Harry Harrison
Narodziny Stalowego Szczura
(Przekład: Małgorzata Pawlik-Leniarska)
1
Gdy zbliżyłem się do frontu Pierwszego Banku
Rajskiego Zakątka, sensory wyczuwszy moją
obecność, otworzyły na oścież drzwi. Szybko
przestąpiłem próg i zatrzymałem się. Wyjąłem z
torby pióro łukowe i odwróciłem w chwili, gdy
zamykające się drzwi dotknęły framugi. Zmierzyłem
czas reakcji czujników przy poprzednich wizytach w
tym banku i wiedziałem, że mam 1,67 sekundy na
zrobienie tego, co niezbędne. Wystarczająco dużo.
Drzwi nie zdążyły się ponownie otworzyć.
Łuk rozbłysł, zabuczał i solidnie zespolił je z
framugą. Teraz mechanizm mógł już tylko bezsilnie
brzęczeć, za moment nastąpiło spięcie; posypało się
kilka iskier i wszystko zamarło.
- Niszczenie własności banku jest przestępstwem.
Jesteś aresztowany.
Mówiąc to robot strażnik wyciągnął swą wielką,
miękką łapę, aby mnie zatrzymać do czasu przybycia
policji.
- Nie tym razem, ty rozklekotana kupo złomu -
warknąłem i dźgnąłem go w pierś szpikulcem na
świniozwierze. Dwie metalowe końcówki
zaaplikowały mu trzysta volt i mnóstwo amperów. W
sumie wystarczająco dużo, by w obwodach robota
nastąpiło kilkanaście spięć. Ze wszystkich szczelin
buchnął dym i maszyna gruchnęła na podłogę z
radującym serce łoskotem.
Przeszedłem kilka kroków i odepchnąłem starszą
panią, która stała przy kasie. Wyciągnąłem z torby
duży pistolet, wycelowałem go w kasjerkę i
warknąłem rozkazująco:
- Pieniądze albo życie, siostrzyczko. Napełnij tę
torbę dolcami.
Dobrze wyszło, chociaż mój głos trochę się
załamał i ostatnie słowa zabrzmiały jak pisk.
Kasjerka uśmiechnęła się i spróbowała nadrabiać
bezczelnością.
- Idź do domu, synku. To nie…
Nacisnąłem spust i bezodrzutowy 0,75 zagrzmiał
jej nad uchem. Chmura dymu oślepiła ją. Nie
zraniłem kasjerki, ale efekt był ten sam. Jej oczy
uciekły w tył głowy i powoli osunęła się za kasę.
Nie tak łatwo odstraszyć Jimmiego diGriz!
Jednym susem przeskoczyłem kontuar i machnąłem
pistoletem w stronę przerażonych pracowników.
- Cofnąć się, wszyscy! Szybko! Nie chcę, żeby
jakiś głupek nacisnął przycisk cichego alarmu. W
pożytku. Hej, góro sadła! - wskazałem lufą tłustego
kasjera, który dotychczas zawsze mnie ignorował.
Teraz był szalenie usłużny. - Napełnij tę torbę
dolcami, tylko duże nominały, i to już.
Zrobił to pocąc się i pracując najszybciej, jak
mógł. Klienci i pracownicy stali dookoła w dziwnych
pozach, najwidoczniej sparaliżowani strachem. Drzwi
do biura kierownika pozostały zamknięte, co
oznaczało, że prawdopodobnie go tam nie było.
Tłuścioch skończył napełniać torbę banknotami i
wyciągnął ją w moją stronę. Policja nie zjawiała się.
Miałem wszelkie szanse, żeby się stąd wydostać.
Mruknąłem coś mając nadzieję, że zabrzmi to
jak plugawe przekleństwo, i wskazałem na worek
wypełniony rulonami monet.
- Wyrzuć te drobniaki i napełnij także i to -
rozkazałem burkliwie.
Skwapliwie spełnił moje polecenie i wkrótce
również ta torba była wypchana. I wciąż ani śladu
policji. Czy to możliwe, żeby żaden z tych
głupkowatych urzędników nie włączył cichego
alarmu? Możliwe. Trzeba będzie zastosować
ostrzejsze środki.
Chwyciłem kolejną torbę monet.
- Napełnij także tę - rozkazałem, popychając ją w
jego stronę.
Robiąc to wcisnąłem łokciem guzik alarmu. Są
takie dni, kiedy wszystko musisz robić sam!
To wywarło zamierzony skutek. Policja pojawiła
się, zanim została napełniona trzecia torba.
Nadjechali z fasonem. Jeden z ich pojazdów
naziemnych zdołał zderzyć się z drugim. Rozwalili
jakiś stragan, nadłamali latarnię i napędzili strachu
kilku przechodniom. W końcu jednak jakoś się
pozbierali i rozstawili z bronią gotową do strzału.
- Nie strzelać – zakwiczałem z przerażeniem. Z
prawdziwym przerażeniem, bo większość policjantów
nie wyglądała na inteligentniejszych od swoich
gnatów. Nie słyszeli mnie przez szybę, ale za to
widzieli. - To tylko atrapa! - zawołałem - Zobaczcie!
Przyłożyłem sobie lufę do głowy i nacisnąłem
spust. Z generatora dymu wydobył się całkiem
przyzwoity obłoczek, a od efektu dźwiękowego aż
zadzwoniło mi w uszach. Zsunąłem się za kontuar,
znikając sprzed ich przerażonych oczu. Teraz
przynajmniej nie będzie strzelaniny. Czekałem
cierpliwie, a oni krzyczeli, przeklinali i w końcu
wyważyli drzwi.
Wszystko to może wydać wam się dziwne, ale nie
ma w tym nic dziwnego. Co innego obrobić bank, a co
innego zrobić to w taki sposób, żeby na pewno dać się
złapać. Po co, możecie zapytać, po co być aż tak
głupim?
Z przyjemnością wam to wyjaśnię. Ale aby
zrozumieć motywy mojego działania, musicie
najpierw zrozumieć, jakie jest życie na tej planecie,
jakie było moje życie. Słuchajcie!
Rajski Zakątek został założony kilka tysięcy lat
temu przez jakąś egzotyczną sektę religijną, która na
szczęście już nie istnieje. Przybyli tu z innej planety,
niektórzy twierdzą, że był to Brud albo Ziemia,
rzekoma kolebka ludzkości, ale ja w to nie wierzę. W
każdym razie nie szło im najlepiej. W owych czasach
z pewnością nie był to plac zabaw, o czym zresztą
nauczyciele na lekcjach przypominają nam tak
często, jak tylko się da. Zwłaszcza wtedy, gdy mówią,
jak zepsuci są młodzi ludzie w dzisiejszych czasach.
My powstrzymujemy się, by im nie odpowiedzieć, że
oni też muszą być zepsuci, bo z pewnością nic się nie
zmieniło przez ostatni tysiąc lat.
Jasne, że na początku musiało być ciężko, cały
świat roślinny był czystą trucizną dla ludzkiego
metabolizmu i musiał zostać usunięty, żeby można
było wprowadzić jadalne uprawy. Miejscowa fauna
była równie trująca i uzbrojona w odpowiednie kły i
pazury. Było tu trudno, tak trudno, że zwykłe krowy i
owce miały zastraszająco małe szansę przeżycia.
Pomógł wtedy sztuczny dobór genów i wyhodowano
tu pierwsze świniozwierze. Spróbujcie sobie
wyobrazić, a będziecie potrzebować naprawdę
płodnej wyobraźni, jednotonowego złego knura z
ostrymi kłami i wrednym charakterem. Już samo to
jest paskudne, ale przedstawcie sobie tego stwora
pokrytego długimi kolcami jak jeżozwierz. Pomysł
ten, aczkolwiek dziwny, poskutkował, a że na
farmach wciąż hoduje się dużo świniozwierzy, ciągle
skutkuje. Wędzone szynki świniozwierza z Rajskiego
Zakątka słynne są w całej galaktyce.
Ale nie spotkacie tu całej galaktyki tłoczącej się z
wizytą na świńskiej planecie. Wyrosłem tutaj, więc
wiem. To miejsce jest tak beznadziejne, że nawet
świniozwierze umierają z nudów.
A najśmieszniejsze jest to, że chyba nikt poza
mną tego nie zauważył. Wszyscy zawsze dziwnie na
mnie patrzyli. Moja mama twierdziła, że są to
problemy wieku dojrzewania i paliła w moim pokoju
kolce świniozwierza - ludowy środek na takie
dolegliwości. Tata z kolei obawiał się, że to początek
obłędu i zwykł wlec mnie do lekarza przeciętnie raz
na rok. Psychiatra nie widząc niczego nienormalnego
wysuwał teorię, że objawiły się we mnie cechy
pierwszych osadników, że byłem ofiarą pierdnięcia
Mendla itp. Ale to było wiele lat temu. Rodzicielska
troska nie nękała mnie od czasu, gdy tata wyrzucił
mnie z domu. Miałem wtedy piętnaście lat. Nastąpiło
to pewnej nocy, kiedy przeszukawszy moje kieszenie
ojczulek odkrył, że miałem więcej pieniędzy niż on.
Mama ochoczo się z nim zgodziła i nawet sama
otworzyła mi drzwi. Myślę, że z przyjemnością się
mnie pozbyli. Z pewnością wnosiłem zbyt wiele
nerwów do ich ociężałej egzystencji.
Co jeszcze myślę? Myślę, że taki wyrzutek jest
czasami cholernie samotny. Ale nie sądzę, żeby była
dla mnie jakakolwiek inna droga. Wiąże się to z
problemami, ale problemy zawsze mają rozwiązania.
Na przykład, jednym z moich problemów było
to, że byłem bity przez większe dzieci. Zaczęło się od
razu, gdy poszedłem do szkoły. Na początku
popełniłem błąd wykazując im, że byłem bardziej
inteligentny niż one. Buch i podbite oko. Szkolnym
osiłkom tak się to spodobało, że musieli ustawiać się w
kolejce do bicia mnie. Przerwałem koło nieszczęść
dopiero wtedy, gdy przekupiłem uniwersyteckiego
nauczyciela wychowania fizycznego, by nauczył mnie
walki wręcz. Poczekałem, aż stałem się naprawdę
dobry, i zacząłem oddawać. Zwyciężyłem mojego
niedoszłego oprawcę i zacząłem rozkładać kolejnych
trzech drabów. Mówię wam, wszystkie małe dzieci
były moimi przyjaciółmi i nigdy nie miały dość
opowiadania mi, jak wspaniale wyglądałem ścigając
sześciu najgorszych łobuzów dookoła szkoły. Jak już
powiedziałem, problemy rodzą rozwiązania, żeby nie
powiedzieć przyjemności...
A skąd wziąłem pieniądze, żeby przekupić
nauczyciela? Na pewno nie od taty. Moja
tygodniówka wynosiła trzy dolary, co ledwo
wystarczało na dwie oranżady i mały batonik.
Potrzeba, nie chciwość dała mi pierwszą lekcję
gospodarności. Kupić tanio, sprzedać drogo, a zysk
zatrzymać dla siebie.
Oczywiście nie mogłem nic kupić, nie mając
kapitału zakładowego, zdecydowałem się wiec w ogóle
nie płacić za towar podstawowy. Wszystkie dzieci
kradną w sklepach. Przechodzą przez taki etap i
zwykle kończy go lanie po pierwszej wpadce.
Widziałem nieszczęśliwe i mokre od łez ofiary
niepowodzeń i zanim rozpocząłem karierę bardzo
drobnego przestępcy, zrobiłem rozpoznanie rynku i
określiłem kilka reguł.
Po pierwsze, trzymać się z dala od drobnych
kupców. Oni znają swój towar i w ich interesie leży
zachowanie go w stanie nienaruszonym. Rób wiec
zakupy w dużych domach towarowych. Wtedy musisz
tylko uważać na ochronę sklepu i system alarmowy.
Dokładna znajomość zasady ich działania pozwoli
opracować techniki obejścia tych przeszkód.
Jedną z moich najwcześniejszych i najbardziej
prymitywnych technik - rumienię się wyjawiając jej
prostotę - nazwałem pułapką książkową.
Zbudowałem pudełko, które wyglądało dokładnie jak
książka. Ale miało dno na zawiasach ze sprężyną w
środku. Musiałem tylko położyć je na niczego
niepodejrzewający batonik i łakoć znikał z pola
widzenia. Było to proste, ale skuteczne urządzenie,
którego używałem przez dłuższy czas. Miałem zamiar
zrezygnować z niego w imię wyższej techniki, gdy
dostrzegłem możliwość skończenia z nim w sposób
bardziej pożyteczny. Postanowiłem rozprawić się ze
Śmierdziuchem.
Nazywał się Bedford Smikingham, ale zawsze
nazywaliśmy go Śmierdziuchem. Tak jak niektórzy są
urodzonymi tancerzami albo malarzami, tak inni są
stworzeni do niższych celów. Śmierdziuch był
urodzonym kapusiem. Jego życiową przyjemnością
było donoszenie na kolegów. Podglądał, patrzył i
donosił. Żaden młodzieńczy grzeszek nie był dla niego
zbyt drobny, by go nie odnotować i nie powiadomić o
nim belfrów. A oni uwielbiali go za to - co może wam
wyjaśnić, jakiego rodzaju mieliśmy nauczycieli. Nie
można go było nawet bezkarnie stłuc. Zawsze
wierzono jego słowom i bijący byli karani.
Śmierdziuch naraził mi się kiedyś, nie pamiętam
dokładnie jak, ale wystarczyło to, by w mojej głowie
zrodziły się ciemne i płodne myśli, z których z kolei
wykluł się plan działania. Wszyscy chłopcy lubią się
przechwalać i moja pozycja bardzo się wzmocniła,
gdy pokazałem kolegom książkowego łowcę
batoników. Rozbrzmiały achy i ochy, które wzmogły
się, gdy za darmo rozdałem część mojego łupu, by ich
sobie pozyskać. To nie tylko wzmocniło moją pozycję,
postarałem się także, aby działo się to w miejscu,
gdzie Śmierdziuch mógł swobodnie podsłuchiwać.
Pamiętam, jakby to było wczoraj i na wspomnienie
akcji wciąż robi mi się ciepło na sercu.
- To nie tylko działa, ale pokażę wam jak.
Chodźcie ze mną do domu towarowego Minga.
- Możemy, Jimmy, naprawdę możemy?
- Możecie. Ale nie całą paczką. Przychodźcie
pojedynczo i stańcie tak, żeby widzieć ladę z
balonikami. Bądźcie tam o godzinie 15.00, a
naprawdę coś zobaczycie.
Zobaczyli coś dużo lepszego, niż mogli sobie
wyobrazić. Odprawiłem ich i obserwowałem biuro
dyrektora szkoły. Gdy tylko Śmierdziuch tam się
zameldował, popędziłem na dół i włamałem się do
jego szafki.
Poszło jak z płatka. Jestem z tego dumny, jako że
był to pierwszy przygotowany przeze mnie scenariusz
kryminalny z udziałem innych osób. O wyznaczonej
godzinie podszedłem do stoiska ze słodyczami u
Minga, starając się nie zwracać uwagi na strażników,
którzy z kolei starali się udawać, że mnie nie
obserwują. Swobodnym ruchem położyłem książkę na
balonikach i pochyliłem się, żeby zapiąć but.
- Łapać złodzieja! - krzyknął najtęższy z nich,
chwytając mnie za kołnierz płaszcza.
- Mam cię - zapiał inny, chwytając książkę.
- Co robicie? - wyrzęziłem. Musiałem rzęzić,
ponieważ wisiałem w powietrzu, a płaszcz był
zaciśnięty na moim gardle. - Złodzieju, oddaj mi moją
książkę do historii za siedem dolarów, kupioną przez
moją mamusię za pieniądze, które zarobiła plotąc
maty z kolców świniozwierza - wycharczałem nad
wyraz elokwentnie.
- Książkę? - zadrwił osiłek. - Wiemy wszystko o
tej książce.
Chwycił okładkę i pociągnął. Otworzyła się i
wyraz jego twarzy, gdy zatrzepotały kartki, był
naprawdę wspaniałym widokiem.
- To zostało ukartowane - zapiszczałem,
rozpinając płaszcz, aby się uwolnić. - Ukartowane
przez przestępcę, który chełpił się, że używa tej
metody. On tam stoi, to ten, którego nazywają
Śmierdziuchem. Łapcie go, chłopaki, zanim ucieknie!
- wrzasnąłem rozcierając bolące gardło.
Śmierdziuch stał i gapił się bezsilnie, gdy ochoczo
zacisnęły się na nim ręce kolegów. Jego podręczniki
upadły na podłogę, fałszywa książka otworzyła się i
wysypały się z niej batoniki.
To było piękne. Łzy, wrzaski i wzajemne
obwinianie się. A przy okazji wspaniale odwróciło to
uwagę ochroniarzy. Tego samego dnia przechodził
bowiem chrzest bojowy mój Połykacz Batoników Nr
2. Ciężko pracowałem nad tym urządzeniem, które
zbudowałem na zasadzie cichej pompy próżniowej z
ssawką ukrytą w moim rękawie. Przysunąłem wylot
ssawki do baloników i fiu! Pierwszy batonik zniknął z
pola widzenia. Kończył drogę w moich spodniach, lub
raczej w szkaradnych pumpach, które musieliśmy
nosić jako część szkolnego mundurka. Wisiały luźno,
a nad kostką były mocno ściśnięte gumką. Batonik
spokojnie w nie spadł, a za nim następny i jeszcze
następny.
Tylko, że coś się zacięło i nie mogłem wyłączyć
tego cholernego urządzenia. Dzięki Bogu za wrzaski
Śmierdziucha. Oczy wszystkich skierowane były na
niego, a nie na mnie, gdy mocowałem się z
wyłącznikiem. W tym czasie pompa wciąż działała i
batoniki znikały w moim rękawie i dalej w spodniach.
W końcu udało mi się to wyłączyć, ale gdyby
ktokolwiek zechciał spojrzeć w moją stronę, pusta
półka i moje wypchane nogawki mogłyby wzbudzić
pewne podejrzenia. Na szczęście nikomu nie przyszło
to do głowy.
Wyszedłem, lub raczej wytoczyłem się
niepewnym krokiem, najszybciej jak mogłem. Jak już
powiedziałem, to wspomnienie zawsze będzie mi
drogie.
Co oczywiście nie wyjaśnia, dlaczego teraz
postanowiłem obrobić bank. I dać się złapać.
Policjanci w końcu sforsowali drzwi i wtłoczyli
się do środka. Uniosłem ręce nad głową i
przygotowałem się, by ich powitać ciepłym
uśmiechem.
Urodziny, oto ostateczny powód. Moje
siedemnaste urodziny. Ukończenie siedemnastu lat
tutaj, w Rajskim Zakątku, jest bardzo ważną datą w
życiu młodego człowieka.
2
Sędzia pochylił się i spojrzał na mnie przyjaźnie.
— No Jimmy, powiedz mi, co to za głupi kawał?
Sędzia Nixon miał daczę nad rzeką, niedaleko naszej
farmy.
— Nazywam się James diGriz, koleś. I nie bądź
taki poufały.
Jak łatwo sobie wyobrazić, sędzia mocno
poczerwieniał. Jego wielki nos upodobnił się do
pomidora, a nozdrza rozdęły się.
— Masz odnosić się z większym szacunkiem do
sądu. Jesteś oskarżony o poważne wykroczenia,
chłopcze, i będzie dobrze dla ciebie, jeśli zaczniesz
wyrażać się w sposób cywilizowany. Wyznaczam
Arnolda Fortescue, obrońcę publicznego, na twojego
adwokata...
— Nie potrzebuję adwokata, a zwłaszcza nie
starego Kosookiego, który tak żłopie, że nikt nigdy nie
widział go trzeźwego...
Z ław dla publiczności zabrzmiała kaskada
śmiechu, która rozwścieczyła sędziego.
— Spokój na sali! — ryknął, waląc swoim
młotkiem z taką siłą, że złamał rączkę. Odrzucił
końcówkę w kąt sali i spojrzał na mnie ze złością.
— Nie wyprowadzaj sądu z równowagi. Obrońca
Fortescue został wyznaczony...
— Nie przeze mnie. Odeślijcie go z powrotem do
knajpy Mooneya. Przyznaję się do wszystkich
zarzutów i zdaję się na łaskę i niełaskę tego
bezlitosnego sądu.
Wciągnął oddech i westchnął tak, że aż się
wzdrygnąłem. Postanowiłem trochę zwolnić, bo jeśli
sędzia dostanie zawału i kipnie, to proces zostanie
uznany za nieważny i zmarnuję jeszcze więcej czasu.
— Przepraszam, Wysoki Sądzie — schyliłem
głowę, bo nie mogłem powstrzymać uśmiechu. — Ale
postąpiłem źle i muszę zostać ukarany.
— Tak lepiej, Jimmy. Zawsze byłeś bystrym
chłopcem i przykro mi patrzeć, jak marnuje się taka
inteligencja Pójdziesz do domu poprawczego na okres
nie krótszy niż...
— Przepraszam, Wysoki Sądzie — wtrąciłem się.
— To niemożliwe. Gdybym popełnił te zbrodnie w
zeszłym tygodniu albo w zeszłym miesiącu, to inna
sprawa! Prawo określa to wyraźnie i nie ma dla mnie
wyjścia. Dziś są moje urodziny. Moje siedemnaste
urodziny.
To go ostudziło. Strażnicy czekali cierpliwie, gdy
wystukiwał dane na klawiaturze swojego komputera.
Jednocześnie reporter z „Echa Rajskiego Zakątka"
równie pilnie stukał w klawisze swego przenośnego
terminalu. Gotowała mu się niezła historyjka. W
krótkim czasie sędzia znalazł odpowiedź. Westchnął.
— To prawda. Akta wykazały, że dziś kończysz
siedemnaście lat i osiągasz pełnoletność. To z
pewnością oznaczałoby wyrok więzienia, ale trzeba
uwzględnić okoliczności. Pierwsze wykroczenie,
młody wiek oskarżonego, zrozumienie, iż postąpił źle.
Jest w mocy tego sądu dokonanie wyjątku,
zawieszenie wyroku i zwolnienie warunkowe. Moja
decyzja jest następująca...
Ostatnią rzeczą, jaką chciałem wtedy usłyszeć,
była jego decyzja. Nie szło to tak, jak zaplanowałem,
zupełnie nie tak. Trzeba było działać. Zadziałałem.
Mój wrzask zagłuszył słowa sędziego. Wciąż
krzycząc, wyskoczyłem głową naprzód z ławy
oskarżonych, zgrabnie przekoziołkowałem po
podłodze i popędziłem przez salę, zanim zszokowana
widownia zdążyła pomyśleć o jakimkolwiek ruchu.
— Nie będziesz pisać o mnie żadnych
ordynarnych łgarstw, ty pismaku! — krzyknąłem,
wyrwałem terminal z rąk reportera i rzuciłem go na
podłogę. Potem zdeptałem na kupę złomu maszynę
wartą sześćset dolarów. Odskoczyłem, zanim zdążył
mnie złapać i pognałem do drzwi. Tam rzucił się na
mnie policjant i złożył się w pół, gdy umieściłem stopę
w okolicach jego żołądka.
Prawdopodobnie udałoby mi się uciec, ale
ucieczka nie leżała w tej chwili w moich planach.
Niezdarnie szarpałem klamkę, aż ktoś mnie złapał, a
potem walczyłem i zostałem wreszcie obezwładniony.
Tym razem wylądowałem na ławie oskarżonych
skuty kajdankami i skończyły się gadki sędziego w
rodzaju: „Jimmy, mój chłopcze". Ktoś dał mu nowy
młotek, którym machnął teraz w moją stronę, jakby
chciał rozbić mi głowę. Warknąłem i próbowałem
wyglądać gburowato.
— Jamesie Bolivarze diGriz — rozpoczął sędzia.
— Skazuję cię na najwyższą karę za przestępstwo,
które popełniłeś. Ciężkie roboty w więzieniu miejskim
do czasu przybycia statku Ligi, który zabierze cię do
najbliższego ośrodka poprawczego w celu poddania
terapii kryminalnej — uderzył młotkiem. — Zabrać
go.
To mi się podobało. Szarpnąłem się z
kajdankami i przeklinałem go siarczyście, żeby w
ostatniej chwili nie okazał słabości. Nie okazał. Dwóch
krzepkich policjantów wywlokło mnie z sali sadowej i
wcisnęło niezbyt delikatnie do karetki więziennej.
Dopiero kiedy zatrzasnęli i zabezpieczyli drzwi,
oparłem się wygodnie, odprężyłem i pozwoliłem sobie
na triumfujący uśmiech.
Tak, właśnie, to był triumf. Celem całej operacji
było dać się aresztować i posłać do więzienia.
Musiałem przecież trochę się podszkolić w zawodzie.
W moim szaleństwie była metoda. We wczesnym
okresie mojego życia, może nawet w czasach
sukcesów z balonikami, zacząłem poważnie rozważać
karierę przestępcy. Z wielu powodów; po pierwsze,
sprawiało mi przyjemność bycie przestępcą, po
drugie, motywacja finansowa — w żadnym innym
zawodzie nie zarabiało się więcej przy mniejszym
nakładzie pracy. Ale szczerze mówiąc, najbardziej
lubiłem to uczucie wyższości, gdy udawało mi się
sprawić, że reszta świata wychodziła na durniów.
Ktoś może powiedzieć, że to dziecinne emocje. Być
może, ale za to bardzo przyjemne.
Musiałem zatem rozwiązać bardzo poważny
problem. Jak przygotować się do zawodu złodzieja?
Przestępstwo nie ogranicza się przecież do
podkradania baloników. Niektóre sprawy były jasne.
Chciałem pieniędzy. Pieniędzy innych ludzi.
Pieniądze są zamykane, a wiec im więcej będę
wiedział o zamkach, tym łatwiej osiągnę swój cel.
Wtedy po raz pierwszy w szkolnej karierze zabrałem
się do nauki. Zacząłem dostawać najwyższe oceny i
nauczyciele uznali, że jest jeszcze dla mnie nadzieja.
Szło mi tak dobrze, że gdy wyraziłem chęć zostania
ślusarzem, zgodzili się bardzo chętnie. Wszystkiego,
co potrzebne, nauczyłem się w trzy miesiące i
poprosiłem, by pozwolono mi zdawać egzamin
końcowy. Odmówili.
„Tak się nie robi", powiedzieli mi. Miałem iść w
tym samym ślamazarnym tempie co inni i dopiero za
dwa lata i dziewięć miesięcy skończyć szkołę i stać się
jednym ze zwykłych zjadaczy chleba.
To nie było zabawne. Próbowałem zmienić szkołę
i dowiedziałem się, że to niemożliwe. Ich zdaniem
miałem wypisane na czole słowo „ślusarz", które
miało tam pozostać na resztę mojego życia.
Zacząłem więc opuszczać lekcje i znikałem z
budy na całe tygodnie. Poza wygłaszaniem surowych
kazań belfrzy niewiele mogli mi zrobić, bo zjawiałem
się na wszystkich egzaminach i zawsze dostawałem
najwyższe stopnie. W trakcie szkolnych absencji
odbywałem treningi w terenie. "Starannie
planowałem swoje działania w obrębie miasta, tak że
zadowoleni z siebie obywatele nie mieli pojęcia, że ich
kantuję. Jednego dnia automat z papierosami wydał
mi kilka srebrnych dolarów, następnego to samo
zrobił licznik na parkingu. Dzięki pracy w terenie nie
tylko ćwiczyłem swoje talenty, lecz także płaciłem za
edukację. Nie szkolną, rzecz jasna — prawo
nakazywało mi pozostanie w szkole do ukończenia
siedemnastu lat — ale tę w czasie wolnym od szkoły.
Jako że nie miałem żadnego planu, jak
przygotować się do życia przestępczego, studiowałem
wszystkie umiejętności, jakie mogły okazać się
potrzebne. Znalazłem w słowniku słowo
„fałszerstwo", które zachęciło mnie do nauczenia się
podstaw fotografii i druku. Ponieważ znajomość
walki wręcz bardzo mi się już przydała, nie
zaprzestałem treningów, dopóki nie zdobyłem
czarnego pasa. Nie zaniedbałem także strony
technicznej obranego przeze mnie fachu. Zanim
skończyłem szesnaście lat, wiedziałem wszystko, co
można wiedzieć o komputerach i w tym samym czasie
stałem się zręcznym technikiem mikroelektronikiem.
Same w sobie wszystkie te osiągnięcia były niezłe,
ale co dalej? Nie miałem pojęcia. Wtedy właśnie
zdecydowałem się dać sobie prezent z okazji dojścia
do pełnoletności. Wyrok więzienia.
Szaleniec? Tak, ale chytry jak lis! Musiałem
znaleźć innych przestępców, a gdzie o nich łatwiej niż
w więzieniu? Trzeba przyznać, że dobrze to sobie
wymyśliłem. Pójście do więzienia to jakby powrót do
domu, spotkanie z moim właściwym otoczeniem. Będę
słuchać i uczyć się, a kiedy uznam, że dość się już
nauczyłem, wytrych ukryty w podeszwie mojego buta
pomoże mi wydostać się stamtąd. Zanosiłem się
śmiechem na samą myśl o tym.
Głupim śmiechem, bo wszystko poszło zupełnie
inaczej.
Ostrzyżono mi włosy, opryskano antyseptycznym
aerozolem, wydano więzienny strój i buty — tak nie-
profesjonalnie, że bez trudu upchnąłem w nich mój
wytrych i zbiór monet — zdjęto mi odcisk kciuka,
wzór siatkówki i zaprowadzono do celi. Tam, ku
mojej radości, zobaczyłem, że mam towarzysza.
Wreszcie zacznie się nauka. To był pierwszy dzień w
moim przestępczym życiu.
— Dzień dobry panu — powiedziałem. —
Nazywam się Jim diGriz.
Spojrzał na mnie i warknął:
— Zamknij się, szczeniaku.
Zaczął czyścić paznokcie u nóg, który to zabieg
przerwało moje wejście.
To była pierwsza lekcja. Uprzejma wymiana
zdań obowiązująca w świecie poza tymi murami tu
była nieznana. Życie było twarde, podobnie jak język.
Wykrzywiłem szyderczo usta i odezwałem się
ponownie. Tym razem dużo ostrzej:
— Sam się zamknij, wyskrobku. Moja ksywka
jest Jim. A twoja?
Nie byłem pewien, czy dobrze grypsuję,
nauczyłem się tak mówić ze starych filmów video, ale
ton mojego głosu był na pewno odpowiedni, bo tym
razem udało mi się zwrócić na siebie jego uwagę.
Powoli podniósł głowę i w jego oczach zabłysła
nienawiść.
— Nikt, ale to n i k t nie będzie w ten sposób
rozmawiał z Willym Żyletą! Ciachnę cię, szczeniaku, i
to porządnie. Wytnę ci na gębie moje inicjały. Ł jak
Willy.
— W — powiedziałem. — Willy pisze się przez
W. To jeszcze bardziej go zdenerwowało.
— Wiem, jak się pisze, nie jestem jakimś
głupkiem! — zapienił się z wściekłości i zaczął
grzebać pod materacem. Wyciągnął piłkę do metalu.
Jej krawędź była wyostrzona jak brzytwa. Mała,
śmiercionośna, broń. Podrzucił ją w dłoni, wykrzywił
się i skoczył na mnie.
Nie trzeba wyjaśniać, że w ten sposób nie należy
zbliżać się do czarnego pasa. Usunąłem się na bok i
gdy mnie mijał, uderzyłem go w nadgarstek, po czym
kopnąłem w kostkę, tak że nadwerężył głową tynk na
ścianie celi.
Padł nieprzytomny. Gdy doszedł do siebie,
siedziałem na pryczy i czyściłem paznokcie jego
nożem.
— Nazywam się Jim — powiedziałem szorstko,
mocno zaciskając usta. — Powtórz. Jim.
Spojrzał na mnie, wykrzywił się... i zaczął
płakać! Ogarnęło mnie przerażenie. To było
nieprawdopodobne!
— Zawsze wypada na mnie. Ty też nie jesteś
lepszy. Ośmieszyłeś mnie. I zabrałeś mój nóż. Przez
cały miesiąc go robiłem, wybuliłem dychę na złamane
ostrze...
Na wspomnienie wszystkich tych zmartwień
znów zaczął beczeć. Zorientowałem się, że był mniej
więcej rok starszy ode mnie i znacznie mniej pewny
siebie niż ja. Tak więc w ramach mojego
wprowadzenia w życie przestępcze musiałem
pocieszyć go, przyłożyć mokry ręcznik na jego guza,
zwrócić nóż, a nawet dać mu złotą pięciodolarówkę,
żeby przestał szlochać. Zacząłem podejrzewać, że
życie przestępcy nie jest dokładnie takie, jak sobie
wyobrażałem.
Dość łatwo przyszło mi poznać historię życia
Willy'ego. Mówiąc ściślej, trudno było go uciszyć, gdy
zaczął gadać. Użalał się nad swym życiem i aż drżał z
ochoty, by podzielić się ze mną swoimi przeżyciami.
To było plugawe, ale milczałem, gdy wylewały się
na mnie jego nudne wspomnienia. Kiepski uczeń,
wyśmiewany przez innych, najgorsze stopnie. Słaby i
bity przez osiłków, zyskał pewną pozycję dopiero
wtedy, gdy okrył — przypadkiem tłukąc butelkę — że
mając broń też może stać się mocnym facetem. Potem
jego pozycja wzmocniła się, gdy zaczął znęcać się nad
kolegami. Do tego doszło krojenie żywych ptaków i
innych małych, niegroźnych stworzeń. Potem nastąpił
gwałtowny upadek, gdy pociął jakiegoś chłopca i
został złapany. Skazany na dom poprawczy,
zwolniony, kolejne wpadki i znów poprawczak. W
końcu, u szczytu swojej kariery punka-nożownika
został wtrącony do więzienia za wyłudzanie groźbami
pieniędzy. Od dziecka, rzecz jasna. Był zbyt wielkim
tchórzem, by próbować zaczepić dorosłego.
Oczywiście nie opowiedział mi tego wszystkiego
wprost, ale jasno wynikało to z jego bezsensownego
narzekania. W końcu kazałem mu się zamknąć i
pogrążyłem się w myślach. Wychodziło na to, że
miałem pecha. Prawdopodobnie wsadzono mnie z
nim, żebym nie dostał się w towarzystwo starych
przestępców, którzy siedzieli w tym więzieniu.
W tym momencie zgasły światła, więc położyłem
się na pryczy. Jutro będzie mój dzień. Spotkam
innych więźniów i znajdę wśród nich prawdziwych
przestępców. Zaprzyjaźnię się z nimi, a potem zacznę
wyższe studia przestępcze!
Spokojnie zasypiałem, do wtóru jednostajnego
jęczenia z sąsiedniej pryczy. To zwykły pech, że
razem nas tu wsadzili. Willy jest wyjątkiem. Mój
sąsiad jest przegrany, ot co. Rano wszystko się
zmieni.
Miałem taką nadzieję. Cień niepokoju przez
jakiś czas nie pozwalał mi zasnąć, ale szybko się
otrząsnąłem. Jutro będzie dobrze, na pewno. To nie
ulega wątpliwości, dobrze...
3
Śniadanie było nie lepsze i nie gorsze od tych,
które sam sobie przyrządzałem. Jadłem bezmyślnie,
sącząc herbatę kaktusową i zawzięcie siorbiąc kleik.
Jednocześnie rozglądałem się po okolicznych
stolikach. W sali stłoczyło się około trzydziestu
więźniów. Błądziłem wzrokiem od twarzy do twarzy z
rosnącym uczuciem rozpaczy.
Po pierwsze, większość tych gęb miała ten sam
tępy wyraz, co oblicze mego towarzysza z celi. W
porządku, mogłem pogodzić się z tym, że wśród
kryminalistów byli nieprzystosowani i różne
ciemniaki. Ale musiało być też coś więcej!
Przynajmniej miałem taką nadzieję.
Po drugie, wszyscy byli całkiem młodzi, żaden
nie przekroczył jeszcze trzydziestki. Czyżby nie było
żadnych starych kryminalistów? A może
przestępstwo jest cechą młodzieży, szybko leczoną w
trybach machiny resocjalizacyjnej? Musiało być
jeszcze coś ponad to. Musiało. Ta myśl trochę mnie
pocieszyła. Wszyscy ci więźniowie to ludzie przegrani
- to było oczywiste. Przegrani i niekompetentni! Jeśli
choć trochę pomyśleć, stawało się to jasne. Gdyby byli
dobrzy w wybranym przez siebie zawodzie, nie
byłoby ich tutaj!
Ale potrzebowałem ich mimo wszystko! Jeżeli
oni nie mogli dostarczyć mi nielegalnej wiedzy, której
potrzebowałem, to z pewnością mogli skontaktować
mnie z tymi, którzy taką wiedzę posiadali. Dzięki nim
mogłem znaleźć wolnych kryminalistów, ciągle
nieuchwytnych profesjonalistów. Musiałem się za to
zabrać. Zaprzyjaźnić się z tymi tutaj i wyciągnąć
informacje, których potrzebowałem. Jeszcze nie
wszystko stracone.
Znalezienie najlepszego z tych wszystkich
nikczemników nie zajęło mi wiele czasu. Mała grupka
skupiła się wokół ociężałego młodego człowieka, który
wystawiał na pokaz swój złamany nos i pokrytą
bliznami twarz. Nawet strażnicy zdawali się go
unikać. Kroczył jak paw, a inni zachowywali odstęp,
jak na poobiednim spacerze na wybiegu.
- Kto to jest? - zapytałem Willy'ego, który zwalił
się na ławkę obok mnie, pracowicie dłubiąc w nosie.
Zamrugał szybko, aż wreszcie dostrzegł obiekt
mojego zainteresowania i zamachał rękami z
rozpaczą.
- Uważaj na niego, trzymaj się z daleka, jest
gorszy niż trucizna. Słyszałem, że Stinger jest
mordercą i wierzę w to. Jest też mistrzem w zapasach
błotnych. Nie myśl nawet o poznaniu go.
To było rzeczywiście intrygujące. Słyszałem o
zapasach błotnych, ale mieszkałem zbyt blisko miasta,
by to widzieć. Nic takiego nie odbywało się w okolicy
dlatego, że dookoła było mnóstwo policji. Zapasy
błotne to sport brutalny i nielegalny. Cieszył się
popularnością wśród mieszkańców oddalonych
miasteczek farmerskich. W zimie, kiedy
świniozwierze zamknięte były w chlewach, a zbiory
złożone w stodołach, nadchodził czas pięści.
Zaczynały się zapasy. Zdarzało się, że pojawiał się
obcy i rzucał wyzwanie miejscowemu mistrzowi,
którym był zwykle jakiś nadmiernie umięśniony
oracz. Podejmowano wtedy potajemne przygotowania
w jakiejś odległej stodole i kiedy kobiety były
odprawione, alkohol przemycony, a zakłady przyjęte,
zaczynała się walka na gołe pięści. Trwała, dopóki
jeden z zawodników nie mógł wstać. Sport nie dla
wrażliwych i nie dla trzeźwych. Dobra, solidna,
pijacka zabawa samców. Stinger był jednym z tego
kręgu. Musiałem go bliżej poznać.
Przyszło mi to z łatwością. Myślę, że mogłem po
prostu do niego podejść i zagadać, ale tor mego
myślenia był wypaczony przez te wszystkie
szmirowate filmy, których się naoglądałem.
Żeby więc porozmawiać ze Stingerem, wstałem z
ławki i pogwizdując, wolno zbliżyłem się do niego i
jego świty. Jeden z nich spojrzał na mnie tak groźnym
wzrokiem, że cofnąłem się. Tylko po to, aby wrócić,
kiedy tamten odwrócił się, by zająć miejsce obok
swego przywódcy.
- Czy ty jesteś Stinger? - wyszeptałem
półgębkiem z głową odwróconą od niego. Musiał
oglądać te same filmy, bo odpowiedział w ten sam
sposób.
- Tak. A kto chce wiedzieć?
- Ja. Właśnie dostałem się do tego pudła. Mam
dla ciebie wiadomość z zewnątrz.
- Mów.
- Nie tu, gdzie te bałwany mogłyby usłyszeć.
Musimy być sami.
Spojrzał na mnie podejrzliwie spod swych
krzaczastych brwi. Ale udało mi się rozbudzić jego
ciekawość. Mruknął coś do swojej świty i oddalił się.
Tamci zostali na miejscu, ale posłali mi mordercze
spojrzenia, kiedy ruszyłem za nim.
Stinger przeciął teren wybiegu i skierował się do
ławki. Siedzący tam dwaj mężczyźni zwiali, kiedy się
zbliżył. Usiadłem obok niego, a on pogardliwie
zmierzył mnie wzrokiem.
- Mów, co masz do powiedzenia, szczeniaku, i
lepiej, żeby to było coś pomyślnego.
- To dla ciebie - powiedziałem popychając
wzdłuż ławki monetę dwudziestodolarową. -
Wiadomość jest ode mnie. Potrzebuję pomocy i chcę
za nią zapłacić. Oto zadatek. Mam jeszcze takich
mnóstwo.
Prychnał pogardliwie, ale jego grube palce
pochwyciły monetę i wsunęły ją do kieszeni.
- Nie jestem z żadnej instytucji charytatywnej,
szczeniaku. Jedynym gościem, któremu pomagam,
jestem ja sam. A teraz zjeżdżaj.
- Najpierw posłuchaj, co mam do powiedzenia.
Potrzebuję kogoś, żeby ze mną zwiał. Od dziś za
tydzień. Interesuje cię?
Tym razem udało mi się przyciągnąć jego uwagę.
Odwrócił się i spojrzał mi prosto w oczy. Zimno i
pewnie.
- Nie lubię żartów - powiedział, a jego ręka
chwyciła mój nadgarstek i wykręciła go. Bolało. Z
łatwością mogłem rozewrzeć ten uścisk, ale nie
zrobiłem tego. Jeżeli ta manifestacja przemocy była
dla niego ważna, niech tak będzie.
- To nie żart. Za osiem dni będę na zewnątrz. Ty
też możesz być, jeśli zechcesz. Decyzja należy do
ciebie.
Spojrzał na mnie raz jeszcze i uwolnił mój
nadgarstek. Rozcierałem go, czekając na odpowiedź.
Widziałem, jak przetrawiał moje słowa, próbując
podjąć decyzję.
- Wiesz, dlaczego tu jestem? - zapytał w końcu.
- Słyszałem pogłoski.
- Jeżeli pogłoski mówiły o tym, że zabiłem gościa,
to były prawdziwe. To był wypadek. Miał miękką
czaszkę. Rozwaliła się, kiedy mu przykopałem.
Chcieli potraktować to jako wypadek na farmie, ale
inny gość przegrał ze mną mecz. Miał mi zapłacić
następnego dnia, ale zamiast tego poszedł na policję,
bo tak było taniej. Chcą mnie teraz zabrać do szpitala
Ligi i otworzyć mi głowę. Więzienny psychoanalityk
mówi, że po tym odechce mi się walczyć. Wcale mi się
to nie podoba.
Kiedy mówił, pięści zaciskały mu się i otwierały, i
nagle zrozumiałem, że walka to jego życie, jedyna
rzecz, którą robi dobrze. Coś, za co ludzie go
podziwiają, za co go chwalą. Jeżeli zostanie mu to
odebrane, to tak jakby odebrali mu życie. Poczułem
nagłą falę współczucia, ale nie dałem tego po sobie
poznać.
- Możesz mnie stąd wydostać? - to pytanie było
poważne.
- Mogę.
- Więc jestem twój. Wiem, że czegoś ode mnie
chcesz. Na tym świecie nikt nic nie robi za frajer.
Zrobię co chcesz, szczeniaku. Oni w końcu mnie
dorwą. Jeżeli naprawdę cię szukają, nie ma takiego
miejsca, w którym mógłbyś się ukryć. Ale ja
zamierzam takie miejsce znaleźć. Chcę dostać tego
gościa, który mnie tu wpakował. Postąpię z nim, jak
należy. Jedna, ostatnia walka. Zabiję go, tak jak on
zabił mnie.
Trząsłem się cały, kiedy słuchałem tych słów,
było oczywiste, że naprawdę miał zamiar to zrobić.
Było to aż boleśnie jasne.
- Wyciągnę cię stąd - powiedziałem i obiecałem
sobie, że dopilnuję, aby nigdy nie znalazł się w
pobliżu obiektu swojej zemsty. Nie miałem zamiaru
rozpoczynać przestępczej kariery jako współwinny
morderstwa.
Stinger przygarnął mnie od razu pod swoje
opiekuńcze skrzydła. Na początek podał mi rękę,
miażdżąc moje palce w morderczym uścisku. Potem
zaprowadził mnie do swojej świty.
- To jest Jim - powiedział. - Traktujcie go
dobrze. Ten, kto sprawi mu jakiekolwiek kłopoty,
będzie miał do czynienia ze mną.
Rozpłynęli się w nieszczerych uśmiechach i
obietnicach przyjaźni. Tyle dobrego, że przynajmniej
będę miał z nimi spokój. Miałem po swojej stronie te
potężne łapska. Jedno z nich spoczęło na moim
ramieniu, gdy odeszliśmy na bok.
- Jak masz zamiar to zrobić? - zapytał.
- Powiem ci rano. Teraz muszę załatwić ostatnie
przygotowania - skłamałem. - Do zobaczenia.
Odszedłem, żeby zrobić rozpoznanie terenu.
Chciałem Opuścić to ponure miejsce tak samo jak on.
Ale z innego powodu. On dla zemsty, ja z
przygnębienia. Wszyscy tu byli przegrani. Ja wolałem
wygranych. Zapragnąłem znaleźć Się z daleka od tych
patałachów i znów odetchnąć świeżym powietrzem.
Następne dwadzieścia cztery godziny spędziłem
na poszukiwaniu najlepszej drogi ucieczki. Mogłem
bez trudu otworzyć wszystkie mechaniczne zamki w
obrębie więzienia. Jedynym problemem była
elektroniczna brama w zewnętrznym murze. Gdybym
miał czas i odpowiedni sprzęt, ją także mógłbym
otworzyć. Ale nie pod okiem Strażników, którzy
przez całą dobę dyżurowali w wieżyczce
obserwacyjnej nad bramą. Tę drogę ucieczki należało
więc skreślić. Potrzebowałem lepszego planu na
wydostanie się z więzienia, dlatego rozpoznanie
terenu było niezbędne.
Było już po północy, gdy wyślizgnąłem się z
łóżka. Byłem bez butów. Musiałem zachowywać się
jak najciszej, więc obuwie zastąpiły trzy pary skarpet.
Cicho wepchnąłem jakieś ubrania pod koc, tak aby
strażnik zaglądający przez judasza zobaczył zajęte
łóżko. Willy chrapał donośnie, gdy otworzyłem zamek
wytrychem i wyślizgnąłem się na korytarz. Willy nie
był jedynym, który zażywał nocnego wypoczynku;
cały korytarz rozbrzmiewał poświstywaniem i
chrapaniem. Włączone było nocne oświetlenie i byłem
sam na piętrze. Wyjrzałem ostrożnie zza rogu i zoba-
czyłem, że strażnik siedzi piętro niżej i wypełnia
kupon na wyścigi. Wspaniale. Miałem nadzieję, że
wytypuje zwycięzcę. Cicho jak cień wszedłem na
schody i w górę, na wyższe piętro.
Oba poziomy były przygnębiająco podobne -
same cele. Takie samo było kolejne piętro, i jeszcze
następne nad nim. A że było ono ostatnie, nie mogłem
pójść wyżej. Właśnie miałem zawrócić, gdy
dostrzegłem kątem oka błysk metalu w cieniu na
końcu korytarza. Jak mówi przysłowie, kto nie
ryzykuje... Przemknąłem obok drzwi cel, w których -
miałem nadzieję - więźniowie spali, i dotarłem do
odległej ściany.
No proszę, co my tu mamy! Żelazne szczeble w
ścianie, znikające wyżej w ciemności! Wszedłem po
nich i także zniknąłem. Ostatni szczebel był tuż pod
wpuszczoną w sufit klapą. Była metalowa, z metalową
ramą i solidnie zamknięta, o czym przekonałem się,
gdy naparłem na nią ramieniem. Gdzieś musiał być
zamek, ale nie mogłem go znaleźć w ciemności.
Trzymając się jedną ręką żelaznego szczebla, drugą
zacząłem macać powierzchnię klapy, w której, jak
sądziłem, był typowy zamek.
Nic nie znalazłem. Spróbowałem jeszcze raz,
zmieniając rękę, bo czułem, jak ramię powoli
wychodzi mi ze stawu. To samo. Nie było zamka!
Ogarnęła mnie panika i przestałem myśleć.
Przezwyciężyłem ją i zmusiłem do pracy szare
komórki. Zamek musiał gdzieś być. Niczego nie było
na samej klapie. Musiałem więc szukać na ramie.
Powoli wyciągnąłem rękę i przebiegłem palcami
wzdłuż ramy. Od razu znalazłem to, czego szukałem.
Jaka prosta jest odpowiedź, gdy zadasz
prawidłowe pytanie! Wyjąłem wytrych z kieszeni i
wsunąłem go do zamka. Po chwili ustąpił.
Wypchnąłem klapę, wszedłem na dach i zamknąłem
ją za sobą. Z rozkoszą wciągnąłem chłodne, nocne
powietrze.
Nade mną jasno świeciły gwiazdy. Dawały dość
światła, bym mógł widzieć ciemną powierzchnię
dachu. Był płaski, obrzeżony wysokim do kolan
murkiem i upstrzony kominkami wentylacyjnymi.
Jakiś potężny kształt przesłaniał niebo i gdy zbliżyłem
się do niego, usłyszałem kapanie. Zbiornik wody, w
porządku. A co w dole?
Przed sobą zobaczyłem jasno oświetlone
podwórze, dobrze strzeżone i niebezpieczne. Po
drugiej stronie dachu znajdowało się coś znacznie
bardziej interesującego. Mur schodził pionowo pięć
pięter w dół i kończył się na tylnym podwórzu, słabo
oświetlonym przez jedną latarnię. Był tam śmietnik,
jakieś beczki i ciężka brama w zewnętrznym, murze.
Bez wątpienia zamknięta. Ale co człowiek zamknął,
człowiek może otworzyć. Czy raczej ja mogę. To była
droga na wolność.
Oczywiście trzeba było zejść pięć pięter w dół, ale
coś się i wymyśli. Albo poszukać innej drogi na tylne
podwórze. Miałem sześć dni, aby rozważyć wszystkie
kombinacje ucieczki. Mnóstwo czasu. Zmarzły mi
stopy, ziewnąłem i zadrżałem. Dość się napracowałem
jak na jedną noc. W tej chwili moja prycza więzienna
wydała mi się bardzo atrakcyjna.
Zawróciłem cicho i ostrożnie. Otworzyłem i
starannie zamknąłem klapę. Zszedłem po drabinie i
po schodach na swoje piętro. A wtem usłyszałem
krzyki. Donośne i wyraźne. Najgłośniej ze wszystkich
krzyczał mój towarzysz z celi, Willy. Ogarnąłem
przerażonym spojrzeniem otwarte drzwi celi i po-
stacie strażników, potem cofnąłem się i z powrotem
wbiegłem na schody. Głos Willy'ego dźwięczał w
moich uszach jak trąby Sądu Ostatecznego.
- Obudziłem się, a jego nie było! Zostałem sam!
Potwory go zjadły, albo co! Ratujcie mnie, błagam!
To coś go złapało! Ono przeszło przez zamknięte
drzwi. A teraz będzie chciało zjeść mnie!
4
Na moment rozgrzał mnie gniew na mojego
skretyniałego współlokatora, natychmiast jednak
zmroziła mnie groźba pojmania. Biegłem nie
zastanawiając się, jak najdalej od tych głosów i całego
zamieszania. Z powrotem po schodach. Jedno piętro.
Drugie...
Nagle włączyły się wszystkie światła i zawyły
syreny. Więźniowie obudzili się i zaczęli nawoływać.
Za chwilę staną przy drzwiach cel, zobaczą mnie,
zaczną krzyczeć, nadbiegną strażnicy. Nie było
ucieczki. Wiedziałem o tym, ale wciąż biegłem. Na
ostatnie piętro, wzdłuż cel. Wszystkie były teraz jasno
oświetlone. Więźniowie mogli zobaczyć, jak
przechodzę i byłem pewien, że wyda mnie pierwszy
gnojek, który mnie zauważy. To już koniec.
Z podniesioną głową przeszedłem obok pierwszej
celi i mijając ją zajrzałem do środka.
Była pusta. Podobnie jak wszystkie pozostałe na
tym piętrze. Ciągle miałem szansę! Jak oszalała
małpa wdrapałem się po żelaznych szczeblach i
niezdarnie włożyłem wytrych do zamka. Pode mną
odezwały się głosy i zaczęły przybliżać. Usłyszałem
kroki dwóch strażników wchodzących po schodach.
Zamek puścił. Popchnąłem klapę i przelazłem
przez otwór. Rozpłaszczony na dachu, opuściłem
klapę. Gdy się domykała, zobaczyłem, że obaj grubi
strażnicy zwracają się w moją stronę.
Czy spostrzegli, że klapa się poruszyła? Serce
waliło mi jak młot. Spazmatycznie chwytałem
powietrze i czekałem, aż zaczną wołać na alarm.
Nie zaczęli. Wciąż byłem wolny.
Trochę wolny... Natychmiast ogarnęło mnie
przygnębienie. Wolny, żeby leżeć na dachu i drżeć z
zimna. Wolny, żeby czaić się tutaj, dopóki mnie nie
znajdą.
Tak więc czaiłem się, drżałem i w ogóle było mi
żal samego siebie. Przez jakąś minutę. Potem
wstałem, otrząsnąłem się jak pies i poczułem, że
wzbiera we mnie gniew.
- Wielki przestępca - szepnąłem dość głośno, by
móc sam siebie usłyszeć. - Kariera przestępcza. I w
czasie swojej pierwszej wielkiej akcji wpadasz przez
jakiegoś tępego nożownika. Dostałeś nauczkę, Jim.
Może przyda ci się ona, gdy pewnego dnia wyjdziesz
na wolność. Zawsze ubezpieczaj skrzydła i tyły.
Rozważ wszystkie możliwości. Weź pod uwagę, że
jakiś dureń może się obudzić. Powinieneś był go
ogłuszyć lub zrobić coś w tym rodzaju, żeby mieć
pewność, że będzie mocno spał. Zresztą takie roz-
ważania do niczego cię teraz nie doprowadzą.
Zapamiętaj sobie tę lekcję, rozejrzyj się dookoła i
spróbuj jeszcze uratować ten szybko rozsypujący się
plan ucieczki.
Nie miałem dużego wyboru. Gdyby strażnicy
otworzyli klapę i wyszli na dach, musieliby mnie
znaleźć. Gdzie mógłbym się schować? Pokrywa
zbiornika na wodę mogła mi zapewnić tymczasowe
schronienie, ale gdyby weszli na dach, na pewno
szukaliby także tam. Ale ponieważ nie mogłem zejść
po stromej ścianie, była to jedyna, choć marna
szansa. Trzeba się tam dostać!
Nie było to łatwe. Zbiornik był zrobiony z
gładkiego metalu i nie mogłem dosięgnąć pokrywy.
Ale musiałem. Cofnąłem się i wziąłem rozbieg,
skoczyłem i poczułem, jak moje palce zahaczyły się za
krawędź. Starałem się chwycić mocniej, ale osunąłem
się i spadłem ciężko na dach. Gdyby ktoś był pod
spodem, na pewno by to usłyszał. Miałem nadzieję, że
znajdowałem się nad jakąś pustą celą, a nie nad
korytarzem.
- Przestań myśleć i zacznij działać, Jim -
powiedziałem i dodałem kilka przekleństw w nadziei,
że podniesie to moje morale. Musiałem się tam
dostać!
Tym razem cofnąłem się na koniec dachu, aż
oprałem się o murek. Wziąłem kilka głębokich
oddechów. Naprzód!
Biegiem, szybko, teraz! Skacz! Złapałem
krawędź prawą ręką. Zacisnąłem palce. Złapałem się
drugą ręką i podciągnąłem z całych sił na wierzch
zbiornika.
Leżałem tam, oddychając ciężko i patrząc na
martwego ptaka tuż obok mojej twarzy. Jego puste
oczy wlepione były w moje. Kiedy się odsuwałem,
usłyszałem, jak klapa ciężko stuknęła o dach.
- Popchnij mnie trochę, dobrze? Chyba
utknąłem.
Słysząc to chrząkanie i sapanie nabrałem
pewności, że musiał to być jeden z tłustych
strażników, których widziałem. Dalsze stękanie i
wzdychanie oznajmiło przybycie jego nie mniej
grubego towarzysza.
- Nie wiem, co my tu robimy -jęknął pierwszy.
- Ja wiem - zdecydowanie odpowiedział drugi. -
Słuchamy rozkazów, co jeszcze nigdy nikomu nie za-
szkodziło.
- Ale klapa była zamknięta.
- Podobnie jak drzwi celi, przez które jednak
przeszedł. Rozejrzyj się.
Ciężkie kroki okrążyły dach, potem wróciły.
- Nie tutaj. Nie ma się tu gdzie ukryć. Nie zwiesił
się też z krawędzi, sprawdziłem to.
- Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie nie
zajrzeliśmy.
Czułem, jak ich oczy starają się przewiercić na
wylot metal zbiornika. Serce znów zaczęło mi walić.
Przywarłem do zardzewiałej blachy i czułem tylko
rozpacz, gdy zbliżały się kroki.
- Nigdy by się tam nie dostał. Za wysoko. Nawet
ja nie dosięgnąłbym pokrywy.
- Ty byś nawet nie dosięgnął swoich sznurowadeł,
pochylając się nad nimi. Chodź tu, podsadź mnie.
Jeżeli podeprzesz mi stopę, dosięgnę krawędzi i złapię
się jej. Wystarczy, że rzucę okiem.
Miał absolutną rację. Po prostu rzut oka. I nic
nie mogłem zrobić. Leżałem tam, przybity
świadomością porażki, i wsłuchiwałem się w chrobot i
przekleństwa, gdy tłuste cielsko gramoliło się dysząc.
Chrobot przybliżył się i tuż obok mojej twarzy
pojawiła się wielka łapa, szukająca oparcia.
Musiała to zrobić moja podświadomość, bo
przysięgam, że nie było to dziełem zwykłego procesu
myślowego. Moja dłoń wystrzeliła i popchnęła
martwego ptaka do przodu, na samą krawędź, pod
palce, które opadły i zacisnęły się na nim.
Wynik był w najwyższym stopniu zadowalający.
Ptak znikł, podobnie jak ręka, rozległ się krzyk i
wrzask, szamotanina i podwójny głuchy łomot.
- Co robisz bałwanie?
- Złapałem to, fuj! Cholera, złamałem kostkę.
- Zobacz, czy możesz na niej stanąć. Złap mnie
za ramię, skacz na drugiej nodze, tedy...
Strażnicy przy klapie krzyczeli głośno, a ja z ulgą
pogratulowałem sobie refleksu. Mogli tu wkrótce
wrócić, była taka możliwość, ale na pewno wygrałem
pierwszą rundę.
Gdy powoli upłynęły kolejne sekundy, a potem
minuty, zrozumiałem, że wygrałem też drugą.
Zrezygnowali z przeszukiwania dachu,
przynajmniej na razie. Syreny zamilkły, a bieganina
przeniosła się na niższe piętra. Słychać było krzyki,
trzaskanie drzwiami i wycie silników, gdy samochody
ruszały w noc. Niedługo potem - cud nad cudami! -
zaczęły gasnąć światła. Skończył się pierwszy etap
poszukiwań. Zacząłem drzemać, ale zaraz gwałtownie
się ocknąłem.
- Ty głupku, ciągle jeszcze jesteś w opałach! -
wrzasnąłem na siebie. - Skończyli poszukiwania, ale
teraz nawet mysz się stąd nie wyślizgnie. I możesz
założyć się o ostatniego dolara, że od świtu będą
przeczesywać wszystkie zakamarki. I za drugim
razem przyjdą tu z drabiną. Więc weź to pod uwagę i
rusz się.
Dobrze wiedziałem, dokąd się ruszyć. Było to
ostatnie miejsce, w którym mogliby szukać mnie tej
nocy.
Kolejny raz przeszedłem przez klapę i wzdłuż
ciemnego korytarza. Niektórzy więźniowie ciągle
jeszcze komentowali szeptem wydarzenia tej nocy, ale
wszyscy chyba już byli w łóżkach. Cicho ześlizgnąłem
się po schodach i doszedłem do celi 567B.
Bezdźwięcznie otworzyłem drzwi i tak samo
zamknąłem je za sobą. Minąłem swoją pryczę i
podszedłem do drugiej, na której mój przyjaciel Willy
spał snem sprawiedliwego. Zatkałem mu usta ręką.
Gdy otworzył szeroko oczy, z prymitywną i
sadystyczną satysfakcją szepnąłem mu do ucha:
- Jesteś martwy, szczurze. Martwy! Zawołałeś
strażników i teraz dostaniesz to, na co zasłużyłeś!
Sprężył się mocno, a po chwili odpadł
bezwładnie. Miał zamknięte oczy. Czyżbym go zabił?
Natychmiast pożałowałem tego głupiego dowcipu.
Nie, nie był martwy, zemdlał tylko ze strachu.
Oddychał słabo i powoli. Poszedłem po ręcznik,
zmoczyłem go w zimnej wodzie i położyłem mu na
czole.
Jego wrzask przeszedł w bełkot, gdy wepchnąłem
mu ręcznik w usta.
- Jestem szlachetnym człowiekiem, Willy, więc
masz szczęście. Nie zamierzam cię zabić - mój szept
chyba go uspokoił, bo poczułem, że przestał drżeć. -
Musisz mi pomóc. Jeśli to zrobisz, nic złego ci się nie
stanie. Masz na to moje słowo. Zastanów się dobrze.
Szepniesz tylko jedno słówko. Powiedz mi, jaki jest
numer celi Stingera. Kiedy będziesz gotowy, kiwnij
głową. Dobrze. Zabieram ręcznik. Jeżeli wykręcisz
jakiś numer lub cokolwiek, cokolwiek innego, możesz
się uważać za trupa. Mów.
- …231B...
To samo piętro. Dobrze. Z powrotem
zakneblowałem go ręcznikiem. Potem ucisnąłem
mocno tętnicę za jego prawym uchem, tę, która
prowadzi do mózgu. Ucisk przez sześć sekund
powoduje utratę przytomności, a przez dziesięć
sekund śmierć. Szarpnął się i znów opadł bezwładnie.
Cofnąłem kciuk, gdy doliczyłem do siedmiu. Nie
jestem pamiętliwy.
Wytarłem sobie twarz ręcznikiem, namacałem
buty i włożyłem je. Także inną koszulę i marynarkę.
Potem wydudliłem co najmniej litr wody i znów
byłem gotowy do stawienia czoła światu. Zdjąłem z
łóżek koce, wsunąłem je pod pachę i wyszedłem.
Najciszej jak mogłem, ruszyłem na palcach do
celi Stingera. Czułem się bezpieczny i spokojny.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że było to uczucie
głupie i niebezpieczne, ale po przejściach tego
wieczoru nie byłem w stanie czegokolwiek się bać.
Drzwi celi otworzyły się bez problemu. Oczy Stingera
otworzyły się także, gdy potrząsnąłem jego
ramieniem.
- Ubieraj się - powiedziałem cicho. - Uciekamy.
Muszę przyznać, że nie tracił czasu na zbędne
pytania. Po prostu ubrał się, a ja ściągnąłem koce z
jego pryczy.
- Będą potrzebne co najmniej jeszcze dwa -
powiedziałem.
- Wezmę koce Eddiego.
- Obudzi się.
- Dopilnuję, żeby zaraz znowu zasnął. Zabrzmiał
szept, a potem głuchy cios. Eddie zasnął, a Stinger
przyniósł jego koce.
- Oto, co zrobimy - powiedziałem. - Znalazłem
drogę na dach. Pójdziemy tam i powiążemy te koce.
Potem spuścimy się po nich i zwiejemy. W porządku?
Nigdy w życiu nie słyszałem głupszego planu. Ale
Stinger nie przejął się tym.
- W porządku. Idziemy! - oznajmił.
I znów wspięliśmy się po schodach. Zaczynało się
to robić męczące, zresztą w ogóle byłem już
zmęczony. Wszedłem po szczeblach, otworzyłem
klapę i rzuciłem na dach koce, kiedy mi je podał. Nie
odezwał się ani słowem, dopóki znów nie zamknąłem
wyjścia.
- Co się stało? Słyszałem, że uciekłeś i miałem
zamiar cię zabić, gdyby kiedykolwiek...
przyprowadzili cię z powrotem...
- To nie takie proste. Powiem ci, kiedy się stąd
wydostaniemy. A teraz wiążmy koce. Po przekątnej,
muszą być jak najdłuższe, węzłem płaskim. O, tak.
Wiązaliśmy jak szaleni, aż wszystkie koce zostały
połączone, potem chwyciliśmy końce, ciągnęliśmy i
szarpnęliśmy. Trzymały mocno. Przywiązałem jeden
koniec do solidnie wyglądającej rynny i zrzuciłem
resztę na dół.
- Brakuje co najmniej sześciu metrów -
stwierdził Stinger, spoglądając w dół. - Idź pierwszy,
bo jesteś lżejszy. Jeżeli potem urwie się razem ze mną,
przynajmniej ty będziesz miał szansę. Ruszaj.
Logika tego rozumowania była niezaprzeczalna.
Wszedłem na murek i chwyciłem pierwszy koc.
Stinger ścisnął moje ramię w nagłym przypływie
emocji. Potem ruszyłem w dół.
Nie było to łatwe. Moim zmęczonym dłoniom
trudno było utrzymać szorstki materiał koców.
Schodziłem najszybciej jak mogłem, bo czułem, że
opuszczają mnie siły.
Potem moje nogi zawisły w powietrzu. Dotarłem
do końca liny. Twardy grunt był daleko. Trudno było
się tam dostać, a raczej bardzo łatwo. Nie mogłem się
dłużej utrzymać. Palce rozwarły się i spadłem.
Potłuczony i poturbowany siedziałem na ziemi,
próbując złapać oddech. Udało się. Wysoko nade mną
widziałem ciemny kształt Stingera opuszczającego się
po linie, ręka za ręką. Po kilku sekundach i on był na
ziemi. Spadł obok mnie lekko jak kot. Pomógł mi
wstać i podtrzymywał mnie, gdy zataczając się
ruszyłem do bramy.
Drżały mi ręce i nie mogłem otworzyć zamka.
Widać nas było w tym świetle jak na dłoni i gdyby
któryś strażnik wyjrzał przez okno, bylibyśmy
skończeni.
Wziąłem głęboki, długi oddech i znów wsadziłem
wytrych. Powoli i ostrożnie, wyczuwając wszystkie
nacięcia, pchałem go i kręciłem.
Zamek otworzył się w końcu i wypadliśmy na
zewnątrz. Stinger zamknął cicho drzwi, potem
odwrócił się i pobiegł w noc, a ja deptałem mu po
piętach.
Byliśmy wolni!
5
Poczekaj! - krzyknąłem za Stingerem, który już
zbiegł na drogę. - Nie tędy. Mam lepszy plan.
Wymyśliłem go, zanim mnie wsadzili. Zwolnił,
przemyślał to i podjął decyzję.
- Jak na razie wszystko, co wymyśliłeś, grało. To
co mamy zrobić?
- Na początek... zostawić ślad, za którym pójdą
roboty-tropiciele.
Zboczyliśmy z drogi, przecięliśmy trawnik i
zeszliśmy nad pobliski strumyk. Był płytki, ale zimny
i nie mogłem powstrzymać drżenia, gdy przez niego
przechodziliśmy. Ruszyliśmy w kierunku pobliskiej
autostrady, kucając nisko, kiedy przejechał obok
ciężki transporter. Poza nim nie było żadnego ruchu.
- Teraz! - krzyknąłem. - Prosto na drogę, a
potem z powrotem, dokładnie po swoich śladach.
Stinger zrobił, co mu kazałem i zatoczywszy
koło, wróciliśmy do lodowatej wody strumyka.
- Sprytnie - powiedział. - Tropiciele wykryją,
gdzie weszliśmy do wody i w którym miejscu z niej
wyszliśmy. Pójdą naszym śladem aż do drogi. A
wtedy pomyślą, że zabrał nas jakiś samochód. A wiec
co teraz?
- Pójdziemy wodą w górę strumienia do
najbliższej farmy hodowlanej świniozwierzy.
- Nie ma mowy! Nienawidzę tych bydlaków.
Jeden dziabnął mnie, jak byłem gnojkiem.
- Nie mamy innego wyjścia. Jeśli tam nie
pójdziemy, gliny złapią nas jeszcze przed świtem.
Sam nie przepadam za tymi świniozwierzami, ale
wychowałem się na farmie i wiem, jak z nimi
postępować. A teraz ruszajmy się, zanim nogi
zamarzną mi na kość.
Była to długa i ciężka przeprawa i cały aż
trząsłem się z zimna. Ale nie pozostało nam nic
innego, jak iść dalej. Gdy doszliśmy do wijącego się
między polami potoku, do którego wpadał nasz
strumień, zęby szczękały mi jak kastaniety.
Gwiazdy zaczęły blednąc. Zbliżał się świt.
- To tutaj - powiedziałem z trudem. - Poznaję to
miejsce po tym martwym drzewie. Idź zaraz za mną,
jesteśmy już bardzo blisko.
Sięgnąłem, ułamałem uschniętą gałąź, która
wisiała nad strumykiem, i poprowadziłem dalej.
Brodziliśmy tak, aż doszliśmy do wysokiego,
przecinającego strumyk ogrodzenia pod napięciem.
Można je było łatwo zobaczyć w świetle wstającego
dnia. Gałęzią uniosłem dół ogrodzenia, tak aby
Stinger mógł się pod nim przeczołgać, po czym on
zrobił to samo, abym ja mógł się przedostać. Gdy się
podniosłem, z pobliskiego dębowego zagajnika
dobiegł mnie znajomy szelest dużych kolców. Wielki,
ciemny kształt oderwał się od drzew i pocwałował w
naszą stronę.
Wyrwałem Stingerowi gałąź i miękko
zawołałem:
- Taś, taś tutaj, świnko!
Zbliżający się świniozwierz wydał z siebie
bulgotliwe chrumknięcie. Stojący za mną Stinger
mruczał pod nosem na zmianę przekleństwa i
modlitwy. Zawołałem jeszcze raz i wielki stwór
podszedł bliżej. Prawdziwe cudo, co najmniej tona
wagi, patrzyło teraz na mnie swymi małymi czer-
wonymi ślepiami. Zrobiłem krok do przodu i powoli
uniosłem gałąź. Usłyszałem za sobą jęk Stingera.
Świniak ani drgnął, kiedy wepchnąłem mu gałąź za
ucho, rozgarnąłem długie kolce i zacząłem go
pracowicie drapać.
- Co robisz? On nas zabije! - wyjęczał Stinger.
- Bzdura - odparłem, drapiąc mocniej. -
Słyszysz? Świniozwierz aż zmrużył oczy z rozkoszy,
pomrukując radośnie.
- Dobrze znam te bydlaki. Zalęgają im się pod
kolcami robaki, do których nie mogą się dobrać.
Uwielbiają porządne drapanko. Jeszcze drugie ucho,
za uszami są najbardziej swędzące miejsca, i możemy
iść.
Drapałem, świniak zamruczał z zadowoleniem, a
nad nami jaśniał świt. W domu farmera zapaliło się
światło, a my przyklękliśmy za świniozwierzem. Ktoś
stanął w progu, wylał miednicę wody i drzwi
zamknęły się z powrotem.
- Chodźmy do stodoły - powiedziałem.
Świniak zamruczał niezadowolony, gdy
przestałem go drapać, a potem, gdy przekradaliśmy
się przez podwórze, potruchtał za nami, w nadziei na
coś więcej. Bardzo nam tym pomógł, bo nagle
pojawiło się wokół mnóstwo nastroszonych świń,
które rozstąpiły się na widok swego króla. Razem z
naszą eskortą dotarliśmy do stodoły.
- Do zobaczenia, koleś - powiedziałem, drapiąc
go ostatni raz. - Miło cię było poznać.
Stinger otworzył drzwi do stodoły i wślizgnęliśmy
się do środka. Zasunęliśmy rygiel, a ciężkie wrota aż
zadrżały, gdy nasz kompan z nadwagą naparł na nie
parskając.
- Uratowałeś mi życie - wydyszał Stinger. - Nigdy
ci tego nie zapomnę.
- To po prostu wprawa - odparłem skromnie. -
Ty jesteś dobry w pięściach.
- A ty wspaniały ze świniami.
- Nie ująłbym tego w ten sposób - mruknąłem
zirytowany.
Wdrapaliśmy się na sąsiek z sianem, gdzie nikt
nas nie mógł zobaczyć. Przed nami był długi dzień, a
ja miałem zamiar przespać go najchętniej w całości.
Zakopałem się w sianie, dwa razy kichnąłem, gdy
kurz dostał mi się do nosa, i musiałem natychmiast
usnąć.
Następną rzeczą, którą pamiętam, to szarpiący
mnie za ramię Stinger i przedostające się między
deskami światło słoneczne.
- Gliny tu są - wyszeptał.
Zamrugałem, strząsając z oczu resztki snu i
spojrzałem przez szparę. Zielono-biały grawilot
policyjny unosił się tuż nad ziemią przed drzwiami
domu farmera, a jeden z dwóch umundurowanych
zbirów pokazywał gospodarzowi jakąś kartkę. Ten
pokręcił głową i jego głos przebił się przez
rozgardiasz panujący na podwórku.
- Nie. Nigdy żadnego z nich nie widziałem. Jeśli
chcecie wiedzieć, to od tygodnia nie widziałem tu
żywego ducha. Fajno chociaż z wami zamienić
słówko, chłopaki. Ci kolesie faktycznie wyglądają
paskudnie, mówicie, że przestępcy...
- Tatuśku, nie mamy czasu na pogawędki. Jeśli
ich nie widziałeś, mogą się jeszcze ukrywać na twojej
farmie. Może w stodole?
- Nie ma mowy, żeby tam wleźli. Toć wokół łażą
Świniozwierze! Najwredniejsze stworzenia, jakie
istnieją.
- Jednak musimy tam zajrzeć. Mamy rozkaz
sprawdzić każdy budynek w sąsiedztwie. Policjanci
ruszyli w naszą stronę i zaraz rozległ się pisk jakby
zepsutej syreny i głuchy łomot racic. Zza rogu stodoły
wyłonił się trzeszcząc wściekle kolcami nasz
przyjaciel z ubiegłej nocy. Zaszarżował, a policjanci
dali nura do pojazdu. Rozsierdzony knur uderzył w
niego z takim impetem, że maszyna znalazła się po
drugiej stronie podwórza z pokaźną szczerbą na
boku. Farmer z zadowoleniem pokiwał głową.
- A nie mówiłem, że nikogo nie ma w stodole?
Mały Larry jest z tych, co to nie lubieją obcych. Ale
zachodźcie, jak będziecie w pobliżu, chłopaki...!
Ostatnie słowa musiał już wykrzyczeć, bo
goniony przez Małego Larriego grawilot uniósł się w
powietrze i skierował się już na zachód.
- To jest to, co lubię - powiedział Stinger
wystraszonym głosem.
Przytaknąłem milcząco. Nawet w
najnudniejszym życiu bywają momenty prawdziwej
chwały.
Ale dosyć zabawy; żując źdźbło trawy
wyciągnąłem się w ciepłym sianie.
- Świniozwierze są całkiem przyjemne, gdy się je
zna.
- Policjanci są chyba innego zdania - powiedział
Stinger.
- Chyba tak. To był najlepszy numer, jaki
widziałem. Nie przepadam za policjantami.
- A kto przepada? Za co cię wsadzili, Jimmy?
- Napad na bank. Robiłeś kiedyś bank? Gwizdnął
z podziwem i pokręcił głową na „nie".
- Nie wiedziałbym od czego zacząć. Zapasy
błotne, to moja działka. Od dziewięciu lat nikt ze mną
nie wygrał.
- Jak się kręcisz tu i tam, to pewnie spotkałeś
kupę ludzi. Natknąłeś się może na Smolly Sznucka -
szybko zaimprowizowałem. - Zrobiliśmy razem parę
banków w stanie Graham.
- Nigdy go nie spotkałem. Nawet o nim nie
słyszałem. Jesteś pierwszym „bankierem", jakiego
spotkałem.
- Tak? Chyba w tych czasach w ogóle mało nas
jest. Ale pewnie znasz paru kasiarzy? Albo złodziei
samochodów. Odpowiedzią był ponowny przeczący
ruch głową.
- Takich gości jak ty spotykam tylko w więzieniu.
Znam paru szulerów, kręcących się przy zapasach
błotnych. Ale to wszystko tandeciarze, pechowcy.
Znałem raz jednego, co się zaklinał, że kiedyś, dawno
temu znał Hetmana.
- Hetmana? - powtórzyłem, próbując
przypomnieć sobie wszystko, co wiedziałem na temat
starożytnej hierarchii wojskowej. - Nie interesuję się
zbytnio historią wojskowości...
- Nie takiego hetmana. Mówię o Hetmanie,
pryku, który kiedyś czyścił banki i inne takie.
Myślałem, że o nim słyszałeś.
- Chyba działał, zanim ja wziąłem się za robotę.
- Zanim ktokolwiek wziął się za robotę. To było
kupę lat temu. Słyszałem, że gliny nigdy go nie
nakryły. Ten tandeciarz zaklinał się, że znał
Hetmana, mówił, że stary wypadł już z interesu i
gdzieś dogorywa. Pewnie łgał.
Stinger nic więcej nie wiedział i postanowiłem go
dalej nie naciskać. Rozmowa zamarła i obaj
drzemaliśmy aż do zmierzchu. Chciało nam się pić i
jeść, ale wiedzieliśmy, że musimy w ciągu dnia
pozostać w ukryciu. Zamiast o dużych piwach i
butelkach zimnej wody próbowałem myśleć o
Hetmanie. To byk cienka nitka, ale jedyna jaką
miałem. Zachód słońca powitałem wygłodniały,
spragniony i pogrążony w depresji. Moja więzienna
eskapada okazała się niebezpiecznym fiaskiem. Kicie
są dla pechowców i to było mniej więcej wszystko,
czego się tam nauczyłem. Żeby to odkryć,
ryzykowałem życie i zdrowie. Nigdy więcej. Dałem
sobie milczącą przysięgę, że w przyszłości będę się
trzymał z dala od więzień i wszelkich wymiarów
sprawiedliwości. Dobrzy przestępcy nie dają się
złapać. Jak Hetman, kimkolwiek by był.
Kiedy zniknęły resztki dziennego światła,
otworzyliśmy drzwi stodoły. Doszło do naszych uszu
parskanie i chrumkanie, i wielki kształt zablokował
wyjście. Stingera zatkało ze strachu i ledwo zdołałem
go przytrzymać.
- Weź badyl i zabieraj się do roboty - powiedzia-
łem. - Nauczę cię nowego fachu.
I drapaliśmy Larry'ego pod kolcami jak
szaleńcy, a świniak mruczał z rozkoszy. Gdy w końcu
ruszyliśmy do bazy, potruchtał za nami.
- Zdobyliśmy dozgonnego przyjaciela -
powiedziałem machając naszemu świńskiemu
kumplowi na pożegnanie.
- Mogę się świetnie obyć bez takich przyjaciół.
Wymyśliłeś, co teraz zrobimy?
- Jasne. Wczesne planowanie to moje drugie
imię. Tam dalej jest bocznica, na której przeładowuje
się kontenery z liniowozów na ciężarówki. Będziemy
trzymać się od niej z daleka, bo tam na pewno będą
gliny. Ale wszystkie ciężarówki jadą tą samą drogą w
kierunku autostrady, do punktu kontroli drogowej.
Muszą się przy nim zatrzymać i stać, aż zarejestruje
je komputer drogowy i da sygnał do odjazdu.
Pójdziemy tam...
- I wleziemy na tył jakiejś ciężarówki!
- Uczysz się. Musimy tylko dostać się do takiej,
która skręci w prawo, na zachód. W przeciwnym
wypadku wylądujemy z powrotem w Pearly Gates, a
zaraz potem w więzieniu, z którego się wydostaliśmy.
- Prowadź, Jim. Jesteś najsprytniejszym
chłopakiem, jakiego spotkałem. Daleko zajdziesz.
Wyraził tym również moje życzenie, więc
pokiwałem głową twierdząco. Przykro mi tylko było,
że on daleko nie zajedzie. Nie miałem ochoty żyć
mając na sumieniu jakiegoś nieznanego kmiotka,
nawet kapusia. Nie mogłem być wspólnikiem w
morderstwie.
Znaleźliśmy drogę i czekaliśmy w pobliskich
krzakach. Zaturkotały dwie ciężarówki. Pozostaliśmy
w ukryciu. Wytoczyła się jedna, potem druga.
Skierowały się na wschód. Kiedy pojawiła się trzecia,
zapalił się kierunkowskaz. Na zachód! Pobiegliśmy.
Chciałem zająć się zamkiem, ale Stinger mnie
odsunął. Zawisł na klamce i drzwi się otworzyły.
Ciężarówka ruszyła, a Stinger wepchnął mnie do
środka. Musiał podbiec, kiedy zaczęła przyśpieszać,
ale złapał się za próg i podciągnął do środka jednym
ruchem swych silnych ramion. Tak między nami, to te
drzwi były normalnie zamknięte.
- Udało się! - zakrzyknął triumfująco.
- Jasne, że tak. Ta ciężarówka jedzie w dobrym
dla ciebie kierunku, ale ja muszę wrócić do Pearly
Gates, gdy tylko trochę się uspokoi. Gdzieś za godzinę
będziemy przejeżdżać przez Billville. Tam cię
zostawię.
Była to szybka podróż. Wyskoczyłem, gdy
zatrzymaliśmy się na światłach.
Uścisnął mi rękę.
- Powodzenia, chłopcze! - krzyknął, gdy
ciężarówka ruszyła.
Nie mogłem mu życzyć tego samego. Gdy pojazd
odjeżdżał, zapamiętałem jego rejestrację i
wyciągnąłem z kieszeni dolara.
Ledwie ciężarówka zniknęła z oczu, poszedłem w
kierunku światełka budki telefonicznej. Wyciskając
numer policji czułem się jak szczur.
Ale, uwierzcie, nie miałem wyboru.
6
Ja, w przeciwieństwie do nieszczęsnego Stingera,
miałem plan ucieczki dokładnie obmyślony. Jego
częścią było wydanie mojego byłego partnera. Nie był
taki głupi, więc pewnie wydedukowanie, kto go
wsypał, nie zajmie mu dużo czasu. Jeśli zacznie gadać
i powie policji, że wróciłem do miasteczka Pearly
Gates, to bardzo dobrze się złoży. Nie miałem
zamiaru wyjeżdżać z Billville, przynajmniej nie w
najbliższym czasie.
Biuro było wynajęte przez agencję, a transakcje
przeprowadzane przez komputer. Byłem w nim przed
tym beznadziejnym napadem na bank i zostawiłem
wtedy parę potrzebnych rzeczy, które teraz mogły się
przydać. Wszedłem do środka w pełni
zautomatyzowanego budynku przez drzwi dla
personelu po uprzednim wyłączeniu urządzeń
alarmowych za pomocą ukrytego przełącznika, o
którego zainstalowaniu wcześniej pamiętałem.
Przełącznik ten posiadał wbudowany mechanizm
zegarowy, miałem więc długie dziesięć minut na
dostanie się do biura. Ziewając otworzyłem
wytrychem zamek, dokładnie zatrzasnąłem za sobą
drzwi i mozolnie wdrapałem się na trzecią
kondygnację schodów. Szedłem przed bezmyślnymi
oczami unieruchomionych kamer i przez niewidoczne
i nieistniejące wiązki podczerwieni. Miałem jeszcze w
zapasie dwie minuty, kiedy otworzyłem drzwi biura.
Zasłoniłem okna, zapaliłem światła i skierowałem się
do barku.
Jeszcze nigdy tak nie smakowało mi zimne piwo.
Zawartość pierwszej butelki nawet nie dotknęła mi
gardła. Popijając drugą, wyrwałem zawleczkę
pakietu obiadowego z pieczonych na rożnie żeberek
świniozwierza. Gdy para zaczęła wydostawać się ze
świstem przez zaworek bezpieczeństwa, rozerwałem
wieczko wydętego pojemniczka i wyciągnąłem z niego
dymiącego żeberko. Pycha!
Wykąpany, ogolony, z trzecim piwkiem w ręku,
poczułem się znacznie lepiej.
- Włączyć się - powiedziałem do komputera.
Moje instrukcje były proste: wszystkie notatki
prasowe z całej planety z ostatnich pięćdziesięciu lat,
dotyczące przestępcy o imieniu Hetman. Nie
powtarzać danych. Żadnych kopii. Drukować.
Zanim znowu zabrałem się do piwa, kartki już
wyślizgiwały się z faksu. Pierwsza, najnowsza notka
była sprzed dziesięciu lat. Pochodziła ze znajdującego
się po drugiej stronie planety miasta Decalogg. Policja
złapała w lichym barku starszego obywatela, który
zaklinał się, że jest Hetmanem. Jednakże okazało się,
że jest to przypadek obłędu starczego i podejrzany
został z powrotem odwieziony do domu starców, z
którego to właśnie uciekł. Wziąłem następną kartkę.
Rano byłem już zmęczony, więc położyłem się i
przespałem cały dzień w wydobytym ze ściany łóżku.
O zmierzchu, wzmocniony dużą kawą, zakończyłem
pracę dokładając ostatnią kartkę do rozłożonej na
podłodze kolekcji, oświetlonej teraz przez różowe
promienie zachodzącego słońca. Wyłączyłem
komputer i postukując długopisem o zęby
przyglądałem się z namysłem mojemu nowemu
dywanowi.
Interesujące. Przestępca, który chełpił się swymi
przestępstwami. Uciekając z łupem, pozostawiał
zawsze wizerunek szachowego hetmana. Prosty
rysunek, łatwy do skopiowania, co też uczyniłem.
Trzymałem go potem na wyciągnięcie ręki i długo
podziwiałem.
Pierwszy hetman został znaleziony w pustej kasie
zautomatyzowanego sklepu alkoholowego
sześćdziesiąt osiem lat temu. Jeśli Hetman rozpoczął
swoją karierę przestępczą jako nastolatek, tak jak ja,
w tej chwili byłby po osiemdziesiątce. Całkiem niezły
wiek, zważywszy, że przeciętna długość życia
wynosiła półtora stulecia. Ale co się z nim stało, że tak
długo nic o nim nie było słychać? Ponad piętnaście lat
minęło od czasu, kiedy po raz ostatni zostawił swój
znak rozpoznawczy. Na palcach wyliczyłem różne
możliwości.
Numer jeden; to wariant, który zawsze trzeba
brać pod uwagę, a mianowicie, że się skończył. W tym
przypadku mogę dać sobie z nim spokój. Dwa; mógł
opuścić planetę i wieść swoje przestępcze życie gdzieś
między gwiazdami. Jeśli tak, to podobnie jak w
pierwszym przypadku mogę zapomnieć o całej
sprawie. Potrzebowałem dużo więcej dolarów i
doświadczenia, zanim będę mógł zabrać się za inne
światy. Trzy; wycofał się z interesu i wydaje swoje
nieuczciwie zarobione pieniądze. Cztery; zmienił styl i
przestał zostawiać swój znak.
Rozsiadłem się z zadowoloną miną i popijałem
kawę. Jeśli prawdziwa była trzecia lub czwarta
możliwość, miałem szansę go znaleźć. Przed tymi
cichymi latami miał bogatą karierę, z uznaniem
przyjrzałem się liście. Kradzież samolotu, kradzież
samochodu, obrobienie banku. Potem następne i
następne. Wszystkie możliwe przestępstwa związane z
przemieszczaniem dolców z czyjejś kieszeni do
własnej. Była też jakaś nieruchomość, szybko i za
niezłą sumkę sprzedana na podstawie sfałszowanego
aktu własności. I najlepsze z tego wszystkiego; nigdy
go nie nakryli! Oto człowiek, który mógłby być moim
mentorem, moim wychowawcą, moim uniwersytetem
przestępstwa. Człowiek, który pewnego dnia
wystawiłby mi dyplom zła, otwierający przede mną
złote pola, o których marzyłem.
Ale jak mam go znaleźć, skoro zjednoczone siły
policji całego świata przez całe dziesięciolecia nie były
w stanie nawet tknąć go palcem? Interesujące
pytanie.
Tak interesujące, że nie mogłem znaleźć na nie
odpowiedzi. Postanowiłem pozwolić mojej
podświadomości popracować trochę nad tym
problemem, więc odłączyłem synapsy kory mózgowej
i pozwoliłem, żeby wszystko spłynęło prosto do
móżdżka. Położyłem się spać. Rankiem ulica za
oknem zaczęła się wypełniać ludźmi, którzy szli na
zakupy, i pomyślałem, że to całkiem niezły pomysł.
Cała żywność, jaką tu miałem, była mrożona albo
paczkowana i po szlamowatym więziennym jedzeniu
miałem ochotę na coś kruchego i chrupiącego.
Otworzyłem więc szafkę do charakteryzacji i
zacząłem przygotowywać moje nowe oblicze.
Dorośli nie zdają sobie sprawy albo nie
pamiętają, jak trudno być nastolatkiem. Zapominają,
że to poczekalnia w połowie drogi do dojrzałości.
Niezmącone radości dzieciństwa są już za tobą, a
przywileje dorosłości ciągle jeszcze przed. Oprócz
gwałtownego napływu krwi do głowy oraz innych
miejsc, gdy tylko pojawi się myśl o płci przeciwnej, są
i inne poważne trudności. Uważa się, że nieszczęsny
nastolatek ma zachowywać się jak dorosły, ale nie
przysługują mu żadne prawa związane z tym stanem.
Ja ze swej strony uniknąłem nudnej mordęgi
wieku lat nastu, po prostu całkowicie go
przeskakując. Gdy tylko przestałem z nonszalancką
miną łazić po szkole i okłamywać się nawzajem z
rówieśnikami, stałem się dorosły. A ponieważ byłem
od większości tych tak zwanych dorosłych znacznie
inteligentniejszy, pozostało mi tylko doścignąć ich pod
względem fizycznym.
Najpierw trochę zmarszczkownika dookoła oczu
i na czole. Gdy tylko zaaplikowałem sobie ten
bezbarwny płyn, pojawiły się zmarszczki i mój
rocznik posunął się o dobrych parę lat. Kilka fałdek
pod brodą dobrze grało ze zmarszczkami, a
wykończyłem to wszystko paskudnym małym
wąsikiem. A kiedy ubrałem się w bezkształtną
marynarkę podrzędnego urzędnika, własna matka nie
poznałaby mnie, gdybyśmy mijali się na ulicy. Zresztą
rzeczywiście miało to miejsce rok temu. Zapytałem ją
o godzinę i nawet wtedy w jej krowich oczach nie
pojawiła się iskierka rozpoznania.
Chociaż wcale nie zanosiło się na deszcz, wziąłem
z szafy parasol, wyszedłem z biura i skierowałem się
do najbliższego kompleksu sklepów.
Muszę powiedzieć, że moja podświadomość
pracowała tego dnia szybko, co już wkrótce mogłem
sprawdzić. Mimo wypicia kilku piw, ciągle jeszcze
miałem pragnienie. To ten suchy pobyt w stodole
dawał o sobie znać. Dlatego też przytomnie skręciłem
pod platynowymi łukami MacSwineyów i podszedłem
do wbudowanego w ladę robota obsługującego. Na
jego plastikowej twarzy trwał wymalowany na stałe
uśmiech od ucha do ucha.
- W czym mogę Panu lub Pani służyć? - zapytał
słodziutko i seksownie.
„Mogli wydać parę dolców na program z
rozpoznawaniem płci" - pomyślałem, przyglądając się
umieszczonej na ścianie liście zimniuśkich,
pyszniuśkich napoików.
- Podaj mi podwójny napój wiśniowy i dużo lodu.
- Już się robi, proszę Pana lub Pani. To będzie
trzy dolary, proszę.
Wrzuciłem monety do pojemnika, na co
otworzyła się klapa i pojawił się mój napój. Kiedy po
niego sięgnąłem, wysłuchałem gadki reklamowej
robota:
- MacSwineyowie cieszą się, że mogą cię dzisiaj
obsłużyć. Do wybranego przez ciebie drinka z
pewnością chciałbyś zjeść kotlet ze świniozwierza z
rożna z pysznym egzotycznym sosem, garnirowany
kandyzowanymi spamjamami...
Przestałem to słyszeć, bo właśnie moja
podświadomość znalazła rozwiązanie mojego małego
problemu. Rozwiązanie bardzo proste i oczywiste,
wręcz samo się narzucało swoją jasnością,
oczywistością i prostą.
- No co, kretynie!? Zamawiaj albo spływaj, nie
będziesz tu chyba sterczał cały dzień! - zaskrzeczało
mi nad uchem.
Wymamrotałem jakieś przeprosiny i powlokłem
się do najbliższej wolnej kabiny konsumenckiej.
Teraz już wiedziałem, co robić.
Po prostu postawić problem do góry nogami.
Zamiast szukać Hetmana, muszę zrobić coś takiego,
żeby to on mnie poszukał.
Piłem mój napój, tak zimny, że aż rozbolały mnie
zatoki, i patrzyłem niewidzącym wzrokiem przed
siebie. Elementy planu wskakiwały na swoje miejsce.
Nie było żadnej szansy, żebym sam dał radę znaleźć
Hetmana. Głupotą byłoby nawet tracić czas na próby.
A więc musiałem popełnić przestępstwo tak bezczelne
i tak intratne, że będą o nim mówić w wiadomościach
we wszystkich programach na całej planecie. Musi
być tak nietypowe, że nie będzie człowieka, który
potrafiąc czytać albo mając choćby jeden palec do
włączenia telewizora, nie dowiedziałby się o tym. Cały
świat usłyszy, co się stało. I to dowie się, że zrobił to
Hetman, bo na miejscu zostawię jego znak
rozpoznawczy.
Gdy resztki mojego napoju zagulgotały w
słomce, spojrzałem przytomniej i powoli wróciłem do
krzykliwej rzeczywistości MacSwineyów. Przed mymi
oczami wisiał plakat.
Patrzyłem na niego, nie dostrzegając go, już od
pewnego czasu. Teraz jego treść do mnie dotarła.
Zaśmiewające się klowny i rozwrzeszczane dzieci.
Wszyscy upojeni radością w lekko zdeformowanej,
trójwymiarowej karykaturze. Nad ich głowami
rozbłyskiwały litery:
ZACHOWAJCIE KUPONY! PAMIĘTAJCIE,
BY JE
WZIĄĆ PRZY KAŻDYM ZAKUPIE.
DARMOWE WEJŚCIE DO LUNAPARKU.
Byłem już w tym ośrodku plastikowych uciech
kilka ładnych lat temu, jako dzieciak, i nawet wtedy
nie podobało mi się tam. Przerażające przejażdżki,
które mogły przerazić tylko prostaków. Jazdy w górę
i w dół tylko dla tych z silnym żołądkiem; dookoła i
wyrzut w górę. Paskudne jedzenie, przesłodzone
cukierki, debilne klowny i inne tego typu atrakcje,
aby zadowolić takich, których bardzo łatwo
zadowolić. Codziennie odwiedzały Lunapark tysiące
ludzi, a jeszcze więcej przypływało tam w porze
weekendów, przynosząc ze sobą jeszcze więcej tysięcy
dolarów.
Mnóstwo dolców! Musiałem tylko je zabrać w
sposób na tyle interesujący, żeby mówili o nim jako o
wydarzeniu numer jeden w wiadomościach na całej
planecie.
Ale jak tego dokonać? Oczywiście idąc tam i
dokładnie oglądając ich urządzenia zabezpieczające.
Nadszedł czas, by wziąć sobie dzień wolny.
7
Byłoby dobrze, gdybym w czasie tego
rozpoznania wyglądał na swój wiek, albo nawet
młodziej. Po usunięciu charakteryzacji znów stałem
się siedemnastolatkiem o miłej buzi. Uznałem, że
powinienem lepiej opanować sztukę makijażu, w
końcu drogo zapłaciłem za korespondencyjny kurs
charakteryzacji teatralnej. Wkładki pod policzkami
sprawiły, że wyglądałem jak aniołek, zwłaszcza gdy
jeszcze musnąłem je różem. Założyłem okulary
przeciwsłoneczne ozdobione plastikowymi kwiatkami,
które psikały wodą, gdy przyciskało się gruszkę
schowaną w kieszeni. Kupa śmiechu! W ostatnim
czasie zmienił się styl ubierania, wyszły z mody
pumpy dla chłopców, dzięki Bogu, ale powróciły
krótkie spodenki. Obowiązywał karygodny trend
zwany „długo-krótkim", w którym jedna nogawka
była obcięta nad kolanem, a druga pod. Nabyłem
parę takich spodenek z ohydnego purpurowego
sztruksu, gustownie przyozdobionego odblaskowymi
różowymi plamami. Bałem się przejrzeć w lustrze i
nie śmiem opisać tego, co tam zobaczyłem. Wystarczy
jeśli powiem, że na pewno nie przypominało to
zbiegłego przestępcy poszukiwanego za napad na
bank. Na szyi zawiesiłem sobie jednorazowy aparat
fotograficzny, który nie był ani jednorazowym, ani
nawet zwykłym aparatem.
Na stacji zgubiłem się w gromadzie ludzi
wyglądających dokładnie tak jak ja i ruszyliśmy
tłumnie do Luna-Cudu. Wrzaski, histeryczny śmiech i
psikanie się nawzajem wodą z naszych plastikowych
kwiatów pomagały zabić czas... lub rozciągnąć go w
nieskończoność, przynajmniej w jednym przypadku.
Gdy w końcu otworzyły się drzwi, przepuściłem
szturmujący wielobarwny tłum i znudzony, powoli
wszedłem za nim. Teraz do pracy.
Gdzie są pieniądze? Wspomnienia z mojego
pierwszego pobytu tutaj były mgliste - dzięki Bogu -
ale pamiętałem, że płaciło się za rozmaite przejażdżki
i inne rozrywki wrzucając plastikowe żetony. Mój
ojciec niechętnie dostarczył mi kilku sztuk, które
zużyłem bardzo szybko i oczywiście nie dostałem
więcej. Tak więc moim pierwszym zadaniem było
znalezienie źródła tych żetonów.
Przyszło mi to bez trudu, bo do tego miejsca
kierowali się wszyscy klienci, którzy nie osiągnęli
jeszcze wieku dojrzewania. Była to stroma budowla
przypominająca odwrócony wafel do lodów,
ozdobiona flagami, mechanicznymi klownami i
zwieńczona złotymi organami, z których
rozbrzmiewała ogłuszająca muzyka. Dookoła, na
ziemi, przymocowane do podstawy tej budowli stały
plastikowe figurki klownów, które trzęsły się, śmiały i
robiły miny. Były odrażające, ale spełniały ważną rolę
- pozbawiały klientów pieniędzy. Młode ręce
skwapliwie wpychały dolarowe banknoty w łapczywe
dłonie plastikowych poliszyneli. Dłoń zamykała się,
pieniądze znikały, a z ust clowna wysypywał się
strumień plastikowych żetonów, na które oczekiwał
odbiorca. Beznadziejne, ale z pewnością byłem
jedynym, który tak myślał.
Pieniądze wędrowały do budynku. Musiałem
odkryć, którędy z niego wychodziły. Obszedłem
dookoła budynek i przekonałem się, że rzygające
dystrybutory nie otaczały go całkowicie. Z tyłu,
osłonięta przez drzewa i krzewy znajdowała się mała
przybudówka. Utorowałem sobie drogę wśród
krzaków i nagle stanąłem twarzą w twarz z szerego-
wym policjantem trzymającym straż przy nie
oznakowanych drzwiach.
- Spadaj, szczeniaku - powiedział słodko. - Tylko
dla personelu.
Przemknąłem obok niego i naparłem na drzwi, w
tym czasie udało mi się zrobić zdjęcie.
- Muszę siusiu - powiedziałem, ściskając nogi. -
Powiedzieli mi, że ubikacja jest tutaj. Ciężka ręka
odepchnęła mnie z powrotem w chaszcze.
- Nie tutaj. Zjeżdżaj tam, skąd przyszedłeś.
Odszedłem. To było zabawne. Żadnych alarmów
elektronicznych, tylko zamek typu Glubb, solidny, ale
stary. Zaczął mi się nawet podobać ten Lunapark.
Park zamykali dopiero po zmroku. Oczekiwanie
było więc bardzo nużące. Żeby zabić nudę,
wypróbowałem Zjazd Lodowcowy, gdzie pędzi się
przez sztuczne groty lodowe, w których wszystko
wokół było skute styropianowym lodem i od czasu do
czasu jakaś kra wpadała na wagonik pełen
piszczących pasażerów. Odrzutowa strzelnica była
równie beznadziejna. W imię dobrego smaku
opuszczę zasłonę milczenia na uciechy Słodkiej
Krainy i Potwora z Moczarów. Wystarczy
powiedzieć, że wreszcie nadszedł mój czas.
Dystrybutory żetonów zostały wyłączone na godzinę
przed zamknięciem parku. Z pobliskiego punktu
obserwacyjnego chciwym okiem śledziłem
opancerzony furgon, zabierający mnóstwo
masywnych kontenerów. Razem z pieniędzmi
odjeżdżała ochrona. Pewnie myśleli, że nikt przy
zdrowych zmysłach nie włamie się, żeby kraść żetony.
Widocznie nie byłem przy zdrowych zmysłach.
Kiedy zapadła ciemność, dołączyłem do
wyczerpanych gości, którzy chwiejnym krokiem
sunęli do wyjścia. Ale nie dotarłem tam. Zamknięte
drzwi na tyłach Wzgórza Wampirów otworzyły się
bez trudu, z moją delikatną pomocą. Wślizgnąłem się
w ciemność. Wysoko nade mną zabłysły białe kły, z
których sączyła się sztuczna krew. Wciśnięty za
trumnę wypełnioną ziemią czułem się naprawdę
świetnie. Przeczekałem godzinę, nie więcej. Wszyscy
pracownicy powinni już opuścić teren, ale na ulicach
wokół parku było jeszcze wystarczająco dużo
rozbawionych małolatów, żeby mój paskudny strój
nie rzucał się w oczy, kiedy już stąd wyjdę.
Na terenie byli strażnicy, ale łatwo mogłem ich
uniknąć. Tak jak się spodziewałem, Glubb otworzył
się bez trudu i szybko wślizgnąłem się do środka.
Okazało się, że pokój nie ma okien, co mi
odpowiadało, bo nikt nie mógł zobaczyć światła mojej
latarki. Zapaliłem ją i zacząłem podziwiać
maszynerię.
Prosta i przejrzysta konstrukga, to właśnie cenię
w maszynach. Końcówki dystrybutorów ustawione
były pod ścianami dookoła pokoju. Nie
funkcjonowały, ale zasada ich działania była
oczywista. Włożone monety i banknoty były liczone i
przechodziły dalej. Urządzenie w górze spuszczało
odliczone żetony do rynienek wypustowych. Z boku
wychodziły z podłogi rury prowadzące do pojemnika
w górze. Bez wątpienia były zasilane z podziemnych
transporterów i zwracały żetony gotowe do
ponownego użycia. Dolary, nietknięte ludzką ręką,
były przenoszone przez zaplombowane przezroczyste
rękawy do punktu zbiorczego, w którym monety
wypadały do zamkniętych pudełek. One mnie nie
interesowały, bo były za ciężkie, ale banknoty były
lżejsze i dużo więcej warte. Przechodziły przez rynny
i z wdziękiem wpadały w otwór na szczycie sejfu. Były
w ten sposób zabezpieczone przed pracownikami o
lepkich palcach.
Wspaniale. Obejrzałem maszynerię,
zastanowiłem się, a potem zrobiłem notatki.
Dystrybutory zostały wyprodukowane przez firmę
„Ex-changers"; przerysowałem starannie znak
firmowy. Sejf, chociaż solidny i pewnej marki, ustąpił
łatwo. Oczywiście był pusty, ale spodziewałem się
tego. Zanotowałem kombinację cyfr, po czym
otwierałem go i zamykałem tyle razy, aż mogłem to
zrobić z zamkniętymi oczami. W mojej głowie zaczął
układać się plan, którego integralną częścią był ten
sejf.
Gdy skończyłem, wyślizgnąłem się z budynku nie
zauważony przez nikogo i ostrożnie opuściłem park,
by przyłączyć się do rozbawionego tłumu. W drodze
powrotnej byli już mniej hałaśliwi i tylko dwa razy
musiałem użyć psikacza w moich okularach. Trudno
opisać, jak wielką odczułem ulgę, gdy w końcu
wtoczyłem się do biura, zdarłem z siebie strój
półidioty i wsadziłem nos do szklanki z piwem. Potem
zakasałem rękawy i wziąłem się za myślenie.
Następnie kilka tygodni spędziłem bardzo
aktywnie. Pracując nad sprzętem potrzebnym do
akcji, pilnie śledziłem wiadomości w telewizji. Jeden
ze zbiegłych więźniów został ujęty po ciężkiej walce.
Jego towarzysza nie znaleziono, mimo że schwytany
gotów był udzielić wszelkiej pomocy. Biedny Stinger,
odebrano mu instynkt walki i jego życie nie będzie już
takie jak dawniej. Ale będzie takie jak dawniej dla
człowieka, którego chciał zabić, nie było mi więc żal
Stingera. Czekała na mnie praca. Dwie ściśle
związane ze sobą sprawy; musiałem zaplanować
napad i zastawić pułapkę na Hetmana. Z dumą
przyznaję, że oba problemy rozwiązałem z dużą
łatwością. Potem musiałem tylko poczekać na ciemną
i burzliwą noc, by znowu odwiedzić Lunapark. Byłem
tam najkrócej, jak się dało, ale i tak trwało to kilka
godzin, bo miałem mnóstwo rzeczy do zrobienia.
Potem musiałem już tylko czekać na
odpowiednią chwilę. Najlepszym momentem był
koniec tygodnia, gdy wszystkie kasy są przepełnione.
W ramach przygotowań zupełnie legalnie wynająłem
garaż i dla równowagi bardzo nielegalnie ukradłem
furgonetkę. Wykorzystałem czas oczekiwania, by ją
przemalować - trzeba przyznać, że wyglądała lepiej
niż przedtem - przykręcić nowe numery i przyczepić
na drzwiach plakietki z nazwą firmy. W końcu
nadeszła sobota. Trudno mi było opanować
niecierpliwość. Aby zabić czas, przykleiłem sobie
wąsy, przebrałem się i pojechałem na dobry,
beztroski lunch, bo musiałem jeszcze poczekać do
wieczora, aż napełnią się skrzynie. Przejażdżka na
wieś była bardzo przyjemna, a na wyznaczone
miejsce dotarłem zgodnie z planem. Zatrzymałem się
obok służbowego wejścia do parku. Z lekkim
niepokojem włożyłem obcisłe, przezroczyste
rękawiczki, ale uczucie radosnego oczekiwania było
silniejsze. Z uśmiechem na ustach włączyłem aparat
przymocowany pod błotnikiem.
Niewidzialny sygnał radiowy poleciał w
przestrzeń i oczami duszy próbowałem dostrzec, co
się dzieje. Sygnał szybki jak światło dobiegł do
odbiornika i po przewodach do celu, którym był
ładunek wybuchowy. Nic wielkiego, mała dokładnie
odmierzona ilość plastyku, wystarczająca by zerwać
zatrzask w jednym z dystrybutorów żetonów, bez
uszkodzenia rękawa. Po zniszczeniu zatrzasku z
maszyny popłynął z grzechotem jednostajny strumień
kolorowych plastikowych krążków i wytrysnął z
dystrybutora w nie kończącym się potoku. Ależ byłem
dobroczyńcą! Jakże by mnie błogosławiły wszystkie
dzieciaki, gdyby wiedziały, że to ja.
Ale na tym nie koniec. Bo co minutę z mojego
nadajnika emitowany był sygnał radiowy, puszczał
następny zatrzask i za każdym razem wylatywał
następny strumień żetonów. I następny, i jeszcze
następny... W odpowiednim momencie włączyłem
silnik furgonetki i podjechałem do bramy służbowej
Lunaparku, otworzyłem okno i wychyliłem się przez
nie tuż nad wymalowanym na drzwiach znakiem
firmowym, który głosił: „Dystrybutory Ex-
Changers".
- Odebrałem wiadomość telefoniczną, że macie tu
jakieś problemy - powiedziałem do strażnika.
- Żadnych problemów - odpowiedział tamten ot-
wierając bramę. - Raczej zamieszki. Wiesz, gdzie to
jest?
- Jasne. Już jadę na pomoc.
Kiedy na własne oczy zobaczyłem skutki mojej
hojności, zdałem sobie sprawę, że to, co się stało,
przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wrzeszczące i
wiwatujące dzieciaki szalały obładowane żetonami, a
inne walczyły o miejsce w pobliżu plujących
dystrybutorów. Ich szczęśliwe okrzyki zagłuszały
wszystko. Ani personel, ani strażnicy nie mogli zrobić
nic, co powstrzymałoby tę falę obfitości. Droga
służbowa była trochę mniej zatłoczona, ale i tamtędy
musiałem jechać bardzo powoli, z ręką na klaksonie,
torując sobie drogę wśród maruderów. Kiedy
podjechałem, dwóch strażników odpychało dzieci w
stronę krzaków.
- Jakieś kłopoty z dystrybutorami? - zapytałem
słodko. Opryskliwa odpowiedź jednego z nich zginęła
w pisku i krzyku dziecięcego zachwytu, i chyba
dobrze się stało. Drugi strażnik otworzył drzwi i
wepchnął mnie razem z moimi narzędziami do
środka.
Było tam już czterech ludzi, którzy bezskutecznie
walczyli z maszynami. Nie mogli ich unieruchomić, bo
wcześniej pozwoliłem sobie odłączyć tablicę
rozdzielczą. Łysy mężczyzna próbował przeciąć kabel
zasilający piłką do metalu.
- To samobójstwo - powstrzymałem go. - Ten
przewód jest pod napięciem czterystu volt.
- Masz jakiś lepszy pomysł, mądralo? - warknął.
- To przecież twoje cholerne maszyny. Zabieraj się do
roboty.
- Już się robi, popatrz tylko.
Otworzyłem wielką skrzynkę z narzędziami,
zawierającą tylko lśniącą metalową rurkę którą
wyjąłem.
- To wszystko załatwi - powiedziałem
przekręcając zawór na szczycie i odrzucając rurę.
Ostatnie, co zobaczyłem, to ich wytrzeszczone oczy,
kiedy buchnęła z niej szara mgła, która wypełniła
pokój, zupełnie uniemożliwiając widzenie.
Ja się tego spodziewałem, oni nie. Ze skrzynką w
ręku odmierzyłem cztery kroki, aż dosięgnąłem
ściany sejfu. Hałas, który robiłem, był zagłuszany
przez ich krzyki i nawoływania oraz nieustanne
sapanie dystrybutorów. Z łatwością otworzyłem sejf i
dopasowanym idealnie wiekiem skrzynki
zablokowałem jego drzwi. Wsunąłem się do środka,
zgarnąłem stertę banknotów i wsypałem je do
podstawionego kontenera. Szybko się zapełnił, po
czym zatrzasnąłem go. Teraz musiałem dopilnować,
by odpowiedzialność za to przestępstwo spadła na
odpowiednią osobę. Przygotowana kartka była w
mojej górnej kieszeni. Wyjąłem ją i włożyłem do
sejfu, który ponownie zamknąłem, by mieć pewność,
że moja wiadomość nie zawieruszy się w całym tym
zamieszaniu. Potem dźwignąłem ciężką skrzynkę i
stanąłem plecami do sejfu, by skierować się w
odpowiednią stronę.
Wiedziałem, że wyjście jest tam, w ciemności,
tylko dziewięć kroków stąd. Przemierzyłem pięć i
wpadłem na kogoś. Pochwyciły mnie silne ręce, a
szorstki głos krzyknął mi do ucha:
- Mam go. Pomocy!
Rzuciłem skrzynkę i udzieliłem mu pomocy,
jakiej potrzebował. Przesunąłem ręce wzdłuż jego
ciała, sięgnąłem do szyi i zrobiłem, co trzeba.
Zacharczał i osunął się. Po omacku zacząłem szukać
skrzynki i w chwili paniki nie mogłem jej znaleźć.
Wreszcie namacałem ją, chwyciłem za rączkę,
uniosłem do góry, wyprostowałem się i...
Zdałem sobie sprawę, że w czasie tej awantury
straciłem orientację.
Ogarnęła mnie rozpacz czarna jak unosząca się
wokół mgła. Zadrżałem i o mało nie upuściłem łupu.
Siedemnaście lat, samotność i cały ten osaczający
mnie świat dorosłych. To już koniec.
Nie wiem, jak długo trwał kryzys,
prawdopodobnie tylko kilka sekund, chociaż
wydawało mi się to wiecznością. W końcu wziąłem się
w garść i przywołałem do porządku.
Chciałeś, żeby tak było, pamiętasz? Zupełnie
sam, ze wszystkimi dookoła przeciwko tobie. Więc
poddaj się im albo zacznij myśleć. I to szybko!
Zacząłem myśleć. Hałasujący i krzyczący
naokoło ludzie nie byli mi ani pomocni, ani nie
stanowili zagrożenia. Miotali się tak samo
zdezorientowani jak ja. Wystarczyło wyciągnąć rękę i
iść naprzód w jakimkolwiek kierunku. Wtedy będę w
stanie zorientować się, gdzie jestem. Usłyszałem przed
sobą dudnienie, to musiał być jeden z dystrybutorów.
Za moment wpadłem na niego.
W tej samej chwili poczułem na twarzy powiew
powietrza i znajomy głos odezwał się całkiem blisko.
- Co się tu dzieje?
To był strażnik. Otworzył drzwi. Jak to miło z
jego strony. Poszedłem wzdłuż ściany, unikając go z
łatwością, bo cały czas stał w ciemności i krzyczał.
Pogłaskałem go po szyi, a potem przedarłem się przez
kłębiącą mgłę na światło dzienne. Mrugając oślepiony
jasnością, dostrzegłem innego strażnika, który wyrósł
przede mną i chwycił mnie.
- Zostań tu, gdzie jesteś. Nie ruszaj się.
Nie mógł zrobić nic gorszego, mam na myśli jego
zachowanie w stosunku do Czarnego Pasa. Powaliłem
go na ziemię tak, żeby nie zrobił sobie krzywdy przy
upadku, wrzuciłem skrzynkę do furgonetki i
rozejrzałem się, aby się upewnić, że nie byłem
widziany. Zamknąłem drzwi, włączyłem silnik, po
czym wolno i ostrożnie oddaliłem się od rozbawionego
Lunaparku.
8
Wszystko naprawione! - krzyknąłem do
strażnika, który skinął głową i otworzył bramę.
Pojechałem w stronę miasta. Powoli pokonałem
pierwszy zakręt i gwałtownie skręciłem w mniejszą i
niebrukowaną drogę.
Moja ucieczka była zaplanowana równie
dokładnie jak sam napad. Kradzież pieniędzy to
jedno, a zachowanie ich to zupełnie inna sprawa. W
epoce łączności elektronicznej rysopis mój i
furgonetki w przeciągu ułamków sekundy zostanie
wyświetlony na całej planecie. Każdy wóz policyjny
otrzyma wydruk, a każdy patrolujący policjant -
ustne ostrzeżenie. Ile więc miałem czasu? Gdy
odjeżdżałem, obaj strażnicy byli nieprzytomni. Ale
mogli już zostać ocuceni i wszystko opowiedzieć, a
wtedy jeden telefon wystarczyłby, żeby przekazać
ostrzeżenie. Obliczyłem, że musiałoby to zająć co
najmniej cztery minuty. Co mnie urządzało, bo
potrzebowałem tylko trzech.
Droga wiła się pod górę między drzewami, potem
zakręcała ostatni raz i kończyła się w opuszczonym
kamieniołomie. Serce biło mi mocno, bo ten etap akcji
zawierał element ryzyka. Udało się, wynajęty
samochód czekał tam, gdzie go wczoraj zostawiłem!
Oczywiście usunąłem z silnika kilka niezbędnych
części, ale jakiś uparty złodziej mógł go odholować.
Na szczęście w okolicy był tylko jeden uparty złodziej.
Otworzyłem samochód, wyjąłem stamtąd
pojemnik z prowiantem i zaniosłem go do furgonetki.
Za chwilę jego boczna ścianka odskoczyła, ukazując
coś bardzo interesującego, a mianowicie puste
wnętrze. Wystające z pojemnika torebki i pudełka
były tylko posklejanymi ze sobą górnymi częściami
torebek i pudełek. Bardzo pomysłowe, jeśli wolno mi
wyrazić swoją opinię. Schowałem pieniądze do
pudełka, zamknąłem je i włożyłem do samochodu.
Zdjąłem ubranie robocze i wrzucając je do
ciężarówki, zadygotałem w podmuchu chłodnego
wiatru. Wąsy poleciały w ślad za ubraniem.
Włożyłem strój sportowy, ustawiłem zegar przy
ładunku termitowym, zamknąłem furgonetkę i
wsiadłem do samochodu. Odjechałem bez kłopotów.
Nikt mnie nie obserwował i wszystko wskazywało na
to, że uda mi się wyjść cało z tej przygody.
Zatrzymałem się na głównej drodze i poczekałem na
kolumnę wozów policyjnych, która z rykiem
przemknęła obok mnie, kierując się do Lunaparku. O
rany, ależ im się śpieszyło! Wyjechałem na drogę i
wolno ruszyłem z powrotem do Billville.
W tej chwili furgonetka wesoło płonęła, topiąc się
na kupę żużlu. Żadnych śladów. Pojazd był
ubezpieczony zgodnie z przepisami, zatem właściciel
otrzyma zwrot kosztów. Ogień nie rozprzestrzeni się,
nie w kamieniołomie, i nikt nie dozna żadnych
obrażeń. Wszystko poszło dobrze, nawet bardzo
dobrze.
Kiedy wróciłem do biura, westchnąłem z ulgą,
otworzyłem piwo i pociągnąłem duży łyk. Później
wziąłem z barku butelkę whisky i nalałem sobie
dawkę uderzeniową. Skosztowałem, wykrzywiłem się
od okropnego smaku i wylałem resztę do zlewu. Co za
świństwo! Myślę, że gdybym się postarał, mógłbym
się w końcu do tego przyzwyczaić. Ale chyba nie było
to warte zachodu.
Do tej pory upłynęło już chyba wystarczająco
dużo czasu, by dziennikarze dotarli na miejsce
przestępstwa.
- Włącz się! - zawołałem do komputera. - Daj mi
wydruk ostatniego wydania gazet.
Faks zahuczał delikatnie i z otworu wysunęła się
płachta papieru. Na pierwszej stronie, w pełnej
krasie, widniało zdjęcie fontanny żetonów. Z dużym
zadowoleniem przeczytałem sprawozdanie,
odwróciłem stronę i zobaczyłem rysunek. Był tam,
tak jak go znaleźli, gdy otworzyli sejf. Rysunek
hetmana, a pod nim zapis szachowy:
1. W - S4 x H
Co znaczy: wieża na pole skoczek 4 bije
hetmana.
Kiedy to przeczytałem, zadowolenie ustąpiło
dreszczowi niepokoju. Czyżbym się zdemaskował
przed policją? Czy rozpracują tę wskazówkę i będą
na mnie czekać?
- Nie! - krzyknąłem głośno. - Policja jest leniwa i
zadowala się małymi przestępstwami, żeby zachować
pozory działania. Być może, trochę nad tym
pogłówkują, ale na pewno nie rozwiążą zagadki na
czas. Ale Hetman powinien być w stanie ją rozgryźć.
Będzie wiedział, że to wiadomość dla niego i postara
się ją rozpracować. Mam nadzieję.
Sączyłem piwo i zamartwiałem się. Wiele godzin
spędziłem obmyślając tę łamigłówkę. Fakt, że Hetman
używał hetmana szachowego jako swojej wizytówki,
doprowadził mnie do podręczników gry w szachy.
Zakładałem, że on albo ona - bo nie wierzę, by
ktokolwiek był w stanie określić płeć Hetmana,
chociaż przypuszczano, że przestępca jest mężczyzną
- gra w szachy. Jeżeli potrzebowałby dodatkowych
informacji, mógł odwołać się do tej samej książki co
ja. Bez szczególnego trudu można było odkryć, że w
szachach są dwa różne sposoby zapisu ruchów.
Najstarszy, czyli ten, którego użyłem, nazywa pola w
kolumnach według figur umieszczanych na końcach
kolumny (jeśli chcecie wiedzieć dokładnie, rzędy
rozciągają się pomiędzy bokami szachownicy, a
kolumny pomiędzy graczami). Tak więc pole, na
którym stoi biały król, oznacza się Król 1. Król 2 to
pole nad nim, albo raczej Biały Król 2, bo jest to
jednocześnie Czarny Król 7 z punktu widzenia
drugiego gracza (jeśli uważacie, że to skomplikowane,
nigdy nie grajcie w szachy, bo to jest najłatwiejsza
część). Istnieje także inny zapis, zwany zapisem
algebraicznym, który przypisuje literę i cyfrę
każdemu z sześćdziesięciu czterech pól szachownicy.
Licząc od lewej do prawej, osiem rzędów od strony
białych jest oznaczonych literami od a do h. Tak więc
skoczek H może oznaczać b4, g4, b5 lub g5.
Skomplikowane? Mam nadzieję. Lepiej żeby
policja nigdy nie domyśliła się, że to kod, i nie
zechciała go rozgryźć. Bo jeśli zechce, to wtedy
rozgryzie także mnie. Ten ruch szachowy zawierał
datę mojego następnego przestępstwa, kiedy to
zamierzałem znów „pobić hetmana", czyli ponownie
posłużyć się wizytówką Hetmana.
Przed oczami miałem jasny scenariusz wydarzeń.
Policja będzie się głowić nad tym ruchem, a potem da
sobie spokój. Ale nie zrezygnuje Hetman w swojej
luksusowej kryjówce. Będzie bardzo zły. Popełniono
przestępstwo, o które on został obwiniony. Zabrano
pieniądze, ale nie on je ma! Mam nadzieję, potraktuje
ten ruch jako wskazówkę, przeanalizuje go i w końcu
znajdzie rozwiązanie.
Załóżmy, że skoczek skojarzy mu się ze skokiem.
„Skok cztery", co to może znaczyć? Skok kiedy?
Czwarta noc Festiwalu Muzyki Nowoczesnej w
mieście Pearly Gates, ot co! I ta czwarta noc jest
także dwudziestym czwartym dniem roku, który jest
znany także jako Skoczek 4. Dzieje się tak, gdy b jest
rozumiane jako druga litera alfabetu, więc b4 może
być czytane jako 24. Jeżeli Hetman wszystko to sobie
uzmysłowi, powinien być pewny, że czwartej nocy
festiwalu zostanie popełnione jakieś przestępstwo.
Oczywiście przestępstwo związane z pieniędzmi.
Miałem nadzieję, że będzie wolał sam się mną zająć,
niż uprzedzić policję o planowanym przestępstwie.
Chyba uderzyłem we właściwą strunę. Zagadka
była zbyt złożona dla policji, ale w granicach
możliwości Hetmana. Miał dokładnie tydzień czasu
na rozwiązanie tego i przybycie na festiwal.
Znaczyło to także, że i ja mam tydzień, by się
nacieszyć zwycięstwem, odzyskać równowagę i
wyspać się porządnie, by móc później nie dosypiać.
Tak więc przez następne dni w ramach rozrywki
obmyślałem plany i przygotowywałem urządzenia do
ataku na kieszenie festiwalowej publiczności.
Wyznaczonej nocy lało jak z cebra, co bardzo mi
odpowiadało. Podniosłem kołnierz mojego czarnego
płaszcza, wcisnąłem na głowę czarny kapelusz i
chwyciłem czarny futerał. Jego charakterystycznie
wybrzuszony koniec sugerował, że w środku znajduje
się grzmotofon albo nawet ultrabas. Komunikacja
miejska dowiozła mnie prawie pod samo wejście dla
artystów. W strugach deszczu przebyłem resztę drogi,
wtopiony w tłum ubranych na czarno i niosących
instrumenty muzyków. Miałem przygotowaną
przepustkę, ale portier nie sprawdził jej i tylko
gestem kazał nam wejść do środka. Szansa, by
ktokolwiek chciał sprawdzić moje dokumenty, była
minimalna, bo było nas tam w sumie dwieście
trzydzieści jeden osób. Na dzisiejszy wieczór
przewidziana była premiera wwiercającej się w mózg
tak zwanej muzyki, zatytułowanej „Zderzenie
galaktyk", rozpisanej na dwieście jeden
instrumentów dętych i dwadzieścia dziewięć
perkusyjnych. Delikatność brzmienia nie była
specjalnością kompozytorki, pani Moi-Woofter Ge-
eyoh. Już samo przeczytanie partytury mogło
człowieka przyprawić o ból głowy. Dlatego właśnie
wybrałem tę noc. Garderoby były za małe, by
pomieścić tłum muzyków, którzy kręcili się dookoła i
sprawiali wrażenie zagubionych. Nikt nie zauważył,
gdy wymknąłem się na tylną klatkę schodową i
wślizgnąłem do schowka na szczotki. Personel
wyszedł już wcześniej i jedyną rzeczą, która mogła mi
przeszkadzać, była tylko muzyka. Mimo to, na
wszelki wypadek zamknąłem drzwi od środka. Kiedy
usłyszałem pierwsze dźwięki, wyjąłem mój
egzemplarz partytury „Zderzenia".
Zaczynało się dość cicho, bo przed zderzeniem
wszystkie galaktyki musiały wejść na scenę.
Przesuwałem palec po partyturze, aż doszedłem do
czerwonego znaczka, który sam tam umieściłem.
Partytura spoczęła bezpiecznie w mojej kieszeni, a ja
ostrożnie otworzyłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz.
Korytarz był pusty, tak jak oczekiwałem. Prze-
mierzyłem go pewnym krokiem, choć podłoga
zaczynała już drgać zapowiadając rychłą destrukcję
Wszechświata.
Na drzwiach widniała tabliczka PRYWATNE.
WSTĘP WZBRONIONY. Z jednej kieszeni wyjąłem
czarną maskę, zdjąłem kapelusz i wciągnąłem ją na
głowę. Z drugiej kieszeni wyjąłem klucz. Nie chciałem
tracić czasu na szarpanie się z wytrychem, więc
dorobiłem sobie klucz, kiedy przeprowadzałem
rozpoznanie miejsca akcji. Starałem się przekręcać go
w zamku w takt muzyki. W chwili gdy zabrzmiał
donośny trzask, otworzyłem drzwi i wszedłem do
środka.
Mojego wejścia nikt, oczywiście, nie usłyszał, ale
moje ruchy przyciągnęły wzrok starszego mężczyzny.
Gapił się na mnie, a z jego osłabłych palców wypadło
pióro. Podniósł ręce do góry, gdy z wewnętrznej
kieszeni wyjąłem imponujący, choć nieprawdziwy
pistolet. Nie udało mi się nim jednak przestraszyć
drugiego, młodszego mężczyzny, który rzucił się do
ataku. Za moment nieprzytomny wylądował na
podłodze, łamiąc po drodze krzesło.
Wszystko to odbyło się po cichu. Albo inaczej:
narobiło dużo hałasu, który jednak skutecznie
zagłuszyła muzyka, wznosząca się teraz gwałtownym
crescendo, wieszczącym koniec świata. Poruszałem się
szybko, bo właśnie zbliżała się najgłośniejsza część.
Wyjąłem dwie pary kajdanków i przykułem
starszego mężczyznę do biurka. W ten sam sposób
zabezpieczyłem śpiącego rycerza. Już prawie czas. Z
kolejnej kieszeni wyjąłem porcję plastyku - tak, w
tym ubiorze było mnóstwo kieszeni i to nie przez
przypadek - i wsunąłem go w drzwi sejfu, dokładnie
nad zamkiem zegarowym. Musieli się tu czuć bardzo
pewnie z tymi wszystkimi zabezpieczeniami. Obfite
wpływy kasowe z wieczornych przedstawień były
zamykane w sejfie w obecności uzbrojonych
strażników. Pozostawały tam, zamknięte i bezpieczne,
aż do rana, gdy w obecności innych uzbrojonych
strażników otwierano sejf. Wepchnąłem zapalnik
radiowy do plastyku i wycofałem się pod ścianę, gdzie
razem z obydwoma strażnikami znalazłem się poza
zasięgiem wybuchu.
Wszystkie drobne przedmioty w pokoju
podskakiwały w takt muzyki, a z sufitu sypał się tynk.
To jednak ciągle jeszcze nie był właściwy moment.
Wykorzystałem resztę czasu, by wyrwać z gniazdek
przewody telefoniczne. Aż do końca koncertu nikt nie
będzie rozmawiał przez telefon.
Nadeszła wreszcie ta chwila! Widziałem w
wyobraźni partyturę i w momencie gdy nastąpiło
zderzenie galaktyk, włączyłem przekaźnik radiowy.
Drzwi sejfu bezgłośnie wyleciały w powietrze.
Nawet tu w biurze muzyczna katastrofa była
porażająca. Zastanowiłem się, ilu słuchaczy ogłuchło
właśnie w imię sztuki. Te rozważania nie
przeszkodziły mi zgarnąć wszystkich banknotów z
sejfu do mojego futerału. Kiedy napełnił się,
uchyliłem kapelusza przed moimi więźniami, tym z
wytrzeszczonymi oczami i tym nieprzytomnym, i
wyszedłem. Czarna maska powędrowała z powrotem
do kieszeni. Opuściłem teatr niestrzeżonym wyjściem
ewakuacyjnym.
Szybko przeszedłem wzdłuż dwóch bloków do
przejścia podziemnego i stałem się jedną z wielu
postaci śpieszących w strugach deszczu. Ruszyłem
schodami w dół, po czym skręciłem w korytarz
prowadzący do stacji. Wszystkie pociągi podmiejskie
już odjechały i peron był pusty. Wszedłem do budki
telefonicznej i zmieniłem swoją powierzchowność w
ciągu dokładnie dwudziestu dwóch sekund, w
precyzyjnie wyćwiczonym tempie. Zdarłem czarne
pokrycie futerału, spod którego ukazało się drugie,
białe. Charakterystyczny, wybrzuszony kształt czary
głosowej znikł także - był zrobiony z cienkiego
plastiku, który zgniotłem i włożyłem do kieszeni
razem z czarnym pokryciem. Odwróciłem kapelusz
na drugą stronę i on również stał się biały. Moje
czarne wąsy i broda zniknęły w odpowiedniej
kieszeni. Zdjąłem palto i oczywiście je także
wywróciłem na białą stronę. Tak przebrany ruszyłem
na stację i w tłumie przyjeżdżających wyszedłem na
postój taksówek. Poczekałem chwilę. Nadjechała
taksówka i otworzyły się drzwi. Usiadłem i
uśmiechnąłem się z zadowoleniem na widok lśniącej
czaszki szofera-robota.
- Szofeh, phoszę bahdzo zabhać mnie do hotelu
Ah-bolast - powiedziałem, najlepiej jak mogłem
naśladując akcent turyngijski. Ponieważ pociąg,
który przed chwilą przyjechał, przybył z Turyngii.
- Polecenie niejasne - zagdakała maszyna.
- Ho-tel Ah-bo-bo-last, ty blaszany głupku! - wy-
krzyknąłem! - Ah-bo-last!
- Zrozumiałem - powiedział robot i taksówka
ruszyła.
Wspaniale. Wszystkie rozmowy prowadzone w
taksówkach są zapisywane przez molekularny
magnetofon i przechowywane przez miesiąc. Gdyby
mnie kiedykolwiek sprawdzano, nagranie odtworzy tę
rozmowę, a moja rezerwacja hotelowa została
załatwiona na lotnisku w Turyngii. Być może, byłem
zbyt ostrożny, ale moją dewizą jest, że tego nigdy za
dużo. Mam na myśli ostrożność.
Hotel był bardzo drogi. Wszystkie korytarze i
pokoje ze smakiem ozdobiono sztucznymi
arbolastami. Zostałem usłużnie wprowadzony do
swojego apartamentu - gdzie arbolast służył jako
stojąca lampa. Bagażowy-robot wymknął się
służalczo, z pięciodolarówką w szczelinie na napiwki.
Postawiłem torbę w sypialni, zdjąłem mokry
płaszcz i wyjąłem z lodówki piwo. Rozległo się
pukanie do drzwi.
Tak szybko! Jeżeli to był Hetman, świetnie umiał
śledzić, bo nie zauważyłem, by ktoś za mną szedł. To
nie mógł być nikt inny. Zawahałem się, ale zdałem
sobie sprawę, że jest tylko jeden sposób, by się
upewnić. Z uśmiechem na twarzy - na wypadek
gdyby to był Hetman - otworzyłem drzwi. Uśmiech
znikł natychmiast.
- Jesteś aresztowany - powiedział detektyw w
cywilu, pokazując mi odznakę. Jego towarzysz
wycelował we mnie ogromny pistolet na dowód, że
dobrze ich zrozumiałem.
9
Udało mi się tylko wydukać:
- Co... co... - lub coś w tym rodzaju. Na
aresztującym mnie oficerze ta błyskotliwa kwestia nie
zrobiła większego wrażenia.
- Włóż płaszcz, pójdziesz z nami.
Oszołomiony przeszedłem przez pokój i
wykonałem jego polecenie. Wiedziałem, że
powinienem zostawić tu płaszcz, ale nie chciałem się
sprzeciwiać. Kiedy go przeszukają, znajdą maskę,
klucz i w ogóle wszystko, co mnie zdemaskuje. A co z
pieniędzmi? Nic nie powiedzieli o torbie.
Gdy tylko włożyłem rękę do rękawa, policjant
zatrzasnął na niej kajdanki, których drugi koniec
zamknął na swoim nadgarstku. Nigdzie nie mogłem
się bez nich ruszyć. Nie mogłem zrobić nic lub prawie
nic, bo trzy kroki za nami szedł właściciel pistoletu.
Wyszliśmy z pokoju, korytarzem do windy i do
głównego holu. Detektyw był tak uprzejmy, że
trzymał się blisko mnie, więc kajdanki nie rzucały się
w oczy. Pośrodku strefy objętej zakazem parkowania
czekał duży, czarny, złowieszczy wóz. Kierowca nie
raczył nawet spojrzeć w naszą stronę. Ruszył, gdy
tylko wsiedliśmy i zamknęły się za nami drzwi.
Nie miałem nic do powiedzenia, a i moi
towarzysze nie byli w gadatliwym nastroju. W ciszy
toczyliśmy się przez zalane deszczem ulice, minęliśmy
kwaterę główną policji i ku memu osłupieniu
zatrzymaliśmy się przed Gmachem Federalnym
Rajskiego Zakątka. Federalka! Serce we mnie
zamarło. Miałem rację przypuszczając, że złamanie
szyfru i ujęcie mnie z pewnością przekracza
możliwości miejscowej policji, ale nie uwzględniłem
ogólnoplanetarnej agencji śledczej. Ze spóźnionym
refleksem - co nie jest powodem do dumy -
dostrzegłem swój błąd. Po latach nieobecności
Hetman znów uderza. Dlaczego? I co znaczą te
wygłupy z szachami? Niech się tym zajmą
kryptolodzy. Ho, ho, jakieś przechwałki, wyjawia
miejsce i datę następnego przestępstwa. Niech zajmie
się tym Urząd Federalny i niech się w to nie wtrąca
niekompetentna miejscowa policja.
Ogarnęła mnie czarna rozpacz, tak wielka, że z
trudem mogłem iść. Zachwiałem się, gdy nasz mały
orszak zatrzymał się przed ciężkimi drzwiami z
wywieszką: FEDERALNY URZĄD ŚLEDCZY. Pod
spodem małymi złotymi literami napisane było:
„Dyrektor Flynn". Moi pogromcy zapukali grzecznie,
zamek w drzwiach zahuczał i otworzył się.
Wmaszerowaliśmy do środka.
- Oto on, proszę pana.
- Dobrze. Przymocujcie go do krzesła i od tej
chwili ja przejmuję sprawę.
Mówca siedział za masywnym biurkiem. Był to
potężny mężczyzna z przylizanymi czarnymi włosami.
Wydawał się jeszcze potężniejszy dzięki ogromnym
zwałom obrastającego go tłuszczu. Jego podbródek,
czy raczej podbródki zwieszały się na nabrzmiałą
masę klatki piersiowej. Siedział odsunięty od biurka
ze względu na rozmiary brzucha, na którym, jak
grube kiełbaski, spoczywały palce jego splecionych
dłoni. Na moje chytre spojrzenie odpowiedział swoim,
stalowym i zdecydowanym. Nie protestowałem, kiedy
prowadzili mnie do krzesła; opadłem na nie i po-
czułem, jak przypinają mnie do niego kajdankami.
Potem usłyszałem oddalające się kroki i trzask
zamykanych drzwi.
- Jesteś w poważnych kłopotach - rozpoczął.
- Nie wiem, o co panu chodzi - odparłem, ale mój
drżący, piskliwy głos przeczył słowom.
- Wiesz doskonale, o co mi chodzi. Dziś
wieczorem popełniłeś przestępstwo, okradając
kieszeń publiczną, zaopatrywaną przez głuchych jak
pień miłośników muzyki. Ale to jeszcze najmniejsze z
twoich szaleństw, młodzieńcze. Wnioskując z twojego
wieku, mogę także stwierdzić, że ukradłeś dobre imię
innego człowieka. Hetmana. Podszywasz się pod
kogoś, kim nie jesteś. Uwaga, łap!
Ukradłem dobre imię? O czym on, do diabła,
mówi? Odruchowo złapałem rzucone klucze.
Wlepiłem w nie wzrok, a potem gapiąc się na mojego
rozmówcę, drżącą ręką otworzyłem kajdanki.
- Pan nie jest... - wybełkotałem. - To znaczy, że
areszt, to biuro, policja... Pan jest...
Spokojnie czekał na moje następne słowa z
dobrodusznym uśmiechem na ustach.
- Pan jest... Hetmanem!
- We własnej osobie. Z wiadomości, ukrytej pod
twoim kiepskim szyfrem, wywnioskowałem, że chcesz
mnie spotkać. Dlaczego?
Chciałem wstać, ale w jego dłoni momentalnie
pojawił się ogromny pistolet. Czarny wylot lufy zawisł
na wprost nasady mego nosa. Z powrotem opadłem
na krzesło. Z twarzy mężczyzny zniknął uśmiech, a z
jego głosu ciepło.
- Nie lubię, jak się mnie naśladuje i igra ze mną.
Jestem niezadowolony. Masz teraz trzy minuty, żeby
wszystko wyjaśnić, a potem zabiję cię, pójdę do
twojego apartamentu i odbiorę pieniądze, które
ukradłeś dziś wieczorem. Ale najpierw powiesz mi,
gdzie ukryłeś resztę pieniędzy skradzionych w moim
imieniu.
Przemówiłem, czy raczej spróbowałem, ale
zdołałem tylko bezradnie zabełkotać. Otrzeźwiło mnie
to. Mógł mnie zabić, ale nie mógł zrobić ze mnie
roztrzęsionej galarety. Odkaszlnąłem, żeby oczyścić
gardło i powiedziałem:
- Nie wydaje mi się, że się pan śpieszy, by mnie
zabić i nie wierzę, że mam tylko trzy minuty. Jeżeli
nie będzie mnie pan usiłował zastraszyć, spróbuję
określić jasno i wyraźnie moje motywy. Zgoda?
Wypowiadając te słowa podjąłem przemyślane
ryzyko. Założyłem, że Hetman też jest graczem. Teraz
wiedziałem to na pewno. Wyraz jego twarzy nie
zmienił się, ale nieznacznie skinął głową. Mogłem
wykonać swój ruch.
- Dziękuję. Zawsze wiedziałem, że nie jest pan
okrutny. Tak naprawdę, kiedy dowiedziałem się o
pańskim istnieniu, stał się pan moim ideałem. To, co
pan zrobił, czego dokonał, nie równa się z niczym w
historii tego świata. Jeżeli obraziłem pana, kradnąc w
pańskim imieniu, przepraszam. Natychmiast oddam
panu wszystkie skradzione pieniądze. Ale jeśli się
zastanowić, można zrozumieć, że nie miałem innego
wyjścia. Inaczej nie mógłbym pana odnaleźć. Więc
musiałem działać tak, aby pan znalazł mnie. I tak się
stało. Liczyłem na pańską ciekawość i na to, że nie
wyda mnie pan policji, zanim sam mnie pozna.
Następne skinienie oznaczało zgodę na mój
następny ruch. Jednak wycelowana we mnie lufa
przypominała, że wciąż jestem w szachu.
- Jesteś jedynym żywym człowiekiem, który zna
moją tożsamość - powiedział. - A teraz wyjaśnij mi,
dlaczego nie miałbym cię zabić. Po co chciałeś się ze
mną skontaktować?
- Już panu powiedziałem. Podziwiam pana.
Zdecydowałem się na życie przestępcy, bo jest to
jedyny zawód dla kogoś z moimi zdolnościami. Ale
jestem samoukiem i mam słabe punkty. Marzę o tym,
żeby zostać pańskim pomocnikiem. Żeby uczyć się u
pańskiego boku. Żeby wstąpić do złodziejskiej
wyższej szkoły. Zapłacę za ten przywilej każdą cenę,
jaką pan wyznaczy, ale potrzebuję jeszcze trochę
czasu, żeby zdobyć więcej pieniędzy, bo wszystko, co
dotychczas zyskałem, oddaję panu. Tak to wygląda.
Oto, kim jestem. A jeśli będę dość ciężko pracował,
może stanę się panem.
Spojrzał na mnie łagodniej. W zamyśleniu uniósł
palce do brody, co znaczyło, że przez chwilę nie byłem
w szachu. Ale partia nie była jeszcze wygrana i wcale
tego nie chciałem. Chciałem tylko remisu.
- Dlaczego miałbym uwierzyć choć w jedno twoje
słowo? - zapytał w końcu.
- A dlaczego miałby pan w nie wątpić? Jaki
mógłbym mieć inny powód?
- To nie twoje motywy mnie niepokoją. Myślę o
tym, że mógłby istnieć jeszcze ktoś, kto z ramienia
policji używa ciebie jako pionka, by mnie odszukać.
Człowiek, który zaaresztuje Hetmana, wzniesie się na
sam szczyt.
Przytaknąłem i zacząłem nerwowo myśleć.
Potem uśmiechnąłem się i odprężyłem.
- Bardzo słusznie. Musiał pan o tym pomyśleć w
pierwszej kolejności. To, że posiada pan biuro w tym
budynku, oznacza, że albo stoi pan wysoko w
hierarchii stróżów prawa, tak wysoko, że mógłby pan
bez trudu odkryć taki plan. Albo, a byłby to kolejny
dowód pańskiego geniuszu, zna pan sposoby i środki,
by kontrolować policję na każdym szczeblu, oszukać
ją i posłużyć się nią, by mnie aresztować. Moje
gratulacje, proszę pana! Wiedziałem, że jest pan
geniuszem, ale żeby tego dokonać! Przecież to
graniczy z cudem!
Powoli skinął głową, przyjmując tę zasłużoną
pochwałę. Czyżby lufa pistoletu troszkę się obniżyła?
Czyżby zanosiło się na remis? Spiesznie ciągnąłem:
- Nazywam się James Bolivar diGriz, urodziłem
się nieco ponad siedemnaście lat temu w tym właśnie
mieście, w szpitalu położniczym Matki Machree dla
bezrobotnych pasterzy świniozwierzy. Przez terminal,
który widzę tu, na pewno ma pan dostęp do wszelkich
możliwych danych. Proszę więc sprawdzić moje i
samemu przekonać się, czy nie jest prawdą to, co
powiedziałem!
Usadowiłem się z powrotem na krześle, gdy
wystukiwał na klawiaturze polecenia. Nie zrobiłem
nic, by go rozproszyć lub odwrócić jego uwagę, kiedy
czytał. Byłem ciągle zdenerwowany, ale starałem się
to ukryć.
Wreszcie skończył. Przechylił się do tyłu i
spokojnie popatrzył na mnie. Nie widziałem, by
ruszył ręką, ale pistolet znikł z pola widzenia. Remis!
Ale na niewidzialnej planszy pomiędzy nami wciąż
stały niematerialne pionki. Zaczynała się nowa partia.
- Wierzę ci, Jim, i dziękuję za miłe słowa. Ale ja
pracuję sam i nie mam uczniów. Miałem zamiar cię
zabić, by zachować sekret mojej tożsamości. Teraz
wierzę, że nie jest to konieczne. Wystarczy mi twoje
słowo, że nie będziesz się pode mnie podszywał,
dokonując innych przestępstw.
- Obiecuję to panu. Stałem się Hetmanem tylko
po to, by zwrócił pan na mnie uwagę. Ale proszę
rozważyć ponownie moją kandydaturę na członka
wyższej szkoły zbrodni.
- Nie ma takiej instytucji - powiedział wstając z
trudem. - Wstrzymano przyjęcia.
- Więc proszę mi pozwolić inaczej sformułować
moją prośbę - powiedziałem pośpiesznie, wiedząc, że
pozostało mi już niewiele czasu. - Przepraszam z góry,
jeśli będę niedyskretny i proszę wybaczyć, jeśli pana
zdenerwuję. Jestem młody, nie mam nawet
dwudziestu lat, a pan jest na tej planecie od ponad
osiemdziesięciu. W tym zawodzie pracuję dopiero od
kilku lat i w tak krótkim czasie odkryłem, że
właściwie jestem sam. To, co robię, muszę robić sam i
dla siebie. W zbrodni nie ma koleżeństwa, bo wszyscy
kryminaliści, których spotkałem, byli niekom-
petentni. I dlatego działam sam. A jeżeli ja jestem
samotny, nie śmiem nawet myśleć, jak samotne jest
pańskie życie.
Stał bez ruchu, opierając się jedną ręką o biurko
i wpatrując się przez pustą ścianę jak przez okno w
coś, czego nie widziałem. Później westchnął i nagle
osunął się na krzesło, jakby uszła z niego siła, która
pomagała mu stać prosto.
- To prawda, mój chłopcze, szczera prawda. Nie
chcę o tym mówić, ale trafiłeś w sedno. Co ma być,
niech będzie. Jestem zbyt stary, żeby zejść z raz
obranej drogi. Żegnam cię i dziękuję za bardzo
interesujący tydzień. Przypomniały mi się dawne
czasy.
- Proszę to jeszcze raz rozważyć.
- Nie mogę.
- Niech mi pan da chociaż swój numer konta,
żebym mógł przesłać pieniądze.
- Zatrzymaj je, sam je zarobiłeś. Ale w
przyszłości rób to pod innym nazwiskiem. Pozwól
Hetmanowi cieszyć się emeryturą. Dodam tylko
jedno, małą radę. Rozważ jeszcze raz swoje ambicje
zawodowe. Rozwijaj swoje zdolności w sposób
akceptowany przez społeczeństwo. Wtedy unikniesz
ogromnej samotności, której już doświadczyłeś.
- Nigdy! - krzyknąłem głośno. - Nigdy! Wolałbym
raczej gnić w więzieniu przez resztę życia, niż przyjąć
jakakolwiek funkcję w społeczeństwie, które
całkowicie odrzucam.
- Być może, zmienisz zdanie.
- To niemożliwe - powiedziałem do ścian pustego
pokoju. Drzwi zamknęły się za nim. Odszedł.
10
Tak się to skończyło. Nie ma nic skuteczniejszego
niż odmowa, by sprowadzić człowieka na ziemię z
wyżyn uniesienia. Zrobiłem przecież dokładnie to, co
sobie postanowiłem. Mój złożony plan powiódł się.
Wypłoszyłem Hetmana z jego kryjówki i złożyłem mu
propozycję nie do odrzucenia.
Ale on ją odrzucił. Nie pocieszyła mnie nawet
satysfakcja z udanego napadu. Zdobyte dolary były
warte dla mnie tyle co kupa śmieci. Siedziałem w
pokoju hotelowym, patrzyłem w przyszłość i
widziałem tylko pustkę. W kółko liczyłem pieniądze,
aż ich wartość stała się nic nieznaczącą liczbą. W
moim planie uwzględniłem wszystkie możliwości
prócz jednej, tej, że Hetman mi odmówi. Trudno mi
było pogodzić się z tym.
Gdy następnego dnia wróciłem do Billville,
ogarnęła mnie czarna rozpacz i zacząłem użalać się
nad sobą, czego normalnie nie znoszę. Tym razem też
nie mogłem tego znieść. Spojrzałem w lustro, na
posępną twarz z podkrążonymi oczami i pokazałem
jej język.
- Ty babo - powiedziałem. - Ty maminsynku, ty
bekso, przestań się nad sobą rozczulać - dodałem
jeszcze inne obelgi, które akurat przyszły mi do
głowy. Uspokoiłem się trochę, przygotowałem sobie
kanapkę i dzbanek kawy - żadnego alkoholu, żeby
zalać robaka! - i usiadłem, by zjeść, wypić i pomyśleć
o przyszłości. Co dalej?
Nic. Nie przychodziło mi do głowy nic
konstruktywnego. Moje myśli nie prowadziły do
niczego, nie widziałem żadnego wyjścia. Rozsiadłem
się wygodnie i włączyłem 3V. Był to kanał reklamowy
i zanim zmieniłem program, pojawiła się spikerka,
wspaniała, kolorowa i trójwymiarowa. Nie
przełączyłem, bo dziewczyna ubrana była tylko w
skąpy kostium kąpielowy.
- Przyjeżdżajcie tu, gdzie wieje balsamiczna
bryza - namawiała przymilnym głosem. - Dołączcie do
mnie. Czekam wśród złotych piasków wspaniałej
plaży Yaticano, gdzie słońce i fale odświeżą wasze
dusze...
Wyłączyłem telewizor. Moja dusza była całkiem
świeża, a świeżość spikerki nie zmniejszyła moich
trosk. Najpierw przyszłość, dopiero potem miłość
heteroseksualna. Ale reklama podsunęła mi
przynajmniej pewien pomysł.
Wakacje. Może zrobić sobie przerwę? Dlaczego
nie? Ostatnio tyrałem ciężej niż którykolwiek z
pogardzanych przeze mnie biznesmenów. Zbrodnia
opłaciła się i to nieźle, więc czemu nie miałbym wydać
części ciężko zapracowanego łupu? Jasne, że nie był
to sposób na ucieczkę od problemów. Doświadczenie
nauczyło mnie, że zmiana miejsca pobytu nigdy nie
jest rozwiązaniem. Kłopot jest towarzyszem
wszechobecnym i dokuczliwym jak ból zęba. Ale
mogłem zabrać go sobą gdzieś, gdzie znalazłbym
odpoczynek i mógłbym poszukać sposobu pozbycia
się drania. Ale dokąd? Wyświetliłem na komputerze
przewodnik turystyczny i przejrzałem go. Nie było w
nim nic ciekawego. Plaża? Bardzo chętnie, ale pod
warunkiem że spotkałbym tam dziewczynę z reklamy.
To jednak wydawało się mało prawdopodobne.
Szykowne hotele, drogie rejsy, wycieczki do muzeum.
Wszystko to było równie interesujące jak weekend na
farmie świniozwierzy. Ale może właśnie tego było mi
trzeba? Łyku świeżego powietrza. Jako wiejski
chłopiec widziałem już sporo wspaniałych plenerów,
przeważnie znad sterty świniozwierzowego... wiecie
czego. Napatrzywszy się na takie otoczenie, powitałem
miasto z otwartymi ramionami i odtąd nie wychyliłem
z niego nosa.
To było najlepsze wyjście. Nie jechać z powrotem
na farmę, ale na łono przyrody. Uciec od ludzi i
rzeczy, by spotkać się z matką Naturą. Im dłużej o
tym myślałem, tym bardziej mi się to podobało. I
dobrze wiedziałem, dokąd się udać. Marzyłem o tym
już wtedy, gdy jeszcze nie sięgałem do kolan młodemu
świniozwierzowi. Góry Katedralne! Te pokryte
śniegiem szczyty, strzeliste jak gigantyczne wieże
kościelne. Jakże często wypełniały moje dziecięce sny!
Więc czemu nie? Nadszedł czas, by spełniło się kilka
marzeń.
Kupując plecak, śpiwór, namiot termiczny,
menażkę, latarkę - cały potrzebny sprzęt - odczułem
przedsmak oczekujących mnie przyjemności. Kiedy
miałem już cały ekwipunek, by nie tracić czasu na
podróż koleją, wsiadłem do samolotu do Rafael. Gdy
lądowaliśmy, oszołomił mnie widok gór. Pstrykałem
palcami i niecierpliwiłem się, czekając na bagaż.
Przestudiowałem już mapę i wiedziałem, że Szlak
Katedralny przecina drogę na północ od lotniska.
Powinienem pojechać autokarem kursowym razem z
innymi, zamiast zwracać na siebie uwagę, biorąc
taksówkę. Ale za bardzo się śpieszyłem.
- To niebezpieczne, mały, chodzić samotnie po
szlaku - starszy kierowca cmoknął z dezaprobatą i
zaczął wyliczać czyhające nieszczęścia: - Można się
łatwo zgubić. Mogą cię zjeść wilkobestie, może
obsunąć się ziemia lub spaść lawina. Może...
- Mam spotkać przyjaciół, dwudziestu
chłopaków. To będzie rajd drużyny skautów. Zanosi
się na świetną zabawę - wymyśliłem pośpiesznie.
- Nie widziałem tu ostatnio żadnych skautów -
mruknął ze starczą podejrzliwością.
- I nie zobaczy pan - improwizowałem dalej, po-
chylając się na tylnym siedzeniu i szybko
przeglądając mapę. - Przyjadę pociągiem do Boskona
i wysiądę tam. Stacja jest blisko miejsca, w którym
szlak przecina tory. Będą tam na mnie czekać,
drużynowy i cala reszta. Bałbym się chodzić sam po
górach, proszę pana.
Burczał jeszcze przez chwilę, a burknął jeszcze
głośniej, gdy zapomniałem dać mu napiwek. A potem
zachichotał pod wąsem, odjeżdżając, bo w dziecinnej
rozrzutności dałem mu za dużo. Oparłem się pokusie,
by mu wcisnąć fałszywą pięciodolarówkę. Hałas
silnika zamarł w oddali. Spojrzałem na dobrze
oznakowany szlak, który prowadził przez dolinę, i
zdałem sobie sprawę, że to był naprawdę dobry
pomysł.
Nie ma co się rozpływać nad urokami
wspaniałych plenerów. To tak jak jazda na nartach -
robi się to i sprawia to przyjemność, ale się o tym nie
mówi. Dalej wszystko potoczyło się normalnie. Słońce
opaliło mi nos, mrówki dobrały się do bekonu, nocą
gwiazdy były niezwykle jasne i bliskie, a świeże
powietrze dobrze zrobiło moim płucom.
Maszerowałem i wspinałem się, myłem się w
lodowatych strumieniach i udało mi się zapomnieć o
wszystkich kłopotach. W tej pięknej okolicy wydały
mi się one zupełnie nie na miejscu. Zmęczony i dużo
szczuplejszy, ale szczęśliwy, opuściłem góry po
dziesięciu dniach i ciężkim krokiem przekroczyłem
próg zarezerwowanej wcześniej kwatery. Gorąca
kąpiel była błogosławieństwem, podobnie jak zimne
piwo. Włączyłem 3V i zanurzony w wannie słuchałem
jednym uchem końcówki wiadomości, zbyt
rozleniwiony, by zmienić kanał.
- ...donosi o wzroście eksportu szynki,
przekraczającym dziesięcioprocentowy przyrost
przewidziany na początku roku. Jednak rynek
kolców świniozwierza załamuje się. Rząd stoi przed
górą kolców, co już wywołuje krytykę.
- Sprawy wewnętrzne. Jutro odbędzie się proces
przestępcy komputerowego, który włamał się do akt
federalnych. Oskarżyciele federalni uważają to za
bardzo poważne przestępstwo i żądają przywrócenia
dożywocia. Jednak...
Przestałem słuchać spikera, gdy z ekranu znikła
jego przymilna twarz i zastąpił ją przestępca
komputerowy we własnej osobie, wyprowadzany
przez oddział policjantów. Był to potężny mężczyzna,
bardzo gruby, z grzywą siwych włosów. Poczułem
ucisk w piersiach. Inny kolor włosów, ale to kwestia
peruki. Bez wątpienia to był on.
Hetman!
Wyskoczyłem z wanny i przebiegłem przez
pokój, wpadając na klimatyzator. To cud, że nie
poraził mnie prąd. Nie zdając sobie z tego sprawy,
cofnąłem obraz i wyostrzyłem wybrany kadr.
Powiększyłem wycinek, na którym więzień oglądał się
przez ramię. To był on, na pewno. Spłukując mydliny
i ubierając się, obmyśliłem ogólny zarys planu. Muszę
wrócić do miasta, dowiedzieć się, co się z nim stało i
zobaczyć, czy mogę mu pomóc. Wyświetliłem rozkład
lotów. Tuż po pomocy odlatywał samolot pocztowy.
Zarezerwowałem miejsce, zjadłem posiłek i
odpocząłem. Potem zapłaciłem rachunek i jako
pierwszy wszedłem na pokład.
Zaczynało już świtać, gdy znalazłem się w swoim
biurze w Billville. Gdy komputer drukował
informacje dotyczące aresztowania, przygotowałem
kawę. Wysączyłem ją, przeczytałem sprawozdanie i
opadły mi ręce. Rzeczywiście był to człowiek, którego
znałem jako Hetmana, choć występował teraz pod
nazwiskiem Bili Yathis. Został zatrzymany, gdy
opuszczał gmach federalny, w którym założył
podsłuch komputerowy, by mieć dostęp do ściśle
tajnych akt. Wszystko to wydarzyło się dzień po tym,
jak wyjechałem w góry.
Nagle zrozumiałem, co to oznacza. Ogarnęło
mnie poczucie winy, gdy pojąłem, że to ja wtrąciłem
go do więzienia. Gdyby nie moje szaleńcze
poczynania, Hetman nigdy nie zajmowałby się aktami
federalnymi. Zrobił to tylko po to, by się przekonać,
czy moje kradzieże nie były częścią jakiejś policyjnej
akcji.
- Ja posłałem go do więzienia, więc ja go stamtąd
wydostanę! - krzyknąłem, zrywając się na równe nogi
i wylewając kawę na podłogę. Wycierając ją, trochę
ochłonąłem. Tak, chciałbym go wydostać. Ale czy
jestem w stanie to zrobić? Dlaczego nie. Mam
przecież pewne doświadczenie w uciekaniu z
więzienia. Powinno być łatwiej dostać się do środka z
zewnątrz niż odwrotnie. Po dalszych rozmyślaniach
doszedłem do wniosku, że być może, nie będę nawet
musiał zbliżać się do więzienia. Niech zamiast mnie
wyciągnie go stamtąd policja. Będą musieli przetrans-
portować go do sądu.
Wkrótce odkryłem jednak, że nie będzie to takie
proste. Po raz pierwszy od lat aresztowano tak
poważnego przestępcę i sprawa ta narobiła dużego
zamieszania. Zamiast zabrać go do więzienia
miejskiego lub stanowego, trzymano Hetmana w celi
w samym Gmachu Federalnym. A tam nie mogłem się
dostać. Podjęto także nadzwyczajne środki
ostrożności przy przewożeniu Hetmana do sądu.
Opancerzone transportery, strażnicy, motocykle,
grawiloty policyjne i helikoptery. Atak na konwój nie
wchodził w grę. Znalazłem się w kropce. Ciekawe, że
w tej samej sytuacji była policja, ale z innych
przyczyn...
Po długim śledztwie odkryli, że prawdziwy Bili
Yathis opuścił planetę dwadzieścia lat temu.
Wszystkie zapisy dotyczące tego faktu znikneły z akt
komputerowych i pozostał tylko odręczny list,
napisany przez prawdziwego Yathisa do jakiegoś
krewnego, potwierdzający jego odlot. A jeżeli więzień
nie był Yathisem, to kim był?
Podczas przesłuchań Hetman, cytuję:
„odpowiadał na pytania spokojnym, nieobecnym
uśmiechem". Określano go teraz jako pana X. Nikt
nie wiedział, kim jest naprawdę, a on zdecydował się
tego nie wyjaśniać. Został ustalony termin procesu, za
niecałe siedem dni. Stało się tak dlatego, że X ani nie
przyznał się do winy, ani jej nie zaprzeczył, nie chciał
się bronić i odrzucił wyznaczonego przez sąd ad-
wokata. Oskarżyciel, pragnąc szybkiego skazania,
oświadczył, że dowody są już skompletowane i
poprosił o przyspieszenie procesu. Sędzia, równie
żądny popularności, przychylił się do tej prośby i
ustalono termin na nadchodzący tydzień.
A ja nic nie mogłem zrobić. Wróciłem do punktu
wyjścia. Przyznałem się do porażki, ale tylko
chwilowo. Postanowiłem poczekać, aż skończy się
proces. Wtedy Hetman będzie po prostu jednym z
wielu więźniów i w końcu będą musieli zabrać go z
Gmachu Federalnego. Gdy będzie już w więzieniu,
przygotuję jego ucieczkę. Ale muszę to zrobić, zanim
przybędzie statek kosmiczny, który zabierze go na
pranie mózgu. Użyją z pewnością wszystkich cudów
nowoczesnej nauki, by Hetmana przekształcić w
uczciwego obywatela, a ja, znając tego człowieka,
byłem pewny, że prędzej umrze, niż na to pozwoli.
Musiałem działać.
Ale władze nie ułatwiały mi tego. Nie udało mi się
dostać na salę sądową, więc razem z większością
mieszkańców planety oglądałem proces w telewizji.
Skończył się podejrzanie szybko. Pierwszy
poranek upłynął na wyliczaniu dobrze
udokumentowanych wykroczeń oskarżonego.
Brzmiało to poważnie. Uszkodzenie banku pamięci,
penetracja Jednostki Centralnej, wprowadzenie
fałszywych danych do komputera, kopiowanie treści
tajnych dokumentów. Kolejni świadkowie składali
zeznania, które były natychmiast akceptowane i
wciągane do akt sprawy. Przez cały czas Hetman ani
na nich nie patrzył, ani ich nie słuchał. Jego
spojrzenie skierowane było w przestrzeń, jakby
widział tam coś o wiele bardziej interesującego niż
zwykła procedura sądowa. Gdy skończyły się
zeznania, sędzia zastukał młotkiem i zarządził
przerwę na lunch.
Przerwa była długa ze względu na bankiet z
siedemnastu dań i tancerkami na deser. Gdy sąd
zebrał się ponownie, sędzia był w jowialnym nastroju.
Zwłaszcza po druzgocącej przemowie oskarżyciela,
któremu cały czas potakiwał. Potem przybrał
namaszczoną minę i przemówił dobitnie, świadom, że
jego słowa były rejestrowane.
- Ta sprawa jest jasna jak słońce. Państwo
wytoczyło tak obciążające zarzuty, że nie oparłaby się
im żadna obrona. Fakt, że żadnej obrony nie było,
jest najlepszym świadectwem prawdy. A prawda jest
taka, że oskarżony działając świadomie, w złej woli i z
premedytacją popełnił wszystkie przestępstwa, które
mu się zarzuca. Nie ma co do tego żadnych
wątpliwości. Postępowanie dowodowe zostało
zamknięte. Mimo to, przez resztę dnia i w ciągu nocy
będę uważnie rozważać tę sprawę. Oskarżony
zostanie potraktowany sprawiedliwie. Nie uznam go
winnym aż do jutrzejszego ranka, gdy ponownie
zbierze się sąd. Wtedy ogłoszę wyrok.
Sprawiedliwości stanie się zadość i decyzja sądu
wejdzie w życie.
- Waszej sprawiedliwości - wycedziłem przez
zęby i wstałem, by wyłączyć telewizor. Ale sędzia
jeszcze nie skończył.
- Poinformowano mnie, że Liga Galaktyki jest
żywo zainteresowana tą sprawą. Zostanie wysłany
statek kosmiczny, który przybędzie tu w ciągu dwóch
dni. Wtedy więzień zostanie zabrany spod naszej
kontroli, a my - proszę wybaczyć i spróbować
zrozumieć moje uczucia - z ulgą się go pozbędziemy.
Szczęka mi opadła i głupkowato wpatrzyłem się
w ekran. Wszystko skończone. Zostały tylko dwa dni.
Co mogę zrobić w ciągu dwóch dni? Czy taki ma być
koniec Hetmana i koniec mojej ledwie rozpoczętej
kariery przestępcy?
11
Nie zamierzałem się jednak poddać. Musiałem
chociaż spróbować, nawet gdybym miał wpaść i
zostać złapany. To przeze mnie znalazł się w tym
położeniu. Jestem mu winien przynajmniej próbę
ratunku. Ale co ja mogę zrobić? Nie zdołam zbliżyć
się do Gmachu Federalnego ani dotrzeć do Hetmana,
gdy będzie przewożony do sądu, ani nawet zobaczyć
go tam.
Sąd. Sąd? Sąd. Sąd! Dlaczego nie opuszcza mnie
myśl o sądzie? Dlaczego cały czas myślę o dostaniu się
do środka?
Oczywiście! Hurra! - Przez następną chwilę
cieszyłem się, biegałem w kółko i bulgotałem głośno,
naśladując parzące się świniozwierze. Nawiasem
mówiąc, był to mój popisowy numer na prywatkach.
- Co z tym sądem? - zapytałem sam siebie i
natychmiast udzieliłem odpowiedzi: - Opowiem wam
o sadzie. Jest to stary, zabytkowy budynek.
Prawdopodobnie w piwnicy leżą stare akta, a na
strychu jest mnóstwo nietoperzy. W ciągu dnia
strzegą go jak kopalni złota, ale nocą jest pusty!
Skoczyłem po sprzęt. Torba z narzędziami,
wytrychy, latarki, kable, pluskwy - wszystko, czego
mogłem potrzebować podczas akcji.
Teraz przydałby się samochód, a raczej
furgonetka, bo jeśli się powiedzie, potrzebne będzie
miejsce dla dwóch osób. Miałem upatrzonych kilka
punktów dostawczych i właśnie nadeszła chwila, by z
jednego z nich skorzystać. Mimo że jeszcze było
jasno, ciężarówki i furgonetki należące do piekarni
„Okruszek" stały już w swoich garażach i szykowano
je do porannej dostawy pieczywa. Kilka furgonetek
zabrano do warsztatu, a jedną z nich nawet trochę
dalej. Prosto na drogę wylotową i za miasto. O
zmierzchu byłem na wiejskiej szosie, a tuż po zmroku
dotarłem do Pearly Gates i chwilę potem wchodziłem
tylnymi drzwiami do budynku sadu.
System alarmowy był staroświecki. Dobry do
odstraszania dzieci i umysłowo chorych, bo przecież
w tym budynku nie było nic wartego kradzieży.
Przynajmniej tak im się wydawało! Wyposażony w
zdjęcia sali sądowej, które sam zrobiłem w czasie
procesu, skierowałem się prosto do niej. Sala numer
sześć. Stanąłem w drzwiach i rozejrzałem się po
mrocznym pomieszczeniu. Latarnie uliczne rzucały
przez wysokie okna pomarańczowe smugi światła.
Cicho wszedłem do środka, usiadłem w fotelu
sędziowskim i spojrzałem na ławę oskarżonych.
Dostrzegłem krzesło, na którym siedział Hetman
podczas całego procesu i na którym będzie siedział
jutro. Szybko przeniosłem się na jego miejsce. To
tutaj będzie siedział, a tu będzie stał, gdy odczytają
wyrok... Jego wielkie ręce spoczną na tej poręczy.
Właśnie tutaj!
Spojrzałem na drewnianą podłogę i
uśmiechnąłem się ponuro. Potem uklęknąłem,
postukałem w nią i wyjąłem wiertarkę. Kawałki
mojego planu zaczęły przekształcać się w
rzeczywistość.
To była bardzo pracowita noc. Usunąłem
skrzynie z piwnicy pod salą sądową, piłowałem,
kułem i pociłem się. Wyślizgnąłem się nawet z
budynku sądu, by znaleźć sklep sportowy i włamać
się do niego. Przede wszystkim musiałem opracować
trasę ucieczki. Sama ucieczka nie musiała być
błyskawiczna, ale za to skuteczna. Najlepszym wyj-
ściem byłoby wykopanie tunelu. Ale nie miałem
czasu. Zatem pracę fizyczną musiała zastąpić
pomysłowość. Gdy tak rozmyślałem odpoczywając,
zacząłem drzemać. Nie wolno! Wyszedłem z sądu
jeszcze raz, znalazłem czynną przez całą dobę
restaurację obsługiwaną przez roboty i wypiłem dwie
duże kawy, wzmocnione kofeiną. Zadziałały
natychmiast, wywołując natłok pomysłów oraz zgagę.
Wyszedłem i włamałem się do sklepu odzieżowego.
Jednak zanim dotarłem z powrotem do budynku
sądu, znów słaniałem się ze zmęczenia. Sztywnymi
palcami zamknąłem wszystkie drzwi i usunąłem ślady
mojej bytności. Kiedy świt rozjaśnił okna, byłem
gotowy. Pogmerałem w zaniku, zamykając piwnicę od
środka, po czym zataczając się przeszedłem przez
pomieszczenie, usiadłem na kawałku brezentu,
nastawiłem budzik i natychmiast zapadłem w sen.
Było ciemno choć oko wykol, kiedy irytujący
dźwięk bzyczącego jak komar budzika wyrwał mnie
ze snu. Na chwilę ogarnęła mnie panika, ale
przypomniałem sobie, że piwnica nie ma okien. Na
zewnątrz powinien być już jasny dzień. Zobaczymy.
Zapaliłem latarkę i włączyłem miniaturowy monitor
telewizyjny. Doskonale! Na ekranie pojawił się
kolorowy obraz sali sądowej, transmitowany z mikro-
kamery, którą umieściłem tam w nocy. Kilku
zgrzybiałych sprzątaczy odkurzało meble i zamiatało
podłogę. Rozprawa miała zacząć się za godzinę.
Zostawiłem włączony odbiornik, a sam sprawdziłem
efekty mojej nocnej pracy. Wszystko było, jak
trzeba... Pozostało tylko oczekiwanie.
Czekałem więc. Sączyłem zimną kawę i
przeżuwałem czerstwą kanapkę z wczorajszych
zapasów. Niepewność ustąpiła, gdy otworzyły się
drzwi sali sądowej. Weszła publiczność i
dziennikarze. Widziałem ich dokładnie na moim
ekranie, a nad głową słyszałem szuranie stóp. Z
głośnika dobiegał mnie szmer rozmów, który uciszyło
dopiero przybycie sędziego. Wszystkie oczy spoczęły
na nim, wszystkie uszy nadstawiły się, kiedy
odchrząknął i zaczął mówić.
Śmiertelnie zanudzał zebranych, wchodząc w
detale rozprawy z poprzedniego dnia, komentował też
każde zeznanie i spostrzeżenie. Przestałem zwracać
uwagę na jego monotonny głos i spojrzałem na
Hetmana, wyostrzając obraz samej twarzy. Nie
reagował. Jego oblicze było nieruchome, wyglądał na
prawie znudzonego. Ale w oczach pojawiał się czasem
błysk pogardy graniczącej z nienawiścią. Olbrzym
osaczony przez mrówki! Po jego minie widać było, że
uwięzili tylko jego ciało, dusza wciąż pozostawała
wolna. Ale nie na długo, jeśli wierzyć słowom
sędziego.
Nagle coś w głosie mówcy przykuło moją uwagę.
Zakończył przemowę, odchrząknął i wskazał na
Hetmana.
- Oskarżony wstanie i wysłucha wyroku.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę więźnia.
Siedział bez ruchu, obojętny. Na sali narastał szum.
Sędzia spąsowiał i chwycił młotek.
- Moje polecenia mają być wypełniane! -
zagrzmiał. - Oskarżony wstanie sam albo zostanie do
tego zmuszony siłą. Czy oskarżony zrozumiał?
Oblał mnie pot. Gdybym tylko mógł powiedzieć
Hetmanowi, żeby nie stwarzał żadnych kłopotów. Co
zrobię, jeżeli będzie trzymało go kilku policjantów?
Dwóch wstało na znak sędziego i ruszyło w stronę
więźnia. Wtedy Hetman powoli podniósł wzrok.
Skierował na sędziego spojrzenie pełne miażdżącej
pogardy. Był w nim błysk odrazy, zdolny zniszczyć
niższe formy życia, lecz wysoki sąd w swej tępocie nie
odczuł tego.
Ale wstał! Policjanci zatrzymali się, kiedy
masywne dłonie uniosły się i chwyciły solidną poręcz.
Ta zatrzeszczała pod ich naciskiem, a Hetman
dźwignął swą potężną postać i wyprostował się. Uniósł
wysoko głowę, a ręce opadły mu wzdłuż ciała.
Teraz! Wcisnąłem guzik. Wybuchy nie były
groźne, ale dały efekt nad wyraz dramatyczny.
Odsunęły dwa rygle podtrzymujące klapę w
podłodze. Ta otworzyła się pod ogromnym ciężarem
Hetmana, który poleciał w dół jak kłoda. Spadł obok
mnie, a ja wspiąłem się szybko po drabinie, zerkając
po raz ostatni na ekran.
Gdy Hetman zapadł się pod ziemię, na sali
zaległa głucha cisza. Sprężyny odstrzeliły klapę na
miejsce, a ja zablokowałem ją stalowymi sztabami.
Stało się to tak szybko, że kiedy wróciłem do
Hetmana, on ciągle jeszcze podskakiwał leżąc na
trampolinie. W końcu usiadł, spojrzał na mnie
otępiałym wzrokiem i powiedział:
- Jim, mój chłopcze. Jak to miło cię znowu
zobaczyć.
Oparł się na moim ramieniu, gdy pomagałem mu
wstać. Nad nami rozszalało się istne piekło, znad
podłogi dobiegały opętańcze wrzaski. Pozwoliłem
sobie na jeszcze jeden, triumfalny rzut oka na ekran.
Zobaczyłem sędziego stojącego z głupkowatym
uśmiechem i wytrzeszczonymi oczami oraz
miotających się policjantów.
- To robi duże wrażenie Jim, bardzo duże -
powiedział Hetman, podziwiając scenę na ekranie.
- W porządku - zarządziłem. - Ściągaj ubranie!
Mamy mało czasu, potem ci wszystko wyjaśnię.
Nie wahał się ani sekundy, zaczął rozbierać się,
zanim skończyłem mówić. Wkrótce ujrzałem potężny
gruszkowaty kształt, odziany w gustowną purpurową
bieliznę. Na moją komendę Hetman uniósł ręce nad
głowę. Wlazłem na drabinę i zarzuciłem na niego
ogromnych rozmiarów suknię.
- A tu masz płaszcz - powiedziałem. - Załóż go na
siebie. Suknia jest do samej ziemi, wiec nie musisz
zmieniać butów. Teraz wielki kapelusz, o tak,
przejrzyj się w lustrze i pomaluj usta, a ja odrygluję
drzwi.
Bez słowa zrobił to, co mu kazałem. Znikł
Hetman, a na jego miejscu pojawiła się herod-baba.
- Chodźmy! - zawołałem, a on drobnymi
kobiecymi kroczkami przemierzył pokój. Otworzyłem
drzwi dopiero, gdy się do mnie zbliżył, a przez ten
czas udzielałem mu niezbędnych informacji:
- Powinni być już przy drzwiach do piwnicy,
które są solidnie zablokowane. Pójdziemy inną drogą.
- Włożyłem czapkę policyjną, uzupełniając mundur,
który miałem na sobie. -Jesteś więźniem pod moją
strażą. Ruszamy, już!
Wziąłem go za ramię i skręciliśmy w lewo, w
zakurzony korytarz. Za nami, od strony zamkniętej
klatki schodowej, rozległ się łomot i krzyki.
Pośpiesznie ruszyliśmy naprzód, do kotłowni i dalej,
po kilku stopniach, do ciężkich drzwi wyjściowych.
Ich zawiasy i zamek były świeżo naoliwione.
Otworzyły się lekko i ujrzeliśmy boczną uliczkę.
Większą część tego widoku zasłaniały nam plecy
stojącego na straży policjanta. Był sam.
Błyskawicznie oceniłem sytuację. Wąski, ślepy
zaułek prowadził prosto do głównej ulicy. Policjant
dzielił nas od chodnika pełnego przechodniów, wśród
których bylibyśmy bezpieczni. Coś zgrzytnęło pod
butami Hetmana. Policjant odwrócił się.
Szeroko otworzył oczy. Nic dziwnego, w końcu
kobieta stojąca obok mnie przedstawiała imponujący
widok. Korzystając z jego oszołomienia, skoczyłem do
przodu i złapałem go za przekręconą głowę skręcając
ją jeszcze mocniej w tę samą stronę. Chwycił mnie
silnymi rękami, które za moment opadły bezwładnie,
bo tongowski skręt szyi powoduje natychmiastową
utratę przytomności, gdy obróci się głowę o
czterdzieści sześć stopni. Położyłem go na ziemi i
ruchem dłoni powstrzymałem Hetmana, który zaczął
iść w kierunku ulicy.
- Nie tędy.
Drzwi budynku w głębi zaułka były zamknięte i
opatrzone napisem: WEJŚCIE DLA PERSONELU.
Otworzyłem je wytrychem. Gestem przywołałem
mojego tęgiego towarzysza, zerwałem czapkę i
rzuciłem ją obok policjanta. Zamknąłem drzwi od
środka i rzuciłem na ziemię marynarkę munduru. To
samo zrobiłem z krawatem, gdy szliśmy w stronę hali
domu towarowego. Zostawiłem tylko spodnie i
koszulę. Włożyłem wąsy do kieszeni i dołączyliśmy do
kupujących. Od czasu do czasu zerkaliśmy na
wystawy, ale nie zatrzymywaliśmy się, by nie tracić
czasu. Mój towarzysz przyciągnął kilka rozbawionych
spojrzeń. Był to jednak bardzo elegancki dom
towarowy i nikt nie był tak niegrzeczny, by dłużej się
przypatrywać. Wyszedłem na chodnik pierwszy,
przytrzymując drzwi, i ruszyłem przodem, aż
wtopiliśmy się w tłum. W miarę jak oddalaliśmy się,
cichł za nami dźwięk syren policyjnych. Pozwoliłem
sobie na skromny uśmiech. Obejrzałem się i
zobaczyłem podobny uśmiech na twarzy mojej
towarzyszki. Miała nawet czelność puścić do mnie
oczko. Odwróciłem się szybko. Przecież nie mogłem
pozwolić jej na aż taką poufałość! Skręciliśmy za róg,
gdzie czekała na nas ciężarówka z piekarni.
- Stój tutaj i patrz w lusterko - powiedziałem ot-
wierając tylne drzwi. Zacząłem krzątać się wewnątrz.
Za moment do środka wtoczyła się ogromna postać.
- Nikt nas nie obserwuje... - wysapał.
- Doskonale.
Wysiadłem, zabezpieczyłem tylne drzwi,
przeszedłem na stronę kierowcy i włączyłem silnik.
Furgonetka ruszyła naprzód. Na rogu przystanąłem i
poczekałem chwilę, by włączyć się do ruchu.
Rozważałem, czy nie zawrócić i nie przejechać
obok sądu, ale byłaby to niebezpieczna fanfaronada.
Lepiej się zmyć. Skręciłem za miasto. Znałem
wszystkie boczne drogi, więc zanim zarządzą blokadę,
będziemy już daleko.
Jeszcze nie byliśmy bezpieczni, ale i tak byłem z
siebie zadowolony. Bo niby czemu nie? Udało mi się!
Zorganizowałem ucieczkę stulecia. Nic nie mogło nas
teraz zatrzymać!
12
Powoli i nie zatrzymując się jechałem aż do
południa. Unikałem autostrad, korzystając wyłącznie
z podrzędnych dróg. Z konieczności nie mogłem
utrzymać jednego kierunku, lecz jechałem mniej
więcej na południe. W myśli podnosiłem swoje
pozytywne emocje do kwadratu. Znacie to?
Powinniście, bo jest to proste twierdzenie
geometryczne, które wszyscy dobrze pamiętają. Pole
koła jest równe iloczynowi promienia do kwadratu i
liczby π. Tak więc każdy obrót kół furgonetki
powiększał powierzchnię, która musiała zostać
sprawdzona przy poszukiwaniach zbiegłego więźnia.
Cztery godziny jazdy dały nam dużą przewagę nad
policją. Uwzględniłem także fakt, że Hetman siedział
przez cały czas zamknięty z tyłu samochodu i nic nie
wiedział o moich planach na przyszłość. Nadszedł
więc czas na wyjaśnienia i posiłek. Zacząłem
odczuwać głód, a mój towarzysz, biorąc pod uwagę
jego rozmiary, z pewnością czuł to samo. Dlatego też
skręciłem do najbliższego zautomatyzowanego
centrum handlowego i zaparkowałem na końcu
podjazdu, tak że tył samochodu prawie dotykał
ściany. Hetman spojrzał na mnie z wdzięcznością, gdy
otworzyłem tylne drzwi, wpuszczając do środka
światło i świeże powietrze.
- Czas na lunch - powiedziałem. - Chciałbyś...
Urwałem, gdy gestem nakazał mi milczenie.
- Pozwól, Jim, że najpierw coś ci powiem.
Dziękuję. Z głębi serca dziękuję ci za to, co zrobiłeś.
Zawdzięczam ci życie. Dziękuję.
Stałem ze spuszczonym wzrokiem. Przysięgam,
że zarumieniłem się jak dziewczyna. Zmieszany
grzebałem w ziemi czubkiem buta, wreszcie
chrząknąłem i odzyskałem głos.
- Zrobiłem to, co należało. Ale czy możemy
porozmawiać o tym później?
Wyczuł moje zakłopotanie i skinął głową.
Wskazałem gestem skrzynię, na której siedział.
- Tam są ubrania. Przebierz się, a ja przyniosę
coś do jedzenia. Nie masz nic przeciwko ochłapom od
Mac-Swineyów?
- Ja? Po tych odpadkach, którymi karmiono
mnie w więzieniu, jeden z pieczonych hamurgerów ze
świniozwierza będzie rajską ucztą. I duża porcja
smażonych w cukrze spamyamów, jeżeli można.
- Już się robi.
Z uczuciem ulgi zamknąłem drzwi furgonetki i
podreptałem pod platynowymi łukami. Zamiłowanie
Hetmana do szybkich potraw napełniało mnie otuchą,
której przyczyny on jeszcze nie znał. Przepchnąłem
się do lady przy wtórze dobiegającego ze wszystkich
stron chrupania i ciumkania. Jednym tchem
wyliczyłem zamówienie robotowi o plastikowej
twarzy. Wepchnąłem banknoty do dystrybutora i
chwyciłem torbę z jedzeniem i piciem, która wysunęła
się przez klapę. Siedząc na skrzyniach w furgonetce,
jedliśmy z zapałem. Uchyliłem drzwi, dzięki czemu
mieliśmy dość światła. Podczas mojej nieobecności
Hetman zdjął suknię i włożył męskie ubranie,
największy rozmiar, jaki udało mi się znaleźć. Pożarł
jednym kęsem pół kanapki, zagryzł kawałkiem
spamyama i uśmiechnął się do mnie.
- Twój plan ucieczki był genialny, chłopcze. Gdy
tylko znalazłem się w sali sądowej, zauważyłem, że
podłoga wygląda inaczej i długo się zastanawiałem, co
to może znaczyć. Miałem nadzieję, że było to właśnie
to, o czym myślałem i szczerze mówiąc, kiedy, że tak
powiem, ziemia rozstąpiła mi się pod stopami,
poczułem największą radość z tych, które
kiedykolwiek doznałem. Wspomnienie znikającej w
górze odrażającej twarzy sędziego zawsze będzie mi
drogie.
Uśmiechając się szeroko, skończył kanapkę, otarł
usta i znów przemówił:
- Nie chciałbym znów wprawiać cię w
zakłopotanie moimi pochlebstwami, więc zapytam po
prostu, w jaki sposób zamierzasz ochronić mnie przed
karzącym ramieniem sprawiedliwości. Znam cię na
tyle, by mieć pewność, że masz już opracowany
szczegółowy plan.
Uznanie samego Hetmana sprawiło mi ogromną
przyjemność, więc rozkoszowałem się nim, zanim
uporałem się ze świńską chrząstką, która utkwiła mi
w zębie.
- Rzeczywiście mam, dziękuję. Ciężarówka z
piekarni będzie dla nas świetną kryjówką, bo
identyczne pojazdy codziennie przemierzają
autostrady i boczne drogi całego
kraju.
Nagle zdałem sobie sprawę, że mówię jak sam
Hetman.
- Nie opuścimy jej i przez cały czas będziemy się
powoli zbliżać do celu.
- I oczywiście przypadkowe patrole policyjne nie
będą się nam naprzykrzać, bo numery rejestracyjne
są różne od tych, którymi był opatrzony ten pojazd,
zanim stał się twoją własnością.
- Oczywiście. Kradzież zostanie zgłoszona
miejscowej policji. Ale poszukiwania nie rozciągną się
daleko, bo ta furgonetka zostanie jutro znaleziona
blisko bazy w Billville. Nowe numery są namalowane
farbą rozpuszczalną, którą zmyję rozpuszczalnikiem,
a także cofnę drogomierz, który wykaże, że złodzieje
wybrali się tylko na krótką przejażdżkę. Jeżeli
podobna furgonetka zostanie dostrzeżona i spisana
gdzie indziej, nikt nie skojarzy ze sobą tych dwóch
pojazdów. Ten ślad, podobnie jak wszystkie inne, nie
doprowadzi ich donikąd.
Przełknął tę informację razem z ostatnim
spamyamem i w zamyśleniu oblizał palce.
- To kapitalne. Sam nie wymyśliłbym nic
lepszego. A że dalsza podróż byłaby niebezpieczna, bo
poszukiwania policyjne obejmą wkrótce cały kraj,
domyślam się, że Billville jest celem naszej podróży.
- Tak. Tam jest moja siedziba. A także
bezpieczna kryjówka dla ciebie. Gdy pytałem o twoje
upodobania kulinarne, ją właśnie miałem na myśli.
Będziesz się ukrywał w zautomatyzowanym barze
MacSwineyów, dopóki nie skończy się nagonka.
Uniósł wysoko brwi i z powątpiewaniem
popatrzył na rozrzucone opakowania po naszym
posiłku, lecz był tak miły, że nie wyraził głośno swoich
wątpliwości. Pośpiesznie go uspokoiłem.
- Sam się tam ukrywałem, więc nie martw się. Są
pewne niewygody...
- Ale żadna z nich nie może się równać z
więzieniem federalnym! Przepraszam za niestosowne
wątpliwości. Nie chciałem cię urazić.
- I nie uraziłeś mnie. Kryjówkę tę odkryłem
przypadkiem, pewnego wieczoru, gdy policja deptała
mi po piętach. Sforsowałem zamek w drzwiach
służbowych lokalu MacSwineyów, tego samego, który
ty teraz odwiedzisz. I moi prześladowcy zgubili ślad.
Czekając, aż odejdą, sprawdziłem teren. To ciekawe.
Wokół mnie na pełnych obrotach działało
rozwiązanie problemu zakładów szybkiego żywienia,
a mianowicie: kosztu zatrudnienia nawet najgorzej
płatnych i niewykwalifikowanych pracowników.
Istoty ludzkie są inteligentne i chciwe. Doskonalą się i
żądają więcej pieniędzy za swoją pracę. Odpowiedzią
na to jest całkowite zrezygnowanie z ich usług.
- Godne podziwu rozwiązanie. Jeśli już nie
chcesz chrupek, chętnie skubnę jedną czy dwie,
słuchając twoich fascynujących wywodów.
Podałem mu zatłuszczoną torebkę i ciągnąłem
dalej:
- Wszystko jest zmechanizowane. Gdy klient
wypowiada zamówienie, żądana porcja jedzenia jest
dostarczana z chłodni i w parownikach podgrzewana
do odpowiedniej temperatury. Są to piece tak wielkiej
mocy, że cały zamrożony świniozwierz może być
rozłożony na parę i dwutlenek węgla w ciągu
dwunastu mikrosekund.
- To ciekawe.
- Napoje są sporządzane w równie
oszałamiającym tempie. Gdy klient skończy mówić,
cały posiłek czeka już na niego. Oczywiście za stalową
klapą, dopóki nie zapłaci. Urządzenia są w pełni
zautomatyzowane i niezawodne. Rzadko dotyka ich
ludzka ręka. Zapasy są uzupełniane co tydzień, ale nie
wszystkie jednego dnia, więc pojazdy dostawcze nie
przeszkadzają sobie nawzajem.
- Jasne jak słońce! - wykrzyknął Hetman. - Tak
więc będę mieszkać, że tak powiem, w mechanicznej
komnacie. Gdy wyczerpią się zapasy w chłodni,
zostanie ona ponownie napełniona. Dostęp do niej jest
z zewnątrz budynku, a do pokoju mieszkalnego nikt
nie wejdzie. Z kolei w przypadku kontroli
dystrybutorów, lokator odpoczywa sobie wygodnie w
chłodni do czasu, gdy technicy odejdą. Przypuszczam,
że łatwo jest znaleźć drzwi. Ach, tak! Chłodnia! To
wyjaśnia, dlaczego znalazłem wśród moich ubrań
duży, ciepły kombinezon. A gdyby nastąpiła awaria...
- Odzywa się sygnał w centrali remontowej i
natychmiast wysyła się montera. Założyłem także
alarm w pokoju, więc będzie mnóstwo czasu, by się
wymknąć. Zabezpieczyłem cię też przed
niespodziewaną wizytą obsługi technicznej. Po
włożeniu klucza do zewnętrznego zamka rozlega się
alarm, a zamek zacina się na dokładnie sześćdziesiąt
sekund. Są jakieś pytania?
Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu.
- Pytania? Pomyślałeś o wszystkim. A co z
lekturą i że tak powiem, urządzeniami sanitarnymi?
- Przenośna oglądarka i biblioteczka są w twoim
składanym łóżku. Wszystkie potrzebne urządzenia są
już zamontowane na użytek obsługi.
- O nic więcej nie proszę.
- Ale ja proszę... - spuściłem wzrok, potem
spojrzałem na niego i zmusiłem się do mówienia. -
Powiedziałeś mi kiedyś, że nie szukasz uczniów.
Ośmielam się zapytać, czy przy tym obstajesz? Czy
też mógłbyś rozważyć, dla zabicia czasu, możliwość
udzielenia mi kilku lekcji fachu przestępczego? Tak
tylko, żeby zabić nudę.
Tym razem on spuścił wzrok. Westchnął i
powiedział:
- Miałem powody, by odrzucić twoją prośbę.
Przynajmniej wtedy wydawało mi się, że je mam. Ale
zmieniłem zdanie. Z wdzięczności za uratowanie mnie
zapiszę cię do mojej Szkoły Alternatywnych Stylów
Życia na jeden lub więcej semestrów. Ale nie wierzę,
że tylko dlatego mnie uwolniłeś. To do ciebie
niepodobne, chyba że pomyliłem się, oceniając twój
charakter. Nie wierzę, że ocaliłeś mnie tylko po to, by
pozyskać moją wdzięczność. Wiec niniejszym
oznajmiam z całą szczerością, że niecierpliwie
czekam, by przekazać ci tych kilka rzeczy, których
przez te wszystkie lata się nauczyłem. Cieszę się też z
góry na naszą dozgonną przyjaźń.
Przepełniała mnie radość. Jednocześnie
wstaliśmy i podaliśmy sobie ręce. Nie przeszkadzał mi
nawet jego stalowy uścisk. Ja pierwszy opamiętałem
się i spojrzałem na zegarek.
- Już za długo tu jesteśmy, przecież nie możemy
zwracać na siebie uwagi. Ruszajmy. Zatrzymamy się
dopiero, gdy dotrzemy do celu. Kiedy dojedziemy,
szybko wysiądziesz, natychmiast wejdziesz przez
drzwi służbowe i zamkniesz je za sobą. Wrócę, gdy
tylko odstawię samochód, więc to ja będę następną
osobą, która otworzy drzwi.
- Według rozkazu, Jim. Ty wydajesz polecenia, a
ja je wykonuję.
Podróż była monotonna i nic nie mogliśmy na to
poradzić. Ale ja się nie nudziłem, bo pochłonęły mnie
myśli o przyszłości. Mijałem ulicę za ulicą.
Zatrzymałem się tylko raz, by doładować akumulator
w automatycznej stacji obsługi. I znów naprzód,
skazani na włóczęgę po bocznych drogach Rajskiego
Zakątka. Słońce chyliło się ku zachodowi. W końcu
skręciłem na pusty o tej porze podjazd służbowy do
Centrum Handlowego w Biłlville.
Nie było nikogo w zasięgu wzroku. Hetman
przemknął obok mnie i drzwi zatrzasnęły się.
Wszystko ciągle szło dobrze i chciałem szybko
skończyć tę akcję, ale wiedziałem, że nie mogę zbytnio
się śpieszyć. Nikt nie widział, jak wniosłem do
budynku skrzynie i sprzęt i wrzuciłem to wszystko do
mojego biura. Było to ryzykowne, ale nie miałem
innego wyjścia. Mało prawdopodobne, by ktoś
dostrzegł i zapamiętał furgonetkę. Zanim odjechałem,
spryskałem wnętrze wozu antyśladem,
rozpuszczalnikiem, który usuwa odciski palców i
którego używają wszyscy przestępcy. Nawet złodzieje
piekarnianych furgonetek.
I to wszystko. Nic więcej nie mogłem zrobić.
Zaparkowałem samochód na końcu spokojnej
podmiejskiej uliczki i piechotą wróciłem do miasta.
Noc była ciepła, wiec spacer sprawił mi przyjemność.
Mijając staw w Parku Billvillskim usłyszałem senne
nawoływanie wodnego ptaka. Usiadłem na ławce i
zapatrzyłem się na spokojną powierzchnię stawu.
Rozmyślałem o przyszłości i moim przeznaczeniu.
Czy naprawdę udało mi się zerwać z dawnym
życiem? I czy powiedzie się wymarzona kariera
przestępcy? Hetman obiecał mi pomóc, a był jedynym
człowiekiem na tej planecie, który mógł to zrobić.
Pogwizdując, ruszyłem do Centrum
Handlowego, pełen nadziei na wspaniałą,
podniecającą przyszłość. Byłem tak pogrążony w
myślach, że nie dostrzegłem samochodu, który mnie
minął, i prawie nie zwróciłem uwagi, że za mną
zatrzymał się drugi.
- Chwileczkę, chłopcze.
Bezmyślnie odwróciłem się. Byłem tak
roztargniony, że nie zauważyłem na czas, iż stoję pod
latarnią. W samochodzie siedział policjant i gapił się
na mnie. Nigdy się nie dowiem, dlaczego stanął i o
czym chciał ze mną mówić, bo nagle w jego oczach
dostrzegłem charakterystyczny błysk. Rozpoznał
mnie!
Byłem zajęty Hetmanem i całkiem zapomniałem,
że sam jestem poszukiwanym zbiegłym przestępcą i
że wszyscy policjanci mają moje zdjęcie i rysopis. Oto
szedłem sobie po ulicy, bez żadnego przebrania, nie
podjąwszy żadnych środków ostrożności. Wszystkie
te myśli przeleciały przez moją głowę i natychmiast z
niej wyleciały. Nie miałem nawet czasu, żeby się w
duchu zbesztać.
- Ty jesteś Jimmy diGriz!
Wydawał mi się równie zdziwiony jak ja. Ale nie
dość zdziwiony, by opóźniło to jego refleks. Ja
dopiero zacząłem zbierać się do ucieczki, gdy on
zadziałał. Musiał codziennie ćwiczyć ten ruch przed
lustrem, bo był szybki. Za szybki.
Gdy odwracałem się, by zacząć biec, w otwartym
oknie ukazała się lufa jego bezodrzutowego 0,75.
- Mam cię! - powiedział. Na jego twarzy pojawił
się podły, szeroki uśmiech złego stróża prawa.
13
To pomyłka! - wydusiłem z siebie, jednocześnie
jednak uniosłem ręce do góry. - Czy chcesz strzelać
do bezbronnego dziecka tylko na podstawie
podejrzeń?
Pistolet nawet nie drgnął, za to ja tak.
Przesunąłem się bokiem w kierunku przodu pojazdu.
- Przestań i zaraz tu wracaj! - krzyknął, ale ja
dalej się skradałem. Wątpiłem, czy też miałem
nadzieję, że nie będzie do mnie strzelał z zimną krwią.
Chciałem, żeby zaczął mnie gonić, bo żeby to zrobić,
musiałby wyciągnąć pistolet z okna. Nie mógł przecież
jednocześnie mierzyć we mnie i otwierać drzwi.
Pistolet zniknął. Ja również. W momencie gdy go
opuścił, odwróciłem się i zacząłem biec, opuszczając
głowę i przebierając nogami tak szybko, jak tylko
potrafiłem. Krzyknął za mną i strzelił. Pistolet wypalił
jak armata, a kula otarła się o moje ucho i uderzyła w
drzewo. Zatoczyłem się i stanąłem.
Ten gliniarz był szalony.
- Teraz już lepiej! - krzyknął, opierając pistolet o
drzwi i celując we mnie. - Celowo spudłowałem.
Tylko raz. Następnym razem cię trafię. Dostałem
złoty medal za strzelanie z tego gnata. A więc nie każ
mi, żebym ci udowadniał, jaki jestem dobry.
- Jesteś nienormalny, wiesz? - powiedziałem, aż
za dobrze zdając sobie sprawę z drżenia własnego gło-
su. - Nie możesz przecież zabijać ludzi na podstawie
podejrzeń?
- Oczywiście, że mogę - odpowiedział,
podchodząc do mnie z pistoletem nadal idealnie we
mnie wcelowanym. - To nie podejrzenie, tylko
identyfikacja. Po prostu wiem, kim jesteś.
Poszukiwanym przestępcą. Wiesz, co powiem?
Powiem, że ten przestępca wyrwał mi pistolet, a on
wypalił i go zastrzelił. Jak to brzmi? Chcesz mi
wyrwać pistolet?
Facet był kompletnie zbzikowany i w dodatku
był policjantem. Widziałem, że on naprawdę chciał,
żebym tego spróbował i żeby on mógł mnie wtedy
kropnąć. Nigdy się nie dowiem, jakim cudem
przeszedł te wszystkie testy, które miały rzekomo
trzymać takich świrów z dala od służb ochrony
porządku publicznego. Ale z pewnością jemu się to
udało. Miał prawo nosić broń i szukał okazji, żeby
zrobić z niej użytek. Nie miałem zamiaru dać mu tej
sposobności. Powoli wyciągnąłem ręce ze złączonymi
pięściami przed siebie.
- Nie stawiam oporu, panie władzo, widzisz pan!
Popełnia pan błąd, ale ja potulnie pana słucham.
Proszę mi założyć kajdanki i zabrać mnie.
Był wyraźnie rozczarowany i spojrzał na mnie.
Ale ja nawet się nie poruszyłem, więc w końcu rzucił
mi gniewne spojrzenie, wyciągnął kajdanki zza pasa i
rzucił mi je. Pistolet nawet nie drgnął.
- Zakładaj!
Zamknąłem obręcze na przegubach bardzo
luźno, tak że mogłem wyślizgnąć dłonie. Robiąc to
patrzyłem w dół i nie zauważyłem, żeby się poruszył,
aż do momentu kiedy złapał mnie za oba przeguby i
zacisnął kajdanki tak mocno, że wpiły mi się w
nadgarstki. Wciskając metal w moją skórę,
uśmiechnął się z sadystyczną radością.
- Mam cię, diGriz. Jesteś aresztowany.
Spojrzałem na niego; był o głowę wyższy ode
mnie i ze dwa razy cięższy. Wybuchnąłem śmiechem.
Włożył pistolet z powrotem do kabury i rzucił się na
mnie. Tak, to właśnie zrobił. Wielki facet rzucił się na
małego dzieciaka. Nie mógł zrozumieć, z czego się
śmieję i nie miałem zamiaru pomagać mu zgadnąć.
Zrobiłem najprostszą, najlepszą i najszybszą rzecz,
jaką mogłem w tych okolicznościach zrobić. I
najpaskudniejszą.
Walnąłem go kolanem z całej siły w jaja, a on
puścił moje ręce i zgiął się wpół. Biedaczek pewnie
bardzo cierpiał, więc zrobiłem mu przysługę. Kiedy
się pochylił, walnąłem złączonymi pięściami w szyję.
Zanim runął na chodnik, był już nieprzytomny.
Uklęknąłem i zacząłem szukać mu po kieszeniach
kluczyków do kajdanków.
- Co tam się dzieje?! - zawołał jakiś głos i drzwi
najbliższego domu uchyliły się, wpuszczając smugę
światła. Ten strzał zaalarmował całą ulicę. Potem
pomyślę o kajdankach. Teraz musiałem stąd zwiewać.
- Postrzelili kogoś! - krzyknąłem. - Biegnę po
pomoc!
Ostatnie słowa wykrzyczałem już za siebie,
pędząc w dół ulicy i znikając za rogiem. W drzwiach
pojawiła się jakaś kobieta i coś do mnie krzyknęła, ale
nie zatrzymałem się, żeby jej słuchać. Musiałem uciec
stąd, zanim zarządzą alarm i zaczną poszukiwania.
Wszystko się skomplikowało.
Bolały mnie przeguby rąk. Spojrzałem na nie
mijając najbliższą latarnię i zobaczyłem, że dłonie
mam zupełnie białe. W dodatku zaczynały drętwieć.
Kajdanki były tak ciasne, że tamowały krążenie krwi.
Słabe poczucie winy, że załatwiłem faceta, zniknęło w
mgnieniu oka. Musiałem zdjąć to świństwo z rąk i to
szybko. Mogłem się z tym uporać tylko w moim
biurze.
Doszedłem tam omijając główne ulice i
trzymając się z dala od ludzi. Ale kiedy dotarłem do
tylnych drzwi budynku, palce miałem już zdrętwiałe i
sztywne. Zupełnie straciłem w nich czucie.
Wyjęcie kluczy z kieszeni zajęło mi zbyt dużo
czasu, a gdy w końcu mi się to udało, natychmiast je
upuściłem. Potem nie byłem w stanie ich podnieść.
Mogłem jedynie powłóczyć nieczułymi dłońmi po
kluczach.
Są ciężkie chwile w życiu, ale ta była najcięższa z
tych, których kiedykolwiek doświadczyłem. Po prostu
nie byłem w stanie zrobić tego, co musiałem zrobić.
Byłem skończony, zbity i przegrany. Nie mogłem się
dostać do budynku. Nie mogłem sam sobie pomóc.
Nie trzeba mieć dyplomu lekarza medycyny, by się
domyślić, że jeśli wkrótce nie zdejmę kajdanków, to
przez resztę życia będę się posługiwać plastikowymi
dłońmi. Tak to będzie.
- Tak nie będzie! - usłyszałem swój wściekły
szept. - Wykop te drzwi, zrób coś, otwórz je palcami u
nóg.
Nie, nie nogami! Niezdarnie, zmartwiałymi
palcami grzebałem w kluczach, aż oddzieliłem
właściwy. Wtedy pochyliłem się nad nim i dotknąłem
go językiem, wyczuwając jego położenie i nie
zwracając uwagi na brud i kurz.
Jeśli kiedykolwiek kusiłoby cię, żeby otworzyć
zamek mając klucz w zębach, a kajdanki na rękach,
mam bardzo zwięzłą radę: nie rób tego. Trzeba
wykrzywiać głowę na wszystkie strony, żeby wsadzić
klucz do dziurki. Potem przekręcać ją, żeby
przekręcić klucz, a potem walnąć głową w drzwi, żeby
się otworzyły...
W końcu mi się udało i wpadłem do środka,
waląc twarzą w podłogę, z pełną świadomością, że
muszę jeszcze powtórzyć to wszystko na górze. Fakt,
że mi się to udało i w końcu wleciałem na pysk do
biura, świadczy raczej o mojej odporności i zaciętości
niż inteligenci. Byłem zbyt spanikowany, żeby myśleć.
Mogłem tylko reagować. Łokciem zatrzasnąłem drzwi
i potykając się dotarłem do mojego warsztatu.
Zwaliłem pudło z narzędziami na podłogę i kopałem
jego zawartość, aż znalazłem wibropiłę. Uniosłem ją
zębami, po czym udało mi się umieścić ją w otwartej
szufladzie biurka i utrzymać w miejscu, gdy łokciem
zatrzasnąłem szufladę. Zatrzasnąłem ją jednocześnie
na własnej wardze, co spowodowało niezły potok
krwi. Nie zwróciłem na to uwagi. Przeguby rąk mi
płonęły, ale same dłonie już nic nie czuły. Były białe i
wyglądały jak martwe. Straciłem za dużo czasu. Łok-
ciem przekręciłem piłę, potem podsunąłem kajdanki
pod ostrze, rozsuwając ręce, żeby napiąć łańcuch.
Ostrze zabzyczało przeraźliwie i łańcuch już był
odcięty, a ręce rozchyliły się szeroko.
Teraz nadszedł czas na bardziej ekscytujące
zajęcie, czyli rozcięcie kajdanków z jednoczesnym
zachowaniem własnego ciała w całości. Za dużo naraz
chciałem. Zanim skończyłem, biurko, ściana i podłoga
ociekały krwią. Ale zdjąłem kajdanki i moje dłonie
zaróżowiły się, gdy wróciło krążenie.
Po tym wszystkim jedyne, na co miałem ochotę,
to paść na krzesło i patrzeć na kapiącą krew.
Siedziałem tak chyba z minutę, aż zaczęło ustępować
odrętwienie i zaczął się ból. Z wysiłkiem wstałem i
dowlokłem się do szafki z lekarstwami. Złapałem ją i
całą zakrwawiłem, wytrząsając z niej pigułki
przeciwbólowe, z których dwie udało mi się połknąć.
Skoro już tu byłem, wyciągnąłem także środki
odkażające i bandaże i oczyściłem rany. Były
paskudnie poszarpane, ale nie głębokie, a wiec nie
niebezpieczne. Obandażowałem je, spojrzałem w
lustro i aż się wzdrygnąłem. Należało coś zrobić
również z dolną wargą...
Na ulicy zawyła syrena policyjna i zdałem sobie
sprawę, że najwyższy czas, żeby coś wreszcie
wymyślić i zaplanować.
Byłem w kłopocie. Billville nie jest duże i do tej
pory wszystkie drogi wylotowe z miasta są już na
pewno zablokowane. Sam bym to zrobił, gdybym
szukał zbiega. Na to wpadnie nawet najbardziej tępy
policjant. Na wszystkich drogach blokady, nad
otwartymi przestrzeniami grawiloty, zaopatrzone w
noktowizory, policjanci na przystankach kolejki.
Wszystkie dziury zatkane. Złapany w pułapkę, jak
szczur. Cóż jeszcze? Ulice także będą patrolowane.
Jak się zrobi późno, na zewnątrz będzie jeszcze mniej
ludzi i dużo bardziej niebezpiecznie będzie kręcić się
po ulicach.
A rano, co potem? Wiedziałem co potem.
Przeszukają każdy pokój, w każdym budynku, i w
końcu mnie znajdą. Na tę myśl poczułem kropelki
potu na czole. Czyżbym był w pułapce?
- Nie poddam się! - wykrzyknąłem na głos,
zerwałem się i zacząłem chodzić w tę i z powrotem. -
Jimmy diGriz, jesteś zbyt sprytny, żeby dać się złapać
jakimś gruboskórnym stróżom miejscowego prawa.
Patrz, jak wymknąłeś się temu krwiożerczemu
gliniarzowi. Sprytny Jim diGriz, taki właśnie jesteś. I
znowu im się wymkniesz. Tylko jak?
No właśnie, jak? Z trzaskiem otworzyłem piwo,
pociągnąłem dużego łyka i opadłem na krzesło.
Spojrzałem na zegarek. Robiło się już zbyt późno,
żeby ryzykować wychodzenie na ulicę. Restauracje
już pustoszeją, śmierdzące kina wydalają widzów, a
ulicami rozchodzą się do domów parki. Samotny
osobnik natychmiast zwróciłby uwagę glin.
A więc musiałem poczekać do rana. Musiałem
spróbować swego szczęścia w świetle dnia... albo w
deszczu! Szybko włączyłem prognozę pogody i z
powrotem opadłem na krzesło. Przewidywali
dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowe
prawdopodobieństwo słonecznej pogody. Pół biedy.
Przynajmniej deszcz nie zapędzi ludzi do domów.
W pokoju panował straszny bałagan - wyglądał
jak rzeźnia po wybuchu bomby. Musiałem to
posprzątać...
- Nie, Jim, wcale nie musisz tu sprzątać -
powiedziałem na głos. - Bo policja wcześniej czy
później tu trafi, raczej wcześniej niż później.
Wszędzie są twoje odciski palców i znajdą twoją
grupę krwi. Będą mieli niezłą zabawę próbując
zgadnąć, co ci się stało.
Przynajmniej dam im do myślenia. A może także
przysporzę kłopotu jednemu sadystycznemu
gliniarzowi. Obróciłem krzesło do komputera i
napisałem wiadomość. Drukarka zagwizdała i z
otworu wysunęła się kartka papieru. Wspaniale!
DO POLICJI: ZOSTAŁEM ŚMIERTELNIE
POSTRZELONY PRZEZ WASZEGO
KRWIOŻERCZEGO OFICERA, KTÓREGO
ZNALEŹLIŚCIE NIEPRZYTOMNEGO. DOSTAŁ
MNIE. KRWAWIĘ I WKRÓTCE UMRĘ.
ŻEGNAJ, OKRUTNY ŚWIECIE. IDĘ SIĘ RZUCIĆ
DO RZEKI.
Szczerze wątpiłem, żeby dali się nabrać na ten
fortel, ale przynajmniej mógł on przysporzyć kłopotu
temu maniakowi i zająć resztę policjantów
przeszukiwaniem rzeki. Na kartce z wiadomością
rozmazałem trochę krwi, a potem położyłem ją na
stole.
Ta głupiutka zagrywka podniosła mnie na
duchu. Usiadłem i kończąc piwo zacząłem planować
przyszłość. Czy zostawiam tu coś ważnego? Nie. Nie
trzymałem tu żadnych zapisków, które mogłyby być
przydatne w przyszłości. Znalazłem klucz
Ostateczności, odblokowałem nim przycisk niszczący
i nacisnąłem go. Jeden krótki trzask był znakiem, że
cała pamięć mojego komputera właśnie zmieniła się w
luźne elektrony. Wszystko inne, czyli narzędzia,
sprzęt, maszyny, mogło być wymienione lub
zastąpione nowymi, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Oczywiście nie zostawiałem pieniędzy.
To było męczące, ale nie mogłem pozwolić sobie
na odpoczynek, dopóki wszystko nie zostało
doprowadzone do końca. Wciągnąłem plastikowe
rękawiczki na zakrwawione bandaże i zabrałem się
do pracy. Pieniądze przechowywałem w sejfie, gdyż
nie miałem zamiaru utrzymywać żadnego banku,
otwierając konto w jednym z nich. Wrzuciłem
pieniądze do eleganckiej aktówki. Zapełniła się do
połowy, więc dołożyłem jeszcze kilka mikronarzędzi.
Teraz przyszła kolej na nowe ubrania i
charakteryzację. Wyciągnąłem czteroczęściowy
czarny garnitur typowego biznesmena, uszyty z
tkaniny ozdobionej dyskretnym wzorem,
przedstawiającym szeregi maleńkich banknotów
dolarowych. Pomarańczowa koszula - typ noszony
przez wszystkich młodych biznesmenów i
najmodniejsze obecnie buty ze skóry świniozwierza
na wysokich obcasach. Dodadzą mi trochę wzrostu, to
pomoże. Kiedy będę już wychodził, będę miał do tego
wąsy, a na nosie okulary w złotych oprawkach. Teraz
zostało mi jeszcze przyciemnienie farbą włosów i
poprawienie wyblakłej opalenizny. Skończywszy
przygotowania, otumaniony piwem, zmęczeniem i
środkami przeciwbólowymi otworzyłem łóżko,
nastawiłem budzik i zapadłem w niebyt.
Nad moją głową krążyły ogromne komary, coraz
więcej spragnionych krwi komarów...
Otworzyłem oczy i mrugając, odpędziłem sen.
Mój budzik, którego jeszcze nie wyłączyłem,
zwiększył natężenie i brzęczał coraz głośniej, jakby
cała eskadra komarów ruszyła do ataku. Nacisnąłem
przycisk, mlasnąłem gumowymi ustami i potykając
się poszedłem po szklankę wody. Na zewnątrz było
już zupełnie widno i na ulicach pojawiły się właśnie
pierwsze ranne ptaszki.
Wszystko było już przygotowane, więc umyłem
się i ubrałem. Szykowne pomarańczowe rękawiczki,
pasujące do koszuli, ukryły moje zabandażowane
ręce. Kiedy na ulicach nastały godziny szczytu,
założyłem na ramię torbę i starannie sprawdziłem,
czy korytarz jest pusty. Wyszedłem i nie oglądając się
zatrzasnąłem drzwi.
Tę część życia miałem już za sobą. Dzisiaj
zaczynało się nowe życie.
Przynajmniej taką miałem nadzieję. Typowym
dla biznesmena krokiem - przynajmniej tak mi się
wydawało - podszedłem do schodów, zszedłem na dół
do holu wejściowego i dalej, na ulicę.
I zaraz na progu zobaczyłem policjanta, który
uważnie przyglądał się każdemu przechodniowi.
Nie patrzyłem na niego i zwróciłem wzrok na
idącą przede mną atrakcyjną dziewczynę z naprawdę
zgrabnymi nogami. Patrzyłem, jak wdzięcznie nimi
przebiera, mijając stojącego opodal stróża prawa.
Zbliżałem się do niego, minąłem go i poszedłem dalej,
mimowolnie oczekując okrzyku: „stój"!
Nie zabrzmiał. Może policjant też przypatrywał
się dziewczynie? Jednego miałem z głowy, ale ilu
jeszcze było przede mną?
To był najdłuższy spacer w moim życiu. Albo
przynajmniej tak mi się wydawało. Nie za szybko, nie
za wolno.
Starałem się być tylko cząstką tłumu, po prostu
kolejnym niewolnikiem swych zarobków idącym do
pracy i myślącym jedynie o zysku, stracie i
obligacjach, czymkolwiek te obligacje by były. Jeszcze
jedna ulica. Jak na razie bezpiecznie. Już jest róg.
Uliczka na tyłach centrum handlowego. To nie
miejsce dla takiego szykownego biznesmena jak ty!
Więc sprawiaj wrażenie zdecydowanego i nie wlecz
się. Za rogiem czeka bezpieczeństwo.
Bezpieczeństwo? Zatoczyłem się, jakby mnie ktoś
uderzył. Samochód obsługi technicznej MacSwineyów
stał przed drzwiami, przez które właśnie wchodził do
środka zwalisty mechanik.
14
Na wypadek gdyby ktoś mnie obserwował,
spojrzałem na zegarek, lekceważąco strzeliłem
palcami, po czym zawróciłem z uliczki dla pojazdów z
zaopatrzeniem.
Sprężystym krokiem podszedłem do najbliższego
podajnika. Żeby mi niczego nie brakowało do
szczęścia, w pierwszej kabinie siedziało dwóch
policjantów. I oczywiście patrzyli na mnie.
Przeszedłem dalej, z oczami wlepionymi przed siebie,
i znalazłem najbardziej odległe od nich miejsce.
Strasznie mnie swędziało między łopatkami, ale nie
śmiałem się podrapać. Nie mogłem ich widzieć, ale
wiedziałem, co robią. Patrzą na mnie, potem coś do
siebie mówią i uznają, że nie jestem tym, za kogo chcę
uchodzić. Przyglądają się dokładniej. Wstają, idą w
moją stronę, zaglądają do mojej kabiny...
Kątem oka zobaczyłem idące ku mnie nogi w
niebieskich spodniach i serce natychmiast zaczęło mi
walić tak głośno, że z pewnością było je słychać w
całej restauracji. Czekałem na słowa oskarżenia.
Czekałem... pozwoliłem oczom unieść się ponad
niebieskie spodnie...
I zobaczyłem umundurowanego konduktora
kolejowego, który usiadł po przeciwnej stronie
stolika...
- Kawa - powiedział do mikrofonu, rozpostarł
gazetę i zaczął czytać.
Serce wróciło do prawie normalnego stanu i w
myślach oskarżyłem się o przesadną podejrzliwość i
tchórzostwo. A potem, najgłębszym basem, na jaki
mogłem się zdobyć, powiedziałem do swojego
mikrofonu:
- Czarna kawa i knedle korzenne.
- Proszę zdeponować sześć dolarów.
Wrzuciłem monety. W maszynie, przy moim
prawym łokciu, zadudniło i na stół wysunęło się
śniadanie. Powoli je zjadłem, spojrzałem na zegarek i
wróciłem do kawy. Dobrze pamiętałem z poprzednich
moich przygód, kiedy to ukrywałem się w takiej
chłodni, że mechanikowi Mac-Swineyów przegląd
zajmował co najmniej pół godziny. Odczekałem
czterdzieści minut i wyszedłem. Starałem się nie
myśleć, co zastanę, kiedy dojdę na zaplecze ciągu
barów szybkiej obsługi. Zbyt dobrze pamiętałem
moje pożegnalne słowa, że będę następną osobą, która
przejdzie przez te drzwi. Ha, ha. A następną osobą
był mechanik. Czy złapał Hetmana? Aż się spociłem
na tę myśl. Wkrótce się przekonam. Minąłem kabinę,
w której siedzieli policjanci. Poszli już, miałem
nadzieję, że szukać mnie w innej części miasta.
Skierowałem się z powrotem w stronę centrum
handlowego, gdzie powitał mnie widok wyjeżdżającej
na drogę półciężarówki MacSwineyów.
Zbliżając się do drzwi miałem już w ręku
przygotowany klucz. Droga obok była pusta i nagle
usłyszałem za sobą kroki! Policja? Do znudzenia
powtarzając się, serce zaczęło walić jak młot.
Podchodząc do drzwi zwolniłem. A potem się
zatrzymałem, przyklękając, i wsunąłem klucz z
palców do ręki, jakbym go właśnie podniósł.
Przyglądałem mu się, gdy ktoś podszedł, a następnie
mnie minął. Był to jakiś młody człowiek, który nie
zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Poszedł dalej i
skręcił do tylnego wejścia sklepu.
Spojrzałem przez ramie za siebie i skoczyłem do
drzwi, zanim znowu miałoby się coś zdarzyć.
Przekręciłem klucz i pchnąłem, a one... oczywiście
wcale się nie otworzyły.
Mechanizm opóźniający, który sam
zamontowałem, działał świetnie. Otworzy się za
minutę. Sześćdziesiąt krótkich sekund.
Sześćdziesiąt nieprawdopodobnie wlokących się
sekund. Stałem tam w eleganckim garniturku
biznesmena, pasując do tego miejsca jak wymię do
knura świniozwierza, jak zwykli mawiać farmerzy.
Stałem tam ociekając potem i czekając, aż pojawi się
policja albo jacyś przechodnie. Czekałem i
cierpiałem.
Aż wreszcie klucz się przekręcił, drzwi otworzyły
się i wpadłem do środka.
Pusto! Na przeciwległej ścianie klekotała i
warkotała automatyczna maszyneria. Saturator
gulgotał, a pojemnik na porcję jedzenia przemknął z
gwizdem i znikł. Za nim podążyła parująca masa
mielonego. Tak to szło dzień i noc. Ale wśród tych
ruchliwych maszyn nie było żadnej istoty ludzkiej.
Złapali go, policja ma Hetmana. A teraz złapią mnie...
- Och, mój chłopcze, tak pomyślałem, że tym
razem to już ty.
Z chłodni wyszedł Hetman, dwakroć potężniejszy
w puchowym kombinezonie, z łóżkiem na plecach i
torbą wetkniętą pod pachę. Zatrzasnął za sobą drzwi,
a mnie opuściły siły i z westchnieniem usiadłem waląc
plecami o ścianę.
- Dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem w
głosie. Słabo machnąłem ręką.
- Świetnie, świetnie, niech tylko złapię oddech.
Bałem się, że cię złapali.
- Nie powinieneś był się martwić. Kiedy nie
pojawiłeś się w rozsądnym czasie, wywnioskowałem,
że coś ci wypadło. Więc podjąłem kroki ewakuacyjne
na wypadek, gdyby pojawili się tu prawowici
użytkownicy. No i się pojawili. Faktycznie, dosyć tam
zimno. Nie byłem pewien, jak długo im tu zejdzie, ale
byłem pewien, że zamontowałeś coś, co pozwoliłoby
sprawdzić, kiedy wyjdą...
- Miałem zamiar ci o tym powiedzieć.
- Niepotrzebnie. Znalazłem ukryty głośnik i
przycisk, więc posłuchałem sobie kogoś, kto przy
pracy mruczy sobie różne niecenzuralne słowa. Po
pewnym czasie trzaśniecie drzwiami i cisza były miłą
wiadomością. A teraz co z tobą? Miałeś jakieś
kłopoty?
- Kłopoty? - wybuchnąłem śmiechem. I zaraz
przestałem się śmiać, gdyż usłyszałem w swym
śmiechu histeryczną nutkę. Opowiedziałem mu
wszystko, opuszczając kilka bardziej makabrycznych
szczegółów. Wydawał odpowiednie odgłosy w
odpowiednich momentach i słuchał uważnie aż do
gorzkiego końca.
- Jesteś dla siebie zbyt surowy, Jim. Jedno
potkniecie po pełnym napięcia dniu każdemu może
się zdarzyć.
- Nie miało prawa się zdarzyć! Przez moją
głupotę omal nas obu nie złapali. To się nigdy nie
powtórzy.
- I tu się mylisz - powiedział, kiwając grubym
palcem. - Może się zdarzyć w każdej chwili, aż się
należycie nie wytrenujesz. A będziesz trenowany
długo i skutecznie...
- Oczywiście!
- ...aż tego typu potknięcie nie będzie możliwe.
Spisałeś się niewiarygodnie dobrze, jak na swoje
doświadczenie. Teraz możesz być tylko coraz lepszy.
- A ty mnie nauczysz jak, jak być takim
farciarskim oszustem jak ty!
Na moje słowa zmarszczył brwi i przybrał
groźną minę. Czy powiedziałem coś nie tak?
Zmartwiony przygryzłem bolącą wargę, a on w ciszy
rozstawił swoje łóżko i usiadł na nim ze
skrzyżowanymi nogami. Kiedy w końcu przemówił,
wsłuchiwałem się w każde jego słowo.
- Teraz będzie pierwsza lekcja, Jim. Nie jestem
oszustem. Ty też nie jesteś oszustem. Nie chcemy być
przestępcami, bo przestępcami są te wszystkie głupie i
nieskuteczne osobniki. Jest ważne, aby zrozumieć i
docenić, że jesteśmy poza społeczeństwem i
postępujemy według naszych własnych, surowych
praw, niektórych nawet surowszych niż prawa
odrzuconego przez nas społeczeństwa. To może być
samotne życie, ale to życie musisz wybrać sam, z
pełną świadomością. A gdy już raz wybierzesz, musisz
przy tym wyborze pozostać. Musisz być bardziej
moralny niż oni, bo będziesz żył według surowszego
kodeksu moralnego. A ten kodeks nie zawiera w sobie
słowa „oszust". To jest ich nazwa i musisz ją
odrzucić.
- Ale ja chcę być przestępcą...
- Porzuć tę myśl i tę nazwę. To jest, wybacz mi,
że to mówię, ambicja podrostka. To tylko twoje
emocjonalne uniezależnienie się od świata, którego
nie lubisz, i jako takie nie może być uważane za
rozsądną decyzję. Odrzuciłeś ich, ale jednocześnie
przyjąłeś ich określenie na to, kim jesteś. Oszust. Nie
jesteś oszustem i ja nie jestem oszustem.
- A więc, kim jesteśmy? - zapytałem, cały
rozpalony. Hetman złączył czubki palców obu rąk i
odpowiedział:
- Jesteśmy obywatelami z Zewnątrz.
Odrzuciliśmy uproszczone, nudne, zorganizowane,
biurokratyczne, moralne i etyczne zasady, według
których żyją oni. Zastąpiliśmy je własnymi,
nieporównanie doskonalszymi. Możemy fizycznie
poruszać się wśród nich, ale nie należymy do nich. W
czym oni są leniwi, w tym my jesteśmy wydajni.
Gdzie oni są niemoralni, my jesteśmy moralni. Gdzie
oni są kłamcami, my jesteśmy Prawdą. Jesteśmy
największą siłą działającą dla dobra społeczeństwa,
które odrzuciliśmy.
Na to zdanie zamrugałem gwałtownie, ale
poczekałem cierpliwie, bo wiedziałem, że zaraz to
wyjaśni. Co też zrobił.
- W jakiej galaktyce żyjemy? Rozejrzyj się.
Obywatele tej planety i każdej innej planety w tej
idiotycznej organizacji, znanej jako Liga
Galaktyczna, są obywatelami tłustej i bogatej unii
światów, które prawie zapomniały, jakie jest
prawdziwe znaczenie słowa „przestępstwo". Byłeś w
więzieniu, wiec widziałeś tych godnych litości
wyrzutków, których oni uważają za przestępców. I to
ma się nazywać półświatek? Na innych zasiedlonych
planetach jest paru malkontentów i jeszcze mniej
nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie niż
tutaj. Jest tam jeszcze garstka takich, którzy się rodzą
mimo trwającej od wieków kontroli genetycznej, ale
wcześnie ich wyłapują i ich odchylenia są szybko
likwidowane. Tylko raz w życiu wybrałem się w
podróż na inne planety, tylko na te najbliższe. To było
straszne! Życie w tamtych światach ma kolor i urok
kawałka mokrej tektury. Pognałem z powrotem do
Rajskiego Zakątka, bo, jakkolwiek by czasami był
obmierzły, to w porównaniu z innymi jest naprawdę
rajskim zakątkiem.
- Kiedyś chciałbym zobaczyć te inne światy.
- I powinieneś, drogi chłopcze. Ambicja godna
pochwały. Ale najpierw naucz się żyć tutaj. I ciesz się,
że nie mają tu jeszcze całkowitej kontroli genetycznej
albo maszyn do upośledzania umysłowo osobników
wyrastających ponad to społeczeństwo. Na innych
planetach wszystkie dzieci są takie same. Potulne i
łagodne. Socjalnie przystosowane. Oczywiście
niektóre nie pokazują swej genetycznej słabości, czy
jak my byśmy powiedzieli: siły, przed osiągnięciem
dorosłości. To są ci biedni wykolejeńcy, którzy
próbują się sprawdzić w drobnych przestępstwach;
włamaniach, kradzieżach w sklepach, kradzieżach
zwierząt i tym podobnych. Może im się udawać przez
tydzień czy dwa lub miesiąc czy dwa, w zależności od
wrodzonej inteligencji. Ale to pewne jak opadanie
liści jesienią i tak samo z góry przesadzone, że policja
ich w końcu złapie i zamknie. Przetrawiłem tę
wiadomość i zadałem oczywiste pytanie:
- Ale jeśli tak właśnie wygląda przestępstwo, czy
też jak mówisz, przeciwstawianie się systemowi, to
jak ty i ja się w tym mieścimy?
- Myślałem, że nigdy o to nie zapytasz. Te
wyrzutki, o których mówiłem, a z którymi ty
zaznajomiłeś się w więzieniu, popełniają 99,9%
przestępstw w naszym uporządkowanym i
wymuskanym społeczeństwie. A pozostałe, żywe
0,1%, które my reprezentujemy, ożywia bezwładną
materię tego społeczeństwa. Bez nas zaczęłaby się
śmierć inteligencji we Wszechświecie. Bez nas
istnienie w tej ogłupiałej społeczności byłoby tak
puste, że jedynym wyjściem byłoby masowe
samobójstwo. Zamiast nas ścigać i wyzywać od
kryminalistów, powinni nas czcić jako pierwszych
spośród nich! - Iskierki błyskały mu w oczach, a głos
aż grzmiał, gdy to mówił. Nie chciałem przerywać tej
burzliwej przemowy, lecz musiałem zadać pytanie.
- Przepraszani bardzo, ale czy mógłbyś łaskawie
wyjaśnić, dlaczego tak jest?
- Jest tak, bo dzięki nam policja ma co robić, ma
kogo ścigać, ma powód, żeby pojeździć tu i tam w
swoich drogich pojazdach. A naród, popatrz, z jakim
zaciekawieniem oglądają wiadomości i słuchają
najnowszych doniesień o naszych wyczynach, z jakim
zapałem rozprawiają o tym między sobą, rozkoszując
się każdym szczegółem. A jaka jest cena tych
wszystkich rozrywek i dobra społecznego? Żadna.
Nasze usługi są darmowe, mimo że ryzykujemy życie,
zdrowie i wolność, aby je wyświadczyć. Cóż im
odbieramy? Nic. Po prostu pieniądze, metalowe i
papierowe symbole. Wszystko i tak jest ubezpieczone.
Jeśli wyczyścimy bank, straty pokrywa firma
ubezpieczeniowa, która pod koniec roku o
mikroskopijną sumę zmniejszy roczne dywidendy.
Każdy udziałowiec dostanie milionową część dolara
mniej. W ogóle żadnych poświęceń! Dobroczyńcy,
mój chłopcze, jesteśmy po prostu dobroczyńcami. Ale
aby dostarczyć im tych dóbr, musimy działać daleko
poza ich prawami. Musimy być ukryci jak szczury w
boazerii. W dawnych czasach było oczywiście dużo
łatwiej. Prawa były luźniejsze, a w społeczeństwie
żyło więcej szczurów, tak jak w starym drewnianym
domu, w którym jest więcej szczurów niż w budynku
z betononu. Ale w nowoczesnych budynkach też są
szczury. Teraz, kiedy społeczeństwo jest z
żelazobetonu i z nierdzewnej stali, miedzy złączami
jest mniej szpar. Żeby je odnaleźć, trzeba naprawdę
sprytnego szczura. Tylko szczur z nierdzewnej stali,
niezwyciężony szczur może czuć się w tym
środowisku jak w domu.
Zacząłem klaskać tak mocno, aż rozbolały mnie
ręce. Hetman przyjmując należną cześć pokiwał
głową.
- Oto kim jesteśmy! - krzyknąłem z
entuzjazmem. - Niezwyciężonymi szczurami! To
duma i zaszczyt być niezwyciężonym szczurem!
Potakująco pochylił głowę i powiedział:
- Zgadzam się. A teraz zaschło mi w gardle od
mówienia i zastanawiam się, czy mógłbyś mi pomóc z
tymi skomplikowanymi urządzeniami. Da się jakoś
wydostać z tego podwójny napój wiśniowy?
Zwróciłem się w stronę wydającej głuche odgłosy
i furkoczącej maszynerii.
- Da się, z przyjemnością pokażę ci, gdzie każda z
tych maszyn ma przycisk do testowania. Jeśli
przyjrzysz się bliżej, to jest ten na saturatorze.
Najpierw musisz go przekręcić, a potem możesz
włączyć saturator z drugiej strony. Na każdym jest
nalepka i nazwa. Zobacz, tu jest napój wiśniowy. Po
prostu dotykasz i... już jest.
Pojemnik z furkotem wypadł na podstawkę i
Hetman go wziął. Zaczął pić. Nagle zamarł i kącikiem
ust wyszeptał:
- Właśnie zauważyłem, że jest tu okno i jakaś
młoda dama mi się przygląda...
- Nie ma się czego bać - zapewniłem go. - Okno
jest zrobione z jednostronnego szkła. Ona po prostu
podziwia swoją twarz. To okienko inspekcyjne, żeby
można było obserwować klientów.
- Naprawdę? A tak, racja! Ależ to żarłoczny
tłumek. Muszę przyznać, że gdy patrzę, jak
przeżuwają, to czuję, jak burczy mi w brzuchu.
- Nie ma sprawy. Są przecież kontrolki jedzenia.
Ta najbliższa jest od MacKrólikburgerów, jeśli je
lubisz.
- Po prostu ubóstwiam.
- A więc proszę.
Wyciągnąłem parującą paczkę,
charakterystycznie ozdobioną oczami jak paciorki i
puszystym ogonem i podałem mu. Aż przyjemnie było
patrzeć, jak je. Ale zdążyłem oderwać się od tego
widoku, zanim zapomniałem wrzucić monetę w otwór
na tylnej ściance opancerzonego pojemnika na
monety.
Hetman ze zdziwieniem podniósł wzrok. Gdy
tylko przełknął, powiedział:
- Płacisz!? Myślałem, że jesteśmy bezpiecznie
ukryci w tym degustacyjnym raju z darmowym
jedzeniem i piciem na każde zawołanie, dzień i noc.
- Ależ jesteśmy - zapewniłem go. - Te pieniądze
są skradzione i ja dla dobra ekonomii po prostu z po-
wrotem wprowadzani je do obiegu. Ale w działalności
MacSwineyów nie ma zaniedbań. Każdy kawałeczek
świńskiej tkanki, każdy odprysk lodu jest liczony.
Kiedy mechanik sprawdza maszyny, odpowiada za
każdy dostarczony produkt. Komputer sklepowy
śledzi każdą sprzedaż. Wszystkie pieniądze są
codziennie zabierane z sejfu w zewnętrznej ścianie,
który jest również automatyczny. Opancerzona
furgonetka podjeżdża tyłem, dokładnie gdy
odblokowuje się zamek czasowy. Po wprowadzeniu
szyfru otwierającego wybiera się pieniądze. Jeśli więc
będziemy brać wszystko za darmo, rachunki wykażą
kradzież, a to pociągnie za sobą natychmiastowe
śledztwo. Musimy płacić za to, co bierzemy, i to do-
kładnie należną sumę. Ale ponieważ tu już nie
wrócimy, ukradniemy wszystko w dniu wyjazdu,
kiedy będziemy to miejsce opuszczać.
- W porządku, mój chłopcze, w porządku.
Zmartwiłeś mnie na moment tą wymuszoną
uczciwością. Skoro jesteś tak blisko dystrybutora,
proszę, wyciągnij mi jeszcze jeden pyszny kawałek
Lepus Cuniculus, a ja zapłacę.
15
Przypuszczam, że istnieją dziwaczniejsze miejsca
spełniające funkcję szkolnej klasy, chociaż żadne z
nich nie przychodzi mi do głowy. Czasami trudno
było się nam usłyszeć wśród szczęku, syku i warkotu
maszyn wydających jedzenie. Najhałaśliwiej było w
czasie lunchu i obiadu, ale szczyt następował, gdy
kończyły się lekcje w szkołach. Wtedy my także
jedliśmy, bo trudno było rozmawiać. Próbowaliśmy
wszystkich potraw MacSwineyów. Przez nasze gardła
przelatywały niezliczone ilości MacKrólikburgerów, a
za nimi mnóstwo Mrożonych Trybul. Lubiłem Hot-
Konie, aż zjadłem o jednego za dużo i wtedy
przerzuciłem się na Świnozwierzonóżki w galarecie, a
potem na kocie naleśniki. Hetman miał gusta
wojskowe - smakowało mu wszystko z menu. Potem,
kiedy przestawało być tłoczno, a my starliśmy z ust
smak ostatniego sosu, rozwalaliśmy się wygodnie i
wracaliśmy do mojej nauki. Kiedy doszliśmy do
przestępstw komputerowych, dowiedziałem się, czym
przez ostatnie dziesięciolecie się zajmował Hetman.
- Daj mi komputer, a zawładnę światem -
powiedział, a w jego głosie zabrzmiał taki autorytet, iż
uwierzyłem, że naprawdę by mógł.
- Kiedy byłem młody, lubowałem się we
wszelkiego rodzaju działaniach mających na celu
zabawiane obywateli tej planety. To była radość;
przechwycić w drodze dostawę gotówki i zastąpić
paczki banknotów karteczką z moim znakiem. Nigdy
nie odgadli, jak to robiłem...
- A jak to robiłeś?
- Mówiliśmy o komputerach.
- Choć ten jeden raz pozwól sobie na dygresję,
błagam cię. Obiecuję, że zastosuję twoją technikę. A
jeżeli mi pozwolisz, zostawię nawet jedną z twoich
wizytówek.
- To wyśmienity pomysł; zabić obecnej generacji
gliniarzy takiego ćwieka, jak ja ich poprzednikom.
Przedstawię ci sytuację, a ty spróbuj odgadnąć, jak to
zrobiłem. W Centralnej Mennicy, dobrze strzeżonym
i starym budynku z dwumetrowej grubości
kamiennymi ścianami, znajdują się gigantyczne sejfy
pełne miliardów dolców. Kiedy ma się odbyć przewóz,
strażnicy i urzędnicy napełniają metalowy pojemnik,
który jest następnie w obecności wszystkich
zamykany na klucz i plombowany. Na zewnątrz
budynku czeka konwój gliniarzy i wszyscy oni pilnują
jednego opancerzonego samochodu. Na podany
sygnał samochód parkuje tyłem do pancernych drzwi
dostawczych. W środku budynku otwiera się
wewnętrzne, także stalowe drzwi i umieszcza
pojemnik w opancerzonym przedsionku. Trzeba
zapieczętować wewnętrzne drzwi, zanim będzie
można otworzyć zewnętrzne. Potem pojemnik
podróżuje w opancerzonym samochodzie na stację
kolejową i zostaje umieszczony w opancerzonym
wagonie. Ten ma tylko jedne drzwi zamykane na
klucz, zaplombowane i oplecione czujnikami
niezliczonej ilości alarmów. W każdym wagonie jest
specjalny przedział dla strażników i tak cały
transport mknie do potrzebującego dolców miasta.
Tam czeka już następny opancerzony samochód.
Wciąż zaplombowany pojemnik jest wyjmowany,
umieszczany w samochodzie i zabierany do banku.
Tam go otwierają i jak się okazuje... zawiera jedynie
moją wizytówkę.
- Cudowne!
- Byłbyś łaskaw wyjaśnić, jak to zrobiłem?
- Byłeś jednym ze strażników w pociągu...
- Nie.
- Albo prowadziłeś opancerzony samochód...
- Nie.
Łamałem sobie tak głowę przez godzinę, aż
wreszcie się zlitował i wyjaśnił:
- Wszystkie twoje sugestie mają swoje zalety, ale
są niebezpieczne. Jesteś dużo bardziej „fizyczny", niż
ja kiedykolwiek byłem. W swoich działaniach zawsze
wolałem mózg niż muskuły. Powodem, dla którego
wcale nie musiałem się włamywać do pojemnika i
wyciągać z niego pieniędzy, jest to, że pojemnik w
chwili opuszczenia Mennicy był pusty. A raczej był
obciążony cegłami i moją wizytówką. Czy teraz
potrafisz zgadnąć, jak to zrobiłem?
- Pieniądze wcale nie opuściły budynku -
zamruczałem, próbując zmusić swój mózg do
myślenia. - Ale były załadowane do pojemnika,
pojemnik wsadzony do ciężarówki...
- Zapominasz o czymś...
Strzeliłem palcami i skoczyłem na równe nogi.
- Ściana, oczywiście, to musiała być ściana!
Naprowadziłeś mnie na trop, a ja byłem taki tępy.
Ściana, z kamienia, dwumetrowej grubości!
- Dokładnie tak. Dostanie się do niej zajęło mi
cztery miesiące. Zużyłem przy tym trzy roboty, ale w
końcu mi się udało. Najpierw kupiłem budynek po
drugiej stronie ulicy, naprzeciw mennicy i zrobiliśmy
pod nim tunel. Tylko kilofem i szpadlem. Bardzo
wolno i bardzo cicho. Potem w górę przez
fundamenty budynku i do wnętrza ściany, która, jak
się okazało, składała się z warstwy zewnętrznej i
wewnętrznej kamiennej, a w środku, zgodnie z
budowlanym zwyczajem, była wypełniona gruzem.
Mechanizm, który tam zainstalowałem, podmieniał
pojemniki w ciągu jednej i pięciu setnych sekundy.
Wewnętrzne drzwi musiały być zamknięte, zanim
można było otworzyć zewnętrzne. Dawało to
wystarczająco dużo czasu, prawie trzy sekundy, żeby
podmiana się udała. Nigdy nie zgadli, jak to zrobiłem.
Mechanizm ciągle tam jest. Ale ta operacja była źle
zaplanowana. Mam na myśli podkop. Przestępstwa
komputerowe to zupełnie coś innego. To głównie
ćwiczenia intelektualne.
- Ale czy kradzież komputerowa jest obecnie
możliwa przy szyfrach i blokadach?
- To, co można zaszyfrować i zablokować, można
też odszyfrować i odblokować. Bez pozostawienia
śladu. Dam ci kilka przykładów. Zacznijmy od
banku. Oto, na czym rzecz polega. Powiedzmy, że
masz tam osiem tysięcy dolców na rachunku
oszczędnościowym, oprocentowanym na 8% w
stosunku rocznym. Bank co tydzień bilansuje twoje
konto. Co oznacza, że w końcu pierwszego tygodnia
powiększa twoje saldo o 0,0015384% i dodaje tę sumę
do twego salda. Saldo wzrosło o 12,3 dolca. Zgadza
się? Sprawdź to na kalkulatorze.
Wystukałem zadanie na kalkulatorze i wyszedł
mi ten sam wynik.
- Dokładnie 12 dolców i 30 centów zysku -
odparłem dumnie.
- Źle - powiedział wzdychając. - Zysk wynosił 12
przecinek 3072 dziesięciotysięcznych, nieprawdaż?
- No, niby tak, ale nie można dodać do czyjegoś
konta 72 setnych centa, prawda?
- Nie jest to łatwe, bo rachunki finansowe są
prowadzone do dwóch miejsc po przecinku. Ale to
właśnie w kwestii dokładności w rozliczeniach bank
ma wybór. Może zaokrąglić wszystkie dziesiętne
powyżej 0,005 w górę do centa, a poniżej 0,0049 w dół
do zera. Pod koniec dziennych operacji przeciętna
zaokrągleń w górę i w dół będzie zbliżona do zera,
wiec bank na tym nie straci. Albo, co jest powszechnie
praktykowane, bank może odrzucić wartości po
pierwszych dwóch zerach po przecinku i w ten sposób
uzyskiwać mały, ale stały profit. Mały w skali banku,
ale bardzo duży dla jednostki. Jeśli ustawi się
komputer banku tak, żeby wszystkie zaokrąglenia w
dół składał na jedno konto, to pod koniec dnia bilans
wykaże poprawne saldo na rachunku banku i na
rachunku klientów. I wszyscy będą zadowoleni.
Jak zwariowany wystukiwałem obliczenia na
kalkulatorze i na widok wyników aż zarechotałem z
radości.
- Dokładnie tak. Wszyscy są zadowoleni,
włącznie z właścicielem konta, na które wpływają te
zaokrąglenia. Bo nawet jeśli ściąga się tylko pół centa
z dziesięciu tysięcy kont, zysk wynosi około
pięćdziesięciu dolarów!
- Dokładnie. Ale duży bank będzie miał sto razy
więcej kont. Co daje, jak wiem ze szczęśliwego
doświadczenia, pięć tysięcy dolców jako tygodniowy
dochód temu, kto zmontuje ten szwindel.
- I to jest najmniejszy i najprostszy przykład
twoich komputerowych kawałów - spytałem
stłumionym głosem.
- Tak. A kiedy dochodzi się do dużych systemów
bankowych, sumy stają się nieprawdopodobne. To
przyjemność działać na tym poziomie. Bo gdy jest się
ostrożnym i nie zostawia śladów, korporacje nie mają
pojęcia, że zostały zrobione w konia. Nie chcą tego
przyjąć do wiadomości, nie chcą nawet w to uwierzyć,
dopóki nie staną twarzą w twarz z oczywistym
dowodem. Bardzo trudno jest udowodnić
przestępstwo komputerowe. To bardzo przyjemne
hobby dla kogoś w moim, dojrzałym wieku. Dzięki
temu mam cały czas co robić, no i jestem
nieprzyzwoicie bogaty. Nigdy mnie nie złapali. No
tak, poza tym jedynym razem... Westchnął ciężko, a
ja się zawstydziłem.
- To moja wina! - krzyknąłem. - Jeślibym nie
próbował się z tobą skontaktować, nigdy byś się nie
wdał w te historie z Federalką.
- Nie wiń się za to, Jim. Źle oceniłem ich
urządzenia zabezpieczające, które są o wiele bardziej
wyrafinowane niż te, z którymi dotąd miałem do
czynienia. To był mój błąd i z pewnością za niego
zapłaciłem. Ciągle płacę. Nie pomniejszam zalet
bezpieczeństwa tej naszej kryjówki, ale to jedzenie
może się po pewnym czasie trochę przejeść. A może
tobie to nie przeszkadza?
- To jest normalne jedzenie mojego pokolenia.
- Oczywiście. Nie pomyślałem o tym. Konia nigdy
nie znudzi trawa, a świniozwierz przez wieki będzie
chciwie chłeptał swoje pomyje.
- A ty na pewno mógłbyś przez najbliższe sto lat
wcinać homary i pić szampan.
- Trafnie to ująłeś, mój chłopcze. Jak myślisz, jak
długo jeszcze tu pozostaniemy? - odsunął od siebie nie
dojedzoną porcję chrupek.
- Wydaje mi się, że jeszcze co najmniej dwa
tygodnie. Wzdrygnął się.
- To dla mnie dobra okazja do zrzucenia wagi.
- Do tej pory obława osłabnie - ciągnąłem. -
Chociaż jeszcze przez pewien czas będziemy musieli
unikać publicznych środków transportu. Jednak
przygotowałem już pewien środek transportu.
- Czy wolno mi spytać jaki?
- Łódkę, czy raczej kabinowy stateczek
wycieczkowy na rzecze Sticks. Jakiś czas temu
kupiłem go pod szyldem pewnej spółki. Znajduje się
on teraz w porcie, tuż za Billville.
- Doskonale! - z radością zatarł ręce i
rozpromienił się. - Koniec lata, podróż na południe,
wieczorami smażony zębacz, chłodzące się w prądzie
rzeki butelki wina, steki w nadbrzeżnych
restauracyjkach.
- A dla mnie zmiana płci.
Na to oświadczenie aż wytrzeszczył oczy i
odetchnął z ulgą, gdy mu wyjaśniłem:
- Na pokładzie, gdy będę widoczny z brzegu,
będę się ubierał jak dziewczyna, przynajmniej dopóki
się stąd nie oddalimy.
- Świetnie. A ja powinienem zrzucić trochę wagi.
Tutaj nie będzie mi trudno zacząć dietę. Zapuszczę
wąsy, brodę i ufarbuję znów włosy na czarno. To jest
coś, na co warto poczekać. Czy możemy zatem
przeznaczyć na to nie dwa tygodnie, ale powiedzmy,
miesiąc? Jeśli nie będę jadł, to mogę wytrwać tyle
czasu uwięziony w tym kulinarnym getcie. Dzięki tym
dodatkowym tygodniom będę miał lepszą figurę i
dłuższe włosy i wąsy.
- Jeśli tak uważasz, ja też mogę to znieść.
- A więc postanowione. A teraz większość czasu
będziemy spędzać na twojej komputerowej edukacji,
dobrze? Dziś zajmiemy się RAM, ROM i PROM.
Byłem tak zajęty nauką, że nie przeszkadzało mi
nawet skwierczenie smażonych na ruszcie
świniozwierzoburgerów. A poza tym ciągle jeszcze
mogłem je jeść. Im bardziej rosło moje zrozumienie
różnych możliwości nielegalnej działalności w naszym
społeczeństwie, tym bardziej ubywało ciała mojemu
kompanowi. Chciałem wyjechać wcześniej, ale
Hetman nie dał się namówić na zmianę.
- Jeśli raz obmyśli się plan, należy się go trzymać
do końca. Zmiany są wskazane tylko wtedy, gdy
zmieniają się okoliczności zewnętrzne. Człowiek jest
zwierzęciem rozumującym, a żeby zostać rozumnym,
potrzebuje trochę treningu. Zawsze można znaleźć
powody, żeby zmienić plan działania.
Zadrżał, kiedy maszyny ruszyły z nagłym
warkotem. Właśnie skończyły się lekcje w szkołach.
Hetman sięgnął do kieszeni i skreślił kolejny dzień w
swoim kalendarzyku.
- Dobrze zaplanowana akcja musi się udać, jeśli
coś do niej wtrącisz, możesz wszystko zepsuć. Nasz
plan jest dobry. I przy nim pozostaniemy - zakończył.
Kiedy w końcu nadszedł ostatni dzień, Hetman
był dużo szczuplejszy i bardziej stanowczy. Przeszedł
przez próbę kulinarnego piekła, co go zahartowało.
Ja natomiast mocno utyłem. Wszystko dobrze
zaplanowaliśmy, spakowaliśmy swoje rzeczy,
wyczyściliśmy sejf z dolców i usunęliśmy wszelkie
ślady naszej bytności. Na koniec usiedliśmy, w
milczeniu spoglądając na zegarki.
Zabrzmiał alarm i zerwaliśmy się na równe nogi,
uśmiechając się radośnie.
Wyłączyłem brzęczyk, a Hetman otworzył drzwi
chłodni. Gdy przekręcił się klucz w zewnętrznym
zamku, zamknęliśmy je za sobą. Stojąc i drżąc w
zamrażarce MacSwineyów, usłyszeliśmy, jak
mechanik wchodzi do opuszczonego przez nas
pomieszczenia.
- Poznajesz? - szepnąłem. - Reguluje dystrybutor
lodu na saturatorze z napojeni wiśniowym. Śmieszny
dźwięk, nie?
- Wolę nie dyskutować o zawartości tej galerii
obrzydlistw. Czy nie czas już wyjść?
- Czas - otworzyłem zewnętrzne drzwi i aż
zamrugałem oszołomiony tak długo niewidzianym
światłem dziennym. Poza dostawczą furgonetką ulica
była pusta.
- Idziemy.
Wymknęliśmy się i zatrzasnąłem drzwi.
Powietrze było słodkie, świeże i wolne od kuchennych
smrodów. To było coś niesamowitego! Kiedy Hetman
zajął się furgonetką, ja wsunąłem dwa kliny w drzwi
od naszego pokoiku kulinarnych horrorów. Jeśli
mechanik próbowałby wyjść z niego przed upływem
odpowiedniego czasu, te drobiazgi skutecznie mu to
utrudnią. Potrzebowaliśmy tylko piętnastu minut.
Gdy się odwróciłem, Hetman otworzył już drzwi
furgonetki. Dał nura na tył, miedzy skrzynie z
częściami zamiennymi, a ja zapaliłem silnik.
Reszta poszła równie łatwo. Zostawiłem
Hetmana razem z naszymi rzeczami na ławce w
pobliżu portu. Mój towarzysz usiadł i wystawił twarz
do słońca. Porzucenie skradzionego samochodu na
parkingu najbliższego sklepu alkoholowego było
błahostką.
Następnie spacerkiem, bez pośpiechu, poszedłem
nad rzekę i dołączyłem do Hetmana.
- To ta biała łódź, tam - wskazałem, jednocześnie
drugą ręką poprawiając wąsy. - Cały port jest w pełni
zautomatyzowany. Wezmę ją i podpłynę tutaj.
- I zacznie się nasza wycieczka! - odpowiedział z
radosną iskierką w oku.
Zostawiłem go siedzącego w słońcu, a sam
poszedłem do przystani, żeby wprowadzić dokumenty
łodzi do robota dyżurnego.
- Dzień dobry - zapiszczał cieniutkim głosikiem. -
Życzysz sobie odebrać kabinową łódź wycieczkową
„Fartowna Forsa". Baterie zostały naładowane na
sumę dwunastu dolców. Koszty przechowania...
I dalej tak wymieniał, czytając na głos wszystkie
opłaty, które były wyraźnie wypisane na ekranie
monitora, zapewne robił to dla klientów, którzy nie
potrafią czytać. Nic nie mogłem na to poradzić.
Stałem na jednej nodze, potem na drugiej, aż wreszcie
skończył i mogłem wrzucić monety. Maszyna
zagruchotała i wypluła pokwitowanie. Nadal
spacerkiem podszedłem do łodzi, wrzuciłem kwit w
szczelinę słupka cumowniczego i zaczekałem na
wytęskniony trzask otwierającego się łańcucha. Kilka
sekund później byłem już na rzece i kierowałem się
ku samotnej postaci na brzegu.
Już nie samotnej! Obok siedziała dziewczyna.
Pokręciłem się trochę wzdłuż brzegu, a ona wciąż tam
była. Hetman siedział pochylony i nie dawał mi
żadnego znaku. Jeszcze raz zawróciłem, ale widok
policyjnej motorówki patrolującej nabrzeże sprawił,
że klnąc podpłynąłem do brzegu. Dziewczyna wstała,
pomachała do mnie i krzyknęła:
- Jako żywo, to przecież mały Jimmy diGriz. Cóż
za cudowna niespodzianka!
16
Ostatnio w moim życiu było stanowczo zbyt wiele
takich chwil jak ta. Podpływając łodzią do brzegu,
przyjrzałem się dziewczynie bliżej. Znała mnie, wiec i
ja powinienem ją znać. Świetnie się prezentowała, jej
kształty wspaniale wypełniały bluzkę. Te malinowe
usta... To ona! - obiekt mych najgorętszych marzeń.
- Czy to ty, Beth? Beth Naratin?
- Jak to ślicznie z twojej strony, że mnie
pamiętasz!
Miałem właśnie wyskoczyć na brzeg z liną
cumowniczą, ale Beth wzięła ją ode mnie i
przywiązała do pachołka. Ponad jej ramieniem
zobaczyłem, jak motorówka policyjna mija nas i
płynie dalej. Potem spojrzałem na Hetmana, który po
prostu wzniósł oczy ku niebu, a Beth powiedziała:
- Powiedziałam sobie, Beth, to nie może być
Jimmy diGriz, ten co wysiada z tej starej furgonetki
MacSwineyów i ma takie słodkie, małe wąsiki. To nie
Jimmy, o którym tak często ostatnio mówili w
wiadomościach. Ale jeśli to on, czemóż bym miała nie
polecieć za nim w imię naszej dawnej znajomości? A
potem zobaczyłam, jak rozmawiasz tu z tym miłym
dżentelmenem, zanim poszedłeś na przystań, więc
zmieniłam zdanie i postanowiłam poczekać tu, aż
wrócisz. Wybierasz się w podróż, prawda?
- Nie, nie w podróż, po prostu na małą,
jednodniową wycieczkę w górę rzeki i z powrotem.
Miło cię znowu widzieć, Beth.
To była jedyna miła strona tego wszystkiego.
Mam na myśli patrzenie na nią. Obiekt mej dziecięcej
czci. Opuściła szkołę wkrótce potem, jak ja do niej
przyszedłem, ale trudno ją było zapomnieć. Cztery
lata starsza ode mnie, prawdziwie dojrzała kobieta.
To by znaczyło, że teraz ma dwadzieścia jeden lat.
Była gospodynią klasy i Królową Piękności Roku. Nie
bez powodu. Teraz, mimo swego wieku, ciągle jeszcze
była niekiepska. Moje wspomnienia przerwał jej głos:
- Nie wydaje mi się, żebyś był zbyt
prawdomówny, Jimmy. Założę się, że ze wszystkimi
tymi torbami wybierasz się w dłuższą podróż. Na
twoim miejscu uważałabym dłuższą podróż za
całkiem niezły pomysł.
Czyż przy ostatnich słowach zabrzmiał w jej
głosie twardy ton? Czego ona chce? Nie mogliśmy tu
tkwić zbyt długo. Jasno przedstawiła swe zamiary
wskakując na pokład.
- Zawsze się znajdzie miejsce dla jednej osoby
więcej! - krzyknęła radośnie i usiadła na dziobie.
Zszedłem na brzeg i zabrałem torby. Szepnąłem do
Hetmana:
- Ona mnie zna. Co robimy? Westchnął w
odpowiedzi.
- Niewiele możemy zrobić. Chwilowo mamy
pasażerkę. Proponuję zastanowić się nad tym
problemem w drodze. W końcu i tak nie mamy
wyboru.
Niestety, to prawda. Podałem mu nasze rzeczy i
wziąłem się za rozplątywanie straszliwego supła,
który Beth zawiązała na pachołku. Wypchnąłem nogą
„Fartowną Forsę", wskoczyłem na pokład i wziąłem
w ręce kierownice. Hetman zniósł torby na dół, a ja
włączyłem silnik i skierowałem łódź w dół rzeki.
Oddaliliśmy się od Billville i MacSwineyów i Prawa.
Ale nie od Beth. Leżała rozciągnięta na pokładzie
z podwiniętą spódnicą, abym mógł podziwiać
cudowną długość jej nóg. Co też robiłem. Obróciła się
i uśmiechnęła, wyraźnie czytając w moich myślach. W
tym momencie zrezygnowałem z zamiaru przebrania
się za dziewczynę. Wyobraziłem sobie, jakie kpiny
towarzyszyłyby tej przemianie, i zezłościło mnie to
wszystko.
- Dobra, Beth, wyduś to z siebie wreszcie - powie-
działem, przenosząc wzrok z jej ciała na czyste wody
rzeki.
- O co ci chodzi?
- Skończ z tymi gierkami. Oglądałaś wiadomości,
sama mówiłaś. Więc wiesz o mnie.
- Oczywiście, że tak. Wiem, że obrabiałeś banki i
uciekłeś z więzienia. Ale to mi nie przeszkadza. Sama
miałam drobniutkie kłopoty, więc kiedy zobaczyłam
ciebie, a potem tę łódź, domyśliłam się, że musisz mieć
pieniądze. Być może, mnóstwo pieniędzy. Więc z
radością wykorzystałam okazję, żeby zabrać się z
tobą w tę podróż. Czyżby cię to nie cieszyło?
- Nie - udało mi się nie spojrzeć na jej nogi. -
Mam trochę odłożonych pieniędzy. Jeślibym ci trochę
dał i wysadził na brzeg...
- Pieniądze tak. Brzeg nie. Nie mam już zamiaru
oglądać ani JEGO, ani Billville. Teraz chcę zobaczyć
świat, a ty będziesz za to płacił.
Ułożyła się z rękami pod głową, z uśmiechem
napawając się słońcem. Popatrzyłem na nią ponuro i
pomyślałem o trzech czy czterech ciosach, które by
złamały tę delikatną szyjkę...
Nie wolno nawet tak żartować! Ten problem
można rozwiązać bez przemocy. Z warkotem
płynęliśmy przed siebie, rozpruwając wodę dziobem.
Billville było już za nami, a przed nami na brzegach
rzeki rozpościerały się zielone pola. Hetman wyszedł
na pokład i usiadł obok mnie. W towarzystwie Beth
nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia.
Płynęliśmy tak w milczeniu przez ponad godzinę,
aż pojawiła się przed nami przystań przy dużym
domu towarowym. Beth poruszyła się i usiadła,
przeczesując palcami swe wspaniałe blond włosy.
- Wiecie, jestem głodna. Założę się, że wy też.
Może podpłyniecie tam, a ja wyskoczę na brzeg i
przyniosę nam coś do jedzenia i parę piw. Czyż to nie
świetny pomysł?
- Wspaniale! - przytaknąłem. Ona pójdzie do
sklepu, a my dodamy gazu i odpłyniemy.
- Jestem spłukana - uśmiechnęła się. - Bez grosza.
Jeśli dacie parę dolców, kupię lunch. Myślę, że tysiąc
wystarczy.
Uśmiech słodkiej, małej dziewczynki nie zniknął
z jej twarzy, gdy to mówiła. Zastanowiłem się, jakiego
to rodzaju miała kłopoty. Może wymuszanie
pieniędzy i szantaż... Z pewnością miała do tego
kwalifikacje. Sięgnąłem głęboko do portfela.
- Ładnie z twojej strony - powiedziała, z
roziskrzonymi oczami przebierając palcami zwitek
banknotów. - To mi nie zajmie dużo czasu. I wiem, że
tu będziesz, Jimmy, razem ze swym przyjacielem.
Czyż jego także nie widziałam w wiadomościach?
Patrzyłem ponuro na ruchy jej ślicznego zadka,
gdy potruchtała w kierunku sklepu.
- Ale nas uziemiła - powiedział Hetman ponuro.
- Uziemiła, złupiła i dała w kość. Co teraz
zrobimy?
- W tej chwili dokładnie to, co powiedziała. Poza
zabiciem jej mamy bardzo mały wybór. Ale ja nie
uznaję zabijania.
- Ani ja. Chociaż po raz pierwszy poczułem
pokusę.
- Co o niej wiesz?
- Nic. Przecież ostatni raz widziałem ją w szkole.
Mówi, że ma kłopoty, ale nie wiem, o co chodzi.
Pokiwał głową w zamyśleniu.
- Sprawdzę ją, kiedy dostaniemy się do jakiegoś
komputera. Jeśli jest notowana przez policję, mogę ją
załatwić.
- Czy to nam pomoże?
- Nie mam pojęcia, drogi chłopcze. Możemy
jedynie spróbować. A na razie musimy jak najlepiej
wykorzystać tę sytuację. Na szczęście jesteśmy już
daleko od pałacu wieprzowiny i od naszych
prześladowców. Dopóki ta kreaturka bierze od nas
pieniądze, jesteśmy bezpieczni. Na razie. I musisz
przyznać, że jest dosyć dekoracyjna.
Na to nie miałem odpowiedzi. Mogłem jedynie
siedzieć z posępną miną i czekać na powrót naszej
nieproszonej pasażerki.
Po lunchu ruszyliśmy w dalszą podróż w dół
rzeki. Zmęczona poranną kąpielą Beth zeszła pod
pokład, żeby uciąć sobie drzemkę. Hetman chciał
mnie zmienić przy sterze, więc pokazałem mu
podstawowe kontrolki i oznaczenia nawigacyjne.
Mieliśmy sobie niewiele do powiedzenia. Ale dużo
myśleliśmy. Po południu obiekt naszych zawziętych
rozmyślań wyszedł na pokład.
- Jakiż to rozkoszny mały stateczek. -
wyszczebiotała - Rozkoszniuteńki pokoik dla
dziewczynki, malutka kucheneczka i w ogóle. Ale
tylko dwa łóżeczka. Jakim cudem będziemy wszyscy
spać?
- Na zmianę - warknąłem, rozdrażniony tonem
jej głosiku.
- Zawsze byłeś dowcipny, Jimmy. Sądzę, że
najlepiej będzie, jak ja będę spała w kabinie. Ty i
twój przyjaciel możecie się jakoś tu urządzić.
- Jakoś się tu urządzić, młoda damo, jakoś się tu
urządzić? Jak ktoś w moim wieku ma się urządzić na
pokładzie, gdy opuści się nocna, zimna mgła?! -
Hetman z trudem opanowywał wściekłość, ale Beth
zdawała się tego nie zauważać.
- Jestem pewna, że dacie sobie radę -
powiedziała. - A teraz chciałabym się zatrzymać w
najbliższym miasteczku, tym tam. Wyjechałam w
takim pośpiechu, że zapomniałam wziąć swoich
rzeczy. Ubrań, kosmetyków, rozumiecie.
- Czyż nie potrzebujesz pieniędzy, żeby to kupić?
- zapytałem żartobliwie. Zignorowała moją cienką
ironię i kiwnęła głową.
- Wystarczy jeszcze tysiąc.
- Idę na dół - oznajmił Hetman i nie wyszedł już,
dopóki nie przycumowałem, a ona nie odeszła. Wtedy
przyniósł dwa piwa, wziąłem jedno i pociągnąłem
dużego łyka.
- Wykluczamy morderstwo - powiedział dobitnie.
- Wykluczamy - przytaknąłem. - Ale to nie
znaczy, że mamy odmówić sobie radości myślenia o
tym. Co robimy?
- Nie możemy tak po prostu zwinąć cumy i
odpłynąć. Za kilka minut posłałaby za nami policję i
zgarnęła nagrodę. Musimy to wziąć pod uwagę i
zacząć myśleć szybciej niż ona. To, że z nami
popłynęła, było impulsem, to oczywiste. Jest chciwa i
musimy dalej dawać jej to, czego chce. Wcześniej czy
później stwierdzi, że ma nas dosyć i wyda nas, żeby
dostać nagrodę. Czy jest na pokładzie coś takiego jak
mapa?
Trzeba przyznać, że ten wielki mózg zaczął
pracować. Nie zadając żadnych pytań, jak najszybciej
wygrzebałem mapę.
Zaczął wodzić po niej palcem.
- Wydaje mi się, że jesteśmy tutaj, tak, dokładnie
tutaj. A tutaj, w dół rzeki, jest kwitnące miasto Val's
Halla. Kiedy tam dopłyniemy?
Przymrużyłem oczy, żeby łatwiej określić skalę, i
sprawdziłem odległość kciukiem.
- Możemy być tam jutro po południu, jeśli
wcześnie wyruszymy.
Uśmiechnął się jak głodny zębacz. Równie
szeroko i paskudnie.
- Cudownie, po prostu cudownie. To będzie
bardzo odpowiednie.
- Odpowiednie do czego?
- Do moich planów. Które na razie zachowam dla
siebie, bo muszę jeszcze dopracować szczegóły. Kiedy
ona wróci, jedyne, co musisz robić, to we wszystkim,
co powiem, zgadzać się ze mną. Teraz następna
sprawa do uzgodnienia. Gdzie dzisiaj śpimy?
- Na brzegu rzeki - odpowiedziałem, schodząc
pod pokład. - Nasza przyjaciółka wzięła wszystkie
pieniądze, które miałem przy sobie, więc muszę
sięgnąć do naszych zapasów. Zaraz kupię namiot,
śpiwory i cały sprzęt, żebyśmy mogli wygodnie
biwakować.
- Doskonale. Dołożę wszelkich wysiłków, żeby do
twojego powrotu plan był gotowy.
Kupiłem także kilka steków i kolekcję
luksusowych win. Należała nam się jakaś odmiana po
kuchni MacSwineyów. Kiedy słońce zbliżyło się do
horyzontu, przywiązałem łódkę do rosnących na
zielonym brzegu drzew i rozbiliśmy namiot. Hetman
aż się oblizał na widok mięsa i oświadczył, że sam
przygotuje obiad. Zaraz wziął się za gotowanie, a
Beth zajęła się pielęgnacją swych paznokci, ja
powbijałem paliki i przygotowałem materace. Kiedy
zabraliśmy się za jedzenie, słońce było już
pomarańczową kulą na horyzoncie.
Obiad był wspaniały. Nikt nie odezwał się
słowem, dopóki nie skończyliśmy. Gdy zniknął ostatni
kąsek, Hetman westchnął, uniósł szklankę i łyknął
wina, a potem aż sapnął z zachwytu.
- Mimo iż sam go przyrządziłem, muszę
przyznać, że ten posiłek był pełnym sukcesem.
- Zupełnie usunął mi z ust smak świniozwierza -
przyznałem.
- Nie smakowało mi to wino. Wstrętne.
W ciemności widoczny był mglisty cień Beth. Jej
głos oraz słowa, pozbawione oprawy wspaniałej
powierzchowności, pozostawiały wiele do życzenia.
Ale w głębokim basie Hetmana nie było złośliwości,
gdy odezwał się powtórnie:
- Beth, mogę nazywać cię Beth, prawda?
Dziękuję, Beth. Jutro powinniśmy być w mieście Val's
Halla i będę tam musiał zejść na brzeg i wpaść do
mojego banku. Zostało nam już niewiele pieniędzy.
Nie chciałabyś, żeby nam ich zabrakło, prawda?
- Nie, nie chciałabym.
- Tak też myślałem. A chciałabyś, żebym poszedł
do banku i przyniósł ci stamtąd sto tysięcy dolców w
małych banknotach?
Usłyszałem, jak sapnęła. A potem sięgnęła do
przełącznika i włączyła światła nawigacyjne nad
kokpitem. Z wściekłością patrzyła na Hetmana i po
raz pierwszy przestała nad sobą panować.
- Próbujesz sobie ze mnie żartować, staruszku?
- Ależ skąd, młoda damo. Po prostu płacę za
nasze bezpieczeństwo. Wiesz o pewnych rzeczach, o
których, powiedzmy, lepiej nie mówić na głos. Sądzę,
że ta suma jest dość rozsądną zapłatą za stałe
milczenie. A ty?
Zawahała się i wybuchnęła śmiechem.
- Oczywiście. Gdy będę miała te pieniądze w
ręku, mogę nawet zastanowić się, czy nie pozwolić
wam kontynuować tej podróży bez mojego
skromnego towarzystwa.
- Jak sobie życzysz, kochanie, jak sobie tylko
życzysz.
I więcej już na ten temat nie wspomniał.
Wkrótce poszliśmy spać, bo był to dla nas wszystkich
meczący dzień. Beth zajęła łódź, a my namiot. Kiedy
wróciłem po zamontowaniu alarmów dla pewności, że
łódź będzie rano w tym samym miejscu. Hetman już
chrapał. Tuż przed zaśnięciem uświadomiłem sobie,
że niezależnie od tego, co zaplanował, mamy
przynajmniej jeden dzień wolności przed sobą, zanim
Beth zdecyduje się skontaktować z policją. Chrapka
na te pieniądze zapewni jej milczenie. Zapadając w
drzemkę zdałem sobie sprawę, że Hetman z
pewnością właśnie tak to zaplanował.
Nie zważając na protesty dobiegające z kabiny, z
warkotem wypłynęliśmy na rzekę na godzinę przed
świtem. Beth pojawiła się na pokładzie kwadrans
później. Złość szybko jej przeszła, gdy Hetman zaczął
mówić, jaki zysk mogą przynieść dobrze
zainwestowane dolce. Kilkakrotnie wspomniał o
dobrach konsumpcyjnych, które wkrótce będzie
mogła nabyć, i ogólnie czarował ją jak wąż królika.
Nie miałem pojęcia, jakie miał zamiary, ale świetnie
się bawiłem.
Po południu zacumowałem na przystani przy
kanale przecinającym Val’s Halla. Byliśmy bliziutko
centrum i Hetman przeczesawszy brodę i
podkręciwszy wąsy, zgrabnie przedzierzgnął się w
biznesmena.
- To nie zajmie mi dużo czasu - powiedział i
poszedł. Beth patrzyła za nim, cała w radosnym
oczekiwaniu.
- On naprawdę jest tym gościem, którego
nazywają Hetmanem? - zapytała, gdy już poszedł.
- Nic o tym nie wiem.
- Daj sobie spokój z tymi gadkami. Widziałam
film na 3V, jak ktoś go odbił. Jakiś drobny facet z
wąsami. To musiałeś być ty.
- Dużo jest wąsaczy na świecie.
- Nigdy bym nie pomyślała, gdy widziałam cię w
szkole, że tak skończysz.
- Ja też nie podejrzewałem, że ty tak skończysz.
Podziwiałem cię z daleka.
- Jak każdy dojrzewający chłopak w naszej
szkole. Nie myśl, że o tym nie wiedziałam. Śmieliśmy
się z tego, on będąc nauczycielem i w ogóle...
Przerwała i spojrzała na mnie ponuro.
Uśmiechnąłem się słodko i zszedłem na dół, żeby
zmyć tak starannie przez nią zignorowane naczynia
po obiedzie i śniadaniu. Właśnie kończyłem, gdy z
brzegu doszedł mnie okrzyk:
- Ahoj na łodzi! Wolno wejść na pokład?
Na nadbrzeżu portu stał Hetman, olśniewający i
wspaniały. Jego nowy garnitur musiał kosztować
niezłą fortunkę. Walizka, którą uniósł do góry,
wyglądała na zrobioną z prawdziwej skóry, a złote
okucia błyszczały w słońcu. Oczy Beth przypominały
spodki. Hetman wszedł na pokład i mrugnął do nas
konspiracyjnie.
- Zejdźmy na dół, zanim wam pokażę, co jest w
środku. Lepiej, żeby nikt tego nie widział.
Beth poszła pierwsza, a on przyciskał walizkę do
piersi, dopóki nie zamknąłem drzwi na klucz. Potem
zmiótł papiery ze stołu na podłogę, na środku położył
walizkę. Z denerwującą dokładnością przekręcił
klucz w zamku i otworzył...
Nawet na mnie zrobiło to wrażenie. Było tam
dużo więcej niż sto tysięcy. Beth wpatrywała się w nie,
a potem sięgnęła i rozerwała plik tysiącdolcowych
banknotów.
- Prawdziwe? Czy są prawdziwe? - spytała.
- Z gwarancją prosto z mennicy. Osobiście tego
dopilnowałem.
Gdy ona wpatrywała się w pieniądze jak
urzeczona, Hetman rzekł do mnie:
- A teraz, Jim, czy mógłbyś wyświadczyć mi
przysługę? Poszukaj, proszę, kawałka liny lub sznura.
Z pewnością wiesz, co się do tego najbardziej nada! I
proszę o absolutną ciszę, gdy będziesz wiązał tę
dziewczynę tak, żeby nie mogła się poruszyć.
Ja czegoś takiego oczekiwałem, ona nie. Właśnie
otwierała usta do krzyku, gdy chwyciłem jej
filigranową szyjkę i mocno ścisnąłem tuż pod uszami.
17
Z dużą radością pociąłem koc na paski i
związałem te delikatne przegubiki u rąk i nóg.
Właśnie przykładałem jej do ust przylepiec, kiedy
oprzytomniała i spróbowała krzyknąć. Zabrzmiało to
jak stłumione kwilenie warchlaka świniozwierza.
- Czy może z tym normalnie oddychać? - zapytał
Hetman.
- Bez problemu. Widzisz ten błysk w jej oku i
wściekłe falowanie tych wspaniałych piersi? To
znaczy, że oddycha przez nos. A teraz czy mógłbyś
wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi?
- Pozwól, proszę, na pokład.
Zaczekał, aż drzwi się zamknęły i dopiero wtedy
odezwał się, zacierając ręce z radości:
- Już po naszych kłopotach, chłopcze.
Wiedziałem o tym, gdy tylko spojrzałem na mapę.
Dwie rzeczy dotyczące tego miłego miasta upewniły
mnie o tym. Jedna to bank, oddział Trustu
Galaktycznego, gdzie mam konto, dość, jak widziałeś,
pokaźne. A druga interesująca nas rzecz to fakt, że
jest tu port kosmiczny.
Przez kilka sekund łamałem sobie nad tym
głowę, a mój ślimaczy umysł z mozołem dodawał dwa
do dwóch. A potem tak mocno rozdziawiłem szczęki,
że z trudem mogłem mówić.
- Masz na myśli, że my... opuszczamy tę planetę?
Przytaknął i wyszczerzył w uśmiechu zęby.
- Dokładnie tak. Ten mały świat stał się dla nas
zbyt ciepły. A będzie jeszcze cieplejszy, gdy ktoś
uwolni naszą przyjaciółeczkę. Do tego czasu
powinniśmy strzepnąć z butów pył Rajskiego Zakątka
i znaleźć się o lata świetlne stąd. Czy nie mówiłeś mi,
że chcesz podróżować?
- Mówiłem, oczywiście, ale czy nie ma kontroli,
inspekcji, policji itp.?
- Są. Ale celników i kontrolujących paszporty
można ominąć, jeśli się wie jak. A ja wiem. Przed
podjęciem tego drastycznego kroku sprawdziłem,
jakie są tu statki kosmiczne. Kiedy stąd wychodziłem,
nie wiedziałem, że już dziś wprowadzę plan w czyn.
Miałem zamiar tylko podjąć pieniądze, żeby
przywiązać do siebie dziewczynę. A przy okazji
sprawdzić ruch statków kosmicznych. Ale szczęście
nam sprzyja. Jest tu frachtowiec z Yenii, który bierze
cargo i rusza we wczesnych godzinach porannych.
Czyż to nie cudowne?
- Jestem pewny, że tak. Ale czułbym się pewniej,
gdybym wiedział jak.
- Jim, twoja edukacja została fatalnie
zaniedbana. Myślałem, że każdy uczeń wie, jak
przekupni są Yenianie. Są utrapieniem Ligi. Nie do
poprawienia. Mottem na Yenii jest: „La reglaj čiam
šaiso liğas". Co w wolnym tłumaczeniu brzmi: „Nie
ma Stałych Praw". Ma to oznaczać, że są prawa
dotyczące wszystkiego, ale przekupstwo może wszys-
tko zmienić. Jeśli nie jest to świat przestępców, to z
pewnością planeta krętaczy.
- Brzmi nieźle - przyznałem. - A więc co
załatwiłeś?
- Jeszcze nic. Ale jestem przekonany, że w porcie
kosmicznym nadarzy się okazja.
- Tak, z pewnością - daleko mi było do
entuzjazmu. Ten plan miał wszelkie znamiona
improwizacji i trzymania kciuków, ale nie miałem
wyboru.
- A co z dziewczyną?
- Przekażemy wiadomość policji pocztą
elektroniczną, która będzie dostarczona po naszym
wyjeździe. Wyjaśnimy im, gdzie można ją znaleźć.
- To nie może być tutaj, to zbyt publiczne
miejsce. Tam dalej w dół rzeki jest automatyczna
przystań. Mogę tam zacumować przy jednej z
zewnętrznych kei.
- Doskonałe rozwiązanie. Jeśli powiesz mi, gdzie
to jest, pośpieszę teraz do portu kosmicznego, żeby
wszystko przygotować. Czy możemy się tam spotkać o
23.00?
- Nie mam nic przeciwko.
Patrzyłem, jak jego imponująca figura niknie w
zapadającym mroku. Potem włączyłem silnik i wolno
zakręciłem na kanale. Zanim dotarłem do przystani,
było już zupełnie ciemno. Ale port był jasno
oświetlony, a kanały dobrze oznakowane. Większość
łodzi była zacumowana blisko brzegu, co mi bardzo
odpowiadało. Wybrałem miejsce najbardziej
wysunięte i oddalone od pozostałych. A potem
zszedłem na dół, włączyłem światła i ujrzałem parę
rozjarzonych nienawiścią pięknych oczu. Zamknąłem
za sobą drzwi kabiny na klucz i usiadłem na koi,
naprzeciwko Beth...
- Chcę z tobą porozmawiać. Obiecujesz, że nie
zaczniesz krzyczeć, gdy zdejmę ci z ust przylepiec? I
tak jesteśmy daleko od miasta i nie ma tu nikogo, kto
mógłby cię usłyszeć. A więc zgoda?
Ciągle jeszcze pełna nienawiści, niechętnie
przytaknęła. Oderwałem plaster i odsunąłem palce,
akurat na czas, żeby umknąć jej ślicznym ząbkom.
- Mogłabym cię zabić, zamordować, zarżnąć,
zmasakrować...
- Dosyć - odpowiedziałem. - To ja mógłbym to
wszystko teraz zrobić, a nie ty, więc zamknij się.
Zamknęła się. Być może, wreszcie uświadomiła
sobie swoje położenie. W jej oczach było teraz więcej
strachu niż wściekłości. Nie chciałem terroryzować
bezbronnej dziewczyny, ale w końcu ta gadka o
mordowaniu to był jej pomysł. Uznałem, że jest już
gotowa, by słuchać.
- Będzie ci tak niewygodnie. Więc leż spokojnie,
to cię rozwiążę.
Poczekała, aż oswobodzę jej ręce, i kiedy
rozwiązywałem jej nogi, zabrała się za wydrapywanie
mi oczu. Oczekiwałem tego, więc skończyła na koi z
poważnymi trudnościami z oddychaniem.
- Zachowuj się rozsądnie - powiedziałem. -
Równie łatwo mogę cię z powrotem związać i
zakneblować. I nie zapominaj, proszę, że sama do
tego doprowadziłaś.
- Jesteś kryminalistą, złodziejem. Poczekaj, już
policja położy na tobie łapę...
- A ty jesteś szantażystką. Możemy już skończyć
z tymi wyzwiskami i gierkami? Posłuchaj, co się teraz
stanie. Mamy zamiar zostawić cię tu, na tej łódce, a
gdy będziemy już daleko, powiadomimy policję, gdzie
można cię znaleźć. Jestem pewien, że opowiesz im
jakąś ciekawą historyjkę. Odchodzą stąd ekspresowe
pociągi, są też autostrady. Ani ty nas już nigdy nie
zobaczysz, ani policja.
Małe wprowadzenie w błąd nie zaszkodzi.
- Chce mi się pić.
- Coś ci przyniosę.
Oczywiście próbowała skoczyć do drzwi, gdy
tylko się odwróciłem, a zaraz potem znów chciała
wydłubać mi oczy. Rozumiałem jej uczucia, ale
wolałem, żeby tego nie robiła.
Potem czas wlókł się straszliwie. Nie miała do
powiedzenia nic takiego, co ja chciałbym usłyszeć i
oczywiście wzajemnie.
Mijały tak godziny, aż wreszcie łódka zakołysała
się pod czyimś ciężarem. Skoczyłem w kierunku koi.
Tym razem Beth udało się raz krzyknąć, zanim
zdążyłem ją uciszyć. Gałka u drzwi zaklekotała i
przekręciła się.
- Kto tam?! - krzyknąłem, gotów do walki.
- Zapewniam cię, że nikt obcy - odpowiedział
znajomy głos.
Z dużą ulgą przekręciłem klucz i otworzyłem
drzwi.
- Czy ona mnie słyszy? - zapytał patrząc na
milczący kształt na koi.
- Może słyszeć. Pozwól, że znowu ją
„zabezpieczę" i wyjdziemy na pokład.
Poszedł przede mną. Gdy zamykałem drzwi,
nagły płomień rozbłysł na nocnym niebie, a potem
ognistym łukiem wspiął się ku zenitowi.
- Dobry omen - powiedział Hetman. - To
kosmolot głębokiej przestrzeni. Wszystko już
załatwione. Mamy mało czasu, więc proponuję,
żebyśmy zabrali rzeczy i natychmiast ruszyli.
- Czym jedziemy?
- Wynajętym samochodem.
- Czy można wyśledzić jego trasę?
- Mam nadzieję. Punkt zwrotu samochodów
mieści się przy stacji kolejowej. Kupiłem bilety dla
nas obu, co powinno cię ucieszyć.
- Wspomniałem naszej przyjaciółce o kolei.
- Dwa wielkie mózgi, które pracują jak jeden.
Myślę, że gdy będziemy się pakować, uda mi się
niechcący upuścić te bilety tak, żeby je zobaczyła.
Załatwiliśmy to szybko. Miałem uciechę widząc,
jak na chwilę upadły na koc dwa charakterystyczne,
niebieskie bilety na pociąg. Wypadły Hetmanowi z
kieszeni, gdy miał ręce zajęte czymś innym.
Majstersztyk! Zamykając drzwi, nie mogłem oprzeć
się pokusie, żeby posłać Beth pożegnalny pocałunek.
W zamian posłała mi wściekłe spojrzenie i przy-
tłumione warknięcie, na które zresztą w pełni
zasługiwałem. Zostało jej jednak jeszcze kilka
naszych tysięcy, więc nie powinna narzekać.
Gdy oddaliśmy samochód, podjechaliśmy
pociągiem do następnej stacji i stamtąd ruszyliśmy do
portu kosmicznego. Aż do tego momentu wszystko
odbywało się w pośpiechu i pozostawało właściwie w
sferze marzeń. Z ich realności zdałem sobie sprawę
dopiero wtedy, gdy zobaczyłem skąpany w niebieskim
świetle kadłub głębokoprzestrzennego kosmolotu.
Wyjeżdżałem poza planetę! Co innego oglądać
spaceopery, a co innego samemu spróbować swych sił
w kosmosie. Poczułem, że moje dłonie zrobiły się
lodowate, a włosy zjeżyły mi się na karku. To nowe
życie zapowiadało się świetnie!
- Do baru! - zarządził Hetman. - Nasz człowiek
już tam jest.
Drobny człowieczek, ubrany w zatłuszczony
kombinezon kosmiczny, właśnie wychodził, ale na
widok Hetmana cofnął się do kabiny.
- Vi estas malfrna! - powiedział ze złością.
- Vere, sed ma haras la manon - odpowiedział
Hetman, migając wielkim pakietem banknotów, co
natychmiast uciszyło tamtego.
Pieniądze zamieniły właściciela i po chwili
rozmowy następny plik banknotów podążył za
pierwszym. Zaspokoiwszy swą chciwość, kosmonauta
poprowadził nas do furgonetki dla obsługi. Drzwi się
zatrzasnęły i szybko ruszyliśmy w ciemność.
Cóż za przygoda! Minęły nas niewidoczne
pojazdy, potem pojawiły się i zniknęły jakieś dziwne
odgłosy, jakby ktoś walił młotem. Potem rozległ się
głośny syk, jakby gigantycznego węża. Niebawem
zatrzymaliśmy się i nasz przewodnik wyszedł i
otworzył tylne drzwi. Wysiadłem pierwszy i
znalazłem się u stóp rampy, prowadzącej do czegoś,
co mogło być jedynie pokiereszowanym kadłubem
kosmolotu. Uzbrojony strażnik stał obok rampy i
patrzył na mnie.
To już koniec. Przygoda skończyła się, zanim się
rozpoczęła. Cóż mogłem zrobić? Uciekać? Nie, nie
mogłem przecież zostawić Hetmana. Z chaosem w
głowie szedłem niepewnie w kierunku strażnika.
Hetman minął mnie i...
Podał mu plik banknotów.
Strażnik jeszcze przeliczał, gdy my objuczeni
bagażami wchodziliśmy na rampę.
- Emiru! Rapide! - rozkazał astronauta,
otwierając drzwi kabiny. Wepchnęliśmy się do środka
w ciemność i drzwi za nami zamknęły się na klucz.
- Bezpieczna przystań! - Hetman odetchnął z
ulgą i pomacał ścianę, aż znalazł włącznik i zapalił
światło. Znajdowaliśmy się w małej, ciasnej kabinie.
Były tu tylko dwa wąskie łóżka, a za nimi jeszcze
węższa łazienka. Wyglądało to dosyć ponuro.
- Dom, słodki dom! - oznajmił Hetman,
rozglądając się z życzliwym uśmiechem. - Będziemy
musieli tu spędzić co najmniej dwa dni, wiec lepiej
uprzątnijmy nasze rzeczy z widoku. W przeciwnym
wypadku kapitan zagrozi, że zawróci i będziemy
musieli zwiększyć łapówkę.
- Nie jestem pewien, czy wszystko rozumiem.
Jeszcze im nie zapłaciłeś?
- Tylko pierwsze raty. Łapówek nigdy i z nikim
się nie dzieli, niech to będzie pierwsza twoja lekcja ze
sztuki przekupywania. Kosmonauta został
przekupiony za przeszmuglowanie nas na pokład i
zaaranżowanie, żeby na miejscu był uprzejmy
strażnik, który weźmie swoją dolę. Te sprawy to już
przeszłość. O naszej obecności na pokładzie nie
wiedzą oficerowie, a zwłaszcza kapitan, który zażąda,
naprawdę niezłej sumki. Sam zobaczysz.
- Z pewnością. Przekupstwo to rzeczywiście
ekscytująca dziedzina sztuki.
- O tak...
- Dobrze, że znasz ich język i możesz z nimi robić
interesy.
Na te słowa uniósł wysoko brwi i aż przysunął się
do mnie.
- To ty tego nie zrozumiałeś? - zapytał.
- W szkole nie uczyli nas języków obcych.
- Obcych! - wyglądał na zaszokowanego. - Z
jakiej to prowincjonalnej części tej świniozwierzowej
planety pochodzisz?! To nie był obcy język, mój drogi
chłopcze. To było esperanto, język galaktyczny,
prosty, drugi język, którego każdy wcześnie się uczy i
posługuje nim jak ojczystym. Twoja edukacja jest
fatalnie zaniedbana, ale to łatwo naprawić. Zanim
znowu wylądujemy na jakiejś planecie, ty też będziesz
go znał. Na początek zapamiętaj, że wszystkie
czasowniki w czasie teraźniejszym we wszystkich
osobach kończą się na „as". Sama łatwizna...
Zamilkł, gdy poruszyła się klamka u drzwi
kabiny. Przyłożył palec do ust i wskazał łazienkę.
Skoczyłem w tamtą stronę i zapaliłem światło w
chwili, gdy Hetman zgasił to w kabinie. Pośpiesznie
wszedł do łazienki, a ja wyłączyłem światło. Udało
nam się zamknąć w chwili, gdy otworzyły się drzwi na
korytarz.
Czyjeś kroki zadudniły w kabinie i dobiegł nas
odgłos cichego pogwizdywania. Rutynowa inspekcja,
nie zobaczywszy nic ciekawego, zaraz sobie stąd
pójdzie...
I wtedy otworzyły się drzwi łazienki i rozbłysło
światło. Przepasany złotą szarfą oficer spojrzał na
upchniętego pod ciasnym prysznicem Hetmana i na
mnie, przycupniętego pod umywalką. Na twarzy
przybysza pojawił się wyjątkowo paskudny uśmiech.
- Tak mi się wydawało, że coś tu dziś za dużo
ruchu. Gapowicze! - w jego ręku pojawił się mały
pistolet. - Wyłazić! Wy obaj schodzicie z pokładu, a ja
dzwonię na policję.
18
Pochyliłem się, przenosząc ciężar ciała na nogi, i
napiąłem mięśnie. Byłem gotowy do
natychmiastowego ataku, gdy tylko Hetman odwróci
uwagę oficera. Naprawdę nie miałem ochoty z gołymi
rękami stawać do walki przeciwko uzbrojonemu
człowiekowi, ale miałem jeszcze mniejszą ochotę iść
do więzienia. Hetman z pewnością był tego świadom.
Pohamował mnie.
- Nie bądź popędliwy, James. Odpręż się, a ja
porozmawiam z tym miłym oficerem.
Ciągle na muszce pistoletu, sięgnął ręką do
kieszeni i wyjął cienki zwitek banknotów.
- To jest zadatek za małą przysługę - powiedział
wręczając pieniądze oficerowi, który chwycił je
obiema rękami. Zrobił to bez trudu, bo pistolet znikł
równie szybko, jak się pojawił. Liczył, a Hetman
mówił dalej:
- Przysługa, o którą pokornie prosimy, polega na
tym, że nie znajdziesz nas jeszcze przez dwa dni.
Jutro dostaniesz taką samą sumę. Podobnie pojutrze,
kiedy to odkryjesz nas i zaprowadzisz do kapitana.
Pieniądze znikły i znów pojawił się pistolet.
Zrobił to niepostrzeżenie. Był tak dobry, że mógłby
występować na scenie.
- Nie sądzę - powiedział. - Sądzę natomiast, że
zabiorę wam wszystkie pieniądze, które macie przy
sobie i w waszych torbach. Wezmę je i natychmiast
odstawię was do kapitana.
- To niemądre - powiedział Hetman surowo. - Po-
wiem kapitanowi, ile wziąłeś, a on ci to wszystko
odbierze. Powiem mu także, kto z załogi został
przekupiony. Zabierze im pieniądze, a to nie
przysporzy ci sympatii na tym statku. Mam rację?
- Coś w tym jest - zadumał się, potarł w
zamyśleniu brodę, pistolet znikł ponownie. - Jeżeli
podniesiesz stawkę, być może...
- Dziesięć procent, nie więcej - powiedział
Hetman i umowa została zawarta. - Do zobaczenia
jutro. Proszę, zamknij za sobą drzwi.
- Oczywiście. Życzę przyjemnej podróży.
Odszedł, a ja zszedłem z sedesu i podałem rękę Het-
manowi.
- Moje gratulacje, sir. To był wspaniały pokaz
sztuki przekupstwa, o której prawie nic nie wiem.
- Dziękuję, chłopcze. Dobrze jest znać reguły gry.
On wcale nie miał zamiaru wyrzucić nas ze statku. To
była po prostu zagrywka. Wszedłem do gry, on
podniósł stawkę, ja przyjąłem i skończyłem. Wiedział,
że nie wyciśnie nic więcej, bo muszę zachować
odpowiednio wysoką sumę dla kapitana. Jest samo
przez się zrozumiałe, że kapitan nie dowie się o tym
układzie. Wszystko zgodnie z zasadami...
Jego słowa przerwał głośny dźwięk syreny,
dobiegający z korytarza, a nad drzwiami zaczęło
gwałtownie migać czerwone światło.
- Coś nie w porządku?! - krzyknąłem
przerażony.
- Wszystko w jak największym porządku.
Jesteśmy gotowi do startu. Proponuję położyć się w
kojach, bo ci idioci startują tak, że powstaje duże
przeciążenie. Za kilka sekund otrząśniemy z butów
kurz Rajskiego Zakątka. Oby na zawsze. Ta planeta
to więzienie, po prostu straszne, a jedzenie...
Narastający warkot zagłuszył jego słowa, a koje
zaczęły się trząść. Siła przyśpieszenia była tak wielka,
że poczułem ucisk w piersiach. Zupełnie jak w
filmach, tylko że w rzeczywistości było to o wiele
bardziej ekscytujące. To było to! Jak najdalej od
Rajskiego Zakątka! A przed nami wspaniałe
perspektywy.
Niestety do tych perspektyw było jeszcze dość
daleko. Na razie miałem problemy. Materac był
cienki i kręgosłup rozbolał mnie od zbyt wielkiego
nacisku. Potem przez jakiś czas grawitacja była
bliska zerowej, zanim dokładnie ustawili sztuczne
przyciąganie. Czy raczej prawie dokładnie, bo co
jakiś czas statek dostawał grawitacyjnej czkawki.
Podobnie jak mój żołądek. Działo się to tak często, że
w ciągu następnego dnia nawet nie myślałem o
jedzeniu. Mieliśmy za to pod dostatkiem mdłej,
rdzawej wody do picia. Oficer przyszedł po łapówkę,
ja leżałem w koi i żeby zapomnieć o moich niedolach,
poświeciłem się lekcjom esperanto. Po dwóch dniach
grawitacja wreszcie się ustabilizowała i odzyskałem
apetyt. Niecierpliwie czekałem na uwolnienie, kolejne
przekupstwo i jedzenie.
- Pasażerowie na gapę! - powiedział oficer,
otworzywszy drzwi. Wszedł i złapał się za serce,
udając zaskoczenie przed towarzyszącą mu
dziewczyną z załogi. -To straszne, niesłychane!
Wstawać, chodźcie obaj za mną. Kapitan Garth
chętnie się o tym dowie.
Przedstawienie było udane, ale zepsuł je trochę,
wyciągając chciwą łapę po pieniądze, gdy dziewczyna
się odwróciła. Wydawała się tym wszystkim
znudzona, zresztą sama pewnie dostała swój udział.
Ruszyliśmy korytarzem i trzy piętra w dół po
metalowych schodach na mostek. Kapitan przeżył
prawdziwy szok, gdy nas zobaczył. Był chyba jedyną
osobą, która nie wiedziała, że tu jesteśmy.
- Cholera, a skąd oni się tu wzięli?
- Z jednej z pustych kabin na pokładzie C.
- Przecież miałeś sprawdzić te kabiny.
- Zrobiłem to, kapitanie. Zapisałem to nawet w
dzienniku okrętowym, godzinę przed startem. Potem
byłem tutaj, na mostku. Właśnie wtedy musieli wejść
na pokład.
- Kogo przekupiliście? - zapytał kapitan Garth,
stary, siny wilk kosmiczny o podstępnym spojrzeniu.
- Nikogo, kapitanie - odparł Hetman z
niezachwianą szczerością w głosie. - Dobrze znam te
przedpotopowe frachtowce. Tuż przed startem
strażnik pilnujący rampy wszedł do środka.
Wślizgnęliśmy się za nim, przez nikogo nie
dostrzeżeni i ukryliśmy się w kabinie. To wszystko.
- Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu.
Powiecie, kogo przekupiliście, albo zamknę was w
ładowni i dopiero wtedy będziecie w dużych
kłopotach.
- Drogi kapitanie, uczciwi członkowie twojej
załogi nigdy nie wzięliby łapówki! - kapitan chrząknął
z powątpiewaniem, a Hetman ciągnął dalej: -Mam
dowody. Cały mój niewielki majątek spoczywa
nienaruszony w mojej kieszeni...
- Wynoście się! - rozkazał kapitan wszystkim
obecnym. - Wszyscy. Sam się tym zajmę. Chcę ich
przesłuchać.
Oficer i reszta załogi wyszli z ociąganiem.
Kapitan zamknął drzwi i odwrócił się do nas.
- Co my tu mamy - mruknął, gdy Hetman
wręczył mu sporą sumkę. Kapitan przeliczył ją i
pokręcił głową. - Za mało.
- Oczywiście - zgodził się Hetman. - To tylko
zaliczka. Resztę dostaniesz po wylądowaniu na jakiejś
przyjemnej planecie, na której będą dyskretni
celnicy.
- Masz duże wymagania. Nie chcę zadzierać z
władzami planetarnymi, przemycając nielegalnych
imigrantów. Łatwiej będzie po prostu zabrać wam
pieniądze i jakoś się was pozbyć.
- To niemożliwe. Dostaniesz ostateczną wypłatę
w formie imiennego czeku na dwieście tysięcy
kredytów, płatnych w Galaktycznym Towarzystwie
Kredytowo-Walutowym. Jednak nie będziesz mógł go
zrealizować, jeśli go nie podpiszę. A ja nie zrobię tego,
nawet gdybyś mnie torturował. Dopóki nie staniemy
na twardym gruncie.
Kapitan znacząco wzruszył ramionami i
odwrócił się w stronę przyrządów, coś przekręcił i
znów spojrzał na nas.
- Jest jeszcze kwestia opłaty za przelot -
powiedział spokojnie. - Żadna instytucja dobroczynna
nie płaci mi za paliwo.
- Jasne. Ustalmy stawki.
Wyglądało na to, że wszystko jest załatwione, ale
gdy szliśmy korytarzem, Hetman ostrzegł mnie
szeptem:
- Nasza kabina jest już na podsłuchu. Na pewno
przeszukali też bagaż. Mam przy sobie wszystkie
nasze pieniądze. Trzymaj się blisko mnie, żeby nie
było żadnych niespodzianek. Ten oficer, na przykład,
wygląda na zawodowego kieszonkowca. A teraz co
byś powiedział na małą przekąskę? Zapłaciliśmy,
więc możemy zakończyć ten przymusowy post
wspaniałą ucztą.
Mój żołądek przyjął tę propozycję aprobującym
skurczem i ruszyliśmy do kuchni. Jako że nie było
pasażerów, tłusty i zarośnięty kucharz serwował tylko
wiejskie potrawy z Yenii. Dobre może dla tubylców.
My musielibyśmy się do nich długo przyzwyczajać.
Czy próbowaliście kiedyś jeść, zatykając nos
palcami? Nie zapytałem kucharza, co jedliśmy, bo
bałem się, że mi powie. Hetman westchnął głęboko i
zaczął pałaszować swoją porcję tego świństwa.
- Zapomniałem, co się jada na Yenii - powiedział
ponuro. - To wina pamięci selektywnej. Kto chciałby
kiedykolwiek wspominać taką ucztę?
Nie odpowiedziałem, bo właśnie spłukiwałem
letnią wodą ohydny posmak tej brei.
- Jedyną pociechą jest to, że ta woda nie jest tak
wstrętna jak lura w naszej kabinie. Hetman
westchnął ponownie.
- To kawa.
Zabawny to ten rejs nie był. Obaj schudliśmy, bo
lepiej było unikać posiłków, niż je jeść.
Kontynuowałem naukę, przyswajając sobie zawiłości
defraudacji, sztukę zatajania dochodów oraz zasady
prowadzenia podwójnych i potrójnych ksiąg
rachunkowych. Oczywiście wszystko w esperanto,
dopóki nie opanowałem tego pięknego języka, tak
jakbym mówił nim od dziecka.
Podczas pierwszego lądowania nie opuściliśmy
statku, bo żołnierze i celnicy roili się wszędzie jak
wszy.
- Nie tutaj - powiedział kapitan, obserwując wraz
z nami kosmodrom widoczny na ekranie. - To bardzo
bogata planeta, ale nie lubią tu obcych. Spodoba się
wam następna w tym systemie. To świat rolniczy,
słabo zaludniony, więc przyjmują tam imigrantów,
nie ma nawet kontroli celnej.
- Jak się nazywa? - zapytał Hetman.
- Amphisbionia.
- Nigdy o niej nie słyszałem.
- Nic w tym dziwnego. To przecież jedna z
trzydziestu tysięcy skolonizowanych planet.
- To prawda, ale mimo to...
Hetman wydawał się niespokojny, a ja nie
rozumiałem dlaczego. Jeśli nie spodoba się nam ta
planeta, to stać nas było, aby ją opuścić. Lecz jakieś
przeczucie nie dawało mu spokoju. W końcu
przekupił oficera, by uzyskać dostęp do komputera
pokładowego. Gdy modliliśmy się nad kolejnym
obiadem, powiedział:
- W tej sprawie coś cuchnie. Gorzej niż to
jedzenie! W przewodniku galaktycznym nie ma
wzmianki o planecie Amphisbionia. A przewodnik
jest automatycznie aktualizowany za każdym razem,
gdy lądujemy gdzieś i podłączamy się do planetarnej
sieci komunikacyjnej. W dodatku nasz następny port
jest wśród tajnych danych. Tylko kapitan zna do nich
kod.
- Co możemy zrobić?
- Nic, dopóki nie wylądujemy. Wtedy dowiemy
się, co on knuje.
- Nie możesz przekupić któregoś z oficerów?
- Już to zrobiłem, w ten sposób dowiedziałem się,
że tylko kapitan wie, dokąd lecimy. Oczywiście
powiedział mi o tym dopiero, gdy dałem mu
pieniądze. Podła sztuka. Ale sam bym tak postąpił.
Bezskutecznie próbowałem go rozweselić. Chyba
to jedzenie tak obniżyło jego morale. Dobrze by było,
gdybyśmy już wylądowali na tej planecie,
czymkolwiek by ona była. Z pewnością dobry złodziej
wyżyje w każdym społeczeństwie i jedno było pewne;
jedzenie musi być tam lepsze niż te pomyje!
Leżeliśmy w kojach, dopóki statek nie wylądował
i nie zapaliło się zielone światło. Nasz szczupły
dobytek był już spakowany. Zanieśliśmy go do śluzy.
Sam kapitan stał przy ryglach. Pomrukiwał do siebie,
gdy automatyczny analizator powietrza
przeprowadzał test. Wewnętrzne drzwi nie mogą się
otworzyć, dopóki analiza nie da zadowalających
rezultatów. W końcu urządzenie zabrzęczało i wy-
świetliło jakiś wynik, a kapitan szybko je wyłączył.
Wielka klapa powoli odsunęła się, wpuszczając do
środka ciepłe, orzeźwiające powietrze. Wdychaliśmy
je z przyjemnością.
- Masz stylograf? - zapytał kapitan Garth.
Hetman uśmiechnął się w odpowiedzi.
Kapitan poszedł przodem. Podążaliśmy za nim,
niosąc bagaże. Była noc, blado świeciły gwiazdy, a od
strony ciemnej ściany drzew dobiegały krzyki
niewidocznych stworzeń. Jedynym jasnym miejscem
było oświetlenie wnętrza śluzy.
- To dobra planeta - powiedział kapitan, stając
na końcu rampy. Hetman pokręcił głową, wskazując
na metalową pochylnię.
- Ciągle jeszcze jesteśmy na statku. Chodźmy na
ląd, jeśli łaska.
Zgodzili się w końcu na skrawek ziemi blisko
rampy, ale dostatecznie daleko od statku, by
uniemożliwić jakąkolwiek próbę uwięzienia nas.
Hetman wyjął czek, wziął stylograf i starannie
podpisał. Kapitan podejrzliwie porównał podpis ze
wzorem na czeku i w końcu skinął głową. Szybko
poszedł ku rampie, a gdy podnosiliśmy torby, nagle
odwrócił się i zawołał:
- Teraz są wasi!
Rampa zaczęła się unosić, a w ciemności
rozbłysły potężne reflektory zalewając nas
oślepiającym blaskiem. Ruszyli ku nam uzbrojeni
mężczyźni. To była pułapka!
- Wiedziałem, że coś jest nie tak - powiedział
Hetman. Upuścił torbę i twardo spojrzał na
biegnących mężczyzn.
19
Z ciemności wynurzyła się zdumiewająca postać
w czerwonym mundurze, z mieczem u boku, i stanęła
przed nami podkręcając wielkie, eleganckie wąsy.
Wyglądał jak bohater z filmu historycznego.
- Oddajcie wszystko, co macie. Wszystko.
Szybko!
Dwaj umundurowani mężczyźni zbliżyli się, aby
dopilnować, że spełnimy polecenie. Mieli dziwne
pistolety z wielkimi lufami na drewnianych łożach. Za
nami usłyszałem zgrzyt opuszczającej się znów
pochylni, na której skraju stał kapitan Garth.
Schyliłem się, by podnieść torby i...
Z półobrotu rzuciłem się na kapitana i mocno go
chwyciłem.
Rozległ się głośny brzęk i coś odbiło się od
kadłuba statku. Kapitan zaklął i zamierzył się do
ciosu. Doskonale! Uchyliłem się, chwyciłem go za
ramię i wykręciłem je do tyłu. Zawył z bólu.
- Puść go! - powiedział jakiś głos. Spojrzałem nad
ramieniem kapitana i zobaczyłem, że Hetman leży na
ziemi, a oficer trzyma stopę na jego piersi. Czubek
miecza był przyciśnięty do gardła Hetmana.
To był pechowy dzień. Zanim wykonałem
polecenie, wolną dłonią ścisnąłem szyję kapitana.
Osunął się nieprzytomny, a jego głowa dźwięcznie
odbiła się od rampy. Odsunąłem się, a Hetman wstał
niepewnie i otrzepując się z kurzu, zapytał naszego
pogromcę:
- Przepraszam, szanowny panie. Czy mógłbym
pokornie zapytać, jak nazywa się planeta, na której
się znajdujemy?
- Spiovente - mruknął tamten.
- Dziękuję. Jeśli pozwolisz, pomogę wstać
mojemu przyjacielowi, kapitanowi Garthowi, gdyż
pragnę przeprosić go za porywcze zachowanie mojego
młodego towarzysza.
Nikt go nie zatrzymał, wiec podszedł do
kapitana, który właśnie odzyskał przytomność.
I natychmiast znów ją stracił, bo Hetman kopnął
go w skroń.
- Zwykle nie jestem mściwy - powiedział,
odsuwając się i wyjmując portfel. Wręczył go
oficerowi i dodał: - Lecz tym razem chciałem dać
wyraz moim uczuciom, zanim odzyskam zwykły mi
spokój. Rozumiesz oczywiście, dlaczego to zrobiłem?
- Sam zrobiłbym to samo - odparł oficer licząc
pieniądze. - Ale koniec zabawy. Nie ważcie się więcej
do mnie odzywać, bo zginiecie.
Odszedł, a z ciemności wynurzył się inny
mężczyzna trzymający dwa czarne metalowe
pierścienie. Hetman stał nieruchomo i nie opierał się,
gdy jeden z nich zatrzaśnięto mu na kostce. Nie
wiedziałem, co to jest, ale nie podobało mi się to.
Postanowiłem, że nie dam sobie tak łatwo tego
założyć.
Jednak dałem. Lufa pistoletu znacząco dźgnęła
mnie w plecy i nie protestowałem, gdy także moja
kostka została uwięziona. Człowiek, który założył
pierścień, podniósł się i spojrzał mi w oczy. Stał tak
blisko, że owiał mnie jego zgniły oddech. Był brzydki
jak noc, a pomarszczona, przecinająca twarz blizna
nie dodawała mu urody. Dźgnął mnie palcem w pierś
i powiedział:
- Jestem Tars Tukas, służę naszemu potężnemu
lordowi Capo Docci. Nie wolno wam jednak zwracać
się do mnie po imieniu, macie nazywać mnie
„panem".
Zwróciłem się do niego, używając słów znacznie
stosowniejszych niż „pan". Wtedy nacisnął guzik na
metalowym pudełku, które wisiało mu u pasa.
Nagły ból zamroczył mnie. Ocknąłem się na
ziemi. Spojrzałem w bok i zobaczyłem Hetmana,
który leżał obok mnie jęcząc cicho. Pomogłem mu
wstać. Tars Tukas nie powinien był tego robić.
Hetman przecież miał już swoje lata. Tars uśmiechnął
się krzywo.
- Jak się nazywam? - zapytał.
Oparłem się pokusie, ze względu na Hetmana.
- Pan.
- Więc zapamiętaj to sobie i nie próbuj uciekać.
W całym kraju są rozmieszczone przekaźniki
nerwowe. Jeśli włączę to na dość długo, porażą twoje
nerwy. Na zawsze. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem, panie.
- Oddaj mi wszystko, co masz przy sobie.
Zrobiłem to. Pieniądze, dokumenty, monety,
klucze, zegarek i całą resztę. Przeszukał mnie
brutalnie i na razie wydawał się zadowolony.
- Idziemy.
Szybko nadszedł tropikalny świt i wyłączono
reflektory. Poszliśmy za naszym nowym panem, nie
oglądając się za siebie. Hetman poruszał się z trudem
i musiałem mu pomagać. Dotarliśmy w końcu do
sfatygowanej drewnianej furmanki. Tukas skinieniem
rozkazał nam wejść na tył. Usiedliśmy na gołych
deskach i obserwowaliśmy, jak z ładowni statku
kosmicznego wyładowują jakieś paki.
- Nieźle przykopałeś kapitanowi - powiedziałem.
- Wygląda na to, że wiesz o tej planecie coś, czego ja
nie wiem. Jak ona się nazywa?
- Spiovente - zabrzmiało to jak przekleństwo. -
Kamień u szyi Ligi. Kapitan z zemsty wpuścił nas w
niezły kanał. A swoją drogą, on jest przemytnikiem.
Ten cuchnący świat jest objęty całkowitym
embargiem. Dotyczy to zwłaszcza broni, która na
pewno jest w tych pakach. Spiovente!
Wiele się nie dowiedziałem. Prócz tego, że
byliśmy w opałach, a to i tak było jasne.
- A czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym
kamieniu u szyi?
- To moja wina, że zostałeś w to wszystko
zamieszany. Ale Garth jeszcze zapłaci mi za to.
Cokolwiek by się stało, Jim, musimy go oddać w ręce
sprawiedliwości. Trzeba jakoś skontaktować się z
Ligą.
To „jakoś" przygnębiło go. Zmęczonym gestem
ukrył twarz w dłoniach. Milcząc czekałem, aż znów
przemówi. Nie chciałem go ponaglać. W końcu
wyprostował się i zobaczyłem, że znów rozbłysły mu
oczy.
- Nie łam się, Jim. Nie daj się tym bydlakom.
Tym razem wpadliśmy w niezłe bagno. Liga po raz
pierwszy skontaktowała się ze Spiovente ponad
dziesięć lat temu. Planeta została odizolowana jeszcze
w czasie pierwszego Przełomu i miała tysiąc lat na to,
żeby zejść na psy. To jest miejsce, które wystawia
zbrodni złe świadectwo, ponieważ rządzą tu
przestępcy. Domy wariatów przejęli wariaci. Panuje
tu anarchia - nie, to nie tak - przy Spiovente anarchia
wygląda jak piknik drużyny harcerskiej. Prze-
studiowałem system rządów na tej planecie, kiedy
pracowałem nad trudniejszymi kawałkami mojej
życiowej filozofii. Ten moment rozwoju należy do
dawno minionych ciemnych wieków historii
ludzkości. Wszystko to jest pod każdym względem
odrażające, ale Liga nie może nic na to poradzić bez
rozpoczęcia inwazji, która z kolei byłaby sprzeczna z
jej etyką. Siła Ligi jest jednocześnie jej słabością.
Żadna planeta nie może zaatakować innej. A gdyby to
zrobiła, natychmiast stanęłaby przed groźbą
zniszczenia przez resztę, ponieważ wojna jest obecnie
zabroniona. Liga może jedynie wspierać nowo
odkryte planety oraz służyć im radą i pomocą. Krążą
pogłoski, że istnieją tajne organizacje Ligi,
zwalczające tak podłe społeczeństwa jak to, ale
oczywiście nie mówi się o tym publicznie. To, co się tu
dzieje, jest straszne. Spiovente jest wypaczonym
obrazem cywilizowanych światów. Nie panuje tu
żadne prawo, tylko siła. Rządzą przywódcy gangów
kryminalnych, zwani Capo. Docci jest jednym z nich.
Każdy Capo stara się podporządkować sobie tę
planetę. Kiedy tylko znajdę szczeliny w tej strukturze
społecznej, znów staniemy się szczurami. Ale
obawiam się, że nie stalowymi, ale zwykłymi
futerkowymi gryzoniami sprzed wieków.
- Każdy szczur jest dobry. Wybrniemy z tego!
Musieliśmy przesunąć się, bo właśnie na tył wozu
wepchnięto pierwszą poobijaną, trzeszczącą w szwach
pakę. Kiedy ostatnia skrzynia została załadowana,
wdrapali się tragarze. To dobrze, że było prawie
ciemno. Naprawdę nie miałem ochoty oglądać ich z
bliska. Byli to trzej parszywi, brudni, zarośnięci
mężczyźni ubrani w łachmany. I niedomyci, o czym
poinformował mnie mój zdegustowany nos. Na koniec
wgramolił się czwarty mężczyzna, większy i bardziej
obrzydliwy od pozostałych, choć jego strój był w
trochę lepszym stanie. Spojrzał na nas z góry i oprócz
smrodu wyczułem kłopoty.
- Wiecie, kim jestem? Jestem Muskuł. To jest
moja furmanka i macie robić, co wam powiem.
Pierwszą rzeczą, jaką powiem, będzie to, że ty, stary,
masz zdjąć kurtkę. Będzie wyglądać lepiej na mnie
niż na tobie.
- Dziękuję za propozycję, proszę pana, ale myślę,
że swoje ubranie zatrzymam na sobie - odpowiedział
Hetman z anielską słodyczą w głosie.
Wiedziałem, co zamierza zrobić i miałem
nadzieję, że dobrze to sobie przemyślał. Mieliśmy
bardzo mało miejsca, a ten zbir był dwa razy większy
ode mnie. Miałem czas na tylko jeden cios, który
musiał być skuteczny.
Osiłek zaryczał z gniewu i zaczął się przedzierać
przez paki. Przerażeni niewolnicy odczołgiwali mu się
z drogi. Ja także się odczołgałem, więc nie zwrócił na
mnie uwagi. Doskonale. Dopadł już Hetmana, gdy
oburącz uderzyłem go w kark. Upadł z głośnym
łoskotem na stertę pak.
Odwróciłem się do niewolników, którzy w
milczeniu obserwowali nas szeroko otwartymi
oczami.
- Teraz ja jestem Muskuł - powiedziałem, a oni
skwapliwie skinęli głowami. Wskazałem najbliższego.
- Jak się nazywam?
- Muskuł - odparł bez wahania i dodał: - Nie
odwracaj się plecami do tamtego, kiedy się ocknie.
- Pomożesz mi?
W uśmiechu pokazał szczerniałe, połamane zęby.
- Nie pomogę walczyć. Ale ty nas nie bić jak on.
- Nie będzie bicia. Wszyscy pomożecie? Skinęli
głowami.
- Dobrze. Więc waszym pierwszym zadaniem
będzie wywalenie stąd byłego Muskuła. Nie chcę być
za blisko, kiedy się ocknie.
Wykonali polecenie z entuzjazmem, z własnej
inicjatywy dodając osiłkowi kilka kopniaków.
- Dziękuję, James, jestem ci wdzięczny za
interwencję - powiedział Hetman. - Pomyślałem sobie,
że prędzej czy później będziesz musiał zmierzyć się z
nim. Lepiej prędzej, więc odwróciłem jego uwagę.
Rozpoczął się nasz awans społeczny, bo już
przekroczyłeś najniższą kategorię niewolników. A co
to jest, do stu par satelitów?!
Spojrzałem w kierunku, który wskazywał, i
wytrzeszczyłem oczy tak samo jak on. Była to jakaś
maszyna, to oczywiste. Powoli zbliżała się do nas,
brzęcząc, klekocząc i buchając dymem. Maszynista
ustawił ją tyłem do furmanki, a jego pomocnik
zeskoczył i połączył oba pojazdy. Poczuliśmy
szarpnięcie i powoli ruszyliśmy.
- Patrz uważnie, Jim, i pamiętaj - powiedział
Hetman. - Oto przykład prymitywnej techniki, dawno
już zapomnianej i zagubionej w otchłani czasu. Ten
wehikuł jest napędzany parą. To jest, jako żywo,
pojazd parowy. Mam wrażenie, że będzie mi się to
podobać.
Nie podzielałem jego entuzjazmu dla tej
neolitycznej maszyny. Myślałem o zdetronizowanym
zbirze i o tym, co się stanie, gdy mnie dorwie.
Uznałem, że muszę lepiej poznać obowiązujące tu
zasady. Przedostałem się do pozostałych niewolników,
ale zanim rozpocząłem rozmowę, przetoczyliśmy się
po moście i przez wielką bramę w wysokim murze.
Kierowca naszego wozu parowego zahamował i
zawołał:
- Rozładować to!
W moim nowym wcieleniu, jako Muskuł,
nadzorowałem tylko wyładunek, prawie nie
pomagając innym. Właśnie zleciała na ziemię ostatnia
paka, gdy jeden z niewolników szepnął:
- Idzie przez bramę, za tobą!
Szybko odwróciłem się. Miał rację. Szedł tam
były Muskuł, podrapany i zakrwawiony, z siną od
gniewu twarzą. Z rykiem ruszył do ataku.
20
A ja zacząłem od tego, że rzuciłem się do
ucieczki. Mój prześladowca ruszył za mną w
szaleńczym pościgu. Nie zrobiłem tego ze strachu, ale
żeby mieć wystarczająco dużo miejsca. Gdy tylko
oddaliłem się od furmanki, odwróciłem się i
podstawiłem zbirowi nogę, a on jak długi rozciągnął
się na ziemi.
To wzbudziło głośny śmiech widzów. Gdy się
podnosił, rozejrzałem się prędko. Wokół nas stali
uzbrojeni strażnicy, niewolnicy oraz odziany na
czerwono sam Capo Docci. Zaczął świtać mi pewien
pomysł, ale zanim ukształtował się ostatecznie,
musiałem zacząć działać, żeby ocalić życie.
Zbir szybko się uczył. Tym razem nie rzucił się
na mnie jak wściekły. Podchodził powoli z szeroko
rozpostartymi ramionami i rozcapierzonymi palcami.
Gdyby zdołał mnie chwycić, nie wydostałbym się
żywy z jego czułego uścisku. Cofałem się powoli,
odwróciłem się, by stanąć twarzą do Capo Docci, po
czym odsunąłem się i szybko postąpiłem do przodu.
Oburącz złapałem wyciągniętą rękę napastnika,
pociągnąłem i jednocześnie upadłem do tyłu. Byłem
wystarczająco ciężki, by przerzucić go nad sobą i
znów rozłożyć na ziemi.
Poderwałem się na nogi mając już gotowy plan.
Zrobię pokaz!
- To była prawa ręka! - zawołałem głośno.
Potykając się, Muskuł znów zaatakował, więc
zaryzykowałem i zapowiedziałem następny strzał:
- Prawe kolano.
Kopnąłem z doskoku i trafiłem go w rzepkę. To
jest bolesne, więc upadł z wrzaskiem. Tym razem
wstawał wolniej, ale ciągle jeszcze rozjuszony. Nie
przestanie, dopóki nie straci przytomności. Ale to
dobrze.
- Lewa ręka.
Chwyciłem ją, wykręciłem do tyłu i
przytrzymałem, mocno popychając. Muskuł był silny
i wciąż walczył, próbując chwycić mnie prawą ręką
lub podciąć. Ale ja byłem szybszy.
- Lewa noga! - zawołałem.
Kopnąłem go mocno w łydkę i znów się
przewrócił. Odstąpiłem i spojrzałem na Capo Docci.
Cała jego uwaga skupiona była na mnie.
- Czy równie łatwo zabijasz, jak tańczysz? -
zapytał.
- Mogę, ale wolę tego nie robić - zdawałem sobie
sprawę, że mój przeciwnik podniósł się i stał teraz na
chwiejnych nogach. Odwróciłem się tak, aby móc go
widzieć kątem oka. - Wolę pozbawić go przytomności.
W ten sposób wygram walkę, a ty nie stracisz
niewolnika.
Zbir zacisnął ręce na mojej szyi i zabulgotał ze
złości. Popisywałem się, ale robiłem to świadomie.
Musiałem zapewnić moim widzom dobry pokaz. Więc
nie oglądając się, wymierzyłem zgiętą ręką cios do
tyłu. Z całej siły wpakowałem łokieć w brzuch
Muskuła, dokładnie pośrodku, tuż pod mostkiem.
Prosto w zwój nerwowy, znany jako splot słoneczny.
Ręce zbira opadły, a ja zrobiłem krok do przodu
słysząc, jak głucho walnął o ziemię. Znieruchomiałem
z kamienną twarzą.
Capo Docci przywołał mnie gestem, a kiedy się
zbliżyłem, powiedział:
- To nowy sposób walki, przybyszu. Nasze
zabijaki walczą na pięści. Biją się tak długo, aż jeden
z nich wypadnie z gry. My zakładamy się, kto
zwycięży.
- Taka walka jest marnotrawstwem. Cała sztuka
polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie i jak uderzyć.
- Twoja sztuka jest bezradna wobec ostrej stali -
powiedział, wyciągając do połowy miecz. Musiałem
teraz postępować ostrożnie. Mógł mnie posiekać tylko
po to, żeby udowodnić mi, że nie dam mu rady.
- Nie mogę walczyć gołymi rękami przeciwko
takiemu szermierzowi jak ty - stwierdziłem pokornie.
Z tego, co wiedziałem, Docci używał miecza tylko do
krojenia pieczystego, ale pochlebstwo nigdy nie
zaszkodzi. - Ta sztuka jest przydatna tylko w starciu z
człowiekiem niedoświadczonym w walce na miecze
albo noże.
Przetrawił to i zawołał najbliższego strażnika:
- Hej ty, wyjdź na niego z nożem!
Nie tak to sobie zaplanowałem, ale nie było teraz
sposobu, by uniknąć pojedynku. Strażnik uśmiechnął
się, wyrwał z pochwy lśniący sztylet i ruszył ku mnie
pewnym krokiem. Odpowiedziałem uśmiechem.
Uniósł broń przygotowując się do pchnięcia, ale nie
skierował ostrza dokładnie na wprost, jak zrobiłby to
doświadczony nożownik. Pozwoliłem mu podejść
blisko i stałem nieruchomo, dopóki nie uderzył.
Typowa obrona. Zrobiłem krok do przodu i
zablokowałem uderzenie. Chwyciłem go za rękę i
wykręciłem ją. Wszystko odbyło się bardzo szybko.
Nóż poleciał w jedną stronę, napastnik w drugą.
Musiałem prędko zakończyć ten pokaz, żeby nie
przyszło mi zmierzyć się z pałkami albo pistoletem.
Zbliżyłem się do Capo Docci i powiedziałem
spokojnie:
- Te sposoby obrony i zabijania, stosowane w
innych światach, są nieznane na Spiovente. Nie
chciałbym ich wszystkich teraz wyjawiać. Jestem
pewien, że nie życzysz sobie, by niewolnicy poznali
tak niebezpieczne ciosy. Pozwól, że inne umiejętności
zaprezentuję ci bez udziału tej publiczności. Mogę
nauczyć tego wszystkiego twoją ochronę, bo wielu
tutaj na pewno chciałoby cię zabić. Pomyśl o swoim
bezpieczeństwie. - Brzmiało to jak wykład o
przepisach drogowych, ale chyba go przekonało. Nie
do końca...
- Nie lubię żadnych nowych pomysłów - warknął.
- Lubię, jak wszystko jest po staremu.
Czyli on na szczycie, a reszta na dole, w
łańcuchach. Odezwałem się szybko:
- To, co robię, nie jest nowe, jest stare jak
ludzkość. Sekrety przekazywane są potajemnie od
zarania dziejów. Możesz je teraz poznać. Nadchodzą
zmiany, wiesz o tym, a wiedza jest siłą. Gdy inni chcą
ci odebrać to, co posiadasz, dobra jest każda broń,
którą można ich pobić. - Wszystko to wydawało mi się
idiotyzmem, ale miałem nadzieję, że do niego
przemówi. Z tego, co Hetman mówił mi o tym
fajansiarskim świecie, wynikało, że tylko siła
zapewnia bezpieczeństwo - czysta paranoja, ale Docci
musiał to teraz przemyśleć. Trochę się tego
obawiałem, gdyż biorąc pod uwagę jego niskie czółko,
myślenie mogło go boleć. Odwrócił się na pięcie i
odszedł.
Uprzejmość, podobnie jak mydło, była towarem
nieznanym na tej planecie. Żadnego tam „Do
zobaczenia" albo „Pomyślę o tym". Dopiero po chwili
zrozumiałem, że posłuchanie się skończyło.
Rozbrojony strażnik gapił się na mnie rozcierając
nadgarstek, ale schował sztylet. Rozmawiałem z Capo
Docci, zatem nie mógł mnie zadźgać bez powodu.
Pozostał mi więc tylko mój pierwszy przeciwnik - były
Muskuł. Wciąż siedział oszołomiony. Zbliżyłem się do
niego. Spojrzał na mnie, mrugając oczami. Zrobiłem
najbardziej wredną minę, na jaką było mnie stać, i
powiedziałem:
- Już dwa razy naraziłeś mi się. Nie zrobisz tego
po raz trzeci, bo wypadniesz z gry. Zabiję cię.
W jego oczach wciąż była nienawiść, ale oprócz
niej pojawił się strach. Postąpiłem krok naprzód, a on
przypadł do ziemi. Nieźle. Byle tylko zbyt często nie
odwracać się do niego plecami. Jednak teraz
odwróciłem się i dumnie odmaszerowałem.
Ruszył za mną, powłócząc nogami i tak
dołączyliśmy do oczekujących niewolników. Chyba
pogodził się ze swoją degradacją, podobnie jak reszta.
Kilku byłych podwładnych popatrzyło na niego
ponuro, ale wszyscy zachowali spokój. Bardzo mi to
odpowiadało. Ćwiczyć w sali gimnastycznej to jedno,
a zmierzyć się z tymi osiłkami, którzy naprawdę
chcieli mnie zabić, to drugie. Rozpromieniony
Hetman zaczął mi gratulować.
- Dobra robota, Jim, bardzo dobra robota.
- I bardzo męcząca. Co teraz?
- Z tego, co mi wiadomo, ta grupka ma, że tak
powiem, wolne, bo pracowała przez całą noc.
- Więc teraz kolej na odpoczynek i jedzenie.
Prowadź.
Zastanawiałem się, dlaczego nazywano to coś
jedzeniem. Jedyną zaletą tego czegoś był fakt, że nie
było to aż tak wstrętne jak potrawy kuchni
veniańskiej serwowane na statku kosmicznym. Za
budynkiem bulgotał na ogniu ogromny i
nieprawdopodobnie brudny gar. Mistrz kuchni - było
świętokradztwem używać tak szlachetnego tytułu w
stosunku do tego odrażającego typa, równie brudnego
jak jego garnek - mieszał zawartość wielką drewnianą
warząchwią. Każdy z niewolników brał ze sterty na
stole obok drewnianą miskę, którą napełniał kucharz.
Nikt nie obawiał się, że zgubi lub połamie sztućce, bo
takowych w ogóle nie było. Wszyscy jedli rękami,
więc ja robiłem to samo. Była to jakaś papka
warzywna, zupełnie bez smaku, ale zapychająca.
Hetman usiadł na ziemi obok mnie, oparł się o ścianę
i powoli jadł swoją porcję. Skończyłem pierwszy i bez
trudu powstrzymałem chęć, by poprosić o dokładkę.
- Jak długo pozostaniemy niewolnikami? -
zapytałem.
- Dopóki nie dowiem się czegoś więcej o
tutejszym systemie. Ty spędziłeś dotychczasowe życie
na jednej planecie, więc świadomie i podświadomie
przyjmujesz znane ci społeczeństwo jako jedyne
możliwe. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej.
Kultura jest wynalazkiem ludzkości, tak jak
komputer czy widelec. Ale jest pewna różnica.
Gdybyśmy chcieli zmienić komputery lub sztućce,
członkowie danej kultury nie znieśliby tego. Wierzą,
że tylko ich sposób życia jest jedyny i słuszny, a
wszystko inne to aberracja.
- Brzmi to głupio.
- Bo jest głupie. Ale jeśli ty zdajesz sobie z tego
sprawę, a oni nie, to możesz wyjść poza utarte zasady
albo nagiąć je do swoich potrzeb. Teraz właśnie
usiłuję się dowiedzieć, jakie są te zasady na Spiovente.
- Spróbuj zrobić to jak najszybciej.
- Postaram się, bo sam nie czuję się tu najlepiej.
Muszę ustalić, czy istnieje zmienność pionowa, a jeżeli
tak, to jak jest zorganizowana. Jeżeli nie ma
zmienności pionowej, będziemy musieli ją wymyślić.
- Zgubiłem się. Pionowe co?
- Zmienność. W kategoriach klasy i kultury.
Weźmy na przykład tych niewolników i strażników.
Czy niewolnik ma szansę zostania strażnikiem? Jeżeli
tak, jest to zmienność pionowa. Jeżeli nie, jest to
społeczeństwo klasowe i wszystkim, co można
osiągnąć, jest zmienność pozioma.
- To znaczy, zostać naczelnym niewolnikiem i
pomiatać całą resztą niewolników?
- Właśnie tak, Jim - skinął głową. - Pozostaniemy
niewolnikami tak długo, aż moje badania wykażą, jak
to wszystko jest możliwe. Ale najpierw potrzebujemy
trochę odpoczynku. Wszyscy są teraz pogrążeni we
śnie. Proponuję pójść w ich ślady.
- Zgoda...
- Hej, ty, chodź tu!
Był to Tars Tukas. Wskazywał oczywiście na
mnie. Miałem wrażenie, że będzie to bardzo długi
dzień.
Przynajmniej mogłem zwiedzić okolicę.
Przecięliśmy podwórze - scenę moich triumfów - i
weszliśmy na górę po kamiennych schodach. Przed
drzwiami pociągu stał uzbrojony strażnik, a dwóch
innych rozpierało się obok na drewnianej ławie.
Wnętrze urządzone było luksusowo według tutejszych
pojęć; plecione maty na podłogach, krzesła, stoły oraz
kilka koszmarnych portretów na ścianach, niektóre z
grubsza przypominały Capo Docci. Zostałem
wepchnięty prosto do kolejnego dużego pokoju, z
którego okien widać było pola, drzewa i prawie nic
poza tym. Był tu Capo Docci z małą paczką swoich
ludzi. Wszyscy popijali coś z metalowych kubków.
Byli dobrze ubrani, jeżeli gustujecie w wielobarwnych
skórzanych spodniach, luźnych koszulach i długich
mieczach.
Capo Docci skinął na mnie.
- Ty tam, podejdź bliżej, niech ci się przyjrzymy.
Pozostali odwrócili się z zainteresowaniem i
przyglądali mi się jak zwierzęciu na targu.
- I on naprawdę powalił tamtego bez użycia
pięści? - zapytał jeden z nich. - Przecież on jest taki
słaby i cherlawy, a w dodatku brzydki.
Są takie chwile, kiedy powinno się otwierać usta
tylko po to, żeby jeść. To była jedna z nich. Ale ja
byłem zmęczony, miałem tego wszystkiego dość i w
ogóle byłem w podłym nastroju. Coś we mnie pękło.
- Nie tak słaby, cherlawy i brzydki jak ty, świński
cycku.
To całkiem skutecznie zmieniło jego nastrój.
Ryknął z wściekłości, spąsowiał, a potem wydobył
długi miecz i rzucił się na mnie.
Miałem mało czasu na myślenie, a jeszcze mniej
na działanie. Jeden z pozostałych gogusiów stał tuż
obok, niedbale trzymając metalowy kubek.
Wyrwałem mu go i chlusnąłem jego zawartość w
twarz atakującemu mężczyźnie.
Większość płynu poleciała na podłogę, ale
wystarczająco dużo dostało mu się do oczu, by go
jeszcze bardziej rozsierdzić. Zadał cios mieczem.
Przyjąłem ostrze na kubek, którym następnie
przejechałem wzdłuż klingi aż do palców, po czym
wykręciłem napastnikowi rękę.
Zawył melodyjnie, a miecz brzęknął o podłogę.
Wtedy przechyliłem go i przygotowałem się do
wymierzenia mu efektownego kopniaka w tyłek.
Lecz w tej samej chwili ktoś podciął mnie od tyłu
i rozciągnąłem się jak długi.
21
Musiało im się to wydać bardzo zabawne, gdyż
zgodnie ryknęli śmiechem. Zacząłem gramolić się, by
chwycić leżący obok miecz, ale ktoś kopnął go dalej.
Sprawy układały się źle. Nie mogłem ich wszystkich
pobić. Musiałem się stąd wydostać.
Ale było już za późno. Dwóch z nich przygniotło
mnie do ziemi, a trzeci przykopał mi w bok. Za
moment mój pierwszy przeciwnik ukląkł przy mnie i
wyciągnął sztylet o lśniącym ostrzu.
- Co to za typek, Capo Docci?! - zawołał, jedną
ręką trzymając mnie za brodę, a drugą przykładając
mi sztylet do gardła.
- Jakiś z innej planety - odparł Docci. - Wyrzucili
go ze statku.
- A jest cokolwiek wart?
- Nie wiem - powiedział Capo Docci, gapiąc się na
mnie tępo. - Może, ale nie podobają mi się te jego
cwane sztuczki. Nie chcemy ich tutaj. Zabij go i
skończmy z tym.
Ani drgnąłem podczas tego zajmującego dialogu,
bo z oczywistych przyczyn interesował mnie jego
wynik. Teraz zmieniłem taktykę.
Mój napastnik wrzasnął, gdy wykręciłem mu
rękę - mam nadzieję, że ją złamałem - i chwyciłem
sztylet, który wypadł z bezwładnej dłoni. Złapałem
swego niedoszłego zabójcę za koszulę, po czym
popchnąłem go tak, że roztrącił swoich towarzyszy.
Poderwałem się na nogi. Ruszyli ku mnie, ale
zatrzymali się, gdy machnąłem na odlew sztyletem.
Korzystając z tego rzuciłem się do ucieczki, zanim
zdążyli dobyć broni. Pobiegłem co sił w nogach.
W jedynym znanym mi kierunku; z powrotem w
dół po schodach. Po drodze wpadłem na Tars Tukasa,
pozbawiając go przytomności.
Rozbrzmiały za mną gniewne okrzyki, więc nie
marnowałem czasu na oglądanie się za siebie.
Zbiegłem po trzy stopnie naraz. Strażnicy przy
wejściu zaczęli wstawać, gdy wbiłem się między nich, i
wszyscy przewróciliśmy się na ziemię. Jednemu
przydeptałem tchawicę i chwyciłem jego pistolet.
Drugi szamotał się, by wycelować we mnie ze swojej
broni, ale byłem szybszy i uderzyłem go w skroń.
Tupot ścigających zbliżył się, gdy runąłem przez
drzwi prosto na zaskoczonego trzeciego strażnika.
Wyciągnął miecz, ale zanim zdążył go użyć, stracił
przytomność. Odrzuciłem sztylet, chwyciłem długie
ostrze strażnika i ruszyłem dalej. Przede mną była
brama, przez którą przyjechaliśmy. Otwarta na
oścież.
I dobrze strzeżona przez uzbrojonych mężczyzn,
którzy właśnie unosili pistolety. W chwili gdy
wystrzelili, skręciłem gwałtownie w stronę domu
niewolników. Nie wiem, którędy przeszły kule, ale gdy
wypadłem za róg, byłem wciąż żywy.
Jeden miecz, jeden pistolet, jeden bardzo
zmęczony Jimmy diGriz, który wciąż nie odważył się
zatrzymać ani nawet zwolnić. Przede mną wyrósł
zewnętrzny mur, a na nim rusztowanie i drabina
oparta blisko miejsca, gdzie murarze dokonywali
napraw. Wrzasnąłem i groźnie potrząsnąłem bronią,
a robotnicy rozpierzchli się na wszystkie strony.
Zacząłem wspinać się po drabinie najszybciej, jak
mogłem. Wokół mnie kule oderzały o mur, odłupując
kawałki kamieni.
W końcu stanąłem na szczycie, usiłując
zaczerpnąć powietrza. I po raz pierwszy odważyłem
się obejrzeć za siebie.
Natychmiast rzuciłem się plackiem na krawędź
muru, bo strzelcy zebrani na dole oddali salwę, która
rozdarła powietrze tuż nad moją głową. Capo Docci i
jego orszak pozostawili pościg strażnikom i stali teraz
z tyłu, przeklinając i wymachując bronią. Cóż za
manifestacja odwagi! Cofnąłem głowę, gdy
zabrzmiała następna salwa.
Inni strażnicy wspinali się do mnie, co nieco
zmniejszało szansę ucieczki. Wyjrzałem za mur i
zobaczyłem, że u jego podnóża rozciąga się brunatna
powierzchnia wody. To jest szansa!
- Jim, musisz nauczyć się trzymać gębę na kłódkę
- powiedziałem, wziąłem głęboki oddech i skoczyłem.
Rozległ się głośny plusk i utknąłem. Woda
sięgała mi do szyi, ale po kolana tkwiłem w miękkim
mule. Z mozołem wyciągnąłem jedną nogę, potem
drugą. I tak brnąłem do dalekiego brzegu. Nie było
jeszcze widać pogoni, ale na pewno już się zbliżała.
Nie mogłem się teraz zatrzymać! Wypełzłem w końcu
na trawiasty brzeg, wciąż ściskając skradzioną broń, i
chwiejnym krokiem dotarłem pod osłonę drzew.
Wciąż ani śladu strażników.
Powinni byli już przejść przez most i dogonić
mnie! Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście...
Dopóki nie upadłem jak długi, wrzeszcząc
wniebogłosy, gdy ogarnęła mnie fala bólu.
Niewiarygodnego bólu, zamazującego wzrok, słuch i
wszelkie czucie.
W końcu ustał. Otarłem łzy. Pętla bólu! Zupełnie
o niej zapomniałem. Tars Tukas musiał odzyskać
przytomność i nacisnął teraz guzik. Co on
powiedział? Gdy się to włączy na dość długo, blokuje
wszystkie nerwy i zabija. Chwyciłem but, by
wyciągnąć wytrych i znów nadszedł ból. Gdy tym
razem ustał, byłem tak słaby, że ledwo mogłem ruszyć
palcami. Niezdarnie manipulując wytrychem
zrozumiałem, że to są sadyści i że powinienem być im
za to wdzięczny. Gdyby dłużej przytrzymali guzik,
byłbym już martwy. Ale ktoś, prawdopodobnie Capo
Docci, chciał, żebym cierpiał i zrozumiał, że nie ma
ucieczki. Włożyłem wytrych do zamka i ogarnęła
mnie nowa fala bólu.
Gdy wreszcie ustała, leżałem na boku bezwładny
jak kłoda.
Ale musiałem się ruszyć. Jeszcze jedno uderzenie
i będzie po mnie! Będę leżeć w tym lesie, dopóki nie
umrę. Zacisnąłem drżące palce. Wytrych zbliżył się
do zamka, wszedł do środka, lekko się przekręcił...
Długo trwało, zanim sprzed moich oczu
odpłynęła czerwona mgła, a ciało wynurzyło się z
męki. Nie mogłem drgnąć i miałem wrażenie, że nigdy
więcej się nie poruszę. Gdy odzyskałem wzrok,
musiałem zamrugać, żeby rozproszyć łzy. I
zobaczyłem najpiękniejszy widok na świecie.
Na spleśniałych liściach leżała otwarta pętla
bólu. Życie ocalił mi fakt, że moi prześladowcy byli
przekonani, że to urządzenie wywołuje pewną śmierć.
Przeszukujący las strażnicy nie śpieszyli się. Szli ku
mnie powoli i rozmawiali:
- ...gdzieś tutaj. Dlaczego po prostu go nie
zostawią?
- Zostawić dobry miecz i pistolet? Nic z tego!
Poza tym Capo Docci chce, żeby jego ciało wisiało na
dziedzińcu, dopóki nie zgnije. Jeszcze nigdy nie
widziałem, żeby był tak wściekły.
Do mojego sparaliżowanego ciała powoli
powracało życie. Zsunąłem się ze zwierzęcej ścieżki,
którą dotąd szedłem, wpełzłem w niskie krzaki i
wyprostowałem za sobą trawę. W samą porę.
- Popatrz, tu wyszedł z wody. Poszedł tą dróżką.
Ciężkie kroki zbliżyły się i minęły mnie. Jedyne,
co mi teraz pozostało, to położyć się i spokojnie
czekać, aż powrócą mi siły. Na wszelki wypadek nie
wypuściłem broni z ręki.
Muszę przyznać, że był to jeden z trudniejszych
momentów w moim życiu. Byłem bez przyjaciół, sam,
wyczerpany, spragniony i ścigali mnie uzbrojeni
ludzie, którzy z rozkoszą by mnie zabili. Trochę się
tego nazbierało. Właściwie brakowało tylko, żeby
zaczęło padać...
I zaczął padać deszcz.
Czasami uczucia mogą osiągnąć punkt tak
wysoki albo tak niski, że nie można go już
przekroczyć. Na przykład można kochać kogoś tak
bardzo, że nie sposób kochać go jeszcze bardziej. Tak
mi się przynajmniej wydawało, bo nie mam w tej
dziedzinie żadnego doświadczenia. Miałem natomiast
mnóstwo doświadczenia, jeśli chodzi o bycie na dnie.
Tak jak teraz. Nie mogłem się już bardziej pogrążyć.
Sprawił to deszcz. Zacząłem chichotać i musiałem
złapać się za usta, by nie roześmiać się na głos. Nie
powinno się traktować w ten sposób złego stalowego
szczura, bo mógł od tego zardzewieć! Potem poczułem
wściekłość.
Poruszyłem nogami i musiałem stłumić jęk.
Wciąż czułem ból, ale silniejszy był gniew. Schowałem
pistolet, wbiłem miecz w ziemię i wstałem,
przytrzymując się gałęzi. Oparłem się na mieczu,
zachwiałem, ale nie upadłem. W końcu zmusiłem się,
by krok po kroku oddalić się od poszukiwaczy i
kryminalnego państewka Capo Docci.
To był bardzo duży las. Długo przemierzałem
zwierzęce ścieżki, dopóki nie nabrałem pewności, że
pogoń została daleko w tyle. Gdy wreszcie las się
przerzedził, usiadłem pod drzewem, by odpocząć.
Zobaczyłem przed sobą zaorane pole. Był już
najwyższy czas, by dotrzeć do ludzkich siedzib. Gdzie
są pługi, tam są oracze, nie będzie trudno ich znaleźć.
Gdy tylko odzyskałem nieco siły, ruszyłem wzdłuż
skraju lasu, gotów ukryć się wśród drzew, gdyby
znów pojawiła się pogoń. Na szczęście najpierw
zobaczyłem chałupę. Była bardzo niska, kryta
strzechą i nie miała okien, przynajmniej z tej strony.
Miała natomiast komin, z którego unosiła się smużka
dymu. W tym łagodnym klimacie nie ogrzewa się
domów, więc musiał to być ogień pod kuchnią.
Jedzenie.
Na tę myśl mój zaniedbany żołądek zaczął
burczeć i narzekać. Doskonale go rozumiałem. Przede
wszystkim potrzebował jedzenia i picia. A gdzie
mogłem je znaleźć, jeśli nie na tej samotnej farmie?
Pytanie było jednocześnie odpowiedzią. Przebrnąłem
przez pole i obszedłem dom dookoła. Nie było tu
nikogo. Tylko przez otwarte drzwi dobiegały głosy,
śmiech, płacz dziecka i zapach jedzenia. Mniam!
Przelazłem przez próg i wszedłem do środka.
- Patrzcie, ludziska! Zobaczcie, kto przyszedł!
Wokół drewnianego stołu siedziało pół tuzina
ludzi, starzy i młodzi, grubi i chudzi. Wszyscy mieli
ten sam wyraz twarzy - gapili się na mnie z
rozdziawionymi ustami. Nawet dziecko przestało
płakać, bo naśladowało dorosłych. W końcu stary
mężczyzna przerwał ciszę, podrywając się na nogi w
takim pośpiechu, że przewrócił swój trójnożny stołek.
- Witaj nam, dostojny panie, witaj - i ukłonił się,
by okazać, jak wielką radość sprawiło mu moje
przybycie. - Czym możemy ci służyć, dostojny panie?
- Jeżeli macie cokolwiek do zjedzenia...
- Ależ prosimy, usiądź, wieczerzaj. Chętnie
podzielimy się z tobą naszym ubogim wiktem. Proszę
bardzo - postawił stołek na miejsce i gestem zaprosił
mnie, żebym usiadł. Inni szybko odsunęli się od stołu,
by mi nie przeszkadzać. Ich gorliwość mogła mieć
dwie przyczyny: albo dobrze znali ludzką naturę i od
razu zorientowali się, że jestem porządnym gościem,
albo zobaczyli miecz i pistolet. Postawiono przede
mną drewniany talerz, napełniony z garnka
wiszącego nad ogniem. Poziom życia był tu o szczebel
wyższy niż w zagrodzie dla niewolników, bo dostałem
także drewnianą łyżkę. Z rozkoszą zajadałem gulasz
warzywny, w którym od czasu do czasu pojawiał się
kawałek mięsa - wszystko świeżutkie i pyszne.
Dostałem także gliniany kubek pełen zimnej wody i
już nic więcej nie było mi trzeba do szczęścia. Jadłem
z apetytem, a chłopi zebrani w drugim końcu izby o
czymś między sobą szeptali. Nie sadziłem, by chcieli
mi zrobić krzywdę, ale mimo to nie spuszczałem z
nich oka. Mój miecz leżał na stole pod ręką.
Gdy skończyłem jeść i głośno beknąłem, co
zostało przyjęte z dużym zadowoleniem, stary
wystąpił naprzód. Popychał przed sobą kudłatego
wyrostka, który wyglądał na mojego rówieśnika.
- Dostojny panie, czy mogę z tobą pomówić?
Skinąłem twierdząco i znów beknąłem. Stary przyjął
to z uśmiechem.
- To bardzo miłe z twojej strony, że tak
pochlebiasz kucharce. Na pewno jesteś człowiekiem
wesołym i mądrym, a także znanym wojownikiem.
Pozwól więc, że przedłożę ci pewną drobną prośbę.
Znów przytaknąłem. Czegóż nie zdoła sprawić
pochlebstwo.
- Oto mój trzeci syn, Dreng. Jest silny, posłuszny
i pracowity, ale nasze gospodarstwo jest małe, a
mamy dużo gąb do wyżywienia i musimy oddawać
połowę naszych zbiorów wielmożnemu Capo Docci,
który nas ochrania.
Mówił to wszystko ze spuszczoną głową, ale w
jego głosie zabrzmiały jednocześnie uległość i
nienawiść. Z pewnością Capo Docci chronił ich tylko
przed samym sobą. Stary popchnął Drenga i ścisnął
jego biceps.
- Jest twardy jak kamień, panie. On jest bardzo
silny. Zawsze chciał zostać najemnikiem, takim jak
ty, dostojny panie. Wojownik ma broń, jest
bezpieczny i może sprzedawać swoje usługi
wielmożom. To szlachetne rzemiosło, które pozwoli
mu także zarobić kilka dukatów.
- Nie jestem werbownikiem.
- Oczywiście, dostojny panie. Gdyby Dreng
zaciągnął się jako żołnierz Capo Docci, nie
przyniosłoby mu to pieniędzy ani zaszczytów, a tylko
rychłą śmierć.
- To prawda - potwierdziłem, chociaż nie
wiedziałem, że tak właśnie sprawy się mają. Stary
trochę się rozgadał i dzięki temu dowiedziałem się
czegoś więcej o życiu na Spiovente, które
zdecydowanie nie należało do przyjemności. Napiłem
się jeszcze wody i znów spróbowałem beknąć, by
sprawić przyjemność kucharce, ale nie udało mi się.
Stary ciągle nawijał:
- Każdy wojownik, taki jak ty, powinien mieć
giermka, który będzie mu służył. Ośmielam się
zapytać - bo widzieliśmy, że przybyłeś sam - co stało
się z twoim giermkiem?
- Poległ w bitwie - wymyśliłem na poczekaniu. Ta
informacja oszołomiła go, więc domyśliłem się, że
giermkowie nie biorą udziału w walce. - Gdy wróg
zaatakował nasz obóz. - Widocznie to zabrzmiało
lepiej, bo skinął głową ze zrozumieniem. - Oczywiście
zabiłem tego łajdaka, który zaszlachtował biednego
Smelly'ego. Tak to bywa na wojnie. To twarde
rzemiosło.
Moi słuchacze mruknęli ze zrozumieniem, co
oznaczało, że do tej pory nie zrobiłem fałszywego
kroku. Przywołałem chłopaka.
- Chodź tu, Dreng, i odpowiedz na moje pytania.
Ile masz lat?
Popatrzył na mnie spod grzywy potarganych
włosów i wyjąkał:
- W następne Święto Uczty Robakowej skończę
cztery.
Nie ciekawiły mnie informacje o tym
odrażającym święcie. Chłopak z pewnością albo nie
umie liczyć, albo na tej planecie rok trwa bardzo
długo. Skinąłem głową i powiedziałem:
- To dobry wiek dla giermka. Teraz powiedz mi,
czy znasz swoje obowiązki?
Dobrze by było, gdyby je znał, bo ja nie miałem o
nich bladego pojęcia. Z zapałem odpowiedział na
moje pytanie:
- O tak, panie, znam je. Stary Kvetchy był kiedyś
żołnierzem i wiele razy mi o tym opowiadał. Trzeba
czyścić miecz i pistolet, przynosić jedzenie z kuchni,
napełniać manierkę wodą, gnieść wszy między
kamieniami...
- Świetnie. Widzę, że znasz się na tym, aż do
ostatniego ohydnego szczegółu. A w zamian za twoje
usługi mam cię nauczyć wojennego rzemiosła....
Skwapliwie przytaknął.
Wszyscy w milczeniu czekali, aż podejmę
decyzję.
- Niech więc tak będzie.
Okrzyki radości wzniosły się aż pod strzechę, a
stary wyciągnął gar samogonu. Moja sytuacja się
poprawiała, nieznacznie, ale z całą pewnością się
poprawiała.
22
Nowy zawód Drenga był dla rodziny powodem
do zakończenia pracy na ten dzień. Samogon
smakował paskudnie, ale z pewnością zawierał duży
procent alkoholu, co w tych okolicznościach było
nawet nie najgorszym pomysłem. Wypiłem
wystarczająco dużo, żeby uśmierzyć ból, a potem
przystopowałem, żeby nie skończyć tak jak pozostali,
czyli nie zwalić się na podłogę. Poczekałem, aż
tatusiek gruntownie się ulula i wtedy przycisnąłem go,
żeby wydobyć parę informacji.
- Przybyłem tu z daleka i nic nie wiem o
miejscowych układach - powiedziałem mu. -Ale
słyszałem, że ten miejscowy zbir, Capo Docci, jest
trochę brutalny.
- Brutalny? - warknął i siorbnął jeszcze łyk
swojego rozpuszczalnika do farb. - Jadowite węże
uciekają w panice, gdy się zbliża, a wszyscy wiedzą, że
spojrzenie jego oczu zabija dzieci.
Dalej opowiadał takie głupoty, że wyłączyłem
uwagę. Za długo zwlekałem z wyciągnięciem od niego
informacji.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu Drenga i
znalazłem go przypiętego do garnka z samogonem.
Wytrąciłem mu go z ręki i trząsłem nim, aż wreszcie
zwrócił na mnie uwagę.
- Chodźmy. Już ruszamy.
- Ruszamy...? - szybko zamrugał i spróbował
skupić na mnie spojrzenie. Bez większych rezultatów.
- My. Idziemy. Idziemm!
- Aaa, idziem. Wezmę koc - chwiejnie wstał i
znowu zamrugał próbując na mnie popatrzeć. - A
gdzie jest twój koc? Co to ja mam go nieść?
- Wróg mi go zabrał razem ze wszystkim, co
posiadałem, poza mieczem i pistoletem, które zawsze
mam przy sobie, póki serce mi bije.
- Serce bije... Tak. Wezmę koc. Wezmę koc dla
ciebie. - Poszedł gdzieś na tył domu i wrócił z dwoma
puszystymi kocami, nie zwracając uwagi na lamenty
kobiet uskarżających się na mroźną zimę.
Podstawowe dobra nie przychodziły wieśniakom
łatwo. Uznałem, że na koniec będę musiał odstąpić
mu parę groszy.
Wkrótce Dreng pojawił się znowu z
przewieszonymi przez ramię kocami, skórzaną torbą,
grubym kijem w ręku i paskudnie wyglądającym
nożem w drewnianej pochwie u pasa. Poczekałem na
zewnątrz, żeby uniknąć łzawej, tradycyjnej sceny
rozstania. Gdy wyszedł, był jakby trochę trzeźwiejszy
i chwiejąc się stanął u mego boku.
- Prowadź, panie.
- To ty pokażesz mi drogę. Chcę odwiedzić
twierdzę Capo Docci.
- Nie! Czy to może być, żebyś dla niego walczył?!
- To ostatnia rzecz, jaką bym zrobił. Tak
naprawdę to walczyłbym przeciw niemu nawet za
drewnianego dukata. Chodzi o to, że Capo schwytał
mojego przyjaciela. Chcę mu przesłać wiadomość.
- Nawet zbliżenie się do twierdzy Capo Docci to
wielkie niebezpieczeństwo!
- Jestem o tym przekonany, ale się nie boję. I
muszę się skontaktować z moim przyjacielem.
Prowadź lasami, jeśli łaska. Nie chcę, żeby mnie
zobaczył Capo Docci ani żaden z jego ludzi.
Dreng z pewnością również nie miał na to ochoty.
Wytrzeźwiał prowadząc mnie na drugą stronę lasu
zacienionymi ścieżkami i ukrytymi dróżkami.
Uważnie popatrzyłem na drogę prowadzącą do
twierdzy.
- Jak podejdziemy bliżej, to nas zobaczą -
wyszeptał Dreng.
Spojrzałem na późne, popołudniowe słońce i
przytakująco kiwnąłem głową.
- To był ciężki dzień. Prześpimy się w lesie i
ruszymy tam z rana.
- Nie iść tam. To śmierć! - mimo ciepłego
popołudnia zaszczekał zębami. Pośpiesznie
poprowadził mnie w głąb lasu do pokrytej trawą i
przeciętej strumykiem dolinki. Wydobył z torby
gliniany kubek, napełnił go wodą i przyniósł mi.
Pociągnąłem łyk i pomyślałem, że posiadanie giermka
to nie taki głupi pomysł. Potem Dreng rozłożył na
trawie koce, położył się na swoim i natychmiast
zasnął. Usiadłem opierając się o drzewo. Wreszcie
miałem możliwość obejrzeć dokładnie zdobyczny
pistolet. Był lśniący, nowy i zupełnie nie pasował do
tej zacofanej planety. To jasne, że pochodził z
veniańskiego statku. Hetman mówił, że szmuglowali
broń. I właśnie jeden egzemplarz miałem teraz w
ręku. Przyjrzałem mu się bliżej.
Żadnego znaku rozpoznawczego, numeru
seryjnego. Nic, co mogłoby wskazywać, gdzie został
wyprodukowany. I zupełnie jasne dlaczego. Gdyby
agentom Ligi udało się taki egzemplarz dorwać, nie
byliby w stanie ustalić, z jakiej planety pochodzi.
Pistolet był spory - coś pośredniego pomiędzy
karabinem a pistoletem. Znałem się na broni. Byłem
honorowym członkiem Klubu Strzeleckiego w Pearl
Gates i Bractwa Rożnowego. Strzelałem dobrze i parę
razy pomagałem im wygrać zawody. Nigdy jednak
czegoś podobnego nie widziałem. Zajrzałem w wylot
lufy. Pistolet był chyba kalibru 0,30 i co nietypowe,
miał gładką lufę. Miał też otwarty celownik, spust z
bezpiecznikiem i jakąś dźwignię na łożysku.
Pociągnąłem ją i pistolet rozpadł się na dwie części, a
na ziemię posypały się naboje. Przyjrzawszy się bliżej
jednemu z nich, zacząłem rozumieć, na jakiej
zasadzie działał ten pistolet.
Sprytnie. Żadnych gwintów, więc nie trzeba się
było martwić o czyszczenie lufy. Zamiast rotacji,
pociski stabilizowały w locie stateczniki, które
również, brrr, mogły paskudnie poharatać
wnętrzności. Naboje nie miały łusek. Pocisk otaczał
sprasowany ładunek wybuchowy. Załatwiało to
sprawę wyrzucania mosiądzu w błoto. Zajrzałem do
komory. Cały mechanizm był wydajny i niezawodny.
Naboje ładowało się we wcięcie łożyska. Po
napełnieniu magazynka ostatni dodatkowy nabój
włożyłem do komory. Zamknąłem i zaryglowałem.
Było tu małe ogniwo słoneczne do ciągłego ładowania
baterii. Gdy naciska się spust, żarnik w komorze
zapala ładunek. Rozprężający się gaz wystrzeliwuje
kulę, a jego część powoduje wprowadzenie
następnego pocisku do komory. Była to broń prawie
niezawodna, tania w produkcji i śmiercionośna...
Zmęczony, odłożyłem pistolet, przysunąłem
miecz, żeby mieć go w zasięgu ręki, i poszedłem za
przykładem Drenga.
O świcie obudziliśmy się wyspani i z lekkim
kacem. Dreng przyniósł mi wodę i podał pasek czegoś,
co wyglądało jak wędzony rzemień. Sobie wziął
podobny i zaczął go pracowicie żuć. Śniadanie w
łóżku. Wspaniale! Ugryzłem swój kawałek i omal nie
złamałem zęba. Nie tylko wyglądało to jak wędzony
rzemień, ale też chyba nim było!
Kiedy w twierdzy Capo Docci opuszczono most
zwodzony, leżeliśmy w zagajniku na pobliskim
wzgórzu - najbliższym osłoniętym miejscu, jakie
mogliśmy znaleźć. Teren przy samej bramie został, z
oczywistych przyczyn, oczyszczony z drzew i zarośli.
Nie byliśmy tak blisko, jakbym pragnął, ale
musieliśmy jakoś sobie poradzić. Ta odległość była
jednak stanowczo zbyt mała dla Drenga - czułem, jak
cały się trzęsie. W bramie pojawił się uzbrojony
mężczyzna, za którym szło czterech niewolników
wlokących wóz.
- Co się dzieje? - spytałem.
- Zbieranie podatku. Odbierają swoją część
zbiorów.
- Czy jacyś wasi rolnicy wchodzą tam
kiedykolwiek?
- Nigdy!
- A jak im sprzedajecie jedzenie?
- Sami nam zabierają, co chcą.
- Sprzedajecie im drewno na opał?
- Kradną, co im potrzeba.
Mają dość jednostronną ekonomię, pomyślałem
ponuro. Ale musiałem coś wymyślić. Nie mogłem
przecież zostawić tak Hetmana w charakterze
niewolnika w tym parszywym miejscu. Moje
rozmyślania przerwał zgiełk w bramie, z której,
uprzedzając moje myśli, wyskoczyła jakaś postać i
wepchnąwszy do fosy stojącego tam strażnika, zaczęła
uciekać.
Hetman!
Biegł szybko, ale pozostali strażnicy byli tuż za
nim.
- Bierz to i za mną! - krzyknąłem, wciskając
Drengowi miecz. Sam, najszybciej jak mogłem,
zbiegłem ze zbocza krzycząc, aby zwrócić na siebie
uwagę ścigających. Jednak nie spostrzegli mnie,
dopóki nie strzeliłem nad ich głowami.
Potem wszystko działo się bardzo szybko.
Strażnicy zwolnili, a któryś nawet padł na ziemię
osłaniając rękami głowę. Hetman gnał dalej, lecz
żołnierz będący tuż za nim rzucił długą dzidą. Trafiła
Hetmana w plecy. Padł. Biegnąc, znowu wystrzeliłem,
przeskoczyłem nad Hetmanem i kolbą pistoletu
ogłuszyłem pikiniera.
- Na wzgórze! - krzyknąłem widząc, że Hetman, z
zalanymi krwią plecami, z wysiłkiem staje na nogi.
Wypaliłem jeszcze dwa razy i odwróciłem się, żeby
mu pomóc. I przy okazji zobaczyłem, że Dreng
kurczowo ściskając miecz wciąż leży na szczycie
wzgórza.
- Złaź tutaj i pomóż mu albo sam cię zabiję! -
wrzasnąłem odwracając się znów i strzelając. Nikogo
nie trafiłem, ale przynajmniej byłem pewien, że się
nie ruszą. Hetman potykając się próbował iść, a
Dreng pobiegł nam wreszcie na pomoc. Albo obudziła
się w nim przyzwoitość, albo przestraszył się, że go
ukatrupię. Chyba słusznie. Wokół nas zaświstały
kule, więc odwróciłem się i odwzajemniłem ogień.
Dotarliśmy na szczyt niższego wzgórza, a
stamtąd do lasu. Dreng i ja na wpół wlekliśmy
potykającego się i zataczającego Hetmana.
Spojrzałem na jego plecy i ochłonąłem. Rana była
powierzchowna, nic poważnego. Kiedy znaleźliśmy się
pod osłoną drzew, pościgu jeszcze nie było widać.
- Dreng, wyprowadź nas stąd. Nie mogą nas
złapać!
I co najdziwniejsze, nie złapali. Nasz wieśniak
musiał przez całe dzieciństwo bawić się w tych lasach,
bo znał tu każdą ścieżkę i każdy patyk. Zaprowadził
nas do podnóża całkiem sporej góry. Potykając się, z
trudem wspięliśmy się na urwiste, porosłe trawą
zbocze, z kilkoma mizernymi krzaczkami w połowie
drogi. Dreng rozchylił te krzaczki i ukazało się
wejście do płytkiej jaskini.
- Ścigałem tu kiedyś futrzaka. Nikt nie wie o tym
miejscu. Wejście było niskie i mieliśmy sporo roboty,
żeby przepchnąć przez nie Hetmana. Ale w środku
jaskinia była większa i mieliśmy mnóstwo miejsca do
siedzenia, nie można było tylko stać. Rozłożyłem
jeden z kocy i wtoczyłem na niego Hetmana tak, żeby
leżał na boku. Jęknął. Spojrzałem na jego twarz; była
brudna i posiniaczona. Trochę ostatnio przeszedł.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
- Dziękuję ci, mój chłopcze. Wiedziałem, że tam
będziesz.
- Wiedziałeś? To ciekawe, bo ja nie wiedziałem.
- Nonsens. Ale proszę cię, szybko, to...
Wykrzywił się z jękiem, a jego ciało ogarnięte
bólem aż wygięło się w hak.
Pętla bólu! Znowu zapomniałem o niej. Teraz
emitowała stały, prowadzący do pewnej śmierci
sygnał.
Gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy.
Opanowując panikę, wolno zdjąłem prawy but,
otworzyłem przegródkę i wyjąłem wytrych.
Przyklęknąłem, wepchnąłem go w zamek i pętla się
otworzyła. Gdy ją odrzucałem, rękę przeszył mi ostry
ból.
Hetman był nieprzytomny i ciężko oddychał. Nie
mogłem już nic zrobić. Pozostało siedzieć i czekać.
- Twój miecz - odezwał się Dreng, podając mi
broń.
- Na razie ty się nim zajmij. Jeśli uważasz, że
potrafisz. Spuścił wzrok i znowu zadrżał.
- Chcę być wojownikiem, ale tak strasznie się
boję. Nie mogłem się ruszyć, żeby ci przyjść z
pomocą.
- Ale w końcu się ruszyłeś. Pamiętaj o tym. Nie
ma takiego człowieka, który by się nigdy nie bał.
Odwaga polega na tym, że czujesz strach, a mimo to
idziesz naprzód.
- To szlachetna myśl młodzieńcze - powiedział
głęboki głos. - I powinieneś ją zapamiętać na zawsze.
Hetman odzyskał świadomość i uśmiechnął się lekko.
- A więc, Jim, jak mówiłem zanim włączyli tę
maszynkę, byłem pewien, że będziesz tam dziś rano.
Wiedziałem, że nie pozostawisz mnie w tym
paskudnym miejscu. Po twojej ucieczce było mnóstwo
zamieszania, wszyscy biegali w tę i z powrotem, aż do
zamknięcia bramy na noc. Było oczywiste, że wtedy
nie mógłbyś przybyć. Ale o świcie bramę otwierano i
nie miałem najmniejszej wątpliwości, że będziesz w
pobliżu, próbując znaleźć sposób, żeby do mnie
dotrzeć. Prosta logika. Więc uprościłem
przedsięwzięcie wychodząc do ciebie.
- Bardzo proste! Prawie dałeś się zabić!
- Ale żyję. I obaj jesteśmy bezpieczni. A w
dodatku, jak widzę, udało ci się zdobyć
sprzymierzeńca. Dobra robota, jak na jeden dzień.
Ale teraz mam niedyskretne pytanie. Co robimy
dalej?
Faktycznie, co?
23
Co do naszych dalszych poczynań odpowiedź jest
oczywista... - powiedziałem myśląc intensywnie. -
Zostaniemy tutaj, aż zrezygnują z pościgu. Powinno
to nastąpić szybko, bo martwy niewolnik nie ma
dużej wartości rynkowej.
- Ale ja się czuję świetnie.
- Zapominasz, że stałe działanie pętli bólu
prowadzi do śmierci. Więc gdy będziemy już mieć
wolną drogę, udamy się do najbliższych zabudowań i
opatrzymy twoją ranę.
- Krwawi, ale to tylko zadrapanie.
- Posocznica i infekcja - uciąłem dyskusję. -
Musimy najpierw zająć się raną. - Odwróciłem się do
Drenga. - Znasz jakichś farmerów, którzy mieszkają
niedaleko stąd?
- Nie, ale wdowa Apfeltra mieszka tu, po drugiej
stronie wzgórza, za uschniętym drzewem, na skraju
moczarów...
- Świetnie! Pokażesz nam drogę. Spojrzałem na
Hetmana.
- A kiedy już opatrzymy ci plecy, co dalej?
- Potem, Jim, wstąpimy do wojska. To
najwłaściwsze, co można zrobić, skoro jesteś teraz
najemnym żołnierzem. Wojsko stacjonuje w
twierdzy, w której na pewno jest jakiś zamknięty
pokój, gdzie przechowywane są dukaty. Gdy ty
będziesz uprawiał żołnierską profesję, ja, jak to się
mówi, trochę tam posprzątam. Mam na myśli pewną
konkretną armię. Tę, która służy Capo Dimonte.
- Nie Capo Dimonte! - zaczął lamentować Dreng,
chwytając się obiema rękami za głowę. - Jego zło nie
ma granic, codziennie je na śniadanie dziecko,
wszystkie meble ma obite ludzką skórą i pije z czaszki
swej pierwszej żony...
- Dość! - rozkazał Hetman, a Dreng natychmiast
umilkł. - To oczywiste, że Dimonte nie jest w tej
okolicy popularny. A to dlatego, że jest zagorzałym
wrogiem Capo Docci i co jakiś czas wypowiada mu
wojnę. Jestem pewien, że nie jest on ani gorszy, ani
lepszy niż jakikolwiek inny Capo. Ale ma jedną
zaletę: jest wrogiem naszego wroga.
- A więc miejmy nadzieję, że naszym
przyjacielem. Racja! Jestem coś winien staremu
Docci i z przyjemnością wyrównam z nim rachunki.
- Nie powinieneś trzymać w sercu urazy, Jim. To
zaciemnia właściwy obraz rzeczywistości i
przeszkadza w twoim zawodzie, którym powinna być
teraz kradzież dukatów, a nie szukanie zemsty.
Przytakując potrząsnąłem głową.
- Oczywiście. Ale kiedy ty planujesz skok, nie ma
powodu, dla którego ja miałbym odmawiać sobie
malutkiej zemsty.
Widziałem, że nie pochwala moich emocji, ale nie
potrafiłem osiągnąć jego olimpijskiego spokoju. Być
może, to słabość młodości. Zmieniłem temat.
- A kiedy już opróżnimy skarbiec, co dalej?
- Dowiemy się, jak miejscowi kontaktują się ze
szmuglerami spoza planety, z takimi jak Venianie.
Naszym oczywistym celem będzie opuszczenie tego
zacofanego i świata tak szybko, jak to możliwe. Aby
nam się to udało, być może, będziemy musieli przejść
na tutejszą wiarę. Zachichotał na widok wyrazu
mojej twarzy.
- Tak jak ty, chłopcze, jestem naukowcem
humanistą i nie mam potrzeby obcowania z czymś
ponadnaturalnym. Ale tu, na Spiovente, cała
istniejąca technologia jest w rękach zakonu zwanego
Czarnymi Mnichami.
- Nie, trzymajcie się od nich z daleka! - zajęczał
Dreng. Był bez wątpienia źródłem złych wiadomości. -
Oni znają rzeczy, które czynią z człowieka wariata. Z
ich warsztatów wychodzą wszelkie rodzaje
przeciwnych naturze urządzeń. Maszyny, które
krzyczą i chroboczą, które mówią przez niebiosa,
pętle bólu też. Błagam cię, panie, unikaj ich!
- To, co tak ponuro przedstawiał nam nasz
przyjaciel, jest prawdą - powiedział Hetman. -
Pomijając strach, rzecz jasna. Dzięki jakiemuś mało
dla nas istotnemu procesowi historycznemu cała
tutejsza technologia została skoncentrowana w
rękach tego zakonu. Nie mam pojęcia, jaka jest ich
przynależność religijna, jeśli w ogóle ją mają, ale z
pewnością dostarczają i naprawiają maszyny, które
tu widzieliśmy. To daje im pewną ochronę, bo jeśli
jeden Capo chciałby ich zaatakować, inni
pośpieszyliby ich bronić, aby zabezpieczyć sobie stały
dostęp do wytworów techniki. I być może, właśnie do
Czarnych Mnichów będziemy musieli zwrócić się z
prośbą o zbawienie i exodus.
- Popieram i wniosek przechodzi przez
aklamację. Wstąpić do wojska, ukraść ile się da
dukatów, skontaktować się ze szmuglerami i kupić
odlot stąd - podsumowałem.
Dreng z wytrzeszczonymi oczami wsłuchiwał się
we wszystkie te słowa. Najwyraźniej niewiele z tego
zrozumiał.
Działanie odpowiadało mu bardziej. Po cichu
wyszedł na zwiady i jeszcze ciszej wślizgnął się z
powrotem. Nikogo w pobliżu nie było.
Hetman mógł iść z naszą niewielką pomocą, a do
domu wdowy nie było daleko. Mimo uspokajających
zapewnień Drenga aż zadrżała ze strachu na nasz
widok.
- Pistolet macie, morderstwo i śmierć. Jestem
zgubiona, zgubiona!
Nie przerywając mruczenia, urozmaiconego
glamaniem bezzębnych dziąseł, zrobiła, co jej
kazałem, i postawiła garnek z wodą na ogniu.
Wyciąłem z brzegu koca pasek materiału,
wygotowałem go, potem przemyłem nim ranę
Hetmana. Była płytka, ale długa. Z trudem
wytłumaczyliśmy wdowie, że musi rozstać się ze
swoim zapasem przemyconego alkoholu. Hetmanem
aż zatrzęsło, ale nie krzyknął, gdy polałem wódką
jego otwartą ranę. Miałem nadzieję, że zawartość
alkoholu była wystarczająca, żeby zadziałać jako
antyseptyk. Wygotowałem jeszcze kawałek koca i
posłużyłem się nim jako bandażem. I to właściwie
było wszystko, co mogłem zrobić.
- Doskonale, James, doskonale - powiedział z
ożywieniem, wciągając pociętą kurtkę na ramiona. -
Widzę, że nie straciłeś czasu w szkółce skautów.
Podziękujmy teraz dobrej wdowie i odejdźmy stąd,
bo najwyraźniej nie jest zachwycona naszą
obecnością.
Więc podążyliśmy dalej pełną kolein drogą, a
każdy krok coraz bardziej oddalał nas od Capo
Docci.
Dreng był dobrym zaopatrzeniowcem; zbaczał
do sadów po owoce, wyrywał jadalne bulwy z
mijanych pól, a nawet wykopywał je pod nosem
prawowitych właścicieli, którzy jedynie chwytali się
za głowy na widok mojej broni. To był paskudny
świat, który respektował tylko prawo pięści. Po raz
pierwszy zacząłem doceniać zalety planet Ligi.
Późnym popołudniem wyłoniły się przed nami
mury twierdzy. Była trochę mniej stylowa niż
twierdza Docci, a przynajmniej tak wydawało się z tej
odległości. Fortecę Capo Dimonte zbudowano na
wyspie na jeziorze. Ze stałym lądem łączyła ją grobla
z mostem zwodzonym. Dreng znowu zaczął się trząść
ze strachu i był bardziej niż szczęśliwy, gdy kazałem
mu zostać na brzegu z Hetmanem. Żołnierskim
krokiem pomaszerowałem po kamiennej grobli, a
potem wszedłem na most. Dwóch strażników
zmierzyło mnie podejrzliwymi spojrzeniami.
- Dzień dobry, bracie! - zawołałem przyjaźnie.
Pistolet miałem za pasem, miecz w dłoni, brzuch
wciągnięty, a pierś wypiętą. - Czy to siedziba Capo
Dimonte, znanego jak kraj długi i szeroki ze swojego
osoblistego uroku i silnego ramienia?
- A kto chce to wiedzieć?
- Ja. Silny i uzbrojony najemnik, który chce
zaciągnąć się w jego szacowne szeregi.
- Twoja sprawa, bracie, twoja sprawa -
odpowiedział strażnik z wyraźnym przygnębieniem w
głosie. - Przez bramę, w poprzek dziedzińca, trzecie
drzwi z prawej, pytaj o Sire Sranka.
Przesunął się bliżej i wyszeptał:
- Za trzy dukaty dam ci dobrą radę.
- Załatwione!
- Wiec zapłać!
- Ciężko. Jestem teraz trochę spłukany.
- Musisz być, skoro chcesz się sprzedać do tej
bandy. Dobra, w takim razie pięć, za pięć dni.
Kiwnąłem głową na zgodę.
- Zaoferuje ci bardzo mało, ale nie zgódź się na
mniej niż dwa dukaty dziennie.
- Dzięki za kredyt, wrócę do ciebie. Śmiało
przeszedłem przez bramę i znalazłem właściwe drzwi.
Były otwarte, a w środku siedział gruby, łysy facet i
grzebał w jakichś papierach. Gdy mój cień padł na
stół, podniósł na mnie wzrok.
- Wynoś się stąd! - krzyknął, drapiąc się po
głowie tak mocno, że aż chmura łupieżu zamigotała w
ostatnich promieniach słońca. - Mówiłem wam już:
żadnych dukatów wcześniej niż pojutrze rano!
- Jeszcze się nie zaciągnąłem. I chyba się nie
zaciągnę, jeśli w ten sposób płacicie swoim oddziałom.
- Wybacz, miły przybyszu, słońce mych oczu.
Wejdź, wejdź. Chcesz się zaciągnąć? Oczywiście.
Pistolet, miecz, amunicja?
- Trochę.
- Cudownie - zatarł ręce, aż zachrzęściły. -
Jedzenie dla ciebie i twego giermka oraz dukat
dziennie.
- Dwa dukaty dziennie i uzupełnienie zużytej
amunicji. Łypnął na mnie wilkiem, po czym
wzruszywszy ramionami wypełnił jeden z formularzy
i pchnął go do mnie.
- Zaciąg na rok, weryfikacja żołdu na koniec
kontraktu. Ponieważ nie potrafisz ani pisać, ani
czytać, mam nadzieję, że przynajmniej dasz radę
wyskrobać tu chociaż krzyżyk.
- Umiem czytać wystarczająco dobrze, żeby
zobaczyć, że wpisałeś tu: „kontrakt czteroletni", co
mam zamiar poprawić, zanim podpiszę.
Uczyniłem to podpisując się nazwiskiem Jedge'a
Nixona. I tak miałem zamiar wyjechać na długo
przed wygaśnięciem kontraktu.
- Pójdę po mojego giermka, który czeka na
zewnątrz razem z moim starym ojcem.
- Żadnego dodatkowego jedzenia dla biednych
krewnych - warknął szczodrobliwie werbownik. -
Podziel się swoim.
- Zgoda - odparłem. - Jakiś ty wspaniałomyślny.
Wróciłem do bramy i pomachałem do moich
kompanów.
- Zapłacę ci, kiedy ta zołzowata ropucha mi
zapłaci - powiedziałem strażnikowi. Mruknął na
zgodę i dodał:
- Jeśli myślisz, że on jest wredny, to poczekaj, aż
spotkasz Capo Dimonte. Nie siedziałbym w tym
zgniłym śmietniku, gdyby nie premia od łupu.
Nadchodzili powoli, Hetman prawie ciągnął
opierającego się Drenga.
- Premia od łupu? Szybko wypłacają?
- Zaraz po walce. Jutro wymarsz.
- Przeciwko Capo Docci?
- Nie ma tak dobrze. Mówią, że ma pełno
klejnotów, złotych dukatów i innych bogactw. Nieźle
byłoby podzielić się taką zdobyczą. Ale nie tym
razem. Powiedzieli nam tylko, że wyruszamy na
północ. Pewnie ma to być niespodziewany atak na
któregoś z zaprzyjaźnionych Capo i szef nie chce
żadnych przecieków. Dobrze kombinuje. Jak się
kogoś zaskoczy przy spuszczonym moście, to pół
bitwy mamy z głowy.
Przemyślałem tę cząstkę mądrości wojennej
prowadząc Hetmana i Drenga we wskazanym
kierunku. Kwatery żołnierzy, chociaż nie nadawały
się na okładkę broszury reklamowej dla turystów,
były z pewnością dużym krokiem naprzód w
porównaniu z kwaterami niewolników. Drewniana
prycza z materacem z trawy dla wojownika, a dla
giermka trochę słomy obok łóżka. Musiałem jeszcze
wykombinować coś dla Hetmana i uznałem, że
gotówka na pewno załatwi sprawę. Usiedliśmy razem
na łóżku, a Dreng poszedł poszukać kuchni.
- Jak tam plecy? - zapytałem.
- Bolą, ale to drobiazg. Odpocznę chwilę, a potem
wezmę się za zwiedzanie twierdzy.
- Rano będzie na to dość czasu. To były męczące
dni.
- Zgoda, a oto i twój giermek z jedzeniem!
Był to gorący gulasz, w którym pływały kawałki
bliżej nieokreślonego ptaka. Musiał być to ptak,
ponieważ załączone były pióra. Podzieliliśmy gulasz
na trzy równe części i łapczywie je wtrząchnęliśmy.
Świeże powietrze i wędrówka dobrze wpłynęły na
nasz apetyt i rozgotowane pierze nie mogło zniweczyć
tego faktu. Dostaliśmy też rację kwaśnego wina,
którego ani ja, ani Hetman nie mogliśmy przełknąć.
Dreng natomiast wysiorbał je bez zmrużenia oka, a
potem stoczył się pod pryczę i zaczął ochryple
chrapać.
- Pójdę się rozejrzeć - powiedziałem. - Ty
tymczasem prześpij się, aż...
Przerwał mi ogłuszający ryk trąby. Podniosłem
wzrok i zobaczyłem stojącego w drzwiach muzyka,
który równie dobrze mógłby być katem. Za moment z
jego instrumentu wydobył się kolejny ryk. Byłem już
gotów wepchnąć mu ten puzon w gardło, gdyby zrobił
to raz trzeci, ale on zszedł na bok i skłonił się. Jego
miejsce zajęła drobna postać w niebieskim mundurze.
Wszyscy żołnierze widząc to skłonili głowy lub
zasalutowali bronią, więc zrobiłem to samo. To
musiał być nie kto inny, tylko Capo Dimonte we
własnej osobie. Był tak chudy, że wyglądał, jakby
brzuch przyrósł mu do kręgosłupa. Albo miał kłopoty
z krążeniem, albo był siny z natury. Przesunął
niebieskimi palcami po fioletowej szczęce, a jego
niebieskie oczka niespokojnie zawierciły się w głębi
sinych oczodołów. Rozejrzał się podejrzliwie, po czym
przemówił. Jak na takie wychudzenie głos miał
całkiem mocny.
- Moi żołnierze! Mam dla was dobre wieści.
Przygotujcie się i swoją broń, bo o północy
wyruszamy. Będzie to forsowny marsz. Przed świtem
musimy dotrzeć do lasów Pinetta. Wyruszą tylko
wojownicy i to z lekkim sprzętem. Giermkowie
pozostaną tutaj, aby pilnować waszych rzeczy.
Przeczekamy w lasach cały jutrzejszy dzień, a o
zmierzchu znów wyruszymy. W nocy spotkamy się z
naszymi sojusznikami i połączywszy siły,
zaatakujemy wroga o świcie.
- Jedno pytanie, Capo! - krzyknął jeden z
żołnierzy. Był cały w bliznach, zapewnię weteran
wielu wojen.
- Na kogo wyruszamy?
- Dowiecie się przed atakiem. Możemy osiągnąć
zwycięstwo tylko przez zaskoczenie.
Ze wszystkich stron rozległy się pomruki, gdy
weteran krzyknął znowu:
- Nasz wróg jest tajemnicą, zgoda, ale powiedz
nam chociaż, kim są nasi sprzymierzeńcy?!
Capo Dimonte nie był zadowolony z tego pytania.
Podrapał się w brodę i bezmyślnie bawił się rękojeścią
miecza, gdy tymczasem jego widownia czekała. W
końcu powiedział:
- Będzie wam z pewnością miło usłyszeć, że
mamy wielkich sojuszników. Mają oni machiny
wojenne, które mogą zgruchotać najgrubsze mury. Z
ich pomocą możemy zdobyć każdą twierdzę, pobić
każdą armię. Mamy szczęście walczyć u boku... -
zacisnął usta nie chcąc dalej mówić, ale zdał sobie
sprawę, że musi. - Nasze zwycięstwo jest pewne, gdyż
naszym sprzymierzeńcem jest nie kto inny, tylko...
zakon Czarnych Mnichów.
Na długą chwilę zapadła głucha cisza, którą
wkrótce zastąpiła wściekła wrzawa.
Nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi.
Zrozumiałem jedynie, że nie pachnie to zbyt dobrze.
24
Capo Dimonte powiedziawszy to, wyszedł i
zatrzasnął za sobą drzwi. Ze wszystkich stron
rozbrzmiewały krzyki, a jeden z mężczyzn ryczał
najgłośniej. Był to ten pokryty bliznami weteran.
Wdrapał się na stół i wrzasnął, żeby wszyscy się
uciszyli.
- Znacie mnie, starego Dzika, wszyscy. Ścinałem
głowy, kiedy większość z was nie mogła jeszcze unieść
miecza. Wiec teraz ja będę mówił, a wy będziecie
słuchać. Dopiero jak skończę, będziecie mogli coś
powiedzieć. Ktoś ma coś przeciwko?
Zacisnął swą ogromną pięść, wyciągnął ją przed
siebie omiatając izbę dzikim spojrzeniem. Dało się
słyszeć kilka wściekłych pomruków, ale żaden z nich
nie był na tyle głośny, aby mógł być uznany za
otwarty sprzeciw.
- Dobrze. A więc słuchajcie. Znam tych pedryli w
czarnych habitach już od dawna i nie ufam im. Myślą
tylko o własnej skórze. Jeśli chcą, żebyście dla nich
walczyli, to tylko dlatego, że spodziewają się jakichś
poważnych kłopotów i wolą, żebyśmy to my zginęli
zamiast nich. Nie podoba mi się to.
- Mnie też się to nie podoba! - wykrzyknął inny
mężczyzna. - Ale jaki mamy wybór?
- Żadnego - wściekle warknął Dzik. - I o tym
właśnie chciałem teraz powiedzieć. Myślę, że mają
nas w garści - wyciągnął miecz i machnął nim
wściekle. - Każda broń, jaką mamy, poza tymi
nowymi pistoletami, pochodzi od Czarnych Mnichów.
Bez ich dostaw nie mielibyśmy czym walczyć, a bez
broni nie mamy nic do roboty i możemy głodować
albo wrócić na farmy. A to nie dla mnie. I myślę, że
dla was też nie. Bo razem w tym siedzimy. Walczymy
wszyscy albo nie walczy żaden. A jeśli walczymy, a
któryś z was przed rozpoczęciem akcji będzie chciał
się wymknąć, to znajdzie mój miecz w swoich
bebechach.
Machnął znów połyskliwym ostrzem, a wszyscy
patrzyli w milczeniu.
- Mocny argument - szepnął Hetman - i logika
nie do odparcia. Ty i twoi kompani nie macie wyboru.
Musicie się zgodzić.
Hetman miał rację. Było jeszcze trochę
pokrzykiwań i kłótni, ale w końcu musieli się na coś
zdecydować. Postanowili wyruszyć u boku Czarnych
Mnichów. Nikt, ze mną włącznie, nie był tym planem
zachwycony. Mogli tam stać i się kłócić do północy,
ale ja byłem już zmęczony i chciałem zaliczyć chociaż
parę godzin snu. Hetman poszedł szukać potrzebnych
mu informacji, a ja zwinąłem się na pryczy i
zapadłem w niespokojną drzemkę.
Obudziły mnie okrzyki rozkazów i poczułem się
bardziej zmęczony niż przed pójściem spać. Nikt nie
wyglądał na uszczęśliwionego perspektywą nocnego
marszu i naszymi sprzymierzeńcami. Wszyscy
spoglądali spode łba i klęli. Było nawet kilka
przekleństw, których nigdy wcześniej nie słyszałem -
parę naprawdę ładnych kawałków. Postanowiłem
zapamiętać je na przyszłość. Wyszedłem do prowi-
zorycznej umywalni i ochlapałem twarz zimną wodą.
Trochę pomogło. Kiedy wróciłem, na pryczy siedział
Hetman. Na mój widok wstał i wyciągnął swą wielką
rękę.
- Musisz na siebie uważać, Jim. To okrutny
świat, gdzie wszyscy są przeciwko tobie.
- Sam sobie wybrałem taki styl życia, więc nie
martw się o mnie.
- Jednak się martwię - westchnął ciężko. - Czuję
pogardę dla przesądów, astrologów chiromantów i
temu podobnych, więc tym bardziej jestem sobą
zdegustowany, że pozwoliłem, żeby ogarnęła mnie
czarna depresja. Ale w przyszłości widzę jedynie
ciemność i pustkę. Byliśmy towarzyszami przez zbyt
krótki okres i nie chciałbym, żeby ten czas się
skończył. Przykro mi to mówić, wybacz mi, ale
przeczuwam jakieś niebezpieczeństwa i rozpacz,
której nie można uniknąć.
- Masz ku temu powody! - zawołałem, próbując
włożyć w te słowe trochę entuzjazmu. - Zostać
wyrwany ze stanu prawie bezpiecznego życia
przypominającego emeryturę, ty sam to tak nazwałeś.
Potem byłeś więziony, uwolniony, uciekałeś,
ukrywałeś się, głodowałeś, znowu uciekałeś,
przekupywałeś, oszukiwano cię, bito, traktowano jak
niewolnika, zraniono i dziwisz się swej depresji?
Moja przemowa przywołała na jego twarz słaby
uśmiech i znowu uścisnął mi rękę
- Oczywiście, masz rację, Jim. To rzeczywiście
toksyny w krwiobiegu i depresja w korze mózgowej.
Uważaj na siebie i wracaj bezpiecznie. A do tego
czasu ja opracuję plan, jak uwolnić Capo od jego
dukatów.
Wyglądał teraz, po raz pierwszy, odkąd się
poznaliśmy, na swoje lata. Gdy wychodziłem,
widziałem, jak znużony wyciągnął się na pryczy.
Powinien czuć się lepiej, gdy wrócę. Dreng będzie
przynosił mu jedzenie i opiekował się nim. Ja
natomiast musiałem skoncentrować się na pozostaniu
przy życiu, żebym mógł tu powrócić.
To był ponury i wyczerpujący marsz. Po
gorącym dniu nadeszła taka sama noc. Sunęliśmy do
przodu ociekając potem i zabijając insekty, które
chmarami wylatywały z ciemności. Wyboista droga
dręczyła stopy, a nozdrza miałem pełne kurzu.
Szliśmy tak i szliśmy za brzęczącym i syczącym
wehikułem turlającym się na czele naszego pochodu.
Ciągnik parowy holował karetę, w której podróżował
Capo Dimonte. Razem z nim jechali jego oficerowie;
wszyscy pili i ogólnie nieźle się bawili. A my
maszerowaliśmy i coraz mniej słychać było
przekleństw. Kiedy dotarliśmy wreszcie do lasu
Pinetta, padliśmy pokotem pod drzewami. Byliśmy
zbyt zmęczeni, by narzekać. Zrobiłem to co większość
- walnąłem się pod drzewem na posłanie z igliwia i aż
jęknąłem z rozkoszy. Zdołałem jeszcze zdobyć się na
podziw dla bardziej zaciętych żołnierzy, ze starym
Dzikiem na czele, którzy domagali się racji kwaśnego
wina przed odpoczynkiem. Zamknąłem oczy, jeszcze
raz jęknąłem, a potem zasnąłem.
Odpoczywaliśmy cały dzień. Około południa
wydano racje jedzenia. Ciepłą, cuchnącą wodą
spłukaliśmy kilka kawałków skały, która przed
milionami lat była chlebem. Po posiłku udało mi się
złapać trochę snu, zanim zaczął się kolejny nocny
marsz.
Po kilku godzinach doszliśmy do skrzyżowania
dróg i skręciliśmy w prawo. Przez oddziały przeszedł
na to pomruk wydany przez tych, którzy znali te
okolice.
- Co oni mówią? - zapytałem maszerującego
obok mnie, milczącego dotąd żołnierza.
- Capo Dinobli. To na niego idziemy. Nie może to
być nikt inny. Nie ma innej twierdzy w tym kierunku,
aż o dzień marszu stąd.
- Coś o nim słyszałeś?
Chrząknął i zamilkł, ale odezwał się człowiek,
który szedł za nami.
- Służyłem pod nim dawno temu. Już wtedy był
stary, więc teraz musi być z niego zupełny antyk. Po
prostu jeszcze jeden Capo.
Potem, otumanieni zmęczeniem, ciągnęliśmy się
noga za nogą. Znałem lepsze sposoby na zarabianie
na życie. Postanowiłem, że będzie to moja pierwsza i
ostatnia kampania wojenna. Gdy tylko wrócimy,
wyczyścimy z Hetmanem skarbiec i ulotnimy się z
tyloma dukatami, ile zdołamy unieść. Cudowna myśl.
Zachęcony nią prawie wpadłem na idącego przede
mną i stanąłem akurat na czas. Zatrzymaliśmy się w
miejscu, gdzie droga przechodziła blisko lasu. Na tle
ciemnych drzew rysowały się jakieś jeszcze
ciemniejsze bryły. Próbowałem wypatrzeć, co to jest,
kiedy jeden z oficerów podszedł do szeregów.
- Potrzebuję kilku ochotników - wyszeptał - ty,
ty, ty i ty.
Dotknął mojego ramienia i stałem się jednym z
ochotników. W sumie było nas około dwudziestu.
Całą grupą ruszyliśmy w kierunku lasu.
Rozchmurzyło się i gwiazdy dawały dosyć światła,
żeby zobaczyć, że te czarne kształty to jakieś
urządzenia na kołach. Usłyszałem syk ulatniającej się
pary. Z cienia wysunęła się ciemna postać.
- Słuchajcie, powiem wam, co macie zrobić -
oznajmiła.
W najbliższej machinie otworzyły się metalowe
drzwi i ktoś zaczął wrzucać drewno do paleniska.
Płomienie na moment wyraźnie oświetliły mówiącego.
Był to mężczyzna ubrany w czarną suknię, a głowę
przykrywał mu kaptur zasłaniający twarz. Mnich
wskazał na machiny.
- Musicie je przepchnąć przez las i to w
absolutnej ciszy. Włożę nóż pod żebro każdemu,
który wyda najmniejszy dźwięk. W dzień wycięto
szlak, więc powinno być łatwo. Weźcie liny i róbcie,
co wam każę.
Inne postacie w ciemnych habitach podały nam
sznury i popychając, ustawiły w rzędzie. Na
wyszeptany sygnał zaczęliśmy ciągnąć.
Maszyna toczyła się rzeczywiście bez problemów.
Ciągnęliśmy ją w równym tempie. Wszystkie
polecenia były wydawane szeptem. Dotarliśmy do
skraju lasu i zatrzymaliśmy się. Potem jeszcze pocąc
się, pchaliśmy wielką masę po trochu w tę i z
powrotem, aż nasi przewodnicy zostali wreszcie
usatysfakcjonowani.
Mnisi szeptali coś o wyrównywaniu i zasięgu.
Zastanawiałem się, o co w tym wszystkich chodzi. Na
chwilę zapomnieli o nas, wiec najciszej jak
potrafiłem, przeszedłem przed machiny i zza krzaków
wyjrzałem na rozciągający się widok. Bardzo
ciekawe. Łagodne, pokryte krzewami zbocze opadało
aż do twierdzy, której ciemne wieże były wyraźnie
widoczne na tle nieba. U jej stóp migotały, odbijając
gwiazdy, wody bagien, chroniących warownię przed
atakiem.
Zostałem w tych krzakach, aż wstał szary świt.
Wtedy wróciłem, żeby dokładnie przyjrzeć się
obiektowi naszych wysiłków. Jego kształt rysował się
teraz wyraźnie, ale nadal nie miałem zielonego
pojęcia, co to jest. Gdzieś z boku uchodziła biała
strużka pary. Na górze umieszczona była długa belka.
Jeden z mnichów zaczął teraz robić coś przy
regulatorach. Para zasyczała głośniej, a długie ramię
przechyliło się tak, że jego koniec oparł się o ziemię.
Podszedłem, żeby przyjrzeć się zamontowanej na jego
końcu dużej metalowej łyżce i moja ciekawość została
nagrodzona... Zaciągnęli mnie do pomocy przy
przesuwaniu ogromnego kamienia. We trzech
wytoczyliśmy go z pobliskiego zwaliska, ale trzeba
było czterech, żeby z największym wysiłkiem umieścić
go na łyżce. Tajemnica za tajemnicą. Dołączyłem do
pozostałych, akurat w chwili gdy pojawił się Capo
Dimonte w towarzystwie wysokiego człowieka w
habicie.
- Czy to będzie strzelać, bracie Farvel? - zapytał
Dimonte. - Zupełnie się nie znam na takich
urządzeniach.
- Ale ja się znam, Capo, zobaczysz. Kiedy opuści
się most, moja maszyna go zniszczy.
- Oby tak się stało. Te ściany są wysokie i takie
będą nasze straty, jeśli będziemy musieli szturmować
twierdzę bez możliwości dostania się przez bramę.
Brat Farel odwrócił się do niego plecami i zaczął
wydawać operatorom maszyny szybkie polecenia.
Wrzucili więcej drewna do jej wnętrzności i syk stał
się jeszcze głośniejszy. Było już zupełnie widno. Pole
przed nami było puste, w twierdzy nic się nie działo.
Lecz za nami w lesie czyhała w ukryciu mała armia i
machiny wojenne. Było oczywiste, że bitwa
rozpocznie się, kiedy tylko zostanie spuszczony i
zniszczony most zwodzony.
Gdy się rozwidniło, dostaliśmy rozkaz ukryć się.
Pół godziny później zrobiło się zupełnie widno. Słońce
stało już nad horyzontem i nadal nic się nie działo.
Podczołgałem się bliżej zakapturzonego operatora
machiny.
- Nie opuszcza się! - wykrzyknął nagle brat
Farvel. - Jest już po czasie! O tej porze zawsze był
spuszczany. Coś się stało!
- Czyżby wiedzieli, że tu jesteśmy? - zapytał
Capo Dimonte.
- Tak! - nieprawdopodobnie donośny głos
zabrzmiał z drzew nad naszymi głowami. - Wiemy, że
tu jesteście! Wasz szturm jest z góry przegrany, a wy
zgubieni. Przygotujcie się na pewną śmierć!
25
Ryczący głos w ciszy lasu był czymś zupełnie
niespodziewanym i szokującym. Poderwałem się
przerażony. Nie tylko zresztą ja. Mnich przy
regulatorach maszyny przestraszył się jeszcze
bardziej. Jego ręka mimowolnie pchnęła lewar i
rozległ się potężny, syczący ryk. Długie ramię na
szczycie urządzenia pomknęło do góry zakreślając
wysoki łuk i uderzyło w ukryty bufor. Cała maszyna
zadygotała gwałtownie. Ramię zatrzymało się, ale
kamień w łyżce na jego końcu pomknął dalej. Szybko
podbiegłem do przodu i zobaczyłem, jak wzbijając
fontanny błota wpada do bagna tuż przed
zamkniętym mostem zwodzonym. Dobry strzał,
gdyby most był spuszczony, z pewnością by go
rozwalił.
Wszystko nagle zaczęło dziać się bardzo szybko.
Brat Farvel zwalił na ziemię zajmującego się
regulatorami mnicha i teraz kopał go, rycząc z
wściekłości. Żołnierze biegali w tę i z powrotem
wymachując mieczami, a niektórzy strzelali w korony
drzew. Capo Dimonte wykrzykiwał rozkazy, których
nikt nie słuchał. A ja przywarłem plecami do
najbliższego pnia i z przygotowanym do strzału
pistoletem czekałem na atak.
Ale nie było żadnego ataku. Za to znowu odezwał
się tubalny głos:
- Odejdź stąd. Wracaj tam, skąd przyszedłeś, a
zostaniesz ocalony. Mówię do ciebie, Capo Dimonte.
Popełniasz błąd. Czarni Mnisi wykorzystują cię.
Przez nich zostaniesz zniszczony. Wracaj do swej
twierdzy, bo tu czeka cię jedynie śmierć.
- To jest tam! Widzę to! - krzyknął brat Farvel,
wskazując do góry. Odwrócił się, zobaczył mnie i
chwycił mocno moje ramię. Znowu pokazał na
drzewo.
- Tam, na tej gałęzi, przyrząd szatana. Zniszcz
to!
Czemuż by nie? Teraz to zobaczyłem, a nawet
rozpoznałem. Był to głośnik. Pistolet wystrzelił, a jego
odrzut mocno szarpnął moim barkiem. Strzeliłem
jeszcze raz. Głośnik rozpadł się i na dół poleciały
kawałki plastiku i metalu.
- To tylko maszyna! - wykrzyknął brat Farvel,
wdeptując w ziemię szczątki głośnika. - Rozpoczynaj
atak! - zawołał do Capo Dimonte. - Każ ludziom iść
naprzód. Moje miotacze śmierci będą cię wspierać.
Zburzę dla ciebie te mury.
Capo nie miał wyboru. Zagryzł wargę i
przywołał trębacza. Rozległy się trzy ostre dźwięki,
na które odpowiedzieli trębacze znajdujący się na
naszych tyłach i obu skrzydłach. Kiedy pierwsze
oddziały wyszły spod drzew, Dimonte wydobył miecz i
rozkazał, abyśmy szli za nim. Z ogromną niechęcią
pobiegłem naprzód.
Nie było to coś, co można by nazwać
błyskawicznym atakiem. Porównałbym to raczej do
spaceru. Zeszliśmy ze wzgórza przez pole, a potem
zatrzymaliśmy się, aby zaczekać, aż pozostałe
miotacze śmierci znajdą się na swoich pozycjach.
Pojazdy parowe ustawiły je w szereg i rozpoczął się
ostrzał. Nad naszymi głowami przelatywały ze
świstem głazy, które albo odbijały się od murów
twierdzy, albo znikały w jej wnętrzu.
- Naprzód! - krzyknął Capo i znowu machnął
mieczem. Wtedy zaczął się kontratak.
Zza murów fortecy wyskoczyły srebrne kule.
Poleciały wysoko w górę i pomknęły ku nami rysując
srebrzyste parabole. Za chwilę uderzyły o ziemię
pękając z trzaskiem. Jedna z nich spadła blisko mnie.
Zobaczyłem, że jest to cienki zbiorniczek wypełniony
dymiącym płynem, który błyskawicznie parował.
Trucizna! Rzuciłem się biegiem jak najdalej od niej,
próbując wstrzymać oddech. Ale obok rozpryskiwało
się coraz więcej kuł i powietrze pełne było gazu.
Biegłem, aż rozbolały mnie piersi. Musiałem ode-
tchnąć, nie dałem rady powstrzymać się.
Kiedy powietrze dotarło do moich płuc, ogarnęła
mnie ciemność i runąłem na ziemię.
Leżałem na plecach, to wiedziałem, ale poza tym
niewiele do mnie docierało. Straszliwie bolała mnie
głowa. Miałem wrażenie, jakby na skroniach
zaciskała mi się rozżarzona obręcz, a gdy
spróbowałem otworzyć oko, czerwona błyskawica
przeszyła mi mózg. Jęknąłem i usłyszałem rozlegające
się ze wszystkich stron jęki innych. Ból głowy pokonał
nas wszystkich. Był wielki jak planeta. Był to ból
głowy wszechczasów, przed którym bledną wszystkie
inne bóle głowy. Pomyślałem o bólach głowy, których
dotychczas doświadczałem, i prawie uśmiechnąłem się
na ich wspomnienie.
Żałosne migrenki... Ten - to było coś! Ktoś obok
jęknął, a inni mu odjęknęli ze współczuciem.
Ból po trochu ustępował. Po jakimś czasie
zdołałem delikatnie otworzyć jedno oko, a potem
drugie. Nade mną rozciągało się czyste błękitne niebo,
a w zbożu, w którym leżałem, szeleścił wiatr.
Niepewnie uniosłem się na łokciu i spojrzałem wkoło
na pokonaną armię.
Pole było usłane ciałami żołnierzy. Niektórzy
właśnie siadali trzymając się za głowy, a kilku
silniejszych, czy może głupszych, chwiejnie
próbowało stanąć na nogi. Wszędzie leżały srebrzyste
szczątki pocisków gazowych, wyglądające teraz
całkiem niewinnie. W skroniach mi tętniło, ale nie
zwracałem na to uwagi. Żyliśmy. Gaz nikogo nie
uśmiercił - najwyraźniej miał nas jedynie
obezwładnić. Silne świństwo. Nie chcąc jeszcze
ryzykować patrzenia na słońce, spojrzałem na własny
cień; był bardzo krótki. A więc zbliżało się południe.
Spaliśmy przez wiele godzin.
W takim razie dlaczego jeszcze żyjemy?
Dlaczego ludzie Capo Dinobli nie rzucili się na nas i
nie poderżnęli nam gardeł? Albo przynajmniej nie
zabrali nam broni? Mój pistolet ciągle leżał przy
mnie, przełamałem go i zobaczyłem, że jest
naładowany. Same zagadki. Wstałem... i natychmiast
tego pożałowałem, czując potężne dudnienie w głowie.
Wtem rozległ się ochrypły wrzask. Rozejrzałem się.
Hm... To brat Farvel we własnej osobie krzyczał,
klął i wyrywał sobie garściami włosy z głowy. Nigdy
nie widziałem czegoś podobnego. Ciekawe, co
powiedziałby na to psychiatra? Powoli poszedłem w
stronę brata Farvela, żeby zobaczyć, co doprowadziło
go do takiego stanu. Po chwili zrozumiałem jego
uczucia.
Stał koło jednego ze swych miotaczy śmierci,
który podczas naszej duchowej nieobecności zamienił
się w plątaninę poskręcanych rur i popękanego
metalu. Długie ramię zostało zgrabnie pocięte na trzy
części, a koła oderwane od reszty maszyny. Była to po
prostu kupa nienadającego się do niczego złomu. Brat
Fravel pobiegł gdzieś wyjąc ochryple, a za nim
fruwały powyrywane włosy.
Inni mnisi też zaczęli żałobnie zawodzić. Brat
Farvel dopadł próbującego usiąść Capo Dimonte.
- Wszystkie zniszczone, wszystkie! - ryknął
Czarny Mnich, a Capo Dimonte zakrył sobie uszy
dłońmi. - Praca lat na nic! Zmiażdżone, rozwalone!
Wszystkie moje miotacze śmierci, taran parowy,
wszystko zniszczone! To on to zrobił, Capo Dinobli, to
on! Zbierz swych ludzi, zaatakuj twierdzę, on musi
zapłacić za tę potworną zbrodnię.
Capo odwrócił się, żeby spojrzeć na twierdzę.
Wyglądała tak samo jak o świcie, spokojna i
nienaruszona, z ciągle podniesionym mostem, jakby
zupełnie nic się dotąd nie wydarzyło. Dimonte
odwrócił się od brata Farvela z groźną i ściągniętą
twarzą.
- Nie. Nie będę prowadził moich ludzi na te
mury. To samobójstwo, a na to się nie umawialiśmy.
To twoja wojna, nie moja. Zgodziłem się pomóc ci w
zdobyciu twierdzy. Ty miałeś swymi urządzeniami
rozwalić bramę, a ja zaatakować. Teraz nasza umowa
wygasła.
- Nie możesz nie dotrzymać danego słowa...
- Nie mam takiego zamiaru. Zburz mury, a ja
zaatakuję. To przecież obiecałeś. A więc zrób to teraz.
Brat Farvel poczerwieniał ze złości i uniósł pięści.
Capo tylko wydobył miecz.
- Przyjrzyj się temu - powiedział. - Ciągle jeszcze
jestem uzbrojony i wszyscy moi ludzie są uzbrojeni.
To znak i ja ten znak dobrze zrozumiałem. Gdy tu
leżeliśmy, ludzie Dinobli mogli wam zabrać broń i
poderżnąć gardła. Ale tego nie zrobili. Oni nie walczą
ze mną. A więc ja nie będę walczyć przeciw nim. To
ty z nimi walczysz, to twoja bitwa. - Potrącił
czubkiem buta leżącego obok trębacza. - Daj sygnał
zbiórki.
Z radością pozostawiliśmy Czarnych Mnichów,
którzy oglądali wraki swoich machin. Wiadomość o
zerwaniu przymierza szybko rozeszła się między
oddziałami. Bolesne grymasy zastąpiły uśmiechy, a
ból głowy - ulga. Nie będzie bitwy ani strat w
ludziach. Czarni Mnisi nawarzyli piwa i teraz muszą
sami je wypić. Ja uśmiechałem się szerzej niż
pozostali, bo miałem świetne nowiny dla Hetmana.
Wiedziałem, jak możemy wydostać się z tej
parszywej planety.
Wreszcie zrozumiałem, co stało się ubiegłej nocy.
W ciemności uważnie obserwowano zbliżanie się
naszych oddziałów. Dzięki jakiejś wyższej technice
oczywiście. Ukryci obserwatorzy musieli również
widzieć budowę drogi dla miotaczy śmierci i
zrozumieli cel tej operacji. Głośnik został
umieszczony na drzewie dokładnie nad obozem, a
potem włączony za pomocą radia. Gaz, który nas
powalił, był bardzo wymyślny i został zrzucony z
centymetrową dokładnością. Wszystko to
przekraczało możliwości techniczne tej zacofanej
planety i mogło oznaczać tylko jedno. W twierdzy
Capo Dinobli byli ludzie z innej planety. Było ich tam
dużo i mieli w tym jakiś cel. Cokolwiek by to było,
rozbudziło taki gniew Czarnych Mnichów, że za-
planowali ten nieudany atak. Dobrze. Jeszcze jeden
wróg mojego wroga. Mnisi mieli w swych szponach
całą technologię, jaka istniała na Spiovente, i z tego,
co widziałem, technika ta służyła całkowicie do celów
wojskowych. Głowiłem się próbując przypomnieć
sobie długie wykłady Hetmana na temat geopolityki i
ekonomii. Zaczął mi świtać w głowie sposób na
rozwiązanie naszych kłopotów, kiedy na przodzie
kolumny rozległy się jakieś dzikie wrzaski.
Razem z innymi ruszyłem, żeby zobaczyć, co się
stało. Ujrzałem, jak półprzytomny ze zmęczenia
kurier pada na trawę przy drodze. Capo Dimonte
odwrócił się od niego, z wściekłości wymachując
pięściami.
- Atak na moją twierdzę! To ten gadzi pomiot
Docci, to on. Ruszamy natychmiast szybkim
marszem. Do szeregów!
Nigdy nie chciałbym powtórzyć tego marszu.
Odpoczywaliśmy tylko wtedy, gdy ze zmęczenia po
prostu padaliśmy na ziemię. Wówczas jedliśmy,
piliśmy wodę, znów stawaliśmy na nogi i ruszaliśmy
dalej. Nie było potrzeby nas bić albo zachęcać, bo
teraz był to interes nas wszystkich. Rodzina Capo,
jego dobra, wszystko pozostało w twierdzy, strzeżone
jedynie przez kilku żołnierzy. Zostało tam też
wszystko, co posiadaliśmy. Pilnowali tego nasi
giermkowie. Dreng, którego ledwie znałem, ale za
którego czułem się odpowiedzialny. I Hetman. Jeśli
wzięto twierdzę, co się z nim stało? Nic, był
nieszkodliwym staruszkiem, nie był ich wrogiem.
Choć próbowałem przekonać siebie samego, że
tak jest, wiedziałem, że to kłamstwo. Hetman był
zbiegłym niewolnikiem. A wiedziałem już, co na
Spiovente robi się ze zbiegłymi niewolnikami.
Znowu trochę wody i jedzenia o zachodzie słońca
i dalej w drogę przez całą noc. O świcie zobaczyłem,
że nasze kolumny porozciągały się, gdyż na czoło
wysforowali najsilniejsi. Byłem młody, sprawny i
zdenerwowany, więc znalazłem się na samym
przedzie. Mogłem się teraz zatrzymać, żeby chwilę
odpocząć i złapać oddech. Na drodze przed nami
zobaczyłem dwóch ludzi, którzy wyskoczyli zza
krzaków i zniknęli za wzgórzem.
- Tam! - krzyknąłem. - Zwiadowcy, widzieli nas!
Capo wyskoczył z karety i podbiegł do mnie.
- Dwóch ludzi. Byli tam ukryci. Pobiegli w
kierunku twierdzy. Zazgrzytał zębami w bezsilnej
złości.
- Nie zdołamy ich złapać. Docci zostanie
ostrzeżony i ucieknie.
Spojrzał do tyłu na rozsypane oddziały i
przywołał oficerów.
- Ty, Barkus, zostań tutaj, daj im odpocząć, a
potem idźcie za mną. Ja ruszam teraz ze wszystkimi,
którzy jeszcze są zdolni do walki. Mogą jechać na
mojej karecie. Ruszamy.
Wdrapałem się na dach pojazdu, pozostali biegli
obok niego trzymając się, czego się dało. Ciągnik
parowy sapał i wypuszczał wielkie kłęby dymu, kiedy
wtaczaliśmy się na wzgórze. Potem pomknęliśmy w
dół zbocza.
Z tej odległości widać już było wieżę twierdzy,
obok której kłębił się dym. Kiedy wtoczyliśmy się za
następny zakręt, natknęliśmy się na tyralierę
żołnierzy Docci zagradzających nam drogę do
twierdzy. Zaczęli strzelać.
Nie zwolniliśmy. Ciągnik parowy zagwizdał
głośno, a my zawyliśmy z wściekłości.
Wróg pierzchnął. Nie wytrzymali nerwowo.
Widzieliśmy, jak dołączają do pozostałych
napastników, którzy strumieniem wylewali się z
grobli. Zniknęli w lesie, zanim ich dopadliśmy. Za
groblą widać było rozwaloną, dymiącą bramę
twierdzy. Byłem tuż za Capo, gdy potykając się
wchodziliśmy na dziedziniec. Zza ruin baszty przy
bramie wyszedł żołnierz i uniósł miecz w słabym
pozdrowieniu.
- Nie wpuściliśmy ich, Capo - powiedział i osunął
się, opierając się o roztrzaskaną na drzazgi belkę. -
Przedarli się na dziedziniec, ale nie wpuściliśmy ich
do wieży, i wysadzili zewnętrzne wrota, gdy
odchodzili.
- Co z Lady Dimonte, z dziećmi...?
- Wszyscy bezpieczni, skarbiec nie naruszony.
Ale kwatery żołnierzy były na dziedzińcu, nie w
wieży. Popędziłem tam razem z innymi.
Leżały tu ciała, dużo ciał. Bezbronni giermkowie
wyrżnięci w pień. Obrońcy wychodzili teraz z wieży.
Wśród nich był Dreng. Szedł wolno. Niósł
zakrwawioną siekierę. Ubranie też miał poplamione
krwią, ale wyglądał na zdrowego. Spojrzałem mu w
twarz i wyczytałem w niej smutek. Nie musiał nic
mówić, wiedziałem. Jego słowa dobiegły do mnie z
daleka.
- Przykro mi. Nie mogłem im przeszkodzić.
Staruszek umarł. Umarł.
26
Leżał na pryczy z zamkniętymi oczami, jakby
spał. Ale to nie był sen. Dreng przykrył go kocem aż
po brodę, uczesał i umył mu twarz.
- Nie dałem rady go przenieść, kiedy nastąpił
atak - powiedział Dreng. - Był zbyt ciężki i zbyt chory.
Rana na plecach była paskudna, czarna, a skóra
gorąca. Powiedział, żebym go zostawił, że i tak umrze.
Powiedział, że jeśli go nie zabiją, to zrobi to infekcja.
Ale nie musieli go przecież zadźgać...
Mój przyjaciel i nauczyciel. Zamordowany przez
te zwierzęta. Był wart więcej niż cały plugawy
motłoch tej planety razem wzięty. Dreng ujął mnie za
ramię, ale odepchnąłem go ze złością.
- Ukradłem dla niego kawałek papieru -
powiedział wtedy. - Chciał do ciebie napisać.
Ukradłem to.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Odpakowałem
zawiniątko i na podłogę upadł rzeźbiony w drewnie
klucz. Podniosłem go i spojrzałem na kartkę.
Narysowany był na niej plan twierdzy. Strzałka przy
słowie „skarbiec" wskazywała jedno pomieszczenie.
Pod planem była wiadomość napisana silną i pewną
ręką: „Niezbyt dobrze się czuję, więc być może, nie
będę mógł dać ci tego osobiście. Zrób metalową kopię
tego klucza, otwiera on drzwi skarbca. Życzę
powodzenia. Miło było cię poznać Jim, bądź dobrym
«szczurem»”.
Niżej widniał starannie wykaligrafowany podpis.
Przeczytałem nazwisko i nie mogąc uwierzyć
własnym oczom przeczytałem je jeszcze raz. Nie
podpisał się pseudonimem. Pozostawił mi w spadku
zaufanie. Chyba wiedział, że jestem jedyną osobą we
Wszechświecie, która to zaufanie doceni. Wyjawił mi
swoje prawdziwe nazwisko.
Wyszedłem i usiadłem na zewnątrz, na słońcu i
poczułem się nagle bardzo słaby. Dreng przyniósł mi
kubek wody. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak
bardzo byłem spragniony. Wypiłem wszystko do
ostatniej kropli i wysłałem go po więcej.
No i po wszystkim, koniec. Przeczuwał nadejście
ciemności, ale martwił się o mnie. Myślał o mnie,
kiedy to właśnie jemu śmierć zaglądała w oczy.
Co dalej? Co teraz mam robić?
Ogarnęło mnie znużenie, ból i wyrzuty sumienia.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje,
osunąłem się na bok i zasnąłem. Kiedy się obudziłem,
było już późno po południu. Pod głową miałem
zwinięty koc Drenga. Mój giermek usiadł obok mnie.
Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia.
Włożyliśmy ciało Hetmana na jeden z małych wozów i
zaciągnęliśmy go przez groblę na brzeg. Nie byliśmy
jedynymi, którym przyszło to robić. Obok drogi było
małe, zarośnięte trawą wzgórze, z którego rozciągał
się ładny widok na wodę i twierdzę. Tam go
pochowaliśmy, mocno ubiliśmy ziemię i nie
zostawiliśmy żadnego znaku. Nie na tej obrzydliwej
planecie. Ten świat miał jego ciało - to wystarczy.
Pomnik, który mu wystawię, będzie się znajdował
całe lata świetlne stąd. Kiedyś, gdy nadejdzie czas,
zajmę się tym.
- A teraz, Dreng, zajmiemy się Capo Docci i jego
zbirami. Mój drogi przyjaciel nie pochwalał zemsty,
więc ja też nie będę się mścił. Nazwiemy to
sprawiedliwością. Trzeba tych kryminalistów trochę
ukrócić. Tylko jak to zrobić?
- Ja pomogę, panie. Teraz już mogę walczyć.
Bałem się, a potem się wściekłem i walczyłem siekierą.
Jestem gotów być wojownikiem, tak jak ty.
Pokręciłem przecząco głową. Zaczynałem już
jaśniej myśleć.
- To nie robota dla farmera z przyszłością. Ale
musisz zawsze pamiętać, że przezwyciężyłeś swój
strach. To ci pomoże w życiu. Ale Jim diGriz zawsze
spłaca swoje długi, więc wracasz na farmę. Ile taka
farma kosztuje?
Rozdziawił usta, szukając w pamięci.
- Nigdy nie kupowałem farmy.
- Nie wątpię. Ale pewnie słyszałeś o kimś, kto
kupował?
- Stary Kretchy kiedyś wrócił z wojen i dał
wdowie Roskwi dwieście dwanaście dukatów za jej
część farmy.
- Świetnie! Biorąc poprawkę na inflację, pięćset
powinno ci wystarczyć. Trzymaj się mnie, chłopie, a
będziesz nosił lemiesz. A teraz idź do kuchni i zapakuj
trochę jedzenia. Ja tymczasem puszczę w ruch
pierwszą część planu.
To było jak partyjka szachów, którą rozgrywasz
sobie w głowie. Jasno i dokładnie widziałem pierwsze
swoje ruchy. Jeśli rozegram je dobrze, środek i koniec
gry będą nieuniknionym zwycięstwem! Zrobiłem więc
pierwszy ruch.
Capo Dimonte siedział oklapnięty na tronie,
zmęczony jak my wszyscy, z dzbanem wina w ręku.
Przepchnąłem się przez oficerów i stanąłem przed
nim. Łypnął na mnie ponurym wzrokiem i machnął
ręką.
- Odejdź, żołnierzu. Dostaniesz nagrodę. Dobrze
się dziś spisałeś, widziałem. Ale zostaw nas teraz,
musimy obmyślić plan...
- Dlatego tu jestem, Capo. Żeby ci powiedzieć,
jak zniszczyć Capo Docci. Służyłem u niego i znam
jego tajemnice.
- Mów!
- Na osobności. Odeślij wszystkich.
Zastanowił się przez chwilę i machnął ręką.
Wyszli pomrukując, a on flegmatycznie popijał wino,
aż zamknęły się za nimi drzwi.
- Mów, co wiesz! - rozkazał despotycznie. - Mów
szybko, bo jestem w fatalnym humorze.
- Tak jak i my wszyscy. To, co chcę ci
powiedzieć, nie dotyczy Docci, nie bezpośrednio.
Zaatakujesz go, tego jestem pewien. Ale żeby być
pewnym sukcesu, chcę przeciągnąć Capo Dinobli i
jego tajemnice na twoją stronę. Czyż nie byłoby
lepiej, gdyby ludzie Docci spali, kiedy będziemy
przechodzić przez mur?
- Dinobli nie wie o tych sprawach więcej niż ja,
wiec nie opowiadaj głupot. Niedomaga, a przez
ostatni rok nie opuszczał łoża.
- Domyślałem się tego, ale ci, którzy dla swoich
celów korzystają z jego twierdzy i którzy
doprowadzili do tego, że Czarni Mnisi chcieli
wypowiedzieli im wojnę, to są ludzie, którzy ci
pomogą.
Na te słowa wyprostował się, a oczy aż mu
rozbłysły na myśl o nowej intrydze.
- A więc idź do nich. Obiecaj im udział w łupach,
ty zresztą też swój dostaniesz, jeśli uda ci się wykonać
to, co wymyśliłeś. Idź i obiecaj im w moim imieniu to,
co chcesz. Przed końcem miesiąca głowa Docci będzie
się piekła na rożnie w moim kominku, ale zanim do
tego dojdzie, jego ciało będzie rozrywane
rozgrzanymi do czerwoności hakami...
Dalej mówił w podobnym stylu, ale nie
interesowało mnie to zbytnio. Był to tylko otwierający
ruch pionka. Teraz musiałem poprowadzić do ataku
główne figury.
Kłaniając się uniżenie wyszedłem, pozostawiając
go siedzącego na tronie. Coś pomrukiwał i
wymachując rękami rozlewał dookoła wino. Tym
ludziom szybko zmieniał się nastrój.
Dreng spakował nasze nieliczne rzeczy i
natychmiast wyruszyliśmy. Odeszliśmy daleko od
twierdzy i skręciliśmy w kierunku płynącej w pobliżu
rzeczki. Jej brzegi porośnięte były trawą.
- Zostaniemy tu do rana - oznajmiłem. - Muszę
obmyślić plan, a poza tym potrzebujemy
wypoczynku. Chcę mieć jasny umysł, gdy jutro
zapukam do drzwi starego Dinobli.
Po długim, odświeżającym śnie, sytuacja wydała
się całkiem jasna.
- Dreng - powiedziałem. - To będzie akcja jedno-
osobowa. Nie wiem, jak zostanę przyjęty i być może
będę potem zbyt zajęty martwieniem się o własną
skórę, żeby mieć jeszcze czas na troszczenie się o
ciebie. Wracaj do twierdzy Capo Dimonte i czekaj
tam na mnie.
W rzeczywistości nie było żadnych drzwi, do
których mógłbym zapukać. Zamiast tego przy bramie
stało dwóch ciężko uzbrojonych strażników.
Przeszedłem przez pole, minąłem wraki machin,
które pokryły już czerwone plamy rdzy, i wszedłem
na most zwodzony. Zanim zbliżyłem się do
strażników, przystanąłem, powoli wyjąłem pistolet i
chwyciłem go za lufę.
- Mam ważną wiadomość dla tego, który tu
dowodzi.
- Odwróć się i szybko odmaszeruj - powiedział
wyższy strażnik, wycelowując we mnie pistolet. -
Capo Dinobli nikogo nie przyjmuje.
- Wcale nie chodzi mi o Capo - odparłem,
zerkając na widoczny za jego plecami dziedziniec.
Przechodził tam właśnie wysoki człowiek w
obszarpanym ubraniu, ale pod obdartymi
mankietami jego spodni dostrzegłem odbłysk
plastikowych butów.
- Capo życzę jedynie dobrego zdrowia! - krzyk-
nąłem głośno. - I mam nadzieję, że ma dobrego
gerontologa, który regularnie aplikuje mu
synapsostymulaty.
Strażnik mruknął coś zmieszany, ale moje słowa
nie były skierowane do niego. Człowiek na dziedzińcu
nagle się zatrzymał, a potem odwrócił się wolno.
Zobaczyłem podłużną twarz i przenikliwe,
skierowane na mnie w milczeniu niebieskie oczy.
Podszedł i wciąż na mnie patrząc, zaczął
rozmawiać ze strażnikiem.
- W czym problem?
- Nic, nic, szanowny panie. Odprawiałem właśnie
tego tutaj.
- Pozwól mu wejść. Chcę go przesłuchać.
Strażnik opuścił pistolet i przeszedłem przez
bramę.
Kiedy znaleźliśmy się za zasięgiem słuchu
strażników, wysoki mężczyzna odwrócił się do mnie i
zmierzył mnie od stóp do głów zaciekawionym
spojrzeniem.
- Idź za mną - powiedział. - Chcę z tobą pomówić
na osobności.
Nie odezwał się już, aż weszliśmy do jakiegoś
pokoju i zamknęły się za nami drzwi.
- Kim jesteś? - zapytał.
- Wiesz, że właściwie miałem ci zadać to samo
pytanie. Czy Liga wie, co tu robicie?
- Oczywiście, że wie. To oficjalna... - ugryzł się w
język i uśmiechnął się. - To przynajmniej dowodzi, że
jesteś spoza planety. Nikt tu nie potrafi tak szybko
myśleć ani nie wie tyle co ty. Siadaj i powiedz, kim
jesteś. Potem ocenię, ile mogę ci powiedzieć o naszej
pracy tutaj.
- W porządku - odpowiedziałem opadając na
krzesło i kładąc pistolet na podłodze. - Nazywam się
Jim. Byłem członkiem załogi veniańskiego
frachtowca, dopóki nie zadarłem z kapitanem.
Wyrzucił mnie na tej planecie. To wszystko.
Wyciągnął notes i zaczaj zapisywać.
- Nazywasz się Jim. A nazwisko? Milczałem.
Popatrzył na mnie spode łba.
- Dobrze, obejdziemy się na razie bez tego. Jak
się nazywa kapitan?
- Sądzę, że zachowam tę informację na później.
Może teraz ty powiesz mi, kim jesteś? Odsunął notes i
usiadł wygodnie.
- To mi nie wystarcza. Nie znając twojej
tożsamości nie mogę ci nic powiedzieć. Skąd
pochodzisz z Yenii? Jak się nazywa stolica twojej
planety? Kto jest Prezesem Rady Świata?
- To było dawno, zapomniałem.
- Kłamiesz. Jesteś takim samym Yeniańczykiem
jak ja. Zanim dowiem się więcej...
- Co dokładnie musisz wiedzieć? Jestem
obywatelem Ligi, nie jednym z miejscowych
opryszków. Oglądałem trójwymiarową telewizję,
jadałem u MacSwineyów znanych na każdym świecie,
czterdzieści dwa miliardy utargu. Studiowałem
elektronikę molekularną i mam czarny pas w judo.
Czy to ci wystarczy?
- Być może. Ale powiedziałeś mi, że zostałeś tu
wyrzucony z veniańskiego frachtowca, a to nie może
być prawdą. Zabroniono jakichkolwiek
niezatwierdzonych kontraktów ze Spiovente.
- Mój kontrakt nie był zatwierdzony. Statek
szmuglował tu broń, taką jak ta.
To wreszcie przyciągnęło jego uwagę. Sięgnął po
notes.
- Kapitan nazywa się...? Pokręciłem głową w
milczącym „nie".
- Dostaniesz tę informację tylko wtedy, gdy
załatwisz mi wydostanie się z tej planety. Możesz to
zrobić, bo z tego, co mi powiedziałeś, jesteś tu za
zgodą Ligi. A więc może zrobimy mały interesik. Ty
załatwisz mi bilet - mam mnóstwo srebrnych
dukatów, żeby za niego zapłacić, czy też będę miał, a
to na jedno wychodzi. Poza tym pomożesz mi
troszeczkę w lokalnej sprawie. A wtedy ja podam ci
nazwisko kapitana.
Nie spodobało mu się to. Myślał intensywnie,
przeżuwał haczyk, ale nie mógł go przełknąć.
- Przez ten czas, kiedy się zastanawiasz -
odezwałem się - mógłbyś mi powiedzieć, kim jesteś i
co tu robisz?
- Najpierw musisz obiecać, że nie zdradzisz
naszej tożsamości krajowcom. Nasza obecność jest
znana poza tą planetą, ale tutaj możemy odnieść
sukcesy tylko wtedy, gdy cała operacja pozostanie
tajemnicą.
- Obiecuję, obiecuję. Nie jestem nic winien
żadnemu z krajowców.
Ułożył palce w piramidkę i odchylił się do tyłu
jakby zaczynając wykład. Dobrze zgadłem,
potwierdziły to jego pierwsze słowa.
- Jestem profesor Lustig z Uniwersytetu
Ellenbogen, gdzie pracuję na katedrze socjoekonomii
stosowanej. Jestem kierownikiem departamentu i
muszę powiedzieć, że to ja założyłem ten
departament, gdyż socjoekonomia stosowana jest
stosunkowo młodą dyscypliną, będącą, rzecz jasna,
odgałęzieniem socjoekonomii teoretycznej...
Mrugnąłem szybko, aby nie popaść w otępienie i
zmusiłem się do słuchania. To właśnie przez takich
nauczycieli jak Lustig uciekłem ze szkoły!
- ...lata korespondencji i pracy, aby zrealizować
naszą największą ambicję. Praktyczne zastosowanie
naszych teorii... Najtrudniej było przekonać
biurokratów z Ligi ze względu na nieinterwencyjną
politykę Ligi. W końcu udało się ich namówić, żeby z
odpowiednimi zabezpieczeniami pozwolili nam
poprowadzić pierwszy doświadczamy program tu, na
Spiovente. I jak powiedział ktoś z czarnym humorem,
gorzej nie mogliśmy trafić.
- A co dokładnie próbujecie tu zrobić? -
zapytałem. Wytrzeszczył oczy.
- To powinno być oczywiste. Cały czas tylko o
tym mówiłem.
- Pan myślał o teorii, profesorze. Czy byłby pan
łaskaw po ludzku wyjaśnić, co chcecie osiągnąć?
- Jeśli nalegasz, w kategoriach Laymana
oczywiście, próbujemy ni mniej, ni więcej tylko
zmienić strukturę tego społeczeństwa. Zamierzamy
wyprowadzić tę planetę z Ciemnego Średniowiecza,
nawet gdyby miała kopać i wrzeszczeć. Po Przełomie
Spiovente wpadła w dość odpychającą formę
feudalizmu. A raczej wojnoizmu. Zwykle w wieku
dezintegracji hierarchia feudalna jest bardzo
przydatna. Podtrzymuje ogólną strukturę państwa,
podczas gdy różne jednostki administracyjne troszczą
się i dbają o siebie.
- Nie widziałem tu zbyt wiele troski czy opieki.
- Zgadza się. Dlatego też ci wojownicy będą
musieli odejść.
- Mogę pomóc paru wystrzelać.
- My NIE posługujemy się przemocą! Jest to nie
tylko obrzydliwe, ale też zakazane przez Ligę.
Naszym celem jest stworzenie rządu niezależnego od
instytucji Capo. Aby to zrobić, wspomagamy
społeczny awans klasy specjalistów. To spowoduje
zintensyfikowanie obiegu pieniądza i koniec handlu
wymiennego. Wraz ze wzrostem funduszów rząd
będzie mógł ustanowić podatki na stworzenie działu
usług społecznych. Potrzebne będzie do tego
stworzenie sądownictwa. To z kolei spowoduje rozwój
komunikacji, centralizacji i rozbudzenie idei
zjednoczeniowych.
Brzmiało to nieźle, chociaż nie szalałem z radości
na myśl o podatkach czy sądownictwie. Wszystko
było jednak lepsze niż Capo.
- To brzmi nieźle w teorii - powiedziałem. - Lecz
jak zamierza pan wprowadzić to w czyn?
- Poprzez oferowanie lepszych usług za niższą
cenę. Dlatego też Czarni Mnisi próbowali nas
zaatakować. Mój kapelusz jest bardziej religijny niż
oni. Zakon jest po prostu przykrywką dla ich
monopolu technologicznego. My przełamujemy ten
monopol, a to im się nie podoba.
- Świetnie. Pana plan jest pierwszorzędny i życzę
powodzenia. Ale mam tu jeszcze parę spraw do
załatwienia, zanim się wydostanę z tego bagna. Aby
pomóc wam w przełamywaniu monopolu
technologicznego, chciałbym nabyć trochę gazu
usypiającego.
- To niemożliwe. Tak naprawdę to w ogóle nie
możemy ci pomóc. Nie możesz też tu zostać.
Przywołałem już strażników. Zostaniesz zatrzymany
aż do przybycia statku Ligi. Wiesz zbyt dużo,
żebyśmy mogli pozwolić ci pozostać na wolności.
27
Jeszcze mój mózg nie pojął do końca tej
niemożliwej do przyjęcia informacji, a moje ciało już
przeskoczyło biurko. Profesor powinien był pamiętać,
co mówiłem o czarnym pasie. Wbiłem mu kciuki
głęboko w szyję. Jeszcze zanim jego głowa opadła na
biurko, ja już biegłem do drzwi. I to akurat na czas,
bo gdy tylko zasunąłem rygiel, ktoś zaczął naciskać
znajdującą się nad nim klamkę.
- Ruszaj się, Jim - poradziłem sam sobie - zanim
podniosą alarm. Ale najpierw zobacz, co
pożytecznego ten dwulicowy naukowiec tu ma...
Na biurku leżały kartoteki, dokumenty i książki.
Nic co mogłoby mieć dla mnie jakąś wartość. Właśnie
zrzucałem to wszystko na podłogę, kiedy rozległo się
walenie do drzwi. Nie miałem dużo czasu. Teraz
profesorek. Rozchyliłem jego płaszcz i przeszukałem
kieszenie. Tam też nie było nic ciekawego, poza
pękiem kluczy, które wrzuciłem sobie do kieszeni.
Musiałem zadowolić się takim łupem. Podniosłem
pistolet i skoczyłem do okna, akurat w chwili gdy coś
ciężkiego z łomotem uderzyło w drzwi. Byłem na
wysokości drugiego piętra, a znajdujący się pod
oknem dziedziniec wybrukowany był kocimi łbami.
Wyglądało to mało zachęcająco. Gdybym skoczył,
połamałbym sobie nogi.
Wyciągnąłem rękę wzdłuż muru i z
wdzięcznością pomyślałem o brakoróbstwie
miejscowych kamieniarzy. W murze zewnętrznym
między kamieniami wyczułem duże szpary.
Wsunąłem pistolet za pas na plecach. Drzwi rozwarły
się w chwili, gdy schodziłem po murze.
Było to łatwe. Na koniec zeskoczyłem,
przeturlałem się przez ramię, dzięki czemu pistolet
wbił mi się boleśnie w kręgosłup. Przesunąłem broń i
potykając się dotarłem za róg budynku, zanim
ktokolwiek pojawił się w oknie. Byłem wolny!
Czy rzeczywiście? Zaraz ogarnęło mnie
przygnębienie. Wolny w środku twierdzy wroga,
mając wszystkich przeciw sobie. Niezła wolność.
- Tak, wolny! - arogancko zacisnąłem zęby,
wyprostowałem ramiona i ruszyłem śmiałym,
swobodnym krokiem. Tak wolny, jak tylko Stalowy
Szczur może być! Pośpiesz się Jim, sprawdź, czy da
się znaleźć jakieś zamki, do których pasowałyby twoje
nowe klucze.
Najlepsze rady otrzymuję zawsze od siebie
samego. Przeszedłem przez bramę prowadzącą na
duży dziedziniec. Kręcili się tam uzbrojeni ludzie.
Kompletnie mnie zignorowali. To nie potrwa długo.
Gdy tylko zacznie się alarm, wszyscy będą mnie
szukać. Patrząc śmiało przed siebie, poszedłem w
stronę masywnego budynku, stojącego na drugim
końcu dziedzińca. Do wnętrza prowadziły do niego
wielkie wrota, obok których znajdowały się mniejsze.
Gdy się zbliżyłem, zobaczyłem, że w obydwu
zamontowano bardzo nowoczesne zamki. Ciekawe, co
tam zostało zamknięte? Pozostało mi jedynie znaleźć
właściwy klucz.
Udając, że moja obecność tutaj jest zupełnie
naturalna, zatrzymałem się przed mniejszymi
drzwiami i zacząłem przerzucać klucze. Było ich
chyba ze dwadzieścia. Ale to był zamek typu Bolger,
co dla mojego wprawnego oka było oczywiste, więc
szukałem znajomego rombowego kształtu.
- Hej ty, co tam robisz!?
To był potężny zbir, brudny, nie ogolony i miał
czerwone oczy. Miał też wsadzony za pas długi sztylet,
którego rękojeść właśnie pieścił palcami.
- Otwieram drzwi, to chyba jasne -
odpowiedziałem pewnie. - To ciebie przysłali mi tu do
pomocy? Masz, potrzymaj.
Podałem mu pistolet. To dało mi kilka sekund,
podczas których on tępo wpatrywał się w broń.
Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby wsadzić klucz
do zamka. Nie przekręcił się.
- Nikt mnie nie przysyłał - rzekł, oglądając
dokładnie pistolet, co go zaabsorbowało na kolejne
kilka sekund.
Nie mogłem robić nic złego, jeśli dałem mu broń,
nieprawdaż? Mozolnie to przemyśliwał, poruszając
przy tym wargami. W końcu przerwałem mu ten
bombastyczny potok myśli.
- No dobra, skoro już tu jesteś, to mógłbyś mi
pomóc...
Uff, kolejny klucz zrobił to, co do niego należało,
czyli ślicznie się obrócił. Drzwi się otworzyły, a ja
obróciłem się równie ślicznie jak klucz i dźgnąłem
zbira palcami w szyję. Kiedy padał, zdążyłem złapać
pistolet.
- Hej, ty, stój!
Zignorowałem ten grubiański rozkaz, bo nie
miałem najmniejszej ochoty sprawdzać, kto go
wykrzyknął. Wślizgnąłem się do środka i
zatrzasnąłem za sobą drzwi. Odwróciłem się,
rozejrzałem dookoła i przeszyła mnie szpada
rozpaczy. Nie miałem żadnych szans! Był to ogromny,
źle oświetlony przez wysoko w murze umieszczone
szczeliny garaż dla ciągników parowych. Stało ich tu
z pięć w zgrabnym szeregu.
Fajnie byłoby uciec w jednym z nich, naprawdę
cudownie. Widziałem je w akcji. Najpierw trzeba
rozpalić ogień, potem wpychać drewno, żeby
wytworzyła się para. To zwykle trwa co najmniej
godzinę. Zakładając nawet, że nikt mi nie
przeszkodzi, musiałbym jeszcze otworzyć drzwi, po
czym ze zgrzytem i szczękiem, w dostojnym tempie
karawanu wyjechać na wolność...
- Nie da rady.
A może jednak da? Gdy wzrok przyzwyczaił mi
się do półmroku, spostrzegłem, że stojące tu pojazdy
różnią się od tych, które dotąd widywałem. Tamte
miały drewniane koła z żelaznymi obręczami, te tutaj
miały gumowe opony. Czyżby jakiś postęp
techniczny? Czyżby była to ta technologia spoza
planety, zakamuflowana pod postacią tych starych
wraków?
Podszedłem do najbliższego pojazdu i usiadłem
za kierownicą. Były tu znajome dźwignie i koła, ale
także niewidoczne z zewnątrz miękkie siedzenia i
równie znajome kontrolki pojazdu naziemnego. To
mi się podoba!
Wrzuciłem pistolet pod siedzenie. Z boku wisiał
pas bezpieczeństwa, co było może mądrym
zabezpieczeniem, ale w tej chwili raczej mało
przydatnym. Odsunąłem pas na bok i pochyliłem się,
żeby obejrzeć kontrolki. Stacyjka, selektor biegów,
prędkościomierz i kilka nie znanych mi tarcz i
wskaźników. Usłyszałem walenie do drzwi i pomyś-
lałem, że może dokładniejsze oględziny zostawię sobie
na później. Włączyłem silnik i nic się nie stało...
A raczej stało się coś zupełnie nieprzewidzianego.
Silnik milczał, natomiast w uszach zabrzmiał mi
dziewczęcy głosik:
„Nie uruchamiaj pojazdu przed zapięciem pasów
bezpieczeństwa".
- No tak, pasy. Dziękuję.
Zapiałem pas i znów przekręciłem kluczyk.
„Silnik zaczyna pracować tylko wtedy, gdy selektor
biegów jest na luzie".
Walenie do drzwi nasilało się. Zakląłem cicho i
przesunąłem selektor, próbując znaleźć właściwe
położenie. Drzwi rozpryskiwały się w drzazgi. No,
teraz kluczyk. Silnik zaczął pracować. Wrzuciłem
bieg. I znów odezwał się głos: „Nie ruszaj na hamulcu
ręcznym". Teraz już kląłem głośno. Małe drzwi
wyleciały z zawiasów. W bryzgach wody i syku pary
tłoki wreszcie ruszyły. Ktoś zaczął krzyczeć i ludzie
stłoczeni w drzwiach ruszyli w moją stronę. Pojazd
zatrząsł się i ruszył z turkotem. Cały był pokryty
stalowymi płytami, więc musiał być bardzo ciężki.
Postanowiłem to sprawdzić. Nacisnąłem gaz do dechy,
skręciłem kierownicę i pognałem prosto na duże
wrota.
To było piękne. Gdy dodałem gazu, maszyna aż
zaryczała. Trzasnąłem w środek bramy z takim
hukiem, że aż zadzwoniło mi w uszach. Ale mój
wspaniały rumak nawet nie zwolnił. Drewniane wrota
rozprysły się w drobny mak, a ja przejechałem w
chmurze fruwających wiórów i drzazg. Zdążyłem
tylko zobaczyć pierzchających na boki przechodniów
i zaraz sam musiałem szybko cofnąć wystającą głowę,
żeby nie stracić jej za sprawą belki, która uderzyła w
kabinę i odskoczyła na bok.
Wyprostowałem się i uśmiechnąłem z rozkoszą.
Cóż za cudowny widok! Żołnierze rozbiegali się we
wszystkich kierunkach, szukając schronienia.
Skręciłem kierownicę i zrobiłem rundę honorową
dookoła dziedzińca, rozglądając się za drogą
wyjazdową. O stalowy pancerz uderzyła kula i odbiła
się jak od skały. Wreszcie zobaczyłem bramę, była
strasznie daleko. Nacisnąłem gaz do dechy i
namacałem sznurek do gwizdka. Z jazgotem i
wizgiem nabierałem szybkości.
Najwyższy czas. Ktoś nie stracił głowy i właśnie
próbował podnieść most. Dwóch ludzi z całej siły
kręciło korbami prymitywnego kołowrotu.
Zadźwięczały naciągane łańcuchy. Ze świszczącym
gwizdkiem jechałem prosto w środek bramy. W stal
dookoła mnie zaczęły łomotać kule. Nie zdejmowałem
nogi z gazu. To była moja jedyna szansa.
Most zaczął się unosić, powoli, ale
systematycznie, odcinając jedyną drogę ucieczki. Rósł
mi przed oczami. Był już uniesiony o 10 stopni, 20...,
30..."Nie uda mi się!
Uderzyłem z takim impetem, że gdyby nie pasy
bezpieczeństwa, to zostawiłbym zęby w desce
rozdzielczej. Przednie koła wjechały na most i
podjeżdżały coraz wyżej i wyżej, a przód samochodu
niebezpiecznie uniósł się do góry. Jeszcze kawałek
wyżej, a wywrócę się na dach!
Musiałem spróbować, silnik aż ryczał z wysiłku.
Wtem mój cudowny środek transportu szarpnął.
Usłyszałem pisk i trzask, a potem cały most runął do
przodu. Kołowroty, na które nawijano łańcuchy, pod
ciężarem mojego pojazdu zostały wyrwane z posad.
Przód mostu opadł i uderzył z takim hukiem, że
prawie ogłuchłem.
Ale nogę ciągle miałem na pedale gazu, a koła
dalej się obracały. Pojazd skoczył do przodu. Prosto
w wodę! Skręciłem ostro kierownicę i skierowałem
samochód w odpowiednią stronę, po czym zjechałem
z mostu na drogę. Bez trudu pokonałem wzgórze,
zakręt i gnałem dalej, aż na drodze pojawiły się
głębokie koleiny. Wtedy przyhamowałem. Byłem już
daleko i bezpieczny.
- Jim - dałem sobie radę, jednocześnie starając
się złapać oddech.- W przyszłości staraj się czegoś
takiego unikać, jeśli to możliwe.
Spojrzałem do tyłu; nikt mnie nie ścigał. Ale
wkrótce będą i to bynajmniej nie pieszo. Znowu
położyłem stopę na pedale gazu i zacisnąłem szczęki,
żeby nie kłapać zębami przy każdej muldzie.
Podjazd pod następne wzgórze znowu zwolnił
tempo jazdy. Mimo dociśniętego do podłogi pedału
gazu, ciężar tego potwora sprawił, że raczej się
toczyliśmy, niż jechaliśmy. Korzystając z okazji
sprawdziłem akumulatory. Były pełne. Całe szczęście,
bo nie miałem ich jak naładować. Ponad stukotem i
dudnieniem samochodu usłyszałem cienki odległy
gwizd. Szybko się odwróciłem. To oni. Ścigali mnie
dwoma pojazdami.
Nie ma mowy, żeby mnie złapali. Te pojazdy, gdy
zjadą z drogi, stają się bezużyteczne, bo ugrzęzną w
bagnie, a do twierdzy Capo Dimonte prowadzi tylko
jedna droga. Właśnie nią teraz jechałem i nie miałem
zamiaru dać im się dogonić.
Tylko że jeśli ich tam za sobą przyprowadzę, to
będą wiedzieli, kto ukradł ich pojazd i wkrótce wrócą
z bombami z gazem. Niedobrze. Spojrzałem za siebie i
zobaczyłem, że są bliżej, ale gdy dotarli do stóp
pagórka, zwolnili do mojej szybkości. Przejechałem
szczyt i znowu nabrałem szybkości. Wraz z nią
wzmogły się też wstrząsy. Miałem nadzieję, że
zbudowno ten pojazd tak, żeby to wytrzymał. Przede
mną wyłoniło się skrzyżowanie dróg. Do Capo
Dimonte musiałbym skręcić w lewo. Skręciłem w
prawo. Nie miałem pojęcia, co to za droga, więc
pozostało mi jedynie jechać dalej i trzymać kciuki.
Musiałem coś wymyślić i to szybko. Nawet jeśli
uda mi się przez cały dzień trzymać ich daleko za
sobą, to w końcu wyczerpią mi się baterie i będzie po
mnie. Pomyśl, Jim, wysil psiakrew te swoje szare
komórki!
Sposobność nadarzyła się przy następnym
zakręcie. Odchodziła stamtąd podmokła polna droga
prowadząca do strumyka. I wtedy wpadł mi do głowy
ten pomysł, który jak wszystkie genialne pomysły
pojawił się przed moimi oczami od razu w
najdrobniejszych szczegółach.
Bez wahania skręciłem kierownicę i stoczyłem się
na łąkę. Czując jak koła grzęzną w miękkiej ziemi,
zwolniłem. Jeśli tu ugrzęznę to koniec. Albo
przynajmniej koniec mojego prawa własności do tego
rzęcha, które to prawo bardzo chciałem jeszcze przez
jakiś czas utrzymać. Dawaj dalej, Jim, ale ostrożnie.
Toczyłem się do przodu jak najwolniej, na
najniższym biegu, aż przednimi kołami wjechałem do
strumyka. Gdy tylko się zatrzymałem, zaczęły
zapadać się w błoto. Ostrożnie wycofałem się, patrząc
przez ramię do tyłu i starając się jechać po koleinach,
które zrobiłem wjeżdżając tu. Wycofywałem się w ten
sposób, aż znowu wjechałem na ubitą drogę.
Przekładając biegi pozwoliłem sobie na szybki rzut
oka na efekt moich zabiegów. Doskonały! Koleiny
prowadziły prosto w kierunku wody i ginęły w
strumyku.
Na drodze za sobą usłyszałem niezbyt odległy
gwizd. Przyśpieszyłem na zakręcie i już byłem ukryty
za drzewami. Wtedy zdjąłem nogę z gazu, wyłączyłem
silnik, zaciągnąłem hamulec i zeskoczyłem na ziemię.
Teraz następna część rozgrywki. Musiałem ich
przekonać, żeby pojechali po zostawionych przeze
mnie śladach. Jeśli nie uwierzą, to marny mój los, ale
trzeba było podjąć to ryzyko.
Biegnąc zdjąłem kurtkę, przekręciłem ją na
drugą stronę i zarzuciłem luźno na ramiona. Rękawy
związałem z przodu i przykucnąłem, żeby podwinąć
nogawki. Nieszczególny to kamuflaż, ale musiał
wystarczyć. Miałem nadzieję, że kierowcy nie
przyjrzeli mi się dokładnie, jeśli w ogóle mnie
widzieli.
Stanąłem koło miejsca, gdzie przedtem skręciłem
w pole, i zostało mi akurat tyle czasu, że gdy na
zakręcie pojawił się pierwszy pseudoparowiec,
zdążyłem ubrudzić sobie twarz ziemią. Widząc, jak
wychodzę na drogę, wskazując ręką kierunek,
zwolnili.
- Tam pojechał! - krzyknąłem.
Kierowca i strzelec spojrzeli na pole i
pozostawione przeze mnie ślady. Zatrzymali się.
- Wjechał prosto w wodę i pojechał dali, bez
pola. To wasz kumpel?
Nadeszła rozstrzygająca chwila. Rozciągała się w
nieskończoność, kiedy powoli nadjechał drugi pojazd,
zwolnił i zatrzymał się. Co będzie, jeśli zaczną mnie
przesłuchiwać albo dokładnie mi się przyjrzą?
Chciałem uciec, ale gdybym się ruszył, straciłbym
wszystko.
- Za nim! - krzyknął któryś z nich i kierowca
pierwszego wozu skręcił na pole. Drugi podążył za
nim.
Przemknąłem szybko pod ukrycie drzew i
oglądałem wszystko z dużym zainteresowaniem. To
było piękne. Tak, byłem z siebie dumny, nie wstydzę
się do tego przyznać. Gdy malarz stworzy prawdziwe
arcydzieło i zdaje sobie z tego sprawę, to nie próbuje
zmniejszyć wagi tego faktu przez fałszywą
skromność.
A to było arcydzieło. Pierwszy samochód z
klekotem wtoczył się na pole, podskakując w górę i w
dół na kępach sitowia, i z pluskiem wpadł do wody.
Jechał tak szybko, że zanim zdążył zwolnić, tylne koła
wpadły już do strumyka. I zaczął powoli tonąć w
miękkim mule. Zanim się zatrzymał, koła zapadły się
już do połowy.
Rozległy się krzyki i przekleństwa, a co
najlepsze, ktoś wyciągnął łańcuch i połączył nim oba
samochody. Cudownie. Koła drugiego pojazdu
zaczęły buksować i grzęznąć w podmokłym polu, aż
ten zapadł się po osie. Z uznaniem zaklaskałem i
ruszyłem z powrotem do mojego samochodu.
Wiem, że nie powinienem był tego zrobić, ale są
takie chwile, że człowiek nie może oprzeć się chęci
popisania się.
Usiadłem za kierownicą, zapiąłem pas,
włączyłem silnik i ostrożnie zawróciłem. Dodałem
gazu i z powrotem wjechałem na drogę.
Mijając rozjazd, z całej siły pociągnąłem sznur
gwizdka.
Rozlej się głośny świst i wszyscy zwrócili głowy w
moim kierunku. Pomachałem im i uśmiechnąłem się.
Za chwilę przy drodze ukazały się drzewa i ten
cudowny widok zniknął mi z oczu.
28
To była jazda zwycięstwa. Śmiałem się głośno,
śpiewałem i z radością ciągałem za gwizdek. Kiedy
pierwszy entuzjazm minął, przesunąłem królową na
szachownicy w mojej wyobraźni i zastanowiłem się,
jaki będzie mój kolejny ruch. Syk pary i klekot
maszyny rozpraszały mnie, wiec przyjrzałem się
kontrolkom i znalazłem pokrętło wyłączające efekty
specjalne. Woda gotowała się na zawołanie, a pozo-
stałe dźwięki były po prostu nagrane. Powyłączałem
wszystko i w ciszy pojechałem do twierdzy Capo
Dimonte. Gdy tam dotarłem, było już późno po
południu i do tego czasu miałem obmyślony cały plan.
Kiedy pokonałem ostatni zakręt i wjeżdżałem na
groblę, znowu włączyłem wszystkie efekty. Toczyłem
się powoli, dobrze widoczny dla strażników. Na długo
zanim dojechałem, unieśli już częściowo zreperowany
most i gdy stanąłem przed nim, przyglądali mi się
podejrzliwie.
- Nie strzelać! Jestem przyjacielem! -
krzyknąłem. - Człowiek waszej armii i bliski
współpracownik Capo Dimonte. Wysłać po niego
szybko, bo wiem, że chce zobaczyć swój nowy pojazd
parowy.
I rzeczywiście chciał. Gdy tylko opuszczono
most, szybko przez niego przeszedł i spojrzał na mnie.
- Skąd to masz? - zapytał.
- Ukradłem. Wsiadaj, to pokażę ci kilka
ciekawych rzeczy.
- Gdzie gaz usypiający? - zapytał wdrapując się
po szczeblach.
- Odpuściłem go sobie. Mając ten pojazd
obmyśliłem jeszcze lepszy i pewniejszy plan. To nie
jest zwykły pojazd parowy, jak pewnie zauważyłeś.
To nowy i ulepszony model z kilkoma interesującymi
dodatkami, które na pewno cię zainteresują.
- Ty idioto! O czym ty mówisz? - złapał za
rękojeść miecza. Ależ miał temperamencik!
- Pokażę ci, Wasza Capowska Mość, bo jeden
pokaz mówi więcej niż tysiąc słów. Proponowałbym
też, żebyś tu usiadł i zapiął ten pas jak ja.
Gwarantuję, że to, co zobaczysz, zrobi na tobie
wrażenie.
Jeśli jeszcze nie do końca połknął haczyk, to był
co najmniej ciekawy. Zapiął pas i tyłem zjechaliśmy z
grobli na brzeg. Toczyliśmy się wolno, wydając
dostojne brzęczenie i sapanie. Zatrzymałem
samochód i zwróciłem się do Capo.
- Co myślisz o prędkości tego pojazdu?
- Prędkości? Masz na myśli, jak szybko może to
jechać? Świetny dowcip, masz jeszcze lepsze poczucie
humoru niż ja.
- Nic jeszcze nie widziałeś, Capo. Na początek
zwróć uwagę na to.
Wyłączyłem odgłosy i parę, na co on pokiwał
głową ze zrozumieniem.
- Dołożyłeś do ognia, więc teraz odpoczywa i się
nie porusza.
- Przeciwnie. Po prostu go wyciszyłem tak, żeby
nie było słychać, jak jedzie. Jest gotowy do jazdy i
zaraz ruszy. Gdy tylko odpowiesz mi na jedno
pytanie. Gdyby wróg miał taki pojazd i przyjechał tu,
czy twoi żołnierze daliby radę unieść most, zanim by
do nich dotarł?
Prychnał drwiąco.
- Jakim według ciebie jestem głupcem, że
zadajesz mi takie pytania? Zanim ten pojazd
zdążyłby się tam dotoczyć, most mógłby być uniesiony
i opuszczony kilka razy.
- Naprawdę? Więc trzymaj się mocno i zobacz,
co to cudeńko potrafi.
Nacisnąłem gaz do dechy i samochód skoczył do
przodu, nie wydając prawie żadnego odgłosu. Słychać
było jedynie pomruk silnika i szum toczących się po
gładkich kamieniach opon. Gnaliśmy coraz szybciej w
kierunku bramy, która rosła przed nami z
zastraszającą prędkością. Stojący przy niej strażnicy
zdążyli odskoczyć na czas, zanim z trzaskiem
uderzyliśmy w nierówne deski prowizorycznego
mostu i z impetem przejechaliśmy przez bramę.
Z piskiem opon zatrzymaliśmy się na terenie
twierdzy. Capo siedział z okrągłymi z przerażenia
oczami i próbował złapać powietrze, a kiedy mu się to
udało, zaczął wyszarpywać miecz z pochwy.
- Zamachowiec! Nie udała ci się próba zabicia
mnie...
- Słuchaj, Capo, to był tylko pokaz tego, w jaki
sposób mam zamiar przewieźć ciebie i twoich
żołnierzy przez bramę twierdzy Capo Docci. Prosto
przez otwartą bramę na dziedziniec, gdzie będziesz
mógł zabijać, łupić, mordować, torturować, kaleczyć i
niszczyć.
To przyciągnęło jego uwagę. Miecz wyładował z
powrotem w pochwie, a oczy rozmarzyły pod
wpływem wizji, którą przed nim roztoczyłem.
- Dobrze - powiedział i zamrugał szybko,
wracając do rzeczywistości. - Masz całkiem niezły
pomysł, żołnierzu, i chciałbym usłyszeć o nim coś
więcej. Przy garncu wina, bo coś takiego jak ta jazda
jeszcze mi się nie zdarzyło.
- Jestem posłuszny. Ale pozwól, że najpierw
ukryję ten pojazd gdzieś, żeby nikt go nie zobaczył.
Atak uda się tylko przy zupełnym zaskoczeniu.
- Masz rację. Wprowadź go do stodoły, a ja
wystawię strażników.
Wino, którym mnie poczęstował, było o niebo
lepsze niż żołnierski kwaśniak. Popijałem je z
przyjemnością, ale w niezbyt dużych ilościach, bo jeśli
chciałem, żeby wszystko szło zgodnie z planem,
musiałem mieć jasny umysł. Należało wymyślić
powody przekonujące Capo, żeby zacząć tę wojnę
natychmiast. Bo jeśli nie będziemy dość szybcy,
profesor Lustig załatwi nas swoimi bombami z gazem.
Jestem pewien, że był bardzo niezadowolony, że
zabrałem mu jego wózek. A w pobliżu nie było zbyt
wielu twierdz, gdzie można by go ukryć. Nadszedł
czas działania. Ruszyłem na mojej szachownicy wieżę
i powiedziałem:
- Twierdza tego głupka, Capo Docci, jest nie
więcej niż o pięć godzin drogi stąd, zgadza się?
- Pięć godzin, albo cztery forsownym marszem.
- Dobrze. Więc rozważ to, co teraz powiem.
Zaatakował cię, gdy byłeś z większą częścią armii
daleko stąd. Jego ludzie uszkodzili most i część
twierdzy. Zanim będziesz znów mógł wyruszyć, żeby
go zaatakować, musisz najpierw dokonać napraw i
być może, wynająć więcej żołnierzy, żeby coś
podobnego nie mogło się powtórzyć. Zgadza się?
Siorbnął łyk wina i spojrzał na mnie znad
garnca.
- Tak, niech cię diabli wezmą, masz chyba rację.
Roztropność. Moi oficerowie zawsze mi ją doradzają,
kiedy chcę ściąć łeb tej kreaturze, rozerwać mu
bebechy, obedrzeć go żywcem ze skóry...
- I powinieneś to zrobić, oczywiście, piękna
przyszłość przed tobą. A ja, w przeciwieństwie do
twych doradców, nie zalecałbym ci ostrożności.
Myślę, że ta bestia w ludzkiej skórze powinna zostać
zaatakowana i to natychmiast.
To do niego przemówiło i ze skupioną uwagą
słuchał, gdy wyjaśniałem mu mój plan.
- Zostaw twierdzę w takim stanie, w jakim jest i
zabierz wszystkich ludzi. Jeśli nam się to uda, to
twoje oddziały będą tu z powrotem, zanim ktokolwiek
dowie się, że ich nie było. Ruszymy o północy cicho
jak duchy zemsty, żeby o świcie dotrzeć jak najbliżej
twierdzy Capo Docci. Znam takie miejsce. Kiedy o
świcie spuszczą most, za pomocą tej nowej maszyny
dopilnuję, żeby go już nie podnieśli. Twoje oddziały
zaatakują i z zaskoczenia wezmą twierdzę. Gdy tylko
ją opanujesz, możesz z powrotem odesłać tu duże siły.
- Mogłoby tak być. Ale jak chcesz ich
powstrzymać od podniesienia mostu?
Kiedy to powiedziałem, na twarz wpełzł mu
złośliwy uśmieszek i aż podskoczył z radości.
- Zrób to! - krzyknął. - A uczynię cię bogatym!
Dzięki dukatom Docci, oczywiście, gdy tylko złupię
jego skarbiec.
- Jesteś zbyt wspaniałomyślny dla swego
uniżonego sługi. Czy mogę w takim razie
zaproponować, żeby wszyscy w twierdzy wypoczęli,
bo czeka ich długa noc?
- Tak, niech tak będzie. Wydam rozkazy.
Zaraz potem wyszedłem. Poza humanitarną
troską o umęczone ciała mych towarzyszy miałem
jeszcze inne powody, żeby chcieć, aby położyli się do
swych łóżek. Miałem do zrobienia kilka ważnych
rzeczy, zanim sam będę mógł odpocząć.
- Narzędzia - powiedziałem do Drenga, gdy go
znalazłem. - Pilniki, młotki, coś z tych rzeczy. Gdzie
mogę je tutaj znaleźć?
Wsadził palec w swoje skołtunione włosy i
myśląc, mocno się drapał. Opanowałem chęć, żeby
nim potrząsnąć i zamiast tego czekałem, aż zakończy
się ten powolny proces. Może drapiące czaszkę
paznokcie pobudziały jego niemrawe synapsy?
Najlepiej było nie przeszkadzać mu w tej
bioautostymulacji. W końcu przemówił:
- Ja nie mam żadnych narzędzi!
- Wiem, drogi chłopcze.
Usłyszałem, jak zgrzytają mi zęby i zmusiłem się
do opanowania.
- Ty nie masz narzędzi, ale ktoś tutaj musi mieć.
Któż to może być?
- Kowal - odparł dumnie. - Kowale zawsze mają
narzędzia.
- Zuch z ciebie. A teraz, czy byłbyś łaskaw
zaprowadzić mnie do tego kowala?
Wspomniany osobnik był owłosiony,
usmarowany sadzą, wściekły i śmierdziało od niego
kwaśnym winem.
- Spływaj, karle! Nikt nie ma prawa dotknąć
narzędzi Grundge, nikt.
Karle! Nie musiałem zmuszać się do tego, aby
wściekle warknąć:
- Słuchaj, ty plugawy flaku, to są narzędzia
Capo, a nie twoje. I Capo mnie po nie przysłał. Więc
albo ja je teraz wezmę, albo mój giermek pójdzie i
przyprowadzi tu Capo. Czy mam go wysłać?
Zacisnął pięści i warknął, ale się zawahał. Tak
jak wszyscy widział, jak wjeżdżam z Capo do
twierdzy i wiedział, że jestem jego zaufanym. Wolał
nie wchodzić swemu panu w drogę. Przemyślawszy to
zaczął podskakiwać, kłaniać się i stroić miny jak
małpa.
- Oczywiście, panie, Grundge zna swoje miejsce.
Narzędzia, oczywiście, weź narzędzia. Co tylko
chcesz. Odepchnąłem jego śmierdzące potem ciało i
zabrałem się za przegląd nędznej kolekcji
prymitywnych narzędzi. Kustosz Muzeum Techniki
rozpłakałby się z zachwytu...!
Grzebałem w skrzyni, aż znalazłem piłę, młotek i
bezkształtne skrawki metalu. Ten złom musiał mi
wystarczyć.
- Weź to - powiedziałem do Drenga. - A ty, Grun-
dge, możesz przyjść rano do stodoły i je sobie zabrać.
Dreng poszedł za mną i z otwartymi ustami
wpatrywał się w pojazd parowy.
- Zamknij usta, zanim wpadnie ci mucha -
poradziałem układając narzędzia. - Teraz będę
potrzebował mocnej torby albo jakiegoś worka mniej
więcej tej wielkości - pokazałem mu rozkładając ręce.
- Skombinuj coś takiego i przynieś mi. A potem idź
spać, bo w nocy sobie nie pośpisz.
Z tymi narzędziami nie byłem w stanie zrobić
idealnej kopii. Jednak coś czułem, że nie muszę być
przesadnie dokładny i jeśli tylko w przybliżeniu
skopiuję model, to już wystarczy. Metalowa obudowa
przy siedzeniu kierowcy nie była dokładnie takiej
grubości jak drewniany klucz. Wyciąłem jeden
kawałek, przepiłowałem go i przykroiłem według
wzoru. Musiało wystarczyć.
Dreng i, jak miałem nadzieję, wszyscy pozostali,
spał i mogłem teraz rozpocząć operację Wielki Dukat.
Z kluczem w kieszeni i przytwierdzoną do pasa torbą,
cicho jak cień udałem się w głąb twierdzy. Nauczyłem
się na pamięć planu Hetmana i chyba jego duch
musiał nade mną czuwać, bo nie zauważony przez
nikogo znalazłem skarbiec. Wsunąłem klucz w
zamek, skrzyżowałem palce wolnej ręki i
przekręciłem go.
Otworzył się z metalicznym szczękiem. Stałem
tam jak wrośnięty, a serce odstawiało swoje rutynowe
dudnienie. Ktoś musiał usłyszeć ten hałas.
Ale nie usłyszał. Drzwi zaskrzypiały lekko i już
byłem w środku krypty i zamykałem je za sobą.
To było piękne. Wysokie okratowane okna
wpuszczały dosyć światła gwiazd, żebym mógł
zobaczyć duże skrzynie stojące przy przeciwległej
ścianie. Przeprowadziłem już dokładne badania
tutejszego systemu monetarnego, więc wiedziałem,
czego szukać.
Pierwszą skrzynię wypełniały miedziaki, w
ciemności dobrze wyczuwałem palcami ich grubość.
Na logikę w następnej powinny być srebrne, więc
nabrałem ich pół torby. Gdy to zrobiłem, zobaczyłem
z tyłu mniejszą skrzynkę. Uśmiechnąłem się macając
obłe kształty. Złote dukaty, mnóstwo złotych
dukatów! To będzie niezły łupik! Kiedy torba zrobiła
się zbyt ciężka, przestałem ładować. Strzeż się
chciwości, Jim. Po udzieleniu sobie tej dobrej rady
zarzuciłem torbę na ramię i wydostałem się tak, jak
wszedłem.
Na dziedzińcu stali strażnicy, ale nie spostrzegli
mnie, gdy wślizgnąłem się do stodoły. Włączyłem
tablicę rozdzielczą w samochodzie - dawała aż za
dużo światła. Otworzyłem zamek schowka i włożyłem
tam torbę. Gdy go zamknąłem, ogarnęło mnie uczucie
wielkiej ulgi. Oczami wyobraźni przesunąłem
następną wieżę. Partyjka szachów szła zgodnie z
planem i wyraźnie widać było zbliżającego się mata.
- Teraz, Jim - poradziłem sobie - połóż się i
chwilę prześpij. Czeka cię wyjątkowo męczący dzień.
29
Mruczałem, młóciłem rękami i odwracałem się,
ale szturchanie nie ustępowało. W końcu otworzyłem
zalepione oczy i warknąłem wściekle na Drenga,
który usiłował mnie dobudzić. Przestraszony odsunął
się krok do tyłu.
- Nie bij mnie, panie, ja tylko robię to, co mi
kazałeś. Czas wstawać, bo oddziały już zbierają się na
dziedzińcu.
Warknąłem coś bezsensownego i szybko
zakasłałem. Zaraz potem zjawił się przede mną kubek
zimnej wody. Pociągnąłem dużego łyka i z powrotem
opadłem na pryczę. Nie po raz pierwszy poczułem
uznanie dla instytucji giermka. Byłem jednak rozbity,
skołowany i zmęczony. Przeciwności losu mogą
nadwerężyć nawet wigor młodości. Potrząsnąłem
mocno głową i podrapałem się w pierś zły na siebie za
tę chwilę rozczulania się nad sobą.
- Idź, mój dobry Drengu - rozkazałem. - I
przynieś coś do picia, bo alkohol to chyba jedyny
środek pobudzający, jaki tu mają.
Wyszedłem na dziedziniec i sapiąc oraz
prychając wylałem sobie kubeł zimnej wody na głowę.
Wycierając twarz, w jasnym świetle gwiazd
zobaczyłem, jak żołnierze ustawiają się w kolejce po
amunicję. Zaczynała się wielka przygoda. Kiedy
wróciłem, Dreng już na mnie czekał. Usiadłem na
pryczy i zjadłem odrażające śniadanko złożone ze
smażonej fasoli pastewnej i parszywego wina. Tym
razem postanowiłem je wypić. Między jednym a
drugim kęsem mówiłem, bo była to ostatnia
sposobność, żeby na osobności porozmawiać z moim
giermkiem.
- Dreng, twoja kariera wojskowa dobiega końca.
- Nie zabijaj mnie, panie!
- Kariera wojskowa, a nie twoje życie, idioto.
Dzisiaj w nocy będziesz mi służył po raz ostatni, a
rano będziesz już w domu ze swoją zapłatą.... Gdzie
twój stary chowa pieniądze?
- Jesteśmy zbyt biedni, żeby mieć jakieś dukaty.
- Nie mam co do tego wątpliwości. Ale gdzie by je
schował, gdyby je miał?
To było skomplikowane pytanie i rozmyślał nad
nim, podczas gdy ja połykałem śniadanie usiłując na
nie nie patrzeć. W końcu mój giermek przemówił:
- Zakopałby je pod paleniskiem. Pamiętam, że
raz tak zrobił. Każdy zakopuje pieniądze pod
paleniskiem. Jak się tak zrobi, to nikt ich nie znajdzie.
- Świetnie. Jak się tak zrobi, to z całą pewnością
każdy je znajdzie. Musisz ze swoją fortuną zrobić coś
lepszego.
- Dreng nie ma fortuny.
- Dreng będzie ją miał przed wschodem słońca.
Zapłacę ci, idź do domu i znajdź koło niego dwa
drzewa. Rozciągnij miedzy nimi sznurek. A potem
wykop dziurę dokładnie tam, gdzie będzie połowa
sznurka. Zakop w tej dziurze pieniądze, w ten sposób
będziesz mógł je znaleźć, gdy ich będziesz
potrzebował. I wyjmuj tylko po kilka monet.
Zrozumiałeś?
Z entuzjazmem pokiwał głową.
- Dwa drzewa, w pół drogi. W życiu czegoś
takiego nie słyszałem.
- Tak, to rzeczywiście rewolucyjny pomysł - wes-
tchnąłem ciężko. Z pewnością było dużo rzeczy, o
których Dreng nigdy nie słyszał.
- Chodźmy. Chcę, żebyś był palaczem na moim
rydwanie ognia.
Wstałem i poszliśmy do stodoły. Oddziały stały
już gotowe w szeregach i w końcu pojawili się
ziewający oficerowie, na których czele szedł Capo.
Nie miałem zbyt dużo czasu. Dreng wdrapał się na
siedzenie obok i aż pisnął ze strachu, gdy włączyłem
światła kontrolek.
- Szatańska poświata! Światła duchów! Znak
śmierci! Chwycił się z całej siły za piersi i wyglądał na
przygotowanego na śmierć. Porządnie nim
potrząsnąłem.
- To baterie! - krzyknąłem. - Dar nauki, który
dotarł na tę głupią planetę. A teraz przestań się trząść
i otwórz swoją torbę.
Myśl o śmierci opuściła go na widok srebrnych i
złotych dukatów, które wrzucałem do jego torby. Za
to oczy wyszły mu z orbit. To była fortuna, która
miała całkowicie odmienić mu życie, tak więc udało
mi się spełnić choć jeden dobry uczynek...
- Co tam robisz?
Capo Dimonte stał w progu stodoły i gapił się
podejrzliwie.
- Uruchamiam silnik, ekscelencjo.
- Wyrzuć stamtąd giermka, wchodzę do kabiny!
Machnąłem na ciągle zbaraniałego Drenga, żeby
przeszedł na tył, a na jego miejsce wdrapał się Capo.
- Twoja obecność to dla mnie zaszczyt, Capo
Dimonte.
- Cholerna racja. Będę jechał, a oddziały będą
szły. A teraz rusz to.
Zwiadowcy wyszli, zanim przetoczyliśmy się
przez most i groblę. Główne oddziały ruszyły za nami
i mimo wczesnej godziny w ich marszu widać było
zapał. Wszyscy, nawet giermkowie stracili w czasie
napadu to, co mieli. Wszyscy płonęli więc chęcią
zemsty i łupienia.
- Capo Docci musi być wzięty żywy - odezwał się
nagle Capo Dimonte.
Już miałem mu przytaknąć, kiedy uświadomiłem
sobie, że mówi do siebie.
- Związanego zabierze się do twierdzy! I
najpierw troszkę poobdzieramy go ze skóry, tak,
troszeczkę skórki, na opaskę do kapelusza... A potem
oślepianko. Nie, nie tak od razu, tylko jedno oko,
przecież musi widzieć, co się z nim robi...
Mówił tak jeszcze przez dłuższy czas, ale się
wyłączyłem. Miałem własne przemyślenia, a kilku
rzeczy nawet żałowałem. Kiedy zabito Hetmana, złość
odebrała mi zdolność rozsądnego myślenia, na które
powinienem był się zdobyć. Teraz nie miałem dla
siebie żadnego usprawiedliwienia. Ruszyłem na tę
wyprawę z czystej chęci zemsty. I nie mogłem sobie
wmawiać, że robię to przez pamięć dla Hetmana, bo
on byłby przeciwny przemocy. Ale było za późno,
żeby się wycofać. Wyprawa już wyruszyła.
- Zatrzymaj to! - rozkazał nagle Capo i
nacisnąłem hamulec.
Na drodze przed nami stała grupka ludzi - nasi
przedni zwiadowcy. Capo zlazł na ziemię, a ja
wychyliłem się, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Prowadzili jakiegoś człowieka ze związanymi z tyłu
rękami.
- Co się stało? - zapytał Capo.
- Obserwował drogę, panie. Złapaliśmy go,
zanim zdążył zwiać.
- Kim jest?
- Żołnierzem, nazywa się Palec. Znam go,
służyliśmy razem w kampanii południowej.
Capo podszedł do więźnia i warknął:
- Mam cię, Palec. Związanego i bezbronnego.
- Ta.
- Jesteś człowiekiem Capo Docci?
- Ta, służę pod nim. Wziołem od niego dukaty.
- Już dawno wydałeś je na wino i dziwki.
Będziesz mi służył i brał dukaty ode mnie!
- Ta.
- Rozwiązać go. Barkus, srebrny talar dla tego
człowieka!
Ci najemnicy dobrze walczyli, ale też łatwo
przechodzili na drugą stronę. Czemuż by nie? Nie
mieli żadnego interesu w kłótniach między Capo. Gdy
tylko Palec wziął monetę, oddali mu broń.
- Mów, Palec - rozkazał Capo. - Jesteś teraz
moim lojalnym sługą, który wziął ode mnie dukata,
ale kiedyś służyłeś Capo Docci. Powiedz, co on knuje?
- Ta, nie ma tajemnicy. Wie, że twoja armia nie
ucierpiała i najedziesz na niego, gdy tylko będziesz
mógł. Wysłał nas kilka, abyśmy obserwowali drogi,
ale myśli, że zanim zaatakujesz, jeszcze trochę wody
w rzekach upłynie. Jest ciągle pijany, a to znak, że
niczego się nie spodziewa.
- Wsadzę mu miecz w brzuch i wypuszczę z niego
wino i bebechy! - Capo z trudem oderwał się od
marzeń i zmusił do powrotu do rzeczywistości. - A co
z jego ludźmi? Czy będą walczyć?
- Ta, właśnie była wypłata. Ale nie przepadają za
nim i przejdą na naszą stronę, gdy tylko przegrają
bitwę.
- Coraz lepiej. Dołącz do szeregu. Zwiadowcy
naprzód. Zapalaj maszynę!
Ostatnie zdanie było skierowanie do mnie. Kiedy
tylko Capo opadł na siedzenie, włączyłem silnik i
znowu ruszyliśmy. Nic już nie przerywało marszu i z
krótkimi przerwami na odpoczynek po każdej
godzinie posuwaliśmy się sprawnie w kierunku
twierdzy wroga. Dobrze przed świtem dotarliśmy do
czekających przy drodze zwiadowców. To było
wyznaczone przeze mnie miejsce. Twierdza Capo
Docci znajdowała się za następnym zakrętem.
- Wystawię teraz obserwatorów - powiedział
Capo wychodząc z kabiny.
- Zgoda. Mój giermek pokaże żołnierzom
miejsce, gdzie mogą się ukryć i mieć na widoku
bramę.
Poczekałem, aż Capo odjedzie poza zasięg słuchu
i szepnąłem do Drenga:
- Zabierz swoją torbę i wszystko co masz, bo już
tu nie wrócisz.
- Nie rozumiem, panie...
- Zrozumiesz, jak się zamkniesz i zamiast gadać
będziesz słuchał. Zaprowadź żołnierzy w te krzaki,
gdzie się ukryliśmy, kiedy przygotowywaliśmy się do
ratowania Hetmana. Pamiętasz to miejsce?
- To za spalonym drzewem, za krzakami...
- Świetnie, świetnie, ale nie musisz tego mówić
mnie. Tak więc zaprowadź żołnierzy, pokaż im, gdzie
się mają schować, a potem połóż się blisko nich.
Wkrótce po wschodzie słońca zacznie się tu niezłe
zamieszanie. Wtedy masz nic nie robić, rozumiesz?
Nie mów nic, tylko kiwnij głową.
Kiwnął.
- Dobrze. Gdy żołnierze pobiegną, ty masz tam
zostać. Jak tylko wszyscy pójdą sobie i nikt nie będzie
na ciebie patrzył, zwiewaj stąd. Idź do lasu, a potem
wróć do domu i ukryj się, aż wszystko się uspokoi.
Potem policz swoje dukaty i żyj szczęśliwie do końca
swoich dni.
- To ja nie będę już twoim giermkiem, panie?
- Zgadza się. Jesteś honorowo zwolniony z
wojska. Padł na kolana i złapał mnie za rękę, ale
zanim zdążył coś powiedzieć, przyłożyłem palec do
jego ust.
- Byłeś dobrym giermkiem. A teraz bądź dobrym
farmerem. Ruszaj!
Patrzyłem, jak odchodzi, aż zniknął w ciemności.
Głupi, ale lojalny. I był moim jedynym przyjacielem
na tej popieprzonej planecie. Jedynym, którego
miałem, gdy Hetman...
Ten niezdrowy tok myśli przerwał mi gramolący
się do kabiny Capo. Za nim zaczęli wdrapywać się tu
uzbrojeni żołnierze. Wchodzili tak długo, aż całą
wolną przestrzeń zapełnili jak sardynki w puszce.
Capo rzucił okiem na niebo.
- Dnieje - mruknął. - Wkrótce nadejdzie świt, a
wtedy się zacznie...
Pozostało nam tylko czekać. W powietrzu było
takie napięcie, że trudno było oddychać. Z wolna z
ciemności zaczęły wyłaniać się twarze. Wszystkie z
tym samym zaciętym wyrazem.
Skoncentrowałem się na tym, co działo się za
zakrętem, przypominając sobie, jak to było, gdy
leżeliśmy tam z Drengiem czekając i obserwując...
Zamknięta brama twierdzy, podniesiony most,
wszystko to rysujące się coraz wyraźniej w blasku
wschodzącego słońca. Dym z palenisk unoszący się
zza grubych murów. A potem krzątanina żołnierzy na
murach, zmiana straży. W końcu otwarcie bramy i
spuszczenie mostu. A co potem? Czy będą robić to co
zwykle? Jeśli nie, to wkrótce zostaniemy wykryci.
- Sygnał! - krzyknął Capo mocno wbijając mi
łokieć w żebra.
Nie musiał. Zobaczyłem machającego żołnierza
w momencie, gdy się pojawił. Wcisnąłem nogę w
pedał gazu i błyskawicznie nabraliśmy szybkości.
Minęliśmy zakręt, trzęsąc się i podskakując na
koleinach, a potem mknęliśmy prosto w bramę
twierdzy.
Strażnicy podnieśli głowy i z otwartymi ustami
patrzyli, jak na nich pędzimy. Także niewolnicy,
którzy pchali wóz, stanęli jak wryci.
A potem rozległy się krzyki. Most zatrzeszczał,
gdy próbowali go podnieść, ale ciągle był na nim wóz i
niewolnicy. Słychać było razy i wykrzykiwane
rozkazy, a każda stracona przez nich sekunda
pozwalała nam zyskać kilkadziesiąt metrów. W końcu
niewolnicy zaczęli wciągać wóz z powrotem, ale było
już za późno.
Dopadliśmy ich. Przednie koła uderzyły w most i
podskoczyliśmy w górę z łomotem i trzaskiem.
Stanąłem na pedale hamulca, gdy uderzyliśmy w wóz.
Niewolnicy i strażnicy, aby uniknąć śmierci, dali nura
do fosy, a my w poślizgu, z zablokowanymi kołami,
wpadliśmy prosto w środek bramy.
- Za Capo Dimonte, dukaty i Boga! - zakrzyknął
Capo wyskakując z pojazdu.
Skuliłem się za kierownicą, a pozostali ruszyli za
nim depcząc mi po plecach
Rozległy się krzyki, wrzaski i huk pistoletów. Za
plecami słyszałem bojowy wrzask pozostałej części
atakującego wojska. Zobaczyłem, jak Capo i jego
ludzie zdobywają bramę i odpędzają od kołowrotu
żołnierzy, którzy próbowali podnieść most. Uniesienie
go było oczywiście niemożliwe z powodu ciężaru
samochodu, który na nim stał. To była cudowna
prostota mojego planu. Gdy już wjechałem na most,
musiał on pozostać tam, gdzie był. Dopiero teraz
przetoczyłem się przez bramę, żeby zejść z drogi
pozostałym oddziałom.
Bitwa o twierdzę Capo Docci rozpoczęła się.
30
Ten niespodziewany atak był naprawdę
niespodziewany. Nasze wojsko wlewało się przez most
na dziedziniec, kiedy żołnierze Capo Docci dopiero
wychodzili ze swoich kwater. Strażnicy na murze
walczyli zajadle, ale mieliśmy nad nimi przewagę
liczebną.
Żeby zrobić jeszcze więcej zamieszania,
włączyłem efekty dźwiękowe i uwiesiłem się na
sznurze od gwizdka, szarżując na obrońców, którzy
próbowali zgrupować się w jednym miejscu. Kilka
razy do mnie strzelili, po czym uskoczyli i rozbiegli się
na boki. Zagwizdałem i zobaczyłem, że bitwa
rozstrzygała się korzystnie dla nas.
Obrońcy na murach podnosili ręce i poddawali
się. Od początku mieliśmy nad nimi przewagę
liczebną, a poza tym, jak nam wcześniej powiedziano,
nie mieli szczególnych powodów, by walczyć za Capo
Docci, więc chcieli ocalić życie. Grupa oficerów przy
wewnętrznej bramie wykazała więcej ducha
bojowego i trwała tam teraz zacięta walka. Obrońcy
byli jednak systematycznie zabijani i w końcu zostali
zmuszeni do poddania się. Dwóch próbowało uciec do
budynku, ale pocałowali klamkę ciężkich drzwi, które
zatrzaśnięto im przed nosem.
- Przynieść pochodnie! - krzyknął Capo Dimonte.
- Wykurzymy tych pedryli!
Bitwa skończyła się tak szybko, jak się zaczęła.
Brama, mury i dziedziniec były już w naszych rękach.
Obrońcom pozostał tylko główny budynek. Capo
Dimonte świetnie wiedział, jak sobie z tym poradzić.
Zamachał nad głową płonącą żagwią i głośno
krzyknął:
- Dobra, Docci, ty tłusta ropucho! To już twój
koniec. Wyłaź i walcz jak mężczyzna, albo cię,
pluskwo, spalę. I spalę żywcem każdego mężczyznę
kobietę, dziecko, psa, szczura i gołębia, wszystko co
tam z tobą zostanie. Wyłaź i walcz, ty parszywa glisto,
albo zostań i zrobimy z ciebie pieczeń!
Z budynku wystrzelono i kula zrykoszetowała u
stóp Capo Dimonte. Ten machnął zakrwawionym
mieczem i zagrzmiał huk setek strzałów. Kule
uderzały o mury, waliły w zamknięte drzwi i wpadały
przez okna. Kiedy ogień ustał, z wnętrza budynku
rozległy się przenikliwe wrzaski.
- To było ostrzeżenie! - krzyknął Capo Dimonte.
- Nie walczę z kobietami ani dobrymi żołnierzami,
którzy się poddadzą. Złóżcie broń, to będziecie wolni.
Będziecie stawiać opór, to spalę was żywcem. Ja chcę
tylko jednego, tę świnię Docci. Słuchaj Docci, ty
prostaku, łachmyto, pluskwo...
I ciągnął tak dalej, coraz bardziej się
rozkręcając. Pochodnia trzaskała i dymiła, a z
budynku rozległy się odgłosy stłumionych krzyków i
bójki.
A potem rozwarły się drzwi i wyleciał z nich
głową do przodu Capo Docci. Był bosy, na wpół
rozebrany, ale w ręku dzierżył miecz. Za moment
potknął się o stopień i rozciągnął jak długi na
dziedzińcu.
Na widok swego ulubionego wroga Capo
Dimonte stracił nędzne resztki opanowania. Zawył
wściekle i ruszył do przodu. Docci z zakrwawioną
twarzą stanął na nogi i uniósł miecz.
To widowisko warte było obejrzenia, więc
wszyscy patrzyli. Na czas walki obu wodzów nastąpiło
nieformalne zawieszenie broni. Żołnierze opuścili
broń, a we wszystkich oknach pojawiły się
zaciekawione twarze. Wyszedłem zza kierownicy i
stanąłem przy samochodzie, skąd miałem idealny
widok na walczących.
Pod względem wściekłości i możliwości dobrze do
siebie pasowali. Miecz Dimonte uderzył o wzniesione
ostrze Docci. Ten zgrabnie odparował cios, a
następnie pchnął, ale Dimonte uskoczył w tył. Potem
słychać było uderzenia stali o stal, którym
towarzyszyły namiętne przekleństwa.
Posuwali się tak do przodu i w tył, wymachując
mieczami jak cepami. Była to prymitywna
szermierka, ale z całą pewnością energiczna. Podniósł
się krzyk, gdy Dimonte pierwszy raz trafił. Zranił
Docci w bok. Koszula zabarwiła się na czerwono.
To był początek końca. Dimonte był silniejszy,
bardziej wściekły i bliższy zwycięstwa. Jeśli Docci
rzeczywiście pił tak dużo, jak mówią, to musiał
walczyć nie tylko z wrogiem, ale i z kacem. Dimonte
zaczął napierać coraz mocniej, siekąc bez
opamiętania i spychając przeciwnika przez cały
dziedziniec. Wreszcie Docci oparł się plecami o ścianę
budynku i nie mógł się już dalej wycofywać. Dimonte
zbił jego gardę, zdzielił go rękojeścią miecza w
szczękę, a następnie rozbroił szybkim uderzeniem.
W porywie wściekłości zapomniał o szczególnych
planach sadystycznych tortur. Zamachnął się i ciął.
Nie był to przyjemny widok, gdy ostra stal
rozpłatała gardło Docci. Zrobiło mi się niedobrze i
odwróciłem się. Właśnie wtedy słońce przysłonił cień.
Najpierw jedna osoba spojrzała w górę, potem
reszta i wszyscy wstrzymali oddech. Ja także
spojrzałem. Tylko że ja, w przeciwieństwie do
wszystkich pozostałych, wiedziałem, na co patrzę.
Oślepił nas potworny blask kosmolotu klasy D,
wyposażonego w silnik G. Ogromna masa statku
unosiła się nad dziedzińcem lekko jak piórko, a potem
zawisła nad naszymi głowami w milczącej groźbie.
Odwróciłem się i dałem nura do kabiny. Nie było
możliwości ucieczki.
Dogrzebałem się do schowka, kiedy ze statku
wyleciały pierwsze srebrzyste kule. Spojrzałem na nie
z przerażeniem, a potem wziąłem głęboki oddech i
wstrzymując go, pociągnąłem za drzwiczki do
schowka, po czym wsadziłem rękę do środka.
Siadając na miejscu kierowcy, równocześnie
wyciągnąłem skórzaną torbę.
Dookoła padały kule i rozpryskiwały się
uwalniając ładunki gazu. Kiedy kładłem torbę na
kolana, zaczęli padać pierwsi żołnierze. Niezdarnie
gmerałem palcami przy pasie próbując go wydłużyć,
gdy Capo Dimonte zachwiał się i runął na ciało
swojego martwego wroga.
Zaczęło mnie kręcić w nosie. Zapiałem klamrę
pasa na torbie, przymocowując ją do siebie.
I to było wszystko, co mogłem zrobić.
Zaczęły mnie już boleć płuca, więc po raz ostatni
rozejrzałem się po dziedzińcu. Miałem mocne
przeczucie, że jest to również ostatni rzut oka na miłą
planetę Spiovente.
- Z Bogiem! - krzyknąłem wypuszczając
powietrze z płuc. Potem zrobiłem wdech...
Wiedziałem, że jestem przytomny. Pod plecami
czułem coś miękkiego i coś lekko piekło mnie w
zamknięte powieki. Bałem się je otworzyć.
Pamiętałem jeszcze ból głowy towarzyszący
poprzedniemu zagazowaniu. Z tą myślą skuliłem się i
poruszyłem głową.
I nic nie poczułem. Zachęcony tym małym
eksperymencikiem leciutko otworzyłem jedno oko.
Ciągle nic. Zamrugałem w ostrym świetle, ale nie
poczułem żadnego bólu.
- Jakiś inny gaz, serdecznie dziękuję -
powiedziałem głośno, szeroko otwierając oczy.
Byłem w małym pokoiku z zaokrąglonymi
metalowymi ścianami i leżałem na wąskim łóżku.
Nawet gdyby unoszący się kosmolot nie był moim
ostatnim widokiem, i tak bym odgadł, że wzięto mnie
na pokład. Ale gdzie były moje dukaty? Rozejrzałem
się szybko dookoła, lecz z pewnością nie było ich w
zasięgu wzroku. Gwałtowny ruch spowodował silny
zawrót głowy. Z powrotem opadłem na łóżko i
jęknąłem z żalu nad sobą.
- Wypij. To wyeliminuje objawy zatrucia gazem.
Otworzyłem znowu oczy i spojrzałem na
wielkiego faceta, który właśnie zamknął za sobą
drzwi. Był w jakimś mundurze ze złotymi guzikami,
paskami i odznakami, coś w stylu choinki, do jakiej
zwykli upodabniać się wojskowi. Podał mi plastikowy
kubek. Wziąłem go ostrożnie i powąchałem.
- Kiedy byłeś nieprzytomny, mieliśmy mnóstwo
czasu, żeby cię otruć albo zabić - zauważył.
Argument nie do zbicia. Wysączyłem gorzki płyn
i natychmiast poczułem się lepiej.
- Ukradłeś mi pieniądze - odezwałem się, gdy
miał zamiar coś powiedzieć.
- Twoje pieniądze są bezpieczne...
- Bezpieczne to one będą dopiero przy moim
pasie. Tak jak wtedy, gdy mnie znalazłeś. Ten, kto je
wziął, jest złodziejem.
- Już ty mi nie mów nic o złodziejstwie - warknął.
- Sam żeś je pewnie ukradł.
- Dowiedź tego! Mówię ci, że ciężko na te
pieniądze pracowałem i nie mam zamiaru pozwolić,
aby je ukradziono na jakieś renty dla wdów i sierot
po zabitych na wojnach gwiezdnych...
- Dosyć! Nie przyszedłem tu, żeby rozmawiać o
twoich nędznych dukatach. Zostaną zdeponowane w
banku galaktycznym... .
- Na jaki procent? W co będą zainwestowane?
Teraz był już wściekły, chociaż nie stracił
opanowania.
- Dość! Jesteś w niezłych tarapatach i musisz
wiele rzeczy wyjaśnić. Profesor Lustig mówi, że
nazywasz się Jim. Jak brzmi twoje nazwisko i skąd
pochodzisz?
- Nazywam się Jim Nikon i jestem z Venii.
- Nigdzie nie zajdziemy, jeśli nie przestaniesz
kłamać. Nazywasz się James diGriz i jesteś zbiegłym
więźniem z Rajskiego Zakątka.
Na tę informację, jak można sobie wyobrazić,
wytrzeszczyłem oczy. Kimkolwiek ten facet był, miał
do dyspozycji niezły wywiad. Uświadomiłem sobie, że
nie gram już z amatorską drużyną profesorków.
Rzucił mi tę podkręconą piłkę, żeby mnie
wyprowadzić z równowagi i rozwiązać mi język.
Tylko że takie numery to nie ze mną. Zmieniłem
przerzutkę w moim mózgu, usiadłem na łóżku tak, że
mogłem mu patrzeć prosto w oczy i spokojnie
powiedziałem:
- Nie byliśmy sobie przedstawieni.
Złość już mu przeszła i był tak samo opanowany
jak ja. Odwrócił się, nacisnął przycisk w ścianie,
który wysunął metalowe krzesło. Usiadł na nim i
założył nogę na nogę.
- Kapitan Warod z Marynarki Ligi. Specjalizuję
się w planetarnej wykończeniówce. Czy jesteś gotowy
odpowiadać na pytania?
- Tak, jeśli zgodzisz się na wymianę jedno za
jedno. Gdzie jesteśmy?
- Około trzynastu lat świetlnych od Spioyente, co
cię zapewne ucieszy.
- Ucieszyło mnie.
- Teraz moja kolej. Jak się dostałeś na tę
planetę?
- Na pokładzie veniańskiego frachtowca
szmuglującego broń dla teraz już świętej pamięci
Capo Docci.
To przyciągnęło jego uwagę. Zaciekawiony
przysunął się i zapytał:
- Kim był kapitan tego frachtowca?
- To nie twoja kolejka. Co macie zamiar ze mną
zrobić?
- Jesteś zbiegłym więźniem i zostaniesz
odwieziony na Rajski Zakątek, gdzie odsiedzisz swój
wyrok.
- Naprawdę? - uśmiechnąłem się nieszczerze. - Z
przyjemnością odpowiedziałbym na twoje pytanie,
tylko że kompletnie wyleciało mi z głowy nazwisko
tego kapitana. Czy masz ochotę poinformować mnie,
kto to jest?
- Bez takich zagrywek, Jim. Jesteś w
tarapatach. Współpracuj ze mną, a zrobię dla ciebie
co w mojej mocy.
- Dobrze. Przypomnę sobie to nazwisko, a ty
wysadzisz mnie na neutralnej planecie i jesteśmy
kwita.
- To niemożliwe. Istnieją zapisy, a ja jestem
przedstawicielem prawa. Muszę cię odwieźć na Rajski
Zakątek.
- Dzięki. Właśnie dostałem pourazowej amnezji,
rozumiesz, gaz, stresy i kiepskie jedzenie... Zanim
wyjdziesz, czy mógłbyś mi powiedzieć, co stanie się ze
Spiovente?
Rozsiadł się na krześle, najwyraźniej nie mając
wcale zamiaru wychodzić.
- Najpierw zakończymy ten nieszczęsny
eksperyment Lustiga. Zostaliśmy do tego zmuszeni
przez Międzygalaktyczny Związek Socjoekonomii
Stosowanej. Udało im się uzyskać wystarczające
fundusze, żeby wprowadzić w życie niektóre ze
swoich poronionych teorii. Finansowało ich wiele
planet i łatwiej było pozwolić im zrobić z siebie
idiotów, niż próbować ich powstrzymać.
- A zrobili z siebie idiotów?
- Dokładnie. Już wszyscy zostali wywiezieni i byli
z tego powodu bardzo zadowoleni. Jedna rzecz to
wypracować teorie polityczne i ekonomiczne, ale
próba ich zastosowania w trudnej rzeczywistości
może się okazać ciężkim przeżyciem. Już tego w
przeszłości próbowano i zawsze kończyło się to
tragicznie. Nie znamy teraz żadnych szczegółów,
które zgubiły się w zamęcie czasu, ale istniała kiedyś
szalona doktryna zwana monetaryzmem, która
podobno zniszczyła całe kultury i planety. A teraz
kolejny eksperyment okazał się fiaskiem, więc sprawą
zajmą się specjaliści, którzy zrobią wreszcie to, co
powinno być zrobione już dawno.
- Inwazja?
- Za dużo się naoglądałeś telewizji
trójwymiarowej. Powinieneś wiedzieć, że wojny są
zakazane i nawet o czymś takim nie myśl. Mamy
ludzi, którzy będą pracowali wewnątrz istniejącej
społeczności Spiovente. Prawdopodobnie przy Capo
Dimonte, bo właśnie powiększył swoje posiadłości w
dwójnasób. Pomogą mu i zachęcą, żeby rósł w siłę i
zagarniał nowe terytoria.
- I zabijał coraz więcej ludzi?!
- Nie. Dopilnujemy tego. Wkrótce nie będzie w
stanie rządzić bez pomocy, a nasi biurokraci tylko
czekają, żeby mu pomóc. Zcentralizowany rząd...
- Powstanie sądownictwa, podatków, znowu te
metody. Mówisz to samo co Lustig.
- Niezupełnie. Nasze techniki są sprawdzone i
działają. W ciągu jednej, a najwyżej dwóch generacji
Spiovente zostanie przyjęta do grona cywilizowanych
planet.
- Gratuluję. A teraz proszę, wyjdź, żebym mógł
usiąść i pomyśleć o czekającej mnie odsiadce.
- Ciągle nie chcesz mi wyjawić nazwiska tego
przemytnika? On może dalej szmuglować, ale to ty
będziesz odpowiedzialny za dalsze zbrodnie.
Fakt, będę. Ale czy nie byłem też odpowiedzialny
za zabitych na dziedzińcu twierdzy? Ten atak to był
mój pomysł. Ale Dimonte i tak by zaatakował i byłoby
jeszcze więcej zabitych. Niełatwo było przyjąć taką
odpowiedzialność.
Kapitan Warod musiał czytać w moich myślach.
- Czy ty masz w ogóle poczucie
odpowiedzialności? - zapytał. Dobre pytanie. Cwany z
niego lis.
- Tak, mam. Wierzę w życie i w jego świętość i
nie wierzę w zabijanie. Każdy z nas ma tylko jedno
życie i nie chcę być odpowiedzialny za skracanie
czyjegokolwiek. Myślę, że popełniłem kilka błędów i
trochę się dzięki nim nauczyłem. Ten szmugler
nazywa się kapitan Ga...
- Garth - powiedział. - Obserwowaliśmy go. To
była jego ostatnia podróż. Zakręciło mi się w głowie.
- Więc po co mnie pytałeś, jeśli wiedziałeś od
początku?
- W twoim interesie, Jim, tylko dlatego. Mówiłem
ci, że najważniejsza jest dla ciebie współpraca.
Podjąłeś ważną decyzję i wierzę, że dzięki temu
będziesz lepszym człowiekiem. Życzę ci szczęścia w
przyszłości - wstał i zamierzał wyjść.
- Wielkie dzięki. Będę wspominał sobie twoje
słowa przetaczając głazy w kamieniołomach.
Stanął w otwartych drzwiach i uśmiechnął się do
mnie.
- Zajmuję się sprawiedliwością tylko na dużą
skalę. I prawdę mówiąc, nie wierzę w sens zamykania
kogoś za nieudany napad na bank. Jesteś stworzony
do czegoś lepszego. Dlatego też odwożę cię do
więzienia. Zostaniesz przeniesiony na inny statek, na
inną planetę, gdzie zamkną cię zaraz po przybyciu.
W drzwiach obrócił się jeszcze na krótką chwilę.
- Biorąc pod uwagę to, co mi powiedziałeś,
zapominam, że ciągle masz wytrych w podeszwie
buta.
A potem już wyszedł na dobre. Spojrzałem na
zamknięte drzwi i nagle wybuchłem śmiechem.
Koniec końców, to chyba był dobry Wszechświat,
wypełniony dobrymi rzeczami, które są przeznaczone
tylko dla tych, którzy znają swoją wartość. Ja swoją
znałem.
Dzięki ci, Hetmanie, dzięki za wszystko.
Dokonałeś tego. Prowadziłeś mnie i uczyłeś. Dzięki
Tobie narodził się Stalowy Szczur.
KONIEC