WzM 11 Last Breath 8 rozdział PL

background image

Rozdział 8

*Rzeczy napisane kursywą w nawiasach to wyjaśnienia dotyczące nazw własnych,

wyrażeń itp. mające pomóc w zrozumieniu kontekstu danej wypowiedzi

CLAIRE

Zostanie w domu było możliwe tylko na dzień lub dwa zanim nie zaczęły im się kończyć

ważne zasoby do przeżycia, jak Cola, hot dogi i papier toaletowy. Michael po raz pierwszy nalegał
na zrobienie zakupów, ale na drugim, Claire i Eve odbyły spotkanie szeptem do góry i
zdeklarowały, że będą chodzić same.

- Nie ma mowy, - powiedział Michael. – Słyszałyście, co Myrnin powiedział i poza tym, jeśli

Eve nie była wcześniej najpopularniejszą dziewczyną w Morganville, jest teraz na czarnej liście.
Zamknął się, kiedy zobaczą że nadchodzisz, skarbie. Amelie w ogóle nie jest szczęśliwa.

- Może powinna posunąć się naprzód i aresztować mnie, - powiedziała Eve. – Bo nie będę

ukrywać się w tym domu przez resztę mojego życia. Po pierwsze, potrzebuję ścięcia włosów. Po
drugie…

- Nie ma drugiego, - przerwał jej Shane. – Nie idziecie, dziewczyny. Rzeczy stają się tam

dziwne.

- Kto mówi?
- Ja, - powiedział Michael. – Król Jedzenia jest zamknięty i zablokowany. Właśnie wywiesili

też znak zwijania interesu na Jadalni Marjo.

- Co? – wypaplał Shane. Marjo było jego ulubionym miejscem w Morganville i hej, Claire też

je dosyć lubiła. – Mogła być fabryką karaluchów, ale była tutaj od ilu, pięćdziesięciu lat? Nigdy nie
zamknięta?

- Cóż, teraz jest zamknięta, - powiedział Michael.
Shane potrząsnął głową. Siedział na kanapie z kontrolerem do gry w swoich dłoniach, ale

teraz całkowicie o nim zapomniał. Na ekranie telewizora, zombie rozrywały jego awatar. – To
szalone. Wiesz o mojej pracy, prawda?

- Co z nią? – zapytała Claire.
- Wylany, - powiedział. – Cóż, zwolniony – dzwonili tego rana. Zamykają na remonty, albo

tak powiedzieli. Dosyć niedługo, nie będziemy mieli tutaj żadnego otwartego miejsca. O co chodzi
z tymi bzdurami?

- Co z Common Grounds? – powiedziała z niepokojem Eve. – Mam na myśli, Oliver pozwolił

mi wziąć tydzień wolnego, ale…

- Nadal otwarte, - potwierdził Michael. – W każdym razie, dotychczas. Ale to jest tylko

koniuszek góry lodowej. To nie jest tylko jakiś problem finansowy. Jest więcej tego. – Zawahał się,
potem powiedział, - I więcej wampirów zniknęło.

- Więcej? Jak wiele więcej?
- Zgodnie z plotką tego rana, przynajmniej dziesięciu. Naomi nie była widziana ponownie.

Ani inni.

- Cóż, - powiedziała Eve, - nadal musimy iść do sklepu. I my idziemy, nie żaden z was.
- Dlaczego? – zapytał Michael. Skrzyżował ręce i marszczył się na nią, ale nie we wściekły

background image

sposób. Wyglądał na zainteresowanego.

Eve westchnęła. Wyliczała rzeczy na palcach. – Potrzebuję wypolerowania paznokci, a żaden

z was nie może wybrać przyzwoitego lakieru z alkoholu do nacierania. Następnie, Claire ma
receptę, którą musi odebrać z apteki, z którą naprawdę żaden z was nie powinien iść w jej imieniu,
odkąd to jest osobiste. Ostatnie, mówiąc o prywatności, są intymne, kobiece produkty, których
obiecuję, że żaden z was nie chciałby dawać do kasy, męscy mężczyźni.

Shane rzeczywiście cofnął się. Michael wyglądał na zakłopotanego.
Eve wyszczerzyła się. – W razie gdyby nie było to jasne, mówię o tamponach.
- Tak, dość jasne, - powiedział Shane. – I okej, tak, może powinniście iść. Biorąc pod uwagę.
- Cholerna racja, - powiedziała Eve. Była dzisiaj w humorze Działającej Eve, ubrana w czarne

dżinsy, ciężkie buty wojskowe i ciasno-przylegający top z masywną, siateczkowatą Gotycką
czaszką owiniętą dookoła niej. Duże, kolczaste bransoletki. I skórzany kołnierz. Cały jej Gotycki
makijaż był stanowczo na miejscu, aż do czarnej szminki i makijażu oczu w kolorze siniaków. –
Uwierz mi. Mamy to. Plus, idę uzbrojona. – Otworzyła skórzany woreczek zawieszony na jej
kolczastym pasku i wyciągnęła butelkę srebrnego azotanu, tak jak pokryty srebrem kołek. – Będzie
z nami okej. Jesteśmy za trzydzieści minut.

- Może powinienem iść i po prostu poczekać w samochodzie, - powiedział Shane.
- Może powinieneś przestać traktować nas jak kruche chińskie laleczki, - wystrzeliła w

odpowiedzi
Eve i obróciła fachowo kołek w swoich palcach. – Co powiesz, CB?

Claire zdała sobie sprawę, że uśmiechała się. W przeciwieństw do Eve nie była ubrana na

agresję; miała na sobie zwykłe dżinsy i prostą, niebieską koszulkę, ale miała swój plecak i
wewnątrz niego (zamiast książek) była mała, kompaktowa kusza, śruby, srebrny azotan i kołki.

Plus jej portfel, oczywiście. Nie planowała napadać na miejsce.
- Będzie z nami w porządku, - powiedziała Claire i trzymała oczy Shane’a. – Uwierz mi.
Skinął głową, nadal marszcząc się. – Nie podoba mi się to.
- Tak, wiem, - powiedziała. – Ale nie możemy się ukrywać przez resztę naszego życia. To jest

też nasze miasto.




Droga do innego sklepu była trochę dłuższa, ale Eve ożywiła ją przez brzmienie death metalu

i prowadzenie z opuszczonymi oknami co sprawiło, że ludzie nie tylko obracali się i patrzyli, ale
gapili się. Oh, Eve była w humorze. To było zabawne.

Eve zatrzymała karawan przed apteką i zaparkowała. – Nie wychodź, - krzyknęła Claire przez

muzykę. – Zaraz będę z powrotem, okej?

- Pięć minut! – krzyknęła Eve. – Pięć minut i przychodzę skopać dupę. To nie jest metafora!
Claire zrobiła palcami znak OK., bo było niemożliwym wrzasnąć wystarczająco głośno aby

być słyszalną, kiedy Eve podkręciła kolejny stopień głośności; uciekła z wibrującego karawanu,
przecięła pustą przestrzeń i do względnej ciszy Leków Goode’a (znanych lokalnie, nauczyła się od
Shane’a, jako Dobrych Leków, bo farmaceuta był znany ze sprzedawania jakiś nie do końca
legalnych rzeczy pod kontuarem od czasu do czasu). Bębniący bas z karawany grzechotał o szkło,
ale oprócz tego, wydawał się opustoszały.

Claire szła przez regały leków na przeziębienie, przeciwbólowych, płynów do płukania ust i

background image

proszków do stóp aby dosięgnąć właściwego kontuaru apteki z tyłu. Nikt nie był widoczny w oknie,
więc zadzwoniła dzwonkiem. Wydobył czystą, srebrzystą nutę w powietrzu.

Cisza.
- Halo? – powiedziała Claire, a potem głośniej, przechylając się przez kontuar, - Halo?

Ktokolwiek?

Złapała widok kogoś dokładnie w koncie jej wzroku i obróciła się żeby spojrzeć. Tam, stojąc

za kontuarem na końcu długiego zestawu półek, był mężczyzna. Nie Pan Rooney, który prowadził
aptekę; nie wampir, którego Claire widziała tutaj kilka razy, który prawdopodobnie był
właścicielem miejsca. Nie to był…

To był mężczyzna, którego widziała na zewnątrz Common Grounds. Ten cichy, nieokreślony.
- Halo? – zapytała patrząc dokładnie na niego. – Pracujesz tutaj? – Pochyliła się dalej przez

kontuar, próbując obrać czystszy kąt, ale kiedy mrugnęła…

…Zniknął.
- Panie Rooney? – wrzasnęła tym razem. – Panie Rooney, jest ktoś za kontuarem! Nie sądzę,

że powinien być tutaj! Panie Rooney, wszystko z panem w porządku? – Nic. Claire poczuła, że jej
usta stają się suche, a dłonie spocone. Wyjęła swój telefon z kieszeni i wykręciła 911. – Halo,
jestem w Lekach Goode’a i myślę, że coś jest nie tak – nie ma tutaj farmaceuty, a ja widziałam
kogoś na tyłach. Tak. Zaczekam.

Operator systemu powiedział jej, że samochód był w drodze; w Morganville, to w ogóle nie

byłoby długie czekanie. Claire rozważyła wrócenie na zewnątrz żeby zaczekać w karawanie z Eve i
w zasadzie wycofywała się od okienka usług, kiedy pan Rooney nagle wystrzelił z nikąd za nią i
powiedział, - Czym mogę pomóc?

Claire zaskamlała, skoczyła i prawie straciła równowagę, kiedy walnęła w półkę. Uspokoiła

się i powiedziała, - Gdzie pan był?

- Ja? – Rooney zmarszczył się, jego uprzejma twarz starego mężczyzny stała się gburowata. –

Wynosiłem śmieci. Dlaczego przejmujesz się, co robiłem, panienko? Czego chcesz?

- Mojej recepty, - powiedziała Claire. Wzięła swój oddech pod kontrolę, kiedy pan Rooney

wpisał jakieś cyfry na klawiaturze drzwi i przeszedł przez nie na tył. Pojawił się w okienku usług
sekundę później.

- Dowód osobisty, - powiedział i pogrzebał w plastikowym koszu, kiedy go wyjęła. –

Danvers, Claire. Tak, dokładnie. Dwadzieścia siedem pięćdziesiąt. – Rzucił okiem na jej
pozwolenie, marszcząc się. – Jesteś trochę młoda na branie tych pigułek antykoncepcyjnych,
prawda?

- Nie sądzę, że to jest jakikolwiek pana interes, - powiedziała Claire, czerwieniąc się. – Nie

robi pan wykładów siedemnastoletnim facetom, którzy kupują prezerwatywy, prawda?

- To co innego, - powiedział.
- Nie, naprawdę nie jest. – Claire położyła pieniądze na kontuarze – dokładnie odliczone – i

chwyciła torbę. Prawie wyszła, ale potem obróciła się żeby powiedzieć, - Wezwałam policję. Był
ktoś za pana kontuarem.

- Nikogo nie ma tutaj z tyłu, - powiedział Rooney.
- Proszę się rozejrzeć. Jest tam!
- Mówię ci, że nie ma nikogo, - powiedział ostro. – Idź powiedzieć swojej przyjaciółce tam na

zewnątrz żeby ściszyła ten hałas albo ja zawołam policję na was!

Obserwował ją, jak wychodzi. Claire rzuciła okiem raz do tyłu, tylko kiedy drzwi zatrzasnęły

background image

się i znowu zobaczyła twarz tego mężczyzny.

Tym razem, był sam w sklepie. Nie miała pojęcia, jak mógł się tam dostać; stał obok

staromodnej fontanny, a elektroniczne drzwi zdecydowanie nie otwarły się i nie zamknęły.

Miała przez ułamek sekundy wrażenie, że coś nie mogło być w porządku, coś czego nie mogła

nawet przetworzyć, zanim twarz nie stała się w centrum uwagi.

A potem drzwi zatrzasnęły się.
Otwarła je znowu szarpnięciem, ale go nie było.
- Co? – chapnął Rooney. – W albo za, panienko. – W lub za!
Pozwoliła im się zamknąć.
Claire poszła z powrotem do karawanu, myśląc ciężko; syrena zbliżyła się, a krążownik

Morganville zakołysał się na parking i prześlizgnął żeby zatrzymać się za samochodem Eve,
blokując go.

Eve ściszyła muzykę. – O cholera, - powiedziała i spojrzała na Claire, kiedy szła. –

Przypuszczam, że Dziadek Zrzęda przywołał swoich Zależnych w mgnieniu oka.

- To nie po ciebie, - powiedziała Claire. – Ja zadzwoniłam.
- Co…
Nie miała czasu by jej powiedzieć, bo policjant Morganville opuścił pojazd i szedł bliżej. Nie

był kimś, kogo rozpoznała, ale potem, ale potem była zadowolona, że nie była po imieniu z MPD
(MPD – skrót odnoszący się do departamentów policji w różnych miastach – przypuszczenie
tłumacza)
. – Ty wzywałaś 911? – zapytał policjant.

- Tak, proszę pana. To mogła być pomyłka. Pan Rooney jest tam teraz, ale przysięgam, był

ktoś za kontuarem zanim tam przyszedł. Obcy. Pomyślałam, że mogło to być włamanie.

- Może pani opisać tego obcego?
- Nie ma potrzeby by się tym przejmować, - powiedział pan Rooney; wyszedł ze swojego

sklepu i stał na ganku w swoim białym, laboratoryjnym płaszczu. Znowu przybrał swój dziadkowy
wyraz twarzy i ciepły uśmiech. – Dziewczyna po prostu zmieszała się, to wszystko. Nie ma nikogo
poza mną za tym kontuarem. – Jego uśmiech zrzedł, tylko trochę. – W zasadzie, tak się zmieszała,
że zapomniała zapłacić mi za te pigułki, które ma.

Claire zamrugała. – Ja nie…
Policjant zwrócił się w jej kierunku. – Czy to prawda? – Zanim mogła odpowiedzieć, zabrał

worek z jej dłoni i spojrzał do niego. – Żadnego paragonu. Nie zapłaciłaś za nie?

- Zapłaciłam! Gotówką!
Pan Rooney potrząsał smutno głową. – Nie, przepraszam, ale to po prostu nie jest prawda. Nie

zapłaciła. Wybiegła stąd i prosto do samochodu jej przyjaciółki. Myślę, że mogła planować
ucieknięcie, kiedy mówilibyście do mnie.

To sprawiło, że brzmiało to jakby Claire zadzwoniła z fałszywym alarmem, tylko żeby ukraść

pigułki. – Nie, to nieprawda! Zapłaciłam mu za nie! Dwadzieścia siedem pięćdziesiąt! I był ktoś w
sklepie, za kontuarem. Widziałam go!

- Możesz go opisać!
Walczyła żeby sobie przypomnieć. Przeciętny, przeciętny, przeciętny. Nie ważne jak bardzo

próbowała znaleźć coś szczegółowego, to wszystko bledło w… szarość. On po prostu nie był
zapamiętywany. – Był średniego wzrostu, - powiedziała. – I… miał blond włosy. Jasną cerę, myślę.
Może niebieskie oczy.

background image

- Przeciętny, blondyn, blada cera, niebieskie oczy, - podsumował policjant. – Panienko, to

opisuje wielu mężczyzn z Morganville, włączając mnie – zdajesz sobie z tego sprawę?

- Wiem.
- Co on miał na sobie?
I to, Claire zdała sobie sprawę, było kompletną pustką. Ubrania, oczywiście, ale nie mogła

sobie przypomnieć koloru koszuli, albo spodni, albo wzorów. Niczego.

Policjant badał jej twarz i potrząsnął głową. – Zapłać panu za pigułki, panienko.
- Ale…
- Zapłać mu albo rozstrzygniemy to w śródmieściu. – Był uprzejmy, ale pod spodem twardy, a

Claire zacisnęła zęby i znowu wygrzebała swój portfel. Dwadzieścia siedem pięćdziesiąt. Zostało
jej trzydzieści dolarów, a pan Rooney złożył je w górę i włożył do kieszeni. – Dam ci twoją resztę
następnym razem, - powiedział. – Jestem pewny, że to tylko czyste nieporozumienie, Oficerze.
Żadnego problemu.

- W porządku. – Policjant dotknął ronda swojej czapki. – Wszyscy miejcie lepszy dzień. –

Obdarował Claire przewlekłym spojrzeniem, jakby była łotrem dnia i poszedł z powrotem do
swojego krążownika.

Claire rzuciła okiem na pana Rooney’a. Uśmiechał się, obrócił się i wszedł do swojego

sklepu, zanim policjant odjechał. Nie ośmieliła się podążyć za nim.

- Rooney cię złapał, hę? – Eve się uśmiechała, ale jej oczy były ostre. – Nie przejmuj się tym,

CB. On próbuje strząsać dziewczyny przez cały czas, jeśli biorą pigułki antykoncepcyjne. Pewien
rodzaj osobistej rzeczy z nim. Masz szczęście, że wyszłaś z tego po prostu płacąc dwa razy.
Wcześniej wsadzał za to dziewczyny do więzienia, twierdząc że ukradły mu. – Brzmiała jakby
mówiła z własnego doświadczenia. – On jest dupkiem pierwszej kategorii, uwierz mi. A jeśli było
gdziekolwiek indziej…

Ale jak zwykle, w Morganville, nie było.
Claire już więcej nie przejmowała się swoim przeciętnie-wyglądającym obcym, ale kiedy

zaczęła wracać do samochodu, znowu go zobaczyła. Policjant odjechał i był w połowie drogi
wzdłuż bloku, Rooney był w swoim sklepie szczęśliwie licząc swoje nieuczciwie zdobyte zyski, a
ten mężczyzna, ten obcy, stał w kącie budynku, obserwując ją.

Claire zatrzymała się i spojrzała w tył.
Zszedł z widoku.
Nie ponownie.
Claire skoczyła i wyjęła biegnąc, trzymając swoją komórkę, kiedy biegła. Nie miała na myśli

za nim podążać; po prostu chciała się wystarczająco zbliżyć żeby pstryknąć mu zdjęcie. Potem
mogła udowodnić to, co mówiła. Zdjęcie jako dowód.

- Claire, czekaj! – zawołała ją Eve za nią. Przeklęła, a Claire usłyszała ją wysiadającą z

samochodu, ale nie zwolniła. Nie mogła. Widziała jak szybko to – to coś mogło się poruszać. Już
dłużej nie myślała o tym jako mężczyźnie, zdała sobie sprawę; było coś zasadniczo złego w tym. To
nie był wampir, albo nie myślała żeby nim był, ale to było… coś innego.

Może coś gorszego.
Zahamowała, kiedy okrążała róg, z oczami szerokimi, bo za budynkiem było szerokie, puste

pole. Blok dalej, przynajmniej, były jakieś zniszczone domy przemienione w nudną szarość przez
nieustające słońce.

Ale żadnego znaku jej tajemniczego obcego. W ogóle żadnego.

background image

- Claire! Nie biegnij tak! – Eve krzyczała za nią. Zahamowała, wbiegając w Claire, potem

chwyciła ją i potrząsnęła nią. – Co do diabła? Nie zamierzam mówić Shane’owi, że ty…

- On zniknął, - powiedziała Claire. Uwolniła się z uścisku Eve i rozejrzała dookoła, naprawdę

rozejrzała. Były jakieś kałuże na ziemi od ostatniego deszczu i drenażowy ruszt. Może poszedł na
dół tym? Ale był on mocno zardzewiały i zrobiłby cholernie dużo hałasu, gdyby go ruszył.

Nie słyszała niczego.
- On? Jaki on? Kto?
- Ten… - To nie miało znaczenia. Claire potrząsnęła głową. – Nieważne.
- Tak, dobrze. Chodźmy, marionetko – włóczenie się po opuszczonych, pustych działkach

tutaj jest wybornym sposobem by zabić siebie. Nie uczyłam cię niczego? – Eve poganiała ją znowu
dookoła budynku i z powrotem do karawanu. – Obiecałam chłopakom, że będziemy z powrotem w
trzydzieści minut. Musimy to przenieść.

Claire weszła na siedzenie pasażera i zapięła się. Kiedy Eve zrobiła ciężkie, gigantyczne

kółko, które było niezbędne żeby obrócić karawan, Claire wpatrywała się w kraniec budynku, gdzie
ostatnio widziała swojego tajemniczego gościa.

I był tam, wychodzący z nikąd, wpatrujący się w nią. Pan Przeciętny.
- Stój! – wrzasnęła Claire. Otwarła drzwi, ale zamiast gonienia go tym razem, chwyciła swoją

komórkę i zrobiła zdjęcie. Eve nacisnęła hamulce, niewyraźnie wrzeszcząc, ale zanim mogła zdołać
zaprotestować, Claire już ponownie zatrzasnęła drzwi. – Jedź!

- Pozbieraj swój umysł, światła! – powiedziała Eve i znowu przyspieszyła. – Boję się zapytać,

ale co to było?

Claire otwarła swój album ze zdjęciami w telefonie. Tam, ujęty w pośpiechu cyfrowego

światła, była szorstka, ceglana ściana Leków Goode’iego i ciemna postać. Z wyjątkiem tego, że
wyglądała na prawie… przeświecającą. I nie było w nim żadnych szczegółów, tylko cienie. To zły
aparat
, pomyślała, ale to nie było to, nie do końca.

Jej gość był tam, i nie tam. Schrödinger’s cat (Schrödinger’s cat – eksperyment umysłowy,

zazwyczaj opisywany jako paradoks, opracowany przez austriackiego fizyka Erwina Schrödinger’a
w 1935 r. Scenariusz przedstawia kota, który może być żywy, albo martwy, w zależności od
wcześniejszych zdarzeń losowych. – przypuszczenie tłumacza)
, wróć do życia – czy martwy czy
żywy, istniejący lub brakujący.

- Eve, - powiedziała Claire i pokazała jej telefon. – co widzisz?
Eve szybko rzuciła okiem na zdjęcie, potem wróciła do kierowania karawanem. – Bok

budynku, - powiedziała. – Co?

- Nic innego?
- Spójrz, to nie jest czas żeby grać w grę ukryta-rzecz. – Eve spojrzała ponownie i potrząsnęła

głową. – Nic.

- Nawet nie cień?
- Nie!
Claire zablokowała telefon i przechyliła się do tyłu na swoje siedzenie, myśląc z wściekłością.

Dlaczego ja mogę go zobaczyć, kiedy Eve nie może? To nie była tylko Eve. Pan Rooney mógł
kłamać, ale mógł po prostu też nie być w stanie dostrzec obcego.

Bardzo, bardzo dziwne.

background image



Inny sklep spożywczy po odległej stronie miasta był jak Król Jedzenia, tylko z mniejszą

różnorodnością. Byli, przynajmniej, nadal otwarci. Claire i Eve odzyskały swoje potrzebne rzeczy,
a potem Eve zniknęła w kierunku alejki słodyczy, kiedy Claire zbierała składniki chili. Shane nie
prosił o nie, ale poprosiłby, prawdopodobnie tak szybko, kiedy wróciłyby do domu.

Brała czosnek, kiedy znowu zobaczyła swojego tajemniczego obcego przez okna na zewnątrz

sklepu. Tym razem, nie obserwował jej.

Mówił do kogoś innego, ale nie mogła zobaczyć, kto to był. Cóż, przynajmniej ktoś inny w

tym mieście może rzeczywiście go zobaczyć, pomyślała Claire i włożyła czosnek do swojego
koszyka, kiedy powoli podeszła do krańca w kierunku frontu, próbując zobaczyć kim przyjaciel
pana Cienia mógł być.

To był Oliver.
Claire instynktownie zrobiła krok w tył, potem szybko obróciła się z powrotem i zaczęła

szukać działu tortów.

Kiedy zaryzykowała kolejny rzut okiem przez swoje ramię, ich dwójka już nie rozmawiała.

Oliver stał tam, wpatrując się w przestrzeń, a kiedy obserwowała, obcy pochylił się do przodu,
dotknął swoimi rękoma szerokiego, bladego czoła Olivera…

A Oliver nie poruszył się. Nie mrugnął.
Coś było nie tak.
Claire znalazła ekspozycję lusterek i chwyciła jedno, które ustawiła pod kątem żeby zobaczyć,

co działo się na zewnątrz sklepu. Przez chwilę pomyślała, że brała zbyt długo, ale potem skupiła
swoje lusterko na właściwym miejscu i zobaczyła, że obcy odchodził w kierunku rogu budynku.

Oliver podążał.
To jest Oliver. Może o siebie zadbać. Ale nie mogła pozbyć się widoku palców obcego

dotykających czoła Olivera i całkowitego braku reakcji Olivera. Nie było mowy, że to było
normalne.

Claire rozejrzała się dookoła za Eve, ale nie była nigdzie widoczna, nadal zagubiona w alejce

słodyczy. Claire rzuciła swój koszyk rzeczy i wyciągnęła swój telefon, kiedy kierowała się do
drzwi. Eve odebrała po pierwszym sygnale. – Nie krzycz, - powiedziała Claire w pierwszej
kolejności. Czuła krótki oddech, a jej serce ciężko biło. – Idę na zewnątrz.

- Co? Nie, nie idziesz Gdzie jesteś?
- Na zewnątrz, - powiedziała Claire, kiedy przeszła przez drzwi na zewnątrz na biczujący,

zimowy wiatr. Kałuże wody drżały na ziemi w wybuchu, zakończone lodem. Powietrze wydawało
się ciężkie i wilgotne: prawdopodobnie więcej deszczu w drodze. – Nie zniknę z widoku przez
frontowe okna, obiecuję.

- Jezus, CB, zabijesz mnie tutaj. Dobrze, nie wezmę żadnych słodyczy. Po prostu wróć do

środka!

Mogła zobaczyć Olivera na krańcu budynku, kierującego się na północ. Claire pośpieszyła w

tamtą stronę, trzymając telefon włączony. – Idę za Oliverem, - powiedziała. – Coś jest nie tak.

- Nawet lepszy powód żeby zabrać twój tyłek do środka, - powiedziała Eve. – Okej, jestem

tutaj. Widzę cię. – Brzmiała spokojniej. Claire rozejrzała się i zobaczyła Eve stojącą, przyciśniętą
do szyby, z koszykiem sklepowym pełnym rzeczy w jednej dłoni i swoim telefonem przy jej uchu.

- Idę tylko do rogu, - powiedziała Claire. – Próbuję zobaczyć, czy wsiadają do samochodu. –

background image

Było pochmurno, ale większość wampirów wiedziała, że lepiej nie wychodzić na spacer bez
ochrony przed słońcem, a Oliver był bardziej ostrożny niż większość – jeszcze nie miał na sobie
kapelusza. Duży, jednak czarny płaszcz wyglądał na wystarczająco duży żeby sięgać za jego głowę.

Claire dotarła do rogu na czas żeby zobaczyć obcego zginającego się i szarpiącego drenażowy

ruszt, który przemienił w zardzewiały, metaliczny jęk. Oliver nie zatrzymał się. Szedł prosto w
otwartą dziurę i wpadł. Zniknął.

Oczekiwała, że obcy pójdzie z nim, ale zamiast tego pozwolił drenażowemu rusztowi

zatrzasnąć się, stał na nim i…

I potem obrócił się i spojrzał na nią. Jego skora była szara i wyglądała na martwą – nie bladą,

jak u wampirów, ale na zgrabny, rozkładający się cień jak coś gnijącego w cieniach. Jego oczy nie
były oczami. Jego usta, kiedy się otworzyły, nie były ustami.

Nie wiedziała co to było. Jej mózg odmówił podłożenia tego pod wzorzec.
A potem postać rozpuściła się i popłynęła w prądem cieszy w dół drenażu.
Claire złapała oddech, oczy rozszerzyły się i poczuła, że jej słabo, naprawdę słabo. Nie

wiedziała dlaczego; to było złe, jasne, ale nie do końca tak złe jak wiele rzeczy, które widziała w
Morganville. Coś wewnątrz niej krzyczało, jakby widziała coś całkowicie innego od tego, co
myślała, że widziała.

Cienki głos Eve wydobywał się z telefonu. Claire podniosła go z powrotem do ucha,

poruszając się powoli. Nadal nie była pewna, czy nie musiała usiąść albo nie. Nic nie wydawało się
teraz w porządku. Nic. Zacisnęła oczy i mogła prawie, prawie zobaczyć…

Zobaczyć co?
- Ze mną okej, - wyszeptała. – Ja…
Claire poczuła, że świat nachyla się i ściemnia się i z odległym uczuciem zdziwienia zdała

sobie sprawę, że zemdleje.

To w ogóle nie bolało.



Obudziła się ze swoją głową kołysaną na kolanach Eve, a kółko w połowie zainteresowanych

osób postronnych otaczał ją. Eve wachlowała jej twarz trzymanym kawałkiem papieru i tak szybko
jak oczy Claire otworzyły się, zawyła z ulgą. – Oh, dzięki Bogu, - powiedziała. – Cholernie mnie
przestraszyłaś! Co się stało? Czy ktoś cię uderzył?

- Nie. – Claire poczuła się głęboko dziwnie, jakby jej mózg pracował w jednej czwartej

prędkości. – Zemdlałam. – Ale dlaczego? – Potknęłam się. – To miało więcej sensu niż cokolwiek
innego. Widziała… coś. Po prostu nie mogła sobie wyobrazić, co to było, bo jej mózg odmawiał
nawet próbowania. Szarość. Coś szarego.

Eve podniosła ją na nogi. – Wystarczy tego detektywistycznego gówna, - powiedziała. –

Jedziemy do domu.

- Ale…
- Żadnego ale. Wsiadasz do samochodu. Idę do środka żeby kupić rzeczy i zaraz wracam. Nie

spuszczę z ciebie oczu. Nie ruszasz się. – Eve wyglądała na naprawdę przerażoną. Claire pomyślała,
że też powinna być przestraszona, ale coś w niej po prostu… wyłączyło się. Wypaliło się.

Czuła się tak źle.

background image

Eve wsadziła ją do karawanu i zablokowała drzwi, schyliła się i wymówiła ustami, Nie ruszaj

się! Zanim nie popędziła z powrotem do środka żeby chwycić ich dwa koszyki i pobiec do kasy.

Claire oparła się o zimną szybę okna i wykręciła numer w telefonie. Numer Myrnina. Nie

odebrał. Czuła dziwnie krótki oddech, jakby tonęła na suchym lądzie.

- Proszę, - wyszeptała. Była zła na Myrnina, pamiętała, ale nic z tego się teraz nie liczyło. –

Proszę odbierz. Potrzebuję ciebie.

- Claire? – To nie był głos Myrnina i technicznie, telefon nadal dzwonił. – Claire, tu Frank. Co

się dzieje?

- Widziałam coś.
- Nie brzmisz dobrze. Co to było?
- Nie wiem. – Była teraz taka zmęczona. Taka zmęczona. – Zobaczyłam coś, czego nie

powinno być.

- Masz na myśli nie powinno być tutaj?
- Tak. Nie. Nie powinno być w ogóle. – Walczyła żeby nadać sens rzeczom. Dzień wydawał

się taki szary i mglisty. Deszcz. Deszcz znowu zaczął padać. Mogła zobaczyć jasne frontowe okna
sklepu, zobaczyć Eve tam kupującą ich zakupy, ale nic z tego nie miało prawdziwego znaczenia. Ta
część niej była… zniknęła. Spalona. – Frank, powiedz Myrninowi – powiedz mu, że Oliver –
myślę, że Oliver jest…

-- Jest co? Claire? Gdzie jesteś – jesteś w karawanie? Na parkingu? Mam nadzorującą kamerę

– widzę cię. – Frank Collins był zainteresowany. To sprawiło, że się uśmiechnęła, trochę, bo to po
prostu też było złe. On nie istniał. Był mózgiem w słoiku, patrzącym przez mechaniczne oczy,
słyszącym przez mechaniczne uszy i był zainteresowany.

- Kamery, - powiedziała. – Możesz je cofnąć?
- Cofnąć do czego?
- Do zanim upadłam. Możesz zobaczyć, co zobaczyłam?
- Trzymaj się.
Komorka Myrnina przestała dzwonić, a jego poczta głosowa odebrała, ale to był jej radosny

głos mówiący ludziom żeby zostawili wiadomość. Mówiła do siebie. To wydawało się dziwne.

Frank zniknął.
- Frank?
- Tutaj, - powiedział jego głos, tym razem z głośników karawanu. Claire upuściła swój telefon

na kolana; wydawał się zbyt ciężki do trzymania. – Widzę ciebie wychodzącą ze sklepu. Idziesz za
Oliverem.

- Tylko Oliverem?
- Tak, tylko nim.
- Nie widzisz nikogo innego?
- Nie. Oliver idzie za róg. Wpada w drenaż. Ty upadasz. Co przegapiłem?
- Nie wiem, - powiedziała szczerze Claire. – Z wyjątkiem tego, że przegapiłeś.
- Przelecę nagranie przez filtry. Wrócę do ciebie. – Z kliknięciem, Frank rozłączył się z obu –

telefonu i stereo samochodu.

Claire słuchała niezdecydowanego stukania deszczu w dach, ale stukanie stało się waleniem,

potem hukiem. Srebrzyste strugi wody przesłaniały okna sklepu.

background image

Poczuła się bardzo samotna. Unosząca się.
Drzwi po stronie kierowcy nagle otwarły się, a Eve rzuciła siatki ze sklepu spożywczego,

wskoczyła i zatrzasnęła ja za sobą. Była przemoknięta i drżała. – Cholera, to było lodowate! –
Przekręciła kluczyk i zapaliła karawan, potem spojrzała na Claire. – Wszystko w porządku?

Claire lekko się uśmiechnęła i zrobiła symbol OK. swoimi palcami. Nie było, ale Eve nie

mogła pomóc.

Deszcz syczał i ryczał, a Eve prowadziła powoli przez ulewę. Dookoła nich, Morganville

zmieniło się w obcy świat. Żaden z zabytków nie wyglądał dobrze. Ulice były płynącymi rzekami.
To, co pokazywały lampy było cienkie i wodniste, całe rozmazane nie do poznania.

Jak Eve dostrzegała ulice i zawiozła je do domu, Claire nie miała pojęcia.
- Cholera, - powiedziała

Eve, kiedy zaparkowała karawan. – Przypuszczam, że będziemy musiały wykonać bieg do niego.
Możesz to zrobić?

Claire skinęła głową. Czuła się odległa i unosząca, ale nie słaba. Po prostu nie wydawało się

tam teraz być żadnej pilności na nic. Albo żadnych emocji. Jeśli Eve powiedziała jej żeby biec ,
pobiegłaby, ale to był tylko fizyczny ruch.

Chwyciła jedną z siatek ze sklepu spożywczego, otwarła drzwi i wkroczyła na deszcz.
Był zapierający dech w piersiach zimny, biczujący ją jak baty wody, a Claire stała tam, z

twarzą zadartą do ulewy. To wydawało się… kojące.

Potem jej oczy otworzyły się, a obrazy migały przez jej mózg żywym, niezrozumiałym

potokiem, a Claire krzyczała. Nie mogła nic na to poradzić. Cokolwiek otoczyło murem jej mózg
pomiędzy nią i tym, co widziała, schodziło ciężko, a adrenalina zalała z powrotem jej ciało, dając
kopa jej sercu.

Eve biegła do frontowych drzwi; krzyk Claire był zagubiony w ryku grzmotu nad głowami.
W błysku błyskawicy, Claire zobaczyła szary kształt stojący obok samochodu. To był

mężczyzna i nim nie był.

W ogóle nie.
Pobiegła do domu.
Eve była już w środku, otrząsająca się z wody, kiedy Claire wpadła przez drzwi, zatrzasnęła je

i zablokowała drżącymi dłońmi. W jakiś sposób, utrzymała artykuły spożywcze, ale nie miała
pojęcia jak. Jej zęby klekotały z zimna, a ona chlusnęła srebrnymi strumieniami wody na już-
wymokły dywan.

- Boże, jesteśmy obie przemoknięte, - powiedziała Eve. – Chłopacy? Hej, chłopacy,

wróciłyśmy! – Skierowała się w dół korytarza, zatrzymała się by spojrzeć na zegarek i westchnęła.
– Oh, Boże. Jesteśmy spóźnione trzydzieści minut. O co chcesz się założyć, że Shane przesadził?
Tak, jest list – pojechali do sklepu. Dobra robota, chłopacy, teraz wy też przemokniecie. Hej,
rozpieprzał twoją komórkę albo coś? Oh, cholera, Michael atakował moją. Powiem mu, że jesteśmy
w domu. Zaczekaj tutaj – przyniosę ci ręcznik. – Eve skierowała się na schody, z telefonem przy
uchu. – Michael? Tak, wyluzuj, alarm odwołany. Jesteśmy w domu. Claire zemdlała w sklepie.
Myślę, że ma niski poziom cukru we krwi – wydaje się naprawdę zmęczona. Wmuszę w nią trochę
słodyczy i zobaczę, czy czuje się lepiej… - Jej głos zanikł, kiedy zniknęła do góry w kierunku
łazienki.

Nie idź, chciała powiedzieć Claire. Dała radę wykrakać coś, ale Eve już zniknęła.
Claire upuściła artykuły spożywcze i zatoczyła się do salonu. To wydawało się jakby woda

zmieniała się w lud na jej skórze, a zimno przenikało głębiej i głębiej…

background image

Muszę powiedzieć Amelie co widziałam. Co wiem.
Niewyraźny głos Eve nadal rozmawiał do góry. Dom wydawał się ciepły dookoła niej, jakby

walczył żeby sprawić, by poczuła się lepiej. Poczuła się bezpieczniej.

Ale nie była bezpieczna i Claire to wiedziała. Nikt nie był bezpieczny.
Obróciła się, a szary mężczyzna stał dokładnie tam.
Jej ciało zagroziło kolejnym upadkiem, a Claire zakotwiczyła się przy ścianie. Po prostu tam

stał, wpatrując się w nią oczami, które nie były oczami. Nie mogła teraz o niczym pomyśleć z
wyjątkiem tonięcia, tonięcia samotnie.

- Shhh, - powiedział, a jego głos brzmiał jak deszcz na zewnątrz. Jak woda dochodząca z

baterii. – Shhh. Teraz to koniec. – Przechylił swoja głowę na bok, jakby jego szyja nie miała kości.
– Ciekawe, że mnie widzisz. Nie jestem gotowy na bycie widzianym. Dlaczego?

- Nie wiem. – chciała płakać, krzyczeć, biec, ale nic z tego nie było teraz możliwym. – Nie

wiem, dlaczego mogę cię zobaczyć. – Przełknęła i powiedziała, - Kim jesteś? – Bo nawet teraz, nie
mogła pozwolić swoim pytaniom odejść. – Czym jesteś?

Twarz, która nie była twarzą uśmiechnęła się. To była najokropniejsza rzecz, jaką

kiedykolwiek widziała. – Magnus, - powiedział. – Jestem końcem.

Potem wyciągnął i owinął te zimne, wilgotne dłonie dookoła jej szyi, a ona poczuła, że

energia domu krzyczała i pędziła dookoła niej, ale to było jakby nie mogło pomóc, nie tym razem.

- Shhh, - powiedział ponownie. W ostatniej chwili Claire pomyślała, Oh nie, Shane,

przepraszam. Tak bardzo przepraszam, że ludzie ciągle cię opuszczają. Kocham cię…

Magnus złamał jej kark i wszystko stało się białe jak gwiazdy. To bolało.
Ale to bolało tylko przez chwilę, a potem świat zmniejszył się do jasnego wskazania światła,

uciekającego od niej. Zostawiającego ją z tyłu.

A potem zniknęło i ona zniknęła.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
WzM 11 Last Breath 3 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 2 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 4 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 6 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 4 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 2 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 5 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 9 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 7 rozdział PL
WzM 11 Last Breath cały 1 rozdział PL
WzM 11 Last Breath cały 1 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 19 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 11 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 18 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 16 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 15 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 10 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 14 rozdział PL
WzM 11 Last Breath 17 rozdział PL

więcej podobnych podstron