Józef Ignacy Kraszewski Dziecię Starego Miasta

background image
background image

Józef Ignacy Kraszewski



Dziecię Starego Miasta

Obrazek narysowany z natury

Bogdan Bolesławita

background image

All is true

*


Kto nie bywał na Starym Mieście w Warszawie, ten nie zna najpiękniejszej części naszej

stolicy.

Wolno lubić, komu z tym lepiej, miasta zbudowane wedle urzędowego planu, wyciągnięte pod

sznur, wyglądające jakby jednego dnia spod ziemi wyrosły, wyprostowane ulice, na kwadraty
regularne podzielone domostwa, podobierane do jednej fizjognomii aby nie miały żadnej, i ten
chłodny styl naszego praktycznego wieku, który nie umie być ani pięknym, ani brzydkim, a nade
wszystko nie śmie być oryginalnym; ale niechże też nie będzie wzbroniono kochać stare cegły i
omszone budowy, na których pomarszczonym obliczu jeszcze się dziś czyta myśl jakaś
poczciwa, wesoła lub pobożna.

Te kamienice stare mają twarze mówiące, gdy nasze nowe podobne są do elegantów

salonowych, jeden w drugiego gdyby zza szyby od fryzjera pobranych.

Pełno w nich sklepionych izdebek, ciemnych wschodów, tajemniczych zakątków i

wspanialszych komnat, i korytarzyków, i wgłębień — ale z tego labiryntu przegląda jeszcze
historia przeszłości, obyczaj, życie czasów niespokojnych walkami, potrzebujących zakomórków
dla ukrycia, a nie ma tam nic, co by się wytłumaczyć nie dało.

Gdy dziś — nie mówmy o dzisiejszych dniach i budowach.
W starej kamieniczce, którą kilka pokoleń kleiło, nieforemnej często a pełnej fantazji, nie brak

przecie i ozdób, i pragnienia, aby to wyglądało przystojnie, a coś mówiło do ludzi.

Na kamienicy, którą dziś w kilka miesięcy podejmuje się wystroić od fundamentów

budowniczy, jeżeli co stanie dla ozdoby, to chyba goły Apollo, z którym rzeźbiarz nie wiedział,
co począć; kupiony tanio, ni przypiął, ni przyłatał uczepiony na górze, choć właściciel gmachu
ani z Apollinem, ani z muzami żadnych nigdy nie miał stosunków; albo jakaś alegoryczna figura,
niezrozumiała dla tego, co ją wydłutował, i temu, co ją kupił na facjatę

*

, i dla tych, co się jej

obojętnie przypatrywać będą.

Na Starym Mieście co innego. Nie ma prawie przyczółka

*

, na którym by się coś nie świeciło

— albo pobożności właściciela, albo stanu jego oznaka, lub choćby fantazja swobodna i nie
bezmyślna.

I ten okręt na rogu, i ten bocian na szczycie, i ten lew nade drzwiami nie darmo: pradziad

jegomościn żeglował do Gdańska, a bocian to opiekun domowej strzechy, a lew to siły znamię;
robiono je naumyślnie i nie kupowano na tandecie.

Ale najczęściej spotkasz wizerunek świętego patrona lub Matki Boskiej z lampą przed

obrazem.

To dla serca i głowy; dla oczów też nie zbywa na przysmakach. Jużci i ten spiczasty,

schodkowany szczyt przyozdobiony niczego jak na owe czasy; jest w jego rysunku jakaś siła
samoistna, która szukała piękna, nie wiedząc, kędy je znaleźć; gdy dziś, wszystkie formułki
piękności mając pod ręką budowniczy, nic z nich ulepić nie umie. Czemu? Bo mu w duszy czczo,
a myśli, jaki by procent wziął od budowy, nie żeby w niej wyraził, co umie i czuje.

Dalej spojrzyjcie na drobne przydatki w takim starym domostwie: owe ślusarską robotą drzwi

wyfloresowane w desenie udatne, owe zamki kunsztowne, owe rzeźby naprawdę rzezane, nie, jak

*

All is true (ang.) — wszystko jest prawdą. Przejęte z pierwotnego tytułu dramatu Szekspira Henryk VIII motto,

którym Kraszewski zaopatrywał powieści wydawane pod pseudonimem Bolesławity, sugeruje czytelnikowi
autentyczność, zgodne z prawdą historyczną przedstawienie zdarzeń, podkreśla dokumentarny charakter utworów.

*

facjata (z wł.) — część ściany frontowej domu, na której umieszczano alegoryczne figury zdobiące.

*

przyczółek — miejsce trójkątne u szczytu budowli, otoczone gzymsem.

background image

teraz, oklepaną wyciskane foremką. Nie sąż to żywe pamiątki zamiłowania piękna i poczucia
sztuki, o której dziś tyle rozprawiamy, że nam na robotę wątku nie stało?

Wokół rynku Starego Miasta stoją jeszcze kamienice staruszki, pamiętające dawne dzieje, a w

nich tuli się ludność, która starym wierna jest cnotom.

Mimo ruchliwości mieszkańców Warszawy, chętnie się z manatkami przesiedlających co

kwartał (a nuż tam gdzie będzie lepiej ?), Stare Miasto ma swoją ludność, która się z niego nie
rusza i żyć by gdzie indziej nie potrafiła.

Szczególniej niewiasty tutejsze już na Krakowskim Przedmieściu czują się na obczyźnie. Jak

górale do swych śnieżnych szczytów, tak staromiejscy ludzie przywięzują się do tych
sczerniałych kamieniczek; i gdy z nich na świat wynijdą, czuć zaraz, że tam wyrośli. Życie ich,
obyczaj, mowa, wszystko namaszczone starą wonią przeszłości.

Sławna owa przekupka Starego Miasta łaje straszliwie, ale zobacz ją, gdy strapione dziecię

pociesza! Łzy też jej leją się po twarzy strumieniem i gotowa niezdarnemu łobuzowi wymierzyć
policzek upomnienia, nie szczędzący zębów, ale pewnie po cichu odda ostatni grosz dla miłości
Bożej.

Zdaje się, że te mury, do których tyle przylgnęło pamiątek, co wykołysały tyle pokoleń

pracowitych, i nad kolebką dzisiejszego wyszeptały tajemniczą modlitwę, która je utrzymała na
drodze miłości i prawdy.

Za kościołem Św. Jana, który ma tak cudzoziemską fizjognomią, że się do niego zajść nie

czuje ochoty, skręciwszy na prawo, a uszedłszy kroków niewiele, stoi ściśnięta dwoma
potężniejszymi sąsiadkami kamieniczka o trzech oknach, o trzech piętrach i poddaszu. Wysunęła
się w górę jak owe sosny w lesie, gdy za gęsto rosną, smukła, dosyć jednak kształtna, znać zaraz
z pozoru, że dawne lata pamięta. Nie jest ona przecież tak małą, jak się od ulicy zdaje; długie
podwórza, w głąb idące i przeciągnione budowy dosyć ją czynią obszerną. Nie było miejsca na
szeroką od przodu bramę, furta tylko dostatnia, okutymi drzwiami zamykana, prowadzi na
korytarz i wschody dosyć ciemne, nie bardzo wygodne, ale mocno i bezpiecznie pobudowane.

Tymi właśnie wschodkami, po ciemku, ale z widoczną znajomością miejscowości, spieszył

późnym już wieczorem dnia 11 czerwca 1860

*

roku młody, zdyszany chłopak… a biegł, jakby

się obawiał, aby go kto nie gonił.

Minąwszy wszystkie trzy piętra, dobrał się do mniej jeszcze niż w początku wygodnych,

wąskich, drabinkowatych stopni i stanął wreszcie u małych drzwiczek poddasza, których klamki
począł szukać widocznie drżącą od znużenia czy uczucia ręką.

Kiedy indziej byłby ją zapewne znalazł łatwo, teraz, zmieszany, szukałby może długo, gdyby

wewnątrz ktoś nie otworzył i głos, wychodzący ze środka, zapytał żywo:

— No, a któż to tam? A, to ty! Jezu Chryste! — poczęła kobieta ze świecą stojąca we

drzwiach, dosyć otyła, w jednej ręce trzymając światło, w drugiej długi różaniec. — Któż by się
domyślił, że ty klamki nie znajdziesz?… Co to ci jest?… A, wieszże, która godzina?… Nie
darmo tak się spóźniłeś… Franiu, moje dziecko, stało ci się co?

Tak przerywanymi witała go słowy, od stóp do głowy niespokojnymi mierząc oczyma,

szukając śladu, po którym by domyśleć się mogła co prędzej przygody, która opóźnienia tego
była przyczyną.

*

dnia 11 czerwca 1860 roku — Ścisłe umiejscowienie wypadków powieściowych w czasie — rzadko przecież

powieściopisarze oznaczają dzień, miesiąc i rok akcji — dalej wskazanie, omal jak w reportażu, domu i mieszkania
bohatera powieści, wszystkie te cechy konstruowania obrazu powieściowego dowodzą konsekwentnej realizacji
sformułowanej w motto zasady autentyzmu. Otrzymujemy poza tym wskazówkę, że akcja powieści rozpoczyna się
w dniu pierwszej manifestacji patriotycznej, którą zorganizowano z okazji pogrzebu Katarzyny Sowińskiej, żony
generała Józefa Sowińskiego.

background image

Ale na twarzy młodego chłopaka i rozgorzałym jego licu widać było tylko znużenie, pośpiech

i niezwykłe jakieś uczucie, w oczach zaiskrzonych błyszczące.

— Cicho, matuleńku! cicho! Zlitujcie się, nie gniewajcie się na mnie, wytłumaczę się zaraz,

ale, na miłość bożą, zamknijmy drzwi, bo nie jestem pewien, czy mnie nie gonią.

— A, cóż to znów nowego! Franiu, życie moje! — z osłupieniem przerwała kobieta. — Cóżeś

ty… ty mógł uczynić, aby cię kto gonił i łapał?… A, mów! Nieszczęście chyba jakieś!

Młody chłopak upadł przy drzwiach na stołek, głowę w tył przechylił, rękę do piersi

przyłożył, jakby bicie serca chciał zatamować… i nierychło potrafił się odezwać.

— Nic! nic, matuniu, nie ma nieszczęścia… ale cicho! Rozpowiem wszystko i ręczę, że się

gniewać nie będziecie… Co się stało, to się dobrze stało… po bożemu… po polsku!

To mówiąc uśmiechnął się, podnosząc oczy.
Obraz tych dwojga ludzi, w chwili gdy się rozmowa poczynała, godzien był bacznego

wejrzenia: ta staruszka wylękniona, pochylona nad synem, i młodzieniec, któremu oddech żywy
słowa tamował, składali w oświeceniu wieczornym pełną tajemniczości grupę.

Sprzeczność dwóch postaci dziwniejszymi czyniło ich poufałe zbliżenie. Niewiasta widocznie

pochodziła z ludu, była dziecięciem ulicy, ogorzałym w pracy ciężkiej; na twarzy jej wiek,
strapienia, nie hamowane uczucia wyryły ślady przedwczesne starości; gdy syn jej dziwnie
wyszlachetnione miał oblicze, wypieszczoną powierzchowność, arystokratyczne rysy, wyraz
poczciwy i zadumany, czoło jakby myślami wzdęte, a postać Antinousa

*

, ożywionego

rozpłomienioną jakąś ideą. Zgadnąć było łatwo, że ofiarą przedwczesnych zmarszczków kwitły
rumieńcem te policzki, że ten wzrost i ta piękność, i ta myśl, rozpowita w jego głowie,
wykołysane zostały oddechem piersi macierzyńskiej, że to poczciwe, proste kobiecisko oddało
swe życie, aby dziecko uczynić królewiczem.

I był nim ten piękny jej Franek, nad którym zwieszona niespokojnie, śledziła każde jego

poruszenie.

Stara Jędrzejowa wlepiła weń te oczy matki, które na wskroś przenikają do głębi i dobywają z

niej ukrytych na dnie tajemnic, z lekka położyła pomarszczoną i zapracowaną swą dłoń na potem
oblanym czole i westchnęła po cichu:

— Franku, serce moje, nie kłam nic przez troskliwość o mnie — co się stało, nie odstanie,

niech ja wiem, dla mnie tyś nie powinien mieć tajemnic. Znasz mnie, żem mężna, że zniosę
wszystko, alem też godna wiedzieć wszystko.

— Moja matuniu — pieszczotliwie i łagodnie uśmiechając się, rzekł chłopak — nie mam

przyczyny najmniejszej kłamać, nic złego nie zrobiłem, bądźcie spokojni… ale mi dech zabija i
mówić nie mogę… aż mi wstyd takiej pieszczoty… zaraz… wszystko a wszystko opowiem.

Pierwsza izba, w której się ta scena odbywała, była obszerną dosyć, dwoje jej okien, jak

zwykle na strychu, umieszczonych w wystawkach

*

, we dnie dobrze ją oświecać musiały. Choć

niska, schludną była, wybieloną, przybraną nawet, ale tym starym obyczajem, który dawną wiarę
i pracę robotników Chrystusowych odznacza. W izbie mieściło się gospodarstwo całe i
nabożeństwo, i pracownia, i bawialnia. Kaplice naprzód były po ścianach, przy oknach, u białego
łoża matrony, nad drzwiami, na suficie nawet. Tak z dawna u nas religią przesiąkało życie, religia
mieszała się do wszystkiego, a te symbola, godła, napisy, wizerunki miały na celu nieustannie
przypominać człowiekowi, że wiara nie jest czczym słowem i ceremonią, że bez jej praw ani
usnąć, ani obudzić się, ani ruszyć nie można. Każde grzeszne przestąpienie przykazań i

*

Antinous — słynny z piękności ulubieniec cesarza rzymskiego Hadriana, po samobójczej śmierci w Nilu

zaliczony przez niego do półbogów.

*

wystawka — okno mieszkania strychowego, wystające z dachu.

background image

przykładów karcił zaraz krzyż Zbawiciela, wizerunek Matki Bożej, święty znak lub słowo wyryte
nad głowami. Każda izba nasza była kościołem… każdy się poczuwał do kapłaństwa… każdy
miał swój ołtarz, do którego się modlił. I u starej Jędrzejowej na ścianie jednej był Chrystus
ukrzyżowany, rzeźbiony, w firankach, w kwiatach, w palmach, a pod nim Częstochowska, także
przybrana… i lampa się tam oliwna często od ust oszczędzonym groszem żywiona, paliła dniem i
nocą. Oprócz tego u łoża, w oknach było świętych obrazków co niemiara.

Nie były to dzieła sztuki, ale owe naiwne symboliczne znaki, do których uczucie patrzącego

dolewało wyrazu…

Dziwiło wszakże wśród tych lada jako pokolorowanych prostych wizerunków wiszące z boku

malowidło spore, jakby z innego przybyłe świata.

Było to popiersie Matki Bolesnej, grubo, silnie, śmiało podmalowane, nie skończone, ale

pełne niezmiernego wyrazu cierpienia, nadludzką przemaganego siłą. Ta walka straszliwego losu
z potęgą chrześcijańskiego poddania się nadzwyczaj szczęśliwie wyraziła się na twarzy pięknej,
znękanej i natchnionej.

Co robił ten obraz nieoprawny wśród czerwono pokolorowanych świętych, zaraz się

dowiemy.

Oprócz świętości izba mieściła w sobie, bez żadnej chętki ukrywania się z ubóstwem, całe

gospodarstwo domowe: konewki z wodą, porządnie ustawione miski i talerze, garnki, rynki,
drobny przyrząd kuchni niewytwornej…

Dalej, naprzeciw łóżka, stał stoliczek przed oknem, pokryty serwetą kolorową, a na nim

kobieca robota, gruba książka, okulary i trochę bielizny.

W prawo od tej izby niewielkie drzwi prowadziły do drugiej.
— Kiedy chcesz — odezwała się Jędrzejowa po chwili — to pójdź lepiej do siebie, połóż się,

ja już poczekam, dopóki nie spoczniesz.

— E, nie potrzeba! — odparł chłopak. — Ale suknie przemienię, bo mnie deszcz zmoczył.
— A, prawda! Anim pomyślała, że bez płaszcza byłeś nawet, chodźże prędzej, weź się w co

przebierz…

Franek wstał, widać, że nogi, zmęczone, po chwilowym spoczynku mu drżały, ale zebrał się

na siłę, a staruszka, przodem prowadząc go ze świecą, otworzyła drzwi drugiego pokoiku.

Był on do pierwszego podobny, ale cienkie podwoje przedzielały od siebie dwa światy

różne… Od razu poznać było można w nim pracownią młodego artysty, ubogą, ale opiętą, jakby
bluszczem, zielonymi nadziejami.

Wszystko się tu śmiało do życia, nawet trocha nieładu świadczyło o gorączkowej pracy… a

resztki wywołanego nim nieporządku ostrożnie przysłoniła, widać, ręka matki… Przed oknem na
skromnej sztaludze stał rozpoczęty szkic obrazu; w kątku twarde, mnisze łóżeczko, na którym się
tak śpi dobrze w tych latach — ściany zalegały gipsowe odlewy, studia z natury, podmalowane
płótna. W kącie był stolik z książkami… trochę sukien w cieniu wisiało na kołkach.

Franek otrząsł się, wszedłszy tu, z wrażeń, które go przygniotły, pochwycił suknią jakąś i co

prędzej powrócił za matką do pierwszej izby, gdzie już zastali służącą, nadbiegła z podwórza.

— Przystawże dla panicza jedzenie do ognia, moja Kachno — odezwała się Jędrzejowa — a

duchem… bo nic nie jadł…

— Wnet ognia rozłożę, tylko patrzeć, jak będzie gotowe..
— Ano, lepiej ci będzie u siebie — szepnęła matka, oczyma wskazując na służącą —

chodźmy tam siąść.

— Jak wola twoja…
Powrócili do izdebki, chłopak siad! na kuferku, matce podał krzesło, otarł uznojone czoło i po

chwili cicho rozpoczął:

background image

— Wczoraj, zdaje mi się, mówiłem matuni o śmierci poczciwej pani, jenerałowej Sowińskiej

*

,

żony tego wodza, co to broniąc Woli, żołnierz stary, o kuli, zamordowany został przy ołtarzu…

— O Jezu mój litościwy — ręce łamiąc, odezwała się matka — wiem ci ja, wiem, pamiętam,

słyszałam… Moskale nie poszanują nic, ani ołtarza Jezusowego, choć się niby chrześcijanami
zowią, ani siwych włosów starca o kuli… Tegoż to dnia, moje dziecko, i ojciec twój dostał
postrzał w nogę, co od niego kulał do śmierci, i musieliśmy jeszcze ukrywać go z tą raną, boby
go byli Moskale zapędzili, nie wiem gdzie…

— Zmarło się tedy i tej zacnej jenerałowej, o której już byli ludzie i świat zapomnieli, bo żyła

świątobliwie, w kątku, cala wylana na dobre uczynki, a tak ją i Moskale nie prześladowali od
czasów Paszkiewicza, który ją był do klasztoru posadził… Ale ledwie zmarła, wieść gruchnęła
po Warszawie; wczoraj już wiedzieliśmy, że ją dziś chować mają i że, kto poczciwy, powinien
pójść za pogrzebem.

— A czemuś to mnie nie powiedział ?
— O! Czekajcież, matuniu, nie byłbym ci tego taił… gdyby nie była luterka.
— Co to ty pleciesz! Jenerałowa Sowińska luterka! Czy ci się śni…
— Cóż, kiedy naprawdę tak… matuniu… I ot, nie bylibyście chcieli iść na cmentarz pewnie, a

gdybyście i poszli, mielibyście niepokój na sumieniu.

Staruszka pokiwała głową.
— Generałowa Sowińska luterka! A byłoż ludu na pogrzebie?
— Całe miasto!
— No, poszli oni dla jej cnoty, nie dla wiary…— szepnęła kobieta.
Chłopak, gdy te słowa usłyszał, podbiegł i pocałował ją w ręce.
— Matuniu, złote słowa twoje! Cóż człowiek winien, jeśli się w innej wierze urodził, a Pan

Bóg go nie oświecił? A jeśli z tą wiarą żyje poczciwie i…

— No no! Tylko ty po swojemu nie rozumuj — przerwała matka. — Żeście na luterski

pogrzeb poszli, może tam tak dalece złego nic nie ma… ale co do wiary naszej świętej
katolickiej, ani słowa! Ani słowa!

— Dziś rano dali nam znać ci, co się tam tym zajmowali, aby na czas być na Królewskiej

ulicy do niesienia ciała, bośmy się zmieniać mieli aż do cmentarza luterskiego za wolskie rogatki.
Kiedym ja wraz prawie z karawanem przyszedł na miejsce, było już jak nabite… Tysiące… ćma!
A cicho, jakby mak siał. Choć nieboszczka nie lubiła wystawy w niczym, ale umyślnie tak
urządzono, aby pogrzeb był okazały: karawan sześciokonny, ludzie z pochodniami, parada
wielka. Mnie się dostało być blisko, bo miałem nieść trumnę przez ulicę Elektoralną. Jak tylko
wyniesiono ją z domu, nie daliśmy włożyć na wóz, ale chwycili na barki i pochód się ruszył
powoli, w milczeniu. Widok był arcywspaniały; ludu, panów, powozów tłok niezmierny, jakem
jeszcze na żadnym nie widział pogrzebie, jak żyję… wszystko urządzone i kolej do trumny
wyznaczona.

— A to i ty niosłeś ?
— Przez całą Elektoralną. Szliśmy naprzód Żabią, potem na zawrocie mnie z drugimi dostało

się dźwigać ten drogi ciężar: na Chłodnej wzięli inni i tak przez wolskie rogatki aż do ich
cmentarza.

— No, a cóż te czerwone kołnierze

*

na to?

*

Sowińska Katarzyna — Charakterystyka osoby i szczegóły z życia Katarzyny Sowińskiej, żony generała Józefa

Sowińskiego, który zginął bohatersko na szańcach Woli w r. 1831, mają charakter historyczny.

*

czerwone kołnierze — Mowa o mundurowych kołnierzach żandarmerii carskiej, która miała czerwone kołnierze

przy mundurach.

background image

— Patrzali z boku, ino spisywali sobie twarze w pamięci. Próbowali zrazu szeptać: „Po co

katolikom iść za luterskim pogrzebem?”… ale się im śmiano w oczy. Już na cmentarz
doszedłszy, ledwie z daleka mogłem stanąć, tak pchano i naciskano zewsząd, taki był tłok
niezmierny ludzi. Ledwie trumna stanęła na ziemi, a tu jak pochwycą z niej sukno, jak nie zaczną
zdzierać na pamiątkę… szarpać, jeden drugiemu wychwytywać, dzielić się, gdyby relikwią.
Nawet ogon od sukni szarej jedwabnej, który z trumny wystawał, rozerwano w kawałki drobne.

— A cóżeś to ty nic nie przyniósł? — spytała matka.
— Jakżeż!… — rzekł Franek, dobywając z kieszeni szmat sukna. — Przecież mi dali ci, co

bliżej stali… Trumna tak była obnażona, że komuś na myśl przyszło rzucić na nią gałąź zieloną.
Nuż tedy łamać z drzew i okryli ją całą liśćmi, kwiatami, gałęźmi. Pastor stał nad grobem,
zabierając się do mowy; ale blady był i cichutko mówić zaczął.

— A to i u nich są kazania? — spytała matka.
— Tak jak i u nas, i po polsku!
— Dziwna rzecz! Gdyby ich też Bóg nawrócić raczył! Bo jak po polsku się modlić, a nie po

katolicku? Już to się w mojej biednej głowie nie pomieści.

Uśmiechnął się Franek i mówił dalej:
— Pastor bał się powiedzieć, że nieboszczyk był generałem, bo go nim rewolucja zrobiła

*

, a

za dawniejszych czasów miał tylko pułkownikostwo. Tylko co wyszepnął: „Wdowa po
pułkowniku”, a tu ze wszystkich stron jak nie grzmotną: „Po generale polskim, co zginął pod
Wolą!”

— No, a Moskale?
— Ich tam koło grobu nie było, chyba może co przebranych szpiegów. Mowy, przyznaję się,

nie słyszałem, ale mówią, że była piękna; tylko że się pastor oglądał, bo na niego oczy i uszy
mieli wytrzeszczone. Dopieroż gdy ze łzami, żałośnie spuścili trumnę do grobu, posypała się
ziemia, bo każdy chciał i tą garścią piasku uczcić zacną niewiastę. Tłum zaczynał się rozchodzić,
ale mnie koledzy wstrzymali, bo był jeszcze inny projekt, o którym wiedziałem od rana. Choć
deszcz kropił, postanowiono pójść na Wolą, na to miejsce, gdzie zginął Sowiński, i jego pamięci
oddać poszanowanie. Szło o to, czy tam już policja moskiewska nie wyprzedziła nas z jaką
zasadzką.

— Widzisz! Widzisz! — przerwała matka boleśnie. — Na co się to ty narażasz!
— Matuniu, a co byście powiedzieli, gdyby syn wasz pozostał jako tchórz od wszystkich i nie

miał serca tam, gdzie tysiącu ludzi serca nie brakło? Nieraz sama mówicie, że gdyby Polacy tak
pokornie nie padali na twarz przed moskiewską siłą, nigdy by ona nie urągała się naszym
boleściom i nie srożyła tak nad nami.

Stara Jędrzejowa zamilkła, spuściła głowę, ale ukradkiem łzę otarła z oka. Syn mówił dalej:
— Tłum odciągnął do miasta, podzieliwszy się na kupki, a my nuż na Wolą… z taką ochotą,

że choćby na bagnety!… Przychodzimy na miejsce, gdzie Moskale swoim poległym zrobili
pomniki, mogiły i ogródki, i gdzie przy ich kaplicy pop mieszka; zaczęliśmy kwiatki rwać, aż
dwóch inwalidów na nas: „Nielzja! Nielzja!

— Co to znaczy? Nie leźcie?
— Nie, to w ich języku: nie wolno! Słowa tego każdy się nauczył, bo je sto razy na dzień

słyszy. U nas wszystko nielzja.

— Nawet za umarłych się modlić ?
— Zdaje mi się — dodał syn pomieszany trochę — że tam może w tej sprzeczce o kwiatki

złamano barierkę i trochę poturbowano żołnierzy; ale dobrze nie wiem, bośmy się dla deszczu

*

rewolucja — Józef Sowiński został generałem w czasie powstania listopadowego, nazwanego tu rewolucją.

background image

wzięli zaraz do domu powracać co najspieszniej różnymi manowcami, będąc uprzedzeni, że
policja na nas czatować będzie. I ot, dlaczegom się ja tak zmęczył, tak biegł i tak lękał się, czy
mnie kto nie goni: bom policjanta zobaczył na Podwalu i kołowałem, żeby go zmylić o mroku.

— No, dzięki Bogu! To cię tam może i nie widzieli — odetchnąwszy rzekła staruszka. — Ale,

Franku, dziecko moje, na cóż się to u nas zanosi?… Ja sama nie wiem, a czuje serce…
Trzydzieści lat było martwego milczenia, a bili, a znęcali się, a wywozili, a katowali; i
cierpieliśmy, bo Bóg tak chciał. Teraz… któż wie, skąd duch jakiś wionął, odwaga,
niecierpliwość. Widzę ja to po was, młodych, ale czuję i w starych piersiach moich inaczej serce
kołacze… A, Franku ja się o ciebie boję! Wiem ci ja, że ty dobrym Polakiem być musisz. Ojciec
twój za tę sprawę cierpiał, a mój stary ojczysko stawał z Kilińskim mężnie; w tobie taż krew
płynie, a kołysząc cię, śpiewałam ci i pieśń do Matki Bożej, i pieśń o matce Polsce; ale jam
sierota… jam stara… ja ciebie mam jednego na świecie… w tobie życie moje, w tobie wszystko ;
zlituj się ty nade mną!

Frankowi łzy jak dwa brylanty stanęły w oczach nabrzmiałych, a nie mogąc z nich upaść na

policzki, zaświeciły tylko i gdzieś znikły… Zbliżył się do starej matki.

— Matuniu — rzekł po cichu pieszczonym głosem — a gdyby było potrzeba, dalibyście życie

za Jezusa i Marią ? Jak ci męczennicy, o których tak czytać lubicie?

— Mój Boże, jakżeż nie!
— Zaparliżbyście się Chrystusa dla syna?
— Dziecko, nie mów!
— Matko! jakże ja nie mam za tę Bożą córkę, ojczyznę, nie dać choćby żywota, jakże się ja

mam zaprzeć jej?

Jędrzejowa jęknęła, głowa jej opadła na piersi.
— Nie mówmy już o tym — przerwała — Bóg uczyni z nami, co wola Jego święta… — A po

cichu dodała: — O, jeśli być może, odwróć, Panie, kielich ten ode mnie!

Franek w milczeniu pocałował ją w rękę.
— Nie frasujcie się, matuniu… Wszystko będzie dobrze, byle w serca wstąpiła otucha…
— Wieczerza gotowa! — odezwała się Kachna, otwierając drzwi powoli. — Niech panicz

idzie, bo ostygnie.

Przeszła przodem przeze drzwi matka, a gdy Franek mijał rumiane dziewczę, figlarnie

patrzące mu w oczy, Kachna szybko pochyliła się do ucha i żywo szepnęła, tak aby jejmość nie
słyszała:

— Trzy razy panna Anna przechodziła koło bramy, pytając, czy panicz powrócił… Ej, ej,

paniczyku!

Franek zarumienił się i dał znak dziewczynie, żeby zamilkła. Kachna zatuliła usta białym

fartuszkiem, ale oczy jej czarne ścigały panicza, mówiąc mu, że wiedzą o jego wielkiej
tajemnicy.

— Wieczerza o jedenastej godzinie! Właśnie w porę! — odezwała się Jędrzejowa. — I jak to

ty potem będziesz spać?… To cię zmora dusić gotowa!

— Oho! a od czego młodość? — zawołał Franek.

Franek był dziecięciem Starego Miasta z dziadów i pradziadów; rodzice jego tu żyli, wzrośli,

pracowali, on się w tych ciemnych murach urodził, wychował i kątek ten miał dlań urok
niezmierny.

Pochodził z biednej, ale pracowitej rodziny — różne ona przechodziła koleje, nie zmazała się

jednak niczym, co by z niej poczciwości chlubnej starło tradycją. Ojcowie byli rzemieślnikami,
matka przekupką; zacności ich przy skromnym życiu najlepszym świadectwem było ubóstwo.

background image

Jędrzejowej mąż, ranny, jak wiemy, w 1831 roku, cherlał lat kilka i odumarł ją wdową z

chłopakiem niedorosłym. Kobieta ta była prosta, ale wielkiego serca i macierzyńskiego
poświęcenia bez granic. Kochała swojego Franka nad życie i postanowiła go bądź co bądź
wykierować, jak mówiła, na człowieka. Nie było ofiar, których by dlań nie uczyniła; znosiła
chłód, głód, nędzę, byle chłopcu dostarczyć środków wychowania, byle mu dać bujnie i
swobodnie rosnąć.

Mówią o instynktach macierzyńskich, gdy idzie o dzieci; sięgają one dalej nawet niż

materialnych potrzeb zaspokojenie. Tysiące tego mamy dowodów. Jędrzejowa sama ledwie
czytać i pisać umiejąca, czuła, że największym dobrodziejstwem dla Franka będzie
wykształcenie; całując go, trzymała niecierpliwego u książki; sama odprowadzała do szkoły,
pilnowała lekcji, słuchała ich i zgadywała, gdy chłopak nie umiał. Instynkt ten także nauczył ją,
że z dzieckiem gorącym, niecierpliwym, wrażliwym bez miary inaczej jak miłością i dobrocią
dojść do końca nie było można. Chłopak, wykołysany serdecznie, rozwinął się też sercem cały,
rozkwitł uczuciem i prawdziwą dla niej był pociechą. Jędrzejowa sama dobrze nie wiedziała, jaki
dlań stan obrać, jakiego mu życzyć stanu; wiedziała tylko, że wielka uczoność najczęściej
łachmanami świeci; że nie bardzo mądrzy są szczęśliwymi wedle świata i władcami jego, ale
bardzo zręczni… Nie zapragnęła wszakże dla syna wielkości ani znaczenia, okupionego
sumieniem, chciała dlań lżejszego bytu a poczciwej doli. Do porady nie miała nikogo prócz
starego profesora, który dawniej stał w jednym z nią domu, a często u niej jabłka kupował, bo
Jędrzejowa była owocarką. Czapiński rozumnie jej poradził, aby dała Frankowi samemu wybrać
sobie stan wedle serca i skłonności.

Tak się też i stało. Franek okazywał zdatność i ochotę niezmierną do rysunków, więc choć

malarstwo nie obiecywało złotych gór (raczej malowane), Jędrzejowa nie sprzeciwiała mu się,
gdy począł się na artystę kierować.

Franek nie zaniedbywał wykształcenia, bo już zrozumiał, że sztuka wymaga nauki i bez niej

nie jest nigdy pełną i samoistną, ale namiętnie oddał się malarstwu, które go ku sobie ciągnęło
niepojętą siłą i urokami.

Szło mu wcale dobrze; nauczyciele rokowali wiele, a skromność chłopca najlepiej dlań

wróżyła. Bywały chwile, że się wielce uradował jakimś szkicem, nigdy jednak chwila ta
natchnienia nie wbijała go w dumę… Widział przed sobą niezmierzone światy do zdobycia.

Wspomniany przyjaciel pani Jędrzejowej, emeryt, profesor Czapiński (który jednak

pedagogiczną zachowując powagę, ledwie zstępując z wyżyn nauki, w której był zatopiony,
raczył czasem łaskawie do niej przemówić), dawno się był wyniósł z domu zajmowanego przez
Jędrzejowa, w którym ona miała mieszkanie na strychu i loszek na owoce.

Mieszkał on teraz na rogu Podwala; ale pamięć starego sąsiedztwa i stosunków, nie tyle może

dla Jędrzejowej, co dla Franka, pozostała żywą i gorącą.

Czapiński, wdowiec żyjący z małej bardzo pensyjki, bo mu nieprzyjazne okoliczności, intrygi

jakieś pokątne, oskarżenie o liberalność i brak poszanowania dla starszych (którym się nie dość
nisko kłaniał) nie dopuściły dosłużyć się całej emerytury, miał jedyne dziecię, córkę Annę.
Matka jej dawno była zmarła, krewni do ubogich nie zwykli się garnąć; stary pedagog sam
musiał wychowywać Anusię i zbroić ją do życia tak, aby jego ciężar o własnej sile dźwignęła.

Anna była śliczną dziewczynką, o kilka lat młodszą od Franka, który się z nią na jednych

wschodach, wysypanych piaskiem, na jednym bawiał podwórku. Przywykli byli do siebie,
pokochali się jak brat z siostrą. Była to jedna z tych spokojnych miłości, rosnących w sercu i
zmieniających się z latami, dojrzewających, przybierających wszystkie barwy wieku, a zawsze
trwających, bo coraz gorętszych. Od pary lat dopiero stała się, z przywiązania cichego,
namiętnością.

background image

Profesor, który wysokie miał o przyszłych losach Anusi wyobrażenie, ani wiedział o tym

stosunku, syna przekupki uważając za istotę daleko niżej położoną i nie mogącą nawet pomyśleć
podnieść oczy na jego córkę. Stosunki dwojga młodych ludzi ścisłe były, ale potajemne. Anusia
próbowała parę razy wspomnieć o Franku, ale ojciec surowy zbywał ją nielitościwym,
wzgardliwym milczeniem.

Biedne dziewczę, do ślepego posłuszeństwa przywykłe, nie śmiało się już odezwać, a

jednak… Franek dla niej po ojcu był całym światem.

Stary Czapiński był może w gruncie dobrym człowiekiem, zasad prawych, surowości wielkiej,

ale zarazem nieubłaganym egoistą. Biedna jego żona całe życie spędziła na usługach tej nie— ,
poznanej wielkości, zawsze kwaśnej, chmurnej, żeglującej gdzieś po obłokach, obchodzącej się
ze światem otaczającym, jakby mu był na posługę przeznaczony. Fukana, pędzana, choć mąż ją
kochał, upokarzana swą nieudolnością i małym ukształceniem, biedna, chorowita istota zagryzła
się w tym życiu niedostatku, smutku i szarych dni bez nadziei.

Nawet kochane jej dziecię ojciec, zamyślając wysoce wykształcić, odbierał matce, odłączał od

niej i zabijał ją upokorzeniem, aż dobił. Umarła we łzach cichych biedaczka.

Anna mogła się była zepsuć takim wychowaniem papierowym, w którym serce mało bardzo

miało udziału. Bóg ją przecie ustrzegł, obdarowując obficie. Skorzystała wiele z nauki
ojcowskiej, ale ona w niej nie wyziębiła uczucia.

Tak wśród wyschłej łąki o skwarach letnich spotykasz na szeleszczących trawach bujny,

zielony liść kwiatu, który rozkwita, strojny farby żywymi. Skąd wziął soki, co go tak wykarmiły i
ustroiły? Odgadnąć nie można; wszystko dokoła zniszczone, na nim jednym kwitnie młodość…
Obok ojca, wyżółkłego i przeziębłego mroźną mądrością, a skwaszonego dumą niesłychaną,
Anusia uśmiechała się jak ten kwiatek wszystkimi darami najszczęśliwszej natury.

Wzięła, jak pszczółka, z nauki to, co w niej do jej usposobienia przypadało, ale nie dała się

spętać w zimne okowy bezmyślnych jej formułek. Żywa imaginacja, serce gorące, poetyczne
usposobienie, trochę mistycyzmu, czystego jak rosa wieczorna, czyniły Annę jedną z
najpowabniejszych istot, wykwitających na pociechę i na umartwienie ludzi.

Anna była średniego wzrostu, wysmukła, nieco smagławej płci, spoza której złotych tonów

purpurowa krew przeglądała, płynąc bujnymi falami; włosów ciemnych, oczu czarnych, główkę
miała nieco małą, rysy drobne, ale dziwnie powabnego wyrazu. Zimny rozbiór tej twarzyczki,
coś mającej w sobie dziecięcego, nie dozwalał nazwać ją piękną, przecież wśród stu rówieśnic
oczy się do niej ciągnęły i oderwać nie mogły. Miała ten powab, jaki daje zwita razem myśl
wyswobodzona i serce żywo bijące; w jej oczach świeciło uczucie i rozum, usta śmiały się
mądrością i miłością.

Pomimo pracy wszelkiego rodzaju, którą się nie brzydziła, bo pióro równie jak igła obce jej

nie były, Anna instynktem kobiecym dbała o swe śliczne rączki, a ubiorowi, niezmiernie zawsze
prostemu i skromnemu, umiała nadać taki powab, żeś ją wśród najbardziej świecących toalet
musiał wyróżnić. Niosła z sobą woń wyższości jakiejś. Często wielkie panie ustępowały jej z
drogi, jakby czuły w niej przebraną królowę.

Dodajmy, że z powagą łączyła dziecinną prostotę.
Wpływ ojca — któremu winna była całe swe, w istocie wielkie i w jej główce szczęśliwie

rozwite o własnych siłach uksztalcenie — uczynił z niej ślepo doń przywiązane dziecię, wylaną
dlań niewolnicę i sługę.

Anna trudy ojcowskie, wymawiane jej niemal codziennie z szorstkością nielitościwą, opłacała

zaparciem się siebie zupełnym; w domu była wszystkim dla nieskończenie wymagającego
Czapińskiego, w mieście pracując i zarabiając dawaniem lekcji po pensjach i domach
prywatnych, odnosiła swój gorzko zapracowany zarobek, aby nim zwiększyć wygody ojca…

background image

Sama często nie miała sukienki, łatała swoje nędzne ubranko, które i długo służyć, i świeżym się
wydawać musiało, ale starała się, aby staremu na niczym nie zbywało, pieściła go jak dziecię…
A coraz też starzejąc, stawał się on więcej wymagającym, zgryźliwszym i trudniejszym w życiu.

Młodsza od Franka, ale poważniejsza od niego, Anna kochała go zarazem jak brata i jak

przyszłego towarzysza życia całego. Oboje z dawna powiedzieli sobie, że jakie bądź spotkają
przeszkody, to je cierpliwością przemogą, że przeczekają burze, przemarza młodość, ale kochać
się muszą zawsze i żyć nie będą bez siebie.

Stara Jędrzejowa, bystrzejsza nieco od Czapińskiego, który się niczego nie domyślał, udawała

tylko, że nie wie o romansie syna, aby nie podsycać niebezpiecznej miłości, która wedle niej
przejść była powinna. Nie życzyła sobie, ażeby Franek żenił się prędko, nie chciała wiedzieć o
Annie… a jednak kochała ją jakoś za to, że ona przywiązała się do jej syna, i spod oka czuwała
nad Frankiem.

Czapiński, który ani myślał córki wydawać za maż rychło, bo mu to życie wygodne i spokojne

mogło zamącić, dawszy raz do zrozumienia córce, że Franek jest, jak się wyraził, chłopak bez
przyszłości — więcej się nim nie troszczył, polegając na ślepej wierze i posłuszeństwie Anny.

Anusia popłakała w kątku, otarła oczy, ale miłość wzmogła się jeszcze…
Niemal co dzień widywali się z sobą, ale zawsze w ulicy, w bramie domu, na przechadzce…

tylko. Czasem jednak rozmowy ich trwały długo, bo tam ich nikt nie strzegł i nikt im nie
przeszkadzał.


Ojciec dawał Annie wiele, może aż nadto swobody, ale płynęła ona z zaufania w niej i

wychowania, którym ją jako zbroją na przyszłość obwarował. Anusia w istocie zasługiwała na tę
wiarę. Nie była nie tylko płochą, ale pojąć nie mogła tego uczucia zalotności, które najmniej do
trzpiotostwa skłonne kobiety czasem na chwilę opanowuje.

Tylko Franek był dla niej człowiekiem jednym, któremu się pragnęła podobać, tylko dla niego

chciała być piękną, a w jego oczach czytała zachwyt uspokajający…

W czasie pogrzebu Sowińskiej, na który pewna była, że Franek pójść musiał, Anna dwa razy z

Podwala pod różnymi pozory wybiegała na Stare Miasto, aby się o niego dowiedzieć. Porwała ją
jakaś obawa, jakiś niezwykły strach… Franek, dowiadując się od służącej o tym, łzy miał w
oczach, chciał zaraz biec, oznajmić jej o sobie, podziękować, ale jak to się było wyrwać od
matki? Jak dostać do Anny, która już o tej porze nieodstępnie przy ojcu czuwać musiała, a
Franek przyjść tam nie miał prawa?

Biedny chłopak, roztargniony, niespokojny, ledwie tknął wieczerzę, pocałował matkę

milczącą w rękę, która już znowu po cichu przesuwała paciorki różańca, i pobiegł zamknąć się w
swojej izdebce.

Tu na sztalugach stał rozpoczęty z ognistym uczuciem, z nadzieją młodzieńczą obraz dosyć

obszernych rozmiarów, w którym Franek chciał przelać całą duszę… Było to jego marzenie…
ale dziś nań nawet nie spojrzał, myślał o ojczyźnie i o Annie.

Płótno to wszakże mówiło o jego przywiązaniu do kraju… Był to pierwszy poemat jego,

pierwsza pieśń rozbudzającej się piersi… U góry chmurne niebo, poszarpanymi wichrem
północnym okryte obłokami… W dali sioła, kościoły, lasy, góry i doliny nasze polskie, mgłą i
dymami pokryte… Gdzieniegdzie kurzące zgliszcza niedogasłych pożarów, poobalane krzyże,
sterczące nagie kominy… straszna pustynia…

Na pierwszym planie niby pobojowisko, okryte mnóstwem trupów, poległych różną śmiercią

za ojczyznę… jeszcze bliżej obnażone ciało kobiety, wyobrażającej Polskę, z rozkrwawioną
piersią… z potarganym włosem, z pętami na rękach… A nad nim unoszące się sępy z szeroko
rozpostartymi skrzydły, z zakrwawionymi dziobami.

background image

Znać było w ogromie myśli wylanej na to płótno, w doborze form, co ją wyrazić miały,

młodość artysty, gorącość ducha, który sądzi, że siłą słowa zbudzi świat martwy, ale obraz był
smętny i robił istotnie wrażenie na patrzącym.

Franek go malował, wiedząc dobrze, że ani w Szkole Sztuk Pięknych, ani na wystawie tym

dziełem nie będzie się mógł pochlubić, boby odgadnięto uczucie, co go skreśliło — ale
potrzebował wypowiedzieć, co miał w duszy… Najboleśniej mu było, że nawet Annie rysunek
mógł tylko pokazać.

Ale dziś obraz minął, nie spojrzawszy nań, i padł na łóżko w wielkiej walce z samym sobą.
Młodemu jeszcze przed rokiem śmiało się życie, dziś wstawało ono przed nim z surowym

obliczem obowiązków — Franek czuł konieczność poświęceń i boleść rozstania z tym, co mu na
świecie było najdroższym.

I walczyła w nim potrzeba życia z potrzebą ofiary — dla ojczyzny.
— Nie ma się co łudzić — rzekł w sobie — morituri te salutant!

*

… świecie różanych

nadziei… Od dziś myśmy nie swoi. Budzi się ojczyzna, wstaje, woła do dzieci: „Podajcie mi
ramiona, dźwignijcie z grobu!” Mamyż odmówić jej ręki? Mamyż powiedzieć małoduszni:
„Nie… nie damy ci ręki; bo my cię nie podźwigniemy, a zginiemy z tobą”? A! ale cóż się stanie
z matką biedną, co się stanie z Anną, gdy mi paść przyjdzie, jęczeć gdzieś w kajdanach na
Sybirze lub skończyć życie od kuli czy od bólu, gdy nas zwyciężą!

I pomyślał, a głos wewnętrzny odpowiedział mu:
— Jest Bóg dla sierót, jest ojczyzna, co je przytuli…
— Gdy raz rzucę się w tę drogę — mówił do siebie — nie panuję już nad sobą, muszę iść do

ostatka… a tam… czuję śmierć… Umrzeć tak młodo nie skosztowawszy życia!! Anno moja!
Gdzież te sny nasze! Matko moja, gdzie spokojne dni starości, które otulić chciałem taką
troskliwością za te gorzkie doby łez i pracy, poświęcone dla mnie?

— I tu była jakaś myśl — rzekł uderzając się w czoło — i tu było uczucie, co się wylać

pragnęło… Wszystko potrzeba dać na ofiarę! Wszystko… dla ojczyzny…

Przeszedł się i popatrzył przy świecy na obraz swój poczęty, potem na cichy kątek, do którego

tyle przywiązanych było wspomnień. Na ścianie z pamięci naszkicowany wisiał portret Anny,
uhistoriowanej

*

” za jakąś świętą; łzy zabłysły mu w oczach, gdy nań popatrzył, ale natychmiast

światło zdmuchnął, aby się nie dać owładnąć uczuciu, i rzucił się na łóżko.

W piersiach biło mu serce wielką odwagą, bo przypomniał wszystkie upokorzenia, jakich był

nieraz świadkiem — to panowanie bezlitosne, okrutne, szyderskie, naigrawające się, które
najspokojniejszą musiało rozburzyć duszę; tych żołdaków tryumfujących po ulicach, tych
spłaszczonych służalców, dumnie z karet poglądających na tłumy, a gnących się do ziemi przed
siłą… i wszystko, co słyszał, co oglądał, co kiedykolwiek w życiu krew mu popędziło do sromem
kraśniejącego czoła.

W pół we śnie, w pół na jawie ujrzał brnące w śniegu szeregi skutych braci, pędzonych w

zamiecie dalekie za to, że kochali kraj, że śmieli westchnąć, że podnieśli głowę, że marzyli, że
płakali…

I starców siedzących nad grobami rozstrzelanych synów.
I wdowy płaczące pod szubienicami powieszonych mężów.
I dzieci rzucone na pastwę wychowania moskiewskiego za to, że sierotami zostały po

wygnańcach.

*

morituri te salutant! (łac.) — idący na śmierć cię pozdrawiają. Takim okrzykiem witali cezarów w cyrkach

gladiatorowie rzymscy.

*

uhistoriowana — tzn. przedstawiona jako świata,

background image

I splugawionych owych, polskie imię noszących ludzi, których pookrywano złotem za

zaparcie się uczuć najświętszych.

I zbezczeszczone rozpustą tych katów bezdusznych niewiasty.
I opustoszałe kościoły, i poorane cmentarze, i porabowane świętości, i pouwożone pamiątki, i

pokoślawioną zbójeckimi pióry historią… i pozamykane usta, i pościskane żelaznymi okowy
serca…

— Cóż dziwnego, że na dnie tego kielicha goryczy jest rozpacz? — zawołał — że pójdziemy

zginąć, aby się nie spodlić! Nie ocalany ojczyzny, bośmy sami, słabi, a spiknęli się na nas
wszyscy; jedni zaciętością, drudzy obojętnością występną, bo z narodów, co nas uznają
bohaterami, żaden krwi kropli nie da za Polskę… Tak! ale w heroicznym porywie poświadczym
dziejom, zapiszemy krwią, że mord i męczeństwo były tak straszne, iż się targnąć musieliśmy i
chwycić gołymi dłońmi za wyostrzone ich miecze!

W takich marzeniach, rozgorączkowany, przetrwał Franek do dnia. Brzask ranny świtał w

oknie, gdy znużony skleił powieki, a we snach jego przedłużały się widzenia dnia i wieczorne
walki ducha. Widział jakiś olbrzymi pogrzeb i siebie, i Annę, i trumny okryte palmami, i chmury
sine, w których tonął krajobraz nagi, zimowy…

Dzwonek Świętojańskiego kościoła srebrnym dźwiękiem go obudził, słońce miało wschodzić,

Franek czuł potrzebę widzenia Anny, musiał wyjść wcześnie, aby na nią czatować; porwał się
więc, ubrał i po cichu wymknął z mieszkania.


Po wczorajszym deszczu ranek był jak dziecię wychodzące z kąpieli… Świeży, pełen woni,

która dolatywała aż w te zakąty miasta od wiślanych brzegów i lasów.

Gdy wyszedłszy Świętojańską ulicą, Franek spojrzał na Wisłę i siniejące oddalę, okryte mgłą

jak srebrzystą zasłoną, gdy go oblały fale wiatru, powiewającego od rzeki, uczuł się
rzeźwiejszym; świat mu się wydał tak młodym i pięknym, że w harmonią z nim musiały nastroić
się myśli.

Pobiegł ku Podwalowi, stając na straży domu, z którego spodziewał się wyjścia Anny; okno

jej, znane mu, całe przybrane zielonością, którą lubiła, było otwarte; Anusia wstała. Znał jej
zwyczaje, był pewien, że się go spodziewa i wyjdzie wkrótce.

Usiadł więc, przyparty do słupka, zamyślony, wlepił oczy w to okienko jak ogródek kwieciste

i zadumał się głęboko… I nie przebudził się z tego zamarzenia, aż go ktoś uderzył lekko po
ramieniu; wstrząsnął się, zerwał — przed nim stała Anna w białej sukience, blada, smutna, ale z
uśmiechem na usteczkach dziecięcych.

— Ha, jesteś, zbiegu mój! — zawołała, widocznie przymuszając się do wesołości. — Ale

cóżeś ty mnie kosztował niepokoju! Całą noc spędziłam w gorączkowych marzeniach: śniły mi
się knuty, żołnierze odpychający mnie kolbami, krzyki, dymy, krew i strzały; jeszcze drżę cała.

— O moja droga Anno! uspokójże się, proszę! O mnie czyż się tak troszczyć warto, a sobie

zdrowie tak potrzebne odbierać?

Powiedz, wolałażbyś, żebym — gdy wszyscy tam poszli — sam jeden gnuśnie, zobojętniały,

pozostał zamknięty w domu przez jakąś obawę?… Mogłażbyś nie powstydzić się za mnie?…

— I kochać bym cię nie potrafiła… Litowałabym się może tylko… Ale zrozumiejmy się:

waszą rzeczą iść w niebezpieczeństwo, naszą drżeć i modlić się; my was nie powstrzymujemy,
zostawcież nam łzy nasze!…

Spojrzeli na siebie z niewysłowionym smutkiem oboje i ręce ich drżące uścisnęły się w

milczeniu.

background image

— Chodź — rzekła Anna — ja idę pić moję wodę do Saskiego Ogrodu

*

. Pochodzimy w cieniu

tych starych drzew, które nie wiem, czy długo spokój taki okrywać będą… ukradniemy życiu
ciężkiemu godzinę… a ty mi opowiesz — dodała — jak to tam było wczoraj. Wiem od służącej z
ulicy, że pogrzeb był rodzajem manifestacji; że z niego poszliście na Wolą… Wszak byłeś na
Woli?…No! mów mi, a wszystko i wszystko. Wielki to i piękny obraz z taką energią po
trzydziestoletnim ucisku obudzającego się narodu. I mnie serce bije dumą jakąś!… Więc żyjemy!
I my żyjemy przecie!!

— Tak, droga Anno — rzekł Franek poważnie — ja nie od wczoraj czuję, że żyjem. Od pół

roku rozbudzało się to życie; na próżno przywykli do snu błagali, by snu nie przerywać; potęga
tego uczucia była silniejsza nad rozumy ich chłodne.

Tu chłopiec opowiedział jej, jak wczoraj matce, pogrzeb Sowińskiej; ale z większym może

jeszcze uczuciem, ze łzami w oczach. Anna płakała rozgorączkowana jego zapałem,
rozradowana, promieniejąca… Zdawała się rosnąć słów jego potęgą.

Franek pierwszy przerwał długie milczenie westchnieniem, rękę jej do ust podniósł i łza jak

rosy kropelka spadła na nią.

— Zgadłam myśl, co się w tę łzę przemieniła — cicho odpowiedziała mu Anna. — Tak…

nam się podobno ze wszystkim, cośmy niegdyś śnili, pożegnać potrzeba!

— Pożegnać! A, nie! Ale wszystko to musimy przynieść do ołtarza ofiar ogólnych i czekać,

czy się losom nie podoba wziąć naszej młodości, nadziei, miłości, marzeń, aby z nich usłać drogę
zwycięskiemu wozowi odkupienia. Któż wie? Czuję, Anno droga, że nie należę do siebie; że to,
co miałem najdroższego, miłość dla matki i ciebie, rzucić będę musiał, gdy mnie powinność
zawoła… gdy mnie los na szubienicę męczenników, na rzeź niewiniątek, na katusze oprawcom
lub wygnanie w pustyniach lodowych skaże. O Anno!… Jakże drogimi wydają mi się te chwile
odkradzione, ten ranek, to szczęście, że trzymam dłoń twą w rękach; że patrzę na ciebie, że głos
twój słyszę, żeśmy jeszcze razem! Jutro!…

— Jutro… zawsze niepewne, mój drogi — odpowiedziała Anna. — I ja czuję się Polką…

mam męstwo, potrafię zostać wdową, wierną wspomnieniom, choć nie miałam męża, i
dotrzymać sercem, com raz przyrzekła usty… Męczennikowi stokroć więcej należy. Nie lękaj
się, ja cię nie wstrzymam, łzami nie osłabię… potrafię cierpieć i czekać; a gdy myśl twa przyleci
do mnie z daleka, znajdzie zawsze w białej szacie oblubienicę swoje. Ty wiesz — dodała — jak
ja pojmuję życie… wśród nieskończoności żywota chwilę snu, przebudzimy się z niego na
tamtym świecie, podamy sobie ręce i polecimy przed tron Boży, z pyłu ziemi otrzepując
skrzydła.

— O, tyś czystym duchem! — rzekł Franek. — Ja uwielbiam tę twoje wiarę i pokój. Ale ja nie

doszedłem do twej doskonałości… mnie łzy się kręcą za moim ziemskim szczęściem; mnie się
zdawało, że i ja mam do niego prawo, prawo do tej kromki chleba ubogich u furty klasztoru… a
tu przyjdzie umrzeć z głodu!

— Franku, ja, słaba kobieta, pocieszać cię muszę!… Wszak to świat przewrócony! —

zaśmiała się Anna. — Nie kosztowaliżeśmy tego, co niewiele w życiu ma ludzi, czystego
przywiązania? Nie jesteśmyż siebie pewni i szczęśliwi w tej chwili?… I myśmy byli w Arkadii

*

!!

*

pić… wodę do Saskiego Ogrodu — Istniał podówczas zwyczaj i moda picia wód mineralnych w Ogrodzie

Saskim, gdzie były sprzedawane.

*

Arkadia — zamknięta łańcuchami górskimi kraina na półwyspie Peloponez w Grecji, zamieszkana w

starożytności przez pasterzy. Od czasów poety rzymskiego Wergiliusza i jego sielanek (Bukoliki) aż do romantyzmu
uchodziła za krainę pierwotnej, idylliczno–patriarchalnej, „pasterskiej” szczęśliwości. Tęsknota za wyśnionym,
arkadyjskim rajem przewijała się w twórczości malarskiej oraz poetyckiej romantyków. Utarty zwrot: „I ja byłem w

background image

— O, krótko!…
— Krótko, długo! Sąż to pojęcia, do których by przywięzywać można wagę? Lepiejże zużyć

te szaty białe do szczętu i podrzeć je na łachmany, czy w nich zstąpić w mogiłę?

— O, nie wymawiaj tego złowrogiego, wyrazu!
— Wiesz… ja dodam: tak, w mogiłę, byle razem!
— Anno, nie mówmy o tym!
— Dobrze; myślisz, że potrafimy mówić o wiośnie, fiołku i sercu? Odwróć się, popatrz na te

twarze, posłuchaj tych szeptów… Nie czujeszże jakby przeddnia burzy? Jakby zwiastuna
wielkich wypadków nad nami?

Anny oczy pałały, pierś podnosiła się żywo pod białą sukienką; wzięła rękę zadumanego i

ścisnęła mocno.

— Siądźmy — rzekła — zmęczyłam się.
Pochyliła czoło. Franek milczący trzymał jej dłoń drżącą, spojrzał i zobaczył na bladej twarzy

dwa łez strumienie. —— Anno! Na Boga! Co to jest!

— Nic… jam kobieta… Dając ci męstwo, wyczerpałam je… i drżę teraz… Co się z nami

stanie? Czy podołamy wielkim obowiązkom? Czy naród budzący się jak Piotrowin

*

znajdzie

całun swój biały, by się nim okryć, i niezbutwiałe członki, by się poruszyć? Nam potrzeba być
wielkimi! A my wstajem z trzydziesto… ze stuletnich kajdan! Lepiej nie ruszać się i umrzeć, niż
dźwignąć się, by okazać słabość i rozsypać w proch trupem. Widzisz, o co się ja boję.

— Źle się lękasz — rzekł Franek — bo zapał jest ogromny!
— Ale czy ogień ten gorzeć będzie? Czy nie spłonie tak nagle, jak powstał, samą

gwałtownością swoją ?

— Nie, nie, nie! Jest coś, co dodaje męstwa, co mówi nam po cichu: „Śmiejcie tylko!”

Spojrzyj na kraj, Moskwa szuka spisków: z końca w koniec wszyscy bez wyjątku do tego
sprzysiężenia należą, oprócz tych istot, co duszę swą szatanowi sprzedali. Oni, mając wojska,
drżą o swoich żołnierzy; mają twierdze, mają kajdany i szubienice, pieniądze i fałsz, którym się
tak dobrze posługiwać umieją, a czują się słabymi! Tu dzieci instynktem wskazują pochód
narodowi, a naród idzie za dziećmi i sprawa się podnosi; tam najmędrsi kruczkotworcy głowy
sobie łamią i nic począć nie umieją. Otóż los tych, co idą przeciw prawu Bożemu. Zwycięstwo
nasze jest tylko kwestią czasu; oni mogą się utrzymać na falach dłużej, krócej, ale utonąć muszą.

— Daj Boże, by słowa twe były proroctwem — odpowiedziała Anna — choćbyśmy wszyscy

dla prawdy zginąć mieli. Jeżeli co życie znośnym czyni, to wiara w coś szlachetniejszego nad
mieszenie powszedniego chleba.

Domówiła tych słów, gdy dość przystojny, ale dziwnie wymuskany młody człowiek w bardzo

starannym ubiorku porannym mignął poza drzewami, wszedł w ulicę i z pewnym przyciskiem,
jakby rad, że ją schwytał na uczynku, pozdrowił Annę:

— A! dzień dobry pannie Annie!
Franek się rzucił nieco; ona pozostała spokojną, skinęła głową i chcącemu już odejść z

tryumfem elegantowi dała znak, by się przybliżył.

— Cóż to pan tu robisz tak rano? — spytała go. — Ja wody piję, pan Franciszek, którego nie

wiem, czy pan znasz, stary mój kolega — dodała z uśmiechem — idzie do pracy. Cóż pana
Edwarda mogło tu o tej porze sprowadzić? Blady paniczyk nieco się zarumienił.

Arkadii”, którym Schiller rozpoczął swój poemat Resignation, a Goethe użył jako motto do utworu Italienische
Reise,
był i jest bardzo popularny. Używa się go na określenie szczęśliwych chwil, minionych bezpowrotnie.

*

Piotrowin — Według legendy miał św. Stanisław Szczepanowski, biskup krakowski, wskrzesić niejakiego

Piotra z Janiszewa Strzemienczyka, właśnie Piotrowina, aby ten mógł stanąć jako świadek przed sądem.

background image

— Któż wie — rzekł nieśmiało — może nadzieja widzenia tu pani, choć z daleka…
— A, to by doprawdy było zabawnym! — rozśmiała się Anna. — Cóż pana widzenie mnie

obchodzić może? Miałżebyś pan ochotę wmówić mi, że czułe jego serce bije dla mnie? Patrz
pan… na te szare sukienki, na opaloną twarz, na ubogie ubranie przeszłoroczną modą i powiedz
sam, jak tak śliczny młodzieniec, salonów ozdoba, może nawet pomyśleć o takim jak ja
kopciuszku?

— A, nie wiedziałem, że pani tak nielitościwie szyderską być umiesz — rzekł Edward cicho,

rzucając na nią chmurne wejrzenie.

— Nie, panie, szyderską nie jestem, ale suchą, zimną, prozaiczną istotą… Taką mnie Pan Bóg

stworzył… Zostawmy marzeniom atłasowym pana Edwarda, a chodźmy napić się wody.

I odeszli we dwojgu, rzucając trochę zmieszanego młodzika, który chciał zakłopotać Anusię, a

sam jakoś czuł się zbity i strapiony jej zimną krwią i spokojem.

— Do czego są tacy ludzie? — spytała po chwili Anna. — Na co się to przydało ?
— Widziałaś kiedy, jak w sklepie pakują szkło lub porcelanę?
— Ot… nie…
— Zwykle pomiędzy nią natykają siana, słomy, papierów strzyżonych. Na świecie ludzie

rodzaju Edwarda grają zupełnie rolę papieru strzyżonego i siana. Gdyby nie ich delikatna nicość,
wszyscy byśmy w tej życia podróży potłukli się jeden o drugiego. Oni są watą… i słomą…

— Dosyć trafne porównanie — rzekła Anna śmiejąc się — ale my tu gawędzim, a godzina

moich lekcji się zbliża i nie daje mi czasu trochę się z tobą posprzeczać. Więc do widzenia,
Franku, dobrej bądź myśli. Trzeba wiele ducha, bo dzieło wielkie… Sursum corda!

*

I znikła za starymi drzewami łacinniczka. — Nie dziw, była przecie córką profesora.

Wieczorem znowu stara Jędrzejowa na próżno oczekiwała na syna, który się spóźnił do domu.

Trzeba się było z tym oswoić, cała młodzież, jakby iskrą elektryczną przejęta, poczuwała się do
obowiązków, do potrzeby jakiegoś czynu i usiłowała na wspólnych naradach wyrobić sobie
drogę postępowania.

Franek nie mógł i nie chciał się od towarzyszów oddzielać, przodował im sercem i gotowością

do poświęceń. Były chwile, w których niebezpieczeństwo, na jakie się narażał on i drudzy,
dreszczem go przejmowało, ale na wspomnienie obowiązku powracało męstwo młodzieńcze.

Wszyscy nim byli ożywieni, prąd gwałtowny ciągnął ich dalej a dalej. Trzeba było znać

trzydziestoletnie rządy Paszkiewicza

*

i Muchanowa

*

, aby ocenić, ile było istotnej odwagi w tych

usiłowaniach jakiejś pracy politycznej, której najmniejszy ślad ciągnął za sobą wyrok bez sądu,
na Sybir, w sołdaty, do kopalni, na wygnanie, w ciemne lochy Cytadeli

*

… na nieobrachowane

męczarnie.

*

Sursum corda (łac.) — W górę serca.

*

Paskiewicz Iwan Fiodorowicz (1782–1856), hr. Erywański i książę warszawski — pogromca powstania

listopadowego, namiestnik Królestwa Polskiego przez lat 25, znany rusyfikator i prześladowca ruchów liberalnych
oraz rewolucyjnych.

*

Muchanow Paweł — od roku 1851 kurator okręgu naukowego warszawskiego, zaś od roku 1856 — do 1861

dyrektor główny komisji rządowej spraw wewnętrznych, był pierwszoplanowym wykonawcą rusyfikacyjnych
tendencji w stosunku do Królestwa za rządów Paskiewicza.

*

Cytadela — Zbudowane w r. 1834 fortyfikacje Cytadeli na lewym brzegu Wisły panowały zbrojnie nad

miastem, aby móc w każdej chwili stłumić bunt. Wewnątrz Cytadeli znajdowało się jedno z najstraszniejszych
więzień carskich, a na jej stokach miejsce straceń wielu patriotów i rewolucjonistów polskich.

background image

Straszneż to były te boleści i upokorzenia, które do takich ofiar zmuszały. Rząd nie umiał być

ani łagodnym, ani logicznie surowym jak za Mikołaja, chorował na półliberalizm

*

napoleoński

*

,

mówił o reformach, krytykował przeszłość, a szedł po pijanemu, zataczając się na wybitym
gościńcu. W jego dobre chęci i szczerość wierzyli chyba ci, co ich nie próbowali.

Ślepi tylko ten stan rzeczy, dziwny w istocie, tłumaczyć sobie mogli wraz z rządem

poduszczeniami z zagranicy, knowaniami jakiejś garstki ludu; naród cały, z małymi wyjątkami
odszczepieńców dworujących sile, czul się porwany koniecznością pracy około dobra ogólnego.

Ale dziwnym fenomenem ci, co do tej roboty wykształceniem, położeniem, stosunkami,

mieniem najlepiej byli uzdolnieni: panowie, szlachta można, inteligencja nawet, usuwali się
bojaźliwie od współudziału, zamykając w granicach legalnych. Jedni nie chcieli brać tego na
sumienie, drudzy nie mieli wiary. Pozostawała garść dzieci, młodzieży, ludzi ożywionych
pragnieniem gorącym. Może być, że ta młodzież, zuchwalsza, bo mniej widząca następstwa, silna
uczuciem ogromnym, sama tylko była zdolną targnąć się na potęgę olbrzyma, bo ona jej jedna
nie uznawała. Starsi liczyli armię, flotę, miliony, dyplomatyczne stosunki… i strach ich ogarniał.

Zalecano więc z jednej strony spokój i pracę, z drugiej spiskowano zajadle. Ale spisek to był,

jakiego nie spotykamy w historii; wszyscy bowiem należeli do niego, jeśli nie czynem, to
milczeniem i wiedzą, współczuciem i życzeniami, nikt nie śmiał opierać się mu ani wystąpić
przeciwko niemu. Uznawano prawie powszechnie jego bezskuteczność, nie śmiano zaprzeczać
pracowitości, potrzebie, konieczności. Narady te i krzątania około czegoś nie oznaczonego
jeszcze w przyszłości siecią niewidomą rozciągały się od prostego wyrobnika, który pragnął
walki, aż do salonowego eleganta, nie pragnącego tak bardzo zakłócenia pokoju, ale wstydzącego
się okazać się bezczynnym.

Młodzież ucząca się była ogniskiem, około którego wszystko się garnęło i ogrzewało. Franek

należał do niej ciałem i duszą. W chwili tej niedobrze wiedziano, co czynić, ale instynkt
wskazywał potrzebę manifestowania się, protestowania przeciwko istniejącemu stanowi rzeczy.
Niektórzy ciszej wybąkiwali wyraz „rewolucja”, ale większa część widziała jeszcze jej
niepodobieństwo tylko.

Nie było dnia, żeby się nie zbierano gdziekolwiek, w ulicach, w kawiarniach, w

pomieszkaniach młodzieży, na przechadzkach. Tu rodziły się projekta manifestacji
niespodzianych, które nazajutrz w ulicach wszyscy sobie powtarzali od ucha do ucha, o których
na tydzień wprzód często wiedziały dzieci i stróże kamieniczni, a nie wiedziała policja albo ich
powstrzymać nie mogła.

Rząd — ściśnięty między dwiema ostatecznościami: surowej represji, której nieużyteczność

wypróbował, i pobłażania, które mu się równie niebezpiecznym wydawało — na przemiany
chuchał i dmuchał, nie chcąc tego dać, co by naród zaspokoić, mogło. Jedno tylko było, czym by
sprawę był skończył: przyłączenie zabranych prowincji i swobody szerokie; ale czuła się
Moskwa nadto słabą, aby być sprawiedliwą.

Po pogrzebie Sowińskiej, jak po każdej z tych pierwszych manifestacji, była chwila jakiegoś

niespokojnego wypoczynku, wypatrywania skutków, narad nad tym, co dalej czynić należało.
Nikt tam jakoś poszlakowany i pochwycony nie został; dodało to otuchy do dalszej roboty, która
wszędzie sprawiała obawę nieokreśloną. Spodziewano się, że to może samo z siebie upadnie.

*

półliberalizm napoleoński — aluzja do pozornego demokratyzmu rządów cesarza francuskiego Napoleona III.

*

Rząd… chorował na półliberalizm napoleoński — Jest to krytyka nieporadności liberalnych pociągnięć,

wymuszonych na carskim rządzie przez nabrzmiewającą po klęsce w wojnie krymskiej (1855) sytuację rewolucyjną.
Ani rząd carski, ani jego organy administracyjne i policyjne, przyzwyczajone do absolutystycznych metod rządzenia
za Mikołaja I (1825–1855) i jego namiestnika w Królestwie Jana Paskiewicza, nie umiały sobie dać rady z nową
sytuacją.

background image

Franek tego wieczora pobiegł do domu towarzysza swego na odległej uliczce, gdzie w izdebce

trzeciego piętra zebrało się ich kilkunastu.

Dziwnie nieopatrznie działo się to wszystko; nikt zbytnio nie ubezpieczał: otwierano okna,

gadano głośno, nie strzeżono się ludzi, nie było jednak prawie przykładu zdrady.

Fizjognomie tych heroicznych spiskowych mogły zdumieć poważniejszego człowieka, a

trwogą przejąć myślącego postrzegacza. Nie było między nimi starszych i dojrzalszych rysów
twarzy, wszystkie ogniem młodości rozpalone, wiele z nich meszkiem nie porosłych jeszcze.

Jakiż to musiał być stan kraju, co powołał — pomimo prześladowań najokrutniejszych,

pomimo gróźb najstraszliwszych — ludzi w tym wieku, gdy się o życiu tylko myśli, na śmierć
prawie pewną i nieuniknioną, byle się podźwignąć z upokorzenia!

Obok Franka, który milczał, ale energicznym milczeniem gotowości do czynu, migały twarze

prawie dziecinne, spomiędzy których jedna szczególniej uderzała wyrazem siły niepohamowanej
i skupionej w sobie. Był to chłopak niewielkiego wzrostu, niezbyt uderzających rysów twarzy, na
którego ustach częsty uśmiech, jakby szyderstwem i żółcią zaprawiony, przelatywał. Twardy
włos, najeżony nad czołem i postrzyżony krótko, nadawał mu charakter jakiś dziki, w
sprzeczności z młodością i łagodnością wejrzenia. Znać było, że ta ostrość i szorstkość w
obejściu, którą okazywał, płynęła z przekonań, nie z usposobienia, że byłby sobą, gdyby na nim
nie ciążyła ręka ucisku, co nawet z twardego kamienia łzy wygnieść potrafi.

Jeden nieco starszy mężczyzna, z cygarem w ustach, siedział tak głęboko w kątku zasunięty w

cieniu, że go dostrzec prawie nie było podobna. Zwano go tam nie po imieniu, ale Sybirakiem.
Blade lice, ostygłe nieco, smętne, podobne było do głazu, na którym by stężała wiekuiście
niewysłowiona boleść, ale już przemieniona w naturę człowieka. Nie odzywał się, chyba rzadko i
krótkimi słowy.

Młody chłopak, którego towarzysze nazywali Młotem z powodu energicznej mowy i częstego

uderzania w stół pięścią, właśnie tylko co głos zabierał. Obrócony twarzą do Sybiraka, mówił
powoli, z wyrazem przejmującego szyderstwa:

— Tak, to prawda, jesteśmy młodzi, nie rozumiemy nic… Ale jeżeliśmy niezdatni do niczego,

róbcież wy, starsi, pójdziemy chętnie pod wasze rozkazy… tylko nie na próżne z założonymi
rękami siedzenie! Kraj już dosyć, nadto przecierpiał wstydu przez lat trzydzieści; chce nareszcie
dowieść, że żyje; chce wstać z mogiły.

Głos Sybiraka z kąta odezwał się powolny i poważny:
— Poczciwe dzieci! Nie w ten sposób wybije się Polska z niewoli, nie orężem, nie krwią

będzie okupiona, ale wytrwałą pracą i pokorą.

— Odkupimy ją czy nie, ale ją krwią z plamy oczyścimy.
— Godziż się tak krwią szafować?… I czyją?… Sierocą, najdroższą, najgorętszą; krwią tych,

co są najgotowsi do ofiary? Posłuchajcie! Chcecie walki? Macie ją przed sobą; godna Polski i
polskich dzieci, będzie to bój nie mniej srogi, nie mniej kosztujący ofiar, ale bój heroicznie
wielki: prawdy przeciwko fałszowi. Przez lat trzydzieści milczeliśmy i schylali głowy, nie
śmiejąc ust otworzyć; walczmy teraz, stając w obronie praw naszych, tym orężem, którego
Chrystus nauczył: nie mieczem Piotra, ale miłością Pawła i ewangeliczną cnotą.

*

— Z Moskwą?… — zakrzyknął Młot — To tak, jakbyś powiedział, żeby do Cygana mówić

po łacinie lub z bydlęciem prowadzić dysputę teologiczną. Na cóż się to przydało?… Cnotą!…

*

miecz Piotra… miłość Pawła — Według Ewangelii św. Piotr miał stanąć w obronie Chrystusa podczas Jeg o

pojmania przez wysłanników Piłata i uciąć mieczem ucho jednemu z nich, Malchusowi. Św. Paweł nauczał, że istotą
wiary Chrystusowej jest miłość bliźniego — Sybirak zaleca zatem moralne środki walki z wrogiem, zamiast
wystąpień zbrojnych.

background image

Tak, ale cnotą rzymską, virtute, potęgą ramienia; innego języka Moskal nie rozumie nad pięść
między ślepie.

— Ale pięść nasza nie jest dosyć silna — odparł Sybirak wzdychając. — Cóż byście rzekli o

człowieku, który by wyzywał nieprzyjaciela na słabszą rękę, na lewą, gdy ma drugą mocniejszą?
Los chciał, by nas otoczyli i ścisnęli wrogowie potężni; naprzeciwko nim już nie lichych sił ciała,
ale siły ducha, co przenosi góry i wypełnia otchłanie, użyć potrzeba.

— Tak!… I znowu cierpieć wieki… i do nieskończoności dźwigać to jarzmo upokorzenia,

szyderstwa, nędzy, aż wszelką siłę ducha zabije katowska pletnia

*

.

— A któż ci powiedział, że dźwigając właśnie, zamiast tracić, nie nabieramy sił? Masz tego

dowody na kraju i na sobie. Gdzie niewola jest lżejszą, tam miłość dla ojczyzny osłabła; Moskale
to swym barbarzyństwem przerabiają nas na bohaterów i męczenników, jakich nawet nędze i
tęsknoty wygnania uczynić nie potrafiły.

— Nie! — odrzekł Młot, uderzając ręką w stół wedle swego obyczaju. — Nie! Trzydzieści lat

minęły w spokoju… potrzebujemy walki i krwawej łaźni dla pokrzepienia. Myślisz pan, że ja, co
nie mam lat dwudziestu, że towarzysze moi, równie gorący jak ja i równo młodzi, nie widzimy
całego zuchwalstwa planów naszych? Ale dlatego że one są materialnie niemożliwe, wierzymy w
nie, mamy głęboką wiarę cudów; wiemy, że garść studentów porywająca się na państwo
czterdziesto– czy sześćdziesięciomilionowe, którego Francja i Anglia pokonać nie mogły,
wydadzą się szaleńcami… ale rachujemy też na zgniliznę, co toczy to cielsko olbrzyma. W tej
moskiewskiej bryle odzywa się też pragnienie swobody, ruszają powoli składowe jej pierwiastki,
rozpoczyna dezorganizacja. Ręka Mikołaja tylko mogła ten chaos fermentujący powstrzymać od
rozkładu mrozem despotyzmu, tak jak Syberia lat tysiące zamarzłego przechowywała mamuta.
Naszymi sprzymierzeńcami są choroby nieprzyjaciela: jego głupota i upór.

— Tak, ale wy się wybieracie jutro w pochód, jak widzę — przerwał Sybirak — gdy długo

jeszcze nie możecie być doń gotowi… Lud…

— Lud będziemy mieli za sobą — porywczo przerwał młody człowiek — kupiemy go sobie

ziemią.

— Lud już się jej skądinąd spodziewa, a rządowi bodaj więcej niż nam wierzy, cośmy mu ją

przyrzekali lat tyle… i nie dali nic dotąd. Na lud potrzeba lat długich i wielkiej z naszej strony
cierpliwości.

— Gorąco namiętnej walki szybko doprowadza do dojrzałości — rzekł Młot. — Lud się da

pociągnąć! Tylko odwagi, tylko zuchwalstwa!…

— Dalibóg, dobrze on mówi — rzekł drugi. — Nie ma się co wahać, do tego dążyć wszelkimi

sposoby. Rosja jak wąż lenieje, zmienia skórę, jest to pora słabości; teraz lub nigdy ze szpon się
jej wydrzeć.

— Z czym, jak? — spytał starszy powolnie. — Myślicie: bez broni, bez zapasów, bez

pieniędzy, bez dowódców i bez ludu!

— Pan przeżyłeś lat czterdzieści i nie widzisz już jasno przed sobą, łzy ci wzrok zamgliły —

krzyknął ktoś drugi z kąta. — Nie odbierajże nam serca! My broń znajdziemy, a nie, to ją
odbierzemy od nieprzyjaciela, pieniędzy da kraj, na dowódców my się sami wyrobimy, lud
pozyszczem, pochwycimy, pociągniemy za sobą.

Sybirak zamilkł i westchnął.
— Ale my widzimy dobrze sami — dodał Młot, nieco ostygłszy — że do tej walki sposobić

się potrzeba i gotować; ona nie może przyjść jutro. Przygotowawcza praca ogromna, zwłaszcza
że i z poczciwymi niedowiarkami, jak pan, walczyć potrzeba, że naszą piersią i ogniem musimy

*

pletnia — bat o kilku rzemieniach na krótkiej rękojeści.

background image

podłożyć ogień w zastygłych, rozpalić go, porwać, pociągnąć… Wielu z nas upadnie, ale Polska
wstanie!

Jeden z przytomnych podrzucił czapkę do góry i wykrzyknął:
— Jeszcze Polska nie zginęła!
— Och! Och! cichoż tam! — ofuknął inny. — Ażeby ona nie zginęła, potrzeba naprzód umieć

milczeć.

— Więc do wielkiego dzieła — dodał Młot powolniej — do agitacji, do nurtowania, do ruchu,

który by w nas szerzył płomień, a nieprzyjacielowi ukąszeniami komara nie dawał spoczynku.

— Dobrześ powiedział: ukąszeniami komara — rozsmiał się Sybirak. — Ale słyszałżeś kiedy,

by kogo komary zjadły?

— Nie widzę niepodobieństwa, gdyby komarów było wiele, gdyby nimi dowodził dobry wódz

i gdyby nie były głupie — rozśmiał się Młot. — Zresztą — dorzucił po chwili — myślicież, że
my tryumfu pewni jesteśmy, że marzym o koniecznym zwycięstwie? Wcale nie! Wiemy, że
możemy upaść, czujemy, że upadniemy może, jeżeli bezduszna polityka Europy nie wyciągnie
nam dłoni, ale mimo ofiar krwawych i upadku możliwego ta protestacja krwi i męczeństwa jest
potrzebną. Rosja głosi, że stare dzieci Rzeczypospolitej, najswobodniejszej na świecie, nakarmiła
już do syta… powietrzem swych obietnic. Europa, której się chce handlować spokojnie, cieszy
się, żeśmy tacy pokorni, że duch w nas rycerski wygasł, jednym mniej dla niej kłopotem na
głowie. Jeszcze lat dwadzieścia, a polskie imię, duch, przyszłość, wszystko zaśpiemy w błogim
spoczynku… Rewolucja tylko może odżywić uczucia, krwią podlane zbudzić tradycje i zapisać
głoski czerwonymi na kartach dziejów nowy pozew przed trybunał wiekuistej sprawiedliwości.

— Bohaterze! — rzekł Sybirak — widziałem ludzi wielu tak gorących jak ty, tak pełnych

pragnienia poświęceń, ale też widziałem wielu ostygłych prędko i padających od podmuchu
ruskiej groźby… W naturze naszej jest gorączka porywów bez wytrwałości upartej; uczcie się
naprzód, by stać się niezłomnymi.

— Bądźcie spokojni — dodał, wychodząc z kąta, blondynek świeży i delikatny jak panienka,

z długimi, spadającymi na ramiona włosami — niejeden z nas próbował siebie ogniem, głodem,
boleścią… To nie jest metafora… to historia… Widziałem takie blizny.

Gdy to mówił, drugi poskoczył i rumieniącemu się gwałtem obnażył lewą rękę, na której znać

było głęboki ślad wypalenia świeżo zagojonego… Blondyn się zawstydził.

— Oni mi tak dokuczyli — rzekł, uśmiechając się do Sybiraka — nazywali panienką,

dzieciakiem, iż musiałem w końcu pokazać im, co mogę. Paliłem tę rękę nad ogniem minut kilka,
aż się mięso skwarzyło, i nie pisnąłem… Nie chwalę się, bo to głupstwo… są lepsi ode mnie.

Sybirakowi łzy puściły się z oczów, pochylił głowę, westchnął i nie rzekł słowa.
— O, uzbrójcie się, uzbrójcie — zawołał pod długim milczeniu — bo nieprzyjaciel, z którym

mieć będziecie do czynienia, nie ma wnętrzności, nie zna politowania; nie z ludźmi walczyć
będziecie, nie z Turkiem, nie z Tatarem, co są aniołami dobroci przy nim, ale z bydlęty, nędzą i
niewolą rozbestwionymi, ogłupiałymi, lub z zepsutym i przegniłym owocem tej cywilizacji
biurokratycznej, która nie zna innego boga nad chciwość i rozpustę!

— Nasza walka będzie zarazem apostolstwem — zawołał inny — ona wpłynie na

nieprzyjaciół, my ich nawrócimy.

— Nie wiem — westchnął starszy — wielu już apostołów pożarli ci bałwochwalcy i wielu

pożrą ich jeszcze, urągając się po pijanemu ich mogiłom.

— Pragniesz pan walki ducha, a nie wierzysz w naszego? — spytał ktoś.
— Wierzę — zawołał stary — ale… widzicie, jam… posiwiał w zawodach! Daj wam, Boże,

dorosnąć w szczęściu!

background image

— My także pragniemy posiwieć w pracy, aby na naszym pokoleniu nie ciążyła wina

bezwładnego odrętwienia.

— Ale ad rem, ad rem — ozwało się kilka głosów — do rzeczy! Co robić?
— Swoje! — odparł Młot. — Kto może, na wieś do ludu, kto chce, między czeladź i

rzemieślników, rozgrzewać ducha, sposobić umysły, być wszędzie i nie dać ująć się nigdzie; gdy
padnie jeden, stanąć w dziesięciu na jego miejsce — i dalej! Dalej! A dalej!

Zaczęli ciszej rozmawiać pomiędzy sobą; ktoś szepnął o potrzebie drukarni.
— Ale to rzecz niemożliwa — przerwał drugi. — Moskale się okrutnie pilnują.
— I my się też będziemy pilnować!
— Policja!
— I my musimy mieć naszą policją!
— Brawo! brawo!
— A ty, stara Kasandro

*

, patrz, ciesz się, jeżeli możesz, i do roboty nam nie przeszkadzaj.

— Kogo by wasz poczciwy zapał nie porwał! — szepnął uśmiechając się Sybirak.
W tej chwili drzwi się otworzyły z wolna i z wielkim postrachem kilku ukazał się w progu

mundur rosyjski. Była krótka chwila popłochu, ale bliżej drzwi stojący podali ręce przybyłemu,
który szybko rzucił okiem po pokoju… Zaczęto z nim szeptać poufale, otaczając go kołem
ciekawym.

W mundurze tym kryło się także dziecię Warszawy, ale już wprzężone od młodu do

moskiewskiego pługa, którego ciężar nowe w nim wyrobił przymioty i siły. Na bladej tej
twarzyczce, oświeconej pełnymi dowcipu oczyma, znać było energią skupioną i chytrość
niewolnika; w źrenicach paliła się uciśnionych namiętność — pragnienie swobody,
rozpłomienione do rozpaczy, protestacja ducha ludzkiego przeciwko gniotącej go przemocy.

Kilka słów tylko wyrzekłszy po cichu, oficer pochwycił papiros ze stolika, zapalił go u

świecy, wcisnął jakiś świstek w rękę Młotowi, zakręcił się i znikł.

— Czy wy mu wierzycie? — zapytał jeden. — E! bądźcie ostrożni… kto go wie!
Młot się rozśmiał.
— Ręczę za niego jak za siebie — dodał głośno. — Bądźcie spokojni, daj Boże nam tylko

więcej takich!

— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus! — odezwał się jasny i wesoły głos we

drzwiach i pokazała wygolona głowa bernardyna, oblicze okrągłe, świecące, rumiane,
uśmiechnięte.

— A! Ha! otóż i braciszek! — zawołało kilka głosów. — Na wieki wieków! Na wieki

wieków! Jak się macie!

— Dobry wieczór!
— Czyś zdrów, ojczuszku? — I zaczęli go obstępować, wykrzykując, młodzi. — A cóż? A

co?

O. Serafin, niewielkiego wzrostu, ale krzepki, popatrzył na przytomnych i jeszcze mu się

jaśniej lice rozpogodziło.

— Ha! coś to tu wielka rada… sanhedryn

*

jakiś… Ha? a wezwaliżeście na pomoc Ducha

Świętego? Ha? a bez Boga nic, a bez Matki Najświętszej, królowej nieba i ziemi, i Korony
Polskiej, ani stąpić! Ha? a pamiętacie wy o tym?

*

Kasandra — córka króla Troi Priama, która posiadała dar przewidywania przyszłości. W Odprawie posłów

greckich Kochanowskiego przepowiada upadek rodzinnego miasta.

*

sanhedryn — Wysoka Rada w państwie żydowskim; tutaj: zebranie, zgromadzenie, którego wagą i doniosłość

o. Serafin jowialnie zestawia z naradą owej kierującej całym życiem Izraela instytucji.

background image

— Kiedy między nami, ojcze — odezwał się ktoś z boku — jest i para lutrów, i para żydów

niewiernych.

— O, to ich zaraz nawrócimy oto tym! — dodał ksiądz, podnosząc pasek z ogórkami

*

— Jest

to środek wypróbowany na odszczepieńców, dwadzieścia pięć w gółkę i katolik gotowy, nawet
katechizm zgadnie, nie ucząc się go. No no! Ale co tam u was słychać? — dodał.

— Wszystko dobrze — rzekł jeden. — Moskale pogrzebem Sowińskiej zmartwieni, nosy na

kwintę… a my nasze do góry.

— Ot i ona zacna niewiasta była pono kalwinką czy luterką — mruknął ksiądz. — Co to za

szkoda! Byliby za nią bernardyni poszli i pogrzeb daleko by wyglądał uroczyściej. A gadajcie wy
sobie, co chcecie, teologowie nowi, żaden protestancki doktor nie powie tak egzorty, jak by który
z nas ją u mogiły powiedział… od serca! Ha! a byliście, słyszę, za jednym zachodem i na mogile
jenerała! A, figlarze! Aby psikusa Moskwie wyrządzić!

I począł się śmiać, wziąwszy w boki.
— Ha! i z awanturą! — przerwał ktoś. — Zwyciężyliśmy dwóch kulawych inwalidów, co nam

do ogródka bronili przystępu, i napędziliśmy strachu popowi, co chciał ich powagą swojej brody
popierać.

— Ot, to dobrze! Dobrze! — zaśmiał się bernardyn. — Niechże przecie poczują, żeśmy

jeszcze nie pomarli… A z Bogiem zawsze i po bożemu, dzieci kochane! A z modlitwą na ustach;
bo tylko w imię religii zyszczemy lud, a bez ludu nie zrobicie nic.

— To się wie! — rzekł Młot. — I bez was też nic nie będzie, księża kochani.
— Co się tyczy nas — odparł oglądając się o. Serafin — powiem wam na ucho, ale na uszko:

habity ubogiej braci, sutanny biednych wikariuszów, wiejski kler będzie z ojczyzną i z wami, i z
ludem; co się tyczy tłuściuchnej naszej arystokracji, wytuczonej na dobrych prebendach

*

,

rozpartej w stallach kanoniczych, reverendissimusów, uczonych teologów, którzy się za granicą
na kosmopolitów pod pozorem ortodoksji

*

kształcili, a od wszelkiej swobody ducha uciekają jak

diabeł od święconej wody… na tych lepiej nie rachujcie.

— A bez tych się też obejdziemy! — zawołał Młot.
— My, prostaczkowie — kończył o. Serafin — wierzym i uczymy wedle słów

Chrystusowych; oni, mędrsi, samego Chrystusa biorą na tortury, aby ze słów Jego to wyciągnąć,
co im potrzeba; a mówią, że mają prawo z nauki Jego szyć, co im się podoba. Więc użyją swej
mądrości też przeciwko Polsce, jeżeli im będzie z tym dogodniej dla otrzymania beneficjów

*

,

prelatur

*

, i dobrej zgody z Moskwą, która gotówką za sumienie płaci… Ale cyt! Bo, gdyby mnie

kto posłyszał, zapędziliby dopiero nieboraka, klechę w myszą dziurę. Niechże was Bóg
błogosławi! A ja retro

*

, bo nie mam czasu… a z Duchem Bożym i pod opieką Marii, Matki

Jego… na wieki wieków… Amen.

To mówiąc kłaniał się pokornie i wymykał, a młodzi też poczynali rozchodzić się z

weselszymi twarzami… jakiś promyk nadziei świecił wówczas prawie dla wszystkich.

Tylko Sybirak wstał pochmurny, popatrzał na nich długo i włożywszy czapkę, wysunął się

powoli, smutniejszy może, niż przyszedł.

*

pasek z ogórkami — sznur z dużymi węzłami, którymi opasują habit członkowie niektórych zakonów, między

innymi bernardynów.

*

prebendy — dochody z majątków kościelnych.

*

ortodoksja — prawowierność, bezwzględna zgodność wiary z nauką Kościoła.

*

beneficjum (łac.) — godność kościelna, z którą były związane dochody z kościoła lub majątku ziemskiego.

*

prelatura (łac.) — godność kościelna prałata.

*

retro (łac.) — dosłownie: w tył, z powrotem.

background image

Profesor Czapiński, ojciec Anny, należał do tych ludzi, którym świat zdaje się na to tylko

stworzony, aby oni z niego szydzić i naigrawać się mogli. Całe jego życie upływało na
narzekaniach i gorzkiej krytyce ludzi i ich spraw; w każdej rzeczy upatrywał stronę krzywą
najłatwiej i tylko ją mógł dojrzeć. Gdy mu życie nie dostarczało materiału do oburzenia,
naówczas gniewał się na otaczających, na siebie lub milczał kwaśny. Potrzeba było przywyknąć
wielce do starego, aby z nim wyżyć; bo najweselszy człowiek czuł się w końcu przybitym tym
usposobieniem zgryźliwym, nie przebaczającym nigdy i nikomu.

Czapiński doświadczał pewnego rodzaju dziwnej satysfakcji, ożywiał się, młodniał, uśmiechał

się, gdy mu dobra jaka spadła gratka, gdy się o czyim głupstwie lub szkaradnej myłce
dowiedział. Naówczas zacierał ręce, błyskały mu oczy, a z ust płynął potok wyrazów
natchnionych. Tylko istota natury tak prawej, świeżej i młodej, serca tak szczęśliwie
obdarzonego jak Anna mogła przy nim nie zmienić się w mizantropa, nie nabrać tego
umysłowego i sercowego nałogu sarkania, przeciwko wszystkim i na wszystkich. W Annie,
przeciwnie, wyrobiła się tylko — przez prawo antytezy — niewysłowiona dobroć i pobłażanie; a
skutkiem tych ojcowskich na świat napadów dziewczę w wiośnie życia, z uczuciem gorącym i
pragnieniem szczęścia, pokoju, z marzeniami raju za wcześnie się uzbroiło w niewiarę, w
rezygnacją, w męstwo, na jakim zbywa najczęściej temu wiekowi.

Nie popsuł jej ojciec, podniósł tylko wyżej, niżby stanęła o swej sile. Inna może nie

potrafiłaby kochać tego, co jej tak czarno malowano; w jej sercu obudziła się litość tylko i
większa jeszcze miłość dla ludzi; czuła ich ułomnymi, nie uznawała występnymi.

Gdy ojciec szydził z nich i śmiał się, milczała, nie sprzeciwiała mu się, wiedziała, że z nim

walczyć nie powinna i nie może; ale często kradziona łza cicho spływała z jej powiek.

Czapiński, jakeśmy mówili, nie należał wcale do najgorliwszych rządu stronników, miał

osobistą do niego urazę, a prócz tego łatwo mu było — przywykłemu do poszukiwania złego —
czarne strony wynaleźć w tym, co nigdy białych nie miało.

Rozbudzający się duch opozycji po długim uśpieniu ożywił niezmiernie starego; ucieszyły go

objawy uczuć szlachetnych, z niebezpieczeństwem widocznym i odwagą tak niespodzianie
przychodzące świadczyć, że Polska nie zgniła jeszcze… na przygotowanym jej barłogu. Uczuł
się w swoim żywiole i w pierwszych dniach usta jego pełne były pochwał dla zacnej młodzieży,
chociaż poza nimi czuć było zdradzające się półsłówkami wątpliwości o przyszłym sprawy
kierunku. Czapiński był sceptykiem z tej samej przyczyny, dla której by! mizantropem; jedno nie
idzie bez drugiego. Przyznać wszakże musiał sam przed sobą, że tego kierunku on także jasnego
nie miał pojęcia.

Dnia następnego w ulicy spotkał się profesor z Frankiem. Zwykle młody człowiek korzystał z

podobnych zdarzeń, aby zawiązać rozmowę; bo też inaczej nie widywali się wcale, chyba
przypadkowo zetknąwszy. Tak się i teraz stało. Profesor sam go zatrzymał i z humorem na
podziw wesołym chwyciwszy za rękę, szepnął w ucho:

— Byłeś acan na pogrzebie?
— A jakże, panie profesorze.
— Cóż tedy? Udało się wam! Brawo! Brawo! Obstupuere

*

… nie wiedzą, co poczynać…

prawda… przyszła godzina i na tym się nie skończy, byle rozumne głowy całą rzecz prowadziły.

— Przepraszam profesora, nam się zdaje, że to nie głowami, ale sercami prowadzić potrzeba.
Czapiński, któremu Franek po raz pierwszy w życiu odważył się uczynić jakąś uwagę, stanął i

popatrzył mu w oczy, zupełnie tak jak gdyby gęś zaśpiewała głosem słowika.

*

obstupuere (łac.) — dosłownie: zdumieli się. Tu oznacza, że władze policyjne carskie zostały zaskoczone

manifestacją.

background image

— Ha! — zawołał. — Po młodemu! Już! Już! Do burmistrzowania… Otóż to jest! Co ja

zawsze mówię!… Młodzież do czynu, mosanie, ale nie do rady. Ani chybi, że narobicie głupstw
serdecznych.

— A cóż dotąd zrobiły rozumy, panie profesorze? Przez ubiegłych lat trzydzieści? — zapytał

Franek.

Czapiński jeszcze bardziej się zdumiał na to pytanie; młody chłopak nigdy z nim nie był tak

śmiały, nie wiedział też dobrze, co odpowiedzieć, bo znowu rozumów tych nie lubił i zawsze
przeciwko nim sarkał; nie mógł więc nagle wystąpić w ich obronie.

— I rozumy głupie — rzekł w ostatku — i serca nierozumne… Tu czegoś jeszcze innego

potrzeba nad urzędowy rozum i serce gołębie, trzeba instynktu i prawości nieskażonej, trzeba
zupełnego zaparcia się siebie.

— Przyznajże pan, że z natury swej młodzież ma najwięcej tych przymiotów.
— No! Już młodzież! Wszystko tylko sama młodzież… Ha! „Młodości! Ty nad poziomy…”

Reminiscencja Mickiewicza… Dosyć, że my z tego komentowania wieszcza nie wyjdziemy
nigdy. Był czas na walenrodyzmy

*

, teraz na porywy młodości… Ale tu jeszcze czego innego by

potrzeba.

Dobrze jednak nie wiedząc, czego było potrzeba, profesor chciał się sianem wykręcić i

umknąć, gdy Franek cum debita reverentia

*

go powstrzymał.

— Sprawa główna! — rzekł z uśmiechem łagodząc swe zuchwalstwo. — Profesor mi daruje,

że tak jestem natrętnym, ale czegóż by to potrzeba?

Czapiński, przyparty do muru, nie mógł się cofnąć, nie uznając bezsilnym; do tak

prostodusznego wyznania nie by! zdolnym, nachmurzył więc czoło, nastawił usta z pedagogiczną
powagą i rzekł:

— Co ja wam mówić będę? Czy wy posłuchacie kiedy starszych? Czy dla was doświadczenie

ma jaką wartość? Czy rozum u was w jakiejkolwiek jest cenie? Wątpię. Próżno bym gębę studził.

— Ale, na miłego Boga, profesorze, za kogóż nas macie?
— Za wychowańców muchanowskich szkól i rewolucjonistów… Ot, co! Więc dla was rozum,

jako powaga, nieprzyjacielem.

— Ależ nas uczono tylko ślepego posłuszeństwa?
— Tak, i dlatego w was rewolucją wszczepiono — odrzekł opornie Czapiński. — Tak! Tak!

Parli w was to posłuszeństwo bez miary, choćby przeciwko przekonaniu i rozumowi,
posłuszeństwo ślepe, bezwiedne; a kto was go uczył? Ci, którym wiary nikt nie dawał, bo dla
nich szacunku nie było jako dla zauszników i spłaszczonych przed władzą służalców… więc też,
prawem antytezy, dobyć musieli wam z duszy niewiarę i bunt.

— Ale odbiegliśmy od rzeczy, profesorze! — zawołał Franek, goniąc za posuwającym się

powoli ku domowi Czapińskim.

— Nic a nic… Ale to już późno, a acan, widzę, dziś uwziąłeś się dysputować.
— A! Nie, ale słuchać i uczyć się.
— Więc i acan do czynnych należysz? — spytał profesor.

*

walenrodyzm — Cały wywód prof. Czapińskiego skierowany jest przeciw zbytniemu przejmowaniu się

młodzieży poezją romantyczną, zwłaszcza Mickiewicza Odą do młodości, a także walenrodyzmem.
Mickiewiczowski Konrad Wallenrod, bohater poematu pod tym tytułem, z pochodzenia Litwin, wszedł podstępem
do zakonu krzyżackiego, został jego mistrzem, aby przez zdradzieckie prowadzenie wojny zgubić Krzyżaków,
śmiertelnego wroga swej ojczyzny. „Postępowaniem walenrodycznym” nazywa Czapiński konspirację
niepodległościową. Niewątpliwie poemat Mickiewicza i jego bohater wywarli poważny wpływ na kształtowanie się
stylu polskich konspiracji narodowowyzwoleńczych.

*

cum debita reverentia (łac.) — z należnym szacunkiem.

background image

— A mógłżebym w moim wieku być biernym? — zawołał Franek. — Chciałbym być jak

najczynniejszym.

— Powiedzże mi — szybko odwracając się, spytał zaciekawiony stary — bo to wcale dotąd

jest niegłupio.

Stali właśnie w bramie domu, do którego wnijście było dotąd Frankowi wzbronione, a do

którego tak wnijść pragnął; zadrżał cały, widząc, że przeciągnienie rozmowy mogłoby go
wprowadzić do raju.

Profesor, spodziewając się kategorycznej odpowiedzi, a nie bardzo życząc młodego chłopaka

ciągnąć za sobą do domu, zatrzymał się na progu. Franek postanowił korzystać ze zręczności.

— Teraz lub nigdy! — rzekł w duchu.
— A! To długa historia— odparł zmieszany.
— Długa? — spytał Czapiński, poglądając na zegarek, gdyż godzina herbaty nadchodziła, a

do godzin był bardzo przywiązanym. — Długa? Nie możeszże jej powiedzieć w krótkich
słowach?

Franek, który właśnie nic mu powiedzieć nie mógł, zawahał się.
— Pilno waćpanu? — rzekł profesor.
— Mnie? Nic a nic.
— No to, no, jakże… ależ bo mógłbyś do mnie wejść na momencik.
— A! służę najchętniej panu profesorowi.
Czapiński, który ledwie te słowa wymówił, już był pożałował zaproszenia, zawrócił się i

zapytał jeszcze:

— Ale bo może gdzie spieszysz na jakie koncyliabulum

*

?

— Nie, panie profesorze.
Poczęli w milczeniu wstępować na wschody. Frankowi serce biło i głowa się zawracała; miał

więc nareszcie wnijść tu, do jej domu, wprowadzony przez jej ojca. Tak, to było
rzeczywistością… nie mógł wątpić, szedł po tych wschodach, które ona tyle razy przechodziła,
zbliżał się, miał ujrzeć drzwi pokoju Anny, jej mieszkanie. Polityka, zapytanie Czapińskiego, cel
zaprosin, wszystko mu wyszło z głowy, a pilno było przecie plan jakiś ułożyć, do odpowiedzi, w
której Franek nic zdradzić nie mógł i starego nie chciał obrazić.

Położenie stawało się wielce drażliwym, ale jak zwykle, gdy się celu upragnionego dosięga,

wszelkie towarzyszące mu niebezpieczeństwa znikają — tak i teraz. Franek nie widział nic przed
sobą prócz Anny.

Anna właśnie zalewała w pierwszym pokoju herbatę i miała imbryczek postawić na

samowarze, gdy za milczącym ojcem jak widmo bladą ujrzała twarz Franka. To zjawisko tak
było dla niej dziwnym, tak niewytłumaczonym, tak przerażającym, że biedne dziewczę
zmieszane upuściło z rąk imbryczek i powitało ojca bryzgiem ukropu.

Czapiński cofnął się rozgniewany, ale przy obcym człowieku nie wypadało mu okazywać

zniecierpliwienia, ruszył ramionami; Anna, wymawiając się niezręcznością, wybiegła
zarumieniona.

Wypadek ten popsuł humor staremu. Nie bardzo go Franek obchodził, stojący na uboczu i

czekający zapytania, na które nie wiedział, jaką da odpowiedź, wszelako potrzeba bvło coś do
niego przemówić.

— Otóż to te kobiety! — zawołał — heroiny! Niespodzianie otwarte drzwi, wszystkie nerwy

w robocie i choćby dziecko najukochańsze miała na ręku, to je na ziemię upuści. Ale już one dziś
takie się rodzą. No, toteż i Anna! Cóżeś mi acan miał powiedzieć ?

*

koncyliabulum (z łac.) — zebranie.

background image

— Nie wiem prawdziwie, co pan profesor życzył sobie słyszeć ode mnie?
— Jak to!… nie wiesz? — obruszył się prawie gniewnie Czapiński, któremu i stłuczony

imbryczek, i wprowadzenie Franka humor nadwerężyło. — Przecieżem cię pytał kto to wszystko
prowadzi, i miałeś mnie objaśnić!

— A! tak…
— Dodałeś, że to wymaga dosyć długich wywodów.
— W istocie — odparł Franek, przychodząc powoli do przytomności, bo mu wejrzenie Anny,

która się ukazała w progu drugiego pokoju, dodało otuchy — nie jest rzeczą łatwą zdać sprawę ze
stanu umysłów i biegu rzeczy.

— Tym bardziej jestem ciekawy, jeżeli waćpan w istocie co wiesz!
— Tyle, co i drudzy; nie ma w tym żadnych tajemnic tak dalece — począł Franek. — Właśnie

to jest najdziwniejszym może w tym wszystkim, że się to robi jawnie: że należą do tego spisku
wszyscy prócz tych, którzy się sami swymi uczuciami z niego wyłączyli; że ja, chłopak uliczny,
drugoklasista, księża, kobiety, nieznajomi przechodnie spiskują w biały dzień… wejrzeniami,
szeptem, uśmiechem. I to czyni sprzysiężenie nasze silnym, bo w nim nie ma i nie może być
zdrajcy.

— Otóż to utopie wasze! — zawołał Czapiński. — Przecież to ludzka sprawa i po ludzku iść

musi; nie jesteśmy wyjątkiem z reguły ogólnej.

— Przepraszam profesora; ja sądzę, że jesteśmy w takim wyjątkowym położeniu. Długie

cierpienie usposabia naród, jak sfanatyzowanie organizuje pojedynczych ludzi. Wiadomo, co
człowiek wycierpieć i co zrobić może w tym stanie szczególnym, w jakim na przykład byli
konwulsjonerowie paryscy za diakona Paris

*

, wszak ci tak samo lud umęczony cudów dokazać

może w dziejach nieznanych.

— Lepiej by się jednak nie spuszczać na cuda — rzekł Czapiński. — Mów acan, co się święci

i jak? Chcesz mnie, widzę, zbyć lada czym.

Właśnie w chwili, gdy to natarczywie rzucone pytanie obiło się o uszy Franka, drzwi powoli

się otworzyły i wszedł pan Edward, którego rano spotkali w Saskim Ogrodzie; równie strojnie jak
wprzódy, ale już pod wieczór inaczej ubrany.

Był to chłopak młody, dosyć majętny, mieszkający w Warszawie w widokach jakiejś

urzędowej kariery, mający tymczasowo zajęcie w biurach Towarzystwa Kredytowego i
Rolniczego

*

, a trawiący zbywające od niewielkiej pracy godziny na poszukiwaniu miłości

prawdziwej, o której marzył, czując się do niej zrodzonym. Miał bowiem fizjognomią lalki od
fryzjera i serce (zdawało mu się) bardzo czułe. Wprawdzie pan Edward nade wszystko
poszukiwał towarzystw wyższych, wciskał się do domów znaczniejszych, upędzał za stosunkami
pańskimi i mniemał się wyższym nad świat pospolity i ulicę, o której zwykł był mówić z
uczuciem szlachetnego oburzenia lub politowania; ale przekonawszy się, że w salonach miłość
jest niezmiernie trudną do znalezienia, gonił za nią w strefach pośrednich. Pan Czapiński był

*

diakon Paris — Jeden z odłamów jansenistów odbywał modły na grobie zmarłego w roku 1727 członka sekty,

Franciszka z Paryża. Pełnym fanatyzmu zebraniom towarzyszyły często konwulsje niektórych uczestników.
Opisywano cuda, które miały się dziać u grobu Franciszka z Paryża.

*

Towarzystwo Kredytowe Ziemskie — zostało założone w r. 1825. Udzielało pożyczek właścicielom dóbr. Była

to bogata i dobrze zorganizowana instytucja bankowa. Towarzystwo Rolnicze powstało w r. 1857 i skupiało szlachtą
z całego Królestwa. Założone jako instytucja popierająca postąp kapitalistyczny w rolnictwie, stało się wkrótce
reprezentacją polityczną interesów ziemiańskich. Na czele Towarzystwa stał Andrzej Zamoyski, osobisty przeciwnik
margrabiego Wielopolskiego, który 6 IV 1861 r. instytucją tą rozwiązał. Towarzystwo Rolnicze w czasie ruchu
przedpowstaniowego nie wzniosło się ponad interesy klasowe szlachty, zwłaszcza w sprawie zniesienia
pańszczyzny. Kraszewski mimo zabiegów nie został przyjęty na członka Towarzystwa.

background image

niegdyś jego nauczycielem; Anna zdawała mu się łatwą pastwą przy jego zewnętrznych i
wewnętrznych przymiotach. Nie szło mu to jednak wcale; ale początki zawsze są trudne i Edward
się tym nie zrażał. Profesor widywał go dość chętliwym okiem, gdyż znał położenie i majątek
rodziców; a mimo że Anny wydać sobie nie życzył, taka dla niej partia zdawała mu się nie do
odrzucenia.

— Choć dziewczyna czegoś lepszego warta — mówił w duchu — ale w teraźniejszych

głupich czasach z biedy i taką lalkę wziąć można. To by się, dobrze poprowadziwszy,
uformowało.

Poparty ojcowską uprzejmością. Edward bywał w ich domu. Dzisiejsze ranne spotkanie i

dosyć niegrzecznie dana mu odprawa przy Franku zamiast go zrazić, dotknęły do żywego; miał
chętkę pomszczenia się na Annie i przyszedł umyślnie wieczorem. Zastawszy Franka, którego tu
zobaczyć nie spodziewał się, jakoś się trochę zmieszał; śmiała ta postać artysty zawadzała mu,
ale profesor przyjął go dobrze i to pana Edwarda postawiło na nogi. Siadł, trzymając w zębach
swą laseczkę, przy profesorze i wchodzącą Annę powita! uśmiechem prawie szyderskim. Mróz
przebiegł po biednym dziewczęciu, bo się zlękła, aby przez zemstę rannego spotkania przy ojcu
nie wspomniał.

— Właśnie tu mówiliśmy o teraźniejszych wypadkach, o tym pogrzebie — rzekł Czapiński,

wpatrując się w przybyłego, który pochmurniał i zesztywniał.

W ówczesnym Towarzystwie Rolniczym, jakkolwiek najlepszymi chęciami dla kraju

ożywionym, panowało przekonanie o potrzebie powstrzymania rodzącego się ruchu, o jego
niedorzeczności. Pan Edward, który chciał także uchodzić za statystę widzącego rzeczy z
wyższego stanowiska, popisywał się z lekceważeniem tych (jak je nazywał), dziecinnych
wybryków. Był przekonanym, że profesor dzielił jego zdanie, jako człowiek wytrawny;
przeczuwał z drugiej strony po minie i postawie Franka, w którym czuł współzawodnika, że
należeć musi do gorących… pilno mu więc było wystąpić ze swą teorią.

— Wszystko to — przerwał — do niczego nie prowadzi… do bezużytecznych tylko ofiar,

zmarnowania czasu i próżnego bałamucenia umysłów.

Czapiński nie rad się był faworytowi swemu sprzeciwić, ale miał świadkiem Franka, z którym

tylko co mówił; musiał być logicznym i stać przy swoim. Zaczerwienił się mocno i popatrzył na
pana Edwarda.

— Co pan mówisz? — rzekł. — Maż naród pozostać na zawsze bezwładnym w tych coraz

ciaśniejszych okowach?

— Ale, proszę profesora — przerwał Edward — tych oków nie zrzucimy demonstracjami,

mnożącymi tylko ofiary!

Franek się zżymnąl i zaczerwienił.
— Do tych ofiar pan zapewne należeć nie będziesz! — rzekł gwałtownie, wciskając się w

rozmowę. — Po cóż żałować tych, co idą chemie i wiedząc, co czynią ?

Edward, który się był wyuczył naśladować wyraz głęboki pewnego urzędnika Towarzystwa,

uczynił minę pogardliwą, jako człowiek, który nawet rozprawiać sobie nie życzy ze słabszym.

— To są wszystko gadaniny uliczne — odparł — gadaniny, których nasłuchaliśmy się do

woli!… — I stulił usta z politowaniem.

Czapiński nie wiedział, co począć z sobą; głębokie milczenie poprzedziło podanie herbaty,

którą przyniosła Anna. Edward wolałby był oderwać się od rozmowy i zbliżyć do córki
profesora; ale ta, bez względu na winne elegantowi uszanowanie, widząc go zmierzającego ku
sobie, wysunęła się, niby czegoś szukając, do drugiego pokoju. Edward pozostał wśród saloniku,
a nie wiedząc, gdzie się obrócić, poszedł się przypatrywać portretowi profesora, malowanemu w

background image

młodszych latach przez Kokulara

*

, a wcale nie zasługującemu na honor, który go spotkał. Portret,

gdyby mówić umiał, sam by wyraził swe podziwienie postrzegaczowi; a Czapiński, widząc go
admirującego pobożnie obrzydliwą mazaninę, rzekł tylko z cicha dla podniesienia jej wartości:

— Jest to robota mojego przyjaciela, Kokulara. Herbata stygła, potrzeba było powrócić do

stolika. Franek i profesor milczeli. Edward poprawił coś około ubrania i rad był zmienić
rozmowę, ale Czapiński nie mógł ustąpić, bo już był zburzony i kwaśny. Odezwał się więc zaraz:

— Otóż to tak z dzisiejszym pokoleniem: jedni w gorączce ciągłej, drudzy zamarzli lodem na

wieki.

— Ja się do zmrożonych liczyć nie chcę — przerwał Edward — ale do rozsądnych.
— Co, u licha! Kto w wieku waćpana jest całkiem rozsądny, ten na starość… — chciał już

dodać popędliwie: „będzie głupi”, ale się powstrzymał i dokończył: — …ten na starość przejdzie
Salomona.

Uśmiech szyderski wydał intencją złośliwą.
— Zresztą, cóż dziwnego — platając się dodał Edward — że teraźniejsza generacja jest tak

biedna?… Nie mieliśmy wychowania!

— No!… a waćpan pewnie gdzie za granica dokończyłeś swoje? — spytał trochę złośliwie

Czapiński.

— Ja? — odrzekł Edward, który na sześć miesięcy jeździł do Niemiec i z tych trzy

przesiedział w Wiesbadenie

*

— ja w istocie byłem w uniwersytecie niemieckim.

Franek, naprędce wypiwszy herbatę, uczuł że powinien był odejść. Cel został dopięty: miał już

prawo wnijść teraz do tego domu, nie trzeba go było nadużywać… skłonił się więc i wysunął.

Edward odetchnął, profesor także uczuł się swobodniejszym. Anna wyszła zaraz i już się nie

ukazała. Czapiński, uwolniony od konieczności popierania swojego zdania, zamilkł, dając paplać
elegantowi, i po półgodzinnej wielce nudnej rozmowie odprawił go ziewaniem.

Członek–biuralista Towarzystwa Rolniczego wyszedł zdziwiony, upokorzony, kwaśny, że tak

małe uczynił wrażenie.

Wspomnienie jednak pięknej Anny ścigało go, a obok tego uczucia rodziła się instynktowa

nienawiść dla Franka.

— To jakiś Czerwony, który musi głowę patriotyzmem bałamucić dziewczynie — rzekł

wyszedłszy.

Franek uszczęśliwiony wpadł tego dnia do domu, a matka poznała po jego twarzy

rozjaśnionej, że mu się coś dobrego przytrafić musiało. Na próżno jednak biedaczka kręciła się
około niego, aby dobyć tajemnicę. Franek się zdradzić nie chciał. Pod pozorem pilnej pracy
zamknął się w swoim pokoiku.

Zaledwie usiadł za stołem, wpatrując się w obraz, nad którego przyszłością tak dumać lubił,

gdy do pierwszych drzwi zastukano i Jędrzejowa mrucząc poszła je otworzyć.

Młody chłopak, który często bywał u jej syna, pokazał się w progu.
— Jest też Franek, pani dobrodziejko?
— A jest! gdzie by się zaś miał podziać?
— To chwała Bogu, bo mam pilny interes.
— Ale nad robotą.
— O! I ja też nie dla zabawy przychodzę! — odpowiedział wesoło Młot, którego Jędrzejowa

dosyć lubiła.

*

Kokular Aleksander (1793–1846) — znany malarz i portrecista.

*

Wiesbaden — znana miejscowość kąpielowa w Niemczech, w księstwie Hessen–Nassau, dokąd zjeżdżało się

modne towarzystwo z całej Europy.

background image

Staruszka, puszczając go, pogroziła mu tylko na nosie.
— Słuchaj no, ty! — rzekła wstrzymując go. — I ty masz pewnie matkę i ojca?
— Mam, droga pani!
— Nie szastajcie wy się tak bardzo i nie rzucajcie, żeby was, a z wami i mego Franka,

Moskale nie capnęli. Macierzyńskie serce czuje i wie, przez skórę widzi, co wy robicie. Nie
darmo już znowu tak się kręcicie tymi dniami.

— Lepiejże byłoby siedzieć za piecem? — zapytał Młot.
— Jeszcze to do tego daleko — szepnęła Jędrzejowa. — Ale wam w głowie świta… Ani

miary, ani ostrożności; ruszacie na oślep, z pieca na łeb.

— Niech się pani nie boi, Frankowi nic nie będzie.
— Alboż mi to o niego tylko jednego chodzi? — zawołała kobieta, ocierając łzę z powiek. —

Albożeście to wy wszyscy nie nasze dzieci? Każdego z was opłakać przyjdzie matkom i nie
matkom.

Młot poczuł, że mu coś około serca połechtało, ale nie zmiękł.
— Pani moja — rzekł z cicha — będziemy płakali, gdv będzie czego… a teraz do roboty; łzy

dla Pana Boga, na ludzi rąk potrzeba.

— Żebyście się też tymi rękami choć przeżegnali! — zawołała staruszka.
Ale Młot, nie dosłyszawszy nauki, wbiegł już do izdebki Franka i drzwi się za nim zamknęły,

a Jędrzejowa sama przeżegnała je z daleka.

background image

Długich kilka miesięcy ubiegło od pierwszych scen, któreśmy skreślili, i dzielą je od tych,

które dalszą powieść naszą tworzyć mają. Czas ten upłynął na pozór cicho i spokojnie, nikt
jednak, prócz rządu, nie łudził się tą cisza pozorna, umysły były poburzone, serca rozkołysane,
potrzeba stanowczych jakichś kroków nadto widoczna — aby kto jej mógł zaprzeczyć.

Dzielił się wszakże kraj na dwa obozy, jednoczące się w pragnieniach, rozchodzące w

pojęciach środków.

Szlachta i matadory inteligencji, chłodniejsi, średnia klasa zbogaconych chciała — naśladując

europejski obyczaj, grać w szachy opozycji z Rosją i powolną presją wymóc na niej ustępstwa,
które by dały siłę do dalszego — nieokreślonego działania… kiedyś… jakoś — przy pomyślnych
okolicznościach.

Panowie ci, którym w gruncie brakło odwagi i idei, chcieli dojutrkostwem zastąpić plan

roboty i utrzymać się w granicach legalnych — w kraju, w którym prawa nie było żadnego, ani
takiego, do którego by się mógł odwołać uciśniony, ani poza które nie śmiałby przejść ciemięzca.

Płytkim ludziom zawsze najmędrszym się zdaje to, co jest najłatwiejszym. Byli to wszystko

uczeni, praktyczni a zastygli mężowie, po większej części bez przednich zębów, podłysieli,
trochę otyli i dosyć majętni; dzierżawcy dróg szosowych, urzędnicy, co się niby polskiego serca
nie wyparli, ale patriotyczne potrzeby chcieli zbyć monetą zdawkową — językiem.

Komitet Towarzystwa Rolniczego stał na czele tej wielkiej większości, zdawało mu się, że

potrafi za sobą kraj poprowadzić.

Obok, a raczej naprzeciw, była gorąca młodzież, rozmarzona, rozgorączkowana, nie wiedząca

dokąd idzie, ale wierząca w cuda, w wielkie cele ludzkości, w braterstwo, w jedność, w siłę
dobrej sprawy — za którą dać była gotowa życie.

I tu także brakło określonego planu; opierał się on na mglistych nadziejach, pokładanych w

rewolucjonistach rosyjskich, na zjednaniu ludu, na słabości wewnętrznej Rosji, na powstaniu
wreszcie ogólnym, które chciano zrobić szybko, pociągając doń wszystkie klasy narodu.

W ciszy i tajemnicy ludzie maleńcy, dzieci i młodzież bez wąsa rozpoczynała ten bój z

najstraszniejszym mocarstwem w Europie, a raczej ze trzema naraz.

Głównie opierano się na rewolucji w Rosji, w rzeczy niemożliwej, gdyż Moskale wiele mówić

i pisać gotowi, ale do roboty nieskłonni; a taki zawsze dla nich najjaśniejszy pan, jaśniejszy nad
wszelkie prawo i swobody. Najliberalniejsi z nich nie umieją wyjść na linią z wybitej drogi, a
spojrzenie na wizerunek najjaśniejszego pana przeraża ich jak wyrzut sumienia.

Jak Włoszki, sprowadzając do pokoju kochanka, zakrywają obraz Madonny, oni by gotowi

portret cesarski zasłonić, gdy czytają „Kołokoła” lub przekradzione pamiętniki Hercena

*

. Car nie

jest już może dla nich tym panem bogiem młodszym, jakim niegdyś bywał, ale pozostał
przesądem. Nie czczą go już jak bóstwo, ale się go jeszcze lękają jak szatana.

W ciągu kilku tych miesięcy parę razy powtórzyły się śmielsze manifestacje i rozpoczęły

ukazywać biedne, nieśmiałe druki pokątne, na szarym papierze, odbijane szczotkami. Pierwsza i
największa z nich, przygotowana przez młodzież, odbyła się w rocznicę dnia 29 listopada na

*

Hercen Aleksander (1812–1870) — znany rewolucyjny demokrata rosyjski, wybitny publicysta i literat.

Przebywał na emigracji w Londynie i wydawał tam pismo „Kolokoł” („Dzwon”), przenosząc później jego redakcję
do Genewy. Pismo to docierało nielegalnymi drogami do Rosji, gdzie było rozchwytywane. Czytał je nawet car.
Kraszewski nie godził się z rewolucyjnymi poglądami Hercena, ale zarówno w Rachunkach, jak i w czasopiśmie
„Tydzień” wyrażał się o nim z głębokim szacunkiem, a nawet serdecznością. Pamiętać trzeba, że Hercen należał do
wypróbowanych przyjaciół Polski. W październiku 1862 odwiedzili go w Londynie dwaj przedstawiciele Komitetu
Centralnego, Zygmunt Padlewski i Agaton Giller, aby nawiązać kontakt z rewolucyjnymi kołami rosyjskimi. W
grudniu 1862 stanął układ z organizacją Ziemia i Wola o wspólnej walce przeciw caratowi, przy czym strona
rosyjska domagała się opóźnienia terminu wybuchu powstania ze względu na słabe przygotowanie do walki.

background image

Lesznie, w ulicy przed obrazem Matki Boskiej. Lud przybył tu tłumnie wieczorem, pokląkł i
zaśpiewał pieśń patriotyczną głośno, po raz pierwszy od lat trzydziestu. Dźwięki jej rozległy się i
odbiły od zdumionych uszu tysiąców.

Tłum mimo błota i chłodu był ogromny; ścisk luda, szczególnie kobiet, nadspodziewany,

wrażenie tego wieczora potężne, elektryzujące… Wszyscy powrócili do domów przejęci,
rozżarzeni, spłakani, ale z uczuciem zwycięskim. W czasie tego nabożeństwa rozdawano między
przytomnych wizerunek Kilińskiego, modlitewki, ewangelią listopadową

*

; policja i żandarmi

stali osłupieni, patrzyli, nie wiedzieli, co począć.

Franek, Anna, nawet stara Jędrzejowa byli tego wieczora na Lesznie. Franek przysposabiał i

kolorował obrazki szewca–bohatera, stara je rozdawała z innymi; ona też pierwsza zanuciła pieśń
zakazaną

*

, zrazu nieśmiało, ale gdy ją poparły tysiące ust i piersi, rozległa się głośno i wycisnęła

łez potoki.

Od tego dnia, który dawał jakąś otuchę, bo przeszedł prawie bez aresztowań i dośledzań,

Franek poczuł za sobą jakieś niewidzialne oko, które śledziło każdy krok jego. Spotykał często
jedne twarze w różnych miejscach, zaglądające mu w oczy, jakby najtajniejszą myśl z głębi jego
dobyć chciały; dowiadywał się przypadkowo, że od różnych osób wypytywano o niego
troskliwie.

Do mieszkania Jędrzejowej zjawiali się nieznani ludzie pod różnymi pozorami, usiłując jakąś

podejrzaną zawiązać rozmowę. Nieostrożna, ale instynktowo przeczuwająca szpiega stara, jak
wszyscy warszawianie — odprawiała tych nieproszonych gości ledwie nie ożogiem.

Franek, z dnia na dzień coraz czynniejszy, mało w domu siadywał.
Zbliżający się luty, na który zwołane być miało zgromadzenie ogólne Towarzystwa

Rolniczego, dawał do myślenia rządowi, a młodzież napędzał do czynnego wystąpienia —
postanowiono korzystać z tego zjazdu i wciągnąć szlachtę w żywą opozycja, w udział w
manifestacjach, na ostatek w ważne dla sprawy postanowienie uroczyste nadania własności
wieśniakom.

Od tego jeszcze się nieśmiało broniła szlachta, nie zaprzeczała ona możliwości, ale wątpiła,

czy pora nadeszła, pragnęła iść systematycznie, stopniami; uczeni ekonomiści komitetowi różne
piękne opracowywali i czytali rozprawy, dowodzące, że rzecz takiej wagi musi być niezmiernie
obrachowaną, aby dobre przyniosła owoce i cel.

Po cichu nie bardzo sobie życzono ofiary, odkładając ją ad feliciora

*

, ale głośno oświadczano

się ze wszelką do niej gotowością.

Jakkolwiek wielkie i niezaprzeczone są zasługi Towarzystwa Rolniczego, rola jego już

naówczas była skończoną — do żywszego działania nie miało ono ani ochoty, ani siły, trzeba je
było już ciągnąć i popychać. Stało w opozycji z narodem — członkowie milcząc przy ludziach,
między sobą narzekali na agitacją, obawiali się jej. Winić ich za to nie można, byli przekonani, że
radzą najlepiej, poczynali sobie wedle sumienia.

Z niecierpliwością oczekiwano zebrania ogólnego, które i rząd, i samo Towarzystwo chciało

odbyć szybko, obietnicami zbywając naciskających o wystąpienie stanowcze. Sądzono, że

*

ewangelia listopadowa — Opis manifestacji na Lesznie jest zgodny z przekazami historycznymi. Trudno się

jednak domyślić, o co autorowi chodziło, kiedy pisał o rozdawaniu „ewangelii listopadowej”.

*

pieśń zakazana — to Boże coś Polskę… z nowym refrenem: „Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie”.

Alojzy Feliński napisał bowiem w roku 1816 powyższą pieśń jako hymn lojalistyczny na cześć cara Aleksandra 1,
króla polskiego, z refrenem: „Naszego króla zachowaj nam, Panie”. Pieśń Boże coś Polskę… zaintonował w czasie
owej manifestacji uczeń Szkoły Sztuk Pięknych Karol Nowakowski. Młodzież śpiewała też Jeszcze Polska nie
zginęła.

*

ad feliciora (domyślne) tempora (łac.) — do szczęśliwszych czasów, do pomyślniejszej okazji.

background image

ostrożność zapobieży wszelkiemu wybuchowi, od którego strzeżono, biegając i zastraszając
zawczasu okropnymi ostatecznościami: skasowaniem Towarzystwa, które w istocie już było na
śmierć samo przez siebie skazane.

Rząd jeszcze się go obawiał, bo czuł, że komitet, wybrany większością, mógł w danym razie

stanowić jakąś narodową władzę; bojaźliwi nawet członkowie jego, po cichu, przy drzwiach
zamkniętych, rozdawali między siebie ministeria, pewni, że przy szczęśliwym rzeczy obrocie oni
ich byli najbliżsi — komitet sądził się jeszcze bardzo silnym i myślał, że przedstawia kraj.

Ale przedstawiał tylko siłę ostrożną bezwładnego oporu; serce narodu biło żywiej w samej

stolicy i jej mieszkańcach. Lekceważono sobie tę tak nazwaną garść Czerwonych i ulicę.

Przez to półrocze w położeniu Franka i znajomych nam osób nic się prawie nie zmieniło;

zyskał tylko młody człowiek wolny wstęp do domu profesora, który sprawą ogólną mocno się
zajmował; był ciekawy, a od Franka zawsze się czegoś mógł dowiedzieć, choćby takiego, o czym
już wprzódy wszyscy wiedzieli.

Edward przychodził także, ale zawsze zachowawczej pilnując drogi, obrzydł Czapińskiemu

swym pożyczanym rozumem. Mieli wówczas wszyscy biuraliści Towarzystwa jedne głowę,
której gotowe aksjomata

*

karmiły wielką ciżbę, jak ów chleb na puszczy — dzielili się nimi

wszyscy.

Nie mówimy już o Annie, która z eleganta śmiała się grzecznie, ale w sposób drażniący

prawie.

Powinno go to było odstręczyć; stało się wcale inaczej. Edward, niezmiernie zdziwiony, że nie

potrafił ująć prostego dziewczęcia, że ani postacią, ani rozumem, ani wyższością swą nie umiał
olśnić Anny, uparł się przy niemożliwym zadaniu; powiedział sobie, że ją rozkocha, i dążył do
tego chwalebnego celu z pomocą fryzjera, krawca, perfum i rękawiczek ciasnych. Oblężnicze te
narzędzia rozbijały się o granitowe serce Anny, która się uśmiechała, spoglądając nań, i
nielitościwe z niego stroiła żarty.

Edward widział w nich zaród przyszłej namiętności, jakąś formę jej nową i wielce misterną.

— Głupota niczym się nie zraża.

Między Frankiem a nią miłość przechodziła wszystkie te stadia znane i zbadane, jakie w

młodych, świeżych sercach przebywać zwykła; poważniejszą tylko była niż pospolite
namiętności młodzieńcze. Oboje pewni siebie, spokojni o przyszłość, doznawali tego szczęścia,
jakie daje przywiązanie czyste, co z namiętności ledwie zaznało gorączkę pocałunku, a nie
skosztowało w marzeniu nawet piekielnych rozkoszy, które wiekuiste rodzą pragnienia.

Codziennie prawie spotykali się w ogrodzie, na ulicy. Czasem Franek przybiegł do profesora,

czasem (udając, że go szuka, choć wiedział, że go nie znajdzie) znajdował Annę samą. Naówczas
splotły się drżące ich ręce, zwiesiły głowy na ramiona i w tęsknym marzeniu przeżyli chwilę
niepostrzeżoną. Ale Anna nie dozwoliła Frankowi usiąść nawet przy sobie, bo chciała pozostać
godną i jego, i siebie; bo się jego i własnego serca lękała.

Franek też coraz mniej miał czasu, należąc do wszystkich narad, przygotowań i potajemnych a

niebezpiecznych robót. Miała też w nich i Anna swój wydział: była często posłannikiem, czasem
apostołem; krzątała się w kółku, które jej zakreślono. Oboje serdecznie się jednoczyli we
wstręcie do Edwarda, który Frankowi płacił równą monetą.

Wieczorem dnia 23 lutego u Jędrzejowej drzwi były na klucz zamknięte, stara lampa i świec

para paliły się na stoliku, cisza głucha panowała w obu pokoikach, a kilka osób mocno było
zajętych jakąś dziwną pracą.

*

aksjomat (z gr.) — pewnik, prawda przyjmowana bez dowodu i dyskusji.

background image

Od dawna już chodziły głuche wieści o jakiejś manifestacji na Starym Mieście; rząd czy o niej

wiedział, czy nie, nie zdawał się żadnych kroków przedsiębrać, aby jej zapobiec. Wielu zresztą
nie wierzyło, by do skutku przyjść mogła; inni znajdowali, że już tego dosyć, że to do niczego nie
służyło.

Narady Towarzystwa odbywały się z gorączkowym pośpiechem, zjazd był liczny; ale

sterujący, którym szło o życie komitetu (bo komitet był u nich na pierwszym względzie),
wywijali się, jak mogli, od wszystkiego, co narażać ich mogło. Czuli oni, że miasto drży z
niecierpliwości; że ziemia trzęsie się pod ich stopami; ale niezmierną zręcznością chcieli się
wywinąć z niebezpieczeństwa i wszelkie śmielsze projekta odkładali na jutro… jutro myśląc się
po kryjomu rozjechać. Tak wielki dyplomata, komitet Towarzystwa, postanowił i napędzał już do
zamknięcia zgromadzenia.

Projektowano jakiś adres i uchylono myśl jego; chciano się od wszystkiego wykręcić… byle

żyć, byle żyć!

Miasto rozumiało to dobrze; gotowało się więc na taką manifestacją, która by zmusiła

zgromadzenie do bardziej stanowczego wystąpienia. Nie ma wątpliwości, że część znaczna
byłaby się dała ująć wrażeniem, zapałem, okrzykiem.

Rachowano na to z jednej, drżano z drugiej strony i pędzono obrady do końca; usiłowano

wreszcie czymś zaspokoić pragnienia i obmyślano (choć przeciwko woli wielu) wykup

*

czynszów — szczyt tego, na co się mógł zdobyć komitet, jego non plus ultra

*

.

Tymczasem w ciszy, po kątach pracowała młodzież; a i u Jędrzejowej nie próżnowano.
Drzwi były starannie zaryglowane, na dole stały pilne straże, dwie niepozorne figurki

świszczących uliczników patrolowały z daleka, a przy stole u lampy szyto chorągiewki o
barwach narodowych, przysposabiano ubogie proporczyki. Franek na nich przepróchem

*

malował orzełki polskie i Pogonie, a było tego dużo potrzeba.

Jędrzejowa to strach o syna, to zapał religijno–polityczny ogarniał; na przemiany toczyły się z

jej oczów łzy boleści i nadziei; jak Abraham

*

gotową była do ofiary, ale ręka jej drżała.

Około tego tajemniczego dzieła chorągiewek, które do pozajutrza musiało się ukrywać,

niezbyt dobierano pomocników; dwie służące, para kobiet ze Starego Miasta, jeden czeladnik od
stolarza, przywołani pomagali ochotnie. Nie obawiano się wcale, aby się nie wygadali; bo gdzie
szło o sprawę kraju, tam i najsłabszy milczeć umiał.

Franek chwilami rzucał robotę, chodząc chmurny, smutny i zamyślony.
Młot, który gorąco i wesoło kierował zajęciem około chorągiewek, widząc przyjaciela

niespokojnym, wyprowadził go z sobą do drugiej izdebki.

— Co ci to jest? — zapytał cicho.
— Nic… myślę o pozajutrze. Mój Boże! A nuż z tej naszej roboty krew się potoczy? Nuż z

przyczyny naszej ludzie poginą?… Ciężko to mieć na sumieniu!

— A myż nie stawim życia naszego? — zapytał Młot.

*

wykup — Chodzi o tzw. wykup czynszów, czyli zapłatę przez chłopa (a nie przez rząd) wynagrodzenia dla

szlachty za zniesioną pańszczyznę. Gwarantować terminową spłatę rat wykupu czynszów miały specjalnie zakładane
spółki wiejskie, solidarnie odpowiedzialne za dotrzymanie spłat.

*

non plus ultra (łac.) — dosłownie: nic nadto. Tu w znaczeniu maksimum ustępstw dla sprawy uwłaszczenia ze

strony Komitetu Towarzystwa Rolniczego.

*

przepróch — wzór na papierze lub tekturze, powycinanej lub ponakłuwanej według odpowiedniego rysunku.

Częściej używają go malarze pokojowi, nazywając taki papier z deseniem patronem.

*

Abraham — patriarcha żydowski, miał złożyć na ofiarę Bogu swego syna Izaaka (Stary Testament). Podobnie

Jędrzejowa gotowa była złożyć na ołtarzu ojczyzny swego jedynego syna.

background image

— Tak, my je dajemy dobrowolnie; ale ci, których zachwycą… co padną niespodzianie… te

ofiary, ta krew!!

— Naprzód — rzekł Młot — nie spodziewam się, żeby aż do tego przyjść mogło. Moskale

chcieliby ten ruch w Polsce ukryć przed światem, a krwią by go rozgłosili sami; po wtóre, gdy się
idzie, gdzie drwa rąbią, trzeba się na padające trzaski przygotować. Mlekiem i śmietanką
ojczyzny nie odkupimy, to darmo!

— Ale to boli! — westchnął Franek, w którym odzywała się łagodniejsza natura artysty.
— Nic w świecie nie rodzi się bez boleści — przerwał Młot. — Nie odbieraj drugim serca,

jeżeli sam chcesz się cofnąć!

Franek spłonął cały, porwał się, obnażył piersi, poszarpawszy suknie, i zawołał gwałtownie:
— Cóż u kata! Ty nawet nie rozumiesz mnie chyba!… Weźmij życie, bo nie o moje tu chodzi!
— Jesteś taki baba — zakończył Młot, ściskając go serdecznie. — Przyjacielu! Gdybyś

chodził na medycynę, a nazwyczaił się widzieć krajanie mięsa, wylewanie krwi i trupy, nie tyle
by ci to na nerwy działało. Ja ci się przyznam, że jeśli Moskali kupkę diabli wezmą, choćby nas
też padło kilku, nie będzie mi za drogo. Te bestyje tak już nosy drą, a tak są siebie pewni, że aż
chętka bierze trochę im przytrzeć rogów, tym bydlętom. Popatrz na tę dzicz brodatą, latającą po
ulicach Warszawy; na barbarzyństwo, z jakim ten lud poczciwy roztrącają i tłuką; na tych
starców, których tratują rozpędzone powozy; na palące się ognie nocne, od których Zygmunt
poczerniał

*

; na ich patrole tatarskie; na nasze upokorzenie codzienne, nieustanne, dławiące… i

powiedz mi, czy dłużej wytrwać można? Panowanie Moskali to coś takiego jak tratowanie dzika.
Polec od człowieka, to nic jeszcze; być stratowanym przez bydlę… Okropnie! Boli cię, że padnie
nas może kilku — mówił dalej Młot — a iluż zgniło w kazematach? zmarzło na Sybirze,
wyzionęło duszę pod rózgami, rozstrzelano na rozstajach z zajadłością i szyderstwem
szatańskim; ile ofiar pochłonęły ciemność i milczenie, Abramowicze

*

, Lejchtowie i cała ta

psiarnia pańska! Nie lepiejże zginąć, mordując i broniąc się w jednej chwili, niż męczyć się i
służyć im za codzienne pośmiewisko ?

— Dość! Dość! — przerwał Franek. — Jak powiada Czapiński: alea iacta est

*

, ale ty wiesz: w

przeddzień największej ofiary Chrystus Pan oblewał się potem krwawym i płakał, dusza wzdryga
się i broni, żegnając może z ziemską nadzieją!

— A! zapomniałem! Ty się kochasz! Ot i cała tajemnica ślamazarności! — dodał Młot. —

Przepraszam.

— A wieszże ty, jak ja się kocham ? — odparł z pewną dumą Franek. — Myśmy od dawna

oboje pożegnali szczęście marzone.

Ona przyrzekła mi przychodzić na mój grób, jeżeli mogiłę mieć będę, a za mąż nie wyjść

nigdy lub za mną powlec się na Sybir… lub polec obok mnie, jeśli będzie można… Ty jej nie
znasz, to serce złote! To dusza polska! Ja jej przyrzekłem skonać z jej imieniem na ustach. Oto
śluby nasze… Ale biedna matka moja, ona chyba tego nie przeżyje.

— Dlaczegóż, u kaduka, robisz się zawczasu męczennikiem? — przerwał Młot. — Słuchaj, i

ja mam ojca, mam matkę, świętą i zacną, a kochającą mnie, no… tak jak się kocha najmłodsze

*

Zygmunt — Kolumna Zygmunta III stoi u wylotu Krakowskiego Przedmieścia. Carskie wojska biwakowały w

pobliżu kolumny na placu Zamkowym, paląc ognie, od których miała ona poczernieć.

*

Abramowicz — Rosyjski generał Abramowicz, były oberpolicmajster, zajmował stanowisko dyrektora teatrów

warszawskich.

*

alea iacta est (łac.) — „Kości zostały rzucone”. Słowa te wypowiedział w r. 49 p.n.e. Juliusz Cezar,

przekraczając rzekę Rubikon, aby rozpocząć walkę przeciw Pompejuszowi. Powyższego zwrotu używa się odtąd na
określenie nieodwracalnych decyzji w sprawach wielkiej wagi.

background image

dziecię, to dosyć powiedzieć… i ja też kocham może gdzie jakiego koczkodanika, ale na hasło:
„Ojczyzna!” żołnierz, staję w szeregu i idę, choć wiem, choć czuję, choć pewien jestem, że zginę.

Ścisnęli się za ręce.
— Wiesz — odparł ciszej Franek — i ja tego jestem pewny; są przeczucia, które nie mylą.
— A zatem nie ma już co i gadać! — zawołał Młot, uśmiechając się. — Chodźmy

chorągiewki rychtować, a wesoło! a raźnie; zajdźmy jak poczciwe słońce w różowych obłokach!

Dwunasta biła na zegarach, gdy po cichu garstka ta, skończywszy robotę, rozpłynęła się

nieznacznie w różne strony Starego Miasta.


Wieczór był pochmurny i mglisty, lampy oświecały blado ledwie najbliższe przedmioty; o

mroku w oknach Pałacu Namiestnikowskiego

*

zajaśniało pierwsze piętro — sale, w których

zasiadało Towarzystwo Rolnicze, spiesznie pragnące ukończyć swe narady.

W mieście panował jakiś ruch niezwyczajny, choć na pozór nadzwyczajnego się nic nie

działo; na ulicach przechodnie podawali sobie na ucho jakby hasło tajemnicze: „Na Stare
Miasto!” Ze wszystkich stron ciasnymi uliczkami płynął lud, szczególniej młodzież, czeladź,
kobiety, ku ulicy Św. Jana i Długiej, pod kościół popauliński.

Ale w miarę jak tu kupiły się tłumy, stojące spokojnie w jakimś niemym oczekiwaniu, i

rosyjskie straże, policja, żandarmi poczęli się budzić, zaglądać, przeciskać. Tu i ówdzie
przelatywał konny posłaniec… zabiegały kupki żołnierzy… nie mogące się przecisnąć przez
skupiony lud… nie śmiejąc jeszcze nań się rzucić.

Chwilę jakoś w milczeniu oglądano się, szeptano, czekano… A wśród tych mas zbitych

przerzyna! się ktoś młodszy, jakby z rozkazem, zdyszany, rozgorączkowany, i przed nim
ustępowali się wszyscy. W oknach wszystkich piętr Starego Miasta, wysokich jego starych
kamieniczek, świeciły wszędzie pozapalane światła, pełno było głów naciśniętych, ciekawych.

Tłum był tak gęsty, że zdaje się rzucona z góry szpilka na bruk by nie padła, przytomni coraz

się czuli cieśniej, ruszyć się nie było można, a ciżba powiększała co chwila.

Nagle od strony popaulińskiego kościoła ukazały się pochodnie, usłyszano gwar i okrzyki;

mnóstwo chorągiewek z orzełkami, z Pogonią, niektóre tylko z barwami narodowymi, drobnych,
wykradzionych czujności moskiewskiej, mignęły ponad głowami, parę większych przodowało;
biały polski ptak swobody i wesela, waleczna Pogoń Litwinów, gdy powiały nad tłumy, z
wszystkich ust odezwał się radosny, nieopisanego szczęścia jakoby okrzyk wróżby. I do szału
tego niejedna łza, niejeden płacz się wmieszał. Środkiem gęstych zastępów szli ludzie niosący
pochodnie, chorągiewki, chorągwie, przez Stare Miasto garnąc za sobą zgromadzone tłumy,
zdawali się chcieć z nimi razem zmierzać na plac przedzamkowy. Coś tchnęło jednocześnie na
wszystkich myślą:

— Pod Pałac Namiestnikowski, do braci szlachty!
— Tak, z tym Orłem i Pogonią, aby przypomnieć im, czyimi są synami!
Ale zaledwie od paulińskiego kościoła poruszył się pochód ów ku Rynkowi Starego Miasta,

gdy zewsząd ujrzano obstępujące tłumy żandarmów. Jedni zajmowali drogi, drudzy na koniach w
bród przez to morze niewiast, dzieci i starców kopnęli się bić, płazować, rozpraszać. W chwili
jednej powstała wrzawa, krzyk, zamieszanie niesłychane… masa ludzi bezbronnych zalewała tę
garść żołdaków, migających dobytymi szablami i próżno chcących sobie utorować drogę.

*

pałac namiestnikowski — dzisiaj gmach Prezydium Rady Ministrów przy Krakowskim Przedmieściu.

Kraszewski opisuje następnie manifestację patriotyczną, która miała miejsce w dniu 25 lutego 1861, w rocznicę
bitwy pod Grochowem podczas powstania listopadowego.

background image

W dali głos jakiegoś starszego, przekleństwa zbirów, krzyki niewiast, śpiewy niedogasłe

młodzieży, która rozpoczęła pieśń, szczęk wybijanych okien, brzęki szabel, które siekły i
mordowały, zlały się w gwar straszliwy i dziki.

Oku też wśród tej ludzkiej fali, miotanej w różne strony, trudno było coś wyraźniejszego

dopatrzeć. Dobywał się na wierzch żandarm, to znowu widać było ręce, co go z konia ściągały,
pochodnie straszyły konie, z góry domów rzucać zaczęto kamieniami, garnkami, czym kto miał;
wyleciało kilka krzeseł, słychać było trzaskające drzwi domów i powolnie wszystkimi ścieżkami,
podwórkami, drożynami tajemnymi rozpływający się tłum. Zażartsi tylko, z gołymi rękami, w
ciemnościach walczyli jeszcze z tłuszczą, która opasywała rynek i starała się go oczyścić.

Trwało to wszystko niedługo, ale obraz był przerażający… głuche jęki z jednej, przekleństwa

z drugiej strony; policja usiłująca chwytać, żandarmi miotający się na wszelkie strony… na bruku
niedogasłe ułamki dymiących pochodni, połamane chorągiewki… kilku ludzi stratowanych, kilka
kobiet rannych, kamienie, skorupy, polana.

Za ludem, który cudem zniknął uliczkami, bramami, drzwiami i oknami w szczelinach Starego

Miasta… jakby gwar groźby i przekleństw głucho się rozległ w powietrzu.

Jeszcze chwila, a Moskale pozostali sami, plądrując po domach, wciskając się na podwórza,

szturmując do bram i szukając sprawców nie pochwyconych tej manifestacji pierwszej, ale
groźnej, bo popartej tysiącem (która byłaby się wylała na miasto, gdyby nie barbarzyński napad
wojska, co zgniótł ją i rozproszył, a właściwiej tylko rozpędził nieustraszoną).

Widocznym było, że sprawa została poczęta, ale bynajmniej za wygraną ze strony Moskali

uważać się nie mogła; lud odszedł groźny, a ci, co plac otrzymali, po raz pierwszy poczuli, że nie
uda się im bezkarnie lud ten upokorzony deptać.

Szable pobroczyły się krwią bezbronnych, ale na czołach wojowników tych, co siekli kobiety i

dzieci, pozostały ślady wściekłej rozpaczy słabych. Zgniecione kaski, potłuczone konie,
poszczerbione szable, poopalane twarze pochodniami, pogruchotane kamieniami i sprzętami
ramiona świadczyły, że niewolnicy wstrzęśli nareszcie kajdanami.

Głucha cisza panowała na Rynku Starego Miasta; gdzieniegdzie przestraszona policja

próbowała jeszcze dobijać się do drzwi, bez czapek służalcy czerwonokołnierzowi, poodzierane
żołdactwo, które niby czegoś szukało… Czasem z góry, nie wiedzieć skąd, przelatywał ponad ich
głowy śmiech szyderski, ale gdy podnieśli oczy, spostrzegali okna ciemne i milczące tylko
ściany.

Na placu boju starszyzna gorączkowo rozpowiadała sobie tryumfy.
W reszcie miasta po chwilowym drgnieniu (bo na okrzyk boju, co żyło, poczęło lecieć na

Stare Miasto) panowała cisza grobowa… przymusowa. Z Pałacu Namiestnikowskiego
rozchodziła się szybko szlachta, przerażona, ciekawa, uchodząc do mieszkań. Spotykający się
szeptali sobie na ucho wiadomość o napadzie żołdactwa na tłum…, ulicami ciągnęły postacie
czarne, to zbijające się w kupki, to rozsypujące w szeregi pojedynczo; pełno wojska wszędzie…
patroli, oddziały całe jedne na placu Zamkowym, drugie przy pałacu namiestnika, na Saskim
placu…

Ale cicho… Wszystko zbiegło po domach gwarzyć o wypadku.
U Jędrzejowej drzwi zamknięte, światło pogaszone; w pierwszej izbie jak w grobie, w drugiej

na łóżku Franek, krew koło niego… matka we łzach, służąca i jeden towarzysz z rozciętą twarzą.

Dwóch rannych, a najgorzej ranne serce matki, bo się obawiać musi, aby nie zastukał kto do

drzwi, aby nie znaleziono Franka, którego rana jest dowodem winy. Zatamowano krew, ale po
doktora posłać niepodobna, byłoby to się wydać… żandarmi u drzwi, policja krąży i szuka
winnych… Winni to właśnie ci, co ucierpieli, innych im dowodów nie trzeba. Rząd musi mieć
sprawców: bądź co bądź!

background image

Jędrzejowa na przemiany to leci do obrazu Matki Boskiej, klęka i modli się, to powraca do

syna i całuje jego rękę obwiniętą prześcieradłami.

Franek blady, lecz ani syknął z bólu… dla matki… uśmiecha się, łza tylko kręci się na

powiekach; ta ręka, to ręka prawa, a czuje, że nią już władać nie będzie — głęboko przeciął ją
pałasz żołnierza.

Młot, cięty w głowę, podeptany końmi, z rozczochranymi włosami, choć mu się krew leje po

policzkach i ścieka po szyi, milczy, zaciął usta, a oczy ogniem mu płoną… drży jeszcze nie
dokończoną walką. Obwinął ręcznikiem skroń i ani myśli o sobie, duma…

— Dużo, dużo pognietli… a co kobiet! Co dzieci!
— Widziałem kobietę z ręką odciętą…
— Widziałam, panuniu, staruszka, którego siwe włosy tarzały się po kamieniach; jęczał,

prosząc litości, koń żandarmski gniótł mu piersi.

— Na miły Bóg, po co to przypominacie! — zawołała łamiąc ręce Jędrzejowa. — Dosyć tego,

co oczy widziały, czego nie zapomni serce nigdy… O, zwierzęta dzikie! Konie iść nie chciały na
ludzi, a oni siekli pałaszami bezbronnych! Alem miała też pociechę, żem garnek z ukropem
cisnęła na łeb psu jakiemuś, widziałam, jak się pochwycił za głowę i zsunął z konia.

— Aj! Panuniu, cicho! — przerwała służąca. — Ano, paniczowi to jeszcze gorzej słuchać.
— Ano, mnie wyzywacie… Cichoż już, cicho!
— Spójrzcie no przez okno, jest tam co straży? Czyby nie można, żeby dziewczyna wybiegła

po doktora? Albo już choć po cyrulika?

— Cyrulik w drugiej kamienicy.
— Ale za drzwi się wychylić niepodobna.
— Nie — do jutra przecie nic się mi nie stanie, a krew zatamowana.
Kłamał Franek, bo przez kilkoro prześcieradeł czerwone plamy już przeszły i powoli spadały z

nich krople na podłogę, ale musiał uspokajać matkę.

Ktoś wyjrzał oknem; patrole, milczące jak posągi, na koniach stały wszędzie, jakieś postacie

czarne snuły się w ciszy pod domami. Stare Miasto było widocznie pod strażą jeszcze, nikt się na
ulicę nie ważył wyjść.

— Zresztą jam i cyrulika niepewna — odezwała się Jędrzejowa — wiem, że chodzi golić

jenerała jakiegoś… Może zmoskalał!

— Gdzie zaś — przerwała dziewczyna. — Samam słyszała jak mówił, że ile razy mu się do

brody z brzytwą przybiera, aż mu ręka drży, tak się chce go płatnąć.

— A co, krew? — spytała matka. — Tyś bardzo blady!…
— Nie! nie! Zwyczajnie zmęczony jestem, napiłbym się wody — rzekł Franek, dobywając

głosu z piersi.

— Słuchajcie no! — zawołał Młot po rozmyśle. — To tam zgniecenie nogi to nic; a to

płatnięcie w skroń to mała rzecz, tylko bardzo widoczna. Gdybyście mi dali w co się przebrać?…
Franek tak nie opatrzony do rana zostać nie może; z was żadne nic nie poradzi… Ja bym tu tak
doktora przysłał, że żywa dusza by nie postrzegła… Znam jednego poczciwego, co nosi mundur
moskiewski; powie im, że tu mieszka. Ale sęk, że i mnie się w ręce policji z tą szramą dostać nie
chce.

— Daj już pokój! Siedź, siedź do rana… nic nie poradzim! — szepnęła smutnie Jędrzejowa.
— Gdybyś mnie jejmość posłuchała! — przerwał Młot. — Ja wszystko ślicznie zrobię, tylko

kapelusz jejmościn licho weźmie.

— Mój?… A to jak?

background image

— Muszę się przebrać po kobiecemu, to mnie przecie przepuszczą; wąsów, chwała Bogu, nie

mam jeszcze. Dajcież mi byle jaką spódnicę z przeproszeniem, chustkę, salopę

*

, a nade wszystko

kapelusz.

Jędrzejowa skoczyła uradowana.
— I ty byś to zrobił? — spytała, całując go w zakrwawioną głowę.
— Nie zrobiłbym, ale zrobię, moja jejmość, i to póki jeszcze gorączki trocha jest i złości

wyniesionej z boju; bo znam moje naturę, że potem siły mnie odbiegną. A — dodał na ucho — i
krwi mam pełne buty, i noga puchnie.

Starej łzy się puściły jak groch z oczów i odepchnęła go powoli.
— Nie, nie! To by było okrucieństwo!… A nuż pochwycą? To być nie może! Nie pójdziesz!
Ale wtem spojrzała na syna i postrzegła, że twarz jego coraz stawała się bledszą, a na

podłodze kałużka krwi zgęsłej przekonywała o niebezpieczeństwie, bo się coraz zwiększała.
Chłopak trzymał się siłą duszy całą, ale co chwila mgliste jakieś mroki i białe płatki przesuwały
mu się przed oczyma, sen gorączkowy go ogarniał.

Młot znikł, skinąwszy na służącą. Postrzegł i on, że było pilno potrzeba ratunku; pochwycił

pierwsze suknie kobiece, jakie znalazł; śmiejąc się, ale drżący je przywdział, a gdy się przejrzał
w zwierciedle, sam się sobie zadziwił… tak był podobny do ładnej, trochę mężnej i silnej
dzieweczki. Tacy to bohaterowie, o twarzach nie porosłych, do największych ofiar byli zdolni.
Despotyzm, jak klimat gorący, wczesną wyradza dojrzałość.

Nie można było świecić po wschodach; odemknięto drzwi ostrożnie i w ciemnościach zsuwać

się począł Młot z opuchłą nogą ku dołowi, co chwila sycząc z bólu. Gdy nareszcie z wielką biedą
dowlókł się do drzwi, znalazł je zamknięte; a stróż, który drżąc przy nich czatował, ledwie,
zapłacony, zgodził się ostrożnie je odemknąć i wypuścić go na ulicę. O trzy kroki stał żołnierz, o
pięć policjant pijany. Młot minął pierwszego, ale drugi go za rękę pochwycił.

— Wracam do domu z roboty — rzekł cieniuchnym głosem młody chłopak — proszę pana!
— A czego się włóczysz po nocy, ćmo ty jakaś! Do cyrkułu

*

!

Młot, mimo nogi spuchłej, wyrwawszy się, był już o kilka kroków i poszedł dalej, wymijając z

kolei drugiego żołnierza, policjanta, żandarma, patrole. Wszystkich udało mu się jakoś ujść i
znikł w ciemnościach. Z okna Jędrzejowa go żegnała krzyżem świętym, relikwiami świętego
Bonifacego i choć noc była ciemna i mglista, dojrzała oczyma matki, że ujść mu się udało.

Gdy powróciła do łoża Franka, znalazła go w tej samej postawie, walczącego ze srogim bólem

i osłabieniem niewymownym; po cichu prosił ciągle wody, ale głosu mu w piersi brakło.
Spojrzawszy na matkę ożywi! się nieco.

— Gdzież Młot? — spytał, bo już zapomniał o jego odejściu.
— Jak to?… Ale cicho!… Poczciwe, anielskie serce!… Przemknął się.
— Ale on ranny.
— O! I potłuczony, ale poszedł.
— O! Co to za serce! Co za siła!
— Nie mów… to cię męczy. Ściśnij rękę, może się krew zatamuje, a Pan Bóg ześle doktora.
Noc była późna, głucha cisza jak po burzy, w całym mieście spokój jakiś groźny, milczący,

poważny. Jędrzejowa w rozpaczy, którą objawić się lękała, klęczała przed obrazem Matki
Boskiej, gdy w parę godzin ktoś zapukał ostrożnie.

— Od Młota — rzekł przeze drzwi. — Puszczajcie!… — Otwarto i młody człowiek w

mundurze wojskowym wbiegł szybko do pokoju; nie przywitał się nawet, rzucił okiem tylko i…

*

salopa — obszerny płaszcz (narzuta) kobiecy, zwykle watowany.

*

cyrkuł — dzielnica miasta; tutaj: biuro dzielnicowego komisariatu policji.

background image

— Wody! bandażów!… — rzekł żywo. — Gdzie ranny? Matka poprzedziła go spiesznie,

prowadząc za sobą; doktor wbiegł.

Gdy rękę rozciętą zaczęto rozwijać, Franek mimo wysileń, aby się utrzymać przytomnym,

omdlał. Jędrzejowa załamała ręce, lekarz był chmurny i zafrasowany; otrzeźwiono wprędce
rannego i wzięto się do opatrywania.

— Czy stracę rękę? — zapytał po cichu chłopak.
— Ale gdzież znowu? Nie! nie!… Krwi tylko dużo ci uszło — szepnął doktor. — Matka

słucha; gdy opatrywać będę, choć cię zaboli, nie krzycz… z ulicy mogą także posłyszeć. Bóg da,
będziesz zdrów i odemścisz im tą samą ręką; męstwa tylko!

W ciszy, wśród nocy, po kryjomu odbyło się to pierwsze opatrzenie rany; a choć doktor

powiedział, że ręki nie straci, przecięta głęboko, nie robiła nadziei, żeby do niej władza wróciła.

Gdy wszystko było skończone:
— Jutro — rzekł do Jędrzejowej — chociaż chory i osłabiony, życzyłbym mu jakkolwiek się

stąd wynieść… na Starym Mieście będą pewnie wszystkie domy przetrząsać; potrzeba go
schować.

— Ale dokąd? jak? — zawołała Jędrzejowa.
Doktor milczący wysunął się powoli.

Nazajutrz rano, choć jasny dzień ostudził nieco fantastyczne wrażenia wieczornego spotkania,

miasto całe drgało nim jeszcze, burzyło się gniewem i zgrozą; znać było, że dramat ledwie się
rozpoczyna; że wcale nie ustraszeni wieczornym starciem, rozpłomienieni krwią nie poprzestaną
na tym.

Po kościołach odbyły się zaraz żałobne nabożeństwa za tych, którzy, nie znani z imion, w

nocy z ran odniesionych polegli; opisy wypadku rozchodziły się po mieście, szerząc oburzenie,
rozpłomieniając dusze. Tylko starszyzna komitetowa starała się na wodzy utrzymać gorętszą
szlachtę Towarzystwa, spodziewając się nareszcie dobić do portu bez szwanku i wycofać
legalnie.

Za dwa dni posiedzenie zamknąć się miało. Nazajutrz obradowano w sali i obradowano na

mieście; znaczna część szlachty czuła, że miasto słusznie wymaga, aby dała znak życia: ale
śmielszych głuszyła większość chłodna, a wreszcie odraczano wszystko do ostatka, chciano zbyć
obietnicą uwłaszczenia i rozjechać się.

W ulicach przebiegały prądy różne: młodzieży, co budziła do życia, i starszych, co je pragnęli

wprowadzić na jakąś drogę mniej niebezpieczną.

Ludzie, uchodzący za bardzo porządnych, pragnęli nawet wczorajszą sprawę zmniejszyć i

odebrać jej uroczyste znaczenie; zaprzeczano zabiciu i ranieniu; uśmiechano się z tych, którzy
przesadnie opisywali wypadek.

Ku wieczorowi jednak wzrósł niepokój ogólny. Na Starym Mieście cisza panowała głęboka,

ale z przepowiednią burzy. Biedny Franek po opatrzeniu rany usnął trochę. Matka siedziała u
jego łoża i płakała modląc się; ranek nadchodził; potrzeba było wynieść chorego czy wywieźć
gdziekolwiek… ale dokąd? Sami jeszcze nie wiedzieli. Owocarka mało miała stosunków i
przyjaciół. Franka towarzysze wszyscy zajęci sprawę ogólną i własnym niebezpieczeństwem lub
cierpieniem. Stara umiała się modlić, nie potrafiła nic wymyślić.

Jak świt jednak niepostrzeżona wymknęła się z pomieszkania poczciwa służąca Kasia,

wziąwszy dzbanek w rękę, niby po wodę; ale ze dzbankiem pobiegła na Podwal, mimo
żandarmów i policji.

Choć tak rano jeszcze, w oknie Anny blade już migało światełko; nie wiedziała ona nic

jeszcze o losie przyjaciela, ale nie spała noc całą. Była w pobliżu walki, na placu Zamkowym,

background image

żandarmi ją odepchnęli, ledwie do domu przed naciskiem żołdactwa schronić się mogła, słyszała
krzyki, jęki poruszyły jej serce, przeczuwała w nich głos brata. Z opowiadań o rannych, o
potratowanych, niepokój stworzył marzenia, które jej usnąć nie dały — płakała, modliła się,
drżała, czekała dnia, ażeby wybiec i dowiedzieć się. Poczciwe serce ubogiej dziewczyny, Kasi,
wszystko to zrozumiało, przeczuło, poleciało do niej wprost, ale drzwi jeszcze znalazła zaparte
przed moskiewską tłuszczą i musiała stukać długo, nim jej stróż, łając i przeklinając, otworzyć
raczył.

Pierwszy to raz przychodziła do tego domu, nie wiedziała nawet, jak się dostać do Anny, ale

instynkt ją prowadził; widywała pannę w oknie, zrozumiała, kędy do tego okna wschodami trafić
było można; dopukała się do kucharki, zbudziła służącą, posłała ją do Anny.

Nie było chwili do stracenia, chorego potrzeba było przenieść gdziekolwiek, aby go uchronić

od straszniejszej nad śmierć Cytadeli. Gdy drzwi pokoju Anny otworzyły się o tak niezwykłej
godzinie, biedne dziewczę na pierwsze ich skrzypnięcie domyśliło się nieszczęścia.

Dobra wieść nigdy tak nie spieszy, czeka ona przebudzenia, szanuje sen; złowroga pędzi,

ściga, aby co żywiej w szpony pochwycić serce człowieka. Nim służąca otworzyła usta, Anna już
się porwała, konwulsyjnie zaczęła ubierać. Od wczoraj czuła nieszczęście — czekała na nie.

— Pani — szepnęła sługa — przyszła służąca ze Starego Miasta od owocarki.
— Zabity? — krzyknęła załamując ręce Anna.
— O, nie! żyje — ale…
— Uwięziony?
— Nie.
— Mów! Mów.
— Ranny, lekko ranny, tylko, widzi panienka, jego stamtąd koniecznie wynieść potrzeba, oni

sami nie wiedzą dokąd; jak dzień, będzie pewnie rewizja po Starym Mieście i wezmą go do
Cytadeli.

Blada jak trup, bez oddechu, Anna wpół już odziana pochwyciła ubranie, sama jeszcze nie

namyśliwszy się, co pocznie, nie wiedząc, dokąd pójdzie — czuła tylko, że coś robić musi, że iść
gdzieś powinna. Myślała paść do nóg ojcu i prosić go — ale godziłoż się spokój i bezpieczeństwo
starca narażać?

W rządzie rosyjskim litości ludzkiej, poszanowania uczuć człowieczych nie ma; ten, kto ocali

nieszczęśliwego, jest współwinowajcą; kto zdradza go — wedle nich pełni cnotę; a potem dziwią
się oni, że społeczne posady pod nimi się chwieją, i narzekają na socjalistów! Runą one po tych
prześladowaniach, po tych okrucieństwach bezdusznych, po pożarach, mordach i rabunkach.

— Nie — rzekła Anna — ojciec niech śpi spokojnie, ja pójdę gdzie indziej szukać litości! Ale

dokąd ?

W głowie się jej zawracało, myśl błądziła w kółku jakimś, z którego wyjść nie umiała, pamięć

nie przywodziła imion, władze słuchać nie chciały, bo ból serce uciskał.

Ale już mężne dziewczę było ubrane, gotowe… Anna spojrzała na portret matki, wiszący w

jej izdebce, jakby zeń chciała zaczerpnąć odwagi i siły — i wyszła milcząca.

W kuchence, oparta o mur, płakała Kasia drżąca.
— Panienko, ratuj!
— Słuchaj — przerwała Anna do służącej — powiecie panu, gdy się obudzi, że ja poszłam do

kościoła, do chorej przyjaciółki — skłamcie, co chcecie, byle był spokojny; a ty, Kasiu, mów,
czy wiesz mieszkanie którego z przyjaciół panicza? Tu? Gdzie blisko?

background image

— Z przyjaciół panicza? A, prawda! No! To tu zaraz jest jeden za Dobroczynnością

*

, mieszka

ich tam razem dwóch, co bywają u nas, obok Hotelu Smoleńskiego, posyłał mnie tam kilka razy.

— Chodź ze mną.
Anna szła, ale drżała, nogi jej słabły; oparła się o mur, nabrała siły, otworzono wrota i

wybiegły obie. Ranek powoli zza mgły poczynał się dobywać, miasto spało w wilgotnych
pieluchach milczenia. Cisza, a pośród niej każdy krok przechodnia rozlegał się szeroko,
grobowo.

— Idź ze mną — rzekła Anna do sługi — sama nie mogę… Idźmy, a szybko, już ranek.
Potrzeba było minąć odwach około Bernardynów, na którym słychać było szczęk broni, widać

żołdaków na czatach, szydzących ze wczorajszej krwi i klnących Polaków i Polskę. Anna
przeszła powoli, z biciem serca, które jej do skroni skakało. Przed posągiem Matki Boskiej, który
miał być świadkiem męczeństw tylu i okrucieństw, dogorywała jedna lampa; wszędzie w mroku
snuły się jakieś postacie tajemnicze, które ukazywały się i ginęły jak widma. Nareszcie dwie
kobiety drżące dobiły się do domu, Kasia zastukała do bramy i weszła, poprzedzając Annę, na
wschody zbłocone, ciemne, straszne… Ale dziewczę, zrodzone w Warszawie, miało ten instynkt,
który inne stworzenia mają w lesie lub górach; wyrosła z tego bruku, wyhodowana w zakątach
tych ciemnych, przeczuwała każde miejsce, poznawała je nie widząc… Stukanie tak ranne do
drzwi narobiło ogromnego hałasu w mieszkaniu, widocznie popłoch jakiś i postrach przyniosło,
głos kobiecy ledwie nareszcie uspokoił; otworzono i Kasia ujrzała kilku młodzieży wśród dymu z
fajek, już ubranych, potrwożonych, gwarzących cicho.

Anna weszła za nią natychmiast, a na jej widok młodzież doznała uczucia dziwnego

poszanowania i trwogi jakiejś, w istocie była heroicznie piękną i natchnioną.

— Nie znam panów — rzekła do nich. — Powiedziano mi, że jesteście przyjaciółmi Franka…

On jest od wczoraj ciężko ranny, potrzeba go ocalić. Na Starym Mieście co chwila może być
rewizja, musiemy go stamtąd wyprowadzić i złożyć w miejscu bezpiecznym — kto z panów tego
się podejmie i dokąd go wyniesiemy?

— Tu, do nas — rzekł pierwszy, słuszny młody blondyn, występując naprzód. — Tu, ja idę z

panią i, jeśli potrzeba, wezmę go na ręce i przyniosę. O! Domyślałem się, patrząc, jak się rwał do
konia żandarma, który kobietę tratował, że pałasz, który spadł z góry, musiał…

Tu się wstrzymał, widząc, że od słów jego Anna bladła i chwiać się poczynała.
— Będzież on tu bezpiecznym? — spytała.
— Ha! Nie bardzo, ale dokądże go w tej chwili przenieść? Zbyt daleko niepodobna, zawsze tu

lepiej niż w domu. Służę pani… chodźmy.

— Ale każde z osobna — dorzuciła Anna. — Domyślano by się może, widząc razem kilka

osób.

— Ale, proszę pani — przerwała Kasia — juścić my go na ręku nie zaniesiemy, a żeby

poszedł sam, to ja wątpię, wczoraj kałuża krwi z niego wyszła… a co jej tam stracił, nim doszedł
do domu!

Kasia zamilkła, spojrzawszy na Annę.
— Zaniesiemy go, ja i pan — odezwała się Anna, śmiało idąc ku drzwiom.
— Pójdzie z nas kilku, jeżeli potrzeba — odezwali się drudzy.
— To zwróci oczy, niepodobna, połapią wszystkich — przerwała Anna.
— O, nie można! — zawołała Kasia, której się na płacz zanosiło.

*

Dobroczynność — Chodzi o gmach Towarzystwa Warszawskiego Dobroczynności, który stał przy

Krakowskim Przedmieściu.

background image

— Czekaj pani! — rzekł drugi chłopak żywo. — Tu na dole jest poczciwy dorożkarz, ja mu

zaraz konie zaprząc każę i stanąć z dorożką na rogu ulicy Św. Jana. Franek się tam może dowlec
z naszą pomocą, wsadzimy go i dowieziemy.

— Chodźmy! Chodźmy! — wołała niecierpliwie Anna. — Dzień bieleje w oknach, nie mamy

nic do stracenia… Prędzej! Prędzej!

— A! Chodźcie państwo, zmiłujcie się, bo tam, broń Boże czego — przerwała Kasia — i

Jędrzejowa zabiją, ona pewnie syna nie da, choćby ją mieli rozerwać, będzie go bronić.

Anna wyszła, prowadząc za sobą starszego, Kasia wiodła przodem, drugi chłopak zbiegł do

dorożkarza. W ulicy coraz widocznej już dniało i widoczniej też włóczyła się rozespana policja,
mruczący, a dziko spoglądający żołnierze.

W oczach Anny na widok tych ludzi coraz gorętszy błyskał zapał, rodziła się chęć zemsty.
Przybyli bez przeszkody do drzwi, które już były przemknięte. Anna pierwsza wpadła na górę;

zapał, który ją prowadził i trzymał, starczy! aż do drzwi, tu zrobiło jej się słabo, zatrzymała się,
drżącą ręką na próżno szukała klamki. W pierwszym pokoju ciemno było jeszcze, brzask dnia,
wpadający przez okna, słabo go ledwie rozświecał; Jędrzejowa otworzyła im sama, a
postrzegłszy Annę, rzuciła się jej plącząc na szyję.

— O, niech ci Bóg nagrodzi!… Chodź!… Jak spojr2y na ciebie, sił mu może przybędzie.
Wydała się w ten sposób, że wiedziała o wszystkim; ale w tej chwili udawanie było

niebezpieczeństwem. Franek drzemał, ból jednak ciężki usnąć mu nie dawał… był strasznie
blady. Gdy Anna weszła na palcach, nie widząc jej, poczuł ją i zerwał się z okrzykiem słabym.
Oczy mu zapłonęły., drugą rękę położyć musiał na sercu.

— Anna! — zawołał głosem cichym — Anna!
— To ja! To ja!
Ale zbliżywszy się, ujrzawszy go, biedne dziewczę, któremu na Izy zbierało się od pól

godziny, rozlała się płaczem powstrzymywanym na próżno, zakryła sobie oczy. Gdy je
podniosła, ujrzała Franka zaczerwienionym, odżyłym; szukał jej ręki, aby ją do ust przycisnąć.

W milczeniu spotkały się ich oczy przez łzy i żadne z nich nie poskarżyło się na tę boleść,

której winni byli chwilę niebiańskiego szczęścia.

— Franku! Bracie! — rzekła Anna — zdobądź się na siłę… Wstań! Musisz stąd wyjść. Mamy

dla ciebie schronienie bezpieczne… Trzeba uciekać, dopóki całkiem nie rozednieje. Oto twój
przyjaciel… dorożka czeka cię na rogu Świętojańskiej ulicy… My ci pomożemy… wszystko
drzemie… przepuszczą nas… Będzieszże miał dość siły ?

— Przy tobie! — zawołał Franek, podnosząc się.
Ale w tejże chwili osunął się na łóżko i pobladł. Złamał go straszliwy ból w ręku; zacisnął

zęby, zmarszczył czoło, wstał powtórnie; zachwiał się, lecz z pomocą przyjaciela i Anny zrobił
kilka kroków. Jędrzejowa stała nieco opodal, płacząc, łamiąc ręce, szepcząc modlitewki.

— O! Pragnęłabym, żeby stąd uszedł, i nie mogę się z nim rozstać!… Jak on pójdzie, to

biedactwo, straciwszy tyle krwi?… Jak mnie tu samej pozostać?!

— Pani przyjdziesz do niego, ile razy się jej podoba.
— Ja panią zaprowadzę — dodała Kasia po cichu.
— Spiesz się! — szepnęła Anna. — Dnieje… Dnieje!… Poznają rannego po twarzy, po

chodzie.

Nie było pożegnania z matką ani dłuższej rozmowy; coraz bielszy dzień zaglądał do okien,

musiano pospieszać. Franek z pomocą Anny narzucił na ramiona płaszcz i posunął się ku
drzwiom, ale w głowie mu się kręciło i nogi mu się trzęsły.

— Siły, bracie! Trochę! Tylko trochę! — mówiła Anna, podprowadzając go. — Zbierz się na

nią… Kto chce, ten może.

background image

Franek się uśmiechnął smutnie… szedł… Jędrzejowa prowadziła go, przeżegnywając, aż do

wierzchołka wschodów; tu stanęła. A gdy jedyne jej dziecko znikło w ciemnościach, długo stała
tam jak wkuta na progu; potem przyszło jej na myśl, że go jeszcze przez okno zobaczyć może w
ulicy, i pobiegła do okna. Wychyliła się przez nie; ujrzała go z Anną idącego powoli… mijali
straże… znikli.

Staruszka padła na kolana przed obrazem Matki Boskiej Bolesnej i zemdlała.

A! Kto nie przebył z nami tych chwil, tego ciągu lat dwóch; kto przywykł przypatrywać się

tym wypadkom przez szkło uprzedzeń, wzgardy, chłodu i urzędowego potępienia, ten nie pojmie
nigdy podniesienia ducha i olbrzymich ofiar, które ono codziennie rzucało na pastwę ślepym
mordercom. W którymkolwiek z nich ludzkie jeszcze biło serce, ten wolał odjąć sobie życie,
pójść sam na męki, niż być wspólnikiem katostwa; ale wielka większość zatwardziałych
egoizmem, strachem, pychą, śmiała się z tego, przed czym klękać powinna była. Ci męczennicy i
święci wysznurowanym adiutantom pałacowym wydawali się demagogią, szują, buntownikami.
W kołach urzędowych uczucia miłosierdzia, sprawiedliwości, rozsądku nawet — nikły przez
niewolnicze, bałwochwalcze poszanowanie dla silniejszych ciemięzców.

Od małego dziecka do starca wszystko było gotowe na śmierć, szło na nią spokojnie, bo z tą

pewnością w duszy, że ginęło dla prawdy… Czy kaci mieli toż samo uczucie? Ten sam spokój?

Jędrzejowa biały, jasny dzień nieco uspokoił. Kasia dała jej znać, że Franek był bezpieczny;

biedna wdowa odetchnęła i zaczęła machinalnie powracać do powszedniej pracy. Zakrzątnęła się
około izby, w której widoczne były ślady wczorajszego nieszczęścia. Uprzątniono pierwszą; gdy
weszła do drugiej, gdy ujrzała na podłodze zastygłą czarną plamę krwi synowskiej, pozostałe
jeszcze rozrzucone odzieże, płótna zbroczone i wszystko, co tu przypominało Franka… łzy się jej
puściły znowu… biedna kobieta załamała ręce jak w pierwszej chwili, gdy syn jej wpadł
zbroczony. Obraz wczorajszy odnowił się w jej oczach, niebezpieczeństwo powróciło na myśl.

Ale potrzeba było uprzątnąć co najprędzej, bo wieści chodziły, że od rana domy przetrząsano.

Kaśka pospieszyła wszystko pozbierać, pomyć, pochować.

Było już po dziewiątej, gdy Jędrzejowa usłyszała stukanie do drzwi i kilka głosów w sieni,

domagających się otworzenia; przeczuła policją, której się spodziewała.

— Proszę no prędzej otwierać!
— Otwieraj, bo drzwi wyłamiemy!
Kasia otworzyła. Weszły jedna za drugą pochmurne figury zwycięzców; cyrkułowy komisarz,

zimny, sztywny i czujący ogrom i wagę swojego posłannictwa, które mu dawało niemal prawo
życia i śmierci; jakiś drugi mężczyzna wpół mundurowo ubrany, z obliczem uśmiechniętego
kota, który trafił na trop myszy, i żandarm, wąsaty, namarszczony, coś na kształt przebranego w
mundur drapieżnego zwierzęcia, któremu życie nadało charakter psa gończego, naszczekującego
nawet gdy nie ma na co.

— A! Dzień dobry, mospani Jędrzejowa! — odezwa! się cyrkułowy. — Przepraszam za ranną

wizytę bez zameldowania! — dodał szydersko. — A gdzie to syn waćpani?

— Mój syn od kilku dni już na wsi! — odpowiedziała spokojnie matka pobożnym

kłamstwem.

— Dokądże to?… Do dóbr swoich pojechał? — przerwał szydersko komisarz.
— Co tam asani pleść będziesz!… Franciszek Plewa — dodał drugi, czytając z karty — uczeń

Szkoły Sztuk Pięknych, lat dwadzieścia i… to on!

— A tak, to on! — rzekł cyrkułowy.
— Ale go nie ma, powiadam; na wsi! — przerwała Jędrzejowa.

background image

— Niechże waćpani nie łże! — krzyknął surowo żandarm. — Jego widzieli wczoraj, jak niósł

chorągiewki z orzełkami, a potem się bił z żołnierzem. Są świadkowie!… Gdzie syn?!

— Od kilku dni, powiedział mi, że jedzie na wieś z kolegą; nie widziałam go!
— Z jakim kolegą? — zapytał wicemundurowy

*

.

— Albo tam ja ich wiem?!
— Jak to, żeby troskliwa matka nie wiedziała dokąd syn pojechał?!
— Cóż to, on małe dziecko? — obruszyła się Jędrzejowa.
— Ale to kłamstwo! — rzekł cyrkułowy. — My wiemy, że wczoraj się dobrze uwijał i był

ranny.

— Ano, to lepiej wiecie niż ja!… Dajcież mi pokój! — krzyknęła Jędrzejowa w gniewie.
— Widzisz aspani — rzekł zimno urzędnik w wicemundurze — gdybyś asani nie wiedziała

istotnie, co się z nim dzieje i gdzie on jest, tobyś się strwożyła sercem matki, dowiadując się, że
raniony… A co? Hę?… I ja przecież mam dzieci — dodał, tryumfując ze swej przenikliwości
mundurowy psycholog.

— Gdybyś miał serce ojca, nie prześladowałbyś serca matki! — odparła Jędrzejowa. —

Dajcie mi pokój.

Żandarm i ci ichmość spojrzeli po sobie; z kobietą nie było co gadać.
— Dajcie jej pokój! — rzekli do biuralisty, który stał gotów do dalszej indagacji. — Trzeba go

szukać; on tu być musi. Był mocno ranny, powiadają… nie mógł ujść… Gdzieś go schowali.

I poczęli chodzić po kątach.
Mundurowy miał oczy kota; dostrzegł drzwiczki, otworzył je i zatrzymał się w progu, śledząc

najmniejszą rzecz.

— Hm! — rzekł. — Świeżo zmyta podłoga!… Co to jest?
— A to ja, proszę pana, zawsze w ten dzień myję podłogę; a że panicza nie ma, umyślnie

posprzątałam, bo to taki tam nieład… Boże odpuść.

Komisarz, wicemundur i żandarm obeszli pokój. Indagator zastanowił się przed obrazem,

począł kiwać głową, pokazując go żandarmowi.

— Oho! co to oni malują!… Patrzaj waćpan, co to oni malują!… To jest malowanie

przeciwko rządowi. Ta kobieta, ten sęp czarny… Ot! jaki to duch panuje między nimi!

— Ale jego nie ma — rzekł żandarm. — Na co darmo czas tracić?… Chodźmy szukać gdzie

indziej.

Mundur zielony zbliżył się z powagą do Jędrzejowej.
— Moja pani! — rzekł z tą łagodnością inkwizytora, którą przybierają, gdy chcą ż głębi serca

dobyć ci tajemnicę. — Źle bardzo waćpani czynisz, że ukrywasz syna i jego rozpustę. Rząd jest
łaskawy i sprawiedliwy, ale w interesie własnym tej młodzieży musi poskramiać tego ducha
buntu, który grozi społeczeństwu… Waćpani syn dorobi się w końcu szubienicy.

— Wolałabym go widzieć na niej niż na twoim miejscu! — odparła owocarka, biorąc się w

boki. — Dajcie mi pokój! — I wskazała im drzwi.

Biuralista pobladł, żandarm ściął zęby, cyrkułowy ruszył tylko ramionami.
— Tylko no bez tych wrzasków! — zawołał. — I asani możesz dostać się do Cytadeli.
— Winni i niewinni do niej idą; co to u was dziwnego? — odparła Jędrzejowa. — No, to

pójdę!

— Już to asanią nie chybi!
I grożąc wyszli precz, dobijając się do drugich drzwi i plądrując po kamienicy.

*

wicemundur — mundur codzienny, nie galowy.

background image

Anna znużona, chora, pół żywa powróciła do ojca, który gderał na jej ranne wyjście, nie

umiejąc go sobie wytłumaczyć. Ufał jej wszakże i ani posądził o płochość.

Chodził tylko po pokoju, mruczał, zżymał się, spluwał, a wczorajsze wypadki i sen

niespokojny wywołały w nim rozdrażnienie niezwykłe. Gdy Anna powróciła, zapytał jej tylko:

— A toż gdzie byłaś ?
— Nie pytaj, mój ojcze! — odpowiedziała mu spokojnie. — Chodziło o ocalenie człowieka,

pomoc kobiety była potrzebną.

— Jeszcze i ty mi się w co wplączesz!… Co to takiego?… — mruknął Czapiński. — Do

czego to?

— Ojcze, musiałam! — mówiła Anna, padając na krzesło. — Nie gniewaj się, proszę, a wierz

mi trochę!…

— Ale mi choć powiesz, co to było takiego?
— Teraz nic, później wszystko.
I dziewczę wybiegło płacząc, a stary emeryt ruszył tylko ramionami i pokiwał głową.
— Jeszcze i mnie starego w co wplącze! — rzekł.
Na te słowa właśnie drzwi się otworzyły i twarzyczka uśmiechnięta pana Edwarda wsunęła się

do pokoju, a za nią młodzieniec, którego ranna wizyta ciekawością, z jaką się dokoła oglądał,
zdawała się tłumaczyć.

— Cóż pan mówi o wszystkim wczorajszym? — spytał.
— Byłeś tam pan?
— Ja?… ja byłem na posiedzeniu Towarzystwa. Tam przecie nie było ludzi porządnych:

hałastra, dzieciaki, przekupki… Myśmy obradowali nad wykupem czynszów… Ale cóż pan
powiada, jestże to rozum? Jest to zastanowienie? Oni gotowi Towarzystwo Rolnicze narazić.
Muchanow tylko zęby ścina. Towarzystwo… komitet…

— E! — syknął zniecierpliwiony profesor — już to wasze Towarzystwo swoje podobno

zrobiło. Co po trupie, kiedy tylko śmierdzi… choćby był najukochańszy za życia!

— Jak to, profesorze? O! czuję w tym wpływ panny Anny!
— Wpływ na mnie! — oburzył się, śmiejąc głośno, Czapiński. — Gdzieżeś to słyszał, by jaja

kury uczyły?

— A dziś to tak jest, panie profesorze!
— Ale nie u mnie! — odparł profesor. — Towarzystwo było instytucją śliczną, pożyteczną,

zacną, ale dziś rozprawiać o nawozach i wykupie, kiedy w mieście krew się leje, to już gorzej niż
bezczucie… Sami na siebie wyrok piszecie… Róbcież co!

Edward milczący, poważny, jak zawsze gdy usiłował udawać bardzo rozumnego, przybrał

postawę pięknego urzędnika, znanego z czarnych oczów i łysiny, i odparł z powagą:

— Robimy, co możliwe, i jak senatorowie rzymscy, gotowiśmy na krzesłach naszych

kurulskich…

*

— Gotowiście się dać otoczyć żandarmami dla bezpieczeństwa — rozśmiał się profesor.
— Cóż? Czy mamy pójść się bić na ulicę? — spytał Edward.
— Jeszcze nie — rzekł Czapiński — ale moglibyście choć wyleźć z gnojów i czynszów, kiedy

was tam kupa, odezwać się przecie, że i wam, i krajowi czegoś braknie.

Edward przybrał minę tajemniczą, zawsze na wzór fizjognomii którą naśladować lubił, i rzekł:

*

kurulskie krzesła — W r. 390 p.n.e. Galowie zdobyli Rzym. Senatorowie zasiedli wtedy na ozdobnych

krzesłach, zwanych kurulnymi, przeznaczonych dla wyższych urzędników, i wyczekiwali wroga. Wszyscy zostali
przez Galów wymordowani.

background image

— Zrobi się, co będzie można, ale ta ulica! Ta ulica! Co pan na to mówisz! Dzieci, studenci,

uliczniki!

— Tak! ja się dziwię także, iż na to zeszło… ale nic nie robiąc, samiście sprawę rzucili w ręce

dzieci — to nie ich ale was potępia! Czytajcie historią: gdy książęta nic nie robią, występują z
tłumów Masanielle

*

, gdy starzy milczą, krzyczą młodzi… a gdyby młodość zamilkła, zawołają o

pomstę do niebios kamienie.

— Przyznam się panu, że nie wiem, co już odpowiedzieć — rzekł Edward — tak znajduję

pana dziś dziwnie usposobionym; nie zrozumiemy się.

— Zdaje się — rzekł trochę szydersko profesor, zażywając tabakę.
— Po wczorajszej nauczce, zdaje się, że to się już nie powtórzy — rzekł z przyciskiem.
— Myślicie?
— Dobrze ich tam przetrzepali.
— Kilku poraniono… zabito nawet.
— Bajki! Płazowano tylko… pognieciono.
Czapiński nachmurzył się i zamilkł, przeszedł się po pokoju.
— A co tam? Zimno na dworze? — spytał.
Edward, zdziwiony nagłą zmianą rozmowy, nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Zimno? Tak… wilgotno… A panna Anna?
— Panna Anna zmęczona, całą noc nie spała po wczorajszym strachu.
— Może tam była?
— Nie, ale patrzała się na tę tragedią z rogu ulicy, a krzyk i wrzawa aż do nas dochodziły;

uciekających wielu przez Piwną biegli pod naszymi oknami.

Edward nic już nie odpowiedział.
— Dziś zapewne macie panowie jakieś posiedzenie, idźcież na nie — rzekł profesor,

pozbywając się go widocznie.

— Moje uszanowanie pannie Annie.
— Bardzo dziękuję w jej imieniu… dzień dobry.
— Dzień dobry.
I Edward wyszedł bardzo kwaśny. Pocieszało go to, że się musiał wydać wyższym nad

gawiedź uliczną.

Franek po śnie, który go nieco pokrzepił, po nowym opatrzeniu rany, z południa był trochę

lepiej, uczuł, że młodość przemoże to niebezpieczeństwo, do piersi wstąpiła jakaś nadzieja;
niepokoił się tylko tym, że właśnie nadchodziła chwila działania, dla której był już straconym.

W sąsiednim pokoju szeptano, odbywały się widocznie narady, wiedział zresztą, że po

wczorajszej porażce, jutro, nim się Towarzystwo rozwiąże, spróbuje miasto raz jeszcze powołać
je z sobą do czynu… A jego tam nie będzie.

Gdy tak pogrążony w dumach siedział, ku wieczorowi Anna, której niepokój w ciągłe się łzy

rozlewał, nie wytrzymała, żeby się nie dowiedzieć o przyjacielu: przybiegła śmiała, bo czysta na
sumieniu, do łoża chorego sama jedna, aby go słowem pociechy orzeźwić.

W tej maluchnej izdebce, o mroku, jakże ich cicha rozmowa spokojną była i słodką.
— Otóż — rzekł powoli Franek, biorąc jej drobną rączkę, którą do ust przyciskał — otóż, całe

może szczęście nasze, całe szluby moje, całe życie, Anno droga! Kto wie, co będzie ze mną, kto
wie, co z nami? A ta godzina, którą dla mnie odkradasz, nie lękając się ludzi, obmowy, posądzeń,
nie wzdrygając patrzeć na cierpienie… o, to niebieskiego szczęścia godzina! Ja jej nigdy, nigdy

*

Masaniello — Mowa o Tomaszu Aniello (Massaniello), rybaku z Amalii, który przewodził powstaniu w

Neapolu przeciw rządom hiszpańskim w r. 1647.

background image

nie zapomnę! Nie jestże to najczystszy kwiat tego, co ziemia i życie dać mogą? Wierz mi, nawet
ta słabość, rana, to kalectwo moje coś dodają do tej szczęśliwości — jam rad, żem ranny.

— Mój drogi — odpowiedziało dziewczę — ja bym wolała mniej dziś tego szczęścia, krwią

tak gorzko zaprawnego, a ciebie za to widzieć takim, jakim byłeś, nie z tą boleścią, którą musisz
tłumić w sobie, która ci na twarz mimo twej woli się wybija. Nie mów, marzmy o przyszłości,
uspokój się.

— Cóż się dzieje w mieście?
— Miasto spokojne, ale drży…
— Spokojnym być nie może.
— Mówię ci, pozornie przynajmniej żadnego śladu ruchu, jak gdyby wszelką myśl

manifestacji odrzucono.

— Cóż? Chybaby zmieniły się plany?
— Zdaje się… śpij, odpoczywaj i myśl o twoim obrazie.
— A! Czymże go malować będę! Ręka, kto wie, czy się podniesie, a przynajmniej nierychło.
— O, zobaczysz! Młodość czyni cuda.
— Tak! Na to też cudu potrzeba, bo czuję ją martwą i jakby nie moją — nie mówmy o tym.
— Nie mówmy.
Ale nie mówiąc o kraju ani o sobie, ani o miłości — bo wszystko rozgorączkowywało — w

końcu mówić nie było o czym. Potrzebneż tam słowa, gdzie nie ma nic wymowniejszego nad
oczy i wejrzenie?

Chwila niepostrzeżenie upłynęła do mroku, trzymali się za ręce, Franek był blady, ona

płakała, ale odwrócona do okna, sądząc, że łzy te niepostrzeżone przepłyną, nie ocierała ich
nawet, aby się nie zdradzić tym ruchem; dopiero przy pożegnaniu postrzegł je Franek… i jemu z
męskiej powieki wytrysła kropla rosy niebieskiej.

Jakoś dziwnie pożegnali się smutno.
Ledwie odeszła Anna, Młot się wcisnął do pokoiku; rany jego już były pozalepiane, pod

pozorem fluksji zawiązał się chustką czarną, nogi mu tam czymś odsmarowali i nieźle nawet
chodził — nie było czasu odpoczywać. Młot przodkował, a bez niego nic się nie działo; od
południa więc był już w obrotach. Krzepił się to kieliszkiem wódki, to jadłem, to
rozgorączkowaniem umyślnym. Żelazny to był, choć pozornie mały i słaby człowieczek, a
dziecinna minka pokrywała w nim nieprzełamaną energią.

— No, dobry wieczór! — rzekł wchodząc. — Cóż ty? A jak ręka?
— Ano, wisi sobie, jest tam jakaś jej reszta, ale podobno niewielką już z niej mieć będę

pociechę.

— Żartuj sobie z tego! Gdyby ci nawet ta odpadła, w tym wieku… ba! Druga ci gotowa

odrosnąć; ja wczoraj czułem się wniwecz zgnieciony, porąbany jak łupina od orzecha, którą w
tłuczku ściśnięto, dziś znowu jestem… jakbym się dopiero narodził.

— Szczęśliwy… ja dużo krwi straciłem.
— Odrobisz ją… Serce ci bije, prawda? Wiesz przecie, że serce ją fabrykuje; spodziewam się,

że w tak porządnej fabryce rzeczy pójdą, jak się należy… Ale mi żal, żal ciebie, że ty nie
będziesz z nami!

— A! Jutro więc będzie coś? — zapytał Franek.
— Spodziewam się! Demonstracja olbrzymia, przepotężna! Naprzód nabożeństwo na Lesznie

za poległych z dwudziestego piątego…

— Poległ kto?
— Podobno kilku z ran umarło, ale o to mniejsza… Z Leszna wyjdziemy na Stare Miasto; tu

mamy przygotowane obrazy, obrazki, krzyże; przecież Moskale, co się na orły porywają, na

background image

godła Chrystusowe rzucić się nie mogą; myślę, że to nas od krwawych scen ocali. U
Bernardynów sposobi się pogrzeb na ranną godzinę poczciwego jednego Sybiraka, orszak ze
Starego Miasta połączy się z nim, pójdziemy do Pałacu Namiestnikowskiego i zmusim tych
trutniów do jakiegoś stanowczego kroku… przecież i w ich żyłach nie woda płynie, a byle
iskra…

— O, nie mówże mi! Ja tu w łóżku, bezsilny, w takiej stanowczej godzinie — to okropnie.
— Pokutuj za to, żeś gorączka, gdy Bóg da tryumf, pójdziesz z tryumfem w wieńcu

laurowym.

— Tryumf! — przerwał smutnie Franek. — Czyż i ty możesz mówić o tryumfie? Czyż my,

biedni, spodziewać się go, marzyć nawet o nim możemy? Czyż dla niego pracujemy? My idziem
na męczeństwo, na śmierć, aby dać świadectwo prawdzie!

— Tak, i mimowolnie zwyciężym! — dodał Młot. — Jestem pewny, tylko razem, tylko

śmiało, jak mówi rusińska piosneczka.

— Nie… padniemy! — rzekł malarz. — Ale z pociechą tą, że po trupach naszych przejdzie

kiedyś orszak zwycięski.

— Nie będę się sprzeczał z tobą, ale cóż mówisz o projekcie?
— Wszystko dobre — odparł Franek — tylko mi się nie podoba ranek, wątpię, żeby się to

udać mogło. W biały dzień ludzie są zawsze mniej śmieli, mów, co chcesz, i godziny wpływ swój
mają. Dużo ludzi, co by w nocy poszli, w blaskach słonecznych zlękną się szpiega i zdrajcy.

— Może ty i masz słuszność; jako malarz musiałeś się zastanawiać nad efektami słonecznymi

— zażartował Młot. — Ale tu periculum in mora

*

… O południu posiedzenie Towarzystwa

Rolniczego się zamyka, obywatele i komitet gotowi są natychmiast pójść w rozsypkę i zniknąć…
Wszystko przepadło. Trzeba więc uprzedzić południe, a zelektryzujemy naprzód rannym
nabożeństwem na Lesznie.

— Daj Boże!… Czegoś smutno.
— Wielka rzecz!… Jesteś na kleiku i na romansie, są to dwie rzeczy osłabiające — zaśmiał się

Młot. — Ja, przyznam ci się po cichu, miałem i mam serce paskudnie miękkie: każda twarz
kobieca jest dla mnie snem o miłości… A! tak bym się wściekle kochał! Ale wiem, że gdybym
się dopuścił kochania, ojczyzna szłaby po kochance; tego nie chcę i dlatego nie widuję innych
kobiet nad te, w których z najlepszymi chęciami kochać się niepodobna… Przede wszystkim
ojczyzna! Franek się tylko uśmiechnął.

— Bądź co bądź — kończył młody chłopak — jutro wielka wyprawa, przechodzimy

Rubikon… Moskale ogłupieją; coś wielkiego i stanowczego stać się musi. Siły ich nie są
znaczne, będą się obawiali drażnić; my też dziś jeszcze nie możemy nic zrobić, ale odegramy
praeludium

*

andante maestoso

*

… Dobranoc! Idę spać parę godzin, potem do roboty. Trzeba

rozporządzić kohorty, rozesłać ludzi, rozgrzać serca i… przysposobić się do ucieczki; bo kto
wie? A tu, przyznam ci się, kasa moja i patriotyczna wynoszą razem złotych ośm, groszy sześć.
E, jakoś to będzie! Nie frasuję się. Dobranoc.

Ścisnęli się za ręce. Młot wybiegł, ale się zawrócił od progu.
— Hę! — zawołał. — Gdybyśmy oprócz dobrej nocy na wszelki wypadek powiedzieli sobie:

do widzenia u Abrahama!… Mnie może co spotkać!

— A widzisz!… Nie kochasz, a marzysz nie wiedzieć o czym!
— Prawda! To głupstwo… Ale niech cię pocałuję w czoło; nie bój się, chorej ręki nie dotknę.

*

periculum in mora (łac.) — zwłoka, odwlekanie jest niebezpieczne.

*

praeludium — rodzaj utworu muzycznego.

*

andante maestoso (wł.) — termin muzyczny, oznacza część utworu grywaną ze spokojną powagą.

background image

Gorący pocałunek położył mu na czole i znikł.
Widzenie Anny, rozmowa z Młotem, ból, choroba, tęsknota, wszystko to razem rozpłomieniło

Franka. Pomyślał o matce, jakby ją przeczuł, bo właśnie i ona wsunęła się do jego izdebki.

Bała się ona zdradzić syna. Czując, że ruchy jej policja śledzić może, nie śmiała przyjść we

dnie; ale od połowy dnia latała po mieście, przesiadając z dorożki do dorożki, aby pobałamucić
szpiegów i odkryć, czy jej nie śledzą. Wchodziła do znajomych i wykradała się od nich tylnymi
drzwiami; trzy razy przemieniała ubranie, na ostatek dobiła się do Smoleńskiego Hotelu, tu
odprawiła dorożkarza, weszła aż na trzecie piętro w białej chustce, a powróciła osłonięta czarno i
po ciemku dopadła schronienia syna.

Biedna kobieta była znużona, pot lał się z niej kroplami; przywykła do siedzenia, zdyszaną

była i osłabłą. Franek, nie wiedząc o niczym, a widząc ją tak pomieszaną, ręce jej tylko całował.

— Co to ci, matuniu ?
— Ale co ma być? Zdrowam jak pień! A ty ? Jak tobie?
— Mnie doskonale! — rzekł Franek. — Tylko wolałbym był choć rękę stracić, byle nie dziś,

nie teraz.

— Czemu?
— O, wiem ja coś!
Stara się też domyślała, ale zaprzeczyła.
— Co ci się śni? Myśl lepiej, żebyś mi był zdrów, bo wiesz, że ty dla mnie całym światem…

Dohodowałam się pociechy… Teraz jam stara, ty mnie musisz pielęgnować.

— Matuniu, nie przypominajcie mi tego! Gdy pomyślę, że może ręką władać nie będę!…
— Masz głowę… jużci i tej ręce tak się złego nic nie stanie. Bóg łaskaw na poczciwych

ludzi!… A ja będę się tak modlić! Ale tyś tu sam! Chyba ja przy tobie zostanę; to ci choć
poprawię pościel, przyniosę, co trzeba…

— O, co na to, nie pozwolę! — odparł Franek. — Dosyć, byś, matko, dziś w domu nie

nocowała; już szpiegi wiedzieć będą… Potem do mnie tu na noc przyjdzie cyrulik i nic mi nie
potrzeba! O, idźcie, matuniu! Idźcie, proszę, i spocznijcie!

Jędrzejowa westchnęła, chciała się choć popatrzeć na swe dziecię.
— To mi choć pozwól posiedzieć, dopóki cyrulik nie przyjdzie.
I zaczęła wyjmować różne drobne rzeczy, których nabrała z sobą po sklepach, wszystko, co

sądziła, że jakąś dziecku ulgę i wygodę przynieść może. Sok, bułki, owoce, jakiś rosołek w
garnuszku, który gotowała sama — były to macierzyńskie pomysły serca, na które nikt oprócz
kobiety i matki zdobyć się nie może. Ustawiała to, poprawiała poduszki, porządkowała w
izdebce, aż nareszcie nadszedł cyrulik. Był to znak do odejścia.

Jędrzejowa ucałowała syna w milczeniu, zawiesiła mu na szyi relikwie świętego Bonifacego,

przeżegnała krzyżem świętym, zapłakała… trzy razy wracała ode drzwi, aż nareszcie, zdobywszy
się na siłę, wysunęła z domu, skręciła przez Dziekankę, przez Saski plac, Wierzbową, Bielańską i
Długą, kołując, nim do domu doszła. Chciała zmylić szpiegów, choć zapewne na ten raz mieli oni
co innego do roboty.

Cyrulik, który się podjął chemie pilnować w nocy chorego, był to mały człowieczek,

kuternoga na nieszczęście, ale mający w sobie nieco cyrulicznego dawnych czasów charakteru.
Niepowstrzymany gaduła, wesół jak szczygieł, żartobliwy, znał miasto, ludzi, ulice i swoją
kochaną Warszawę na palcach; złośliwy był nieco, ale w gruncie poczciwy.

Z okrutnego łobuza wyrósł na rodzaj trefnisia, a łotrostwo młodości, po którym pamiątkę

nosił, okulawiony swawolą, całe dziś przeszło do gęby i języka. Niedowiarek i pobożny, miał
swoją warszawską, tę poczutą więcej serdecznie niż wyuczoną wiarę poczciwą, która się o
dogmat nie bardzo troszczy, a wszystko mierzy uczynkiem.

background image

Jak wielka większość naszej ludności, cyrulik sądził się katolikiem i był nim, ale z księży

żartował, jak skoro poczuł, że nie byli mu tacy, jak potrzeba, od kościoła gotów był uciec, gdyby
mu w nim Moskal zaśmierdział, i nie tyle mu szło o obrządek, ile o chrześcijaństwo w sercu, o
miłość, o ofiarę.

Jak wielka większość był demokratą, nie uczonym z książki, ale z tradycji, nie lubił tego, co

się pięło do góry, choć szanował to, co z cnoty wyszło na wierzch; drwił sobie z oznak urzędowej
wielkości i miał się za równego bodaj najwyzłacańszemu senatorowi, a za lepszego daleko od
niedobrego króla.

Do fanatyzmu, do posłuszeństwa ślepego zaprząc go nie było można; chciał wiedzieć, co i

dlaczego robił, a pójść ślepo nie mógł, chyba za tym, komu by wierzył ślepo.

Zwał się Polikarp Feder, ale od roku czy więcej dobrowolnie przedzierzgnął się na

Federowskiego, żeby na Niemca nie wyglądać. Polak był zagorzały, o tym nie ma co i mówić.
Urodzony z Polki, żonaty z Polką, wychowany w Polsce; słowa po niemiecku nie umiał, choć
pradziad jego jeszcze praktykował w Norymberdze.

— No, co tam, paniczu, rączka?— zapytał siadając.
— Cóż, kochany panie Federowski, boli; powoli…
— Ano, to dobrze, że boli; to znak, że żyje! Gdyby nie bolała, gorzej by było!
— Zapewne.
— Może by przewiązać bandaże? Ścierpła? Nie?
— Trochę, ale dajmy jej pokój.
— Chcesz pan spać? — zapytał.
— Ot, nie!
— Potrzeba by zasnąć, ja tu posiedzę; rękę wygodnie położyć, o niczym nie myśleć, a broń

Boże o tej pięknej panience, co tu była! — uśmiechnął się Federowski. — Tego doktor zakazuje,
bo się rana zapala.

Franek się uśmiechnął także.
— Mój panie Polikarpie! — rzekł. — O tej pannie myśląc, człowiek się tylko uspokaja; to

anioł!

— Przepraszam… nie wiedziałem! Teraz, to widzi pan, gdy się anioły poprzebierały po

cywilnemu, ani ich poznać.

— Chce się jeść? — spytał po chwili.
— Nie, mój panie Federowski, nic a nic!
— E, to nic nie szkodzi! Jeść nie jest koniecznością, ale zasnąć byłoby nieźle, choć i do tego

nie potrzeba się przymuszać… Co bym to ja panu powiedział, żeby pana zabawić?

— A możnaż się teraz bawić — zapytał Franek — kiedy całe miasto drży od bólu i gniewu?
— A, to prawda!… Kipi, nie drży… jeszcze trochę, a garnek zbieży i ukrop moskiewskim

kucharkom ręce poparzy!

Pomimo rany i znużenia sen jakoś nie brał Franka; poczciwy Federowski siedział przy nim, to

milcząc, gdy widział, że się zdrzemnął to go bawiąc przerywaną rozmową, gdy oczy otworzył;
ale spoza jego wesołości szczęśliwej czuć było przeglądającą troskę serdeczną o chorego, o kraj,
o miasto, o przyszłość.

Pytał się też Franka o wszystkie nadzieje, o jakich słyszał dla Polski, a którym jeszcze jakoś

nie mógł uwierzyć.

Nad rankiem dopiero oba, chory i lekarz, głębokim snem zasnęli; a Federowski, przebudzony

o białym już dniu, spokojny, bo zobaczył Franka odpoczywającego bez gorączki i oddychającego
swobodnie, wymknął się do domu.

background image

Ranek dnia tego wstał jasny i piękny, ale chory, który niewiele spał w nocy, teraz po znużeniu

i wrażeniach nie mógł się tak łatwo przebudzić. Cały już dom był w ruchu, a on spał jeszcze i
spał długo, długo.

Sen ten jednak przelatywały mary dziwne, pozostałości dni poprzednich, sceny z owego

wieczora dwudziestego piątego na Starym Mieście, przechadzki z Anną, ściganie policji, tumulty
w mieście, jakieś procesje z krzyżami i walki ze wściekłą dziczą. Franek czuł się ciągle pośród
nich, ale bezwładny, miotany falą ludzką i niemy. Rwał się, aby być czynnym, lecz ręce miał
skrępowane, usta związane, kule u nóg przykute. Z coraz przykrzejszą zmorą miotając się we
śnie, Franek zbudził się nareszcie bardzo późno, dziwiąc się, gdy przez jedyne okienko ujrzał
szeroko wpadający promień jasnego słońca, z którego wniósł, że ono było już wysoko, że
nadchodziło południe. Cisza dziwna zdawała się niezgodną z porą dnia, w której zwykle ta część
miasta bywa bardzo ożywioną i hałaśną.

Po ciszy nastąpił szmer jeszcze niezrozumialszy dla przysłuchującego się Franka, potem

wykrzyk jakiś daleki, jakby tysiące zmieszanych razem głosów w wielki chór zgrozy. Nie mogąc
rozpoznać nic, dziecko Starego Miasta poczuło serce bijące w łonie, domyśliło się stanowczej
godziny.

A tu nikogo dokoła, od kogo by się coś dowiedzieć, zapytać!…
I bezwładnemu potrzeba było tak pozostać ze śmiertelną obawą o swoich, w niewiadomości

ich losów. Wytężył ucho… Krzyki coraz wyraźniejsze dawały się słyszeć z dala; potem jak burza
przelatujące szumy kopyt końskich, tętniących na bruku, potem wrzawa daleka i znowu cisza
grobowa.

Widocznie w mieście rozpoczynała się ta scena, o której wczoraj Młot powiadał.
Franek cierpiał, pot zimny oblewał mu skronie, spróbował się ruszyć, wstać i poczuł, że miał

na to dosyć siły; przyszedł mu na myśl przyjaciel, który, ranny także, uczestniczył jednak w
sprawie; a on, on leżał pieszcząc się na łożu.

— Któż wie? — zawołał. — Widok rannego, jak ja, może by do zemsty obudził, może by

dodał odwagi, zapału, a ja tu szczędzę siebie i odpoczywam. Przyszłość i tak niepewna… O,
gdybym mógł pójść do nich i stanąć w szeregu, zobaczyć, krzyknąć z nimi razem i jednym
więcej głosem rozpaczy dorzucić do tego wielkiego chóru!

Niecierpliwość jego rosła, Franek rozpłomieniał. W tej chwili krzyk bliższy, wielki, bolesny

dał się słyszeć od strony Zamku i włosy powstały mu na głowie.

— Zginąć z nimi! zginąć! — zawołał i wstał na nogi. Młodość i zapał natchnęły go siłą

wielką, nie czuł już bólu w zranionej ręce, która wisiała obwinięta na temblaku, rzucił się z łóżka,
płaszcz leżał koło niego, zdrową ręką nasunął go sobie na ramiona, porwał czapkę i nie myśląc,
co czyni, posłuszny instynktowi tylko, który mu iść kazał, skoczył do drzwi — otworzył je; w
domu było zupełnie pusto, nikogo; kto żyw, wybiegł na ulicę.

— I ja tam być muszę, gdzie moi! Bodaj zginąć z nimi, ale razem! — zawołał.
Opierając się ręką o mur, zbiegł ze wschodów, choć zawrót głowy go przestrzegał, że nie

mógł tam nic przynieść w pomoc prócz cicho bijącego serca.

Wszystkie drzwi stały na rozcież otworem, co żyło, było na ulicy, cisnęły się tłumy przez

wąskie przejście z Bednarskiej, około Dobroczynności, na plac przedzamkowy. Franek orzeźwiał
powietrzem, słońcem, które jasno przyświecało tej scenie, i powlókł się cały drżący za drugimi.
Ścisk był ogromny, trącano go w chorą rękę, ale on już nic nie czuł.

— Moskale! zbójcy! — wołano. — Porąbali krzyż! Rozbili obraz Matki Boskiej, zabito

księdza! Wdarli się do kościoła!

— O Jezu, czyż nie spuścisz na nich ognia z niebios! O ratuj nas, Matko Najświętsza!
Kobiety płakały, młodzi wrzeli.

background image

— Idźmy! Idźmy! Dajmy się im wszyscy pozabijać! — krzyczano, — Niech hańba i pomsta

ich ściga za męczeństwo bezbronnych, niech świat się dowie, co cierpiemy! — odzywały się
głosy z tłumu.

Franek nic dostrzec nie mógł jeszcze, chwytał wyrazy i z nich tylko domyślał się sceny, która

nareszcie, gdy się jakoś przez tłum przebił, cała odkryła się jego oczom.

Przed kościołem Bernardynów stał wywrócony wóz żałobny, miotali się koło niego brodaci

Kozacy, rozpędzając tłum, który nabiegał i kupił się, zamiast rozpraszać.

Plac zewsząd się ludem napełniał, ulice były nim zalane, od strony Zamku wojsko się

skupiało, biegli konni po rozkazy i powracali z nimi, miotając się na lud — widoczne już było
przygotowanie do zbrojnego wystąpienia. Od zwężonej przy domu Malcza

*

ulicy tłum był

najgęściejszy i jeszcze się co chwila powiększał, jakby przeciw wojsku stojąc umyślnie; w
domach otwarte okna, tysiące głów, tysiące okrzyków zgrozy. Młodzież, dzieci, ulicznicy miotali
się z gołymi rękami naprzeciw tych zbrojnych tłumów, które stały jeszcze osłupiałe… i
szyderskim śmiechem urągali się bezsilności siły.

Franek, nie zważając już na nic, przybliżył się szybkim krokiem do tłumu stojącego przed

domem Malcza — poczuł się silniejszym, gdy się ujrzał otoczony gorącą młodzieżą. Młot go
zobaczył i osłupiał, podniósł ręce, chciał krzyknąć, ale nie było czasu na powitanie i rozmowy; w
tej chwili piechota od Zamku żywym krokiem zaczęła postępować, jakby dla rozbicia coraz
wzrastających tłumów — stanęła! Krzyk jakiś wyzywający dał się słyszeć z obu stron i nim
uwierzono w to, że mogli strzelić do bezbronnych, sprofanowawszy krzyż — już suchy strzał
rozległ się po całej linii. Siny obłok dymu rozdzielił napastników od ofiar.

Wojsko i rząd, co nakazał tę barbarzyńską egzekucją, byli pewni, że jeden strzał rozproszy te

kupy i powściągnie.

Stało się całkiem przeciwnie — cud w dziejach prawie niesłychany. Silni po wystrzale uczuli

się słabymi, a lud męczeństwo powitał okrzykiem tryumfu. Strzał ten mówił światu, że Rosja nie
panowała w Polsce, tylko siłą, kulami, gwałtem.

Z całego miasta tłumy lać się na plac zaczęły, wojsko stało osłupiałe, nie wiedziało, czy dalej

iść i mordować, czy ustąpić. Była chwila popłochu, zwątpienia, wśród której lud Warszawy
pochwycił należne jego bohaterstwu zwycięstwo. W tej grupie, gdzie stał Franek, dały się słyszeć
krzyki, kilku ludzi padło, natychmiast tłum porwał okrwawione ciała i poniósł je jako sztandar
zwycięski. Jedni z nimi biegli do Towarzystwa Rolniczego, które przy odgłosie strzałów
ratowało życie i cum omni formalitate

*

zamykało posiedzenie, zapieczętowane krwią kilku

gorętszych członków stowarzyszenia; drudzy obnażone trupy z rozdartymi piersiami nieśli po
mieście.

Moskwa słupiala — potrzeba było wymordować wszystkich albo ustąpić. Gorczakow

*

,

zmieszany, cofał się przed odpowiedzialnością rzezi, wolał uznać słabym i winnym.

Było to przyznanie wyższości męczeńskiego ludu, powiedzmy prawdę — szlachetne;

zdradzało w nim i tych, co go otaczali, iskrę uczucia i wstydu. Następcy przeklinanego naówczas
Gorczakowa i Muchanowa, doktrynerowie, którym duma zaamputowała głowy i serca — nie byli
zdolni do tak ludzkiego a niepolitycznego czynu.

Warszawa krwią kilku ofiar okupiła chwilę życia, błysk swobody po wiekach niewoli.
Dzień ten opiszą kiedyś dzieje… my wrócim do naszej powieści.

*

Dom Malcza — W tych latach Krakowskie Przedmieście tworzyło przed wylotem ulicy Bednarskiej dwie

wąskie ulice, między którymi znajdował się właśnie dom Malcza oraz inne kamienice.

*

cum omni formalitate (łac.) — z wszelkimi formalnościami.

*

Gorczakow Michał — był od r. 1856 do 1861 namiestnikiem Królestwa Polskiego.

background image

W kilka godzin potem miasto pasowało się jeszcze w niemej walce z rządem, już coraz

mięknącym, ale widocznym było, że zwycięstwo zostało po naszej stronie. Pod wieczór zebrani
obywatele w Resursie

*

wydelegowali zmiędzy siebie posłów do księcia Gorczakowa; ten krok

już był poczuciem siły, władza przeszła cała niemal w ręce kilku ludzi, którzy ją oddali miastu,
zaklinając, abyśmy dowiedli, że się rządzić potrafimy. Wojsko skutkiem tych układów w Zamku,
które były abdykacją rządu głupią, ale uczciwą, zaczęło powoli ustępować, ludność się uspokoiła;
wpośród ciszy uroczystej ulic życie całe zbiegło do Resursy, do Europejskiego Hotelu, w którym
złożono ciała poległych, do cichego pałacu Zamoyskich, w którym Towarzystwo Rolnicze
radziło nad odzyskaniem utraconego stanowiska, nie nad ratunkiem kraju — kraj dlań stanowił
komitet.

Tymczasem Jędrzejowa, jak skoro się uciszyło, pobiegła, aby zobaczyć się z synem,

przecisnęła jakoś do domu i upadła na progu, zastawszy izdebkę pustą. Nikt nie wiedział, co się z
Frankiem stało. Matce przyszło na myśl, że go Moskale z rana wyszukać musieli i zabrali, bo nie
mogła przypuścić, by sam wyszedł.

Nie umiano jej tu o nim nic powiedzieć; cyrulik Federowski zaklinał się, że do białego dnia go

pilnował, później nikt nie wiedział o nim, a Moskali w domu ani policji nie było. Staruszka leżała
na wschodach, ręce rzuciła na ziemię, głowę na nich zawiesiła i płakała, rycząc i zachodząc się,
biedaczka.

Z drugiej strony Anna, niespokojna także, z opowiadaniem o zwycięstwie szła do Franka, a

zamiast niego znalazła matkę, leżącą i jęczącą boleśnie w progu.

— Co się stało? Franciszek? Gdzie jest Franciszek? — zawołała blednąc.
— Nie ma go! Nie ma! — krzyknęła matka z wyrazem tragicznej boleści, którą rozpacz tylko

dobywa z piersi człowieka. — Nie wiem, nikt nie wie, co się stało! Chodź, panno Anno! Idźmy!
Pójdziemy go szukać między trupami… Czy wiecie, kto zabity? Albo nie! Do Zamku! Do
Cytadeli! Może go Moskale pochwycili… Nie wiem! A! ja nieszczęśliwa — ja nic nie wiem!

Z załamanymi rękami Anna stała niemal przed tą wielką boleścią macierzyńską, przy której

bledła jej własna rozpacz — prawie nie wierząc uszom i oczom; łzy nagle rzuciły się jej z piersi
wezbranych do powiek, a z nimi okrzyk:

— O, bohater mój! I boleść nawet nie potrafiła go przykuć do łoża… Chodźmy go szukać,

chodźmy! — zawołała żywo. — Daj mi rękę, pani moja, pójdziemy razem, nic nam nie zrobią…
my go musimy wynaleźć. Ale jakże on wstał? Jak potrafił wyjść? Niktże go nie widział, nie
powstrzymał?

— Nikt! nikt! — powtórzyła, dźwigając się, matka.
Na tę scenę rozdzierającą Federowski nadbiegł powtórnie z dołu.
— No, kto by to pomyślał! — zawołał. — Gdybym wiedział, byłbym go na klucz zamknął!
— Resztą sił byłby drzwi wyłamał! — odparła Anna. — Ale nicże nie wiecie o nim ?
— Nic nie wiem, biegałem się rozpytać… nikt nie umie powiedzieć nic, widział go tylko

chłopak, jak się zwlókł jeszcze przed strzałem i stał blady pod kamienicą Malcza!

— A! Tam, gdzie tych dwóch zabito! Kobiety zamilkły.
— Chodźmy! — przerwała matka. — Idźmy, prędzej, ja go znaleźć muszę, zobaczyć… On

nie mógł umrzeć, on żyje, on się męczy, a mnie tam nie ma przy nim!

— I mnie! — cicho dodała Anna.
W milczeniu dwie nieszczęśliwe kobiety powlokły się razem przez ulicę ku Hotelowi

Europejskiemu, którego niemy zastęp żołnierzy na koniach pilnował. Mimo to pełno było

*

Resursa — Gmach Resursy Kupieckiej znajdował się na ulicy Senatorskiej. Wybrano tam 27 lutego 1861

Delegację Miejską. Była to jakby reprezentacja ludności, która miała utrzymywać porządek w mieście.

background image

snujących się koło niego postaci. Miasto było uspokojone jakby gwałtem, który samo sobie
dobrowolnie zadało, w ulicach pusto, żołnierstwo, upokorzone własną zbrodnią, milczące,
powozy jakieś w cieniach mglistej nocy przesuwały się ku Resursie i po Krakowskim
Przedmieściu. Pod hotelem konnica zapierała drogę, ale na jęk, który wyszedł z ust Jędrzejowej,
otworzyły się szeregi i wpuszczono kobiety, domyślając się boleści wielkiej, którą jeszcze w tej
chwili szanowano.

Anna i Jędrzejowa wcisnęły się przeze drzwi i z tłumem cichym, ale niespokojnym razem

weszły do izby, w której leżały trupy. Tu panowała uroczysta cisza… Trochę światła, kilku ludzi
posępnych, milczących na straży, w pośrodku ciała pięciu męczenników z piersiami
pokrwawionymi. Rany zaschłe ledwie były widoczne; na zżółkłych twarzach zastygł wyraz
boleści, z którym opuścili świat. Dziwnym opatrznego losu zrządzeniem w tych męczennikach
lutowych

*

byli wybrańcy z całego społeczeństwa, jakby umyślnie wyznaczone ofiary: szlachcic,

wyrobnik, student—młodzieniec, starzec, chłopię.

Te odkryte zwłoki, strzeżone przez nieznanych ludzi, stróżów z dobrej woli, budziły uczucie

jakiegoś przestrachu, którym wszyscy byli przejęci; uroczysta cisza nocy zwiększała je jeszcze.
Jędrzejowa i Anna zapomniały nieco o własnym cierpieniu wobec tych ofiar, których nie było
rodziny, tylko naród przyznający je za swe wybrane dzieci. Ale oko ich, przebiegłszy trupy,
wniosło pociechę do serca — Franka między nimi nie było — krótka radość, usłyszały obok
szepczących i opowiadających sobie, że więcej daleko ofiar poległo, ale kupy ich posprzątane
zostały i z kamieniem u szyi rzucone do Wisły, że rannych Moskale pochwytali do więziennych
szpitalów.

Jędrzejowa poczuła znowu ściskające się serce, Annie oczy zaszły płomieniami oburzenia; ale

obie stężały wobec tego widoku i nie śmiały ust otworzyć. One miały jeszcze choć promyk blady
nadziei, a ci, do których te zastygłe należały zwłoki: matki, ojcowie, żony, siostry… nie mieli już
żadnej. Jędrzejowa, ochłonąwszy nieco, uklękła się modlić. Jakiś słuszny mężczyzna przystąpił
do niej z wolna.

— Pani moja! — rzekł poważnie — nie potrzebują oni modlitwy naszej; ich tam duchy

męczeńskie dla nas i kraju wyżebrzą coś w niebie.

Stara poczęła płakać, Anna była drżąca; poczuła w sobie ten zapał, który niewiasty przetwarza

w bohaterki; zrozumiała w tej chwili to, czego nie mogła pojąć nigdy: że i słaba kobieta chwycić
może za oręż, jak owa matka czarnogórska, co straciwszy trzech synów, z rąk ostatniego porwała
chorągiew. W głowie się jej zawracało.

Przykute do tych zwłok, których rozdarte piersi mówiły tak wiele o ojczyźnie, obie kobiety

stały, nie wiedząc, co z sobą począć. Nareszcie Anna trąciła staruszkę i odezwała się do niej:

— Chodźmy!… Ktoś z towarzyszów widzieć go musiał!… Chodźmy, moja pani… tobie to

tylko serce krwawi.

Prawie w tejże chwili przez tłum, który całą noc około zwłok wartował, aby ich nie

pochwycono, przecisnął się Młot z podwiązaną twarzą; nie postrzegł on Jędrzejowej, ale ona go
gwałtem chwyciła za rękę i głosem drżącym spytała jak Kaina:

— Mój syn!… Mój syn… Coś zrobił z synem moim? Blady, zmęczony młody chłopak

obejrzał się; potrzebował chwili, aby oprzytomnieć i poznać kobietę; był przejęty, znękany,
pomieszany, ale tryumfujący. Przyszło mu na myśl, że widział na chwilę Franka; ale przed matką
uznał to koniecznym utaić.

— Cóż się stało? Czy wyszedł?

*

męczennicy lutowi — Zamordowani zostali w owym starciu ulicznym: robotnik metalowiec Brendel, czeladnik

krawiecki Adamkiewicz, uczeń szkoły realnej Arcichiewicz, właściciele ziemscy Karczewski i Rutkowski.

background image

— Wyszedł, widać, na ulicę, posłyszawszy wrzawę… Nie ma go w domu, nikt nic nie wie.
Młot milczał, Jędrzejowa znowu płakała.
— Idź pani stąd! — rzekł cicho. — Patrzeć na to nie można długo. Zejdziemy na dół; są tam

tacy, którzy nam może coś o nim powiedzą.

I sprowadził je do sali, po której szepcząc, gorączkowo rozmawiając, przechadzał się tłum

wzburzony, kołysany jak fale, naradzający się, niespokojny. Młot pobiegł do jednego z
towarzyszów i wrócił z nim natychmiast, mrugając na Annę.

— Nic nie wiemy — rzekł — o Franku; to jedno tylko, czego pewni jesteśmy, za co ręczymy,

że żyje.

— Jak to? więc coś wiecie? Mówcie!
— Wiemy, że żyje! — dodał drugi, a odstąpiwszy krok, szepnął do ucha Annie: — Zabrano

go do Cytadeli; jest wprawdzie raniony, ma przestrzeloną nogę, ale zdaje się nie
niebezpiecznie… teraz go uwolnią, to pewna. Odprowadź pani stąd matkę, potrzeba ją
przygotować.

Annie usta zadrgały konwulsyjnie, ujęła starą pod rękę i wywiodła ją gwałtem prawie. Znowu

przecisnąć się musiały przez stojącą straż i pochwyciwszy przypóźnioną dorożkę, powróciły na
Stare Miasto.

Przez całą drogę milcząc, myślała Anna, co począć: powiedzieć matce czy ukryć to, co jej

szepnął na ucho nieznajomy mężczyzna?… Czuła, że sama zająć się nie będzie mogła Frankiem;
że tylko matce wolno być może chodzić i prosić za nim. Posadziwszy Jędrzejowa, drżącą i
zapłakaną, w krześle, Anna przypadła do jej kolan jak dziecię.

— Kochana pani! — rzekła. — Męstwa! Męstwa! I dla nas ono, kobiet, teraz jest potrzebnym,

koniecznym i my nie jesteśmy wyjęte od ofiary!… Franek żyje!…

— A gdzież on? gdzie?
— Jest podobno lekko ranny; ale mówią, że go pochwycili Moskale i zawieźli do Cytadeli.
— A, Boże wielki! — krzyknęła Jędrzejowa. — Oni go tam dobiją!
— Nie! W tej chwili wstyd… cud Boży w ludziach bez sromu… ogarnął ich; przez te ofiary

myśmy zwycięzcy; w mieście nie oni, ale Delegacja Miejska

*

panuje i rządzi; władza jest w jej

rękach. Jutro pójdziesz pani do nich, a oni ci syna uwolnią.

Stara milczała, szepcząc jakąś modlitwę.
— Połóż się pani, spocznij! Franek swą krwią dług ojczyźnie wypłacił, jutro go odbierzemy…

Daruj, że w takiej chwili odchodzę; ale ojciec… ja muszę do domu powracać.

— O, idź, dziecko moje! Idź!… Ja nie zasnę, modlić się będę. Franek żyje… no, to jeszcze

łaska Boża!

Co najspieszniej pobiegła Anna do ojca; tu czekała ją przewidywana burza. Czapiński

przerażony, rozżarty, gniewał się zarazem na Moskali i na córkę, która go opuściła; domyślał się
wszystkiego, jątrzył straszliwie, czekając jej powrotu. Zaledwie się ukazała we drzwiach, wpadł
na nią, rozpłomieniony gniewem.

— A to tak! O ojcu dla jakichś tam amantów patriotów zapominasz waćpanna… Śliczna

córka! Wśród niebezpieczeństw pierwsza myśl jakiś tam smarkacz, a ty, stary, giń sobie w kącie!
Nie poznaję mojej córki.

— Ojcze kochany! — odparła z pokorą Anna. — Nie chodziłam nigdzie, prócz tam, gdzie

kazał obowiązek pocieszania strapionych; nie widziałam nikogo, możesz być spokojnym.

— Ale ja… ja tu sam! A waćpanna latasz jak utrapienica po świecie… w nocy.

*

Delegacja Miejska — Do Delegacji Miejskiej należało 14 osób o głośnych i popularnych nazwiskach

(Kronenberg, Kraszewski, dr Chałubiński, rabin, pastor, dwóch księży katolickich).

background image

Chciał łajać i do tego był przygotowany; ale wejrzenie na Annę, poważną, spokojną, silną swą

niewinnością, rozbroiło go; coraz ciszej pomrukiwał, coraz gderał niewyraźniej; nareszcie
nadąsawszy się, ustał.

Anna pocałowała go w rękę.
— Ojcze — rzekła — idź, spocznij; i ciebie dzień ten wiele kosztować musiał… Jutro może

ranek wstanie jaśniejszy dla nas wszystkich… Otrzymaliśmy plac boju; nasz własny rząd miejski,
wybrany przez nas, zasiada w Resursie; Moskale potrwożeni są swą zbrodnią.

— Zasadzka! — zawołał stary. — Wy im wierzycie? Nigdy niewolnicy uczucia ludzkiego

mieć nie mogą. Słabi są może dziś, czekają sił większych i udają skruchę… Zobaczycie!


Nazajutrz w całym mieście, którego strzegły nie już rosyjskie patrole, ale straże młodzieży

akademickiej i szkolnej, panował porządek bezprzykładny; wojska na czas jakiś przestały się
mieszać do spraw ludności; rozkazy wychodziły z Resursy, gdzie zasiadała Delegacja Miejska.
Oznajmiono, że uroczysty pogrzeb ofiar poległych dnia 27 lutego odbędzie się dnia 2 marca.
Rząd i na to zezwolił. Było to drugim wielkim zwycięstwem.

Spieszono z adresem do cesarza, który się w nocy utworzył i już podpisywać zaczynał;

wszyscy zaprzątnieni byli pogrzebem; tłumy otaczały Hotel Europejski, gdzie ciała zabitych
jeszcze spoczywały. Ruch umysłów był niesłychany, podniecenie uczuć olbrzymie,
bezprzykładne. Takich chwil, jakie po 27 lutego nastąpiły, żadne pióro odmalować nie jest w
stanie; są to ekstazy narodów, w których one olbrzymieją. Czuł to rząd i ustąpił przed niezłomną
uczucia potęgą, której by był złamać nie mógł. W ulicach panował spokój, ale zarazem czynność
nadzwyczajna; młodzież przelatywała je rozgorączkowana, tryumfującą, ale poważna i pewna
siebie. Porządek robiły dzieci, starsi słuchali. Ta władza nowa, której wojskiem i silą
wykonawczą był zastęp ledwo dorosłych chłopaków, tak była szanowaną, jakby rozporządzała
niezliczonymi pułkami.

Zaledwie zaświtało, Jędrzejowa utrzymać się nie mogła w domu. Armie towarzyszyć jej nie

było wolno; powlokła się do Resursy sama.

Gmach ten zmienił się był na stolicę władzy, ale władzy bez żadnych oznak, które jej zwykle

towarzyszą… wyborem wyszłej z ludu i spełniającej swe posłannictwo jako święty i ciężki
obowiązek. Stara owocarka łatwo się dobiła do sali, w której kilku zmęczonych nocą bezsenną
ludzi siedzieli u stołu: duchowny, Izraelita, kupiec, obywatel.

— Panowie, ratujcie! — zawołała od progu, z wymową serca, najmniej wymownym

przychodzącą z boleścią razem. — Chowacie umarłych, ocalajcie żywych! To pilniejsza jeszcze.
Oddajcie mi syna! Oddajcie mi syna!

— Cóż się stało z synem pani?— spytał duchowny.
— A, panie, posłuchaj! Tyś kapłan… Ci panowie może są ojcami, pojmą… Ja mam jednego,

jedynego syna. Na Starym Mieście rąbnął go żandarm; zraniony ciężko, krwi stracił ogromnie; a
wczoraj zerwał się z łóżka na strzały; poleciał i ranny drugi raz… Ja nie wiem; ludzie mówią, że
go do Cytadeli powlekli…

Dwa razy ranny, czyż jeszcze więzić go potrzeba? Czyż jeszcze dla nich jest straszny?…

Panowie! uwolnijcie go! uwolnijcie!

Wszyscy przytomni obstąpili płaczącą matkę, gorąco biorąc do serca jej prośbę; natychmiast

zapisano nazwisko.

— Idź pani — rzekł duchowny — idź i bądź spokojną; syna jej wyprosim, uwolnim; dajcie

nam na to tylko trochę czasu.

— Panowie, ależ każda chwila niepewności dla mnie to śmierć, to męczarnia!

background image

— Bądź pani pewna — dodał drugi — że będziemy się starali oszczędzić jej każdą chwilę,

zrobimy wszystko, co jest w naszej mocy. Niestety! Moc to niewielka!

— Jak to, niewielka, mówicie?! — przerwała Jędrzejowa. — Poparci pięciu trupami, jesteście

silni jak śmierć i męczeństwo!

Ludzie spojrzeli po sobie i zamilkli. Stara, prosta kobieta z poetyczną swą mową, natchnioną

wydała się im bohaterką, skłonili przed nią głowy.

Ale tuż nadciągały inne sprawy. Ludzie się mijali, tłum wypełniał sale, nie było czasu na

rozmowy. Jędrzejowa popłakała, i słowem duchownego pokrzepiona, odeszła powoli.

Sama nie wiedziała, dokąd się obrócić. Do domu? Tam pustka nieznośna, on w Cytadeli. Oczy

jej i dusza zwróciły się ku temu miejscu, ale się już na nogach utrzymać nie mogła, siadła do
dorożki, której woźnica poznał, że wiózł nieszczęście — pojechała.

U wrót zatrzymała ją straż — nie wolno było wchodzić, obawiano się wpuścić nawet starą

kobietę, lękano się wszystkiego. Dzicz stała, trochę napiła, u mostu i śmiała się z
przybywających, z okrucieństwem, z naigrawaniem, którym człowiek potrafił przewyższyć
zwierzę.

Rozdziera lew, ale się nie pastwi nad ofiarą.
Wtem, gdy biedna Jędrzejowa kręci się u wnijścia, nadbiegła druga dorożka z miasta z jakimiś

urzędnikami. Jednym z nich był właśnie ów wicemundurowy, który przy rewizji u Jędrzejowej
takie dał dowody bystrości umysłu. Rzuciła się ku niemu.

— A, panie, tam jest syn mój!
— Aha! to waćpani już wiesz, gdzie jest? Łatwo się było domyśleć, że prędzej, później musi

się tu dostać.

— Dwa razy ranny!
— Szkoda, że tylko ranny — odparł bezduszny człowiek — bo pociechy z niego spodziewać

się pani nie możesz.

Na te słowa odstąpiła Jędrzejowa, okrucieństwo urzędnika zamknęło jej usta, poczuła, że

prosić takiego szatana o litość byłoby występkiem.

Urzędnik poczuł także, iż zaszedł za daleko, że w imię władzy, którą piastował, obrażając

najświętsze uczucia macierzyńskie, popełnił zbrodnią obrazy ludzkości — zmieszał się.

— Jakże pani wiesz, że jest ranny? — zapytał powolniej. Kobieta już mu nic nie

odpowiedziała; pojęła, że mówić z taką istotą było to odzywać się do ściany. Urzędnik
zawstydził się, któż wie, może wpłynął nań stan ogólny rzeczy i myśl o tym, że naród i ból jego
sam nawet rząd poszanował, zdając mu chwilowo władzę, której sam nie umiał piastować.

— Ale cóż to się pani gniewasz? — rzekł widocznie skłopotany, usiłując za pierwsze swe

grubiaństwo opłacić. — Mówże pani! Nie wiem, ale mógłbym jej przecie może coś pomóc.

Jędrzejowa spojrzała na niego z gniewem strasznym.
— Słuchaj — rzekła — ja nie wiem, ktoś ty jest, ale nic nie chcę od ciebie, nie masz serca

ludzkiego, zraniłeś matkę i uczucie, które sam Bóg szanować przykazał. Jeżeli masz ojca lub
matkę, oni cię kiedyś odepchną, jeżeli masz dzieci, one się ciebie wyprą… Słyszysz, boleścią
zesłaną mi od Boga przeklinam cię; niech zginie syn mój, a krew jego na głowy wasze, potwory!!

Mimo zahartowania biurokrata zbladł jak chusta, drżał, bełkotał, przekleństwo to brzmiało w

jego uszach jak wyrok nieodwolalny. Kręcił się, usiłował uśmiechać, ale wargi mu posiniały, a
oczy pobladły.

Jędrzejowa wyglądała bohatersko.
— Sługi bezdusznych — wołała — będziecie przeklęci! Niech wasza starość spłynie w

osamotnieniu, niech konanie ciężkie przedłuży się w opuszczeniu na pustyni — nie znaliście
ludzi, niechaj was świat nie zna… Bądźcie przeklęci! Bądźcie przeklęci!

background image

Było to u wrót Cytadeli, urzędnik stał jak wkuty, sołdaci, którzy nieco rozumieli, drżeli,

patrzyli, czy kto kobiety pochwycić nie każe, ale biuralista zawrócił się, zagryzając wargi, i
powoli wszedł przez most, zgnieciony tym anatematem.

Zepsuty, zardzewiały w tej atmosferze niszczącej, miał jeszcze coś ludzkiego w sobie na dnie i

gdy Jędrzejowa powracała do domu — on powlókł się szukać jej syna.

Franek był w istocie w szpitalu Cytadeli. Po strzale, który tyle piersi szlachetnych rozkrwawił,

z przestrzeloną nogą upadł biedny na bruk, tracąc przytomność. Rzucili się go ludzie ratować,
wniesiono do sąsiedniego sklepu, gdzie mu obwiązano nową ranę, a boleść go ocuciła; ale w
tejże chwili policja i żołnierze pochwycili go zaraz, pociągnęli naprzód do Zamku, skąd go
później odesłano do tego ogólnego magazynu ruskiego, który się zowie Cytadelą.

Wiemy już, ile przez więzienia rosyjskie przejść może rocznie winnych i niewinnych. Któż

nie zna z opisów, ze wspomnień, z widzenia przynajmniej tego miejsca grozy? Tego
niewyrażonej okropności więzienia? W jednym może Neapolu za Burbonów istnieć mogło coś
podobnego. Gdyby potrzeba na potępienie moskiewskich rządów coś stanowczego przynieść,
zdaje się, dosyć by było opisu jednego takiego więzienia, do którego każdy, co się dostał, przez
toż samo, że tam był, już jest winnym, skąd nikt nie wychodzi bez skazy podejrzenia, gdzie
trzymają jednych dlatego, że coś uczynili, drugich, aby czegoś nie zrobili, gdzie sąd indaguje
łajaniem, biciem, strachem, przekupstwem i podstępem, gdzie protokoły podpisują się, jakie
każą, gdzie nie ma żadnego prawa, nic, co by mogło ocalić raz tu pochwyconego.

Dantejskie: Lasciate ogni speranza, voi ch’emrate

*

stoi wyryte na wrotach tych piekieł, w

których ludzka złość, chciwość, fantazja królują na przekór wszelkim prawom, rządzącym
światem. W tych murach, z których się wychodzi na śmierć, wygnanie, w których się gnije
zapomnianym, kona zaduszonym wilgocią i tęsknotą, śmiech szyderski stróżów jest jedynym
słowem pociechy.

I są ludzie przecie, co systemu, który tu panuje, bronią, którzy podają mu rękę, co z nim idą i

w imię jego, osłaniając się płaszczem zachowawców porządku społecznego! Cóż mu grozi
więcej, temu porządkowi, nad zbrodnie, które by aniołów do rewolucji zmusiły?

Znakomici mężowie stanu, okryci gwiazdami, po dobrym obiedzie odpowiadają na takie

zarzuty zwykle: „Nie jesteście chrześcijanami, nie umiecie cierpieć!” Odpowiedzieć by im
można: „Wyście niechrześcijanie, jeśli na to patrzeć możecie, jeżeli w przymierzu z piekłem
chcecie być synami Chrystusowymi”.

Z duszą wzburzoną wicemundurowy jegomość wszedł do Cytadeli powoli i pociągnął prosto

do szpitala; chciał pokazać, że był człowiekiem; zmieniony był przekleństwem, łzy na
wystygłych oczach paliły mu źrenice. Sam poszedł szukać syna wdowy.

Jakiś jenerał siwy chodził po placyku i burczał półgłosem; ręce miał złożone na piersi, głowę

spuszczoną, widocznie był gniewny.

Urzędnik powitał go z daleka.
— No, cóż wy mówicie? — spyta! jenerał stając. — Kasprze Janowiczu, co wy mówicie? Ten

stary Gorczakow zachorował na brzuch, czy co? Przytomność stracił? Ale gdzież Muchanow?
Gdzie inni, co mają przecie głowę na karku? Cóż tak strasznego, że kilku ludzi ubito z tego tłumu
buntowników? A oni władzę z rąk wypuszczają, oddają ją jakiejś tam Delegacji, uznają się
winnymi. Rząd przepadł, stracił powagę. Rosję kompromitują. Co to pięciu trupów?… Ja bym
ich zabił „pięćset i dopiero byłby koniec!

*

Lasciate ogni speranza… (wł.) —Cytat z III Pieśni „Piekła” Boskiej komedii Dantego. W dosłownym

tłumaczeniu znaczy ,on: ,.Porzućcie wszelkie nadzieje, którzy tu wchodzicie”.

background image

Stary jenerał Stupajko

*

mówił z rozpaczą prawie:

— Śliczna rola nasza!… Będziemy się patrzyli ze wstydem, jak oni tych buntowszczyków z

honorami chować będą!… Zabili siebie… Gorczakow zwariował!

Urzędnik ruszył ramionami.
— No, ja zaraz mówiłem, że to źle! — szepnął po cichu.
— Źle?… Co to źle?… Mało! Ja bym ich oddał pod sąd, a oni mnie oddają pod sąd za to, żem

z ich nakazu do tej hałastry strzelił… Przepadło wszystko! Głupcy myślą, że oni ich tym
uspokoją; aha! póki tu noga jest nasza, spokoju nie będzie. Straciliśmy Polskę!

Jenerał gadał gorączkowo, nie zważając na odpowiedź; urzędnik odszedł powoli; on dalej sam

z sobą, pięścią grożąc ku Zamkowi, rozprawiał.

We drzwiach szpitalu stał drugi wojskowy, blady i pomieszany?
— Co słychać? — zapytał żywo.
— Nic, panie jenerale!
— A wmieście?
— Spokojnie!
— Cóż oni, nie myślą o rewolucji?
— Gdzie znowu?… Oni teraz zajęci są tak pogrzebem tryumfalnym, wstążkami, kokardami,

mowami, uroczystością, że gotowi by się dać wszyscy posiekać. Ale ja tu, panie jenerale,
przychodzę z prośbą do niego.

— No co, Kasprze Iwanowiczu?
— Leży tu jeden ranny…
— O, nie jeden!
— Cięty w rękę i strzelony w nogę… Dajcie mi go!
— O, nie mogę! Rannym nie wolno się pokazywać na ulicach… Oni by gotowi z nim zrobić,

co zrobili z trupem, którego nosili obnażonego po ulicach…

— Nie, nie! Teraz to już uspokojone; oni sami pracują nad uciszeniem! Biedny chłopiec, a

matkę ma starą.

— Byle tam nie wyrósł z tego skandal jaki! Weźcie go sobie… wywieźcie do licha!… Lepiej

niech w domu umrze… powiedzą, żeśmy go tu domęczyli.

Urzędnikowi przyszło na myśl w tej chwili, że gdy umrze w domu, sprawią mu pogrzeb

demonstracyjny, ale już się nie chciał cofnąć. Ciążyło na nim to przekleństwo, którego brzmienie
jeszcze w uszach słyszał. Poszedł do sal, gdzie byli ranni. Nie znał Franka, ale wiedział jego
nazwisko.

W kącie, na wąskim łóżku, zza białych, nieco pokrwawionych prześcieradeł wyglądała blada,

piękna twarz młodzieńca. Urzędnik, idąc, jakimś instynktem się tu zatrzymał.

— Waćpan jesteś cięty w rękę i postrzelony w nogę? — zapytał — Franciszek Plewa?
— Ja! — odparł głos cichy.
— Dźwigniesz się o swojej sile?
— Nie potrafię, ale gdyby mi kto pomógł…
— Wstałbyś?
— Wstałbym. Ale po cóż?
— Żeby pojechać do domu… Ruszaj się! Jedź do domu, a powiedz matce…
Zastanowił się i nie dokończywszy odszedł; zawołał cyrulika i szepnął mu słów kilka, a na

kartce coś napisał.

*

Stupajko — nazwisko „znaczące”. Rozkaz strzelania wydał generał Zabołockij.

background image

Cyrulik zakrzątnął się zaraz około chorego, narzucił nań płaszcz, podał rękę, żołnierz jakiś

podparł go z drugiej strony. Na dole stała dorożka, którą wzięto gwałtem, i Franek, nie wiedząc
prawie, co się z nim dzieje, wyjechał sam z Cytadeli z jednym tylko dorożkarzem, każąc się
wieźć na Stare Miasto. Za wrotami zaraz porwały go mdłości… stracił przytomność.

Woźnica, któremu numer domu powiedziano, obrócił się, popatrzał, pokiwał głową.
— Może im tam trupa tylko dowiozę — rzekł. — Ale jak pospieszę, to kto wie?…
Szarpnął poczciwiec po koniach… Trzęsienie powozu i ból zbudziły Franka. Resztką jakąś

instynktu zachowawczego chwycił się ręką zdrową za drzwiczki i krzyknął.

Dorożkarz uśmiechnął się.
— Oho! — rzekł. — Jaki to ze mnie dobry doktor! — Ale począł jechać wolniej.
— Na Boga! Ostrożnie!… Dwie rany!
— Już teraz noga za nogą, ale mi nie mdlejcie, paniczu; a Panu Bogu podziękuj, żeś się

stamtąd wydostał.

Jazda wydała się Frankowi wiekuistą; w istocie trwała długo. Po drodze, gdy już wjechali do

miasta, przechodnie, widząc tę bladą twarz, stawali, domyślając się aktora tragedii krwawej.
Jeden nawet zatrzymał powóz. Był to Młot, który leciał do Cytadeli, aby tam dostać języka, a
zdumiał się, zobaczywszy Franka wolnym.

— Ty… skąd?… Co?
— Z Cytadeli!
— Któż cię uwolnił ?
— Nie wiem… Cierpię mocno… A, do domu, do domu! — wyjęknął chory. — Po doktora.
— A, chwała Bogu! — zawołał, już mniej na jego jęk zważając. — Ustępują! Ustępują!

Opamiętali się! Trzeba kuć żelazo, póki gorące… Jedź do domu, ja do Cytadeli; mam tam moich
znajomych; trzeba się dowiedzieć o resztę braci. Chwała Bogu, żeś wolny!

Dorożka stanęła wreszcie pod kamienicą. Na Starym Mieście pusto było. Jędrzejowa tylko co

powróciła, rozżarzona, mściwa, i padła na kolana do modlitwy, aby w sobie to uczucie
niechrześcijańskie przytłumić. Czuła się zburzoną aż do niewiary.

Koło niej poczciwe dziewczę, Kasia, latała płacząc i narzekając; nie mogła poznać swej pani;

cieszyła ją, jak umiała, całowała, płakała nad nią.

— Matko Boska Częstochowska! Chyba ty uczynisz cud! — wołała stara, zalewając się łzami.
W chwili, gdy wymawiała te wyrazy, drzwi się otworzyły; dorożkarz z batogiem w ręku, w

czapce na głowie wdarł się do izby.

— Czy to tu pani Jędrzejowa?
— Ano, tociem ci zapłaciła! — rzekła stara, myśląc, że pierwszy dorożkarz powrócił.
— Ale nie, moja jejmość; ja dopiero com przyjechał.
— To nie ten! — zawołała Kasia. — A co chcecie?
— Ale tu pani Jędrzejowa?
— A juścić!
— To mi pomóżcie znieść waszego chorego do izby, aby tam nie stał na zimnie!
— Jakiego chorego?… Skąd?
— Ano z Cytadeli go wiozę! Co ma być?
— Gdzież on jest?! — krzyknęły obie kobiety.
— Gdzie ma być? Kiedy mówię, że w dorożce na dole! Jędrzejowa jak oszalała rzuciła się, nie

słuchając więcej, wołała:

— Cud! Cud!

background image

Obie z Kasią, zostawiwszy drzwi otworem, poleciały do dorożki; a gdy twarz syna ujrzała

matka stara po tylu wzruszeniach, po takich mękach, spuściła głowę i mało nie padła z radości
omdlona.

— Otóż to z tymi babami! — rzek! poskakując dorożkarz. — Czy im nadto źle, czy im nadto

dobrze, padają gdyby muchy.

Ale wnet Jędrzejowa przyszła do siebie.
Wkrótce potem u łoża Franka siedziała matka rozjaśniona.
Tajemnicą dla niej było, kto jej syna uwolnił, przypisywała to Delegacji, ale więcej Matce

Boskiej Częstochowskiej, do której ślub uczyniła pójść pieszo z dziękczynieniem.
Oswobodzicielem był wyklęty.

Dnia drugiego marca, gdy Pan Bóg dał dzień wiosny i jakby zmartwychwstania po

męczeństwie dla biednej Warszawy, gdy stukilkadziesięciotysiączna jej ludność wyszła grzebać
swe ofiary z taką uroczystością, jakiej nowożytne dzieje nie znają, Franek nie mógł nawet
wyjrzeć oknem na ten pochód niezapomniany, co w życiu ludzi, którzy mu towarzyszyli, co nań
patrzali, jest epoką, stanowi jakby senne widzenie uroczystości nieziemskiej.

Ta cisza ulic, ta uroczysta powaga ludu, te dzieci trzymające straż, przed których rozsądkiem

skłaniały się siwe głowy, te pięć trumien ubogich, czarnych, w wieńce z ciernia i palmy tylko
ubranych; ta niezmierna całej uroczystości prostota, ta zgoda wszystkich, podających sobie
dłonie przy zwłokach po długoletnich walkach i nienawiści — był to widok niezrównany, było to
coś jak przedsień niebios pięknego i świętego.

Jak w życiu ludzi są chwile apoteozy, tak w żywotach ludów; w dziejach Polski, wyjąwszy

dzień trzeci maja, mało jest chwil podobnych. Usunięcie się wojsk dobrowolne, poszanowanie
narodowego bólu było ze strony dziczy cudem, po którym ona prędko upamiętała się, powracając
do swej roli, pożałowawszy uczciwej pokory jak politycznego grzechu.

Jędrzejowa zbiegła tylko w ulicę aby ujrzeć przeciągający orszak przez Bielańską, ale wnet

spłakana powróciła do syna, opowiadając mu o tych pięciu trumnach i o Żydach, których
widziała, idących wraz z księżmi naszymi za pogrzebem.

Anna poszła wraz z ojcem aż na Powązki. Frankowi paliła twarz, słuchając opowiadania, i łzy

po niej ciekły gorące, łzy wdzięczności dla Boga, który się zdawał jaśniejszą przyszłość biednej
Polsce otwierać.

Po tym dniu, po tej chwilce jasnej, prawie od godziny, gdy zwłoki zasypane zostały ziemią, a

lud się rozpłynął z dumą wielkiego, nad sobą odniesionego zwycięstwa — rozpoczęła się era
nowa.

Rząd rozpoczął walkę o odzyskanie tej władzy, którą był z rąk wypuścił, przyszli rozumni

doradcy. Już wieczorem dnia 2 marca znać było zmianę w usposobieniach.

Zaraz z pogrzebu Młot z księdzem Serafinem i kilką młodzieży przyszli, niosąc odłamki palm

i wieńców, do łoża męczennika, aby się przed nim wylać ze swą radością, uczuciem — aby i jego
ofierze oddać cześć należną.

Dnia tego rano kilka osób przysłało bezimiennie palmy w kwiaty strojne Frankowi, mnóstwo

drobnych darów i pamiątek otaczały go. Jędrzejowa płakała, widząc, jak znajomi i nieznajomi
synem się jej troszczyli, jak całe poczciwe miasto czuło z nią razem i szanowało bohaterskie
męstwo jej dziecięcia.

Cała izdebka Franka na ten ranek była przystrojona jak w święto, a wesoły promyk słońca,

zakradłszy się przez szyby, igrał w niej wesoło na obrazie, który stał na sztalugach. Franek umiał
mężnie cierpieć. Na bladej jego twarzy nie znać było upadku ducha, strachu, zniecierpliwienia
boleścią, był pogodnym i panem siebie — uśmiechał się, a spokój wewnętrzny promieniał na
pięknym jego czole. Postrzelona noga niewiele mu dolegała może, gdyż szczęściem kula nie

background image

tknęła kości, porwała tylko ścięgna i była wątpliwość, czy w niej zupełną odzyszcze władzę, ale
rana szybko szła do zagojenia. Gorsze daleko było cięcie otrzymane w rękę, głębokie i bolesne.
Franek, mimo cierpienia, dla matki samej, potem dla wypróbowania w sobie siły ducha zmagał
się na wesołość i spokój.

W dniu tym tylko to rozczulenie, które ogarniało wszystkich, wyciskając łzy z oczów, od

dawna od nich odwykłych, przejęło i chorego, łzy, jakiegoś uczucia nieznanego, błogiego owoce,
kręciły mu się na powiekach.

Jędrzejowa, rozpłomieniona, co chwila podnosiła ręce do góry i powtarzała:
— Cuda pańskie! Nigdy podobnych nie widziały oczy ludzkie: nieprzyjaciel rozbrojony cnotą

naszą! U grobów jednający się ludzie, stany, wiary; zapał taki, braterstwo, pokora… O mój Boże!
Co to znaczy? Chyba koniec świata?

— To znaczy — rzekł wchodzący Młot — nie koniec świata, ale początek nowej ery.
— To znaczy — dodał za nim ksiądz Serafin — że kto z Bogiem i po bożemu, z tym Bóg.

Quis ut Deus!

*

Świeccy ludzie — dodał — myślicie może, iż to nie ma znaczenia, jakiemu

świętemu jest dedykowany w kalendarzu dzień dzisiejszy? Hę?… Przyznaję się wam, jam
księżyna nie uczony, prosty klecha, simplex servus Dei

*

, ale zajrzałem do rubryceli

*

… O cudo!

święty Symplicjusz! Przyznaję się i do tego, że żywota jego nie znam, ale samo to imię już ma
wielkie znaczenie: Simplex! Bądźmy prości duchem, idźmy ścieżkami prostymi, a otrzymamy
zwycięstwo. Ot, co jest! — jak mówił ów kwestarz

*

, co to wiecie…

— Tak, prości jako gołębie, ale i chytrzy jako węże — dodał Młot żywo, siadając przy łóżku

Franka. — My właśnie wobec tych ludzi, co są krzywi i przebiegli, nazbyt może gołębiami
jesteśmy.

— Gołębiów jest królestwo niebieskie! — westchną! Serafin.
— Ale nie ziemskie! — rozśmiał się ktoś.
— I dosyć! — przerwał trzeci. — Jak ty się tam masz Franku?
— Ja? — rzekł chory. — Widzicie, doskonale, dziś nie czuję bólu, tryumf mnie uleczył.
— To twój dzień także — rzekł ksiądz. — Tamci zaofiarowali życie, a Bóg przyjął ich ofiarę,

tyś dał, ale od ciebie nie wzięto… Zawsze cześć i tobie taka jak im.

— O, mnie! Dajcież pokój! Jak ci się zda? — ciszej spyta! Młota — Co teraz będzie?
— Ano, to od nas zależy; nieprzyjaciel trochę się obałamucił na chwilę, ale do swej natury

powróci; potrzeba wszelkich sił dobywać, aby stanowiska nie utracić.

— Ale tak łatwo zejść z niego na inne, na gorączkowe i rozpaczne?
— Nie — odparł Młot — ten lud nasz jest cudowny, posłuszny, święty, potrzeba nim

kierować, on słucha jak dziecię… pójdzie, zrobi co się da, resztę Bóg!

— Święcie! — dodał ojciec Serafin. — Tylko wierzcie!! Weszło kilka osób mniej znajomych,

bo mnóstwo nawet całkiem nie znanych odwiedzało kalekę. Rozmowa przerwaną została.

Jędrzejowa przyjmowała wszystkich, ocierając łzy fartuchem, całując obcych zupełnie ludzi z

tą prostotą serdeczną, która rozczulała nawet najsztywniejszych ludzi.

Franek chciał zdjąć obraz swój ze sztalug, aby praca jego nie zdawała się na pokaz

wystawioną, ale mu matka i przyjaciele uczynić tego nie dali; wszyscy przechodzący

*

Quis ut Deus (łac.) — tu w znaczeniu: Któż nad Boga.

*

simplex servus Dei (łac.) — prosty sługa Boży. Sens całego fragmentu polega na rodzaju gry słów i znaczeń w

oparciu o ten łaciński przymiotnik, znaczący tyle, co „prosty”, „zwyczajny”.

*

rubrycela (z łac.) — urzędowy, kościelny spis duchowieństwa, świąt i nabożeństw na każdy dzień roku.

*

kwestarz — W Pamiętnikach kwestarza Ignacego Chodźki ksiądz gwardian (a nie kwestarz) wplata częste do

swych wypowiedzi „przysłowie”: Ot, co jest!

background image

zatrzymywali się przed nim, a myśl, co się wypisała farbami, porównywali z tą, którą artysta
krwią własną wypisał w dniach ofiary. Jedna od drugiej nabierała znaczenia i blasku.

Dzień tak spłynął do popołudnia. Pozostał tylko Młot i dwóch towarzyszów.
— Cóż dalej? Co dalej? — zapytał znowu Franek niespokojnie.
— Dobrześ spytał — odparł młody chłopak. — Trudność jest właśnie w tym, by pójść dalej,

bo dzień ten stanowi dla nas jakby słupy graniczne. Krok za nim idziemy do rewolucji
niechybnej i, zdaje mi się w każdym razie, nieuchronnej; krok w tył — kto zna Rosją, ten wie, że
oznacza ostrzejszą niewolę, powrót do dawnego systemu, a może ostateczne ujarzmienie Polski.
Potrzeba wysiłku, a jeżeli Europa da nam zginąć w rozpaczliwym boju — niech na nią, na
wnuków i prawnuków pokolenia spadnie krew męczeńska! Jest wielu ludzi, którzy mówią: „Na
tym stanąć”. Dają nam te rady bojaźliwe gazety nasze, zachowawcza szlachta… Mówią oni:
„Pozyskajmy wprzódy lud, uzbrójmy się w siły, zaczekajmy”, ale nie wiedzą, że czekając,
łańcuchów tylko dostoim… Trzeba iść naprzód! Bądź co bądź! Delegacja Miejska mięknie od
grzeczności rządowych, słabnie od strachu o własną skórę, młodzież musi dalej pchać łódkę doli
narodu. „Młodości, ty nad poziomy!…”

— Wszystko to dobrze — przerwał ksiądz Serafin po swojemu — ale z Bogiem! A będzie

wam potrzeba kapelana do obozu, zakasawszy poły, siadam na koń z krzyżem świętym, abyście
bez niego nie szli, w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego przeciwko tym, co druzgoczą krzyże!
Choćby od kuli paść przyszło… Quod Deus avertat

*

, bo któż wam naówczas będzie

przypominał: A z Bogiem! A z Bogiem!

Franek się uśmiechnął.
— Druga rzecz — rzekł gaduła Serafin — wesoło i raźnie!
Bez tego żywotnego wesołości obroku żółć by i troska was zjadła zawsze, i u brzegu mogiły

powtarzajcie sobie: „Kiep świat!” Kto poczciwy, ten nie chmurny, ot co!

— Wy tam myślicie iść dalej, a ja przykuty! — westchnął Franek.
— No, ciałem, ale duchem z nami — rzekł młodszy. — Ty odosobniony, samotny, często siłą

ducha lepiej i jaśniej zobaczysz niż my w pyłach walki — przyjdziemy do ciebie po radę.

— O! Nie potrzebujecie mnie — odparł chory — ale bardzo by mi było boleśnie, gdyby mnie

nawet głos od was nie dolatywał; potrzebuję być z wami.

— Nie bój się, nim godzina czynu wybije, będziesz i dłonią z nami; rzeczy się tak święcą, że

na długo przeciągnie się robota, a ty prędko wygoić się musisz… Musimy zwlekać i iść powoli.

Festina lente

*

, a z Bogiem! — dodał ksiądz Serafin. Gdy ta rozmowa toczyła się u łóżka

Franka, biedna Anna, po kilku dniach rozstania, nie wypuszczana z domu przez podejrzliwego
ojca, rozpytującego teraz o każdy krok i minutę — wyrwała się przecie gwałtem, z zapłakanymi
oczyma do przyjaciela, czując, że jej opuszczenie boleść musi podwajać; przybiegła do
Jędrzejowej, ale postrzegłszy obcych ludzi, skryła się za parawanem w pierwszej izdebce,
czekając, póki nie odejdą.

Z głową na piersi zwieszoną, w żałobnym stroju, który od tego dnia przybrał naród cały, a

żadna przemoc zedrzeć go zeń nie mogła, Anna siedziała smutna, a łzy jej płynęły z oczów
zmęczonych. Każda chwila, odkradziona z tego krótkiego czasu, który potrafiła wyrwać ojcu,
była dla niej stratą wielką, a tam, u łóżka jego, gwarzono i śmiano się tak nieznośnie, tak
rozwlekle… Po biciu pulsów w skroniach liczyła uciekające sekundy… W sekundzie jednej tyle
szczęścia może się pomieścić!

*

Quod Deus avertat! (łac.) — oby to Bóg odwrócił! Niech Bóg od tego broni!

*

Festina lente (łac.) — spiesz się powoli.

background image

Franek nie wiedział o jej przybyciu, ale przeczuwał, że ona blisko być musi, poznał jej

wnijście po lekkim sukni szeleście, nie pochwyconym dla innych, po czymś, co mu sercem
wstrząsnęło. Jędrzejowa, która już ją była pokochała w chwilach niedoli, teraz tryumfem syna
wbita w pychę nieco, przyjęła ją trochę markotno.

W tamtych dniach niepokoju straciła była z oczów wszystko, teraz już powracała troska o

dziecko, o niepotrzebną miłość, o straszne dwóch ubóstw małżeństwo, co gorzej, o to, czym
jeszcze, jak mówiła, za to wielkie szczęście opłacać przyjdzie.

— Gdyby to była, do licha, proste sobie jakie dziewczysko — a Bóg tam z nim! Kiedy wola

Boża, niechby się z nią żenił, ale to… o to jeszcze na kolanach prosić będzie potrzeba… a
dalibóg nie ma o co! Bo mój Franek wart choćby królewnej!

Zapomniała, że serce Anny rzadko w królewnej piersiach mieszka.
Dla tej chmurnej twarzy, z jaką ją Jędrzejowa przyjęła, dziewczę płakało; ale mogłoż nie

przyjść choć tego dnia i nie powiedzieć mu słowa pociechy, i wahać się dla niego znieść
przykrość wielką, ale konieczną?

Zaczerwieniona, zawstydzona, drżąca, bo Jędrzejowa, widząc ją chowającą się, mruczała

jakoś dziwnie, Anna siedziała za parawanem upokorzona, ale godności i powagi pełna; chwila ta
wszakże wydała się jej wiekiem.

Nareszcie przyjaciele odeszli, Franek został sam. Anna wyrwała się ze swej kryjówki z

płomieniem na czole i pospieszyła do łoża przyjaciela.

Franek, widząc ją, pobladł, wzniósł oczy w niebo, chciał się ku niej rzucić, ale postrzegł

chmurę nad jej ślicznym czołem wiszącą.

— Co tobie? — zapytał niespokojny.
— Nic, nic! — odpowiedziała Anna, siadając przy nim. — Ale i ja złożyłam moją małą ofiarę

dzisiaj. Przeszłam przez ogień dla ciebie… nie żałuję! Chciałeś mnie widzieć, kazałeś mi
powiedzieć przez Kasię. Mimo ojca mojego, mimo twojej matki, która, naturalnie, dziwnie
spoglądać musi na takiego jak ja natręta, przyszłam, oto mnie masz.

— Tylko dla mnie? — zapytał Franek cicho. — O Anno, tylko dla mnie? — i głos mu zamarł

na ustach.

— Tak, tylko dla ciebie; bo ja, choćbym pragnęła cię widzieć aż do skonania z boleści,

wolałabym dla siebie skonanie niż wstyd. Patrz, to on oblał mi czoło… a nie zobaczysz, co w
sercu!

— Anno droga! Nie wyrzucaj mi tej ofiary; ona okropnie ciężeć mi będzie.
— Daruj! Przebacz! Ale z pełnego kielicha goryczy kropla się wylała i padła na twe serce…

O! Czuję to, przez nią cała moja ofiara stracona; trzeba było przyjść wesołą i uśmiechającą się…
Nie umiałam, słaba kobieta!

— Tyś anioł! — rzekł Franek po cichu. — Jam niegodny, że śmiałem tego żądać, żem się nic

nie domyślił!

— Słuchaj! — przerwała Anna. — Nie łudźmy się! Potrzeba wycierpieć wiele, ale ta gorycz

jest szczęścia przyprawą… Nie mówmy o tym!

— Tak, mówmy o tym dniu wielkim.
— Sąż słowa na to?… Doprawdy, braknie ich w języku. Na odmalowanie tego obrazu —

zawołała Anna — potrzeba więcej niż artysty, więcej niż poety, trzeba proroka i wieszcza! Coś
nie widzianego na ziemi… I niebo, które za tło służyć miało, zrobiło z siebie, co mogło: powiew
wiosny, słońce wiosenne, dzień jakby pierwszy ziemi; całe miasto w czerni, domy obwieszane
całunami, białe krzyże na nich wszędzie; i ten orszak czarny, i ta cisza straszna a majestatyczna,
te tysiąców odkryte głowy, to duchowieństwo wszystkich wyznań, te czarne trumny, niesione na
barkach… palmy i ciernie… O mój przyjacielu! — nie, na to nie ma wyrazów. Do rysów takiego

background image

strasznego wielkością swą obrazu musiały się stroić serca, a stroiły się tak, że pęknąć mogły;
wysoko podniosły się dusze, byliśmy więcej niż ludźmi — przez chwilę.

— Ale taka chwila jest pokarmem na długie lata. Czemużem ja tego mymi nie oglądał

oczyma?

— Boś leżał, męczenniku, i widziałeś to w swej duszy.
— Tak, widziałem — rzekł młody chłopak. — Widzę, czuję… I wiesz, Anno, znowu mam

jasnowidzenie, że niezasłużonego mnie ten sam co ich los czeka… niedługo.

— O! Przestańże tych widzeń.
— Pozwól mi, ty godna jesteś posłyszeć to bez łzy, boś po nieziemsku kochać umiała, bo poza

grobem tak będziesz moją, jak jesteś tu… teraz… Tak, Anno, nie rójmy już innego szczęścia —
ono dla nas wyczerpane do dna! Ja… żyć nie będę.

— To urojenie choroby, tyś młody i silny.
— Ja nie z tych ran umrę — rzekł Franek.
— Skądże takie przeczucie?
— Nie wiem, jakiś trzeci strzał mnie dobije… Widzę to… gotuję się, jestem pewny. Wdowo

ty moja, połóż mi rękę na czole… daj mi tę białą dłoń pocałować, ja nigdy nie ścisnę jej u
ołtarza.

— Cicho! cicho! — zawołała Anna, której łzy nabierały w oczach. — Przez litość nade mną!
— No, więc cicho, mówmy o czym weselszym… To urojenie! Choć śmierci ja się nie

lękam… tylko mi daj słowo, że jeśli potrafisz, jeśli będzie można, zamkniesz mi tą ręką powieki
na sen wiekuisty. Anno, tyś szczęśliwsza ode mnie, bo ty wierzysz w przebudzenie… a ja!

— O Boże! a ty?!
— Ja… będę z tobą szczery! Wierzę w wielkiego Boga, w Jego sprawiedliwość, ale wierzę w

nicość człowieka; dalej poza tym życiem są dla mnie… mgła i ciemność!

— Dziecko chore — zawołała Anna — mógłżeby umysł ludzki tysiące lat roić o

nieśmiertelności daremnie? Szukać jej, pragnąć, marząc o czczym wymyśle? Czyż potężniejszym
mógłby być ten umysł i fantazja niż sam Pan Bóg? Czyż może być w duszy przeczucie i
pragnienie tego, co nie istnieje?

— Wszystko to prawda — rzekł Franek — ale, Anno moja, ja nie wiem, czy się spotkamy na

innym świecie, i to mnie zabija!

— Na to jest jeden sposób — odpowiedziała z uśmiechem — wielkie dusz spojenie na ziemi,

wielka miłość… ona pociągnie nas ku sobie poza grobem. Tyś chory, nie marz! O, wierz, wierz!
Bądź spokojny! Tu czy tam, my się znajdziemy! Musiemy być z sobą, a ja… jeśli mi ciebie los
wydrze — pójdę za tobą… nie pożałuję tu nic, chyba biednego ojca sieroty, który mi teraz
przyjść do ciebie nie dopuszcza. Ale… to mi przypomina, że odejść muszę… Spojrzę na twój
obraz… i uciekam. Gdy podobna będzie wymknąć się, przylecę, przejdę znowu przez te
płomienie wejrzeń, które mnie ścigają!… Bądź spokojny!

Wstała, podał jej Franek tę rękę, którą miał wolną, Anna obejrzała się, a widząc, że

Jędrzejowa nie patrzy, szybko położyła czysty pocałunek pokoju na gorącym jego czole.
Westchnęła i wyszła zarumieniona.

Stara, która z różańcem chodziła po pierwszej izbie, ledwie przechodzącej kiwnęła głową,

ledwie ją pożegnała, na twarzy jej widne były chmury i burze. Anna przeszła przez nie raz
jeszcze, ale za drzwiami musiała stanąć, aby otrzeć łzy, płynące strumieniem.

— Tak, gdy się kocha, ofiar się nie waży! — rzekła do siebie. — Cierpmy, a wesoło! Teraz

druga burza i chmury czekają mnie w progu od ojca.

Z takich to burz przetrwanych składa się szczęście nasze… o, biedne szczęście ziemi!!

background image

Choroba, jeśli nie obali człowieka, to go podnosi na duchu; cokolwiek mocy wewnętrznej, a

boleść zwyciężona przemienia się w potęgę, uzupełnia, dźwiga, daje męstwo i cnotę. Kto nie
zginie od niej, ten do niepoznania olbrzymieje. Tak się stało z Frankiem, którego łoże boleści
wkrótce na proroczy trójnóg się zmieniło; leżąc samotnie, myśląc, czytając, zatapiając się w
sobie, biorąc z wypadków nie ich fizjognomią, ale myśl i treść samą, nabył dam jasnowidzenia
spraw ludzkich, który tylko w szczególnych razach bywa własnością człowieka. Sąd jego był tak
trafny, rada tak dobra, a przewidywanie przyszłości tak prawie zawsze niechybne, że i Młot, i
inni u niego składali rady, do niego szli, gdy rozpoczynać co było potrzeba. Jednakże zwykle
sięgali dalej, niż on chciał, a stąd płynęły szkody i zawody. Raz rozpoczętego ruchu powstrzymać
nie było podobna, porywał on nawet chłodniejszych ludzi; wszystko, co przez lat trzydzieści
spało, nienawiść, niewiara, pragnienie zemsty, budziło się z kolei i porywało za sobą.

Każdy dzień przynosił nowe hasło do tego boju, który prowadzono bez innej broni nad

wytrwałe męstwo. Śpiewy po kościołach, zebrania na ulicach, opozycja cicha i nie ustępująca
kroku przedłużały walkę, jątrzyły pogan, rozżarzały uczucia w najozięblejszych. Kościół i
nabożeństwo były prawie jedyną bronią Polski, przeciw której jeszcze Moskwa wahała się
wystąpić z całą gwałtownością swoją.

Część społeczności bojaźliwie opierała się temu ruchowi, druga je ciągnęła; nikt nie wiedział,

jak to daleko zajdzie, ale po cichu mówili już sobie wtajemniczeni: „Rewolucja!”

Innym, ostyglejszym, ostateczność ta zdawała się wprost niemożliwą, spodziewali się, że w

chwili wybuchu powstrzyma ją brak wszystkiego, co mogło jakąkolwiek podawać nadzieję.

I tak płynęły godziny za godzinami, dalej a dalej, każdy dzień zbliżał kres, na który z obawą

patrzali wszyscy.

U łoża chorego niemal co dzień zbiegali się dla cichej narady spiskujący. Lecz możnaż to było

nazywać spiskiem, co w istocie było podzieloną pracą wszystkich, wszystkim wiadomą prócz
tych, którzy ani języka, ani uczucia Polski zrozumieć nie mogli.

Jędrzejowa dosyć zrazu była rada, że Franek nie leży opuszczony, że o nim nie zapomniano,

ale w końcu uczucie matki ją ostrzegło, że w tym być może i jest niebezpieczeństwo.
Przybiegano nieostrożnie, hałasowano wiele, wychodzono tłumnie, często i późno w nocy, nie
było najmniejszej oględności w tych naradach; policja, jakkolwiek niedołężna, zawsze ślepą być
nie mogła.

Raz i drugi prosiła stara Młota o trochę ostrożności, ale on ją uspokoił, a Franek śmiał się z

przesadzonej macierzyńskiej obawy.

— Papierów żadnych nie mamy — mówił do matki — a że mnie przychodzą chorego

odwiedzać, nic naturalniejszego.

Przybywali też przez politowanie odwiedzać go nie tylko znajomi, ale zupełnie nie znani. Był

nawet pan Edward parę razy z zakłopotaną miną i niepewnym słowem. Kilka figur wielce
dwuznacznych docisnęło się do łoża Franka tym sposobem; między innymi jakiś pan Zagrodzki,
grający rolę zapalonego patrioty, wiedzący doskonale, co się gdziekolwiek działo, i pobudzający
gorąco do nieustannych manifestacji. Robił on małe przysługi, a oświadczał się z wielką miłością
i uwielbieniem dla męczennika sprawy ojczystej, jak się wyrażał, pomimo to Jędrzejowa jego
miny lisiej i grzeczności nadskakującej instynktowo znieść nie mogła. Zagrodzki o sobie i swym
położeniu nie mówił nigdy, zaklinał się tylko przy każdej zręczności, że gotów jest dać życie dla
drogiej ojczyzny. Z opowiadań jego można się było domyślać, że służył w jakiejś kancelarii, z
obrotów, że mało miał do czynienia; widywano go cały boży dzień na ulicy, wszędzie gdzie była
jaka narada — w chwili czynu wszakże zawsze się gdzieś zawieruszył; zawsze mu coś
przeszkodziło, by się do manifestacji, do śpiewu i nabożeństwa przyłączył — pokazywał się, jak
śmieciuch, przed burzą, w czasie burzy już go nie było.

background image

Szczególną powziąwszy jakąś przyjaźń dla Franka, przychodził do niego w różnych

godzinach, starał się wpaść na rady, które się tam odbywały. Szczęściem jakimś to mu się nie
udawało. Franek także miał wstręt do tego człowieka grzecznego, potulnego, usłużnego do
zbytku, nadskakującego niezmiernie, a byle powód wylewającego się z potokiem słów,
nacechowanych przesadą, która kazała wątpić o szczerości. Gdy się raz tu wcisnął, pozbyć się go
nie było podobna. Franek, pytany o niego, odpowiadał, kiwając głową:

— Niepewna bardzo figura… śledzim go.
Od tego wieczora, gdy biedna Anna tak ciężko zabolała, odwiedzając przyjaciela, rzadko już

mogła przychodzić do niego.

Ojciec spotykał ją zawsze w progu ostrymi wyrzutami za płochość, szpiegował, liczył

godziny. Boleść, której doznała, uczyniła ją bojaźliwszą. W sercu jej nie zmniejszyło się
przywiązanie dla Franka, który wyrósł w jej oczach; ale z nim nie była już taka śmiała jak
wprzódy. Dziwna też okoliczność wpłynęła na zmianę domowych stosunków Czapińskiego.

Profesor, który z wysokości swej emerytury spoglądał na syna przekupki jako na istotę

niegodną zbliżyć się do córki jego, sam był (trzeba nareszcie powiedzieć prawdę) synem
ubogiego mieszczanina z Łosic na Podlasiu. Matka jego sprzedawała ogórki, których to
miasteczko tak wiele wydaje; ojciec chodził w kapocie sam za poczciwą sochą; ubogi domek ich,
gniazdo rodzinne, zamieszkiwał dotąd szwagier Czapińskiego, który, z siostrą się jego
ożeniwszy, ojcowiznę skupił.

Dwóch ich było braci wyszłych z Łosic naprzód do szkół w Białej, gdzie dosyć dobrze się

ucząc, już o własnych siłach dobili się do Lublina, kończąc nauki, potem do Warszawy, do
uniwersytetu. Jeden, jak widzieliśmy, wykształcił się na profesora, drugi poszedł drogą
administracyjną, nie mogąc wszakże daleko nią zajechać.

Niezmiernie praktyczny, ale dosyć tępego umysłu, który poza pewne granice, gdzie już sama

praca nie starczy, a talent potrzebnym się staje, nie przeszedł; brat profesora wyforytował się
nareszcie na burmistrza w jednym mieście handlowym. Był to w jego rozumieniu szczebel do
dalszego postępu; ale na tym dosyć wygodnym szczeblu od dnia do dnia pozostał na całe życie.
Ożenił się tam, zagospodarował, obeznał z miejscowością i dorobił majątku. Później żona mu
umarła, dzieci także; wdowcem, przywiązał się do ciułania grosza i w tym zawodzie nader był
szczęśliwym. Współki tajemne z Żydami, do których pozycja urzędowa pomagała; pożyczka na
procenta i tym podobne szacherki, a życie więcej niż skromne, bo skąpsze co dnia, uczyniły go
— stosunkowo do położenia — krezusem.

W miarę jak rosły kapitały, rosło i skąpstwo pana Porfirego, rosła chciwość.
Rzadko zaglądał do Warszawy, a gdy przyjeżdżał, przez oszczędność stawał u brata. Żywił go

brat, za co wywdzięczał mu się, czasem przysyłając zaśmierdłą zwierzynę, darowaną sobie przez
kogoś, a odtransportowaną bezpłatnie przez znajomego konduktora dyliżansu. Całe ich stosunki
na tym się ograniczały.

Czapiński junior myślał się jeszcze z bogatą wdową po jakimś mieszczaninie ożenić, gdy

nagle apopleksja przyszła przed zapowiedziami.

Spadek po zmarłym bez testamentu i potomstwa bracie przypadł wcale niespodzianie

profesorowi, który nie chciał zrazu wierzyć oczom i uszom, gdy inwentarz okazał w gotówce,
listach zastawnych, akcjach kolei i tym podobnych do czterechkroć stu tysięcy złotych, nie licząc
wekslów mniej pewnych i zaplątanych należytości.

Zmieniło to nie tylko przykre dosyć położenie emeryta, nie tylko jego dla córki nadzieje, ale,

niestety, nawet sposób jego zapatrywania się na świat.

background image

Profesor, choć stary, uległ dziwnej metamorfozie: uczuł wstępującą w siebie powagę

kapitalisty; grosz, o którym z Seneki

*

i Horacjusza

*

prawił tak pogardliwie, nagle mu

zasmakował. Znajdował teraz, że jest niezbędnie potrzebnym do życia; że ci tylko nie uznają jego
ważności, co sami go nie mają. Przeraziło to Annę, ale na nią nic a nic nie wpłynęło; pozostała,
jaką była, owszem, pilniej jeszcze czuwającą nad sobą, aby się nie zepsuć i nie zmienić.

Wieść o tym groszu burmistrza rozbiegła się po mieście z ust prawnika, którego Czapiński

użyć musiał do likwidacji. Powiększono nieco spadki dla tym większego efektu.

Anna była bogatą dziedziczką, młodzież znajdowała ją teraz daleko jeszcze piękniejszą. Pan

Edward już nie przez punkt honoru eleganta, ale na serio starać się o nią począł.

Jego szlachectwo, stosunki, koligacje, rozum statysty — mówił teraz profesor Czapiński —

bardzo go u ojca panny dobrze stawiły.

Wielki ów opozycjonista i patriota, republikanin emeryt, zszedł z tej roli nieznacznie na

zachowawczą, zbliżył się do Edwarda. Znajdował wprawdzie dotąd, że rząd jest nieumiejętny,
złej woli… że nie zna kraju i temu podobnie; ale też silnie wyrzekał przeciwko niesforności
młodzieży, brakowi poszanowania dla starszych, przeciwko duchowi nieładu, który zawładnął
dziećmi niedojrzałymi.

Anna płakała i milczała; zrazu sądziła, że to wywoływała potrzeba gderania; ale później

smutno się jej zrobiło. Musiała wyznać przed sobą, że i ojciec jej był… tylko człowiekiem.

O całej tej sprawie Franek nic nie wiedział; starała się Anna trochę o to, aby go nikt o tym nie

uwiadomił z boku. A że nic w jej stroju i obyczajach się nie zmieniło, Franek pozostał w
nieświadomości zupełnej o wielkim wypadku.

Od niejakiego czasu Edward, który miał to za sobą, że się kochał w Annie wprzód, nim

została dziedziczką, coraz napastliwiej uprzykrzać się jej zaczął. Ojca miał zupełnie za sobą;
razem z nim narzekali unisono

*

na niesforność młodzieży; ale Anna, która dawniej wstręt do

niego czuła, teraz mu jeszcze większy okazywała. Ile razy spotkali się sam na sam, nie taiła się z
nim. Edward milczał pokorny, znosił, ale był uparty. Trochę mu szło o piękną Annę, wiele też o
ów niespodziany posag.

Bojąc się starej Jedrzejowej, która nic także o nowym bogactwie Anny nie wiedziała,

dziewczę, uwiadomione przez Kasię, kiedy Franek był sam, przybiegło uścisnąć rękę przyjaciela
i smutnie z nim chwilę poszeptać. Między nimi obojgiem wypadki te przesuwały się jak całun
grobowy; miłość ich nie miała tych horyzontów jasnych, które ją dawniej rozpromieniały; dziś
czuli oboje przed nią jakby ścianę cmentarną. Annie trudniej byk) niż kiedy przyjść odwiedzić
dom na Starym Mieście, gdyż Edward wyraźnie ją szpiegował i zawsze prawie, wchodząc lub
wychodząc, gdzieś się z nim spotykała.

Uparty ten kochanek niecierpliwił ją, ale go odpędzić nie było podobna. Słuchał łagodnie

wyrzutów, kłaniał się grzecznie, nazajutrz powracał znowu. Dreszcz zimny przebiegał Annę, gdy
go ujrzała, a pewną była prawie, że go za sobą zobaczy, kiedy jej najmniej był potrzebny.


Było to wieczorem chmurnym i wilgotnym. Patrole przebiegały gęste po ulicach Warszawy, a

symptom ten, który na przemiany ustawał i wznawiał się bez przyczyn widocznych, często na
dziwne naprowadzał domysły.

*

Seneka Lucius Annaeus (około 3–65 n.e.) — filozof rzymski, nauczyciel Nerona.

*

Horatius Quintus Flaccus (65–8 p.n.e.) — znakomity poeta rzymski z doby augustowskiej. Głosił zasady

życiowej filozofii stoickiej, w której mieściło się też lekceważenie dla dóbr materialnych, a więc i pieniędzy.

*

unisono (wł.) — jednogłośnie.

background image

Pomimo straży małe kupki ludzi snuły się zwłaszcza mniejszymi uliczkami i rozsypywały po

domach. Fizjognomia miasta była smętna, dzwony biły w dali wśród uroczystego milczenia,
jakby godziny długiej męczarni.

Na placu około Zamku było pusto, a wiatr od Wisły chwilami go zamiatał i wpadając w

sąsiednie ulice, szumiał w nich jak swawolne dziecko. Gęste, sine chmury przebiegały niebo, na
którym domyślać się tylko można byk) księżyca, ale go widać nie było.

Przez plac Zamkowy przebiegała to dorożka jakaś, która stawała u bram Zamku; to się

przesunął człowiek obwinięty płaszczem, który tam nagle wpadał i znikał w ciemnej bramie. W
niewielu oknach świeciły się blade, jakichś czuwających tam oznajmujące ogniki.

Było już dobrze po dziesiątej.
W jednym z apartamentów dolnych, wychodzących na dziedziniec wewnątrz Zamku,

noszących jeszcze ślady dawnego przerobienia za Stanisława Augusta, przedpokój pełen był
jakichś postaci, które przy oszczędnym świetle jednego kinkietu, dymno płonącego u ściany,
fantastycznie się wydawały.

Przedpokój ten poprzedzała izdebka wąska, w której było kilku kozaków i pisarzów

wojskowych. Cisza panowała w nim, przerywana rozmową i poziewaniem ostrożnym tej służby,
której niemiła woń wypełniała ewaporacjami

*

tytuniu, wódki i cebuli to wnijście; kilka

płaszczów wisiało na kołkach. Kozacy mieli tę ostrożność, że nim je powiesili, przerewidowali
kieszenie, azali w nich nie było co mogącego się na tytuń, wódkę lub cebulę przemienić.

W drugiej izbie, o której wspomnieliśmy, szerokiej, pustej, ostawionej ławami i kilką

wyplatanymi krzesełkami, na ścianie, niegdyś ozdobnie wygipsowanej, przybity był prosty zegar
z wagą, gdaczący długie wyczekiwania godziny. Wskazywał on jedenastą, ale miał zwyczaj się
spieszyć.

Tu w różnych postawach i jakby wstydząc się siebie siedziało kilka osób, które cicho

wsuwały, obawiały być postrzeżonymi i wymykały nieznacznie. Z nich do następnego pokoju
powoływano po jednej, zostawując resztę oczekującą po kątach.

Cisza głęboka panowała w tym przedpokoju władzy, w którym podpułkownik żandarmów,

jakiś oszarpaniec, para elegantów i kilku nieodgadnionych figur, w cieniu ukrytych, siedzieli,
stali i potrosze się zżymali.

Z sąsiedniego saloniku zalatywał tu niekiedy głos donośny, który wybuchnąwszy jakby mimo

woli, natychmiast się poskramiał. Salonik ten niewiele był ozdobniejszy od izby oczekiwania,
przybrany tylko w sprzęt konieczny: w sofy, parę długich stołów i kilka rozmaicie
powykręcanych krzesełek. Lampa jedna stała na okrągłym stole pełnym papierów, druga,
mniejsza, na bocznym, gdzie schylony jegomość jakiś w wytartym fraczku pisał szybko i
niespokojnie.

Po salonie przechadzał się mężczyzna lat średnich w jeneralskim mundurze bez szlif, z

cygarem w ustach. Postać jego była trudną do opisania, bo nie miała na sobie żadnych cech
szczególnych: twarz starta i pospolita, oczy zagasłe i blade, lice żółte i zwiędłe, włos nieco
wypełzły — ten brak fizjognomii spotyka się prawie zawsze w sługach despotyzmu, zawczasu do
jarzma nagiętych; za młodu starto z nich znamię człowiecze, wszelki niepodległy wyraz uczucia
szczerego, wszelką życia iskierkę — eunuchów to twarze na duszach rzezańców.

Niczemu ludzkiemu objawić się na nich nie wolno prócz niemego, zimnego posłuszeństwa.

Spojrzawszy na tych ludzi, jeśli co w nich ujrzysz, to apatią, chłód i wyuczoną nicość.

Jeżeli który z nich ma co w sobie, pilnuje bacznie, aby z niego na wierzch nie wyszło. Słudzy

despotyzmu takimi być muszą, aby wyrazem ludzkiej niepodległości nie razili oczów pańskich.

*

ewaporacje (z łac.) — wyziewy.

background image

Od zarania gnieceni i męczeni, urabiają się na taką masę, w której człowieka pojedynczego nie
ma, wszyscy pod jedną miarę obcięci, równi sobie — narzędzia.

Gdy jednego z nich zabiją lub wypędzą, łatwo go drugim zapaśnym zastąpić; ten przejmuje

rolę poprzednika i wkłada skrojoną na tamtego liberią—nic nie brak, dziura załatana.

Jenerał przechadzający się miał właśnie taką twarz, tyle tylko że człowieczą, ale zupełnie nie

znaczącą. Życie długie, którym dosłużył się wysokiego stopnia, nauczyło go giąć się, kłamać,
zapierać siebie, aby nikogo nie razić, nikomu nie zawadzać, a iść coraz wyżej popychanemu
przez wszystkich. W despotyzmie tylko taka nicość idzie wysoko, talenta podlatujące,
samoistniejsze — zgniecione upadają; dlatego gdy przyjdzie chwila niebezpieczeństwa, brak mu
sił, brak ludzi, których tylko niezależność tworzy.

Jenerał palił cygaro, myśląc długo, przerzucał zadumany papiery na stoliku, ruszał ramionami,

na ostatek wziął podany przez kancelistę papier i odprawił go skinieniem ręki. Pisarz wysunął się
cicho, jenerał stał i rozmyślał jeszcze. Mimo twarzy zastygłej znać było na nim, gdy sam
pozostał, żywe oznaki zniecierpliwienia i gniewu.

Jakby sobie potem coś przypomniał, otworzył drzwi do tego przedpokoju, w którym miał

zapas oczekujących, i skinął na jednego z nich, zostawując resztę na potem.

Przypuszczony do salonu był człowiek wicemundurowy; życie zgniotło mu twarz i zmazało z

niej wszelki wyraz, podobnie jak u jenerała; brodę miał wygoloną do włoska, lśniące, czerwone,
głupie, nadęte policzki, łysawą także głowę.

Osobliwszą własnością tych obliczów urzędniczych jest przymiot gumelastycznosci;

przechodzą one nadzwyczaj łatwo na dwie krańcowe urzędowe miny; więcej nad nie twarz ich
nie ma. Wobec wyższych z pokorą oblicze to rozszerza się, spłaszcza, rozciąga, staje samą
służbistością i uniżeniem; wobec niższych przedłuża się, wyciąga do góry, dumnieje, staje się
zarozumiałością siły i potęgi.

Często w progu pokoju, który dzieli podwładnych od władnących, odbywa się nagle ta

metamorfoza twarzy, z uśmiechniętej slodziuchno, szeroko, na wyciągniętą długo, surową i
nadętą majestatem.

Z twarzą razem zmienia się głos i postawa. Przy naczelniku głos jest cichy, aksamitny,

łagodny, kark pochylony i napraszający się do jarzma, człowiek wydaje się giętki, tak że można
by, zdaje się, włożyć do kieszeni, a nie zawadzałby w niej więcej nad batystową chustkę od nosa;
przy podwładnych głos staje się suchy, szorstki, stanowczy, a postać twardą, drewnianą i
nieugiętą — czujesz, że przełknąć go nie potrafisz, stanąłby ci kością w gardle.

Każdy dobry, wyrobiony urzędnik ma takie dwie twarze na posługi swe, innego wyrazu w nim

nie znajdziesz, jest takim i w życiu prywatnym, świat dlań dzieli się na silnych i słabych, dla
pierwszych twarz się robi szeroką, dla drugich długą — oto cała technika ich życia, cudownie
prosta.

Jenerał przybyłemu ani kiwnął głową, był zły: przybyły zrobił się maleńkim, potulnym.
— No? macie co? — zapytał jenerał.
— Tak dalece, JW panie, nic — małe rzeczy, głupstwa tylko.
— Macie jakie nazwiska?
— Nie… dziś jakoś… tylko wiemy, że studenci.
— Co mi tam wasi studenci! — zakrzyknął jenerał, tupiąc nogą. — Studenci! Tu cały naród

jest w spisku, wszyscy do niego należą… a wy nam pchacie w gardło dzieci. Jesteście ślepi, nikt
z was nic nie wie, nie widzi, nie rozumie, albo i wy może należycie potajemnie do spisku. Jakim
sposobem oni wiedzą wszystko, co się dzieje u mnie, tu… w gabinecie, na tym stoliku… A wy
nic?

— Panie jenerale, na to potrzeba czasu!

background image

— Ale mieliżeście czas, nabraliście dosyć gratyfikacji, pieniędzy i wstążeczek. Byliśmy

powolni, uzuchwaliły się tłumy, ulica — a dziś już tego pochwycić niepodobna. Skąd to idzie?
Jak?

— JW panie — rzekł z pokorą urzędnik — to wszystko płynie zza granicy…
Jenerał stanął i zamilkł. Trzeba wiedzieć, że urzędnicy rosyjscy, pragnąc się łudzić, że Polska

cała nie jest im niechętną, karmią się ciągłym składaniem winy wszelkich poruszeń na
zagraniczne poduszczenia. Jest tylko w ich przekonaniach ta różnica, że wszelkie –bergi, –burgi,
–many

*

i ludzie niemieckiego pochodzenia składają to na Francją i Anglią, a Rosjanie na

Niemców, na podstępną i chytrą Austrią, nawet na Prusy, o Wisłę oprzeć się pragnące.

— Ależ przecie wy… wy — dodał jenerał, bez ogródki używając epitetu, którego nie

powtarzamy — powinni byście dojrzeć, którędy i jak to idzie zza granicy!

Wyraz dobitny nie obraził urzędnika, uczynił go tylko pokorniejszym jeszcze, skłonił głowę i

rzekł znowu:

— Na to potrzeba czasu.
— Więc nic nie wiecie?
— Oprócz tej historii studentów.
— Bywaj pan zdrów, jutro proszę przyjść z raportem, a przynieść więcej niż dziś, ja taką

lichotą zajmować się nie myślę, mnie trzeba rzeczy. Nie mam czasu.

Urzędnik wysunął się, cofając tyłem, widocznie rad się wyrwał. Jenerał otworzył drzwi,

popatrzał i skinął na drugiego oczekującego.

Był to znany nam patriota Zagrodzki. Jak on się tu znalazł, nie wiemy, przed swoimi mówił,

że chodzi szpiegować Moskali, Moskalom tłumaczył się, że śledzi ruchy uliczne — dosyć, że
wieczorami odwiedzał pana jenerała.

— A co, panie Zagrodzki? Co słychać?
Zagrodzki, do podwójnej swej roli jeszcze nie nawykły, przelękły lub udający bojażń — bo to

uczucie pozyskuje wielce serca Moskali, pragnących, aby się ich obawiano — miął się, dusił,
trząsł, nim słowo wyjąknął.

— Tak dalece nic nowego.
— A! nic! U was wszystkich nic! Z wszystkiego nic! — wybuchnął jenerał. — Co to wy sobie

myślicie? Dopóki to tego będzie? Rosja jest cierpliwa, bo silna, ale gdy raz utraci cierpliwość,
biada wam! Biada! Zginiecie do ostatniego, winni i niewinni! Weźmiemy się po mikołajewsku!
Chcecie powrotu do czasów Mikołaja — będziecie je mieli!

Zagrodzki, do którego ten ustęp nie był przeznaczony, stanowił bowiem rodzaj monologu, nic

nań nie odpowiedział; jenerał zbliżył się do niego.

— Gadaj! — rzekł.
— Ja tylko mogę zwrócić… zwrócić uwagę — jąkając się jakby naumyślnie, rzekł Zagrodzki

— pana jenerała… JW jenerała… że młodzież zbiera się bardzo często w pewnym domu na
Starym Mieście, u jednego malarza…

— Czekaj! — przerwał jenerał, biegnąc do książki, która leżała pod papierami, i szukając w

niej. — Jak mu imię?

— Franciszek — rzekł dławiąc się szpieg.
— Franciszek Plewa, ranny dnia 25 i 27 lutego, był w szpitalu w Cytadeli, niebezpiecznie

chory… Czy leży?

— Leży… leży — odparł Zagrodzki — ale tam u niego się schodzą.

*

–bergi –burgi, –many — humorystyczna aluzja do pewnej jednostajności nazwisk niemieckich, gdzie cząstki –

berg, –burg, –man powtarzają się istotnie często.

background image

— Kto tam bywa?
Zagrodzki począł sypać nazwiska jak z rękawa.
— To dobrze — rzekł jenerał — będę wiedział, co zrobić. Masz co więcej? To drobna ryba…

Nic? Dobranoc! Ruszaj! Nie mam czasu.

Zagrodzki coś jeszcze bełkotał, ale jenerał rozkazująco pokazał mu drzwi, a gdy się otworzyły

po wyjściu szpiega, wpuścił przez nie głowę do przedpokoju, w którego ciemnych kątach kilku
jeszcze siedziało. Skinął, u jednego w progu odebrał papier, cicho z nim coś poszeptał i dał mu
znak, by odszedł; drugiego wprowadził z sobą do saloniku.

Był to bardzo przyzwoity człowiek, blady, wystraszony i oczywiście wplątany tu nie wiedzieć

jak i po co. Twarz jego zdradzała niezmierne pomieszanie.

— Pan jenerał był łaskaw mnie wezwać? — rzek! z ukłonem.
Oblicze jeneralskie stało się nader łagodnym.
— Siadaj pan, proszę, miałem się z panem rozmówić, bardzo przepraszam, że musiałeś

chwilkę poczekać… jestem tak niesłychanie zajęty… Ot tak… chciałem się dowiedzieć od pana,
co tam w ogóle słychać?

— Ale ja, jak wiadomo panu jenerałowi, mało wiedzieć mogę; pracuję cały dzień w

kancelarii, potem bywam tylko w tych domach, gdzie nic ciekawego posłyszeć nie można prócz
ubolewania nad dzisiejszym stanem rzeczy.

— Ubolewanie! — zawołał Moskal z uśmiechem. — A czemuż nie staracie się radzić na to?

Czemu nie skupicie się około rządu, który pragnie tylko spokoju i dobra kraju? Czemu nam nie
pomagacie? Cesarz daje reformy, jakie tylko może, pojmujecie, że dać wam więcej niż wiernym
swym poddanym rosyjskim nie jest w stanie… ale system Mikołaja obalony. Będziemy mieli
pewne swobody; Rosja ma przed sobą posłannictwo wielkie, wy także powołani jesteście
podzielić je z nami… dźwigniemy wielkie państwo słowiańskie

*

.

— Ja to pojmuję, panie jenerale; ale z nas kto mówi rozsądniej — rzekł młody człowiek — ten

jest bezsilny, tego nikt nie słucha.

— Boście bojaźliwi, bo się kryjecie z przekonaniami, jeżeli jakie macie, bo każdy z was w

głębi ukrywa śmieszną nadzieję niepodległości Polski… Jakże, wy chcecie się wyrwać ze szpon
sześćdziesiątmilionowernu państwu?!… Wy?… Kto? Garść szlachty, trochę mieszczan… bo
ludu nawet za sobą nie macie, a okrążeni jesteście nieprzyjaciółmi!… Ale to szaleństwo!

— My to dobrze czujemy — odparł miody człowiek — że tylko w sojuszu z Rosją możemy

być szczęśliwi — uśmiechnął się słodko. — Cóż, kiedy ta burzliwa młodzież…

— Trzeba przeciwko niej stworzyć opozycją z odwagą, śmiało… stanąć przy rozsądku.
Jenerał mówił tak jeszcze długo, nie słuchając odpowiedzi małego człowieczka; po czym

odprawił go, napchawszy argumentami, szepnąwszy jeszcze coś na ucho. Zajrzał do izby;
siedział tam jeszcze jeden kandydat i czarno ubrana kobieta. Ta wcisnęła się w najciaśniejszy
kątek; czarna zasłona ukrywała rysy jej twarzy; znać tylko było po zręcznej kibici, po starannym
ubiorze, że młodą jeszcze być musiała.

Jenerał odkaszlnął w progu znacząco; kobieta wstała i szybko wśliznęła się do salonu, którego

drzwi natychmiast się za nią zamknęły. Gdy światło lampy padło na jej twarz piękną, ale bladą, z
oczyma zmęczonymi, ale pełnymi ognia, uderzył wojskowego wyraz przestrachu, jaki się na niej
odmalował.

Zbliżył się do niej, podał rękę i zapytał łagodnie:
— Czego się tak pani lękasz?

*

państwo słowiańskie — Generał wykłada tu w urzędniczym ujęciu niektóre zasady panslawizmu, ideologicznej

nadbudowy nad carską zaborczością.

background image

— A, wszystkiego, panie jenerale! Nas szpiegują!… Może tu kto zobaczyć może?… Wy nie

macie żadnej, oni mają policją.

Rozmowa, zapomnieliśmy dodać, toczyła się po niemiecku.
— Co mówią w tych kołach?
— Nic dobrego nie wróżą; przestrach jest wielki… boją się ulicy, ale i was obawiają się także.
— Czemuż się do nas nie zbliżą?
— Bo się lękają, bo im nie ufacie!
— Alboż na ufność zasłużyli?… Cały naród w spisku, cały naród sercem idzie w jedne stronę;

ta tylko różnica, że nie wszyscy są gotowi na ostateczne ofiary… Co mówią teraz ci… vous
save
?

*

— Ganią ruch uliczny.
— Tak! A udział w nim biorą!
Szeptali jeszcze chwilę… jenerał oglądał się dokoła.
— Staraj się pani pozyskać nam tam kogo… pani rozumiesz? Przy kobiecie nie wszystko się

mówi, nie ze wszystkiego się zwierza; potrzebujemy mieć kogoś z mężczyzn… Wybierz pani
takiego, który by miał ambicją; damy mu wysoką posadę. Vous comprenez?

*

Pani to potrafisz.

Kobieta uśmiechnęła się, połechtana pochlebstwem, ale smutnie pożegnali się, zasłoniła twarz

i, spłoszona, szybko uciekła.

Został jeszcze jeden, ostami, w przedpokoju, ale tego jenerał przywołał tylko do progu,

rozmówił się z nim w dwóch słowach grubo i ostro i wskazał mu drzwi przeciwne, którymi on
wyleciał szybko, jakby gonił za wychodzącą kobietą.

— Ha! — rzekł, zapalając cygaro Moskal, gdy wszystkich odprawił. — Ciężka sprawa i nie

wiedzieć, czy się na co przyda. Szpiegów trzeba trzymać, żeby za szpiegami chodzili; śledzić,
bać się i mylać… Głupi kraj i przeklęte czasy!

Kamerdyner dał znać, że sama pani czekała z herbatą. Zapiawszy mundur, jenerał wyszedł

przez pokój oddzielający kancelarią od salonu żony, ale z miną rozjaśnioną.

Wiedział, że tam może zastać obcych.
Około jenerałowej, w istocie, w białych rękawiczkach i stojących krochmalonych

kołnierzykach zwijali się wyperfumowani eleganci stołeczni, mówiący z wielkim oburzeniem o
manifestacjach ulicy, o demagogach, o Czerwonych, o nieszczęśliwym usposobieniu umysłów…
o głębokim żalu, jaki wszystkich dobrze myślących ludzi przejmował z powodu, że nie było
nawet można potańcować.

Może najgłośniej i najelokwentniej ze wszystkich mówił o tym znany nam pan Edward, który

tu grał rolę gorliwej podpory tronu i ołtarza, obrońcy porządku społecznego.


W kilka dni potem biedna Anna pod pozorem jakiegoś kupna zwróciła się ku Staremu Miastu.

Dawno już nie widziała Franka; nie wiedziała nawet o nim od poczciwej Kasi, która od dwóch
dni na Podwal nie zaszła z koszykiem, aby jak zwykle donieść jej o chorym paniczu. Serce Anny
coś niedobrego przeczuwało.

— Bądź co bądź, muszę go zobaczyć! — rzekła i pobiegła, oglądając się ostrożnie, przez

Piwną ulicę i przechodnie domy znajome na Stare Miasto.

Rano było… Dzień pogodny i jasny, wesele i otucha płynęły z niebios, na ziemi było jakoś

gorączkowo i przykro, po ulicach przemykali się ludzie z twarzami dziwną troską

*

vous savez? (Ir.) — wie pani?

*

vous compren z! (fr.) — pani rozumie!

background image

napiętnowanymi. Annie przynajmniej zdawało się, że czyta na nich przestrach i boleść; może
dlatego, że je czuła w sobie.

U drzwi domu wspomniała dopiero, że ją tam czeka, jak zwykle, kwaśne przyjęcie starej

matki, i potrzebowała chwili spoczynku, ażeby nabrać odwagi. Potem wbiegła szybko na
wschody, usiłując udać wesołość, której w sercu nie miała.

Zdziwiło ją, że drzwi Jędrzejowej zastała otworem szeroko, a w izbie postrzegła starą,

siedzącą na ziemi z opuszczoną głową, z załamanymi rękami, przybitą, nieprzytomną. Kasia,
usiłująca ją podźwignąć, chodziła koło niej, płacząc sama.

Jednym skokiem z progu Anna znalazła się przy Jędrzejowej. Serce jej przeczuło wielkie

nieszczęście. Drzwi do drugiej izdebki stały także nie zamknięte.

— Na Boga! Powiedzcie! Cóż się znowu stało? — krzyknęła.
Owocarka podniosła głowę.
— A! a! wzięli mi go! Zabiją!… Wzięli… powlekli! Zbójcy! — zawołała boleśnie. — O

tyrany! O mordercę! Mimo łzy moje, mimo błaganie, mimo żem się im włóczyła, po nogach
całując!… Te bezduszne bydlęta!… Te stworzenia pozbawione serca, litości!… A on ani jęknął!

Anusia padła na ziemię przy starej.
— O Boże! — zawołała. — Któż? Kiedy?… Co się to stało?
— Spojrzyj! — dodała matka. — Łoże puste… nie ma go! Powlekli do Cytadeli, do szpitala,

na śmierć… dziecię moje jedyne, ukochane dziecko moje!… O, i mnie już tylko umierać!

Cisza długa, śmiertelna, przerywana łkaniem tylko, zawisła nad tą sceną żałoby.
— Matka Boska uczyniła raz cud, aleśmy cudu Jej nie byli warci i wyciągniętą rękę cofnęła

nazad… i nie ma go, nie ma!

Anna zaszlochała mimo mocy duszy, mimo że była przygotowaną na wszystko; zawlokła się,

gdzie ją pociągała boleść, do tej drugiej pustej izdebki, w której oprawcy zsunęli obraz na stronę,
ciągnąc z sobą chorego. Łóżko jego stało jeszcze rozrzucone, około niego książki w nieładzie,
papier, ołówki, ślady dni przebytych mężnie w dolegliwym bólu i pracy.

Załamała ręce biedna dziewczyna, ale potok łez, który płynął z jej oczów, wypaliły gniew i

oburzenie; źrenice błysły ogniem; poruszyła się, jakby chciała iść i natychmiast im go wydrzeć.
Potem pomyślała i zatrzymała się jeszcze, jakby żegnając tę izdebkę, w której kilka chwil
przelotnych, kradzionych spędziła u łoża przyjaciela. Przyszły jej na myśl ostatnie jego wyrazy,
przeczucia, obawy.

Jędrzejowej z ziemi podnieść nie było można; pogrążona w rozpaczy, przybita nią, bezwładna,

przestawała na chwilę płakać; ale po tym krótkim zdrętwieniu porywały ją jęki i boleści
gwałtowne.

Anna poczuła, że miejsce jej było przy boku nieszczęśliwej matki. Wespół ze służącą

podźwignęła staruszkę, posadziły ją w krześle; ale biedaczka głową uderzyła o stół, zakryła
twarz, płakała ciągle.

— Droga pani! — rzekła jej cicho Anna — Spojrzyj, spojrzyj na Ukrzyżowanego, na Matkę

boleści i opamiętaj się!… On powróci, oni nam go oddać muszą… Zachowaj się dla niego, jego
ratujmy!

— Ratować?… Jakże ratować?! — spytała kobieta. — Alboż oni rozumieją język ludzki,

boleść człowieczą, jęki matki?… Alboż szanują rany, słabość i wszystko, co ludzie przywykli
szanować?… Oni mi się urągali, gdym za nim prosiła… Oni śmieli szydzić z siwych włosów
moich!… Pójść do nich to przymnożyć im zwycięstwa, a sobie upokorzenia!

— Ale jakże się to stało? Kiedy? — spytała Anna, chcąc rozerwać staruszkę bodaj bolesnym

opowiadaniem.

background image

— Przyszli jak zbójcy po nocy, bo wstyd im białego dnia; wybili drzwi jak rabusie,

pochwycili go z szyderstwem, z okrucieństwem… On się nie skrzywił, nie jęknął!… Pocieszał
mnie jeszcze, był spokojny.

— Przetrząśli wszystko! — dodała Kasia żywo. — Gdzież? Nawet mój kufer, kochana

panienko, szukając jakichś tam papierów, przerzucili do odrobinki; poodczepiali obrazy, popruli
siedzenia, podarli materace…

— Znaleźliż co? — zapytała Anna słabnącym głosem.
— Cóż znaleźć mieli? Czyż on dziecko? — odparła Jędrzejowa. — Potrzeba by rozedrzeć

piersi i z nich chyba dobyć, co się tam kryje; ale gdyby nawet poszarpali serce, dopiero z życiem
dobyliby ostatka uczucia.

Boleść czyniła starą owocarkę (oczytaną w księgach świętych) wymowną.
Anna płakała znowu, ale obie nie wiedziały, co począć; gdy na progu ukazał się znowu jakiś

jegomość w wicemundurze, z wygoloną twarzą, grzeczny, kłaniający się, gładki, słodki i pełen
wyrazu współczucia, które wchodząc wdział na twarz, dla lepszego odegrania komedii.

— Wszak pani Jędrzejowa ?— spyta! po cichu w bardzo ugrzeczniony sposób.
Stara podniosła głowę, on ukłonił się raz jeszcze, przystąpił bliżej, popatrzał na twarz pooraną

łzami aż do czerwoności i złożył ręce.

— Pani szanowna — rzekł — po cóż ta rozpacz? Na Boga, uspokój się pani… chociaż

nieznajomy, wiedząc jaki wypadek ją dotknął, przychodzę z dobrą radą.

Kobiety milcząc wlepiły weń oczy, a grzeczny człowiek mówił dalej mile i słodziuchno.
— Niech się pani tak nie przeraża, syn jej może być łatwo uwolniony. — Ja jestem, jak pani

widzisz, urzędnikiem, przykre to dziś obowiązki, ale na każdym miejscu, z sercem człowieka,
można być braciom użytecznym.

Odchrząknął, jakby się tym frazesem zadławił.
— Widząc syna pani, zdjęty politowaniem potajemnie tu przybiegłem — mówił dalej — niech

się pani postara z nim widzieć, co nie jest niepodobna, niech go pani skłoni, aby się nie taił, nie
upierał na próżno. Rząd dokładnie jest uwiadomiony, że tu były schadzki i narady, to są
dziecinne pokuszenia z motyką na słońce… bo do czegóż to prowadzi? Ja sam jestem Polakiem,
mam u c z u c i e dla kraju… synowskie, ale my ojczyznę gubiemy, chcąc ją ratować. Potrzeba raz
te nieszczęśliwe rzucania się ukrócić, aby zbawienne reformy weszły w życie; to spiskowanie
nieustanne staje na przeszkodzie najpiękniejszym dla kraju planom. Syn pani, nie wątpię, ma
najlepsze chęci, ale wyobrażenia dziecinne. Rząd chce tylko ukrócić ten ruch nieszczęśliwy.
Niechaj powie, co wie, a będzie niezawodnie wolnym.

Mówił długo jeszcze w tym tonie. Jędrzejowa go słuchała milcząc, ale w końcu porwała ją

pasja i krzyknęła:

— Co on ma tam powiedzieć, tyle on wie, co i wszyscy.
— Kochana pani — rzekł słodko przybyły zaimprowizowany przyjaciel — ja to mówię z

życzliwości, widziałem go, gdy był przywieziony do lazaretu, jestem dobrze z komisją
śledczą…

*

Wiem, że tylko wyznań szczerych od niego wymagać będą, aby raz tych szaleńców

biednych, co nam pokój mącą, wziąć i opamiętać. Rząd nie chce być surowym, ale nie może tego
cierpieć dłużej; wszyscy dobrzy synowie kraju powinni się do uspokojenia go przyłożyć.

Anna spojrzała nań z niewysłowioną pogardą, on się uśmiechnął i chwilę zamilkł.

*

Leichte — W Cytadeli warszawskiej rezydowała Komisja Śledcza — dla przestępstw politycznych. „Do

Komisji Śledczej należał, i najważniejszą w niej rolę inkwirenta odgrywał, bystry, przenikliwy i bezczelny Leichte,
były lokaj, później dezerter z armii polskiej, za usługi w Komisji wyniesiony do stopnia pułkownika żandarmerii
rosyjskiej; zastrzelono go w powstaniu 1863 roku”. (Polska, jej dzieje i kultura, t. III, s. 240).

background image

— Chciejcie panie mieć to, co mówię, w jak najgłębszej tajemnicy, nie powtarzać nikomu, co

powiadam… mógłbym miejsce utracić. Ale widok tego zacnego, mężnego młodzieńca tak mnie
poruszył… ja sam ojcem jestem! — tu westchnął. — Życzę, mówcie, proście go, nakłaniajcie,
aby się nie taił, bo do czegóż to prowadzi? Szczere wyznanie go uratuje.

— Możeszże pan mnie to radzić, aby syn mój okupił się zdradą? — krzyknęła nareszcie

Jędrzejowa.

— Chciejcie się panie zastanowić — oblizując usta zaschłe, rzekł litościwy urzędnik — on

siebie zgubi, a nikogo nie uratuje… Rząd jest na drodze tych dziecinnych spisków, dojdzie i tak
ich wątku; ale tu idzie o rychlejsze uwolnienie cierpiącego syna pani.

— A, idźże ty mi, judaszu, do trzysta tysięcy diabłów! — zawołała, pięścią w stół bijąc,

owocarka. — Jeszcze czego brakło? Syn mój to życie moje, to wszystko… Marłam ja z głodu dla
niego, ale gdyby miał podłością ocalić siebie i mnie, wyparłabym się go na wieki!

Na takie dictum acerbum

*

urzędnik pobladł jak chusta, nie stracił przecie miny przyzwoitej i

nie rozgniewał się.

— Ale, droga moja pani — rzekł — czyżbym ja mógł pani i jemu podłość doradzać? Tu idzie

tylko o szczerość, dla niego i dla cierpiącej braci będącą jedynym ratunkiem, o, opamiętajcie się
przecie… bo to daremne ofiary.

Ruszył ramionami.
Jędrzejowa po wybuchu płakała znowu; widząc, że tu nic nie wskóra i nie przekona, jak

wszedł, wymknął się powoli przyjaciel nieznany, na progu tylko w sposobie pożegnania
wyrzekłszy jeszcze:

— Proszę mi wierzyć, że uczucie chrześcijańskie i serce mnie tu prowadziło, przyszedłem z

obowiązku miłosierdzia… bardzo ubolewam, że się tu przydać nie mogę, ale nieszczęsne
zaślepienie ogarnęło wszystkich.

Jędrzejowa trzęsła się ze złości.
— Patrz — zawołała za odchodzącym — z dobrą radą mi przyszedł, abym ja dziecko na

podłość namawiała!

Ledwie chwila upłynęła i kroki usłużnego doradcy ucichły na wschodach, gdy inny,

spieszniejszy chód zaczął się zbliżać ku górze — drzwi przemknęły się ostrożnie, Młot zajrzał
przez nie. Ale nie poznałyby go były, chyba oczy matki lub przyjaciela, tak był doskonale
przebrany.

Zmuszony kryć się i chować, gdyż imię jego było od dawna na liście proskrypcyjnej

*

, Młot co

dzień wyglądał inaczej. Metamorfozy te z prawdziwym dokonywał talentem z pomocą starego
aktora i poczciwego jednego fryzjera. Tą rażą wypadło mu być staruszkiem siwym,
przygarbionym, o kiju, w wyszarzanej kapocie, a młode jego nogi wybornie udawały chód
osłabłego starca. Anna i Jędrzejowa z początku ani się go domyśliły, ani poznały; dopiero gdy
stanął w środku izby, rozprostował się, siwy wąs odjął, owocarka krzyknęła z podziwienia.

— A, to ty! O! Żeby was wszystkich!… — poczęła. — To wyście, wy zgubili Franka… Cóż,

nie wiesz, że on znowu wzięty…

— Matko, dobrodziejko! Przez litość nie czyń mi wyrzutów — jam nic nie winien,

przybiegłem się dowiedzieć, choć mnie śledzą. Na Boga! Czy wzięli jakie papiery…? Wczoraj
pisałem do niego głupi bilecik.

— O, panicz go zaraz spalił! — odezwała się Kasia z kąta, która także wtajemniczoną była we

wszystkie spiski.

*

dictum acerbum (łac.) — gorzkie, przykre powiedzenie.

*

lista proskrypcyjna — lista osób przeznaczonych dc uwięzienia lub ukarania.

background image

Młot wolniej odetchnął.
Przybliżył się do Jędrzejowej i przykląkłszy pocałował ją w kolana.
— Matko! Franek będzie wolnym, bądź dobrej myśli! Kto inny, zdrowszy, zaofiaruje się za

niego, my na to poradzimy, nie potrzeba żadnych starań… dwa dni cierpliwości. Jutro tylko niech
raz kto pojedzie prosić za nim do jenerała… Mówię wam, musi być wolnym.

Stara porwała się i w uniesieniu poczęła go ściskać za szyję, ale Młot, wyrywając się,

przyczepił znowu wąsy, przybrał minę starowiny i o kiju powoli wywlókł się za drzwi.

— O, święte to dzieci! — zawołała Jędrzejowa. — Ja mu wierzę, oni gotowi na wszystko, oni

mi go uwolnią!!


Gdy się to dzieje, w osobnej izbie przy lazarecie Cytadeli, nie dając spoczynku choremu,

zbierali się przy łożu jego urzędnicy, śledzący, aby co rychlej, korzystając z przestrachu i
osłabienia, wyciągnąć jaką wiadomość, podchwycić jakie nierozmyślne słowo.

Franek, uzbrojony w cierpliwość, znosił ten nacisk heroicznie, osłonił się chorobą, znękaniem,

czynił w ich oczach słabszym, niż był w istocie, aby i nic nie dać dobyć z siebie, i nie pokazać, że
coś w sobie ukrywa.

Wszyscy ci panowie, indagujący na przemiany, byli z nim pełni grozy i postrachu lub pełni

serdeczności i słodyczy. Role ich były podzielone, jedni kołatali do serca przekonaniem,
obietnicami, drudzy potęgą, wzgardą, szyderstwem, postrachem. Po jenerale, który prawił o
Sybirze, o rózgach, o rozstrzeliwaniu, o szubienicy — przychodził wzdychający urzędnik, który
poufnie narzekał nawet na Moskali, dawał dobre rady, obiecywał pomoc i skłaniał, aby się
próżno nie upierać, położenia nie pogarszać, bo, niestety, już wszystko wiedzą.

Z obu rodzajami tych ludzi potrzeba było grać ohydną komedią. Franek słabł przy

postrachach, uskarżał się na bóle, a z lisami przybierał minę potulną, spowiadając się im niby
szczerze ze swych marzeń artystycznych, ze swego zwątpienia o sprawie… z niewinnością
dziecięcia.

Nic tak nie uczy kłamać, jak niewola. Dopytywano go o imiona, mówił im takie, które

wszelkie podejrzenia odpychały.

Tak przeszło dni parę, trzeciego coś się nagle zmieniło; po natrętnych dopytywaniach

opuszczono go na czas jakiś, w obejściu się przybyło uprzejmości, a wieczorem przyszedł jeden z
tych, którzy do indagacji należeli, a trochę mieli więcej serca, wyznając Frankowi pod wielką
tajemnicą, że zapewne go uwolnią, gdyż się istotnie okazuje, że podejrzenia o schadzki były
mylne, że podobno na dole w tym samym domu stał ktoś inny, że ktoś to wyznał… koniec
końcem, że gdyby najmniejsze jakieś staranie, Franek mógłby być powrócony do domu.

Biedny męczennik już się tak łatwo wyjść nie spodziewał i przyjął to oznajmienie z

podziwieniem; usłużny człeczek ów wziął adres jego matki.

Nazajutrz rano Franek, jak zwykle, siedział na łóżku i patrzył w okno zabielonym tym

wzrokiem obumarłym więźnia, który nic nie widzi, gubiąc się tylko w obrazach przeszłości —
gdy drzwi się otworzyły i wszedł bardzo blady, z mocno nadętą dla powagi twarzą jenerał jakiś,
popatrzył nań chwilę, pomilczał i odezwał się:

— Nu, masz waćpan szczęście, że na ten raz nic się tak ważnego nie okazało przeciw panu, a

choroba też przyczynia się do zlitowania nad nim. Gadacie na rząd, przecież uwalniamy co dzień,
nawet takich jak pan, których rany widocznie pokazują winę i denuncjują same… Pojedziesz
sobie waćpan do domu, ale wara od spisków! Trzeci raz już stąd tak łatwo się nie wydobędziesz.
Czas się upamiętać… Masz waćpan naukę dobrą; podziękuj Bogu, żeśmy ludzie litościwi i
nieokrutni.

background image

Cała ta piękna przemowa wyrzeczoną była w chwili, gdy sta niewinnych schły za kratami z

boleści, a jeden ranny, bezsilny człowiek miał się pójść leczyć do domu!!

Zupełnie tak jak pierwszą rażą, z pomocą jakiegoś żołnierza zwlókłszy się z łóżka i dostawszy

dorożki, Franek po drugi raz wyjechał z Cytadeli, nie wiedząc, komu był winien tę łaskę.

Młot słowa mu dotrzymał, dano znać potajemnie innym uwięzionym, co mówić mają, aby

podejrzenie od Franka odwrócić, ci wygadali się o schadzkach w tymże domu, w którym
mieszkała owocarka, u nie byłego nigdy człowieka, który jednak z badania na miejscu okazało
się, że tam mieszkał… i tak biedny chłopak wydobył się znowu na wolność!

Wolność! Ale jestże kto wolnym w tym kraju, który cały dokoła opasuje żelazna krata

bagnetów! Gdzie pod pozorem to wojny, to polityki, to podejrzeń można na każdego napaść,
każdego uwięzić i bez sądu, bez dowodu, bez miary winy, za złamaną szpilkę posłać na wiekuiste
roboty do kopalni?… Jestli kto tam wolnym, gdzie ani myśl, ani słowo, ani serce, ani ubiór, ani
barwa jego, ani chód, ani postawa, ani smutek i litość nie są swobodne? Gdzie jeśli fantazja
rządzących nie podoba sobie człowieka, nie pyta o prawo żadne?

Rozszerza się tylko czasem więzienie, izdebkę zmienia na miasto, na prowincją, na szerszą

przestrzeń, opasaną zawsze strażą, groźbą, łańcuchem szpiegostwa.

Człowiek, który miał nieszczęście tu się urodzić, nawet zbiegając stąd, by wolniejszym

odetchnąć powietrzem, nie śpi i nie je spokojnie, bo go grzech pierworodny poddaństwa
rosyjskiego ściga, jak Kaina przekleństwo Boże.

U drzwi stała Kasia ze dzbankiem wody, gdy nadjechał Franek; oczom swym uwierzyć nie

chciała, upuściła naczynie, krzyknęła, pobiegła do niego ściskać i całować, jakby był jej bratem.

— O mój Boże! otóż się pani kochana ucieszy! A tu niedawno przychodził ją ktoś namawiać,

aby szła za paniczem prosić; sfukała go jejmość strasznie i odpowiedziała, że się już więcej
upokarzać nie będzie… Myślała, że to znowu jaka zdrada. A, paniczu mój! Jakże to ty
wysiędziesz?… Jak się dostaniesz na górę?!

Ale kilka sąsiednich rzemieślników a przyjaciół Jędrzejowej zbiegli się zaraz z okrzykiem;

dopomógł i dorożkarz i tak powoli na rękach go przez ciasne wschodki wniesiono, co nie bardzo
łatwym było.

Wiele sił stracił, a dusza jego zachmurzona już się nawet tą radością, jaką miał sprawić matce,

pocieszyć nie mogła.

Gdy się ukazał w progu, Jędrzejowa oczom wierzyć zraza nie chciała; przybiegła niema,

oblała go łzami; a gdy go w łóżku złożono, klękła dopiero, wołając:

— Ho, Franku, dwa razy Bóg cię ocalił od śmierci, dwa razy od gorszego może niż sama

śmierć losu!… Jam to zniosła, jakem była powinna: bez szemrania, bez bluźnierstwa… ofiarując
ojczyźnie, com miała najdroższego. Ale dziś, dziś już dosyć poświęcenia, dość ze mnie. Bóg raz
tylko wymagał od Abrahama, by Mu ofiarował syna; ja tych ludzi już nie dopuszczę do ciebie…
ty musisz spocząć i dla mnie pozostać.

Franek nic nie odpowiedział, kilka łez spadły mu z powiek… pomyślał tylko:
— A! Gdyby wyzdrowieć! Gdyby powróciły siły!… Biedna matka nie sprzeciwiałaby się,

gdybym raz piąty złożył moje ofiarę na świętym ołtarzu.


Wieść o uwolnieniu malarza gruchnęła po mieście i była dla niepoprawionych optymistów

dobrym tematem do wysławiania łagodności rządu, który w istocie nie miłosiernym był, ale
słabym i nielogicznym. To, co za dobroć jego przedawano, było po prostu głupotą.

Pan Edward tegoż wieczora — dość nieszczęśliwie sądząc, że Anna o wszystkim jest

uwiadomioną — sam jej o tym pierwszy oznajmił.

background image

Rumieniec wytrysnął na bladą twarz dziewczęcia. Darowała elegantowi jego obojętność za tę

dobrą nowinę, której nie było jej komu wprzódy oznajmić. Rada by była pobiec zaraz uścisnąć
dłoń przyjaciela. Niestety! Nie mogła, nie było pozoru do wyjścia tak późną porą, a pan Edward
zabierał się ubawiać ją wieczór cały opowiadaniem ze swego stanowiska o niedorzecznościach
Czerwonych.

Profesor, którego zwycięstwo moralne stronnictwa ruchu, jego przewaga, znowu wpędziły w

opozycją przeciwko niemu, jak wprzódy był w opozycji z rządem, którego zresztą majątek
nabyty uczynił przyjacielem spokoju, dosyć sympatyzował z Edwardem.

Gdy tak smutno wieczór upływał w mieszkaniu na Podwalu, u łoża Franka siedziała

Jędrzejowa, pieszcząc go, opowiadając mu różne swoje osobiste cierpienia, marząc na jawie o
przyszłym szczęściu.

Przypadek chciał, by się tego samego dnia rano wygadał ktoś przed nią o bogactwach

spadłych na Czapińskiego, o fortunie, powiększonej jeszcze, jak zwykle, przez usłużne języki.

Jędrzejowa, która Annę ubogą odstręczała, zdumiała się zrazu; zaprzeczała nawet, nie mogąc

pojąć, dlaczego by to przed nią tajono; na ostatek uwierzywszy, pomyślała cicho, że to byłaby
dobra żona dla Franka, który ją tak od dzieciństwa kochał… Franek z nią nie potrzebowałby
przynajmniej na chleb pracować.

I przykro jej było, że tak Annę do siebie zraziła, i gniewała się, i frasowała staruszka, a

sądziła, że syna ucieszy, zwiastując mu to niespodziane szczęście.

— Wyobraźże ty sobie, moje kochanie! — odezwała się, naopowiadawszy do woli o

wszystkim, co jej radość do ust przyniosła. — Wszak to ci Czapińscy… jacy to ludzie
szczęśliwi!… Toć to oni już od kilku tygodni czy więcej… ogromną, ale, słyszę, ogromną po
bracie jego odziedziczyli fortunę. Anna będzie bogatą dziedziczką.

Franek wstrząsnął się jakby piorunem rażony; matka się przelękła, bo pobladł i machinalnie za

serce pochwycił; na twarzy jego wypiętnował się wyraz boleści.

Anny nie było… Wiedział już teraz, dlaczego ona nie przyszła!
Matka nie zrozumiała tego uczucia ani przykrego wrażenia, jakiego doznał, dowiadując się o

tych bogactwach, jakie ich rozdzielały. Wpatrzyła się w twarz syna; chciała mu, mówiąc o tym,
dać do zrozumienia, że nie byłaby przeciwną… że rada by jego szczęściu; ale blada, osmutniała,
cierpiąca twarz Franka nareszcie jej usta chłodem smutku zamknęła.

Jędrzejowa poczuła, że czegoś nie rozumie, ruszyła ramionami i przestała mówić o tym.
Gdy rany jego opatrzono, gdy pod pozorem potrzeby spoczynku zamknięto drzwiczki

pierwszej izby, a Franek z małą lampką, palącą się w kątku, pozostał sam jeden, wzruszenie,
osłabienie, dolegliwie cisnące się w duszę przeczucia kamieniem mu spadły na piersi.

Jedynego szczęścia cień odsuwał się od niego — Anna!…. Anny nie było!… I ona więc, jak

inni ludzie, podległa była temu zbójeckiemu wrażeniu bogactwa, które psuje najlepszych!… I
Anna była biedną, słabą, ziemską tylko istotą.

Pierwszy to był, ale zabójczy zawód na sercu, w które on tak wierzył, przy którym spoczywał

bezpieczny!… Wrażenie, jakiego doznał, było straszliwe; wszystko, na czym świat stał dla niego,
runęło.

Jeżeli Anna zdradzić go mogła, cóż dopiero inni? Serce, miłość, wierność — były to tylko

bajki, na uśpienie starych dzieci zmyślone; trzeba było iść żywcem w zimną przepaść
zwątpienia… być pogrzebionym na wieki w barłogu rzeczywistości, zgniłej i odrażającej.

Mało w życiu jest tak dojmujących męczarni, jak gdy człowiek — istota, co dla nas

przedstawiała najlepszą część ludzkości — upada i zawodzi; natenczas kataklizm pochłania
serce, życie staje się ciężarem. Czym potop był dla świata, tym taka chwila jest dla człowieka.

background image

Franek, podparty na ręce, po cichu płakał jak dziecię, płakał ostatka wiary i nadziei. Nie chciał

on Anny, wyrzekłby się był jej z rozkoszą dla jej szczęścia; ale potrzebował widzieć ją czystą,
świętą, nieskalaną brudem żadnym i słabością; potrzebował wiedzieć, że dotknięcie złota nie
przemieniło jej w samolubne zwierzątko.

Parę razy matka niespokojnie zajrzała przeze drzwi; przychodziła nawet do łóżka popatrzeć

nań, przekonać się, czy czego nie potrzebuje. Franek udawał śpiącego i ocierał szybko łzy z
powiek, aby one go nie zdradziły.

Staruszka odchodziła na palcach, pocieszona tym, że odpoczywał tak smaczno.
Franek oka nie zmrużył do rana… Dopiero o świcie wielki ten ucisk w rozgorączkowane

zmienił się marzenie. W nim odbiły się tylko cierpienia jawy. Ujrzał Annę, z uśmiechem
pogardliwym mijającą go, idącego o kuli… siebie proszącego u drzwi jej jałmużny,
odepchniętego przez galonowanyćh sługusów.

Jakże się zdziwił, gdy otwierając oczy, ciężkim, ołowianym snem ujęte, ujrzał naprzeciwko

siebie w krześle siedzącą… ją, Annę, w czarnej sukience, z krzyżykiem drewnianym na piersi, ze
spuszczonymi rękoma, ze zwieszoną głową, patrzącą nań oczyma łzawymi. Przebudzenie było
jakby widzeniem jasnym… niebios!

O, jakże była piękną z tym pokojem czystej duszy, z tą powieką łzami oszkloną, z pełnym

powagi uśmiechem na ustach!

Franek krzyknął, lecz głos mu skonał na wargach; chciał obie ręce wyciągnąć ku niej, bo

zapomniał, że jedna z nich była martwą… Anna poskoczyła i, jak dawniej, dłoń przyjaciela
ścisnęła, patrząc nań oczyma, do których orzeźwiającego blasku tak był przywykły.

Długie było, uroczyste milczenie obojga: potem we Franku, na chwilę uśpione, znowu złe

myśli budzić się zaczęły i spojrzał na nią tak, iż poczuła, jak srodze ją posądził.

— Jestże to sen, czy jaw? — zapytał Franek. — Ty… pani… Anno!… Ty u mnie? Ty przy

mnie? Gdy ja… już się nie spodziewałem… ujrzeć cię więcej?!

— Dlaczego? — spytała spokojnie.
— O, ty wiesz! — odparł Franek.
— Dlatego chyba, żeś był w więzieniu, poza którego kratami nie ma nadziei! — zawołała

Anna, usiłując się łudzić jeszcze.

Spojrzeli na siebie, nie potrzebowali już mówić więcej.
— Ty wiesz — dodała Anna — com przed tobą usilnie zataić chciała.
— Wiem od wczoraj dopiero i w gorączce rozpaczy spędziłem noc całą; myśl ta, że tyś się

mogła odmienić… ty także… ty nawet… trucizną mnie paliła.

Anna cofnęła się obrażona.
— A! tyś to mógł pomyśleć? — rzekła cicho.
— Przebacz mi!… Wczoraj rano jeszcze mnie uwolniono, a nie widziałem ciebie;

dowiedziawszy się razem o tym nieszczęściu (bo inaczej nazwać mi to niepodobna), czułem się
jak zabity.

— O, biedny człowiecze! — odpowiedziała kobieta. — Jakże ci łatwo przyszło zwątpić o

sercu ludzkim. Mogłabym ci to wiecznie pamiętać, ale nie potrafię pogniewać się na ciebie. Jest
w tym też trochę mojej winy… Dlaczego nie powiedziałam ci sama wszystkiego?… Ale nam o
sobie wątpić… czyż się godzi? Powiedz, czy się godzi?

— Winienem, przebacz! — rzekł Franek. — Ani słowa więcej!
Anna rozśmiała się smutnie.
— O, ja bym miała prawo boleśnie czuć to moje zbogacenie, bo ono dopiero otwarło mi

trochę serce twojej matki. Gdybyś wiedział, jak inaczej przyjęła mnie dzisiaj… jak uczuć

background image

mogłam, że we mnie poszanowała ten nieszczęśliwy blask złota!… Ani pokorą, ani wdziękiem,
ani miłością dla ciebie nie mogłam się wkupić w jej serce; a dziś!…

— Anno, proszę cię, nie mów nic na matkę!
— O! Nie winie ją, lecz siebie… Ona uległa mimo woli zbytniej miłości dla ciebie, a jam

srodze upokorzona.

— Anno droga! dość! To boli!… Dla nas niech nic nie będzie zmienionego!… Myśmy ci sami

i serca też same, nieprawdaż?

Ręce ich zetknęły się raz jeszcze; cichy szept przeciągnął rozmowę, której nikt powtórzyć nie

potrafi, bo kochanków rozmowa jest więcej muzyką niż słowem.


Po opisanych wypadkach w domu na Starym Mieście wszystko znów do dawnego wróciło

porządku i poszło życie powoli, jak ono płynie powszednio, bez wielkich wstrząśnień, bez
gwałtownych przewrotów, jednostajnym biegiem, który nie dozwala obrachować ani dni, ani
godzin do siebie podobnych.

Noga Franka, w którą otrzymany postrzał nie drasnął kości, goiła się nadzwyczaj szybko, ręka

tylko, której zrazu lepiej wróżono, jakoś ciężko leczyć się dawała. Rana była zadana w taki
sposób, że trudną była do opatrzenia, co gojenie wstrzymywało. O kuli lub kiju Franek mógł
nieco przechadzać się po pokoju, ale ręka wisiała bezwładna, palce poruszały się z trudnością,
zmartwiałe, odmawiały posługi.

Mniej teraz odwiedzano chorego, bo i młodzież sama zawyrokowała, że go narażać się nie

godziło, a Jędrzejowa jak lew drzwi broniła, ujadała się, wpuszczając podejrzańszych, pilnowała,
aby się kupami nie schodzili.

Czasami w progu przychodziło do burzy, w której stara owocarka, nie umiejąca słów mierzyć,

popędliwa, dała się we znaki dawnym Franka przyjaciołom. Za to dla Anny z coraz większym
była poszanowaniem, z troskliwością, prawie z wdzięcznością matki i ze łzami całowała ją po
białych rączkach, na co dziewczę rozczulone, zapomniawszy o żalu, ściskało jej kolana.

Ale, niestety, Anna rzadko bardzo przyjść mogła, ojciec był surowym, pan Edward

nieubłaganie ją szpiegował; miała teraz drugą służące, a zatem mniej powodów do wybiegania na
miasto, do dłuższego w nim zatrzymania się. U Franka zabawić jej nie było podobna, ścisnęła
jego rękę i odchodziła smutna, a znajdowała go teraz dziwnie chmurnym, coraz posępniejszym,
chociaż siły i zdrowie wracało.

Na sercu jego leżał jakiś kamień grobowy, uczucie, z którego sam przed sobą wytłumaczyć się

nie umiał; wiedział, że się coś dzieje, że miasto drga całe, że się burzy i wije w chorobie
niecierpliwości — a on siedział zamknięty i bezwładny… ledwie szmer dolatywał go z daleka.

Nadeszły tak pierwsze dni kwietnia.
Czuć było, że się jakieś straszliwe zbliża przesilenie. Co dzień groźniej a śmielej występował

lud, roiły się ulice — gdy jak grom nagle spadła na wszystkich wieść o rozwiązaniu
Towarzystwa Rolniczego.

A że wszystko naówczas służyło za powód do manifestacji, nie można było wątpić, że i ten

cios, nietrafnie wymierzony na upokorzenie kraju, na zdezorganizowanie go, aby na ruinach
nowy n i e p o r z ą d e k budować, wywoła także objaw współczucia dla Towarzystwa i jego
głowy widomej.

Był też to ostatni dzień tryumfu, smutny dzień zaprawdę. Tłumy zbiegły się tysiączne, aby

uwieńczyć gmach Towarzystwa i zawiesić na nim godło dawnej Polski, potem popłynęły,

background image

wyzywając Zamoyskiego, aby mu okazać, że to, co miało zabić, podnosi, że zacny mąż dobrze
się krajowi wytrwałością swą zasłużył.

*

Znać było w patrzących na te oznaki zapału Moskalach, że gotowi już byli się opierać, że

czekali tylko powodu, aby za broń porwać, za swój oręż jedyny, bo innego nad kij i zwierzęcą
silę nie mieli i nie wierzyli w żaden inny.

Wieczorem dnia tego, gdy umysły młodzieży rozgrzewały się otrzymanym zwycięstwem,

starszym głowy zwisły na piersi, brzemienne przeczuciami złowrogimi. W ludzie rosła śmiałość,
rozgorączkowanie, pragnienie jakiegoś nowego życia, zaślepiające na następstwa; w rządzie
zjawiał się nowy żywioł despotyzmu, z naszych własnych wyjęty wnętrzności, człowiek, który
tak się nie wahał przelać krew cudzą, jak drudzy wytoczyć własną.

*

Następnego dnia po owacji nic się na pozór nie zmieniło, ale pod wieczór ruch w tłumach

zdawał się znowu jakąś, zresztą zwykłą już i powszednią, zwiastować manifestacją.

Wieczorem stał Franek na kiju oparty w oknie; starej Jędrzejowej nie było w domu; drzemał,

przysłuchując się gwarom miasta, gdy od strony placu Zamkowego dobiegł go jakby szum
dalekiej fali, jakby tysiąca zmieszanych głosów chór oddalony. Znał on już te dźwięki i ucho jego
chwyciło w nich przeczucie jakiejś nowej walki.

Był sam znowu, serce zaczęło bić silnie, pierś wrzała; czuł, że się tam coś działo w mieście.
Głosy to podnosiły się żywsze, to nikły, tonąc w ciszy grobowej… Coś jakby warczenie bębna

posępne dawało się chwilami słyszeć z dala, coś jakby pospieszny chód żołnierzy… Franek oblał
się potem śmiertelnym… Chód dolatywał go wprost z ulicy, spod okna. Spojrzał: w mroku
spiesznym krokiem pędziło wojsko ku Zamkowi, dowodził mu oficer z dobytą szablą.

Włosy najeżyły się na jego głowie, krew uderzyła do czoła, nikogo nie było, co by go

opamiętał i powstrzymał; Franek uczuł to pragnienie połączenia się ze swoimi, któremu oprzeć
się nie było podobna. Nastawił ucho… Wystrzał działowy huknął od strony Cytadeli, ponad
Zamkiem zaświeciły puszczone na znak rakiety.

— A! tam może mordują braci! — zakrzyknął — a ja tu niemym, bezdusznym, bezwładnym

będę świadkiem rzezi… O nie! Nie! Nigdy! Do swoich! W szeregi!

Krzyk dolatywał go wyraźniejszy, szalony, wyzywający, to lud bezbronny słowem walkę

poczynał z żelazem; Franek, nie zastanawiając się nad niczym, chwycił czapkę, kij i począł
drapać się ze wschodów, z rozognioną głową, nieprzytomny, dobywając ostatka sił, aby co
prędzej dostać się na plac przedzamkowy, gdzie czuł już, że się gotował jakiś znowu heroiczny
bój bezbronnych z dziką tłuszczą.

W ulicy spotkał biegnących zewsząd ludzi i podążających ku Zamkowi, czeladź od

warsztatów, wyrobników w fartuchach, kobiety z rozpuszczonymi włosami, starców, dzieci…
Wszystko to, jakby zawołane na śmierć, z gotowością na nią leciało wołając:

— Moskale mordują naszych!
Jak zawsze w chwili takiego niebezpieczeństwa lud zamiast się rozpraszać, kupił się, zbiegał,

tłumnie pędził, gdzie ono było największe. Franka postrzegł cyrulik, który go opatrywał.

— Na miłego Boga! A pan tu co robisz?
— Idę tam, gdzie wszyscy idą! Nie mogę, nie wytrzymam… Nie mów nic! Gdyby byty

zamknięte drzwi, skoczyłbym oknem… to nad siły. Prowadź mnie, ale idźmy, pomóż mi, ale nie

*

zacny mąż dobrze się krajowi… zasłużył — Kraszewski dość niekonsekwentnie z dużą zawsze sympatią i

uznaniem odnosił się do Andrzeja Zamoyskiego, choć krytycznie oceniał rolę Towarzystwa Rolniczego w ruchu
przedpowstaniowym. Zamoyski jako prezes Towarzystwa był przecież odpowiedzialnym kierownikiem . jego
polityki. W dniu 7 kwietnia, po rozwiązaniu Towarzystwa Rolniczego, przemawiał do manifestantów uspokajająco i
odradzał dalszych demonstracji.

*

człowiek, który… nie wahał się przelać krew cudzą — aluzja do działalności Wielopolskiego

background image

hamuj, to próżno… tam giną nasi, tam i nam ginąć trzeba… Chodźmy do swoich, do szeregów i
pierś im nagą nastawimy… Chodźmy!

Cyrulik, osłupiały na moment, uległ z poszanowaniem temu wybuchowi uczucia, podał rękę

kalece i poszli, co mogli zdążyć.

Od rogu Świętojańskiej ulicy ujrzeli już rozwinięte wojska na placu i doboszów bębniących, a

naprzeciw ogromne tłumy ludu, które ze wszystkich stron parły się na ten plac krwawej
egzekucji.

Franek ze swym towarzyszem, przeciskając się pod ścianami, dotarli do rogu Podwala i

Senatorskiej; ale biedny młodzieniec zanadto był zaufał swym siłom: nie mógł już iść dalej,
doszedłszy muru, oparł się oń, poglądając okiem obłąkanym na szeregi Moskalów, które stały w
gotowości uderzyć na dzieci, na starców i kobiety.

W tejże chwili, wśród otaczającej wrzawy, która się coraz wzmagała, z krzyżem na czele

wyszli księża kapucyni przez Senatorską i z obrazem Zbawiciela jak tarczą stanęli przeciw
zbójcom. Franek, postrzegłszy, że wojska mierzą do ludu, podniósł pięść ściśniętą, a mimowolnie
oczy jego zwróciły się na okna Anny, w których bladą jej twarz rozpoznał mimo mroku.

W tejże chwili rozległ się dziki wrzask tłuszczy, jakby ryk zwierzęcia, które, długo trzymane

w klatce, nareszcie na pastwę się rzuca.

Strzał suchy padł na tłumy, coraz się gęściej skupiające.
Towarzysz Franka wystraszony cofnął się nieco ku Podwalowi, chcąc go na próżno za sobą

pociągnąć, młody chłopak stał kamieniem w miejscu, od tego widoku, od współuczestnictwa w
heroicznym męczeństwie niepodobna go było oderwać. Lica mu płonęły świętym ogniem, ręka,
kilka miesięcy bezwładna, pierwszy raz podniosła się, ścisnęła w pięść i pogroziła wrogom…
wskazując niebo.

Był to ostatni wysiłek tego dziecka ludu, Franek oczy zwrócił ku Annie… i upadł.
Kula moskiewska, dobrze wymierzona, tą rażą ugodziła go w same piersi, chwycił za nie,

osuwając się powoli ku ziemi, a skrwawiona dłoń, którą był ranę ucisnął, szukając podpory na
murze, smugą krwi męczeńskiej wypisała na nim jedną z kart bolesnych dziejów boju naszego za
ojczyznę.

Obok dziesięcioletni chłopak w konfederatce, śmiertelnie ugodzony, jedną ręką chwycił się za

serce, drugą podrzucił czapeczkę polską do góry i zawołał osłabłym głosem:

— Jeszcze Polska nie zginęła! — i upadł.

*

Dzicz zabierała się do drugiego strzału na bezbronnych, wśród okrzyków z obu stron, gdy

Anna, która w człowieku stojącym pod murem z ręką na białej chuście przeczuła raczej, niż
poznała Franka, wybiegła jak obłąkana, rzucając się przez tłum ku niemu. Przedarła się przez
ściśnięte szeregi nastawiające pierś wrogowi, lecz gdy doszła do miejsca, w którym spodziewała
się jeszcze znaleźć go żywym i odciągnąć z sobą — przybyła w porę tylko, aby poczuć ostatnie
jego tchnienie i blask gasnących oczów ujrzeć zwrócony ku sobie. Usta jego uśmiechnęły się
boleśnie, ale z wyrazem niewysłowionej wdzięczności — on ją poznał — i żegnał tym
wejrzeniem na wieki.

Dla Anny niebezpieczeństwo, bój, Moskale, wszystko znikło— umierający, umarły Franek

leżał przed nią.

— Na Boga! — zawołała. — Na Boga! Kto litościw, kto człowiek — kto ma serce, pomóżcie!

Ratujcie! Nieśmy go…

Ale zgiełk był okrutny, ludzie cisnęli się, spychali, biegli na Moskalów i padali trupem…

zabici zalegali drogę.

*

historyczne (przyp. Kraszewskiego)

background image

Na bruku wiły się w mękach skonania ciała, które żołdactwo chwytało i ciągnęło, dobijając i

odzierając. Tłum patrzał we łzach i podawał katom upuszczoną przez nich broń.

Gdy stygnącego już trupa dźwigano do kamienicy przy Podwalu i wnoszono do sieni domu, w

którym mieszkał ojciec Anny, scena nie widzianego za naszych czasów okrucieństwa odegrywała
się na placu. Żołnierze wlekli za nogi żywych jeszcze, ledwie rannych ludzi, głowę im rozbijając
o bruki. Kolbami gnietli czaszki na kamieniach; pastwili się nad dziećmi, które z uśmiechem
konały, czując że krew ich nie będzie dla kraju straconą.

Dzikie wycie pijanych żołdaków rozlegało się razem z hymnem do Boga, nuconym przez

kapłanów, z okrzykami tysiąców, które nieulęknione wyprzedzały się na śmierć.

Powoli noc czarna zasłonę zasuwała na ten obraz, który w mroku coraz bardziej snem się

poczwarnym wydawał nawet tym, co do podobnych przywykli; hałastra rozjuszona bujała,
ciesząc się z łatwego zwycięstwa… walczyła żelazem z krzyżem, pieśnią i pragnieniem
męczeństwa.

Odniesiony tryumf był wielkim; tak wielkim, że wstydzić się potrzeba było trupów, rannych

chwytać, uprzątać nocą ślady krwi, zamazywać je nazajutrz i ścierać wielkiego zwycięstwa
pamiątki… wspomnienia „w k r w a w y m s t a r c i u ( ! ) o c a l o n e g o s p o ł e c z n e g o
p o r z ą d k u .

*

Smutne to chwile dla tych, co na nie patrzeć byli zmuszeni, wiekuistej hańby dla tych, co

jakikolwiek udział w nich brali; smutny tryumf dla wojsk, dla rządu, co się tak okazał bezsilnym,
aż do gwałtu — dla doradców rzezi i siepaczów. Ale Bóg chciał przezeń pokazać światu, czym są
ci, co w imię porządku i spokoju idą, broniąc prawdy pozornie, aby bezprawie szczepić i
despotyzm osłaniać.


Nad ciałem nieszczęśliwego klęczała Anna i płakała, ale łzy jej osychały na źrenicach. Nie

widziała nic, trzymała jego rękę, z której ciepło uciekało, stygnącą, martwą, trupią, bezwładną.
Drzwi od ulicy były nieco przeniknięte, fale ludu płynęły, mimo nich uchodząc, żołnierze ścigali
je i cisnęli… Cień przechodzących stanął i zakrył jej resztkę blasku mrocznego… Wzdrygnęła
się, przerażona, na myśl, że jej i martwe te zwłoki odebrać jeszcze mogą. Dokoła krzyczano, że
rannych i zabitych do Wisły wloką Moskale. Anna żywo przymknęła sama drzwi, zaryglowała je
i pozostała w ciemnościach z trupem kochanka.

Trzeba było choć trupa ocalić, aby się nad nim jeszcze nie pastwili, choć wiedzieć, gdzie go

ziemia przytuli, aby pójść tam z modlitwą i łzami.

Ale i tego nie dopuścił Bóg, który chciał, aby ofiara spełniła się cała i wielka. Zastukano do

drzwi, poczęto w nie bić kolbami, ktoś wskazał po smudze krwi, która wiodła do progu, że tam
rannego lub zabitego wleczono; żołnierze poczęli wyłamywać wrota… Anna opasała go białymi
rękami i omdlała.

Gdy odzyskała przytomność, gdy się obejrzała dokoła, ujrzała się na łóżku, a u wezgłowia

siedział przelękły ojciec i łzy ocierał. Cała jej suknia zbroczona była krwią, ręce nią zlane;
żołnierze, odrywając ją od trupa, rozerwali długie jej warkocze, potłukli nieszczęśliwą. Pół
martwa, zbita, obudziła się i jęknęła, gdy powracająca pamięć przywiodła jej straszny zgon
ukochanego brata.

Nie było go… Trupa nawet z innymi do nieznanego powlekli grobu… Gdzie? Bóg jeden

wiedział tylko.

*

„w krwawym starciu ocalony społeczny porządek” — Kraszewski cytuje w tym miejscu słowa Wielopolskiego,

wypowiedziane do urzędników Komisji Sprawiedliwości po objęciu jej dyrektury w kwietniu 1861 roku.

background image

W ulicach brzęk broni, szyderskie śmiechy i urągania, łajanie i odgróżki słychać było; miasto

całe zalewały wojska i działa.

Gdzieś z falami Wisły, z kamieniem u szyi płynęło ciało męczennika i spoczęło na dnie, na

żółtym piasku rodzinnej rzeki.

Nie powiem wam nic o matce.
Nie było jej w domu ani tego dnia, ani następnych; mówiono później, że nie wracając doń,

siadła pod kościołem, przytuliła się do Boga, aby w nim znaleźć pociechę.

Ale i tu płakać, modlić się było występkiem.
Nie powiem, co się stało z innymi. Dzieje to świeże i nie zastygłe; ich koniec w rękach

Bożych.

Tak zginęło poczciwe dziecię Starego Miasta.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kraszewski dziecie Starego Miasta
Kraszewski Dziecie Starego Miasta
Józef Ignacy Kraszewski Z dziennika starego dziada
Kraszewski Dziecię Starego Miasta
Kraszewski Jozef Ignacy Dziecie Starego Miasta(1)
romantyzm - lekturki, wspomnienia - kraszewski, Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesi
15. DZIECIĘ STAREGO MIASTA, Filologia polska, Młoda Polska
15 DZIECIĘ STAREGO MIASTA
romantyzm - lekturki, ulana, Józef Ignacy Kraszewski, Ulana
Józef Ignacy Kraszewki Kwiat Paproci
Jozef Ignacy Kraszewski Kwiat Paproci
Jozef Ignacy Kraszewski Dumania
Józef Ignacy Kraszewski Ramułtowie
Józef Ignacy Kraszewski Stara baśń Powieść z XI wieku opr Wincenty Danek
Józef Ignacy Kraszewski Wspomnienia pana Szambelana
Józef Ignacy Kraszewski Get czy licho

więcej podobnych podstron