiarni i zaczęli rozpytywać o dziewczynę. Okazało się, że
poprzedniego dnia była w pracy i wyszła razem z innymi koleżankami, po zamknięciu lokalu. Lelówna miała nocną przepustkę, umożliwiającą jej
swobodne chodzenie po mieście już po godzinie policyjnej. Koleżanki odprowadziły ją kawałek, a potem rozeszły się, każda w swoją stronę.
Janina miała zresztą najbliżej do domu.

— A co na to policja? — zapytał Artur, a pani Lelowa wzruszyła ramionami. — Policja! Oni mają takich spraw na pęczki! Kazali nam czekać, aż

córka wróci. Policjant powiedział, że na pewno uciekła z chłopakiem. A Janinka nie miała żadnego chłopaka, to była bardzo porządna
dziewczyna, choć pracowała w tej kawiarni. Ale to chodziło o kartę pracy, przepustkę, no i pieniądze, kelnerki tam naprawdę dobrze zarabiają.

Załuski wypytał jeszcze rodziców o koleżanki córki, ale wyglądało na to, że młoda Lelówna była istotą na wskroś nudną — mimo iż pracowała

w modnej nocnej kawiarni, nie miała ani chłopaka, ani ciekawych znajomych. Kontakty utrzymywała wyłącznie z innymi kelnerkami.

— A proszę mi powiedzieć — zapytał na koniec Artur — czy nie słyszeli państwo o innych tego typu zaginięciach w tej okolicy?
Lelowa spojrzała na niego z niechęcią.
— No, słyszy się różne plotki… Że młode dziewczęta jakiś zboczeniec porywa… O matko przenajświętsza — wybuchnęła nagle płaczem —

żeby to nie spotkało naszej Janinki! Ona taka dobra, uczciwa dziewczyna…

— A pan też coś słyszał? — detektyw zwrócił się do ojca zaginionej, a ten zmarszczył brwi.
— Policjant, który przyjmował zgłoszenie, coś napomknął, że były już takie sprawy. Ale zrozumiałem, że były i skończyły się dobrze, bo

dziewczyny wróciły.

— To komisariat Kripo prowadzi śledztwo?
— Tak, nawet polski policjant tu był, granatowy. Choć my przecież jesteśmy narodowi Niemcy i powinna się naszą sprawą zająć niemiecka

policja.

Artur przemilczał tę uwagę. Próbował jeszcze wypytać Lelów, czy nie znali nazwisk innych dziewcząt, które spotkał los podobny do tego, co

stało się z ich córką, ale zamilkli i już nie chcieli nic więcej powiedzieć.

Bardzo niepokojąca sprawa, stwierdził Artur. Trudno było mu to wyjaśnić, ale miał wrażenie, że historia z zaginionymi dziewczętami ma jakieś

drugie, bardzo groźne dno. Zboczeniec porywający młode kobiety? Tak, zapewne i to było możliwe w tych strasznych czasach, kiedy zasady
kształtowali ludzie pozbawieni wszelkich hamulców. Żyjemy w świecie Heliogabala, myślał, postanawiając skontaktować się ze swoim dawnym
kolegą, Jankiem Boehme.

Komisariat Kripo znajdował się w pobliżu, więc po pewnym wahaniu zdecydował się tam wstąpić. Oficjalnie policja kryminalna zajmowała się

ściganiem przestępstw pospolitych, ale tak naprawdę była po prostu „długą ręką” Gestapo, tworząc kolejny odłam służby bezpieczeństwa,
wspólnie z SD, do której należał Glass. Tajna policja bezpieczeństwa… Lekkomyślnie było pchać się w jej łapy, ale Załuski nie potrafił żyć bez
ryzyka.

W budynku przy Pędzichowie kłębił się tłum ludzi. Na dole usytuowano zwykły posterunek, wyżej znajdowały się pokoje śledczych. Artur zapytał

o Boehmego i dyżurny sięgnął po telefon.

— Ma pan wezwanie? — zapytał, a Załuski pokręcił przecząco głową.
— Nie. Ja z własnej inicjatywy…
— Rozumiem — powiedział policjant, szczerze przekonany, że ma przed sobą kapusia albo kandydata na to odpowiedzialne stanowisko.
Boehme zszedł po chwili i nie krył zdumienia na widok Artura:
— Co ty tu robisz? Zwariowałeś?
Załuski ściszył głos:
— Jeżeli o to chodzi, to nie przemyślałem twojej propozycji wstąpienia do służby i z moim zdrowiem wszystko w porządku. Mam dla ciebie

informację.

Boehme chwycił Artura za ramię i zaprowadził go do swego pokoju. Najwyraźniej dzielił go z innym śledczym, ale teraz kolegi nie było.

Pomieszczenie wydawało się ciasne i niefunkcjonalne — prawie całą przestrzeń zajmowały dwa biurka i solidna szafa.

— O co chodzi? — zapytał Boehme bez żadnych wstępów. Spoglądał przy tym na Artura dosyć nieufnie.
— O sprawę dziewczyny z obciętymi rękami…
Janek, a właściwie Hans, aż się wzdrygnął ze zdumienia.
— Nie wiedziałem, że to się już rozeszło po mieście. To supertajna sprawa, od razu przejęło ją Gestapo.
— Nie rozeszło się, dostałem poufną wiadomość. Interesuje mnie ta historia w kontekście zboczeńca porywającego młode kobiety.
Hans Boehme poruszył się niespokojnie na krześle.
— Mówię ci, że to są zastrzeżone dane. Nie mogę o tym opowiadać…
— Daj mi tylko jakąś wskazówkę.

background image

— Daj mi tylko jakąś wskazówkę.
— Po co?
— Zastanów się — powiedział Artur, patrząc na niego zimnym wzrokiem.
Boehme zrozumiał to po swojemu.
— Słuchaj… Ja też nie zapomniałem, że jestem Polakiem. Wpisałem się na listę, bo nie było innego wyjścia. Ale nie namówisz mnie do

pomagania ruchowi oporu.

Artur ciągle patrzył na niego z wyczekiwaniem.
— Ty jednak jesteś szalony, Artur — powiedział Boehme zniecierpliwionym głosem. — Zawsze uważałem, że ta brawura cię kiedyś zgubi.

Powinienem cię zamknąć.

— Lepiej po prostu mi powiedz, a zniknę jak dym.
Boehme patrzył na niego chwilę, ale w końcu skapitulował wobec niezłomności gościa.
— Ta dziewczyna z obciętymi rękoma… — zaczął policjant.
— Została znaleziona na drodze do Przegorzał, przykryta czerwonym płaszczem — dopowiedział Załuski, a jego dawny kolega skinął głową.
— Tak, masz dobre informacje. Była nieprzytomna, ale żywa, co można rozpatrywać w kategoriach cudu przy takiej utracie krwi.
— Jest w szpitalu?
— Tak, ale nie wiadomo, czy przeżyje. Została też zgwałcona.
— Kim ona jest? — zapytał Załuski, a Boehme obejrzał się na drzwi.
— Słuchaj…
— Tak, wiem — powiedział Artur. — Zastanawiam się, dlaczego tak szybko śledztwo przejęło Gestapo. Najwyraźniej ma tło polityczne.

To bardzo ciekawe…

Boehme spojrzał na niego ze złością.
— Powiem ci, ale daj spokój tej sprawie, jest niebezpieczna. Możesz to przekazać swoim ludziom. To Kinga Bonner, kochanka adiutanta

Hansa Franka, Gerharda Roehmera.

Artur popatrzył na niego ze zdumieniem. Gerhard Roehmer, jeden z kilku adiutantów Franka, był oficerem SD i czymś w rodzaju łącznika

pomiędzy gubernatorem a policją bezpieczeństwa. Nie od dzisiaj było wiadomo, że Frank lubi otaczać się oficerami SD — wzywał ich chętnie na
narady, nazywając „gwardią rasy nordyckiej”, i łaskawym okiem patrzył na wszystkie ich działania, bardziej tajne, choć równie zbrodnicze co akcje
Gestapo.

Gerhard Roehmer był zaufanym oficerem z tak zwanym „niskim numerem legitymacji partyjnej”. Był to mężczyzna około pięćdziesiątki,

z wczesnego zaciągu SS, gdy formacja ta bardzo dbała o pochodzenie, zwłaszcza społeczne, swoich członków. Nie przyjmowano do niej wtedy
na przykład ludzi prostych i niezbyt zamożnych. Mało kto wie, że na tym początkowym etapie formowania się służby bezpieczeństwa każdy chętny
musiał sam kupić sobie charakterystyczny czarny uniform, a nie wszystkich było stać na taki wydatek. To skutecznie eliminowało biedaków
i lumpenproletariat. Badano także pochodzenie kandydata i szczegółowo oglądano jego zdjęcia; gdy wygląd nie pasował do wizerunku aryjczyka,
był zbyt słowiański lub miał cechy mongolskie, aplikującego odrzucano. Roehmer pochodził z zamożnej rodziny obszarników i ukończył studia
uniwersyteckie. Mimo swoich pięćdziesięciu lat trzymał się świetnie, był wysportowany i wszechstronnie sprawny. Miał, jak mówiono, słabość do
bardzo młodych kobiet. Kinga Bonner z niemiecko-polskiej rodziny od lat zamieszkałej w Krakowie była jedną z jego wielu zdobyczy. Dzięki
protekcji wpływowego oficera zaczynała właśnie karierę filmową. Roehmer usiłował sprawić, by stała się kolejną po Zarah Leander gwiazdą
wytwórni filmowej UFA. Młoda dziewczyna o blond włosach i niebieskich oczach jak spodki miała wszelkie predyspozycje, by polubił ją doktor
Goebbels i uczynił z niej wielką aktorkę.

Załuski kilkakrotnie widział fotosy Bonner w gazetach, ale był pewny, że już dawno temu wyjechała do Rzeszy. Jak się okazało, wcale się tak nie

stało.

— Rozumiem — powiedział więc Załuski. — Trudno się dziwić, że w sprawę wmieszało się Gestapo.
— Dziewczyna była nie tylko okaleczona i zgwałcona — powiedział nerwowo Boehme. — Ktoś doczepił jej do kikutów rąk brzozowe witki.

Wiesz, takie o białej korze…

— Jak miotły do zamiatania — powiedział w zamyśleniu Artur.
— Tak. I to szczególnie rozwścieczyło Niemców. Nie okaleczenie, nie wyrwany język, ale właśnie te gałęzie. Rozumiesz coś z tego?
— Nie. Kiedy to się stało?
— Znaleziono ją wczoraj. Zniknęła dwa tygodnie temu, miała jechać do Berlina na zdjęcia próbne.
— Ciekawe — powiedział z namysłem Artur. — Powiedz mi jeszcze jedno…
— I tak ci za dużo powiedziałem, już żałuję!
— Były inne takie przypadki? Rozmawiałem tutaj na Szlaku z rodziną dziewczyny, która także zniknęła bez wieści. Jestem ciekawy, czy i ją

znajdziemy z brzozowymi miotłami zamiast rąk i w rowie.

Boehme popatrzył na niego ostro.
— Nie żartowałbym z tego. Gestapo prowadzi swoje śledztwo. Lepiej, żebyś się przesadnie nie zajmował tą sprawą, bo znajdziesz się w kręgu

ich zainteresowania i wtedy nawet znajomość z Agnes Petzoldt ci nie pomoże.

Załuski poderwał głowę w zdumieniu.
— Nie wiedziałem, że jestem tak bacznie obserwowany.
— Krążą różne plotki, nie udawaj, że nie wiesz. A teraz już idź. Ani ja nie potrzebuję kłopotów, ani ty nie chcesz ich mieć.
Załuski pożegnał się krótko, odebrał przepustkę i wyszedł na ulicę. Odetchnął lekko wilgotnym listopadowym powietrzem.
Dziewczyny… To oczywiste, że było ich więcej, ale sprawa zrobiła się poważna, gdy zginęła kochanka wysoko postawionego urzędnika Rzeszy.

Właściwie nie Niemka, ale też nie bardzo Polka. Coś mu się tu jednak nie zgadzało. Siostra jasnowidza była pewna, że w sprawie zaginionej
dziewczyny do brata przyszedł jakiś Polak, członek loży masońskiej. Natomiast nie ulegało wątpliwości, że dziewczyną w czerwonym płaszczu była
Kinga Bonner.

Czyżby więc to rodzina Bonnerów próbowała zasięgnąć rady Orwata?, pomyślał Artur. Ciekawe, że wizja wskazywała jednoznacznie, że

dziewczyna nie żyje. Sam jasnowidz był o tym przekonany. Mogło to oznaczać tylko jedno — Kinga Bonner wkrótce umrze. Musiał działać szybko.

Rozdział szósty.

Przez

cień

Dom „Festina lente” projektu Teodora Talowskiego, słynnego krakowskiego architekta doby modernizmu, znajdował się mniej więcej w połowie

ulicy Retoryka. Architekt zbudował go na własne potrzeby, w charakterystycznym dla swoich prac stylu — surowe cegły i wystające tu i ówdzie
z elewacji kamienie tworzyły niepokojącą grę światła i cienia. W późnych latach dwudziestych do tej pięknej kamienicy dobudowano trzecie piętro,
całkowicie niwecząc jej pierwotny urok średniowiecznego zamku. Przebudowa zniszczyła oryginalny portal i odebrała domowi lekkość. Pozostały
tylko ciemne cegły, wyrabiane przez Talowskiego we własnej cegielni wedle tajemniczej receptury, którą zabrał ze sobą do grobu, i dwie
inskrypcje: „Festina lente” oraz „Ars longa vita brevis”, umieszczone po dwóch stronach ozdobnego kartusza z nazwiskiem architekta.

Agnes Petzoldt zajmowała tu obszerne lokum składające się z siedmiu pokoi. Arturowi otworzyła zalękniona pokojówka, dziewczyna rodem

z podkrakowskiej wioski, o czym świadczyły jej jasne jak słoma włosy upięte w warkocz dookoła głowy i grube kostki u nóg.

Spuszczając wzrok, poprowadziła detektywa do niewielkiego saloniku.
Załuski był zdziwiony skromnością wyposażenia mieszkania. O Agnes krążyły wszak różne, teraz widział, że fantastyczne pogłoski — szeptano,

że jej apartament wypełniony był zrabowanymi antykami, spośród których wybierała najcenniejsze sztuki, by wysłać je do swego domu w Berlinie.

background image

Tymczasem wnętrza były niemal puste. Dosyć przygnębiające wrażenie robiły przestronne pokoje pozbawione zupełnie mebli i powiewające na

wietrze firanki.

W saloniku, obok ozdobnej otomany i kilku foteli wyścielonych szafirowym pluszem, uwagę zwracał sporych rozmiarów obraz pędzla Gustawa

Klimta oraz secesyjne drobiazgi: tulipanowa lampa Tiffany czy ozdobna popielniczka w stylu Lalique’a.

— Dziwi się pan, że tu tak pusto? — zapytała Agnes Petzoldt, stając w drzwiach. Tym razem miała na sobie suknię z bordowego aksamitu,

a na szyi nosiła dziwną kolię z granatów w ażurowej oprawie.

— Tak. Słyszałem, że kolekcjonuje pani wiedeńską secesję.
— Moja kolekcja została w Berlinie, mam dosyć oleju w głowie, by jej wszędzie ze sobą nie wozić. Tutejsza secesja jest taka marna, zwłaszcza

meble są okropne, toporne i jakieś takie… ludowe.

Załuski uśmiechnął się złośliwie, bo dla niego akurat wiedeńska sztuka użytkowa okresu secesji była nie do przyjęcia. Napatrzył się na nią do

syta podczas studiów. Pomalowane na biało kanciaste meble przypominały mu wyposażenie gabinetów lekarskich, niezachęcające bynajmniej
do odpoczynku. Nie rozumiał zupełnie, jak coś tak niefunkcjonalnego może się komuś podobać.

— Jestem wybredna, moją uwagę zwracają wyłącznie wyjątkowe przedmioty — wyjaśniła Agnes Petzoldt, zapalając papierosa. Artur nie miał

co do tego najmniejszych wątpliwości. Wystarczyło przyjrzeć się biżuterii, którą nosiła, żeby dojść do wniosku, że ma wyjątkowo wyrafinowany
gust.

Zadzwoniła na pokojówkę i wydała jej szybkie polecenie. Po chwili przestraszona dziewczyna pojawiła się z ogromną tacą, na której znajdowała

się herbata, konfitury i niewielkie ciasteczka.

— Proszę się poczęstować — powiedziała baronówna, gdy pokojówka nalała już herbaty do filiżanek i dygając kilkakrotnie, zniknęła

w przedpokoju.

— Zastanawia się pan, po co pana zaprosiłam? — dodała, a Artur spojrzał na nią z uwagą. Bilecik od Agnes otrzymał rano, tuż przed wyjściem

do biura; prosiła w nim, by przyszedł do niej po południu. Na wszelki wypadek zabrał ze sobą teczkę z grafikami Muchy, choć sądził, że wezwała
go zupełnie w innym celu. Jak zwykle się nie mylił.

— Mam nadzieję, że chodzi tylko o Muchę — powiedział, wskazując na oklejoną szarym materiałem teczkę. — Nie chciałbym być przez panią

przesłuchiwany.

— Dlaczego?
— Bo wydaje mi się, że zna pani odpowiedzi na większość pytań, które chce pani zadać. To dosyć niebezpieczna sytuacja dla rozmówcy,

przyzna pani.

Agnes Petzoldt wybuchnęła śmiechem, ale chwilę później jej twarz była już na powrót poważna i pełna wyczekującego skupienia.
— Ma pan rację. Zainteresował mnie pan. Zebrałam o panu trochę informacji. Myślę, że mógłby mi się pan przydać.
Artur zrobił nieokreślony ruch ręką, jakby chciał zbagatelizować jej słowa. Jednocześnie odniósł nieprzyjemne wrażenie, że najwyraźniej

nadeszła ta chwila, której się obawiał. Baronówna chciała, by został konfidentem.

— Chce pani ze mnie zrobić prowokatora? — zapytał, udając zdziwienie.
Pokręciła przecząco głową.
— Chyba mnie pan źle zrozumiał. Proszę mi wierzyć, wiem dobrze, kim pan jest. Domyślam się też, czym się pan zajmuje. Pańskie śledztwo

jest trudne, bardzo trudne, zwłaszcza że tajemnicę okrywa noc. Noc i mgła…

Spojrzała na niego z wyczekiwaniem.
— Ach, tak — odparł z namysłem Artur. — Sytuacja jest groźna, baronowo, i pani to doskonale wie.
— Wiem. I proponuję panu pewien układ. Oczywiście, obowiązujący tylko pomiędzy panem a mną. Pomożemy sobie nawzajem.
— Zamieniam się w słuch!
Agnes zmarszczyła brwi. Jej blada twarz, oszpecona opaską, przybrała niepokojąco drapieżny wyraz. Od razu było widać, że nie będzie

partnerem łatwym ani skłonnym do ustępstw.

— Proszę nie żartować! Nie lubię tego — powiedziała zimnym głosem, od którego po plecach przelatywały ciarki. Tak, Agnes jak nikt potrafiła

zmrozić atmosferę jednym słowem.

— Interesuje mnie zdemaskowanie pańskiego kolegi, Lothara Glassa — dodała, patrząc na niego bardzo uważnie. Artur wzruszył ramionami.
— Glass był moim kolegą, a to różnica. Obecnie nic mnie z nim nie łączy i wątpię, aby kiedykolwiek połączyło.
— To bardzo dobrze, będzie więc panu łatwiej. Chcę, żeby pan dalej prowadził swoje śledztwo, i nie obchodzą mnie pańscy mocodawcy ani ich

motywacje, bez względu na to, czy są wysokie, czy przyziemne, szczere czy całkiem kłamliwe.

— Nie sądzę, by były kłamliwe — rzucił Artur, odstawiając filiżankę. Herbata, choć była to bez wątpienia angielska mieszanka w najlepszym

gatunku, przestała mu smakować.

Agnes parsknęła krótkim śmiechem.
— I tu się pan myli! W tej sprawie każdy pragnie wykorzystać innych i wszyscy grają znaczonymi kartami.
— Rozumiem, że pani również?
— Niech pan nie będzie naiwny jak dziecko. Tracę szacunek dla pańskiej inteligencji. Mnie interesuje wyłącznie Glass i wszystko, czego się

pan o nim dowie. O nim i o jego domniemanej misji.

— Rozumiem. To dla mnie jasne, ale co dostanę w zamian? Gwarancję nietykalności? Specjalne prawa?
Wzruszyła ramionami.
— To także. Powiedzmy, że to jest w pakiecie. Poza tym dam panu wskazówkę, która ułatwi panu rozwiązanie zagadki morderstwa Kingi

Bonner.

— Morderstwa? — przerwał Artur. — A więc zmarła…
Agnes Petzoldt zgasiła papierosa, ale natychmiast wyjęła ze swej ozdobnej cygarniczki następnego i zapaliła go.
— Tak, zmarła dzisiaj nad ranem. Jestem w ogóle zdziwiona, że udało jej się wytrzymać tak długo. Nabrałam respektu dla waszych lekarzy.

Naprawdę zrobili wszystko, by utrzymać ją przy życiu.

— Jaka to wskazówka, baronowo?
— Przeprawa wodna przy klasztorze Norbertanek. Niech pan porozmawia z przewoźnikiem.
Popatrzył na nią z uwagą, ale Agnes najwyraźniej uważała rozmowę za zakończoną. Założyła nogę na nogę i delektowała się smakiem

papierosa.

Artur obserwował ją spod oka. Niespodziewanie pojawiła mu się w głowie szalona, nieobliczalna myśl: czy gdyby nie wojna, a oni spotkaliby

się, powiedzmy, w Wiedniu lub w Berlinie… Nie, to było niemożliwe! I niedorzeczne.

— Proszę mi zostawić te rysunki — powiedziała, wskazując na teczkę, którą Załuski położył obok fotela. — Przejrzę je chętnie i oddam, proszę

się o to nie martwić.

Milczał, wciąż się jej przyglądając. Kim naprawdę była Agnes Petzoldt? Dlaczego tak jej zależało na zdemaskowaniu Glassa? I o co właściwie

go podejrzewała?

Agnes zdawała się czytać w myślach.
— Niech pan przyjmie, że to sprawa osobista — powiedziała lekko. — Chcę uzyskać coś w rodzaju satysfakcji, osobistego zadowolenia, że

podstawiłam mu nogę.

background image

— Rozumiem — odpowiedział, wstając. — Pozwoli pani, że się pożegnam, i tak zabrałem już pani zbyt dużo czasu.
— Dziękuję za wizytę — odparła, podając mu rękę. — Czekam zatem na wiadomości, przy okazji zwrócę panu rysunki. Nie wcześniej jednak

niż za tydzień, bo teraz muszę wyjechać.

Najwyraźniej obowiązki zawodowe wzywają ją do Berlina, ponuro pomyślał Artur, wychodząc z jej mieszkania. Był zaniepokojony

niespodziewanym obrotem, jaki przyjęły sprawy, znowu wciągano go w grę, w której nie miał ochoty brać udziału.

Ciekawe, co ona knuje?, zastanawiał się, idąc w kierunku swego biura. Wiedział, że za kilka dni będzie je musiał zamknąć, bo Niemcy właśnie

zabrali się za jego stronę Aussering, jak nazywali tę ulicę, wysiedlając dom po domu. Zdaje się, że na środku pasa zieleni rozdzielającego jezdnie
chcieli też wybudować okazały schron. Wygląda na to, że wynajęła detektywa, by śledził oficera SD — ta myśl była oczywiście śmieszna, ale
w zaistniałej sytuacji chyba nie mijał się z prawdą. A skoro tak, to dlaczego nie posługiwała się drogą oficjalną? Wyraźnie podejrzewała Glassa
o coś, ale nie chciała za wcześnie ujawniać swoich domysłów, by go nie spłoszyć.

Nie chce, żeby Glass poczuł oddech kolegów z Gestapo na plecach, zanim ona nie dobierze mu się do skóry, pomyślał. O co jednak mogło

chodzić?

Tylko o jedno. Lothar Glass nie był tym, za kogo się podawał.
Załuski dotarł do biura, w którym zastał zapracowanego Smołę. Od dawna nie widywał się prawie ze swoim pomocnikiem, który jednakże nie

zaniedbywał przez ten czas swoich zadań. Nie leżało to zupełnie w jego obowiązkowej naturze. Interesantów było tylu, że prawie całkowicie
zniszczyli podłogę w ich małym biurze, wydeptując ślad od drzwi do biurka Smoły.

Gdy wszedł do biura, Smoła właśnie kończył obsługiwać jakiegoś klienta, który przyszedł z „problemem mieszkaniowym”; wypełnienie stosu

druczków do kwaterunku nastręczało pewne problemy, ale dla Antoniego była to rutynowa praca. Artur przywitał się krótko i wyszedł na zaplecze
zaparzyć herbatę. Od razu przypomniał sobie angielską mieszankę, którą pił u baronówny, i zdjął go dziwny niepokój.

Na pewno należało szybko pójść tropem, który wskazała Agnes, zwłaszcza że Kinga Bonner nie żyła i nie było na co czekać.
Smoła pożegnał interesanta i dołączył do Artura w niewielkiej kuchence, gdzie na prymusie gotowała się wesoło woda.
— Była u pana jakaś dama — powiedział Antoni tajemniczo, a Artur przez moment miał wrażenie, że pomocnik mówi o Agnes Petzoldt, wokół

której wciąż krążyły jego myśli. Ale nie, to przecież nie było możliwe.

— Kto?
— Nie przedstawiła się, ale powiedziała, że jest pana klientką i szuka pana w pilnej sprawie. Zostawiła kartkę.
Smoła podszedł do swego biurka, by wyciągnąć zeń zapisany świstek. Artur nie miał wątpliwości, że podczas jego nieobecności biuro

odwiedziła Teresa Orwat.

Załuski poczuł wyrzuty sumienia. Śledztwo dotyczące zniknięcia jej brata nie posunęło się nawet o krok. Od momentu, kiedy przyjął sprawę,

mnożyły się tylko nowe tajemnice i znaki zapytania. Detektyw miał nawet wrażenie, że zaczął podążać zupełnie nowym tropem, porzucając
pierwotne dochodzenie. Naprawdę niewiele miał do zrelacjonowania Teresie Orwat, która w krótkiej i starannie napisanej wiadomości prosiła
o kontakt. Musiał do niej pójść, ale postanowił odłożyć tę wizytę co najmniej do jutra. Teraz miał ważniejszą rzecz do zrobienia.

Smoła przypatrywał się zasępionej twarzy pryncypała czytającego wiadomość od dziwnie nerwowej, chudej kobiety, a potem, widząc, że

z twarzy Artura znika napięcie, zapytał wesołym głosem:

— Co słychać, mecenasie? — Załuski popatrzył na niego bystro i od razu przeszedł do rzeczy, czyli dręczącej go sprawy zaginionej dziewczyny.

Okazało się, że Antoni zna przewoźnika przez Wisłę, legendę Zwierzyńca i Salwatora, starego Lacha.

— Lach grywał przed wojną w Cracovii — wyjaśnił Smoła, siorbiąc gorący napój, który wcześniej hojnie posłodził sobie sacharyną. — Ale wie

pan, w 1935 roku doznał okropnej kontuzji podczas meczu z Victorią, miał otwarte złamanie piszczela i już nigdy nie wrócił na boisko. Kaleka na
całe życie, nogą powłóczy. Wziął się wówczas za ten interes z promem i całkiem nieźle mu się powodzi.

— Muszę się z nim spotkać — powiedział Załuski, a Smoła wyjaśnił mu, że Lach mieszka w małym, zaniedbanym domku przy ulicy Księcia

Józefa.

— Będzie chciał ze mną gadać? — zapytał Artur, a Smoła wzruszył ramionami.
— Mogę iść z panem. Znałem kiedyś jego syna, myślę, że mnie pamięta.
Umówili się na wieczór, bo przeprawa działała tylko do zmroku. Załuski wolał nie chodzić do przewoźnika do domu, to mogłoby wzbudzić jego

nieufność. Postanowił po prostu przejechać się z nim jednym z ostatnich kursów na drugą stronę.

Wraz z pierwszym zmierzchem spotkali się ze Smołą na przystani. Ludzi istotnie nie było wielu. Jakaś kobiecina w chusteczce, dwóch

młodziaków i chłop z pustym wozem.

Stanęli w kolejce, oczekując na prom, który rzeczywiście dobił do brzegu chwilę później. Zgrzytnął metalowy trap, a przewoźnik i jego pomocnik

bosakami unieruchomili prom, by kilka osób znajdujących się na jego pokładzie mogło bezpiecznie wysiąść.

Gdy wszyscy zeszli na brzeg, najpierw wpuścili chłopa z wozem i zainkasowali od niego pieniądze, potem zaczęli wsiadać piesi.
Smoła zatrzymał się, wręczając zapłatę przewoźnikowi. Był to starszy mężczyzna, krępy i czarniawy, w wyłatanej kurtce i czapce z daszkiem

nasuniętej na oczy. Rzeczywiście, wyraźnie utykał na jedną nogę, ale poza tym poruszał się bardzo zwinnie i sprawnie.

— Pamięta mnie pan, panie Lach? — zapytał, ale ten spojrzał na niego nieufnie. — Jestem Antek Smoła z Jaksy Gryfity, teraz mieszkam

u ciotki w Podgórzu. Kumplowałem się z pańskim Wackiem.

Twarz starego Lacha wygładziła się w uśmiechu. Poklepał Smołę po plecach.
— Oczywiście, że cię pamiętam, Antek! Kawał andrusa z ciebie był za chłopaka!
— A co u Wacka? — zapytał jeszcze Smoła, ale starszy mężczyzna nie odpowiedział. Dał znak do odbicia od przystani i zaczął uważnie

kierować prom na środek rzeki. Prom szedł po długiej metalowej linie przymocowanej do drugiej, znacznie grubszej i trwalszej, która
zabezpieczała go przed znoszeniem przez prąd. Przewoźnik i jego pomocnik musieli umiejętnie sterować tym wodnym pojazdem, by zanadto nie
oddalił się od wyznaczonej linii i bezpiecznie wylądował.

— Wacek do wojska poszedł i już go nie zobaczyłem. Zginął we wrześniu.
Antoni nic nie odpowiedział, tylko wyciągnął papierosa i poczęstował nim starego, a ten zapalił go, wciąż kierując promem. W jego oczach

malowało się wyłącznie skupienie i jakiś rodzaj nieobecności, a może nawet pustki.

— Panie Lach, przyprowadziłem do pana znajomego, który koniecznie chciał się z panem widzieć.
— A w jakiej sprawie? — Stary przewoźnik znowu zrobił się nieufny i czujnie spojrzał na Załuskiego.
— Chodzi o tę dziewczynę bez rąk, co ją znaleziono niedawno w rowie — powiedział Artur, a Lach machnął ręką w taki sposób, jakby

nakazywał mu milczenie.

— Nie teraz — rzekł. — Na brzegu…
Resztę drogi spędzili w ciszy, obserwując ciemny nurt rzeki, która teraz, po zmierzchu, wyglądała jak gęste, smoliste błoto. Albo krzepnąca

krew.

Gdy przybili do brzegu, przewoźnik poszeptał z pomocnikiem i odwołał Smołę i Artura na bok.
— Czego chcecie ode mnie? Ja nic nie wiem! — powiedział ostro, oglądając się na boki, jakby bojąc się, że ktoś podsłucha ich rozmowę.

— Kto wy jesteście?

— Niech się pan nie denerwuje — próbował tłumaczyć Artur. — Jestem detektywem, wynajęła mnie rodzina tej dziewczyny, oni myśleli, że

zaginęła, miałem ją odszukać. Kiedy się okazało, że nie żyje… Rodzina chce po prostu znaleźć sprawcę.

Nie wydawało się, aby Lach mu uwierzył. Rzeczywiście, brzmiało to niezbyt prawdopodobnie — wojna, a tu ktoś zatrudnia prywatnego

detektywa. Czego taki może się dowiedzieć?

background image

detektywa. Czego taki może się dowiedzieć?

Przewoźnik patrzył na nich z uwagą, jakby chciał dociec, czy mogą być groźni. Czy na przykład są konfidentami. Zapewne ocena wypadła

dobrze, bo powiedział:

— O sprawie tej dziewuchy wiem tylko tyle, że ją znaleźli przy Wiśle i że ktoś odłupił jej ręce.
— A o innych? — zapytał Artur, a Smoła aż poderwał głowę do góry w zdumieniu.
Stary pokiwał głową w taki sposób, jakby spodziewał się tego pytania i fakt, że ktoś mu je wreszcie zdał, przyniósł mu ulgę.
— Strasznie mi to ciąży na sumieniu, od tygodni śni mi się ta dziewczyna.
Zamilkł, jakby przerażony tym, co powiedział. Czekali. Lach wyciągnął kolejnego papierosa, zapalił i chwilę wpatrywał się w Wisłę. Ludzie na

promie zaczynali się niepokoić, to miał być ostatni kurs na drugą stronę.

— Jakieś półtora miesiąca temu, wieczorem tak jak teraz, bosak o coś zaczepił. Na początku myśleliśmy, że to może jakiś pies czy inne

zwierzę… Ale nie, to była kobieta.

— Zmasakrowana? — zapytał cicho Załuski.
Stary pokiwał głową.
— Powiem panu, że nie chciałbym tego więcej oglądać.
— Co jej zrobili? — zapytał Smoła spieczonymi ustami.
— Posiekali ją całą, synu — odpowiedział Lach, spluwając. — Calusieńką. I do tego spalili jej twarz i włosy. Prawie nic nie zostało z twarzy,

jakby się rozpłynęła. Ciało miała pocięte centymetr po centymetrze.

— I co pan zrobił? — zapytał Artur.
— No cóż, wezwaliśmy policję i oni przyjechali. Był między nimi Polak, policjant granatowy, który powiedział, że to na pewno ofiara jakiegoś

wypadku, i zabronił nam o tym komukolwiek wspominać. Ale jaki to musiałby być wypadek? Chyba gdyby pod szatkownicę wpadła…

— Panie szefie! — odezwał się przytłumiony głos z promu — jedziemy! Ludzie czekają, zaraz będzie ciemno.
— Wsiadajcie — rzucił Lach. — Powiedziałem wam wszystko, co wiem, i teraz gęba na kłódkę!
Artur i Smoła zajęli miejsce przy bocznym relingu. Nie odzywali się do siebie, patrząc w ciemny wir rzeki. Teraz, w tym jesiennym mroku,

wyglądała niepokojąco i groźnie. Jakie tajemnice jeszcze kryła?

Gdy wysiedli przy klasztorze, Smoła długo nie odzywał się do Artura.
— W co się pan wplątał, mecenasie? — powiedział wreszcie.
Załuski wzruszył ramionami.
— Taka kiedyś była moja robota.
— Niefajna.
— Ja ją akurat lubiłem.
— Naprawdę rodzina tej zabitej dziewczyny pana wynajęła?
— Nie. Wynajął mnie zupełnie ktoś inny. Zresztą sprawy tak się układają, że obecnie nie mam już pojęcia, dla kogo naprawdę pracuję. Ale i tak

zamierzam rozwiązać tę zagadkę.

— Dziwne rzeczy pan opowiada — stwierdził Antoni, przyspieszając kroku. — Jest pan zdenerwowany. Pójdę już, bo do mnie kawałek drogi,

a jest późno.

Artur zatrzymał się i uścisnął mu rękę.
— Dziękuję za wszystko! Jutro normalnie, w biurze.
Smoła uśmiechnął się, jakby mówił: „To się wie!”, i zniknął w mroku. Artur jeszcze przez chwilę słyszał stukot jego oficerek po bruku, szybki krok,

a potem już nic.

Zatopił się w myślach.
Druga dziewczyna. A właściwie, chronologicznie biorąc, pierwsza ofiara. Wyłowiona z Wisły we wrześniu, okaleczona. Zmarła prawie dokładnie

w tym czasie, gdy zaginął jasnowidz. To musiała być pierwsza kobieta z jego z wizji, ta pozbawiona twarzy. Kim jednak była? Czy to właśnie jej
rodzina próbowała zasięgnąć porady jasnowidza?

Muszę się tego dowiedzieć, pomyślał Załuski i zastanowił się nad możliwościami. Na Hansa Boehmego nie miał już co liczyć, kolega

najwyraźniej zastanawiał się, czy go profilaktycznie nie aresztować, więc lepiej było zakończyć tę znajomość. Dolek także mu już nie pomoże.
Zresztą zapadł się pod ziemię i nawet Arturowi trudno by go było teraz odszukać.

Zakład Medycy Sądowej na Grzegórzkach, przyszło mu do głowy i aż uderzył się otwartą dłonią w czoło. Oczywiście, zwłoki przywożono zawsze

tam, chyba że Gestapo dokonywało dyskretnego pogrzebu w sobie tylko znanym miejscu lub mniej dyskretnego po masowej egzekucji. Ale tutaj
nie było powodu do usuwania zwłok, zwłaszcza jeżeli policja uznała to za wypadek. Co ciekawe, Zakład wstrzymał pracę tylko na krótko we
wrześniu 1939 roku, po czym już w październiku wznowił wykonywanie sekcji. Dokonywano tutaj autopsji ofiar nie tylko przestępstw kryminalnych,
ale i zwłok przywożonych z aresztu na Pomorskiej czy z więzienia Montelupich. Załuski nie miał wątpliwości, że na Grzegórzecką trafiło również
ciało dziewczyny z Wisły.

Przed wojną w Zakładzie Medycyny Sądowej pracował znajomy Artura, doktor Winiarski. Załuski był ciekawy, czy nadal tak jest.
Postanowił wybrać się do niego następnego dnia rano.
Przygnębiający gmach Zakładu Medycyny Sądowej wznosił się tuż przy Hali Targowej, oddanej przez Niemców do użytku trochę ponad rok

wcześniej. Załuski nie znosił budynku prosektorium, ponurego i przytłaczającego wąską, zawsze zacienioną ulicę. Trudno było oprzeć się wrażeniu
wkraczania do królestwa śmierci, gdy mijało się bramę wejściową i trafiało w ciasny, wysoko wysklepiony korytarz o smutnej podłodze wyłożonej
brązowo-żółtą kostką. Co prawda, na czele Zakładu stał obecnie Niemiec, doktor Werner Beck, ale personel w przeważającej części był polski.

Od portiera Artur dowiedział się, że Winiarski wciąż tu pracuje, ale właśnie zajęty jest przy sekcji. Detektyw postanowił zaczekać, spoglądając

dla zabicia czasu na ulicę.

Grzegórzki były mało reprezentacyjną dzielnicą Krakowa, również i Niemcy ją lekceważyli. Artur zastanowił się, czy nie powinien się przenieść

gdzieś w te okolice, gdy grunt w Śródmieściu zacznie mu się palić pod nogami. Bardzo lubił pobliski Ogród Botaniczny, niestety obecnie
w całości zaanektowany przez Niemców, którzy urządzali w nim dziwaczne pokazy, jak na przykład cykliczną wystawę grzybów, która cieszyła się
ogromnym powodzeniem. Artur zupełnie nie rozumiał tych pomysłów — już wystarczająco koszmarna była ekspozycja zorganizowana
w Sukiennicach, która pod dosyć niewinną nazwą

Cud życia

ukazywała zwyrodnienia różnych organów wewnętrznych na skutek, jak można było

mniemać, niezbyt higienicznego trybu życia. Ozdobą tej prezentacji był szklany model ludzkiego organizmu, oddany z pieczołowitością
nastręczającą poważne podejrzenia co do zdrowia psychicznego twórcy. Naziści mają jakieś zupełnie skrzywione poczucie estetyki, pomyślał
detektyw i wzruszył ramionami.

Jeszcze przez dłuższy czas spacerował pustymi korytarzami, czekając na doktora. Wreszcie Winiarski wyszedł, wyraźnie ucieszywszy się na

jego widok.

— O proszę, co ja widzę, detektyw Artur Załuski we własnej osobie — powiedział wesoło. — Miło mi, że widzę pana w dobrej formie.
— Mnie też nie opuszcza radość z tego powodu — zażartował Artur.
— Pan do mnie służbowo?
— Poniekąd tak — odrzekł Załuski i gdy weszli do skromnego kantorka patologa, zaczął mu wyjaśniać w czym rzecz, oględnie wspominając

o swoim zleceniu.

— Dziewczyna… — powiedział Winiarski, wyciągając papierosa. Chwilę palił w milczeniu. — Nie wiem, czy powinienem… Ale mam do pana

background image

zaufanie, choć może niesłuszne.

— Nie jestem konfidentem ani prowokatorem — powiedział Załuski.
— Ale ja mogę nim być.
Artur wzruszył ramionami.
— Zawodowe ryzyko, doktorze. Kiedyś szczęście mnie opuści.
— Lecz jeszcze nie tym razem. — Doktor poklepał go po plecach i wyciągnął z szuflady plik zapisanych na maszynie kartek. — Wyniki sekcji —

wyjaśnił. — Widzi pan: „rana postrzałowa”, „zastrzelony, gdy uciekał przed patrolem”. Tu ciekawe: znaleźliśmy staniol w żołądku, połknął truciznę,
cyjankali. Zapewne jakiś członek ruchu oporu. O, tu się pojawia coś nowego: „mors ex inanitione”, czyli „śmierć z wycieńczenia”. Coraz częściej
dostajemy takie zwłoki.

Doktor zaczął szybciej przerzucać kartki, a Załuski obserwował go w milczeniu. Winiarski, mimo iż starał się zachowywać pozory beztroski, był

wyczerpany i smutny. Pod oczami rysowały mu się głębokie cienie, znacznie posiwiał od czasu, gdy Artur widział go po raz ostatni, przygarbił się
też i skurczył w sobie. Widać, że przygniatały go troski.

— O, mam ją tutaj. — Doktor postukał ręką w kartkę. — Zwłoki wyłowione z rzeki, niedaleko klasztoru Norbertanek, znalezione przez

promowego i jego pomocnika. Kobieta, lat około dwudziestu, zdrowa, mocnej budowy. Twarz miała spaloną kwasem, całe ciało pocięte ostrym
narzędziem, zmarła z wykrwawienia.

— Została zgwałcona?
Doktor pokiwał głową.
— Wielokrotnie. Z obrażeń wynika, że trzymano ją gdzieś przez kilka dni i torturowano.
— Czy mogło to zrobić Gestapo?
— Jak najbardziej. Oni są zdolni do wszystkiego, to bardzo przypomina ich metody. Ale wrzucać ciało do rzeki… To już gorzej. Nie zadają sobie

tyle trudu, żeby zacierać ślady. Pan wie, taki przykład działa odstraszająco. Terror to ich drugie imię, lubią wzbudzać strach.

— Ale nie wyklucza pan, że mogli wrzucić zwłoki do wody?
— Nie wykluczam. Ciało przebywało w rzece kilka dni, bo mocno napuchło. Nie było niczym obciążone, czyli sprawcom nie zależało, by nie

wypłynęła za szybko. Mogli ją wrzucić w każdym miejscu, nie dziwię się, że się zatrzymała przy barkach. Tam jest dosyć płytko, gałęzie, krzewy,
brzegi nie są uregulowane.

— Czy coś o niej wiadomo? — zapytał jeszcze Artur.
Winiarski przerzucił papiery.
— Oficjalnie NN. Ale nieoficjalnie zdradzę panu, że miała pewien znak szczególny, bliznę po operacji ślepej kiszki. Musiała biedaczka dostać

perforacji, bo blizna była gruba i szeroka, jakby po zakażeniu. Myślę, że to Polka, znam dobrze ściegi naszych chirurgów. Gdyby to nie był czas
wojny, poszukałbym w kartotekach osób zaginionych. Ale w obecnej sytuacji to szukanie igły w stogu siana.

— A Kinga Bonner? — zapytał Artur.
Winiarski wzdrygnął się.
— Mieliśmy ją tutaj wczoraj. Makabryczna zbrodnia. Także wielokrotne zgwałcenie i te rany, zapewne pan wie, obcięte ręce i język. Praktycznie

nie miała szans. I tak długo żyła…

— Ona raczej nie padła ofiarą Gestapo?
Doktor przecząco pokręcił głową.
— Na pewno znał pan jej sytuację. Już bardziej obstawiałbym jakiegoś wroga jej kochanka. Zresztą tak mi przyszło do głowy: Gestapo głównie

bije, a żadna z tych dwóch nie miała na ciele śladów pobicia. Owszem, były siniaki od przytrzymywania i ślady krępowania, ale żadnych stłuczeń.

Załuski zastanowił się.
— Morderca kobiet?
Winiarski zrobił nieokreślony ruch ręką.
— Przyzna pan, że to nie bardzo dziwi: w czasach takiego bestialstwa, z którym mamy do czynienia na każdym kroku, sadystyczny morderca

młodych kobiet wpisuje się doskonale w kontekst.

— Kilka dni temu dowiedziałem się o innej zaginionej dziewczynie. To volksdeutschka, Janina Lelówna, kelnerka w Cyganerii. Wyszła

z koleżankami z pracy po zamknięciu kawiarni i słuch po niej zaginął.

— Podejrzewa pan, że i ją wkrótce znajdziemy zamordowaną? — zainteresował się Winiarski, wyciągając kolejnego papierosa.
— Niewykluczone — powiedział Artur, ale myślał już o wizji Juliana Orwata.
— Dlaczego jednak, jeżeli przyjmiemy, że tych mordów dokonał jeden człowiek, wybrał akurat te kobiety? — spytał po chwili. — Miały ze sobą

coś wspólnego? Były do siebie podobne? Widziałem fotografię tej zaginionej Lelówny, która choć była kelnerką w nocnym lokalu, nie wyróżniała
się niczym szczególnym. Wydawała się dosyć przeciętna i raczej nie brylowała w towarzystwie.

— Bonner chciała zostać gwiazdą filmową — przypomniał doktor. — O niej na pewno nie można powiedzieć, że była przeciętna. A Lelówny

jeszcze nie znaleziono martwej, to różnica. Ta dziewczyna wyłowiona z Wisły była raczej ładna, o ile można to ocenić przy całkowicie wypalonej
twarzy. Ale była wysoka i proporcjonalnie zbudowana. Długie nogi, szczupłe ciało. Przystojna.

— No tak — myślał na głos Artur. — Wybiera ładne kobiety. Takich jednak są tysiące, a coś je musi łączyć. Może morderca je zna?
— To niewykluczone. Psychologia sądowa uczy nas, że najczęściej sprawca typuje na ofiary osoby dobrze sobie znane, które w jakiś sposób

go fascynują. Nie zapominajmy, że on je gwałci, czyli mamy do czynienia ze zbrodnią na tle seksualnym. Te dziewczęta go pociągają, ale w inny
sposób nie może ich zdobyć.

— Z Bonner to oczywiste, była wschodzącą gwiazdą kina i kochanką wpływowego oficera. Ciekawe, kim była ta druga. Przy takiej interpretacji,

panie doktorze, zaczynam wierzyć, że ta Lelówna znajdzie się cała i zdrowa — nie była typem, który mógłby zafascynować mordercę na tle
seksualnym.

Winiarski skrzywił się.
— Tu się pan myli. Kobiety te może łączyć coś widocznego jedynie dla sprawcy. Pan i ja nie dostrzegamy tego podobieństwa, ale on je widzi.

Na tym polega rys psychopatyczny.

— Jednej spalił twarz, drugą okaleczył. Ciekawe, że nie spalił twarzy aktorce. Wie pan: próżność, sfałszowany obraz i tak dalej…
Winiarski chwilę przewracał papiery, po czym wyciągnął jakąś kartkę i podał ją Arturowi.
— Nie chciałem tego mówić, bo wydawało mi się to trochę nieprawdopodobne. Ale teraz, gdy sam pan poruszył ten temat…
Załuski spojrzał na kartkę — był to przepisany na maszynie wyimek z mitologii, mit o Filomeli.
— Pamięta pan z lekcji greki? Filomela była siostrą Prokne, a zgwałcił ją szwagier, Tereus. Obciął jej język, by nie mogła opowiedzieć swej

historii. Filomela wyhaftowała więc tkaninę, na której przedstawiła scenę gwałtu. W ten sposób zdemaskowała zbrodnię.

— Ale Kindze Bonner odcięto też ręce — przypomniał Załuski.
Winiarski pokiwał głową.
— Na to mamy także przykład w literaturze. W

Tytusie Andronikusie

Szekspira dwaj synowie zdradliwej królowej Tamory gwałcą córkę

Andronika, Lawinię. Wyrywają jej język, żeby nie mogła o tym opowiedzieć, i obcinają ręce, by nie mogła napisać imion swych krzywdzicieli.

Załuski patrzył na doktora szeroko otwartymi oczami.

Tytus Andronikus

. Pierwsze Folio Szekspira. Zaginiona książka, o której mówili księgarz Kotliński i Abraham Kravitzer. Wolumin, który

background image

właściciel chciał sprzedać, ale w tych czasach mało kto dysponował funduszami na tak kosztowne dzieło. Coś się jednak wydarzyło, bo Orwat
otrzymał zlecenie poszukiwania zaginionego druku. Ale czy na pewno chodziło o Szekspira? I czy to właściciel go szukał? Może była to osoba,
która pragnęła dostać to rzadkie dzieło w swoje ręce i nie wahała się użyć do tego wszystkich środków, nawet zabijać.

I wtedy Artur poczuł to wyraźnie — nadciągała burza.

Rozdział siódmy.

O

krok

Wrócił do domu i rozłożył na podłodze większego pokoju wszystkie swoje notatki oraz zapiski Orwata. Pierwsza kobieta pozbawiona twarzy,

druga z rękami we krwi, trzecia, która „nie może już myśleć”. Tak zapisał swą wizję Orwat. Co to wszystko mogło znaczyć?

Kinga Bonner została zamordowana jak Lawinia z

Tytusa Andronikusa

. Kolejnej ofierze, anonimowej dziewczynie z rzeki, spalono twarz

i pokrojono ciało. Załuski sięgnął do biblioteki i wyjął tom tragedii Szekspira.

Tytus Andronikus

był nietypowym dziełem mistrza ze Stratfordu, wczesną sztuką, która zdumiewała krytyków swoim okrucieństwem do tego

stopnia, że niektórzy nawet kwestionowali autorstwo Szekspira. Fabuła była prosta — bezpardonowa walka o władzę, w której rodziny Andronika
i królowej Tamory mordują się wzajemnie na różne wymyślne sposoby.

Znalazł od razu — najstarszy syn Tamory zostaje spalony i rozczłonkowany. Pierwsza ofiara, pomyślał Artur, przerzucając strony. Lawinię

z wyrwanym językiem i obciętymi rękoma odnajdują w lesie. Kolejne ofiary to dwaj synowie Andronika z uciętymi głowami. Nie mogą myśleć — bo
zabójca pozbawił ich głów! — uświadomił sobie Artur. A więc następne zwłoki powinni znaleźć z obciętą głową. A nawet dwa kolejne trupy!
Załuski zamknął książkę. W sumie w tym dramacie Szekspira ginie czternaście osób. To niemożliwe, by morderca zamierzał zabić tyle kobiet,
pomyślał i zaczął robić notatki: sztyletowanie, uduszenie, rozcinanie ciała… To wszystko były sposoby zadawania śmierci w

Tytusie

Andronikusie

. Kochanek Tamory, Murzyn Lucjusz, zostaje powieszony wraz z niemowlęciem, dzieckiem, które miał z królową, uświadomił sobie

Artur i przeszedł go dreszcz.

Zrozumiał, że ma bardzo mało czasu. Jeśli nie znajdzie jakiegoś powiązania między ofiarami, czegoś, co pomogłoby mu znaleźć zabójcę,

zginie następna kobieta.

Kinga Bonner marzyła o karierze gwiazdy filmowej, ale na razie była tylko kochanką nazistowskiego oficera. Tożsamość dziewczyny wyłowionej

z Wisły stanowiła wciąż zagadkę. Być może rodzina, która przyszła w tej sprawie do Orwata, szukała właśnie jej. Czy zgłosili sprawę na policji?
Czy pozostał jakikolwiek ślad albo meldunek? Aby się tego dowiedzieć, Załuski musiałby ponownie udać się do siedziby Kripo. Nie miał jednak
ochoty pchać się znowu w gardło lwa. Kripo mogło zresztą ten meldunek zignorować. Czy nie tak było w przypadku zaginięcia Lelówny?

Właśnie, Lelówna. Ona też przecież zniknęła i ciągle jej nie odnaleziono. Co o niej wiadomo? Czy coś ją łączyło z Kingą Bonner? Zapewne nic!

Janina Lelówna była kelnerką w Cyganerii, uświadomił sobie Artur. Kinga Bonner także mogła tam bywać ze swoim kochankiem.

To był na razie nikły ślad, być może przypadek, ale Załuski, który zawsze opierał się na swej intuicji, postanowił nieco bliżej przyjrzeć się tej

sprawie.

Niepokoiły go też zapiski Orwata. Niejasne i być może kierujące śledztwo w ślepą uliczkę. W wizji pojawiał się przecież mężczyzna — sprawca

lub świadek zabójstw. Artur miał przeczucie, że ta osoba jest w jakiś sposób powiązana ze zniknięciem jasnowidza. Może odkrył coś, co
w rezultacie okazało się niebezpieczne i zmusiło go do ucieczki z kraju? Albo niepotrzebnie zdradził się przed kimś ze swoich podejrzeń
i uciszono go na zawsze? Po co Orwat pojawił się w Pałacu Larischa i czego szukał w ciągu tych kilku dni poprzedzających swoje zniknięcie?
Na razie były to pytania bez odpowiedzi.

Artur spojrzał jeszcze raz do swoich notatek. Kinga Bonner… Morderca porwał ją sprzed nosa kochanka, wpływowego oficera SD. Potem

przetrzymywał dziewczynę kilka dni, zanim wreszcie ją zabił. Musiał dysponować dobrą i zaufaną meliną, w której mógł ukryć ofiarę i ją
maltretować. Być może miał pomocników. Na pewno nie brakowało mu odwagi i pewności siebie. A może to nie była pewność siebie, ale
poczucie, że jest bezkarny? Działa bez pośpiechu, bo po prostu ma czas — wie, że upatrzonej kobiety nikt mu nie wydrze!

Jeżeli jest tak, jak myślę, to lada chwila znajdzie się też Lelówna. Być może z obciętą głową, uświadomił sobie Załuski.

Tempus fugit,

aeternitas manet

. Czas ucieka, wieczność czeka, pomyślał. Uderzyła go nagła myśl, że w tej starej łacińskiej sentencji jest wiele racji. Jeżeli nie

zdąży, wieczność będzie czekać Lelównę.

Postanowił nie zwlekać z wizytą w Cyganerii, w tej chwili nie miał innego tropu. Był to już okres, gdy miejsca takie jak kawiarnia Plastyków i Pani

zaczęły gościć coraz więcej szemranych typów: paskarzy, przemytników, ale i konfidentów. Zresztą bywanie w kawiarniach robiło się
niebezpiecznie. Dopiero co Niemcy spacyfikowali Secesję, aresztując przeszło dziewięćdziesiąt osób zajętych grą w bilard i piciem kawy.
Oczywiście pojawianie się w lokalach „tylko dla Niemców”, takich jak Cyganeria było jeszcze bardziej niebezpieczne. Brak odpowiednich
papierów mógł narazić Artura na grube nieprzyjemności, musiał więc najpierw dyskretnie rozeznać teren.

Zasięgnął języka i dowiedział się, że jako szatniarz pracuje tam jeden z jego dawnych znajomych, Stefan Panzer zwany „Gąsienicą”.
Przed wojną bracia Panzerowie — Stefan i starszy od niego o dwa lata Franciszek — należeli do najbardziej znanej złodziejskiej szajki,

słynnego Arona Lejbana. Panzerowie byli do siebie podobni jak dwie krople wody, więc często brano ich za bliźniaków, co zresztą ułatwiało im
wykonywanie swego zawodu. Obaj trafili do więzienia w połowie lat trzydziestych, gdy policja rozbiła gang Lejbana, aresztując samego
przywódcę. Arturowi obiło się o uszy, że Panzerowie wyszli na wolność tuż przed wybuchem wojny i dobrze urządzili się przy nowej władzy. Trudno
mu było w to uwierzyć, bo obaj byli żarliwymi patriotami i wręcz fanatycznymi wielbicielami marszałka Piłsudskiego. Krakowska anegdota głosiła,
że Franciszek Panzer napisał prośbę do prezydenta Ignacego Mościckiego o zwolnienie go z więzienia na pogrzeb marszałka, ale nie udało mu
się uzyskać zgody. Czy to możliwe, by Stefan Panzer tak radykalnie zmienił poglądy? Cóż, w dzisiejszych czasach wszystko mogło się zdarzyć.

Szatnia w Cyganerii znajdowała się na wprost wejścia, więc dostać się tam było zupełnie łatwo; gorzej z niezauważonym przeniknięciem na

salę. Ale Artur nie zamierzał tam wchodzić. Przystanął w kolejce przy kontuarze i przyglądał się „Gąsienicy”. Młodszy Panzer zupełnie się nie
zmienił, dalej był chudy i poruszał się w charakterystyczny wężowy sposób, któremu zawdzięczał swoją ksywę. Stefan rozpoznał go natychmiast
i rozpromienił się na jego widok. Gdy tylko tłum się przerzedził, otworzył ladę i wpuścił Załuskiego za kontuar, sadzając go w bezpiecznym
i niewidocznym miejscu pomiędzy płaszczami.

— Co pana do mnie sprowadza, mecenasie? — odezwał się „Gąsienica”, częstując gościa papierosem. — Jakieś interesy pan robi?
— Powiedzmy, że ciągle trzymam się starego zawodu — powiedział z uśmiechem Artur, a Panzer pokiwał głową.
— Godna podziwu stałość. Nie wiedziałem, że w dzisiejszych czasach jest zapotrzebowanie na detektywów ubezpieczeniowych.
— Niewielkie, ale nie narzekam. Co u brata?
— Też zajmuje się tym, co kiedyś — powiedział Panzer, patrząc na Załuskiego znacząco.
Artur zrozumiał — Franciszek Panzer był jednym z najlepszych w mieście fałszerzy dokumentów. Trudno się dziwić, że w czasie wojny nie

brakowało chętnych na jego usługi.

— Pan do brata? — upewnił się jeszcze „Gąsienica”.
— Nie. Chciałem się z panem widzieć w pewnej nietypowej sprawie.
Stefan zaciągnął się papierosem i wypuścił dym.
— Panie mecenasie, u mnie każda sprawa jest nietypowa…
— Jak zawsze, panie Stefanie — powiedział Artur. — Chodzi mi o zaginioną dziewczynę, Lelównę…
— Tę volksdeutschkę? — zaciekawił się Panzer, a Załuski skinął głową. — Pracowała tu, lafirynda i latawica.
— Latawica? — zainteresował się Artur. — Jej rodzice mówili, że była spokojną, niezwracającą na siebie uwagi dziewczyną.
Panzer ponownie wypuścił kilka kółek siwego dymu.

background image

— Rodzice najczęściej mało wiedzą o swoich dzieciach. Zwłaszcza o córkach — dodał sentencjonalnie.
— Puszczała się? — z ciekawością zapytał detektyw, a „Gąsienica” kiwnął głową.
— To z tym, to z tamtym. Miała, że tak powiem, pociąg do munduru. Zwłaszcza takiego z rombem na rękawie. — Tu splunął wymownie pod

nogi. — Obawiam się, że dostała na co zasłużyła, w końcu któryś z tych panów ją załatwił, bo wiedziała o nim za dużo albo zbytnio się
naprzykrzała. Oni lubią tak sobie poigrać.

— Spotykała się z kimś konkretnym? — spytał w napięciu Załuski, ale Panzer pokręcił przecząco głową.
— Widywałem ją zawsze w grupie. Lubiła się dosiadać do stolika, rozmawiać z tymi panami. Wiem, że te kelnereczki do nich chodziły,

umawiały się. Panowie utrzymują garsoniery w różnych miejscach w mieście, pokoje w Royalu, Hotelu Francuskim. Tam bym poszukał.

— A Kinga Bonner? Bywała tu?

background image

— A jakże — przytaknął „Gąsienica”. — Przychodziła ze swoim panem oficerem. W coraz to innych futrach i klejnotach zrabowanych

w żydowskiej dzielnicy. Miała gust, trzeba przyznać. Lubiła wyłącznie białe futra.

— Zmarła wczoraj, została znaleziona w rowie z odrąbanymi rękami — powiedział cicho Załuski.
Panzer wzruszył ramionami.
— Kara za złodziejstwo, w średniowieczu tak ręce bandytom obcinano.
Załuskiego zdumiała bezkompromisowość dawnego złodzieja.
— No, pan także należał do tego cechu.
— Tak, ale ja nikogo na śmierć nie wydałem, żeby futro czy pierścionek zdobyć. Sam pan wie, Lejban obrabiał bogate domy i sklepy, ale nigdy

nikt nie ucierpiał. Nie podnieśliśmy na nikogo ręki, mieliśmy swój honor.

— Honor złodziejski…
— A żeby pan wiedział — zaperzył się „Gąsienica”, ale natychmiast się uspokoił. — Niech jej ziemia lekką będzie, tej Bonner. O zmarłych

dobrze lub wcale.

Artur zamyślił się na chwilę. Wyciągnął papierośnicę i poczęstował „Gąsienicę” egipskim. Szatniarz obejrzał podanego papierosa, pochwalił

lepszy gatunek tytoniu i z przyjemnością zapalił.

— Panie Stefanie, we wrześniu wyłowili z Wisły zwłoki kobiety z wypaloną kwasem twarzą. Miała pocięte ciało, nikt jej nie rozpoznał, oficjalnie

jest NN. Zastanawiam się, czy nie obiło się coś panu o uszy…

Panzer wyciągnął nogi przed siebie i wydmuchał dym.
— We wrześniu to ja słyszałem jedynie o zaginięciu tej Starskiej, wie pan, córki profesora.
— Sprawdziłem to, podobno uciekła z narzeczonym, jakimś hrabią, a rodzina starała się ukryć ten skandal.
Były złodziej pokręcił z niedowierzaniem głową.
— Dziwne rzeczy. Z tego, co wiem, ona nigdy nie wróciła do domu. Może gdzieś wyjechała, uciekła, ale rodzina jej na pewno szmat czasu nie

widziała.

— Skąd pan wie? — zainteresował się Artur, wspominając swoją nerwową rozmowę z matką Róży, panią Edytą Starską, jej łzy i histeryczne

wyproszenie go z domu. Tak, to rzeczywiście było dziwne i obudziło jego podejrzenia, ale zaraz potem Dolek potwierdził wiadomość o ucieczce
z kochankiem.

Panzer z lubością zaciągnął się papierosem.
— Ten jej wujek, czy kim jest ten pan, mieszkający z rodziną u Starskich, przychodzi tu od czasu do czasu. Wysługuje się nazistom.

— „Gąsienica” ponownie splunął pod nogi. — Moim zdaniem to kapuś. Wiem, że próbował dowiedzieć się czegoś o tej Róży, słyszałem, jak
wypytywał oficerów. Szukał kontaktu.

— Kiedy to było? — zainteresował się Artur.
— Jakoś w połowie września. Powiedzieli mu, żeby się tym nie interesował, jeżeli życie mu miłe. Potem przestał przychodzić.
— Bardzo dziwne — powiedział w zamyśleniu Artur, analizując wszystko, czego się dowiedział. U Starskich był tuż po zniknięciu jasnowidza

i utrzymywali, że Róża nie zaginęła i ma się świetnie w majątku krewnych pod Krakowem. Jednocześnie wujek poszukiwał jej poprzez znanych
sobie oficerów niemieckich i dostał wiadomość, by porzucił tę sprawę. Wszystko zaczynało się komplikować. Róża Starska naprawdę zniknęła,
a ktoś polecił jej rodzinie trzymać gębę na kłódkę? Szantaż? Ale dlaczego? I po co?

— Różne tu plotki krążą, mecenasie — powiedział niespodziewanie Panzer. — W sprawie tych zniknięć kobiet…
— Jakie?
— Że Niemcom nie wystarczają te dwa domy publiczne w dzielnicy żydowskiej, co im rząd otworzył, tylko mają trzeci, supertajny, do którego

porywają młode Polki.

— Skąd pan to wie? — zaciekawił się Artur.
— Słucham, co ludzie mówią. Tu dużo można się dowiedzieć, jak się uważa. Słyszałem nawet, jak tu jeden oficer rozmawiał o panu.
— O mnie?
— Tak. Jakiś major SD, przychodzi tu czasem. Mówił do swojego kumpla, też z tajnej policji, że trzeba się panu przyjrzeć, zwłaszcza zaś

pańskiej znajomości z Agnes Petzoldt. Niech pan uważa, mecenasie.

— Dlaczego pan mnie ostrzega? — spytał zdumiony Artur. — Nie boi się pan, że mogę być konfidentem Gestapo?
„Gąsienica” wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Nie docenia mnie pan. Wiem, że pan jest porządny człowiek, pomaga pan Żydom, pomaga Polakom. To się ceni w tych czasach. Gdyby

potrzebował pan czegoś, zapraszamy z Franzem. Może i pan będzie musiał kiedyś zniknąć, kto to wie…

— Kto to wie… — powtórzył Artur i zamyślił się.
A więc Lothar Glass go obserwuje. To zapewne element jego gry z Agnes Petzoldt, gry, której detektyw nie umiał przejrzeć.
Przynajmniej na razie.
Agnes była sprytna i bezwzględna. Dała Arturowi do zrozumienia, że wie, czym się zajmuje, i jednocześnie zasugerowała, że nie będzie mu

przeszkadzać. Wie również, że Glass pracuje dla „Nocy i Mgły”, pomyślał detektyw, wychodząc z Cyganerii. I najwyraźniej nie bardzo jej się to
podoba.

SD, do której należał Glass, była tajemniczą i hermetyczną organizacją. Jej szef Heinrich Himmler wolał, by społeczeństwo nie wiedziało

o działalności Służby Bezpieczeństwa zbyt wiele. Jednocześnie funkcjonariusze SD należeli do elity oficerskiej, każdy się z nimi liczył, a Hans
Frank otaczał ich wręcz przesadnym szacunkiem. I właśnie do takiej służby trafił Glass, przemknęło Załuskiemu przez głowę. To nie mógł być
przypadek, zwykły pęd do kariery, konformizm w realiach nowego nazistowskiego państwa. Do SD nie brali każdego, tylko wyłącznie
sprawdzonych funkcjonariuszy. Lothar Glass miał więc coś, co zwróciło na niego uwagę tej organizacji. Coś bardzo pożytecznego i cennego.
Czego jeszcze detektyw nie wiedział o swoim dawnym uniwersyteckim koledze?

Na ulicy zaskoczył go deszcz. Drobne zimne krople ziębiły jak ukłucia lodowych igieł. Naciągnął kapelusz na czoło i podniósł kołnierz.
Musiał zobaczyć się z Kwasem.
Zostawił wiadomość w kiosku i już następnego dnia otrzymał odpowiedź. Lokal kontaktowy znajdował się tym razem przy Siennej, jak zwykle

w oficynie. Kwas czekał na niego, paląc papierosa.

Załuski od razu przeszedł do rzeczy, opowiadając oficerowi o spotkaniu z Agnes Petzoldt i jej propozycji. Konspirator wysłuchał go uważnie,

a potem skinął głową.

— Pójdzie pan na to.
— Pan chyba oszalał! Nie zamierzam się mieszać w rozgrywkę pomiędzy ulubienicą führera a oficerem SD, być może prowadzącym tajną

operację na naszym terenie.

— Niech mnie pan posłucha — chłodno powiedział Kwas — to nie są przelewki, lecz gra o wielką stawkę, a pan być może będzie w stanie

uchwycić wszystkie nici. Musimy rozpracować Glassa za wszelką cenę. Boimy się wsypy, bo Gestapo ma wszędzie swoich szpicli. Czekamy. I nie
jest to zbyt bezpieczne.

Załuski przyglądał mu się z niepokojem, nie wiedząc, dokąd oficer zmierza i czego właściwie od niego oczekuje.
Kwas zgasił niedopałek w popielniczce i po chwili milczenia powiedział do Artura zdecydowanym głosem:
— Będzie pan musiał złożyć przysięgę. Sprawy zaszły tak daleko, że chcę być pewny pańskiej lojalności.

background image

— Nie ufa mi pan? — Załuski był nieprzyjemnie zdziwiony podejrzliwością wywiadowcy. W końcu chyba dał już dowody, że jest człowiekiem, na

którego można liczyć. Zdobywał dla nich informacje, poważnie się narażając. A jeśli był obserwowany przez Niemców?

— To nie jest kwestia zaufania — stwierdził Kwas, wyciągając z kieszeni tytoń i bibułkę. — Jest mi pan potrzebny, ale wymagam, by wypełniał

pan ściśle moje rozkazy. Dlatego chcę, żeby wstąpił pan do organizacji. Może pan odmówić, uszanuję to, ale wolałbym, aby się pan jeszcze
namyślił. Nie pomaga pan mnie, pomaga pan krajowi, proszę o tym pamiętać.

Skręcił papierosa i zapalił go. Artur wpatrywał się w smugi szarego dymu, które uciekały pod sufit, i zastanawiał nad swoją sytuacją.
Miał świadomość, że już uczestniczy w grze prowadzonej przez podziemie. Zgadzając się na przekazywanie meldunków, przyjął jej reguły.

Organizacja Kwasa nie zagrażała mu, wręcz przeciwnie, mogła go ochronić. Pomyślał o Glassie i jego tajnej, być może zbrodniczej misji. Zrobię
wszystko, żeby go powstrzymać, powiedział do siebie w duchu i podjął decyzję.

Przyszła pora, aby określić, po której stoi się stronie: tych, którzy uciekają od odpowiedzialności w trosce o swój osobisty spokój, czy tych, co

walczą, nie zważając na niebezpieczeństwo.

— Dobrze — powiedział. — Niech mnie pan zaprzysięgnie.
Kwas natychmiast odłożył papierosa i wstał. Podał Arturowi kartkę ze słowami przysięgi. Gdy Załuski je wypowiedział, konspirator oficjalnym

tonem dodał:

— Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy Armii Polskiej walczącej z wrogiem w konspiracji o wyzwolenie Ojczyzny. Twym obowiązkiem będzie bić

się z bronią w ręku. Zwycięstwo będzie twoją nagrodą. Zdrada karana jest śmiercią.

Potem mocno uścisnął Arturowi rękę i wskazał miejsce przy stole. Załuski wciąż czuł pewien niepokój. Nie wahał się, wciąż uważał swoją

decyzję za słuszną, lecz gubił się w domysłach na temat działań organizacji, do której wstąpił.

— Zasadą naszej działalności jest maksymalna tajność — wyjaśnił mu Kwas. — To ogranicza możliwość wpadki. Będzie się pan kontaktował

wyłącznie ze mną, na wszelki wypadek podam panu kilka adresów melin ostatniej szansy. Są to lokale, o których nikt nie wie, gdzie można się
schronić w razie zagrożenia. Proszę je zapamiętać. — Podał Załuskiemu bibułkę, a on tylko spojrzał na widniejące tam trzy adresy, by od razu
zapadły mu w pamięć. Oddał oficerowi świstek, a ten wyciągnął zapałkę i spalił karteluszek nad popielniczką.

— Antoni Smoła… — powiedział Artur, a Kwas skinął głową.
— Mam do niego pełne zaufanie. Niech pan będzie spokojny, to jeden z moich najlepszych ludzi.
Załuski nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Zdawał sobie też doskonale sprawę, jakie ryzyko ponosi w razie wpadki. To już nie były

przelewki, za działalność w ruchu oporu groziła śmierć.

Poczuł znajomy dreszcz emocji, znowu dała znać o sobie jego żądza przygód. Nagle przestał odczuwać niepokój, wszystko wróciło do normy,

jego myśli z powrotem stały się klarowne i czyste.

— A więc celem jest Glass — mruknął do siebie, a oficer potwierdził:
— Tak, wciąż nie wiemy, co knuje, a czas nieubłaganie ucieka. Nie znamy celu jego misji, możemy się tylko domyślać. Stąpamy po grząskim

gruncie, musimy wiedzieć dokładnie, co major robi w Krakowie, i kim się interesuje.

— Na razie mną. Tak mi powiedział jeden z informatorów — wyjaśnił Załuski.
Kwas pokręcił głową.
— To niedobrze. Proszę zachować ostrożność, a my musimy się pospieszyć. Trzeba go szybko unieszkodliwić.
— Zabić?
— Uważam, że najprawdopodobniej będzie to konieczne. „Noc i Mgła” to niezwykle niebezpieczna akcja, musimy ją udaremnić.
— Co mam robić?
— Potrzebujemy dostać się do mieszkania Glassa. Problem w tym, że jest dobrze pilnowane, major ma służącego, który zawsze zostaje na

miejscu, gdy ten wychodzi. Pan jako znajomy Glassa mógłby uzyskać zaproszenie i wejść do środka. Może udałoby się panu zrewidować
mieszkanie i zrobić zdjęcia.

Artur zamyślił się. Nie było to niewykonalne. Lothar sam zapraszał go do biura w gmachu rządowym. Zapewne nie miałby też nic przeciwko

spotkaniu w swojej kwaterze.

— Spróbuję to zorganizować — powiedział, a Kwas skinął głową.
— Ma pan tutaj swobodę działania — zaznaczył. — Zmieniamy miejsce kontaktu, bo niedobrze jest trzymać się za długo jednego punktu. Zna

pan zakład fotograficzny przy Floriańskiej? Gdy na wystawie pojawi się zdjęcie chłopaka w studenckim kaszkiecie, w sklepie będzie wiadomość
dla pana. Poda pan hasło: „Przychodzę po odbiór zdjęć Adama Kwiatkowskiego z ubiegłego tygodnia”. Pracownik przekaże panu meldunek,
swój także zostawi pan u niego.

Załuski kiwnął głową na znak, że wszystko zrozumiał. Wstał od stołu, by pożegnać się z wywiadowcą. Kwas zatrzymał go ruchem ręki.
— I jeszcze jedno, dowiedzieliśmy się czegoś o pańskich dziewczynach.
— Czego?
— Dotarła do nas informacja, że zaginęła ta tancerka Rita. Widział ją pan z Diamandami w kawiarni. Nasi ludzie podejrzewają, że sprzątnął ją

jeden z tych kapusiów, ale pomyślałem, że może to pana zainteresuje.

— Rita była tancerką w Cyganerii — powiedział do siebie Artur.
— Czy to istotne? — zainteresował się Kwas.
— Nie wiem. Ale zaczyna mi się to układać w pewien wzór.
— Tej budzie dobrze by zrobiło, gdyby wyleciała w powietrze5 — powiedział przez zęby Kwas.
Artur postanowił wykorzystać okazję.
— Mam jeszcze jedno pytanie.
— Jakie?
— Czy nie dotarły do pana lub do pańskich ludzi plotki o prywatnym burdelu dla niemieckich oficerów, do którego porywane są młode

dziewczyny?

Kwas wyciągnął kolejnego papierosa, postukał nim w blat stołu i zapalił.
— Tak. Mieliśmy takie sygnały. Usiłowaliśmy to sprawdzić, ale się nie udało. Mówiło się o jakiejś willi w Lasku Wolskim, gdzie Niemcy

urządzają orgie z młodymi kobietami. Ponoć były tam narkotyki i alkohol oraz torturowanie do śmierci. Nie zdołaliśmy tego potwierdzić, nie
trafiliśmy na żaden ślad, nie wiemy nawet, o który dom chodziło.

— Przewoźnik przez Wisłę znalazł dziewczynę z pociętym ciałem i spaloną twarzą. Ta ostatnia miała obcięte ręce i wyrwany język — powiedział

Artur w zamyśleniu.

Kwas pokręcił głową.
— Doszły mnie słuchy o tej Bonner. Chyba nie sądzi pan, że została tak urządzona w burdelu dla oficerów? Jej kochankiem był adiutant Franka.
— A jeżeli znudziła się swemu protektorowi? Lub zrobiła coś, co go rozzłościło?
— Tak, wówczas to możliwe — powiedział z namysłem Kwas. — Co pan zamierza?
— Obawiam się, że dwie kolejne dziewczyny znajdą się z obciętymi głowami.
Konspirator spojrzał na niego ze zdumieniem. Załuski poruszył ramionami.
— Mam wszystkie nici w ręku, ale nie potrafię rozplątać tej szarady.
— Niech pan nie traci z oczu najważniejszego, czyli Glassa — przestrzegł go Kwas i poklepał po ramieniu. — Nie wybrał pan sobie

pseudonimu. Wszyscy ukrywamy się pod pseudonimami, choć akurat my znamy swoje nazwiska.

background image

pseudonimu. Wszyscy ukrywamy się pod pseudonimami, choć akurat my znamy swoje nazwiska.

— Jasnowidz — powiedział Artur, a oficer spojrzał na niego zdumiony. Chwilę milczał, a potem uścisnął dłoń Załuskiego. — Dobrze, więc od tej

pory Jasnowidz.

I jakby coś sobie przypomniał, odwrócił się do Artura.
— Jeszcze jedna ważna rzecz, w związku z pana śledztwem. Moi ludzie donieśli mi, że Teresę Orwat schwytano w łapance

i najprawdopodobniej wywieziono do obozu.

Artur gwałtownie poderwał głowę i spojrzał na oficera.
— Jak to? Jest pan pewny?
Konspirator skinął głową.
— Mamy swoich informatorów, staramy się jak najszybciej ustalić nazwiska osób aresztowanych. Część z nich trzymają jako zakładników, ale

większość wysyłają do obozu. Tak najprawdopodobniej stało się z siostrą Orwata. Bardzo mi przykro, że muszę to panu mówić.

Załuski zamyślił się. Orwat zniknął, a jego siostrę aresztowano i deportowano. Zerwały się ostatnie nici, które łączyły go z tą dziwną sprawą.

Gdybym był przesądny, pomyślał, uznałbym to wszystko za znaki. Ale nie jestem. Wiem tylko, że muszę dokończyć tę sprawę, nawet jeśli straciłem
zleceniodawczynię.

Gdy kroki Artura umilkły już na schodach, z drugiego pokoju wyszedł wysoki, przygarbiony mężczyzna o ptasiej twarzy.
— Co zamierzasz? — spytał, a w jego głosie lekko pobrzmiewał obcy akcent. Kwas wzruszył ramionami.
— Zawiadomię natychmiast Londyn. Sytuacja jest groźna, ale nie zrezygnujemy z akcji. Nie teraz, gdy wszystko jest przygotowane, a führer

przyjeżdża do Krakowa w święta.

— To wielkie ryzyko, sam wiesz — powiedział wysoki mężczyzna spokojnym głosem.
— Również dla ciebie — odparł Kwas, spoglądając na niego wymownie. Tamten skinął głową i usiadł przy stole.
— Masz zaufanie do tego Jasnowidza?
— Tak. Dowiódł właśnie swej lojalności. Jest odważny i nie okłamuje nas. Zrobi to, o co poprosimy.
— Obyś się nie mylił — powiedział tamten, wstając od stołu i poprawiając płaszcz. — Powiadom Londyn, że wszystko gotowe i czekamy na

sygnał. Niech oni zadecydują.

Kwas nie odezwał się ani słowem, a za czarno ubranym mężczyzną zamknęły się drzwi.

Rozdział ósmy. Ślad

Artur opuścił lokal przy Siennej i ruszył do domu. Cały czas myślał o tym, co się stało. Teresę Orwat uwięziono. Na ile jej aresztowanie, co

prawda w ulicznej łapance, było dziełem przypadku? Załuski nie wierzył w zbiegi okoliczności, nie teraz, gdy cała sprawa układała się w tak
osobliwy i niepokojący sposób. A on sam… wstąpił w szeregi podziemnej armii, złożył przysięgę. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego,
w jak niebezpiecznym położeniu się znalazł.

Gra z Glassem stawała się równie ryzykowna. Oficer obserwował go, to nie ulegało wątpliwości. Artura chroniła do pewnego stopnia opieka

Agnes Petzoldt, ale jak długo? Baronówna także chciała wykorzystać go do sobie znanych celów. Co więcej, podejrzewała, że Załuski jest
związany z podziemiem, i zupełnie jej to nie obchodziło. Interesowała ją jedynie zemsta na Glassie. Ale dlaczego i za co — tego Artur nie był
w stanie przeniknąć. Wiedział jednak, że major jest groźny i trzeba w kontaktach z nim zachować najwyższą ostrożność.

Kwas udzielił mu bardzo cennych informacji. Artur nie miał wątpliwości, że były nagrodą za jego lojalność. Uśmiechnął się nawet na myśl o tym,

jak twardym negocjatorem okazał się oficer podziemnego wywiadu. No cóż, świat zawsze istniał dzięki zasadzie wzajemności, dodał w myślach
i ponownie przeanalizował informacje uzyskane od Kwasa.

Teraz już był pewien, że zniknięcia dziewcząt mają coś wspólnego z Cyganerią, a właściwie z odwiedzającymi ją oficerami. Lelówna i Rita

pracowały w tym lokalu, Kinga Bonner często go zaś odwiedzała. Zapewne pierwsza ofiara, ta młoda kobieta ze spaloną twarzą, także powiązana
była z tą tancbudą. Kim jednak była? Artur gotów był się założyć, że to właśnie jej rodzice przyszli do Orwata po pomoc.

Wziął notatnik i zaczął powoli zapisywać wszystko, co wie na temat tej sprawy. Kobieta z rzeki była według Winiarskiego Polką i miała

widoczną i szpecącą bliznę po ostrym ataku wyrostka robaczkowego. Jednocześnie Panzer wspomniał, że w Cyganerii bywał poszukujący
siostrzenicy wuj Róży Starskiej. Mimo to rodzina później zaprzeczała, że Róża zaginęła, a wywiad Kwasa utrzymywał, że jej chwilowe zniknięcie
było powiązane z aferą miłosną. Coś w tej sprawie nie pasuje, myślał Artur, przyrządzając sobie na kopcącej kuchni herbatę.

Zerknął do zapisków jasnowidza. Odczytał jeszcze raz zdanie o kobiecie pozbawionej twarzy, w której jak w lustrze odbija się woda.
Siostra Orwata powiedziała, że rodzina poszukiwanej dziewczyny powiązana była z lożą masońską. To mógł być ważny trop.
Artur sięgnął do nierozpakowanej jeszcze walizki, z pamiątkami ze swego dawnego mieszkania. Całą bibliotekę ojca sprzedał Kravitzerowi, ale

zatrzymał trochę notatek swego rodzica, które uważał za osobiste. Ojciec Artura miał pewne ambicje historyczne i tuż przed swoją śmiercią zabrał
się do spisywania dziejów krakowskiej masonerii. Były to dosyć luźne notatki, profesor niestety pozbawiony był daru narracyjnego, brakowało mu
potoczystego stylu, ale miał nadzieję, że kiedyś, być może przy pomocy syna, zmieni te zapiski w książkę.

Nic takiego jednak nie nastąpiło, bo starszy pan Załuski zmarł niespodziewanie w połowie lat trzydziestych, nie kończąc swojej pracy. Artur nie

miał ani ochoty, ani wiedzy, by ją kontynuować. Teraz jednak wydobył z walizki plik lekko pożółkłych kartek.

Krakowska masoneria nie działała zbyt prężenie, a w każdym razie nie tak efektywnie jak w innych miastach. W okresie powojennym znane były

jedynie dwie loże, zresztą mocno zakonspirowane: Przesąd Zwyciężony, spadkobierczyni największej krakowskiej dziewiętnastowiecznej loży,
i Góra Wawel, o rysie bardziej teozoficznym. Ojciec Załuskiego należał do tej pierwszej. Jej członkowie pieczętowali się znakiem cyrkla
i węgielnicy wzbogaconym o literę „G” oznaczającą greckie słowo

gnosis

, czyli „wiedza”. Artur widział też u ojca niewielki znaczek z białej emalii

z pięcioramienną gwiazdą i inicjałami nazwy loży „P. Z.”. Członkowie — a byli wśród nich znani lekarze, profesorowie uniwersytetu
i przemysłowcy — zajmowali się działalnością dobroczynną, opieką nad chorymi, a w czasie poprzedniej wojny pomagali jeńcom.

Załuski pominął przydługie opisy historii krakowskich masonów, w których lubował się jego ojciec, i przykłady masońskich symboli

architektonicznych na krakowskim Zwierzyńcu. Próbował rozszyfrować listę członków tej organizacji działającej do 1938 roku.

Ojciec posługiwał się inicjałami, ale na szczęście z pewnych szczegółów można było sporo wywnioskować. Artur próbował sobie przypomnieć

wszystkich przyjaciół starego mecenasa. Miał ich głównie w palestrze i kręgach uniwersyteckich, cześć z nich musiała więc być członkami loży.
Po dobrej godzinie analizowania zapisków i porównywania różnych charakterystyk Załuski doszedł do wniosku, że przewodniczącym loży
w czasach ojca był znany krakowski przemysłowiec Józef Zambard, właściciel kilku cegielni.

Niestety, Zambard uciekł z Krakowa we wrześniu 1939 roku, tuż po wkroczeniu Niemców, i najprawdopodobniej udało mu się przedostać za

granicę. Stary mecenas Załuski wspominał też dosyć często o profesorze A. oraz o innym członku palestry, adwokacie G.

To wreszcie był jakiś trop! Ojciec przyjaźnił się z adwokatem Gersonem, z którym ukończył studia uniwersyteckie. Przyjaciel wygłosił nawet

mowę w imieniu izby adwokackiej na pogrzebie profesora Załuskiego.

Stanisław Gerson, były legionista i uczestnik pierwszej wojny światowej, nie ruszył się z Krakowa po wkroczeniu Niemców. Artur miał z nim

okazjonalny kontakt. Choć nie wykonywał swych adwokackich obowiązków, wciąż pracował w jednym z biur magistratu. Sprężystym krokiem
dawnego oficera przechadzał się po Plantach podczas godzinnej obowiązkowej przerwy na obiad. Artur doskonale znał jego przyzwyczajenia
i postanowił spotkać go właśnie podczas spaceru. Okazja nadarzyła się w ciągu następnych dni.

Jesień dobiegała końca, a w powietrzu czuć było już zimę z wszystkimi nieprzyjemnymi konsekwencjami tego stanu rzeczy — słotą

i wszechobecnym zapachem gnijących liści. Pogoda tego roku nie dopisywała. Śnieg przyszedł jeszcze przed świętym Marcinem, oblepiając
dachy wilgotnym lepkim całunem. Potem stopniał i odtąd prawie każdego dnia siąpił nieprzyjemny lodowaty kapuśniak. Planty przedstawiały
pożałowania godny widok; były splądrowane z metalowych ogrodzeń, pełne zakazanych dla Polaków ławek, z wydeptanymi do gołej ziemi

background image

trawnikami i zalanymi deszczem chodnikami. Załuski był jednak pewny, że zła pogoda nie zniechęciła Gersona do codziennej przechadzki.

Zauważył go na wysokości uniwersytetu. Adwokat przyglądał się budynkowi uczelni z wyraźną przykrością. Fasadę szpeciły hitlerowskie

symbole i flagi, wnętrze najstarszej polskiej uczelni zajął zaś nazistowski instytut, którego działalność sprowadzała się do udowadniania, że kultura
germańska jest wyższa ponad wszystkie inne.

Zaiste karkołomne zadanie, pomyślał z sarkazmem Załuski, kłaniając się Gersonowi. Adwokat uchylił kapelusza i powitał go z radością.
— Co pan tu robi, kolego? — zapytał uprzejmie, bo wciąż uważał młodego Załuskiego za kontynuatora prawniczego zawodu ojca.
— Szczerze mówiąc, przyszedłem pomówić z panem — powiedział Artur z uśmiechem.
Gerson wyglądał na zaskoczonego.
— Ze mną? Był pan w urzędzie i nie mógł mnie pan tam zastać?
— Nie. Wiem, że codziennie spaceruje pan o tej porze.
Adwokat spojrzał na niego ze zdumieniem.
— No tak, zapomniałem, że jest pan przede wszystkim detektywem. Powinienem zmienić przyzwyczajenia, bo każde z nich jest na dłuższą metę

groźne.

Załuski pokiwał głową.
— W technice detektywistycznej badanie przyzwyczajeń ma wielkie znaczenie, ale mogę pana zapewnić, że z mojej strony nic panu nie zagraża.

Pracuję nad pewną skomplikowaną sprawą i myślę, że mógłby mi pan pomóc.

— Zamieniam się w słuch — powiedział z zainteresowaniem adwokat. — Może wstąpimy gdzieś na herbatę?
Artur pokręcił przecząco głową.
— Wolałbym nie. Nie wiadomo, kto słucha. Pogoda jest tak brzydka, że na Plantach jest najbezpieczniej. — Zatoczył ręką koło. Rzeczywiście,

deptakiem przemykali przechodnie zajęci swoimi sprawami i unikaniem drobnego, przenikliwego deszczu i chłodu. Gerson skinął głową. — Panie
mecenasie, mam pytanie dotyczące działalności, jaką prowadził pan z moim ojcem. Chodzi mi o Przesąd Zwyciężony…

Adwokat z niepokojem rozejrzał się na boki i skrzywił wyraźnie na te słowa. Jak każdy członek loży nie chciał rozmawiać na jej temat

z niepowołanymi.

— PZ została zlikwidowana dekretem rządowym w 1938 roku, już po śmierci pańskiego ojca.
— Wiem o tym, dlatego mam pytanie o członków tej organizacji z lat trzydziestych. Ponieważ loża już nie istnieje, mam nadzieję, że udzieli mi

pan jakichś informacji.

Gerson ponownie obejrzał się za siebie. Był wyraźnie zaniepokojony i dał Załuskiemu do zrozumienia, że wciąż obowiązuje go lojalność

i przysięga. Artur wiedział, że wyciągnięcie czegoś z przyjaciela ojca będzie bardzo trudne.

— Nie chcę wnikać w żadne tajemnice — powiedział po chwili namysłu. — Chodzi mi tylko o jednego z członków, jasnowidza Juliana Orwata,

i jego znajomości z loży.

Adwokat utkwił w nim wzrok. Załuski nie był pewny, czy Orwat był członkiem Przesądu Zwyciężonego, nie znalazł w zapiskach ojca żadnych

notatek na ten temat. Tym razem opierał się na swojej intuicji i słowach siostry jasnowidza, że o pomoc w odnalezieniu zaginionej dziewczyny
prosił ktoś z wtajemniczonych.

Gerson nie odpowiedział, Artur zastanawiał się więc, czy przypadkiem jego dedukcja nie była błędna. Być może Orwat nie miał nic wspólnego

z masonami i jest to całkowicie mylny trop. Adwokat tymczasem chrząknął i poprawił nakrycie głowy.

— Wiem, że Julian zaginął, mówiła mi o tym jego siostra. Próbowaliśmy go szukać swoimi kanałami, lecz na próżno. W końcu

zaproponowałem, by zwróciła się do pana, jako prywatnego detektywa.

— Pan skierował Teresę Orwat do mnie? — zdumiał się Artur, który zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.
Adwokat uśmiechnął się.
— Zaskoczyłem pana, prawda? Nie miał pan pojęcia o naszej znajomości. Zresztą skąd by… Orwat wstąpił do loży, gdy pański ojciec

zachorował, nie mieli ze sobą zbyt wiele do czynienia. Julian wcześniej interesował się tą drugą organizacją, Górą Wawel, gdyż znał jej
przewodniczącego, teozofa nazwiskiem Wieńczycki. Prowadzili lożę wraz z żoną, a Orwat interesował się na pewnym etapie swej kariery teozofią.
Góra Wawel, proszę pana, wyrosła z tradycji francuskiego wolnomularstwa i słynnej loży

Le Droit Humain

, czyli Prawo Człowieka, to był zupełnie

inny ryt niż nasz. No, ale Julian opuścił tę organizację, miał jakiś konflikt z przewodniczącym.

— Rozumiem — powiedział Artur, którego akurat nie interesowały frakcyjne przepychanki między lożami. — A czy Orwat był aktywnym

członkiem waszego stowarzyszenia?

Gerson pokręcił głową.
— Raczej nie. Wie pan, on wówczas był u szczytu sławy, nie miał za bardzo czasu na zajmowanie się sprawami loży. Po uśpieniu Przesądu

Zwyciężonego nie mieliśmy praktycznie kontaktu.

— Ciekawi mnie więc, dlaczego Teresa Orwat zwróciła się właśnie do was z prośbą o pomoc. Sam pan mówi, że jej brat nie był aktywnym

członkiem loży. Od rozwiązania organizacji minęło też już kilka lat.

Adwokat kiwnął głową.
— Teresa jest bardzo inteligentną kobietą, choć jej charakter pozostawia wiele do życzenia. Pewnie pan tego nie wie, ale ukończyła studia na

Sorbonie i przez długi czas wydawało się, że zrobi karierę artystyczną. Ale całkowicie poświęciła się bratu.

— Doszły mnie słuchy, że Teresa Orwat została aresztowana — powiedział Artur, przyglądając się adwokatowi bardzo uważnie. Gerson

zatrzymał się, zmarszczył brwi i bezwiednie zaczął uderzać metalowym końcem laski w trotuar.

— Aresztowana? Nic mi o tym nie wiadomo. Kiedy to się stało? Przyszli po nią do domu? Była rewizja? To bardzo wszystko komplikuje —

powiedział jakby do siebie, a Załuski odniósł wrażenie, że prawnik jest mocno zdenerwowany.

— Niewiele wiem — wyjaśnił. — Ponoć aresztowano ją podczas łapanki, przypadkowo…
— Przypadkowo… — powtórzył Gerson. — W moim świecie nie zdarzają się przypadki, a zwłaszcza takie. Proszę mi wybaczyć, panie Załuski,

ale czy nie widzi pan tu pewnej prawidłowości? Najpierw ginie Orwat, a potem, po niedługim czasie, jego siostra.

Artur wzruszył ramionami, choć i taka myśl przemknęła mu przez głowę, gdy po rozmowie z Kwasem analizował sytuację. Doszedł jednak do

wniosku, że wpada — jakby to powiedział jego przedwojenny profesor filozofii — w pułapkę pozornych analogii.

— Julian Orwat zniknął bez śladu w nieznanych okolicznościach, a Teresa została aresztowana przez Niemców i prawdopodobnie trafi do

obozu — wypowiedział na głos myśl, którą wczoraj zakończył swoje rozważania o tym dziwnym przypadku.

Gerson bez przekonania pokręcił głową.
— Nie zastanawia pana ta sytuacja? Nie wydaje się panu podejrzana? Na pewno pan wie, skoro zdecydował się pomóc Teresie, że jej brat tuż

przed zniknięciem prowadził pewną trudną sprawę.

— Tak, zaginięcia młodej kobiety — podsunął Artur z napięciem, czekając, co odpowie Gerson. Detektyw zamilkł, czekając, aż minie ich

wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu, który najwyraźniej spieszył się w kierunku magistratu, być może do pracy lub dla załatwienia jakiejś
sprawy. Przerwa obiadowa dobiegała właśnie końca.

— O pomoc prosił Orwata jeden z naszych członków, Zygmunt Jaszuński, posiadający niewielki majątek pod Słomnikami.
— Jaszuński? — zastanowił się Artur. Nazwisko to nic mu nie mówiło, nie pojawiało się też w jego śledztwie. Nie wydawało mu się, żeby znał tę

rodzinę.

Gerson zrozumiał jego zdziwienie i wyjaśnił mu, że Jaszuńscy mieszkali w małym dworku, gdzieś w Prandocinie i rzadko bywali w Krakowie.

background image

Zaginiona była ich siostrzenicą.

— Także mieszkała pod Krakowem? — spytał Artur, który był pewny, że rozmawiają teraz o dziewczynie znalezionej w Wiśle, tej z wypaloną

twarzą.

— Nie — odpowiedział spokojnie adwokat. — Ta siostrzenica to córka profesora Starskiego, Róża…
Załuski gwałtownie uniósł głowę i spojrzał na niego w zdumieniu. Informacje od Gersona potwierdzały to, czego dowiedział się od „Gąsienicy”.
— To zupełnie niezwykłe — powiedział Artur sam do siebie, widząc, jak nagle ułożyła się ta historia. Róża Starska zaginęła we wrześniu

i wkrótce później wujek zwrócił się o pomoc do kolegi z loży jasnowidza Orwata. Właściwie do byłego kolegi z loży, bo organizacja nie istniała już
od pewnego czasu. Julian miał niepokojącą wizję, w której zobaczył nie tylko zaginioną, ale dwie inne kobiety. Być może błędnie zinterpretował
swoje widzenie, myśląc, że odnosi się do jednej osoby, stąd podkreślanie, że ofiarą była kobieta w czerwonym płaszczu. Dlaczego jednak matka
Róży uparcie zaprzeczała, że jej córka zniknęła? Dlaczego nikt nie przyszedł zidentyfikować zwłok wyłowionych z rzeki? Zamordowana miała
wszak znak szczególny, bliznę po operacji wyrostka robaczkowego, rodzina na pewno była w stanie ją rozpoznać!

Adwokat zrozumiał jego słowa zupełnie odmiennie.
— Tak, panie kolego, Róża zaginęła już prawie dwa miesiące temu. Potem ponoć się odnalazła, ale nikt jej nie widział. Bardzo dziwna

i tajemnicza sprawa. Ale ja w to nie wnikam. Im mniej się wie, tym… — Nie dokończył i tylko zaśmiał się wymownie, a Artur uświadomił sobie, że
Gerson był przed wojną obrońcą w wielu głośnych procesach. Bronił między innymi braci Panzerów i ich szefa Lejbana.

— Tak, wiem — odpowiedział. — Tym krócej się siedzi.
— Otóż to. Dlatego nie drążę tych spraw. Co nie oznacza, że mnie one nie interesują. Wręcz przeciwnie, ale na pewnym etapie lepiej się

wycofać, jeżeli rozumie pan, co mam na myśli.

— Nieszczególnie — przyznał Artur.
— Proszę się zastanowić, kolego. Róża Starska znika w dziwnych okolicznościach, a jej krewni proszą o pomoc jasnowidza. Wkrótce on sam

zapada się pod ziemię, co jest jeszcze bardziej tajemnicze, bo ginie po nim wszelki ślad. Krewni dziewczyny nabierają wody w usta, przestają jej
szukać…

— Nawet więcej — wtrącił się Załuski. — Rozmawiałem z jej matką i stryjem, twierdzili, że wyjechała do rodziny pod Kraków.
— Sam pan widzi! Najprawdopodobniej rozmawiał pan właśnie z Jaszuńskim. Dlaczego kłamali?
— Nie mam pojęcia, czy kłamali. — Artur pokręcił głową. — Od mojego informatora wiem z kolei, że Róża Starska uciekła z narzeczonym,

a rodzina po prostu obawiała się skandalu.

Gerson spojrzał na niego zaskoczony.
— Z narzeczonym? Z tego, co wiem, Róża nie miała narzeczonego, a w każdym razie nic się o tym nie mówiło w towarzystwie.
Artur zamyślił się, próbując poukładać całą tę historię.
— Jeżeli istotnie tak było, że Róża się nie znalazła, to widzę tylko jedno wyjaśnienie uporczywych kłamstw jej krewnych. Musiał ich ktoś

szantażować, być może zwodzono ich, że Róża się odnajdzie, jeżeli nie będą nic mówić.

— Właśnie! — powiedział adwokat, kiwając głową. — To wszystko jest bardzo niepokojące, a jeszcze po mieście krążyły straszne plotki

dotyczące porwań młodych kobiet, które miały być zabawkami w rękach niemieckich oficerów.

— Także o tym słyszałem. Kilka dziewcząt rzeczywiście zaginęło, znaleziono też dwa trupy. Jedną z ofiar była kochanka niemieckiego oficera,

co zupełnie nie wiąże mi się z koncepcją burdelu dla nazistów, inna, do tej pory niezidentyfikowana ofiara to może być Starska, o ile krewni
potwierdzą jej tożsamość.

Gerson zatrzymał się i chwilę stukał okutym końcem swej eleganckiej laski w trotuar.
— Sytuacja jest poważna, panie Załuski, bardzo poważna. Niech pan uważa, wydaje mi się, że już nastąpił pan komuś na odcisk. Nie wiem,

w jaki sposób sprawa zaginionych dziewcząt wiąże się ze zniknięciem jasnowidza, ale sam pan widzi, że są to niebezpieczne zagadki. I jeszcze
to aresztowanie siostry Orwata… Dlaczego akurat teraz? Czemu tak nagle?

— Wiem, że jestem blisko i rozwiążę tę szaradę — powiedział Artur twardo.
— Być może — odrzekł adwokat i przyjrzał mu się uważnie, a potem powiedział dobitnie: — Nie wiem, czy dobrze mnie pan zrozumiał, ale

przede wszystkim powinien pan działać dla honoru organizacji. — Uchylił kapelusza i uścisnął mu dłoń, zostawiając w całkowitym osłupieniu.

Artur usiłował zebrać myśli. Gerson był członkiem podziemia, nie miał co do tego wątpliwości. Służył przecież w wojsku podczas poprzedniej

wojny, był oficerem. To on skierował do detektywa siostrę Orwata, a jednocześnie dał mu do zrozumienia, że sprawa zniknięcia jasnowidza nie
jest już tak istotna jak inna.

Jak sprawa Glassa.
Oni chyba razem z Kwasem uważają, że śledztwo dotyczące Orwata straciło sens albo traci go wobec podejrzeń dotyczących Lothara,

zastanawiał się Załuski, zmierzając na pobliski przystanek tramwajowy. Boją się, że Glass należy do wpływowej i potężnej organizacji. O kogo się
tak naprawdę troszczą? O swojego głównodowodzącego?

Czyżby Glass miał zlecenie go sprzątnąć? Kwas cały czas powtarzał, że w ich oddziale jest konfident, a cała siatka jest zinfiltrowana. Czy tak

naprawdę boją się, że Glass przyjechał tu w konkretnym celu — by ich zupełnie zniszczyć, dobierając się do przywódców?

Artur gubił się w domysłach. Układanka wyglądała na prawie skończoną, ale jednak coś w niej nie pasowało. I jeszcze ten wujek Starskiej.

Po co chodził do Cyganerii spotykać się z oficerami niemieckimi? Co miał na wymianę za życie siostrzenicy? Może to on jest tym poszukiwanym
przez Kwasa zdrajcą?

Zbyt skomplikowane. Zbyt jasne. Zbyt oczywiste.
Poczuł, że prawda znowu mu się wymyka.
Nadjechał tramwaj i Załuski wskoczył na tylną platformę. Przypomniał sobie od razu niemieckie zdjęcie propagandowe w gazecie, które

zakazywało surowo podobnych manewrów, pisząc wprost, że w takiej niebezpiecznej jeździe celują Żydzi. Uśmiechnął się do siebie, po raz
pierwszy tego dnia.

Po dwóch kwadransach dotarł do Zakładu Medycyny Sądowej i udało mu się jeszcze złapać doktora Winiarskiego w przerwie między dwoma

sekcjami.

— Co pana znowu do mnie sprowadza? — zapytał doktor, zapalając papierosa. — Mamy dzisiaj straszny dzień, przywieźli nam kilka ofiar

gestapowskich pościgów. Podejrzewam, że ponownie miały miejsce jakieś większe aresztowania.

Artur zaniepokoił się o Kwasa, ale nie było raczej możliwości wypytać o to doktora. Miał do niego zaufanie, ale nie wykraczało ono raczej

pomiędzy sprawy detektywa i patologa, więc milczał.

— Chyba wiem, kim jest ta NN dziewczyna z Wisły — powiedział po chwili, a Winiarski ożywił się wyraźnie.
— Tak? Doszedł pan do tego w swoim śledztwie?
— Raczej nie — powiedział Artur niezbyt niechętnie. — Otrzymałem poufną informację co do jej prawdopodobnej tożsamości.
— Kim zatem jest, a raczej była?
— Myślę, że to Róża Starska, córka profesora uniwersytetu, zaginiona we wrześniu.
Doktor zamyślił się.
— Nic mi nie wiadomo o tej sprawie, ale chyba powinienem wezwać jej rodzinę. Trzeba będzie prawdopodobnie przeprowadzić ekshumację,

bo została już pochowana, w każdym razie zapoznam ich ze zdjęciami ciała, może uda się ją w ten sposób zidentyfikować.

— Mówił pan — przypomniał Artur — że miała znak szczególny, tę bliznę po operacji. Ja bym zaczął od tego…
Winiarski pokiwał głową.

background image

Winiarski pokiwał głową.
— Oczywiście wie pan, że muszę to zgłosić policji kryminalnej?
— Tak, wiem.
— Nie wymienię pańskiego nazwiska. Powiem, że do Zakładu zadzwonił ktoś anonimowo i podsunął taką ewentualność.
— Dobrze, niech pan tak zrobi. Najprostsze środki są najlepsze. Mam jeszcze pytanie…
— Jakie?
— Ci zabici dzisiaj przez Gestapo…
— Tak?
— To byli młodzi ludzie czy starsi?
— Bardzo młodzi, chłopaczki wręcz, aż serce się krajało, jak ich przywieźli. Nie mogę znieść myśli, że szkopstwo morduje kwiat naszego

narodu. Kto będzie odbudowywał Polskę po tej zasranej wojnie, jak oni wszyscy zginą?

Doktor zgasił z rozmachem papierosa w filiżance, po czym zaczął nakładać swój roboczy kitel. Artur pożegnał się krótko.
— Doktorze, jeszcze jedno — powiedział, stojąc w drzwiach. — Gdyby pojawiły się kolejne zwłoki…
— Kobieta bez głowy, tak?
Artur potwierdził.
— Dam panu znać, obiecuję.
— I gdyby coś innego zwróciło pańską uwagę, będę bardzo wdzięczny.
— Zgoda, ale teraz proszę już iść, muszę wracać do pracy.
— Do widzenia — powiedział Artur i już nie oglądając się za siebie, opuścił ponury gmach.

Rozdział dziewiąty. Gra

Miał niejasne przeczucie grożącego niebezpieczeństwa. Dawno mu się to już nie zdarzało. Odczuwał napięcie i ogarniający go znienacka

niepokój. Wiedział, że stąpa po grząskim i nieznanym gruncie, ruchomych piaskach, które w każdej chwili mogą się rozstąpić i wciągnąć go
w nieznaną czeluść.

Podjął jednak ryzyko i nie zamierzał się cofnąć.
Wróciwszy do domu, przejrzał przede wszystkim gazety. Każdego dnia spodziewał się jakiejś informacji o znalezieniu zwłok zaginionej Lelówny.

Teraz mogło pojawić się również doniesienie na temat Rity. W tym samym celu zaglądał do kawiarni Plastyków i w kilka innych miejsc.

Nic się jednak nie wydarzyło. To znaczy nic w jego sprawie. Miasto huczało od plotek na temat ostatnich aresztowań. Niemcy rozbili

konspiracyjny lokal przy Batorego. Szeptano, że na skutek donosu wpadła wytwórnia broni, którą ruch oporu usytuował w piwnicy jednego
z budynków. Artur obawiał się o swego współpracownika Antoniego Smołę, tym bardziej że po południu nie zastał go w biurze. Zaczął się
zastanawiać, jak zasięgnąć o nim informacji, gdy jakiś obdarty wyrostek przyniósł mu kartkę.

Antoni prosił o spotkanie nad Wisłą, w miejscu, gdzie wyładowywano towar z barek transportowych. Była to doskonała lokalizacja. Kręciło się

tam mnóstwo ludzi, podjeżdżały samochody, chętni kupowali różne sprzęty na miejscu.

Artur zobaczył Smołę z daleka. Jego współpracownik szedł jak zwykle szybkim krokiem, czujnie obserwując otoczenie spod andrusowskiej

czapki z daszkiem.

Detektyw poczęstował go papierosem.
— Dziękuję, że pan przyszedł — powiedział Smoła, przyjmując z wdzięcznością podarunek. — Słyszał pan o tej wsypie? Wpadła nasza

„fabryka cukierków”.

— Tak, słyszałem. Przyniosłem panu pieniądze — odrzekł Artur, wyciągając z kieszeni marynarki paczkę banknotów.
— Jestem panu bardzo zobowiązany. Będę musiał na jakiś czas zniknąć. W naszej organizacji działa cholerny kapuś. Gdyby tylko udało się go

zdemaskować… Niech i pan uważa. Obawiam się, że wplątałem pana w nielichą kabałę.

— Proszę się nie martwić — powiedział Artur, zastanawiając się, czy Agnes Petzoldt pomogłaby mu w przypadku, gdyby zainteresowało się

nim Gestapo. Zapewne nie. Jej gwarancje także miały swoje granice. — Powinien pan wyjechać, a na pewno zmienić tożsamość — dodał
jeszcze, myśląc o fałszerzu Franzu Panzerze.

— Mam dobre, mocne papiery na niemieckich drukach, zrobione przez naszych ludzi. Zamelinuję się na Dębnikach, tam jest dużo Polaków,

trudniej będzie szukać. Dam sobie radę, panie mecenasie, zawsze sobie dawałem. Dziękuję za pieniądze, bardzo mi się przydadzą.

Załuski zrobił nieuważny ruch ręką.
— Nie ma o czym mówić! Był pan doskonałym pracownikiem, ale teraz i tak chyba zamknę na jakiś czas biuro. Jest niebezpiecznie

i niespokojnie…

— W „fabryce cukierków” aresztowali tylko monterów — powiedział niespodziewanie Smoła. — Moim ludziom udało się prysnąć, rozwalili

jeszcze po drodze kilku szkopów. Mam nadzieję, że nie będzie więcej żadnej wsypy. Ktoś na nas doniósł, to pewne. „Fabryka” działała od roku,
wszystko szło doskonale… — Zamyślił się. — No nic, panie mecenasie — dodał po chwili — teraz muszę się zadekować, póki to się nie uspokoi.
Sam pan wie.

Załuski uśmiechnął się. Antoni chciał na jakiś czas zapaść się pod ziemię, a potem zamierzał wrócić do swojej konspiracyjnej roboty. Było to

ryzykowne i niezbyt rozważne, ale detektyw doskonale to rozumiał. Wsypa „fabryki cukierków” była osobistą porażką Smoły, który zapewne nie
zamierzał teraz spocząć, dopóki nie znajdzie kapusia.

Detektyw uścisnął dłoń Antoniego i pożegnał się z nim krótko.
Młody człowiek zatrzymał go.
— Niech pan chwilę zaczeka. Nasi ludzie obserwowali pańską znajomą Agnes Petzoldt tuż przed tą wsypą. Prowadzili inwigilację ważnych

osób spośród Niemców. Niewiele to dało, bo jednak dostęp do niej jest utrudniony, ale z tą panią jest coś nie w porządku.

— To znaczy co? — zainteresował się Artur.
— Gestapo ją obserwuje, zauważyliśmy to. To dosyć dziwne, prawda?
— Nieszczególnie. Gestapo interesuje się wszystkim, trudno, żeby pominęło osobę, która cieszy się sympatią führera.
— Agnes Petzoldt niełatwo wyśledzić, bo nie za bardzo wiadomo, czym się zajmuje. W każdym razie znika na długi czas z domu i nie pojawia

się też w biurze.

— O czym to świadczy? — zainteresował się Artur. — Podejrzewacie, że ma jakieś własne interesy?
— Rozmawiałem jeszcze raz z przewoźnikiem przez Wisłę — powiedział Antoni z pewnym wahaniem. — Często widują jej bentleya na tej

przeprawie.

Załuski wzruszył ramionami i roześmiał się. Smoła najwidoczniej podejrzewał Agnes, że miała coś wspólnego z zabójstwem dziewczyny bez

twarzy i okaleczeniem Kingi Bonner. Absurdalny pomysł!

Wracając do domu, nie mógł jednak przestać o tym myśleć. Było coś dziwnego w stosunku Agnes do całej tej historii. To w końcu ona

podpowiedziała mu, by zwrócił się do starego Lacha. To ona śledziła losy Kingi Bonner.

Agnes miała kolekcję damasceńskich noży. Jej służąca chodziła z podbitymi oczami i zadrapaniami na rękach. O baronównie mówiono, że nie

ukrywa swych sadystycznych skłonności.

Nie.
To byłoby zbyt proste.
Nie było poszlak, by podejrzewać, że Agnes Petzoldt maczała palce w morderstwach tych kobiet. Jedynym powodem, dla którego mogłaby

background image

brać w tym udział, byłby kaprys, pragnienie zadawania cierpienia. Ale ten motyw całkowicie wystarczał.

Gestapo interesuje się Agnes, myślał Artur, odruchowo przyspieszając kroku. Być może robi to nie bez powodu. Baronówna jest tutaj

nietykalna, uchodzi za ulubienicę Hitlera i już wielokrotnie potwierdziła swą genialną umiejętność zdobywania rzadkich dzieł sztuki. Być może
koledzy z trupią główką na czapkach wzięli ją pod lupę z innego powodu.

Bo Agnes Petzoldt robi coś, czego nie powinna, a przy okazji, wiedząc, że jest obserwowana, chce skompromitować oficera wywiadu, czyli

Glassa.

Lothar coś zatem o niej wie.
Zapewne znał ją jeszcze z Berlina, może doszły go słuchy o jej skłonnościach. Tutaj mogła się czuć bezkarna.
Ale czy na tyle, żeby mordować?
Załuski zastanawiał się nad tym. Odwiedził przecież Agnes w jej mieszkaniu i odniósł wrażenie, że hula po nim wiatr. Było ogromne, nieprzytulne

i puste, jakby właścicielka wpadła tylko dopilnować przeprowadzki. Może rzeczywiście, jak mówiły plotki, jej apartamenty przy Retoryka były
jedynie tymczasowym magazynem? Gromadziła cenne obiekty, by wywieźć je do Rzeszy. Czyżby więc kradła na własną rękę?

Artur zatrzymał się na chodniku tak gwałtownie, że jakiś przechodzień wpadł na niego z impetem. Załuski przeprosił, uchylając uprzejmie

kapelusza. Do głowy przyszła mu nagle zupełnie inna myśl.

Agnes musiała mieć jakieś inne lokum. Raporty Kwasa mówiły o podejrzanym domu na Bielanach, a baronównę widywano na promie, który

łączył Zwierzyniec z Dębnikami. Na Dębnikach mieszkali przeważnie Polacy, cała położona tuż przy Wiśle ulica Czarodziejska była siedzibą
polskich robotników. Ktoś taki jak Agnes naprawdę nie miał tu czego szukać. Jeżeli nie Dębniki, to może kawałek dalej? Poprzez nieużytki droga
prowadziła wprost do klasztoru w Tyńcu, otoczonego przez kolonię niewielkich domków.

Artura tknęła pewna myśl. Niedaleko Tyńca była kolejna przeprawa promowa, która pozwalała przedostać się z powrotem na lewy brzeg Wisły.

Jeżeli Agnes chciała pozostać niezauważona mogła, przejechać w ten sposób w okolice Przegorzał, unikając drogi od strony Krakowa. Tylko po
co miałaby to robić? Kolejna niewyjaśniona zagadka.

Następnego dnia zaczął przeorganizowywać biuro. Ostatecznie zamknął lokal na Alejach, nie otwierając na wszelki wypadek żadnego nowego.

Obawiał się, że jeśli Gestapo dotrze do Antoniego Smoły, może również zainteresować się jego pracodawcą. Odebrał też lakoniczny rozkaz od
zaniepokojonego ostatnimi wypadkami Kwasa. „Czekać” — przeczytał Artur na odwrocie zdjęcia chudego mężczyzny w okularach, które otrzymał
w zakładzie fotograficznym na Floriańskiej, po podaniu hasła. Czekał więc, codziennie spodziewając się najgorszego.

I ono przyszło, ale nie ze strony Gestapo.
Po dwóch nerwowych dniach otrzymał przez nieznanego posłańca kartkę od doktora Winiarskiego. Znaleziono kolejne zwłoki kobiety.
Artur szybko się ubrał i pospieszył do Zakładu Medycyny Sądowej na Grzegórzki. Winiarski oczekiwał na niego w kantorku i wyglądał na mocno

zaniepokojonego. Wciągnął Załuskiego do swego pokoju, bacznie rozglądając się na boki, czy nikt ich nie widzi.

— Mamy ją. Kobietę z odciętą głową! — powiedział, a Artur spojrzał na niego wyczekująco.
— Dzisiaj rano przywieźli nam ciało.
— Gdzie ją znaleziono? Też w Wiśle?
Patolog pokręcił przecząco głową.
— Nie. Tym razem była to Rudawa, prawie pod klasztorem Norbertanek. Ciało zachowało się w niezłym stanie, choć już od kilku dni musiało

leżeć w rzece.

— Wie pan coś o niej? Kto to może być?
— Głowy nie znaleziono — wyjaśnił lekarz. — Oficjalnie nie możemy jej więc zidentyfikować.
— Mogę zobaczyć te zwłoki? — zapytał Załuski, a Winiarski spojrzał na niego ze zdumieniem.
— To całkowicie zabronione — wyszeptał, ale Artur położył mu dłoń na ramieniu.
— Może uda mi się rozpoznać tę kobietę.
— Rozpoznać? Bez głowy? To byłby prawdziwy wyczyn! — obruszył się Winiarski, ale sięgnął do szafy po zapasowy kitel lekarski i wręczył go

Arturowi.

— Proszę to włożyć, ja zobaczę, czy droga do prosektorium jest wolna.
Zabrał z biurka garść papierów i wyszedł na korytarz. Był pusty, pojawiła się na nim tylko pielęgniarka, hałasując niemiłosiernie żelaznym

wózkiem, który pchała po kamiennej posadzce.

— Chodźmy — powiedział rozkazująco lekarz, a Artur bez słowa podążył za nim.
Chwilę kręcili się po korytarzach niczym duchy, jakby chcieli zgubić pogoń, która i tak ich nie ścigała. Wreszcie Winiarski uchylił drzwi od

bocznego korytarza i po wąskich betonowych schodach sprowadził detektywa na dół. Artur poczuł przenikliwy zapach formaliny, który jednak nie
do końca tłumił słodki odór rozkładających się ciał. Znajdowali się blisko prosektoriów.

Winiarski wydobył z kieszeni klucze i otworzył jedne z żelaznych ciężkich drzwi; znaleźli się w niezbyt dobrze oświetlonej sali sekcyjnej.
— Zaraz zapalę światło — wymruczał lekarz, a Artur usunął się pod ścianę. Były tutaj cztery stoły do sekcji, ale tylko na jednym znajdowało się

ciało. Winiarski podał detektywowi specjalną pastę do posmarowania pod nosem, ale zapach nie był tak straszny, jak Artur się spodziewał.

— Woda jest zimna — wyjaśnił patolog, zapalając światło, a potem zdejmując ze zwłok prześcieradło. — W tej temperaturze procesy gnicia

zachodzą bardzo wolno, prawie jak w górskim strumieniu.

Widok zwłok nie należał do przyjemnych. Ciało było sine, miejscami zielonkawe, a brzuch znaczyły wyraźne podbiegnięcia. Jednocześnie

patolog nie mylił się, trup ostał się w zadziwiająco dobrym stanie. Zwłoki nie napuchły, nie rozdęły ich gazy. Kobieta miała raczej szczupłą budowę
ciała i cechował ją wysoki wzrost. Głowę odcięto razem z szyją, na wysokości barków. Ziała w tym miejscu czarna czeluść, a brzegi rany były lekko
postrzępione.

— Ktoś odciął jej głowę z dużą wprawą — powiedział lekarz, podążając za wzrokiem detektywa. — Wygląda tak, jakby ją zgilotynowano.
— To niewykluczone — mruknął Artur, przypominając sobie damasceńskie noże Agnes. Czy byłaby w stanie odciąć nimi głowę innej kobiecie?

Zapewne tak.

— Jeszcze nie robiliśmy sekcji — powiedział Winiarski, przyglądając się martwej kobiecie. — Ale ma obrażenia podobne do ofiary wyłowionej

z Wisły. Niech pan spojrzy. — Uniósł denatce rękę, która od łokcia do nadgarstka wyglądała jak obdarta ze skóry. Jej strzępki wisiały na
poczerniałych mięśniach jak potargane kawałki tkaniny.

— Ktoś zdzierał z niej skórę paskami. Tak samo wyglądają nogi od kolana do kostki. Niewielkie podłużne nacięcia i szarpanie skóry jakimś

narzędziem. Ma też ślady po oparzeniach, tamta też miała.

— Okropne — powiedział Artur, wzdrygając się.
— Jestem pewny, że te obrażenia nie powstały już po wrzuceniu do wody, choć często się zdarza, że ciało, które znalazło się w rzece,

zwłaszcza o silnym prądzie, zostaje mocno uszkodzone.

Artur zbliżył się do stołu i dokładnie obejrzał dłonie kobiety.
— Zdjęcie odcisków palców jest w tej chwili niemożliwe, za bardzo zmacerowany naskórek — wyjaśnił patolog. — Musielibyśmy odciąć jej

palce i wygotować w oleju. To powoduje przywrócenie struktury naskórka i możliwość uwidocznienia linii papilarnych — dodał szybko, a detektyw
tylko pokiwał głową.

Załuski założył rękawiczki i ujął dłoń kobiety. Na paznokciach dostrzegł ślady różowego lakieru, wciąż widoczne, choć płytka była silnie

zniszczona i pofałdowana.

background image

— To Rita, ta tancerka z Cyganerii — powiedział, puszczając rękę zmarłej.
— Skąd pan wie? — zdziwił się Winiarski.
— Lakier do paznokci. Widziałem ją kiedyś w kawiarni Bisanza. Należała do nielicznych kobiet, które malowały usta i paznokcie na jednakowy

kolor. Tak robią Amerykanki, u nas nie jest to jeszcze rozpowszechnione.

— Niezwykłe — pokiwał głową patolog. — Kiedy zaginęła ta Rita?
— Jakieś trzy tygodnie temu.
— To znaczy, że ciało musiało przebywać w wodzie krócej — stwierdził lekarz.
Załuski skinął głową.
— Morderca nigdy nie zabija ich od razu — powiedział z namysłem. — Ma gdzieś ustronne i dyskretne miejsce, gdzie dręczy swoje ofiary przez

kilka dni.

— Obrzydliwe — stwierdził zdecydowanie lekarz. Artur zastanawiał się już nad czymś innym.
— Tylko co stało się z Lelówną? — wypowiedział na głos swoją myśl. — Zaginęła wcześniej i to ją powinniśmy znaleźć jako pierwszą.
— Może nigdy nie odkryjemy jej ciała? — podsunął Winiarski. — Istnieje możliwość, że zabójca nie wrzucił jej do wody, tylko gdzieś zakopał,

a wtedy mogą minąć lata, zanim ktokolwiek znajdzie zwłoki. Jeżeli to w ogóle nastąpi…

— Do tej pory ciało każdej ofiary znajdowano — powiedział wolno Artur. — Dlaczego w przypadku Lelówny miałoby być inaczej?
— Może była dla sprawcy szczególnie ważna? — zamyślił się patolog. — Czasami, gdy seryjni sprawcy mordują swe ofiary, jedną z nich

wyróżniają, dokładają starań, by jej ciało znaleziono w odpowiednim momencie. Bardzo często są to zwłoki osoby, którą znali.

— Jest też szansa — powiedział Artur, rozważając słowa lekarza — że Lelówna żyje. I jest jakoś związana ze sprawcą. Może współpracuje

z nim lub uciekła, bo czegoś się obawiała z jego strony.

— Ale dlaczego uważa pan z taką stanowczością, że ta Lelówna musi mieć jakikolwiek związek ze sprawą zamordowanych kobiet? — zapytał

lekarz, przykrywając ciało Rity. Po raz ostatni mdłe światło umieszczonej pod sufitem gołej żarówki rozproszyło się na jej okaleczonym,
przerażająco groteskowym ciele, wydobyło wszystkie odcienie martwej skóry mieniącej się dziesiątką kolorów, od zgniłej zieleni po głęboką czerń
zmieszaną z brunatnością zakrzepłej krwi.

— Bo wszystkie były związane z Cyganerią — powiedział stanowczo Artur. — To jedyne wyraźne powiązanie, które dostrzegam między nimi,

i tego zamierzam się trzymać.

— To może być błędne rozumowanie, zbieg okoliczności.
— Wiem. Ale na razie nie mam nic więcej.
Artur wyszedł na ulicę. Zacinał drobny, przenikliwie zimny deszcz.
Gdybym tylko odnalazł jasnowidza, pomyślał nieoczekiwanie detektyw, zastanawiając się, jak bardzo zmieniła się ta historia od momentu, kiedy

przyjął sprawę. Początkowo szukał zaginionego Orwata, a potem rozpoczął pościg za mordercą z jego wizji. Gdzie był jasnowidz i co się z nim
stało? Czy wpadł na jakiś ślad owego mężczyzny w czarnym płaszczu, o którym pisał w swym notatniku, i musiał uciekać? Może nie zdążył tego
zrobić i jego ciało gnije teraz gdzieś w bezimiennym wojennym grobie?

Ależ tak! Ta myśl uderzyła go teraz wyraźnie.
Orwat znał człowieka ze swojej wizji. Dlatego poszedł do domu gry.
Tak, to była jedyna możliwość. Ów tajemniczy mężczyzna w płaszczu był jednym z bywalców kasyna. Artur wiedział, że nie zważając na

niebezpieczeństwo, musi tam wrócić.

Tego wieczoru w domu gry było sporo gości, ale Załuski nie zauważył nikogo znajomego. Miejsce przy stoliku do bakarata, gdzie ostatnio

siedziała Agnes Petzoldt, zajmował jakiś tęgi jegomość o niezbyt starannych manierach pruskiego urzędnika. Artur poczuł delikatne
rozczarowanie.

Opanował się jednak i uważnie rozejrzał po wnętrzu. Ludzie, których widział, nie kojarzyli mu się w żaden sposób z wizją jasnowidza. Owszem,

było kilkunastu oficerów i krzepko wyglądających mężczyzn, jakby dla niepoznaki odzianych w cywilne garnitury. Intuicja nic jednak nie
podpowiadała detektywowi.

Podszedł do baru i zagadnął pracującego tam chłopaka o szczerej i wesołej twarzy:
— Koniak poproszę.
— Służę! — Barman przetarł marmurowy blat i postawił na nim kieliszek z ręcznie rżniętego kryształu w delikatny wzór motylich skrzydeł. Powoli

nalał bursztynowy płyn, pozwalając ściekać mu po ściankach.

Załuski wziął do ręki kieliszek i przyjrzał się trunkowi pod światło.
— Dobra marka!
Barman uśmiechnął się dyskretnie i skinął głową.
— Duży ruch dzisiaj — zauważył detektyw.
— Jak zawsze, proszę pana.
— Akurat nie ma moich znajomych i czuję się trochę obco — wyjaśnił detektyw, a barman rozejrzał się po sali.
— Nie widziałem dzisiaj baronówny Petzoldt ani majora Glassa — powiedział, a Artur zrozumiał, że trafił na właściwego człowieka.
— Jest pan bardzo spostrzegawczy — stwierdził z uznaniem, a chłopak z zadowoleniem skinął lekko głową.
— To moja praca! Muszę zapamiętać klientów i ich ulubione trunki. Za to mi płacą.
Załuski chwilę sączył koniak w milczeniu.
— Zastanawiam się — powiedział z namysłem — czy często pojawiał się tu inny mój znajomy, z którym już straciłem niestety kontakt.
— Kto taki? — zainteresował się barman.
— Julian Orwat.
— Ten wróżbita? — spytał chłopak, a Artur uśmiechnął się i skinął głową.
— W ogóle go tutaj nie widziałem. Może nie było go na mojej zmianie. Chociaż… Ależ tak, pamiętam, był raz. Nietypowy klient, pił wyłącznie

wodę sodową. Zapamiętałem to, bo akurat skończył się syfon i musiałem biec szybko po inny.

— Pamięta pan, co tutaj robił? Z tego, co wiem, nie lubi grać.
Chłopak zastanowił się przez chwilę.
— Istotnie, ma pan rację, nie grał wcale, tylko przechadzał się między stołami. Przyglądał się ludziom, obserwował. Miałem wrażenie, że na

kogoś czeka.

— Rozmawiał z kimś?
— Nie zauważyłem — z ociąganiem powiedział barman. — To było dawno temu, jak mógłbym to pamiętać…
Artur zorientował się, że chłopak kłamie. Jednocześnie był pewien, że informacja, którą ukrywa, jest ważna. Sięgnął do pugilaresu i wyciągnął

dziesięć dolarów. Barmanowi aż zaśmiały się oczy, gdy banknot zniknął w jego ręce.

— Rozmawiał z pańską znajomą, baronówną Petzoldt — powiedział szybko i zabrał się za polerowanie marmurowego blatu, bo do lady właśnie

zbliżył się kolejny klient, wysoki oficer żądający szampana.

Załuski skinął głową w zamyśleniu. Tak, teraz wszystkie elementy tej układanki zaczynały wreszcie do siebie pasować. Agnes Petzoldt wywiodła

go w pole bardzo skutecznie.

Zapłacił za koniak i wyszedł z kasyna. Zdecydowanym krokiem przeszedł przez Planty i skierował się na Retoryka.

background image

Co przychodziło mu wówczas do głowy? Trudno mu było sobie później to przypomnieć. Przemykał się jedynie po powierzchni myśli, pod którą

czaił się niepokój. Miał wrażenie, że zdemaskował Agnes, ale czego się tak naprawdę dowiedział? Tylko tego, że Orwat spotkał się z baronówną
w Pałacu Larischa. O czym mówili — o tym barman nie miał pojęcia. Czy spotkanie to zaważyło na losie jasnowidza? Zapewne.

Co się jednak wtedy stało? Był tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć.
Brama w kamienicy „Festina Lente” była zamknięta i Artur długo musiał się dobijać, zanim z dozorcówki nie wystawił głowy zaniepokojony stróż.

Rozpoznał go jako gościa baronówny i wpuścił do środka.

— Nie wiem, czy pani jest w domu — powiedział, obrzucając detektywa niechętnym wzrokiem. — Nie ma jej samochodu.
Artur uświadomił sobie, że czerwony bentley nie stał ani na podwórku, ani na ulicy przed domem. Być może Agnes była na jednej ze swoich

wypraw.

Mimo to wszedł na piętro i zadzwonił do drzwi. Otworzono mu bez ociągania.
— Pani odpoczywa. Dopiero co wróciła z podróży — wyjaśniła zalękniona służąca, gdy oznajmił, że koniecznie musi się zobaczyć z baronówną.

— Nie przyjmuje żadnych wizyt.

— Wpuść go — usłyszał przytłumiony głos z pokoju. Agnes wyszła na jego powitanie ubrana w lejącą się suknię z zielonego jedwabiu. W ręku

trzymała kieliszek szampana, którego musiała wypić już sporo, bo ocienione długimi rzęsami ciemne oko błyszczało jej jak powleczone poranną
rosą. Jak zwykle uwagę zwracała jej biżuteria. Tym razem była to kolia z oszałamiających brylantów, które mieniły się tęczowym blaskiem. Artur
zdziwił się, że nosi coś takiego w domu, ale przecież ona zawsze postępowała w sposób niezbyt schematyczny.

— Napije się pan? — zapytała, zapraszając go ruchem ręki do środka. W saloniku panował rozgardiasz. Po podłodze walały się książki

i rozmaite papiery, a z biurka zwieszały się płachty jakichś grafik. Wygląd pokoju także się zmienił. Na ścianie nie było już obrazu Klimta, zastąpił
go Egon Schiele.

— Chętnie — odpowiedział, z wdzięcznością przyjmując kryształowy kieliszek.
Agnes Petzoldt. Nigdy nie wydała mu się tak obca jak w tej chwili. Kim naprawdę była i co ukrywała?
Zauważyła jego spojrzenie.
— Co pana właściwie do mnie sprowadza? — zapytała, siadając niedbale w fotelu, a rozcięcie malachitowej sukni odsłoniło jej bardzo

szczupłą i bladą nogę aż za kolano.

— Chciałbym się czegoś od pani dowiedzieć — odpowiedział, nie spuszczając z niej wzroku. Roześmiała się.
— To interesujące…
— Baronowo, wiem, że lubi pani takie gry — stwierdził z pewnym zniecierpliwieniem, które mogło kosztować go bardzo wiele — ale tym razem

proszę z nich zrezygnować.

Uśmiech zniknął z jej twarzy; tak jak podejrzewał, uraził ją. Agnes zerwała się z fotela i zaczęła krążyć wokół Artura jak rozgniewany drapieżnik,

jakby zastanawiała się, czy już zaatakować, czy też może jeszcze zaczekać.

— O co chodzi? — spytała po chwili nieco łagodniejszym tonem, pozbawionym wcześniejszej zaczepnej arogancji. Najwyraźniej jego słowa ją

zaniepokoiły.

— Wypytałem barmana w Pałacu Larischa — powiedział bez wstępów. — Dowiedziałem się, że rozmawiała pani w kasynie z Orwatem tuż

przed jego zniknięciem.

— Myśli pan, że miałam z tym coś wspólnego? — prychnęła, odstawiając kieliszek na podręczny stolik. Zrobiła to nieuważnie, kieliszek

przewrócił się i jasnozłoty płyn wylał się na jakiś rysunek przedstawiający triumfujące Słońce.

— Szczerze mówiąc, nie wiem — odpowiedział, a ona podeszła bliżej. — Szukam odpowiedzi na wiele pytań — ciągnął. — Co stało się

z Julianem Orwatem i skąd pani wiedziała o losach zamordowanych dziewcząt?

— Odważny pan jest — stwierdziła, odgarniając włosy z czoła. — Ja bałabym się tutaj przychodzić, mając takie podejrzenia. Uważa pan, że

zamordowałam te kobiety, by ulżyć swojej żądzy zabijania? Skoro tak, to i pan może zostać moją ofiarą. Nie boi się pan tego?

Artur patrzył na nią wyczekująco. Tak, był w niej jakiś rys natrętnego szaleństwa, a jednocześnie coś niezmiernie pociągającego. Przechyliła

głowę, a jej ciemne włosy niczym błyszcząca zasłona ocieniły okaleczoną stronę twarzy.

— Nie jestem strachliwy. Po prostu chcę znać odpowiedź.
— I myśli pan, że ja jej panu udzielę?
— Mam nadzieję. Ktoś zamordował trzy młode kobiety, być może zabije kolejną. Zniknął jasnowidz, najprawdopodobniej jedyny człowiek, który

domyślał się, kto to zrobił. Chciałbym się dowiedzieć, jaki jest pani związek z tą sprawą, i o czym mówiła pani wtedy w kasynie z Julianem
Orwatem.

— Orwat kogoś szukał — powiedziała po chwili, nalewając sobie kolejny kieliszek szampana. — Miał wizję, o czym doskonale pan wie. Widział

w niej ofiary, ale też sprawcę.

— Tak, mężczyznę w wojskowym płaszczu.
— Wizja była tak niekonkretna, że mógł to być każdy. Jak na pewno pan zauważył, mężczyzn w wojskowych płaszczach można w Krakowie

spotkać setki. Orwat jednak zapamiętał pewien szczegół swej wizji — zamek na skale. Taki sam, jaki buduje Otto von Wächter w Przegorzałach.
Schloss Wartenberg. Zamek Strażnica.

— Podejrzewał von Wächtera? — Artur nie mógł opanować zdumienia.
Uśmiechnęła się, lekko przechylając głowę.
— Podejrzewał kogoś zupełnie innego. Kogoś, kogo znał sprzed wojny, z Berlina. Mężczyznę, o którym wiedział, że lubi młode kobiety i potrafi

się z nimi obchodzić… niedelikatnie. Człowieka bardzo wpływowego i blisko związanego z gubernatorem, jego adiutanta Roehmera.

— Zaraz… — Załuski potarł czoło ręką. — Czy to miałoby oznaczać, że Kinga Bonner padła ofiarą swojego kochanka?
Agnes wzruszyła ramionami.
— Przecież mogło tak być. Chyba to pana nie dziwi?
Artur spojrzał na nią uważnie. Myśl, że adiutant Franka był zamieszany w tę sprawę, tylko na pozór wydawała się nieprawdopodobna. Na pewno

miał sposoby i środki, by w prawie niezauważalny sposób porywać i zabijać młode kobiety. Kto odważyłby się podejrzewać wysokiego oficera
SD? Nikt. A nawet gdyby — na pewno nie próbowano by go rozliczać… Nie w policyjnym państwie Gestapo, krainie gwałtów, tortur i wymyślnych
sposobów mordowania.

Jeżeli rzeczywiście Roehmer był winny… Załuski niewiele o nim wiedział, ale nie zdziwiłoby go, gdyby ktoś taki miał sadystyczne skłonności.

Dziewczyny, które zginęły, mógł obserwować w Cyganerii, a potem zwabiać do siebie — mieszkał w odosobnionej willi, jak inni zaufani Franka.
A w końcu zamordował też swoją kochankę; może z zazdrości, może po prostu mu się znudziła lub wiedziała za dużo. Tak, Artur powinien zapytać
Stefana Panzera, czy Roehmer rozmawiał kiedykolwiek z Ritą lub Janiną Lelówną.

— Zaskakująca możliwość — powiedziała tymczasem Agnes Petzoldt, opadając wdzięcznie na szafirową otomanę. Najwyraźniej bawiła ją ta

sytuacja.

— Nieprawdopodobna — powiedział Artur zniecierpliwionym głosem. Agnes przechyliła głowę, pozwalając, by włosy spłynęły jej na jedno

ramię.

— „Jakże małe, z czym walczymy, jakże wielkie, co walczy z nami…” — powiedziała, a Załuski od razu rozpoznał ten wiersz. Rilke. Jego

ulubiony poeta.

— Bawi panią ta gra? — zapytał z pewnym rozdrażnieniem.
— Niezmiernie. Po prostu nie mogę oderwać od pana oczu, miota się pan jak dzikie zwierzę w klatce. Jest pan blisko, to znowu oddala się pan

background image

— Niezmiernie. Po prostu nie mogę oderwać od pana oczu, miota się pan jak dzikie zwierzę w klatce. Jest pan blisko, to znowu oddala się pan

od rozwiązania. — Pokręciła głową i znowu upiła nieco ze swego kieliszka.

Prowokowała go, to pewne. Ale dlaczego to robiła? Artur nie znał odpowiedzi na to pytanie. Podszedł do sofy, na której spoczywała

w półleżącej pozycji jak leniwa odaliska, i usiadł obok.

— Podejrzewam, że usiłuje mnie pani wprowadzić w błąd. Nie wierzę, by morderstw kobiet miał dokonywać adiutant Hansa Franka.
— A czemuż by nie? — spytała. — Chyba nie uważa pan, że ktokolwiek mógłby powstrzymywać wyższego oficera SD od dogadzania swoim

namiętnościom. Gestapo uwielbia zresztą takie słabostki, bo w razie czego może zacisnąć obserwowanemu dłoń na gardle i przykrócić
obiecującą karierę. Zauważył pan, jak szybko Gestapo przejęło śledztwo w sprawie Bonner? To powinno dać panu do myślenia.

Teraz to on przyglądał się jej z bliska.
— Najbardziej do myślenia dają mi pani wysiłki, żeby zwrócić moją uwagę na Roehmera.
— Niech pan nie będzie śmieszny.
— Ani myślę — powiedział i ujął jej piękną dłoń. — Nie sądzę też, abyśmy kiedykolwiek mieli być ze sobą szczerzy.
— Po co niby nam szczerość? — zdziwiła się ona.
— Może po to, by odpowiedziała mi pani, jaką rolę odgrywa w tej sprawie.
— Chyba nie myśli pan, że to ja morduję te nieszczęśnice.
Załuski odwrócił jej rękę wnętrzem dłoni do góry i przesunął palcem po linii życia. Agnes przymknęła oko.
— Wróżeniem też się pan zajmuje?
— Z braku innych zajęć. Pani linia życia nie jest długa, niestety…
Baronówna wzruszyła ramionami z dziwną obojętnością.
— Nie zależy mi na tym. Nie zamierzam przeżyć Tysiącletniej Rzeszy, a właściwie postanowiłam umrzeć wraz z nią.
— Zadziwia mnie pani, baronowo — powiedział, nie spuszczając jej z oka. Coraz bardziej wciągała go ta gra, zwłaszcza że podejrzewał, dokąd

prowadzi.

Agnes roześmiała się leniwie i zatoczyła trzymanym w drugiej ręce kieliszkiem koło.
— Sama siebie zadziwiam. Ale porozmawiajmy o panu. Jest pan odważny, to już wiemy. Lubię odważnych mężczyzn, podoba mi się ich

heroiczna desperacja. Pan także ma coś takiego w sobie. Jest pan szlachetny. Tego już nie lubię, bo uważam za nudne. Ludzie szlachetni zbyt
szybko pokazują oblicze doktrynerów, obwiniają świat, że nie jest idealny.

Załuski uśmiechnął się.
— Tym razem się pani myli. Nie jestem szlachetny. Ani mi to w głowie. Zawsze kieruję się własnym interesem, jak zresztą wszyscy ludzie, pani

nie wyłączając.

Agnes kiwnęła głową, upiła nieco szampana i powiedziała prowokacyjnie:
— Zastanawiam się, jak długo będzie pan zwlekał…
— Zwlekał z czym?
— Z próbą pocałowania mnie. Ręka panu zadrżała — dodała po chwili, a on poczuł dziwne upokorzenie. Powinien wstać i wyjść, rzucając

jeszcze na odchodne jakąś cierpką uwagę. Nie zrobił tego.

— Pamięta pani ten wers Rilkego: „Tak biegnie ślad nietoperza przez porcelanę zmierzchu”?
Skinęła głową.
— To

Elegie duinejskie

, moje ulubione wiersze.

— Tak się właśnie przy pani czuję, zaledwie jak ślad nietoperza na porcelanie zmierzchu.
— Niech pan sobie nie pochlebia — powiedziała, wyszarpując mu swoją dłoń.
— Teraz pani zadrżała ręka.
Agnes wzruszyła ramionami i odgarnęła nieuważnym ruchem włosy.
— Nie śmieszy mnie to — powiedziała twardo.
Artur wypił łyk szampana.
— Mnie także, więc zagrajmy w otwarte karty. Niech mi pani da jakąś wskazówkę.
Baronówna zastanawiała się przez chwilę, jakby oceniając, czy jej się to opłaci.
— Dobrze — powiedziała z pewnym wahaniem. — Co wie pan o święcie zimowego przesilenia?
— Niewiele. To pogański obyczaj, który przejęło chrześcijaństwo. Indyjski bóg Mitra, utożsamiany później z Chrystusem, miał się urodzić 25

grudnia, mniej więcej w noc zimowego przesilenia, najdłuższą w roku.

— W istocie zimowe przesilenie następuje 21 grudnia, wtedy dzień jest najkrótszy — dodała Agnes. — To święto nazywane jest także Sol

Invictus, Słońce Niezwyciężone.

Artur przypomniał sobie rysunki, które zobaczył na jej podręcznym stoliku. Wszystkie przedstawiały wizerunki spersonifikowanego Słońca.
— Sol Invictus — powtórzył w zamyśleniu, wstał i zbliżył się do stołu. Agnes zgromadziła zadziwiającą ikonografię na ten temat.
— Tak. W starożytnym Rzymie istniał kult Sol Invictus. Jego mieszkańcy czcili 25 grudnia jako Dies Solis, Dzień Słońca, potem w ten sposób

określano po prostu niedzielę. Był to synkretyczny kult czerpiący z mitraizmu, kultu Baala i Astarte. Zawsze wiązał się z obrzędami całopalenia,
przypiekania ogniem, parzenia.

Artur przypomniał sobie pierwszą zamordowaną kobietę, córkę profesora, która miała spaloną twarz. Później drugą, ze śladami oparzeń na

rękach, wreszcie trzecią, pozbawioną głowy Ritę, która na ciele miała liczne ślady ognia.

Agnes zerwała się z otomany i zaczęła czegoś nerwowo szukać wśród rysunków. Wreszcie znalazła — czarny symbol złożony jakby z wielu

promieniście ułożonych swastyk.

— Co to jest?
— Czarne Słońce — wyjaśniła. — Symbol boga Peruna, znak nadludzkiej siły i wielkiego, także seksualnego potencjału. Taki znak znajduje się

w Wewelsburgu, zamku Himmlera, taki widziałam także na kamieniu węgielnym w Przegorzałach.

— Sugeruje pani, że bractwo Sol Invictus odrodziło się pod bokiem Hitlera? — wykrzyknął w zdumieniu, a ona położyła mu dłoń na ustach.
— Jestem o tym przekonana. Co więcej, mam pewność, że funkcjonuje również tutaj, w Krakowie. Członkowie tej organizacji wierzą, że Czarne

Słońce przyniesie im wiedzę, da oświecenie. Wiedza jednakże wymaga ofiar. Ofiar z ludzi, panie Załuski.

Baronówna patrzyła na niego. Artur trzymał w ręku kartę z podobizną Czarnego Słońca i poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Ci ludzie byli nie

tylko zaślepieni nienawiścią do innych narodów, ale też szaleni. Zapamiętanie się w bezkarnej zbrodni doprowadziło ich do jakichś całkowicie
chorych urojeń. Duchowe oświecenie, boska moc. Jakieś pseudonaukowe eksperymenty organizowane pod płaszczykiem ideologii, a nawet
swoistej filozofii.

— Myśli pani, że Wächter lub Roehmer tym kierują?
— Nie wiem — powiedziała powoli. — Nie jestem pewna. Wiem jednakże coś innego: Himmler kazał porywać w całej Europie jasnowidzów

i ściągać ich do swego Centrum Nowego Świata w Wewelsburgu. To jest między innymi celem operacji „Noc i Mgła”.

Zawiesiła głos, a Artur zrozumiał. „Noc i Mgła”, z którą powiązany był Glass.
— Jasnowidzów? — powtórzył. — Pani wybaczy, baronowo, ale to dosyć absurdalne. Po co Himmlerowi jasnowidze?
Wzruszyła ramionami.
— Mało pan o nich wie. Himmler od lat jest okultystą, wierzy, że Niemcy wywodzą się od starożytnych Ariów, którzy posiedli nadludzką siłę, czyli

background image

Vril. Celem Himmlera i jego Czarnego Bractwa, jak nazywa tych swoich starannie wyselekcjonowanych ulubieńców, jest odnalezienie źródła Vril.
Aby tego dokonać, potrzebują nadnaturalnych zdolności. Z całej Europy ściągają do Wewelsburga, swej głównej siedziby, media i jasnowidzów.

— Myśli pani, że Orwat padł ich ofiarą?
— Jestem tego pewna! Wiem też coś więcej: polują na najsłynniejszego jasnowidza naszych czasów, Rolfa Lessinga. Himmler jest całkowicie

obłąkany na jego punkcie. Pan wie, Lessing przepowiedział Hitlerowi klęskę i zagładę Trzeciej Rzeszy. Himmler ślepo wierzy temu jasnowidzowi,
jest pewny, że dzięki niemu odnajdzie Vril. Ale Lessing dobrze się ukrył, niełatwo go odnaleźć. Podejrzewam, że Himmler porywa jasnowidzów
również po to, by szukali Lessinga.

— Co za obłęd… — Artur z niedowierzaniem pokręcił głową, a Agnes skrzywiła się.
— Niech pan zapyta swoich przyjaciół o Czarne Bractwo. Potwierdzą moje słowa.
— Przyjaciół? — zdziwił się Załuski. — Kogo ma pani na myśli?
Agnes spojrzała na niego z niesmakiem.
— Dobrze pan wie, o co mi chodzi. Proszę nie udawać.
— Nie obchodzi to pani? — zapytał, ponownie ujmując jej szczupłą dłoń. Przyglądała mu się.
— Wie pan, że nie. I niech się pan domyśli dlaczego!
Chwilę mierzyli się w milczeniu wzrokiem, po czym Artur przechylił się w jej kierunku i pocałował ją. Jej usta były chłodne jak marmur,

niepokojące jak wnętrze egzotycznego kwiatu.

To nie było miłosne zbliżenie, ale rodzaj pojedynku na śmierć i życie. Agnes nie oddawała się mu, ale raczej brała wszystko. Nigdy nie przeżył

czegoś podobnego, nawet wówczas, gdy podczas miłosnych uniesień zdarzało mu się brać opium. Porwała go nagła fala przypływu i wyrzuciła
bez tchu na brzeg. Agnes była przerażająca w swej sile i bezkresnej mocy.

Jej ciemna i duszna sypialnia była jak jaskinia dzikiego zwierzęcia, niepokojąca i obiecująca tak wiele. Miał wciąż wiele pytań, coraz więcej, ale

nie pozwoliła mu ich zadać aż do końca tej dziwnej nocy.

— Powiedz mi — powiedział szeptem, gdy zobaczył, że przebudziła się u jego boku.
— Nie — odpowiedziała twardo. — I tak za dużo ci zdradziłam. Ale byłam rozdrażniona, jak zwykle po laudanum i szampanie. To dla mnie

zabójczy koktajl.

Roześmiała się dziwnie i wstała z łóżka. Przez chwilę widział jej bardzo bladą skórę, tak nieskalanie piękną jak pierwszy zimowy śnieg

o brzasku. Wciąż miała opaskę na twarzy. Nie zdjęła jej ani na moment, nawet gdy spała.

— Nie — powiedziała, gdy próbował odsunąć czarny materiał z jej twarzy. — Nie chcesz tego zobaczyć, a już na pewno ja nie chcę, żebyś to

widział.

— Idź już — rzuciła, wkładając jedwabny szlafrok z wizerunkiem dzikich łabędzi.
Posłuchał jej. Ubrał się w milczeniu i wychodząc, położył lekko dłoń na jej ramieniu. Odwróciła się do niego plecami i strząsnęła jego rękę.
— Masz wszystkie nici w dłoni, Arturze — powiedziała niespodziewanie. — I wszystkie prowadzą w jedno miejsce.
Wiedział o tym. Musiał dostać się do mieszkania majora Glassa.

Rozdział dziesiąty. Otchłań

Był sam. Stał na ulicy i wsłuchiwał się w bicie swego serca. Godzina policyjna minęła, ale nie chciał wracać do mieszkania. Czuł nieokreślony

niepokój, a przeczucie nigdy go nie myliło.

Pomyślał chwilę i po pewnym wahaniu zdecydował się na jeden z awaryjnych lokali kontaktowych Kwasa. Mieszkanie mieściło się

w odosobnionej oficynie kamienicy przy Siemiradzkiego, tuż przy murze klasztornym. Artur wydobył z umówionej skrytki klucz i wszedł do środka.

Od dawna nikt tu nie przebywał, o czym świadczył zapach stęchlizny i gruba warstwa kurzu na codziennych sprzętach. Artur postanowił

przeczekać kilka godzin, a potem udać się do zakładu fotograficznego, by zostawić Kwasowi wiadomość. Chciał, żeby podziemie dyskretnie
sprawdziło jego mieszkanie.

Wyciągnął się więc na podniszczonej kraciastej kanapie, nakrył wyliniałym kocem i zapadł w płytki sen. Obudziło go delikatne otwieranie drzwi.
— To ja — usłyszał przytłumiony głos Kwasa. — Dostałem meldunek, że ktoś tu jest. Nasz strażnik pana nie zna, proszę się nie martwić, wysłał

tylko sygnał o, jak to mówimy, otwarciu drzwi.

Artur wstał z kanapy, by uścisnąć dłoń oficera. Niezbyt było mu w smak, że melina jest pod ciągłą obserwacją, ale rozumiał te reguły gry,

konspiratorzy musieli się przecież jakoś ubezpieczać.

— Nie wiem, czy się nie mylę, ale podejrzewam, że mogę być obserwowany — powiedział, a Kwas zaniepokoił się.
— Coś się stało? Ktoś za panem łazi?
Artur pokręcił przecząco głową. Nie miał wrażenia, że jest śledzony. Tutaj intuicja go nie zawodziła i w czasie swej praktyki detektywa zawsze

wiedział, kiedy ciągnął za sobą ogon. Jednocześnie czuł, że informacje od Agnes Petzoldt są bardzo niebezpieczne.

Powiedział Kwasowi o wszystkim, czego się dowiedział. Wywiadowca nie wyglądał na bardzo zaskoczonego, słuchał w zamyśleniu, skręcając

w dłoni swój nieodłączny papieros.

— Czarne Bractwo… — mruknął, a detektyw spojrzał na niego z wyczekiwaniem.
— Tak, słyszeliśmy o tym, ale myślałem, że to są nic nieznaczące nazistowskie mrzonki. Niech pan tylko pomyśli… Okultyści… Nie, trudno ich

było podejrzewać, że robią to na poważnie. Hitler rozczarował się do astrologii, mówią, że kazał zabić tego magika, który przepowiedział mu
dojście do władzy, Erika Hanussena. Bardzo to wszystko skomplikowane.

— A teraz co pan myśli?
— Teraz myślę, że mogłem się mylić. Te sprawy, i nasza z kretem, i pańska zagadka jasnowidza, mogą być ze sobą powiązane. A łączy je

osoba majora Lothara Glassa, który od dłuższego czasu zwracał uwagę naszego wywiadu. Zwłaszcza ostatnia wsypa nie daje mi spokoju!

— Mówił pan, że musimy dostać się do mieszkania Glassa — przypomniał Załuski, a Kwas kiwnął głową.
— Wstrzymałem tę akcję po niespodziewanej wpadce „fabryki cukierków”, ale teraz dokończenie jej jest wręcz koniecznie. Oczywiście możemy

go sprzątnąć na ulicy, to wymaga pewnego sprytu, lecz jest możliwe. Tylko że wtedy nie dotrzemy do żadnej z jego tajemnic.

— Pomogę — powiedział Artur, a Kwas umilkł i zaciągnął się papierosem.
— To dla pana mocno niebezpieczne. I dla mnie także. Właściwie powinien pan już teraz zniknąć, a nie podejmować z nim grę. Nasza komórka

może wyrobić panu fałszywe papiery, z którymi wyślemy pana do Warszawy.

— Nie sądzę, żeby Glass chciał mnie aresztować — powiedział Artur powoli. — Jeżeli słusznie się domyślam, będzie chciał się ze mną

zabawić osobiście. Już dawno mógł na mnie nasłać kolegów z Gestapo, a jednak nie zrobił tego. Wiem, że mnie obserwuje. Zapewne jest
ciekaw, co mu powiem na temat Agnes Petzoldt. Z drugiej strony, obawia się, że mogę wiedzieć od niej coś takiego, co złamałoby jego
obiecującą karierę, więc nie wyda mnie w ręce siepaczy w czarnych uniformach.

— Nie, ale może pana po prostu zabić.
— Tak, to akurat bardzo prawdopodobne.
Załuski uśmiechnął się, czując znajomy dreszcz. To było starcie Dawida z Goliatem, ale zamierzał przyjąć wyzwanie.
— Zatelefonuję do niego do biura — wyjaśnił Kwasowi — i spróbuję go przestraszyć. Co pan na to?
Kwas uśmiechnął się w dziwny, niepokojący sposób.
— Myślę, że to może być bardzo niebezpieczne. Ale jestem z panem. Już nie mamy czasu do stracenia, musimy zaryzykować.
— Ma pan broń? — zapytał jeszcze, a Artur zaprzeczył ruchem głowy.

background image

— Niech pan weźmie. Dobrze służy… — Kwas wyciągnął niewielkie parabellum, przeładował je i zważył w dłoni.
Uścisnęli sobie ręce i konspirator wyszedł, umawiając się z Arturem na wieczór.
Detektyw bez słowa schował pistolet za pasek. Dziwne. Jeszcze niedawno dowodził, że nie interesuje się polityką i nie zamierza do niej

mieszać. A potem złożył przysięgę i stał się żołnierzem podziemnej armii. W dodatku zaangażował się w niebezpieczną grę z wrogim wywiadem.

Załuski miał świadomość, że Glass nie jest w stanie go obserwować osobiście, ale mógł zlecić to zadanie konfidentom. Detektyw doskonale

zdawał sobie sprawę, jak wygląda niemiecka robota agenturalna — kapusie przechadzają się po ulicach, wypatrując osób poszukiwanych. Taka
taktyka daje doskonałe efekty przy bardzo rozbudowanej siatce, a powtarzane w mieście plotki mówiły o setkach informatorów Pomorskiej.

Czy jednak i jego nazwisko zostało dodane do listy poszukiwanych? Być może, dlatego należało zachować szczególną ostrożność.
Po długim namyśle zdecydował się zatelefonować do Glassa z apteki przy ulicy Grodzkiej. Telefon mieścił się tam przy stoliku z boku lady,

w dosyć odosobnionym miejscu. Dodatkowo przez wielką witrynę okienną mógł obserwować ludzi na ulicy i zareagować, gdyby coś go
zaniepokoiło. Znał właścicielkę apteki i wiedział, że w razie niebezpieczeństwa wypuści go tylnymi drzwiami na podwórko. Apteka była
uczęszczana, więc w przypadku zagrożenia liczył na mały zamęt wśród klientów.

Usiadł przy niewielkim stoliczku i wykręcił numer centralki należącej do budynku rządowego przy Alejach. Glass sam mu podał numer biura, czyli

115, a Artur wiedział, że zazwyczaj oznaczenia pokojów są równocześnie wewnętrznymi numerami telefonów. Tak było i tym razem. Gdy usłyszał
w słuchawce arogancki głos majora, nie wahał się ani chwili.

— Tu Artur Załuski — powiedział cicho, by nie wzbudzać zainteresowania w aptece, a jednocześnie dosyć dobitnie, żeby Glass wiedział, że się

go nie boi.

Major był zaskoczony, ale szybko się opanował.
— Mam wrażenie, że mnie szukasz — powiedział detektyw, od razu przechodząc do natarcia. — Podobno interesujesz się bardzo moimi

poczynaniami, ciekawi mnie dlaczego?

Glass roześmiał się.
— Och, nie traktuj tego osobiście. I nie denerwuj się. Mnie interesuje każdy i nikt zarazem.
— Nie podejrzewałem, że jesteś takim stylistą, Lothar — sarkastycznie odrzekł detektyw. — Na studiach nie posługiwałeś się tak

wyrafinowanym językiem.

— Wtedy byłem innym człowiekiem. Pod każdym względem, jak się zapewne domyślasz. Ale, masz rację — chciałbym się z tobą spotkać

i pomówić. Nie widuję cię ostatnio w kasynie, nie skorzystałeś z mojego zaproszenia do gmachu ministerstwa.

— Nie jestem desperatem, Glass. Podejrzewam, że gdybym wszedł do tej waszej rządowej trumny, już bym jej nie opuścił. Sarkofag

mieszczący rząd GG pogrzebałby mnie na zawsze.

— Ty, jak widzę, też podszkoliłeś styl — odgryzł się major. — Na studiach, pamiętam, zaczytywałeś się Rilkem: „Samotność jest jak deszcz”,

czy jakoś tak… To cię łączy z panną Petzoldt, ale zapewne wiesz już o tym.

— Ta rozmowa zmierza donikąd, Lothar — zaperzył się Załuski, który zrobił się dziwnie drażliwy na wspomnienie baronówny.
— Masz rację, zostawmy to. Kiedy się spotkamy?
— Chcesz mnie oddać w ręce koleżków z Gestapo? Nic z tego, nie dam się złapać w tak durny sposób. Nie myśl, że ci pomoże ten wasz Vril

czy inny Graal, którego poszukujecie. Moje zeznania na Gestapo mogą ukrócić twoją obiecującą karierę, dobrze o tym wiesz. Podobno führer
stracił serce do astrologii, a ty przecież nie chcesz wylądować w jakimś brzydkim, niegościnnym miejscu za drutami.

Glass po drugiej stronie telefonu przełknął ślinę.
— Artur. Myślę, że masz coś, na czym mi bardzo zależy, i jestem ci w stanie w zamian zaoferować nietykalność. Ręczę za to słowem

niemieckiego oficera. Przyjdź jutro do mojego domu przy Karłowicza. Będę tam na ciebie czekał i zakończymy naszą grę.

„Zakończymy naszą grę.” Załuski jeszcze dosyć długo trzymał w ręce słuchawkę, wsłuchując się w głuchą ciszę po drugiej stronie, i nieuważnym

wzrokiem patrzył na przepływający Grodzką tłum.

Słowa majora zaskoczyły Artura. W pewnej chwili ogarnęło go absurdalne wrażenie, że Glass posiada zdolność czytania w myślach. Tak, miał

pewien przedmiot, który otrzymał przy pożegnaniu od Agnes, ale czy major mógł o tym wiedzieć? Było to kompletnie nieprawdopodobne, jeśli nie
posiadał zdolności jasnowidza Orwata.

Musi chodzić o coś innego, stwierdził Załuski w nagłym przebłysku, który zdarzał mu się często podczas wytężonej detektywistycznej pracy nad

sprawą. Zależy mu na informacji, którą posiadam. Tylko jakiej?

Detektyw poprosił właścicielkę apteki, by na wszelki wypadek pozwoliła mu wyjść tylnymi drzwiami, i ulotnił się szybko z budynku.
Wracając niespiesznym krokiem do konspiracyjnego lokalu Kwasa, nagle zmienił zdanie i ruszył w kierunku swego mieszkania. Zobaczymy,

pomyślał, jak wyglądają gwarancje pana majora.

Zatoczył koło i wszedł na swoją ulicę od strony pobliskiego placu. Tutaj ukrył się w bramie jednego z domów i dokładnie obserwował wejście do

kamienicy. Nie działo się nic podejrzanego, więc szybkim krokiem przemierzył jezdnię i udał się wprost do kościoła ojców zmartwychwstańców.
Tam już dawno wyszukał wygodne przejście z krużganka do ogrodu, a stamtąd w kierunku muru otaczającego podwórko jego domu.
Wypróbowana już wielokrotnie taktyka „sklepów rejonowych” i tym razem go nie zawiodła. Był przewidujący i zawczasu robił rekonesans
w najbliższej okolicy, wytyczając sobie szlaki ucieczki przed ewentualnym pościgiem.

Zawsze uważał, że krótkowzroczność zgubiła już niejednego. On zawsze myślał z wyprzedzeniem. Przeskoczył przez mur i znalazł się na

niewielkim podwórzu, na które wychodziło jedno z okien jego mieszkania. Było ciemne, ale wywiadowcy Glassa nie zdradziliby swej obecności
światłem. Wspiął się po schodach sąsiedniej oficyny na strych, otworzył klapę i ostrożnie stąpając po wilgotnym od deszczu pokryciu dachu,
przeszedł kilka metrów, aż znalazł się nad swoim mieszkaniem i delikatnie zsunął się po piorunochronie wprost na balkon. W kieszeni marynarki
miał parabellum, które otrzymał od Kwasa, odbezpieczył broń i schował ją za paskiem spodni. Lekko nacisnął drzwi balkonowe, które uchyliły się
z ledwo słyszalnym szelestem. Odsunął firankę i wszedł do środka.

W mieszkaniu nikogo nie było.
Załuski odetchnął, ale nie zdecydował się na zapalenie światła. Nie zamierzał iść na

rendez-vous

z Glassem nieprzygotowany. Wyjął z szuflady

biurka niewielką latarkę i w jej świetle szybko odnalazł to, czego szukał.

Miał świadomość, że nie wróci już do tego mieszkania, i żegnał je bez żalu. Szybko zdjął marynarkę i zamienił ją na sportową kurtkę, a na plecy

zarzucił parciany plecak, który nadał mu wygląd turysty. Nie miał pojęcia, jak potoczy się rozmowa z majorem i jak daleko będzie musiał później
uciekać.

Opuścił mieszkanie tą samą drogą. Poszedł do lokalu przy klasztorze, by zawiadomić Kwasa o rozpoczynającej się właśnie akcji. Wiedział, że

oficerowi nie będzie w smak to, co usłyszy. Zadaniem Artura było wyciągnąć Glassa z domu pod pretekstem spotkania, a nie wchodzić w paszczę
lwa.

— Niech pan mnie posłucha — mówił, obserwując, jak szef wywiadu skręca swego niezbyt aromatycznego papierosa. — To nasza jedyna

szansa.

background image

— To pułapka. I pan to wie. Nie będę narażał moich ludzi na takie ryzyko. Dom obstawi Gestapo i wyłapią nas wszystkich. Nie wykonał pan

rozkazu, Jasnowidzu. Nie wydam zgody na tę akcję.

— I popełni pan wielki błąd — powiedział spokojnie Artur. — Karłowicza to moja okolica, znam ją jak własną kieszeń. Kamienica Glassa to

jedyny niski dom na tej ulicy, ma tylko jedno piętro.

— To dzielnica niemiecka — przypomniał Kwas.
— Tak, ale mieszkają w niej nie tylko gestapowcy, niedaleko, na Józefitów, Sipo ma swoje warsztaty krawieckie, rymarskie i szewskie. Jak pan

myśli, kto w nich pracuje? Oprócz tego jest stołówka, kino i kasyno dla oficerów. Poza tym w tej dzielnicy ciągle są Polacy.

— Prawie wyłącznie konfidenci — mruknął Kwas.
— Aby przeszukać dom i tak musielibyście jakoś wejść do środka. Bez gwarancji, że w mieszkaniu nie czeka obława. Teraz po prostu

wejdziecie tam ze mną, a właściwie za mną.

Kwas milczał. Wtedy Załuski przedstawił mu swój plan.
Następnego dnia, po południu, Artur zadzwonił do drzwi piętrowego domu niedaleko Parku Krakowskiego. Przed wojną mieszkał tu znany

krakowski internista doktor Guttenblat, zresztą spora część okolicznych kamienic stojących przy Szymanowskiego i Chopina należała wówczas do
Żydów. Po wysiedleniu właścicieli piękne budynki z lat trzydziestych, z ogromnymi mieszkaniami i elektrycznymi windami w przypominających
klatki metalowych szybach, przejęli Niemcy.

Kamienica Guttenblata była niewielkim, ale eleganckim budynkiem w stylu modernistycznym. Miała dwa wejścia — główne dla pacjentów

doktora i domowników, z piękną secesyjną bramą, i boczne dla służby. Załuski wiedział, że na tyłach domu znajduje się ładnie utrzymany ogród,
z którego metalową furtką można przedostać się na podwórko przy ulicy Chopina.

Detektyw znał tę okolicę. Doskonale orientował się w rozmieszczeniach budynków, a nawet w rozkładzie pokoi domu zajmowanego obecnie

przez Glassa. Matka Załuskiego była przez wiele lat pacjentką doktora i Artur bywał w tym domu nader często. Z młodych lat pamiętał fascynację
najstarszą córką Guttenblata, Gretą, wysoką panną o czarnych jak węgiel oczach i ciemnym warkoczu, starannie ułożonym wokół głowy
w misterną koronę. Greta, studentka farmacji, była od niego starsza chyba z dziesięć lat i na szczęście po ukończeniu nauki za granicą nigdy już
nie wróciła do kraju. Artur miał nadzieję, że poszczęściło jej się tam, dokąd dotarła. O szczęściu nie mógł mówić natomiast sam doktor,
rozstrzelany na początku października 1939 roku, ani jego żona z młodszym dzieckiem, którzy zaginęli bez wieści tamtej pierwszej, okrutnie
mroźnej wojennej zimy.

Załuski pamiętał, że parter kamienicy zajmowało jedno mieszkanie, zbudowane w typowo krakowskim stylu i będące istnym labiryntem

przechodnich pokoi. Z obszernego holu, który stanowił jednocześnie poczekalnię dla pacjentów, wchodziło się na wprost przez szklane drzwi do
gabinetu doktora. Z prawej strony znajdował się niewielki korytarzyk biegnący do kuchni z przyległościami, z lewej zaś, tuż obok dostępnej dla
interesantów toalety, drugi korytarzyk prowadzący do plątaniny pomieszczeń prywatnych.

Artur był tam kiedyś, odwiedzając piękną Gretę. Pamiętał jak przez mgłę, że pierwszym pokojem był salonik z biblioteką, potem szło się do

dużej jadalni z tarasem wychodzącym na ogród. Doktorowa Guttenblat niezwykle dbała o swoje kwiaty, sprowadzając je z najróżniejszych stron
świata. Załuski przypomniał sobie, że najbardziej była dumna z kolekcji róż damasceńskich, które ona nazywała różami krzyżowców.
Rzeczywiście, pachniały odurzająco i często pod koniec lata ich woń przenikała całą ulicę. Stąd właśnie kamienica doktora, a teraz majora
Glassa, była nazywana „Domem pod Różami”.

Detektyw zadzwonił i po krótkiej chwili otworzył mu służący. Artur zmierzył go wzrokiem. Był to starszawy mężczyzna, lekko utykający na prawą

nogę, co świadczyło być może o jakiejś kontuzji odniesionej podczas poprzedniej wojny. Witając Artura, odezwał się po niemiecku, bez śladu
obcego akcentu. Załuski co prawda bardziej spodziewał się adiutanta niż majordomusa, ale i ten nieco kaleki były żołnierz mógł stanowić
zagrożenie.

Lokaj wprowadził go do środka i Załuski zauważył, że Glass prawie całkowicie przerobił mieszkanie Guttenblatów. Zlikwidował zbędne

korytarze i powiększył pomieszczenia. Pokój, który niegdyś był biblioteką, połączono z jadalnią, tworząc obszerny salon z widokiem na ogród.
Mimo iż lokum stało się teraz wygodne i nowoczesne, Artur miał wrażenie, że wstępuje do siedziby jakiegoś niebezpiecznego potwora. Tak,
widać było, że Glass się tu zadomowił i jego słowa o tymczasowości pobytu w Krakowie, mieście tak prowincjonalnym dla berlińczyka, nie były
prawdziwe.

Major wyszedł mu na spotkanie. Ubrany był w elegancki szary garnitur z doskonałej angielskiej wełny. Załuski odzwyczaił się już do widoku

dawnego kolegi bez munduru. Wiedział doskonale, że SD nie pozwala swoim oficerom pokazywać się w strojach cywilnych, chyba że za
specjalną zgodą przełożonych, toteż nonszalancja majora trochę go zdziwiła. Najwyraźniej niczego nie musiał się obawiać.

— Witaj — powiedział Lothar Glass, wyciągając rękę. Artur uścisnął ją bez sympatii.
— Jak widzisz, dotrzymałem słowa, jesteśmy sami. — Zatoczył dłonią, w której trzymał cygaro, szeroki krąg.
Załuski wzruszył ramionami i skrzywił się.
— Dałeś oficerskie słowo honoru. Miałbym o tobie bardzo złe zdanie, gdybyś je złamał.
Glass roześmiał się serdecznie.
— Oficerskie słowo honoru obowiązuje tylko wśród oficerów, Arturze. Czyżbyś był oficerem?
— Na pewno nie niemieckiej armii — powiedział Załuski ostrzegawczo, a Glass postanowił zakończyć tę słowną utarczkę. Ze sposobu, w jaki

hamował swój gwałtowny temperament, Artur wnioskował, że majorowi bardzo zależy na tej rozmowie, i postanowił to wykorzystać.

À propos

armii — dodał Glass, nalewając koniak do dwóch ręcznie rżniętych kryształowych kieliszków — bądź tak dobry i oddaj parabellum,

które nosisz za paskiem, mojemu lokajowi. Günter! — zawołał w kierunku holu, skąd błyskawicznie nadszedł starszawy służący z wyciągniętą
wymownie ręką.

Artur sięgnął za pasek i wydobył broń. Chwilę ważył ją w dłoni, po czym oddał słudze. Ten przyjął pistolet z kwaśną miną i wycofał się do

przedpokoju.

— Wybierasz się na wycieczkę? — zapytał Glass, komentując strój Załuskiego. Detektyw zaprzeczył, dodając, że sportowe kurtki i parciane

plecaki są stałym elementem codziennego stroju mieszkańców okupowanych krajów.

— Zaniedbałeś się, Załuski — pokiwał głową Lothar. — Zawsze byłeś taki szykowny! Kobiety przepadały za tobą, pamiętam z Wiednia. Nawet

ta mała Louise Dubois, czy jak ona się tam nazywała. Tak bardzo mi się podobała, niestety dla niej, wybrała ciebie.

Załuski przyjrzał mu się uważnie. Pamiętał doskonale Louise Duitre, bo tak w rzeczywistości się nazywała. Była to słodka, młoda dziewczyna,

która w Wiedniu liczyła na karierę szansonistki w jednym z kabaretów. Szczebiotliwą francuszczyzną gryzetki tłumaczyła Arturowi podczas jakieś
suto zakrapianej kolacji, że Niemcy — a Austriacy to już w szczególności — przepadają za Francuzkami i jej kariera na pewno się tu rozwinie.
Tak, Lothar Glass nie spuszczał z niej oczu, nawet gdy był tak pijany, że z trudem utrzymywał się prosto na krześle. Była ogromnie w jego typie —
szczupła blondynka o niezwykle długich rękach i nogach. Glass lubił takie kobiety, uważał, że wydłużone kończyny, zwłaszcza palce u rąk,
świadczą o klasie. Załuski nie miał pojęcia, czy Louise Duitre zrobiła w Wiedniu karierę, bo szybko stracił ją z oczu.

Major przerwał mu te wspomnienia, delikatnie trącając jego kieliszek swoim.
— Zdrowie, Załuski, za nasze kolejne spotkanie. Wcale nie pijesz, myślałem, że lubisz koniak, to francuski, twój ulubiony gatunek.
Detektyw posłusznie upił łyk bursztynowego trunku. Glass spłoszył jakąś myśl, która pojawiła się w głowie Artura. Nie mógł jej teraz odzyskać.
— Powiedz mi, Lothar — powiedział powoli — w jakim celu mnie tu zaprosiłeś. Bo że nie jest on towarzyski, od razu widać. Nigdy nie umiałeś

się bawić.

Glass skrzywił się na ten przytyk.

background image

— Powiedz lepiej, że nie umiałem się bawić jak ty. Ja bawiłem się doskonale.
Załuski nie skomentował tych słów. Glass za uniwersyteckich czasów był dobrym kompanem, bo hojnym, ale na tym kończył się jego wkład

w zabawę. Upijał się szybko i hałaśliwie.

Major chwilę mierzył go wzrokiem, po czym wstał z fotela i gestem zaprosił gościa do sąsiedniego pomieszczenia, które było najwyraźniej jego

gabinetem.

Załuski zatrzymał się w progu, zdumiony widokiem, jaki ukazał się jego oczom. Kolekcja litografii związanych ze Słońcem, którą zebrała Agnes

Petzoldt, była niczym przy zbiorach Lothara Glassa.

Ogromne dębowe biurko wieńczyła rzeźba z podobizną boga Słońca z głową otoczoną promienistą aureolą. Na ścianie zwracał uwagę obraz

przedstawiający triumfujące Słońce i kilka innych malowideł nawiązujących do tematyki heliolatrii. Odrębny rodzaj stanowiły podobizny swastyk,
Czarnego Słońca, o którym mówiła mu Agnes. Oprócz tego Glass zgromadził sporą biblioteczkę różnych okultystycznych pism, wśród których
Artur zauważył

Czeladź Lucyfera

autorstwa Otto Rahna.

— To moje królestwo — pompatycznie powiedział major, a Załuski zrozumiał, że to, co do niego czuje, to już nie niechęć, a po prostu nienawiść.

Uczucie to zaczęło zalewać go jak morska fala.

— Sol Invictus — powiedział, opanowując się, a na twarz Glass wypłynął akceptujący uśmiech.
— Tak. Nie pomyliłem się co do ciebie. Wiem, że możesz mi dać to, czego chcę.
Artur powstrzymał go ruchem dłoni.
— Nie tak szybko, Lothar. Wiem, że wasze bractwo odrodziło się w Niemczech i działa tu, w Krakowie, a w Przegorzałach von Wächter buduje

sanktuarium…

— Wächter to osioł — obruszył się Glass. — Sam niczego nie buduje. On się boi oficerów SD, uważa nas za szpiegów Berlina, dlatego się tak

do nas przymila i schlebia na każdym kroku. W ogóle nie powinien być dopuszczony do sekretów Czarnego Słońca. To tępy, pozbawiony polotu
Austriak, nie nadaje się na członka naszej organizacji. My wywodzimy się od starożytnych wodzów rzymskich. Jesteśmy prawdziwą elitą.

Załuski patrzył na niego w zdumieniu. Miał dojmujące wrażenie, że jego dawny kolega, a teraz oficer potężnego i sekretnego wywiadu Rzeszy,

zwariował. Wyprowadzanie swego rodowodu od rzymskich patrycjuszy było częste u nazistów, ale zawsze ocierało się o absurd. Glass
najwyraźniej święcie wierzył, że pochodzi od Juliusza Cezara, co daje mu legitymację do zbrodniczych działań.

Jakby w odpowiedzi na tę myśl Załuskiego Glass podsunął mu inną litografię, wyszperaną z biurka. Przedstawiała jakiegoś antycznego wodza

pozdrawianego przez tłum.

— To Tytus Andronikus — powiedział major. — Historycy w Rzeszy zbadali to bardzo starannie i mój ród wywodzi się właśnie od tego bohatera.
— Tytus Andronikus nigdy nie istniał — powiedział Załuski, mierząc Niemca zaczepnym spojrzeniem. — To postać wymyślona przez Szekspira

albo tego, kto napisał ów ociekający krwią dramat.

— Mylisz się i to bardzo! — Glass rzucił się do biurka i zaczął przewracać dokumenty. — Mam tu wyniki badań najlepszych niemieckich

naukowców.

— Naukowców z Czarnego Bractwa? — zapytał Załuski, udając obojętność.
Major przerwał poszukiwania, wyprostował się i spojrzał na niego z wyczekiwaniem.
— A więc i o tym wiesz.
Załuski skinął głową.
— Tak, wiem i o tym. Domyśliłem się też, czego szukasz, co jest ci tak potrzebne do twojej misji. Szalonej misji, dodam…
— Wiesz, czego szukam? — Twarz majora wyrażała pewne zaskoczenie. — I mówisz mi to w tak otwarty sposób? Podziwiam twoją odwagę!
Artur chwilę mierzył go nienawistnym spojrzeniem. Wiedział, że trzyma w ręku kartę przetargową, od której być może zależy wszystko. A na

pewno życie Janiny Lelówny.

Glass wpatrywał się w niego z wyczekiwaniem. Artur kalkulował swoje szanse. Czy uda mu się stąd uciec, zanim Lothar wezwie pomoc? Czy

całe rozumowanie oparte na tym, co powiedziała mu Agnes Petzoldt, jest słuszne? Nie miał co do tego pewności, ale musiał ryzykować.

— Popatrz tutaj… — Glass roześmiał się dziwnym nerwowym śmiechem. — Chcę żebyś zrozumiał potęgę Czarnego Bractwa!
— Nie pij tyle, Lothar — z wyraźną niechęcią mruknął Artur, ale posłusznie spojrzał na słabo oświetloną ścianę za biurkiem. Glass zaświecił

lampę, a Załuski aż przygryzł wargi, gdy zobaczył, co wyłoniło się z mroku.

Były to niezwykle realistyczne rysunki przedstawiające torturowane kobiety. Każda miała na głowie promienistą aureolę i każdą uśmiercano

z wyjątkowym okrucieństwem. Były to naprawę barbarzyńskie akty: wypalanie twarzy jakąś płynną substancją, być może metalem lub wrzątkiem,
obdzieranie ze skóry i przypiekanie zdartych strzępków ciała, wyrywanie języków…

Nieszczęsne kobiety otaczała grupa mężczyzn w płaszczach ze znakami Czarnego Słońca. Tajny zakon, Czarne Bractwo. Obłęd, który dotknął

Lothara Glassa i jemu podobnych ludzi, w poczuciu bezkarności i nieograniczonej władzy nie liczących się z niczym.

Glass zbliżył się do Artura i zaczął mu szeptać do ucha rozgorączkowanym głosem:
— Jestem rzymskim wodzem, przewodzę legionom. Daję im siłę do walki, zmieniam świat. Moja potęga jest niezmierzona, mogę wszystko!
— Bredzisz — powiedział stanowczo Załuski, odsuwając się od niego. Pogardzał Lotharem, uważał go za szaleńca, który w tych obłąkanych

czasach mógł urzeczywistnić swoje wariactwa.

— Ofiary z ludzi — śmiał się tymczasem major, nalewając kolejny kieliszek koniaku — to przekroczenie ludzkich zasad, naruszenie tabu.

Musieliśmy to robić, skoro miała w nas wstąpić siła, potęga Vril.

— Zabijaliście te kobiety — powiedział cicho Artur. — Ty i twoi kompani wybieraliście je w knajpie, do której chodziliście się zabawić. Polki,

rozumiem, to dla was niższa, bezwartościowa rasa, ale Niemka? Dlaczego zabiliście Kingę Bonner?

Glass lekceważąco machnął ręką.
— Niemka? O czym ty mówisz? Bonner to nędzny mieszaniec, jej matka była Polką. Omotała tego idiotę Roehmera, który chciał z niej zrobić

gwiazdę filmową. Śmieszne! Zapewne tego nie wiesz, ale jednym z elementów kształcenia chłopców w ramach Hitlerjugend jest ofiarowanie im
psa. Wychowują tego zwierzaka, tresują, a gdy się już do niego przywiążą, instruktor każe im go zabić. Kto tego nie jest w stanie uczynić, nie
nadaje się na funkcjonariusza, oddanego partii i führerowi.

— Rozumiem, że kazaliście mu poświęcić kochankę? — zapytał z obrzydzeniem Artur, a major potwierdził:
— Tak! I nawet zbytnio się nie wzbraniał, gdy uświadomił sobie, że kala naszą germańską rasę. Oddał ją w nasze ręce bez dyskusji. On sam

lubi zabawić się z kobietami po męsku, potrafi je bić i poniżać. Ale zabijanie przychodzi mu z trudnością, w każdym razie tak było w przypadku
Bonner. Nie chciał w tym uczestniczyć, jest zbyt miękki.

— A ty? — przerwał mu Artur. — Tobie zabijanie przychodzi bardzo łatwo! Robiłeś to już wcześniej, prawda?
Glass przyglądał mu się zaczepnie, po czym roześmiał się pełnym głosem.
— Wiele razy. Dlatego powiedziałem ci, że w Wiedniu nie bawiłem się na twój sposób, tylko na swój własny. Pamiętasz tę Dubois?
— Duitre — sprostował Artur.
— Bez znaczenia. Podobała mi się, ale nie odwzajemniała tego uczucia. Powiedziała kiedyś, że zniechęca ją moja gwałtowność, wolała ciebie.

Ty zawsze byłeś taki układny i grzeczny, baby lubią takich szmondaków, nie rozumiem zupełnie dlaczego. Fascynowały mnie jej ręce, miała
bardzo piękne paznokcie, o migdałowym kształcie. Cudowne! Już nigdy potem nie widziałem takich rąk, może u tej dziwki Rity z Cyganerii. Ale
wracając do słodkiej Louise. Dała mi kosza, ale ja nie zamierzałem zrezygnować, musiałem ją mieć. I miałem, w dokładnie taki sposób, jak
chciałem, według mojego scenariusza i przepisu. — Tu zaśmiał się dziwnym, przenikliwym głosem.

background image

— Co się z nią stało? — zapytał cicho Artur, wspominając zniknięcie Louise, którym wówczas, w tych szczęśliwych i beztroskich czasach, nie

zaprzątał sobie głowy.

— Udusiłem ją, to było nawet na swój sposób zabawne.
— Zabawne? — spytał Artur, patrząc na dawnego kolegę z głębokim niesmakiem.
— Wiem, co myślisz, że to nie

comme il faut

. Ale zrozum, wtedy dopiero zaczynałem… Sprawiło mi przyjemność patrzenie na nią, gdy gasła

w oczach, chyba nawet większą niż seks z nią. Potem zacząłem fantazjować, jak by to było zabić kobietę podczas erotycznego aktu. Powinieneś
kiedyś spróbować, spodobałoby ci się… — Zaśmiał się znów przeszywająco i diabolicznie.

— Wątpię — powiedział Artur ze wstrętem.
— No tak, pamiętam, że ty preferowałeś opium. Zapewne tańsze i nie zostawia tak wielu śladów. W każdym razie po kilku moich wyczynach

musiałem wrócić z powrotem do Berlina, bo przestraszyłem się, że ktoś może skojarzyć mnie i moje niewinne zabawy.

— Niewinne?
— Ależ oczywiście. Zabierałem się tylko za ludzkie śmieci, prostytutki, tancerki, zresztą te ladacznice zawsze mnie fascynowały.
— Starska też była ladacznicą?
— Starska nie była wyborem, a koniecznością. Może rzeczywiście trochę za bardzo mnie poniosło, ale organizacja potrzebowała szybko ofiary.
Artur patrzył na niego w napięciu, ale Glass nic już więcej nie powiedział. Załuski zrozumiał, że jego podejrzenia były słuszne. Miał w rękach coś,

czego tak usilnie szukał major. I jeżeli Lelówna żyje, będzie można ją uratować. I być może samemu wyjść z tej opresji bez szwanku.

— Lothar, powiedz mi, co się stało z tą ostatnią dziewczyną, Lelówną, kelnerką z tancbudy?
— Och, Lelówna — powiedział beztrosko Glass, wychylając kieliszek do końca. — Dobrze, że przypomniałeś o tej bezbarwnej postaci. Mamy

dla niej coś specjalnego! Nie miałaby dla nas praktycznie żadnej wartości, gdyby nie wyznała, że jest w ciąży! Pamiętasz, mój drogi, w

Tytusie

Andronikusie

jest taka figura, mężczyzna powieszony wraz z noworodkiem. To mój przodek, wielki wódz Tytus Andronikus, zadaje mu w ten

sposób śmierć. Chciałbym to powtórzyć, ale nie mamy już tyle czasu, by czekać, aż ta szmata urodzi. Zabawimy się z nią w inny sposób!

Załuski nie mógł tego słuchać, dostawał mdłości na myśl o tych zwyrodnialcach i ich wynaturzonych praktykach. Musiał się jednak opanować,

jeżeli chciał pomóc tej nieszczęśnicy. A niczego teraz bardziej nie pragnął, jak wyrwać temu obłąkanemu mordercy z rąk choć jedną ofiarę.
Postanowił przeszkodzić mu za wszelką cenę, nawet gdyby sam miał zginąć.

Tytus Andronikus

— powiedział, starając się nie okazać wzburzenia. — Dobrze, że ponownie wspomniałeś o tej księdze. Wiem, że jej

szukasz i nie mogłeś dotąd znaleźć. Ma dla ciebie wielkie znaczenie, bo mówi o twoim przodku, a przynajmniej o postaci, którą sobie na przodka
wybrałeś. Już dosyć długo ścigasz bezcenny tom Folio Szekspira, kupiony przez profesora Starskiego na początku wojny. Mimo iż udało ci się
wydobyć od rodziny egzemplarz, nie było w nim tego, czego szukałeś. Ktoś, kto cię dobrze zna, wyrwał z książki tragedię

Tytus Andronikus

i ukrył

ją. Na nic się zdało porwanie Róży Starskiej i szantażowanie jej rodziny. Nie pomogły też poszukiwania przez jasnowidza Juliana Orwata.

Zawiesił głos, a Glass wpatrywał się w niego hipnotycznym wzrokiem. W pokoju zaległa cisza, słychać było tylko głośne tykanie ściennego

zegara.

— Skąd to wszystko wiesz? — zapytał major cichym głosem. Tym razem to Artur w lekceważący sposób machnął ręką.
— Czy to ważne? Powinieneś mi zadać zupełnie inne pytanie, Lothar, jeżeli oczywiście nie jesteś głupi!
— Jakie?
— Czy wiem, gdzie jest księga. A jeśli wiem, to czego chcę w zamian. Proszę, zrób mi przyjemność i zapytaj o to! Przecież nie masz innego

wyjścia.

Glass przełknął ślinę i spojrzał na niego z niechęcią. Zastanawia się, czy lepiej będzie mnie zabić, pomyślał Artur, czując nagły przypływ emocji.

Waha się, bo nie wie, czy mu się to opłaci. Czy lepiej kontynuować tę grę, czy przerwać ją już w tym miejscu? To walka pomiędzy jego
zachłannością a chęcią pozbycia się mnie na zawsze. Ciekawe, co zwycięży?

Jakby w odpowiedzi major się odezwał:
— Czego więc oczekujesz za tę informację? Pieniędzy? Nietykalności?
— Uwolnij tę dziewczynę, nie jest ci do niczego potrzebna.
Glass roześmiał się.
— A tobie do czego jest potrzebna? Nie rozśmieszaj mnie, Artur! Chcesz przehandlować Folio za jej nędzne życie? Wiedziałem, że jesteś

głupim idealistą, ale nie spodziewałem się, że aż takim.

— Folio niewiele dla mnie znaczy, w każdym razie nie tyle, co dla ciebie. Nie jestem z nim emocjonalnie związany. Możesz spełnić mój warunek,

a wtedy ja dam ci wskazówkę. Możesz mnie też zabić i wtedy nie dowiesz się niczego.

Major chwilę rozważał jego słowa, po czym się zdecydował.
— Dobrze, powiem ci, gdzie ona jest, ale muszę mieć gwarancję, że znasz miejsce ukrycia księgi.
Artur bez słowa sięgnął do plecaka, a Glass się zawahał. Najwyraźniej obawiał się, że Załuski w parcianym worku ma ukrytą drugą sztukę broni.

Niemiecki oficer, a zwłaszcza funkcjonariusz wywiadu, nie powinien jednak okazywać strachu. Glass sprawdził nieznacznie, czy nóż SS, który nosił
zawsze na pasku pod lewą pachą, jest na miejscu.

Detektyw delikatnie wydobył teczkę owiniętą w szary papier i wręczył majorowi.
— Proszę — powiedział. — Tutaj masz dowód. To piąty akt tragedii

Tytus Andronikus

. Gdy uwolnisz dziewczynę, dostaniesz resztę.

— Skąd to masz? — zapytał Glass, nerwowo przerzucając drogocenne kartki.
Artur uśmiechnął się w milczeniu i pomyślał o Agnes Petzoldt, która nad ranem tej dziwnej, namiętnej nocy wstała z łóżka i wyciągnęła te

kilkadziesiąt stron z biurka. Zapakowała je w skórzaną teczkę i popatrzyła na niego z wyczekiwaniem.

— Glass tego szuka i nie cofnie się przed niczym, by to zdobyć. Powiedział mi to Julian Orwat, gdy spotkaliśmy się w Pałacu Larischa.

Wiedział, jak niebezpiecznym człowiekiem jest major. Te papiery mogą ci zapewnić bezpieczeństwo, Arturze, gdy ja już nie będę mogła tego
robić. Uważaj na siebie i nie sprzedaj tego tanio. To twoja ostatnia szansa, wiesz o tym…

Wspominając jej słowa, zwrócił się do rozgorączkowanego Glassa:
— Teraz twoja kolej. Gdzie jest dziewczyna?
— Wypuszczę ją — wymamrotał major, całkowicie skupiony na swej zdobyczy. — Daję ci słowo honoru! Muszę mieć resztę tej książki, Artur!

Obiecuję ci, że dzisiaj ta nędzna szmata będzie wolna!

Podniósł wzrok znad papierów i spojrzał na Załuskiego badawczo. W jego oczach nie było już śladu pożądliwego szaleństwa sprzed chwili,

czaiło się w nich wyłącznie wyrachowanie i pragnienie zemsty. To psychopata, uświadomił sobie detektyw.

— Załatwiłeś swoją sprawę. Teraz czas na moją — powiedział zimno major, odkładając teczkę na biurko, jakby już nic dla niego nie znaczyła.

Odwrócił się do kredensu i wyciągnął kolejną butelkę koniaku i kieliszki. Nalał i podał jeden Arturowi. Ten przyjął trunek, ale nie zamoczył w nim
nawet ust. Czekał.

— Bardzo doceniam, że odnalazłeś moją książkę. Fakt, że musiałem za nią drogo zapłacić, ale cóż, to jest wliczone w ogólny bilans. Dałem ci

też to, co chciałeś: rozwiązanie zagadki. Potwierdziłem wszystkie twoje podejrzenia i jak sądzę, o to ci przede wszystkim chodziło. Zawsze byłeś
ambitny, co zresztą ogromnie mi kiedyś imponowało. Teraz już nie. Zresztą wreszcie dotarliśmy do prawdziwego powodu mego zaproszenia,
chciałem porozmawiać o jasnowidzu.

Załuski wzruszył ramionami.
— Porwaliście go, bo był wam potrzebny do waszych chorych eksperymentów. Po tym, co tutaj usłyszałem, nie zdziwiłbym się, gdybyście go

background image

rytualnie udusili w tej swojej twierdzy w Rzeszy, wykrzykując jakieś szatańskie inkantacje.

Major zmarszczył brwi.
— Nie igraj ze mną w ten sposób. Czarne Bractwo to wszystko, w co wierzę, obrażasz teraz moje najgłębsze uczucia i wiarę. Uważaj! Pewne

rzeczy nie uchodzą na sucho.

Załuski posłusznie zamilkł.
— Himmler to geniusz, prawdziwy wódz. To on nazwał naszą epokę „czasem jasnowidzów”, bo zrozumiał, że w parapsychologii, doznaniach

pozazmysłowych może drzemać ogromna siła. Wewelsburg i inne zamki naszego okultystycznego zakonu to miejsca, skąd wypływa ta moc,
stamtąd ją właśnie czerpiemy.

— Himmler porywa jasnowidzów z całej Europy i przetrzymuje ich w tym zamku? Po co? Żeby składali mu meldunki o przyszłości wojny?
Glass spojrzał na niego z politowaniem.
— Oczywiście, to także. Jasnowidze są bardzo skuteczni, zwłaszcza na niedługi dystans. Ich połączone siły pozwalają na krótkoterminowe

przepowiadanie przyszłości z ogromną dokładnością… Ale Himmler poszukuje czegoś innego, ogromnej pierwotnej siły, którą będzie w stanie
odwracać bieg rzek, wypiętrzać góry i zatapiać całe połacie ziemi.

— Vril?
— Tak to nazywamy. Jest to moc o olbrzymiej, niespotykanej skali. Kto ją ujarzmi, stanie się nie tylko panem Ziemi, ale bogiem we własnej

osobie.

— A co na te plany wasz drogi führer, Adolf Hitler? — zapytał Załuski z pewną nutą sarkazmu.
— I tu dochodzimy do celu naszego spotkania — powiedział wymownie Glass, obracając w rękach kryształowy kieliszek. — Szukam

jasnowidza…

— Kolejnego? Nie wystarczy ci Orwat?
Glass wzruszył ramionami.
— Orwat ma wielki talent, naprawdę ogromny. Rozpracował mnie dużo szybciej niż ty, więc, jak widać, wiara w parapsychologię ma lepsze

perspektywy niż wiara w dedukcję. Niepotrzebnie zwróciłem się do niego, szukając księgi, bo połączył mnie ze swoją wizją. Byłem naprawdę pod
wrażeniem, gdy dowiedziałem się szczegółów. Opisał mi akty, których jeszcze nawet nie zaplanowałem: kobieta z uciętymi rękami, inna z kolei
pozbawiona głowy. Spodobało mi się to i później poszedłem tym tropem.

A więc to nie wizja Orwata była zapowiedzią zbrodni, ale odwrotnie, to morderca wzorował się na wizji, uświadomił sobie Artur i przeszedł go

dreszcz. Straszne…

— Orwat był dla mnie jednak niebezpieczny — ciągnął dalej Glass. — Mógł przeszkodzić mi w misji, zresztą miałem zadanie od szefa naszej

organizacji Heinricha Himmlera… Inne zadanie. Miałem nadzieję, że uda mi się wydostać z Orwata to, co chciał wiedzieć Himmler.

— Co takiego?
— Gdzie jest największy jasnowidz naszych czasów, Rolf Lessing.
— Rozumiem, że Orwat nie pomógł? — zapytał Załuski, a zdziwiony Glass podniósł głowę.
— Skąd wiesz?
— Bo wciąż szukacie. To jest ta twoja główna misja, znaleźć Rolfa Lessinga.
— Tak, to prawda. Liczyliśmy bardzo na Orwata, bo on dysponował śladem. Rozmawiał z Lessingiem osobiście, tuż przed wojną. Lessing

odwiedził go w Krakowie, ponieważ miał bardzo silną i dojmującą wizję swojej śmierci. W wizji widział też Orwata, był przekonany, że ich losy są
w jakiś sposób połączone. Podczas tej wizyty Orwat doświadczył gwałtownego widzenia, Lessing chwycił go za rękę i przez chwilę odczuwali
i widzieli to samo, tylko w zwielokrotnionej skali. Wyobraź sobie, dwóch jasnowidzów przepowiada to samo, jednocześnie. Jak wzmocnienie
nadajnika! To była dla nas szansa, liczyliśmy, że Orwat zlokalizuje Lessinga dzięki ezoterycznemu śladowi, który zawsze zostawia taka wspólna
wizja.

— Ale nie znalazł? — bardziej stwierdził, niż zapytał Artur.
Glass pokiwał głową.
— Lessing to ogromnie silne medium, potrafi stawiać psychotroniczną kurtynę, zasłonę, przez którą inni jasnowidze nie potrafią przeniknąć.

Orwat to geniusz, nasz najlepszy nabytek, ale i on potrafi operować wyłącznie na jakichś ledwo widocznych śladach. Ma cienie wizji Lessinga
i choć nie jest do końca przekonany, stwierdził, że wiążą się one w jakiś sposób z Krakowem.

— Lessing tu jest?
— Do niedawna nie mieliśmy pewności, ale teraz już ją mamy.
Artur czekał, ale Glass nie zamierzał zdradzić mu więcej.
— I tu, mój dawny druhu, zaczyna się nowa gra między nami, na innym już boisku. Wiemy, że Lessing ma coś wspólnego z organizacją, do

której należysz.

Załuski gwałtownie podniósł głowę i spojrzał bystro na majora. Ten pokiwał głową i ponownie wzniósł toast.
— Jednak nas nie doceniasz, to nieładnie. Tak, wiemy, że należysz do podziemia i że złożyłeś przysięgę. Bądź pewny, że ktoś cię bardzo

bacznie obserwuje, towarzyszy ci jak cień. — Glass roześmiał się dziko, a Artur nie miał już żadnych wątpliwości, że rozmawia z człowiekiem
obłąkanym. — Mamy naprawdę doskonałych ludzi — ciągnął major. — Ale i oni nie są wszechmocni. Ty, jak sądzę, będziesz w stanie zdobyć
informację, na której mi zależy. I jestem pewny, że to zrobisz, biorąc pod uwagę niezwykle trudną sytuację, w jakiej się znalazłeś. Zegar bije —
wskazał kieliszkiem swój ogromny zegar ścienny, który właśnie wybijał kolejną godzinę. — A życie wisi na włosku…

— Mam zostać twoim szpiclem — sarkastycznie roześmiał się Artur. — Za cenę uratowania życia? Chyba kpisz!
— Nie za cenę twojego życia. Za cenę jej życia. — Glass sięgnął do kieszeni garnituru i wyciągnął czarną satynową przepaskę, która zasłaniała

okaleczone oko Agnes Petzoldt.

Rozdział

jedenasty. Dies

Solis

Tak, mój drogi przyjacielu, wreszcie mi się udało cię zaskoczyć — powiedział major, wpatrując się w Artura z wyższością. Załuski przygryzł

wargi i mimo targających nim emocji starał się na zimno zanalizować sytuację. Porwali Agnes. Nie, to nie może im ujść na sucho. Baronówna była
ulubienicą Hitlera, nawet ci czarodzieje spod znaku Czarnego Bractwa nie mogli zadzierać z samym führerem.

Nie było wątpliwości — Glass oszalał.
— Agnes Petzoldt… Taka dobra niemiecka rodzina, arystokratyczna — ciągnął Lothar, odgarniając kosmyk zlepionych potem włosów z czoła.

Ponownie nalał sobie koniaku do pękatego kieliszka. Był już na dobrym rauszu, co nie umknęło Arturowi. Podobnie zachowywał się w Wiedniu
podczas każdej kolejnej pijatyki; jego wzrok stawał się mętny, bladą twarz zaczynały rosić kropelki potu. Tak, Lothar Glass nie miał głowy do
alkoholu, ale mimo to lubił go nadużywać. — Jej ojciec był w Rzeszy znaczącą figurą, ambasadorem w Anglii, ale córka… Córka postanowiła
poświęcić się szpiegostwu.

— Co ty mówisz? — nie zrozumiał Załuski.
Glass pokiwał głową.
— Rozpracowałem ją tutaj, w Krakowie. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Kontaktuje się z wywiadem angielskim, przewozi meldunki.

Niestety dla niej, za bardzo rzuca się w oczy. Ten jej wyrafinowany styl, biżuteria, czerwony samochód, to wszystko zwraca uwagę. Za takie błędy
płaci się dekonspiracją. A jej się wydawało, że jest nieuchwytna. Śmieszne.

Załuski zacisnął pięści. Nie potrafił zebrać myśli, bo cały czas coś w nim powtarzało jedno słowo: „Agnes, Agnes, Agnes”.

background image

— Na pewno jesteś ciekawy, jak wygląda lewa strona jej twarzy po zdjęciu opaski. Słyszałem, że nie zdejmuje jej nawet w łóżku, prawda? —

Chwilę czekał na odpowiedź Artura, ale gdy ten milczał, wrócił do swojej opowieści: — No więc wyglądała tak samo jak prawa. Agnes nie uległa
wypadkowi podczas zamachu na führera, to był taki malutki blef, by wzbudzić zaufanie i współczucie. Jak widać, udało się. Uważam, że to słuszna
droga, więc ułatwiłem jej nieco zadanie. Wyłupiłem jej piękne oczko, tym oto sztyletem. — Sięgnął pod marynarkę i wyjął zdobiony swastykami
nóż SS.

Ty skurwysynu, pomyślał Artur i szarpnął się w kierunku majora Glassa, ale ten zwrócił od razu ostrze w jego stronę.
— Hola, hola, detektywie. Może zechcesz jeszcze zobaczyć swoją kochankę w jednym kawałku, choć przyznam, bez jednego pięknego oka.

Szafirowego. Trochę mi było szkoda, ale sam zawsze wspominałeś o zasadzie stosowności. Jakoś posiadanie oka wydało mi się niestosowne
w przypadku osoby od tak długiego czasu noszącej opaskę. Czyż nie?

— Myślałem, że jesteś tylko szalony — wycedził przez zęby Artur. — Ale ty jesteś kanalią, gnidą po prostu…
— A czego się spodziewałeś po seryjnym mordercy kobiet? — zapytał Lothar Glass, bawiąc się nożem. — Chyba nie całowania po rękach?

Ale wracając do tematu. Nie przeszkadzała nam działalność pięknej, choć nieostrożnej baronówny Petzoldt, ponieważ wiedzieliśmy, do czego
zmierza, i było nam to na rękę.

— Co było wam na rękę, szujo? — warknął, rozwścieczony Artur.
Major udał zaskoczenie.
— Nie mów mi, że nie wiesz. — Chwilę patrzył na Załuskiego, a potem roześmiał się fałszywie. — Więc jednak nie wiesz… Twoja organizacja

nie ma do ciebie takiego zaufania, jak sądziłem. Bardzo smutne. Oszukali cię, Artur, dałeś się wywieść w pole jak dziecko!

— Czego nie wiem? — wysyczał detektyw pełnym złości głosem.
— Twoi mocodawcy organizują zamach na Hitlera. Tutaj, w tym nudnym mieście! Führer planował przyjazd na święta, on lubi doglądać swoich

włości. Zdemaskowanie zamachowców to okazja, żeby Himmler mógł się wykazać, zdobyć najwyższe zaufanie führera, stać się niezastąpionym.
Kiedy już do tego dojdzie, Himmler przywoła nas. Nastąpi czas jasnowidzów i posiądziemy siłę, jakiej nie ma nikt.

— Gdzie jest Agnes? — wycedził przez zęby Artur.
— Mój drogi były przyjacielu — powiedział Glass z naciskiem — wściekłość cię zaślepia, wychodzisz z roli, którą przez całe nasze spotkanie

grałeś tak zgrabnie. Zobacz, jak cudownie zmieniła się sytuacja — mogłem ci obiecać uratowanie jednej, bo w zamian wziąłem sobie inną. Jej
życie też ma swoją cenę i ty ją znasz. Pospiesz się, bo 21 grudnia, w święto Sol Invictus, złożymy z niej ofiarę, to będzie zresztą ukoronowanie
naszej czarnej sekwencji. Daj mi Lessinga, bo inaczej Petzoldtówna zginie.

— Ty gnido! — Artur nie wytrzymał i rzucił się na Glassa z gołymi rękami. Ten zasłonił się swoim morderczym nożem, ale ponieważ był już

mocno pijany, nie potrafił wymierzyć celnego ciosu. Załuski wytrącił mu broń z ręki i uderzył pięścią w twarz. Ze złamanego nosa oficera trysnęła
krew. Artur nie czekał, tylko zadał kolejny cios i następny. Uderzył głową Niemca w podłogę, w ostatniej chwili opanowując się, by nie roztrzaskać
mu czaszki. Jeżeli go zabije, nigdy nie dowie się, co zrobił z tymi dwiema kobietami.

— Gdzie ona jest? — wrzasnął mu w twarz, a Glass wypluł spienioną krew i dwa zęby.
— Zapłacisz mi za to — wycharczał. — Günter!
Lokaj, czy też dawny żołnierz, już był w drzwiach z drewnianą pałką, jakich Gestapo używało do torturowania więźniów. Artur przetoczył się na

bok i zza opaski nad kostką u nogi wyciągnął mały damski pistolecik o kalibrze sześć milimetrów. Strzelił praktycznie bez celowania, modląc się,
żeby trafić dokładnie tam, gdzie zamierzał, czyli w środek czoła. Tak się stało, majordomus przewrócił się, a Artur jeszcze raz przydusił Lothara
Glassa do podłogi.

— Ostatnia szansa, kanalio!
— To Lessing jest twoją ostatnią szansą, Polaczku. Znajdź go, a zobaczysz jeszcze swoją dziwkę!
Artur z obrzydzeniem pchnął Glassa na deski, a ten stracił przytomność. Mógł go zabić, ale nie zrobił tego. Życie Agnes i tej biednej ciężarnej

dziewczyny wisiało na włosku.

W korytarzu rozległy się kroki, ktoś biegł w kierunku gabinetu. Załuski spiął się w sobie, chwytając w rękę sztylet Glassa. W drugiej dłoni wciąż

trzymał pistolet.

— Panie mecenasie, to my! — odezwał się ktoś po polsku, a Artur z ulgą rozpoznał głos Antoniego Smoły. Młody człowiek wpadł do pokoju,

a za nim z odbezpieczoną bronią Kwas. Szef wywiadu szybko ocenił sytuację i zauważywszy na podłodze zakrwawionego Glassa, spojrzał na
Załuskiego pytająco.

— Musimy go zostawić, choć chętnie udusiłbym go gołymi rękami. Ale ma Agnes Petzoldt i tę drugą dziewczynę, Janinę Lelównę.
— Lelówny nie — wyjaśnił spokojnie Kwas. — Moi ludzie włamali się do domu przez piwnicę i znaleźli ją. Trzymał ją w skrytce pod podłogą,

dobrze, że zaczęła krzyczeć. Najgorsze, że w tym stanie pan major nic nam już nie powie, a my nie mamy czasu na czekanie, aż dojdzie do siebie.
Musimy się zmywać, bo zaraz tu będzie Gestapo, z Pomorskiej dotrą choćby na piechotę.

— Słusznie. Na pewno ktoś słyszał strzał.
Wynieśli się bezszelestnie jak duchy, pozostawiając na podłodze zamroczonego Glassa.
— Do ogrodu! — Artur wskazał drogę przez taras. Był ku temu najwyższy czas, bo pod domem parkowały już wozy Gestapo.
— Na pewno obstawili cały kwartał — syknął Kwas, gdy gęsiego przechodzili przez furtkę. Drugi z ludzi wywiadowcy prowadził przerażoną

Lelównę. Dziewczyna była bardzo blada i miała szaleństwo w oczach.

Załuski błyskawicznie ocenił sytuację. Obecność Lelówny opóźniała ucieczkę, musiał więc zmodyfikować pierwotny plan. Jak zawsze był

przygotowany na różne scenariusze. Przystanął na chwilę, by wyciągnąć coś z kieszeni plecaka.

— Idziemy — powiedział zdecydowanym głosem. Ruszyli szybko przez przechodnią bramę prowadzącą w kierunku ulicy Szymanowskiego.

Doskonale widzieli światła policyjnych wozów jadących wzdłuż Parku Krakowskiego, gdy przycupnęli w bramie. Niemcy istotnie obstawiali
Karłowicza i sąsiednie ulice.

— Nie wydostaniemy się stąd — powiedział cicho Kwas, a Artur uspokoił go ruchem ręki.
— To brama mojego dawnego domu. Ja też mam swoje „meliny ostatniej szansy”. — Wyciągnął klucz i szybko otworzył drzwi prowadzące do

piwnicy. Gdy zniknęli za nimi wszyscy, starannie zamknął zamek. Wydobył z plecaka latarkę i oświetlił wnętrze. Znajdowali się w długim korytarzu
prowadzącym pod całym domem.

— I nie tylko pod tym — wyjaśnił Kwasowi. — Niemcy panicznie boją się nalotów. Przerobili piwnice w większości kamienic. Ten szlak jest

wyjątkowo imponujący.

— Dokąd prowadzi? — zapytał z niepokojem Kwas.
— Do rogu z ulicą Chopina.
— Da się tamtędy wyjść?
— Da się zrobić coś dużo lepszego!
W milczeniu przechodzili mrocznymi korytarzami, a Artur z wysiłkiem otwierał kolejne drzwiczki. Były to zwykłe metalowe włazy, jakich zazwyczaj

używano na strychach czy dachach. Zardzewiałe zawiasy nie zawsze chciały się uchylić, więc mocowali się wspólnie z Kwasem lub z Antonim
Smołą, dziwnie milczącym i skupionym. Trzeci z wywiadowców, ponury, wysoki mężczyzna, niósł Lelównę. Dziewczyna przestała kwilić, więc
Załuski odezwał się zaniepokojony.

— Co z nią?
— Wszystko dobrze — odparł tamten dudniącym głosem. — Zemdlała, chyba za strachu.
Artur nie był pewien, czy to dobrze, ale nie skomentował. Nadszedł krytyczny moment. Musieli opuścić schronienie.

background image

Artur nie był pewien, czy to dobrze, ale nie skomentował. Nadszedł krytyczny moment. Musieli opuścić schronienie.
Znaleźli się teraz w części podziemi, gdzie piwnice nie stanowiły już wąskiego korytarzyka z boksami po obydwu stronach, ale tworzyły

plątaninę rozgałęziających się uliczek. Załuski poświecił po ścianach i zastanowił się. Niemcy sprawdzają na pewno wszystkie bramy przechodnie
od strony ulicy Karłowicza i na Szymanowskiego. Czy weszli także do tej? Czy czekają na korytarzu? Była to na razie zagadka bez rozwiązania.
Uchylił delikatnie drzwi i rozejrzał się. Na parterze, przy drzwiach wejściowych, nie było nikogo, choć przez kryształowe szyby było widać budy
Gestapo.

— Szybko — powiedział do przyczajonych tuż za nim wywiadowców — na pierwsze piętro!
Przemknęli po schodach jak duchy. Artur wyciągnął kolejny klucz i wpuścił ich do mieszkania, na drzwiach którego widniała wizytówka „Doktor

Albert Schutz, Kriminalinspektor”.

— Czy pan oszalał? — jęknął Kwas, gdy ułożyli już Lelównę w niewielkiej sypialni na zakurzonym łóżku i usiedli ciężko przy kuchennym stole.
— Niech się pan zastanowi — powiedział Załuski. — To jest niemiecka dzielnica. Nie wygarną tu ludzi na ulicę, jak to robią w dzielnicach

polskich, i nie przeszukają każdego domu. A nawet gdyby, nie będą sięgać tak daleko. Kto zresztą odważy się niepokoić inspektora
kryminalnego doktora Schutza?

— Kim jest inspektor kryminalny Schutz i jak wszedł pan w posiadanie kluczy do jego mieszkania? — zapytał zdumiony Kwas. — I gdzie doktor

Schutz jest w tej chwili?

— Kriminalinspektor to wytwór mojej wyobraźni. Mieszkanie to należało do mojego kuzyna, Ignacego Horna, który wyruszył na wojnę do

Hiszpanii i słuch po nim zaginął. We wrześniu, gdy zaczęto rekwirować mieszkania, zgłosiłem się do kwaterunku, w imieniu przeniesionego do
Krakowa z Berlina doktora Schutza, i objąłem ten lokal.

— Wydali go panu? — zdziwił się Kwas. Artur uśmiechnął się łobuzersko.
— Powiedzmy, że użyłem pewnych finansowych argumentów, by przyspieszyć sprawę. Chciałem mieć tutaj jakieś lokum, na wszelki wypadek.

Wiedziałem, że melina w niemieckiej dzielnicy zawsze może się przydać, bo, jak mawiają, pod latarnią…

— Najciemniej — dokończył Smoła. — Pan mecenas to jest klasa człowiek!
— Nikt z sąsiadów nie zainteresował się, że Schutz tutaj nie mieszka? — zapytał Kwas.
— Ależ mieszka! — zaoponował Artur ze śmiechem. — Przychodzę tu od czasu do czasu i zapalam światło. Rozmawiałem nawet kilka razy

z sąsiadami. Wszyscy wiedzą, że doktor Schutz ma ogromnie odpowiedzialną i niezwykle tajną pracę, która wiąże się z częstymi wyjazdami.
To Niemcy, dla nich takie rzeczy nie podlegają dyskusji.

— Niesamowite — przyznał Kwas. — Pańska sława sprzed wojny nie była ani trochę przesadzona.
— Pan mnie pamięta, mecenasie? — powiedział ten ponury, który przyniósł Lelównę i właśnie wrócił z jej pokoju, gdzie czuwał nad

półprzytomną dziewczyną.

Artur przyjrzał się wysokiej, szczupłej sylwetce wywiadowcy. Tak, znał go. Był to złodziej z Podgórza nazwiskiem Bułat, na którego mówili

Sardynka. Otaczała go fama nieuchwytnego włamywacza. Potrafił wejść do każdego mieszkania i splądrować je błyskawicznie. Teraz Artur
zupełnie się nie dziwił, jak Kwas i jego ludzie tak szybko znaleźli się w domu Glassa. Dziwne osoby działają „dla honoru organizacji”, pomyślał
Artur. Skinął głową, a Sardynka uśmiechnął się z zadowoleniem. Kwas poklepał go po ramieniu.

— To jest nasz człowiek do zadań specjalnych, kapral Świst. Nieważne, czym się zajmował przed wojną, ważne, że te umiejętności mogą się

nam teraz przydać!

Załuski skinął głową.
— Jak długo będziemy tu siedzieć? — spytał Smoła. — Ile czasu mogą obstawiać ulicę?
— Teoretycznie dopóki nas nie znajdą. W praktyce kilka godzin. Uznają, że się im wymknęliśmy, uciekając w kierunku miasta lub odjeżdżając

autem. Nie widzieli nas, tylko domyślają się, że było nas kilku. Glass zapewne powie im, że ktoś napadł go w domu, być może poda mój rysopis.
Sądzę, że będzie utrzymywał, iż był to bandycki atak, napad rabunkowy. O ile jest w stanie mówić. Wydaje mi się, że złamałem mu szczękę.

Sardynka, a właściwie Świst, zaśmiał się z uznaniem.
— Co się stało w mieszkaniu majora? — spytał Kwas, a Artur milcząco wskazał mu drzwi drugiego pokoju.
— Poszukamy kawy albo herbaty — stwierdził Smoła, który w lot pojął, o co chodzi. — I zobaczymy, co z tą biedaczką.
— Mam jakieś produkty w szafce — Załuski pokazał ręką, w której szufladzie mogą znaleźć coś do jedzenia. — Chyba jest też coś

mocniejszego — dodał, a twarz Śwista od razu się rozpogodziła.

Zaprowadził Kwasa do drugiego, maleńkiego pokoiku i posadził na wybrudzonej otomanie, która zdecydowanie lata świetności miała już za

sobą.

— Glass porwał Agnes Petzoldt — powiedział, nie bawiąc się w żadne wstępy. — Powiedział mi, że jest ona agentką brytyjskiego wywiadu.
Kwas jak zwykle wyciągnął z kieszeni kurtki swego skręcanego papierosa, zapalił go i zaciągnął się głęboko. Milczał.
— Niech mi pan powie prawdę! Jest mi pan to winien! — Artur w zdenerwowaniu zaczął podnosić głos.
— Tak, to prawda — powiedział po chwili wywiadowca. — Była naszym kurierem, z dużymi możliwościami swobodnego poruszania się po

Europie. Myślałem, że jest świetnie zakonspirowana, ale myliłem się.

Załuski chciał jeszcze coś powiedzieć, ale niespodziewanie do pokoju zajrzał Smoła.
— Coś się dzieje na dole — zameldował, a Kwas dał znak Arturowi, by nie mówił już nic więcej. Załuski posłusznie zamilkł.
Podeszli do okna i przez chwilę obserwowali ruch na ulicy. Gestapo nie zamierzało rezygnować. Nie wystarczyło im obstawienie ulic

i sprawdzenie wszystkich podwórek. Żołnierze wchodzili do bram i metodycznie przeszukiwali klatki schodowe.

— Co będzie, jeśli tu wejdą? — zapytał Smoła, a Artur wzruszył ramionami.
— Będą przeszukiwali strychy i piwnice. Nie sądzę, żeby podejrzewali, że mogliśmy się ukryć w jakimś mieszkaniu. To dla nich zbyt

nieprawdopodobne.

Z pokoju, w którym umieścili dziewczynę, rozległ się przejmujący jęk. Mężczyźni spojrzeli po sobie.
— Sprowadzi nam na łeb Gestapo — powiedział przez zęby Kwas. — Musimy siedzieć w zupełnej ciszy, któryś z sąsiadów może ją usłyszeć!

Derwisz — zwrócił się do Smoły — razem ze Świstem obstawcie okna, zwłaszcza to od strony bramy. Gdyby tu szli, dajcie sygnał. Trzeba też
pomóc tej dziewczynie, uspokoić ją…

— Ja to zrobię — rzucił cicho Artur, który czuł się odpowiedzialny za Lelównę. Kwas skinął głową. Sam odbezpieczył broń i zaczął obserwować

drzwi wejściowe mieszkania, za którymi panowała zupełna cisza.

Załuski wszedł do sypialni i ze współczuciem spojrzał na ofiarę Glassa. Janina istotnie nie była piękna, ale miała bardzo regularne rysy

i wspaniałe długie włosy, teraz skołtunione, sklejone potem i brudem. Zajęczała, a Artur wymownie położył jej palce na ustach, kobieta
odpowiedziała mu spłoszonym spojrzeniem, wyczuł, że ma gorączkę.

— Proszę być cicho! Nic się pani nie stanie, uratujemy panią! Proszę jeszcze trochę wytrzymać!
Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem, ale posłusznie umilkła. Pogładził ją po włosach i przetarł czoło kobiety zwilżoną szmatką.
Zimowa noc wlokła się bez końca. W bramie ich domu nikt się nie pojawił, ale co chwila na ulicy widać przejeżdżające samochody, omiatające

światłem reflektorów ściany domów. W mieszkaniu inspektora kryminalnego Schutza panowały spokój i cisza, ale ludzie Kwasa dyżurowali
w napięciu przy oknach. Załuski momentami zapadał w płytki sen. Budził się, gdy tylko usłyszał jakiś głośniejszy hałas, i dalej śnił na jawie.
Przypomniał sobie, że na Rynku wystawiono już pierwsze choinki. Uświadomił sobie, że wszędzie trwała świąteczna krzątanina — ludzie
godzinami czekali na Brackiej pod sklepem Potockich na ryby, kolejki ustawiały się właściwie wszędzie. Tylko on jeden nie myślał o świętach.
A w każdym razie o Bożym Narodzeniu. Do zimowego przesilenia było tak niedługo… Miał tak mało czasu. Zdjął go straszliwy strach o Agnes

background image

znajdującą się teraz w łapach tych zwyrodnialców. Artur tak trafnie domyślił się wszystkiego, rozszyfrował Glassa, ale nie miał pojęcia, gdzie major
mógł trzymać baronównę.

Może Lelówna coś o tym wiedziała? Ponownie spojrzał na biedną dziewczynę. Nie spała. Rozgorączkowanym spojrzeniem wpatrywała się

w sufit, gdy nachylił się nad nią i pogładził ją po zmierzwionych włosach. Próbował ją o coś zapytać, dowiedzieć się czegoś, ale ona nie rozumiała
już żadnych słów. Jej wzrok stawał się coraz bardziej szklany, obojętny. Nerwowo zaciskała dłonie na narzucie, a jej ciałem wstrząsały dreszcze.

Tuż po czwartej rano, gdy tylko skończyła się godzina policyjna, dziewczyna zmarła. Artur widział, jak spokojnie, prawie niezauważalnie ucieka

z niej życie. Jeszcze oddychała, króciutko i płytko, jak ptak schwytany w sidła, a potem westchnęła nagle głęboko i w pomieszczeniu zapadła
cisza.

Mętne światło zimowego dnia wdzierało się przez okno, gdy Załuski przykrywał ofiarę Glassa wysłużoną kapą z łóżka. Chwilę myślał o ironii

losu, która pośród wojennej zawieruchy kazała mu szukać mordercy kobiet. W szaleństwie świata musiał znaleźć swój porządek, sprawić, by
wszystko wróciło na właściwe tory. Odnaleźć Agnes Petzoldt, ukarać Lothara. Ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w okryte cienką tkaniną
ciało Lelówny. Dobrze wiedział, że w momencie, gdy wywiadowcy Kwasa znaleźli ją w piwnicy przy Karłowicza, już było dla niej za późno.
Doskonale widział w jej oczach stygmat śmierci, trudno uchwytny znak, że dni, a nawet godziny młodej kobiety są policzone. Zdarzało mu się to już
wcześniej. Wzdrygnął się. Nie chciałby teraz spoglądać w lustro w obawie przed tym, co mógłby zobaczyć.

Do pokoju wszedł Kwas. Zamierzał wysłać Śwista po samochód, by odwieźć dziewczynę do szpitala. Gestapowskie auta przestały krążyć,

najwyraźniej odwołano obławę. Gdy wywiadowca zobaczył chmurny wzrok Artura i przykryte ciało, kiwnął tylko głową i wycofał się do kuchni. Wydał
swoim ludziom krótkie rozkazy i po chwili ich kroki zadudniły szybko na schodach. Nie bawili się już w ostrożność, przetrwali najgorsze, trzeba było
jak najszybciej stąd uciekać.

Kwas wrócił do sypialni i popatrzył na znieruchomiałego nad zwłokami Lelówny Artura. Współczuł mu, choć rzadko doświadczał tego uczucia.

Nic nie powiedział, ale położył detektywowi lekko dłoń na ramieniu. Artur wzdrygnął się, jakby wyrwany ze snu. Gdy odwrócił w kierunku Kwasa
twarz, wyglądał już zupełnie normalnie.

— Chodźmy — powiedział twardo. — Nic tu po nas.
Wyszli cicho wprost w zimowy świt.
— Spotkamy się w lokalu pod krzyżem — rzucił Kwas Arturowi, który postanowił jak najszybciej przedrzeć się w kierunku ulicy Siemiradzkiego,

do „meliny ostatniej szansy” przy klasztorze.

Nikt go nie zatrzymywał, gdy maszerował w kierunku kryjówki. Na wszelki wypadek obszedł kilka sąsiednich ulic, sprawdzając, czy ktoś go

śledzi. Uspokoił się, nie ciągnął za sobą ogona. Z przykrością pomyślał, że melina doktora Schutza jest spalona. Nie było tam po co wracać. Coś
się nieodwracalnie skończyło.

Wszedł do lokalu przy Siemiradzkiego i od razu położył się na wąskiej, wysłużonej kanapie. Choć był zdenerwowany i wciąż zbyt wstrząśnięty

tym, czego doświadczył w ostatnich godzinach, by zebrać kłębiące mu się w głowie myśli i przeanalizować sytuację, zapadł w głęboki sen
przypominający utratę przytomności.

Obudził się tuż po zmroku, gdy usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Zerwał się na równe nogi, wyciągając gestapowski sztylet, który odebrał

Glassowi.

— Spokojnie — usłyszał pełen opanowania głos. — To ja, Kwas. Przyprowadziłem ze sobą gościa.
Artur zdał sobie sprawę, że w ogóle nie dostrzegł drugiego przybysza, który jakby przyczaił się w mroku, stapiając z szarością zmierzchu. Teraz

wyszedł nieco do przodu i Załuski przyjrzał mu się uważnie. Był to szczupły, a nawet może chudy, lekko przygarbiony mężczyzna o niepokojącym
ptasim profilu. Miał przenikliwe oczy, których badawcze spojrzenie utkwione w rozmówcy budziło dreszcz przerażenia. W ogóle było w nim coś
hipnotycznego i niecodziennego. Załuskiemu wydawało się wręcz, że ma przed sobą kogoś należącego do zupełnie innej epoki, nieledwie
podróżnika w czasie.

— Nazywam się Nieznalski — powiedział ów, wyciągając rękę. Artur zanotował jego lekko cudzoziemski akcent.
— Pan Nieznalski może nam bardzo pomóc — wyjaśnił Kwas. — Ale musi poznać szczegóły pańskiej wczorajszej rozmowy z Glassem. Każdy

szczegół — podkreślił — oraz wszystko to, co udało się panu zapamiętać i zauważyć podczas tego spotkania.

— W jaki sposób może mi pan pomóc? — z pewną irytacją powiedział Artur. — Nie wiem, czy mamy czas na dalsze rozmowy. Niedługo święto

Sol Invictus, musimy działać, a nie gadać!

— Szanowny panie — powiedział spokojnie Nieznalski, głosem, w którym nie było śladu zniecierpliwienia. — Proszę mi zaufać, myślę, że gdy

odpowie pan na moje pytania, będę w stanie odszukać pańską znajomą.

Artur spojrzał na niego z niedowierzaniem. Agnes zniknęła i nie miał pojęcia, gdzie Glass ją przetrzymuje. Niemal na pewno nie było jej w domu

przy Karłowicza, bo ludzie Kwasa, zwłaszcza tak sprytny włamywacz jak Sardynka, znaleźliby ją podobnie jak Lelównę.

— Arturze — zwrócił się do niego Kwas — wczoraj był pan wzburzony, nie zdążył mi pan przekazać wszystkich informacji, a to może mieć

znaczenie.

Załuski skapitulował. Wrócił pamięcią do tej okropnej nocy i zaczął przeżywać ją kolejny raz. Mówił do Nieznalskiego, ale tak naprawdę zwracał

się do siebie. To sobie samemu wyjaśniał, co się tam naprawdę wydarzyło.

–— Glass powiedział mi coś bardzo istotnego — stwierdził na końcu, przyglądając się dwóm mężczyznom siedzącym w ciszy przy stole. Kwas

jak zwykle palił, Nieznalski wpatrywał się w dal niewidzącym wzrokiem. — Niemcy wiedzą o waszym planie zamachu na Hitlera podczas świąt
w Krakowie.

— To niemożliwe! — stłumionym głosem odezwał się Kwas. W zdenerwowaniu zerwał się od stołu i zaczął krążyć po pokoju.
— Spokojnie — Nieznalski przeniósł wzrok na Artura. — Proszę sobie wszystko przypomnieć, to ma dla nas kolosalne znaczenie.
Załuski zastanowił się.
— Nie podał żadnych szczegółów, mówił tylko, że ten planowany zamach jest bardzo na rękę Czarnemu Bractwu i Himmlerowi, który zamierza

udaremnić atak i zdobyć dzięki temu zaufanie führera. Jeżeli dostaną w swoje ręce Rolfa Lessinga ich siła będzie niewyobrażalna!

— Na szczęście nie wiedzą, gdzie on jest — roześmiał się Kwas.
— Myli się pan. Wiedzą. Glass powiedział mi, że Lessing jest w Krakowie. To ma być cena za życie Agnes Petzoldt. Chcą ode mnie informacji,

gdzie ukrywa się Lessing! To jakiś obłęd!

Kwas przerwał przechadzkę i bez słowa wpatrywał się w Nieznalskiego, który w ogóle się nie odzywał, tylko zamknąwszy oczy, zatopił się na

chwilę w myślach. Siedział wyprostowany, czasami wzdrygał się nieznacznie, jakby przenikał go prąd.

— Informacja o miejscu pobytu Lessinga to nie tylko cena za Agnes Petzoldt — powiedział po chwili, gdy ocknął się z zamyślenia.

— To również cena za życie Juliana Orwata!

— Skąd pan wie? — gorączkowo dopytywał się Artur. — Przetrzymują ich razem?
— Być może — odpowiedział Nieznalski, wyciągając z kieszeni płaszcza, którego nawet nie rozpiął, paczkę papierosów i zapalił jednego.
— Co to za miejsce? — spytał Załuski drżącym głosem.
Nieznalski chwilę milczał.
— Warownia na skale z wizji Orwata. Schloss Wartenberg, Zamek Strażnica, budowla, którą Wächter wznosi dla zakonu w Przegorzałach.
— Ale tam nic nie ma! — zaprotestował Załuski. — Nawet jeszcze nie zaczęli budowy! Ogrodzili teren i zajmują się niwelacją gruntu. Budynek

zaczną stawiać najwcześniej w przyszłym roku!

— To wszystko prawda — skinął głową Kwas. — Ale nasi wywiadowcy dokładnie obejrzeli to miejsce. Budowniczowie już coś tam wznieśli,

background image

a właściwie, żeby wyrazić się ściśle, wydrążyli coś w ziemi. Podziemia czy też jak chcą utrzymywać — schrony. Jesteśmy pewni, że tam właśnie
spotyka się Czarne Bractwo, by dopełniać swoich wynaturzonych obrzędów.

Artur przez chwilę milczał, mierząc ich wzrokiem.
— Jeżeli planujecie tam iść, pójdę z wami — powiedział wolno, cedząc słowa. — Jeżeli nie zamierzacie, zrobię to sam.
— Proszę mnie posłuchać! — rozkazał stanowczo Kwas. — Oddał nam pan ogromną przysługę, nawet nie wie pan jak wielką. I zamierzamy się

odwdzięczyć. Pańskie życie jest w niebezpieczeństwie, musi pan uciekać z Krakowa. Chyba nie jest pan na tyle naiwny, żeby sądzić, że Glass,
któremu złamał pan szczękę i zostawił nieprzytomnego na podłodze, czeka teraz spokojnie, aż przyprowadzi mu pan Rolfa Lessinga?

— Nie sądzę — odparł ponuro Artur. — Myślę, że jak tylko odzyskał przytomność, przekazał SD moje dane. Na pewno już przeszukali moje

mieszkanie, a jeśli są sprytni, dotarli również do meliny u doktora Schutza i znaleźli tam Lelównę.

— No właśnie, musi pan zniknąć jak najszybciej! Nasza komórka legalizacyjna wyrobi panu mocne papiery i wyślemy pana za granicę. Tam też

może się pan przydać organizacji. Tę sprawę proszę pozostawić nam, to już wyłącznie nasza gra. Nie może pan tak ryzykować.

— Wiem, że tam pójdziecie — Artur zupełnie zlekceważył jego słowa. — Skoro była brytyjską agentką, nie zostawicie jej przecież bez pomocy,

podobnie jak tego nieszczęsnego Juliana Orwata! Mogę się wam przydać, wiem, że potrzebujecie ludzi pewnych, a ja chyba dowiodłem, że
można mi ufać! To dla mnie osobista sprawa, ta rozgrywka z Lotharem Glassem, mordercą kobiet!

Nieznalski i Kwas spojrzeli na siebie w milczeniu, a potem Nieznalski skinął głową.
— Przywołuję pana do porządku — powiedział twardo Kwas. — Nie może pan kwestionować rozkazów dowódcy! Nie chcę, żeby robił pan coś

na własną rękę. Obawiam się jednak, że jeżeli nie weźmiemy pana ze sobą, może pan zrobić jakieś głupstwo, które pokrzyżuje nam plany.

Załuski zerwał się ze swego miejsca i uścisnął im ręce.
Nieznalski spojrzał na niego z powagą.
— To niebezpieczna akcja. Postaramy się o wsparcie z Londynu, natychmiast nadam meldunek.
— Mamy mało czasu — przypomniał Artur, a Kwas się skrzywił.
— Myśli pan, że nie wiemy o tym? Dla nas to także sprawa życia i śmierci. Może nawet bardziej niż dla pana. Ktoś zdradził nasze plany, a my

wciąż nie wiemy kto.

Rozdział

dwunasty. Noc

zimowego przesilenia

Przez kolejne dwadzieścia cztery godziny Załuski żył jak w malignie. Mieszkał ciągle w kryjówce Kwasa niedaleko klasztoru. Wciąż myślał

o Agnes Petzoldt. Czy w ogóle żyła? Czy istniała jakakolwiek szansa uratowania jej? Nie łudził się zbytnio — Glass już wysłał za nim swoje pieski.
Upokorzenie bolało, major niczego nie zyskał: nie zabił Artura, tak jak zamierzał, i nie dowiedział się, gdzie jest Lessing.

Istniał jednak cień szansy, że Agnes żyła. Była im potrzebna do kolejnego makabrycznego obrządku, tego najważniejszego, który miał wreszcie

uruchomić całą ukrytą siłę Czarnego Słońca.

— Pan w to wierzy? — zapytał Nieznalskiego, gdy tajemniczy mężczyzna pojawił się w kryjówce.
Nieznalski pokręcił głową.
— Nie wierzę, że oni dostąpią objawienia. Nie mają pojęcia, na co się porywają. Kieruje nimi pycha i żądza władzy, a to zawsze droga donikąd.

Wybrani pragną prawdy, duchowego oświecenia, a nie nadludzkiej siły, dzięki której obrócą wszystko w niwecz.

— Rolf Lessing widział ich w swojej wizji? — spytał jeszcze Załuski, a Nieznalski kiwnął głową.
— Tak, ale nie mógł wówczas powiązać ze sobą wszystkich nici. Wiedział, że nadciąga katastrofa, początkowo myślał, że chodzi o wojnę,

później przekonał się, że prawda jest dużo groźniejsza. Naziści chcą obudzić siły, których nie rozumieją.

— Bzdury — przerwał mu zniecierpliwiony Artur. — To mrzonki obłąkanych szaleństwem zabijania ludzi. Niech pan popatrzy na to z innej

strony — są bezkarni i wszystko im wolno, dawno już przekroczyli granicę dobra i zła. Na czym najlepiej eksperymentować, jakie obszary
poddawać eksploracji? Ano, igrać z ludzkim życiem. Zabijać z niewyobrażalnym okrucieństwem, sycić się krwią i cierpieniem. Przestawać być
człowiekiem, a stawać się bestią. To jest ich droga. Ich, jak pan to nazwał, oświecenie. Jedyna siła, jaką będą wkrótce dysponowali, nie jest
bynajmniej nadprzyrodzona, lecz jak najbardziej z naszego świata. To poczucie, że wszystko im ujdzie płazem. I za to ich nienawidzę.

— Jest pan humanistą — uspokoił go Nieznalski. — Pragmatykiem. Poddaje pan w wątpliwość doznania ponadzmysłowe. A jednak Orwat się

nie mylił, prawda? Jego wizja, choć na początku zawiła i niejasna, teraz odsłoniła się nam z całą jaskrawością swej przenikliwej mądrości.

— Mądrości… — sarkastycznym tonem rzucił Artur, wspominając rozmowę z Glassem. — Gdyby Orwat nie przedstawił szczegółów swej wizji

Glassowi, ten nie wpadłby na pomysł, aby zabijać w taki sposób. Tutaj, jak pan widzi, przyczyną mordów była wizja, a nie odwrotnie.

— Glass mordował kobiety od dawna — przypomniał Nieznalski. — Sam przyznał się panu, że robił to już na studiach w Wiedniu. Jestem

przekonany, że gdy Julian zetknął się z nim w Krakowie w związku z zaginionym rękopisem, spotkanie to wywołało wizję. Tak się często dzieje
w podobnych przypadkach.

— Dobrze pan znał Juliana Orwata? — zapytał Artur, myśląc o siostrze jasnowidza, szczupłej i zgryźliwej Teresie, która przyszła do niego kilka

miesięcy temu po rozwiązanie zagadki zaginięcia brata, a wkrótce sama została aresztowana. Tyle się zmieniło od tego czasu, oddzielił go od
tamtych wydarzeń ocean bólu.

— Prawie wcale — powiedział Nieznalski. — Lecz wiem, jakim torem mogło iść jego rozumowanie.
— A Rolfa Lessinga?
Nieznalski roześmiał się przytłumionym śmiechem.
— Nieco lepiej, ale także nie zgłębiłem wszystkich jego tajemnic.
Zamilkli. Gdy zjawił się Kwas, zaczęli ponownie omawiać szczegóły planowanej akcji. Wywiadowca był przekonany, że należy podjąć ryzyko

wejścia do podziemi zamku.

— Dostaliśmy szyfrogram z Londynu — powiedział. — Mamy rozkaz do ataku, pomogą nam.
— W jaki sposób? — zainteresował się Artur.
— Cichociemni. Czekamy na zrzut. Wtedy ruszymy do akcji. — Kwas wprowadził go w detale swego planu. — Dostaniemy się tam od strony

rzeki. Jest ciepło, nie ma mrozu, przepłyniemy więc łodzią od strony Tyńca. Musimy wspiąć się na wzgórze i wejść do środka, bardzo dobrze, że
nie ma śniegu, nie będziemy zostawiać wyraźnych śladów. Nasz wywiad przekazał co prawda szkic sytuacyjny Wartenbergu, ale wciąż opieramy
się w dużej mierze na domysłach. Nie znamy wszystkich wejść do tego bunkra, nie wiemy, czy nie odetną nam ewentualnej drogi ucieczki. Nasi
wywiadowcy nieustannie patrolują okolicę, nie zauważyli wzmocnienia straży na tym terenie, będą nas też przez cały czas ubezpieczać. To plac
budowy, pilnuje go zaledwie kilku strażników. Wejdziemy tędy. — Pokazał Arturowi miejsce na mapie. — Potem musimy improwizować, bo nikt
z nas nie zna rozkładu pomieszczeń w bunkrze. Liczę jednak na element zaskoczenia, Glass na pewno nie bierze pod uwagę tego, że możemy ich
zaatakować.

— Jak się wycofamy? — spytał Załuski, wpatrując się w szkic, by dokładnie zapamiętać oznaczone wejścia.
— W kierunku klasztoru Kamedułów na Bielanach. Przeor jest już zawiadomiony, otworzą bramę na hasło: „Spiritus Sanctus”.
— Nie muszę mówić — dodał po chwili Kwas — jak niebezpieczna jest nasza misja, trzeba liczyć się z każdą niespodzianką. Nie wiemy, ilu ich

jest i jaką dysponują bronią.

— Podejrzewam, że zaledwie kilku — zastanowił się Artur. — Glass powiedział, że członków Czarnego Bractwa wybierają spośród

funkcjonariuszy SD, a przecież nawet w samej Rzeszy nie ma ich wielu.

— To prawda — potwierdził Kwas, wyciągając swego skręcanego w bibułkę papierosa. — Nasz kontrwywiad ustalił, że Sicherheitsdienst, czyli

SD, ma w Krakowie około czterdziestu funkcjonariuszy. Na czele krakowskiego SD stoi doktor chemii Heim, w randze majora.

background image

Załuski przypomniał sobie mężczyznę, także w mundurze SD, z którym Glass wchodził do restauracji w Pałacu Larischa podczas ich

pierwszego pamiętnego spotkania. To musiał być właśnie ów naczelnik wydziału.

— Niewiele o nich wiemy — kontynuował Kwas, zaciągając się papierosem. — Jak pan sam zdaje sobie sprawę, to niezwykle tajemnicza

służba. Do tego stopnia sekretna, że nie udało nam się odkryć ani jednego ich konfidenta. Ich siedziba mieści się przy ulicy Józefitów 2, ale nic
więcej nie wiemy. Co prawda, w nasze ręce wpadła supertajna książka telefoniczna niemieckiej policji, ale niewiele ona nam dała, jeżeli chodzi
o poznanie struktury SD. W książce są tylko trzy nazwiska funkcjonariuszy i numer wewnętrznego telefonu Heima. Pilnie strzegą swych sekretów.

— Można się domyślić dlaczego — powiedział Artur, którego działalność Glassa i jego ludzi napełniała przerażeniem: tajne operacje,

porywanie ludzi, jakieś dziwne obrządki i ten niepokojący ezoteryczny rys. Hermetyczne bractwo owiane złą sławą i mrokiem okrucieństwa.

— Wiem, o czym pan myśli — powiedział nagle Kwas. — Mnie też się to nie podoba. Kiedy walczę z Gestapo, wiem, czego mogę się

spodziewać. Gestapowcy nie przebierają w środkach, ale nauczyliśmy się już przewidywać ich ruchy. Zresztą dzięki moim ludziom udało się
nawet sporządzić dokument na temat zasad ich działania. Potrafimy więc poruszać się w tym bagnie. Gestapo stawia na prymitywne metody:
wymuszanie zeznań biciem i torturami oraz drobiazgową biurokrację rodem z pruskich urzędów. To, z czym mamy do czynienia tutaj, niepokoi
mnie. Wprowadza element nieprzewidywalności i groźnej mistyki. Trudno określić, z czym się spotkamy. Czy to tylko banda zwyrodnialców
folgująca swoim morderczym instynktom w przekonaniu o swej bezkarności? Czy też naprawdę dysponują jakąś siłą, o której nie mamy pojęcia?

Załuski skinął głową.
— Rozumiem pana doskonale. Jednocześnie uspokaja mnie myśl, że cokolwiek by to nie było, musimy się z tym zmierzyć.
Wywiadowca zgodził się z nim i ponownie pochylił nad szkicem. Pozostało już niewiele czasu.
Noc dwudziestego pierwszego grudnia, najdłuższa w roku, okazała się prawie bezwietrzna. Wciąż było ciepło i padał deszcz, a zapowiadany

od dawna „Generał Zima”, czyli ciężki mróz, który miał odwrócić sytuację na froncie, nie nadchodził. Kiedy Załuski opuścił chyłkiem kryjówkę
niedaleko klasztoru, by bocznymi ulicami dotrzeć nad Wisłę, a potem przez Most Dębnicki w stronę ulicy Czarodziejskiej, gdzie zarządzono
zbiórkę, zapadał już zmrok i pojawiały się pierwsze gwiazdy.

Na miejsce spotkania dotarł o czasie i zatrzymał się w niewielkiej uliczce małych pokracznych domków. Nagle spod jednego z nich rozległ się

gwizd, więc Artur wszedł na podwórko. W ciasnej izdebce przy stole siedziało czterech ludzi, niezbyt dobrze widocznych w mroku.

— Dobry wieczór, Jasnowidzu — powiedział Kwas, wstając od stołu. Pojaśnił lampę naftową i w jej świetle Załuski rozpoznał pozostałych

mężczyzn. Byli to złodziej Sardynka, Antoni Smoła i — co zdziwiło go najbardziej — Nieznalski. Tajemniczy mężczyzna najwyraźniej zauważył jego
pytający wzrok, ponieważ zrobił ręką uspokajający gest, jakby mówił: „Poradzę sobie”, następnie swoim zwyczajem cofnął się w zacieniony kąt
pokoju.

— Damy radę w pięciu? — Artur zwrócił się do Kwasa, który wzruszył ramionami.
— Musimy. Mało komu teraz mogę ufać, więc ograniczyłem oddział do minimum. Będziemy też mieli wsparcie komandosów.
— To duże ryzyko — zaczął zaniepokojony Załuski, a Kwas, jakby w obawie, że powie za dużo, przerwał mu:
— Brał je pan pod uwagę. Teraz nie ma czasu na rozmowy, musimy działać. — Podał Załuskiemu zapasowy pistolet, po czym zwrócił się do

swoich ludzi: — Dobrze, że jest taka pogoda. Nie będzie widać naszych śladów.

Opuścili domek i wyszli na małą uliczkę. Czekała tu na nich zaprzężona w dwa konie chłopska furmanka. Gdy do niej wskoczyli, gospodarz

przywalił ich wiechciami słomy i ruszyli w kierunku Tyńca. Droga dłużyła się, choć nic specjalnego się nie działo. Załuski przyglądał się gwiazdom
widocznym poprzez prześwity w słomie. Męczyło go nerwowe oczekiwanie, wielość niewiadomych. Kwas miał rację — na tym etapie nie można
było niczego szczegółowo zaplanować. Weszli na wąski grunt improwizacji, której Artur nie lubił.

Po kilkunastu minutach niewygodnej jazdy furman zatrzymał konia. Wyskoczyli bez słowa, a on podjął podróż w kierunku niedalekiego już

klasztoru benedyktynów w Tyńcu.

Artur spojrzał na dwa brzegi rzeki — po tej stronie, na której się znajdowali, wyrastała bryła opactwa tynieckiego, po drugiej, na którą dążyli,

sylwetka klasztoru kamedułów na Bielanach. W niewielkiej odległości od niego widać było zarys willi profesora Szyszko-Bohusza, obok której
powstawał zamek Wartenberg.

Właściwie nie wiadomo było, w jakim celu Otto von Wächter go budował. W mieście mówiono, że chce tam zrobić kolejną rezydencję dla

Hansa Franka. Tylko po co, skoro gubernator wszystkie letnie miesiące spędzał w Krzeszowicach, w dawnym pałacu Potockich, który urządził
zrabowanymi dziełami sztuki? Oficjalna wersja głosiła, że powstanie tu sanatorium dla esesmanów i lotników Luftwaffe. Było to nawet
prawdopodobne — w gromadzie ciągle zmieniających się pensjonariuszy, dowożonych tu z całego terenu Rzeszy i okupowanych państw, łatwo
zniknęliby uprawiający kult Sol Invictus członkowie Czarnego Bractwa.

Załuski chwilę patrzył na wzgórze, na którym wkrótce miał powstać imponujący budynek. Próbował go sobie wyobrazić. Znając hitlerowski

rozmach, będzie zajmował cały grzbiet góry i dominował nad zakolem Wisły jak drapieżny ptak czyhający na swoją ofiarę. Będzie to straszne
i ponure miejsce, pomyślał, a Kwas dał sygnał, że powinni ruszać.

Wskoczyli na niedużą, lekką łódź i sprawnie odbili od brzegu. Płynąc środkiem cichej rzeki, Załuski wspominał swoją podróż promem z Antkiem

Smołą i starym Lachem. Wtedy woda wydawała się gęsta i czarna jak zastygła krew.

Gdy zaczęli powoli wspinać się na wzgórze, Artur wiedział, że nie ma odwrotu.
Teren budowy wyglądał dość nieporządnie. Wszędzie widać było elementy zbrojeń, metalowe pręty i wielkie hałdy wykopanej ziemi. Artur

wiedział, że to tylko pozory. Gdzieś tam pod ziemią wybudowano już solidny betonowy schron, przygotowany, by pomieścić sporą liczbę ludzi.
To było łatwo uzasadnić — sanatorium, górujące na wzgórzu, tak wysoko nad miastem, może stać się celem nieprzyjacielskich ataków
z powietrza. Musi być więc miejsce, gdzie pacjenci będą mogli bezpiecznie przeczekać nalot. Takich schronów Niemcy stworzyli w Krakowie już
sporo i mieli wprawę w ich budowaniu. Dlaczego tutaj miało być inaczej?

Terenu pilnowało kilku żołnierzy, którzy przechadzali się wolno wzdłuż wykopów. Służba zapewne wydawała im się nudna i pozbawiona

większego sensu, ale skoro wydano rozkaz, należało go wykonać. W niewielkiej odległości majaczyła charakterystyczna sylwetka wieży należącej
do willi Adolfa Szyszko-Bohusza. Z niewiadomych względów dom ten upodobał sobie Otto von Wächter, przywłaszczając go sobie. Bywał tu
zresztą nader rzadko, bo znacznie wygodniej mieszkało mu się w Pałacu pod Baranami na Rynku.

Trudno się dziwić, pomyślał Artur, który doszedł do wniosku, że zajęcie Baszty — jak nazywano willę Szyszko-Bohusza — mogło być wyłącznie

pretekstem do stworzenia w tym miejscu czegoś innego. Zamku Czarnego Bractwa.

Konspiratorzy przycupnęli za dużym zwałowiskiem ziemi i czekali na rozkaz dowódcy. Kwas ze zmarszczonym czołem obserwował

wartowników. W pewnym momencie gwizdnął krótko przez zęby i razem z Antkiem Smołą rzucili się unieszkodliwić najbliższych strażników.
Podbiegli do nich cicho, jak koty, i zabili precyzyjnymi uderzeniami wojskowych noży. Niemcy osunęli się na ziemię, a bojownicy odciągnęli zwłoki
na bok.

Nieznalski skinął na Artura i razem zaczaili się po drugiej stronie wykopu. Dwóch kolejnych strażników patrolowało teren wolnym krokiem,

w całkowitej nieświadomości grożącego im niebezpieczeństwa. Załuski nigdy nie zabił człowieka. Był gotowy zamordować Glassa, wtedy w domu
przy Karłowicza, ale kierowało nim wówczas szaleństwo. Teraz miał komuś odebrać życie na zimno. Wiedział, że nie może się wahać;
zdecydował się w momencie, gdy wyraził zgodę na cały niebezpieczny plan Kwasa. Tak, po raz pierwszy w życiu się bał, mając świadomość, po
jak kruchym lodzie stąpają. Igrali z całą potęgą niemieckiego wywiadu. A jednak ten plan miał szanse powodzenia i Artur dobrze o tym wiedział.
Agnes można było uratować, więc on zgodził się zabijać.

Nieznalski dał sygnał i wyskoczyli zza wału ziemi. Mężczyzna o ptasiej twarzy zrobił to niespodziewanie lekko i zwinnie. Równie szybko i bez

wahania dopadł wartownika i jednym pewnym ruchem odebrał mu życie. Artur nieco się spóźnił i Niemiec zauważył kątem oka poruszającą się

background image

postać. Chciał krzyknąć, ale Załuski powalił go dobrze wymierzonym ciosem w twarz. Gdy otumaniony, ale wciąż świadomy strażnik próbował
sięgnąć po automat, detektyw dopadł do niego i znalezionym w wykopie kamieniem uderzył w głowę. Wartownik stracił przytomność.

— Żyje! — powiedział Nieznalski, zbliżywszy się do żołnierza. Mówił to z wyraźnym niezadowoleniem. Chwilę patrzył na nieprzytomnego

Niemca, jakby oceniając niebezpieczeństwo i czekając, co zrobi Załuski. Potem pochylił się i precyzyjnym ruchem noża przeciął wartownikowi
gardło. Artur patrzył bez słowa na krew, która błyskawicznie zabarwiła ziemię wokół na czerwono.

— Nie ma czasu — mruknął Nieznalski, ocierając ostrze o mundur żołnierza. — Niech pan weźmie jego automat, zawsze może się przydać.
Detektyw posłusznie podniósł broń.
Z Kwasem i Smołą spotkali się przy południowym końcu wykopu.
— Bez niespodzianek? — zapytał Kwas, a Nieznalski wzruszył tylko ramionami.
— Myśli pan, że są w środku? — zaniepokoił się Załuski. — To dziwne, prawie nie wystawili straży, tylko czterech ludzi…
— Wystawili — rzucił przez zęby Kwas. — Dwóch innych strażników krążyło w lesie, ale już po nich. Pomogli nam cichociemni.
Wydobył z kieszeni niewielką latarkę i puścił krótkie światełko w kierunku drzew. W odpowiedzi dotarł do nich krótki błysk.
Załuski musiał przyznać, że Kwas zasłużył na swoją opinię doskonałego dowódcy. Teraz odwrócił się do Artura i powiedział niespodziewanie

twardo:

— Myśmy swoje zrobili, oczyściliśmy teren. Teraz zaczyna się pańska domena, czyli nieprzewidywalne. Wejście obstawia Świst, musimy dostać

się do środka.

Gdy podeszli do Śwista, wskazał im niewielki właz, którym można było przeniknąć do bunkra.
— Odkryliśmy cztery takie — powiedział Kwas. — Wytypowaliśmy ten, bo jest najbardziej oddalony. Nie wiem, jaka jest sytuacja wewnątrz, czy

pilnują wszystkich włazów, ale za chwilę się przekonamy.

Odwalił żelazne drzwi i weszli do środka.
W podziemiach panował mrok, więc Kwas zapalił latarkę. Widać było, że budowlę wzniesiono niedawno, bo wszędzie czuło się zapach

świeżego betonu. Pod sufitem ciągnął się kabel elektryczny i widać było niemieckie oznaczenia biegnące w różnych kierunkach.

— Ogromny — powiedział z uznaniem Świst. — Łatwo się zgubić.
Przy świetle latarki przeszli długim korytarzem prowadzącym w głąb wzgórza. Mijali metalowe drzwi, w większości uchylone, prowadzące do

schronów. Były to obszerne pomieszczenia, w których zainstalowano drewniane ławki i prycze, prawdopodobnie dla chorych w poważniejszym
stanie. Korytarz kilkakrotnie krzyżował się innymi, bocznymi, ale oni postanowili wciąż iść tym głównym, jako że był najszerszy. Po niedługim
czasie dotarli do ślepej ściany.

— Koniec trasy — powiedział Smoła. — Doszliśmy do końca bunkra.
— Przeoczyliśmy coś — powiedział Artur. — Musimy wrócić i zbadać wszystkie pomieszczenia, na pewno któreś ma połączenie z ich siedzibą.
Spojrzał na Nieznalskiego, jakby chcąc sobie zapewnić jego akceptację i wsparcie, ale mężczyzna nie zwracał na niego uwagi. Na jego

szczupłej twarzy malowało się napięcie i ogromne skupienie. Ruchy miał spokojne i oszczędne, jakby czekał na coś, co musiało się nieuchronnie
wydarzyć.

— To niewykonalne — stwierdził tymczasem Kwas. — Zabierze nam to za dużo czasu, poruszamy się po omacku.
— Musimy spróbować — nalegał Artur. Nieznalski wciąż przesuwał wzrok po ścianach. Nasłuchiwał.
— Akcja za bardzo się przeciągnie, nie mogę narażać ludzi na błądzenie w schronie. Zabiliśmy sześciu ludzi, wkrótce mogą odkryć ich

zniknięcie. Nie mam zamiaru wywoływać regularnej bitwy ze szkopami — tłumaczył oficer.

— Dobrze — powiedział Załuski, rozumiejąc jego punkt widzenia. — Zajrzyjmy tylko do pomieszczeń najbliżej włazów. Znaleźliście cztery

prawda?

— Tak, po jednym na każdą stronę świata.
— W porządku. Zacznijmy od tego przy wschodnim wejściu.
Cofnęli się i wrócili do głównego korytarza, by skręcić w boczny, prowadzący do wschodniego włazu. Tuż przy wejściu znajdowało się obszerne

pomieszczenie pozbawione prycz czy ławek.

— To tutaj — powiedział zdecydowanym głosem Artur, który całkowicie zdał się na swoją intuicję. Kiedy wszedł do schronu, miał wrażenie, że

przestał racjonalnie myśleć. Kierował się wyłącznie odczuciami i jakimś nie do końca wytłumaczalnym wrażeniem, że wszystko, co do tej pory
wiedział i czego doświadczył, układa się w jedną całość. Nieznalski skinął głową, zatrzymując się w progu pomieszczenia.

— Czego mamy szukać? — spytał Kwas, omiatając puste pomieszczenie latarką. — Na pierwszy rzut oka nie widać żadnych drzwi ani innego

wejścia.

— Na pewno są na ścianie znaki, wskazówki. Szukajcie wizerunku Czarnego Słońca, to taka swastyka jak hitlerowska, ale wpisana w koło.

Może to być też znak labiryntu — odezwał się nieoczekiwanie Nieznalski. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku; mężczyzna wyprostował się
i roziskrzonym wzrokiem przesuwał po pustych ścianach. — To na pewno tutaj! Czuję to!

Chodzili po obszernej sali przypominającej nieco wnętrze kaplicy. To prawda, ściany były tutaj nieco inaczej wysklepione, ale nigdzie nie odcinał

się nawet zarys drzwi. Panował mrok, a w świetle latarki widać było jedynie wzbity w powietrze przez buty wywiadowców kurz.

— Jest! — wykrzyknął Smoła, kierując latarkę na posadzkę. Prawie na środku pomieszczenia znajdował się wizerunek kolistego labiryntu,

ledwie widoczny ze względu na betonowy pył. Artur podszedł do znaku i stanął w jego centrum. Pochylił się i zaczął usuwać zanieczyszczenia
z miejsca, do którego zmierzały wszystkie linie. Ich oczom ukazał się niewielki trzpień. Po jego naciśnięciu okrąg labiryntu osunął się i ujrzeli
zejście na niższy poziom podziemi. Widać było niewyraźnie światło, usłyszeli też dochodzące z oddali głosy.

— Jazda! — powiedział Kwas — do środka. Świst zostaje, żeby nas ubezpieczać.
— Rozkaz! — powiedział Świst, a Kwas dodał:
— Tylko dopilnuj, żeby to cholerstwo się za nami nie zamknęło!
Pojedynczo weszli do środka. Kręte schody, pełne pyłu i kurzu, zaprowadziły ich na korytarz drugiego poziomu. Sufit był tu położony znacznie

niżej niż na poprzednim piętrze, a korytarz się rozszerzał. Paliło się w nim światło; jego przytłumiony blask wyraźnie wskazywał im drogę
w kierunku pomieszczenia na końcu, z którego dochodziły głosy.

Załuski chciał ruszać naprzód, ale Kwas powstrzymał go ruchem ręki.
— Nie podoba mi się to wszystko. Jeśli tu istotnie coś się odbywa, dlaczego do tej pory nikogo nie spotkaliśmy? Obawiam się, czy nie daliśmy

się wciągnąć prosto w zasadzkę…

Jakby w odpowiedzi usłyszeli nad sobą szybkie kroki, krzyki, szamotaninę, a potem płyta nad nimi zaczęła się zasuwać. Smoła rzucił się do

schodów, ale było już za późno — właz się zamknął, odcinając im drogę ucieczki.

Nieznalski zrobił uspokajający ruch ręką, ale na jego twarzy wciąż malowało się ogromne napięcie.
Odbezpieczyli broń, ale i to było spóźnionym działaniem. Światła rozbłysły jaśniejszym blaskiem i zobaczyli otaczających ich członków Czarnego

Bractwa.

Załuski nie znał większości tych mężczyzn. Rozpoznał właściwie tylko Roehmera, o którego umiejętności zabijania kobiet Glass wyrażał się

z taką pogardą. Być może chciał odkupić swoją słabość zabiciem mężczyzn, bo zbliżył się do Kwasa i rzucił zimnym, nieznoszącym sprzeciwu
głosem:

— Oddajcie broń!
Sytuacja była beznadziejna. Załuski ocenił, że każda decyzja, którą podejmą, będzie równała się śmierci. Jeżeli teraz otworzą ogień, Niemcy po

prostu ich wystrzelają. Jeśli oddadzą broń, także zginą, choć — co wielce prawdopodobne — w cierpieniach. Rozważając obie ewentualności na

background image

prostu ich wystrzelają. Jeśli oddadzą broń, także zginą, choć — co wielce prawdopodobne — w cierpieniach. Rozważając obie ewentualności na
zimno, nie należało rzucać broni. Przed śmiercią zawsze byłaby szansa zabicia kilku szwabów, na przykład zadowolonego z siebie Roehmera.
Ale Załuski chciał zobaczyć Agnes Petzoldt. Trudno powiedzieć, co kierowało Kwasem, lecz w tym momencie pistolet dowódcy upadł na ziemię,
a za nim broń jego podwładnych. Artur rzucił automat ostatni. Niemcy zbliżyli się do nich na wyciągnięcie ręki i mierzyli ich pełnymi satysfakcji,
pogardliwymi spojrzeniami. Jeżeli Załuski spodziewał się jakichś specjalnych wymyślnych przebrań czy masek, w które mogliby się stroić
członkowie bractwa, to zawiódł się. Każdy miał na sobie ten sam codzienny mundur, tylko opaski na ich ramionach były inne. W miejscu
hitlerowskiej swastyki widniał znak Czarnego Słońca.

— Bardzo pięknie! — ironicznie pochwalił Roehmer, a jego ludzie popędzili oddział w stronę komnaty, w której przed chwilą rozbrzmiewała

inkantacja.

Było to ogromne pomieszczenie, znacznie większe niż to, z którego się tu dostali. Miało kolisty kształt, a w symetrycznie rozmieszczonych

wnękach ściennych stały wysokie postumenty z urnami. Artur wiedział od Nieznalskiego, że członkowie zakonu umieszczają tam prochy swych
bohaterów. Każdy z postumentów ozdobiony był innym runicznym symbolem układającym się w skomplikowany tekst.

Wchodząc do pomieszczenia, Nieznalski przystanął i rozejrzał się wokół.
— Pod labiryntem Czarnego Słońca znajduje się kraina śmierci — powiedział enigmatycznie, ale Artur doskonale rozumiał, co niezwykły

współpracownik Kwasa ma na myśli. Na środku pomieszczenia stał kamienny, chyba granitowy stół w kształcie koła, na którym wyobrażono różne
symbole solarne. Nad stołem, na haku zawieszonym u sufitu, wisiała naga kobieta, a krew z jej ciała kapała wprost na granitową powierzchnię,
gromadząc się w zgłębieniach rysunków i zastygając jak gęsta lawa.

Była to Agnes Petzoldt. Artur nie mógł oderwać wzroku od białej niczym marmur skóry, teraz poznaczonej przypaleniami i licznymi ranami.

Głowa dziewczyny zwieszała się bezwładnie na piersi, a zlepione krwią włosy zakrywały twarz. Widział jednak, że żyje, bo jej pierś unosiła się
w krótkim, urywanym oddechu.

Wezbrała w nim straszliwa nienawiść, która przyczaiła się, jak zwierzę gotowe do skoku. Zaczął widzieć wszystko z niebywałą wyrazistością,

a czas jakby dla niego zwolnił.

— Ja dotrzymałem słowa — usłyszał niewyraźny, lekko zniekształcony głos spod ściany. — Widzisz jeszcze swoją dziwkę żywą. Ale ty nie

wypełniłeś warunków naszej umowy. Gdzie jest Rolf Lessing?

Lothar Glass uczynił krok do przodu i wyłonił się z mroku. Nie wyglądał dobrze. Miał częściowo zabandażowaną twarz, co mogło świadczyć

o tym, że Artur naprawdę miał rację — nie tylko złamał mu nos, ale i przestawił szczękę. Niewyraźny głos wroga sugerował, że chirurdzy musieli
wstawić mu w nią śruby.

— Nie mam pojęcia, gdzie jest Lessing — powiedział Załuski, mierząc przeciwnika wzrokiem. — Wiem jednak, że na pewno nie osiągniecie

swego celu.

— Już go osiągnęliśmy — odparł swobodnie Roehmer, trącając końcem pistoletu stopę Agnes Petzoldt.
— Byłeś uprzejmy być tak głupi, że przyprowadziłeś nam najbardziej poszukiwanego człowieka, kapitana Kwasa, nieuchwytnego szefa wywiadu

podziemia — sarkastycznie stwierdził Glass. — Naprawdę, Artur, czasem mam wrażenie, że ty potrafisz czytać w myślach i spełniać nasze
najskrytsze marzenia!

— Niczego się od nas nie dowiecie — wtrącił Kwas, a stojący za nim Niemiec wymierzył mu kolbą pistoletu cios w plecy. Wywiadowca pochylił

się nieco, ale ustał na nogach i dalej wyzywającym wzrokiem patrzył na Glassa. Niemiec roześmiał się.

— Panie Kwas, a właściwie panie sędzio Szymkiewicz, my chcemy wiedzieć tylko jedno: gdzie w tej chwili znajduje się człowiek przestawiający

się jako Nieznalski, czyli Rolf Lessing!

Arturowi zakręciło się w głowie. A więc to Nieznalski jest tym słynnym poszukiwanym przez Niemców jasnowidzem. Jak mógł się tego nie

domyślić… To opanowanie Nieznalskiego, zaangażowanie, z jakim mówił o sprawach związanych z ezoteryką, jego wiedza i znajomość rzeczy.
I ten jego dziwny i niepokojący wygląd, magnetyczne spojrzenie… Nie dało się ukryć, że był to człowiek nietuzinkowy i trudny do rozgryzienia.

— Jestem tutaj — powiedział spokojnym głosem Lessing. Wystąpił nieco do przodu i Artur z przerażeniem spojrzał na jego twarz. Była biała jak

śmiertelny całun, a głęboko osadzone oczy przewiercały Glassa na wylot. Jasnowidz wyglądał jak postać nie z tego świata, Artura po raz kolejny
ogarnęło nieodparte wrażenie, że obcuje z podróżnikiem w czasie.

— To niesamowite — odezwał się Roehmer. — Nie spodziewaliśmy się, że pan się na to odważy. Jestem pod wrażeniem, chylę czoła.
Lessing przyglądał mu się pogardliwie.
— Wielu rzeczy się nie spodziewaliście, zastawiając na nas pułapkę, prawda?
Glass spróbował się roześmiać, ale od razu skrzywił się z bólu, najwyraźniej kontuzjowana szczęka bardzo mu dokuczała. Teraz chwycił się

jedną dłonią za twarz, a drugą, uzbrojoną w pistolet, podsunął pod oczy Lessinga.

— Chyba trochę się pan zapomina, mistrzu! Oczywiście jest pan cenny dla naszego wodza Himmlera, ale proszę z nas nie żartować w ten

sposób, bo to się nie opłaci.

— Nie opłaciło się Julianowi Orwatowi? — zapytał tym samym lekceważącym tonem Lessing. — Nie powiedział wam, gdzie jestem, więc go

zabiliście.

— Bynajmniej — rzucił Glass. — Orwat jest tutaj, myślę, że właśnie dzięki niemu dowiemy się, czy jest pan osobą, za którą się pan podaje.
Skinął ręką, a dwaj żołnierze wprowadzili do pomieszczenia jakiegoś człowieka. Załuski nie poznał w nim popularnego przed wojną medium.

Orwat był przygarbiony, wychudły, a na jego twarzy rysowały się głębokie zmarszczki świadczące o wielkim zmęczeniu. Widać było, że od
dłuższego czasu musiał żyć w napięciu i lęku o siebie.

Lessing także przyglądał się swemu koledze po fachu. Przypominał sobie spotkanie w Krakowie w listopadzie 1937 roku i wizję, która ich

połączyła. Zobaczył w niej właśnie to miejsce, w którym się teraz znaleźli, i Orwata o wyniszczonej, udręczonej twarzy. Pamiętał też mężczyzn
w czarnych długich płaszczach.

Pochwycił wzrok Orwata, który wpatrywał się w niego intensywnie. Wiedział, że polski jasnowidz myśli o tym samym. Ich losy były połączone

i wspólny czas miał się wkrótce dopełnić.

— Zabiliście mu siostrę — wysyczał Lessing, a Orwat poruszył się niespokojnie. Glass zrobił ruch trzymanym w dłoni pistoletem, jakby chciał

uderzyć jasnowidza, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

— Cóż — powiedział Roehmer nonszalancko — jak pan widzi, próbowaliśmy wszystkiego, aby pana odnaleźć, panie Lessing. Bo to jest Rolf

Lessing, prawda, panie Orwat? — rzucił w kierunku przygarbionego człowieka.

Jasnowidz, wciąż wpatrując się w swego kolegę, skinął głową. Roehmer zwrócił się ponownie do Lessinga:
— Skoro tak, to możemy przyjąć, że śmierć panny Teresy obciąża twoje sumienie, Lessing. My jak zwykle jesteśmy czyści i bez winy! —

Zaśmiał się, a Orwat pochylił głowę i zachwiał się na nogach, więc pilnujący go żołnierze musieli go podtrzymać.

Lessing jakby obudził się z krótkotrwałego transu. Podniósł głowę i spojrzał na Roehmera badawczo.
— Dziwię się wam. Porwaliście najsłynniejszego polskiego jasnowidza, inwigilowaliście organizację podziemną, która mnie ochraniała, ale nie

zdołaliście do mnie dotrzeć. Jesteście nieudolni, nie wiem, jak Himmler jest was w stanie tolerować.

Rozwścieczony Glass ponownie zamierzył się na Lessinga, który popatrzył na Niemca takim wzrokiem, że ten od razu się powstrzymał.

W spojrzeniu jasnowidza było coś niepokojącego, coś, co przerażało i budziło szacunek. Lessinga nie dało się pokonać.

— Tak naprawdę przyszliśmy tu po was. — Jasnowidz powiódł swoim hipnotycznym wzrokiem po zgromadzonych hitlerowcach. W ich oczach

malowało się niedowierzanie.

— Po nas? — zdumiał się Roehmer. — Ten człowiek chyba bredzi ze strachu — zwrócił się do Glassa, który wzruszył ramionami.

background image

— Nie wyjdziecie stąd żywi — kontynuował opanowanym głosem Lessing. — Być może wszyscy tu zginiemy, ale my nie mamy już nic do

stracenia.

— Blefują — pogardliwie powiedział Glass. — Nie mamy czasu na takie rozmowy. Zabierajmy Lessinga, a z nimi do piachu.
Jasnowidz wstrzymał ich ruchem dłoni. Artur nie mógł uwierzyć w moc, jaką ten człowiek sprawował nad umysłami innych. Byli całkowicie

posłuszni jego woli. Mając ludzi takich jak on, Himmler mógłby naprawdę sprawować nieograniczoną władzę, pomyślał i przeszedł go dreszcz.
Nagle w pełni zrozumiał plan Kwasa i poczuł do niego jeszcze większy szacunek.

— Chcę porozmawiać o Julianie Orwacie i Agnes Petzoldt — powiedział tymczasem Lessing, a Artur wzdrygnął się na sam dźwięk imienia

kochanki. Spojrzał w jej kierunku. Dziewczyna nie poruszała się, miał nadzieję, że tylko straciła przytomność. Znowu poczuł nienawiść do jej
oprawców. Glass zdekonspirował ją jako brytyjską agentkę i poddał torturom, by wyciągnąć informacje, to było oczywiste. Na pewno świetnie się
bawił przy tej robocie. Załuski zacisnął pięści i spojrzał na swego wroga. Dlaczego go nie zabił wtedy, w jego mieszkaniu? To był błąd!

— Tak, koniecznie porozmawiajmy o Agnes Petzoldt, waszym nieuchwytnym kurierze, którego rozpracował Lothar — nonszalancko powiedział

Roehmer.

— Przekonałem ją, by pracowała również dla mnie. — Glass wysunął się nieco do przodu i patrzył na Lessinga wyzywająco.
— Ona bardzo lubi dzieła sztuki i drogocenną biżuterię — zaniósł się śmiechem, ale prawie natychmiast syknął z bólu. — Wystarczyło, że

przekazała przesyłki moim ludziom na chwilę przed wyruszeniem w trasę. Kopiowali je, a potem baronówna jechała z nimi dalej.

Arturowi zakręciło się w głowie. Nie mógł uwierzyć, że słowa Glassa są prawdziwe. A więc tak wyglądał perfidny plan jego dawnego kolegi

z uniwersytetu. Zagrał na uczuciach Załuskiego, by wciągnąć go w pułapkę. Glass kalkulował na zimno i przechytrzył go.

Detektyw nie mógł powstrzymać wzbierającego w nim gniewu. Wyrwał się pilnującemu go żołnierzowi i przyskoczył do Glassa, wymierzając mu

cios w okaleczoną twarz. Nazista, zaskoczony, nie zdążył zareagować. Zachwiał się, a Artur wymierzył kolejny cios.

— Teraz! — usłyszał cichy głos Kwasa. Pozostali trzej konspiratorzy skoczyli równocześnie. Wydobyli ukryte w cholewach butów noże i dopadli

Niemców błyskawicznie, zanim ci zdążyli użyć broni.

Jednocześnie w pomieszczeniu dało się słyszeć cichy świst i kilka kolejnych osób wpadło do sali.
Artur nie znał ich, ale wiedział, że to słynni cichociemni, wyszkoleni do walki wręcz i nożami.
— Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho — powiedział leżący na podłodze Glass, który ocknął się już z pierwszego oszołomienia. W dłoni trzymał

pistolet, którym wcale nie celował w Artura, tylko w wiszącą nad stołem półprzytomną Agnes Petzoldt. Opatrunek na jego twarzy przesiąknął krwią,
ale wciąż miał dosyć siły, by strzelić do baronówny.

— Zostaw ją — Artur rzucił się w stronę wroga, ale ten wycelował szybko i trafił go w ramię. Załuski opadł bezwładnie do tyłu. Nagle jakiś cień

przyskoczył do Glassa, przyduszając go do ziemi. Był to Lessing, który zacisnął dłonie na gardle majora. Ten zaczął się gorączkowo bronić,
starając się strząsnąć ręce napastnika ze swego karku. Była to straszna walka o życie, ale daremna. Ciosy, które otrzymał Niemiec, znacznie go
osłabiły, na czole widać było wyraźnie wychodzące z wysiłku żyły. W końcu na ustach Glassa pojawiła się piana i major znieruchomiał. Załuski
odwrócił wzrok w kierunku pozostałych ludzi. Oddział Kwasa wzmocniony przez spadochroniarzy i Śwista zyskał przewagę nad Niemcami.
Jeszcze tylko Roehmer był groźny, bo ukrył się w kącie sali za czymś w rodzaju ołtarza wykonanego z pnia starego drzewa i ostrzeliwał się
wytrwale. Brakowało mu celności, więc Artur stwierdził, że adiutant Franka musi być ranny.

— Uważaj! Zabije Orwata! — usłyszał ostrzegawczy głos Lessinga. Artur uniósł głowę i zobaczył polskiego jasnowidza, udręczonego

i półprzytomnego ze strachu, prawie na linii strzału Roehmera. Załuski naparł ramieniem na najbliższą kolumnę, na której szczycie stała urna.
Ciężki kamień poruszył się i spadając, zasłonił Orwata. Urna otwarła się i jej zawartość połączyła się z kurzem zalegającym na podłodze.
Ciekawe, czyje to były prochy?, pomyślał Artur doskakując do Roehmera, by wypalić mu prosto w twarz z pistoletu Glassa. Może Tytusa
Andronikusa?

Wszystko ucichło. W pomieszczeniu wirowały płatki kurzu, osiadając na ciałach ludzi, którzy jeszcze niedawno należeli do Czarnego Bractwa

i myśleli, że rządzą światem. Nawet jeśli posiedli jakąś siłę, odkryli poszukiwany przez tyle lat Vril, teraz na pewno moc ich opuściła. Rolf Lessing
miał rację — nie wyszli z tego starcia cało.

— Agnes… — wyszeptał Załuski, którego nagle zdjął paniczny strach o dziewczynę. Spojrzał w kierunku sufitu, ale nie zobaczył już jej ciała

wiszącego na długiej linie.

— Nie żyje — powiedział spokojnie Kwas, podchodząc do Artura i pomagając mu wstać. Oficer był ranny, z jego nogi sączyła się krew.

— Chłopcy ją odcięli.

Artur wyrwał się i podbiegł do kamiennego stołu, na którym ułożone na boku leżały zwłoki Agnes Petzoldt. Jej poraniona skóra jaśniała jakimś

nieziemskim blaskiem, jakby czarodziejską poświatą. Artur odgarnął włosy, które opadały jej na twarz. Zobaczył niegdyś piękne, a teraz prawie
całkiem zmasakrowane usta i przerażającą, ziejącą pustką jamę w miejscu, gdzie kiedyś znajdowało się lewe oko. Drugie patrzyło gdzieś w dal,
w miejsce, którego Załuski nie był w stanie zobaczyć. Chciał coś powiedzieć, wziąć ją za stygnącą rękę, przytulić się po raz ostatni do jej
zmaltretowanego ciała, ale Kwas powstrzymał go jednym ruchem.

— Dostała rykoszetem. Moim zdaniem to dla niej lepiej. Zdradziła nas, więc i tak nie uniknęłaby kary. Przykryjcie ją czymś — polecił swoim

chłopakom.

Świst podniósł długi wojskowy płaszcz z insygniami majora SD i przykrył nim ciało martwej baronówny.
Artur odwrócił się w progu i tak na zawsze zapamiętał tę scenę — szybkie kroki bojowników, niewyraźne, pełgające światło przebijające się

przez tumany kurzu i pyłu i Agnes Petzoldt leżącą na pogańskim granitowym stole, na którym członkowie bractwa spełniali swoje krwawe obrządki.
Jej czarne długie włosy rozsypane na zakrwawionym kamieniu wyglądały jak skrzydła egzotycznego motyla, który przysiadł tu na chwilę, by zaraz
odlecieć.

Rozdział

trzynasty. Czas

jasnowidzów

Niczego nie pamiętał z drogi, którą gorączkowo biegli do klasztoru. Może słyszał nadjeżdżające auta Gestapo, a może nie. Jego myśli krążyły

wyłącznie wokół Agnes Petzoldt i jej okrutnej śmierci. Kwas uważał, że jako podwójny agent zasłużyła na taki koniec. Sama mówiła, że nie
zamierza przeżyć Tysiącletniej Rzeszy, i tak się stało. To Artur nie zasłużył na taki koniec Agnes Petzoldt ani na to, czego się o niej dowiedział
w podziemnej siedzibie Czarnego Bractwa. Wszystko w nim stężało, jakby utrwaliło się w jedną bryłę; nie myślał o niczym, starał się tylko
naśladować szybki i wymierzony krok reszty oddziału.

Po kilku minutach znaleźli się przy klasztornej bramie.

Spiritus Sanctus!

— powiedział z wysiłkiem Kwas, który utracił sporo krwi i z trudem zniósł drogę, jaką przebiegli.

In secula seculorum!

— odrzekł furtian i wpuścił ich do środka. Weszli długą bramą do kościoła, a potem przez podwórze do zabudowań

klasztornych. Chwilę oczekiwali na wynik rozmowy pomiędzy dowódcą a przeorem, potem zaś bracia wyszli i zaprowadzili ich do niewielkich
domków, eremów usytuowanych w ogrodzie.

Było w nich zimno i mroczno, ale Artur nie zwracał na to uwagi. Brat, który go przyprowadził, przyniósł łojową świeczkę, miskę z wodą i bandaże.

W jej niewyraźnym świetle oczyścił ranę i wyjął kulę. Załuski zemdlał z bólu, a gdy się obudził, wstawał właśnie świt. Noc zimowego przesilenia
dobiegła końca. Wszystko minęło, ale dla detektywa czas miał się zatrzymać. Wciąż pod powiekami miał obraz przykrytej wojskowym płaszczem
Agnes Petzoldt i Lessinga duszącego Glassa. Znowu usnął i obudziły go dzwony obwieszczające południe.

Przy niewielkim okienku stał Świst.
— Dobrze, że się pan obudził, Jasnowidzu… — powiedział.
— Nie bawmy się już w to, Sardynka — powiedział z wysiłkiem Załuski, podnosząc się na swoim posłaniu. Najpewniej miał gorączkę, bo

background image

widział wszystko niewyraźnie, jakby za mgłą. Mimo to dojrzał, że na twarzy byłego złodzieja maluje się uraza.

— Nie, proszę pana, ja wszystko robię dla honoru organizacji, jestem już innym człowiekiem. Pan wie, bracia Panzerowie, z którymi

pracowałem przed wojną, to byli patrioci, ale dopiero teraz ich zrozumiałem. Polska, to wszystko, co mamy — stwierdził pełnym patosu głosem,
a Załuski poczuł do niego szacunek i sympatię.

— Dobrze, przepraszam, kapralu — powiedział ugodowo, a Świst skinął głową.
— Przyszedłem powiedzieć panu, że trzeba tu zostać przez kilka dni, zanim wszystko nie ucichnie. Chłopaki zmylili pościg, udając, że

uciekliśmy w stronę Krakowa. Szkopy się tu nawet nie zapędziły, ale trzeba zachować ostrożność. Poza tym z dowódcą jest nie najlepiej…

— Co z nim? — zapytał z zaniepokojeniem Załuski.
— Kula strzaskała mu piszczel. Tutejszy lekarz, zakonnik, był chirurgiem wojskowym za tamtej wojny, odjął mu nogę, ale nie wiadomo, czy Kwas

przeżyje. Ma wysoką gorączkę, majaczy. Nie ma możliwości, żeby go wysłać do szpitala, bo szkopy na pewno pilnują wszystkich, zwłaszcza po
takiej akcji.

— Wiem. Musimy czekać.
Świst skinął głową i wskazał na tacę, którą postawił na stoliku przy łóżku.
— Przyniosłem trochę zupy. Zakonnicy jedzą bardzo skromnie, ale zdrowo. Pomogę panu.
Objął Artura ręką jak dziecko i posadził na pryczy, potem wziął w ręce miskę i pomógł jeść detektywowi. Zupa, choć dosyć cienka, z jaglaną

kaszą, pokrzepiła Załuskiego.

— Co macie robić? Wydał wam jakieś rozkazy?
Świst pokiwał głową.
— Wszystko zorganizował przed akcją. Na razie czekamy na wiadomości z miasta. Gdy sytuacja trochę się uspokoi, ma przyjść po nas

człowiek. Wtedy wyjdziemy i rozproszymy się.

— Rozumiem — powiedział Artur, siorbiąc zupę. Wiedział doskonale, że sam też będzie musiał zniknąć. Zamelinuje się na kilka dni gdzieś

w mieście, może poprosi Dolka Wolffa o ostatnią przysługę, a potem Franz Panzer wyrobi mu dokumenty. Załuski chciał opuścić kraj — kiedy
i jakim sposobem, nie miał na razie pojęcia.

Świst zabrał miskę i zniknął w drzwiach.
— Niech się pan kuruje, Jasnowidzu. Ta rana też była niebezpieczna.
Gdy wyszedł, Artur zaczął wpatrywać się w okno. Grudniowe dni, tak krótkie i pozbawione słonecznego światła, miały w sobie coś

nierzeczywistego. Nisko zawieszone nad horyzontem słońce emitowało blady, jakby srebrzysty blask, który całkowicie odrealniał świat. Czuł się
uwięziony w próżni poza czasem i rzeczywistością.

Tak minęło kilka dni. Bojowcy odeszli, wezwani przez wysłannika Kwasa. Artur nie miał pojęcia, czy w klasztorze pozostał ktokolwiek i czy sam

dowódca żyje.

Teraz skromny południowy posiłek przynosił mu zakonnik, ale Załuski nawet nie próbował z nim rozmawiać. Wiedział, że mnisi ślubowali

milczenie i żaden się do niego nie odezwie.

Dla zabicia czasu czytał Biblię i pisma Ojców Kościoła pozostawione w domku. Czuł się jednak pusty i wydrążony. Częściowo swój stan

przypisywał gorączce, która nie opuszczała go przez kilka dni, a częściowo rozpaczy, która zadomowiła się w nim jak niechciany lokator.

W końcu, gdy poczuł się na tyle lepiej, by zwlec się z posłania, wybrał się na rozmowę z przeorem. Zagadnięty mnich, zamiatający ośnieżone

podwórze, bez słowa wskazał mu refektarz. Przeor siedział tam zgarbiony nad kawałkiem gliniastego chleba i zupą. Arturowi nieprzyjemnie się
zrobiło, że przeszkadza mu w biednym posiłku, ale zakonnik przywołał go ruchem dłoni.

Był to niestary jeszcze mężczyzna o bardzo dobrych, łagodnych oczach.
— Ojcze — powiedział Artur, a zakonnik dopowiedział:
— Rajmundzie. To moje zakonne imię.
— Ojcze Rajmundzie — posłusznie powtórzył Artur. — Chciałem podziękować za ocalenie i przechowanie mnie tutaj.
— To Bogu trzeba dziękować — uciął mnich. — My, ludzie, nie decydujemy w tych sprawach.
Chwilę milczeli, bo Artur nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Chciałem się dowiedzieć, co z naszym dowódcą — zapytał wreszcie.
— Pochowaliśmy go tutaj, na cmentarzu — wyjaśnił zakonnik i przeżegnał się. — Rana była ciężka i niebezpieczna, wdało się zakażenie.

Bardzo cierpiał, ale myślę, że pojednał się z Bogiem.

Załuski zamyślił się. Zaczął go przygniatać straszny ciężar. I za tę śmierć czuł się odpowiedzialny.
— Są tu ciągle ci dwaj panowie. — Mnich zrobił nieokreślony ruch dłonią. — Na pewno chce pan z nimi rozmawiać.
Skinął na Artura i poprowadził go poprzez klasztorne korytarze wprost do rozmównicy.
Orwat i Lessing przerwali cichą dyskusję i spojrzeli na niego. Twarz Juliana nieco się wygładziła, rysy nabrały spokoju, za to Lessing jeszcze

bardziej niż kiedykolwiek wyglądał jak drapieżny ptak.

— Niech pan siada — zaprosił przybysza. Artur posłusznie zajął miejsce i spojrzał na nich z wyczekiwaniem.
Niespodziewanie odezwał się Orwat:
— Chciałem panu podziękować za uratowanie mi życia. Gdyby nie pan…
— Dokończyłem tylko swoje zadanie — powiedział detektyw smutno. — Pańska siostra mnie wynajęła, żebym pana znalazł.
— Ale na pewno panu nie zapłaciła. — Jasnowidz uśmiechnął się z wysiłkiem. — Teresa nie miała w zwyczaju regulować żadnych rachunków

z góry. — Zamilkł na chwilę, a potem w kącikach oczu pojawiły mu się łzy. — Nie wiem, co bez niej zrobię.

— Kwas nie żyje — rozległ się głos Lessinga. — Zostawił wyraźne rozkazy. Oddział zorganizuje panu przerzut na Węgry, trasą kurierską.
— Dobrze — powiedział Załuski z wysiłkiem. — Jestem w stanie sam załatwić sobie lewe dokumenty.
— Doskonale. Czas jednak nagli. Powinien pan jak najprędzej ruszyć w drogę. Gestapo zupełnie oszalało. Śmierć tej panny i oficerów uznano

za akt sabotażu i szerzą się aresztowania. Wszystkich ludzi, którzy brali udział w akcji, wysłaliśmy już w bezpieczne miejsca, ale został nam
jeszcze pan.

— Co mówią w mieście?
— Krążą różne plotki. Ktoś rozpuścił nawet taką, że to Hans Frank kazał ich zabić. Cytowano nawet jego słowa z jakiegoś pijackiego bankietu,

że to, co robi SD w Rzeszy, to szpiegowska robota. Frank przeraził się, że te pogłoski mogą dotrzeć do Hitlera, i stara się jak może, żeby złapać
sprawców tej, jak to nazwano, „masakry oficerów”.

— A ona? — zapytał z zaciśniętym gardłem Artur.
— Jej ciało zabrała do Niemiec rodzina. Ma być pochowana w Berlinie z wszystkim honorami, sam Hitler ma być ponoć obecny na pogrzebie.
Załuski pokiwał głową i poczuł nadchodzącą słabość.
— Niech się pan nie obwinia — łagodnym głosem powiedział Orwat. — Rozmawialiśmy właśnie o panu. Rolf miał wizję tej sytuacji, u mnie

w domu, w 1937 roku…

— Tak — dopowiedział Lessing. — Określiłem to jako „dzień zagłady”, bo nie rozumiałem dobrze tej wizji. Doświadczyłem jej gwałtownie po raz

drugi, zanim weszliśmy do tej sali śmierci w bunkrze.

Artur patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
— Może trudno w to panu uwierzyć, bo ma pan pragmatyczne podejście do życia, ale doskonale widziałem całą tę scenę. Pańską znajomą

background image

z tymi okrutnymi okaleczeniami i tych mężczyzn… Wiedziałem też, że to pan ocali Juliana Orwata, a ja zabiję mordercę.

— To straszne — szepnął Załuski. — Jak z czymś takim można żyć?
Dwaj jasnowidze popatrzyli na siebie, a w ich wzroku było wyłącznie cierpienie. Artur odniósł wrażenie, że mimo dzielących ich różnic są do

siebie ogromnie podobni. I nie chciał, żeby którykolwiek z nich przepowiedział mu przyszłość.

— Zdradziła nas — powiedział Artur z wysiłkiem. — Jak mogłem się tego nie domyślić, naraziłem was na niebezpieczeństwo, wciągając

w pułapkę.

— Podejrzewaliśmy, że ktoś przechwytuje nasze meldunki. Pierwszym ostrzeżeniem była wsypa montowni broni.
— Ona tak nienawidziła Glassa — szepnął Załuski. — Dała mi do ręki dowody, abym mógł go zniszczyć!
Jasnowidz pokiwał głową.
— Miała nadzieję, że dzięki panu się od niego uwolni. Była nieostrożna, Glass ją obserwował i zorientował, że przekazuje meldunki do Londynu.

Szantażował ją, a jednocześnie opłacał. Ona też wiedziała o nim coś kompromitującego, więc nawzajem trzymali się w szachu. Niezwykły
układ! — Lessing zamilkł na chwilę, a Artur także milczał, analizując jego słowa.

— Pańskie pojawienie się, śledztwo w sprawie Juliana, stało się dla niej okazją do wyrwania się z tej matni. Gdyby pan zabił Glassa, jej

sytuacja zmieniłaby się diametralnie.

— Dlaczego Lothar ją porwał? Przestała być dla niego użyteczna?
— Tak. Dowiedział się z naszych meldunków wszystkiego. Przede wszystkim wywnioskował z nich, że ja tu jestem, postanowił więc przerwać tę

grę i zacząć inną. Udało mu się zwabić nas do zamku, ale jak pan wie, byliśmy przygotowani na zaskakujące scenariusze. Naszym celem było
zniszczenie Czarnego Bractwa. Muszą wiedzieć, że nie dostaną tego, czego chcą. Jasnowidze nie będą dla nich pracować!

Załuski ukrył twarz w rękach.
— Potrafię jej wybaczyć, że mnie oszukała — szepnął. — Ale nigdy jej nie daruję, że zdradziła…
— Bała się — wyjaśnił Lessing. — A sam pan wie, że wszystkie najgorsze zbrodnie biorą się ze strachu. Strach jest zły i upodlający. Nawet

śmierć jest lepsza od degenerującego strachu. Lęk zamienia człowieka w obłąkane zwierzę.

— Niech pan da spokój — delikatnym głosem wtrącił się Orwat. — Pan Załuski tyle przeszedł… Myślę, że pan Lessing chciał panu

podziękować. Zrobił pan tyle dla mnie i dla konspiracji. Ocalił pan niejedno życie.

— Tak — włączył się Lessing. — Właśnie dlatego chcemy, żeby dalej pracował pan dla nas. Za granicą może się pan bardzo przydać.

Z pańskimi zdolnościami i możliwościami jest pan dla nas niezwykle cenny.

— A co z wami? — zapytał Artur.
— Juliana zabiorę do Warszawy. Tutaj nie ma już dla niego miejsca, nie po tym wszystkim. Sam również wybiorę się za granicę, ale w innym

kierunku. Trzeba dobrze wykorzystać czas, jaki nam pozostał.

Załuski wpatrywał się w nich szeroko otwartymi oczami. Przypomniał sobie rozmowę z Teresą Orwat, która opowiadała, że brat przewidział

swoją datę śmierci — jego życie miało dobiec kresu w 1944 roku.

Może w Warszawie będzie bezpieczniejszy?, pomyślał jeszcze Artur, wstając z wysiłkiem od stołu, żeby na pożegnanie uścisnąć dłoń obu

jasnowidzom.

Miał nadzieję, że tak.
Po koniec stycznia przed bramę bielańskiego klasztoru wyszedł pewien człowiek. Był bardzo wysoki, szczupły, o posiwiałych włosach. W ręku

miał parciany plecak, a na sobie sportową zimową kurtkę. Nie nosił czapki i miał pewne problemy z poruszaniem lewą ręką. Czekała na niego
furmanka, do której wsiadł bez słowa. Siedzący na koźle mężczyzna, także milcząc, podał mu jakieś zawiniątko w szarym płótnie.

Gdy mężczyzna je rozwinął, zobaczył paszport na nazwisko Artur Horn i dokumenty wskazujące na to, że jest austriackim handlowcem.
Artur nie mógł się nie uśmiechnąć na ten żart Franza Panzera. Spojrzał na bilet kolejowy, potem na wszystkie papiery i na chwilę odwrócił

wzrok, gdy przejeżdżali opodal wzgórza, gdzie Niemcy wznosili Schloss Wartenberg.

Niech tak będzie, pomyślał jeszcze. Niech będzie, co musi być.
W jego oczach pojawiło się coś zupełnie nowego i nieznanego. Pewność, że w życiu nie ma już na co czekać. Nagle zrozumiał, że to, co pisał

jego ulubiony poeta, Reiner Maria Rilke, miało sens. Nie kupię już sobie przyszłości, pomyślał i niespodziewanie poczuł spokój, jakiego nie
doświadczał od wielu dni.

Zostawił za sobą wszystko, nie liczył już na nic. Mógł zaczynać nowe życie.

Podziękowania

Bardzo dziękuję pierwszym czytelniczkom tej książki: mojej Mamie oraz Marcie Guzowskiej za cenne uwagi i wskazówki. Bez Waszych rad

powieść z pewnością byłaby inna, na pewno gorsza. Podziękowania za wszystkie sugestie zmierzające do ulepszenia tej książki kieruję też do
mojego Wydawcy, Pana Ireneusza Godawy, oraz Redaktora, Pana Grzegorza Krzymianowskiego.

Noc zimowego przesilenia

nie powstałaby, gdyby nie kilka ważnych publikacji naukowych i popularnonaukowych, które polecam

zainteresowanym historią okupowanego Krakowa:

Bednarek Monika, Gawron Edyta, Jeżowski Grzegorz, Zbroja Barbara, Zimmerer Katarzyna,

Kraków okresu okupacji 1939–1945

, Kraków

2010.
Bratko Józef,

Gestapowcy

, Kraków 1985.

Czocher Anna,

W okupowanym Krakowie

, Gdańsk 2011.

Jakubowski Krzysztof,

Kawa i ciastko o każdej porze. Historia krakowskich kawiarni i cukierni

, Warszawa 2012 (stąd pochodzi cytat z Curzio

Malaparte i opis kawiarni Pani).
Jankowski M. Stanisław,

Klucze do wolności. Ze zbrojną pomocą więźniom Gestapo, SS i NKWD

, 2013.

Kubalski Edward,

Niemcy w Krakowie. Dziennik 1.IX.1939–18.I.1945

, Kraków

Budapeszt 2010.

Ramme Alvin,

Służba Bezpieczeństwa SS

, Warszawa 1975.

Szarota Tomasz,

Okupowanej Warszawy dzień powszedni

, Warszawa 2010.

Oczywiście

Noc zimowego przesilenia

to powieść kryminalna, a nie książka historyczna czy relacja. Wszystkie przedstawione w niej historie są

fikcyjne i nie miały w rzeczywistości miejsca. Starałam się rzetelnie odtworzyć realia okupowanego Krakowa, ale jeśli popełniłam błędy, wyłącznie
ja za nie odpowiadam.

Kocham Kraków i jego historię. Byłoby mi niezmiernie miło, gdyby moja powieść zachęciła Państwa do sięgnięcia po inne prace na temat

naszego miasta. Kraków kryje przecież w sobie tyle pasjonujących zagadek, że aż prosi się, żeby je zgłębić!

Przypis

y

1 Dwa najbardziej znane krakowskie więzienia okresu międzywojennego znajdowały się przy ulicy Poselskiej (więzienie sądowe zwane więzieniem świętego Michała, obecnie

siedziba Muzeum Archeologicznego) oraz przy ulicy Montelupich (obecnie jest to Areszt Śledczy). Więzienie przy ul. Montelupich popularnie nazywane było „Monte” lub „Montelupa”.

2 Sipo — Sicherheitspolizei (Policja Bezpieczeństwa), wspólna nazwa dwóch jednostek: Geheime Staatspolizei (Tajna Policja Państwowa, w skrócie Gestapo) i Kriminalpolizei

(Policja Kryminalna, w skrócie Kripo). W Krakowie siedzibą Gestapo była ulica Pomorska (obecnie znajduje się tam jeden z oddziałów Muzeum Historycznego Miasta Krakowa), Kripo
zaś mieściło się przy ulicy Pędzichów (obecnie znajduje się tam ZUS).

3 Raptus puellae — „porwanie panny”, uprowadzenie dziewczyny (za jej zgodą lub wbrew jej woli) w celu zamążpójścia. W Polsce szlacheckiej było to jedno z najcięższych

przestępstw, karane śmiercią.

background image

przestępstw, karane śmiercią.

4 SD — Sicherheitsdienst SS (Służba Bezpieczeństwa SS), wraz z Sipo tworzyły siły bezpieczeństwa w Generalnym Gubernatorstwie. SD prowadziła trzy urzędy (departamenty),

wydział centralny trzeciego urzędu zajmował się wywiadem międzynarodowym. W Krakowie siedziba SD, jednej z najbardziej tajemniczych jednostek niemieckiej służby bezpieczeństwa,
mieściła się przy ulicy Józefitów.

5 Do zamachu na Cyganerię doszło rzeczywiście rok później, 24 XII 1942 roku. Ataku dokonała Żydowska Organizacja Bojowa, wrzucając do środka granaty i zabijając kilkunastu

Niemców; w przeciągu kilku dni wszyscy bojownicy zostali schwytani przez Gestapo.

background image

Table

of Contents

Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Introdukcja. Sol Invictus
Rozdział pierwszy. Wołanie
Rozdział drugi. Labirynt
Rozdział trzeci. Agnes
Rozdział czwarty. Echo
Rozdział piąty. Z wiatrem
Rozdział szósty. Przez cień
Rozdział siódmy. O krok
Rozdział ósmy. Ślad
Rozdział dziewiąty. Gra
Rozdział dziesiąty. Otchłań
Rozdział jedenasty. Dies Solis
Rozdział dwunasty. Noc zimowego przesilenia
Rozdział trzynasty. Czas jasnowidzów
Podziękowania
Przypisy


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tylko dobre wiadomości Agnieszka Krawczyk
Agnieszka Krawczyk Magiczny wieczór
Magiczny wieczór Agnieszka Krawczyk
Czary codzienności Tom 3 Słoneczna przystań Agnieszka Krawczyk
Magiczny wieczór Agnieszka Krawczyk
Mike Resnick Opowiadania Zimowe przesilenie
Agnieszka Burcan Krawczyk Jak opanować dowolny język obcy 2
Jak opanować dowolny język obcy Agnieszka Burcan Krawczyk fragment

więcej podobnych podstron