background image

PAKT Z DIABŁEM

background image

Prolog

 

Diabeł podskakuje

 

Podobno zima na wybrzeżu Somerset ma w sobie jakieś posępne piękno. 

Lecz   dla   niektórych   osób   luty   1827   roku   był   po   prostu   posępny.   Aubrey 
Farquharson uważała, że mogło być jednak gorzej. Przecież mogła to być zima 
roku 873.

Był to rok, gdy mieszkańcy pewnej lokalnej wioski, ograbieni, głodujący i 

umęczeni,   usypali   kopiec   na   wzgórzu   ponad   Kanałem   Bristolskim,   aby 
obserwować   czy   nie   nadpływają   najeźdźcy   z   dalekiej   północy.   Lecz,   jak   to 
zwykle bywa z najeźdźcami, ci byli groźni i nieustępliwi. Z konieczności więc 
niedługo potem mały kopiec stał się wieżą obserwacyjną, a wieża bastionem, 
zaś po wielu latach kopiec zmienił się w zamek Cardow, zwany tak od skalistej 
wyniosłości, na której stanął.

Posiadając   tak   duże   strategiczne   znaczenie,   Cardow   został   wkrótce 

otoczony murami pod sztandarem króla Wesseksu. Jednak od samego początku 
zamkowi   przeznaczone  było  zostać  miejscem   cierpienia  i  smutku.  Niektórzy 
mówili, że Cardow został zbudowany z kamienia zmieszanego z łzami - i z 
pewnością   wypłakano   tam  wiele   łez.   W  końcu   zamek   został   spustoszony   w 
czasie drugiej wojny duńskiej, dzielni chłopcy z załogi byli paleni, torturowani i 
obdzierani   ze   skóry   przez   wikinga   Gunthruma   i   jego   siepaczy.   Najbardziej 
barbarzyński z nich nazywał się Magnus Waelrafaen lub Kruk Śmierci, zwany 
tak z powodu wyciętego na czole znaku w postaci wielkiego czarnego ptaka z 
rozpostartymi szeroko skrzydłami, drapieżnika spadającego prosto na niczego 
niespodziewające się ofiary.

Ta   symbolika   była   bardzo   stosowna.   Po   splądrowaniu   zamku   Magnus 

zdecydował   się   przejrzeć   wojenne   łupy.   Znalazł   sobie   piękność   w   osobie 
dziedziczki Cardow i silą wziął ją za żonę. Była jasnowłosą, błękitnooką saską 
dziewczyną   imieniem   Ermengilda,   a   imię   to   dosłownie   oznaczało   "silna   w 
walce". Jednakże Magnus nie zrozumiał aluzji. Nazwał zamek i wioskę swoim 
imieniem i osiadł tam na dobre.

Przez dwa lata wikingowie łupili Wessex, a Magnus łupił swoją żonę. 

Lecz   Ermengilda   znosiła   wszystko   z   godnością.   W   końcu   król   Wesseksu, 
później zwany Alfredem Wielkim, zmusił pogańskich wikingów do uległości - 
nie   tylko   wobec   Anglii,   lecz   wobec   całego   Chrześcijaństwa.   Gunthrum 

background image

odpłynął,   poniósłszy   sromotną   klęskę,   i   zabrał   swoich   siepaczy.   Magnus 
zostawił żonę, która była w trzecim miesiącu ciąży, i poprzysiągł, że powróci.

Nim spełnił tę obietnicę, zamek na szczycie Cardow - czy jak tam kto 

wolał nazywać wzgórze - stał się w pełni ufortyfikowanym bastionem. Jednak 
dla Ermengildy te umocnienia miały niewielkie znaczenie. Gdy zobaczyła okręt 
męża   wpływający   do   kanału,   zeszła   nad   fosę,   objęła   mocno   Magnusa   na 
zwodzonym moście, po czym zatopiła między jego łopatkami ostrze swojego 
najlepszego kuchennego noża.

W ten sposób, przynajmniej jak niesie wieść, zakończyło się pierwsze z 

wielu nieudanych małżeństw w zamku Cardow.

Aubrey   Farquharson   usłyszała   tę   opowieść   i   wiele   innych   w   czasie 

podróży z Birmingham.  Lekarz okrętowy, który siedział naprzeciwko niej w 
dyliżansie   pocztowym,   pochodził   z   Bristolu,   więc   z   radością   zabawiał   całe 
towarzystwo opowieściami o tych stronach. Aubrey podziękowała mu, wysiadła 
w Minehead i pobiegła do obskurnego zajazdu pocztowego tylko po to, aby 
potwierdzić swoje najgorsze obawy.

Właściciel zajazdu powiedział, że spóźniła się na powóz, który wysłano 

po nią z Cardow. Służący majora Lorimera zrezygnowali z czekania jakieś dwie 
godziny temu. Ale była też dobra wiadomość. Właściciel zajazdu miał  stary 
powóz   do   wynajęcia.   Do   wynajęcia.   Ta   część   wiadomości   nie   była   już   tak 
radosna.   Aubrey   nie   miała   jednak   wyboru.   Wyjęła   z   mieszka   monety   i 
wyruszyła na spotkanie losu.

Gdy   powóz   zjechał   z   głównego   gościńca   i   przekroczył   starą   fosę, 

wspinając się mozolnie pod górę, Aubrey przysunęła się do okienka i podniosła 
wzrok, zaciśniętą dłonią ścierając z szyby mgiełkę. Stojący na szczycie zamek 
mógłby   być   inspiracją   dla   jakiejś   przerażającej   powieści   grozy   pióra   pani 
Radcliffe.   Brakowało   jedynie   stada   kruków,   które   poderwałyby   się,   tworząc 
złowieszczą chmurę na tle ołowianego nieba.

Jednak ta myśl przypominała jej ponurą legendę o Waelrafaenie. Aubrey 

wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. Nie chciała spędzić następnych dziesięciu lat 
faktycznie   uwięziona   w   tej   twierdzy.   I   z   pewnością   nie   chciała   przywozić 
dziecka   w   tak   posępne   miejsce.   Złe   zawieszony   powóz   zakołysał   się,   gdy 
woźnica skierował konie w kolejny zakręt, a kola wbiły się głęboko w błoto, 
szukając   kontaktu   z   twardym   podłożem.   Wewnątrz   unosił   się   zapach 
pleśniejącej skóry i kwaśny odór gnijącego drewna. Siedzący naprzeciwko Iain 
podniósł wzrok na Aubrey. Oczy chłopca były okrągłe, twarz ciągle blada. Jak 
ona może ciągnąć pięcioletnie dziecko w nieznane? Trudy podróży z pewnością 
nasilą jego chorobę. Na pewno ktoś mógł był zaopiekować się…

background image

Ale nie. Nie było nikogo, komu mogłaby powierzyć Iaina.

- Czy on da ci tę pracę, mamusiu? - spytał cicho chłopiec. - Ja naprawdę 

nie   chciałem   zwymiotować   w   Marlborough.   Czy   mam   mu   powiedzieć,   to 
znaczy majorowi, że to była moja wina?

Aubrey pochyliła się, by pogłaskać Iaina po lśniących, czarnych włosach. 

Miał takie same włosy jak jej ojciec. I takie sarno imię. Tego bała się zmienić. 
Można było wyjaśnić chłopcu, że musi przyjąć nowe nazwisko i zapomnieć, że 
kiedykolwiek miał inne. Łatwo też było wygładzić jego lekko irlandzki akcent, 
aby mógł uchodzić za zwykłego chłopaka z północnej Anglii, której kopalnie 
pozbawiły go ojca. Ale zmienić jego imię? Lub jej imię?

Nie,  to  było  wbrew   wszelkim  instynktom.   Co  więcej,  dziś  mogła   być 

zmuszona   do tego,  by  wykorzystać  jego  imię  jako  swój  główny  atut.  Miała 
nadzieję, że do tego nie dojdzie. Lecz uczyni wszystko, co będzie trzeba, aby 
zapewnić chłopcu dach nad głową i zmylić trop myśliwskich psów. Z pewnością 
nie było lepszego miejsca niż zamek Cardow, tak oddalony i niedostępny.

- Iain - szepnęła. - To nie twoja wina. Nic nie mów, dobrze? Znajdziemy 

miejsce, gdzie będziesz mógł się położyć, a ja zajmę się majorem Lorimeiem. 
Obiecuję ci, że da mi tę pracę.

  Iain oparł się wygodniej i zamknął oczy. Powóz zaczął podjeżdżać z 

głośnym turkotem po kocich łbach w kierunku bramy wjazdowej. W górze, na 
środku łukowatego zwieńczenia bramy, przez wąską szparę w oknie sączyło się 
słabe światło. Poniżej Aubrey dojrzała masywne żelazne kolce starej kraty, która 
została podniesiona, aby mogli wjechać do środka. A może podniesiono ją przed 
trzystu laty i pozostawiono w tej pozycji, zardzewiałą, zapomnianą. Lecz gdy 
powóz przejeżdżał przez bramę, Aubrey uniosła wzrok na czarny dach karety i 
poczuła nieprzyjemny dreszcz. Spłynęła na nią zupełnie nieracjonalna myśl, że 
krata opadnie z chrzęstem za ich plecami, na zawsze zamykając ich wewnątrz 
zamkowych murów.

Na   podwórcu   pochylony   woźnica   wysadził   ich   pod   starodawną   wiatą, 

bagaże postawi! na ziemi, po czym wdrapał się z powrotem na kozioł. Aubrey 
chciała zawołać, aby zaczekał, lecz ugryzła się w język. Znowu padał rzęsisty 
deszcz.   Woźnica   z   pewnością   chciał   jak   najszybciej   pokonać   krętą, 
niebezpieczną drogę powrotną do domu. gdyż z każdą chwilą błota będzie coraz 
więcej. Chwyciwszy Iaina mocno za rękę, odwróciła się do masywnych drzwi i 
zastukała kołatką.

- Nie było mowy o dziecku - stwierdziła pokojówka, która odebrała od 

nich peleryny. Na jej twarzy malowało się powątpiewanie, lecz oczy patrzyły 

background image

życzliwie. Aubrey pomyślała, że pewnie ich nie wyrzuci za drzwi, spróbowała 
więc się uśmiechnąć.

Pokojówka wzruszyła ramionami.

- A Pevsner, znaczy się kamerdyner, poszedł do pubu z odźwiernym - 

mówiła dalej. - Gdybv nie to, spytałabym go, co teraz robić.

Służący na popijawie o tej porze dnia? Dziwne.

- Nie wspomniałam o Iainie w moim liście do majora Lorimera - rzekła 

Aubrey - ale on nie sprawia kłopotów. Mogę spytać, jak ci na imię?

- Betsy, psze pani.

- A więc dziękuję ci, Betsy - Aubrey ponownie uśmiechnęła się. - Czy 

Iain mógłby poleżeć na sienniku koło paleniska w kuchni, gdy ja tymczasem 
rozmówię się z majorem? Na pewno nawet nie zauważycie jego obecności.

Betsy przyjrzała się chłopcu, mrużąc oczy.

- Chyba nie będzie w tym żadnej szkody, psze pani - odezwała się w 

końcu. - Lecz była pani oczekiwana przed podwieczorkiem. Potem major już 
nikogo nie przyjmuje.

-   Bardzo   przepraszam   -   powiedziała   cicho.   -   Nasz   dyliżans   miał 

opóźnienie. - To było dość niewinne kłamstwo.

Betsy przekazała obie peleryny oraz chłopca czekającej obok, młodszej 

dziewczynie, która przyglądała się nowo przybyłym szeroko otwartymi oczami, 
znamionującymi duży spryt. Widocznie do Cardow nieczęsto przybywali goście, 
gdyż meble pokrywała gruba warstwa kurzu. Aubrey pocałowała lekko Iaina w 
policzek, po czym chłopiec wraz z dziewczyną zniknęli w klatce schodowej po 
drugiej stronie holu.

Jak przystało na jej status w nowym miejscu zamieszkania, Aubrey nie 

zaproponowano,  by  spoczęła   w  saloniku,  lecz   wskazano   miejsce  na   sofie   w 
holu. Betsy rzuciła jej jeszcze jeden powątpiewający uśmiech, po czym weszła 
na górę szerszymi, znacznie bardziej eleganckimi schodami, które wiodły na 
galeryjkę biegnącą wzdłuż całego pomieszczenia.

Aubrey próbowała uspokoić nerwy, rozglądając się dookoła. Sala była 

obszerna i wysoko sklepiona, bardzo średniowieczna w swoim charakterze. A 
także   średniowieczna   w   zapachu,   gdyż   unosiła   się   w   niej   wilgotna   woń 
zgnilizny.   Aubrey   mogła   sobie   tylko   wyobrazić   pleśń,   zalegającą   pod 

background image

gobelinami.   Pajęcze   sieci   wielkości   małych   żagli   były   widoczne   na 
kroksztynach   podpierających   galerię.   Dwa   wielkie   kominki   wyraźnie 
zaniedbano,   zaś   identyczne,   marmurowe   przewody   kominowe   nosiły   ślady 
sadzy. Nad południowym kominkiem wisiał herb; czarny kruk z rozpostartymi 
skrzydłami   na   krwistoczerwonym   tle,   zaś   samą   tarczę   trzymały   dwa 
wyprostowane lwy.

Cóż.   Niewątpliwie   lordowie   Walrafen   przekazywali   bardzo   wyraźne 

przesłanie. Jednak pomimo widocznego herbu i pleśni, zamek modernizowano 
przynajmniej raz lub dwa razy w czasie jego tysiącletniej historii. Na kamiennej 
podłodze   leżały   tureckie   dywany,   mocno   już   wytarte.   Meble   wyglądały   tak, 
jakby zostały wykonane w epoce króla Wilhelma i królowej Marii, połowę ścian 
pokrywały tkaniny, zaś drugą połowę dębowa boazeria z epoki Jakuba I, której 
kręte rzeźbienia sczerniały z biegiem czasu, dopasowując się do galerii.

Kiedy Aubrey uniosła wzrok, aby się jej dokładnie przyjrzeć, usłyszała 

pomruk  głosów dobiegający  z tamtej  strony. Jego  natężenie wskazywało, że 
rozmowa szybko przybiera formę kłótni. Chwilę później w całym domu dał się 
słyszeć huczący głos:

- Powiedz jej, że ta posada jest już zajęta, do licha ciężkiego - krzyczał 

jakiś mężczyzna. - I koniec! A teraz wynoś się, zdziro! I zabierz tę tacę. To 
żarcie nie nadaje się nawet dla świń.

Znowu   zabrzmiał   cichy   pomruk,   któremu   towarzyszyło   pobrzękiwanie 

naczyń.

- Tak ma być, jak mówię! - zagrzmiał znowu głos. - Wynoś się w końcu i 

nie kłóć się ze mną.

Kolejny pomruk, pobrzękiwanie.

- Więc dzieciaka też wyrzuć! Jest pół do piątej. No, jazda. Teraz piję 

whisky.

Jeszcze   jeden   pomruk,   a   po   nim   krótki,   pełen   bólu   okrzyk   i   brzęk 

tłuczonego szkła.

Aubrey bezwiednie skoczyła na nogi i pobiegła po schodach. Galeria była 

szeroka,   nieoświetlona;   przechodziła   w   korytarz,   gdzie   znajdował   się   rząd 
cofniętych   w   niszach   drzwi.   Na   kamiennych   płytach   podłogi   dojrzała   słabe 
światło. Bez wahania wtargnęła do pokoju.

background image

Tuż   przy   drzwiach   Betsy   na   klęczkach   zbierała   odłamki   porcelany   i 

wkładała je do fartucha. Aubrey rozejrzała się po mrocznym pomieszczeniu. W 
palenisku   płonął   slaby   ogień,   stanowiący   jedyne   źródło   światła.   To   była 
biblioteka.

- Wszystko w porządku? - spytała, klękając, aby pomóc Betsy, która aż 

trzęsła się z powodu tłumionych emocji.

- Nie, z nią nic nie jest w porządku - warknął z ciemności męski glos. - 

Idiotka. A ty kim w ogóle jesteś, że wpadasz tu bez ceremonii?

Aubrey wstała. Jej oczy przyzwyczajały się do półmroku.

- Czy major Lorimer?

W   najbardziej   oddalonym   narożniku   pomieszczenia   stał   w   głębokim 

cieniu   fotel   z   wysokim   oparciem,   ustawiony   tak,   jakby   siedzący   w   nim 
mężczyzna nie chciał być widoczny. Aubrey nie widziała jego sylwetki. Wstał 
niepewnie, chwycił łaskę i podszedł ciężkim krokiem do Aubrey, przechylony 
mocno na prawą stronę.

Służąca   wciąż   zbierała   z   podłogi   kawałki   rozbitej   porcelany,   które 

powbijały się w dywan. Mężczyzna stanął przed Aubrey i obejrzał ją od stóp do 
głowy prawym okiem. Lewe było jedynie pomarszczoną  fałdą ciała, wciągniętą 
w oczodół niczym wielki pępek. Lewa ręka mężczyzny wydawała się zupełnie 
sztywna,   lewa   noga   była   w   połowie   ucięta.   Był   znacznie   starszy   i   o   wiele 
bardziej   porywczy   niż   oczekiwała.   No   i   miał   o   wiele   większy   pociąg   do 
alkoholu.

Podszedł nieco bliżej, wspomagając się drewnianą nogą i zmrużył oko.

- Kimże jesteś, do licha ciężkiego?

Aubrey stała prosto, wytrzymując jego spojrzenie.

- Dobry wieczór, majorze Lorimer - powiedziała spokojnie. - Nazywam 

się Montford, nowa gospodyni.

- Co? - warknął, pochylając się nad służącą. - Podaj mi rękę, do licha 

ciężkiego.

Aubrey   niepewnie   wyciągnęła   dłoń.   Major   ujął   ją   i   potarł   między 

kciukiem   a   palcem   wskazującym,   jakby   sprawdzał   jakość   zwiniętej   na   beli 
wełny.

background image

-   He!   -   Prychnąl.   -   Jeśli   jesteś   cholerną   gospodynią,   to   ze   mnie   jest 

arcybiskup Canterbury.

Aubrey miała już tego dosyć.

- Jestem zwykłą gospodynią, a nie cholerną - odparła. - Czy nie ma pan w 

swoim słowniku innych przymiotników?

Przez chwilę stał nieruchomo, mrugając co chwila zdrowym okiem. Po 

chwili przeniósł wzrok na Betsy.

- Wynocha, no już. - Dźgał ją laską, wymawiając kolejne sylaby. - Zostaw 

nas samych, głupia krowo!

- Niech   pan  przestanie  -  rzuciła  Aubrey,  starając  się   chwycić  laskę.  - 

Niech pan natychmiast przestanie. - Jednak Betsy już pośpiesznie opuszczała 
pokój. W przytrzymywanym fartuchu pobrzękiwały skorupy rozbitych naczyń.

Major oparł się oburącz na lasce i pochylił nad Aubrey.

- A teraz, pani… panno… jakże się pani nazywa, do licha ciężkiego?

- Montford - powiedziała wyraźnie.

- Więc, pani Montford - zawtórował obłudnie - ileż ty masz lat?

- Dwadzieścia osiem - skłamała.

Roześmiał się.

- Wątpię. - Jednak teraz w jego głosie nie było już takiej złości. - A ten 

chłopak,   którego   tu   przytargałaś,   czyje   to   nasienie?   Twojego   ostatniego 
chlebodawcy?

Aubrey poczuła, jak się czerwieni

-   Mojego   niedawno   zmarłego   męża,   proszę   pana.   -   to   kłamstwo   już 

trudniej przeszło jej przez gardło.

Wyczuł  jej wahanie  i  chwycił ją  za  drugą  dłoń. Obrączka  błysnęła w 

słabym świetle.

- Był urzędnikiem w kopalni - powiedziała. - Pochodzimy z Northumbrii.

Puścił jej rękę, uniósł wzrok.

background image

- Dla mnie wyglądasz jak Szkotka.

- Tak… być może - przyznała. - Moja babka pochodziła ze Sterling.

-   To   i   tak   bez   znaczenia   -   warknął.   -   Stanowisko   gospodyni   jest 

obsadzone.

Aubrey uparcie pokręciła głową i sięgnęła do kieszeni.

- Pan obiecał tę pracę mnie, majorze Lorimer - powiedziała, wyjmując 

sfałszowane   referencje.   -   Napisał   pan,   że   mam   przywieźć   list   od   ostatniego 
pracodawcy.   I   jeśli   list   okaże   się   dla   pana   satysfakcjonujący,   wówczas 
otrzymam tę posadę.

- Więc sama widzisz! - uciął. - Nie jest satysfakcjonujący.

Aubrey pomachała mu listem przed oczami.

-   Nawet   pan   na   niego   nie   spojrzał!   -   powiedziała   z   oburzeniem.   - 

Przyjechałam aż z Birmingham, żeby dla pana pracować.

Major złapał list.

- To nie dla mnie! - warknął, kuśtykając w kierunku biurka obok okna. - 

Ale dla mojego cholernego… to znaczy dla bratanka, Gilesa. To jego dom, nie 
mój. - Rzucił list na biurko.

- Wszyscy wiedzą, kto to jest lord Walrafen. Ale powiedziano mi, że jego 

lordowska mość rzadko odwiedza Cardow. A czy teraz może mi pan wyjaśnić, 
w jaki sposób udało się panu znaleźć kogoś na stanowisko, które mnie zostało 
zaproponowane ledwie trzy dni temu?

Uśmiechnął się szyderczo.

- Pyskata jesteś, pani Montford.

Nie dała za wygraną.

- Nie podoba mi się, gdy jestem przedmiotem czyjejś zabawy, majorze 

Lorimer   -   rzekła   stanowczo.   -   Co   więcej,   to   chyba   oczywiste,   że   Cardow 
potrzebuje gospodyni. Czy jego lordowska mość ma pojęcie, w jakim stanie jest 
jego rodzinne gniazdo?

Major zaśmiał się chrapliwie.

background image

- To dla niego żadna różnica - odparł. - Nawet by nie mrugnął okiem, 

gdyby nazajutrz zamek zawalił się w gruzy. A teraz, dziewczyno, dalej mi stąd. 
Betsy   znajdzie   tobie   i   chłopcu   jakieś   miejsce   na   dzisiejszą   noc.   Zmieniłem 
zdanie co do gospodyni. Nie potrzebuję więcej służby, która pęta się po zamku, 
wypija moją whisky i wsadza nos w moje sprawy.

Aubrey zrozumiała, że major nie żartuje. Widać było, że często pije, z 

jego skóry sączyła się woń regularnie spożywanego alkoholu. Miał niechlujnie 
zawiązaną apaszkę, na twarzy kilkudniowy zarost. Jednak pomimo  wszystko 
wyczuwało   się   w   nim   jeszcze   resztki   honoru.   Był   starszy   od   jej   ojca,   lecz 
trzymał się prosto, jak na żołnierza przystało. Znienawidziła go od pierwszego 
wejrzenia, jednakże, o dziwo, musiała przyznać, że wzbudza jednak respekt.

Nie mając innego wyboru, Aubrey otworzyła torebkę i wyjęła drugi list, 

którego narożniki z biegiem czasu zdążyły się już pozaginać. Bez słowa podała 
pismo majorowi.

Lorimer popatrzył na nią dziwnie.

- Co to jest?

- Jeszcze jeden list, proszę pana.

- Co takiego? - Niechętnie wziął go do ręki. - Od kogo?

- Od pana. Daje pan w nim słowo honoru, jako oficer i dżentelmen. Kiedy 

zmarł mój ojciec, napisał go pan do mojej matki, obiecując pomoc, gdybyśmy 
kiedykolwiek jej potrzebowali.

Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy major usiadł w fotelu kolo biurka. 

Poszła za nim. Otworzył list i odwrócił go w stronę ognia. Po dłuższej chwili 
owinął nim pierwsze pismo, wreszcie wrzucił oba do szuflady.

- Ach, Boże, biedna Janet - szepnął. - Więc ona nie żyje?

- Tak, proszę pana.

- A najstarsza córka? - chrząknął. - Chyba bogato wyszła za mąż, co? Czy 

ona nie może ci pomóc?

- Muireall była zawsze chorowita. Zmarła wkrótce po mamie.

Major nawet na nią nie spojrzał.

background image

- Wiedziałem,   że  wyglądasz  jak  Szkotka  -  szepnął,   zakrywając  dłonią 

twarz. - Masz oczy i włosy swojej matki.

- Tak - powiedziała cicho.

-   Więc   masz   kłopoty,   co?   -   prychnął.   -   I   oczekujesz,   że   cię   z   nich 

wyciągnę?   Przyjechałaś   pod   niewłaściwy   adres.   Ja   jestem   tylko   starym, 
schorowanym   żołnierzem,   bez   żadnych   możliwości,   który   ma   akurat   tyle 
pieniędzy, żeby wystarczyło na whisky i dziwki.

- Proszę pana - odezwała się błagalnie - ja potrzebuję tylko pracy. Szansy, 

żeby zarobić na swoje utrzymanie.

Znowu się roześmiał, patrząc w ciemność.

- To była robota  Iaina, że  wpadłem w ten nałóg - powiedział głosem 

cichego wyznania. - Nie dziwki, ale whisky. Nazywał je Glasgow Gold.

- Papa lubił dobrą whisky.

Spojrzał na nią, mrużąc oko.

- Twój ojciec był wart dużo pieniędzy, dziewczyno - rzekł podejrzliwie. - 

Dlaczego potrzebujesz pracy?

Zawahała się.

- Potrzebuję jej, ale proszę, niech pan mi nie zadaje pytań na temat życia 

mojego ojca. I niech pan nikomu nie mówi, że mnie zna.

- Ale przecież naprawdę cię nie znam.

- Tak - powiedziała szybko. - Jestem po prostu panią Montford. Pańską 

gospodynią.

W odpowiedzi major pochylił się i podniósł swoją w połowie opróżnioną 

butelkę. Na biurku stała brudna szklanka, którą powoli napełnił płynem.

- Na temat życia twojego ojca, co? - chrząknął. - Chyba zmarnował je 

przeze mnie.

- Nie może pan tak myśleć.

Rzucił jej ogniste spojrzenie.

background image

-   Nie   masz   pojęcia   o   moich   myślach!   -   uciął.   -   Do   licha   ciężkiego, 

przestań mnie tu zagadywać! - Po chwili zwęził oko w wąską szparkę. - Czekaj 
no, coś mi się kołacze po głowie.

- Tak? - Z trudem przełknęła ślinę.

- Ostatniej wiosny gazety pisały o jakimś skandalu. - Przechylił głowę na 

bok i podrapał się. - A może było to przed rokiem? Jakieś znajome nazwisko, o 
ile sobie przypominam. Jeszcze nie zapiłem się na tyle, żeby to zapomnieć! Ha! 
Pani Montford, gówno prawda. Założę się o dziesięć gwinei, że tu też mnie 
okłamałaś.

Aubrey zamknęła oczy.

- Proszę, niech mnie pan już o nic więcej nie pyta.

- Nie będę! - zapewnił ją. - Nie chcę wiedzieć nic więcej o tobie i twoich 

kłopotach. Wywiążę się ze zobowiązania wobec twojego ojca, ale to wszystko, 
słyszysz?

- Tak, proszę pana.

Przeniósł wzrok na płomienie w kominku.

- Kobieta z twoim pochodzeniem nie powinna być służącą.

- To uczciwa praca, proszę pana. Mam doświadczenie  w prowadzeniu 

dużego domu.

-   Nic   mnie   nie   obchodzi,   czy   potrafisz   odróżnić   maglownicę   od 

wyciągarki. Gdyby Giles mi  pozwolił, wyrzuciłbym ich wszystkich  na zbity 
pysk. Ale mi nie pozwala. A teraz w dodatku jeszcze ty mi się zwaliłaś na 
głowę.

Aubrey milczała.

Major zaklął pod nosem, niepewnym ruchem odstawił butelkę, jakby z 

trudem oceniał odległość do blatu biurka.

-  A   więc   będzie   tak   -   podjął,   ocierając   rękawem   usta.   -  Lubię   zimną 

whisky i gorącą kąpiel. Chcę dostawać herbatę o czwartej i kolację o szóstej. Tu, 
w tym pokoju. Na tacy.

Aubrey odetchnęła z ulgą.

background image

- Tak jest, proszę pana.

- I żeby mi nikt nawet nie pisnął, chyba że zamek stanie w ogniu albo w 

kanale   pojawi   się   francuska   flota.   Nie   pytaj   mnie   o   nic,   co   ma   związek   z 
prowadzeniem domu, bo nie mam na ten temat żadnego zdania. Nie pytaj mnie 
też o zarządzanie posiadłością, gdyż nic o tym nie wiem i nie mam ochoty się 
dowiedzieć. 

Aubrey udało się skinąć głową.

- Tak jest.

Ale Lorimer znowu nabrał powietrza.

-   Śniadania   nie   jadam.   Nie   przyjmuję   gości.   Otwieraj   moją 

korespondencję.   Jeśli   przyjdzie   rachunek,   zapłać   go.   Jeśli   sprawa   dotyczy 
majątku,   przedstaw   ją   Gilesowi.   A   jeśli   co   innego,   spal   list.   Jeśli   pójdę   do 
miasteczka   i   przyprowadzę   sobie   dziwkę,   to   moja   sprawa.   Jeśli   z   pijaństwa 
stracę przytomność i narobię pod siebie, to moja sprawa. Jeśli zechcę rozebrać 
się do naga i biegać z gołą dupą po balustradach, co by to było, pani Montford?

- Pańska sprawa, sir?

- Zgadza się, do licha ciężkiego. A jeśli komuś się to nie podoba, mogą iść 

i się powiesić. Nadążasz za mną, pani Montford?

- Tak, proszę pana.

Lorimer uśmiechnął się sarkastycznie.

- I jeszcze jedno, pani Montford: nie cierpię dzieci. Więc trzymaj tego 

swojego mazgaja z daleka ode mnie, słyszysz? Bo jeśli mi się nawinie pod rękę, 
to przysięgam na Boga, że nauczę go wszystkiego, co umiem, zaczynając od 
wyrażenia "do licha ciężkiego".

Aubrey poczuła, jak kolana się pod nią uginają.

- Tak, proszę pana - odpowiedziała. - Przyrzekam, że będę go trzymać z 

daleka od pana. Czy… coś jeszcze?

Major zarechotał.

-  No pewnie!  Za dwa  dni cała  okolica  będzie  szeptać,  że  jesteś  moją 

kolejną kochanicą z Londynu. Mówią tak za każdym razem, gdy najmuje się tu 
do pracy urodziwa kobieta.

background image

Aubrey zrobiło się niedobrze.

-   A   więc!   -   warknął,   wychylając   jednym   haustem   całą   szklaneczkę 

whisky. - Masz  swoją bezcenną  posadę,  pani Montford.  Niech przyniesie ci 
dużo radości.

Ukłoniła się nieskładnie.

- Dzie… dziękuję panu.

Major Lorimer beknął.

Uciekła z pokoju.

 

Rozdział 1

W którym lord de Vendenheim 

wcale nie jest rozbawiony

 

Wrzesień 1829 r.

Było cudowne popołudnie w Mayfair. Okna mieszkań i sklepów szeroko 

otwarto, aby wpuścić do środka jesienną bryzę. Na całej Hill Street pokojówki 
wykorzystywały ciepły słoneczny dzień, by posprzątać scbody  prowadzące   do 
domów.   Woźnice  chętnie zdejmowali kapelusze, gdy ich powozy przy wtórze 
stukotu końskich kopyt o bruk przejeżdżały ulicą, zaś na chodniku stało pół 
tuzina odźwiernych, którzy wdychając świeże powietrze czekali na cokolwiek 
do zrobienia.

background image

Biblioteka   lorda   Walrafena   była   idealnie   położona,   by   można   było 

rozkoszować się tak pięknym dniem - znajdowała się w narożniku domu na 
drugim piętrze.

Wszystkie   cztery   okna   były   otwarte.   Za   plecami   słyszał   gruchające 

gołębie, które muskały i poprawiały sobie piórka. Jednak w przeciwieństwie do 
pokojówek Walrafen nie był zadowolony - zresztą w ogóle rzadko taki bywał - a 
teraz rzucił przeczytany właśnie list na biurko i spojrzał spode łba na swojego 
asystenta. 

- Ogilvy! - ryknął. - Te gołębie! Wygoń je z tych cholernych parapetów!

Siedzący przy sekretarzyku Ogilvy zdawał się nie rozumieć, ale po chwili 

zerwał się na nogi i z laską w ręku skoczył ku oknom.

- A sio! - zawołał pośród odgłosów uderzeń i furkotu skrzydeł. - A sio mi 

stąd!

Po czym ukłonił się sztywno i wrócił do pisania. Walrafen odchrząknął. 

Czuł się trochę głupio. Być może młody Ogilvy nie był jeszcze w pełnym tego 
słowa znaczeniu sekretarzem, ale chyba przeganianie gołębi nie należało do jego 
obowiązków. Walrafen otworzył usta, żeby go przeprosić, lecz w tym momencie 
mocniejszy   powiew   wiatru   otworzył   leżącą   na   biurku   teczkę   i   dwuletnia 
korespondencja zaczęła fruwać po pokoju, tworząc małe tornado.

Walrafen zaklął głośno.

-   Nie   dość,   że   ta   kobieta   co   tydzień   nęka   mnie   swoimi   patetycznymi 

pismami - mełł w ustach przekleństwo, zbierając papiery - to jeszcze teraz cale 
dossier pani Montford opętał diabeł.

W   istocie   tak   to   wyglądało,   gdyż   teraz   powietrze   było   zupełnie 

nieruchome. Ogilvy stuknął lekko brzegiem teczki o biurko Walrafena.

-   Nic   się   nie   stało,   proszę   pana.   -   Wręczył   Walrafenowi   teczkę.   - 

Wszystko jest na swoim miejscu.

Książę uśmiechnął się krzywo.

- Tego właśnie się obawiam.

Chłopak także wyszczerzył zęby i wrócił do swojego zajęcia. Walrafen 

otworzył teczkę i ponownie zaczął czytać leżący na wierzchu list.

 

background image

Zamek Cardow

21 września

Wasza Lordowska Mość,

Tak   jak   wyjaśniłam   w   moich   czterech   poprzednich   listach,   nadeszła  

ostatnia chwila, by podjąć decyzję w kwestii zachodniej wieży. Nie otrzymawszy  
od Waszej Lordowskiej Mości żadnej odpowiedzi, wzięłam sprawę w swoje ręce  
i   posłałam   do   Bristolu   po   architekta.   Panowie   z   firmy   Simpson   &   Verney  
stwierdzili, że istnieje głębokie pęknięcie w ścianie zewnętrznej, zaś fundament  
niebezpiecznie   się   przesunął.   Bardzo   proszę   o   instrukcję,   czy   mamy   wieżę  
zburzyć, czy też ją podeprzeć i wzmocnić? Zapewniam Waszą Lordowska Mość,  
że jest mi to obojętne i pragnę jedynie podjęcia decyzji, zanim wieża zawali się  
na któregoś z ogrodników, a o dobrego ogrodnika teraz bardzo trudno.

Oddana sługa Waszej Lordowskiej Mości

Pani Montford

Na Boga, czy to naprawdę już piąty list w kwestii tej zapleśniałej starej 

wieży? Sądził, że już dawno sama  załatwiła całą sprawę. Walrafen nie miał 
ochoty o tym myśleć. Najęła już architektów. Tak, gdy Cardow i wszystko co 
się  w  nim znajduje,  jest  pod  solidną  opieką pani  Montford,  mógł  spokojnie 
zapomnieć o zamku, dokładnie tak, jak sobie życzył. Bezpiecznie mógł nie robić 
zupełnie nic. Cóż za zadziwiający luksus.

Wziął do ręki następną kartkę kancelaryjnego papieru. Ha! Kolejny z jej 

ulubionych tematów do zrzędzenia. Wuj Elias. Biedak na pewno nie zaznał przy 
niej chwili spokoju.

Wasza Lordowska Mość,

Pański   wuj   wciąż   niedomaga,   tym   razem,   jak   mi   się   wydaje,   cierpi   z  

powodu   kolki   żółciowej.   Nie   wpuszcza   do   siebie   Crenshawa,   a   w   zeszłym  
tygodniu   rzucił   w   głowę   doktora   pustą   butelka,   gdy   ten   wsiadał   do   karety.  
Chybił jednak, ponieważ wzrok ma równie słaby jak wątrobę. Mimo to błagam  
Pana,   by   zwrócił   Pan   na   niego   uwagę   i   spróbował   namówić   go   do  
współpracy…

background image

- Kobieto - mruknął Walrafen do karki papieru - jeśli twoje nieustające 

zrzędzenie jest bezskuteczne, to ja nie mam nawet cienia szansy.

- Słucham, milordzie? - Ogilvy podniósł wzrok.

Walrafen   uniósł   list,   trzymając   go   dwoma   palcami   niczym   mocno 

przybrudzoną chusteczkę.

- Aha - rzekł domyślnie chłopak. - Gospodyni.

Tak, gospodyni. Cierń w jego boku. Uśmiechnął się smutno, włożył list 

do teczki, a potem, wiedziony dziwnym impulsem, sięgnął po następny. Marzec 
dwa lata temu! To był jeden z jego ulubionych początków korespondencji.

Wasza Lordowska Mość,

Pański wuj znowu wyrzucił mnie z posady. Proszę mnie zawiadomić, czy  

mam   zostać,   czy   też   odejść.   Jeśli   mam   odejść,   to   proszę   o   przyjęcie   do  
wiadomości, że należy mi się 1 funt 8 szylingów i 6 pensów, które zapłaciłam  
aptekarzowi w zeszłym tygodniu, kiedy Pański wuj złośliwie połknął kluczyk do  
kasetki   z   pieniędzmi.   (Pokłóciliśmy   się   wtedy,   gdyż   miał   ochotę   nabyć   w 
miasteczku nieopodatkowaną brandy). Jeśli mam zostać, bardzo proszę, żeby  
Wasza Lordowska Mość napisał do niego, gdyż musimy odzyskać kluczyk do  
kasetki i że ten obowiązek, że się tak wyrażę, spoczywa na nim…

Biedny   wuj   Elias.   W   wyobraźni   widział   go,   jak   pochyla   się   nad 

nocnikiem   z   nożem   do   papieru   w   dłoni,   i   pani   Montford   stoi   za   nim, 
prawdopodobnie z gotowym do użycia palcatem. Walrafen parsknął śmiechem, 
zignorował zdziwione spojrzenie Ogilvy'ego i sięgnął po następny list. O, tak! 
Ten został napisany wczesną wiosną, kiedy to przewracała cały dom do góry 
nogami.   W   jego   myślach   pojawiła   się   nutka   ciekawości,   jak   stary   zamek 
wygląda obecnie.

Wasza Lordowska Mość,

Czy   jest   Pan   świadomy,   że   w   dolnej   szufladzie   komody,   stojącej   w  

Pańskiej   dawnej   garderobie,   znajduje   się   sześć   zdechłych   ropuch?   Betsy  
twierdzi, że wyjeżdżając do Eton nakazał Pan, by niczego w środku nie ruszać.  
Ale ponieważ było to w 1809 roku, a teraz mamy 1829, pomyślałam, że najlepiej  

background image

będzie   wyjaśnić   tę   sprawę.   Jeśli   wolno   mi   dodać,   rzeczone   ropuchy   mają 
obecnie postać proszku i kości.

Składam wyrazy współczucia w powodu tej straty.

Pani Montford

PS. Pański wuj znowu mnie zwolnił. Proszę mnie zawiadomić, czy mam  

zostać, czy też nie.

Walrafen rzucił list na bok, po czym uchwycił dwoma palcami nasadę 

nosa. Chciało mu się śmiać. A także płakać. Jedź sobie, jedź, pomyślał. I krzyżyk 
na drogę, pani Montford!

Ale tak naprawdę wcale nie chciał, żeby odeszła. Wcale a wcale. Nagle 

papier wydał mu się zbyt jasny na jego oczy. Poczuł nadchodzący ból głowy. Ta 
kobieta miał dar irytowania go. A jednocześnie była zabawna i zuchwała. Zaś 
czasami boleśnie zjadliwa.

I to był największy problem. Gdy miał przypływ uczciwości, przyznawał, 

że ta kobieta wywołuje w nim poczucie winy i od niemal trzech lat czyni to z 
zastraszającą   regularnością.   Z   każdym   miesiącem   jej   listy   stawały   się   coraz 
ostrzejsze, było w nich coraz więcej spostrzeżeń, ich autorka wysuwała coraz 
śmielsze   żądania.   Bał   się   je   otwierać,   ale   czytał   wielokrotnie.   Zwykle   nie 
fatygował się pisaniem odpowiedzi, w wyniku czego napływały kolejne listy. 
Powinien był ją zwolnić, gdy przejawiła pierwsze oznaki bezczelności.

Jednakowoż listy od pani Montford czasami go rozśmieszały, a śmiech 

rzadko   gościł   w   jego   życiu.   Przywodziły   na   myśl   żywe   obrazy   domu   jego 
dzieciństwa. W każdym razie te przyjemne. Dziwne, ale czasami miał wrażenie, 
że pani Montford chce go tam zwabić. W jej listach było coś więcej niż cynizm i 
pretensje. Coś, co przemawiało do niego cichym, tajemniczym głosem.

Wziął jeszcze inny list, pochodzący z ostatniego maja. Narożniki kartki 

były już pozaginane. Przeczytał znajomy fragment.

Jałowiec ciernisty ma w tym roku wyjątkowy odcień zieleni. Szkoda, że  

nie może Pan tego zobaczyć. Chińskie róże wyglądają bardzo obiecująco, a  
Jenks mówi mi, że zamierza zbudować pergolę w pobliżu otoczonego murami  
ogrodu…

background image

Dlaczego pisała do niego takie rzeczy? I dlaczego on czytał to tyle razy? 

Walrafen zastanawiał się nie po raz pierwszy, czy jego gospodyni jest urodziwa. 
Nie był pewien, ile ma lat, lecz z listów wynikało, że jest młoda. Młoda i pełna 
życia, wuj Elias zawsze wolał dawać zajęcie w pozycji poziomej niż pionowej 
co   ładniejszym   służącym.   Ciekawe,   czy   ten   lubieżny   stary   kozioł   ją   też 
zaciągnął do łóżka.

Na pewno tak. W przeciwnym razie już dawno zmusiłby ją do ucieczki. 

Nikt ze służby nie wytrzymałby z wujem Eliasem za te nędzne pieniądze, jakie 
płacił pani Montford. Nikt nie byłby aż tak zdesperowany. A może jednak?

To pytanie sprawiło, że poczuł się trochę… w sumie nie wiedział, jak się 

poczuł.     Oczywiście   nie   chciał,   by   żaden   Anglik   lub   Angielka,   przyciśnięci 
biedą lub przynależnością do klasy, zajmowali posadę, która była dla nich nie do 
przyjęcia. Coraz mocnej bolała go głowa. Boże, była dla niego prawdziwym 
utrapieniem, ta zrzędliwa pani Montford! Co o obchodziło, czy zachodnia wieża 
przetrwa, czy też nie zawali? Niemalże było mu wszystko jedno, czy ogrodnicy 
przeżyją ewentualną katastrofę. Dobry Boże!

Nie,   to   nie   tak.   Nie   po   to   przez   całą   karierę   walczył   o   prawa 

pracowników, aby teraz tak lekceważąco zaniedbać własnych. Ale jeśli w ogóle 
nic nie zrobi, sprawą zajmie się pani  Montford. Oj, będzie na niego zła. Spadnie 
na jego głowę deszcz wyniosłych słów, po którym nastąpi grad rachunków i 
kwitów. Ale za to wszystko w Cardow byłoby jak należy. 

A   co   do   swojego   znużenia,   Walrafen   musiałby   czytać   całą   tę 

korespondencję   jako   pokutę.   Albo   rozrywkę.   Sam   nie   wiedział   co.   Znowu 
zastanowiło go, dlaczego taka inteligentna kobieta pozwoliła wleźć na siebie 
sapiącemu wujowi Eliasowi. Poczuł kłujący ból w skroni.

- Ogilvy! - powiedział ostro. - Zaciągnij zasłony zadzwoń po kawę. 

- Tak, milordzie. - Ogilvy popatrzył na niego podejrzliwie. Lecz zanim 

zdążył wstać, ktoś gwałtownie otworzył drzwi.

- Lord de Vendenheim - zaanonsował lokaj.

W tym momencie do pomieszczenia wkroczył Max, przyjaciel Walrafena.

- Per amor di Dio! - mruknął  Max, ściągając  rękawiczki. - Nie jesteś 

ubrany!

background image

Szczupły, śniadoskóry, nieco przygarbiony Max zawsze brzmiał irytująco 

i arogancko. Fakt, że  Walrafen  stał  wyżej od niego nie stanowił  dla Maksa 
problemu, nawet gdy był niższym inspektorem policji rzecznej w Wapping, a 
Walrafen w tym samym czasie jednym z bardziej wpływowych członków Izby 
Lordów.   Jeśli   byłeś   głupcem,   Max   traktował   cię   jak   głupca.   W   ten   sposób 
przejawiał się jego egalitaryzm.

Teraz patrzył ze złością wzdłuż swego długiego, oliwkowego nosa.

- Idziesz ze mną?

Siedzący za biurkiem Ogilvy zaklął cicho.

- Milordzie! Parada kostiumowa!

Walrafen uśmiechnął się, zacisnąwszy usta.

- Raczej nie mogą zacząć bez nas, stary przyjacielu - rzekł, wstając. - Ale 

najpierw pójdę na górę, żeby się przebrać. Sam nie wiem, kiedy zleciał mi czas.

Max spojrzał na otwartą teczkę na biurku. Długimi, ciemnymi palcami 

wziął pierwszy z wierzchu list.

- Ach, znowu ta twoja gospodyni - powiedział ze zrozumieniem. - Giles, 

kiedy przestaniesz bawić się z tą kobietą w kotka i myszkę?

Walrafen rzucił przyjacielowi nieprzyjemne spojrzenie.

-   To   już   moja   sprawa.   -   Próbował   nie   kuleć   na   zesztywniałej   od 

długotrwałego siedzenia nodze. Max ruszył za nim z listem w ręku. Gdy lokaj 
zdejmował   Walrafenowi   surdut   i   apaszkę,   Max   usiadł   w   ulubionym   fotelu 
gospodarza i na głos odczytał całe przeklęte pismo.

- Niezwykłe z niej stworzenie! - powiedział w końu. - Bardzo chciałbym 

ją poznać.

Walrafen parsknął śmiechem.

- Cicha woda…?

Max uniósł ciemne brwi.

- Ta woda wcale nie jest cicha - w jego głosie brzmiała pewność. - Założę 

się, że jest pełna stłumionego pragnienia… i jeszcze czegoś więcej. Ciekawe… 
tak, ciekawe, co to takiego.

background image

Walrafen pochylił się bardziej nad lustrem i poprawił fałdy nowej apaszki.

- Max, pani Montford to tylko służąca. Arogancka, namolna gospodyni.

- Więc wyrzuć ją z pracy.

- Co takiego? I zrzucić ją na kark jakiemuś innemu biedakowi? - Walrafen 

zaśmiał się. - Nigdy nie zwalniałem służby, nie dając referencji. No chyba że 
służący popełnił morderstwo albo coś jeszcze gorszego. A poza tym, jakiż ona 
stanowi dla mnie kłopot?

-  Duży   kłopot,   z   tego   co   widziałem   w   twoich   oczach.   -   Max   wstał   i 

otworzył szeroko drzwi. - I raczej wątpię, by uczyniła coś równie stosownego 
jak morderstwo  i tym samym uwolniła cię  od twojego, jak ty  to określasz? 
Łagodnego zaniedbania? Tak, wtedy byłbyś zmuszony wrócić do domu, co? 

Walrafen przeszedł obok niego.

- Zostaw ten list i chodźmy wreszcie - powiedział. - Teraz na ulicach w 

okolicach Whitehall będą już tłumy. Będziemy musieli iść na piechotę.

- Tak, a czyja to wina?

Walrafen miał rację. Zanim dotarli do Charing Cross, musieli torować 

sobie drogę przez ciżbę. Zwykła o tej porze rzeka ubranych w czarne płaszcze 
urzędników   i   właścicieli   sklepów   z   okularami   na   nosie   wypływała   z 
Westminsteru w poszukiwaniu lunchu, jednak dziś była ściśnięta  do wąskiej 
strugi poprzez rzędy powozów i karet. W biurze Maksa korytarze pełne były 
biegających we wszystkie strony policjantów w długich, niebieskich mundurach 
i wysokich nakryciach głowy. Na klatkach schodowych tłoczyli się urzędnicy i 
biurokraci, a nawet kilka dam w czepkach i z parasolkami w dłoni.

Pośród tego chaosu dały się słyszeć rzucane krzykiem ostatnie rozkazy. 

Wreszcie  dotarli  do  drzwi  Maxa.  Ale  pokój  był  już  zajęty.  Przy  oknie  stali 
kobieta   z   mężczyzną,   spoglądając   na   kłębiący   się   poniżej   tłum.   Na   dźwięk 
otwieranych drzwi kobieta odwróciła się, lecz Giles już instynktownie wiedział, 
kim jest. Była to Cecilia, młoda wdowa po jego ojcu, ze swoim drugim mężem 
Davidem, lordem Delacourt.

- Dzień dobry, Cecilio - powiedział Walrafen, kłaniając się. - I Delacourt. 

Co za niespodzianka.

- Witaj, mój drogi Milesie - odparła. - Max! Mieliśmy nadzieję, że cię tu 

spotkamy.

background image

Podpłynęła   do   Walrafena,   nadstawiając   policzek   do   pocałunku. 

Oczywiście,   pocałowałby   ją,   tak   jak   zawsze.   Lecz   nagle   zza   sukni   Cecilii 
wybiegi mały chłopiec i stanął między nimi.

-   Giles!   Giles!   -   zawołał.   -   Spotkaliśmy   sierżanta   Siska!   Pozwolił   mi 

ponosić swój kapelusz. Czy ty i lord de Vendenheim pójdziecie razem z nim w 
paradzie?

Czując lekką ulgę, Walrafen wziął chłopca na ręce.

- Nie, ale wygłoszę bardzo nudne przemówienie, Simon. Sam chciałbym 

mieć ten nowy płaszcz Siska. Strasznie mi się podobają jego duże, mosiężne 
guziki.

Chłopiec roześmiał się. Mąż Cecilii odsunął się od okna.

- Cecilia i Simon uparli się, żeby obejrzeć przysięgę młodych policjantów 

- odezwał się przepraszająco Delacourt. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy? 
- Mówił do Maksa, ale jego wzrok spoczywał na Walrafenie.

- Ależ skąd - odparł Max.

-   To   dobrze.   Jeśli   macie   już   panowie   swoje   przemówienia   i   program 

przysięgi, chętnie zabierzemy was do Bloomsbury naszą karetą. Simon, wskakuj 
tacie na barana, zejdziemy na dół.

Chłopiec wgramolił się na ojca wprost z objęć Walrafena. Max otworzył 

szeroko drzwi.

Cecilia uśmiechnęła się, kładąc dłoń na ramieniu Walrafena.

- Giles, jestem dziś z ciebie bardzo dumna - szepnęła. - Dzięki tobie czuję 

się kochającą macochą.

Walrafen wpatrywał się w jej piękne, niebieskie ozy, czekając, aż inni 

opuszczą pokój.

- Nie opowiadaj bzdur, Cecilio - powiedział cicho. - Już nie jesteś moją 

macochą, lecz żoną Delacourta i matką Simona, na litość boską!

Popatrzyła na niego dziwnie.

- Mam tego pełną świadomość. Czy te rzeczy wzajemnie się wykluczają? 

Zawsze byłeś mi bardzo bliski, Giles. Oczywiście nie jako pasierb, lecz jako… 
brat, że tak powiem.

background image

Jako brat. A więc platonicznie. Zawsze taka była. i tylko na to mógł teraz 

mieć nadzieję. W oczach Kościoła Cecilia zaiste była jego matką, nie mogłaby 
więc zostać nikim więcej - co było idealnie zgodne z intencją jego ojca, gdy się 
z nią żenił, niech go wszyscy diabli! A potem, chyba po to, by zadać mu jeszcze 
większe cierpienie, ojciec zmarł przedwcześnie, umożliwiając Delacourt’owi - 
który był kundlem niegodnym całować rąbek jej sukni - aby sprytnie wśliznął 
się w jej życie. Ku zdumieniu wszystkich stał się wiernym mężem. I lepiej, aby  
pozostał jej wierny
, pomyślał Walrafen. W przeciwnym razie musiałby go zabić. 
A szkoda by było, bo polubił tego dumnego pyszałka.

Delikatnie wyprowadził Cecilię z pokoju Maksa.

- Jestem starszy od ciebie - przypomniał jej, gdy schodzili po schodach. - 

Gdy wyszłaś za ojca, miałem dwadzieścia trzy lata i już zasiadałem w Izbie 
Gmin. To brzmi głupio, gdy nazywasz siebie moją macochą.

Cecilia zaśmiała się i pogładziła go po policzku.

- Mój biedny Giles! - Wydęła lekko wargi. - David i ja jesteśmy twoją 

rodziną, czy tego chcesz czy nic. A właśnie, skoro mowa o rodzinie, powiedz 
mi, co tam u Eliasa? Nie odpowiada na moje listy.

- Ministerstwo Spraw Wewnętrznych to nie miejsce dla damy, Cecilio - 

stwierdził, ignorując jej pytanie. - Czy mąż nie może cię zatrzymać przy Curzon 
Street, gdzie jest twoje miejsce?

Znowu się roześmiała.

-   Jesteś   bardzo   nieugięty,   Giles.   Nie   mogłabym   sobie   odmówić   tej 

przyjemności.   Peelowi   na   pewno   nie   udałoby   się   przepchnąć   tej   ustawy   w 
parlamencie   bez   twoich   wpływów   i   dużego   wkładu   pracy   ze   strony   Maksa. 
Wszyscy tak mówią.

Walrafen   nie   odpowiedział.   Cecilia   także   milczała.   Już   wkrótce   cala 

piątka stała na zarezerwowanych dla nich miejscach na podium, pozdrawiając 
paradujące   w   nowych   mundurach   oddziały   nowo   utworzonej   Policji 
Metropolitalnej.   Mężczyźni   w   szerokich   płaszczach   i   wysokich   kapeluszach 
wyglądali   naprawdę   imponująco.   Wkrótce   było   już   po   nudnych 
przemówieniach,   nowi   funkcjonariusze   zostali   zaprzysiężeni,   dobiegły   końca 
wiwaty.   Cecilia   ponownie   nadstawiła   policzek,   który   Walrafen   posłusznie 
ucałował. Razem Maksem  podziękowali  za  propozycję  powrotu do Mayfair 
karetą Delacourta, po czym spacerkiem ruszyli Upper Guilford Street.

background image

-   To   wyjątkowa   kobieta,   co?   -   odezwał   się   Max,   patrząc,   jak   Cecilia 

macha do nich na pożegnanie poprzez tłum ludzi.

Walrafen   nie   odpowiedział.   Cecilia   była   więcej   niż   wyjątkowa.   Była 

wręcz niezrównana.

- A propos wyjątkowych kobiet - rzekł w końcu. - Gdzie twoja żona?

-  W   domu   w   Gloucestershire   -   stwierdził   trochę   ponuro   Max.   -   Lada 

chwila   na   świat   ma   przyjść   jej   nowa   siostrzenica   lub   siostrzeniec,   a 
prawdopodobnie i jedno, i drugie.

- A ty, stary przyjacielu? - spytał Walrafen. - Pojedziesz za nią? Miasto 

wkrótce opustoszeje. Zaczyna się sezon łowiecki.

Max przepchnął się obok gazeciarza. Byli już na Russel Square. 

- Chyba tak - odpowiedział. - Zwykle spędzamy zimę w Katalonii. Ale nie 

wtedy, gdy dziecko jest w drodze.

- Moglibyście zostać w mieście z Peelem - zasugerował Walrafen.

Max pokręcił głową. 

- Peel też pewnie wyjedzie. Jego ojciec niedomaga. 

-   Ach,   tak.   I   pewnie   wkrótce   to   on   zostanie   sir   Robertem?   Zamiast 

ukochanego ojca będzie miał tytuł. Nie uzna tego za uczciwą zamianę. 

Max popatrzył na niego dziwnie.

- Czy ty się tak czułeś, gdy zmarł twój ojciec? 

Walrafen spoglądał na otwarty plac. 

- Śmierć ojca była szokiem dla mnie i dla Cecilii - odezwał się w końcu. - 

Cieszył się doskonałym zdrowiem. 

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie, przyjacielu.

Walrafen spojrzał nań spode łba.

- Nigdy nie przestajesz być inspektorem policji, co? Nie, Max, nic nie 

czułem, gdy zmarł mój ojciec. Zawsze byliśmy sobie obcy. Pomimo wysiłków 
Cecilii, aby nas pogodzić, w chwili jego śmierci ledwie ze sobą rozmawialiśmy. 

background image

I nie mogę powiedzieć, że było mi smutno, gdy odszedł. Czy z tego powodu 
masz o mnie teraz gorsze zdanie?

Max zaskoczył Walrafena, bo delikatnie poklepał go po plecach.

- Nie, Giles - powiedział cicho. - Nigdy nie mógłbym zmienić zdania o 

tobie. Ale myślę, że marnujesz czas, pozostając teraz w mieście sam jak palec. 
Bo to właśnie zamierzasz, prawda?

Giles zastanowił się przez chwilę. Prawda była taka, że nie miał dokąd 

jechać.   Ach,   przecież   Cecilia   zapraszała   go   do   majątku   Delacourtów   w 
Derbyshire.   Jednak   to   byłoby   nie   po   dżentelmeńsku   -   przyjąć   gościnę 
mężczyzny,   pragnąc   jego   żony.   Oczywiście   zawsze   mógł   pojechać   do 
Gloucestershire z Maksem i Catherine i spędzić sezon łowiecki, polując w ich 
majątku. Czuł że Max lada chwila go zaprosi. Lecz ciepło i pobudliwość licznej 
rodziny   Catherine   zawsze   powodowały,   że   czuł   się   trochę   nieswojo,   jakby 
brakowało mu czegoś, czego nawet nie umiał nazwać.

Tak więc pozostał mu jedynie Cardow. I związane z nim wspomnienia.

- Max, jestem zbyt zajęty - powiedział w końcu. - Tyle jeszcze trzeba 

zrobić przed sesją parlamentu. Wzrasta poparcie dla tej nowej grupy dążącej do 
radykalnych reform, więc Peel ma prawo czuć się zaniepokojony. Równość to 
piękna koncepcja, której zasady popieram, ale może wymknąć się spod kontroli.

Max spojrzał na niego dziwnie. 

-   Mój   ojciec   wspierał   kiedyś   pewien   radykalny   ruch   -   stwierdził 

ostrzegawczo.   -   I   skończył   tak,   że   dostał   kulkę   w   głowę,   a   to   dzięki 
Napoleonowi. Tak więc, Giles, uważaj na to, co robisz, bo w przeciwnym razie 
twoje  szlachetne  koncepcje  zaczną strzelać ciebie. A ja znajdę się w trudnym 
położeniu, bo będę musiał zgadnąć, kto to zrobił: Wigowie, związki zawodowe, 
radykałowie, czy też twoja własna postrzelona partia. 

Giles wzruszył ramionami.

- Ktoś musi martwić się o przyszłość Anglii, Max. To jest praca mojego 

życia. 

Max zaśmiał się chrapliwie.

- Drogi przyjacielu. Życie to o wiele więcej niż tylko praca. Sam w końcu 

to zrozumiałem. - Po chwili dodał pół żartem. - Mam pewną myśl. Znajdź sobie 

background image

żonę. Mogę ci to naprawdę polecić, a poza tym potrzebujesz dziedzica. Kogoś 
oprócz Eliasa, na litość boską!

-   Mam   dalekich   kuzynów.   Gdzieś   tam…   nie   -   wiem,   chyba   w 

Pennsylwanii? Któryś z nich wróci, jeśli zostanie wystarczająco dużo pieniędzy. 
Amerykanie to oportuniści do szpiku kości. 

Max znowu wybuchnął śmiechem. 

- A czy nie ma pewnej pulchnej, ładnej dziewczyny na wsi w Somerset, 

która bardzo cię potrzebuje? W końcu musisz jechać do domu i pokazać tej 
pyskatej gospodyni, gdzie jej miejsce.

- Pani Montford? - zaśmiał się Walrafen. - Prędzej bym ją udusił.

Max popatrzył na niego zaskoczony, lecz się nie zatrzymał.

- Powiedz mi, Giles, czy ta twoja pani Montford jest stara czy młoda? A 

może w średnim wieku?

Walrafen obojętnie wzruszył ramionami.

- Pewnie dość młoda. One zawsze takie są.

- Co masz na myśli?

- Wuj Elias najmuje je do pracy. A jak sądzisz, co miałem na myśli?

- Aha - domyślił się Max. - Więc oprócz funkcji gospodyni ma ona także 

inne obowiązki?

Walrafen zawahał się.

- Cóż, dawnymi czasy często tak było - przyznał. - Ale wuj nie jest już 

młody. Jednak dochodzi do mych uszu, że często kłóci się z panią Montford, i to 
ostro.

- Tak? Skąd o tym wiesz?

- Od lokaja Pevsnera. Myślę, że pani Montford też nieźle utarła mu nosa. 

Ale ponieważ wuj nigdy mi się na nią nie skarżył, należy mniemać, że coś tam 
jest między nimi. Wuj nie ma duszy dobroczyńcy.

Nastało   milczenie.   Szli   przez   Berkeley   Square,   gdy   Max   odezwał   się 

ponownie.

background image

- Jak tam dziś twoja noga, Giles? - spytał. - Chyba trochę kulejesz.

Lecz jak na jedno popołudnie Giles miał już dosyć Maksa i jego wtrącania 

się.

- Nie jesteś odpowiedzialny za stan mojej nogi - warknął. - Chodźże, na 

litość boską i przestańmy wreszcie gadać o bzdurach.

Max popatrzył na niego, jakby zastanawiał się, jakie bzdury Giles miał na 

myśli. Swoją nogę? Ojca? Cardow? Tyle możliwości! I wszystkie nieprzyjemne. 
Lecz jako dobry przyjaciel nie powiedział już nic więcej.

 

Rozdział 2

W którym dochodzi 

do bardzo niekorzystnej transakcji

Wejście do zachodniej wieży Cardow już od dawna było zabronione dla 

służby. Nikt tam nie chodził, gdyż w środku było wilgotno i ponuro, wszędzie 
walały   się   połamane     meble.   Lecz   północna   wieża, z której roztaczał się 
widok   przez   kanał   w   kierunku   Walii,   była   zupełnie   inna.   Na   jej   górnej 
kondygnacji znajdowały się niektóre z najcenniejszych skarbów Cardow,   po 
części   dlatego,   że służba   i   okoliczni mieszkańcy od dawna przysięgali, iż 
miejsce to jest nawiedzone przez duchy. Na początku siedemnastego wieku żona 
trzeciego księcia wyskoczyła z okna na czwartym piętrze, roztrzaskując sobie 

background image

czaszkę   na   kamiennym   podwórcu.   Od   tamtej   pory   wielu   przestraszonych 
członków służby wspinało się na wzgórze po wieczorze spędzonym w pubie, 
aby zobaczyć ducha lady Walrafen na parapecie okna. Faktycznie, małżeństwa 
często źle się kończyły w Cardow.

Otworzywszy ostrożnie drzwi, Aubrey uniosła latarnię i rozejrzała się po 

poddaszu. Zobaczyła kolistą ścianę bez nawet jednego okna. Żadnych duchów 
nie było widać.

- Rety! - szepnęła Betsy, gdy płomień zaczął niespokojnie tańczyć. - Pani 

Montford, czy tu są nietoperze?

Aubrey wyzbyła się wszelkich złych przeczuć.

- Wcale bym się nie zdziwiła - odpowiedziała idąc wzdłuż ściany. - Są też 

pewnie myszy i pająki.

- Ale te nietoperze, psze pani… - głos Bet w drżał. - Mówią, że one 

wysysają krew. A ja nie chcę stracić krwi.

Aubrey zaczęta żałować, że nie zostały na dole. gdzie ich krew mogła 

sobie cieplutko i spokojnie krążyć w żyłach.

- Nietoperze nie wysysają krwi - powiedziała odważniej, niż się w istocie 

czuła. - A jeśli te portrety tu są, muszę je znaleźć. Ile ich jest?

Betsy   odepchnęła   na   bok   stary   dziecięcy   wózek,   spod   którego, 

popiskując, uciekła przestraszona mysz.

- Pół tuzina, psze pani, albo i więcej. Ale są za duże, żebyśmy mogły je 

znieść.

Aubrey   podniosła   miotłę,   którą   wtaszczyła   tu   po   krętych   schodach,   i 

ściągnęła   jedną   z   wielkich   pajęczyn.   Jakby   za   dotknięciem   czarodziejskiej 
różdżki, ukazał się wielki, dość wysoko umieszczony portret.

- Dobry Boże - wyszeptała. - Popatrz na to.

- O matko - zawtórowała Betsy. - Czy to ta, która rzuciła się z okna?

Jednak nie. Ta dama miała na sobie luźna suknię, taką, jakie widziało się 

przed stu laty.

- To raczej prababka majora - powiedziała Aubrey, zawieszając latarnię 

na haczyku sterczącym ze ściany. - Pomóż mi to zdjąć.

background image

Wspólnym wysiłkiem dźwignęły portret i odsunęły go na bok. Za nim 

znajdował się następny, jeszcze większy i wspanialszy. Trudno było odgadnąć 
jego wiek, gdyż młoda kobieta na nim była w kostiumie: greckiej todze i wieńcu 
na głowie.

- Ja ją znam - powiedziała zdecydowanym głosem Betsy. - To jest nasza 

pani, która skoczyła z galerii i złamała sobie kark. Ten obraz wisiał w holu, gdy 
przybyłam tu jako pomywaczka.

- Skoczyła? - przeraziła się Aubrey.

Betsy wzruszyła ramionami.

- Niektórzy mówią, że skoczyła, inni że spadła. To matka obecnego pana. 

Ciężko to przeżył, to całe gadanie o samobójstwie. Był wtedy małym chłopcem. 
I   pastor   też   zaczął   opowiadać   jakieś   okropności,   więc   stary   pan   musiał   go 
uciszyć, budując nowe probostwo.

- Straszne.

- To była czarna plama na całej rodzinie. A ludzie gadają, że to jest klątwa 

ciążąca na zamku Cardow. Żadna zamężna kobieta nie może być tu szczęśliwa.

- No cóż, ta biedaczka wróci na należne jej miejsce w holu - odparła 

raźnie Aubrey. - Wyciągnijmy portret, a potem przyniosą go lokaje.

Betsy pociągnęła, lecz z wyraźną niechęcią.

- A jeśli jego lordowska mość nie zechce, żeby te obrazy znowu wisiały 

na ścianie? - spytała, posapując z wysiłku. - W końcu ktoś specjalnie schował je 
tutaj,   prawda?   Poza   tym   w   miejscu   tego   obrazu   już   od   bardzo   dawna   wisi 
niebiesko-złoty gobelin.

Aubrey zmarszczyła czoło. Jej cierpliwość już się kończyła.

- Czy ktoś powiedział, że nie chce ich z powrotem na ścianie?

Betsy otrzepała ręce z kurzu i wzruszyła ramionami.

-  Chyba  słyszałam  coś  takiego,  psze  pani, tylko  nie pamiętam,  kto to 

powiedział.

Jednak Aubrey nie zmieniła zdania. 

background image

- Te gobeliny są już postrzępione i brudne. Trzeba je zdjąć. A przecież nie 

możemy patrzyć na gole, kamienne ściany, prawda?

Betsy wyglądała tak, jakby było jej wszystko jedno. Lecz gdy odsuwały 

obraz na bok, nagle  na jej buzi pojawiła się  nieskrywana przyjemność.  Pod 
spodem był ukryty kolejny portret, tym razem młodej damy o włosach niemal 
tak rudych jak włosy Aubrey.

- Ojej. niech pani zobaczy. To ostatnia lady Walralen.

Aubrey przyjrzała się. Obraz był szokująco nowoczesny. Młoda kobieta 

miała   okrągłą,   piękną   twarz,   śliczne   niebieskie   oczy,   które   śmiały   się   do 
malarza. Miała bujne kształty, niemal pulchne, nosiła na sobie niemodną już 
suknię z wysoką talią.

-   Hm,   nie   miałam   pojęcia…   -   wyjąkała   Aubrey,   czując   lekkie 

zakłopotanie.   -  Chciałam  powiedzieć,   nikt   nigdy   nie   wspominał,   że   pan  był 
żonaty.

Betsy się roześmiała.

- Nie, psze pani, nie ten pan, nie obecny lord Walrafen. To jego macocha, 

lady Cecilia Markham-Sands. Ten obraz był namalowany w Londynie tuż przed 
jej ślubem ze starszym bratem majora Lorimera.

Aubrey osłupiała.

- Boże miłosierny! Ileż on miał lat?

- Pewnie z pięćdziesiąt - Betsy zmrużyła oczy. -Ale wydawała się w nim 

zakochana. To musiało być dobre małżeństwo, bo była jedyną lady Walrafen, 
która nie umarła w Cardow.

- A gdzie umarła?

Betsy wybuchła rubasznym śmiechem.

- Ależ ona nie umarła, psze pani! Pochowała księcia niedługo po ślubie. A 

potem  wyszła  za  starego  przyjaciela.  Teraz  jest  lady  Delacourt.  Zajmuje   się 
dobroczynnością dla biednych, wydaje bale i robi różne inne rzeczy, jakie są w 
modzie.

Aubrey była zupełnie zbita z tropu. W czasie swojego dwuletniego pobytu 

w Cardow nigdy o tym nie dyszała. Z całą pewnością ta dama nie zostawiła 
śladu swej bytności w Cardow.

background image

- Nie… nie mieli dzieci?

Betsy zawahała się.

- Myślę, że chyba nie mogli - powiedziała ściszonym głosem. - Pamięta 

pani Maddy, która była tu praczką? Mówiła, że stary pan zawsze uganiał się za 
spódniczkami. Ale tuż przed ślubem dopadł Maddy w pralni i nic nie mógł 
zdziałać, jeśli pani wie, o czym mówię.

Aubrey aż poczerwieniała ze złości.

-   Nie   plotkuj   o   rodzinie,   której   służysz,   Betsy   -   zbeształa   ją.   -   To 

lekceważące.

Betsy spuściła głowę, ale tylko na chwilę.

- W każdym razie ta lady Walrafen była tu najwyżej trzy, cztery razy - 

powiedziała, spoglądając na portret młodej kobiety. - Ale mówię pani, jakaż 
była mila. Wcale się nie wywyższała. Raz na Boże Narodzenie przywiozła nam 
wszystkim   podarki   i   pomagała   pani   Jenks   przygotować   koszyki   dla 
mieszkańców. Ale stary książę wcale nie interesował się Cardow.

- Najwyraźniej jego syn też się nie interesuje. - Aubrey wciąż była zła, że 

lord Walrafen ignoruje jej listy w sprawie walącej się zachodniej wieży.

Betsy spojrzała na nią z zapałem. 

- Zabierzmy ten portret na dół, psze pani. Ona jest śliczna. Poza tym obraz 

wisiał   w   wielkim   holu   nad   południowym   kominkiem.   Możemy   przenieść   tę 
wielką, starą tarczę z tym okropnym gawronem to galerii.

- Wydaje mi się, Betsy, że to kruk, a nie gawron - poprawiła ją delikatnie 

Aubrey. - I myślę, że nie będzie żadnej szkody, jeżeli…

Wtem rozległ się okropny dźwięk, niski, nieludzki łoskot, jakby pod ich 

stopami otwierała się pokrywa grobowca. Kamienna podłoga zadrżała. Betsy 
zaczęła wrzeszczeć. Płomień latarni zatańczył dziko. Boże! Czy to trzęsienie 
ziemi? Lawina? W Somerset?

Stojący na podwórzu lokaj zakrzyknął:

- Uciekajcie! Uciekajcie!

I   wtedy   Aubrey   zrozumiała.   Zaczęła   uciekać   przez   ciemność, 

zapominając  o duchach i latarni. Skoczyła na schody, po omacku chwytając 

background image

desperacko linę. aby nie stoczyć się głową w dół, gdy w panice zbiegała po 
krętych stopniach.

- O Jezu, święta Mario i Józefie! - słyszała za plecami modlącą się Betsy. 

- Ktoś tu umrze.

Aubrey wciąż biegła, tłumiąc krzyk. Dwie kondygnacje niżej napotkała 

ciężkie dębowe drzwi, wychodzące na barbakan. Rzuciła się rozpaczliwie, żeby 
odciągnąć zasuwę.

- O Boże! O Boże! - powtarzała Betsy i skoczyła jej z pomocą. Łoskot 

ustał, rozległ się płacz dziecka.

Lokaj wciąż krzyczał. Zardzewiała zasuwa odskoczyła nagle, miażdżąc 

kciuk Aubrey. Gdy znalazła się na zewnątrz, pobiegła bez zastanowienia  po 
murze.

Betsy deptała jej po piętach.

Aubrey zobaczyła stertę gruzu leżącego na ścianie. Połowa zachodniej 

wieży wisiała otwarta niczym krwawiąca rana. W wyniku zawalenia się około 
dziesięć metrów parapetu oderwało się od murów. Mężczyźni wciąż biegali po 
podwórzu. W końcu wraz z Betsy dotarła do wyburzonego przedpiersia.

-  Cofnijcie   się!   -  krzyknął   Pevsner.   -   Pani   Montford!   Wszystko   zaraz 

runie!

Ale w tym momencie Aubrey udało się zajrzeć poza wyłamaną krawędź. 

Zakryła   ręką   usta.   Boże!   Dobry   Boże!   Poniżej,   w   zwałach   gruzu, 
pokrywającego   klomb,   zobaczyła   kawałek   białego   płótna.   I   rozrzucone 
podręczniki szkolne. I małą rączkę, wycelowaną w niebo.

Ogarnął ją strach.

- Iain! - krzyknęła. - Iain! Iain!

Poczuła, jak Betsy obejmuje ją wpół i odciąga od krawędzi. Przez chwilę 

szarpała się z nią, lecz po chwili zadziałał instynkt. Pobiegła do północnych 
schodów. Musiała zbiec na dół. Musiała dostać się do Iaina.

Niewiele pamiętała z tego, co było później. Jakoś udało im się wrócić po 

wysokim   murze   i   zejść   nieuszkodzonymi   schodami   do   ogrodu.   Aubrey 
pamiętała,   że   biegła   pośród   grządek   w   kierunku   klombu,   odsuwając   rękami 
gałęzie  z twarzy. W końcu rzuciła się  na kolana i zaczęła  odrzucać na bok 
kamienie. Dwóch ogrodników dotarło tam przed nią.

background image

Stojący dalej Pevsner wciąż krzyczał, żeby się odsunęli. Że reszta wieży 

lada   chwila   się   zawali.   Aubrey   nie   zwracała   na   to   uwagi.   Ogrodnicy   nie 
przestawali odrzucać kamieni. W końcu jeden z nich dotarł do Iaina i objął go 
wpół.

- Oddycha! - zawołał Jenks, wyciągając dziecko z rumowiska.

Drugi z ogrodników złapał Aubrey za rękę.

- Niech pani ucieka!

Usłyszała, jak za jej plecami od ściany odrywa się z chrzęstem kolejny 

kamień i spada na klomb. Zamarła ze strachu o Iaina. Betsy pchnęła ją mocno 
między łopatki, aby zaczęła biec. I wtedy znowu rozległ się ten sam łoskot co 
poprzednio. Z góry runęła kolejna lawina skał, drewna i łupków - wszystko co 
leszcze   pozostało   z   zachodniej   wieży.   Jakimś   cudem   udało   im   się   jednak 
przenieść Iaina do środka. Betsy od razu podniosła alarm w kuchni i wrzaskiem 
kazała posługaczowi, żeby sprowadził doktora Crenshawa.

Pokój   Iaina   przylegał   do   pokoju   Aubrey,   łączył   się   z   jej   salonikiem. 

Wnieśli chłopca do środka, a gdy kładli go na łóżku, zatrzepotał powiekami.

-   Mamo   -   szepnął   ledwie   dosłyszalnym   głosem.   Twarz   miał   pokrytą 

pyłem. - Mamo, major… szedł tam. Spadł. Kamienie… kamienie leciały…

Płacząca Aubrey położyła dłoń na czole syna i powiedziała mu, żeby leżał 

spokojnie. Stojący po drugiej stronie wąskiego łóżka Jenks, główny ogrodnik, 
uchwycił jej spojrzenie i pokręcił głową.

-   Pijany   -   powiedział   bezgłośnie,   ruszając   wyraźnie   ustami.   Ruchem 

głowy wskazał drugiego ogrodnika. - Phelps go wyciągnął z rumowiska. Był 
nieprzytomny, ale nic złego mu się nie stało.

Aubrey   zacisnęła   oczy   i   pomyślała   o   lordzie   Walrafenie.   O   jego 

okrucieństwie i zaniedbaniu. O całkowitym braku odpowiedzialności. To była 
jego wina! Boże, przywiozła tu Iaina, żeby był bezpieczny! A teraz z powodu 
nieudolności tego człowieka jej dziecko niemalże straciło życie.

Otworzyła powieki i popatrzyła na Jenksa. wcale go nie widząc.

-   Niech   Bóg   ma   go   w   opiece.   Tym   razem   posunął   się   za   daleko   - 

wyszeptała pewnym siebie, ponurym szeptem. - Tym razem go zabiję.

background image

Crenshaw skończył swoją pracę przy świecach. Iain miał złamane dwa 

żebra   i   palec.   Dotkliwie   zwichnął   lewą   nogę   w   kostce,   zaś   rany   na   głowic 
wymagały założenia sześciu szwów. Pośród modlitw Aubrey lekarz wymawiał 
słowa takie, jak bolesność i wstrząs.

Z  trudem  go rozumiała,   z trudem odpowiadała  na  zadawane  pytania  i 

tłumiła łzy.

Według słów ogrodników, Iain biegł na wzgórze z miasteczka, gdy ujrzał 

Lorimera kuśtykającego po ogrodzie. Major potknął się - lub też zemdlał - pod 
zachodnią wieżą. I wtedy z budowli zaczęły się sypać kamienie, z początku 
nieliczne. Przerażeni ogrodnicy patrzyli, jak chłopiec biegnie prosto w tę lawinę. 
Całe   szczęście,   że   murek   okalający   klomb   przyjął   na   siebie   główny   impet 
kamiennej nawałnicy.

Lecz   Iain   został   ranny.   Ciężko   ranny.   Gdy   lekarz   pakował   swoje 

narzędzia, Betsy siedziała przy małym palenisku, w blasku płomieni zwijając 
bandaże. Aubrey skryła się w cieniu koło łóżka, trzymając chłopca za zdrową 
rękę.   która,   dzięki   Bogu,   zaczęła   się   ogrzewać.   Lampa   na   stoliku   rzucała 
tajemnicze cienie na twarz doktora, gdy pochylił się, ostatni raz sprawdzając 
stan chłopca.

W końcu lekarz wrzucił do skórzanej torby ostatnie z narzędzi i spojrzał 

na Aubrey.

- Mamy dużo szczęścia, pani Montford, że żadne z tych żeber nie przebiło 

płuca. Teraz z powodu bólu chłopiec będzie oddychał bardzo płytko, więc musi 
pozostać w bezruchu. Niech mu pani poda laudanum, żeby lepiej spał.

- Chociaż doznał wstrząsu? Czy to konieczne?

Doktor uśmiechnął się uspokajająco i lekko dotknął jej dłoni.

-   To   pozwoli   mu   odpocząć.   Co   do   wstrząsu,   to   już   najmniejsze 

zmartwienie. Jak tam jego astma? 

- Nie miał ataków - odpowiedziała. - Morskie powietrze dobrze mu służy.

- Może z niej wyrósł - stwierdził z nadzieją Crenshaw. - Jutro pojawią się 

duże siniaki. Nawet wewnętrzne organy chłopca są teraz bardzo wrażliwe. Straci 
apetyt. Niech pani Jenks przygotuje mocny wołowy bulion. I nic więcej.

background image

Aubrey wstała, żeby podać doktorowi płaszcz.

- Biedne maleństwo - odezwała się Betsy, podchodząc do łóżka. - Ominie 

go festyn żniwny. A Jenks mu obiecał, że go tam zabierze. Tak się cieszył.

Doktor Crenshaw odwrócił się jeszcze od drzwi.

- A kiedy ten festyn? Za dwa tygodnie?

- W przyszłą sobotę - odparła Betsy.

Crenshaw uśmiechnął się trochę smutno.

-   Cóż,   nie   polecałbym   mu   udziału   w   wyścigu   w   workach.   Na   razie 

bezwzględnie niech nie opuszcza łóżka. Myślę, że potem jego organizm sam 
odpowie, co może, a czego nie może robić.

Betsy się uśmiechnęła. Aubrey podziękowała doktorowi i odprowadziła 

go   schodami   i   korytarzami   aż   do   wielkiej   sali.   Od   strony   kanału   nadeszła 
kolejna burza, więc kareta Crenshawa czekała pod zadaszoną bramą.

- Wrócę tu jutro, pani Montford! - zawołał pośród strug deszczu.

Lokaj otworzył drzwi karety. Dopiero wtedy Aubrey przypomniała sobie 

o drugim pacjencie.

- Doktorze, proszę zaczekać! W jakim stanie jest major?

Crenshaw osłonił się płaszczem przed ulewa.

- Obawiam się, że w takim jak zwykle. Ma kilka dodatkowych siniaków. 

Ale   nie   musi   pani   go   doglądać.   Pani   Jenks   posłała   dziewczynę,   żeby 
pomogłavmu ułożyć się do snu.

A   więc   major   znowu   spił   się   jak   bela.   Ostatnio   działo   się   tak   z 

zastraszającą regularnością. Jej kłótnie z majorem obrosły już legendą w zamku 
i okolicy. Służba uważała, że przeciwstawianie się majorowi to szaleństwo. A 
jednak niezmiennie wdawała się z nim w polemiki.

Z   pewnym   smutkiem   patrzyła   na   karetę   doktora,   która   z   chrzęstem 

oddalała się w kierunku głównej bramy, ledwie już widoczna w zapadającym 
mroku. Żałowała, że nie mogła mu powiedzieć o tym, jakim człowiekiem był 
kiedyś major. Żałowała, że nie mogła wyjaśnić, dlaczego warto było kłócić się z 
nim, gdy nikt inny nie śmiał tego robić.

background image

Major   był   niegdyś   najbliższym   przyjacielem   jej   ojca.   W   czasie 

wieloletniej służby pod rozkazami Lorimera ojciec wymieniał jego nazwisko w 
każdym liście. Pisał o jego męstwie, honorze, umiejętnościach frontowej walki. 
A gdy ojciec zginął pod gradem francuskich kul, gdy usiłował zabrać rannego 
Lorimera z pola bitwy pod Waterloo, Aubrey wcale nie czuła w sercu gniewu, 
że   major   żyje,   podczas   gdy   ojciec   poległ.   Mierziło   ją   jednak,   że   major   tak 
bezsensownie marnuje resztę życia. Nie mogła znieść myśli, że ofiara jej ojca 
była bezcelowa.

A jednak jej prośby pozostawały niemal zupełnie bez echa. Stopniowo 

ogarniała   ją   obawa,   że   nic   nie   powstrzyma   Lorimera   przed   powolnym 
samobójstwem. I że nic nie powstrzyma służby przed pokątnym naśmiewaniem 
się   z   jej   wysiłków   i   spekulacjami,   dlaczego   tak   dobrze   ułożona   gospodyni 
zgadza   się   na   podobne   traktowanie   ze   strony   człowieka,   który   nieustannie 
warczał i przeklinał ich wszystkich.

Jakiś   metaliczny   szczęk   przywrócił   ją   do   teraźniejszości.   Kareta 

Crenshawa znikła, odźwierny opuszczał kratę. Aubrey odwróciła się i poszła do 
domu.

Musi przestać martwić się tak o Lorimera. Musi. Na litość boską, przecież 

jest tylko gospodynią.

Na szczęście  w ciągu kolejnych dziesięciu  dni stan  Iaina znacznie się 

poprawił. Siniaki powoli zanikały, chodzi! coraz sprawniej. Co ważniejsze, nie 
było ani śladu astmy, na którą chłopiec długo cierpiał, szczególnie jesienią. Tak 
więc Aubrey nie widziała żadnego racjonalnego powodu, dlaczego chłopak nie 
miałby wziąć udziału w festynie żniwnym.

Dzień zaczął się pięknym, ciepłym świtem, tak pięknym, jak tylko może 

być jesienny poranek w Somerset. O wpół do jedenastej słońce ogrzewało już 
kamienne płyty, którymi wyłożony był dziedziniec otoczony niskim murem. W 
dolnej części zamku kucharki i służące krzątały się, szykując kosze z jedzeniem. 
Aubrey z ciekawością obserwowała te przygotowania.

background image

Jeden ze stajennych przyprowadził wózek, otwarto więc podwójne boczne 

drzwi,   aby   go   załadować.   Głośne   rozmowy   służby   odbijały   się   echem   od 
kamiennych ścian. Świadoma drażliwości majora, Aubrey wstała, aby uciszyć 
służące.   Gdy   otworzyła   drzwi,   zobaczyła   jak   Lettie   i   Ida   biegną   od   strony 
spiżarni.   Na   zagiętych   palcach   obu   rąk   niosły   za   ucho   po   dwa   dzbanki 
jabłecznika,   chichotały   przy   tym   ze   stajennych,   którzy   ładowali   wózek   na 
zewnątrz.   Na   dźwięk   otwieranych   drzwi   do   pokoju   Aubrey   dziewczęta 
wymieniły zmieszane spojrzenia, ukłoniły się nisko i pośpiesznie ruszyły dalej. 
Aubrey już otworzyła usta, żeby je zbesztać, ale szybko zrezygnowała. Przecież 
to tylko śmiech. I odrobina jabłecznika.

Wiedziona impulsem, zawołała jednak:

- Lettie, zaczekaj!

Zatrzymały   się   gwałtownie   koło   pomywalni.   Lettie   odwróciła   się, 

spuszczając wzrok.

- Tak, pani Montford?

- Zabierzcie tę beczułkę piwa z piwnicy - powiedziała. - Jenks pomoże 

wam ją załadować.

Dziewczęta   uśmiechnęły   się   i   szybko   pobiegły   drobnym   krokiem   z 

dzbankami.

To była mała nagroda za dobrą pracę - udział w festynie i pikniku na 

zielonej trawce we wsi. Ten jeden dzień Aubrey da sobie radę sama w zamku. 
Nie miała  nic przeciwko temu.  Służba naprawdę wykonała ciężką pracę, by 
doprowadzić   Cardow   do   takiego   stanu,   w   jakim   był   obecnie:   eleganckiego, 
uporządkowanego domostwa.

A Iain, cóż, przecież  nie mogła  bez końca nad nim czuwać. Miał już 

prawie osiem lat. Ogrodnik Jenks i jego żona, która była kucharką, kochali go 
jak własnego wnuka. To było bardzo ważne, by Iain miał w życiu jakiś męski 
autorytet. Poza tym, tłumaczyła sama sobie, że chłopiec już wydobrzał na tyle, 
aby jechać na festyn. Tak powiedział doktor Crenshaw.

W tej chwili w korytarzu pojawił się cień. Aubrey uniosła wzrok i ujrzała 

pana Brewstera, młodzieńca, którego firma Simpson & Verney przysłała, tutaj, 
aby nadzorował wyburzanie resztek zachodniej wieży. Był ubrany do wyjścia, w 
ręku trzymał kapelusz.

- Wybiera się pani na festyn? - spytał.

background image

Uśmiechnęła się.

- Nie, panie Brewster. Ktoś musi doglądać pewnych rzeczy domu.

Także odpowiedział uśmiechem.

- A jakież to rzeczy zmuszają panią do pozostania w tych murach w tak 

piękny dzień?

Zawahała się.

- Trzeba podać majorowi kawę. - Zabrzmiało to jak marna wymówka, ale 

nie miała zamiaru opuszczać pustego zamku. - Poza tym ktoś musi otwierać 
drzwi, gdyby przyszli goście.

Brewster przechylił głowę do tyłu z głośnym śmiechem.

- Niechże pani da spokój! Przez cały tydzień, odkąd tu jestem, dzwonek u 

drzwi nie odezwał ani razu.

Zarumieniła się.

- Nie mogę iść - powtórzyła. - Ale pan powinien. Poza tym dałam całej 

służbie  wychodne, nie  ma   więc nikogo,  kto mógłby   pod pańskim nadzorem 
odgarniać kamienie.

-   Jak   pani   sobie   życzy,   madame.   -   Z   uśmiechem   nałożył   kapelusz, 

pochylił się pod szeroką dębową belką i wyszedł na podwórze, gdzie ładowano 
wózek.

Posmutniała Aubrey wróciła do swego saloniku. Ona i pan Brewster byli 

pod   pewnymi   względami   podobni,   pod   innymi   zupełnie   różni.   W 
przeciwieństwie   do  Pevsnera,   oboje   zajmowali   najwyższe   stanowiska   pośród 
osób   zatrudnionych   w   Cardow,   a   inni   traktowali   ich   z   respektem.   Pevsner, 
niestety, cieszył się mniejszym szacunkiem, za co mógł winić jedynie siebie 
samego.   Przed   przybyciem   Aubrey   dopuścił   do   rozluźnienia   dyscypliny   i 
pozwolił sobie na pewną poufałość w relacjach ze służbą niższej rangi.

- Mamusiu, jestem gotowy - odezwał się za jej plecami cienki głos.

Odwróciła się i przyklękła, gniotąc sobie czarną suknię, aby przygarnąć 

Iaina.

-   Świetnie   wyglądasz   -   powiedziała,   uściskawszy   go   lekko.   -   A   teraz 

musisz być bardzo grzeczny. Słuchaj pana Jenksa i…

background image

- Wiem - przerwał jej. - Nie przesadzaj.

- Tak - rzekła cicho. - Nie przesadzaj, kochanie. 

Nawykowo pogłaskała chłopca po głowie i zajrzała mu w oczy. Oczy jej 

ojca. A także jej siostry, Muireall. Intensywnie niebieskie oczy Farquharsonów, 
oglądane wielokrotnie na starych portretach, które wisiały w galerii w Cragwell 
Court. Zimne, posępne twarze Szkotów. Nigdy nie myślała, że będzie jej ich 
brakowało. A teraz, gdy już nigdy nie miała ich ujrzeć, w końcu zaczęła za nimi 
tęsknić. Szybko zdusiła w sobie tę chwilę nostalgicznej słabości. 

Iain dojrzał w jej obliczu nutkę zadumy. 

- Czuję się dobrze - powiedział z naciskiem. - Naprawdę, mamusiu.

Aubrey zamknęła swe zielone oczy i pochyliła się, by pocałować syna w 

czoło.  Dobry   Boże,   pomyślała.  Nadal   pachnie   jak   niemowlak.  Iain   szybko 
cmoknął ją w policzek i nieco kuśtykając, pobiegł na zalane słońcem podwórze, 
gdzie pan Jenks ładował piwo.

Niedługo potem  koła wózka  - pełnego  koców,  koszyków i  beczułek  - 

zagrzechotały na bruku. Aubrey patrzyła, jak ostatni z lokajów zamyka bramę i 
znika na ścieżce wiodącej ku wsi. Posmutniała, chwyciła ciężkie skrzydła drzwi 
i  pociągnęła   je,  aż  się   zawarły.  Wtedy,  dla  bezpieczeństwa,   nałożyła  na  nie 
drewnianą antabę.

Belka wskoczyła na swoje miejsce z głośnym hukiem. Zamek Cardow 

opustoszał. Aubrey otrząsnęła się ze smutku i skierowała w stronę kuchni. W jej 
nowym życiu nie było miejsca na użalanie się nad sobą. Minęła już jedenasta, u 
więc pora porannej kawy majora. Dziś, niech Bóg ma ją w swojej opiece, będzie 
musiała obsłużyć go osobiście.

Z kuchni do południowej wieży było daleko, w dodatku pokój majora 

znajdował się na trzecim piętrze. Zanim dotarła do jego drzwi, zdążyła dostać 
lekkiej   zadyszki.   Denerwowała   się.   Nie   lubiła   karmić   lwa   w   jego   jaskini. 
Zapukawszy   krótko,   weszła,   postawiła   tacę   obok   łóżka   i   przeszła   na   drugą 
stronę pokoju, aby odsunąć ciężkie gobeliny.

Słyszała   majora   za   zasłonami   rozpostartymi   wokół   łóżka.   Słońce 

ogrzewało wnętrze, a on mełł  w ustach przekleństwa.  Nie lubił tej porannej 
rutyny,   jej   uporczywego   nalegania,   by   każdego   ranka   zjadł   grzanki   i   wypił 
kawę. Jednak wymuszała to na nim od czasu swojego przybycia do Gardów. 
Przecież musiał coś jeść.

background image

- Dzień dobry, majorze - powiedziała żywo. - Gorąca kawa. Proszę usiąść 

i wypić.

Kolejne przekleństwo, po którym zaczął się dusić i krztusić.

- A, to ty? - wyrzucił z siebie. - Przyszłaś, żeby znowu mnie nękać?

Aubrey miała  skrytą nadzieję, że zapomniał  o straszliwej  kłótni, którą 

mieli poprzedniego wieczoru.

- Uzgodniliśmy, że służba może iść na festyn żniwny, sir. Nie pamięta 

pan?

- Tak, tak, pamiętam. Niech cię wszyscy diabli! - warknął, zdrową ręką 

odsuwając jedną z bocznych zasłon wokół łóżka. - Jestem pijakiem, a nie idiotą.

Usiadł,   odziany   w   nocną   koszulę,   i   popatrzył   na   nią   nieufnie. 

Poprzedniego wieczoru bardzo nadużył mocnych trunków, więc dziś wyglądał 
gorzej, o ile było to w ogóle możliwe. Miał niezdrową cerę i wzdęty brzuch, 
mimo że ciało było wychudzone niemal do kości. Co gorsza, znowu nawet nie 
tknął kolacji, co zresztą było powodem wczorajszej kłótni.

Aubrey splotła dłonie.

- Proszę wypić kawę - powiedziała z naciskiem. – I musi pan zjeść tosty. 

Nalegam.

Skrzywił się niemiłosiernie.

- Musi pan zjeść tosty - przedrzeźniał ją papuzim falsetem. - Czy muszę ci 

przypominać, pani Montfont, że jesteś służącą w tym domu, ja zaś służącym nie 
jestem. Będę jadł to, na co mam ochotę i kiedy mam ochotę. I wyprostuj ręce. 
Wyglądasz zbyt pobożnie. 

Rozplotła dłonie i spojrzała na niego ponuro.

-   Majorze,   nie   może   pan   tak   pić   i   zarazem   odmawiać   przyjmowania 

posiłków - ostrzegła go. - Błagam pana, niech pan o siebie zadba. Martwię się 
pana stanem zdrowia.

Mruknął pod nosem szczególnie obrzydliwe przekleństwo.

- Majorze Lorimer, niechże pan powściągnie swój język.

Zaczerwienił się.

background image

- Mam powściągnąć mój język? - ryknął. - Zjeść moje grzanki? Co za 

parszywe   życie.   -   Zamaszystym   ruchem   zdrowego   ramienia   strącił   tacę   ze 
stolika na podłogę.

- Och! - Rzuciła się na ratunek, ale było już za późno. Czajnik stał do góry 

dnem na   dywanie,  w  centrum  powiększającej  się,   herbacianej   plamy.   Tosty, 
masło, marmolada, wszystko porozrzucane, przesiąknięte wilgocią, leżało tuż 
obok.

- Bardzo proszę, pani Montford - odezwał się obłudnie. - Tosty i herbata 

zostały już skonsumowane.

Szybkimi, pełnymi złości ruchami postawiła tacę i zaczęła układać na niej 

srebra i naczynia.

- Wcale nie zostały - odparła. - A teraz idę na dół, żeby przygotować 

nową tacę. Tym razem przyniosę gotowane jajko.

- Nie chcę żadnego piekielnego jajka!

- Ale pan je zje. - Rzuciła mu mroczne spojrzenie. - W przeciwnym razie. 

Bóg   mi   świadkiem,   opróżnię   wszystkie   butelki   whisky   z   piwnicy   prosto   do 
ścieków i wrócę tu w porze lunchu z całym udźcem baranim, który… który pan 
skonsumuje! 

Była to pusta groźba, ale Aubrey nic lepszego nie przyszło do głowy. 

Podniosła tacę i zobaczyła, że major aż trzęsie się z oburzenia.

- Nie ośmieliłabyś się! - warknął. - Tknij moją whisky, a przysięgam na 

Boga, że natychmiast cię wyrzucę z posady!

Oczywiście   nie   zrobiłby   tego.   Oboje   mieli   już   lego   świadomość.   Nie 

chciał,   żeby   odeszła.   Pomimo   jego   wrednego   charakteru   zaprzyjaźnili   się   w 
pewien sposób. Westchnęła smutno, odstawiła tacę i nachyliła się, by ująć w 
dłonie jego zdrową rękę.

- Proszę, nie kłóćmy się. - Z uśmiechem poklepała go lekko po ręce. - Te 

nasze kłótnie wywołują jedynie niepokój u służby. Wczoraj wieczorem mieli 
obawy, że się pozabijamy.

- Ale przecież nikogo ze służby tutaj nie ma, prawda? - odparł złośliwie. - 

Wszyscy poszli do wsi.

Wzruszyła ramionami.

background image

- Są dni, kiedy nawet tam nas słychać.

Coś w jej głosie musiało go nieco udobruchać. Przestał warczeć, otarł usta 

wierzchem obsypanej starczymi plamami dłoni.

- No dobrze - odezwał się jakby z rezygnacją. - Przynieś to diabelne jajko. 

Chyba będę musiał je spróbować.

- Dziękuję, sir - zaczęła zabierać się do odejścia. - Podgrzeję też masło, 

tak jak pan lubi.

Nagle uścisnął mocniej dłoń swojej gospodyni i rzucił jej dziwne, niemal 

ukradkowe spojrzenie.

- Aubrey - zachrypiał. - Gdzie jest chłopiec?

Nie był to pierwszy raz, gdy użył jej imienia. O dziwo, zawsze w takiej 

sytuacji miał szkliste oczy i tracił pewność siebie.

- Nie rozumiem, majorze - odparła cicho. - O kogo pan pyta?

- O chłopca! O chłopca! - powiedział niecierpliwe. - Przecież mamy tu 

tylko jednego, prawda?

Aubrey zdumiała się. Major nigdy nie mówił o Ianie.

- Jenks zabrał go na festyn.

- Aha. - Ściągnął usta i znowu wyglądał tak jak zwykle. - Tak, Iain. Betsy 

mówiła, że złamał żebro, gdy zawaliła się wieża.

Złamał sobie więcej niż żebro, lecz Aubrey ugryzła się w język.

- W rzeczy samej, sir.

-   Hm…   -   Zdjął   szlafmycę,   żeby   wsunąć   palce   między   siwe   włosy   i 

podrapać się w głowę. - Podaj no kuferek - powiedział w końcu. - Nie, nie ten, 
do diabła! Drewniany. Na toaletce.

Znalazła go i przyniosła mu do łóżka. Otworzył wieczko i wyjął zegarek 

na złotym łańcuszku, po czym puścił go prosto w dłoń Aubrey.

- Masz - burknął jeszcze bardziej oschle niż zwykle - Daj go chłopcu. 

background image

Aubrey patrzyła. Czasomierz leżał na jej dłoni, ciężki jak kamień. Bez 

wątpienia był wykonany z litego złota.

- Majorze, my absolutnie nie możemy… 

- Żadnego mi tu absolutnie! - przerwał jej. - Daj go chłopcu, do diaska.

Przyglądała się majorowi przez chwilę. Białko jego zdrowego oka było 

żółte,   nos   bulwiasty,   z   nabrzmiałymi   żyłami.   Skóra   zwisała   luźno   na   jego 
kościstej twarzy.

- Dlaczego pan to robi? 

Zmarszczył czoło.

- Jenks powiedział, że chłopiec próbował odciągnąć mnie od spadających 

kamieni - wymamrotał. - Oczywiście niepotrzebnie. Nic mi się nie stało. Ale był 
odważny. Ten zegarek dostałem w podarku od twojego ojca i jego żołnierzy. To 
było następnego lata po Tuluzie. Teraz jest mi już niepotrzebny.

- Sir, ja nie mogę. - Próbowała mu go oddać, lecz odepchnął jej dłoń. - 

Tak jak pan mówi, jestem tylko służącą - zaprotestowała. - Nie mogę przyjąć 
czegoś takiego.

- Przecież nie tobie go dałem, prawda? - warknął. - Daj go chłopcu. Na 

kopercie   ma   wygrawerowany   numer   regimentu   jego   dziadka.   Chcę,   żeby 
chłopak go miał.

Przygryzła wargę.

- Dobrze - powiedziała cicho. - Pod jednym warunkiem.

- Naprawdę? - rzucił wyzywająco. - A jakiż to warunek?

-   Że   wpuści   pan   jutro   doktora   Crenshawa.   Jest   pan   chory.   Musi   pan 

poddać się badaniu i zastosować do jego zaleceń. Taki jest mój warunek.

Znowu zatrząsł się, lecz tylko na chwilę, może ze złości, może z powodu 

złego samopoczucia. Tego nie wiedziała.

- W porządku! - wyrzucił z siebie w końcu. - Przyprowadź tu drania, jeśli 

myślisz, że mi to w czymś pomoże. Jutro mi odpowiada. W ogóle to zaprośmy 
go   na   podwieczorek!   Może   zagramy   w   pikietę?   -   Odrzucił   głowę   do   tyłu   i 
roześmiał się chrapliwie.

background image

Rozstrzygnąwszy kolejny spór na swoją korzyść, Aubrey włożyła sobie 

zegarek do kieszeni.

- Dziękuję, sir - odezwała się raźnie. - Napiszę list do Crenshawa zaraz po 

tym, jak przyniosę panu jajko.

- Zrób to, pani Montford - rzucił obłudnie.

Odwróciła się do drzwi, lecz glos majora zatrzymał ją w miejscu, gdy już 

sięgnęła do gałki u drzwi.

- Aubrey, czekaj.

- Tak, majorze? - spojrzała na niego.

-   Ty   i   chłopiec…   -   zaczął.   Jego   cały   sarkazm   nagle   gdzieś   znikł.   - 

Wszystko jest dobrze? Nikomu nie mówiłaś, że tu jesteście?

Pokręciła głową.

- Nikomu, sir.

Pokiwał głową, jakby samemu sobie.

- I dasz chłopcu zegarek?

- Tak, majorze - odparła przez ramię. - W końcu dam.

- W końcu? 

Spojrzała w bok.

-   Jest   za   mały,   żeby   już   teraz   powiedzieć   mu   o   pewnych   rzeczach   - 

wydusiła z siebie. - Dam mu zegarek, gdy osiągnie pełnoletniość. Czy tak może 
być?

Lorimer wymamrotał coś, co zabrzmiało jak zgoda. Trzymając tacę na 

jednej dłoni, zamknęła za sobą drzwi.

Pełnoletniość Iaina, pomyślała, spoglądając na mosiężną gałkę u drzwi. 

Dobry Boże! To jeszcze tak daleko. A zarazem za blisko. Och, o wiele za blisko. 
Gdy   odwróciła   się   i   odeszła   pustym   korytarzem,   zegarek   kołysał   się   całym 
swym ciężarem w jej kieszeni.

background image

Rozdział 3

Umiłowani przez bogów umierają młodo

Wczesny ranek był zawsze najbardziej gorączkową porą dnia w biurze 

lorda Walrafena. Urzędnicy, gońcy, polityczni pochlebcy - wszyscy biegali tu i 
tam, przychodzili i wychodzili, nosząc przeróżne akta, propozycje ustaw, pilne 
pisma. W przeciwieństwie do większości angielskiej arystokracji, Walrafen nie 
para!   się   polityką.   On   się   nią   żywił,   poił,   oddychał.   Był   maklerem   władzy. 
Budowniczym koalicji. A także piorunochronem kontrowersji.

Walrafen szczycił się tym, że był jedynym parem, który nigdy nie opuścił 

sesji parlamentarnej w czasie sprawowania swego stanowiska w Izbie Gmin. 
Podobnie rzecz się miała w Izbie Lordów, gdy odziedziczył ojcowski tytuł. A w 
marcu   zyskał   sobie   prawdziwą   chwałę,   gdy   nie   zasnął   podczas   całej, 
czterogodzinnej tyrady Peela na temat emancypacji katolików.

Nominalnie   Walrafen   był   torysem,   chociaż   wielu   z   nich   wcale   się   do 

niego nie przyznawało. Jednakowoż wszyscy się go bali. Umiał być szorstki, 
arogancki i makiaweliczny, gdy mu to odpowiadało, lecz największy kłopot z 
Walrafenem - o czym częściej szeptano niż mówiono na głos - polegał na tym, 
iż był on, Boże miej go swej w opiece, liberałem. Lub też miał tak liberalne 
poglądy, jak torys mógł sobie na nie pozwolić, nie narażając się na postawienie 
pod pręgierzem na środku Whitehallu. Książę twierdził, że w Anglii wiesza się 
zbyt wielu przestępców, głodzi na śmierć zbyt wielu biednych. Chciał otwartymi 
ramionami   zaprosić   do   parlamentu   Irlandczyków.   Widywano   go   w   salonach 
literackich w towarzystwie tego ponurego, żydowskiego gogusia parweniusza, 
Benjamina Disraeli. Był tak samo odważny w swoich politycznych aspiracjach. 
Wszystko to wywoływało dość szokujące wrażenie.

Walrafen nie miał nic przeciwko szokowaniu ludzi, o ile działo się to w 

dobrej intencji. Jednak tego ranka nie miał nawet jednej wolnej chwili, zaś w 
zakamarkach umysłu drążyła go pewna niepokojąca myśl. Dotyczyła osobistej, 
kłopotliwej   sprawy,   a   takie   tusze   sprawiały   mu   najwięcej   trudności.   Z 

background image

mechaniczną   precyzją   wykonywał   rutynowe   czynności,   podpisując   dziesięć 
dokumentów   leżących   na   biurku,   a   następnie   przekazując   je   pojedynczo 
Wortwhistle’owi, swojemu staremu kanclerzowi.

- Dziękuję, milordzie - mówił Wortwhistle, otrzymując po kolei każdy 

dokument i kłaniając się przy tym staromodnie, aż okulary zsuwały mu się na 
czubek nosa.

Gdy ostatni dokument został podpisany, stojący w kolejce za drzwiami 

gońcy odetchnęli z ulgą. Lokaj Smythe wzywał ich gestem po kolei do środka, 
aby każdy z nich mógł przedstawić sprawę, tak pilnie wymagającą atencji jego 
lordowskiej   mości.   Walrafen   szybko   przebiegał   wzrokiem   każde   pismo, 
wymieniał   kilka   słów,   znowu   mechanicznie   podpisywał   dokument,   po   czym 
goniec pędził do Whitehallu czy też innego miejsca, skąd właśnie przybył.

-   Następny,   Smythe   -   zawołał   Walrafen   do   lokaja,   gdy   Wortwhistle 

zniknął w swoim pokoju.

Odchrząknąwszy, Smythe rozłożył listę i postąpił krok do przodu.

-   Pierwsza   rzecz,   milordzie:   na   dole   czeka   sir   James   Seese.   Pragnie 

wiedzieć, czy wasza lordowska mość nadal planuje wziąć udział w otwarciu 
nowego oddziału chirurgicznego w szpitalu św. Tomasza o godzinie wpół do 
czwartej?

- Tak, spotkam się z nim kwadrans wcześniej.

- Tak jest, milordzie. - Smythe spojrzał na listę. - Lady Karton przysłała 

listowne   zapytanie,   czy   wasza   lordowska   mość   może   być   gospodarzem 
jutrzejszego   spotkania   Stowarzyszenia   Nazareńskiego?   Major   Lauderwood 
cierpi na podagrę.

Walrafen zwrócił się do swojego asystenta.

- Zapisz to, Ogilvy. Kolacja na siódmą, Smythe, potem spotkanie zarządu 

w   salonie.   Dopilnuj,   żeby   była   zupa   żółwiowa   dla   lady   Delacourt   i   znajdź 
butelkę Bordeaux, rocznik 1809, dla wielebnego Amhersta.

- Tak jest, milordzie.

W tym momencie odezwał się kurant małego zegara, który stał na biurku 

Ogilvy'ego. Ten chwycił szybko kalendarz swojego pracodawcy.

- Milordzie, za godzinę lunch u White'a z premierem i ministrem spraw 

wewnętrznych.

background image

-   Wellington   i   Peel   razem?   Czy   byłem   na   tyle   głupi,   aby   się   na   to 

zgodzić? - Zmuszając się do uśmiechu, Walrafen odsunął do tyłu krzesło. Chciał 
udać   się   na   górę   i   przebrać,   lecz   wcale   nie   wstał,   jak   można   by   się   było 
spodziewać. Ogilvy i Smythe zastygli w milczeniu.

W końcu lokaj odchrząknął.

- Czy coś jeszcze, milordzie?

Walrafen jakby go nie słyszał, bezwiednie przesuwał leżące na biurku 

papiery.

- Poranna poczta, Smythe - powiedział wreszcie. - Czy to wszystko, co 

przyszło?

- No, tak, milordzie. - Lokaj wydawał się lekko zakłopotany.

- Rozumiem. - Walrafen znowu zaczął przerzucać kartki.

- Czy oczekiwał pan czegoś więcej, sir'? - spytał troskliwie Ogilvy.

- Nie. - Walrafen pokręcił głową, lecz wewnętrzny lęk jakoś nie chciał 

ustąpić. - Chyba nie.

Wstał   i   wyszedł.   Lecz   gdy   szedł   korytarzem,   a   potem   schodami   do 

mieszkania, wciąż czuł drążący go niepokój. Tyle wiadomości, tyle listów i nie 
od   pani   Montford?   Minęły   już   dwa   tygodnie   od   ostatniej   korespondencji. 
Dziwne. Od czasu, gdy wuj najął tę kometę, Walrafen rzadko zaznawał spokoju 
trwającego dłużej niż tydzień. A teraz bite dwa tygodnie zupełnej ciszy? Czyżby 
jego postawa wreszcie popchnęła ją do ostateczności. Może odeszła? Czy wuj 
Elias doprowadził ją do obłędu?

Dobry Boże! Nic nie wiedział. A to, o zgrozo, właśnie jego doprowadzało 

do obłędu.

Nagle zrozumiał, że jego problem polega na tym, że potrzebuje nowej 

kochanki. Musiał przestać rozmyślać o swojej macosze i jej nowym mężu, o 
swojej gospodyni i jej męczących listach, a przede wszystkim powinien przestać 
się zamartwiać zamkiem Cardow i swoim dawnym życiem. Zamiast tego trzeba 
mu było zatopić swoje frustracje między udami jakiejś dorodnej kokoty. Niemal 
żałował, że porzucił Yvette… nie, Yvonne, lecz zaczęła narzekać na jego długie 
godziny pracy. 

Może   nic   jej   nie   obchodziło,   że   połowa   Londynu   żyje   w   ubóstwie, 

którego   ona   nie   mogła   nawet   próbować   zrozumieć.   Może   nie   chciała,   aby 

background image

przypominano jej, że w Anglii regularnie bito dzieci, więziono je i wieszano, bo 
taki był kaprys wyższej klasy. Nie, Yvonne - czy jak tam miała na imię - zawsze 
bardziej martwiła się o to, czy jej kapelusz pasuje do rękawiczek. Nagle zdał 
sobie sprawę, iż nowa kochanka wcale nie poprawi mu złego samopoczucia, 
które ostatnio nie odstępowało go ani na krok.

Złe   samopoczucie?   Boże,   jakież   to   melodramatyczne!   Nie   był   już 

osieroconym dzieckiem, relegowanym do szkoły z internatem lub pomieszczeń 
dla służby, aby już nie przeszkadzał ojcu swoją obecnością. Przeklinając pod 
nosem, Walrafen wpadł jak bomba do sypialni, aby jak najprędzej przebrać się i 
wyjść. Jednak Bidwell, służący, ledwie zdążył zdjąć z niego poranny surdut, gdy 
do pokoju wszedł lokaj.

- Milordzie - odezwał się trochę nienaturalnym głosem Smythe. - Właśnie 

przybył goniec…

- Niech czeka - uciął książę. - Jestem umówiony na lunch.

- …z Cardow - dokończył złowieszczo lokaj.

- Z Cardow?

Walrafen   gestem   odprawił   Bidwella,   który   czekał   z   czystą   apaszką. 

Smythe nie wyglądał dobrze,

- No, mów - rzekł Walrafen nieco łagodniej. - Co się stało?

Smythe uśmiechnął się smutno.

- Złe wieści, milordzie.

Nagle Walrafena ogarnęło złe przeczucie. To był jeden z tych momentów, 

gdy intuicja podpowiadała mu jakąś mrożącą krew w żyłach treść.

- To wuj Elias? - wyszeptał. - O niego chodzi, prawda?

- Bardzo mi przykro, sir - rzekł cicho Smythe. - Major Lorimer nie żyje.

- Mój Boże - na chwilę przymknął oczy. - Jak to się stało, Smythe?

-   To   niezbyt   przyjemna   sprawa,   milordzie   -   wymamrotał   lokaj.   - 

Miejscowy   sędzia   pokoju   prosi,   żeby   wasza   książęca   mość   natychmiast 
przyjechał do Cardow.

background image

-   To   się   rozumie   samo   przez   się.   -   Walrafen   niecierpliwie   wskazał 

Bidwellowi, żeby poszedł do garderoby. - Powiedziałeś: sędzia pokoju? A co on 
ma z tym wspólnego?

Smythe jeszcze bardziej się zasępił. 

- Bardzo mi przykro, milordzie, ale wydaje się, że wuj waszej książęcej 

mości zmarł w niejasnych okolicznościach.

Walrafen   był   bliski   mdłości.   Poczuł,   jak   uginają   się   pod   nim   kolana. 

Nagle ogarnęło go wrażenie osamotnienia. Wielkie nieba, jakże to się mogło 
stać? Znowu pomyślał o ledwie skrywanych żalach pani Montford. Lecz Elias 
zawsze sprawiał na nim wrażenie niezwyciężonego.

- Jak umarł? - spytał cicho.

W ciężkiej ciszy słyszał Bidwella, który krzątał się i wyciągał kufry z 

garderoby.

- Został zastrzelony, milordzie - powiedział w końcu Smythe.

- Co takiego? - Walrafen z niedowierzaniem spojrzał na lokaja. - Jak? 

Przez kogo? Bóg mi świadkiem, że dopilnuję, aby sprawcy zostali powieszeni, i 
potem poszli prosto do piekła. - Zupełnie zapomniał, że jest przeciwnikiem kary 
śmierci.

- Podobno złodziej włamał się do biblioteki i zaskoczył go.

-   Złodziej?   -   spytał   ostro   Walrafen.   -   W   Cardow?   Żaden   by   się   nie 

ośmielił. Poza tym tam są wysokie, ufortyfikowane mury, a położone niżej okna 
mają kraty. Dwie ściany murów obronnych i zamykane na głucho bramy.

-   Może   ktoś   otworzył   zamki   wytrychem,   milordzie?   -   wyraził 

przypuszczenie Smythe.

- Nie takie zamki  - oparł ponuro Wal raf en. - Cardow to prawdziwa 

forteca. Nawet okna biblioteki znajdują się dziesięć metrów nad ziemią. Nikt, 
absolutnie nikt nigdy nie zakradł się do Cardow. W każdym razie nie w ciągu 
ostatnich ośmiu wieków.

- Ojej - Smythe jeszcze bardziej się zafrasował.

Lecz   książę   przystąpił   już   do   działania.   Energicznie   nałożył   surdut   i 

skierował się do drzwi.

background image

- Wyślij wiadomość do premiera, Smythe - polecił. - Muszę przełożyć 

nasze spotkanie. Odwołaj sir Jamesa, przesuń na późniejszy termin spotkanie 
Stowarzyszenia   Nazareńskicgo   i   wyślij   gońca   do   lady   Delacourt   na   Curzon 
Street. Niech będzie gotowa, żeby o trzeciej wyruszyć do Cardow.

Na twarzy Smythe'a odmalowało się lekkie zaskoczenie.

- Milady będzie towarzyszyła waszej książęcej mości?

- Będzie musiała - odparł ponuro Walrafen. - Ja będę miał na głowie tę 

okropną   sprawę,   a   na   pewno   przybędą   jacyś   goście,   trzeba   więc   będzie 
wydawać obiady i zająć się Bóg wie ilu innymi rzeczami. A ona jest w końcu 
szwagierką zmarłego. I ma obowiązki wobec tej rodziny.

Ostatecznie   Cecilia   z   przyjemnością   podjęta   się   wypełnienia   swojej 

powinności. Walrafen już od dawna wiedział, że jego macocha lubi czuć się 
potrzebna i ceni sobie bycie częścią rodziny Lorimera, choć Bóg tylko raczy 
wiedzieć   dlaczego.   W   czasie   związku   małżeńskiego   z   jego   ojcem   stała   się 
kółeczkiem   zębatym,   wokół   którego   wszyscy   się   kręcili.   Po   śmierci   męża 
pozostawała w kontakcie z niemal wszystkimi członkami jego rodziny. A co 
najważniejsze, pomimo sporów i nieporozumień, Walrafen i Cecilia od dawna 
byli bliskimi przyjaciółmi. Wmówił sobie, że to lepsze niż nic. A właśnie teraz 
potrzebował jej pomocy.

Tak więc odczuł głęboką ulgę, kiedy kwadrans przed czasem przybyła na 

Hill Street, gotowa do dalekiej podróży na zachód. Oczywiście, tak jak Walrafen 
oczekiwał, towarzyszył jej Delacourt. Był mężem Cecilii, nie pozwoliłby więc, 
aby znikła mu z oczu. Poza tym Cecilia mogła czasami coś napsocić.

Łącznie były cztery powozy, z czego dwa załadowane bagażami i służbą. 

Z   pozostałych   dwóch   jeden   był   przeznaczony   dla   Walrafena   i   młodego 
Ogilvy'ego, i ostatni dla lorda i lady Delacourt.

Podróż ciągnęła się w nieskończoność, nawet gdy zbliżali się już do celu. 

Co gorsza, Walrafen zapragnął wracać, zanim jeszcze przybył do Cardow. Jeśli 
Me uda, chciałby wyjechać stąd już nazajutrz.

Lecz jeszcze bardziej pragnął schwytać mordercę wuja. Znajdzie sposób, 

by   znieść   pobyt   w   Cardow,   nawet   jeśli   to   zamek   pozbawił   Eliasa   życia. 
Wprawdzie   nie   byli   ze   sobą   blisko,   lecz   wuj   w   głębi   serca   był   dobrym 
człowiekiem. Wszystko poświęcił królowi i ojczyźnie. To nie do pomyślenia, 
aby   zabójca   wuja   mógł   odejść   nie   poniósłszy   kary.   Byłaby   to   czysta 
niesprawiedliwość.   A   czyż   sprawiedliwość   nie   była   głównym  motorem   jego 
działania?   Skoro   mógł   wywalczyć   trochę   sprawiedliwości   dla   biedoty 

background image

zamieszkującej Anglię, z pewnością mógł to też zrobić dla pamięci własnego 
wuja? 

Walrafen z zaskoczeniem poczuł ciepło rozchodzące się wokół jego oczu. 

Ogarnął   go   żal.   Dobry   Boże,   mógł   już   dawno   przestać   zapraszać   wuja   do 
Londynu, a po prostu kazać mu  przyjechać na stale. Powinien był zamknąć 
Cardow na cztery spusty, nie pozostawiając Eliasowi wyboru. Wtedy być może 
nie doszłoby do tragedii. Jednak Walrafen bezlitośnie odsunął od siebie tę wizję. 
To by nigdy nie wyszło. Elias był strasznie upartym człowiekiem.

Niestety,   tego   popołudnia,   gdy   przybyli   do   Cardow,   Kanał   Bristolski 

pokrywała   mgła.   W   Somerset   opary   rozprzestrzeniały   się   w   stronę   lądu, 
spowijając   pola,   lasy   i   wsie   grubą   warstwą   miękkiej   otuliny.   Z   powodu 
panującej   wilgoci   chora   noga   mocno   dawała   się   Walrafenowi   we   znaki.   U 
podnóża   wzniesienia   skręcili   w   lewo   na   stromą   drogę,   wiodącą   do   zamku. 
Wszystkie pojazdy po kolei z głuchym stukotem przekroczyły most ponad fosą.

Żeby   się   czymś   zająć,   Walrafen   spojrzał   przez   okienko   karety 

bezpośrednio   do   góry,   usiłując   ujrzeć   zachodni   mur   zamku.   Jednak   nic   nie 
zobaczył. Ale wiedział, że tam jest, gruby, niezmienny, górujący nad jego głową 
pośród   gęstej   mgły.   Tym   razem   nie   będzie   stąd   żadnej   ucieczki.   Walrafen 
dopiero   później   zrozumiał,   że   gdyby   nie   mgła,   natychmiast   spostrzegłby 
przerażające, ziejące pustką ruiny zachodniej wieży. Spostrzegłby też, że ktoś, 
zapewne Pevsner, ustawił służbę na dziedzińcu w formalnym szyku.

Jednak wraz z wysokością mgła gęstniała. Kiedy jego kareta przejechała 

pod barbakanem i zatrzymała się na środku placu, zamiast pod wiatą, Walrafen 
otworzył drzwi i wyciągnął laskę, aby dać swojemu woźnicy nauczkę. Lecz gdy 
wysiadł,   zobaczył   dwa   szeregi   służby,   stojące   w   oparach   mgły.   Odziani   w 
posępną   czerń   i   wykrochmaloną   na   sztywno   biel   kłaniali   się   dwójkami,   w 
idealnej zgodzie, spuszczając wzrok, bez uśmiechu na ustach - gdy Walrafen i 
Ogilvym przechodzili między nimi.

Przed frontowymi drzwiami stał kamerdyner z czarną opaską na ramieniu.

- Witamy w domu, milordzie.

- Dzień dobry, Pevsner. Widzę, że zadbałeś o wszystko.

Jednak Walrafen wcale nie patrzył na służącego, jego wzrok spoczywał na 

wysokiej,   szczupłej   dziewczynie,   która   stała   obok   niego.   Pomyślał   o   niej 
"dziewczyna",   gdyż   była   delikatna   i   smukła,   lecz   już   odrobinkę   -   tylko 
odrobinkę - po swojej pierwszej młodości. Na tle prostej, czarnej sukni jej szyja 
miała   najczystszy   odcień   alabastru,   jaki   kiedykolwiek   widział.   Miała   bardzo 

background image

wyraźnie zarysowane, lecz delikatne kości policzkowe. Była tak wysoka jak 
Pevsner,   jej   kasztanowe   włosy   niemal   zupełnie   chowały   się   pod   czepkiem, 
spięte   z   tyłu   bardzo   mocno,   wydawało   się   nawet,   że   boleśnie.   Lecz   mimo 
wszelkich wysiłków nie udało się jej wyglądać jak gospodyni.

Walrafen spojrzał znacząco na Pevsnera. Ten ocknął się.

- Milordzie, niech mi będzie wolno przedstawić panią Montford. Jest tu z 

nami już prawie trzy lata.

Pani Montford skłoniła się tak głęboko i z taką gracją, jak debiutantka na 

królewskim dworze. Cofnęła ramiona, wyprostowała mocno plecy.

-   Witamy   waszą   książęcą   mość   w   zamku   Cardow   -   powiedziała, 

wymawiając twardo "r" i zaokrąglając ostatnią sylabę. Lecz wcale na niego nie 
patrzyła.   Patrzyła   na   wskroś   przez   niego.   To   go   rozdrażniło.   I   tak   miał   już 
napięte nerwy.

- Pani Montford - uciął. - Nasze stosunki ułożą się znacznie lepiej, jeśli 

będzie pani na mnie patrzyć, gdy do pani mówię.

Zesztywniała na te słowa.

- Proszę o wybaczenie, milordzie - odparła chłodno. - Nie wiedziałam, że 

te słowa były skierowane do mnie.

Walrafen spojrzał jej prosto w oczy i doznał szoku po tym, co w nich 

zobaczył.   Niechęć,   Głęboką,   nieskrywaną,   wypełniającą   jej   spojrzenie 
niesamowitym odcieniem zieleni. Przez chwilę szukał słów, lecz zaraz jej wzrok 
się   zmienił   i   teraz   spoglądała   na   niego   spod   beznamiętnej   maski   oddanej 
służącej. Walrafen poczuł się na krótko zdezorientowany.

Musiał sobie to wszystko wcześniej wyobrazić. Cardow zawsze odbierał 

mu pewność siebie.

- W takim razie, pani Montford, teraz z całą pewnością mówię właśnie do 

pani.   -   Rzucił   Pevsnerowi   laskę,   ściągając   rękawiczki.   -   Proszę   przyjść   do 
mojego gabinetu za pół godziny, jeśli laska.

- Wedle życzenia, milordzie. - Mówiła głębokim, pięknie modulowanym 

głosem,   który   jednak   dotknął   go   do   żywego.   Po   chwili   ukłoniła   się   znowu, 
powoli, z namaszczeniem, nie spuszczając z niego wzroku, jakby wyzywająco. 
Lub może prowokująco. Ale do czego?

background image

Usłyszał   za   sobą   kroki   Cecylii,   gruchającej   i   poklepującej   przyjaźnie 

mijanych   członków   służby,   którzy   odpowiadali   ciepło,   już   nie   tak   posępnie 
ułożeni.

-   Pani   Montford   -   odezwał   się   sztywno.   -   To   jest   wdowa   po   moim 

zmarłym ojcu, obecnie lady Delacourt, oraz jej małżonek, lord Delacourt. Proszę 
im zapewnić wszelkie możliwe wygody.

Cecilia dotknęła ramienia lokaja.

-   Wszystko   wspaniale   wygląda,   Pevsner.   Ale   puść   już   wszystkich   do 

środka, bo taka tu wilgoć. Tak, dobrze. Witam. Pani Montford, prawda? Bardzo 
się cieszę, że Cardow ma znowu gospodynię z prawdziwego zdarzenia.

Bez   słowa   komentarza   ruszył   pierwszy   do   domu,   który   wyglądał   tak 

samo, jakim go pamiętał. Uderzyła go woń pszczelego wosku i mydła, kojący 
zapach   staromodnej   czystości.   To   jednak,   stwierdził   poniewczasie,   było 
wspomnieniem z młodości, bowiem w czasie dwóch czy trzech ostatnich wizyt 
zamek bardziej śmierdział stęchlizną… no i wyglądał na bardzo zaniedbany.

Za   jego   plecami   Cecilia   szczebiotała   do   pani   Montford   o   okropnych 

warunkach   panujących   w   zajeździe,   gdzie   przyszło   im  spędzić   ostatnią   noc. 
Oczy   Walrafena   przyzwyczajały   się   do   ciemności.   Z   radością   i   pewnym 
niepokojem przeszedł z sieni do wielkiej sali i zaczął wodzić dookoła ciekawym 
wzrokiem. Jednak coś tu było nie tak, jak powinno. Czegoś brakowało. I nagłe 
zrozumiał. Na Boga, znikły jego gobeliny! Przesuwał spojrzenie z jednej pustej 
ściany na drugą. Po chwili zobaczył coś jeszcze gorszego.

Musiał dość głośno zaczerpnąć powietrza, bo już po sekundzie stanęła 

przy nim Cecilia.

- Och, Giles! Nie wiedziałam, że powiesiłeś tu mój stary portret. - Tym 

razem Giles wcale nie myślał o Cecilii. Wpatrywał się nie w jej portret, ale w 
drugi, który wisiał naprzeciwko.

Boże! Jego matka w wieku siedemnastu lat była niezrównanie piękna. We 

wczesnej młodości jej oczy wciąż jaśniały pełnym nadziei szczęściem,  które 
miało niezmiennie trwać przez całą wieczność. Jednakże te oczekiwania się nie 
spełniły. Tak, kontrast między osobą, którą wówczas była, a tą, którą się stała, 
wciąż budził w nim ogromny żal. I mimo piękna tego obrazu, pomimo miłości, 
jaką   darzył   matkę,   Walrafen   poczuł   wściekłość,   widząc   jej   portret   wiszący 
właśnie tutaj, w miejscu, którego tak nienawidziła.

background image

To małżeństwo, zawarte wbrew jej woli, było fatalną pomyłką. Słusznie 

czy też niesłusznie, zmusiła męża, żeby za to zapłacił, sama przelewając całą 
miłość na Gilesa, swoje jedyne dziecko. Nie, matka nie miała wyboru, musiała 
żyć w Cardow. Za karę ojciec zabronił jej opuszczać to przeklęte miejsce. Lecz, 
na Boga, przecież mogła nawet zza grobu wybrać miejsce, gdzie ma wisieć jej 
portret.

- Pani Montford - powiedział złowróżbnie cichym głosem. - Niech pani tu 

podejdzie.

Zewsząd   zbliżali   się   służący.   Wszyscy   mówili   jednocześnie,   gdy 

wnoszono i sortowano bagaże. Walrafen zdał sobie sprawę, że blokuje przejście 
od strony drzwi,

- Pani Montford! - Tym razem ryknął na cały głos. - Proszę tu przyjść!

Na chwilę wszyscy służący zamarli. Poczuł ciepło w okolicach łokcia, 

chociaż nie odrywał wzroku od portretu.

- Słucham, milordzie? - powiedziała chłodno jego gospodyni.

- Czy to pani jest odpowiedzialna za ten portret?

-   Odpowiedzialna   za   portret?   -   Zabrzmiało   to   prawie   uniżenie.   - 

Rzeczywiście, jestem odpowiedzialna za cały dom, więc…

- Do diabła, kobieto! - przerwał jej. - To pani powiesiła go tutaj czy nie?

- Tak - odparła szybko. - To była moja decyzja.

Giles przygwoździł ją swoim spojrzeniem.

- Spotkamy się nie za pół godziny, lecz za dziesięć minut - warknął. - W 

moim gabinecie. 

Popatrzyła na niego z dużą, jak na służącą, dozą pogardy.

- Oczywiście, milordzie.

background image

Ogilvy   już   układał   potrzebne   rzeczy   na   biurku   Walrafena,   kiedy 

dokładnie   dziesięć   minut   później   pani   Montford   weszła   do   gabinetu.   Uwagi 
księcia   nie   uszło   pełne   współczucia   spojrzenie,   jakie   młodzieniec   rzucił   w 
kierunku   gospodyni.   Skrywane   rozdrażnienie   Walrafena   było   dobrze 
wyczuwalne dla wszystkich, którzy go znali. Najgorsze jednak było to, że sam 
nie wiedział, dlaczego tak się złości.

Po   części   z   powodu   portretu,   po   części   z   powodu   tego   miejsca,   tego 

domu, wspomnień. Po części też, musiał przyznać, to jej wina. Była piękna w 
pewien   nienarzucający   się,   elegancki   sposób.   Nie   spodziewał   się   tego,   więc 
elegancja   Aubrey   denerwowała   go.   Czekał   na   nią   przy   wysokich   oknach,   z 
których rozpościerał się widok na górny podwórzec.

- Przynajmniej   jest  pani   szybka  -  powiedział,  zamykając   kieszonkowy 

zegarek.

- Tak - odparła po prostu. - Zawsze. Czym mogę służyć, milordzie?

- Po pierwsze, pani Montford, może pani mi wyjaśnić pewne zagadki. - 

To nie było pytanie.

Stała tuż za progiem. Uniosła podbródek z nutką arogancji.

- Czy chodzi o portret, milordzie?

Walrafen poczuł, jak bezwiednie zaciska szczęki.

- Zacznijmy od początku. Co się stało z moimi flamandzkimi gobelinami? 

Wisiały w wielkiej Sali od trzystu lat, a teraz wracam do zamku i widzę, że 
znikły.   A   w   ich   miejsce   wisi   portret,   którego   nie   miała   pani   pozwolenia 
wyjmować z przechowalni. Ma być natychmiast zabrany.

Pani Montford wcale się nie zająknęła, jak tego oczekiwał.

-   W   ciągu   godziny   portret   matki   waszej   lordowskiej   mości   zostanie 

usunięty   -   powiedziała   spokojnie.   -   Co   do   gobelinów,   tak,   są   piękne,   ale 
zapleśniały i grozi im zniszczenie. Dobrały się do nich myszy i wygryzły kilka 
narożników.

- Myszy…?

- W domu było ich pełno, gdy przyjechałam - wyjaśniła. - Więc gobeliny 

pojechały do Flandrii w celu renowacji. Kilka miesięcy temu przesłałam wycenę 
tej usługi.

background image

Przesłała? Pewnie tak, niech to diabli. Lecz pani Montford mówiła dalej.

- Gdy lokaje będą zdejmować portret matki waszej lordowskiej mości, czy 

mają też usunąć portret lady Delacourt?

Tak,   miał   takie   pragnienie,   lecz   zrobienie   tego   teraz   byłoby   raczej 

niezręczne. Cecilia już zobaczyła obraz.

-   Zostawić   go   -   uciął.   -   Ale   zdejmijcie   portret   mojej   matki   i…   i 

schowajcie do skrzyni. Nie chcę, żeby tam wisiał. To znaczy, chciałem rzec, 
pragnę zabrać go ze sobą, gdy będę wyjeżdżać.

Kłamał   i   ona   dobrze   o  tym  wiedziała.   Nadal   wyglądała   wyniośle,   jak 

królowa, prostując ramiona niczym dama w głęboko wyciętej sukni balowej. 
Lecz pani Montford nosiła ubranie zgodne ze swoim stanowiskiem: suknię z 
czarnej krepy aż po samą szyję. U jej paska w szczupłej talii wisiał pęk kluczy, 
intensywnej barwy włosy zakrywał czepek z czarnej koronki.

- Natychmiast rozkażę zapakować go do skrzyni - powiedziała chłodnym, 

w pełni kontrolowanym głosem. - Czy coś jeszcze, milordzie?

-   Owszem   -   rzekł   ponuro.   -   W   przeszłości   przywykłem   do   tego,   że 

mogłem   przejść   do   tego   gabinetu   idąc   przez   południowe   skrzydło   i   dalej 
zachodnią   klatką   schodową.   A   teraz   moją   drogę   blokują   drewniane   belki   i 
rozwieszone płócienne płachty. Życzę sobie, proszę pani, aby te rzeczy zostały 
natychmiast usunięte.

- Usunięte? - Tym razem straciła już opanowanie i odezwała się ostrym 

tonem.

Walrafen poczuł w czaszce ból, jakby ktoś wbił mu sztylet.

- Proszę pani, nie podobała mi się wcale ta pięciominutowa wędrówka 

przez   pomieszczenia   służby,   jaka   musiałem   odbyć,   żeby   się   tu   dostać.   - 
Przyłożył   palce   do   skroni.   -   Wkrótce   przybędą   tu   goście.   To   był   najgorszy 
moment, żeby zaczynać prace renowacyjne. A ponadto nie przypominam sobie, 
żeby prosiła pani o pozwolenie na podjęcie tych działań.

Jej zielone oczy ponownie zapłonęły nienawiścią.

- To nie są renowacje. Usuwamy gruz.

- Co takiego?

Jej twarz aż stężała ze złości.

background image

- Zachodnia wieża zawaliła się.

Walrafen z wrażenia upuścił zegarek, który zakołysał się na dewizce.

- Co… co takiego? - Powtórzył.

-   Zachodnia   wieża   -   powiedziała   ponownie,   jakby   rozmawiała   z 

imbecylem. - Zawaliła się. Czego się pan spodziewał, milordzie, jeśli nic pan nie 
zrobił w tej sprawie?

- Nic nie zrobiłem? - prychnął. - Ale mówiła pani… sądziłem… że pani…

- Napisałam do pana pięć listów - przerwała mu, przymykając oczy w 

wąskie szparki. - I wszystkie były stratą mojego czasu. A teraz przejście musiało 
zostać   zablokowane   z   obu   stron,   nie   po   to,   aby   sprawić   panu   niewygodę, 
milordzie, lecz aby zabezpieczyć pańskich służących przed spadającym gruzem. 
Bóg raczy wiedzieć, co następne się zawali.

Walrafen   nie   w   pełni   jeszcze   przetrawił   jej   słowa,   lecz   wiedział,   że 

nadeszła chwila, aby pokazać pani Montford, gdzie jest jej miejsce.

- Nie podoba mi się pani ton. Sugeruje pani, że nie okazuję troski o moich 

pracowników?

Z irytacją uniosła obie dłonie.

-   Na   Boga,   czy   naprawdę   niczego   pan   nie   rozumie?   W   pobliżu   tego 

miejsca pracują ludzie, bawią się dzieci. To było niebezpieczne i nadal takim 
jest. Czy nadal życzy pan sobie usunięcia tych barierek?

W jej ostatnich słowach zabrzmiała wyraźna insynuacja.

- Ale powinna pani ponownie do mnie napisać. Nie zrobiła pani tego. 

Dlaczego?

Teraz wręcz zatrzęsła się od z trudem hamowanego gniewu.

-   Dalsze   dyskusje   wydawały   się   próżne   -   rzuciła   ostro.   -   Jasno 

poinformowałam pana, milordzie, że wieża jest niestabilna. A potem sprawy 
poszły   już   naturalnym  biegiem  i  wieża   zawaliła   się   pod   własnym  ciężarem. 
Zarządziłam usunięcie kamieni i wymurowanie cegłami wszystkich przejść.

-  To   jest   nie  do   przyjęcia   -  wyrzucił   z   siebie   Walrafen.   Dobry   Boże, 

czyżby miało spełnić się jego życzenie? Czyżby Cardow miał się niebawem 
zamienić w ruinę? Nagle zrozumiał, że wcale tego nie chce. - Bez tej wieży 

background image

zamek utraci swoją symetrię. I trzeba będzie iść ćwierć mili, aby dostać się z 
jednego krańca na drugi.

Uniosła brwi.

- Więc życzy pan sobie, milordzie, aby ją odbudować? 

- Jak najbardziej.

Sztywno skłoniła głowę, zupełnie jakby to ona zakończyła już rozmowę.

- Natychmiast zawiadomię o tym Simpsona i Verneya - stwierdziła.

Simpson & Verney? Do diabła, to architekci! Dopiero wtedy przypomniał 

sobie jej prośbę wyrażoną w ostatnim liście.

Bardzo proszę o instrukcję, czy mamy wieżę zburzyć, czy też ją naprawić?  

Pragnę   jedynie   podjęcia   decyzji,   zanim   wieża   zawali   się   na   któregoś   z  
ogrodników…

Poczuł   się   trochę   niedobrze.   Jej   arogancja   była   nie   do   przyjęcia,   to 

oczywiste, lecz faktycznie ignorował tę kobietę dość skutecznie. A tym razem 
powstały w wyniku tego chaos przerastał jej umiejętności. Być może jest dobrą 
gospodynią, ale przecież nie ma kwalifikacji kamieniarza. 

- Pani Montford…

Zatrzymała się gwałtownie. Jej dłoń już spoczywała na gałce od drzwi.

- Słucham?

- Mam nadzieję… chciałem rzec, mam nadzieję, że w tym wypadku nikt 

nie został zabity ani ranny?

- Nie, nikt nie został zabity. - To ostatnie słowo wymówiła z dziwnie 

silnym akcentem.

- To dobrze. Bardzo dobrze.

Bez słowa odwróciła się, aby odejść.

background image

Jednak  Walrafen  nie  chciał  jej jeszcze  puścić.  Co  się  z  nim dzieje?  I 

dlaczego   tak   się   wyżywa   na   tej   kobiecie?   Do   tej   pory   jedynym   jej 
przewinieniem były przysyłane co dwa tygodnie listy i niezmordowane wysiłki, 
mające na celu nakłonienie go, by zaczął wypełniać swoje obowiązki wobec 
Cardow.   A   skoro   ją   ignorował,   czyż   zachodnia   wieża   nie   była   doskonałym 
przykładem tego, co mogło się stać w wyniku jego zaniedbania?

Odchrząknął głośno.

- Pani Montford… 

Znowu odwróciła się.

- Tak, milordzie?

-   Nie   straciła   pani   jeszcze   swojej   posady.   -   Usiłował   mówić   nieco 

łagodniejszym   tonem,   lecz   nie   bardzo   mu   się   to   udało.   -   Pragnę   panią 
poinformować o gościach, których przybycia należy wkrótce oczekiwać.

Pani Montford wyjęła z kieszeni kartkę papieru, przeszła przez gabinet i 

wręczyła   ją   Walrafenowi.   Spostrzegł,   że   miała   szczupłe,   sprawne   dłonie. 
Naprawdę piękne. I wcale nie drżały.

- Razem z proboszczem przygotowaliśmy listę - powiedziała.

Oderwał w końcu wzrok od jej dłoni i przeniósł go na papier. Ciotka 

Harriet i jej rodzina z Bath. Cioteczny dziadek ze strony babki. Dwóch kuzynów 
z   Walii.   Czytał   dalej,  wszystkiego   sześć   linijek,  w   których  widniały   imiona 
wszystkich jego krewnych, nie licząc Amerykanów. Znowu odchrząknął.

- Wydaje się, że to rozsądna… i kompletna lista.

- Miło mi to słyszeć - odparła cierpko.

Aby zająć czymś ręce, Walrafen  znowu otworzył zegarek i patrzył na 

niego   bezwiednie.   Znowu   zastanawiał   się,   czy   ta   kobieta,   o   z   pozoru   tak 
delikatnym   wyglądzie,   była   kochanką   jego   wuja?   A   zresztą,   co   za   różnica? 
Dlaczego w ogóle o tym myśli?

Pani Montford chrząknęła niecierpliwie.

- Czy coś jeszcze, milordzie?

Udało mu się kiwnąć głową.

background image

- Tak. Chcę pani powiedzieć, że podczas pobytu lady Delacourt w zamku, 

to   od   niej   będzie   pani   przyjmować   polecenia   dotyczące   spraw   domowych. 
Proszę ją traktować tak, jakby nadal była tu panią. Nie chcę być nagabywany w 
sprawach   rozkładu   dnia,   posiłków,   kto   gdzie   ma   spać,   albo   też   kiedy   kto 
przyjeżdża lub wyjeżdża. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.

- Tak jest, milordzie.

- I niech ją pani umieści w jej dawnych pokojach. 

Zawahała się.

- W głównej sypialni zamku?

- Tak.

Szybko przeszła przez gabinet i pociągnęła za sznurek od dzwonka.

- Bagaże zostały już wniesione na górę. 

- Więc proszę je kazać natychmiast przenieść. 

Tym razem rzuciła mu ironiczne spojrzenie. 

- Właśnie dzwonię po Betsy. 

- Świetnie - machnął lekceważąco ręką. 

Zadzwoniła i przeniosła wzrok na jego twarz. 

- A w których pokojach jego lordowska mość życzy sobie zamieszkać?

- Wszystko jedno - odparł szybko. - Gdzieś blisko Ogilvy'ego.

- Pański dawny pokój w północnym skrzydle?

Pokręcił głową.

- Nie. Nie lubię tej części zamku.  Poza tym jest jeszcze kwestia tych 

zdechłych ropuch w mojej garderobie. Może one też czekają, żeby mnie straszyć 
w nocy. - To ostatnie zdanie wypowiedział już bardzo cicho.

Wydało mu się, że w kącikach ust pani Montford dostrzegł coś na kształt 

słabego uśmiechu.

background image

- A więc chińska sypialnia? - spytała. - Znajduje się w pobliżu. 

- Dobrze.

W tym momencie do gabinetu weszła nieśmiało jedna ze służących. Pani 

Montford odwróciła się do drzwi.

- Betsy, poproś lokajów, żeby przenieśli bagaże lorda i lady Delacourt do 

głównej sypialni. Natomiast jego lordowska mość życzy sobie zamieszkać w 
chińskiej sypialni.

- Tak jest, psze pani. - Pokojówka wydawała się zdziwiona, lecz była 

posłuszna.

- Kiedy skończysz - podjęła pani Montford - pójdź do spiżarni i przygotuj 

napar z ziół dla jego lordowskiej mości. Pamiętasz, jaki?

- Tak, psze pani. - Betsy szybko wybiegła z gabinetu.

- Napar! - odezwał się Walrafen. - Po co, w imię Boga?

Splótłszy dłonie, pani Montford wyglądała teraz irytująco pedantycznie.

- Boli pana głowa, milordzie - powiedziała. - I widzę, że oszczędza pan 

lewą nogę.

- Nic mi nie jest - prychnął. - I przypuszczam, że mój lekarz z dezaprobatą 

odniósłby się do ziołowych kleików.

- W to akurat nie wątpię. - Znowu wyczuł dziwny akcent, jaki położyła na 

ostatnie słowo. - Lecz tawuła zawiera dużo salicyny.

Jej pewność siebie rozzłościła go. Poza tym zirytował się, że miała rację 

co do jego głowy i nogi.

- Salicyna - burknął. - W życiu o tym nie słyszałem.

- To substancja, która łagodzi stany zapalne. Bardzo dobra na reumatyzm.

- Na litość Boską, kobieto, nie mam żadnego reumatyzmu!

- Oczywiście, milordzie.

Walrafen odczuł wyraźnie, że jest przedmiotem kpiny. Wcale mu się to 

nie podobało.

background image

- Pani Montford - rzekł sztywno - wróćmy do bieżących spraw. Gdzie 

zostało ułożone ciało mojego wuja?

- W pozłacanym salonie - odparła. - Czy życzy pan sobie, milordzie, aby 

zostało stamtąd natychmiast usunięte?

- Co takiego?

- Wydaje się pan ogólnie niezadowolony z położenia wszystkich rzeczy w 

tym domu - powiedziała spokojnie. - Więc jeśli życzy pan sobie, milordzie, aby 
wuj został przeniesiony gdzieś indziej, natychmiast się tym zajmę.

- Nie.  - Walrafen  musiał  zwalczyć falę  żalu, jaka niespodziewanie  go 

ogarnęła. Nie chciał, żeby został przeniesiony, do diabla, pragnął, aby wuj żył. 
Aby żył, był zdrowy, żeby kuśtykał po zamku, powarkując i przeklinając. Lecz 
również tego pani Montford nie mogła sprawić.

-   Złocisty   salon   to   duże   pomieszczenie   -   Giles   zmusił   się,   by   podjąć 

przerwany wątek. - Czy dużo osób przyszło, żeby złożyć wyrazy szacunku? 

- Pół hrabstwa - rzekła. - Dwa razy. 

Tak,   pomyślał.   Większość   wizytujących   kierowała   się   zapewne 

ciekawością niż żalem. Gospodyni uważała podobnie. Słyszał w jej głosie lekki 
sceptycyzm. Znowu spojrzał na nią, tym razem dogłębnie studiując jej twarz. 
Naprawdę nie wiedział, co o niej myśleć. Chyba milczał zbyt długo, ponieważ 
pani Montford kolejny raz odchrząknęła. 

- Czy coś jeszcze, milordzie? 

- Tak, pani Montford. - Zapomniałem spytać, ile pani ma lat?

- Ile mam lat? Trzydzieści, milordzie.

Uśmiechnął się sceptycznie. Był pewien, że teraz go okłamała. Zresztą, co 

go to obchodzi? Albo może wykonywać swoją pracę, albo nie.

- Dziękuję, pani Montford. To wszystko.

- Dziękuję, milordzie - odparła sztywno.

- Aha, jeszcze jedno. 

Odwróciła się w milczeniu.

background image

- Zdaję sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy teraz podenerwowani. Dlatego 

spojrzę   przez   palce   na   ten   wyniosły   ton,   jakim   pani   ze   mną   wcześniej 
rozmawiała.  Lecz na przyszłość proszę pamiętać,  że bez względu na to, jak 
znakomitą jest pani gospodynią, nie będę tolerował bezczelności ze strony mojej 
służby. Czy to jest jasne?

Znowu przybrała maskę zupełnej obojętności.

- Zupełnie jasne, sir.

Nagle Walrafen zapragnął zostać sam. Przytłoczył go żal, poczucie straty, 

obowiązku.   A   pani   Montford   zbyt   wiele   ujrzała   swoimi   pełnymi   gniewu, 
zielonymi oczami. Była zbyt inteligentna, wygadana, a przede wszystkim zbyt 
piękna. Zupełnie się tego nie spodziewał. I z tego powodu będzie odczuwał 
dyskomfort. W rzeczy samej kusiło go, by po prostu odprawić tę kobietę, lecz 
jakoś nie mógł się na to zdobyć. Cardow jej potrzebował, poza tym oczekiwali 
pełnego   domu   gości.   Boże,   jakże   dokuczliwe   są   te   przeklęte   rodzinne 
obowiązki.   Nic   dziwnego,   że   ziejący   ogniem   tłum   radykałów   w   Londynie 
wydawał się mniej przerażający od życia w Cardow. I pomyśleć, że Max uważał 
go za odważnego!

- Dziękuję, pani Montford. Może pani iść.

Asystent, który nie otworzył ust w obecności gospodyni, teraz patrzył z 

dziwną miną za wychodzącą kobietą.

- Ogilvy, w ciągu godziny chcę się widzieć z lekarzem wuja - powiedział, 

stając przy biurku u boku młodzieńca. - A z proboszczem jutro z samego rana.

- A co z miejscowym sędzią pokoju?

- Z Higginsem? Jego też umów na jutro.

Lecz Ogilvy wydawał się zdezorientowany. Walrafen zaczynał odczuwać 

brak starego Wortwhistle'a, lecz był on już za słaby, by spędzić tyle godzin w 
karecie wyposażonej w nawet najlepsze resory.

- Ogilvy, wyglądasz tak, jakbyś czegoś nie rozumiał.

Chłopak stał z oczami wbitymi w drzwi. Po chwili przeniósł wzrok na 

swojego pracodawcę.

-   Ta   gospodyni   -   zaczął   niepewnie.   -   Pani   Montford.   Jak   pan   sądzi, 

milordzie, skąd ona pochodzi?

background image

Walrafen podniósł z biurka plik listów, które Ogilvy właśnie wypakował.

- Zdaje się, że z północy - odparł roztargniony. - Z Newcastle.

Ogilvy zmarszczył czoło.

- Nie - rzekł cicho. - Nie wydaje mi się. 

Walrafen uniósł jedną brew.

- Znasz ją?

Ogilvy pokręcił głową.

- Nie, ale jej głos… - zaczął. - Nie głos. Akcent. Jest szkocki. Słaby, a 

także bez wątpienia szlachecki. Lecz mimo to…

Dla   Walrafena   wszystko,   co   znajdowało   się   na   północ   od   Whitehallu 

mogło równie dobrze znajdować się na ciemnej stronie księżyca.

-   Być   może,   wszystko   jedno   -   mruknął,   przeglądając   stertę 

korespondencji.   -   Powiedz   mi,   Ogilvy,   jak   to   możliwe,   że   te   listy   z 
kondolencjami dochodzą tak szybko? To naprawdę niepojęte.

- Rzeczywiście, milordzie - zgodził się młodzieniec. - Zupełnie niepojęte.

Przy wyjściu z gabinetu lorda Walrafena Aubrey udało się cicho zamknąć 

drzwi, tak jak przypominała to wszystkim służącym. Mieli widzieć wszystko, 
lecz sami być niewidoczni. Nie płacono im za uczucia. Dlaczego więc teraz 
sama jak oszalała biegła po schodach na górę z sercem w gardle?

Ponieważ w tej chwili niemalże zrujnowała sobie życie. Wystarczająco 

złe   było   już   samo   to,   że   nie   umiała   trzymać   języka   za   zębami.   To   dlatego 

background image

zatrzymała się za drzwiami gabinetu, aby zapanować nad nerwami. I stała tam 
na tyle długo, aby usłyszeć tę niewinną uwagę Ogilvy'ego.

Akcent. Jest szkocki. Słaby, a także bez wątpienia szlachecki…

Nie czekała już, aby usłyszeć odpowiedź księcia. Straciła panowanie nad 

sobą, miejsce złości zajęła panika. Nie myśląc, puściła się pustym korytarzem. 
Coraz   bardziej   się   bała.   Ogarnęło   ją   znajome   uczucie   bezsilności   i   strachu. 
Chciała uciec. Biec przed siebie. Nagle zatrzymała się, sięgając do pęku kluczy 
wiszącego u jej paska. Nikt nie może oglądać jej w takim stanie. Absolutnie 
nikt.

Udało się jej otworzyć drzwi do pustej sypialni. Wpadła do środka, jakby 

sam   diabeł   deptał   jej   po   piętach.   Zatrzasnęła   drzwi   i   oparła   się   o   nie, 
przyciskając mocno dłonie do dębowych desek, jakby miały się rozerwać za jej 
plecami. Boże, jak mogła dopuścić, aby sprawy wymknęły się spod kontroli? 
Jak mogła stracić panowanie nad sobą?

Major   nie   żyje.   A   teraz   przyjechał   on,   człowiek   o   zimnych   oczach   i 

pogardliwym uśmieszku na ustach. Ale nie tylko tej pogardy się bała. Na pewno 
padnie wiele pytań. Podejrzeń. I wszędzie pełno obcych ludzi. Ktoś może ją 
rozpoznać. Albo Iaina…

Och,   dlaczego   ośmieliła   się   kłócić   z   lordem   Walrafenem?   Miała 

szczęście, że od razu jej nie wyrzucił.

Przecież Iain jest od niej całkowicie uzależniony.

Aubrey chwyciła poduszkę z łóżka i przyłożyła ją do ust, tłumiąc łkanie, 

które wstrząsało jej ciałem. O Boże! O Boże! Musi się uspokoić. Ze względu na 
dziecko musi wziąć się w garść. Zachować trzeźwość myśli. I pracę. I trzymać 
język za zębami. Krótko mówiąc, musi uczynić wszystko, aby zadowolić teg'o 
aroganckiego   lorda   Walrafena,   nawet   jeśli   miałoby   to   ją   zabić,   gdyż   teraz 
wszystko się zmieniło.

Major   nie   żyje.   A   zamek   Cardow   przestał   być   dla   niej   bezpieczną 

kryjówką.

background image

Rozdział 4

Pokój z widokiem

Giles   z   zadowoleniem   ujrzał   dżentelmena,   który   wkroczył   do   jego 

gabinetu  późnym  popołudniem tego   samego  dnia,  chociaż   mężczyzna   ów  w 
niewielkim stopniu przypominał krągłego, rozczochranego chłopaka, z którym 
bawił się w dzieciństwie. Geoffrey Crenshaw pośpiesznie wszedł do środka: 
poły koszuli miał niedbale wetknięte w spodnie, na mankiecie płaszcza widniała 
ciemna plama zaschniętej krwi. Teraz był szczupły i kościsty, niósł skórzaną 
torbę w dłoni, a sądząc po wyglądzie - na barkach dźwigał ciężar całego świata.

-   Przepraszam   za   spóźnienie   -   powiedział   doktor,   wyciągając   dłoń   do 

powitania. - Dobrze cię widzieć znowu w domu, Walrafen.

Giles wskazał mu miejsce na krześle.

- Zaprosiłem cię w złym momencie?

Crenshaw uśmiechnął się.

- Jack Bartle miał niemile spotkanie z kosą, no i wypił kilka kufelków za 

dużo. Ale napisałeś, że to pilne, więc zszyłem go i natychmiast przyjechałem. 
Tak mi przykro, Walrafen, z powodu tej historii z twoim wujem. Co za tragedia. 
Od pogrzebu matki spędziłeś tu nie więcej niż dwa tygodnie, a teraz wracasz na 
pogrzeb wuja. Szkoda, że to śmierć sprowadza cię do domu.

Giles poszedł do okna i z powrotem.

- To nie jest mój dom, Crenshaw - rzekł cicho. - Ale przyjeżdżam tu, gdy 

muszę. Spełniam moją powinność.

Crenshaw przez chwilę wyglądał na zakłopotanego.

- Walrafen, jesteśmy starymi przyjaciółmi - powiedział w końcu. - Razem 

spędziliśmy tu wiele wspaniałych chwil. Wiem, że twoja matka nie lubiła tego 
miejsca, ale czy naprawdę jest ono tak okropne?

Książę wymownie uniósł dłonie.

background image

- Rozejrzyj się dookoła, Crenshaw. Niczego tu dla niej nie było. Była 

młoda i piękna, pełna życia. Ten ponury stary zamek, morze, mgła, kompletna 
izolacja, Jezu, przecież to wyssało z niej całe życie.

- Miała ciebie, ty byłeś jej życiem.

- Tak, a mój ojciec również i to chciał jej odebrać, prawda?

- Wielu chłopców wyjeżdża do szkół, Giles - powiedział cicho doktor. - 

To nie musiał być koniec świata.

Giles odwrócił się do okna i spoglądał w ciemność.

-   Nie   możemy   nic   zrobić   w   sprawie   tamtej   tragedii,   Crenshaw. 

Skoncentrujmy się na obecnej, którą jest nadzieja pomścić.

- Oczywiście. Jak mogę ci pomóc?

Giles chciał poznać opinię przyjaciela na temat śmierci Eliasa. Crenshaw 

był dobrym lekarzem, podobnie jak niegdyś jego ojciec. Giles lubił go i miał do 
niego zaufanie.

Popijając brandy, Crenshaw opowiedział, jak został wezwany do zamku 

tamtego popołudnia, gdy Eliasa spotkała śmierć. Był to dzień festynu żniwnego. 
Jeden z lokajów przybiegł z Cardow do wsi, trochę podpity, krzycząc ile sił w 
płucach, że major został zamordowany.

Crenshaw chwycił torbę i przebiegł całą drogę na wzgórze do zamku, ale 

nie   było   już   cienia   nadziei.   Miejscowy   konstabl   i   sędzia   pokoju   przybyli 
niedługo potem. Okna w bibliotece były otwarte, co nie wywołało niczyjego 
zdziwienia,   jako   że   dzień   był   ciepły.   W   zamku   nie   było   żadnych   śladów 
włamania.

Giles z trudem przyjmował to wszystko do wiadomości.

- A właściwie to kto znalazł mojego wuja? 

Crenshaw zawahał się.

- Chyba pani Montford.

- Usłyszała strzał?

Doktor spoglądał w swoją brandy.

background image

- Z tego co wiem, omyłkowo wzięła go za odgłos zabawy, dochodzący z 

festynu. Dopiero gdy przyszła po tacę, zrozumiała, że on nie żyje.

- Wielkie nieba!

Crenshaw pochylił się do przodu.

- To nie miało już znaczenia, Walrafen - powiedział z naciskiem. - Dostał 

prosto w pierś. Nie przeżył nawet jednego pacierza.

- W pierś? - Walrafen odstawił brandy, starając się uspokoić oddech. - 

Geoff, nie sądzisz chyba… on na pewno nie…

Crenshaw pokręcił głową.

- Nawet o tym nie myśl - ostrzegł go. - Wiesz najlepiej, co ludzie by 

zaczęli gadać. Zresztą nie znaleziono żadnej broni.

Giles zastanowił się, przeczesując dłonią włosy.

- Jaki był stan jego zdrowia? Czy mógł się czuć przygnębiony?

- Zdrowie miał  zszargane - przyznał Crenshaw. - Spuchnięta wątroba, 

pożółkła   skóra.   Gasł   w   oczach,   ale   nie   chciał   się   leczyć.   Jednak   żołnierze, 
szczególnie tak odważni jak Lorimer, nie popełniają samobójstwa. To byłoby 
niehonorowe.

- Tak, oczywiście - powiedział Giles. - Nigdy nie brałem tego pod uwagę.

Crenshaw odstawił kieliszek, stukając nim niezręcznie o blat.

- Więc przestań o tym teraz myśleć - rozkazał mu. - Chcesz, żeby Korona 

przejęła jego cały majątek?

Książę uśmiechnął się smutno.

- Niewiele miał, jeśli nie liczyć swojej reputacji bohatera.

-   A   czyż   nie   jest   to   najcenniejsza   ze   wszystkich   rzeczy?   -   Crenshaw 

wymownie  rozłożył  ręce.  -  On  z  pewnością  nie  zasłużył  na  to,  żeby  zostać 
wrzuconym do grobu w środku nocy bez słowa chrześcijańskiej modlitwy. To 
jest   zacofane,   pełne   podejrzliwych   ludzi   miasteczko,   Giles.   Jeszcze   niecałe 
dziesięć lat temu grzebaliśmy samobójców na rozdrożach, przebiwszy ich serca 
kołkami.   Niechaj   Kościół   pochowa   majora   jak   należy,   a   reszta   to   już 
zmartwienie policji. 

background image

Giles westchnął.

- Jesteś pewien, że to było morderstwo?

- A cóżby innego? Żadnej broni, pusty dom. Ktoś po prostu wykorzystał 

festyn, być może Cyganie, i pomyślał, że łatwo może zdobyć parę szylingów. 
Na pewno nie wiedzieli o majorze. 

Giles popatrzył na niego pustym wzrokiem.

- Dom był pusty?

Crenshaw zawahał się. 

- Pani Montford dala wszystkim wolne, żeby mogli iść na festyn.

- Dziwne. - Giles myślał przez chwilę. - Jak dobrze ją znasz?

Znowu doktor musiał się zastanowić.

- Chyba tak dobrze jak wszyscy. Jest raczej… samotniczką. Osobą raczej 

bezkompromisową. Lecz bardzo kompetentną. Wystarczy, że się tu rozejrzysz, 
aby to zobaczyć. Przed jej przyjazdem zamek wyglądał jak chlew… - Crenshaw 
nieco przybladł.

-   Chlew   -   powtórzył   sucho   Walrafen.   -   Tak,   wiem.   Pani   Montford 

regularnie pisała do mnie skargi na ten temat. - Urwał na chwilę. - Zmiany, jakie 
tu wprowadziła, odbierają mowę, co? Ten dom ma teraz w sobie dużo ciepła.

Crenshaw uśmiechnął się, zaciskając usta.

- Cardow od dawna jest jednym z najważniejszych majątków w Anglii. I 

wreszcie na taki wygląda. Nie ma wątpliwości, czyja to jest zasługa.

Lord w zadumie pociągnął łyk koniaku.

- Powiedz mi, Crenshaw, co wiadomo o tej kobiecie? Czy jest, a raczej, 

czy była… no, kochanką wuja?

Resztka rumieńca odpłynęła z twarzy doktora.

- To nie jest moja sprawa.

- Tak, tak, ale co ludzie mówią? - spytał niecierpliwie Giles. - Jak sam 

mówiłeś, to małe miasteczko.

background image

-  Właśnie  - zgodził  się,  szukając   wzrokiem  dna  w swoim kieliszku.  - 

Dlatego nie możesz wierzyć nawet w połowę tego, co wpadnie ci w ucho. Z 
początku, rzeczywiście, było trochę plotek. Miała swoje sposoby na tego starego 
czarta, wybacz to określenie, i myślę, że on ją też lubił, bo przymykał oczy na 
jej wtrącanie się do wszystkiego. Ale tak naprawdę największy wpływ na tę 
gadaninę miał fakt, że wkrótce po jej przybyciu major przestał… uganiać się za 
kobietami. 

- Chciałeś powiedzieć: za dziwkami.

Doktor uśmiechnął się blado.

-   Tak,   za   dziwkami.   I   więcej   czasu   spędzał   w   domu.   Lecz   śmiem 

twierdzić, że był to raczej wpływ starego wieku i alkoholu na… jego wigor, jeśli 
wiesz, co nam na myśli.

Walrafen uśmiechnął się krzywo.

- Chyba wiem. Powiedz mi, jaka jest opinia sędziego pokoju?

-   Starego   Higginsa?   -   Na   twarzy   Crenshawa   odmalowało   się 

rozczarowanie.   -   Oczywiście   podejrzewa   panią   Montford.   Sądzi,   że   ona   coś 
ukrywa,   poza   tym   zawsze   najłatwiej   jest   przyczepić   się   do   kogoś   obcego, 
prawda? Ona trzyma się na uboczu i rzadko chodzi do miasteczka, chyba że 
potrzebuje jej któryś mieszkańców. Tak więc Higgins wysnuł teorię, że pewnie 
między nią i majorem doszło do kolejnej z ich słynnych kłótni, która tym razem 
wymknęła   się   spod   kontroli.   Ale   nie   ma   racji.   Aubrey   Montford   nie   zabiła 
twojego wuja.

Stanowczość doktora zaskoczyła Walrafena. Mimo wszystko był skłonny 

się z nim zgodzić. Kobieta, którą właśnie poznał, nie wydawała się zdolna do 
takiej   zbrodni.   Och,   wcale   nie   wątpił,   że   pani   Montford   była   zdolna   do 
popełnienia   morderstwa.   Ale   zrobiłaby   to   starannie,   metodycznie,   nie   zaś   w 
wyniku utraty panowania nad sobą, pozostawiając  plamy  krwi na dywanie i 
pobojowisko w domu.

- Chyba jesteś pod dużym wrażeniem mojej gospodyni - mruknął Giles.

Crenshaw uśmiechnął się chłopięco. 

- Może trochę. Na dobre mi to wyszło. Ale przyznaj sam, że to wyjątkowa 

piękność. Ma też w sobie pewien urok, o ile mężczyzna nie boi się silnych, 
kompetentnych kobiet.

background image

- Nie zauważyłem - skłamał Giles. Z pewnością miał mieszane odczucia 

co do pani Montford. Była denerwująca. Nie podobał mu się jej ostry język ani 
też szczypta wyniosłej arogancji w zachowaniu. Lecz nie uszedł jego uwagi 
błysk   humoru   w   oczach,   gdy   wspomniał   o   zdechłych   ropuchach.   To 
przynajmniej trochę ostudziło jego gniew, jeśli nawet nie zmienił tonu swojego 
głosu.

Crenshaw miał rację. Była wyjątkową pięknością. Lecz jej delikatna twarz 

w   kształcie   serca   z   błyszczącymi,   zielonymi   oczami   wyglądała   zbyt 
inteligentnie. Miała też gęste, rude włosy, które jakoś zawsze  wymykały się 
spod czepka, jakby chciały być dobrze widoczne. Tak, jej wygląd zaskoczył go. 
Elias zawsze miał upodobanie do zmysłowych kobiet.

- Aubrey - zastanawiał się. - To jest jej imię? Dziwne, nie znałem go. Czy 

Higgins ma w ogóle jakieś dowody przeciwko niej?

Doktor wzruszył ramionami.

- Na jej ubraniu było dużo krwi - przyznał. - Podobno była sama w domu, 

gdyż uparła się, by zostać, podczas gdy inni wyszli. Poza tym Higgins twierdzi, 
że gdy rozmawiali, była zdecydowanie zbyt spokojna. Ale w końcu przecież 
pani Montford nie należy do histeryczek.

Giles pomyślał, że to prawda. Dziś przecież szła z nim łeb w łeb i nie 

ustąpiła   ani   o   cal.   Żadnych   łez,   żadnych   oznak   histerii,   które   z   pewnością 
ujawniłyby się u większości znanych mu kobiet. Jego gniew nie zrobił na niej 
widocznego wrażenia, nawet gdy zagroził, że ją zwolni.

Zastanowił się, co mogłoby naruszyć tę jej maskę. Czy to w ogóle jest 

maska? Może ta kobieta prócz kręgosłupa ze stali ma w sobie coś więcej? I być 
może coś ukrywa, tak jak podejrzewał Higgins. 

W tym momencie otworzyły się drzwi. Giles podniósł wzrok zobaczył 

Pevsnera.

-   Proszę   o   wybaczenie,   milordzie,   nie   wiedziałem,   że   jest   tu   doktor 

Crenshaw. - Już chciał wyjść, lecz Walrafen go zatrzymał.

- Pevsner. Wydajesz się czymś poruszony.

Rzeczywiście, lokaj miał zaciśnięte usta, jakby był czymś zniesmaczony, 

na przykład właśnie znalazł zdechłego szczura na stole w jadalni. Wszedł do 
środka i spojrzał  przelotnie  na  Crenshawa  i zamknął drzwi.

background image

- Z przykrością muszę zawiadomić, że zginął zegarek kieszonkowy wuja 

waszej lordowskiej mości.

- Jego zegarek? - Giles wydawał się zniecierpliwiony.

- Był szczerozłoty, milordzie, wysadzany szafirami - odpowiedział lokaj 

na swoje usprawiedliwienie. - Wuj waszej lordowskiej mości bardzo go cenił. 
Zawsze trzymał go w kuferku na stole. Pakowałem jego rzeczy, ale zegarka w 
pokojach nie znalazłem. Obawiam się, że został skradziony.

Walrafen   westchnął.   Po   prawdzie,   dobra   materialnie   miały   dla   Eliasa 

wielkiego znaczenia. 

- Zgłoszę to Higginsowi - odpowiedział. - Dziękuję ci za sumienność.

-   Jeśli   zegarek   wkrótce   się   nie   znajdzie   -   naciskał   lokaj   -   chyba 

powinniśmy przeszukać cały dom.

- Oczywiście - Giles machnął ręką. - Zajmij się tym, Pevsner.

Lokaj skłonił się i wyszedł. Crenshaw gwałtownie wstał z krzesła.

-  Ja   też   powinienem  już   iść,   chyba   że   mogę   ci   być   jeszcze   w   czymś 

pomocny?

- Nie, Crenshaw, dziękuję. - Giles wstał i wyciągnął do niego rękę, lecz 

po   chwili   szybko   ją   cofnął.   -   Zaczekaj,   było   coś.   Ogilvy   sortował   pocztę   i 
znalazł w niej list adresowany do ciebie.

Podszedł   do   biurka   i   pomagając   sobie   kciukiem,   przeglądał   plik 

korespondencji.

- Jest. - Podał doktorowi list. - Ogilvy znalazł go na bocznym stoliku w 

wielkiej sali. W zamieszaniu ktoś zapewne położył na nim przychodzącą pocztę.

Crenshaw przyglądał się złożonej kartce.

- To jest pismo pani Montford - powiedział, łamiąc pieczęć. Przebiegł 

wzrokiem pismo, po czym z wyraźną ulgą podał je Gilesowi.

- Zdumiewające - stwierdził Giles, czytając. - Pani Montford prosiła cię o 

przybycie do zamku, żebyś zbadał mojego wuja? Pisze, że on wyraził na to 
zgodę. Trudno mi w to uwierzyć.

background image

- Po co miałaby kłamać? - spytał Crenshaw. - List został napisany rano w 

dniu jego śmierci. Najwidoczniej oczekiwała, że nazajutrz będzie żył. Nikt nie 
jest na tyle przebiegły, aby zaplanować to wszystko z góry.

- Lecz Giles doskonale wiedział, że pani Montford naprawdę jest bardzo 

przebiegła. Lecz czy mogła być morderczynią? Nie.

- Oczywiście, masz rację - powiedział do doktora. - Więc zabierz ten list 

ze sobą, mam dosyć własnej korespondencji.

Crenshaw uśmiechnął się.

- Cieszę się, że twój sarkazm jest wciąż na swoim miejscu. - Wsunął list 

do kieszeni płaszcza, uścisnął Gilesowi dłoń i ruszył ku drzwiom.

- Zaczekaj, Crenshaw! Może zostałbyś na kolacji? Wkrótce przyjedzie 

rodzinka z Bath. Szczerze mówiąc, czuję się osaczony.

Doktor spojrzał na niego ze współczuciem.

- Sabrina, Sarah i Susan?

- Chyba to są Sylvie, Sybil i Serena. A może Sandra? Nie potrafię ich 

odróżnić. No i oczywiście ciotka Harriet.

Crenshaw syknął, wskazując swój poplamiony krwią rękaw.

-   Wybacz,   przyjacielu   -   odparł   dość   wesoło.   -   Nie   prezentuję   się 

wystarczająco dobrze.

Chociaż nikt, kto ją widział, niczego by się nie domyślił, jednak o piątej 

Aubrey była już niemal chora z niepokoju. Nie dość że udało się jej obrazić 
swojego pracodawcę już przy pierwszym spotkaniu, w dodatku teraz zbliżała się 
pora   pierwszego   formalnego   posiłku   w   Cardow.   Obecna   miała   być   połowa 
rodziny Lorimera.

background image

Aubrey   metodycznie   obeszła   wszystkie   sale   recepcyjne   w   zamku, 

starannie sprawdzając podłogi, meble i draperie. Często zatrzymywała się, żeby 
poprawić   jakąś   fałdę   lub   przesunąć   doniczki   z   kwiatami.   Wszystko   musiało 
wyglądać perfekcyjnie. Czysto i elegancko. Było to zadanie, jakie postawiła nie 
tylko   służbie,   ale   i  sobie   samej.   Nie   zamierzała   dawać   księciu   Walrafen   tej 
satysfakcji, aby sobie pomyślał, że jego gospodyni jest nie tylko bezczelna, ale i 
niekompetentna.

Skończywszy obchód po salach, przeszła do jadalni. Pokojówki po raz 

ostatni usuwały resztki kurzu, zanim lokaje zaczną nakrywać do stołu. Jednak 
gdy  się   zbliżyła,  zobaczyła  szeroko  otwarte  drzwi.  Wyraźnie  słyszała  głosy. 
Zbyt   wyraźnie.   Tuż   za   progiem   przystanęła.   Zobaczyła,   jak   Betsy   poleruje 
wiszące wzdłuż ścian lustrzane żyrandole. Lecz Lettie i Ida wcale nie wydawały 
się   bardzo   zajęte.   Stały   przed   oknami,   głowa   w   głowę,   międląc   językami, 
patrząc między draperiami na leżące poniżej ogrody.

-  Jest   tak   samo   ładna   jak  zawsze   -  powiedziała   Lettie  z   podziwem.   - 

Nigdy nie widziałam tak bujnych rudych włosów. A lord Walrafen to ciągle 
przystojniak. Ale ma w oczach smutek, prawda?

- A Betsy mówi, że kazał pani Montford osadzić milady w jego pokojach 

- Aubrey usłyszała szept Idy. - Czy to nie dziwne? Wszystkie bagaże trza było 
nosić dwa razy.

Lettie prychnęla.

- Aleś ty zielona, Ida. A ty przecież pochodzisz z Londynu!

- Co? - spytała Ida, wyraźnie obrażona.

Aubrey wiedziała, że powinna im przerwać, lecz nie mogła oderwać nóg 

od podłogi. Lettie odsunęła zasłonę jeszcze dalej.

- Lepiej niech lord Delacourt dobrze zamknie drzwi do sypialni swojej 

żony - podjęła Lettie. - Wszyscy wiedzą, że Walrafena wciąż do niej ciągnie. 
Popatrz na nich tylko. Robią do siebie maślane oczy.

- Dajże spokój - odparła Ida. - Ona wcale nie ma maślanych oczu. A poza 

tym, czy to nie ona była żoną starego pana?

Lettie znowu parsknęła.

background image

- Taaa, tylko dlatego, że stary pan był szybszy od pana Gilesa. I specjalnie 

zrobił mu na złość. To był niecny człowiek, zawsze macał i szczypał tam, gdzie 
nie powinien.

- Cichajże! - syknęła Ida. - Chcesz, żeby Montford nas usłyszała?

Aubrey wkroczyła energicznie do sali, krzyżując ramiona na piersi.

- Obawiam się, że już trochę za późno - powiedziała cicho. - Ida, Lettie, 

co tu się dzieje? 

Dziewczęta odwróciły się z przerażeniem.

- Nic takiego, psze pani - odparła Lettie.

- A dla mnie to brzmiało zupełnie jak ploty i to najbardziej obrzydliwe - 

stwierdziła Aubrey. - Jeśli skończyłyście, zabierajcie swoje rzeczy i wracajcie 
na dół. Pomożecie lokajom pucować stojaki i wino.

Pokojówki złapały swoje ściereczki i pognały z nimi para królików. Betsy 

skończyła   czyścić   żyrandole   i   podszedłszy   do   okna,   postawiła   wiadro   na 
podłodze. W pomieszczeniu dała się odczuć ostrą woń octu.

Aubrey   wyjrzała   przez   okno.   Lord  Walrafen   nadal  przechadzał   się   po 

ogrodach pod rękę z lady Delacourt. Ona zaś śmiała się, odchylając głowę do 
tyłu,   a   promienie   zachodzącego   słońca   cudownie   rozświetlały   jej   włosy. 
Walrafen musiał odnieść podobne wrażenie, bo zatrzymał się, zerwał zieloną 
gałązkę z pobliskiego krzewu i zatknął ją za jej uchem. Z rozmarzoną miną 
dotknął lekko policzka towarzyszącej mu damy. Tworzyli cudowną parę - tak 
cudowną, że wyglądało to wręcz na zaloty.

-   Dziewczęta   plotkowały,   Betsy   -   powiedziała   cicho   Aubrey, 

zaabsorbowana sceną w ogrodzie. - Mówiły… obrzydliwe rzeczy. O milordzie i 
lady Delacourt. 

Dziewczyna nachyliła się do okna.

- Myślę, że to w większości jest prawda, psze pani. Chociaż Lettie nie 

powinna kłapać jęzorem, to niczego sama nie wymyśla.

- Aha - odparła Aubrey miękkim głosem. - Nie wiedziałam. Poczuwszy 

dziwną ulgę, puściła odchyloną zasłonę.

background image

Niedługo przed kolacją krewni Gilesa z Bath rzeczywiście przybyli do 

Cardow, zmieniając wspólny posiłek w długie, męczące spotkanie, wypełnione 
mnóstwem pytań, na które nie miał  ochoty odpowiadać. Ciotka Harriet i jej 
córki - stare panny - były okropnymi paplami, ale jej mąż, Miles, okazał się 
człowiekiem spokojnym. Dzięki Bogu, że była tu Cecilia, która z wdziękiem 
odbijała większość wścibskich indagacji za pomocą głupawego szczebiotania. 
Pomocny   okazał   się   także   mąż   Cecilii,   bezwstydnie   flirtujący   z   ciotką   i 
kuzynkami Gilesa przy wszystkich siedmiu serwowanych jedno po drugim dań.

Zresztą kolacja okazała się szokującym wydarzeniem także pod innym 

względem. Giles spodziewał się najgorszego, gdyż służba była nawykła jedynie 
do   obsługi   wuja   Eliasa,   znanego   z.   dość   niskich   standardów.   Na   ile   się 
orientował, połowa służby nigdy w życiu nie podawała do stołu, a mimo  to 
każdy   szczegół   był   dopracowany   -   od   idealnie   zaprasowanych   obrusów   po 
serwowane   na   zakończenie   kolacji   porto.   Wiedział,   że   nie   jest   to   zasługa 
biednego Pevsnera. Wyczuwał tu rękę pani Montford.

Wreszcie posiłek dobiegł końca, Giles mógł więc się udać do chińskiej 

sypialni i natychmiast zapaść w głęboki sen. Gdy wstał o świcie, nałożywszy 
szlafrok,   niecierpliwie   zadzwonił   po   kawę.   W   nocy   miał   przybyć   kurier   z 
Whitehallu, więc Ogilvy z pewnością przygotowywał już dla niego dokumenty 
do przejrzenia. O dziewiątej miał umówione spotkanie z sędzią pokoju. Chociaż 
nadal był zdeterminowany, aby znaleźć zabójcę wuja, to jednak przerażała go 
związana   z   tym   biurokracja.   Poza   tym   odczuwał   dyskomfort   na   myśl,   iż 
podejrzanym jest ktoś z jego służby, nawet jeśli tą osobą była pani  Montford. 
Szczególnie jeśli tą osobą była pani Montford. 

Myśląc o tym, podszedł do okna i energicznie odsunął ciężkie aksamitne 

zasłony. Chciał sprawdzić, czy mgła się już uniosła, lecz metalowe kółka zasłon 
nie przestały jeszcze brzęczeć, gdy Walrafen ryknął i cały głos, wołając swego 
lokaja. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Bidwell wpadł do sypialni, ledwie 
odziany, ocierając sen z powiek. 

Giles wypowiedział tylko trzy słowa. 

- Pani Montford - zacharczał. - Natychmiast. 

background image

- Ależ milordzie. Nie jest pan ubrany, żeby przyjmować kogokolwiek! 

- Giles odwrócił się do niego.

-   To   jest   gospodyni,   Bidwell,   a   nie   królowa   Anglii.   Idź   na   dół   i 

przyprowadź ją. Natychmiast. 

Niecałe dwie minuty później pani Montford stała u jego boku przy oknie. 

Wyraźnie   dyszała,   co   sprawiło   mu   pewną   satysfakcję.   Spokojnym   ruchem   i 
podniósł rękę i wskazał coś za szybą. 

- Pani Montford - odezwał się bardzo cicho - jeśli spojrzy pani prosto w 

dół z tego klifu, co pani zobaczy, oczywiście poza tą okropną mgłą? A może 
lepiej spytać czego pani nie zobaczy?

Zmarszczyła czoło.

- No… - zaczęła - nic nie widzę… chciałam powiedzieć, milordzie, nie 

jestem pewna… 

Giles opuścił rękę.

- Morze! Morze! - huknął. - Co się stało z morzem? Chyba, proszę pani, 

ocean nie wysechł w czasie mojego pobytu w Londynie? Nie sądzę też, aby 
spakowala pani Kanał Bristolski i wysłała go na przykład… do Azji Mniejszej 
albo innego miejsca końcu świata. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, pani 
Montford, ale czy kiedyś nie był to zamek nadbrzeżny z widokiem na morze?

Otworzyła na chwilę usta, lecz zaraz je zamknęła.

- W rzeczy samej, milordzie - powiedziała w końcu, połyskując zielonymi 

oczami. - Czy to tragizowanie jest naprawdę konieczne? Chodzi przecież tylko o 
fragment lądu zalewany wodami przypływu. Bóg wie…

- Jestem absolutnie przekonany, że Bóg nie miał z tym nic wspólnego - 

uciął Giles, spoglądając na płaski kawałek żyznego pola, ledwie widocznego 
poprzez   mgłę.   -   O   co   tu   chodzi,   proszę   pani?   To   niewiarygodne!   Nie   do 
pomyślenia! Cokolwiek pani tam zrobiła, niech pani to odkręci. Natychmiast. 
Chcę mieć stąd widok na morze. Zrozumiano?

Pani Montford wyprostowała się. Walrafen odniósł wrażenie, że przybyło 

jej kilka centymetrów wzrostu.

- Zrozumiano - rzuciła. - Ale lepiej będzie, jeśli powiem panu Bartle i 

ósemce jego dzieci, żeby najpierw spakowali swoje rzeczy, na wypadek gdyby 

background image

ich   nowa   chata   została   zatopiona.   Jest   położona   w   takim   miejscu,   że   woda 
dosięgnie jej jako pierwszej.

Giles miał już wygłosić kolejną tyradę, lecz jakoś nie udało mu się nabrać 

pełnych pluć powietrza.

- Jack Bartle? A co on ma z tym wspólnego?

Gwałtownym ruchem wskazała miejsce za oknem.

-   Zajmuje   się   jednym   z   gospodarstw,   które   rozbudowaliśmy   zeszłej 

wiosny w ramach odzysku ziemi. Być może, milordzie, nie w pełni zrozumiał 
pan naturę i zakres projektu dotyczącego osuszania lądu, gdy wyjaśniłam go 
panu listownie.

Giles uniósł dłoń.

- Zaraz, chwileczkę…

Lecz pani Montford nie chciała czekać.

- A może po prostu był to jeszcze jeden z wielu moich listów, których nie 

raczył pan przeczytać? Ale to nieistotne. Jeśli życzy pan sobie, aby to odkręcić i 
nie interesuje się faktem, że trzech z pańskich dzierżawców wraz z żonami i 
dziećmi zostanie pozbawionych domu i pracy, to na pewno znajdę jakiś sposób, 
aby to zrealizować. W końcu, milordzie, jestem po to, aby spełniać każdy pański 
kaprys. 

Tego było Gilesowi za wiele.

- Proszę pani - wybuchnął - ja nie mam żadnych kaprysów.

Kobieta była na tyle bezczelna, że wzięła się pod boki.

- A jakie słowo pan woli, milordzie?

- Może pani to nazywać, jak pani chce - warknął. - Ale niech pani nie 

zapomina, że otrzymuje pani zapłatę za wykonywanie moich poleceń.

Spojrzała na niego drwiąco.

- Co też z przyjemnością robię, milordzie, przy tych rzadkich okazjach, 

kiedy udaje mi się dowiedzieć, co też pan sobie życzy. Myślałam, że chce pan, 
aby osuszono tę ziemię. Nie wyraził pan odmiennego zdania.

background image

Do   diabła,   nie   przypominał   sobie,   żeby   kiedykolwiek   słyszał   o   tej 

propozycji. Ale przecież miał w zwyczaju czytać jedynie zabawne fragmenty, 
pomijając   to,   co   nudne   lub   wymagające   od   niego   zastanawiania   się   nad 
sprawami   dotyczącymi   Cardow.   Osuszanie   ziemi   należało   do   tych   ostatnich 
dwóch kategorii.

Palec pani Montford cały czas wskazywał miejsce za oknem.

-   Sądziłam,   milordzie,   że   jest   pan   wielkim   politycznym   przywódcą 

zwykłych ludzi - powiedziała z nutą goryczy. - Czy ma pan pojęcie, ilu ludziom 
te nowe pola dają pracę? Nie tylko tym z majątku, ale i z miasteczka? Czy 
piękny widok z pańskiego okna wart jest pozbawienia ich środków do życia?

W tym momencie nadeszła błogosławiona odsiecz w postaci tacy z kawą. 

Giles   nalał   sobie   filiżankę   i   wychylił   duszkiem   parujący   płyn.   Spłynął 
przełykiem, parząc jego wnętrze. Do diabła z tym widokiem! Nawet nie o to mu 
chodziło.   Chodziło   o   to,   że   stracił   kontakt   ze   swoją   ziemią,   z   tym  domem. 
Wprowadzone zmiany obchodziły go o wiele bardziej, niż mógł przypuszczać. 
A do tego jeszcze ta bezczelna gospodyni! Na Boga, nie wiedział, czy ma ją 
zabić, czy też ucałować. I jedno, i drugie zamknęłoby jej usta.

Co takiego? O nie! Nie, nie, nie. Gospodyniom płaci się za prowadzenie 

domu, kochankom za… no, za to, co robią. Tylko głupiec mógł pomieszać te 
rzeczy. Zresztą pani Montford nie była jeszcze taką najgorszą jędzą. Otrząsnął 
się z tych wariackich myśli.

- Osuszanie! - odezwał się w końcu, popijając kawę. - A w ogóle czyj to 

był pomysł? Nie rozumiem, co się teraz dzieje. Kto tu rządzi, pani Montford? 
Kto podjął te wszystkie ważne decyzje i wysunął propozycje? Kto rządzi tym 
majątkiem? No, może mi pani to wyjaśnić?

O dziwo, na te słowa jakby zeszło z niej powietrze.

- Pański wuj, milordzie - powiedziała słabo. - A ja… można powiedzieć, 

pomagałam.

Obrzucił ją spojrzeniem zmrużonych oczu.

- Jasne, i można też powiedzieć, że ryby mają głos - zauważył, z brzękiem 

odstawiając filiżankę. - Ale wie pani co, jednak ja tego nie powiem.

Na chwilę zapanowało milczenie.

background image

- No dobrze! - syknęła w końcu, to był mój pomysł. Mój. Ale, milordzie, 

pieniądze naprawdę nie rosną na drzewach! Posiadłość musi przynosić dochody, 
bo koniec końców jest to przecież interes, prawda? Musimy utrzymać budynki, 
wypłacać pensje, konserwacja zamku kosztuje całą fortunę. Trzeba nieustannie 
unowocześniać gospodarstwo rolne przy majątku. Rola to nasz jedyny kapitał, a 
te pola na dole mogą się stać żyłą złota. A skąd mamy mieć pieniądze, jeśli 
pańska posiadłość nie przynosi dochodów? A czy pan, milordzie, jest wiecznie 
bijącą fontanną bogactwa? Jest pan? Czy marnowałam mój czas? Proszę, niech 
pan powie od razu, a wrócę do mojego pokoju i będę prasować poszewki na 
poduszki do samego dnia Sądu Ostatecznego!

Prasować poszewki na poduszki? Więc jednak w końcu udało mu się nią 

wstrząsnąć.   Gdy   miała   złość   w   oczach   i   rumieniec   na   twarzy,   była   jeszcze 
ładniejsza. Ale o tym nie powinien myśleć.

- A jakie to ma, do diabła, znaczenie? - mruknął, nalewając sobie kawę. - 

Może i jestem wiecznie bijącą fontanną bogactwa. Po prostu nigdy nie przestaję 
o tym myśleć, ot co.

- Nie marnuj, a nie będziesz w potrzebie - rzuciła przysłowie. 

Spojrzał na nią ostro.

- Z pani to prawdziwa kopalnia mądrości! Muszę to sobie przypomnieć, 

gdy roztrwonię swoje życie i majątek w jakiejś tandetnej jaskini hazardu.

W jednej chwili krew odpłynęła z jej twarzy.

-   Proszę   o   wybaczenie,   milordzie   -   wykrztusiła,   otwierając   szeroko 

wystraszone oczy. - Bez względu na pańskie… niedociągnięcia, nikt nie może 
pana oskarżyć o rozrzutność.

Niedociągnięcia?  Niemal   roześmiał   się   na   głos.   Pani   Montford   była 

zażenowana, a on czerpał z tego niewymowną przyjemność.

- A co się w ogóle dzieje ze starym Erstwilderem?  - spytał, próbując 

powstrzymać  uśmiech.  - Czy to nie on zajmował się sprawami dotyczącymi 
nieruchomości? Dlaczego nie napisał do mnie o tych planach osuszania ziemi?

Niemal usłyszał, jak fizycznie coś w niej pęka.

- Nie mogę w to uwierzyć! - powiedziała, uderzając się dłonią w czoło. - 

Erstwilder   uciekł   z   żoną   właściciela   zajazdu   na   miesiąc   przed   moim 
przybyciem! Nigdy nie zatrudnił pan w jego miejsce nikogo innego, milordzie!

background image

Hm… Ten mały skandal zupełnie wypadł mu z głowy. Zastanawiał się, o 

czym   jeszcze   mógł   zapomnieć.   Pani   Montford   wiedziała   wszystko. 
Rzeczywiście,   czyż   nie   po   nią   posłał   w   chwili,   gdy   zobaczył   odmienny   od 
oczekiwanego   widok   z   okna?   Nawet   mu   do   głowy   nie   przyszło   szukać 
Erstwildera czy Pevsnera albo kogoś innego ze służby. Pani Montford tu rządzi i 
wszyscy dobrze o tym wiedzą. Jego małe zaniedbanie spowodowało powstanie 
potwora w osobie szczupłej zarządczyni o kasztanowych włosach i złośliwym 
spojrzeniu, zaś on nie zrobił nic, żeby ją utrzymać w ryzach.

Teraz nie wiedział, czy ma się śmiać, czy kląć. Ogarniało go wrażenie, że 

uwikłał się w jakąś francuską farsę, którą w dodatku sam napisał. Jednak jego 
gospodyni   wydawała   się   uwikłana   w   coś   o   wiele   gorszego.   Z   pewnością 
żałowała, że w odpowiedniej chwili nie ugryzła się w język.

- Droga pani Montford - powiedział trochę zgryźliwie. - Wygląda pani 

tak, jakby sama potrzebowała naparu z czarnego bzu.

- Z tawuły - powiedziała cicho, przesuwając dłoń z czoła na oczy. - To 

napar z tawuły.

- Wszystko jedno. - Wielkodusznym gestem wskazał tacę. - Proszę napić 

się kawy. Czasem pomaga na ból głowy. Wiem coś o tym.

Wszedł   Bidwell,   szybko   też   znalazła   się   druga   filiżanka.   Lokaj 

doprowadził panią Montford do fotela,

Giles   wcisnął   jej   w   dłoń   filiżankę   z   kawą.   Gdy   ją   brała,   przesunęła 

nieznacznie   palcami   po   jego   dłoni.   Nagle   ich   spojrzenia   się   spotkały, 
elektryzujący   impuls   emocji   przeskoczył   między   nimi   jak   błyskawica. 
Metafizycznie. Odczucie poza granicami racjonalnego pojmowania… ale jakie? 
Nie wiedział. Poczuł jednak, jak serce skoczyło mu w piersi.

Przez moment się zawahał. Boże, czy ona tego przypadkiem nie wyczuła? 

Byli tak blisko, że ujrzał złociste kropki na jej zielonych tęczówkach. Miała tak 
delikatną   skórę,   że   widział   słabe   pulsowanie   na   jej   szyi.   Pachniała   czymś 
znajomo słodkim. Zabrał szybko rękę i z trudem przełknął ślinę.

Minęła dłuższa chwila, zanim ponownie odważył się na nią spojrzeć. Lecz 

pani Montford wyglądała tak, jak gdyby niczego nie czuła. Ostrożnie popijała 
kawę, jakby w obawie, że ktoś usiłuje ją otruć. Nie patrzyła mu w oczy. Bidwell 
wycofał się z powrotem do garderoby. Jakie to dziwne odczucie, gdy zostawali 
sami. A jednak z drugiej strony - całkowicie naturalne, że była tu, choć przez 
chwilę   za   jej   sprawą   poczuł   się   nieswojo.   I   pomimo   że   był   w   szlafroku, 
nieogolony, a pościel na łóżku leżała w nieładzie.

background image

Jeszcze dziwniejsze było to, że wcale jakoś nie miał ochoty jej odsyłać, 

chociaż poznali się ledwie poprzedniego dnia. Lecz przecież nie byli sobie obcy. 
Korespondowali od lat. W pewien trudny do wyjaśnienia sposób sprawiało mu 
to przyjemność. Przynajmniej te części listów, na które zwracał uwagę…

-   Niech   pani   posłucha   -   odezwał   się,   gdy   odstawiła   filiżankę.   - 

Najwyraźniej jestem tu zagubiony, popełniam same błędy. Chyba czas, żebym 
się   podksztalcił.   Zapewne   najlepiej   będzie   zacząć   od   przejrzenia   ksiąg. 
Rachunków domowych i ksiąg całej nieruchomości. Przypuszczam, że ma je 
pani w swoim saloniku. Czy piątek będzie odpowiedni? 

Otworzyła usta, po chwili zamknęła je.

-  W   moim   sposobie   prowadzenia   ksiąg   nie   ma   żadnych   nieścisłości   - 

powiedziała wreszcie.

Zobaczył,   że   jest   podenerwowana.   I   znowu   się   zastanowił,   czy 

przypadkiem czegoś przed nim nie ukrywa. Może w związku ze śmiercią wuja?

- Nigdy nie sugerowałem, że coś jest nie w porządku - stwierdził trochę 

łagodniej. - Po prostu chcę się dowiedzieć, zobaczyć, jak sobie radzimy. Więc 
czy piątek, powiedzmy o godzinie drugiej, pasuje do pani rozkładu dnia?

-   Oczywiście,   jestem   do   dyspozycji   -   wstała   z   fotela,   kierując   się   ku 

drzwiom.   Na   chwilę   zapadła   cisza,   lecz   Aubrey   odwróciła   się   jeszcze   raz   i 
spojrzała   na   niego.   Coś   w   niej   pękło,   pozbawiło   ją   mocy.   -   Milordzie, 
chciałabym spytać… czy naprawdę zamierza pan mnie tu jeszcze zatrzymać?

- Zatrzymać panią? 

Zesztywniała i wyraźnie pobladła.

- Tak. To znaczy teraz, gdy sytuacja uległa zmianie. 

Giles natychmiast wzmocnił czujność.

- Ma pani na myśli śmierć mojego wuja? 

- No… tak.

O   co   jej   chodzi?   Teraz,   gdy   jestem   podejrzana   o   morderstwo?  Lecz 

Crenshaw rzucił cień wątpliwości na tę pogłoskę. Zresztą przecież wiedział, na 
Boga, że ona nie jest morderczynią. Czy jednak miał się okazać podwójnym 
głupcem? Postanowił być ostrożny.

background image

- Dlaczego miałbym pani nie zatrzymać?

Opuściła rzęsy, wbijając wzrok w podłogę.

- Myślałam, że mógłby pan po prostu… no, nie wiem, może zamknąć ten 

dom na cztery spusty?

I   wtedy   zobaczył   to   bardzo   wyraźnie   na   jej   twarzy.   Niema   obawa. 

Bezgłośnie   błaganie.   Wygląd   przestraszonego   zwierzaczka,   któremu   właśnie 
lemiesz wywrócił całe gniazdo. Przymus błagania na pewno ranił jej dumę, lecz 
właśnie to robiła, lub też w przybliżeniu to, na ile Aubrey Montford była w 
stanie błagać.

Tak,   chciał,   aby   jej   twarda   skorupa   rozpadła   się   na   kawałki.   Teraz 

zobaczył na niej pęknięcie. Dlaczego jednak nie odczuwał satysfakcji? Przez 
chwilę   pomyślał   o   swojej   nad   nią   władzy.   Dar   utrzymania   się.   Pieniądze. 
Schronienie. Jedzenie. Boże, wcale nie odczuwał zadowolenia. A jak ona musi 
się czuć, będąc od niego zależną?

Odchrząknął i podszedł do niej.

- Pani Montford, kwestia zamknięcia domu na cztery spusty w ogóle nie 

istnieje - powiedział, stając może odrobinę za blisko. - Czy jest jakiś powód, dla 
jakiego uważa pani, że nie będzie w stanie zaspokoić moich potrzeb? Lub służyć 
mi w każdy możliwy sposób?

Zmusił ją, żeby popatrzyła mu w oczy. Przez chwilę wahała się.

-   Nie,   milordzie   -   rzekła   cicho.   -   Zrobię   najlepiej   jak   będę   umiała 

wszystko, o co pan poprosi.

Dobra   odpowiedź,   pomyślał   Giles.   Przynosiła   na   myśl   dziwne,   żywe 

obrazy.

- A więc nie będę miał powodów, żeby panią zwolnić, prawda?

Skłoniła się lekko.

-   Dziękuję,   milordzie.   -   Zatrzepotała   szybko   rzęsami   i   wtedy   po   raz 

pierwszy dojrzał napięcie, może nawet strach w jej oczach.

- Dziękuję, pani Montford - powiedział. - Jest pani wolna.

Położyła dłoń na gałce u drzwi.

background image

- Milordzie. Nadal może je pan zobaczyć.

- Słucham?

Spojrzała na niego przez ramię.

- Morze. Zobaczy je pan, gdy mgła się podniesie. Naprawdę. Jest tylko 

troszkę dalej, to wszystko. - Po tych słowach otworzyła drzwi, szybko i zgrabnie 
przecisnęła czarną suknię na drugą stronę i znikła.

W pokoju nastała dziwna pustka.

 

Rozdział 5

W którym ciotka Harriet wsadza kij w mrowisko

-   Nie   przyjmuję   tego   do   wiadomości!   -   powiedział   lord   do   sędziego 

pokoju później tego samego ranka.

- Nie przyjmuję do wiadomości oskarżania kogoś z mojej służby, panie 

Higgins.

Giles celowo usadowił Higginsa po drugiej stronie biurka w gabinecie. 

Sam   dobrze   nie   wiedział,   dlaczego   przyjmuje   tak   agresywne   stanowisko   w 
imieniu pani Montford. Prawie nie znał tej kobiety.

Higgins pochylił się do przodu.

background image

- Pański wuj nie żyje, milordzie.  A ja nikogo jeszcze nie oskarżyłem. 

Jedynie zadawałem pytania dotyczące gospodyni na zamku.

Giles patrzył na niego twardym wzrokiem.

- Doskonale wiem, że mój wuj nie żyje - powiedział zimno. - I pragnę, 

aby jego zabójcę dosięgła sprawiedliwość. I właśnie to do pana należy. Pan 
natomiast   podejrzewa   panią   Montford,   mając   moje   zapewnienie,   że   jest 
niewinna.

Higgins żałośnie rozłożył ręce.

- Milordzie, powszechnie wiadomo, że dochodziło    między    nimi    do 

ostrych kłótni. Wieczorem przed jego śmiercią ich krzyki były słyszane w całym 
zamku. Lokaj powiedział mi, że została rozbita taca z porcelaną.

Giles oparł się wygodniej i taksował wzrokiem mężczyznę.

- Właśnie potwierdza pan moje słowa, panie Higgins - rzekł spokojnie. - 

Pani Mont lord kłóciła się z moim wujem każdego tygodnia. Często pisała do 
mnie,   uskarżając   się   na   jego   zdrowie   i   zachowanie.   Za   dużo   pił,   źle   się 
odżywiał. To było przyczyną problemów. Ale mam wrażenie, że pani Montlord 
starała się utrzymać go przy życiu, a nie zastrzelić na śmierć.

- Chyba można tak to rozumieć - stwierdził niechętnie Higgins.

- I ja właśnie tak to rozumiem - potwierdził Giles. - Niech więc pan szuka 

gdzie indziej. Intensywniej. Do dzieła.

Higgins wydawał się bardzo sfrustrowany.

-   Wobec   tego   jeszcze   raz   przesłucham   wszystkich   służących   na 

okoliczność   tego,   co   widzieli.   Popytam   we   wsi,   czy   nie   widziano   jakichś 
obcych. Lecz mówię panu, milordzie, że nikogo nie było.

- Doktor Crenshaw wspominał o Cyganach.

-   W   tej   części   Somerset   nie   było   Cyganów   od   ostatniego   świętego 

Michała,   milordzie   -   powiedział   smutno   Higgins.   -   Poza   tym   Cyganie   nie 
zabijają ludzi. Mówi się, że to złodziejaszki i oszuści, co może, ale nie musi być 
prawdą. Jednak na pewno nie mordują, jeżdżąc po kraju. 

Giles nie mógł znieść myśli, że Elias został zastrzelony przez osobę, którą 

znal.

background image

-   A   jeśli   zabójca   pragnął   jedynie…   dokonać   kradzieży?   -   spytał.   -   I 

przypadkowo natknął się na wuja Eliasa?

Higgins wzruszył ramionami.

- Lecz jak dostał się do środka? I skąd wzięła się broń?

Giles zrozumiał, że jest jak tonący, który chwyta się brzytwy.

- Wuj zawsze miał w pokoju pistolet - powiedział nagle. - Gdy byłem 

chłopcem, trzymał go w szufladzie biurka w bibliotece. Czasami wyjmował go i 
czyścił. 

Wreszcie udało mu się zainteresować Higginsa.

- Cały czas go miał?

Była to jedna z wielu rzeczy, których Giles nie wiedział, choć powinien.

- Możemy się przekonać - rzekł, wstając zza biurka.

Biblioteka znajdowała się w przeciwległym końcu zachodniego skrzydła, 

lecz można tam było dojść w kilka chwil. Sędzia pokoju deptał mu po piętach. 
Kiedy Giles dotarł do drzwi, zawahał się. Przedtem nie chciał tu wejść, bo nie 
mógł znieść myśli, że ma zobaczyć miejsce, gdzie wuj wydał ostatnie tchnienie.

Jednak, oczywiście, pokój był w idealnym porządku. Bez wątpienia dzięki 

pani   Montford.   Nie   było   wielkiego   tureckiego   dywanu,   który   przez 
dziesięciolecia   leżał   na   podłodze,   lecz   poza   tym   wszystko   wyglądało   jak 
dawniej. Biurko stało koło okien przy przeciwnej ścianie. Giles podszedł tam i 
chwycił   górną   szufladę.   Otworzyła   się   lekko.   A   nie   powinna.   Powinna   być 
zamknięta na klucz. Serce w nim zamarło.

Była pusta, naturalnie jeśli nie liczyć butelki po whisky i pliku pożółkłych 

listów, rozrzuconych na spodzie.

-   Pytałem   gospodynię   o   broń   -   odezwał   się   Higgins,   kiedy   Giles 

przeglądał zawartość szuflady. - Stwierdziła, że o żadnej broni nic nie wie.

Giles niepewnie oblizał wargi.

- No cóż, była tu krótko. 

Crenshaw popatrzył na niego pytająco.

background image

- A kiedy pan, milordzie, po raz ostał ni widział tę broń?

Całe życie temu, pomyślał ze smutkiem.

- Przed wielu laty - odparł cicho. - Teraz wydaje się, że przed wiekami. 

Może jednak się myliłem.

Lunch z rodziną był dla Gilesa jeszcze większą męczarnią niż kolacja. Z 

dnia   na   dzień   przy   stole   zasiadało   coraz   więcej   krewnych,   których   Cecilia 
umiejętnie trzymała w ryzach. Na szczęście drużyna złożona z ciotki Harriet i 
jej trzech córek, Sybil, Sylvie i Soni była w okrojonym składzie, gdyż Sybil 
położyła się do łóżka z migreną, jaka ją dopadła w wyniku stresu doznanego po 
utracie   ukochanego   wuja   -   tak   przynajmniej   twierdziła   ciotka.   Giles 
powstrzymał się od złośliwej uwagi, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat żadna z 
nich ani razu go nie odwiedziła.

Miejsce   Sybil   przy   stole   zajął   cioteczny   dziadek   Frederick,   o   wiele 

cichszy   od   swojej   poprzedniczki,   gdyż   przesypiał   prawie   każde   rodzinne 
spotkanie. Giles nie miał do niego pretensji. Drużynę z Bath trudno było na 
dłuższą metę powstrzymać od paplania. Przy drugim daniu rozmowa przybrała 
jednak dość nieprzyjemny obrót.

Cecilia zaczęła wesoło jak ptaszek.

- Mam nadzieję, że wszyscy dobrze spali? - spytała, gdy służba zbierała 

talerze po pierwszym daniu. - Szczerze mówiąc, ja spałam jak zabita.

Giles gestem odprawił lokajów, gdy Sylvie - a przynajmniej zdawało mu 

się. ze to Sylvie - aż się zatrzęsła.

- Cecilio, jak możesz używać tak okropnych wyrażeń? - spytała, gdy za 

ostatnim lokajem zamknęły się drzwi. - Nie mogłam zmrużyć oka, wiedząc, że 
biedny wuj Elias został zamordowany praktycznie w swoim łóżku.

- W rzeczy samej, Sylvie, został zamordowany w bibliotece - odparła, 

podsuwając  tacę z sosami  wujowi Frederickowi, który, niestety, już chrapał. 

background image

-Mogłybyście zamieszkać w gospodzie. Podobno właściciel w końcu wytrzebił 
szczury, chociaż czystość pościeli może pozostawiać jeszcze trochę do życzenia.

Sylvie przybladła.

-   Przecież   nie   to   miałam   na   myśli,   Cecilio   -   wyjąkała.   -   Chciałam 

powiedzieć, że to nadal pozostaje niewyjaśnioną zagadką. Znaczy, śmierć wuja 
Eliasa. No bo… kto to zrobił?

- Na Boga, oczywiście, że zrobiła to gospodyni - odrzekła ciotka Harriet, 

gryząc   piklowanego   ogórka.   -   Moja   służąca   Addie   już   słyszała   o   tym   od 
Milsona, trzeciego lokaja.

Giles z brzękiem odłożył widelec.

- W takim razie Milson będzie musiał znaleźć sobie nową pracę i to bez 

słowa referencji - powiedział złowróżbnie cichym głosem. - A ty, ciociu, nic nie 
wiesz o pani Montford. Więc proszę, nie wypowiadaj się na jej temat.

Delacourt   oparł   się   wygodnie   w   swoim   krześle   i   leniwie   kręcił 

kieliszkiem.

- Myślałem, że była ci zadrą w oku - mruknął do Gilesa. - Może ten 

Higgins w końcu ci ją wyjmie.

- Oby - zawtórowała ciotka Harriet. - Moja Addie mówi, że ta kobieta 

groziła śmiercią biednemu Eliasowi. Tak mówi służba. A groźba to już dowód.

Cecilia się roześmiała. 

- Moja droga Harriet, gdyby rzeczywiście pani Montford to zrobiła, nie 

byłoby ani jednego dowodu. Uwierz mi, pracowałam z nią. Słowa rzeczowa i 
kompetentna   tylko   w   niewielkim   stopniu   oddają   sprawiedliwość   jej 
przymiotom.

- Co to za bzdury. - Giles poczuł, że oblewa go fala gniewu. - Proszę, 

zmieńcie temat.

- Ale mama ma rację - odezwała się Sonia. - Ta gospodyni naprawdę mu 

groziła. Pierwszy ogrodnik słyszał to i zgłosił panu Higginsowi.

Giles rzucił jej ostre spojrzenie.

- Jesteś w tym domu niecałą dobę i już wiesz wszystko? To śmieszne. 

Dlaczego pani Montford miałaby grozić wujowi?

background image

Siedząca obok Soni ciotka Harriet otworzyła szeroko oczy z niewinną 

miną.   Giles   natychmiast   zrozumiał,   że   musi   się   mieć   na   baczności. 
Doświadczenie mówiło mu, że kobiety zawsze wyglądają najbardziej niewinnie, 
gdy rozsiewają najobrzydliwsze plotki.

- Sądząc po tym, co ludzie o nich gadają, wydaje się to oczywiste. Bóg 

świadkiem, że mój brat nie był święty.

- A według mnie to ma coś wspólnego z zawaleniem się wieży - wtrąciła 

Sonia. - Addie powiedziała, że syn gospodyni pobiegł za wujem, kiedy spadały 
kamienie.   Chłopiec   niemalże   stracił   życie.   Z   jakiegoś   powodu   jego   matka 
ubzdurała sobie, że to wszystko wuja wina.

Niemalże stracił życie? O czym one gadają, na litość boską?

Zanim zdążył odzyskać mowę, ciotka Harriet pokiwała aprobująco głową.

- Były też przypadki kradzieży powiedziała. - Zginął stary złoty zegarek 

Eliasa, ten, który został mu podarowany przez porucznika lorda Kenrossa po 
Tuluzie. Zapamiętaj me słowa, Giles: twoja gospodyni go zabrała.

- Ciociu - uciął Giles. Z trudem panował nad sobą. - Zapewniam cię, że 

się mylisz.

Pokręciła głową.

- Nie, drogi chłopcze. Ja już dobrze znam ten typ kobiet. Są zbyt piękne i 

dumne. A żadna z tych cech nie przystoi służącej. Często cię ostrzegałam, że nie 
można po prostu opuścić domu i powierzyć go służbie, która…

-   Dobry   Boże,   zobaczcie,   która   godzina   -   przerwał   jej   Delacourt, 

odchylając   się   mocno   do   tyłu.   -   Kuzynko   Soniu…   wolno   mi   nazywać   cię 
kuzynką, prawda? Podobno w pobliżu znajduje się klif, z którego rozpościera 
się zachwycający widok na morze. Czy wiesz, gdzie to jest?

Sonia zatrzepotała rzęsami.

- Och, tak! Widok zapiera dech w piersi.

- A ja najbardziej uwielbiam te chwile, gdy brakuje mi tchu - uśmiechnął 

się,   ukazując   duże,   nieskazitelnie   białe   zęby.   -   Poza   tym   już   obiecałaś   mi 
wspólną   przechadzkę   dziś   po   południu.   Czy   mogę   cię   wykorzystać?   Lady 
Harriet, Sylvio, będę w pełni szczęśliwy, jeśli do nas dołączycie.

background image

Cecilia przewróciła oczami, zatrzymując wzrok na Gilesie. Dzięki Bogu, 

flirtowanie   jej   męża   wystarczyło,   by   położyć   kres   temu   koszmarnemu 
wspólnemu posiłkowi. Kobiety z chichotem podążyły na Delacourtem, niczym 
stadko   pyszniących   się   i   gęgających   gąsek.   Giles   wrył   sobie   w   pamięć,   że 
powinien kupić mu całą skrzynkę tych okropnych karaibskich cygar, które tak 
uwielbiał.

Lecz gdy patrzył, jak jego wujowie ruszają się z miejsc i drepczą ku sali 

bilardowej, poczuł, iż ulga z powodu zakończonego lunchu nie jest w stanie 
stłumić ogarniającego go strachu. Chyba dobrze zrozumiał, do czego prowadziły 
poranne pytania Higginsa? Sędzia pokoju naprawdę wziął na celownik panią 
Montford, i to nie bez powodu. Plotki służby okazały się bardzo niebezpieczne.

Giles poszedł do swojego gabinetu, żeby zastanowić się, jak położyć temu 

wszystkiemu kres. Usiedział tylko chwilę i zaraz zadzwonił po lokaja.

- Powiedz mi, Pevsner, kto tu teraz jest pierwszym ogrodnikiem?

Zapytany uśmiechnął się obłudnie.

- Cały czas Jenks, milordzie. A drugim jest Phelps.

- Tak myślałem. - Ale to nie miało sensu. Ujął pióro i bawił się nim przez 

chwilę.   -   Powiedz   Jenksowi,   żeby   tu   przyszedł.   Mam   pomysł,   żeby 
wykarczować sad i zrobić w jego miejsce francuski ogród wodny. Wiesz, o co 
chodzi: fontanny, nagie nimfy, szumiące wodospady.

Pevsner nie mógł powstrzymać zduszonego okrzyku przerażenia.

- Natychmiast, milordzie.

Lokaj wyszedł. W tej samej chwili do uszu Gilesa dotarł turkot kół karety 

na bruku dziedzińca. Wyjrzał przez okno i zobaczył zatrzymujący się powóz, z 
którego   wysiadło   dwóch   starszych   mężczyzn   w   wysokich   cylindrach   i 
powłóczystych pelerynach. Cecilia wybiegła na zewnątrz, aby ich przywitać, 
podczas gdy pani Montford wydała polecenia lokajom, aby zajęli się bagażami i 
końmi. To musieli być kuzyni z Walii ze strony babki. Przyjechali chyba ze 
Swansea. Widział ich może raz lub dwa razy w życiu. Niedługo zejdzie, żeby 
przywitać nowych gości.

A więc to już wszyscy. Jutro zaś pogrzeb. Potem wszyscy wyjadą i będzie 

koniec.   Koniec,   ale   niezupełnie.   Nawet   nie   w   połowie.   Dopóki   nie   odkryje 
prawdy.

background image

- Milordzie?

Odwróci!   się.   W   drzwiach   stał   Jenks,   trzymając   w   dłoniach   sztywny, 

płócienny kapelusz.

- Wejdź - powiedział Giles, wracając do biurka. - I zamknij drzwi.

- Tak jest, milordzie.

Giles znał go cale życie. Ogrodnik nie opowiadał plotek. Poza tym obaj 

nie mieli czasu, żeby owijać w bawełnę.

-   Posłuchaj,   Jenks   -   zaczął.   -   Nie   mogę   czegoś   pojąć.   Dlaczego 

powiedziałeś   sędziemu   pokoju,   iż   pani   Montford   groziła   śmiercią   mojemu 
wujowi?

Ogrodnik cofnął się gwałtownie, jakby otrzymał cios.

- Nie, milordzie - stwierdził stanowczo. - Nic takiego nie mówiłem. To 

Phelps nagadał coś Pevsnerowi, zanim mogłem go zmitygować. Teraz jest mu 
przykro, milordzie, ale poniewczasie.

Giles pokręcił głową, nadal nic nie rozumiejąc.

-   Dlaczego,   na   Boga,   miałby   ją   oskarżyć?   To   jest   bardzo   szkodliwe. 

Mówią, że pani Montford groziła mu tuż po runięciu wieży. Na pewno…

- Ależ nie, milordzie. Ona nie to miała na myśli. Niepokoiła się o swojego 

chłopaka.   Miał   połamane   żebra,   obite   płuca.   Po   prawdzie,   był   w   kiepskim 
stanie. Kiedy z Phelpsem wyciągnęliśmy go z rumowiska, myśleliśmy, że nie 
żyje.

- Boże! - wyszeptał Giles. – Wyciągnęliście… jej syna? Wszystko mi 

wyjaśnij. Jenks. I powtórz, co dokładnie pani Montford powiedziała.

Ogrodnik zaczął jeszcze mocniej miętosić kapelusz.

- No więc?

Jenks się zaczerwienił.

- Milordzie. Pracuję sumiennie dla waszej książęcej mości, a wcześniej 

pracowałem dla jego ojca i dziadka. Razem czterdzieści lat.

background image

-   Tak,   wiem   -   odparł   łagodnie.   -   Zawsze   byłeś   przykładnym 

pracownikiem.

-   Wiosną   odchodzę   na   emeryturę.   Mary   wpadła   na   pomysł,   żebyśmy 

kupili domek w Penzance.

Giles próbował się uśmiechnąć.

- Cieszę się razem z wami. Daję ci moje słowo dżentelmena, że cokolwiek 

tutaj powiesz nie wymaże twoich czterdziestu lat sumiennej służby.

Jenks zmrużył oczy.

-   Dobrze   milordzie.   Powiedziałbym,   że   Phelps   źle   to   zrozumiał.   Pani 

Montford nie życzyła śmierci majorowi. Ona życzyła śmierci waszej książęcej 
mości.  Ale  tylko w  tamtej  chwili.  I  tylko dlatego,  ponieważ  myślała,  że  jej 
chłopak umrze. Czy wasza lordowska mość to rozumie?

Połamane żebra. Obite płuca. Boże, naturalnie, że rozumiał. Słuchał dalej, 

coraz bardziej ogarnięty poczuciem wstydu.

-   To   dobra,   ciężko   pracująca   kobieta,   milordzie.   Nie   mogła   pojąć, 

dlaczego   po   tylu   jej   listach   nie   było   żadnej   decyzji   w   sprawie   wieży.   Po 
prawdzie   ja   sam   też   tego   nie   rozumiałem.   A   potem   wieża   zawaliła   się   na 
biednego małego Iaina.

A więc chłopiec ma na imię Iain. Giles gwałtownie usiadł.

- Nie zdawałem sobie sprawy… ale to żadne usprawiedliwienie… Nie 

będę   gadał   po   próżnicy.   Posłuchaj,   Jenks.   Sędzia   pokoju   będzie   znowu 
rozmawiał ze wszystkimi. Powiedzcie mu, ze ona życzyła śmierci właśnie mnie; 
nie   obchodzi   mnie   nic   poza   prawdą.   Jak   sam   wspomniałeś,   ona   nie   mogła 
poważnie tak myśleć, więc to i tak nie ma znaczenia, prawda?

- Tak jest, milordzie - Jenks wydawał się zaskoczony.

Giles wstydził się nieco swojego wybuchu. Lecz Jenksowi mógł zaufać.

- Dziękuję, że przyszedłeś - wydusił z siebie w końcu. - Teraz już idź. I… 

dziękuję   ci   za   szczerość.   Z   przyjemnością   odwiedzę   ciebie   i   panią   Jenks   w 
Penzance w przyszłym roku.

Ciągle nieco zdziwiony ogrodnik skinął głową i odwrócił się do wyjścia.

Zmieszany Giles odchrząknął.

background image

- Jeszcze jedno, Jenks. Chciałem zasięgnąć twojej opinii. Powiedz mi tak 

w zaufaniu, czy inni służący nie lubią pani Montford?

Jenks zastanowił się.

- Myślę, że z początku jej nie lubili - przyznał. - Zwłaszcza ci leniwi. Ale 

ona jest sprawiedliwa i nie prosi ich o nic takiego, czego sama nie chciałaby 
zrobić. Po prostu jest skryta.

-   Tak,   rozumiem.   Jeszcze   jedna,   ostatnia   rzecz.   Powiedziałem 

Pevsnerowi, że będziemy rozmawiać o urządzeniu w miejsce sadu francuskiego 
ogrodu wodnego.

- Dobry Boże!

Giles uśmiechnął się nieznacznie.

-   Więc   powiedz   mu,   że   odwiodłeś   mnie   od   tego   pomysłu   i   na   tym 

zakończyła się nasza rozmowa. Rozumiesz, o co mi chodzi?

- Ach - Jenks się rozpromienił. - Tak jest, milordzie.

Minęła już północ, kiedy Giles skończył wysyłać gońców do Whitehallu i 

zwolnił Ogilvy'ego do jego pokoju. To był ciężki dzień, którego część spędził 
przeglądając   osobiste   rzeczy   wuja.   I   niczego   nie   znalazł.   W   sumie   sam   nie 
wiedział, czego szukał. Jakiego rodzaju dowodów należało szukać w sprawie 
morderstwa?   Nie   po   raz   pierwszy   przyszło   mu   do   głowy,   żeby   wysłać   po 
Maksa, albo może po jego współpracownika, George'a Kemble. Ten człowiek 
miał nos jak pies gończy, gdy w grę chodziło wywęszenie jakiegoś skandalu. 
Zdecydował, że omówi tę kwestię z Cecilią, która dobrze znała obu mężczyzn.

Ogarnięty takimi myślami, przeszedł do sypialni, zdjął surdut i kamizelkę, 

potem nalał sobie spory kieliszek brandy. Po nim następny, lecz w ogóle nie 

background image

chciało mu się spać. W końcu miał już w sobie tyle alkoholu, żeby zdobyć się na 
odwagę i zrobić to, co zrobić pragnął, lecz czego bardzo się obawiał od samego 
przyjazdu.   Stwierdził,   że   teraz   jest   równie   dobra   pora   jak   każda   inna.   Z 
pewnością będzie miał więcej prywatności.

Z jego sypialni do wschodniego skrzydła Cardow, gdzie znajdowały się 

eleganckie   pokoje,   było   daleko.   Z   powodu   zawalenia   się   wieży,   najkrótsza 
droga   wiodła   przez   część   zamku   zajmowaną   przez   służbę   -   od   przyjazdu 
regularnie   korzystał   z   tej   trasy.   I   nie   miał   nic   przeciwko   temu,   gdyż   mógł 
częściej widywać panią Montford przy pracy, a nawet czasem zamienić z nią 
parę słów pod byle jakim, wymyślonym na poczekaniu pretekstem.

Złocisty   salon   był   dużym   pokojem,   z   pietyzmem   udekorowanym   na 

francuski styl w początkach panowania Jerzego III. O ile Giles pamiętał, salon 
nie był nigdy używany, jeśli pominąć sytuację, gdy spoczywał w nim obłożnie 
chory dziadek. Pogrzeb matki był szybki i cichy, ojciec zaś zmarł przy Hill 
Street. A teraz Giles pozostał sam, jako ostatni w linii. To była bardzo smutna 
refleksja.

Dwuskrzydłowe   drzwi   otworzyły   się   bezgłośnie.   Za   nimi   ukazało   się 

połyskujące światło chyba z tuzina świec, starannie ustawionych wokół leżącego 
ciała. Solidna, wykonana z angielskiego dębu trumna znajdowała się na środku 
pomieszczenia.   Mary   wyłożono   czarnym,   wytwornym   aksamitem.   Z 
szacunkiem, choć także z pewną dozą niechęci, Giles zbliżył się i doznał szoku.

Ciało   Eliasa   było   wątłe   i   poorane   zmarszczkami   -   był   to   drobny 

mężczyzna,   a nie  silny,  dzielny  żołnierz.  Miał  trupią  twarz. Gilesa   ogarnęło 
przemożne   uczucie,   że   wuj   długo   tak   właśnie   wyglądał,   zanim   zabrała   go 
śmierć. Boże, jak to możliwe, że tak się zmienił?

Ktoś - niewątpliwie była to pani Montford - położył mu na piersi bukiecik 

tawuły.   Giles   wyciągnął   dłoń,   by   dotknąć   kwiatków,   gdy   wtem   zdał   sobie 
sprawę, że w głębokim cieniu siedzi jakaś postać. Podniósł głowę i odchrząknął 
wyczekująco. Była to ubrana na czarno kobieta z powłóczystym woalem na 
głowie,   który   zakrywał   włosy.   Nie   wstała,   nie   odezwała   się,   nie   uczyniła 
żadnego gestu, by mógł ją rozpoznać. Ale on i tak wiedział. O tak, czuł jej 
obecność w kościach.

Oczywiście, tradycja nakazywała, aby ciało wuja nie było pozostawione 

samo   sobie,   więc   Giles   w   duchu   cieszył   się,   że   służba   pilnuje   tego   starego 
zwyczaju.  Poza  tym  nie  było  ani  konieczne,   ani  nawet  właściwe,  żeby  ktoś 
odzywał się do niego, kiedy był pogrążony w żalu. Tak więc Giles uczynił to, za 
czym tęsknił: pochylił głowę, by zmówić w milczeniu swoją osobistą modlitwę 
nad ciałem Eliasa.

background image

 

Trwało to chyba dłużej niż myślał, bo gdy się wyprostował i otworzył 

oczy, światło świec niemalże go oślepiło. W tym momencie ktoś jednak zmącił 
mu spokój - usłyszał szybki stukot obcasów na marmurowej podłodze. Odwrócił 
się   od   trumny   i   zobaczył   dziewczynę,   w   której   rozpoznał   Idę,   trzecią 
pokojówkę.

Spostrzegłszy go, zatrzymała się, zakryła dłonią usta i wykonała głęboki 

ukłon.  Wtedy  siedząca  w  cieniu kobieta  wstała  i  podeszła  bliżej,  podnosząc 
woal, który odsłonił rudozłote włosy, częściowo rozpuszczone, jakby do snu.

Pani Montford skinęła głową Gilesowi, po czym dyskretnie przeniosła 

wzrok na dziewczynę.

- Betsy zmieni cię o czwartej - szepnęła. - Jeśli nie dasz rady nie spać, 

musisz przysłać kogoś po mnie, rozumiesz?

Dziewczyna przytaknęła i poszła w kierunku krzesła, by zająć miejsce.

Ze swojego miejsca na progu Aubrey obserwowała Walrafena. Teraz był 

odwrócony   do   niej   plecami.   Powinna   odejść,   nie   chciała   przebywać   w   jego 
obecności dłużej, niż było to konieczne. Jednak widziała w nim smutek, którego 
wcześniej   nie  wyczuła.  Przygarbił  się,   z   jego  oczu   bił   głęboki  żal.   To   było 
zupełnie niezgodne z tym, co o nim myślała. W gruncie rzeczy spodziewała się, 
że   Walrafen   w   ogóle   nie   będzie   w   żałobie   po   śmierci   wuja.   Kierowana 
impulsem, wróciła do salonu.

Lord nie spojrzał na nią. Jego dłonie zaciskały się na brzegu trumny tak 

mocno,   że   palce   wyraźnie   bielały   w   słabym   świetle   świec.   Instynktownie 
położyła   rękę   na   jego   dłoni.   Był   to   gest   bardzo   poufały,   lecz   w   tych 
okolicznościach całkiem na miejscu.

Odwrócił w jej stronę pochyloną wciąż głowę. Ich spojrzenia spotkały się. 

Aubrey zabrała rękę.

- On odpoczywa w spokoju, milordzie - powiedziała cicho. - Jestem tego 

pewna.

Książę wyprostował się, wstał i chwycił się palcami za grzbiet nosa, jakby 

ból mógł zatamować łzy.

- Zapewne ma pani rację - szepnął. - Ufam, że to, czego mu brakło na 

ziemi, będzie mu teraz towarzyszyć przez wieczność.

background image

-   W   pańskiej   boleści   nie   ma   nic   wstydliwego,   milordzie.   Poniósł   pan 

wielką stratę. On był dobrym człowiekiem.

Walrafen zaśmiał się krótko, a jego pełen goryczy śmiech odbił się echem 

w dużej sali.

- Myśli pani, że o tym nie wiem? - spytał, lecz w jego głosie nie było 

złości.

- Na pewno pan wie, milordzie - odparła cicho. - Lecz czasem pomaga, 

gdy słyszymy, jak mówią to inni.

Przyglądał się jej w milczeniu.

- Czy w swoim krótkim życiu straciła pani wielu bliskich? Chyba pani 

wie, jakie to uczucie? - W tym momencie niespodziewanie zmarszczył twarz. - 
Proszę o wybaczenie. Zapomniałem, że pochowała pani męża.

Aubrey nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć.

- Straciłam też oboje rodziców - odezwała się w końcu. - I siostrę, którą 

się przez kilka lat opiekowałam. Tak, milordzie,  wiem, co to znaczy stracić 
kogoś bliskiego. I wiem, co oznacza winić siebie za czyjąś śmierć.

Patrzył na nią spod ciężkich powiek.

- Pani siostra była niesprawna?

- Cierpiała na zanik mięśni - odparła Aubrey, sama nie wiedząc, dlaczego 

opowiada   mu   o   Muireall.   -   I   na   astmę.   W   końcu   po   prostu…   umarła   z 
osłabienia.

- Przykro mi. Nie ma już pani żadnej rodziny?

- Nie - wyszeptała. - Tylko Iaina. 

Walrafen milczał dłuższą chwilę.

- Czy zawsze odczuwa się takie wątpliwości, gdy nadchodzi koniec? - 

Przeniósł   wzrok   na   wuja.   -   Czy   zawsze   zastanawiamy   się,   czy   można   było 
zrobić   coś   inaczej?   Coś   więcej?   Teraz   obawiam   się,   że   popełniłem   błąd, 
ulegając jego życzeniu, żeby zostawić go tu samego. Lecz w końcu tu spędził 
dzieciństwo.

background image

Wczoraj   gotowa   była   go   oskarżyć,   że   zaniedbał   swojego   wuja.   Dziś 

wyglądało to już inaczej. Aubrey ponownie dotknęła jego dłoni.

- A jaki pan miał wpływ na to, gdzie on mieszkał i jak żył? - spytała 

łagodnie. - Żadnego, jeśli się dobrze zastanowić. On był upartym człowiekiem, 
milordzie. Proszę mi wierzyć. Toczyłam z nim nieustanne boje o to, żeby się 
dobrze odżywiał i nie zapił… - Urwała.

- Żeby nie zapił się na śmierć? - domyślił się książę. - Wiem, że często się 

o to kłóciliście. Czasem trochę się bałem otwierać pani listy.

- Od czasu do czasu padały między nami ostre słowa - odparła trochę 

asekurancko.

Lecz Walrafen wyglądał teraz w takim samym stopniu pokornie, w jakim 

jeszcze kilka godzin temu był pewny siebie.

- Może powinienem był nalegać, aby zamieszkał ze mną w Londynie. - 

Bezwiednie wskazał dłonią leżące ciało. - Nie powinienem był dopuścić, żeby 
znalazł się w takim stanie, wątły i slaby.

Pokręciła głową.

- Nie był słaby, milordzie - zaprzeczyła łagodnie. - Dusza i ciało to dwie 

zupełnie różne rzeczy, a major był silny jak nikt inny. Po prostu zamęczyła go 
choroba.

- Tak pani myśli? - wyszeptał.

Aubrey wiedziała, że stąpa po bardzo cienkim lodzie.

- Milordzie, żołnierz obserwuje to wszystko, co w ludziach najgorsze - 

powiedziała w końcu. - I musi żyć, mając w pamięci okropności wojny, których 
my nie jesteśmy w stanie pojąć. To odwaga żołnierzy chroni nas przed tymi 
okropnościami, lecz oni płacą za to straszliwą cenę. I jeśli nie giną w boju, 
wtedy  czasami  umierają  w  domu,  powolną  śmiercią.   Nie  wolno  nam  o  tym 
zapominać. Musimy pamiętać, jaki mamy wobec nich dług.

- To bardzo mądre słowa, pani Montford. I pełne współczucia. Czy pani 

mąż był może wojskowym?

Pokręciła głową. Nie ośmieliła się wspomnieć o swoim ojcu, opowiedzieć 

o jego śmierci. Zamilkli na dłuższą chwilę.

- Dziękuję, pani Montford.

background image

Walrafen odwrócił się i wyszedł. Aubrey została,  aby zmówić  jeszcze 

jedną modlitwę. Potem też wyszła. Zaskoczona, ujrzała, że książę nadal stoi w 
zacienionym korytarzu.

Teraz, bez surduta, Walrafen wyglądał trochę mniej formalnie. Miał na 

sobie gładką, białą koszulę z podkasanymi do łokci rękawami, odsłaniającymi 
dobrze   umięśnione   ręce.  Pewnie   ćwiczy   boks,   pomyślała.   A   przynajmniej 
uprawia szermierkę. Nagle zastanowiła się, co on właściwie robi, stojąc tu w 
korytarzu i obserwując ją.

- Chce pan jeszcze zostać, milordzie? - spytała zmieszana. - Mogę odesłać 

Idę, jeśli pragnie pan zostać sam z wujem.

Ruszył, idąc krok w krok z nią.

- Nie, już skończyłem. Czekałem na panią.

Aubrey wzmogła czujność. Milcząca poufałość, która zaistniała między 

nimi w salonie, zaczęła blaknąć.

- Długo nie kładzie się pani spać - podjął książę.

- Tak jak pan, milordzie.

Stukot ich kroków odbijał się echem w pustym, kamiennym korytarzu.

- Zorganizowała pani czuwanie przy moim wuju - rzekł cicho. - Dziękuję.

Spojrzała na niego dziwnie, nie zwalniając kroku.

-   Niektórzy   uważają   to   za   nienormalne,   ale   dla   mnie   jest   to   należyty 

sposób okazania szacunku.

- Ma to dla pani ogromne znaczenie, prawda?

- Aby wszystko robić należycie? Tak.

Zatrzymał się gwałtownie. Nie mając większego wyboru, zrobiła to samo. 

Tę   część   zamku   oświetlały   kaganki   wiszące   na   ścianach   między   wysokimi, 
łukowatymi   oknami.   W   migotliwym   blasku   świec,   Walrafen   zajrzał   Aubrey 
głęboko w oczy.

- Ja nie jestem złym człowiekiem, pani Montford - odezwał się cicho.

Na chwilę odebrało jej mowę.

background image

-   Nie   musi   się   pan   przede   mną   usprawiedliwiać,   milordzie.   -   Uniosła 

lekko brwi.

Uśmiechnął się słabo.

- Dlaczego więc, gdy jestem przy pani, czuję się tak, jakbym powinien?

Zesztywniała.

- Proszę o wybaczenie, milordzie, jeśli kiedykolwiek tak się zachowałam.

Najwyraźniej nie chciał jej tak szybko uwolnić z krępującej sytuacji.

- Dlaczego nie powiedziała mi pani. ze jej syn został ranny, gdy zawaliła 

się wieża?

Ogarnęły ją mieszane uczucia, gwałtowne, nieoczekiwane.

- Byt mojego syna chyba nie leży w sferze pana zainteresowań, milordzie 

- powiedziała bardziej szorstko, niż zamierzała.

- To nieprawda. On mieszka pod moim dachem. Gdyby nie interesował 

mnie   jego   byt,   rzeczywiście   okazałbym   się   człowiekiem   bez   serca,   a   wtedy 
miałaby pani powód, aby źle o mnie myśleć. Ale pani nie myśli o mnie źle. Wie 
pani, co ja uważam?

- To nie moja sprawa, milordzie. - Cofnęła się. Z jednego z nawowych 

okien padło na jej ramię światło księżyca.

- Zastanawiam się, pani Montford, czy ukryła to pani przede mną, aby nie 

musiała pani przyznać, że naprawdę mnie to obchodzi - szepnął. - Być może 
czasami jest pani łatwiej uważać mnie za człowieka bez serca.

- Milordzie, ja w ogóle naprawdę rzadko myślę o panu.

- Czyżby? - uniósł brew. - Przykro mi to słyszeć.

Przybladła, zrozumiawszy, co właśnie powiedziała.

-   Chciałam   rzec,   milordzie,   że   staram   się   pilnie   wypełniać   moje 

obowiązki, aby wszyscy byli zadowoleni. Lecz poza tym…

- Tak, tak - przerwał jej łagodnie. - Nie kłóćmy się. Jestem wdzięczny za 

pani dobroć. I chcę, aby pani wiedziała, że przykro mi z powodu pani syna. Do 

background image

tego   wypadku   przyczyniło   się   moje   zaniedbanie,   a   tego   nigdy   sobie   nie 
wybaczę.

Spuściła wzrok na podłogę.

- Iain jest tutaj wbrew pana woli, milordzie - szepnęła. - Przecież ja o tym 

wiem.

- Pani Montford. Pani syn jest mile widziany w moim domu - powiedział 

cicho. - Zawsze tak było. I pragnę, aby całkowicie wyzdrowiał.

Aubrey zwalczyła nagłą, niezrozumiałą potrzebę ucieczki.

- Doktor Crenshaw zapewnia mnie, że wyzdrowieje. Teraz muszę pana 

pożegnać, milordzie. Muszę iść do kuchni. - Ukłoniła się jeszcze raz, po czym 
szybko zawróciła, żeby odejść.

Giles stanowczo położył dłoń na jej ramieniu. Poczuł, jak zadrżała pod 

jego dotykiem.

- Proszę zaczekać - szepnął.

Oczywiście usłuchała. Wszak pracowała dla niego.

W połyskującym świetle Giles uważnie obserwował jej twarz, każdy jej 

ruch. Czasami wydawało mu się, że dostrzega w niej radość, która jednak nigdy 
do końca nie przebijała na zewnątrz. Z drugiej strony: kimże on był, aby oceniać 
radość u innych ludzi?

- Aubrey - powiedział cicho. - To pani imię, prawda? W moim odczuciu 

jest wyjątkowo piękne.

Patrzyła nań długo, z ukosa, lecz nie odezwała się. Uniósł niepewnie rękę, 

lecz zaraz ją opuścił.

- Chcę popatrzyć na panią przez chwilę - odezwał się chrapliwie. - Pani 

jest… w ciągłym ruchu. Lub też ciągle chowa się pani w cieniu. Ciągle… och, 
sam już nie wiem, coś mnie frustruje.

Nie odpowiadała, a on wytrzymał jej spojrzenie.

- Czy mogę zadać pani dziwne pytanie? Wyczuł jej zaniepokojenie.

- Tak?

background image

- Wczoraj w mojej sypialni… - Urwał i przełknął z wysiłkiem. - Czułem, 

że   jest   coś…   sam   nie   wiem…   coś,   co   przeskoczyło   między   nami.   To   było 
wtedy, gdy podawałem pani kawę. Chciałem spytać, czy… pani też coś czuła?

Wolno pokręciła głową.

- Nie - mruknęła. - Niczego sobie nie przypominam.

Wciąż stała posłusznie w świetle księżyca, wyprostowana, z kręconymi 

włosami wokół twarzy, ze znużeniem w pięknych, mądrych oczach. Był pewien, 
że wie, o czym myślał.

Pragną! jej.

Jak to możliwe, na Boga, że zbliżają się do tego tak szybko, on i jego 

wyniosła gospodyni? Jeszcze dziś rano grała mu na nerwach. O zgrozo, przecież 
jest jego służącą.

Lecz   służba   mogła   być   mieczem   obusiecznym.   Znowu   omiótł   ją 

wzrokiem i poczuł, jak przytłacza go władza. Władza, jaką miał nad jej życiem i 
zapewnieniem jej środków na utrzymanie. Nigdy nie czerpał przyjemności  z 
wpływów, jakie przynosiła mu jego pozycja. Nie czynił tego również teraz, lecz 
tylko   klasztorny   mnich   mógłby   nie   zwrócić   uwagi   na   to,   że   mógł   mieć 
wszystko, gdyby tylko poprosił. A może raczej gdyby po prostu sobie wziął - to 
było   bardziej   uczciwe   postawienie   sprawy.  Była  to   straszliwa,   podniecająca, 
niemalże przyprawiająca o mdłości pokusa.

Pomyślał,   że   płakała   w   czasie   nocnego   czuwania.   W   nikłym   świetle 

widział ślady łez, ledwie odznaczające się na tle alabastrowej skóry. Na Boga, 
musiał się tego dowiedzieć. Co ona o nim myśli? Czy go nienawidzi? Czy coś 
do niego czuje? Czy kiedykolwiek została kochanką wuja?

Nie, to już nie było żadną kwestią. Teraz chodziło o to, czy zostałaby 

jego, Gilesa, kochanką. Czy czułaby obrzydzenie, wchodząc do jego łoża? Jak 
bardzo zależy jej na stanowisku?  Jego myśli podążały w takim kierunku, że 
poczuł   ciarki   na   plecach.   Wizyta   w   Cardow   stawała   się   koszmarem.   Jak   to 
możliwe, że szarpią nim tak różne, rozdzierające emocje? Jak to możliwe, że 
czuje zarazem żal i pożądanie? Winę i skruchę?

Nie   wiedział   tego.   Miał   tylko   świadomość,   że   Aubrey   przemawia   do 

jakiejś   ogromnej   pustki,   która   istniała   w   jego   wnętrzu.   W   słabym   świetle 
księżyca   napawał   się   jej   widokiem,   poczuł,   że   nie   może   oddychać,   poczuł 
twardnienie w kroczu. Nie mógł się powstrzymać: uniósł dłoń i pogładził ją po 
policzku.

background image

- Pani Montford - szepnął. - A czy teraz pani coś czuje?

Nie   poruszyła   się,   nie   przemówiła,   ale   też   nie   spuściła   wzroku. 

Przeciwnie, patrzyła mu prosto w oczy. Lecz mimo to czuł, jak ona drży pod 
jego dotykiem. Usłyszał jej przyspieszony oddech, patrzył na drgające płatki 
nosa.   I   nagle   zdał   sobie   sprawę,   że   pragnie   Aubrey   Montford   bardziej,   niż 
kiedykolwiek kogoś lub czegoś pragnął. W takim stopniu, że gotów był zrobić 
coś, co zawsze z obrzydzeniem obserwował u innych mężczyzn: zmusić słabszą 
osobę do poddania się jego woli. Nie fizycznie, lecz subtelnie, wykorzystując 
swoją władzę i wpływy.

Nie.  Nie  zrobi  tego.  To  byłoby  szaleństwo.   Nie  znał  jej,  nie  wiedział 

nawet, czy mógłby jej w pełni zaufać. Co więcej, jakiś instynkt mówił mu, że 
ona coś ukrywa. A jednak nawet najszlachetniejsze życiowe zasady, sprawy, o 
które najbardziej usilnie walczył, teraz wydawały się blaknąć w porównaniu z 
ogarniającym go pożądaniem. Przenikały go dzika żądza i piekący do żywego 
wstyd, pulsując niczym krew w żyłach. Po raz pierwszy w życiu Giles w pełni 
zrozumiał, jak niebezpieczne może być tak niepohamowane pragnienie.

Trzeba było to skończyć. Opuścił rękę.

- Pożegnam już panią - odezwał się cicho. - Dziękuję za posługę, którą 

oddala pani tej nocy mojemu wujowi. To przejaw wielkiego szacunku.

- On był człowiekiem, który zasługiwał na wielki szacunek - powiedziała.

Aubrey nie zeszła do kuchni. Zła i wstrząśnięta do głębi czekała, aż książę 

zniknie   w   czeluściach   klatki   schodowej,   potem   zaś   udała   się   do   swojego 
saloniku. Zanim tam dotarła, trzęsła się, jakby ogarnięta jakąś chorobą. Po raz 
pierwszy, jak sięgała pamięcią, nie poszła od razu do małej sypialni Iaina, aby 
upewnić się, że chłopiec spokojnie śpi. Zamiast tego drżącą dłonią postawiła 
czajnik na piecyku i usiadła przy biurku, splatając dłonie między kolanami.

O Boże, pomyślała i zacisnęła mocno oczy. Czy uda się jej to przeżyć? 

Ostatnie   spotkanie   było   najgorsze   ze   wszystkich.   Jak   to   możliwe,   żeby 

background image

mężczyzna zachowywał się tak dwulicowo? Jak on mógł z jednej strony być taki 
skromny i honorowy - zwłaszcza gdy oczekiwała bardziej lordowskiej pogardy - 
z   drugiej   zaś   patrzyć   na   nią   z   takim   ogniem   w   oczach?   Aubrey   rozchyliła 
powieki i poczuła ciepło jego dotyku na policzku. A teraz ponownie nawiedziły 
ją pytania, które zadawał jej rano w swojej sypialni.

Czy  jest jakiś powód, dla jakiego uważa  pani, że  nie będzie  w stanie  

zaspokoić moich potrzeb? Lub służyć mi w każdy możliwy sposób?

Już   wtedy   zastanawiała   się,   czy   w   tych   słowach   jest   ukryte   głębsze 

znaczenie. Przypomniała sobie, jak spojrzała na niego, na jego niekompletny 
strój, na piękne zimne jak lód oczy i szczecinę zarostu, który kładł się cieniem 
na nienaturalnie pięknej twarzy - i poczuła, jak ziemia usuwa się jej spod nóg. 
Lecz nic nie powiedziała. Nic poza skromną obietnicą, że się postara. Bo nie 
miała wyboru.

Po prawdzie teraz też go nie miała. Gdyby lord Walrafen zapukał teraz do 

jej drzwi i kazał jej przyjść na górę do jego łoża, nie miałaby żadnej deski 
ratunku. Mógł jej kazać wszystko. Wszystko. Ta myśl przyprawiła ją o kolejne 
drżenie, sama nie wiedziała dlaczego. Wyobraziła sobie, jak leżą razem nago 
pośród skotłowanej pościeli na jego szerokim łożu z baldachimem.  Ta wizja 
przyniosła   ze   sobą   upokorzenie   i   niepokój,   którego   nie   umiała   do   końca 
zrozumieć.

Aubrey   nie   była   naiwna.   Takie   rzeczy   dzieją   się   w   wielkich   domach 

każdego   dnia.   Książę   przynajmniej   nie   jest   żonaty,   nie   byłoby   więc 
cudzołóstwa. To mała pociecha. A gdyby po prostu odmówiła mu, czy od razu 
by ją wyrzucił? Czy po prostu przekazałby ją w łapy tego sędziego pokoju o 
paciorkowatych oczkach, aby postąpił z nią wedle swego uznania? I jak długo 
zabrałoby Higginsowi odkrycie prawdy?

Morderczyni. Już kiedyś nosiła to miano jak pętlę na szyi i nadal czuła na 

sobie jego brzemię. Drugi raz przylgnie do niej z jeszcze większą łatwością. 
Może powinna zabrać Iaina i uciekać? Zaoszczędziła trochę pieniędzy, wciąż 
miała kilka klejnotów po matce. I zegarek. Lecz ten należał do Iaina, poza tym 
byłoby niebezpiecznie sprzedać go teraz. Aubrey czuła, jak serce podchodzi jej 
do   gardła.   Czuła   się   osaczona,   unieruchomiona.   Z   pewnością   ucieczka 
oznaczałaby przyznanie się do winy.

Dawno   temu   przysięgła   przy   łożu   śmierci   Muireall,   że   zaopiekuje   się 

Iainem jak własnym dzieckiem. Że będzie go chronić bez względu na cenę. Z 
radością - nie, wręcz z zapałem - podjęła się tego zadania. A lord Manders, 
bogaty,   prowadzący   hulaszczy   tryb   życia,   był   zadowolony,   że   ktoś   inny   go 
wyręczy.   Ktokolwiek.   Wychowanie   wątłego,   cierpiącego   na   astmę   dziecka   - 

background image

szczególnie takiego, które o wiele za bardzo przypominało swoją zmarłą matkę - 
nie   było   jednym   z   jego   życiowych   priorytetów.   Aubrey   natomiast   podjęła 
szybkie działanie, być może zbyt szybkie, aby go ukarać.

Lecz   nawet   lord   Manders   nie   zasłużył   na   to,   co   mu   się   przydarzyło. 

Prawdziwy koszmar, powtórka historii o Kainie i Ablu. Tyle w niej było zawiści 
i   kipiącej   złości.   Obserwowanie.   Spiskowanie.   Bogactwo,   ziemia,   majątek 
wykraczający poza wyobraźnię większości ludzi - wszystko to należało do lorda 
Mandersa. W drodze dziedziczenia. A teraz należało do jego syna.

Lecz   Iain   nie   mógł   jeszcze   rościć   sobie   praw   do   spuścizny.   A   to 

przesądzało wcześniejszą kwestię: co jest teraz najlepsze dla Iaina? Oczywiście, 
pozostanie  w Cardow. Chłopiec  czuł się tu dobrze, nie chorował; z dala od 
zakopconego i zimnego Edynburga, a na brzegu czystego morza w Somerset 
chłopiec rozkwitał. Ponadto lord Walrafen mógł ich ochronić. Owszem, miał co 
do   niej   pewne   podejrzenia,   lecz   nie   była   w   jego   oczach   morderczynią,   tyle 
przynajmniej wyczytała z jego twarzy. Mogła ten fakt spożytkować. A także 
wykorzystać Walrafena, czyż nie? Czy zabiłoby ją, gdyby z konieczności mu się 
oddała? I czy byłoby to aż tak obrzydliwe?

Boże! Obawiała się, że wcale nie czułaby obrzydzenia. Nie podobały się 

jej - a raczej za bardzo podobały - doznania, jakie wywołał w niej jego dotyk. 
Doznania ciepłe, zdrożne, pokrętne, z pewnością  wspaniałe  i grzeszne. Lecz 
Aubrey   nie   bała   się   grzechu.   Popełniła   ich   wiele   w   swoim   krótkim, 
dwudziestosześcioletnim życiu, i zmuszona sytuacją, popełniłaby kolejne. Poza 
tym wcale nie myślała o swoim bezpieczeństwie. Bo i po co? Jej dawne życie i 
przyszłość, jakiej kiedyś z radością oczekiwała, stały się już tylko marzeniem. 
Minie jeszcze sporo lat, zanim Iain będzie w stanie wziąć swój los w swoje ręce. 

Znów pomyślała o lordzie Walrafenie, o przyjemności, jaką obiecywał 

jego   dotyk.   Wystraszyła   się,   że   straci   Cardow,   który   stał   się   jej   ustroniem. 
Wystraszyła się też samej siebie. Tęskniła za dotykiem drugiego człowieka. Za 
kimś,   kogo   mogłaby   z   wzajemnością   przytulić.   A   czasami,   gdy   zaglądała 
Walrafenowi w oczy, powstawało w niej pragnienie zupełnie innego dotyku. 
Tak, był przystojny i zapewne dobrze o tym wiedział. Był też znacznie młodszy 
niż oczekiwała, miał niewiele ponad trzydzieści lat.

Nie   wiedzieć   czemu,   spodziewała   się   starszego,   bardziej   nadętego 

mężczyzny. A tymczasem książę okazał się szybki i przebiegły. Był wysoki, 
szeroki w barkach, lecz trochę jakby zbyt szczupły. Miał niemal czarne włosy 
bez odrobiny siwizny, gładką twarz o wydatnych, pięknych rysach. Wysokie 
czoło.   Cienki   nos.   Arystokrata   z   krwi   i   kości.   A   w   dodatku   mężczyzna 
przywykły do tego, że osiąga swoje cele. W jego lśniących, szarych oczach nie 

background image

było   nawet   cienia   uśmiechu,   lecz   potrafił   jednym   aroganckim   spojrzeniem 
ogarnąć wszystko dookoła.

Nie, nie uszło jej uwagi to, w jaki sposób wodził za nią wzrokiem, gdy 

mijali się na korytarzach. Nie uszedł jej uwagi ów przepływ emocji  między 
nimi, gdy dotknął jej dłoni rano w sypialni. O tak, odczuła to.

Nie jest złym człowiekiem.

Tak   jej   dziś   powiedział.   O   dziwo,   już   wcześniej   sama   zaczęła   w   to 

wierzyć. Było mu przykro z powodu Iaina. W to też wierzyła. Widziała, jak 
pochylał się nad ciałem wuja i długo się modlił. To nie było udawanie. Widziała 
jego nabrzmiałe łzami oczy.

Nie był złym człowiekiem. Na wiele sposobów był człowiekiem dobrym. 

Bóg jeden wie. ze widziała gorszych. Co więcej, Walrafen to jeden z najbardziej 
wpływowych ludzi  w Anglii.  Mógłby  być z  niego potężny  sprzymierzeniec. 
Mógłby? Walrafen był człowiekiem z zasadami, człowiekiem, który poprzysiągł 
przestrzegać prawo, a ona złamała już wiele z jego paragrafów.

W   czajniku   zagotowała   się   woda.   Automatycznie   wstała,   żeby   zrobić 

herbatę.   Wreszcie   przestała   się   trząść.   Rozsądek   -   jak   zwykle   -   pomógł   jej 
zwalczyć   strach.   Zimne,   racjonalne   myślenie.   Przetrwa   to.   Pogodzi   się   z 
sytuacją i zrobi to, co konieczne. Iain będzie bezpieczny. Wszystko jakoś się 
ułoży. Trzeba w to uwierzyć.

Zresztą   Walrafen   nie   zabawi   długo   w   Somersct.   Przecież   nienawidzi 

Cardow. Niewątpliwie to odosobnienie, które ona pokochała, dla niego musi być 
śmiertelnie   nudne.   Gdy   tylko   wszystkie   sprawy   związane   z   wujem   zostaną 
załatwione, powróci do pełnego przepychu londyńskiego życia, wraz z lady i 
lordem Delacourt. Pewnie miną kolejne trzy lata, nim lord Walrafen wróci do 
rodzinnego   gniazda.   To   było   pocieszające.   Jeśli   to   się   wymknie   spod   jej 
kontroli, chyba oszaleje.

Rozdział 6

background image

W którym lord Walrafen źle się zachowuje

Gilesowi szybko minął dzień pogrzebu Eliasa. Tyle dobrego można było 

powiedzieć o dniu tak bardzo przepełnionym bólem. Zgodnie z oczekiwaniami 
pogrzeb okazał się smutną ceremonią, zważywszy okoliczności śmierci Eliasa i 
drążące   Gilesa   poczucie   winy,   którym   obciążony   schodził   ze   wzgórza   na 
cmentarz. Co gorsza, przeciągłe zawodzenia ciotki Harriet, gdy wyprowadzono 
trumnę, zdawały się lecieć z wiatrem po całej okolicy. Giles wmawiał sobie, że 
jej żal jest szczery, że rozdziera ją cierpienie, bo oto chowa ostatniego ze swoich 
braci - lecz sam do końca w to nie wierzył.

Nie   musiał   długo   znosić   jej   teatralnego   występu.   Następnego   ranka 

Cecilia   wraz   z   pomysłową   panią   Montford   spakowały   wszystkich   jego 
krewnych i wysłały ich w drogę po zboczu Cardow Tor, zaopatrując podróżnych 
w   podnóżki   z   rozgrzanych   cegieł   i   wiklinowe   kosze   z   lunchem.   Giles   ze 
smutkiem stwierdził, że za nikim z nich nie będzie tęsknił.

Stał   w   swoim   gabinecie,   patrząc,   jak   ostatnia   kareta,   należąca   do 

ciotecznego  wuja   Fredericka, z głośnym dudnieniem pokonuje zwodzony most 
i znika za zakrętem. Nagle rozzłościł się, że jego rodzina tak bardzo oddaliła się 
od siebie, zarówno geograficznie, jak i emocjonalnie. W ciągu tych ostatnich 
kilku dni bardzo potrzebował szczerego pocieszenia. I podtrzymania na duchu, 
dobrej rady. Tymczasem samodzielnie dźwigał brzemię tego smutku, tak jak 
każdego innego smutku w swoim życiu.

Był okres, dość krótki, kiedy zwrócił swe uczucia do Cecilii. Lecz teraz 

ona miała męża i dwóch wspaniałych synów. Giles podjął stanowczą decyzję, że 
gdy założy rodzinę, nie będzie w niej miejsca na kłótnie i oziębłość, i wtedy 
zawsze będą razem. Kiedyś w Cardow mieszkały całe armie ludzi. Na pewno w 
jego murach pomieszczą się dwie czy trzy duże rodziny, by w spokoju razem 
żyć.

Nagle   zdał   sobie   sprawę,   że   po   raz   pierwszy   w   ciągu   dwudziestu   lat 

pomyślał o Cardow jak o domu. I po raz pierwszy rozważał pozostanie w zamku 
lub zamieszkanie tu z rodziną. Pierwszy raz od momentu, gdy ojciec sprzątnął 
mu sprzed nosa Cecilię, poważnie zastanawiał się nad własną przyszłością w 
kwestii   życia   osobistego.   Swoją   karierę   parlamentarną   tworzył   z   ogromnym 
zaangażowaniem. Był posłem w Izbie Gmin, potem przeszedł do Izby Lordów. 
Cieszył   się   zaufaniem   króla   i   jego   doradców.   Zdążył   już   odrzucić   kilka 
rządowych stanowisk, włączając Lorda Pieczęci. Cierpliwie czekał na właściwe 

background image

miejsce, które da mu władzę. Nie czynił jednak żadnych planów dotyczących 
osobistego życia.

Znajdź sobie żonę, powiedział mu Max.

Niewątpliwie Giles potrzebował dziedzica. Miał trzydzieści trzy lata i po 

prawdzie nie wiedział, czy kuzyni, z którymi dawno stracił kontakt, wciąż żyją. 
Być   może   są   łajdakami,   rabują   banki,   może   to   maklerzy.   Albo   kowboje. 
Ameryka jest pełna takich ludzi. I nagle okazało się, że wcale nie ma ochoty 
narażać Cardow i swojego książęcego majątku na takie ryzyko.

Wpatrywał się w jesienny poranek, który tym razem nie był mglisty, i 

obserwował łódź rybacką płynącą w górę kanału. Tak naprawdę to nie widział 
się   w   roli   męża.   Co   za   wstyd.   Dopiero   co   wykłócał   się   o   kobietę,   swoją 
gospodynię. Kobietę, której ledwie dotknął. Oczywiście miał więcej kochanek 
niż był w stanie zliczyć, lecz emocje, jakie czuł wobec pani Montford - nie, 
wobec Aubrey - były skomplikowane i niejednoznaczne.

Od momentu przybycia do Cardow czuł jej obecność. Tu, w jego domu. 

Tak, jakby stała się jego częścią. Niemalże wyczuwał, jak przemieszcza się z 
miejsca   na   miejsce,   wypełniając   swoje   codzienne   obowiązki.   Często   jego 
zmysły wyostrzały się tuż przed jej wejściem do pokoju lub pojawieniem się zza 
zakrętu   korytarza,   zanim   jeszcze   usłyszał   ciche   pobrzękiwanie   kluczy,   które 
nosiła u paska. A wtedy ogarniała go dziwna, niedająca się nazwać tęsknota, 
skręcająca mu trzewia. To było… takie pierwotne. Bolesne. Zapierające dech. 
Lecz   on   skrywał   te   odczucia,   chował   je   głęboko,   chociaż   zawsze   mu 
towarzyszyły, nawet gdy myślał o czymś innym.

I właśnie wtedy, jakby po to, aby mu przypomnieć, że powinien pomyśleć 

o czymś innym, stojący na kominku zegar wybił dziewiątą, a do pokoju wszedł 
energicznym krokiem Ogilvy, dzierżąc w dłoni plik papierów.

- Dzień dobry, milordzie - powiedział rześko. - Mamy dziś przed sobą 

dużo zajęć.

Giles popatrzył na materiały, które Ogilvy wykładał na biurku, i pomyślał 

z niechęcią, że myślenie o Aubrey będzie musiał zepchnąć gdzieś w zakamarki 
swojego umysłu,  gdzie jednak będzie ono kiełkować przez resztę  dnia. Jaka 
szkoda,   że   nie   może   po   prostu   się   z   nią   ożenić.   W   końcu   to   ją   chciałby 
zaciągnąć do łóżka. Z pewnością ta kobieta miała w dobie ducha i poczucie 
niezależności,   co   czyniłoby   z   niej   świetną   żonę   dla   polityka.   Niestety, 
arystokrata z politycznymi ambicjami nie może ożenić się ze swoją gospodynią.

background image

-   No   więc,   Ogilvy,   co   mamy   dziś   w   planach?   -   Giles   zmusił   się   do 

uśmiechu.

-   Sędzia   pokoju   pragnie   spotkać   się   z   waszą   lordowską   mością   w 

dogodnej dla pana chwili, milordzie. Pan premier prosi o sprawdzenie swojej 
odpowiedzi   na   propozycje   lorda   Greya,   dotyczące   reformy   parlamentarnej. 
Potem jest przewidziany lunch z lordem i lady Delacourt. A o drugiej ma pan, 
milordzie,   do   przejrzenia   rachunki   domowe   i   księgi   majątkowe   z   panią 
Montford.

Ach! Nareszcie coś, na co warto czekać. Popołudnie sam na sam ze swoją 

zdobyczą.

Aubrey   denerwowała  się.   I to  bardzo.  Chodziła   tam  i z   powrotem po 

swoim salonie, przesuwając wilgotne dłonie po sukni, ten człowiek - Higgins, 
sędzia   pokoju   -   cały   poranek   spędził   w   zamku.   Przynajmniej   miał   na   tyle 
przyzwoitości,   żeby   nie   kręcić   się   tu   w   dniu   pogrzebu   majora.   Dziś   jednak 
koniecznie   chciał  jeszcze  raz  wszystkich   przesłuchać.  Zakłócił  jej  codzienną 
rutynę,   niepokoił   służbę,   wywołując   kolejne   plotki.   A   teraz   zbliżała   się   już 
druga. 

O drugiej sprawy przybiorą jeszcze gors/y obrót. Lord Walrafen będzie 

przeglądał jej rachunki. Nie miała obaw, jeśli chodzi o prowadzoną przez siebie 
księgowość, gdyż ta była wzorowa. Nie bała się też, że Walrafen znajdzie jakiś 
błąd w jej zarządzaniu domem czy majątkiem. Oczywiście, mógł dać jej szorstki 
wykład na temat jakiegoś bzdurnego wydatku, lecz w końcu zrobi to, co zwykle: 
zmięknie,   przeprosi   i   przyzna   jej   rację.   A   ona   miała   rację.   Prawie   zawsze. 
Aubrey zamknęła oczy i próbowała to zapamiętać.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi, odwróciła się więc i 

ujrzała go. Szerokie barki wypełniały niemal cale wejście.

-   Dzień   dobry,   pani   Montford   -   powiedział   cichym,   lecz   władczyni 

głosem.

- Dzień dobry, milordzie - wydusiła z siebie. - Księgi są przygotowane.

background image

Wszedł do pokoju, wypełniając go swoją osobą. Dzisiaj książę miał na 

sobie typowy strój na wieś: wysokie, wypolerowane buty, bufiaste bryczesy i 
ciemnobrązowy   surdut,   który   pasował   na   niego   jak   ulał.   Z   błyszczącymi, 
szarymi oczami i twardą, gładko ogoloną twarzą, wyglądał w każdym calu jak 
bogaty, arogancki arystokrata.

Przez   moment   te   błyszczące   oczy   zatrzymały   się   na   niej,   aż   poczuła 

ciepło spływające na policzki. Przywołując się do porządku, zaprowadziła go w 
drugi koniec pokoju i grzecznie wskazała dwie sterty ksiąg: zielone dotyczyły 
majątku, brązowe rachunków domowych.

Czuła  się  bardzo  niezręcznie,  stojąc  obok  niego  nad  małym  biurkiem. 

Może dlatego, że zawsze nosił tak prosto uszyte ubranie, nigdy nie zdawała 
sobie   sprawy,   jakim   jest   rosłym   mężczyzną.   Mimo   że   dość   szczupły,   miał 
jednak szerokie ramiona, pod którymi na pewno nie kryły się poprawiające ich 
kształt poduszki. Pachniał mydłem i kosztowną kolońską wodą. Aubrey była 
wysoka, lecz on przewyższał ją o dobre dziesięć centymetrów. Miał długie palce 
i szybko poruszające się dłonie. Miał też bystry umysł. Z łatwością pojął jej 
sposób   księgowania,   wreszcie   zakołysał   się   na   piętach,   obserwując   Aubrey. 
Próbowała się uśmiechnąć.

- Jak pan widzi, milordzie, stosujemy standardowe wpisy dla rachunków 

domowych oraz zmodyfikowany  system podwójnych wpisów dla rachunków 
majątkowych,   które   są   bardziej   skomplikowane   i   obejmują   różne   formy 
przychodów.

- Dla mnie to wszystko jest jasne jak słońce, pani Montford - powiedział 

miękko. - Dobrze sobie pani radzi z liczbami.

Cofnęła się o krok.

- Dziękuję. Czy mam zadzwonić po lokaja? Mogę się obejść kilka dni bez 

tych   ksiąg.   A   w   gabinecie,   milordzie,   będzie   pan   mógł   łatwiej   studiować 
rachunki w każdej wolnej chwili.

Zmrużył oczy, taksując ją wzrokiem.

- Ja nie mam wolnych chwil, proszę pani - powiedział cicho. - Chcę to 

zrobić tutaj i teraz. Czy to stanowi problem?

Tyle   w   kwestii   wcześniejszego   planu.   Starała   się   nie   okazać 

zdenerwowania.

background image

-   Oczywiście   że   nie,   milordzie.   Co   będzie   panu   potrzebne?   Ołówki? 

Papier?

Wskazał trzymany pod pachą foliał.

- Herbata - powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. - Dzbanek mocnej 

herbaty i trochę mleka. Czy to stanowi problem?

Jeszcze bardziej się zarumieniła.

- Oczywiście że nie, milordzie. 

Podeszła do dzwonka.

- A czy moja obecność w tym pomieszczeniu będzie stanowić jakikolwiek 

problem? - spytał, jakby próbował ją przygwoździć w mało istotnej kwestii.

- Skądże. - Niezgrabnie postawiła czajnik na ogniu, po czym podniosła 

mały dzbanek. - Tylko poślę po świeże mleko.

Lord Walrafen usiadł za biurkiem Aubrey i wydał się sobie taki ogromny 

na jej małym krześle. Lecz gdy tylko dotknęła klamki, rozległo się energiczne 
pukanie w drzwi i do środka weszła Betsy. Ujrzawszy lorda, zatrzymała się tuż 
za progiem.

-   Nie   zwracaj   na   mnie   uwagi   -   powiedział,   wskazując   gestem,   żeby 

weszła. - Pani Montford, czy poradzi sobie pani przez chwilę przy swoim stole?

Aubrey odstawiła dzbanek.

- Oczywiście. Wejdź, Betsy. - W wąskim pomieszczeniu była zmuszona 

przecisnąć się koło lorda Walrafena, by wziąć swój dziennik i ołówek. Zapach 
Gilesa   ponownie   podrażnił   jej   nozdrza.   Otrząsnęła   się   z   tego   wrażenia,   zaś 
Betsy podeszła za nią do dębowego stołu na środku pokoju. - Czy przeliczyłaś 
pościel w pokojach gościnnych?

- Tak, psze pani. Zabrałyśmy pościel z dziesięciu łóżek, a jedna poszewka 

na poduszkę poszła do zaszycia.

- Świetnie. - Aubrey zwilżyła czubek ołówka i usiadła. - A kto zajmie się 

narzutami? Chcę, żeby wszystko było przykryte w zachodnim skrzydle zanim 
nadejdzie wieczór.

- Lattie i Ida już prawie skończyły, psze pani. Czy mamy też przykryć 

draperie?

background image

Aubrey   zastanowiła   się.   Nie   było   powodu,   aby   przypuszczać,   że   w 

najbliższej przyszłości Cardow odwiedzą kolejni goście.

-   Tak,   draperie   też.   Tylko   niech   Lettie   uważa   ze   szpilkami.   I   proszę, 

wyszczotkujcie wszystkie dywany, lecz nie piaskujcie ich ani nie trzepcie, o ile 
to nie będzie absolutnie konieczne.

- Powiem im, psze pani. A pani Jenks chciałaby się dowiedzieć, co ma 

powiedzieć rzeźnikowi na resztę tygodnia. Czy mamy zmniejszyć zamówienia?

- Tak, o połowę, bo niemal wszyscy wyjechali - odparła Aubrey. - Lecz 

możemy mieć jeszcze gości, poza tym są lord i lady Delacourt.

- Oni jutro wyjeżdżają - odezwał się głęboki głos od strony biurka.

Aubrey aż podskoczyła.

- Proszę?

Książę uśmiechnął się nieznacznie.

-   Niech   pani   nie   planuje   posiłków   dla   nich   po   jutrzejszym   dniu. 

Powiedziałem im, żeby na mnie nie czekali.

-   Więc   pan,   milordzie…   nie   wyjeżdża   razem   z   nimi?   -   wykrztusiła 

Aubrey. - Chciałam powiedzieć, planuje pan zostać? Tutaj?

Lord Walrafen lekko uniósł brwi.

- Wolałbym nie przenosić się do gospody - rzekł sucho. - Podobno mają 

kłopot ze szczurami.

Aubrey wstała tak gwałtownie, że strąciła ołówek na podłogę.

- Wcale nie miałam tego na myśli, milordzie.

Lecz lord Walrafen nagle spojrzał na nią szelmowsko.

- Dlaczego, pani Montford, odnoszę wrażenie, jakby chciała się pani mnie 

pozbyć?

Spostrzegła, jak jego wargę ogarnia drżenie. Obserwował ją kątem oka, 

niby to studiując długą kolumnę liczb. Po chwili to drżenie przybrało postać 
szerokiego uśmiechu. Betsy parsknęła śmiechem. 

background image

- Betsy!

Pokojówka poczerwieniała z wysiłku.

- Przepraszam.

Wtedy  roześmiał  się Walrafen.  Naprawdę śmiał  się, spoglądając  to na 

Aubrey, to na Betsy. Ołówek wisiał bezwładnie w jego dłoni.

- Sama jest pani sobie winna - powiedział. - Ten wyraz pani twarzy to 

naprawdę   rzecz   bezcenna.   Wydaje   się,   że   przyjechałem   tu,   stawiając   pani 
królestwo na głowie, a teraz nie mam dość przyzwoitości, żeby się wynieść, gdy 
powinienem. Czy nie tak?

- Oczywiście, że nie!

Walrafen wciąż się śmiał.

- Ciekawe, o co pani chodzi? - mówił jakby sam do siebie. - Chyba pani 

razem z Pevsnerem nie wzięliście  się znowu  za morski  szmugiel?  Robili to 
niektórzy moi przodkowie i nieźle na tym zarabiali.

- Milordzie, będzie pan tu mile widziany tak długo, jak zechce pan zostać 

- rzekła Aubrey. - Nie sugerowałam nic innego.

Lord Walrafen uśmiechnął się do Betsy.

- Myślę, że ona coś ukrywa, co, Betsy? - Mrugnął do niej. - Co ty na to?

- Chyba najlepiej będzie, jeśli wrócę do pracy - odparła.

- Dobry pomysł - stwierdził książę. - Ale najpierw przynieś mi trochę 

mleka do herbaty, dobrze? Zdaje się, że pani Montford o mnie zapomniała.

Lecz   Giles   szybko   się   przekonał,   że   pani   Montford   wcale   o   nim   nie 

zapomniała.   Nie   zapomniała   o   nim   w   czasie   pełnych   dwóch   godzin,   które 
spędził   ukryty   w   jej   saloniku,   na   zmianę   sprawdzając   jej   księgowość   i 
obserwując ją przy pracy. Jej rozmowy ze służbą były gładkie i profesjonalne. 
Podobnie jak zapisy w księgach. W niczym nie mógł się dopatrzyć błędu.

Nie uszły też jego uwagi spojrzenia, które rzucała, gdy myślała, że on 

tego nie widzi. Owszem, spoglądała na niego i to dość często. Między nimi 
niezaprzeczalnie wisiało napięcie, wręcz namacalne. Jednakże ze zwykłą sobie 
energią   i   zaangażowaniem   wypełniała   codzienne   obowiązki.   Robiła   to   z 

background image

wdziękiem   i   dużą   dozą   kobiecości,   chodząc   po   pokoju   szybkim,   lekkim 
krokiem, zaś fałdy czarnej sukni szeleściły wokół jej stóp.

Zdał sobie sprawę, że obserwowanie jej sprawia mu przyjemność. Dziś jej 

gęste,   kasztanowe   włosy   wydawały   się   bardziej   puszyste.   Przebywając   w 
swoich pokojach nosiła je odkryte. Jej kształtna szyja mogła być wyrzeźbiona z 
najbardziej kremowego odcienia marmuru. Jak zwykle miała mocno cofnięte 
ramiona, a dzięki tej postawie sprawiała wrażenie iście królewskiej elegancji. 
Od czasu do czasu rzucał jej ukradkowe spojrzenie i patrzył, jak jej twarz się 
zmienia,   gdy   służący   przychodzili   do   niej   z   kolejnymi   sprawami.   Chwilami 
marszczyła czoło w konsternacji, lecz raz czy dwa razy uśmiechnęła się, a wtedy 
w całym pokoju od razu robiło się ciepło.

Przeglądał ostatnią księgę, gdy druga pokojówka, dziewczyna imieniem 

Lettie, przyszła po czyste obrusy. Patrzył, jak Aubrey podchodzi do jednej z 
wysokich szaf, stojących wzdłuż ściany, a następnie otwiera ją kluczem z pęku, 
który nosiła u paska. Wyciągnęła się wysoko ku górze, zaś zaintrygowany Giles 
obserwował, jak suknia opina jej zachwycającą pupę. 

Pomyślał, że chciałby ująć w dłonie te cudowne wzgórki. Poczuł suchość 

w ustach. Pił już piątą filiżankę herbaty, lecz to nie pomagało. Aubrey podała 
stertę śnieżnobiałych obrusów dziewczynie, która odwróciła się, aby odejść.

Giles wstał.

-   Lettie   -   powiedział.   -   Przez   następną   godzinę   proszę   nam   nie 

przeszkadzać.

- Tak jest, milordzie. - Aż podskoczyła, zaskoczona.

-  Zawiadom  o   tym  służbę   domową,   jeśli   łaska.   Muszę   wypytać   panią 

Montford w sprawie tych rachunków. Powiedz Betsy, że teraz ona rządzi.

Aubrey   rzuciła   mu   mroczne   spojrzenie,   lecz   nie   odezwała   się.   Lettie 

złożyła głęboki ukłon, przycisnęła obrusy do piersi i wybiegła z pokoju. Aubrey 
nadal stała przy szafie. Gdy tylko drzwi się zamknęły, Giles podszedł i stanął 
przed nią, aż się skurczyła, oparta plecami o szafę.

- Chyba powinniśmy przenieść księgi na stół, milordzie - odezwała się 

niespokojnym głosem. - Tam jest więcej miejsca.

- Ja je wezmę. Są za ciężkie dla pani.

background image

Lecz   pomimo   dobrych   intencji   -   gdyż   były   dobre,   nieprawdaż?   -   nie 

uczynił ruchu, aby podnieść  księgi.  Zamiast  tego zbliżył się do niej jeszcze 
bardziej i wsunął palec pod jej podbródek.

Spojrzała na niego poprzez wachlarz gęstych, ciemnych rzęs, by za chwilę 

szybko opuścić wzrok. Nagle strasznie zapragnął przywrzeć ustami do jej ust i 
zanurzyć dłoń w jej gęstych, kasztanowych włosach. Zupełnie jakby jego dłoń 
miała swoją własną wolę, Giles uniósł podbródek Aubrey i zmusił ją, by znowu 
na niego spojrzała.

- Pani Montford? - powiedział cicho. - Może powinniśmy przestać bawić 

się w kotka i myszkę?

Pobladła,   jeszcze   mocniej   opierając   się   łopatkami   o   szafę.   Tkwiła   w 

pułapce między drzwiami i Walrafenem.

- Cze… czego pan chce ode mnie, milordzie? - szepnęła.

Zbliżył się o kolejny cal, aż poczuł przez surdut jej ciepłe piersi.

- W tej chwili? - przemówił dziwnie zduszonym głosem. - Nie chcę, aby 

prezentowała mi pani swoje umiejętności w prowadzeniu domu.

Zamknęła oczy, przełykając z trudem.

To sprawiło, że pocałunek stał się nieunikniony. Trzymając ją mocno za 

podbródek,   nachylił   do   niej   usta.   Nie   walczyła   z   nim,   ale   też   nie   oddala 
pocałunku.   Po   prostu   stała   sztywno,   ze   stoickim   spokojem,   gdy   dotykał   jej 
wargami, delikatnie gryząc, ssąc, chłonąc jej smak.

Przyszło mu do głowy, że zachowuje się zupełnie nie jak on, lecz jakiś 

popędliwy, pozbawiony samodyscypliny chłystek. A przecież nigdy taki nie był. 
To jednak nie miało znaczenia. Ogarnęła go fala niepohamowanego pożądania. 
Przywar! do niej ciałem, czując jej drżenie, które jednak, jak się obawiał, nie 
wynikało   z   podniecenia.   Była   niemalże   jak   dziewica,   nietknięta   przez 
mężczyznę.

Powinien   był   przestać   w   tej   chwili.   Lecz   ten   jeden   raz   w   życiu 

samodyscyplina sprawiła mu zawód. Po prostu desperacko jej pragnął. Znowu 
wpił się w nią ustami, tym razem wsuwając dłoń w jej włosy nad karkiem, aby 
nie mogła ruszyć głową.

- Rozchyl usta - szepnął.

background image

Posłusznie spełniła to życzenie, lecz nadał czuł, jak cala drży. Gwałtownie 

wsunął język w jej usta, kolistymi ruchami wodząc po jej cofniętym języku. 
Wydawało się, że ona nie umie całować, ale nic miało to znaczenia. Miała ciepłe 
wargi, lekko korzenny oddech. Jęknął cicho, jeszcze głębiej wciskając się w jej 
usta.   Tak   się   zatracił   w   gorączce   pocałunku,   że   niemal   nie   zauważył,   gdy 
zaczęła reagować. Poczuł, jak małe, delikatne palce obejmują go w pasie. Ogień 
przeszywał całe jego ciało. I wtedy dotknęła go językiem. Delikatnie, na próbę, 
lecz nie było wątpliwości.

Ciągle   drżąca,   wspięła   się   na   palce.   To   była   niewielka   reakcja,   lecz 

wystarczająca. Krew uderzyła mu do głowy. Ostrożnie przekrzywiła głowę na 
bok i sama głębiej wniknęła w jego usta. Ogarnęła go dzika żądza, poczuł w 
sobie uwolnione z klatki zwierzę. Rzucił spojrzenie w kierunku dużego stołu.

Przez moment rozważał, czy zadrzeć jej suknię i posiąść ją właśnie tam, 

w jasnych promieniach popołudniowego słońca, które wdzierały się do pokoju. 
Wyobrażał  sobie,  jak  światło   wydobywa  z  jej  włosów   czerwony   ogień,  gdy 
wyjmie z nich spinki. Wyobrażał sobie jej nagie ramiona, niczym z bladego 
alabastru, na tle drewnianego blatu, jej obnażone piersi, sterczące, z ciemnymi 
sutkami. Sięgnął dłonią pojedna z nich.

Ale to nie wystarczy. Tak, to za mało. Przypomniał sobie, że drzwi nie są 

zamknięte na klucz.

Niemalże w samą porę. Usłyszał za plecami chrobot naciskanej klamki. 

Aubrey oderwała się od Gilesa, odpychając go.

- Przestań - wydyszała. - Odsuń się!

Odskoczyli od siebie w momencie, gdy do pokoju wszedł Jenks, niosący 

naręcze długich jak miecze liściastych łodyg, ozdobionych białymi kwiatami. 
Ogrodnik zaczerwienił się gwałtownie i spuścił wzrok. 

O Boże, pomyślał Giles. Stało się.

-  Bardzo   przepraszam   -   wymamrotał   Jenks.   -  Kazała   pani   przynieść   i 

wyłożyć tutaj gladiole, zanim Ida umyje wazony.

- Tak, rzeczywiście. - Aubrey w końcu oderwała się od szafy. - Połóż je 

na stole. Ja właśnie próbowałam…

- Wyjąć z włosów pająka - przerwał jej Giles. - Widziałem, jak spuścił się 

z sufitu i chciałem go wyjąć

background image

Pająk? Boże, co za dureń. Jenks nie uwierzył w ani jedno słowo.

- Podobno ukąszenie pająka może być niebezpieczne - dodał niezręcznie.

- Tak, to prawda - ogrodnik podniósł oczy, unikając jednak wzroku swego 

pana. - Czy będzie coś jeszcze, proszę pani, zanim z Phelpsem wezmę się za 
żywopłoty?

Giles chwycił swój skórzany foliał i podszedł do drzwi.

- Pójdę już, pani Montford. Moje pytania mogą poczekać.

Nie spojrzała na niego. Była blada jak śmierć.

- Jak, milordzie.

- Dobrego dnia wam życzę - powiedział Giles.

-  Połóż te  kwiaty, Jenks  - usłyszał  słowa  Aubrey, gdy  już wyszedł.  - 

Gdziekolwiek. I idź już.

Giles   cicho   zamknął   drzwi   i   zawahał   się.   Na   szczęście   korytarz 

prowadzący przez skrzydło, gdzie były pomieszczenia dla służby, okazał się 
pusty. Zamknął oczy, oparł się o zimną, kamienną ścianę, przyciskając dłoń do 
czoła. Boże, ależ wszystko popsuł.

Co on w ogóle chciał zrobić? I jak mógł być aż takim nieudacznikiem? 

Połowa mężczyzn, których znał, zapewne regularnie uwodziła służące.  A on 
został przyłapany w momencie, gdy po raz pierwszy całował swoją gospodynię. 
Co gorsza, poniżył Aubrey.

W  tej  chwili  zaskrzypiały   zawiasy   i na   korytarz  wyszedł  Jenks.  Giles 

energicznie odchrząknął. Ogrodnik odwrócił się, mrużąc oczy. 

- Nie pomyliłeś się, Jenks - powiedział cicho lord. - Nie będę obrażał 

twojej inteligencji udając, że było inaczej.

- To chyba nie moja sprawa, milordzie. - Lecz jego mroczne spojrzenie 

wyrażało co innego.

- Owszem, nie twoja - zgodził się chłodno Walrafen. - Ale jest to sprawa 

pani Montford. 

- Ja nie roznoszę plotek, milordzie, jeśli o to chodzi - rzeki ponuro.

background image

Giles zbliżył się do niego.

- Wiem. Dlatego miałem szczęście, że to byłeś ty, a nie ktoś z domowej 

służby. Ot, po prostu, zapomniałem się, Jenks. Jak powiedziałeś, to nie twoja 
sprawa, lecz chciałem, abyś to wiedział.

Ogrodnik zmierzył go wzrokiem.

-   Więc   powiem   panu   tyle,   milordzie   -   odezwał   się   cicho.   -   Aubrey 

Montford to dobra dziewczyna. I ma już dość innych kłopotów.

Z tymi słowy nałożył czapkę i odszedł korytarzem, pozostawiając Gilesa 

w bagnie mieszanych emocji, pożądania, poniżenia, a co najgorsze, całkowitego 
braku wyrzutów sumienia. Najwidoczniej nie miał dość wyczucia, by wiedzieć, 
kiedy należy położyć kres dalszym stratom. Jak tylko Jenks znikł mu z oczu, 
Giles wrócił do jaskini lwa, nie zadając sobie nawet trudu, by zapukać.

Aubrey nie mogła uwierzyć, gdy lord Walrafen ponownie wkroczył do jej 

pokoju.   Czy   ten   człowiek   nie   ma   wstydu?   Czy   nie   spowodował   już   dosyć 
kłopotów? Widocznie nie. Długonogi i piękny w swojej męskości, stąpał po 
podłodze, jakby była jego własnością. Bo i była. 

Wstała z krzesła, które stało przy stole, obserwując go uważnie.

Rzucił swój foliał z arystokratyczną pogardą.

- Odbyłem rozmowę z Jenksem - odezwał się chłodno. - Z jego strony nie 

będziesz miała żadnych kłopotów.

Coś w niej pękło.

- Ach, więc odbył pan rozmowę z Jenksem? - syknęła, wychodząc zza 

biurka. - Jakiż wielkopański gest, milordzie. I cóż pan mu powiedział? Żeby już 
nigdy nie przeszkadzał, gdy pan deprawuje swoje pracownice?

Popatrzył na nią ze zdziwieniem, które szybko przekształciło się w coś 

innego.   Podszedł   bliżej,   tak   blisko,   że   dostrzegła   czarne   plamki   na   jego 
tęczówkach.

-   Droga   pani,   gdybym   chciał   ją   zdeprawować,   to   już   kilka   dni   temu 

ściągnąłbym   jej   bieliznę   do   kostek.   Ja   tylko   cię   pocałowałem,   i   to   nie   bez 
twojego przyzwolenia.

background image

-   Jak   pan   śmie!   -   Aubrey   zupełnie   zapomniała   o   swoim   planie,   aby 

trzymać   język   za   zębami.   Współpracować.   Zrobić   wszystko,   żeby   utrzymać 
swoje stanowisko. - Jak pan śmie mnie obwiniać za swoje uchybienie?

Wzruszył ramionami.

- Przykro mi, że poczułaś się zawstydzona. To nie było moją intencją.

-   Aha,   skoro   więc   nie   mógł   pan   mi   się   oprzeć,   to   wszystko   jest   do 

wybaczenia? - stwierdziła cynicznie. - Zapewne ogarnęło pana pożądanie na 
widok znakomicie prowadzonych przeze mnie ksiąg? A może chodzi o moje 
umiejętności prasowania obrusów?

- Po prawdzie - przerwał jej - sprawił to twój tyłeczek, Aubrey. Suknia 

przywiera doń bardzo zapraszająco, gdy sięgasz rękami w górę. 

Pobladła.

- Rozumiem - wyszeptała. - Więc niczym dojrzałe jabłuszko mam być 

zawsze gotowa do schrupania?

Walrafen uniósł brew, słysząc to porównanie.

- Wybacz, moja droga, ale naprawdę sprawiłaś takie wrażenie. Ale może 

byłem skołowany. Może to nie twój język czułem w ustach?

Instynktownie zamierzyła się ręką, aby go uderzyć.

Uniósł   dłoń   tak   szybko,   jak   kot,   który   rzuca   się   na   swoją   zdobycz, 

chwytając jej nadgarstek i przyciągając Aubrey do siebie.

- Nawet o tym nie myśl, moja droga - powiedział niskim, złowieszczym 

tonem. - Tolerowałem twoją bezczelność już wystarczająco długo.

- Więc przyjmij i to do wiadomości, lordzie Walrafen - odparła groźnym 

szeptem.   -   Sama   wybieram   tego,   z   kim   dzielę   loże.   Nikt   nie   będzie   mi 
rozkazywał.

Walrafen już nie wyglądał na dżentelmena. Pociemniało mu w oczach, 

zacisnął usta. Aubrey nerwowo wciągnęła powietrze, czując woń rozpalonego, 
rozzłoszczonego   samca.   Jego   kosztowna   woda   kolońska   straciła   swój 
wyrafinowany aromat.

background image

- Co do twojego łoża, Aubrey - szepnął jej gorąco prosto do ucha - może 

przypomnij sobie, do kogo ono należy? A co do rozkazywania, tak, masz wolny 
wybór. Więc dokonaj mądrego wyboru.

- A ja sądziłam, że pan jest dżentelmenem.

Odsunął się, omiatając wzrokiem jej twarz.

- Politykiem - poprawił ją. - Prawdziwy dżentelmen nie wiedziałby, co z 

tobą zrobić.

- A pan to wie?

Podjął wyzwanie. Z płonącymi oczami przygarnął ją do siebie.

- Chyba zaczyna mi się to udawać - powiedział i znowu ją pocałował.

Tamten   pierwszy   pocałunek   ją   przytłoczył.   A   obecny   był   czystą, 

wyzwoloną   emocją.   Burzą   gorącej   krwi   i   oślepiającego   światła.   Walrafen 
otworzył usta, przycisnął je do jej ust, wsuwając język do środka, a wreszcie 
przycisnął ją do stołu.

Walczyła z nim, uderzając go rękami po ramionach, odwracając od niego 

twarz. Gdy to nic nie dało, próbowała go ugryźć. Złapał oba jej nadgarstki i 
przygwoździł do blatu, przytrzymując Aubrey swoim ciałem. Wyczuła dowód 
jego pożądania, twardy, niepozostawiający cienia wątpliwości. Na chwilę ich 
spojrzenia się spotkały.

Walrafen próbował zaczerpnąć powietrza.

- Nie walcz ze mną, Aubrey - warknął. Jej oddech też był urywany.

- Puść mnie.

Lecz   coś   w   jego   oczach   ją   zaskoczyło.   Ujrzała   dzikość,   gorejące 

szaleństwo, którego dotąd nie była sobie w stanie wyobrazić. Był w nich także 
ból. Sprawiła mu cierpienie. A mimo to wyglądał jak mężczyzna, który zawsze 
dostawał to, czego chce. Igrała z ogniem.

- Puść mnie - szepnęła znowu.

Ale luzując ucisk na jej nadgarstkach, zbliżał do niej usta, a jej oczy, 

zdradzieckie oczy, powoli zamykały się, wyrażając kapitulację.

background image

-   Czy   na   pewno   tego   chcesz?   -   mówił   grzesznym,   lecz   zarazem 

delikatnym jak jedwab głosem. - Na pewno, Aubrey?

Zesztywniała, leżąc na stole. O Boże! A więc tu tkwi problem? Ona nie 

była pewna. Każdy ludzki kontakt, każda emocja - tak, nawet pożądanie i gniew 
- były lepsze od pustki, w której żyła.

To  chwilowe  wahanie  stało  się  jej zgubą.  Książę   pocałował ją  znowu 

miękkimi,   ciepłymi   wargami,   które   rozpływały   się   na   jej   ustach.   Miłosna 
pieszczota.   Aubrey   tonęła.   Zatracała   się   w   zamęcie   i   pragnieniu.   Leniwie 
przesuwał  usta  po  jej ustach,   smakując,  muskając,  ogrzewając  oddechem jej 
skórę. Wsuwał delikatnie palce w jej włosy z tyłu głowy. Aubrey poczuła, że 
wszystko się wali.

W końcu zdała sobie sprawę, że uwolnił jej nadgarstki. Przesunął dłoń z 

jej włosów ku twarzy, dotykając jej, jakby była zrobiona z najdelikatniejszej 
porcelany. Miał ciepły dotyk, subtelnie i bez wysiłku uniósł ją ze stołu. Objął 
Aubrey w talii, mocno, bezpiecznie. Nie wiedząc dlaczego, chciała cały swój 
ciężar i ciężar całego świata złożyć na jego mocnym ciele.

- Aubrey, przepraszam - szepnął jej w usta. - Aubrey…

Znalazł rozchylonymi, gorącymi ustami jej szyję. Jedną dłonią przesuwał 

po jej krągłych pośladkach, pieszcząc łagodnie. Nie opierała się, a wtedy wolno 
podwinął   jej   suknię.   Poczuła   przez   pończochy   chłodny   powiew.   Długimi, 
ciepłymi   palcami   chwycił   ją   pod   biodrem,   wsuwając   je   we   wklęsłość   i 
przyciągając ją do siebie. Znowu poczuła bijący od niego żar, siłę napiętych 
mięśni, przebijającą przez ubranie.

Wtem rozległ się stukot końskich kopyt na kocich łbach pod oknem. Z 

łoskotem zajechał jakiś powóz. Hałas wdarł się do świadomości Gilesa. Jakby 
powracając ze świata marzeń, uniósł głowę i spojrzał na Aubrey. Rozluźnił dłoń, 
a suknia opadła swobodnie, zakrywając jej nogi.

Patrzyła na niego długo, milcząco.

- Czego pan chce, milordzie? - szepnęła w końcu.

- Czego pan ode mnie żąda?

Błądził spojrzeniem po jej twarzy, wewnętrznie rozdarty, zakłopotany.

- Sam nie wiem - powiedział jakby do siebie. - Przepraszam. Lepiej… 

lepiej już pójdę.

background image

Odwrócił się i ciężkim krokiem poszedł do drzwi. Przygarbił się, dłonie 

mocno zacisnął w pięści. W jednej chwili drzwi otworzyły się, zamknęły, i już 
go   nie   było.   Aubrey   objęła   się   rękami,   podeszła   do   zimnego   paleniska   i 
przyłożyła czoło do półki nad kominkiem. Poczuła goryczkę starego popiołu, 
gdy mocno, niespokojnie wciągnęła powietrze. Pragnęła go. Tak. Pomimo całej 
jego  wyniosłej   arogancji,  pragnęła   go.  Wcale  się   nie  pomylił,   odgadując  to. 
Wynikało stąd jasno, że jeśli kiedykolwiek lord Walrafen każe jej przyjść do 
swego   łoża,   ucierpi   tylko   duma.   A   cała   reszta   nie   będzie   miała   większych 
oporów.

Rozdział 7

Interludium w ogrodzie różanym

Krótko przed kolacją Giles znalazł się w zamkowych ogrodach, sam nie 

wiedząc,   dlaczego   tu   przyszedł.   Całe   popołudnie   nie   mógł   się   uwolnić   od 
poczucia   winy   i   oczekiwania,   zupełnie   jakby   dźgało   go   jakieś   niewidzialne 
ostrze. Ale czego, na litość boską, oczekiwał?

Wszystkiego.   Czegokolwiek.   Następnego   słowa,   które   ona   wypowie, 

następnego jej oddechu, po prostu jej widoku, wymiany ukradkowych spojrzeń 
-każda   z   tych   rzeczy   wydawała   mu   się   manną   z   nieba.   Lecz   prawda   była 
żałosna.   Zatrzymał   się   i   położył   dłoń   na   kamiennym   słupku   przy   furtce, 
zamykając oczy. Ach, jakże jej pragnął. I ona też go pragnęła, przynajmniej jej 
ciało.   Ten   ostatni   pocałunek   był   zupełnie   inny,   w   swym   natężeniu   o   wiele 
bardziej niebezpieczny.

A jednak użyte przez nią słowo "rozkazywać" dotknęło go do żywego. 

Dotknęły go jej przypuszczenia, tak mocno, że ze złości chciał jej coś zrobić. 
Wziąwszy   pod   uwagę   jego   despotyczne   zachowanie,   zasłużył   sobie   na   coś 
znacznie gorszego. Lecz dlaczego użyła tego zwrotu, skoro jej własne pożądanie 
było tak bardzo widoczne? Mimo wszystko ją uwiódł, a raczej był bardzo tego 
bliski. Nie był głupcem, by mieć jakiekolwiek złudzenia co do jej niechęci. Lub 
też   swojego   haniebnego   zachowania.   Dżentelmen   nie   naciskałby   aż   tak 

background image

agresywnie. Dżentelmen nie dopuściłby, aby słowo "rozkazywać" nadal wisiało 
w powietrzu.

Pomimo obecnych wątpliwości Giles zawsze uważał się za dżentelmena 

w każdym calu. Może się mylił? A może po prostu napotkał coś, co było w 
stanie odrzeć go z warstwy dobrego wychowania? Nie miał ochoty zastanawiać 
się nad tym.

Podniósł   wzrok   i   ujrzał   przed   sobą   otoczony   murem   różany   ogród. 

Porastały go wiecznie zielone rośliny, które pięły się tak wysoko, że z trudem 
rozpoznał   ścianę.   Było   to   idealne   miejsce,   by   na   chwilę   schować   się   przed 
całym światem.

Przy wejściu podniósł ozdobny skobel i pchnął furtkę, która otworzyła się 

przy wtórze skrzypienia zawiasów. W środku ceglany mur nie wydawał się już 
taki   wysoki,   lecz   oprócz   tego   ogród   wcale   się   nie   zmienił   od   czasów   jego 
dzieciństwa. Giles z lubością wchłonął pieprznie-słodki zapach chińskich róż, 
starannie   pielęgnowanych   przez   Jenksa.   Ściany   pokryte   były   gatunkami 
pnącymi, zaś na pięknie utrzymanych grządkach rosły sztywne krzaczki. Każdy 
gatunek oznaczono na małej ceramicznej tabliczce, lecz teraz zapach bezlistnych 
już róż był jedynie wspomnieniem.

Na środku ogrodu stała ta sama fontanna, którą pamiętał z dzieciństwa - 

trójka   pulchnych   cherubinków,   lejących   wodę   z   dzbanków   do   okrągłego 
zbiornika. Poszedł wolno w tamtą stronę po żwirowej ścieżce, włożył dłoń w 
strumień wody i patrzył, jak spływa mu po palcach, pryska na wszystkie strony 
jak kropelki deszczu.

Chryste,   ale   zimna.   Tak   zimna   jak   biedny   Elias   w   grobie.   Jak   cały 

Cardow. I niemal tak zimna, jak kiedyś wydawała się jego dumna, wyniosła 
gospodyni.   Lecz   ona   wcale   nie   była   taka,   jaka   się   wydawała.   W   zadumie 
odwrócił rękę. Płynąca strumieniem woda rozpryskiwała się o jego dłoń.

- Nie wolno tego robić - odezwał się z głębokiego cienia cieniutki głosik. 

- Nie wolno rozpryskiwać wody.

Odruchowo   Giles   cofnął   rękę,   lecz   po   chwili   przypomniał   sobie,   że 

przecież jest tutaj panem i władcą. Minął fontannę i znalazł się w chłodnej głębi 
ogrodu.   Dookoła   znajdowały   się   ustawione   parami   ławki,   a   na   najbardziej 
odległej siedział mały, ciemnowłosy dzieciak - może ośmioletni chłopiec, który 
nawet nie sięgał nogami ziemi.

Teraz   zeskoczył   z   ławki   i   podszedł   bliżej   nierównym   krokiem.   Nie, 

chłopak wyraźnie kulał. Skonsternowany Giles zrozumiał, że to musi być syn 

background image

Aubrey. Stając przy ławce najbliższej Gilesa, podniósł swe poważne, niebieskie 
oczy i odstawił kij krykietowy, którym zapewne wcześniej się bawił.

-   Mama   mówi,   że   nie   wolno   nam   bawić   się   fontanną   -   rzekł   z 

namaszczeniem. - Nie jest nasza.

Z   powodów,   których   sam   nie   mógł   wyjaśnić,   Giles   usiadł   i   gestem 

wskazał chłopcu miejsce naprzeciwko.

- Wszystko jest w porządku - powiedział cicho. - Jestem lord Walrafen.

- Aha - odrzekł chłopiec, lecz chyba nie zrozumiał znaczenia tego, co 

usłyszał.

A może to wcale nie miało znaczenia? Giles się uśmiechnął. Nie, to nie 

miało żadnego znaczenia.

Nie w wielkim wymiarze życia. A teraz zdecydował, że podoba mu się 

bycie kimś nieważnym.

- Lubisz się tu bawić?

Chłopiec skinął głową.

- Czasami bawię się, że tu jest fort i że atakują Indianie.

Gilesowi zachciało się śmiać.

- Ty musisz być młody Montford - powiedział.

Oczy   chłopca   zaokrągliły   się,   jakby   nagle   zrozumiał,   że   zapomniał   o 

dobrych   manierach.   Z   opóźnieniem   i   dość   nieśmiało   wyciągnął   rękę.   To, 
oczywiście,   było  jeszcze   bardziej  niewłaściwe,   gdyż   był  dzieckiem  służącej. 
Jednak Giles entuzjastycznie uścisnął jego dłoń.

- Jestem Iain - powiedział cicho malec.

A więc to jest chłopiec, który został ciężko ranny. Chłopiec, na którego 

Pevsner tak się złościł trzy lata temu. Trzeba przyznać, że przyjęcie gospodyni z 
dzieckiem u boku było dziwne. Lecz - na ile Giles się orientował - Elias był 
zadowolony, mając przy sobie tych dwoje.

- A więc, Iain, widziałeś kiedyś prawdziwego Indianina?

Chłopiec pokręcił głową z trochę smutną miną.

background image

- Nie, ale oni są odważni i dzicy. Mieszkają w Ameryce. A czy pan tam 

był?

- Niestety nie. - Giles uniósł wzrok na mury Cardow, teraz szare na tle 

błękitnego nieba. - Ale kiedyś mieszkałem w tym zamku. Do czasu, aż byłem w 
twoim wieku.

Chłopiec popatrzył na niego ciekawie.

- A potem dokąd pan pojechał?

- Pojechałem… - Do piekła i z powrotem. Powiedział jednak co innego. - 

Wyjechałem do szkoły. Ojciec uznał, że tak będzie najlepiej dla mnie. 

- Aha. Mama nigdy nie pozwoliłaby mi wyjechać. Ale lubię szkolę.

Giles zmusił się do uśmiechu.

- Moja mama też nie chciała, abym wyjeżdżał - wyrzekł. - Chodzisz do 

szkoły w miasteczku?

Chłopiec przytaknął.

- Jestem dobry z arytmetyki.

-   Zupełnie   jak   twoja   mama!   -   zauważył   Giles.   Uważnie   przejrzał 

prowadzone przez nią księgi, które były w absolutnym porządku. Jeśli nawet 
Aubrey była nieuczciwa, on nie znalazł na to żadnych dowodów. Z pewnością 
umiała mnożyć pieniądze. Jego majątek zaczął przynosić ładny zysk, stawiając 
Gilesa w godnej pozazdroszczenia pozycji bogatego człowieka, który jest na 
najlepszej drodze, by się stać obrzydliwie bogatym człowiekiem.

Chłopiec milczał.

- Wiesz, Iain - odezwał się Giles, omiatając wzrokiem otoczenie. - Gdy 

byłem mały, ten ogród często zamykano. Ale czasem udało mi się tu wśliznąć. 
Mój wuj Elias wychodził ze mną i sadzał mnie sobie na barana, żebym mógł 
przeleźć przez mur.

Znowu oczy Iaina się zaokrągliły.

- To bardzo wysoko.

Giles mrugnął do niego.

background image

- Umiałem zsuwać się po kracie, po której pięły się róże - wyznał. - Tylko 

zewnętrzna ściana była trudna do pokonania.

Chłopiec popatrzył na niego z podziwem.

- Znałeś mojego wuja? - spytał nagle i zastanowił się, po co w ogóle 

prowadzi tę rozmowę. Ale teraz było już za późno. - Major Lorimer był moim 
wujem.

Iain spoglądał na niego z kamienną twarzą.

- Nie wolno mi było niepokoić majora. Poza tym on już nie żyje. Mama 

mówi, że jego ciało jest… wystawione w sali. Żeby ludzie mogli wyrazić mu 
szacunek. Kazała ubrać go w mundur. 

Giles przełknął z trudem.

- Tak, wyglądał w nim wspaniale. A wczoraj go pochowaliśmy, więc już 

nie leży w sali.

- Aha. - Iain najwyraźniej musiał przetrawić tę informację. - W każdym 

razie mama powiedziała, że major był bardzo odważny. Był sławnym bohaterem 
wojennym. Potrzebował dużo odpoczynku. Dlatego nie mogłem go niepokoić.

Giles doznał szoku, czując, jak łzy napływają mu do oczu.

- Tak, Iain. On był bohaterem wojennym. Wielkim bohaterem.

Iain wzruszył ramionami.

- Chyba każdy żołnierz jest zmęczony. Czy był miłym wujem?

- Nie   słyszałem  o  lepszym.  -  Ogarnięty   emocjami,  zrozumiał,   że  taka 

właśnie jest prawda. Elias był najlepszym wujem, o jakim mógł marzyć mały 
chłopiec. Lecz potem poszedł na wojnę i wrócił cały w strzępach.

To ich odwaga chroni nas przed tymi okropnościami, lecz nasi żołnierze  

płacą za to straszliwą cenę. Tak powiedziała pani Montford.

W   tych   pełnych   pasji   słowach   było   coś,   co   nawiedzało   Gilesa,   jakby 

ukryta była w nich poważniejsza treść. Lecz jedno było pewne. Prawda bolała 
niemiłosiernie.

- A czy ty masz ulubionego wuja? - spytał Giles. Wciąż miał ściśnięte 

gardło. - Mówię ci, oni są warci tyle złota, ile sami ważą.

background image

Chłopiec milczał dłuższą chwilę.

- Miałem wuja - odpowiedział w końcu. - Dawno temu.

- To dobrze - uśmiechnął się Giles. - Jak się nazywał? 

-   Fergus.   Fergus   McLau…   -   Iain   nagle   znieruchomiał.   -   Nie,   jakoś 

inaczej. Zapomniałem.

- To się zdarza.

- Chyba tak.

Obaj czuli się trochę niezręcznie. Giles zmienił temat.

- Masz tu ładny kij do krykieta. Grywasz? 

Iain wzruszył ramionami.

- Znam reguły, ale nie umiem uderzać kijem. 

Giles poklepał go po kolanie.

- Nauczysz się. Kiedyś umiałem nieźle rzucać piłką. Jakieś dwadzieścia 

lat   temu.   Ale   chyba   nie   wszystko   zapomniałem.   Może   któregoś   dnia 
poćwiczymy razem.

Iain się rozpromienił.

- Bardzo chętnie.

- A teraz życzę ci miłego popołudnia w ogrodzie. - Giles mówił weselej, 

niż się czuł. - Muszę już iść, obowiązki mnie wzywają. - Uderzył się dłońmi po 
udach i wstał. Lecz, tak jak to czasem się zdarzało, lewe kolano trochę ugięło się 
pod   nim.   Kulejąc,   musiał   zrobić   dwa   kroki   do   przodu,   aby   odzyskać 
równowagę.

- Pan kuleje - powiedział Iain. - Ja też.

Giles znowu poczuł niesmak. Odwrócił się do niego.

- Słyszałem, że zostałeś ranny, gdy zawaliła się wieża. Bardzo mi przykro. 

Mam nadzieję, że wkrótce będziesz normalnie chodził.

Chłopiec wzruszył ramionami.

background image

- Tak - odparł bezbarwnym głosem. - Tak powiedział doktor Crenshaw. A 

czy pan został ranny w czasie upadku?

Giles próbował się uśmiechnąć.

- Nie. Zostałem postrzelony.

Iain zrobił wielkie oczy.

- Naprawdę?

- Naprawdę. - Giles mrugnął do niego.

-   A   kto   pana   postrzelił   -   spytał   chłopiec,   ogarnięty   przerażeniem.   - 

Rzezimieszek?

- Nie, przemytnik - szepnął ponuro Giles.

- Naprawdę?

Giles mimo wszystko postanowił opowiedzieć tę historię.

- Tak. Dostałem kulę na ciemnej ścieżce nad graniczną rzeką. To było 

bardzo pechowe miejsce.

Oczy Iaina zrobiły się jak spodki.

- I pan też strzelił? Zabił go pan?

Giles uśmiechnął się.

- To była kobieta. Nigdy nie wolno odwracać się plecami do rozgniewanej 

kobiety, bo one mogą być bardzo niebezpieczne. Nie zabiłem nikogo. Ale to 
było porywające przeżycie.

- A co potem się stało? Chciałbym usłyszeć całą opowieść.

Giles pokręcił głową.

- Teraz muszę przebrać się przed kolacją, bo w przeciwnym razie pan 

Jenks   będzie   bardzo   niezadowolony.   Ale   któregoś   dnia   opowiem   ci   tę   całą 
ponurą historię, jeśli twoja mama mi pozwoli.

- Aha - powiedział cicho chłopiec. - No to do widzenia.

background image

Giles ruszył w kierunku furtki.

- A, jeszcze jedno, Iain - zawołał przez ramię.

- Tak, proszę pana?

-   Możesz   się   chlapać   w   mojej   fontannie,   jeśli   chcesz.   Powiem   twojej 

mamie, że pozwalam.

Chłopiec   uśmiechnął   się   radośnie.   Pomachał   Gilesowi,   który   właśnie 

zamykał za sobą furtkę.

Było   to   dziwnie   przyjemne   interludium,   pomyślał   Giles,   słysząc   za 

plecami   skrzypienie   zawiasów.   Mimo   że   nie   znalazł   odosobnienia,   którego 
szukał, miło spędził tych kilka chwil z osobą, która niczego od niego nie chciała.

Syn   Aubrey   Montford   był   bystrym,   uroczym   chłopcem,   może   trochę 

nieśmiałym. Giles mógł mu współczuć. W dzieciństwie sam też był poważny i 
zadumany. Niektórzy twierdzili, że nadal ma te cechy. W każdym razie chłopiec 
bardzo   poprawił   mu   nastrój,   chociaż   myślami   Giles   wciąż   był   przy   Aubrey 
Montford.

- Przemytnik postrzelił lorda Walrafena - obwieścił Iain, popijając kakao 

tego wieczoru.

Aubrey   uniosła   wzrok   znad   swojego   zajęcia,   którym   było   cerowanie 

rozdartej poszewki na poduszkę.

- Co takiego?

- Przemytnik postrzelił lorda Walrafena - powtórzył, dmuchając w kubek, 

żeby ostudzić gorący napój. - Nad rzeką graniczną.

background image

Oboje siedzieli koto paleniska, jak zwykle po kolacji. Do tej chwili Iain 

zachowywał się dziwnie milcząco. Zaś jej nerwy były jak postronki. Tym razem 
nie rozczulała się nad nim, tak jak zwykle.

- Kto ci naopowiadał tych bzdur? - spytała, wracając do szycia.

Iain popatrzył na nią niewinnie.

-   On   sam.   Przyszedł   do   ogrodu   różanego.   I   powiedział   też,   że   mogę 

chlapać się w fontannie.

Aubrey popatrzyła na niego uważnie.

- Na pewno źle zrozumiałeś. - Starannie zawiązała supeł. - Mężczyźni 

tacy jak milord nie dają się postrzelić przemytnikom.

- Ale on się dał - nalegał Iain. - Kulał, a ja go spytałem dlaczego. 

- Iain! - Zganiła go.

- Ale właśnie wtedy powiedział mi o tych przemytnikach - wyjaśnił. - 

Bardzo   niebezpiecznych,   jak   mówił.   A   jeśli   mu   pozwolisz,   to   gotów   jest 
opowiedzieć mi całą historię.

- Naprawdę? - mruknęła, odgryzając końcówkę nici. - Zobaczymy. Ale 

proszę   cię,  nie  niepokój  milorda.   Mieszkamy   tu  w  jego  domu.   On  płaci  mi 
pensję.

O czym tak niedawno i bez ogródek ml przypomniał.

- Wcale go nie niepokoiłem - bronił się Iain. - Tyle że on chlapał się w 

fontannie, a ja powiedziałem mu, że nie wolno…

- O Boże! - przerwała Aubrey. 

Chłopiec się zawstydził.

- Nie wiedziałem, kto to taki.

Aubrey odłożyła szycie na bok i ujęła chłopca za podbródek.

- Wszystko dobrze, Iain. Wiem, że byłeś grzeczny i okazywałeś szacunek.

- Tak. I on też był miły. Słyszałem, jak Betsy mówi, że to sztywniak, ale 

sztywne to on ma tylko kolano. No i jest śmieszny.

background image

Lord   Walrafen   śmieszny?  Przymknęła   oczy   i   zapamiętała,   żeby 

obsztorcować Betsy.

- Ostrzegał mnie też przed kobietami - podjął Iain. - Powiedział, że nie 

wolno odwracać się do nich plecami. Bo w taki sposób dostał kulę.

Aubrey uniosła brew.

- Zaraz, niech no sprawdzę, czy dobrze zrozumiałam tę straszną historię. 

Lord Walrafen został postrzelony przez przemytnika koło nadgranicznej rzeki z 
powodu kobiety?

Iain pokręcił głową.

- To właśnie kobieta do niego strzeliła.

Dzisiaj chłopca najwyraźniej ponosiła wyobraźnia.

- Może coś pokręciłeś, mój drogi? - zasugerowała delikatnie. - Zobacz, 

która już godzina. Powinieneś być w łóżku.

Posłusznie dopił czekoladę i zsunął się z krzesła. Popatrzył dziwnie na 

Aubrey.

- Mamo, czy lord Walrafen będzie teraz z nami mieszkał?

Przyciągnęła go do siebie i pocałowała szybko w czoło.

- Nie, kochanie, nie może tu zostać - odparła, mając nadzieję, że się nie 

myli. - Ma w Londynie ważną pracę w rządzie.

- Aha. - Iain spuścił oczy. - A jak długo zostanie?

- Pewnie kilka dni. Dlaczego pytasz? 

Wzruszył ramionami, patrząc na swoje stopy.

- Bo on umie grać w krykieta.

Aubrey   uśmiechnęła   się   w   zadumie.   Iain   potrzebował   dorosłego 

mężczyzny w swoim życiu. Ledwie pamiętał ojca. I Muireall. Była zbyt chora, 
żeby dobrze wypełniać rolę matki. Małżeństwo złamało jej ducha. Jednakże dla 
wszystkich byłoby lepiej, gdyby jej mąż nie umarł. Tajemnicza śmierć szwagra 
oznaczała koniec życia, jakie Aubrey dotąd poznała: beztroskiego, w komforcie 
i dobrobycie. A także uczyniła z Iaina sierotę, zdanego na łaskę innych.

background image

Do tego momentu pan Jenks pomagał wypełnić tę pustkę w życiu Iaina. 

Lecz   wiosną   ogrodnik   przechodził   na   emeryturę.   Na   kogo   wtedy   chłopiec 
przeniesie swoją uwagę? Przecież nie na lorda Walrafena, bo ten z pewnością 
nie znajdzie czasu dla dziecka służącej. A teraz Iain miał taką właśnie pozycję. 
W   wyniku   jej   lekkomyślnie   podjętej   decyzji   był   zmuszony   tutaj   mieszkać, 
praktycznie na czyjejś łasce. Czy to było w porządku? Uczciwe? Czy Aubrey 
popełniła straszny błąd, odciągając Iaina od jego przeznaczenia?

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie poprosić księcia o pomoc. Była 

zmęczona, strasznie zmęczona, samodzielnie dźwigając to brzemię. Wydawało 
się, że Walrafen polubił chłopca. Niewątpliwie miał możliwości, by ochronić go 
przed każdym, kto mu źle życzył. Zapewne Fergus McLaurin bałby się tknąć 
chłopca,   będącego   pod   opieką   wielkiego   lorda   Walrafena?   Lecz   Fergus   -   i 
przeznaczenie Iaina - był daleko. Co z oczu, to i z serca, napomniała się. Jak się 
zorientowała, tak właśnie Anglicy postrzegają Szkocję i wszystko, co Szkocji 
dotyczy. A zresztą, dlaczego Walrafen miałby się troszczyć o Iaina? Nie był za 
niego odpowiedzialny, wszak chłopiec pozostawał pod jej opieką. Walrafen nie 
miał wobec nich żadnych zobowiązań. Co więcej: dlaczego miałby uwierzyć jej, 
a  nie   Fergusowi?   Fergus  powiedziałby  po  prostu,  że   ona  jest  morderczynią, 
której cudem udało się uniknąć stryczka. Powiedziałby, że uprowadziła Iaina.

Delikatnie poprowadziła chłopca przez salonik do wąskiej spiżarni, która 

po wstawieniu małego łóżka i szafki służyła łanowi za sypialnię. Nie było w 
zwyczaju,   że   gospodyni   zjawiała   się   z   dzieckiem.   Miała   dużo   szczęścia,   że 
znalazła   tę   pracę.   I   że   przyjęto   ją   razem   z   Iainem.   I   że   major   okazał   się 
człowiekiem honoru, który dotrzymał słowa. Utrzymanie stanowiska w Cardow 
warte było o wiele większych poświęceń.

Lecz   czy   warte   było   oddania   swojego   ciała   lordowi   Walrafen? 

Przymknęła oczy, rozważając tę myśl. Tak. Tak, zrobi to, jeśli będzie musiała. I 
nie wolno jej dłużej tego roztrząsać. Przeżyje to. A nawet, z pomocą nieba, 
będzie czerpać z tego przyjemność. 

Iain leżał już pod kołdrą.

- Śpij dobrze, kochanie - szepnęła, gdy skończył modlitwę. 

Ziewnął, rozdziawiając szeroko usta.

- Dobrze, mamusiu. Ty też dobrze śpij.

Nachyliła   się   nad   wąskim   łóżkiem,   by   odsunąć   mu   z   czoła   kosmyk 

włosów.

background image

- Iain - powiedziała, kierowana nagłym impulsem. - Jeśli kiedyś obudzisz 

się w nocy i mnie nie znajdziesz, wiesz, co masz zrobić?

Kiwnął głową, szorując włosami po poduszce.

- Mam pójść do pokoju Betsy - mruknął sennie.

- Tak, kochanie. Idź do Betsy.

Pocałowała   go   jeszcze   raz,   zdmuchnęła   świecę   i   wróciła   do   swojego 

saloniku. W tej chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi. Zesztywniała. I tak 
cały   czas   była   spięta.   Nie   miała   nastroju   na   rozwiązywanie   domowych 
problemów, ani też, o zgrozo, na wizytę Walrafena.

Lecz gdy otworzyła drzwi, ze zdziwieniem ujrzała Pevsnera. To było dość 

niezwykle, że lokaj zjawił się u niej w pokoju. Miała złe przeczucie.

- Niech pan wejdzie - powiedziała tak grzecznie, jak umiała. - Długo pan 

dziś pracuje.

- No, tak, nie mam dużego wyboru - odparł gorzko lokaj. - Ten Higgins 

całe   popołudnie   był   w   zamku   i   wywrócił   nam   wszystko   do   góry   nogami. 
Dopiero teraz skończyliśmy zmywać po kolacji.

Chrząknęła współczująco. Nawet lubiła Pevsnera, choć jak na jej gust, był 

odrobinę zbyt leniwy. No i rozsiewał plotki.

-   Niech   pan   usiądzie.   Właśnie   miałam   zrobić   sobie   gorącą   czekoladę. 

Może pan też się napije?

- Nie, dziękuję. - Usiadł na krześle, które wcześniej zajmował Iain. - Czy 

chłopiec już śpi?

- Tak. - Uniosła na niego wzrok znad garnuszka. - A dlaczego pan pyta?

- Chcę z panią pomówić. O tym morderstwie.

Nalała sobie kubek czekolady.

- Więc słucham. 

Zacisnął usta.

- Na pewno słyszała pani, że zginął złoty zegarek majora?

background image

Aż podskoczyła, oblewając sobie dłoń napojem.

- Au! - Otarła rękę rogiem fartucha. - Przepraszam. Co pan mówił? Coś o 

zegarku?

- Skradziono złoty zegarek majora - powiedział lokaj zgryźliwie. - Ten 

kosztowny, z szafirami wokół tarczy. Jestem pewien, że to któryś parobek go 
zabrał. I pewnie też zamordował majora.

Z trudem przełknęła.

- Nikt z zaniku nie zrobiłby tego. Poza tym wszyscy byli z panem na 

festynie, prawda?

Zignorował jej pytanie.

- Pozwoliłem sobie porozmawiać z milordem o kradzieży. Jest oczywiście 

zbulwersowany   tą   sprawą.   Ma   to   zbadać   Higgins.   Myślę,   że   tymczasem 
powinniśmy przewrócić do góry nogami sypialnie pokojówek i przekonać się, 
czy znajdziemy złodzieja.

- Panie Pevsner! To na pewno nie będzie konieczne.

Zesztywniał.

- Już się zająłem lokajami i służbą niższego szczebla. Teraz musimy się 

zabrać za żeński personel.

- Przeszukał pan ich pokoje? - spytała ze złością.

Lecz lokaje byli w tym momencie jej najmniejszym zmartwieniem. Boże, 

powinna była pomyśleć, że przecież ktoś zauważy brak zegarka. I tak nigdy go 
nie   chciała.   Przez   moment   zastanawiała   się,   czy   nie   wyrzucić   go   do   stawu. 
Wiedziała jednak, że serce jej na to nie pozwoli. Może mogłaby podłożyć go w 
pokoju   majora?   Bez   wątpienia   każdy   zakamarek   pomieszczenia   został 
przeszukany. Pojawienie się zegarka wywołałoby większe zainteresowanie niż 
jego zniknięcie.

Pevsner unikał odpowiedzi na jej pytanie.

- Nie przeszukałem ich pokojów - przyznał w końcu. - Ale odbyłem z 

nimi długie rozmowy. Byłem stanowczy i powiedziałem, że jeśli dowiedzą się, 
gdzie jest zegarek, mają o tym natychmiast zameldować.

background image

- Bardzo dobrze. - Aubrey usiłowała trzymać na wodzy ogarniający ją 

strach   i   gniew.   -   Ja   zrobię   to   samo   z   pokojówkami.   Wszyscy   muszą   być 
traktowani jednakowo.

- Zegarek znajdował się w kuferku jeszcze na trzy dni przed śmiercią 

majora - nie ustępował kamerdyner. - Pomagałem mu się ubrać i widziałem go 
na własne oczy. I jest coś jeszcze.

- Doprawdy? Co takiego? 

Nachylił się bliżej.

- Wszczęto śledztwo w sprawie śmierci majora.

Wzdrygnęła się.

- Śledztwo? - Oczywiście, powinna to przewidzieć.

- Bez wątpienia wszyscy członkowie służby znajdą powód, by wziąć w 

tym udział, bo cala sprawa jest dość nieprzyzwoita. - Pociągnął nosem. - Myślę, 
że powinniśmy im zapewnić dużo zajęć, aby nie byli przesłuchiwani.

Aubrey poczuła mdłości. Co za okropny dzień.

- Kiedy ma się odbyć to przesłuchanie?

- Za dwa dni. W dużej sali w gospodzie. Miało się odbyć wcześniej, lecz 

koroner chorował. Oczywiście i pani, i ja mamy być obecni.

- Naprawdę? - Ogarnęła ją panika. - Dlaczego?

Popatrzył na nią dziwnie.

- Przecież jest pani głównym świadkiem - rzekł dobitnie. - Musi pani 

złożyć zeznanie.

 

background image

Rozdział 8

W którym lady Delacourt wyrusza z misją

Po bezsennej nocy Aubrey wstała następnego ranka jeszcze przed świtem. 

Nie miała czasu, żeby martwić się śledztwem lub obawiać wszędobylskich rąk 
lorda Walrafena. Wciąż była gospodynią na zamku Cardow - przynajmniej do 
chwili, aż dostanie od księcia kopniaka - a dziś był dzień wyjazdu lorda i lady 
Delacourt.   Już   przed   siódmą   Betsy   została   wezwana,   żeby   pomóc   służącej 
milady w pakowaniu bagażu. Na nieszczęście minęło ledwie dziesięć minut, gdy 
Ida spadła ze schodów do zmywalni i okropnie skręciła nogę w kostce, przez co 
w czasie śniadania brakowało służących.

Nie mając wyboru, Aubrey po raz pierwszy - lecz nie ostatni tego ranka - 

udała się do saloniku, gdzie podawano posiłek. Weszła drzwiami dla służby i 
postawiła tacę z kawą, żeby odsunąć zasłony. Przesunęła palcem po bufecie, 
żeby sprawdzić, czy nie jest zakurzony, następnie schyliła się i z grymasem 
niezadowolenia na twarzy podniosła z dywanu skrawek płótna. Lokaje nakryli 
już do stołu,  położyli srebrne  sztućce  i serwety. Na środku Lettie postawiła 
wazon z białymi gladiolami. Na oko wszystko wyglądało dobrze.

Lecz przy bliższych oględzinach znalazła widelec, którego blask nie do 

końca   się  jej  podobał.  Usłyszała,   jak  Lettie  wsuwa  do  podgrzewacza   tace  z 
cynadrami, bekonem i pomidorami. Podeszła do niej z widelcem.

- Zanieś to na dół do głównej spiżarni - powiedziała służącej. - Powiedz 

Pevsnerowi, że takie czyszczenie jest niewystarczające.

Lettie uniosła brwi.

- O, to mu się nie spodoba, proszę pani.

-   Niech   każe   lokajom   porządnie   polerować   sztućce   -   odparła 

niecierpliwie. Jednak po chwili zrobiło się jej żal dziewczyny. - No dobrze, daj 
mi to. Dasz radę sama ustawić wszystko na barku?

Lettie z ulgą kiwnęła głową. Lecz zanim Aubrey wróciła po wymianie 

niemiłych słów i sztućców z Pevsnerem, Walrafen i lord Delacourt siedzieli już 
przy   stole.   Podeszła   cicho,   żeby   położyć   czysty   widelec   przy   nakryciu 
Delacourta w nadziei, że nikt jej nie zauważy.

background image

Jednak on podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko.

- Dzień dobry, pani Montford. Co my tu mamy?

- Jeden z widelców nie był idealnie błyszczący - odpowiedziała. - Bardzo 

przepraszam.

- Brałem już do ust gorsze rzeczy - odparł wesoło. - Moje standardy są 

bardzo niskie.

Walrafen   niemal   się   zakrztusił,   popijając   kawę.   W   tym   momencie   do 

salonu   weszła   lady   Delacourt,   szeleszcząc   podróżną   suknią   z   niebieskiego 
muślinu w paski, który znakomicie pasował do barwy jej oczu. Przy niej Aubrey 
poczuła się jak stara koścista wrona. Lady Delacourt miała piękną figurę, była 
zachwycająca mimo   niezadowolenia   malującego się na jej twarzy. Trzymała 
gazetę, którą po chwili zamaszyście położyła tuż przy talerzu Walrafena.

Aubrey czmychnęła do przyległej spiżarni, lecz zostawiła uchylone drzwi.

- Dzień dobry, Cecilio - usłyszała Walrafena. - Co to takiego?

Nie   mogąc   się   powstrzymać,   zajrzała   przez   szparę   do   środka.   Lady 

Delacourt właśnie podeszła do barku.

- To jest Times z ostatniej środy, Giles. - Nalała sobie filiżankę kawy. - 

Nie czytałeś?

- Nie. - Otworzył gazetę.

-   Dolny   lewy   róg   -   powiedziała,   siadając.   -   Wygląda   na   to,   że 

konserwatyści świetnie się bawią.

- O Boże - odezwał się Delacourt i nachylił, by spojrzeć Walrafenowi 

przez ramię. - Co znowu się stało?

- Kolejna opowieść o śmierci Eliasa - powiedziała ze złością. - Bardzo ich 

cieszy, że wielki Walrafen sam nie potrafi dociec prawdy. Nie sądzisz, Giles, że 
ten Higgins zbyt długo ociąga się z wyjaśnieniem śmierci wuja?

- A co ty byś kazała mu zrobić, Cecilio? - spytał Walrafen. - Powiesić 

losowo wybranego człowieka?

Delacourt   czytał   drobny   druk,   a   po   chwili   chwycił   gazetę   i   gwizdnął 

cicho.

background image

- No co? - warknął Walrafen. - Przeczytaj na głos.

Delacourt odchrząknął złowieszczo.

-  Być może lord Walrafen, nasz perwersyjny konserwatywny liberał, w  

końcu przyzna to, co my, jego oponenci w tej debacie, wiemy już od dawna  - 
przeczytał. - Że łagodność prawa i konsolidacja kar za przestępstwa w Anglii to  
po prostu parodia. Rzezimieszki, łotry i zimnokrwiści mordercy panoszą się po  
kraju   wedle   swojej  woli,   o  czym   Walrafen   przekonał   się   na  własnej  skórze.  
Szybkie   i   nieodwracalne   wieszanie   jest   jedynym   pewnym   środkiem  
odstraszającym przestępców. 

Walrafen jęknął.

- Kogo oni cytują?

Lady Delacourt spojrzała na niego sponad brzegu filiżanki.

- Lorda Ridge - powiedziała sucho. - A to przecież twój przyjaciel, Giles. 

Ciekawe, co mówią twoi wrogowie.

Delacourt usiadł.

- Konserwatyści chcą cię znokautować - rzekł ponuro. - A to osłabi twoje 

szanse, by wesprzeć propozycje Peela dotyczące reformy parlamentarnej, co ma 
nastąpić wiosną.

Walrafen zaklął pod nosem.

- Giles - powiedziała nagle lady Delacourt. - Podjęłam decyzję. Gdy tylko 

wrócę do domu, przyślę ci tu Maksa.

- Naprawdę? Nie wiedziałem, że objęłaś biedaka w posiadanie.

Aubrey   znowu   zajrzała   do   środka.   Lord   spokojnie   smarował   grzankę 

masłem. Lady Delacourt zmarszczyła brwi.

- Przecież wiesz, co mam na myśli. Nie kłóć się! Ten Higgins to głupiec. 

Jeśli natychmiast nie stłumisz plotek, będą się ciągnęły przez całą wieczność. I 
co wtedy z tobą będzie?

Walrafen z westchnieniem odłożył nóż.

- Zapewne wciąż będę opłakiwał zmarłego wuja.

background image

Lady Delacourt pobladła.

- Oczywiście. Ale to nikomu nie pomoże, gdy twoja polityczna kariera 

legnie w gruzach.

Siedzący po drugiej stronie stołu jej mąż wybuchnął śmiechem.

-   Jestem   pewien,   że   konserwatystom   bardzo   by   to   pomogło.   Chyba 

musimy wysłać tego Higginsa, żeby przesłuchał lorda Ridge. Może to on zabił 
Eliasa? Ale Cecilia ma rację w jednej kwestii. Powinieneś posłać po Maksa.

O kim oni mówią? Aubrey nie bardzo rozumiała, co oznacza mina lorda.

- Tak, ale oderwałbym go od żony i rodziny - powiedział cicho.

Lady Delacourt wzruszyła ramionami.

- Jeśli twoja kariera się zakończy, Max i Peel mogą pójść na dno razem z 

tobą. 

Przez chwilę w salonie dał się słyszeć jedynie brzęk sztućców, trącających 

porcelanę. Cecilia odchrząknęła.

-   No   dobrze   -   powiedział   w   końcu   Walrafen.   -   Porozmawiaj   z   nim, 

Cecilio. Jeśli uda mu się coś zdziałać, będę bardzo wdzięczny.

Delacourt odsunął swój talerz.

- Ściągnij tu również Kemble’a.

- Dlaczego? - uśmiechnął się Walrafen. Czy razem z polityczną karierą 

diabli wezmą też moją szafę? Czy naprawdę potrzebna mi tu wysoce ceniona 
opinia Kemble'a w kwestii aktualnie panującej mody?

Delacourt był wyraźnie zdziwiony.

-   Potrzebujesz   kogoś,   kto   nie   boi   się   pobrudzić   sobie   rąk   -   odparł.   - 

Kogoś, kto mniej sobie robi z dyscypliny niż Max. - Wstał i podszedł do barku. 
Aubrey otworzyła podgrzewacz i wyjęła półmisek z jajkami.

-   A,   tutaj   są   -   powiedział   Delacourt.   -   Jest   pani   uosobieniem 

perfekcjonizmu, pani Montford.

- Dziękuję, milordzie.

background image

- A właśnie. - Wrócił na swoje miejsce. - Chciałem panią spytać o jej 

akcent.   Czasami   wychwytuję   jego   charakterystyczne   cechy.   Skąd   pani 
pochodzi?

Stojąca przy barku Aubrey zamarła w bezruchu.

- Z Northumbrii, milordzie. - Wybrała to miejsce,  jako najbardziej na 

północ wysuniętą część Anglii.

- O, a z której części?

Poczuła przyspieszone bicie serca.

- Z okolic Bedlington, milordzie. 

Delacourt roześmiał się.

- Jakiż ten świat jest mały! Mam wuja w Morpeth! 

Lady   Delacourt   niezręcznie   postawiła   filiżankę   na   spodku.   Jej   mąż 

spoglądał radośnie na panią Montford.

-   Moim   wujem   jest   sir   Nigel   Digby   -   powiedział,   patrząc   na   nią 

porozumiewawczo. - Musiała pani o nim słyszeć.

Aubrey pokręciła głową.

- Niestety, nie. Raczej trzymaliśmy się na uboczu.

- Nie słyszała pani o sir Nigelu Digby z Longworth? - dopytywał się 

Delacourt, jakby chciał przywrócić jej pamięć. - Nie musi pani starać się być 
miłą. Wiem, że jest uważany za dziwaka.

- Raczej za kompletnego wariata - przerwała lady Delacourt. - Bo nim 

jest.

- Ja… być może słyszałam to nazwisko - powiedziała Aubrey. Pragnęła 

uciec z salonu.

-   O   Boże!   -   odezwał   się   Walrafen,   jakby   w   końcu   zrozumiał,   o   co 

Delacourtowi chodzi. Czy to ten wuj, który… ma upodobanie do…

- Tak, tak, do noszenia damskich ubrań - przerwał Delacourt, podnosząc 

widelec. - Mógłby zabić, żeby tylko posiąść tę szarą serżę, którą pani nosi, pani 
Montford. Lubi przebierać się za emerytowaną guwernantkę.

background image

Lady Delacourt westchnęła.

- Kochanie, czy musimy o tym mówić?

- I wielki z niego plotkarz - podjął jej mąż. - Ale miejscowy wikariusz ma 

dobre serce, więc zachęca wszystkich, by brali udział w tej komedii. W tym 
roku pozwalają mu nawet przewodniczyć zebraniu Kobiecego Stowarzyszenia 
Botanicznego w Bedlington. Wujaszek Nigel ma dobrą rękę do różyczek, ot co.

- Rozumiem - wykrztusiła Aubrey.

Lady Delacourt nagle odsunęła swoje krzesło.

- Wielkie nieba, zobaczcie, która godzina! David, każę znosić nasze kufry 

na dół. A ty bądź tak miły i każ podstawić karety.

Tym samym temat sir Nigela zniknął, a lady Delacourt ruszyła do drzwi. 

Walrafen odwrócił się bokiem,  aby widzieć, jak Cecilia wychodzi z pokoju. 
Aubrey spostrzegła uwielbienie, które odmalowało się na jego twarzy. O dziwo, 
odczuła to dosyć boleśnie, jakby ktoś dźgnął ją nożem w serce. Ciekawe, czy 
Delacourt to zauważył.

Obaj   panowie   wstali,   gdy   lady   Delacourt   opuszczała   salon.   Jej   mąż 

podszedł do dzbanka z kawą i przechylił go mocno, by napełnić filiżankę.  
niech to
, pomyślała Aubrey. Prawie pusty.

Delacourt usiadł, lecz Walrafen splótł dłonie na plecach i zaczął chodzić 

po salonie wzdłuż barku.

-   Jeśli   będzie   padało,   nadbrzeżne   drogi   mogą   być   niebezpieczne   - 

ostrzegł. - Jedźcie górną drogą nad torfowiskiem, z dala od klifów.

Delacourt oparł się wygodniej, spoglądając na gospodarza.

- Martwisz się o Cecilię, przyjacielu?

Walrafen pociemniał na twarzy.

- O was oboje - uciął. Chcąc się czymś zająć, podszedł do barku, żeby 

nalać   sobie   kawy.   Aubrey   modliła   się,   żeby   w   dzbanku   było   jeszcze   dosyć 
płynu. 

Delacourt wciąż przyglądał się Walrafenowi z ironicznym uśmiechem.

background image

- Musisz  mi  wybaczyć, Giles,  jeśli czasami  nie umiem zapomnieć,  że 

kiedyś chciałeś poślubić Cecilię - rzekł cicho. - Wszyscy wiedzą, że gdy szła za 
mąż, twój ojciec zagarnął ją dla siebie tylko po to, by ją tobie zabrać. Śliska 
sprawa, jeśli chcesz znać moje zdanie.

Walrafen odwrócił się, wzruszając ramionami.

- To prawda, co mówisz - przyznał. - By nie wspomnieć o poniżeniu.

Delacourt zaśmiał się.

- No, tak. Nigdy nie zapominaj, stary przyjacielu, że przed laty stałem tuż 

za   tobą   w   tej   długiej,   beznadziejnej   kolejce   adoratorów   naszej   damy.   I 
powiedziała mi radośnie, że mogę iść do diabła. To właśnie, mój drogi Gilesie, 
było totalnym poniżeniem.

Walrafen   wykrzywił   usta   w   grymasie,   który   można   było   uznać   za 

uśmiech.

- Modlę się tylko o to, by nigdy nie poznała prawdziwych motywów, 

jakimi kierował się ojciec prosząc ją o rękę - powiedział cicho. - Mam nadzieję, 
że ona wciąż myśli, że on ją kochał.

Rysy twarzy Delacourta złagodniały.

- Chroniłem ją przed tym, Giles. Tak samo jak przed całym złem tego 

świata. Obiecuję ci, że Cecilia nigdy nie doświadczy nawet chwili nieszczęścia, 
o ile będę w stanie mu zapobiec.

Walrafen   zaglądał   w   swoją   pustą   filiżankę.   Aubrey   nie   mogła   dłużej 

czekać. Zebrawszy całą odwagę, wzięła drugi dzbanek i weszła do salonu.

Wicehrabia uśmiechnął się radośnie na jej widok.

- Oto i niezastąpiona pani Montford ze świeżą kawą - zaczął odgrywać 

rolę gnuśnego szlachcica. - Mon ange. - Złapał ją za rękę, gdy przechodziła 
obok niego. - Ten grubianin nie zasługuje na kobietę tak pełną gracji i talentu. 
Czy da się pani namówić na ucieczkę wraz ze mną na Curzon Street?

Aubrey nie odpowiedziała na to pytanie.

- Czy mogę napełnić pana filiżankę, lordzie Delacourt?

- Nie trzeba. - Machnął ręką. - Niech pani zostawi dzbanek. Sami sobie 

poradzimy. - Natychmiast zmienił temat. - A co do deszczu, to chyba masz 

background image

rację, Giles. Co będziesz robił przez resztę dnia? Chyba nie spędzisz go z sędzią 
pokoju?

Walrafen prychnął niechętnie.

-  Higgins   ma   niedługo   zjawić   się   z   raportem  o   postępach   śledztwa.   - 

Zapatrzył się w okno. - Kompletna strata czasu. Potem resztę dnia spędzę na 
obchodzie majątku.

- Ach, obowiązki! Uwierz mi, Giles. dźwigasz ciężar, któremu nie dałoby 

rady dwóch ludzi. Patrząc na ciebie, jestem niemal wdzięczny losowi za moją 
zmarnowaną młodość. Przynajmniej mam do czego wracać we wspomnieniach.

- O ile pamiętam, twoja zmarnowana młodość trwała dwadzieścia lat - 

rzekł sucho Giles.

- Celny strzał, przyjacielu.

Walrafen odwrócił się gwałtownie od okna.

- A propos, pani Montford - powiedział niespodziewanie. - Czy umie pani 

jeździć konno?

- Co proszę, milordzie? - Stanęła twarzą do niego. Walrafen wydawał się 

lekko poirytowany.

- Czy umie pani jeździć konno? - powtórzył.

-   Z   panem,   milordzie?   -   Niemalże   wybuchła.   W   tej   chwili   do   salonu 

wróciła Cecilia.

- Wybieracie się we dwójkę na konną przejażdżkę? - spytała wesoło. - 

Cudownie. Ale może pani Montford nie ma sukni do konnej jazdy? - Spojrzała 
na Aubrey. - Mogę pani zostawić moją.

Aubrey nie była w stanie wytrzymać jej wzroku.

- Dziękuję, milady, ale mam własną.

Wszyscy   troje   przyglądali   się   jej   dziwnie,   jakby   zdumieni   faktem,   że 

gospodyni posiada suknię do konnej jazdy.

- No cóż - odezwała się Cecilia. - To dobra wiadomość. Moja suknia 

pewnie sięgałaby pani do kolan. Kochanie, jesteś już gotowy?

background image

Delacourt skoczył na nogi.

- Do diabła! - rzucił się do drzwi. - Zapomniałem o naszych karetach.

Aubrey wróciła do spiżarni, lecz tym razem dokładnie zamknęła za sobą 

drzwi. Przez chwilę zajęła się układaniem talerzy, nasłuchując szmeru rozmowy 
w salonie. To było dość długie pożegnanie. W końcu zapadła cisza. Aubrey z 
ulgą wzięła tacę, żeby zabrać serwis do kawy. Gdy jednak otworzyła drzwi, lady 
Delacourt wciąż tam była, zamknięta w objęciach Walrafena.

Puścił ją i pocałował w czoło. Natychmiast cofnęła się o krok.

- No to do widzenia, mój drogi - pociągnęła go za apaszkę, jakby chciała 

ją poprawić. - Natychmiast przyślę ci Maksa i pana Kemble. Może Kem nauczy 
Bidwella paru nowych sztuczek z chusteczką.

- Do widzenia, Cecilio. Dziękuję, że przyjechałaś i wyciągnęłaś mnie z 

tego bagna.

Odwróciła się i z głośnym cmoknięciem posłała mu buziaka.

- Zawsze do usług, Giles. Wystarczy, że poprosisz, przecież wiesz. 1 do 

widzenia pani. Miło mi było panią poznać. - Z tymi słowy wyszła, zostawiając 
Aubrey sam na sam z Walrafenem w salonie, w którym nagle jakby zrobiło się 
zimno i ponuro.

Jednak książę zdawał się tego nie odczuwać. Szybkim krokiem podszedł 

do drzwi.

- A więc za dwie godziny, pani Montford? - Zatrzymał się na progu. - 

Wystarczy pani czasu?

- Czasu na co, milordzie?

- Chcę objechać cały majątek. I wszystko zobaczyć. Każde zaorane pole, 

każdą oborę, każdy zakątek Cardow, aż po słupki przy bramie.

Aubrey chwyciła się pierwszej wymówki, jaka jej przyszła do głowy.

- Obawiam się, że idzie na deszcz, milordzie.

Roześmiał się.

- Niech więc pani weźmie parasol! - powiedział nieoczekiwanie wesołym 

głosem.

background image

Rozdział 9

Trzy małe kłamstwa

Deszcz nie nadszedł na czas, by uchronić Aubrey od złego losu. Książę 

czekał na nią w wielkiej sali, niecierpliwie uderzając palcatem w swoje buty z 
długimi   cholewami.   Wyruszyli   na   piechotę,   zaczynając   od   zabudowań 
najbliższych   zamku,   obejmujących   spiżarnię   dziczyzny,   gołębnik   i   chłodnię. 
Aubrey starała się być rzeczowa i ignorować to, co wydarzyło się między nimi 
wczoraj. Potrzebowała tej pracy. I pamiętała, że książę nie skrzywdził jej w 
pewien   konkretny   sposób   -   nigdy   nie   podał   w   wątpliwość   jej   umiejętności. 
Uważał je za coś oczywistego.

- Wielkie nieba - odezwał się Walrafen, gdy szli przez sad w kierunku 

stajni. - Moglibyśmy tu wyżywić pół armii.

Wybrał dla Aubrey gniadą klacz. Kiedy jechali przez niedawno osuszone, 

nisko   położone   tereny,   zadawał   inteligentne   pytania   o   konstrukcję   instalacji 
odwadniającej, zdumiony żyznością gleby. Gdy mijali nową chatę Jacka Bartle, 
jego   żona   wyszła   na   dwór,   żeby   jak   zwykle   porozmawiać,   lecz   zamilkła, 
ujrzawszy towarzyszącego Aubrey lorda Walrafena.

Jednak książę był zadziwiająco przyjazny i rozmawiał z kobietą tak, jakby 

ostatni raz widzieli się tydzień temu. Nawet pytał o jej dzieci, wymieniając ich 
imiona, i zagadnął o wypadek męża.

-   O,   Jack   powoli   wraca   do   zdrowia,   milordzie   -   odpowiedziała.   - 

Dziękuję.

-  Czy   mogę   przysłać  pani coś z  zamku?   -  spytała  Aubrey. -  Ostatnio 

bardzo nam obrodził pasternak.

background image

- Przydałby się balsam z dzikiej róży, pani Montford. Doktor Crenshaw 

mówi, po ranie Jacka nie będzie blizny, jeśli smarować ją takim balsamem.

- Zrobię go jutro - obiecała, gdy wyruszali w dalszą drogę.

Książę popatrzył na nią dziwnie.

- Czy wszyscy moi dzierżawcy znają panią tak dobrze?

- Muszą mieć kogoś, do kogo mogą się zwrócić o pomoc, milordzie. Poza 

tym to ja odbieram od nich czynsz.

- Naprawdę? - spytał zaskoczony. - Ależ oczywiście. Przecież nie mam 

agenta do spraw nieruchomości.

Aubrey   nie   odpowiedziała.   Prawda   była   taka,   że   z   chęcią   przejęła 

obowiązki   Erstwildera   -   po   części   dlatego,   że   się   nudziła,   a   poza   tym   ktoś 
musiał tę pracę wykonać, zaś książę nikogo nowego nie przysłał. Tak więc - 
podobnie jak to miało miejsce w małym majątku w Szkocji, który był wianem 
jej matki - zajęcie to krok po kroku przechodziło na barki Aubrey, tak wolno, że 
nikt tego nie zauważył. A teraz książę był w pełni świadomy, kto tak naprawdę 
zarządza Cardow, lecz najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu. Czyżby to 
było   wotum   zaufania?   A   może   kolejny   przejaw   tego,   że   nie   dba   o   sprawy 
własnego majątku'? 

W milczeniu objechali wzgórze. Po przeciwnej do morza stronie Cardow 

znajdowały się większe pola uprawne, łącznie ze spichlerzami, dzierżawionymi 
gospodarstwami   oraz   nowym   młynem.   Walrafen   przedtem   powiedział,   że 
chciałby   obejrzeć   wszystko.   Co   więcej,   Aubrey   była   dumna   z 
przeprowadzonych przez siebie zmian.

- Czy praca na dwa etaty była trudna? - spytał po jakimś czasie Walrafen. 

- Przepracowywała się pani?

- Gospodyni nie ma wiele obowiązków, gdy w zamku tak rzadko mieszka 

właściciel lub ktoś z jego rodziny - odpowiedziała szczerze. - Pański wuj nie był 
wymagający.

- W takim razie założę się, że z radością pożegnała pani ciotkę Harriet - 

rzekł sucho. - Nie wspominając o reszcie rodzinki.

Zawahała się.

- To nie jest dobre dla zamku, milordzie, gdy nie mieszka w nim nikt z 

rodziny   -   powiedziała   cicho.   -   Majątek   to   żywy,   oddychający   organizm. 

background image

Nieobecność rodziny sprawia, że nie tętni życiem, że służba się rozleniwia, daje 
wrażenie, że pan…

- Że się nim nie interesuję? - poddał Walrafen. - Ja bardzo interesuję się 

moimi dzierżawcami i personelem. Ale nie dbam o zamek. Przytłacza mnie… a 
przynajmniej kiedyś przytłaczał.

- Kiedy tu przybyłam, odniosłam wrażenie, że to bardzo ponure miejsce - 

przyznała. - Ale gdy w nim zamieszkać, okazuje się, że zamek posiada rzadką 
cechę: czuje się w nim ogromny spokój. A zarazem ma w sobie dramatyzm, 
jakiego mogłyby pozazdrościć inne wielkie zamki.

Znowu dziwnie na nią spojrzał.

- A widziała pani wiele takich zamków?

Od razu zrozumiała swój błąd.

- Może jeden albo dwa.

- To były pani miejsca pracy?

- Tak.

Zadumał się na chwilę.

- Niech mi pani powie, moja droga, skąd pani tyle wie o zarządzaniu 

majątkiem? Takie sprawy zazwyczaj nie są w gestii gospodyni domu, prawda?

Aubrey patrzyła prosto przed siebie.

- Pan Erstwilder zostawił znakomite zapisy.

- To niezwykłe. Przez te wszystkie lata, gdy go znałem, skreślił do mnie 

jedynie kilka słów. Nigdy nie spotkałem mniej czarującego człowieka.

- A jednak oczarował żonę kowala - mruknęła.

Książę roześmiał się, odchylając głowę. Pomyślała, że on zbyt rzadko się 

śmieje. Lubiła, gdy w jego oczach tańczyły wesołe ogniki, gdy na jego twarzy 
pojawiał się temperament. A kiedy jego wzrok zatrzymał się na dłużej na jej 
oczach, coś zaczęło w niej topnieć.

Dojechali do starego spichrza. Aubrey chciała uniknąć dalszych rozmów 

na temat swojej przeszłości. Chciała też przestać myśleć o oczach Walrafena, a 

background image

zamiast tego pokazać mu nowy dach spichrza, wykonany z łupków. Zsiadła z 
konia na stary pieniek. Wolała to od niepokoju, jaki wywołałby w niej książę, 
gdyby objął ją w talii, osobiście pomagając jej zejść na ziemię.

Chyba to zauważył, bo spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami, po 

czym gładko sam zeskoczył z siodła. Lecz gdy lewą nogą dotknął ziemi, sprawy 
przybrały   zły   obrót.   Kolano   ugięło   się   pod   nim,   przez   co   niemalże   się 
przewrócił. Puścił cugle i zdołał utrzymać równowagę, zataczając się do tyłu. 
Aubrey instynktownie podbiegła do Walrafena i objęła go w pasie. 

Spojrzał na nią z góry, lekko zmieszany.

- Znowu mój reumatyzm - powiedział sucho.

Na jej twarzy odmalowało się zdziwienie.

- A tak, ten reumatyzm, którego pan nie ma. Przypominam sobie.

- Na Boga, ma pani dziś poczucie humoru.

Walrafen z wysiłkiem stał na chorej nodze, dała mu więc spokój.

- Może powinien pan odpocząć pod tym drzewem - zaproponowała.

- Świetny pomysł.

Jednak   uwiązał   konia   i   po   chwili   usiadł   obok   niej   bez   widocznego 

cierpienia.   Drzewo   było   rozłożystym   dębem   o   niemal   nagich   gałęziach.   Z 
cichym sykiem Walrafen wyprostował nogę i oparł się o pień.

Aubrey rzuciła nań ukradkowe spojrzenie.

- Syn powiedział mi, że spotkał pana wczoraj w ogrodzie - powiedziała. - 

Mam nadzieję, że nie był impertynencki.

- Obawia się pani, że impertynencja jest dziedziczna? - uśmiechnął się. - 

Nie, zachowywał się bez zarzutu. Musi być pani z niego bardzo dumna.

- Tak, jestem.

Walrafen popatrzył na nią i znowu się roześmiał. To i lekka bryza, która 

właśnie zwichrzyła mu włosy, sprawiły, że wyglądał niemal chłopięco.

- Aubrey, widzę, że pani otwiera usta - nachylił się bliżej. - I ma pani na 

końcu języka kolejne, zapewne impertynenckie pytanie.

background image

Aubrey zwróciła uwagę, że użył jej imienia.

-   Iain   powiedział,   że   pan   kuleje   z   powodu   postrzału   w   nogę.   Z   ręki 

jakiegoś przemytnika. Pewnie chciał pan chłopca rozbawić. Ale tak naprawdę 
nie ma pan reumatyzmu, prawda?

Książę bezwiednie masował sobie kolano.

- Tak powiedziałem, gdy się poznaliśmy - rzekł z całkowitym spokojem. - 

Lecz pani wolała widzieć we mnie człowieka zramolałego i złamanego.

Zrobiła wielkie oczy.

- Nic takiego nie pomyślałam, milordzie.

Spojrzał jej w oczy.

- Więc co pani o mnie sądzi? - spytał łagodnie, sugestywnie.

Odwróciła wzrok.

-  Że   jest   pan   młodym  mężczyzną   w   kwiecie   wieku.   I   że   nie   ma   pan 

reumatyzm ani artretyzmu, ani nic w tym rodzaju. Ale od czasu do czasu pan 
kuleje.

Walrafen milczał.

- To jest opowieść, która może zainteresować jedynie małych chłopców - 

odezwał   się   wreszcie.   -   Dałem   się   wciągnąć   w   jeden   z   ekscentrycznych 
projektów   Cecilii.   Dom   opieki   dla   nieszczęsnych   sikorek.   Jak   się   okazało, 
niektóre   dziewczęta   były   zaangażowane   w   działalność   jeszcze   bardziej 
niegodziwą niż prostytucja.

- Ojej. A co to było?

Uśmiechnął się słabo.

-   Przemyt   opium.   Pewnej   nocy   ja   i   Delacourt   natknęliśmy   się   na 

rzezimieszków wyładowujących towar przy Tamizie. Jedna z kul zbłądziła, a na 
jej drodze stanęła moja noga.

-   Aha   -   powiedziała.   -   To   brzmi   dość…   nieprzyjemnie.   -   Lecz   po 

prawdzie brzmiało to zupełnie niezgodnie z jej wyobrażeniem o księciu. Zaczęła 
się zastanawiać, czy w ogóle zna tego człowieka.

background image

Walrafen wzruszył ramionami.

- Rana nie była groźna dla życia. Jednak urwała kawałek ścięgna, czy też 

więzadła, albo czegoś tam, czego mi teraz czasem brakuje. No i kość mnie boli, 
gdy zbiera się na deszcz. 

W   tej   chwili   mocniejszy   podmuch   wiatru   uwolnił   kosmyk   ułożonych 

włosów Aubrey. Spojrzała na ciemniejące niebo.

- Milordzie, czy teraz też pana boli?

- Jak  diabli  -  przyznał.   Wokół  nich  spadły  pierwsze   krople   rzęsistego 

deszczu.

Aubrey   zerwała   się   jak   oparzona,   chwyciła   cugle   swojego   konia   i 

pobiegła do otwartej stodoły. Książę poszedł jej śladem. Zaczęło lać jak z cebra.

- Mówiłem, żeby wziąć parasol! - zawołał, przekrzykując szum.

Wprowadzili   konie   w   głąb   stodoły   i   przywiązali   cugle.   We   wnętrzu 

pachniało   sianem   i   gnijącym   ziarnem,   a   teraz   również   słodkim   deszczem. 
Aubrey wpatrywała się w ciemność, gdy z poddasza zeskoczył pręgowany rudy 
kot i przebiegł obok nich, rzucając im podejrzliwe spojrzenie.

Walrafen   otrzepał   kapelusz   z   wody   i   powiesił   go   na   zardzewiałym 

gwoździu.   Aubrey   podobnie.   Ulewa   szumiała   głośno,   wielkie   krople 
rozbryzgiwały się na ziemi przed stodołą.

- To nie potrwa długo - zawołał książę. - Znajdźmy sobie spokojniejsze 

miejsce.

W   tylnej   części   znaleźli   stertę   czystego   siana.   Lord   usiadł,   opierając 

łokieć na zgiętym kolanie. Wyglądało na to, że czuje się jak w domu. Aubrey 
zebrała suknię i przysiadła obok. Przez pewien czas jedynie słuchali deszczu, 
który   osłabł   i   jakby   się   oddalał.   W   stodole   zrobiło   się   niemal   intymnie,   co 
wprawiało Aubrey w niemałe zakłopotanie. Na chwilę pogrążyła się w myślach.

Rzucił jej smętne spojrzenie.

-   Nie   musisz   się   obawiać,   Aubrey   -   powiedział   łagodnie.   -   W   takim 

obcym miejscu raczej nie będę ci się narzucał. 

Zaczęła   skubać   fałdy   sukni,   powoli   je   wygładzając.   Walrafen   wciąż 

wpatrywał się w ciemność.

background image

- Czy jest ci przykro, że cię pocałowałem? - spytał. - Czy mam jeszcze raz 

za to przeprosić?

Zastanowiła się. Czy było jej przykro? Oczywiście, było to niestosowne. 

Nie   miała   jednak   pewności,   czy   chciałaby   wymazać   to   z   pamięci.   Niewiele 
miała   wspomnień   związanych   z   taką   fizyczną   przyjemnością   i   raczej   nie 
zanosiło się, by miała jej wiele doświadczyć.

- Nie będę kłamać, milordzie, i nie powiem, że niczego nie czułam. Ale 

to, co zrobiliśmy, nie było mądre.

Odwrócił   się   do   niej   przodem,   szukając   odpowiedzi   nienasyconymi, 

połyskującymi srebrem oczami.

- Czy naprawdę było to tak strasznie głupie? - spytał. - Pod płaszczykiem 

twojej złości i całej mojej arogancji istniała jednak gorąca namiętność.

- Jestem pańską sługą, milordzie.

Zacisnął dłoń w pięść, by po chwili bezsilnie opuścić ją na siano.

- Jesteś kobietą, Aubrey. Piękną, ponętną kobietą.  Jakże  mogłoby  być 

niemądre pragnąć ciebie?

Pokręciła głową.

-   Tamten   pocałunek   był   bez   sensu.   I   to   musi   być   koniec.   My   nie 

jesteśmy… nie jesteśmy sobie przeznaczeni.

- Przeznaczeni? - powtórzył zdumiony. - A czego byś chciała, Aubrey, 

zanim   prześpisz   się   ze   mną?   Ślubnej   obrączki?   Dobrze   się   zastanów   nad 
odpowiedzią.

Gwałtownie odwróciła wzrok. Chcę, abyś patrzył na mnie tak jak na lady  

Delacourt,   powiedziała   w   myślach.  Chcę,   abyś   włożył   mi   we   włosy   zieloną  
gałązkę i muskał ustami moje czoło.

Nie, to nie wystarczy.

- Jestem pańską sługą, milordzie - rzekła ponownie.

- Aubrey - odezwał się ponurym głosem. - Jeśli jeszcze raz powiesz do 

mnie "milordzie", gdy jesteśmy sami, wtedy na pewno cię pocałuję.

- Jak więc mam mówić?

background image

- Giles - odparł. 

Potrząsnęła głową.

- To zbyt poufałe.

Zaklął pod nosem i odwrócił się do drzwi. Tym razem oparł oba łokcie na 

kolanach, jakby chciał się od niej odgrodzić. Wpatrywał się w padający deszcz.

Teraz   wyglądał   jakoś   młodziej.   W   oczach   nadal   miał   smutek,   lecz 

wydawał się bardziej odprężony; zresztą poruszał się po domu w mniej oficjalny 
sposób niż tuż po przyjeździe do Cardow. Często go widywała, gdy przemierzał 
część   zamku   przeznaczoną   dla   służby,   wymieniając   uprzejmości   z   każdą 
napotkaną osobą. I zaczął nosić bardziej swobodne ubranie, jak przystało na 
dżentelmena ceniącego wiejskie życie - w barwach zieleni i brązu, nieodłącznie 
z bufiastymi bryczesami. Wolał to od bardziej formalnej czerni i granatu, które 
bez wątpienia były wymagane w mieście. Lecz pewne rzeczy się nie zmieniły. 
Wciąż był zachwycająco przystojny. I umiał być nieznośnie arogancki.

Przez dłuższy czas po prostu siedziała na słomie, wędrując wzrokiem po 

jego twarzy. Ciemne włosy i srebrzyste oczy doskonale ze sobą kontrastowały, 
zaś mocno zarysowana szczęka o idealnym kształcie znamionowała upór. Miał 
prosty, cienki nos, który nadawał mu wybitnie arystokratyczny profil. A gdy się 
śmiał… och! Czuła ucisk w żołądku.

 Walrafen musiał w końcu poczuć na sobie jej wzrok. Oparł się na łokciu i 

spoglądał na nią w zadumie.

-  Aubrey   -   powiedział   nieoczekiwanie   -   czy   bardzo   kochałaś   swojego 

męża?

Natychmiast spojrzała w inną stronę.

- Chyba tak.

- Ludzka niepewności!  Ale prawdziwa  miłość  rzadko bywa  niepewna, 

moja droga.

- A skąd pan wie o takich emocjach? - spytała. Za późno. Przypomniała 

sobie  lady  Delacourt. - Przepraszam  - dodała  szybko. - Nie powinnam tego 
mówić. Na pewno cierpiał pan na swój sposób.

Uniósł brew.

- Nigdy nie miałem żony.

background image

Poczuła się, jakby diabeł dźgnął ją widłami.

- Po kątach mówi się, że nadal kocha pan lady Delacourt - powiedziała. - I 

że nie pokocha pan nikogo innego.

- Do licha! - burknął. Podniósł źdźbło słomy i zaczął je żuć. - Tak mówią?

- Słyszałam przypadkowo raz, może dwa razy.

- Nie wydajesz się z tego specjalnie zadowolona, moja droga.

Nie   chciała,   żeby   mówił   do   niej   "moja   droga"   tym   swoim   niskim, 

mrocznym głosem.

-   Moje   zadowolenie   lub   niezadowolenie   nie   leży   w   kręgu   pana 

zainteresowań.

Znowu popatrzył na nią śmiejącymi się oczami.

- Ale mogłoby leżeć - zasugerował. 

Zignorowała go.

- Odezwałam się nie w porę, milordzie. Przepraszam.

- O, a to coś nowego.

- Co proszę? Co jest nowe? 

Roześmiał się.

-  Tylko   przeprosiny,   Aubrey.   Bo   odzywasz   się   nie   w   porę   od   bardzo 

dawna. - Zamilkł. - A co do lady Delacourt, zabiegałem o nią przez pewien czas, 
gdy   byliśmy   bardzo   młodzi.   Jest   urocza   i   piękna.   Lecz   nie   umiałem 
doprowadzić tego do końca. A kto się waha, ten przegrywa. Wiesz, jak to jest.

Aubrey próbowała być uprzejma.

- Przykro mi, że pan ją stracił, milordzie.

Wzruszył ramionami.

-  Ale   to   cofa   nas   do  mojego   wcześniejszego   stwierdzenia.   Prawdziwa 

miłość rzadko bywa niepewna.

background image

- Nie kochał jej pan? - O Boże, jest coraz gorzej! Czy nie mogłaby ugryźć 

się w język?

Lecz Walrafen najwyraźniej zastanawiał się nad odpowiedzią.

-   Na   pewno   kiedyś   byłem   nią   zauroczony   -   odezwał   się.   -   Ale   teraz 

jesteśmy rodziną. I najbliższymi przyjaciółmi.

Była   to   trochę   dwuznaczna   odpowiedź.   I   nagle   Aubrey   zdała   sobie 

sprawę, że nie chce żadnych dwuznaczności. W głębi serca pragnęła, by lord 
Walrafen zaprzeczył, że kiedykolwiek pożądał swojej pięknej macochy. Już sam 
fakt, że odczuwała takie pragnienie, przeraził ją. Oderwała od niego wzrok i 
zaczęła znów układać fałdy sukni.

W półmroku, jaki panował we wnętrzu stodoły, Giles obserwował, jak na 

twarzy   Aubrey   malują   się   różne   emocje.   Bawiąc   się   fałdami   sukni,   nieco 
przybladła i zacisnęła mocno szczęki. Ciekaw był, o czym myśli. Chyba nie była 
zazdrosna?   Za   każdym   razem   odtrącała   jego   zaloty.   Wydawało   się,   że   nie 
interesuje się nim w najmniejszym stopniu.

Lecz czuła do niego pożądanie. Tyle się  wczoraj dowiedział, prawda? 

Gdy   była   w   jego   ramionach,   drżała,   ogarnięta   namiętnością.   Jakież   to   było 
podniecające, silne wrażenie. Szybko się przekonał, że przy Aubrey czuje w 
sobie więcej życia, jest bardziej męski nawet niż wtedy, gdy miał dwadzieścia 
lat.   A   wszystko   to   pomimo   faktu,   że   ta   kobieta   ledwie   pozwalała   mu   się 
dotknąć.

Lecz w Aubrey było coś więcej niż namiętność. I więcej niż opanowanie. 

Miała w sobie urodę, której nie były w stanie skryć bure szaty, ale też piękno 
wewnętrzne, co właśnie teraz zrozumiał. A wszystko to skrywało melancholię, 
pewien smutek, poczucie samotności, które sama sobie narzuciła. Nie potrafił 
tego   wytłumaczyć.   Miała   swoje   tajemnice,   to   na   pewno.   Chyba   nikt   tak 
naprawdę jej nie znał.

Ona trzyma się na uboczu, powiedział Crenshaw. Lecz Giles pomyślał, że 

musi być coś jeszcze. Znowu się zastanowił się, co też Aubrey może skrywać 
przed światem. Zaczynał tworzyć w swojej głowie pewne mgliste teorie, lecz 
ciągła   niepewność   doprowadzała   go   do   szału.   Nie   dlatego,   że   obawiał   się 
prawdy, bo - o dziwo - wcale się jej nie bał. Nie mógł jednak znieść, że Aubrey 
z taką łatwością umie się od niego odgradzać. Nie mógł znieść myśli, że ona 
najwyraźniej nikogo nie potrzebuje. A zwłaszcza jego.

- Aubrey - odezwał się, wyrywając ją z zamyślenia. - Myliłem się co do 

tego deszczu.

background image

- Co proszę?

Znowu oparł się na łokciu i uniósł na nią wzrok.

- Ta ulewa nie skończy się tak szybko. A ja nudzę się jak mops. Czy 

grywasz w gry salonowe?

Spojrzała na niego dziwnie?

- Takie jak szarady?

-   Tak,   coś   w   tym   rodzaju.   Ale   miałem   na   myśli   raczej   zgadywankę. 

Simon,   najstarszy   syn   Cecilii,   bardzo   je   lubi.   Zwłaszcza   grę   w   trzy   małe 
kłamstwa.

- Nie znam jej zasad, milordzie.

Zmusił się do szerokiego uśmiechu.

- Zawsze możemy je tworzyć w czasie gry - mrugnął okiem. - Ale ogólnie 

gramy   honorowo.   Ja   zadaję   pytanie,   a   ty   możesz   odpowiedzieć   zgodnie   z 
prawdą albo skłamać. Jeśli uda ci się oszukać mnie trzy razy, możesz to zgłosić 
w dowolnej chwili i wygrać grę. Ale ja mam trzy próby. Jeśli odgadnę, czy 
mówiłaś   prawdę,   musisz   ponieść   karę,   jaką   wybiorę.   Mimo   to,   nie   musisz 
mówić mi, jaka jest prawda.

- Tak? - spytała podejrzliwie. - A jakież to kary musiałabym ponieść?

- Jakiś drobiazg, głupstwo. Kiedyś Simon kazał mi stanąć na głowie, co 

skończyło się  niezbyt pięknie. Czasami  musiałem  zaśpiewać  "Nasz  Bóg  jest 
opoką" przez zatkany nos. Ale zazwyczaj muszę skakać po pokoju na jednej 
nodze.

Aubrey popatrzyła na niego jak na szaleńca.

- Chyba to nie dla mnie.

- Aubrey - uciął dyskusję. - Możemy tu tkwić jeszcze godzinę. Próbuję 

być dżentelmenem. Chyba najlepiej będzie, jeśli pomożesz mi się czymś zająć.

Przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło.

- No dobrze.

background image

Uśmiechnął   się   i   swobodnie   opadł   na   siano,   krzyżując   ramiona   pod 

głową. Aubrey podciągnęła kolana i objęła je rękami.

- Teraz musisz grać honorowo, Aubrey - ostrzegł. - Ja zaczynam, bo i tak 

już   odpowiedziałem   na   twoje   pytania.   Ten   kto   wygra   trzy   rundy,   będzie 
mistrzem.

- Dobrze - zgodziła się niechętnie.

Wpatrując się w dachowe krokwie, zastanawiał się. Najlepiej zacząć od 

prostych pytań, żeby uśpić jej czujność.

- Co jadłaś dziś na śniadanie?

Zarumieniła się ślicznie.

- Nic.

Obserwował ją z namysłem.

- Nie podam tego w wątpliwość. Ale dlaczego nic? Nie byłaś głodna?

Spojrzała na niego sztywno.

- To są już dwa pytania, milordzie. 

Skrzywił się niezadowolony.

- No to odpowiedz na pierwsze pytanie.

-  Byłam  zbyt zdenerwowana,  żeby  jeść   -  przyznała. - Chciałam,   żeby 

ostatni dzień pobytu lady i lorda Delacourt wypadł jak najlepiej i żeby odjechali 
bez   żadnych   problemów.   Potem   pokłóciłam   się   z   Pevsnerem   o   źle 
wypolerowane sztućce i zupełnie straciłam apetyt.

- Często się kłócicie z Pevsnerem?

Zmarszczyła czoło.

- Czy to należy do tej gry, milordzie? Bo jeśli tak, to muszę wymyślić 

jakieś subtelne kłamstwo.

- Nieważne. Wracamy do gry. Po kim odziedziczyłaś te cudowne zielone 

oczy?

background image

Cudowne zielone oczy zamrugały do niego.

- Po matce. - Odpowiedziała tak szybko, że to musiała być prawda.

- W porządku. Jak miała na imię?

- Janet.

- Oj, Aubrey - złajał ją. - Musisz próbować mnie okłamać, bo inaczej 

nigdy nie wygrasz.

Skinęła głową z pewną - jak mu się zdało - determinacją.

- A jaka jest najlepsza rzecz, którą odziedziczyłaś po ojcu? - spytał?

- Czy to nie jest raczej pytanie o własną opinię, milordzie?

Zaczynał tracić cierpliwość.

- Odpowiedz na pytanie, Aubrey.

- Ściągnęła brwi.

- Moja… nieustępliwość. Chodzi mi o jej charakter, nie o samą cechę.

-   Wystarczy   -   rzeki   Giles.   -   Nie   będę   tego   kwestionował.   Bóg   wie 

najlepiej, jaka jesteś nieustępliwa.

Spojrzała na niego wilkiem.

- A kiedy ja będę mogła zadać pytania, milordzie?

- Gdy skończy się ta runda. A teraz, gdzie się urodziłaś?

Zawahała się o sekundę za długo.

- W Northumbrii.

Giles wolno pokręcił głową. Przypomniał sobie jej powściągliwość przy 

śniadaniu, a także podejrzenia Ogilvy'ego.

- Nie - odparł. - Zakwestionuję to. 

Wyglądała na obrażoną.

- Dlaczego?

background image

Wyciągnął rękę i objął palcami jej nadgarstek.

- Ponieważ taki jest mój przywilej - rzekł cicho. - Więc skłamałaś?

Usiłowała się uwolnić, ale jej nie pozwolił.

- Tak - powiedziała w końcu. - Skłamałam. Celny strzał.

- Więc gdzie naprawdę się urodziłaś? - Wciąż trzymał ją za rękę.

Pokręciła głową.

- Milordzie, nie może mnie pan w kółko pytać o to samo. To nieuczciwe. 

Pomniejszy pan szanse mojej wygranej.

- Tak, i jeszcze coś mi się od ciebie należy, prawda? - Przyciągnął ją 

trochę bliżej. Chciała zrobić coś głupiego, lecz nie umiał się powstrzymać. - 
Prawie zapomniałem o twojej karze. Obawiam się, że musisz mnie pocałować.

Aż syknęła ze złości, próbując się wyrwać.

- Milordzie, to jest zupełnie co innego niż skakanie na jednej nodze!

Roześmiał się.

- Wcale nie twierdziłem, że będziesz musiała  skakać na jednej nodze, 

moja droga. Powiedziałem, że to będzie jakiś drobiazg, coś głupiego.

- Całowanie to nie jest coś głupiego - wysyczała. - To jest niebezpieczne. 

Myśli pan, że nie wyciągnęłam wniosków z wczorajszego dnia? To nie jest gra 
zgodna z pańskim wcześniejszym opisem, milordzie.

- Aubrey, przecież jestem politykiem. Sprytnie przekręcone słowo to moje 

narzędzie pracy.

- To nie jest przekręcanie słów, ale ignorowanie honorowych zasad.

-  Aubrey,   moja   droga.   -   Energicznie   pociągnął   ją   za   rękę.   Straciwszy 

równowagę,   przewróciła   się   na   siano   obok   niego.   Spojrzeli   sobie   w   oczy   z 
bliska. - Jeszcze pięć minut temu - podjął - powiedziałaś, że tamten pocałunek 
nie był mądry. Zaprzeczasz, że to powiedziałaś?

Na moment jej oczy zabłysły.

- Nie, nie dam panu tej satysfakcji.

background image

Wolną dłonią delikatnie dotknął swoich ust.

- Więc pocałuj mnie tutaj, jeśli łaska. Widzisz, Aubrey, znam cię zbyt 

dobrze, aby dać ci furtkę, przez którą się wywiniesz. Nie tęsknię za tym, by 
poczuć twe wargi na mojej dłoni, lecz tu, na ustach.

Przez moment sądził, że tego nie zrobi, lecz ona oparła się na łokciu, 

przymknęła oczy i pocałowała go.

Spodziewał   się,   że   będzie   ją   musiał   przytrzymać,   że   ona   muśnie   go 

szybko   ustami   i   natychmiast   odskoczy.   Lecz   Aubrey   postanowiła   honorowo 
dotrzymać słowa. Jej wargi były miękkie, słodko delikatne. Giles uniósł głowę i 
oparł dłoń na jej talii. Z westchnieniem przylgnęła do niego, całując kusząco, 
lecz wciąż niewinnie.

Nie mogąc się oprzeć, objął ją ramieniem i przyciągnął jeszcze bliżej. 

Teraz   leżała   połową   ciała   na   nim,   powoli,   rytmicznie   całując   jego   usta. 
Pachniała   bzem   i   końmi,   pachniała   kobiecością.   Gdy   odrobinę   się   uniosła, 
przyciągnął ją z powrotem. Nie opierała się, nawet gdy rozchylił usta. Zamiast 
tego, zaczęła wodzić językiem po jego dolnej wardze.

Całowali się wolno, leniwie, smakując się nawzajem, jakby mieli przed 

sobą całą wieczność. Jakby nie leżeli koło siebie w obcym miejscu. On nie dbał 
o to, lecz Aubrey nie było wszystko jedno. Coś przywróciło ją do rzeczywistości 
i energicznie oderwała się od niego. Oddychając szybko, spoglądała na Gilesa z 
góry. Smukłe dłonie opierała na jego piersi.

- Już - powiedziała ledwie dosłyszalnie. - Zapłaciłam moją karę.

Próbował ją przyciągnąć.

- Aubrey - odezwał się błagalnie. - Proszę, nie przestawaj.

Odwróciła wzrok.

- Poniosłam karę - powtórzyła. - Niech mnie pan nie dręczy, milordzie.

- Zostały mi jeszcze dwie.

Znowu skierowała na niego przestraszone oczy.

- Co takiego?

-  Dwie   próby   -  zasapał.   -  Odpowiedz   mi   teraz,   Aubrey.   Natychmiast. 

Kochałaś swojego męża?

background image

Zmarszczyła twarz, zaciskając oczy.

- Odpowiedz - zażądał.

Zaprzeczyła ruchem głowy, wciąż nie otwierając oczu.

- Nie - szepnęła. - Muszę powiedzieć, że go nie kochałam.

- Jak miał na imię? - rzucił szorstko. Nie zdążyła jeszcze złapać oddechu.

- Co takiego?

- Jego imię. Tego męża, którego nie kochałaś. Jak miał na imię?

Przez chwilę myślał, że mu nie odpowie.

- Charles - szepnęła wreszcie. 

Od razu wiedział, że to kłamstwo.

- Nie - rzekł przez zaciśnięte zęby. - Podważę to. 

Otworzyła oczy.

- Dobrze - powiedziała. - Jak pan sobie życzy.

- Czy kłamiesz, Aubrey? Jeśli tak, przyznaj się.

- Tak. Kłamię.

Tym razem nie powiedział jej, jaka jest kara. Po prostu pociągnął ją ku 

sobie   i   pocałował.   Jeśli   poprzedni   pocałunek   był   iskrą,   ten   okazał   się 
prawdziwym   płomieniem.   Wszystko   stanęło   w   ogniu,   wymknęło   się   spod 
kontroli. Udało mu się położyć ją na plecy i przycisnąć swoim ciałem. Padający 
deszcz i aromat siana gdzieś znikły. Była już tylko ona.

Raz po raz wpijał się w jej wargi, smakując,  dotykając, ucząc się ich 

kształtu. Odpowiadała tym samym, dotyk za dotyk, wnikała w jego usta, dysząc 
przy   tym   gwałtownie.   Błądziła   dłońmi   po   jego   ciele,   pieszcząc   i   głaszcząc. 
Pragnienia, by ją posiąść, nie dało się opanować, głód połączenia ich ciał stal się 
nieodparty. Ale z tego mogły wyniknąć tylko kłopoty.

- Aubrey, Aubrey. - Wtulił twarz w jej szyję, wciągając kobiecy zapach. - 

Dlaczego mi to robisz?

background image

- Nie robię - wydusiła. - Nie chciałam.

Gładził ją po ramieniu, talii, potem przesunął dłoń niżej. Rozpostarł pałce, 

przywierając nimi do kształtnej wypukłości jej biodra. Ścisnął je przez wełnianą 
suknię,   by   po   chwili   unieść   Aubrey   i   przyciągnąć   do   siebie.   Jęknęła, 
instynktownie prężąc ciało ku niemu. Wygłodniała. Spragniona. Płonął żądzą, 
by ją zaspokoić.

Przetoczył się na boki zaczął  szarpać  guziki jej kaftana.  Rozsunął  go, 

zaczął pieścić lewą pierś. Była ciepła. Idealna. Aubrey wciąż miała zamknięte 
oczy, oddychała nierówno. Zachowywała się biernie, pozwalała mu się dotykać 
tak jak chciał. Ale był pewien, że go pragnęła. Kciukiem delikatnie pieścił sutek 
przez   warstwę   bawełny,   czuł,   jak   twardnieje.   Nie   mogąc   się   powstrzymać, 
przyłoży!  do   niego  usta,   zaczął   ssać,   krążyć  językiem,   aż   wilgotny   materiał 
przylgnął do brodawki. Odsunął się i patrzył.

- Aubrey - zachrypiał. - Jesteś taka piękna.

Obrócił się na bok, jakby we śnie, jakby w każdej chwili ona mogła go 

zatrzymać   i   rzucić   z   powrotem   w   koszmar   zwykłej   codzienności.   Z   pewną 
desperacją rozpiął guzik sukni. Czy mu na to pozwoli? Kolejny guzik został 
uwolniony. Nie odzywała się, jedynie patrzyła mu w oczy, miękko, a zarazem 
pożądliwie.

- Pozwól mi cię dotknąć, kochanie - powiedział. - Zobacz.

Guziki były już odpięte. Podciągnął jej suknię aż do pasa. Niezdolny do 

pełnej   samokontroli,   sięgnął   ręką   do   wzgórka   ukrytego   pod   miękką,   białą 
bawełną reform. Zadrżała. Czyżby z pożądania? Obserwując ją, Giles wsunął 
palce   między   jej   nogi,   delikatnie   masując,   badając.   W   odpowiedzi   Aubrey 
jęknęła cicho, poruszając miarowo krtanią, gdy tymczasem jej głowa opadła na 
siano.

Zupełnie przypadkowo znalazł rozcięcie w materiale i łagodnie wsunął 

palec w jej pokryte meszkiem ciało. Pocałował ją, gorąco, namiętnie. Znowu 
jęknęła słodko, wydychając gwałtownie powietrze. Wszedł głębiej, wniknął w 
jej   gorejącą   kobiecość.   Poczuł   ten   zapach,   na   który   jego   krew   zareagowała 
ogniem,   coraz   bardziej   gorącym.   Gdy   w   następnej   chwili   dotknął   tajemne 
miejsce, poczuł, jak Aubrey sztywnieje.

- Nie ruszaj się - szepnął, nachylony do jej ust. - Nie ruszaj. Tylko rozchyl 

nogi. Pozwól mi cię dotknąć.

background image

Rozluźniła   się   trochę,   opadając   bezwładnie   w   siano,   pozwalając,   by 

sięgnął dłonią jeszcze głębiej. Słodki koralik był już twardy i lśniący od wilgoci. 
Pocierał go lekko, zwilżywszy sobie palec, wreszcie znowu dotknął ją w to 
samo miejsce. Zaczerpnęła szybko powietrza. Zaczął krążyć czubkiem palca, aż 
jej oddech przeistoczył się w serię urywanych westchnień. Jej gorąca wilgoć 
coraz obficiej drażniła wszystkie zmysły Gilesa.

Zrozumiał, że go pragnęła, a przynajmniej pragnęło go jej ciało. Na samą 

myśl poczuł przeszywające podniecenie. Wdarł się w jej usta, wciskając Aubrey 
mocno w siano, swym udem rozsunął jej nogi jeszcze szerzej. Tym sposobem 
była już zupełnie otwarta na jego dotyk. Pieścił ją językiem i palcem, czuł, jak 
budzi się w niej wulkan, jak otwiera się dla niego coraz bardziej, wręcz napiera 
na jego dłoń. Delikatne nozdrza Aubrey rozszerzały się miarowo. Oderwał usta 
od jej warg, patrząc na nią, pieszcząc.

Miała zamknięte oczy, odwróconą w bok twarz, rozchylone w niemym 

jęku usta, urywany, szybki oddech.

- Przestań - szepnęła. - Proszę. Ja nie mogę.

Przywarł rozpalonymi ustami do jej skroni.

- Chcę cię w moim łóżku, Aubrey. - Wciąż ją pieścił. - Dziś wieczorem, 

gdy wszyscy pójdą spać. Przyjdź do mnie. Obiecuję, że będę delikatny.

Nie odezwała się. Nie otworzyła oczu.

- Nie powinnam tego chcieć - wyszeptała.

- Ale chcesz! Na litość boską, nie torturuj mnie. Pragniesz tego tak samo 

jak ja. Powiedz.

Lekko kiwnęła głową, szeleszcząc kasztanowymi włosami po sianie. 

-Tak.

- A więc dziś wieczorem.

- Nie. Proszę, nie dzisiaj.

- Aubrey, dlaczego? - Oderwał od niej dłoń i zaczął poprawiać suknię.

- A proboszcz? - rzuciła niechętnie. - Razem z Crenshawem przychodzą 

dziś na kolację. Pewnie potrwa do późna. I to byłoby takie… takie… sama nie 
wiem!

background image

Do diabła! Zupełnie zapomniał o proboszczu, który mógł gadać przez całą 

noc.

- Więc  jutro - powiedział błagalnie. - Przyjdź  do mnie  jutro, Aubrey, 

dobrze?

Otworzyła oczy, lecz nie spoglądała w jego kierunku. Teraz rumieniła się 

ze wstydu.

- A czy mam jakiś wybór, milordzie? Moje ciało jest zdradzieckie, ty zaś 

niepohamowany.

Chociaż prawdziwe, słowa te nieco go ostudziły.

-   Jesteś   namiętną   kobietą,   Aubrey.   Nie   ma   w   tym   żadnego   wstydu.   I 

czujesz do mnie pożądanie.

- Tak - wyznała przez ściśnięte gardło.

Otarł ustami jej szczupłą szyję, zamknął oczy, jeszcze raz zaciągnął się 

zapachem.

- Nikt się nie dowie, Aubrey. Co może być złego w tym, że dwoje ludzi w 

odosobnieniu zaznaje wspólnie cielesnej przyjemności?

Wyczuł, jak tysiące myśli przemykają przez jej głowę, jak w powietrzu 

wisi wiele niezadanych dotąd pytań. Wiedział, że mógłby jej zostawić łatwą 
furtkę ucieczki z tej sytuacji, pozwolić, by mu odmówiła, tak jak nakazywało jej 
sumienie. Lecz ciało Aubrey pragnęło jego ciała tak samo, jak on pragnął jej. W 
końcu   zwiotczała   w   jego   ramionach.   Czyżby   to   była   oznaka   rezygnacji? 
Poddania się?

- Przyjdziesz? - rzucił gwałtownie.

Zaskoczyła Gilesa, odwracając głowę i przyciskając usta do jego włosów.

- Tak. - Poczuł jej ciepły oddech. - Tak. Jutro. O północy, milordzie.

background image

Rozdział 10

W którym pani Montford prosi o przysługę

- Mamo, co Ida miała na myśli, gdy powiedziała, że korner to zezowaty 

stary głupiec? - spytał Iain następnego wieczora. Bawił się kijem do krykieta 
przy kominku.

Aubrey, która właśnie przechodziła koło okien, zatrzymała się.

-   To   się   wymawia   "koroner"   -   poprawiła,   spoglądając   na   niego   z 

uśmiechem. - To tylko taki żargon Idy.

- Co to jest żargon?

- To taki rodzaj gwary, kochanie. A poza tym ona w ogóle nie powinna 

tak mówić. On był bardzo miłym dżentelmenem.

- No a co ten korner robi? - spytał, ćwicząc uderzenie kijem.

- Koroner - potargała mu włosy. - Myślę, że spędzasz z Idą za dużo czasu. 

A   koroner   to   pan,   który   prowadzi   interrogację,   takie   rozmowy,   gdy   nie 
wiadomo, w jaki sposób ktoś umarł.

Iain oparł kij o palenisko.

- Czy był miły dla ciebie? Zadawał ci pytania?

- Tak. I to, i to.

Odsunęła  zasłony  i spojrzała  na ciemny  podwórzec. Jedynym źródłem 

światła były latarnie przy bramie. Dni stawały się coraz krótsze i zimniejsze. 
Słyszała   wiatr   gwiżdżący   pośród   murów,   zupełnie   jak   w   grudniu.   Niemalże 
pragnęła,   aby   było   to   prawdą.   Bo   do   grudnia   lord   Walrafen   z   pewnością 
wyniesie się już do Londynu.

Puściła kotarę i przyłożyła dłoń do brzucha. Już od rana czuła się trochę 

chora.   Całe   to  śledztwo   wstrząsnęło   nią   do  głębi.   Tylu   ludzi   wbijało   w  nią 
wzrok.

background image

Naturalnie   powiedziała   prawdę.   Koroner   zadawał   niezbyt   inteligentne 

pytania,   zaś   ona   odpowiadała   bardzo   inteligentnie.   A   teraz,   gdy   było   po 
wszystkim,   oczekiwała   ją   kolejna   próba.   Nie   zapomniała   o   obietnicy   danej 
Walrafenowi.

- Możemy dziś zagrać? - spytał Iain.

Odwróciła się.

- Oczywiście - odparła, wdzięczna, że może pomyśleć o czymś innym. - 

Ty coś wybierz, a ja tymczasem przygotuję czekoladę.

Chłopiec pojaśniał.

- Dobro i zło - powiedział, biegnąc do swojego pokoju.

Zdusiła sardoniczny śmiech. Właśnie dziś musiał wybrać właśnie tę grę, 

prawda? Sama miała w planach zły uczynek, podczas gdy przez większość dnia 
starała się przedstawić go sobie w myślach jako dobry.

Kończyła   przygotowywać   czekoladę,   gdy   Iain   przysunął   stolik   do 

kominka   i   rozłożył   planszę.   Aubrey   właśnie   stawiała   jego   kubek,   gdy   ktoś 
zapukał   cicho   w   drzwi.   Niemal   zemdlała,   gdy   do   środka   wkroczył   lord 
Walrafen.

Sama nie wiedząc jak, znalazła się tuż przy nim. 

-   Milordzie   -   powiedziała,   ledwie   chwytając   powietrze.   -   Jest   dopiero 

wpół do ósmej.

Jednak lord Walrafen myślał o czymś innym niż o umówionym spotkaniu. 

W rzeczy samej wydawał się jakby skrępowany.

- Tak… cóż… w moim gabinecie jest bardzo zimno. Już zapomniałem, 

jak silny może być ten zimny wiatr od strony kanału.

Aubrey trzymała dłoń na klamce w nadziei, że niespodziewany gość zaraz 

wyjdzie.

-   W   przyszłym   tygodniu   każę   wymienić   szyby   w   oknach   gabinetu   - 

zapewniła go. - A tymczasem powiem lokajowi, żeby przyniósł więcej węgla…

Walrafen machnął ręką.

background image

- Niechże pani siada! Po prostu pomyślałem sobie, że… że wpadnę tu na 

chwilę z wizytą. To z pewnością najcieplejszy pokój w całym zamku.

- Tak, bo… jest od strony podwórza - wyjąkała. - Tę ścianę osłaniają 

zamkowe mury.

Splótł dłonie i rozejrzał się dookoła. W tym geście wyglądał niemal jak 

mały chłopczyk.

- Czyżbym wyczuwał zapach czekolady? 

Spojrzała na grzejną płytę.

- Tak. Czy chciałby pan…?

- Z rozkoszą.

- Gramy w dobro i zło - odezwał się Iain przyjaźnie. - Jakiego koloru 

pionek dla pana?

Lord podszedł do stolika i spojrzał na planszę.

- Nowa gra w nagradzanie dobra i karanie zła - odczytał. - Dla młodzieży 

obu   płci.   -   Rzucił   Aubrey   krótkie   spojrzenie.   -   Czuję   się   dziś   bardzo 
młodzieńczo, pani Montford. Więc chyba kwalifikuję się do gry, o ile nie ma 
pani żadnych obiekcji?

Aubrey przyniosła mu czekoladę.

- Oczywiście, że nie mam.

Pośpiesznie przysunął sobie krzesło, które stało pod ścianą.

- Kapitalnie! - Usiadł, klaszcząc w dłonie. - Biorę czerwony.

Wciąż się zastanawiając, po co Walrafen przyszedł, Aubrey przyniosła 

pozostałe   kubki   i   sama   zajęła   miejsce.   Jego   tu   obecność   wydawała   się 
nienaturalna.   Nienaturalna,   choć   miła.   Lord   uniósł   wzrok   znad   planszy   i 
uchwycił jej spojrzenie. Uśmiechnął się ciepło. Po raz pierwszy spostrzegła, że 
ma na lewym policzku głęboki dołek. I nagle poczuła się szczęśliwa, że jest 
blisko niego.

Na sygnał Iaina zaczęli grać, i to z dość komicznym rezultatem, co było 

nietrudne do przewidzenia.

background image

- Wyrzucił pan cztery - powiedział chłopiec do lorda. - To znaczy, że 

może pan uciec z Domu Poprawczego i przejść aż na pole Szaleństwo.

- Czy to dobrze?

Iain wzruszył ramionami.

- To lepsze, niż wylądować na Hipokryzji. - Zakręcił bączkiem. - O, ja idę 

od razu do Prawdy!

Iain   szybko   objął   prowadzenie   nad   opieszałymi   przeciwnikami.   Lord 

Walrafen kuśtykał do przodu, ledwie rozumiejąc zasady gry. Natomiast Aubrey 
udało się wylądować na Impertynencji, Uporze i Lenistwie.

- A niech mnie! - zawołał lord, gdy trafiła na to ostatnie pole. - To nie 

może być! Pani Montford nigdy nie jest leniwa. - Podniósł jej pionek i postawił 
go na samym środku, oznaczonym jako Cnota.

Spojrzała na niego ponad krawędzią swojego kubka.

- Co za hojność, milordzie - powiedziała. - Ale nic nie przeszkodziło panu 

zostawić mnie na Impertynencji i Uporze.

Uśmiechnął się. 

- Kto ma nieczyste sumienie…

Iain kręcił głową.

- Nie może zostać na Cnocie - zaprotestował. - Musi wrócić i zrobić to jak 

trzeba.

- Obawiam się, że on ma rację, milordzie - wydusiła z siebie Aubrey. - 

Cnota nie jest dla mnie w tych dniach odpowiednim miejscem.

Lord podniósł jej pionek i postawił go na polu Luksus.

- A więc tutaj, pani Montford? - spytał znacząco.

- Czy gra pan według zasad, lordzie Walrafen? - spytał Iain grzecznie.

Lord mrugnął do Aubrey.

- Czasami o tym zapominam.

background image

Ściągnęła usta, odstawiając czekoladę.

-   Luksus   również   nie   jest   dla   mnie   odpowiednim   miejscem   -   rzekła, 

obrzucając wzrokiem planszę.

- Ale ja bardzo bym chciał panią tam zatrzymać, pani Montford - odparł. - 

To znaczy w luksusie. Jeśli tylko pani mi pozwoli.

Aubrey   usilnie   szukała   słów.   Tymczasem   Iain   niewinnie   wkroczył   do 

akcji i przyniósł jej ocalenie, stawiając pionek na właściwym miejscu. - Bardzo 
wolno gracie - mruknął. - A ja muszę być w łóżku o wpół do dziewiątej.

Lord Walrafen wydawał się trochę zawstydzony i już do końca rozgrywki 

grał   zgodnie   z   zasadami.   Oczywiście,   zwycięzcą   został   Iain.   Potem   odłożył 
planszę,   zaś   Aubrey   wyjęła   książkę,   którą   chłopiec   właśnie   czytał.   Gdy 
podniosła wzrok, ujrzała, jak lord pomaga mu złożyć stolik, który razem oparli o 
ścianę.

-   Czytamy   teraz   Robinsona   Crusoe   pióra   pana   Defoe,   milordzie   - 

odezwała się, wracając do swojego krzesła.  - Mam nadzieję, że to pana nie 
znudzi? 

Uśmiechnął się lekko.

- Ależ skądże, łaskawa pani. Mogę więc zostać?

Iain z ziewnięciem opadł na fotel.

- Powinien pan zostać - poradził. - Właśnie czytamy o tym, jak Robinson 

zaczyna trzeci rok życia na wyspie i martwi się o zbiory zboża.

- Więc to doskonały przykład dla mnie - rzekł Walrafen. - Powiedziano 

mi, że nie interesuję się w wystarczającym stopniu moimi zbiorami.

- Nigdy tego nie mówiłam - zaprzeczyła Aubrey.

Walrafen uniósł brwi.

- Nie swoimi ustami, oczywiście - przyznał. - Proszę, niech pani czyta.

Zaczęła. Przeczytała jednak tylko sześć stron, gdy Walrafen położył dłoń 

na jej ramieniu. Podniosła wzrok znad książki. Iain zasnął w fotelu, przechylony 
na bok.

background image

-   Nie   chciałbym,   żeby   coś   strzyknęło   mu   w   szyi,   gdy   się   obudzi   - 

powiedział cicho.

Odłożyła książkę i wstała.

-   Dzieci   raczej   nie   mają   takich   dolegliwości,   milordzie,   ale   najlepiej 

będzie, jeśli zaniosę go do łóżka.

Lecz Walrafen już wziął chłopca na ręce.

- Mam go. Pokaż mi drogę.

Otworzyła drzwi do pokoju Iaina.

- Może potrzebny mu dodatkowy koc? - szepnął, gdy okrywała syna. - 

Jest bardzo zimno.

Pokoik był tak mały, że dwoje ludzi z trudem mogło się w nim poruszać. 

Wskazała szafkę przy łóżku.

- W dolnej szufladzie, jeśli mogę prosić - powiedziała.

Otworzył   szufladę   i   podniósł   leżący   na   wierzchu   koc.   Jednakże   przez 

chwilę z upodobaniem pogładził dłonią starannie złożony pled w szkocką kratę, 
który znajdował się pod spodem. A dokładniej mówiąc, w rodową kratę klanu 
Farquharsonów. Widząc to, Aubrey wpadła w panikę, lecz zaraz wytłumaczyła 
sobie,   że   to   mało   prawdopodobne,   by   książę   rozpoznał   barwy   jednego   z 
pomniejszych szkockich klanów. Na pewno nie wyjmie i nie rozłoży pledu.

Tymczasem   on   wstał   i   z   uśmiechem   podał   jej   brązowy   koc.   Razem 

rozpostarli go nad łóżkiem Iaina, po czym cicho wyszli i zamknęli drzwi. Lord 
Walrafen zatrzymał się, odwrócił do Aubrey i przesunął palcami po jej policzku.

- Dziękuję ci, Aubrey - powiedział miękko. - Jesteście bardzo mili, że 

pozwoliliście mi spędzić wieczór w swoim towarzystwie.

Spojrzała na niego spokojnie.

- Czy zostanie pan i posiedzi ze mną przy kominku, milordzie? - spytała 

cicho. - Chciałabym porozmawiać.

W świetle świec twarz Walrafena jakby przybladła.

- To brzmi złowieszczo, Aubrey.

background image

Uśmiechnęła się krzywo.

- Być może - zgodziła się. - Czy mogę nalać trochę sherry? Ja też się 

napiję.

Walrafen przeczesał dłonią włosy.

- Coraz mniej mi się to podoba - powiedział. - Aubrey, jeśli chodzi o to, 

co wydarzyło się w…

- Nie o to chodzi - przerwała.

Podeszła do barku stojącego pod oknem i nalała dwa kieliszki sherry. 

Jeden   podała   Walrafenowi,   po   czym   usiadła   naprzeciwko   niego.   Migotliwe 
światło świec padało z lewej strony na jego twarz, rzucając nieregularne cienie.

Napiła się wina w nadziei, że doda jej sił.

-   Chciałabym   prosić   o   pomoc   w   pewnej   małej   sprawie   -   zaczęła.   - 

Chociaż to może zabrzmieć bezczelnie.

- Na pewno nie, moja droga - odstawił kieliszek.

Nie wydawał się specjalnie zaskoczony, a wręcz jakby odczuł ulgę. Przez 

chwilę zastanawiała się, czy nie powiedzieć mu całej prawdy. Towarzysząca im 
atmosfera intymności była tak kusząca, a brzemię jej winy tak ogromne. Ale czy 
on by jej uwierzył? Co by powiedział? Co pomyślał?

To   były   łatwe   pytania.   Walrafen   zrozumiałby,   że   skrywał   pod   swoim 

dachem   przestępczynię.   Ten   fakt   mógł   całkowicie   zniszczyć   jego   karierę   i 
rodzinę.   Nawet   nie   miała   pojęcia,   jakie   ciążą   na   niej   zarzuty.   Z   pewnością 
porwanie i kradzież.

Poczuła, jak lord dotyka lekko jej ramienia.

- Moja droga, co się dzieje? Jak mogę ci pomóc?

Wróciła myślami do teraźniejszości.

- Chciałam prosić o przysługę - powiedziała w końcu. - Teraz, gdy major 

nie żyje, a pan Jenks odchodzi, nie ma już nikogo, komu mogę zaufać.

Nachylił się bardzo blisko.

background image

- Tak, oczywiście. Aubrey, jeśli chodzi o pieniądze, to spokojnie, ja mam 

dużo…

- Nie, to nie pieniądze - wpadła mu w słowo. Jego rozumowanie ubodło 

ją, co dało się słyszeć w jej głosie. - Chodzi o to, że śmierć pańskiego wuja 
boleśnie przypomniała mi, iż życie jest takie niepewne. Jestem samodzielnie 
odpowiedzialna za Iaina, a gdyby kiedyś coś się ze mną stało…

- Coś się z tobą stało? Na litość boską, co chcesz przez to powiedzieć?

Ze wzruszeniem ramion przylgnęła plecami do oparcia.

- Każdego dnia ludzie umierają, milordzie. Wpadają do studni, zapadają 

na zapalenie płuc, ulegają zatruciom…

- No dobrze. Jakie jest twoje życzenie? 

-   Mam   tutaj   list   dla   Iaina.   Chciałabym,   żeby   otrzymał   go   w   dniu 

osiągnięcia pełnoletniości. I testament. Są zalakowane i znajdują się w mojej 
Biblii. Mam trochę oszczędności i biżuterii. Pamiątki rodzinne. Wszystko jest w 
szufladzie,   z   której   wyjął   pan   koc.   Chciałabym,   żeby   to   zostało   przekazane 
proboszczowi wraz z prośbą, aby wziął Iaina i wychowywał go jak swego. Czy 
zrobi pan to dla mnie?

Pokręcił głową.

- Mówisz bez sensu, Aubrey. Nic ci się nie stanie. Nie pozwolę na to. I nie 

pozwolę, żeby chłopiec poszedł do obcych.

- Tutejszy proboszcz to przecież nie obcy - powiedziała cicho. - A Iain nie 

ma dokąd iść.

- Tu jest jego dom, Aubrey - stwierdził, jakby to było zupełnie oczywiste. 

- Po co ma przeprowadzić się pół mili  stąd i mieszkać  w małym jak klitka 
probostwie z mężczyzną tak starym, że mógłby być jego dziadkiem?

- Bo o to proszę. 

Ściągnął usta.

- Czy o to samo prosiłaś mego wuja? - spytał. Przytaknęła.

- Owszem, kilka miesięcy po moim przyjeździe do Cardow. Mimo tego, 

co   ludzie   sobie   myślą,   ufałam   mu,   że   zrobi,   co   należy.   W   głębi   serca   był 
człowiekiem honoru.

background image

Spojrzał na nią posępnie.

- A dlaczego właśnie mnie o tym mówisz?

Podniosła wzrok.

- Bo doszłam do wniosku, że pan jest taki sam. Jesteście bardzo podobni 

do siebie. I to jest komplement, nie obelga.

Wstał z krzesła, by przyklęknąć na jedno kolano u jej boku.

- Aubrey, moja droga. - Ujął w dłonie jej twarz. - Nic ci się nie stanie. Ani 

mnie. Ani Iainowi. Lecz gdyby jednak coś się wydarzyło, klnę się na mój honor, 
że zaopiekuję się chłopcem w taki czy inny sposób.

Zamknęła oczy.

- Nie wolno mu opuścić Somerset. Niech mieszka w zamku lub w wiosce, 

to   już   zostawiam   pańskiemu   uznaniu.   Ale   niech   tu   zostanie.   Niech   pan   go 
chroni, błagam pana.

Wtedy pocałował ją, stapiając usta z jej ustami, delikatnie, podnosząc ją 

na duchu. Kiedy się odsunął, o dziwo, wyglądała na uspokojoną.

-   Aubrey,   nie   mówmy   już   o   złych   rzeczach,   które   po   prostu   się   nie 

wydarzą.   A   ja   przyszedłem   tu   z   zupełnie   innego   powodu.   Znacznie 
przyjemniejszego, jeśli się zastanowić.

- Żeby mi przypomnieć o mojej obietnicy?

Na te słowa jego oczy nieco pociemniały.

- Wolę to określić mianem naszego wspólnego ustalenia - rzekł. - Chcesz 

go dotrzymać?

Skinęła głową, nie mogąc wydusić słowa.

Zawahał się i przez moment Aubrey myślała, że chciał się wycofać. Nadal 

miał pochmurny wzrok, którym błądził po jej twarzy. W końcu z westchnieniem 
opuścił ręce.

- Za godzinę? - szepnął. - Czy wtedy w domu nastanie już cisza?

background image

Do   tej   pory   Giles   wydeptywał   ścieżkę   na   dywanie   w   swojej   sypialni, 

maszerując   tam   i   z   powrotem   w   jedwabnym   szlafroku,   z   kieliszkiem 
najlepszego koniaku w dłoni. Jeszcze nie do końca docierało do niego, że juz za 
chwilę będzie miał nową kochankę. I że to jest służąca. To było wbrew jego 
naturze. Zapewne, lecz na samą myśl o Aubrey w swoim łożu ożywiał się i 
niecierpliwił.

Wkrótce   po   powrocie   z   jej   salonu   zwolnił   swego   pokojowego,   potem 

kazał przynieść butelkę szampana, który teraz stał w srebrnym kubełku obok 
łóżka, owinięty przesiąkniętą od skondensowanej wilgoci białą serwetą. Jednak 
stracił już ochotę na szampana i wziął coś mocniejszego. Lecz być może Aubrey 
zechce   wypić   kieliszek.   Z   doświadczenia   wiedział,   że   kobiety   lubią   być 
zdobywane przy butelce dobrego szampana.

Lecz   przecież   Aubrey   nie   jest   zwykłą   kochanką,   prawda?   Kiedy 

mężczyzna rozmawia z ułożoną, profesjonalną kurtyzaną, ma do czynienia z 
całym arsenałem flirciarskich sztuczek oraz długą listą wymagań finansowych. 
Och,   można   śmiać   się,   drażnić,   pochlebiać,   i   załatwiać   wszystko   punkt   po 
punkcie.   Obie   strony   jednak   wiedzą,   jak   skończy   się   wieczór,   a   potem  jaki 
będzie koniec związku.

To właśnie działało mu na nerwy, gdy myślał o zaciągnięciu Aubrey do 

łóżka. Tutaj nic nie wiedział. Prawdę mówiąc, trochę się bał, w co się pakuje. 
Czasami,   gdy   mężczyzna   pożegluje   zbyt   blisko   niebezpiecznej   wody,   czuje 
zmieniające   się   napięcie   morza.   Za   każdym   razem,   kiedy   całował   Aubrey, 
odnosił właśnie takie wrażenie. Ogarniał go dziwny, zmysłowy mrok, ciągnął w 
jakąś otchłań, gdy tylko dotykał jej warg. Lecz mimo małżeńskiej przeszłości, 
Aubrey była niedoświadczona. Tylko głupiec by tego nie zauważył. Może nie 
będzie wiedziała, co robić? Może okaże się beznadziejna w łóżku?

Parsknąwszy   śmiechem,   Giles   odstawił   pusty   kieliszek   i   podszedł   do 

otwartego okna. Rozłożył ramiona, wychylił się, by nasycić się morską bryzą, 
która już nie sprawiała wrażenia tak lodowatej. Och, przecież dobrze wiedział, 
jaka Aubrey okaże się w łóżku. Na pewno nie znudzi się  przy niej. Będzie 
zniewalająca.   Już   tego   zaznał.   I   nic   tego   nie   zmieni,   nawet   jej   brak 
doświadczenia.

background image

Pragnął   jedynie,   żeby   była   bardziej   otwarta   na   jego   propozycje. 

Tymczasem   była   niechętna,   o   czym   dobrze   wiedział.   Jednak   to   namiętna, 
zmysłowa istota. Giles musi użyć wszystkich swoich umiejętności, aby zagrać 
na tej namiętnej naturze, uwieść ją tak zupełnie, by nie mogła oprzeć się własnej 
żądzy.

W tej chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi. Odwrócił się od okna i 

przeszedł przez pokój trzema szybkimi krokami, czując, jak serce podchodzi mu 
do gardła. Gwałtownie otworzył drzwi i ujrzał ją, stojącą na progu, wciąż ubraną 
w suknię z szarej serży, którą nosiła wcześniej. Nie miała koronek, żadnych 
zdobień,   jedynie   rząd   guzików   z   przodu.   Powinna   wyglądać   nieciekawie,   a 
tymczasem   odcień   jej   włosów   wydawał   się   jeszcze   bardziej   żywy,   a   skóra 
jeszcze piękniejsza.

-   Dobrze   -   ujął   ją   za   łokieć   i   wciągnął   do   środka.   -   Nie   rozpuściłaś 

włosów.

Gdy spojrzała na niego pytająco, uśmiechnął się krzywo.

- Cały dzień myślałem o tym, jak to będzie, gdy rozpuszczę ci włosy.

Jej oczy się zaokrągliły.

- Milordzie… - zaczęła niezręcznie. - Obawiam się, że… że okażę się 

niezbyt… - zabrakło jej słów.

Natychmiast   przyciągnął   ją,   chwycił   w   ramiona   i   pocałował,   tak   jak 

wcześniej tamtego popołudnia w stodole. Lecz teraz podeszła do niego spięta, 
sztywna na całym ciele. Oddała pocałunek, lecz nie było w nim ciepła. Poczuł 
jej ramiona, którymi objęła go w pasie, lecz palce miała zimne i twarde niczym 
szczęki imadła, nie zaś miękkie, ruchliwe.

- Rozchyl usta, kochanie - szepnął.

Przeszedł ją dreszcz, lecz pozwoliła mu wtargnąć językiem w jej usta. 

Więc wszedł, głęboko, smakując ją, przyciągając bliżej jej ciało, aż w końcu 
poczuł,   jak   się   poddaje.   Przywierała   do   niego   piersiami,   nie   była   już   taka 
sztywna jak przed chwilą. Smakował ją głęboko, dokładnie, aż w końcu zaczęła 
reagować.

W   nagłym   przypływie   delikatności   oderwał   się   od   niej,   tamując   swą 

niecierpliwość. Ujął ją subtelnie za dłoń i poprowadził w głąb pokoju.

- Chodź, Aubrey. Napijesz się szampana?

background image

- N… nie, dziękuję - odpowiedziała słabo, omiatając  wzrokiem łóżko, 

jakby   mogło   być   bramą   do   wiecznego   potępienia.   -   Wolałabym,   żebyśmy 
raczej… przeszli do sedna, milordzie.

Zatrzymał się gwałtownie.

- Przeszli do sedna? 

Skinęła głową.

- Czy… czy mam… położyć się na łóżku?

O Boże, to wcale nie miało tak być. Zachowywała się jak kandydatka na 

męczennicę.   Kobiety   zazwyczaj   z   entuzjazmem   zabiegały   o   jego   względy. 
Puścił ją i ujął dłońmi jej twarz.

- Spójrz na mnie, Aubrey - szepnął. - Czy chcesz tego? Czy pragniesz 

mnie?

Patrzył, jak oblała się rumieńcem.

- Czy pragnę pana? - powtórzyła żałośnie. - Pragnęłam dwa dni temu. 

Przecież pan wie. Ale… nie jestem w tym specjalnie dobra. Nie miałam wielu… 
doświadczeń. Jestem pewna, że okażę się nieodpowiednia, milordzie.

Przybrał łagodniejszy wyraz twarzy.

- Aubrey, moja  droga, słowo "nieodpowiednia" zupełnie do ciebie nie 

pasuje. Po prostu nie bój się. Byłaś już zamężna. Kobiety i mężczyźni na całym 
świecie robią to tak samo.

- Tak? - spytała. - Nie byłam pewna. 

To była bardzo dziwna odpowiedź, lecz obawiał się dalej ją indagować. 

Może obawiał się tego, co mógłby usłyszeć - jak później przyszło mu do głowy. 
Więc zamiast zadawać trudne pytania, usiadł na brzegu łóżka i pociągnął ją, by 
usiadła   obok.   Odwrócił   ją   nieco,   aby   siedziała   zwrócona   do   niego   plecami. 
Miała dziś upięte włosy, odsłaniające zgrabny kark. Widok był tak kuszący, że 
Giles pochylił głowę i przylgnął ustami do jej gołej skóry. Westchnęła tak cicho, 
że bardziej wyczuł jej głos niż go usłyszał. Powoli zaczął wyjmować szpilki z 
jej włosów.

Gęste pukle opadały jeden po drugim, tworząc lśniącą zasłonę w barwach 

czerwieni i złota. Patrząc na to, Giles zastanawiał się, czy jej mąż był kiepskim 
kochankiem.   Może   okazał   się   brutalem?   Albo   umarł   młodo?   Nie   pytał,   nie 

background image

chciał wiedzieć. Nie mógłby znieść myśli o tym, że kiedykolwiek była w łóżku 
z innym mężczyzną. Pociągnął ją więc dalej na swoje łoże z postanowieniem, by 
wymazać z jej pamięci wspomnienia o wszystkich innych.

Opierając się o wezgłowie, podciągnął jedno kolano i wziął Aubrey w 

ramiona, tak że leżała plecami na jego piersi. Jakoś wyczuł, że będzie jej łatwiej, 
jeśli nie będzie jej patrzył prosto w oczy. Oparła stopy na łóżku. Działając pod 
wpływem   impulsu,   Giles   sięgnął   ręką   i   zdjął   jej   pantofle,   które   spadły   na 
podłogę. Fałdy szarej sukni okrywały mu lewe kolano, kaskadą wylewając się 
aż poza łóżko.

Wsunął podbródek ponad jej ramię i odwrócił twarz ku cudownej, długiej 

szyi.

- Dziękuję ci, Aubrey - szepnął jej do ucha. Przytrzymując ją jedną ręką w 

pasie, zanurzył twarz w jej szyi, drugą dłoń zaś przesuwał po linii guzików na 
sukni. Gdy doszedł do pierwszego od góry, zręcznie odpiął go, odsłaniając kilka 
centymetrów alabastrowej skóry.

- Czy… mamy to zrobić przy zapalonych świecach? - wyszeptała.

- Tak - powiedział cicho, lecz stanowczo. - Jesteś zbyt piękna, by skrywać 

cię w ciemności.

Powoli, metodycznie rozpinał po kolei guziki. Pod szarą serżą nie nosiła 

gorsetu, lecz delikatną halkę z niezwykle cienkiego materiału. Ściegi były tak 
wyszukane,   że   piękniejszych   nigdy   nie   kupił   za   swoje   pieniądze,   pod   szyją 
halka   była   wykończona   malutkimi   kokardkami   z   jasnobłękitnego   jedwabiu. 
Podziwiał je, lecz po chwili całkowicie zmienił bieg swych myśli, gdy ostatnie 
dwa guziki wyswobodziły się z dziurek.

Teraz   widział   zarys   jej   sutków,   jak   skarb,   znajdujący   się   tuż   poza 

zasięgiem jego dotyku, ciemny, lekko sterczący przez cienką warstwę batystu. 
Drżącą dłonią rozwiązał wstążkę pod szyją i odsunął materiał. Jej piersi były 
małe,   lecz   idealne,   o   ciemnoróżowych   obwódkach.   Lekko   dotknął   kciukiem 
brodawki i patrzył urzeczony, jak rośnie i twardnieje pod jego palcem.

- Ach…. - wyszeptała.

Nagle zrobił się niecierpliwy, w wyobraźni błysnął mu obraz leżącej pod 

nim i krzyczącej Aubrey. Zaczekaj, powstrzymał sam siebie. Jeszcze nie teraz. 
Dalej pocierał i pieścił jej piersi. W jego dłoniach jakby nabrzmiały, oba sutki 
stanęły   na   baczność.   Gdy   dotykał   jej   lewą   ręką,   prawa   rozpinała   pozostałe 
guziki, aż szara serża była otwarta po linię talii. 

background image

Wtedy   przyłożył   usta   do   jej   szyi,   chwytając   skórę   zębami,   gryząc   z 

nadzwyczajną delikatnością.

- Lubisz tak?

Lubiła. Jej ciało reagowało na każdy dotyk Gilesa. Językiem łagodnie koił 

miejsce   po   ugryzieniu,   potem   trącał   nosem   i   całował   jej   szyję,   aż   zaczęła 
niespokojnie ocierać się o niego. Wciągnął jej zapach: zwykłego mydła, bzu, 
podnieconej   kobiety.   Był   odurzający.   Niecierpliwie   wsunął   prawą   dłoń   pod 
koronki jej reform, aż znalazł miękkie, sprężyste futerko między jej udami. Była 
już wilgotna.

- Rozsuń nogi, kochanie - rozkazał.

Osunęła jedną nogę, otwierając się dla niego. Wtedy dotknął najbardziej 

intymnego miejsca, wsunął palce w fałdy jej kobiecości. Westchnęła cicho, gdy 
delikatnie potarł łechtaczkę. Pomyślał, że teraz mógłby ją wziąć. Była gotowa. 
Lecz starał się zaczekać, by wydobyć z niej całą namiętność.

Dłonią spoczywającą na jej piersi wciąż drażnił sutek, drugą badał głębię 

między udami. Drżała na całym ciele, przywierała do niego, oparła głowę na 
jego ramieniu. Chciał rozebrać ją powoli, lecz nacisk jej bioder na jego członek 
stawał się nie do zniesienia.

Po   prostu   nie   mógł   dłużej   czekać.   Jakoś   udało   mu   się   wysunąć   ją 

spomiędzy   swoich   nóg   i   stanąć   obok   łóżka.   Bez   żadnych   wstępów   ściągnął 
czarny, jedwabny szlafrok, który opadł na podłogę.

Niemal krzyknęła, gdy zobaczyła lorda Walrafena zupełnie nagiego. Był 

piękny, to na pewno, chociaż nie miała wielkiego doświadczenia, aby to ocenić. 
Był lśniący i smukły jak kot, miał szeroką pierś, która wydawała się szerszą bez 
ubrania niż w nim. Miał masywne uda, pokryte czarnymi włosami, a między 
nimi   był…   hm,   hojnie   wyposażony.   Wręcz   przerażająco.   Była   całkowicie 
pewna, że nie będą do siebie dopasowani.

Myśli   Walrafena   najwyraźniej   krążyły   gdzie   indziej.   Wrócił   na   łóżko 

niemalże jak drapieżnik, popchnął ją na poduszki i pocałował, głęboko, mocno, 
wciskając   jej   głowę   w   puchową   miękkość.   Miała   suknię   rozpiętą   do   pasa, 
podciągniętą   do   góry   spódnicę.   Był   prawie   cały   nad   nią.   Powinna   się   czuć 
zawstydzona, taka obnażona pod jego ciałem, lecz wcale tak się nie czuła.

Potem wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Aubrey myślała, że Giles ją 

rozbierze, lecz on zacharczał coś, podwinął spódnicę i zaczął niezdarnie szarpać 
jej reformy, aż w końcu je ściągnął. Wtedy wczołgał się na nią, sapiąc coś, co 

background image

brzmiało jak przeprosiny, brutalnie rozsunął jej nogi. I wsunął się do środka 
swym nabrzmiałym członkiem, natarczywie, pożądliwie próbując elastyczność 
jej ciała.

Trochę się bała. Czuła, że on nad sobą nie panuje. A może i dobrze. Teraz 

albo nigdy. Rozchyliła nogi, zamykając oczy. Wbił się w nią z taką siłą, że 
prawie nie czuła oporu, gdy pękała jej błona dziewicza. Lecz ból okazał się 
ostry. Przygryzła wargę, żeby nie krzyknąć.

- Wszystko w porządku? - zacharczał. 

Musiał coś podejrzewać.

Skinęła głową. Uniósł się na ramionach i zaczął wchodzić w nią, raz, 

drugi, dziesiąty. Potem odchylił głowę do tyłu, zaciskając oczy, krzywiąc usta w 
niemym   krzyku.   To   był   cudowny   widok,   gdy   poczuła   w   sobie   ciepło 
tryskającego nasienia.

W końcu opadł na nią, ciężki, spocony, i przez dłuższą chwilę w pokoju 

słychać było tylko jego głośne sapanie.

- O Boże, Aubrey - odezwał się w końcu, dysząc w jej włosy. - Ty chyba 

mi tego nigdy nie wybaczysz, prawda?

Minęła   bardzo   długa   chwila,   nim   padło   kolejne   słowo.   Aubrey   nie 

wiedziała, co powiedzieć. Niby co miała mu wybaczyć? Poruszyła się nieco, a 
wtedy on objął ją jeszcze mocniej.

- Nie odchodź - szepnął błagalnie, unosząc się na łokciach, żeby na nią 

popatrzyć. - Następnym razem będzie lepiej. Przysięgam.

Mówił tak, jakby miała prawo wyboru. A miała?

- Wcale nie chciałam odejść.

Spoglądał na nią przez zmierzwione włosy, nabierając rumieńców.

- Aubrey, przysięgam ci, że nigdy dotąd tego nie zrobiłem - powiedział 

przepraszająco. - W każdym razie od kiedy ukończyłem osiemnaście lat.

Aubrey nie miała pojęcia, o czym on mówi. Twarz mu złagodniała.

-   Sprawiłem   ci   ból,   kochanie?   -   szepnął,   głaszcząc   ją   po   policzku 

wierzchem dłoni. - Chyba sprawiłem. Źle coś… oceniłem. Nie byłaś gotowa.

background image

Wyglądało na to, że potrzebował potwierdzenia.

- Byłam gotowa - odparła cicho, lecz to ostatnie słowo wypadło słabo, 

niepewnie.

Znowu uśmiechnął się krzywo, a gdy to robił, wyglądał niemal chłopięco.

- Byłaś zbyt zwarta. Boże, przez chwilę myślałem nawet…

Przełknęła z trudem.

- Że co?

- Sam nie wiem - wydawał się zaintrygowany. - Bałem się, że sprawiłem 

ci ból.

Ogarnęła   ją   lekka   panika.   Jaka   szkoda,   że   nie   wypytała   Muireall 

dokładniej, gdy miała po temu sposobność.

- A teraz cię przygniatam. - Zsunął się z Aubrey i położył obok niej.

Wciąż  leżała,   na  wpół  ubrana,  mając  poskręcane  pończochy,  spódnicę 

stłamszoną   pod   spodem   w   bardzo   nieelegancki   sposób.   Przynajmniej   nie 
pokrwawiła mu prześcieradła. Nie będzie musiała już teraz kłamać mu o swoich 
krwawieniach.

- Milordzie, czy mogłabym…

- Giles - powiedział stanowczo, gładząc ją po buzi. - Aubrey, proszę cię, 

nie "milorduj" mi w łóżku. Teraz jesteśmy kochankami, nawet jeśli bardzo źle 
się do tego zabrałem.

Uniosła się na łokciu.

- Nie sprawiłeś mi bólu. To nie było w żaden sposób niemiłe.

Aż stęknął.

- Boże, ty naprawdę przeklinasz mnie tą marną pochwałą. Więc to "nie 

było niemiłe"! Widzę, że będę musiał wiele naprawić dzisiejszej nocy.

Usiadła.

- Dzisiejszej nocy?

background image

Na jego twarzy pojawił się niepokój.

- Chyba już nie wychodzisz?

Nie bardzo rozumiała.

-   Zostanę,   milor…   -   urwała.   Z   jednej   strony   zabronił   używać   swego 

tytułu, jednak jego imię nie mogło przejść jej przez gardło. - Zostanę tak długo, 
jak sobie życzysz.

Nachmurzył się, podobnie jak to miało miejsce w jej salonie.

- Tak długo, jak ja sobie życzę? - powtórzył. - A co ty na to? Jakie jest 

twoje   życzenie?   Jesteś   bardzo   piękna,   moja   droga.   Niczego   nie   pragnę   tak 
bardzo, jak kochać się z tobą przez resztę nocy, ale tak jak należy. Jednakże nie 
chcę, aby to była jałmużna.

Leżał obok Aubrey, wsparty na łokciu, patrzył jej prosto w oczy. Miał 

zaciśnięte   usta,   cierpienie   w   srebrzystych   oczach.   Zrozumiała,   że   znowu 
sprawiła   mu   ból.   Nie   chciała   tego   z   powodów   daleko   wykraczających   poza 
desperacką potrzebę zachowania swojej pracy. Zaczynały ją ogarniać przeróżne 
emocje wobec lorda Walrafena, a główną był nagły przypływ czułości, który 
wręcz utrudniał jej oddychanie.

Przyłożyła prawą dłoń do jego policzka, nadal gorącego od rumieńca.

- Nie, to nie żadna jałmużna - szepnęła. - Jesteś piękny. Wspaniały. Każda 

rozumna kobieta doceniłaby łaskawość losu, idąc z tobą do łóżka. Lecz ja nie 
jestem zbyt doświadczona, milordzie. Obawiam się, że to właśnie ja stanowię 
rozczarowanie. A nie ty.

Długo wpatrywał się w pogniecione prześcieradła.

- Aubrey, czy od śmierci męża nie miałaś kochanka?

- Nie.

Zaczął   się   bawić   rozprutym   rąbkiem   pościeli.   Aubrey   zapamiętała,   że 

trzeba to będzie zeszyć.

- Chciałbym cię spytać, moja droga, czy twoje małżeństwo było krótkie?

- Bardzo krótkie.

- I ty tak naprawdę nie masz dużego doświadczenia, prawda?

background image

- Już o tym mówiłam, prawda?

Zaśmiał się.

-   A   ja   nie   słuchałem,   prawda?   Wybacz,   moja   droga.   Przywykłem   do 

bardzo   doświadczonych   kobiet   w   łóżku.   Po   prawdzie   innych   w   ogóle   nie 
znałem.

Spłynęła na nią fala rozczarowania. Więc jednak w ogóle nie dała mu 

przyjemności. Widocznie uprawianie miłości nie było tak proste, jak opowiadała 
Muireall. Najwyraźniej od kobiety oczekiwano, by robiła coś więcej niż tylko 
zamknęła oczy i leżała spokojnie. Zaś Aubrey nie miała o niczym pojęcia. Mało 
prawdopodobne, by lord jeszcze kiedyś ją do siebie zaprosił.

Ale to chyba dobrze? Dlaczego więc czuje się zdruzgotana? Zacisnęła 

oczy i sama sobie odpowiedziała. Ponieważ mimo całego strachu i niepewności, 
to było cudowne wrażenie, gdy wnikał głęboko w jej ciało. Ponieważ miał silne 
ramiona, a ona była spragniona dotyku drugiego człowieka. I ponieważ jego 
pieszczoty doprowadziły ją na granicę czegoś… nieuchwytnego.

Czy to miał na myśli, gdy mówił o dawaniu jej przyjemności? Czyżby 

mogło być jej więcej? I jak wiele mogłaby znieść, zanim to niepojęta żądza 
przerodzi się w coś o wiele silniejszego? Aubrey miała wrażenie, jakby ziemia 
osuwała się jej spod nóg. Powinna szybko uskoczyć w bok - na jedną lub drugą 
stronę.

Zdała sobie sprawę, że lord Walrafen czeka na jej słowa. Odchrząknęła 

niepewnie.

- Poprawię się, nabiorę doświadczenia - szepnęła. - Na pewno uda mi się 

nauczyć robić to jak należy, jeśli mi pokażesz.

I   wtedy   zrobił   bardzo   dziwną   rzecz.   Spojrzał   na   Aubrey   maślanym 

wzrokiem, ujął jej twarz w dłonie i zaczął ją obsypywać pocałunkami.

-   Ach,   Aubrey   -   przywarł   ustami   do   jej   czoła.   -   Jeśli   się   nauczysz, 

popadnę w ogromne kłopoty. A ty musisz się nauczyć tylko jednego: czerpać z 
tego przyjemność.

- Tak myślisz? - miała niespokojny głos.

Pocałował ją ostatni raz, w czubek nosa.

background image

- Potrzebny ci kochanek, który potrafi nad sobą zapanować - roześmiał 

się.   -   Byłem   zbyt   rozpalony,   moja   droga.   Kochajmy   się   znowu,   lecz   teraz 
inaczej. Zostań ze mną, pozwól, że ci pokażę. Proszę.

Inaczej?   W   milczeniu   kiwnęła   głową.   Jakby   była   małym   dzieckiem, 

zsunął razem poły rozpiętej sukni.

- Może skorzystasz z mojej łazienki? - zaproponował łagodnie, sięgając 

jednym palcem po swój leżący na podłodze szlafrok. - Idź i rozgość się. A gdy 
wyjdziesz, zostaw tam wszystkie swoje ubrania. Wstyd mi,  że nawet cię do 
końca nie rozebrałem. 

- Tak. Dobrze.

Złagodniał na twarzy.

- Możesz nałożyć ten szlafrok, jeśli lepiej się w nim poczujesz.

Wzięła go i zrobiła tak, jak ją poprosił. W łazience była blaszana balia z 

wciąż   jeszcze   ciepłą   wodą,   obok   leżały   świeże   ręczniki.   Powoli   zdjęła 
ramiączka sukni i halki, po czym zrzuciła je, zastanawiając się nad tym, co ma 
zrobić. On był skłonny ją już puścić. Gdyby skorzystała, mógłby to być koniec, 
lord   mógł   się   nią   już   więcej   nie   zainteresować,   i   pozwolić   jej   spokojnie 
wykonywać obowiązki.

Lecz na to było już za późno. Wciąż jej pożądał. O dziwo, sprawiało jej to 

przyjemność. Myła się drżącymi dłońmi. Dzięki Bogu krwawiła bardzo lekko. 
Tylko   mała   plamka   była   widoczna   po   wewnętrznej   stronie   szarej   spódnicy. 
Nałożyła jedwabny  szlafrok, który zawisł  na jej ramionach,  chłodny i lekki, 
spowijając Aubrey słabym męskim zapachem. Jego zapachem.

Kiedy   wyszła,   stał   zupełnie   nagi   przy   łóżku,   ściągając   narzutę.   Bez 

ubrania czuł się dość swobodnie. Niewątpliwie liczne kochanki mówiły mu już, 
jak piękne ma ciało. Tylko blada, pomarszczona blizna kolo kolana zakłócała tę 
doskonałość.

Gdy   podeszła,   odwrócił   się,   a   świece   rzuciły   światło   i   cienie   na   jego 

pięknie wyrzeźbione ciało. Ramiona i brzuch były pięknie umięśnione, pierś 
pokryta   meszkiem   ciemnych   włosów,   które   rozrzedzały   się   schodząc   do 
naprężonego   brzucha,   gęstniejąc   ponownie   między   udami.   Niemalże   z 
zainteresowaniem   spojrzała   na   jego   penis,   znowu   częściowo   rozbudzony.   I 
poruszał się uparcie z każdym jej krokiem.

background image

Oblicze Gilesa złagodniało, po czym przyciągnął Aubrey do siebie, tuląc 

jej   głowę   do   szyi   w   geście   bardziej   obronnym   niż   zmysłowym.   Nagle   ze 
zdziwieniem   stwierdziła,   że   całe   napięcie   gdzieś   odpłynęło.   Poczuła   się 
bezpiecznie, strach i obawa znikły. Była wolna, wolna, by cieszyć się radością, 
przynajmniej   w   tym   momencie.   Uzależniające   wrażenie   dla   kogoś,   kto   od 
bardzo dawna nie doświadczył wolności ani radości.

Ośmielona,   objęła   go   i   palcami   wodziła   po   twardych   mięśniach   na 

plecach   Gilesa.   Cudowne   wrażenie.   Pozwoliła   sobie   na   bardziej   dokładną 
eksplorację.   Czuła   drzemiącą   w   nim   siłę.   Był   jak   koń   czystej   krwi,   stał 
spokojnie, bez ruchu, pozwalając się gładzić i wodzić palcami po sprężystym 
ciele. Po chwili sięgnęła pośladków. Wydał cichy, pełen żądzy jęk i przylgnął 
do niej całym sobą.

- Aubrey - szepnął. Odsunął się odrobinę, położył dłonie na jej ramionach 

i   zsunął   powoli   jedwabny   szlafrok.   Owionęło   ją   chłodne   powietrze.   Sutki 
samoistnie   stwardniały.   Spostrzegł   to   i   wyraźnie   zamruczał.   Powędrował 
głodnym, ognistym wzrokiem w dół, przeszywając ją na wylot.

Ogarnął ją wstyd, lecz tylko na krótko, bo zaraz się go pozbyła. Ta chwila 

była tak bardzo obiecująca. Tylu rzeczy nie było jej dane zaznać, lecz tego sobie 
nie odmówi. Dokładnie jeszcze nie wiedziała, co się kryje pod słowem, niemniej 
pragnęła tego zaznać. Pragnęła, by lord Walrafen zrobił z jej ciałem wszystkie 
rzeczy,   które   obiecywały   jego   usta,   oczy   i   westchnienia.   Lecz   najbardziej 
chciała, by znowu posiadł jej ciało, by w nią wszedł, tak głęboko, aż znowu 
zazna owego efemerycznego, cudownego wrażenia. 

- Aubrey - zachrypiał. - Jakaś ty piękna. - Usiadł na krawędzi łóżka i 

przyciągnął ją, tak że stanęła między jego udami. Szukał nienasyconymi ustami 
piersi,   a   gdy   ją   znalazł,   przymknął   oczy,   przesłaniając   policzki   gęstymi, 
czarnymi rzęsami. Ciepłe dłonie przesuwał po plecach Aubrey, uniemożliwiając 
jej   poruszanie   się.   Ssał   bardzo   długo,   aż   w   końcu   przeniknęło   ją   mroczne, 
skręcające od środka doznanie.

Przesunął   usta   niżej,   pieszcząc   językiem   linię   ostatniego   żebra, 

zostawiając   wilgotny   ślad,   niczym   gorący   płomień.   Zatrzęsła   się.   Odszukał 
językiem pępek, okrążył go, wniknął do środka. Westchnęła, ogarnięta kolejną 
falą przyjemności, a wtedy zaczął podgryzać delikatnie brzuch i sięgnął dłonią 
pośladków.   Łagodnie   rozsunął   jej   uda.   Gdy   poddała   się   temu   niememu 
rozkazowi, zbliżył dłoń, aby ją dotknąć. Tym razem palce z łatwością wśliznęły 
się do środka. Ta wilgotność była niemal wstydliwie głośna.

Oderwał usta od brzucha Aubrey.

background image

- Połóż się - wyrzucił z siebie zduszone słowa. Patrzył pożądliwie na jej 

krocze.

Posłuchała go. Oparła się o wezgłowie, ani na moment nie spuszczając z 

niego   wzroku.   Zastanawiała   się,   co   on   teraz   zrobi.   Wyglądał   dość 
onieśmielająco.

Wziął ją za ramiona, pochylił się i zaczął całować, otwierając szeroko 

usta. Tym razem chętnie wciągnęła język Gilesa, lizała go swoim, zataczając 
małe kółka. Jęknęła, gdy przeniósł się na jej szyję, potem na obojczyk, i niżej. 
Szorował szczeciną zarostu po jej skórze, a ona, ożywiona, drżała oczekując 
dalszego ciągu.

Usiadł na swoich piętach, opierając dłonie na wewnętrznej stronie jej ud. 

łagodnieje   rozchylając.   Zawstydzona,   chciała   odwrócić   wzrok,   lecz   mroczne 
spojrzenie  Gilesa  nakazywało  patrzyć  mu  prosto w oczy. Obserwując twarz 
Aubrey,   pieścił   ją   palcami,   lekko   masując   najczulsze   miejsce.   Westchnęła, 
bezwiednie unosząc się, wyginając całe ciało. Przeniósł wzrok na swoją dłoń i z 
lubością   przyglądał   się   swojej   pieszczocie.   Poczuła,   że   tonie.   Na   moment 
zamknęła oczy, a wtedy on, trochę niedelikatnie, włożył w nią dwa palce.

Zatrzęsła   się,   otworzyła   oczy,   próbowała   usiąść.   Położył   drugą   dłoń 

płasko na jej brzuchu, przytrzymując do łóżka.

- Chcę cię posmakować, Aubrey. Lubisz to? Pozwolisz mi, żebym dal ci 

przyjemność w ten sposób?

Pokręciła głową.

- Ja nie… nie wiem.

Znowu zaczął ją pocierać kciukiem po wzgórku.

- Tylko powiedz, że tego chcesz - szepnął, gdy się prężyła, wychodząc mu 

na spotkanie. - Powiedz, żebym cię doprowadził do szczęścia ustami.

-   Chcę   tego   -   wyrzuciła   z   siebie   urywanym   głosem.   I   naprawdę   tego 

chciała. Pragnęła wszystkiego, co mógł jej dać. Lecz gdy pochylił się i dotknął 
językiem miejsca, które przedtem pieścił palcami, krzyknęła cicho, wyginając 
się mocno, wciskając głowę w miękkie poduszki wezgłowia.

Usłyszała,   jak   jęknął.   Sięgnął   dłońmi,   by   rozchylić   ją   jeszcze   szerzej, 

kciukami   wniknął   do   wnętrza,   rozwierając   jej   gniazdko.   Chciała   umrzeć   ze 
wstydu.   Z   przyjemności.   Z   tęsknoty.   Każda   targająca   nią   emocja   nagle 

background image

wychynęła   na   powierzchnię,   wyeksponowana,   naga,   tak   jak   ciało.   Bardzo 
delikatnie wodził po niej językiem, zadając torturę lekkim, słodkim dotykiem. 
Naprężała się z każdym jego ruchem. Przycisnął ją do łóżka i wszedł językiem 
do środka.

Szeroko   otworzyła   oczy,   szukając   go   rozpaczliwie   ręką,   szarpiąc   za 

włosy, jakby mogła go powstrzymać, zatrzymać to doznanie, które wiodło ją ku 
mrocznej, niebezpiecznej przepaści. Nie ustawał, lizał ją i drażnił. W ciszy, jaka 
panowała w pokoju, ktoś ciężko oddychał, niemal łkając. Mgliście zdała sobie 
sprawę,   że   to   właśnie   ona.   A   on   wciąż   ją   pieścił,   pchając   ją   coraz   głębiej, 
potęgując   jej   pragnienia.   Wciągała   ją   wirująca,   zmysłowa   mroczność. 
Pragnęła… jakże czegoś pragnęła. Pragnęła, by przestał. Pragnęła, by nigdy nie 
przestawał. Zdesperowana wyszeptała coś i chciała go odepchnąć.

- Nie - powiedział ostro. - Otwórz się, kochanie. Daj mi siebie.

Mocniej nacisnął jej uda i przytrzymał je, szykując się do ataku. Każdy 

dotyk   sprawiał,   że   wstrząsały   nią   dreszcze.   Ściskała   w   dłoniach   pościel   tak 
mocno,   jakby   broniła   się   przed   utonięciem.   Gdy   przesunął   językiem   po 
najbardziej   wrażliwym   miejscu,   zagryzła   wargi,   żeby   nie   krzyknąć.   Ujrzała 
rozbłysk   światła,   jakby   cały   pokój   eksplodował.   Jej   ciało   rozprysło   się   na 
kawałeczki, pozostawiając ją drżącą z pożądania.

Po chwili wróciła na ziemię,  wróciła w swoje ciało, poczuła na sobie 

ciepły ciężar Gilesa. Szeptał jej do ucha słodkie, kojące słowa, kolanem znowu 
rozchylając jej uda. A potem usiadł i spojrzał na nią niemal  przepraszająco. 
Powędrował   lewą   dłonią   ku   swojej   pokaźnej   erekcji.   Zaczął   wykonywać 
posuwiste, rytmiczne ruchy ręką, a ona patrzyła jak zahipnotyzowana. Wydawał 
się niechętny, lecz nagle w jego oczach pojawiła się desperacja.

- Aubrey - wykrztusił. - Muszę cię mieć.

Wciąż   trzymając   członek   w   dłoni,   pieścił   się,   pocierając   nim   o   jej 

rozgrzane, wilgotne ciało, drażniąc, zadając męczarnię obojgu. Instynktownie 
zgięła nogi.

- Wejdź we mnie - szepnęła. - Chcę cię poczuć tak głęboko.

Spocony, pochylił się nad Aubrey i wtargnął w jej wnętrze, rozpalony, 

gorący,   centymetr   po   centymetrze.   Była   mokra,   rozluźniona   i   całkowicie 
otwarta. Ból, który  odczuła poprzednio, teraz okazał  się ledwie zauważalny. 
Położyła   dłonie   na   jego   pośladkach   i   pociągnęła,   aby   wszedł   w   nią   jeszcze 
głębiej.

background image

Zatopił się w Aubrey do końca przy wtórze gardłowego okrzyku. Leżała 

spokojnie, całkowicie otwarta, z radością poddająca się gwałtownej, rytmicznej 
penetracji.   Trudno   jej   było   w   to   uwierzyć,   zaczęła   odczuwać   nieodparte 
pragnienie.

- O Boże, Aubrey - zacharczał, wbijając się w nią. - Powinienem być 

delikatniejszy.

Pokręciła głową, szeleszcząc włosami po poduszce.

- Nic nie mów - szepnęła. - Proszę, nic nie mów.

Narastało   w   niej   napięcie.   Chciała   tylko   czuć,   nie   myśleć.   Jego 

natarczywe ruchy coraz bardziej zbliżały ją znowu do tamtego oślepiającego 
blasku.   Ogarnął   ją   zapach   rozgrzanego   ciała   Gilesa.   Oddychał   coraz 
gwałtowniej.   Wchodził   w   nią   coraz   głębiej.   Znowu   wygięła   szyję   do   tyłu, 
zanurzając głowę w poduszkach, wychodząc mu naprzeciw bez żadnej rezerwy. 
I wtedy zatrzęsła się i zatraciła w otaczającym ją świecie. Jakby gdzieś z daleka 
usłyszała jego krzyk, raz, po chwili znowu. Poczuła, jak na nią pada, oddychając 
ciężko. A potem nie wiedziała już nic.

 

Rozdział 11

W którym lord Walrafen czyni propozycję

Gilesa obudziło słabe, migotliwe światło i niejasne poczucie, że w jego 

życiu zdarzyło się coś bardzo ważnego. Wspierając się na łokciu zobaczył, jak 
świece w świeczniku dogasają. Ile czasu spał? Zmrużył oczy. Na małym zegarze 
była czwarta.

Obok   niego   Aubrey   leżała   na   boku   z   policzkiem   opartym   na   dłoni. 

Wyglądała   tak   niewinnie.   Boże,   przecież   ona   naprawdę   była   niewinna,   lub 
prawie niewinna, co zresztą nie stanowiło żadnej różnicy. Z powrotem opadł na 
poduszki, gdy właśnie pierwsza ze świec zasyczała i zgasła. Aubrey szepnęła 
coś przez sen i przysunęła się do niego.

background image

Dobry   Boże,   co   on   najlepszego   zrobił?   Wpatrywał   się   w   baldachim. 

Oczywiście, sam tego chciał. Dlaczego więc efekt wydawał się taki… głęboki? 
Zaniepokoił się. Ten romans, który nawiązał z gospodynią, nagle wydał się zbyt 
niepewny, kruchy.

Ogarnęło   go   pragnienie,   żeby   ją   obudzić   i   od   razu   wyjaśnić   sytuację 

między nimi. W rzeczy samej, powinien ją obudzić. Aubrey miała swoją dumę. 
Nie   chciałaby   zostać   zobaczona   nago   w   łóżku   swego   pana   przez   którąś   z 
pokojówek.   Przynajmniej   dopóki   nie   podejmą   wspólnie   jakichś   decyzji. 
Odwrócił   się,   aby   potrząsnąć   ją   za   ramię   i   zobaczył,   że   ma   otwarte   oczy. 
Patrzyła na niego z niepokojem.

- Dzień dobry - powiedział, całując ją lekko w czoło.

-  Która   godzina?   -  Ziewnęła   i   usiadła.   Przyciskała   kołdrę   do   piersi.   - 

Muszę już iść.

Pociągnął ją z powrotem w pościel.

- Dopiero czwarta. - Przylgnął do jej ciała. - Zostań jeszcze.

- Ida niedługo wstanie. Zobaczy mnie.

Ujął jej twarz w dłonie.

- Aubrey, kochanie, nie odchodź - szepnął. - Chcę ci powiedzieć, ile dla 

mnie znaczyła ta noc spędzona z tobą.

Mimo panującego mroku wyczuł, jak Aubrey się rumieni.

- Cieszę się, milordzie. Jesteś wspaniały. Ale ja naprawdę muszę iść, jeśli 

nikt ma nie zobaczyć, jak opuszczam tę sypialnię. Żadne z nas tego nie chce.

Nie podobała mu się desperacja w jej głosie.

- Posłuchaj mnie, Aubrey - powiedział nagle. - Nie dbam o to. Jestem tobą 

oczarowany.

Złagodniała na twarzy.

- Ale ty mnie prawie nie znasz, milordzie. I z pewnością dbasz o to, co 

mówi o tobie twoja służba w twoim własnym domu. A ja bardzo dbam, co się 
mówi o nas obojgu.

Znowu ją pocałował, ogniście, namiętnie.

background image

-  Aubrey,   to   nie   wystarczy.   Nie   może   tak   być.   Nie   możesz   zostać   w 

Cardow.

Zesztywniała.

- Co proszę?

W jego słowach brzmiała desperacja.

- Posłuchaj mnie, jestem przyzwyczajony do tego, że zapewniam moim 

kochankom dostatek - powiedział z przejęciem. - Nie chcę, żebyś pracowała, a 
na pewno nie dla mnie. Chcę, żebyś miała piękne rzeczy, wygodne życie. Nic 
drwiłem wczoraj, gdy mówiłem, że chciałbym cię utrzymać w luksusie. Może 
uważasz mnie za wariata, ale nim nie jestem. Przysięgam. Chcę, żebyś była ze 
mną.

- Jako twoja kochanka? - Pobladła. - Chcesz mi… płacić? Jak kurtyzanie?

Odsunął się z wrażenia.

- To bardzo radykalne postawienie sprawy.

-   Nie   -   szepnęła   przerażonym   głosem.   -   To   nie   jest   radykalne,   lecz 

szczere.

Poczuł się tak, jakby panika wycisnęła mu z pluć całe powietrze. Coś, co 

wydawało się dobre jeszcze kilka chwil temu, teraz poszło w zupełnie złym 
kierunku. Czarna pustka, samotność, znowu groziła wciągnięciem go w swoją 
otchłań.

- Potrzebuję cię - powiedział po prostu. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy, 

jak bardzo. Chcę, abyś była ze mną. W Londynie, nie tutaj. Na Boga, przecież 
nie możesz dla mnie pracować.

- Jeśli mam być opłacana za bycie twoją kochanką, to z pewnością będę 

dla ciebie pracowała, i to w najbardziej podły sposób - wyszeptała.

Giles nie chciał tego słuchać.

- Aubrey, mam rezydencję, cudowny dom w mieście, tuż obok Regent's 

Parku. Ty i oczywiście Iain będziecie tam szczęśliwi. Będziesz miała własną 
służbę. Karetę. Znajdę dobrego nauczyciela. Zaopiekuję się wami na zawsze. 
Tak bardzo ciebie pragnę.

- Pragniesz mnie - powtórzyła. - I tylko to się dla ciebie liczy.

background image

- Liczy się wszystko, co ma z tym związek - odparł.

Potrząsnęła głową.

- Jestem  twoją  gospodynią, milordzie.  Tu, w Cardow.  Jeśli  każesz  mi 

dzielić z tobą łoże, zrobię to, ale…

Usiadł gwałtownie.

- Jeśli ja ci każę…?

Zacisnęła wargi, lecz po chwili się rozluźniła.

- Jeśli będę dzielić z tobą łoże bez względu na powody, to moja sprawa - 

wyjaśniła. - Jesteś wspaniałym kochankiem. Ale ja nie jestem niczyją dziwką, 
milordzie, i nie będę opłacana za to, co razem robimy. Nie mogę jechać do 
Londynu. I nie postawię mojego syna w sytuacji, którą będę się wstydziła mu 
wyjaśnić. Jestem twoją gospodynią. W Cardow.

- W Cardow? - powtórzył bezbarwnie.

- Tak. Chyba że mnie zwolnisz.

Podciągnął kolana i wsparłszy na nich łokcie, ujął twarz w dłonie.

- Nie bądź śmieszna, Aubrey - rzekł, wpatrując się w pościel.

- Ale masz nade mną tę władzę - powiedziała cicho. - Takie są realia, 

milordzie.

Na Boga, ona mówi poważnie! Przygwoździł ją spojrzeniem.

-   Takie   jest   twoje   zdanie   o   mojej   osobie?   Naprawdę   uważasz,   że 

mógłbym cię zwolnić? Za coś takiego?

Odwróciła wzrok.

- Wielu mężczyzn by tak zrobiło.

Zaswędziała   go   ręka,   żeby   ją   uderzyć.   Ale   nagle   zrozumiał,   że   miała 

rację. Większość mężczyzn rzeczywiście tak by postąpiła. I miał nad nią władzę. 
Wykorzystał ją już, czyż nie? Oczywiście, subtelnie, aby nie wywoływać w 
sobie poczucia winy. Lecz ta władza, różnica w pozycji, często gościła w jego 
myślach. Był pewien, że w jej myślach także.

background image

Wyczuł,   że   jej   nie   przekona   bez   względu   na   poczynione   obietnice. 

Otchłań była czarna, otwarta, głodna. Czuł, jak jego świat - i wielki plan, z 
którego   ledwie   zdawał   sobie   sprawę   -   za   chwile   legną   w   gruzach. 
Nieoczekiwanie zachciało mu się płakać.

- Powiedz mi jedno, Aubrey - szepnął, przyciskając dłonie do oczu. - Czy 

podobały ci się moje zabiegi ostatniej nocy? Nie chodzi mi o czysto fizyczne 
spełnienie,   ale   czy   w   ogóle   odczuwałaś   przyjemność   z   mojego   dotyku?   Z 
przebywania w moich ramionach, gdy spałaś? Czy też wszystko to robiłaś w 
ramach obowiązków?

Usłyszał, jak żałośnie wciąga powietrze.

- Nie rób mi tego, milordzie - zachrypiała. - Jeśli masz w sercu choć 

odrobinę litości, nic pytaj mnie o to.

- Ale ja pytam - rzucił twardo. - Na Boga, mam jeszcze jakieś prawa w 

tym naszym układzie.

-   Oczywiście,   że   odczuwałam   przyjemność   z   twojego   dotyku   - 

odpowiedziała trzęsącym się głosem. - Oczywiście, że tego pragnęłam. Jestem 
służącą, milordzie. Nie mam nikogo. Jeśli nie liczyć mego dziecka, od wielu lat 
nie zaznałam ludzkiego dotyku, odrobiny czułości. Oczywiście, że twoje zabiegi 
sprawiały mi przyjemność. Pragnęłam ich. Czy to nie jest widoczne? Czy tak 
trudno pojąć, jak wygląda moje życie?

Spojrzał na Aubrey zimno.

- A jak według ciebie wygląda moje życie? Wydaje ci się, że dotyk, który 

kupowałem   i   za   który   płaciłem,   tak   bardzo   się   różni?   Myślisz,   że   handel 
wymienny z kurtyzanami za ich czułości daje mężczyźnie szczęście?

- A jednak właśnie to chciałeś mi zaproponować, milordzie - szepnęła.

Walnął pięścią w wezgłowie.

- Nie, na Boga, wcale nie! - ryknął.-– Mnie… zależy na tobie, Aubrey. To 

jest zupełnie co innego, lub też mogłoby być, o ile byś się zgodziła.

- To nigdy nie jest coś innego - odparła. - Poza tym nie znasz mnie.

- Owszem - uciął. - Znam cię. - Pomyślał, że rzeczywiście ją zna. - W 

ciągu tych ostatnich kilku lat wiele się o tobie dowiedziałem. Może nie znałem 
cię w sensie fizycznym, lecz znałem twój umysł, a nawet w niewielkim stopniu 
twoje serce. Dowiedziałem się, co myślisz,  co cenisz. A teraz ujrzałem,  jak 

background image

reagujesz na mój dotyk, jak mnie rozpalasz. Do diabła, nie mów mi, co wiem, a 
czego nie wiem.

- Muszę już iść, milordzie - powiedziała z nutą przeprosin w głosie. - Czy 

mogę?

Ze złością wskazał jej drzwi.

- Tak, do diabla - warknął. - Nie chciałbym grać ci na nerwach moją 

obecnością ani chwili dłużej, niż to naprawdę konieczne.

- To nie tak - szepnęła. - Wiesz, że to nieprawda.

W milczeniu usiadł na brzegu łóżka, okrył uda prześcieradłem, ściskając 

jeden jego koniec w zaciśniętej pięści. Słuchał, jak Aubrey cichutko ubiera się 
za  jego plecami.  Nie odzywała  się, on zaś nie wykonał kolejnego ruchu do 
chwili,   aż   usłyszał   odgłos   otwieranych   i   zamykanych   drzwi.   I   już   było   po 
wszystkim. Po prostu wyszła.

A niech to piekło pochłonie! Wszystko zepsuł! Nawet nie zdawał sobie 

sprawy, jak bardzo jej pragnie, do chwili gdy wyskoczył z tą swoją niestosowną 
propozycją.

Stwierdziła, że on wcale jej nie zna. Logicznie biorąc, musiał się z nią 

zgodzić. Lecz nie opuszczało go uczucie, że pragnie jej już od bardzo dawna, 
znacznie dłużej niż od tygodnia, gdy przybył do Cardow.

Czuł   się   tak,   jakby   gdzieś,   pośród   jej   listów   z   trzech   ostatnich   lat, 

narastało w nim zainteresowanie Aubrey, wręcz zaintrygowała go. Nie było to 
zauroczenie, lecz coś innego. Obsesja?

Nie, to też nie. Pokręcił głową i opuścił ją bezsilnie na dłonie.

Lecz po chwili przyszło mu na myśl, że jest jeszcze ognik nadziei. Jeśli 

Aubrey nie zamieszka u niego, przecież on może przyjeżdżać do niej. Tu, do 
Cardow.   Boże,   pewnie   zamęczyłby   swoich   woźniców   i   siebie   samego 
doprowadził do skrajnego wyczerpania. Z karierą mógłby się pożegnać. Lecz 
niewiele go to obchodziło. Powoli kiełkowała w nim myśl, że zamek mógłby się 
znowu stać jego domem.

Co   ważniejsze,   Aubrey   wcale   nie   powiedziała,   że   nie   będzie   jego 

kochanką. Stwierdziła tylko, że nie będzie utrzymanką. Skoro zdołał uwieść ją 
raz, powiedzie mu się też przy kolejnej próbie. Do licha, jeśli tak bardzo zależy 
jej na tej pracy, niech ją sobie ma. Oczywiście, stało mu to ością w gardle, lecz 

background image

jaka była alternatywa? Zycie bez możliwości widywania jej? Gdyby miał być ze 
sobą   szczery,   zupełnie   nie   wiedział,   jakie   byłyby   losy   Cardow,   gdyby   stąd 
odeszła. Musiał wziąć pod uwagę dobro swojej ziemi i jej mieszkańców. Więc 
może rzeczywiście był na najlepszej drodze, by zostać panem na włościach?

Z tą nadzieją w głowie wstał i poszedł do łazienki. Był tak zamyślony, że 

prawie nie zauważył zimnej wody w balii, że biały ręcznik, który rozłożył, jest 
już mokry. Zastanawiał się intensywnie nad zakupem nowej, szybszej, lepiej 
zawieszonej   karety,   aby   móc   przyjeżdżać   tu   z   Londynu.   Mógłby   poprosić 
Ogilvy'ego, aby zrobił rozeznanie w tej sprawie. Podjąwszy decyzję, zanurzył 
narożnik ręcznika w balii. W tym momencie zobaczył plamkę krwi.

Była blada. Tak blada, że mógłby śmiało udać, iż jej nie widzi. Dłuższą 

chwilę spoglądał na bladoróżową, rozmazaną smugę na swoim białym ręczniku, 
usiłując zrozumieć, jakimże sposobem się skaleczył, skoro jeszcze nie ostrzył 
swojej   brzytwy.   W   końcu   tknęła   go   myśl.   Naga   prawda,   która   patrzyła   mu 
prosto   w   twarz.   Usłyszał   w   uszach   przeraźliwy   ryk,   zobaczył   przed   oczami 
czerwoną poświatę.

- Aubrey! - Wrzasnął, wychodząc z łazienki. Rzucił ręcznik na podłogę. - 

Aubrey! Do diabła! Wracaj tu! Wracaj tu natychmiast!

Odpowiedziała mu cisza.

Po   prawdzie,   jeśli   dopisało   mu   szczęście,   to   nikt   go   nie   usłyszał. 

Docierała do niego straszna prawda. Aubrey nie wróci. W każdym razie nie do 
jego sypialni. Nie wróci, jeśli tylko będzie w stanie się od tego powstrzymać. 
Przecież   nawet   tym   razem   nie   chciała   przyjść.   A   jednak   zmusił   ją. 
Zmanipulował. Uwiódł.

Była dziewicą. Co do tego miał pewność. Krew nie mogła się pojawić z 

innego powodu. Nie miała nigdy męża. To kolejne sprytne oszustwo Aubrey. A 
on   sam   miał   już   wcześniej   pewne   podejrzenia,   jednak   nie   chciał   wyjaśnić 
wszystkiego do końca w obawie przed tym, czego mógłby się dowiedzieć. Bóg 
jeden   wie,  co  ona  jeszcze  ukrywa.  Jedno   nie  budziło  wątpliwości:  w   sensie 
seksualnym była zupełnie niewinna.

A   teraz   z   nich   dwojga   to   on   miał   większe   obawy.   Musi   ją   znaleźć. 

Przeprosić. Ona zaś będzie musiała złożyć wyjaśnienia - i to dość obszerne. 
Potem razem zdecydują, co z tym wszystkim począć. Do diabla z karierą. Po 
prostu zmusi ją do małżeństwa. Miał jednak straszne przeczucie, że łatwiej to 
powiedzieć   niż   zrobić.   Aubrey   podejdzie   sceptycznie   do   takiej   propozycji. 
Wiedział też, jak zareagują inni. Uznają to za zbędny akt podjętej emocjonalnie 
decyzji. Lecz czy naprawdę miało to dla niego takie znaczenie?

background image

W każdym razie te decyzje muszą  zaczekać. Teraz trzeba było zrobić 

przynajmniej jedno. Powoli, spokojnie, wrócił do łazienki, otworzył brzytwę i 
wykonał małe nacięcie na swojej szyi. Potem wziął ręcznik i otarł krew. 

Lecz mimo  obmyślonego planu, mimo  całej determinacji, by naprawić 

swoje zaniedbanie i oszczędzić Aubrey wstydu, został jeden mały drobiazg, o 
którym zapomniał. Zapomniał wrócić do sypialni i zabrać leżące na stoliku przy 
łóżku spinki do włosów.

Pośród   emocjonalnego   oszołomienia   między   śniadaniem   i   lunchem, 

Aubrey zrozumiała drugi popełniony przez siebie błąd. Dzięki Bogu nie było to 
tak   wstrząsające   jak   oddanie   dziewictwa   lordowi   Walrafenowi.   Jednak, 
pochłonięta   niespokojnymi   myślami   o   śledztwie   i  obsesji   na   punkcie   swego 
chlebodawcy,   Aubrey   zupełnie   zapomniała   dostarczyć   pani   Bartle   obiecany 
balsam z dzikiej róży. Owszem, zrobiła go, lecz leżąc na marmurowym blacie w 
jej salonie, balsam niewiele mógł pomóc na ranę Jacka Bartle.

Na nieszczęście dziś był dzień prania. Co gorsza, biedna Ida nadal miała 

bardzo spuchniętą kostkę. A nikogo innego nie można było wysłać. Wzięła ze 
spiżarni wiklinowy koszyk, napełniła go pasternakiem, włożyła też bochenek 
świeżego chleba oraz balsam i poszła do kuchni, aby powiedzieć pani Jenks o 
swoim wyjściu. Wracając, zobaczyła Pevsnera, który wraz z sędzią pokoju stał 
w korytarzu.

Nie   było   lepszego   momentu,   żeby   stąd   uciec.   Poza   tym   potrzebowała 

czasu,   aby   przemyśleć   pewne   rzeczy.   Niezauważona,   poszła   skrótem   obok 
piwniczki, gdzie trzymano piwo, i ruszyła ku bramie.

background image

Lord   Walrafen   zawsze   był   w   pewnym   stopniu   perfekcjonistą.   I   jak 

większość   takich   ludzi,   skrycie   odczuwał   lęk   przed   porażką,   często   z   dość 
dziwnym skutkiem. Na przykład przez większość dorosłego życia nawiedzał go 
senny koszmar, w którym stado nauczycieli akademickich z Cambridge wpadało 
do   Izby   Lordów   i   chwytało   go   za   obie   ręce.   Przed   rozpoczęciem   sesji 
oświadczali na glos, że Walrafen nie zdał końcowych egzaminów i dlatego nie 
może zasiadać w żadnej z izb. Czasami posuwali się nawet do stwierdzenia, że 
otrzymał tytuł w wyniku pomyłki. Albo że jest kompletnie nieudolny i cała jego 
kariera to wielka lipa.

I istocie, głupców, ludzi nieudolnych i niewykształconych w parlamencie 

nie   brakowało.   W   przeciwnym   razie   połowa   miejsc   byłaby   pusta.   Ta 
świadomość   jednak   wcale   nie   odegnala   koszmarów.   Ani   nie   zmieniła   ich 
zakończenia. Gdy wyciągali go z izby, Walrafen patrzył po sobie i stwierdzał, że 
jest zupełnie nagi. I tak samo poczuł się krótko po lunchu tego dnia, który i tak 
był już dostatecznie zły.

Jakby   Giles   nie   miał   dość   kłopotu,   starając   się   rozgryźć   swoją 

gospodynię, gdy usiadł za biurkiem, w drzwiach pojawił się lokaj. O dziwo, 
sędzia pokoju trzymał się w cieniu za jego plecami, z jakimś zawiniątkiem w 
ręku.

- Wejdźcie, proszę - powiedział książę. W głębi serca wolałby, aby sobie 

poszli.

Pevsner wydawał się bardzo z siebie zadowolony. To nie mógł być dobry 

znak. 

-   Milordzie   -   odezwał   się   ponuro.   -   Obawiam   się,   że   dokonaliśmy 

szokującego odkrycia.

Higgins   położył   zawiniątko   na   biurku   tak   ostrożnie,   jakby   w   środku 

znajdował się Święty Graal. Był to wełniany, niebiesko-zielony pled w cienkie 
czerwone i żółte paski. Wyglądał jakoś znajomo, lecz nie na tyle, by Walrafen 
mógł usprawiedliwić nim wizytę niespodziewanych gości.

- Tak? Co takiego? - rzucił niecierpliwie.

Lokaj teatralnym gestem rozwinął pled, w którym znajdowała się mała 

szkatułka, zapewne owinięta dla lepszego zabezpieczenia. Walrafen sięgnął po 
pierwszą rzecz, która wpadła mu w oko - krótki sznur pereł, bardzo pięknych, o 
ile   znal   się   na   rzeczy.   Był   też   medalion   na   ciężkim   złotym   łańcuchu, 
grawerowana   srebrna   brosza   z   wielkim   czerwonym   kamieniem,   trzy   złote 
pierścionki i dwie oprawione w złocone ramki miniatury, tak piękne, że mogły 

background image

być namalowane przez samego Olivera, słynnego miniaturzystę. Pod spodem 
leżało kilka małych drobiazgów, lecz niestety żaden z nich nie był w stanie 
ukryć dużego złotego zegarka.

Walrafen   odsunął   krzesło   i   splótł   dłonie   na   biurku.   Zrobiło   mu   się 

niedobrze. O Boże! Przypomniał sobie, gdzie widział ten pled.

- Co chcecie z tym zrobić? - spytał cicho. - Komu to pokazaliście? - W 

zaistniałych okolicznościach nie były to odpowiednie pytania.

Sędzia machnął ręką nad pledem, jakby sprawa była oczywista.

- Milordzie, znaleźliśmy to wszystko w pokojach pańskiej gospodyni i 

nikt inny tego nie widział. Lecz zegarek bez wątpienia należał do pańskiego 
wuja. Bóg raczy wiedzieć, skąd wzięła pozostałe rzeczy. Wniosek jest boleśnie 
oczywisty. 

Lord wstał.

- Boleśnie dla kogo? - warknął. - Jestem pewien, że żadnemu z was nie 

sprawiło szczególnego bólu szperanie w osobistych rzeczach pani Montford.

Pevsner   cofnął   się,   jakby   otrzymał   mocny   cios.   I  niewiele   brakowało. 

Giles   musiał   mocno   zaciskać   rękę   na   oparciu   krzesła,   żeby   nie   uderzyć 
służącego.

- Ależ mi… milordzie! - wyjąkał lokaj. - Przecież to zegarek majora!

- Rzeczy, które znaleźliście, stanowią prawnie własność pani Montford - 

Giles usłyszał swój głos. - To pamiątki rodzinne. Niedawno sama mi o nich 
opowiadała.

Higgins z niedowierzaniem pokręcił głową.

- Milordzie, chyba nie twierdzi pan, że zegarek należy do niej? Jest na 

nim inskrypcja z nazwiskiem majora Lorimera.

- Skoro go ma, należy do niej - uciął Giles. - I tyle. A teraz chciałbym 

wiedzieć, dlaczego przeszukiwaliście szafkę jej syna.

Lokaj i sędzia wymienili znaczące spojrzenia. Giles zorientował się, że 

powiedział za dużo.

-   Milordzie   -   zaczął   służący.   -   Niedawno   otrzymałem   od   waszej 

lordowskiej mości pozwolenie na przeszukanie całego domu.

background image

Czy naprawdę dał takie pozwolenie? Była to raczej drastyczna decyzja.

Lokaj jakby czytał w jego myślach.

-   Przeszukano   pokoje   wszystkich,   mój   także.   Tak   sobie   życzyła   pani 

Montford.   Nalegała,   by   sprawdzić   wszystkich,   bo   w   przeciwnym   razie 
poszukiwania nie byłyby uczciwe.

Giles odniósł dziwne wrażenie, że Pevsner przekręca słowa Aubrey, lecz 

teraz nie mógł tego dowieść.

- No więc sami widzicie - powiedział. - Jeśli przeszukania dokonano na 

jej polecenie, to musi być pewna swojej niewinności.

Higgins delikatnie odchrząknął.

- A czy jest pan całkowicie pewien, milordzie, że te wszystkie przedmioty 

należą do pańskiej gospodyni?

Coś w nim pękło.

- Do diabła, czy nie powiedziałem tego przed chwilą? Nie dawniej niż 

dwa dni temu ta kobieta mówiła mi o rodzinnych pamiątkach, które trzymała w 
dolnej szufladzie szafki w sypialni syna. Poprosiła mnie, żebym mu przekazał te 
rzeczy,   gdyby   coś   się   z   nią   stało.   Widziałem   ten   koc   na   własne   oczy. 
Wspomniała też o Biblii zawierającej testament i o liście. Je też znaleźliście?

Pevsner i Higgins znowu wymienili spojrzenia. Poczuł jakby ulgę. Tak, 

musieli zobaczyć tam Biblię i te pisma. Giles mógłby na to postawić ostatnią 
gwineę.

- Więc to są te rodzinne pamiątki, o których mówiła? - spytał Higgins.

Giles popatrzył na niego niecierpliwie.

- Nie będę jej obrażał, pytając o to.

- Są dość drogie jak na gospodynię, milordzie.

-   Na   Boga,   Higgins,   ona   zarządza   całym   majątkiem!   Gdyby   nie   była 

uczciwa,   mogłaby   wykorzystać   tysiące   sposobów,   za   których   pomocą 
oszukałaby mnie z większą łatwością i na znacznie większą sumę. Dlaczego 
miałaby się połaszczyć na jakiś śmieszny zegarek?

background image

Lecz zegarek wcale nie był śmieszny, o czym obaj wiedzieli. Higgins 

rozłożył ręce.

- Rozumiem, milordzie, lecz jeśli nie spyta jej pan o zegarek, sam będę 

musiał to zrobić - powiedział cicho. - Muszę wykonać moją pracę, czy mi się to 
podoba, czy nie. Daję panu wybór, milordzie, który z nas ma przeprowadzić z 
nią tę rozmowę. 

Oczywiście,   Giles   chciał   to   zrobić   osobiście.   W   rzeczy   samej   pragnął 

stanąć z nią twarzą w twarz i zażądać szczerych odpowiedzi. Miał już powyżej 
uszu półprawd, uników i kłamstw. Tylko nie chciał, żeby Pevsner i Higgins o 
tym wiedzieli. Teraz już wiedział, że będzie musiał ją poślubić, żeby zdławić w 
zalążku wszelkie obrzydliwe plotki.

- Chętnie ją spytam w pana imieniu - rzekł tak uprzejmie, jak potrafił. - 

Sądzę   jednak,   panie   Higgins,   że   ta   sprawa   dotycząca   śmierci   mojego   wuja 
ciągnie   się   już   zbyt   długo.   Psuje   atmosferę   w   całym   domu.   W   tej   sytuacji 
zamierzam sprowadzić z Londynu eksperta od spraw kryminalnych.

Higgins pobladł.

- Jakiego eksperta, milordzie?

- Byłego inspektora policji - odparł Giles, modląc się w duchu, by Max 

był   już   w   drodze.   -   Wicehrabiego   de   Vendenheim-Selestat,   jeśli   chodzi   o 
ścisłość.

- Dobry Boże! Francuza? - Higgins był wyraźnie przerażony.

- Alzatczyka - poprawił Giles. - I bliskiego współpracownika ministra 

spraw   wewnętrznych.   Peel   uważa   go   za   wybitnego   śledczego   we   wszelkich 
sprawach kryminalnych. Jestem pewien, że rozwikła tę sprawę.

- W takim razie życzę mu powodzenia. - Jednak Higgins wydawał się 

obrażony. A to z pewnością nie wyszłoby Aubrey na dobre.

- Oczywiście, będzie potrzebował pańskiej pomocy - dodał pośpiesznie 

Giles. - Będzie pan musiał pomagać mu w śledztwie. Wyjaśnić wszystko, co pan 
do tej pory odkrył. Jestem pewien, że z jego doświadczeniem i przy pańskim 
współudziale szybko zakończycie tę sprawę.

Higgins   częściowo   się   udobruchał.   Pevsner   nie   ośmielił   się   odezwać. 

Zostawili  rozłożony  pled  na biurku i  wyszli.  Giles  natychmiast  podszedł  do 
markieterii koło okna i wypił pól szklaneczki brandy.

background image

Popijając i przykładając co chwila szklankę do czoła, zaczął chodzić tam i 

z powrotem przy biurku. Dobry Boże w niebiosach! Nieszczęście było blisko. 
Mimo zapewnień, jakich udzielił Higginsowi, Giles nie miał bladego pojęcia, co 
Aubrey  robiła  z  zegarkiem  wuja.  Tak  bardzo  chciał  w  nią  wierzyć,  i  zaiste 
wierzył.  Lecz  wcale   nie  ułatwiała  mu   zadania.  Chętnie  potrząsnąłby  nią   tak 
mocno, że zaczęłaby grzechotać swoimi perłowymi ząbkami. W wyobraźni już 
widział jej zielone kocie oczy, które zwężają się w cienkie szparki.

Niech to diabli! Chciał, żeby ten zegarek po prostu zniknął. Odwrócił się 

od okna, żeby na niego popatrzyć. Nie zniknął. Wciąż leżał na środku biurka, 
odbijając złotą kopertą promień słońca, rozpraszając go w dziesiątki jasnych 
punktów, widocznych na suficie. Odstawił szklankę, wziął zegarek i otworzył 
kopertę. O dziwo, wciąż pamiętał dzień, gdy wuj go otrzymał, latem 1814 roku. 
Giles   przyjechał   wtedy   do   Londynu   w   przerwie   międzysemestralnej   i   ujrzał 
Eliasa wygodnie ulokowanego przy Hill Street.

Pewnego wieczoru wuj wybrał się na kolację u White'a z kilkoma swoimi 

żołnierzami.   Wrócił   z   zegarkiem   w   kieszeni,   bardzo   rozentuzjazmowany, 
ciągnąc za sobą jednego z podwładnych, jak stwierdził, swojego ulubionego i 
najlepszego   oficera.   Giles   pamiętał   tylko,   że   był   to   spokojny,   ciemnowłosy 
mężczyzna   o   miłym   uśmiechu.   We   trójkę   wypili   razem   butelkę   whisky   dla 
uczczenia   tej   okoliczności,   gdyż   oficerowie   wierzyli   -   jak   się   okazało 
niesłusznie - że ich koszmar na kontynencie europejskim dobiegł końca. 

Giles nigdy nie zapomniał, jak ich gość z wyraźną niechęcią mówił, że 

wkrótce   sprzeda   swój   oficerski   patent.   Późno   odziedziczył   szlachecki   tytuł, 
zdaje się, że szkocki, i nie miał synów. Jakże on się nazywał? Ciotka Harriet 
niedawno  go  wspominała.   Kenway?  Canwell?  Ale  te  nazwiska  nic  brzmiały 
szkocko. Chyba w ogóle się pomylił.

W każdym razie wuj chyba tylko raz mówił o tamtym gościu i o zegarku. 

Zdaje się, że biedak nie zdążył sprzedać patentu. Zamiast tego razem z Eliasem 
wrócił do Belgii, kiedy Napoleon zdobył się na ostatni zryw ku chwale. I tam 
zginął, pozostawiając Eliasowi jedyną pamiątkę w postaci tego właśnie zegarka.

Giles zamknął kopertę, odłożył piękny czasomierz i zawinął wszystko w 

pled.   Mimo   smutnych   wspomnień,   jakie   się   z   nim   wiązały,   był   to   chyba 
najwspanialszy zegarek, jaki kiedykolwiek widział. Same tylko szafiry miały 
dużą wartość. Jaki więc pożytek byłby z niego dla Aubrey, o ile nie zamierzała 
go   sprzedać?   I   dlaczego,   na   miłość   boską,   wuj   miałby   oddać   tak   ukochaną 
pamiątkę   służącej?   Jeszcze   tydzień   temu   powiedziałby,   że   to   prezencik   od 
dżentelmena dla kochanki, gdyż zegarek łatwo można było spieniężyć.

background image

Jednak   wuj   bardzo   cenił   ów   przedmiot,   zaś   Aubrey   nie   była   jego 

kochanką. Gdyby nawet Giles miał jakiekolwiek wątpliwości w tym względzie, 
tamta smuga krwi na ręczniku ostatecznie by je rozwiała. Nagromadziło się już 
zbyt wiele pytań. Dlaczego Aubrey kryla się ze swoim dziewictwem? Dlaczego 
schowała   zegarek   Eliasa?   I   co   jeszcze   mogła   trzymać   w   tajemnicy?   Jednak 
najbardziej  niepokojące  pytanie brzmiało:   dlaczego   on sam skłamał,  żeby  ją 
chronić?

Obawiał   się,   że   zna   odpowiedź   na   ostatnie   pytanie.   Lecz   zamiast 

rozważyć to dokładniej, wychylił kolejną porcję brandy i stał koło okna, aż 
usłyszał, jak do pokoju wchodzi Ogilvy.

- Dzień dobry, milordzie.

- Może i dobry - mruknął Giles, nie odwracając się.

Dobiegł  go   szelest   papieru,  domyślił   się   więc.   że  Ogilvy   podszedł   do 

biurka, lecz wciąż myślami był gdzie indziej.

- Pled klanu Farquharsonów - mruknął młodzieniec. - Milordzie, skąd to 

się tu wzięło?

Giles nie był w nastroju, by cokolwiek wyjaśniać.

- Co, ten kocyk? - Podszedł do biurka i odsunął go na bok. Nieważne. - 

Masz poranną pocztę?

- Tak jest. - Ułożył listy w równym rzędzie. - Tu są te najpilniejsze.

Giles sztywno skinął głową, więc Ogilvy odszedł od biurka. Książę usiadł 

i próbował skoncentrować się na korespondencji. Bezskutecznie.

- Ogilvy! - warknął. Młodzieniec zerwał się na nogi.

- Tak, milordzie?

- Znajdź panią Montford. I przyprowadź ją do mnie.

background image

Rozdział 12

W którym prawda zaczyna wychodzić na jaw

Po wizycie u pani Bartle Aubrey nie spieszyła się z powrotem do zamku. 

Szła powolutku ścieżką, zatrzymując się nad stawem koło wzgórza, aby zerwać 
kilka bazi. Ułożywszy je w pustym koszyku, usiadła na skalistym występie i 
oddała się rozmyślaniom na temat, który przez cały dzień krążył jej w głowie. 
Lord Walralen. Giles.

Spojrzała nad gładką jak lustro powierzchnią stawu i uśmiechnęła  się. 

Nawet po spędzeniu nocy w jego łożu dziwnie było o nim myśleć po prostu jako 
o Gilesie. Ale myślała o nim, teraz już prawic bez przerwy. Wspominała te 
cudowne   doznania,   gdy   czuła   na  swoim  ciele   jego   usta   i  dłonie.   Myślała   o 
przyjemności,   jaką   niewątpliwie   mu   dala.   Pamiętała   jednak   także   ból,   który 
widziała w jego oczach na samym końcu. Żałowała, że nie może cofnąć tamtych 
słów lub przynajmniej ich złagodzić.

Powiedział,   że   nie   będzie   jej   do   niczego   zmuszał.   Postanowiła   mu 

uwierzyć. Mimo wszystkich niedoskonałości wydawał się człowiekiem honoru. 
A   teraz   przekonała   się,   że   jest   też   cudownym   kochankiem.   Zamknęła   oczy, 
wystawiła twarz ku jesiennemu słońcu i przywołała w pamięci jego piękne rysy. 
Bardzo   przyzwyczaiła   się   do   codziennych   rozmów   z   nim,   także   do   kłótni. 
Zaczynała tęsknić za jego dźwięcznym śmiechem, za odgłosem jego szybkich 
kroków w zamkowych korytarzach. Po raz pierwszy od wielu lat odżyła. Była 
szczęśliwa. Niemal bezpieczna.

Cały   dom   też   odżył.   Stal   się   prawdziwym   domem,   gdy   Giles   tu 

przyjechał. Ze smutkiem pomyślała, że pewnie niedługo opuści Cardow i wróci 
do Londynu. Ciekawa była, jak długo tym razem nie będzie go w zamku. Znowu 
cały rok? A może pięć? Nerwowo zaczerpnęła powietrza. Jakie to dziwne, że 
teraz niepokoi ją perspektywa rozstania. W zamku znowu nastanie pustka, kiedy 
on wyjedzie.

Jednak   bez   względu   na   swoją   za   nim   tęsknotę,   nie   przyjmie   jego 

propozycji. Kusiło ją. Zastanawiała się, jak by to było: dzielić z nim łoże i całe 
życie. Mieć do kogo się przytulić i być przytulaną. Mieć kogoś, kto się nią po 
prostu zaopiekuje. Jakiż to byłby luksus! Lecz nawet gdyby miała się tak zniżyć, 
musiała   myśleć   o   Iainie.   Zresztą   Londyn   był   dla   nich   obojga   zbyt 
niebezpieczny.

background image

Zanim wróciła z przechadzki, popołudniowe słońce zdążyło już ogrzać 

wewnętrzny,   wyłożony   kocimi   łbami   podwórzec.   Przeszła   na   drugą   stronę   i 
dostała się do zamku koło kuchni. Lettie i Ida stały koło służbówki, szepcząc o 
czymś zawzięcie. Na dźwięk otwieranych drzwi urwały rozmowę i spojrzały na 
Aubrey szeroko otwartymi oczami. Ida z trudem zdusiła wybuch śmiechu.

Aubrey umieściła koszyk na stoliku koło drzwi.

- Skończyłyście już pomagać w pralni? - spytała trochę niecierpliwie. Jeśli 

tak, Lettie, możesz wywoskować podłogę w złotym salonie, a ty, Ida, idź, połóż 
się i rozprostuj chorą nogę.

Dziewczęta dygnęły i pośpiesznie odeszły. Odwiązawszy czepek, poszła 

korytarzem w kierunku swojego saloniku, gdy ze spiżarni wychynęła Betsy i 
chwyciła Aubrey za ramię.

- Tutaj, psze pani. - Wciągnęła ją do środka.

- Na litość boską - mruknęła Aubrey. - O co chodzi? 

Betsy zamknęła drzwi.

- Proszę - Wcisnęła jej coś w rękę. - Niech pani to schowa.

Aubrey spojrzała. Spinki do włosów? Boże! Spinki! Życzliwa twarz Betsy 

oblała się rumieńcem.

- Złapałam je, zanim Lettie zdążyła się im przyjrzeć. Ale już zaczynają 

szeptać.

Wciąż oszołomiona Aubrey podniosła wzrok.

- Szeptać?

-  Tak.  A   jeśli   te  spinki   są   pani,   to  ja   nie  chcę   o   tym  nic   wiedzieć   - 

stwierdziła stanowczo Betsy. - Ale spinki to spinki, a w tym domu niewiele 
kobiet je nosi.

Aubrey zamknęła oczy i zacisnęła dłoń tak mocno, że metal zaczął się 

wrzynać w ciało. Nie wiedziała, co powiedzieć. Albo też czemu zaprzeczyć.

- Poza tym pan Ogilvy czeka teraz na panią - podjęła Bctsy, zajmując się 

jedną z półek. - Jest w pani salonie od dobrych dziesięciu minut. Chyba warto 
sprawdzić, czego chce.

background image

- Tak - rzekła cicho. - Pójdę do niego. Bctsy odwróciła się do niej.

- Ja bardzo przepraszam, psze pani - odezwała się łagodnie. - Ale czy pani 

dobrze się czuje? Ostatnio wydaje się pani jakaś inna.

Aubrey zmusiła się, żeby kiwnąć głową.

- Czuję się dobrze. Dziękuję ci, Betsy. - Z tymi słowy opuściła spiżarnię. 

Wstążki jej czepka wciąż zwisały luźno, gdy szła w kierunku swojego pokoju.

Gdy wkroczyła do środka, Ogilvy zerwał się na nogi.

- Pani Montford - odezwał się grzecznie. - Jego lordowska mość życzy 

sobie widzieć panią w swoim gabinecie. To chyba pilna sprawa.

- Oczywiście. Już idę.

Jakby we śnie, odłożyła spinki i zdjęła czepek. Wciąż była w szoku po 

tym, co usłyszała od Betsy. Wielkie nieba, jakże mogła być taka głupia? A teraz 
to,   właśnie   ta   rzecz,   której   się   obawiała   od   chwili,   gdy   dziś   rano   wyszła   z 
sypialni Walrafena. Została wezwana do jego gabinetu.

Być może książę zamierzał dalej wiercić jej dziurę w brzuchu, aby została 

jego metresą? Jeśli będzie zostawiać swoje spinki na jego meblach, być może 
powinna na tę propozycję przystać. I tak jej reputacja legnie w gruzach. Gdy 
pojawiła   się   w   Cardow,   przez   wiele   miesięcy   służba   podejrzewała,   że   jest 
kochanką   majora.   Trudno  jej  było  wysoko  nosić   głowę  i  wykonywać  swoje 
obowiązki. Z czepkiem bezwiednie trzymanym w ręku udała się do gabinetu.

Walrafen rzucił się do przodu, jakby chciał ją powitać w momencie, gdy 

przekroczyła   próg.   Przyjrzała   mu   się   badawczo.   Od   razu   zauważyła,   że   źle 
wygląda i w pierwszym porywie chciała wybiec mu naprzeciw, pogładzić dłonią 
po policzku i spytać, co się stało. Ale gdy stanął nieco z boku, zobaczyła leżący 
na biurku pled.

Zabrakło jej tchu. Nagle wszystko się zmieniło. Musiała poblednąć, bo 

książę ujął ją silną, ciepłą ręką pod łokieć.

- Aubrey, czy dobrze się czujesz?

Nie czuła się dobrze. Podeszła do biurka tak ostrożnie, jakby leżał na nim 

zwinięty w kłębek wąż. Zakryła dłonią usta i odwróciła się do Gilesa. Z trudem 
hamowała łzy.

Spojrzał na nią z powątpiewaniem.

background image

- Obawiam się, moja droga, że musisz mi wyjaśnić parę spraw.

Poczuła się tak, jakby została publicznie znieważona.

- Kto przeszukiwał moje rzeczy? - szepnęła. - Kto to zrobił?

Przeniósł wzrok na pled, po czym znowu spojrzał na Aubrey.

- Pevsner i Higgins - powiedział cicho.

- Na czyje polecenie? - spytała ostro. - Pańskie? To był pański pomysł, 

milordzie? Dlaczego pan mnie po prostu nie spytał?

Położył rękę na jej ramieniu.

- Aubrey, wygląda na to, że faktycznie dałem Pevsnerowi pozwolenie na 

przeszukanie   całego   domu.   Bardzo   mi   przykro.   Jednak   będziesz   musiała 
wyjaśnić, skąd masz ten zegarek. Obecnie to jest wszystko, co mogę zrobić, aby 
utrzymać Higginsa w ryzach.

Podniosła   leżącą   na   pledzie   miniaturę   Muireall   i   pogłaskała   palcem 

ramkę. I wtedy uderzyła ją inna, jeszcze bardziej przerażająca myśl.

- Moja Biblia - wyszeptała, rozglądając się gorączkowo po pokoju. - Ma 

ją pan? Gdzie jest?

Poprowadził ją do fotela i zmusił, żeby usiadła.

- Biblia jest bez wątpienia tam, gdzie ją zostawiłaś - rzekł łagodnie. - Coś 

tak niewinnego nie mogło zainteresować Pcvsnera. A teraz powiedz mi, Aubrey, 
co u ciebie robi zegarek mojego wuja?

Spojrzała mu w oczy, które były pełne spokoju i ciepła. Powoli docierało 

do niej, że książę nie jest jej wrogiem. W jego głosie nie było złości, jedynie 
zdziwienie.   Mówił   tak,   jakby   naprawdę   chciał   ją   chronić.   Czy   nie   z   tego 
powodu   poszła   z   nim   do   łóżka?   By   zdobyć   jego   pomoc,   gdyby   miała   jej 
kiedykolwiek   potrzebować?   Teraz   musi   z   tego   skorzystać,   chociaż   ta   myśl 
wcale nie była radosna.

- Major mi go dał - powiedziała w końcu. - A raczej dał mi zegarek, abym 

ja przekazała go Iainowi.

- Iainowi? Dlaczego?

Wzruszyła lekko ramionami.

background image

- Mówił, że Iain chciał go ostrzec, gdy waliła się wieża. Zdawał się tym… 

poruszony. Ale ja nie chciałam tego zegarka. Powiedziałam mu, że Iain jest za 
miody.   Bardzo   chciałam   mu   go   zwrócić,   ale   uparł   się.   Więc   ja…   no   cóż, 
zawarłam jeszcze raz pakt z tym diabłem. Żeby osiągnąć to, co chciałam. Z nim 
często trzeba było właśnie tak postępować.

Walrafen   klęknął   przy  fotelu,  ujął  jej  dłoń  i  zaczął   ją  pocierać,  jakby 

chciał przywrócić jej krążenie i mowę.

- Jaki pakt, Aubrey?

Przełknęła z wysiłkiem.

- Powiedziałam, że wezmę zegarek, ale tylko pod warunkiem, że pozwoli 

doktorowi   Crenshawowi   się   zbadać.   I   to   następnego   dnia.   Ku   mojemu 
zdziwieniu wyraził zgodę. Więc przyjęłam zegarek. Pomyślałam, że warto. - 
Spojrzała na Gilesa, w milczeniu błagając go, aby spróbował zrozumieć. - Lecz 
on nie zobaczył się już z Crenshawem. Po prostu… umarł.

Ścisnął jej dłoń.

- Aubrey, dlaczego nie powiedziałaś mi tego wszystkiego? Dlaczego nie 

przyznałaś się, że masz zegarek?

Pokręciła głową.

- Bo nikt by mi nie uwierzył.

Położył ręce na ramionach Aubrey i zajrzał jej głęboko w oczy.

- Skoro mówisz, że mój wuj dał ci ten zegarek, to ja ci wierzę. - Mówił 

powoli i wyraźnie. - Wierzę ci.

- Dziękuję - wyszeptała. - Ale Pevsner będzie mówił, milordzie, i…

- Giles - poprawił ją. Znów ścisnął jej palce. - Po prostu Giles. Dobrze, 

Aubrey?

Z trudem hamowała łzy.

- Dobrze.

- A Pevsner będzie mówił na własną zgubę - dodał.

background image

W jego głosie było tyle pocieszenia, tyle przekonania. I nagle zapragnęła 

powiedzieć mu wszystko. Zrzucić z siebie to brzemię i z płaczem paść mu w 
ramiona.   Lecz   takie   wyznanie   postawiłoby   go   w   trudnym  położeniu.   Złożył 
ślubowanie, że będzie przestrzegał prawa. Niestety, zgodnie z prawem Aubrey 
była winna porwania dziecka, a może także czegoś gorszego. Anglia zapewniała 
kobietom niewielkie prawa, gdy chodziło o dzieci. Przecież nawet nie uznano by 
jej   za   matkę   laina.   A   potem,   oczywiście,   nastąpiłoby   najgorsze.   Oddaliby 
chłopca   pod   opiekę   jedynego   żyjącego   krewnego.   Czyli   jego   wuja,   Fergusa 
McLaurina.

Nie, wyznanie nie będzie korzystne dla niej, tym bardziej dla Iaina. Co jej 

przyszło do głowy, że wciągnęła chłopca w ten mętlik?

- Teraz żałuję, że w ogóle kiedykolwiek ujrzałam na oczy ten zegarek - 

zapłakała. - Że dałam się w to wszystko wplątać. Ja tylko chciałam… chciałam 
zrobić dobrze. Nie pojmowałam, jak wszystko się skomplikuje.

- Aubrey, o czym ty mówisz? - spytał bardzo cicho.

Załkała.  Być może zrozumiała, że powiedziała za dużo.

-   Dopiero   dużo   później   dowiedziałam   się,   że   uznano   ten   zegarek   za 

zaginiony - powiedziała zgodnie z prawdą. - W całym zamieszaniu w ogóle o 
tym nie pomyślałam. Zegarek wydawał się taką… błahostką, gdy major już nie 
żył.

- Tak, chyba rozumiem.

- Potem przyszedł ten ciemnooki pan Higgins i zadawał okropne pytania. 

Zrozumiałam, że mnie podejrzewa. Że nic, co powiem, nie może mi pomóc. A 
zegarek jeszcze pogorszy sprawę. No i teraz pogorszy.

Wciąż trzymał dłoń na ramieniu Aubrey i poczuł, jak z ulgą zapadła się w 

fotel.   Pomyślał,  że  chociaż  trochę  musiała  mu  ufać.  On  zaś  chciał   ufać  jej. 
Wierzyć   w   każde   słowo.   Czy   był   największym   głupcem   na   świecie? 
Zakochanym głupcem? Bez względu na powody, Aubrey kłamała. Wiedział to. 
Dlaczego nie mógł tego zaakceptować?

- Aubrey, kim są te osoby na miniaturach? - spytał. Nie uszły jego uwagi 

ich wykwintne stroje. I nie wiedzieć czemu wątpił, by ta elegancja była jedynie 
sprawką gorliwego artysty. Zauważył też duże podobieństwo sportretowanych. - 
To twoja rodzina?

Kiwnęła głową, sięgając dłonią do oczu.

background image

- Moja siostra Muireall. I jej mąż. 

Znowu zastanawiał się, czy ona nie kłamie.

- Wcale nie jesteś do niej podobna - naciskał. 

Zaśmiała się żałośnie.

- Tak, wcale - zgodziła się. - Odziedziczyła wygląd ojca i temperament 

matki, a ja dokładnie na odwrót.

- Byłyście tylko wy dwie? Żadnych braci?

- Tylko my dwie.

Przez chwilę czekał, a gdy się zorientował, że Aubrey więcej nie powie, 

opuścił   dłoń   i   przeszedł   wolno   na   drugą   stronę   gabinetu.   Chwilę   patrzył 
niewidzącymi   oczami   przez   okno,   szukając   słów,   by   wyrazić   wszystko,   co 
chciał powiedzieć.

- Aubrey, dlaczego mnie okłamywałaś w tylu sprawach?

- Nie bardzo rozumiem…

Splótł dłonie za plecami.

- Mówiłaś mi, że twoje małżeństwo trwało bardzo krótko - rzekł posępnie. 

-   Przybyłaś   tu,   aby   dla   mnie   pracować,   podając   się   za   młodą   wdowę. 
Twierdziłaś, że jesteś doświadczoną gospodynią. Że pochodzisz z północy, że 
Iain jest twoim synem i że… na Boga, Aubrey! - W końcu odwrócił się do niej. - 
Czy cokolwiek z tego jest prawdą? Cokolwiek? Powiedz mi. Tu nie chodzi tylko 
o zegarek. Chcę ci pomóc. Błagam cię. Powiedz mi wszystko teraz, zanim zrobi 
to ktoś inny.

Milczenie pogłębiało się.

- O co właściwie jestem oskarżona?

Pokonał gabinet trzema dużymi krokami.

-   Wiem,   że   skłamałaś   w   jednej   sprawie,   Aubrey   -   zachrypiał.   - 

Wczorajszej   nocy   miałem   w   swoim   łożu   dziewicę.   Dziewicę.   Nie   wdowę. 
Nigdy nie miałaś męża, prawda?

- O Boże - szepnęła.

background image

-   Dlaczego,   Aubrey?   Dlaczego   mi   o   tym   skłamałaś?   Nie   pojmujesz 

powagi sytuacji? Nie wiesz, co myśmy zrobili?

Uniosła dłoń w żałosnym geście niemocy.

- A który dom przyjąłby młodą panienkę na gospodynię, milordzie? - Po 

policzku spływała pojedyncza łza. - Czy ty byś to zrobił? Musiałam zarobić na 
chleb   i   znaleźć   bezpieczne   miejsce   dla   Iaina.   Z   początku,   owszem,   byłam 
szczera. Lecz szybko dowiedziałam się, że nikt mnie nie zatrudni.

- Mogłaś sprzedać biżuterię. Niektóre z tych drobiazgów wyglądają na 

kosztowne.

- Te drobiazgi to pamiątki rodzinne. - Zgniotła chusteczkę w pięści. - 

Lecz nie o to chyba chodziło, prawda? Wiem, co miałeś na myśli, jednak mylisz 
się…

- Nie, nie wiesz, co ja myślę - przerwał jej. - Próbuję znaleźć jakiś sposób, 

żeby ci pomóc.

Napięcie Aubrey nieco opadło.

-   Mam   nadzieję   zachować   to,   co   zostało,   dla   Iaina   -   powiedziała 

łagodniej. - Tak, kiedyś mieliśmy trochę ładnych drobiazgów, lecz wiele z nich 
sprzedałam. A to co zostało… to nasze zabezpieczenie na czarną godzinę.

- A co z Iainem, Aubrey? - spytał pustym głosem.

- Czyim jest dzieckiem?

Spojrzała na Gilesa niepewnie.

- Jest synem mojej siostry. Ale… adoptowałam go. Jest mój  w każdy 

istotny sposób.

- Twojej siostry, inwalidki?

- Tak - szepnęła. - Zapewne nie powinna była w ogóle urodzić dziecka, 

ale   jej   mąż   chciał   mieć   syna,   żeby   odziedziczył…   żeby   przejął   rodowe 
nazwisko.

- Wielu mężczyzn postępuje podobnie - potwierdził przez zaciśnięte zęby.

- Tak. Byłam przy siostrze w czasie połogu. Potem nie miała już ani siły, 

ani chęci, żeby być chłopcu matką.

background image

- A on nosi twoje nazwisko, ponieważ…?

Przełknęła ciężko.

- Tak wydawało się bezpieczniej. Ojciec Iaina zmarł wkrótce po Muireałl, 

a w związku z jego śmiercią wyniknął pewien skandal, jak to często bywa w 
wypadku młodych mężczyzn, którzy wiodą bujne i niebezpieczne życie.

Giles uniósł lekko brwi.

- Jaki skandal?

Zawahała się.

- To sprawa rodzinna, milordzie. Kiedy Iain dorośnie, wtedy zachęcę go, 

aby przyjął nazwisko ojca i je oczyścił. Tylko tyle mogę powiedzieć.

Kusiło go, by wytrząsnąć z niej całą prawdę, lecz czuł przed nią respekt, 

jak też szanował jej dotychczasowe przeżycia.

- Aubrey, czy w ogóle miałaś jakieś doświadczenie w prowadzeniu domu, 

gdy tu przybyłaś? 

Od razu otworzyła szeroko zdumione oczy.

-  Całe  lata.  Nigdy  nie  skłamałabym,   jeśli  chodzi  o moje   kwalifikacje, 

milordzie.

Dziwne,   ale   jej   uwierzył.   Nie   miał   pojęcia,   gdzie   dokładnie   Aubrey 

narysowała linię oddzielającą prawdę od fałszu, lecz miał pewność, iż taka linia 
istnieje. Pomyślał, że chyba zaczyna tracić rozum. Przybył do Cardow pełen 
gniewu i poczucia winy, z mocnym zamiarem pomszczenia śmierci wuja. A 
tymczasem spędzał większość czasu na próbach oczyszczenia z zarzutów, by nie 
wspomnieć o uwiedzeniu, jedynej podejrzanej. Zachowywał się nieracjonalnie. 
A miało być jeszcze gorzej.

- A więc nie było żadnego małżeństwa ani ślubu - powiedział sucho. - 

Zdeflorowałem dziewicę. Iain jest w gruncie rzeczy sierotą. A teraz jeszcze ta 
sprawa z zegarkiem mojego wuja. Myślę, moja droga, że istnieje tylko jedno 
wyjście z tej sytuacji. Chyba będziesz musiała mnie poślubić.

Zakaszlała   nerwowo,   przykładając   rękę   do   piersi,   jakby   nie   mogła 

oddychać.

- Milordzie, czy to… jakiś żart?

background image

- Obawiam się, że nie.

- Milordzie, wiem, że chcesz być uprzejmy, ale…

- Ale co, Aubrey? 

Pokręciła głową.

- Jak możesz nawet sugerować coś takiego? Nie jestem z twojego świata, 

milordzie.   Co   gorsza,   jestem   podejrzana   o   morderstwo.   Czy   to   możliwe,   że 
jedno z nas nie pojmuje  implikacji  tych faktów?  Bo ja je rozumiem  bardzo 
dobrze.   Małżeństwo   ze   mną   byłoby   dla   ciebie   towarzyskim   i   politycznym 
samobójstwem.

- Jednakże wydaje mi się, że nasze światy nie różnią się aż tak bardzo, jak 

to   przedstawiasz   -   powiedział   cicho.   -   Zaś   jeśli   chodzi   o   towarzyskie 
samobójstwo, niewiele dbam towarzystwo.

-   A   twoja   kariera?   Czy   odrzucisz   wszystko   to,   na   co   tak   ciężko 

pracowałeś,   wszystkie   ideały,   aby   ukarać   siebie   za   odebranie   dziewictwa 
służącej?

- Znaczysz dla mnie trochę więcej niż zwykła służąca, Aubrey. Przyznaję, 

że kariera też jest ważna, ale widziałem już polityków, którzy popełniali gorsze 
rzeczy niż mezalians. Może zostanę uznany za ekscentryka.

- O nie! Musisz przestać o tym myśleć, milordzie. Musisz przestać myśleć 

o Higginsie i kłopotach, jakich mógłby przysporzyć. Potrafię o siebie zadbać, 
jeśli zajdzie taka konieczność.

- Może już zaszła.

-   Nie.   -   Energicznie   pokręciła   głową.   -   Dam   sobie   radę.   Niczego   nie 

udowodnią, gdyż ja nic nie zrobiłam.

- Prawda nie zawsze jest w stanie ocalić niewinnych ludzi, moja droga.

Pobladła. Przez moment pomyślał, że wreszcie zaczęła bać się Boga i że 

zgodzi się na jego propozycję. Czekał z nadzieją w bijącym mocniej sercu.

Jednak ona się nie zgodziła.

- Jesteś bardzo miły, milordzie - odezwała się wreszcie. - To dla mnie 

zaszczyt. Ale ja nie chcę wychodzić za mąż. Moje obecne życie odpowiada mi. 

background image

Co do przeszłości, to już moja prywatna sprawa. Nie będzie miała wpływu na 
wykonywanie przeze mnie służbowych obowiązków.

Wtedy ujął w dłonie obie jej ręce i pochylił się, aby lekko pocałować ją w 

czoło.

-   Nie   mam   wyboru,   muszę   to   zaakceptować.   Lecz   jeśli   kiedykolwiek 

poprosisz   mnie   o   pomoc,   pomogę   ci.   Musisz   tylko   powiedzieć.   Będziesz 
pamiętała?

Spojrzała na niego z bólem i smutkiem w oczach. Lecz nie poprosiła, aby 

się nią zaopiekował. W ogóle o nic nie poprosiła, chociaż, jak zdał sobie sprawę 
później, mógł  zrobić setki  rzeczy, aby  ułatwić jej życie,  nie poślubiając jej. 
Aubrey po prostu podeszła do biurka, zwinęła pled i wyszła.

 

Rozdział 13

Nowy pryncypał, nowe porządki

Obserwowali ją.

Była tego pewna. Znowu związali jej nadgarstki.

Próbowała obrócić się na bok. Stoczyć ze słomy. Stanąć na nogi. Sznur 

wrzynał się w jej ciało. Ciągnął w dół. Bez odrobiny luzu. Beznadziejnie.

Rozległo się echo kroków. W ciemności ktoś spoglądał na nią z góry, 

omiatając wzrokiem całą jej postać. Po chwili, jakby szyderczo, podszedł bliżej i 
uśmiechnął się.

- Dobty dzień, moja śliczna pani.

Natrząsał się z niej. W świetle lampy połyskiwały jego żółte zęby, jak u 

parszywego psa. Przeciągnął metalowym prętem po kracie. Uderzenia odbijały 
się głuchym echem od grubych kamiennych murów.

background image

- Nie stałbym tak blisko, bo możesz stracić oko - odezwał się z cienia 

czyjś chrapliwy glos. To ten dntgi. Ten, który ją związał. Dyszał na jej kark. 
Dotykał piersi.

Myśleli, że chciała się zabić. Albo zabić ich. Lub każdego, kto za bardzo 

się zbliżył.

- Od dawna nie widziałem takiej dzikuski - powiedział strażnik stojący za 

kratami. 

Ten w cieniu, z batem w ręku, się roześmiał.

- Tak, zupełnie zbzikowana - zgodził się. - Już nie wygląda tak ślicznie. 

Żadnych   ozdóbek,   drogich   ubrań.   A   włosy   tak   brudne,   że   nawet   szczur   nie 
uwiłby w nich gniazda.

Strażnik prychnął i plunął przez kraty na słomę.

- Już nie jest wysoko urodzoną damą. Raczej królową łachmaniarzy.

Miała dosyć. Obróciła się, wsparła na łokciu i odplunęła.

Miała   lepsze   oko.   Strażnik   odskoczył,   z   niedowierzaniem   patrząc   na 

swoje buty.

- Ty ruda suko!

Coś zaskrzypiało. To był on. Z batem w ręku.

- Czas, żeby dać milady nauczkę, co?

-   Nie!-   krzyknęła   Aubrey.   -   Nie!   Ja   mam   być   sądzona.   Mam   mieć 

uczciwy proces.

-   Tak,   a   ja   mam   gdzieś   twój   uczciwy   proces,   śliczna   damulko   - 

zacharczał. - Tu, w mojej ręce.

Usłyszała uderzenie skóry o kamienną podłogę. Krzyknęła.

I krzyczała tak, aż się obudziła.

Usiadła na łóżku, czując w gardle smak strachu i gorycz żółci. Przez jej 

głowę   przebiegały   setki   myśli.   Wstrzymała   oddech.   Zaczęła   szaleńczo 

background image

poklepywać pościel wokół siebie. Wełna. Płótno. Zapach czystości. Zamknęła 
oczy i jednym długim westchnieniem wypuściła z płuc powietrze.

Sen. To tylko sen.

Drżenie powoli ustępowało. Jak zwykle, zapaliła lampę i poszła z nią do 

pokoju Iaina. Chłopiec leżał na boku z jedną piąstką wciśniętą w narzutę.

Spał.   Bezpieczny.   Tak   jak   ona.   Otrząsnęła   się   z   resztek   przerażenia, 

rozluźniła   spięte   ramiona,   czując,   jak   pulsujące   szybko   serce   wraca   do 
normalnego tempa.

Wróciwszy   na   palcach   do   łóżka,   skróciła   knot,   aż   zgasł,   po   czym 

wczołgała   się   pod   pościel.   Gdzieś   w   oddali   rozległ   się   grzmot,   chociaż   na 
podwórzu za oknem wciąż padał deszcz. W korytarzu koło pomieszczeń służby 
stary zegar wybił trzecią. Zwinęła się w kłębek. Tej nocy już nie zaśnie.

Tego   popołudnia,   gdy   do   Cardow   przybył   tajemniczy   lord   de 

Vendenheim, niebo nie wróżyło nic dobrego. Chociaż Aubrey nie oczekiwała 
gości, sprawdzała dywany w wielkiej sali i wtedy usłyszała stukot kopyt i kół na 
zewnętrznym   podwórcu.   Pamiętając   o   deszczu,   pobiegła   szybko   do   drzwi   i 
ujrzała   zgrabną   czarną   karetę,   zaprzężoną   w   czwórkę   czarnych   koni,   która 
zbliżała się do bramy. Konie musiały być niedawno wymienione, bo gnały z 
ogromną prędkością. Na szczęście krata była podniesiona i woźnica w czarnym 
kapeluszu sprawnie przemknął przez bramę, mając jedynie kilka centymetrów 
wolnego miejsca.

Konie   zatrzymały   się   gwałtownie,   rozbryzgując   kopytami   deszczową 

wodę. W tym momencie po ciemniejącym niebie przemknęła błyskawica, a ktoś 
siedzący   w   powozie   jednym   energicznym   ruchem   otworzył   drzwiczki.   Nie 
czekając   na   asystę,   z   pojazdu   wysiadł   ubrany   od   stóp   do   głów   na   czarno 
mężczyzna. Był tak wysoki, że w rzeczy samej żadnej asysty nie potrzebował. 
Lecz   jego   towarzysz   zaczekał   na   podstawienie   stopni,   a   potem   z   irytacją 
machnął ręką, żeby je wytarto. W końcu wyszedł. 

background image

Aubrey przytrzymała otwarte drzwi. Pierwszy z mężczyzn zbliżył się i 

złożył jej głęboki, staromodny ukłon.

- Jestem de Vendenheim - dokonał prezentacji. - Jego lordowska mość 

mnie oczekuje.

Woźnica już zdejmował bagaże. Aubrey się przedstawiła.

- Witam w zamku Cardow - powiedziała. - Zostanie pan na dłużej? - 

spytała niepewnie, gdyż twarde spojrzenie jego czarnych oczu wytrącało ją z 
równowagi.

- Tak sądzę. - De Vendenheim mówił z lekkim kontynentalnym akcentem. 

Słowa wydobywały się jakby z głębi jego piersi. Ciemne włosy miał gładko 
zaczesane   do   tyłu,   co   nadawało   mu   śródziemnomorski   wygląd.   Nie   był 
przystojny, lecz za to bardzo intrygujący.

Za   jego   plecami   niższy   mężczyzna   wciąż   miotał   się   wokół   karety, 

strzelając   palcami   i   wydając   gorączkowe   polecenia   woźnicy,   lokajowi   i 
każdemu, kto był w zasięgu głosu. Był jakiś kłopot z neseserem. A potem z 
pudłem na kapelusze. Z kocem na nogi. Nic mu nie pasowało. De Vendenheim 
obserwował   go   obojętnie,   w   końcu   sytuacja   została   z   grubsza   opanowana   i 
mężczyzna wszedł do środka, zdjął kapelusz i zaczął go delikatnie otrząsać z 
wody.   Był   w   średnim   wieku,   miał   bystre,   złocistej   barwy   oczy   i   w 
przeciwieństwie   do   odzianego   na   czarno   towarzysza   nosił   ubranie   tak 
eleganckie, że podobnego Aubrey nie widziała jeszcze w swoim życiu.

- To mój współpracownik, pan Kemble – przedstawił de Vendenheim. - A 

to pani Montford, gospodyni. 

- Bardzo mi miło - odezwał się Kemble, chociaż jego głos wcale o tym nie 

świadczył.   -   Proszę   mi   powiedzieć,   pani   Montford,   czy   tu   kiedykolwiek 
przestaje padać?

Zdusiła uśmiech.

- Nie na długo - rzekła cicho, prowadząc ich dalej do środka.

-   Max!   -   zakrzyknął   głos   z   galeryjki.   -   Przyjechałeś   więc!   Nie 

spodziewałem się ciebie tak szybko.

Odwróciła   się   i   ujrzała,   jak   Walrafen   schodzi   po   szerokich   schodach. 

Wyglądał tak pięknie, że aż coś ścisnęło ją w żołądku. Barczysty, rozluźniony, 
bez śladu napięcia, które towarzyszyło mu przez dwa ostatnie dni.

background image

- Oczywiście, że przyjechałem - odparł de Vendenheim.

Walrafen uścisnął mu dłoń, po czym zwrócił się do bardziej eleganckiego 

mężczyzny.

- I pan Kemble - powiedział ciepło. - Witam w Cardow.

- Obrzydliwa pogoda, Walrafen. - Kemble ściągnął rękawiczki. - Szkoda 

że twój wuj nie dał się zamordować w jakimś przyjemniejszym miejscu.

- Co masz na myśli? - spytał sucho Giles.

- Południe Francji. - Kemble rozejrzał się po sali.

Jednak książę nie sprawiał wrażenia obrażonego.

- Jestem zdumiony, że przyjechałeś. Co cię przekonało?

- Szantaż.

- Żaden szantaż - poprawił de Vendenheim głębokim głosem. - Po prostu 

Kem   wszedł   w   posiadanie   czegoś,   co   określę   mianem   sprzeniewierzonego 
lichtarza od Verzeliniego, oczywiście zupełnie przypadkowo. Mimo to gotów 
był wykonać przepraszający gest.

Lecz   pan   Kemble   zdawał   się   tego   nie   słuchać.   Jego   bystre   oczy 

powędrowały ku maczudze i tarczy, które wisiały nad galerią.

- Duńskie z piętnastego wieku - mruknął z aprobatą. - Bardzo mi się to 

podoba. Może dałbyś się namówić na sprzedaż?

-   Dziękuję,   ale   nie   -   odparł   Walrafen,   gdy   tymczasem   Aubrey   kazała 

lokajom   zabrać   płaszcze   i   kapelusze   nowo   przybyłych.   -   Mieliście   dobrą 
podróż?

De Vendenheim rzucił Kemble'owi ostrzegawcze spojrzenie.

- Znakomitą - powiedział. - Słuchaj, Giles, może od razu zabierzemy się 

do rzeczy? Kem ma wszystkie akta. Będzie nam potrzebny duży stół. No i, co 
oczywiste, wasz sędzia pokoju.

-   Naturalnie   -   rzekł   Walrafen.   -   Pani   Montford,   proszę   przygotować 

pokoje dla gości i zanieść tam ich bagaże.

- Tak, oczywiście.

background image

Stała na środku wielkiej sali i patrzyła, jak odchodzą. Lord Walrafen szedł 

w środku, mając po bokach de Vendcnheima i Kemble'a. Rozmawiali cicho. 
Zaczęła   rozumieć,   po   co   tu   przyjechali.   Poczuła   chłód.   Dlaczego   lord   nie 
powiadomił jej, że oczekuje gości?

Stanąwszy na najwyższym schodku, Walrafen się odwrócił. Jego twarz 

nie wyrażała żadnych emocji.

-  Pani  Montford   -  powiedział.   -  Proszę   odszukać   Ogilvy'ego  i   wysłać 

powóz po pana Higginsa. Niech obaj przyjdą do biblioteki.

W  ciągu   godziny   pan  Kemble   rozpakował   swoje   starannie   poskładane 

dokumenty i rozłożył je równiutko na stole w bibliotece. Giles zasiadł u jego 
szczytu i przyglądał się. Kem i Max rzeczywiście przejęli się swoją misją.

- Po lewej mamy listę twoich służących i dzierżawców - wyjaśnił Max. - 

Na środku pobieżne notatki lady Delacourt dotyczące miejsca pobytu tych osób 
w   godzinie   morderstwa   i   tego,   co,   jak   twierdzą,   widzieli,   słyszeli   lub 
podejrzewali.

-   Czyli   plotki   -   wtrącił   Kem   konspiracyjnym   szeptem.   -   Najbardziej 

interesujący materiał dowodowy.

Max spojrzał na niego gniewnie.

-   A   na   końcu   mamy   szkic   ukazujący   plan   biblioteki   i   jego   położenie 

względem innych pomieszczeń w tym skrzydle zamku.

-   Na   Boga   -   odezwał   się   Walrafen.   -   Jesteście   bardzo   skrupulatnie 

przygotowani.

- To lady Delacourt była skrupulatna - poprawił Max, siadając na krześle. 

-   Zrobiła   doskonałe   notatki.   Jest   tylko   jedna   rzecz,   Giles,   którą   niezupełnie 
rozumiem.

background image

- Co takiego?

Max oparł łokcie na stole i delikatnie złożył palce.

- W tych notatkach bardzo często pojawia się jedno nazwisko - powiedział 

chicho. - Twoja gospodyni, pani Montford.

- To niedorzeczne - rzekł Giles.

Kem uśmiechnął się lekko.

-   Dokładnie   to   samo   mówi   lady   Delacourt.   A   jednak   to   nazwisko 

występuje raz po raz w jej własnych notatkach.

- Co wiesz o tej kobiecie? - wtrącił się Max. - Skąd ona tu przybyła?

- Gdzieś z północy, jeśli dobrze zrozumiałem. - Giles dostrzegł wymowne 

spojrzenie, jakie rzucił mu Ogilvy. - Chociaż obecny tu Ogilvy może się z tym 
nie zgodzi.

- Doprawdy? - Max uniósł brwi. 

Młodzieniec oblał się rumieńcem.

- No cóż, ja sam pochodzę z Kirkcudbright.

- I co? - spytał Max.

Ogilvy wzruszył ramionami.

- Czasami gdy pani Montford się złości, brzmi dla mnie bardziej szkocko. 

Ale co to za różnica?

- W rzeczy samej - mruknął Max, przenosząc wzrok na rozłożone papiery.

Kemble, który wciąż stał, delikatnie oparł czubki palców na stole.

-   A   więc   zaczynajmy.   Musimy   przejrzeć   zeznania,   które   miejscowa 

policja   zebrała   jako   materiał   dowodowy   i   zbadać   wyniki   śledztwa,   jakie 
przeprowadził koroner.

Giles zmarszczył czoło.

- A co dalej?

background image

Kemble wzruszył ramionami.

- Wtedy zaczniemy od początku. Ponękam trochę służbę, a Max zajmie 

się dzierżawcami i mieszkańcami miasteczka. Wszystko trzeba zbadać jeszcze 
raz.

W tym momencie do biblioteki wszedł pan Higgins, niosąc pod pachą 

jeszcze  więcej dokumentów.  Giles dokonał prezentacji,  po czym stanął  przy 
oknie   z   filiżanką   herbaty,   pozostawiając   Ogilvy'emu   wykonanie   kopii.   Nic 
więcej nie mógł powiedzieć. Stał przy biurku wuja, popijał herbatę i wyglądał 
przez   okno,   słuchając   jednym   uchem   rozmowy,   która   toczyła   się   za   jego 
plecami.   Atmosfera   nieco   się   ociepliła.   Kemble   najwyraźniej   oczarował 
Higginsa.

Jednak   po   chwili   Giles   w   ogóle   przestał   ich   słuchać.   Sprawa   była   w 

dobrych rękach. Max miał wieloletnie doświadczenie w policyjnej robocie. Zaś 
Kemble miał wieloletnie doświadczenie w… tego Giles do końca nie wiedział. 
Kem   był   rzekomo   sprzedawcą   antyków,   bibelotów   i   kosztowności.   Miał 
przyjaciół na górze i na dole społecznej drabiny i zawsze szeroko otwarte uszy. 
Tak, sprawa była rzeczywiście w dobrych rękach.

 Giles skupił się na widoku, który rozpościerał się ponad biurkiem Eliasa. 

Ciekawe, czy to właśnie oglądał wuj w ostatnim dniu swego życia? Czy siedząc 
przy   biurku   patrzył   na   szary,   ponury   deszcz,   który   spływał   po   zamkowych 
murach,   skapywał   z   drzew?   Zapewne   nie.   To   był   dzień   żniwnego   festynu, 
zapewne słoneczny i ciepły. Ale może lało jak z cebra? Nigdy nie przyszło mu 
do głowy, aby o to zapytać. Aubrey na pewno znała odpowiedź.

Aubrey.   Aubrey,   która   zdawała   się   wiedzieć   wszystko.   A   nie   mówiła 

prawie nic. Nigdy nie opuszczała jego myśli. Czul się tak, jakby dokonała się 
między nimi jakaś głęboka zmiana, lecz żadne z nich nie umiało nazwać jej 
słowami.   Może   dlatego,   że   nie   byli   w   stanie   uzgodnić,   na   czym   polegała? 
Pomyślał, że to chyba romans. A ona… co myślała? Że po prostu zaspokaja 
potrzeby swojego pana? Na samą myśl robiło mu się niedobrze.

Oczywiście nie ufała mu, podczas gdy on tak bardzo chciał jej wierzyć. 

To   umożliwiło   powstanie   między   nimi   niepewnego   rozejmu.   Przez   ostatni 
tydzień niemalże się unikali. Teraz zdał sobie sprawę, że nawet zapomniał ją 
zawiadomić o przybyciu gości. Miał nadzieję, że Aubrey czuje się dobrze, że 
Pevsner nie pisnął nikomu słowa o zegarku wuja. Lecz wśród służby dało się 
wyczuć   pewien   niepokój,   niemal   namacalny,   gdy   przechodził   w   pobliżu 
zajmowanych   przez   służących   pomieszczeń,   co   miało   miejsce   przynajmniej 
dwa, trzy razy dziennie. Padały dziwne spojrzenia. Tłumione szepty. Domykano 
drzwi przy wtórze cichnących rozmów.

background image

Usłyszał za plecami śmiech.

Odwrócił   się.   Przy   stole   panowała   pełna   współpracy,   swobodna 

atmosfera. Lecz Giles szybko wrócił myślami do Aubrey. Zastanawiał się, co 
mógłby zrobić, żeby przełamać zaistniały między nimi impas. Ciekawe, czego 
ona od niego oczekuje? Czy w ogóle czegokolwiek? Może niczego? A czego on 
sam chce?

Nie chciał być bez niej. Tylko to wiedział na pewno.

Nagle zorientował się, że w bibliotece zapadła cisza. Postawił filiżankę na 

kamiennym parapecie i powoli się odwrócił. Wszyscy patrzyli w jego kierunku.

- Giles - powiedział cicho Max. - Możesz podejść na chwilę?

- Oczywiście. - Wrócił do stołu.

Kostropate brwi Maxa były mocno ściągnięte. Wskazał palcem leżący na 

blacie arkusz papieru.

- Chodzi o ten raport w sprawie zaginionego zegarka - zaczął. - Czy mam 

rozumieć, że został odnaleziony? W rzeczach twojej gospodyni?

Giles zrozumiał, że powinien był już wcześniej wspomnieć o zegarku.

-   Owszem,   to   prawda   -   odpowiedział   tak   spokojnie,   jak   umiał.   - 

Powiedziała mi, że Elias podarował jej ten zegarek. Ja jej wierzę.

- Ty jej wierzysz? - powtórzył jak echo Max.

-   Wszystko   co   mówiła,   miało   sens.   -   Zrelacjonował   im   wyjaśnienia 

Aubrey.

W oczach Kemble'a zabłysły złośliwe ogniki.

- Ja tego nie kupuję, Walrafen.

- Ale ja tak - odparł Giles po prostu. 

Max odchylił się i przyjrzał Gilesowi.

- Dlaczego?

Prawda uderzyła Gilesa jak obuchem.

background image

Bo ją beznadziejnie kocham. Bo muszę jej zaufać, jeśli mam zostać przy  

zdrowych zmysłach.

Jednakże nie powiedział tego na głos, nie zrobił z siebie kompletnego 

osła.   Na   szczęście   nadeszło   boskie   ocalenie,   bo   przypomniał   sobie   list 
zaadresowany do doktora Crenshawa.

-   Pani   Montford   napisała   list,   w   którym   polecała   Crenshawowi,   aby 

przyjechał zbadać Eliasa - stwierdził. - W całym zamieszaniu, jakie wynikło po 
śmierci   wuja,   pismo   zostało   porzucone   na   stole   w   wielkiej   sali   i   nigdy   nie 
dotarło do miasteczka. Po co miałaby wzywać doktora, gdyby miała powody 
myśleć, że Elias nie dożyje tej wizyty?

Max nie wydawał się przekonany.

- Może go wezwała, gdyż jest bardzo sprytną kobietą - mruknął. - Albo 

też bardzo niewinną. To trzeba będzie ustalić. A teraz, panowie, co z lokajem 
Milsonem? Gdzie jego zeznanie?

Nagle   za   plecami   Gilesa   otworzyły   się   drzwi   i   obiekt   jego   zadumy 

wkroczył do biblioteki w towarzystwie jednej z pokojówek, która niosła tacę z 
herbatą i kruchymi ciastkami. Giles zdał sobie sprawę, że od śniadania prawie 
nic nie jadł. A goście pewnie umierali z głodu. Wierzył, że Aubrey dojdzie do 
podobnego wniosku i zajmie się tym w jak najbardziej kompetentny sposób.

Pan   Kemble   zrobił   miejsce   na   małym   stoliku,   po   czym   Aubrey   z 

pomocnicą zaczęły stawiać na nim talerze, platery i dzbanki.

- Uważaj, przyjacielu - Giles usłyszał ledwie dosłyszalny  glos Maksa, 

który nagle zjawił się u jego boku. - Bo zaraz potkniesz się o własny język.

Giles rzucił mu mroczne spojrzenie.

- Co też ty mówisz?

Max wzruszył ramionami.

- Powinieneś był wyrzucić swoją bezczelną gospodynię, gdy miałeś po 

temu sposobność. Nie bardzo podoba mi się to, co tu widzę.

Zanim   Giles   zdążył   powiedzieć   mu,   żeby   pilnował   własnych   spraw, 

zbliżył się Kem z miarką w dłoni.

- Max, skoro tak stoisz i robisz dobre wrażenie, weź to ode mnie, bo chcę 

zmierzyć odległość od drzwi do tych okien.

background image

Max poszedł, żeby mu pomóc. Zdumiony Giles patrzył, jak mężczyźni 

chodzą po pokoju, dokonują pomiarów dystansu między drzwiami a oknami a 
także między podłogą a sufitem. Obliczono wszystkie możliwe odległości. Po 
chwili podeszli do biurka Eliasa.

-   Panie   Higgins,   czy   dokładnie   w   tym   miejscu   znaleziono   majora 

Lorimera? - spytał Max.

- Tak jest. Lecz krzesło było bardziej odsunięte.

- I siedział twarzą do okna?

- Tak, tylko jedno ramię miał przechylone w stronę drzwi.

- Rozumiem.  -  Max  sięgnął  ponad  biurkiem i pchnął jedno z okiennych 

skrzydeł. Wychylił się mocno i przez chwilę patrzył na znajdujące się poniżej 
ogrody. - Kem, zmierz odległość od krzesła przez biurko do tego szerokiego 
parapetu.

Kemble wykonał polecenie.

-   Panie   Higgins   -   podjął   Max.   -   Co   znajduje   się   za   tym   ogrodem, 

dokładnie poza tymi drzewami?

Higgins pokręcił głową.

-   Zupełnie   nic.   Jesteśmy   tu   na   samym   szczycie   wzgórza.   Poza   tym, 

milordzie, major został zastrzelony raczej z bliskiej odległości, nie zaś z daleka.

Rozpryski krwi były na jednej stronie biurka i na dywanie, który już stąd 

zabrano.

Max wychylił się ponad biurkiem, żeby spojrzeć na podłogę.

- Przypomina mi się lord Collup, który zastrzelił się, gdy ładował pistolety 

przed pojedynkiem.

- Tak - zgodził się Higgins. - Ale tu nie znaleziono żadnej broni.

- A okna były otwarte czy zamknięte?

- Wszystkie były otwarte - odparł wyraźnie zdziwiony sędzia pokoju. - To 

był ciepły dzień. Ale nikt nie mógłby wspiąć się po ścianie. Milordzie, czego 
właściwie pan szuka?

background image

Max pokręcił głową.

- Sam nie wiem.

Giles miał tego dosyć. Gdyby został tu jeszcze dłużej, chyba by oszalał. 

Stojąc tu bezczynnie, narażał się na cierpienia wywołane myślami o Aubrey. A 
rozmowa o śmierci i plamach krwi tylko przypominała mu o zmarłym wuju.

Ukłonił się swoim gościom.

- Panowie, zostawiam was. Kolacja będzie o siódmej. Higgins, pana też 

zapraszam.

Z tymi  słowy uciekł z biblioteki, zabierając ze sobą wszystkie ponure 

tajemnice.   Szybko   poszedł   mrocznym   korytarzem,   szukając   azylu   w   swoim 
gabinecie. Lecz w połowie drogi wpadł na Aubrey, która właśnie wychodziła z 
pustej sypialni.

Ogarnęło go istne szaleństwo. Jakby tę chwilę podarowała mu opatrzność, 

nie był w stanid się powstrzymać. Zanim zdał sobie sprawę, co robi, rzucił się 
na nią, zaciągnął ją z powrotem do sypialni, zatrzaskując drzwi.

- Aubrey - przylgnął do niej mocno. Nie czekał na odpowiedź. Zaczął ją 

całować, trzymając jej twarz w dłoniach. Usta przyciskał do jej policzków i 
czoła. - Aubrey, unikasz mnie. Nie rób tego.

- Nie… nie unikam - szepnęła.

- Nie kłam. - Rozgorączkowany, zbliżył rozchylone usta do jej ust. Z ulgą 

i radością ujrzał, jak rozchylają się i łakną jego pocałunku. Bez wahania objęła 
go za szyję. Przywarł do niej, poczuł ciepło kobiecych kształtów Aubrey, gdy 
lgnęła do niego.

Boże,   jak   bardzo   jej   pragnął.   Pragnął   zatopić   w   jej   objęciach   swoją 

samotność i smutek. Pragnął czuć jej ręce na swoim ciele. Odchylił ją i zaczął 
całować w szyję. Po chwili zszedł niżej.

- Milordzie - szepnęła. - Nie tutaj.

Giles sam nie wiedział, co się wtedy stało. Chwycił ją mocno za ramiona i 

zaczął potrząsać.

- Dlaczego nie tutaj? - pyta! natarczywie. - Dlaczego nie teraz? Dlaczego 

musimy tak żyć, Aubrey? Ukrywając się. Udając. Dlaczego nie jesteśmy wolni, 
by okazywać, jak nam wzajemnie na sobie zależy?

background image

Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i wolno pokręciła głową.

- Nie zaczynaj znowu - szepnęła. - Proszę, Giles, błagam.

A   więc   jednak.   Zwróciła   się   wreszcie   do   niego   po   imieniu.   Giles. 

Zamknął   oczy   i   przytulił   ją   mocno,   wyrażając   swoją   wdzięczność   i   obawę. 
Obawę przed utratą tego, czego podświadomie pragnął. Teraz niemal żałował, 
że zaprosił Maksa do Cardow. Pragnął mieć to wszystko już za sobą i ruszyć 
dalej.

- Przyjdź do mnie dzisiaj w nocy - szepnął, opierając usta o jej wtosy. - 

Proszę cię. Nie rozkazuję. Przyjdź do mojej sypialni. Potrzebuję cię. 

Znieruchomiała na chwilę.

- Dobrze. Przyjdę. Ja… też cię potrzebuję. Nie będę się wypierać.

Wtedy odsunął ją i zajrzał jej głęboko w oczy, które wilgotniały od łez. I 

wtedy zobaczył cały ból i żal. Poczucie beznadziejności.

- Aubrey, nie płacz - zachrypiał. - Nie płacz, kochana. Wszystko będzie 

dobrze. Zaufaj mi.

W   odpowiedzi   zamrugała,   by   odegnać   łzy,   uśmiechnęła   się   słabo   i 

pocałowała Gilesa w policzek.

- Jesteś dla mnie cenniejszy, niż mogą to wyrazić słowa, Giles. Nigdy nie 

myśl inaczej. Nigdy. - Po tych słowach minęła go i uciekła na korytarz. 

Nie   ruszył   się   z   miejsca,   jakby   przygwożdżony   do   podłogi.   Słuchał 

dźwięku jej oddalających się kroków. I wciąż tak stał, samotny w zapadającym 
zmroku, wdychając resztkę jej zapachu, który unosił się w powietrzu, niezdolny 
wymazać obrazu jej smutnych oczu.

Chyba stał tam dość długo, lecz po pewnym czasie  zobaczył, że knot 

palącej się przy łóżku lampy stal się już ledwie widoczny. A więc to był czyjś 
pokój. Tylko czyj? Rozejrzał się. Na krześle pod oknami stał podróżny kufer. 
Nagle   otworzyły   się   drzwi   i   Giles   ujrzał   wpatrzone   w   siebie   złociste   oczy 
George Kemble'a.

Kem uśmiechnął się domyślnie.

- Walrafen,  ty  szczwany  psie!  -  zawołał,  z   gracją   zdejmując  surdut.  - 

Nigdy nie uważałem, że jesteś w moim typie.

background image

Giles także zdobył się na uśmiech.

- Nie jestem. Twoja cnota jest przy mnie zupełnie bezpieczna.

Kem roześmiał się, odchylając do tyłu głowę.

- Ja i moja cnota rozstaliśmy się jakieś trzydzieści lat temu. - Podszedł do 

kufra   i   zaczął   w   nim  szperać.   Wyjął   z   niego   srebrną   piersiówkę   i   rzucił   ją 
Gilesowi.   -   Za   to   ty,   drogi   przyjacielu,   wyglądasz   tak,   jakby   ktoś   właśnie 
wykorzystał cię, przyciskając do kolumny przy łóżku.

- Tak też się czuję. - Giles chwycił flaszkę. - Co to jest?

- Dwudziestoletni armagnac. - Kem starannie układał surdut na krześle. - 

Z gwarancją, że zmyje  z ciebie wszystkie smutki,  których natury  nawet nie 
śmiem   się   domyślać.   Napij   się.   Ja   zaś   wezmę   jeszcze   gorącą   kąpiel   przed 
kolacją.

Przez trzy dni Max i Kem zajmowali bibliotekę, wychodząc jedynie na 

posiłki, albo też w celu przeprowadzenia przesłuchań. Higgins cały czas deptał 
im   po   piętach.   Giles   odpowiadał   na   ich   pytania   według   swojej   najlepszej 
wiedzy, zabawiał przy kolacji, lecz poza tym trzymał się na uboczu.

I tak nic mógł sobie ze wszystkim poradzić. Sprawy między nim i Aubrey 

nie zbliżały się do jakiegoś wyjaśnienia. W jego łóżku drżała jak płonąca oliwa, 
bardziej namiętna i chętna niż którakolwiek ze znanych mu kurtyzan, nie można 
jej było jednak zatrzymać na diużej. W zamku była tak samo cicha i skryta jak 
zawsze. Dwie różne kobiety w tym samym ciele.

Późnym popołudniem wychodził spotkać się z Iainem w ogrodzie, gdy 

chłopiec wracał ze szkoły, mozolnie wspinając się na wzgórze. Tam ćwiczyli 
krykieta aż do zmroku. Czasami nawet udało im się namówić Jenksa, żeby do 
nich dołączył jako trzeci. Służący czasem gapili się na nich, lecz Giles przestał 
się   tym   przejmować.   Iain   był   dobrym   chłopcem   i   miał   zadatki   na   niezłego 
zawodnika.

background image

Rankiem czwartego dnia Giles zszedł na śniadanie dość wcześnie. Max 

siedział   już   przy   stole.   Miał   bardziej   ponure   oblicze   niż   zwykle,   co   było 
niemałym osiągnięciem.

- Czy możemy porozmawiać prywatnie, Giles? - spytał, gdy nalano kawę, 

po wymianie zdawkowych powitań.

Książę ruchem ręki nakazał służbie opuścić salę.

- Oczywiście.

Max odstawił filiżankę.

-   Znaleźliśmy   się   w   impasie,   drogi   przyjacielu.   Śledztwo   Higginsa   to 

amatorszczyzna, lecz na ile się zorientowałem, niczego nie przeoczył.

Giles poczuł, jakby coś w nim pękło.

- Tego się obawiałem.

Max uniósł dłonie w jednym ze swoich bardziej wymownych gestów.

- Pewnie nie chciałbyś tego usłyszeć, przyjacielu, ale jedyną podejrzaną 

jest twoja gospodyni.

- Nie. - Giles odsunął talerz. Stracił apetyt.

- W chwili śmierci majora była sama w domu, na swoje własne życzenie - 

mówił spokojnie Max. - Na sukni miała ślady krwi. Ona i major często odbywali 
zajadłe kłótnie, a jedna z nich miała miejsce poprzedniego wieczoru. Zaś niecałe 
dwa tygodnie wcześniej słyszano, jak mówiła, że go zabije.

Giles zamknął oczy, kręcąc głową.

- Max, to było nieporozumienie.

-   Znaleziono   u   niej   zegarek   wart   małą   fortunę   -   naciskał.   -   Tej 

okoliczności nigdy nie wyjawiła z własnej woli, mimo że zegarek uznano za 
zaginiony.

- Dostała go od mojego wuja - stwierdził stanowczo Giles. - Wierzę w to.

Max jednak nie ustępował.

background image

- Tak, a miesiąc temu  wierzyłeś, że była jego kochanką - powiedział, 

ignorując pełne złości spojrzenie Gilesa. - Co więcej, o ile się nie mylę - podjął 
cicho - od tamtej pory zwabiła cię do swojego łóżka.

Książę  wyrżnął pięścią  w stół tak mocno,  że sztućce  oderwały się  od 

blatu, a filiżanki zaklekotały na spodkach.

- Max, do diabła, nie słuchałeś ani jednej rzeczy, którą powiedziałem - 

ryknął. - Ani słowa więcej, bo, jak mi Bóg miły, będę cię musiał odwołać!

Max zwęził oczy.

- Va 'al diavolo! - prychnął.

-   Uważaj,   przyjacielu   -   ostrzegł   Giles.   -   Moja   znajomość   włoskiego 

jeszcze nie zardzewiała.

Zdegustowany Max odsunął się od stołu.

- Giłes, co cię opętało? Zawsze byłeś taki racjo nalny. Analityczny. Ponad 

wszystkim.

Książę spojrzał na niego znacząco.

- A ty sądzisz, że to takie dobre cechy, Max? Iść przez życie… niczego 

nie czując? Żyć bez poczucia radości, bez ryzyka?

- Nie to miałem na myśli.

- Całkiem możliwe.

Max odwrócił wzrok i patrzył w głąb pokoju.

- Bardzo się zmieniłeś od czasu, gdy się widzieliśmy przed miesiącem.

- Chyba już mnie zmęczyło bycie takim jak wtedy - odparł cicho Giles.

Oblicze Maksa nieco złagodniało.

- Posłuchaj, Giles, takie kłótnie to do nas niepodobne. Nie jestem tu, by 

prowadzić oficjalne śledztwo. W każdej chwili mogę spakować rzeczy i wrócić 
do domu, jeśli tego chcesz. Ale to nie byłoby rozsądne.

- Max, ty nic nie rozumiesz.

background image

- Przeczytałem wszystkie dokumenty ze sześć razy. Chyba udało mi się to 

ogarnąć.

- Nie - Giles popatrzył na niego żałośnie. - Ja ją kocham.

- Dannazione! - zaklął Max pod nosem, zaciskając pięści na stole. - Tego 

się obawiałem.

- Kocham ją - powtórzył. - I chyba ją poznałem.

- Giles, w dużym stopniu o to właśnie mi chodzi - rzekł łagodniej Max. - 

Ty jej nie znasz. Prawie nic o niej nie wiesz. Przyznaj to.

- Wiem, co mam w sercu.

- Tak, w twoim sercu, Giles. - Dotknął go lekko w ramię. - Ale czy wiesz, 

co ona ma w swoim?

- Nie jest nieuczciwa - powiedział. Jednak słowa Maksa zaniepokoiły go.

Max uśmiechnął się smutno.

- Nikt nie wie nawet, skąd przyjechała, jakie ma pochodzenie. A ty nie 

pozwolisz mi jej nacisnąć, prawda?

-   Nie.   -   Giles   pokręcił   głową.   -   Ona   dość   już   przeszła.   Wybacz,   ale 

będziesz musiał odkryć prawdę innymi sposobami.

Max ujął Gilesa za ramię.

- Posłuchaj, stary druhu, przecież twój wuj musiał o niej coś wiedzieć? W 

końcu to on ją najął. Musiał dostać coś na piśmie. Może jakieś referencje?

- Tego rodzaju rzeczy zawsze były przechowywane w gabinecie - odparł 

słabo Giles. - Dałem ci już wszystko. - Lecz nagle zrozumiał, że to nie jest 
zgodne z prawdą. Przypomniał sobie o pożółkłych kopertach rozrzuconych w 
szufladzie biurka w bibliotece, dokładnie tam, gdzie powinien się znajdować 
pistolet Eliasa. Pewnie to nic ważnego, a jednak…

- W bibliotece było trochę starych listów - powiedział. - Zapewne bez 

znaczenia. Ale to wydało mi się dziwne.

Max odsunął krzesło od stołu.

- Chodźmy.

background image

Biblioteka   była   pusta.   Giles   natychmiast   podszedł   do   biurka   przed 

szerokim oknem.

- Elias trzymał w tej zamkniętej szufladzie stary pistolet. - Giles wysunął 

ją i wyjął ze środka butelkę po whisky. - Właśnie go szukałem, gdy znalazłem te 
listy.

- Czy szuflada była zamknięta na klucz?

- Nie.

Listy  leżały  nietknięte,  były  ich  może  dwa  tuziny.  W ostatnich  latach 

Elias   chyba   rzucał   listy   na   stertę,   zamiast   na   nie   odpowiadać.   Stał   się 
odludkiem. A więc czy to było miarą jego życia? Kupka starych listów, na które 
nie odpisał? Czy podobny los czeka Gilesa? Być może. Ponieważ zanim poznał 
Aubrey,   był   taki   sam   jak   wuj,   choć   doszedł   do   samotności   in¬ną   drogą. 
Wykorzystywał swoje wpływy i politykę, aby odgrodzić się od świata, zamiast 
uciekać do odległego zamku. Stal się emocjonalnym samotnikiem.

Podszedł za Maksem do kominka i zaczął przeglądać listy.

- No cóż - powiedział, od razu rzucając niemal połowę pism na stolik. - 

Cecilia twierdziła, że Elias nie odpisywał na jej korespondencję. Ale wydaje się, 
że przynajmniej ją czytał.

Max wyglądał na rozczarowanego.

- Nie ma więcej?

Giles przejrzał kolejnych kilka listów.

- Nie, tu jest kilka listów od starych towarzyszy broni. Pytają o zdrowie i 

tym   podobne.   Wątpię,   czy   na   nie   odpowiedział.   Ale   zaczekaj,   tu   jest   coś 
dziwnego.

Max nachylił się.

- Dziwnego? Jak to?

Giles przez chwilę oglądał list.

-   To   nie   jest   list   do   wuja   Eliasa   -   rzeki   powoli   -   lecz   od   niego. 

Zaadresowany do niejakiej lady Kenross z Dundee i wysłany z… Belgii?

Max przysunął się, aby też przeczytać.

background image

- Dobry Boże, spójrz na datę - powiedział. - Sześć dni po Waterloo. I 

spójrz na pierwszy akapit. Pisze do tej kobiety, żeby zawiadomić ją o śmierci 
męża.

Giles w zadumie podniósł oczy.

- Pamiętam go. Lord Kenross. Kiedyś odwiedził nas na Hill Street. Byli 

dość bliskimi przyjaciółmi.

- Twój wuj chyba bardzo boleśnie odczuł jego śmierć. - Max przebiegał 

wzrokiem po kartce. - Wydaje się bardzo niespokojny o tę lady Kenross i jej 
córki. Ciekawe, jakim sposobem ten list do niego wrócił?

-   Nie   wiadomo.   -   Giles   wziął   kolejne   pismo.   -   O,   ten   bardziej   cię 

zainteresuje, Max. Tu jest list z podaniem pani Montford o przyjęcie jej na 
gospodynię w Cardow.

Max chwycił kartkę.

- Wysłany z Birmingham - mruknął, oglądając go uważnie. - Napisany 

jakoby w odpowiedzi na jego ogłoszenie.

- Tak, co dalej?

-   Ona   pisze,   że   obecnie   mieszka   u   krewnych,   w   następstwie   śmierci 

swojego męża - podjął Max, jakby mówił do siebie. - Urzędnik w kopalni, co? 
Ciekawe,   na   co   umarł.   Twierdzi,   że   ostatnio   mieszkała   w   Northumbrii, 
zatrudniona przez jakiegoś pana Harnetta z Bedlington, który nieoczekiwanie 
zmarł… Wielkie nieba, ludzie w jej życiu mają skłonność do nagłej śmierci, 
prawda?… A teraz szuka podobnego stanowiska.

Jednak Giles nie zareagował na ten sarkazm. Co to za bzdura z krewnymi 

w Birmingham? Parę dni temu Aubrey twierdziła, że nie ma żadnej rodziny. 
Poza tym przypomniał sobie jej powściągliwość w odpowiedziach na niewinne 
pytania   Delacourta   o   Bedlington.   Zaś   co   do   zmarłego   męża,   urzędnika   w 
kopalni… cóż, na ten temat Giles znał już prawdę.

Lecz Max nie zauważył przedłużającego się milczenia przyjaciela.

-   Pani   Montford   pisze,   że   gdy   przyjedzie,   przedstawi   referencje   od 

poprzedniego pracodawcy. - Złożył list. - No, co jeszcze tam masz?

Giles wrócił myślami do teraźniejszości.

background image

- Jeszcze jedno pismo. - Wziął ostatni list i natychmiast szeroko otworzy! 

zdumione oczy. - Na Boga, czyżby to były owe referencje?

- Co?  - Max zabrał mu  kartkę i zaczął  ją czytać. - Od niejakiej pani 

Preston z Morphet, która twier dzi, że pani Montford była u niej zatrudniona 
przez dwa lata. Bardzo sumienna pracownica. Odeszła, gdyż miała wyjść za mąż 
i osiedlić się w Bedlington. - Max przygarbił się. - Wydaje się, że to przejrzysta 
sprawa.

Lecz to wcale nie było przejrzyste. Giles poczuł ciarki na plecach. Wuj 

Delacourta, Nigel, mieszkał w Morpeth, zaś Aubrey w ogóle o nim nie słyszała 
Przecież to absurd. Czy można mieszkać w takiej dziurze jak Morpeth i nie 
słyszeć o miejscowych ekscentrykach? A szczególnie o zbzikowanym starym 
baronecie,   który   biega   po   mieście   w   damskich   sukniach   i   przewodniczy 
stowarzyszeniu botanicznemu?

Być   może   Aubrey   powiedziała   tak,   żeby   oszczędzić   Delacourtowi 

wstydu?   Lecz   Delacourt   nie   miał   wstydu,   co   było   widoczne.   Zresztą   sam 
pierwszy zaczął mówić na temat wuja Nigela. A więc cały życiorys Aubrey był 
starannie sfabrykowany.

- Coś tu nie gra - powiedział.

- Jak to? - zainteresował się Max. 

Giles pokręcił głową.

- Nie mogę powiedzieć.

- Nie możesz? - spytał Max z powątpiewaniem. - Czy nie chcesz?

Giles nie miał siły, żeby znów się kłócić. Gwałtownie wstał z krzesła.

-   Nieważne.   -   Wrzucił   listy   z   powrotem   do   szuflady,   którą   szybko 

zamknął.

Max poszedł za nim przez pokój.

- Może lepiej będzie, jeśli osobiście pojadę do Bedlington, przyjacielu? - 

Położył Gilesowi rękę na ramieniu. - Byłbyś na mnie bardzo zły, gdybym to 
zrobił?

- To daleko - rzekł posępnie Giles. - I w imię czego? Bez względu na to, 

czego się dowiesz, nie przestanie mi na niej zależeć. To właśnie jest najgorsze. 
Poza tym nigdy nie uwierzę, że skrzywdziła Eliasa. Nigdy.

background image

Max stał przez chwilę w milczeniu.

- Ale masz świadomość, że ona coś ukrywa, prawda? Ze nie była szczera?

Giles zapatrzył się w okno. Kiwnął głową. Zabrakło mu słów.

Max wciąż stał przy biurku Eliasa.

-   Myślę,   że   powinieneś   mi   powiedzieć   wszystko,   co   wiesz,   stary 

przyjacielu - odezwał się nadspodziewanie łagodnym głosem.

- Wszystko, co wiem? - powtórzył Giles. - Wiem bardzo niewiele. Ale 

obawiam   się,   że   jeśli   pojedziesz   do   Northumbrii,   a   nawet   pod   ten   adres   w 
Birmingham,   nie   znajdziesz   nikogo,   kto   zna   Aubrey   Montford.   Pewnie 
powiedzą, że ona nie istnieje.

Max przemyślał to.

- Cóż - rzekł powoli - nie polegaj w osądach na swoich obawach. Lubię tę 

twoją   panią   Montford,   Giles.   Naprawdę   bardzo   bym   chciał   oczyścić   ją   z 
zarzutów. Więc najlepiej będzie, jeśli wraz z Kemem wybiorę się w podróż. 
Zgadzasz się?

- To już od ciebie zależy - wyszeptał w końcu Giles. - Ale jeśli masz 

jechać, jedź od razu, Max. Zanim zmienię zdanie.

- Pójdę do Kema przekazać mu złą wiadomość - westchnął Max. - Giles - 

dodał po chwili. - Powiesz jej?

Potrząsnął głową.

- Nie. Niczego więcej nie powiem. Dopóki nie skończy się ten koszmar.

Max wyciągnął dłoń.

- Więc daj mi te listy. Wszystkie. Muszę mieć adresy.

background image

Rozdział 14

Zasnąć, może śnić

 

Pięć dni  po przybyciu  do Cardow  pan  Kemble  i  lord  de Vendenheim 

opuścili zamek w takim samym pośpiechu, jaki towarzyszył ich przyjazdowi. W 
zimny, pogodny ranek wsiedli do swojej czarnej karety. Wydawali się jacyś 
nieobecni,   posępni.   Aubrey   wcale   się   nie   zmartwiła   ubytkiem   gości,   którzy 
pojawili się w Cardow w oczywistym celu. W czasie ich pobytu zamek ogarnęło 
kłopotliwe milczenie.

Zanim się odwróciła, by wejść do zamku, spojrzała w górę i zobaczyła 

księcia, który stał na barbakanie z rękami splecionymi na plecach, rozstawiwszy 
szeroko nogi obute w długie buty. Miał rozpięty płaszcz, którego poły targał 
wiatr. Patrzył na krętą drogę, wiodącą po zboczu wzgórza Cardow, widocznie 
obserwując oddalającą się karetę, aż znikła mu z widoku.

Tego dnia zaszła w nim jakaś zmiana. Zaczął zachowywać się z rezerwą. I 

wyglądał jakoś mizernie; wyraźnie pogłębiły się zmarszczki wokół jego oczu, 
znowu surowo zaciskał usta, tak jak dawniej. I chociaż często czuła na sobie 
jego wzrok, tak samo przeszywający i żarliwy jak przedtem, teraz nie starał się 
zaciągnąć   jej   do   łóżka.   W   codziennych   kontaktach   wisiało   między   nimi 
namacalne   napięcie,   świadomość   pytań,   na   które   nie   padły   odpowiedzi, 
niedokończonej kłótni.

Z powodu tego dystansu powinna zaznać ulgi, a tymczasem ogarniała ją 

coraz większa panika. Przerażająca myśl, że popełniła ogromny błąd. Ze coś 
cennego wyślizguje się z jej ręki, a ona nie może na to nic poradzić. Mijające 
dni powoli zaczynały przypominać najbardziej mroczny czas, jaki spędziła w 
Szkocji, gdy zimne więzienne mury odgrodziły ją od laina i wszystkiego, co 
kochała. Lecz obecny mur był innego rodzaju, bo przynajmniej częściowo sama 
go   zbudowała.   Jednak   nie   okazał   się   dość   mocny.   Mur   runął,   wszystko   się 
zawaliło, a ona beznadziejnie zakochała się w Walrafenie.

Wciąż   walczyła   z   tą   straszliwą   prawdą,   gdy   znowu   ogarnęło   ją   złe 

przeczucie,   niemal   dwa   tygodnie   po   wyjeździe   lorda   de   Vcndenheima. 
Przypadkowo   szła   przez   wielką   salę,   gdy   przyniesiono   pocztę.   Na   samym 
wierzchu leżał gruby list. Pochylone mocno pismo musiało być dobrze znane 
każdemu,   kto   zajmował   się   porządkowaniem   biblioteki   w   czasie   wizyty   de 

background image

Vendenheima. Pisywał sporo luźnych notatek dla siebie, jak się wydawało w 
trzech lub czterech różnych językach.

Z początku nie zastanawiała się nad tym listem. Lecz coś na kopercie 

zwróciło jej uwagę, więc przyjrzała się dokładniej.

Birmingham. List nadano z Birmingham.

Spłynęło na nią dobrze znane uczucie panicznego zimna,  które jednak 

zdusiła w zarodku. Birmingham to przecież duże miasto. Może wicehrabia miał 
tam   jakąś   sprawę?   Albo   rodzinę?   Rzeczywiście   istniało   wiele   przyczyn 
mogących wyjaśnić wizytę w takim miejscu.

Tego wieczoru zasiadła z Iainem koło piecyka, smażąc grzanki z serem. 

Chłopiec   szczegółowo   wyjaśniał   przebieg   popołudniowego   treningu   w   kry-
kieta, której to praktyki książę na szczęście nie zarzucił.

- A następna odbita piłka poleciała powyżej parteru - chwalił się chłopiec. 

- Lord Walrafen powiedział, że gdybyśmy grali naprawdę, na pewno zdobyłbym 
tym uderzeniem sześć punktów.

Aubrey zwilżyła kciuk i nachyliła się, żeby otrzeć smugę sadzy z policzka 

Iaina.

- Bardzo lubisz lorda Walrafena, prawda? - powiedziała cicho, jakby do 

siebie.

O dziwo, okrągła twarz chłopca jakby się wydłużyła.

- Mamo, kiedy parlament zbiera się na ponowne zgro… zgromadzenie?

- Ojej, co za pytanie. Uczysz się tego w szkole?

Pokręcił głową. Kosmyk lśniących, czarnych włosów opadł mu na oczy.

-   Nie.   Ale   słyszałem,   jak   pan   Ogilvy   mówił,   że   muszą   wracać   do 

Londynu, kiedy to się stanie.

Aubrey podała mu kawałek sera.

- Zgromadzenie to takie zebranie - wyjaśniła. - Ale do tego pozostało 

jeszcze trochę czasu.

- Aha. - Iain wpatrywał się w ogień.

background image

Aubrey patrzyła na niego ze smutkiem. Wyjazd Gilesa ciążył bardzo im 

obojgu. Na pewno nie mógłby zostać w Cardow zbyt długo. Kiedyś ta myśl 
napawała ją nadzieją, lecz teraz odczuwała głębokie rozczarowanie. Ze swoim 
rozczarowaniem   mogła   sobie   poradzić,   lecz   martwiło   ją   rozżalenie   Iaina. 
Czyżby   popełniła   błąd,   pozwalając   księciu   zaprzyjaźnić   się   z   chłopcem?   A 
może należało spytać, czy mogła temu zapobiec? Kiedy Giles czegoś chciał, był 
bardzo nieustępliwy.

Iain ziewnął. Objęła go i przytuliła.

- Czas spać, kochanie. - Pocałowała go w czubek głowy.

Już   niedługo   chłopiec   leżał   w   łóżku,   a   zanim   Aubrey   zdążyła   dobrze 

ułożyć   koce,   usłyszała   jego   miarowy,   spokojny   oddech.   Zasnął.   Kiedy   się 
wyprostowała,   poczuła   ostry   ból   w   plecach.   Potarła   palcami   to   miejsce. 
Wcześniej razem z Betsy sortowały jabłka w spiżarni i wkładały je do skrzynek, 
przeładowanych owocami.

Postanowiła,   że   pozwoli   sobie   na   luksus   gorącej   kąpieli.   Rozniecenie 

ognia   w   sypialni   zajęło   kilka   chwil.   Wyciągnęła   z   rogu   na   środek   swojej 
niewielkiej   sypialni   niedużą   balię,   jednak   aby   ją   napełnić,   musiała   odbyć 
sześciokrotną   wędrówkę   do   kuchennego   bojlera.   Wspomniała   z   pewną 
nostalgią, a także wstydem dni, kiedy wcale jej nie interesowało, skąd pochodzi 
gorąca woda, w której się kąpała.

W trakcie ostatniej wędrówki z kuchni Aubrey nie spostrzegła, że drzwi 

jej salonu, które zostawiła szeroko otwarte, były teraz częściowo przymknięte. 
Trzymając   w   rękach   konwie   z   wodą,   ramieniem   pchnęła   drzwi,   weszła   do 
środka i zamarła.

W   jej   fotelu   przy   kominku   siedział   książę,   w   zamyśleniu   opierając 

podbródek na dłoni. Ubrany  był bardzo nieformalnie,  miał  zakasane  rękawy 
koszuli aż po łokcie, zaś kamizelkę  i pantofle  w ogóle zrzucił. Zaskoczona, 
musiał   wydać   cichy   okrzyk,   gdyż   od   razu   odwrócił   głowę.   W   jego   oczach 
wyraźnie widziała nieme pytanie. Powoli wstał, zauważył, że dźwiga ciężkie 
konwie, i natychmiast podbiegł, aby jej pomóc.

Szybko zamknęła drzwi.

- Były otwarte - powiedział cicho. - Ale ciebie nigdzie nie widziałem.

Nie czekając na odpowiedź, zaniósł konwie do sypialni i opróżnił jedną z 

nich do balii. Ruchy miał lekkie, pełne gracji, tak jakby wykonywał podobną 
pracę każdego dnia przez całe życie. Mimo niepewności w oczach, czuł się w tej 

background image

sypialni raczej swobodnie. Z pewnym zażenowaniem zrozumiała, że pewnie już 
wcześniej szukał jej w sypialni.

Z wahaniem podeszła do balii, opierając czubki palców na profilowanym, 

miedzianym oparciu.

-   Gdybym   powiedziała,   że   mnie   zaskoczyłeś,   zabrzmiałoby   to   nie   na 

miejscu - powiedziała.

Miał smutek w oczach.

- Czasami, Aubrey, sarn siebie zaskakuję. 

Przyjrzała mu się.

- Po co tu przyszedłeś?

Nabrał   głęboko   powietrza,   wpatrzony   w   puste   konwie,   leżące   na 

podłodze.

- Aubrey, ja naprawdę próbowałem - szepnął. - Próbowałem i nie mogę 

już dłużej. Nie mogę trzymać się od ciebie z daleka. - Znowu uniósł na nią swe 
srebrzyste oczy, w których kryło się niewypowiedziane pytanie.

- Giles, czy ja prosiłam, żebyś się trzymał z daleka?

Pokręcił głową i rozłożył ramiona. Zbliżyła się i sama objęła go za szyję. 

Przycisnął ją do piersi.

- Pragnę być w tobie, Aubrey - szepnął, muskając ustami jej włosy. - 

Pragnę kochać się z tobą. Mocno i szybko. A potem jeszcze raz, powoli i słodko.

- Giles…

Pocałował ją szybko.

- Aubrey, czuję jak krew we mnie płonie, gdy myślę o tobie. - Muskał ją 

delikatnie po twarzy. - Nie mam   możliwości wyboru.   To jest   nieuniknione. 
Chciałbym, żeby było inaczej… bo wtedy obojgu nam byłoby łatwiej, prawda? 
Ale jest jak jest i nie chcę trzymać się z dala od ciebie.

- Więc bądź przy mnie - szepnęła. - Giles, bądź przy mnie. Pomyślałam, 

że to byłoby najgorsze, gdybyś miał trzymać się z dala ode mnie.

background image

Całował ją gorącymi, rozchylonymi ustami. Mocniej objęła go za szyję, 

stanęła  na palcach, przywarła doń bardzo mocno,  jakby chciała się w niego 
wtopić. Złączyć się. Być dwojgiem ludzi, których łączy namiętność i dają sobie 
nawzajem   tak   wiele,   jakby   byli   jednym   ciałem.   Poczucie   straty,   z   którym 
ostatnio walczyła, osłabło, w końcu całkowicie znikło. I nagle miłość do Gilesa 
wypłynęła na samą powierzchnię jej istnienia.

-   Giles   -   szepnęła,   gdy   sięgał   ustami   do   jej   szyi.   -   Bardzo   za   sobą 

tęskniłam.

- Aubrey. Pozwól mi pokazać ci, co czuję.

Całował   jej   szyję   wokół   kołnierzyka   sukni.   Dłońmi   powędrował   ku 

włosom Aubrey i zaczął powoli wyjmować z nich spinki. Wtedy spojrzał na nią 
z góry, łagodnymi, pełnymi namiętności oczami.

- Przerwałem ci kąpiel. Pozwól, że ci pomogę.

Oblała się rumieńcem, słysząc tę propozycję.

- No co? - spytał. - Nie wyglądam na pokojówkę damy? To prawda, że 

mam niewielkie doświadczenie. Pozwól mi nabrać wprawy, rozczesać ci włosy.

Wyjął spinkę, wciąż wpatrując się w oczy Aubrey, gdy opadały kolejne 

pukle.   Gdy   miała   już   rozpuszczone   włosy,   wsunął   w   nie   dłonie   i   rozczesał 
palcami.

- Włosy są twoją chlubą - wyszeptał. Powtarzał te same ruchy, głaszcząc 

jej   głowę   długimi,   smukłymi   palcami,   rozciągając   włosy   niczym   zasłonę. 
Spuściła wzrok i poddała się temu uspokajającemu rytmowi.

Nagle Giles zamarł.

- Czy Iain śpi? Nie obudzi się?

Otworzyła przestraszone oczy. Iain.

W odpowiedzi sięgnął ręką za jej plecami, pchnięciem domknął drzwi i 

przekręcił zamek.

- Już - szepnął. - Tak na wszelki wypadek. - Odszukał dłońmi guziki 

sukni, zaczął je powoli odpinać.

background image

Powinna go powstrzymać, lecz tego nie zrobiła. Nie mogła. Ogarnął ją 

jakiś  obezwładniający   letarg.  Czarna   krepa   spadla   u  jej  stóp,  po  chwili  tym 
samym śladem podążyła bielizna.

Przyklęknął, żeby zwinąć jej pończochy do kostek. Aubrey energicznie 

zrzuciła   pantofle.   Ujął   ciepłymi   dłońmi   jej   piersi,   masując   kciukami   wokół 
sutków. Rozmarzona, przymknęła oczy, odchyliła do tyłu głowę.

- O Boże - powiedział. - Taka jesteś piękna. Ale kąpiel czeka.

Otworzyła oczy i roześmiała się. Wskazał głową balię.

- Woda jest jeszcze gorąca.

Podniósł z łóżka zwiniętą kołdrę i zręcznie rzucił ją przed rozpalonym 

ogniem. Potem to samo zrobił z dwoma ręcznikami, które utworzyły małą stertę 
koło balii. Odwrócił się do Aubrey. Nie poruszyła się.

- No, wchodź do środka.

- Ale to takie… dziwne.

- Nie dla mnie, kochanie. - Wziął ją za ramię i podprowadził do balii.

- Mmm - mruknęła, wchodząc do wody. Starała się nie myśleć o tym, jak 

nieswojo się czuje, zażywając kąpieli w jego obecności.

Giles uklęknął na jednym kolanie koło balii, po stronie przeciwnej do 

kominka.   Wyciągnął   koszulę   ze   spodni,   ściągnął   ją   przez   głowę   i   rzucił   na 
łóżko.   Ciepło   płomieni   ogrzewało   mu   skórę,   podkreślając   kształt   mięśni   na 
ramionach i piersi. Był pięknie, perfekcyjnie zbudowany. Aubrey wątpiła, by 
kiedykolwiek o tym myślał.

Wpatrywała się w niego. Nabrał wody w dłonie i uniósł je nad jej głowę.

- Oprzyj się - szepnął. - Rozluźnij.

Poczuła spływające ciepło. Powtarzał to wiele razy, zwilżając jej włosy 

kojącą wodą, która spływała po plecach. O dziwo, rzeczywiście się rozluźniła. 
To, że była myta przez inną osobę, podziałało na nią bardzo odprężaj ąco.

- Czym je myjesz? - spytał, wybudzając ją z marzeń.

Wskazała   ceramiczny   słoik   na   sekretarzyku.   Wziął   go,   wyjął   pokaźny 

korek i nachylił się, by powąchać.

background image

- Bez - powiedział. - Zawsze tym pachniesz.

- Napar z bzu - wyjaśniła. - A także mydło i parę innych rzeczy.

Nabrał mazidła na dwa palce.

- Sama to robisz?

- Tak, w spiżarni.

Uśmiechnął się, jakby ta wiadomość sprawiła mu przyjemność. Zaczął 

miarowo   masować   jej   włosy,   co   chwilę   napinając   mięśnie   ramion   i   klatki 
piersiowej.   Aubrey   zupełnie   się   zrelaksowała,   nurzając   się   w   cudownym 
aromacie.   Lecz   tym   razem   nie   zamknęła   oczu.   Nie.   Widok   jego   ciała, 
obnażonego od pasa w górę, prężącego się nad balią, działał zbyt inspirująco. 
Poczuła się nieco grzesznie, obserwując jego ruchy.

Gdy skończył, spłukał jej włosy, powoli i rytmicznie nabierając wodę w 

dłonie.

- Masz ściereczkę do twarzy? - spytał.

- Jest gdzieś tutaj. - Zaczęła szukać ręką w balii.

Wziął myjkę, a Aubrey znowu poczuła się zawstydzona.     Lecz   Giles 

podniósł już mydło z  leżącej na podłodze mydelniczki i zaczął je pienić na ście-
reczce.

- Gotowe - powiedział, gdy byl zadowolony z efektu. - A teraz poproszę o 

rękę, jeśli łaska, moja pani.

Moja pani…

W   jednej   chwili   poczuła   serce   w   gardle.   Musiała   zesztywnieć,   bo   na 

twarzy Gilesa ujrzała rozczarowanie.

- Aubrey, co się stało?

Zbyt szybko wyciągnęła rękę z wody, ochlapując mu spodnie, lecz chyba 

tego nie zauważył.

- Nic. Trochę piany dostało mi się do oka.

Całkowicie   pochłonęło   go   mycie   jej   ramion,   którą   to   czynność 

wykonywał   w   skupieniu,   z   namaszczeniem,   jakby   stanowiła   najważniejszy 

background image

punkt całego dnia. Powoli, metodycznie namydlał i pocierał każdy fragment jej 
skóry,   poza   tymi,   które   najbardziej   tęskniły   do   jego   dotyku.   Skórę   Gilesa 
pokrywała już cienka warstwa lśniącego potu, który powstał od panującej wokół 
wilgoci  i  ciepła.   Teraz  uniósł  się  nieco  wyżej  i  oparł  dłoń  na  przeciwległej 
krawędzi balii.

- Chyba cię poproszę, żebyś sama dokończyła - powiedział, podając jej 

mydło.

- Mam to zrobić? - spytała skonfundowana.

-   Jestem   w   wyjątkowym   nastroju   do   oglądania   -   powiedział   bardzo 

sugestywnie. - Teraz chyba kolej na twoje piersi?

Chciał po prostu patrzyć, jak ona się kąpie?  Ale może  to miało  sens. 

Przecież i jej sprawiał przyjemność widok, gdy się poruszał, wyciągał, gdy ją 
myl, nawet gdy się pocił, pochylony nad balią. Niepewnie namydliła dłonie i 
zaczęła   delikatnie   masować   piersi.   Zaskoczona   poczuła,   jak   sutki   od   razu 
twardnieją, jakby siedziała nie w balii z gorącą wodą, lecz w śnieżnej zaspie.

Gilesowi wyraźnie podobał się ten widok. Oczy zaczęły mu błyszczeć, nie 

spuszczał   ich   z   jej   dłoni.   Ośmielona,   zaczęła   wykonywać   koliste   ruchy 
opuszkami palców, w końcu uniosła obie piersi dłońmi.

- Urodzona kusicielka - powiedział zduszonym głosem.

I   taką   się   czuła.   Jakby   wykonywała   erotyczny   rytuał,   coś   pięknego, 

naturalnego,   przeznaczonego   tylko   dla   jego   oczu.   Znowu   namydliła   dłonie, 
przymknęła   oczy,   opierając   głowę   na   krawędzi   balii.   Czuła   się   cudownie. 
Zaczęła się pieścić, powoli wmasowując mydło w piersi, w końcu delikatnie 
ściskając sutki, gdy je spłukiwała.

- Boże wszechmogący! - zachrypiał Giles.

Powtórzyła swoje ruchy i bardziej wyczuła niż zobaczyła, jak on wstaje i 

pochyla się nad nią. Otworzyła oczy. Ujrzała tuż nad sobą jego twarz.

- Kobieto, daj mi to mydło - zażądał.

Wyłowiła je z wody.  Opierając  się jedną  ręką na przeciwległym brzegu 

balii, pochylił się bardzo nisko, zbliżając usta do prawej piersi Aubrey. Zaczął 
delikatnie lizać sutek. Z głębokim westchnieniem wygięła się, wychodząc mu 
naprzeciw.

background image

Znowu wydała jęk, tym razem nieco głośniejszy, gdy sięgnął dłonią pod 

jej prawe udo. Lekko wyjął z wody jej nogę, opierając stopę na krawędzi balii.

- Oprzyj się. I zamknij oczy.

Posłuchała  go.  Na   Boga,  zbyt  była  zawstydzona,   żeby   patrzyć.  Lekko 

odepchnął jej lewe kolano, otwierając ją na jego dotyk. Ciepła woda pieściła ją 
intymnie.   Giles   mruknął   z   aprobatą,   odszukał   mydło   i   zaczął   w   erotyczny 
sposób przesuwać je tam i z powrotem. Wielokrotnie wkładał je, na przemian ze 
swoimi palcami, między rozchylone uda Aubrey. Szybko zrobiła się wilgotna. 
Mokra. Od mydła, ciepłej wody i swego pożądania. Czuła, że jest rozwarta. 
Obnażona. Oddychała coraz szybciej.

- Chcę zobaczyć, jak dochodzisz - zachrypiał.

Niepewnie oblizała usta,  lecz nie ośmieliła się otworzyć oczu.

- Zrobisz to? - spytał.

Kiwnęła głową, lub przynajmniej usiłowała to zrobić. Giles z pluskiem 

upuścił mydło. Aż krzyknęła cicho, gdy dotknął ustami jej piersi. Chciwie mył 
ją,   po   chwili   pociągnął   i   zaczął   ssać   sutek.   Delikatnie   włożył   w   nią   palec. 
Poczuła   się   grzesznie,   cudownie,   gdy   dotykał   ją   w   taki   sposób.   Kiedy   była 
gotowa,   wszedł   w   nią   drugim   palcem,   zaś   kciukiem   delikatnie   pocierał 
nabrzmiały koralik w fałdach jej kobiecości.

Z kolejnym westchnieniem odchyliła się do tylu. Gładkim niczym satyna 

kciukiem   wodził   dookoła   najczulszego   punktu.   Ustami   wciąż   drażnił   i 
torturował pierś. Zaczęła odczuwać coraz mocniejsze pulsowanie w głowie.

- Tak, kochanie - powiedział śpiewnie. - Zrób to. Poddaj się.

Szepnęła coś bardzo cicho.

- Co? - spytał, niemalże nie odrywając się od jej ciała.

Zesztywniała na całym ciele.

- Och… ach… tak… to…

Uniosła   biodra,   szukając   jego   dłoni.   Dłonie   zacisnęła   na   brzegu   balii, 

wstrząsana   spazmatycznym   dreszczem.   I   wtedy   zupełnie   rozsypała   się, 
instynktownie wyrzucając z siebie okrzyk rozkoszy. Machinalnie. Spłynęły na 
nią pulsujące fale, wciągnęły głęboko, by po chwili wyrzucić ją na spokojne 
wody.

background image

- Giles - powiedziała cicho, gdy napięcie powoli opadło. - Och, Giles, 

próbowałam nie zakochać się w tobie.

- Próbowałaś? - szepnął gorącym oddechem. - Mam nadzieję, że ci się nie 

udało.

- Zupełnie się nie udało. Nic a nic. Jesteś największą radością mojego 

życia.

Jakby   przez   mgłę   uświadomiła   sobie,   że   Giles   unosi   ją   z   balii   w 

kaskadach spływającej wody. Ukląkł przy ręczniku i położył Aubrey, rozgrzaną 
od kąpieli i miłosnych uniesień. Nie chciała już nigdy otwierać oczu, tylko leżeć 
tam, koło ognia, i pozwolić Gilesowi wycierać jej ciało.

Jednak noc była zimna  i Aubrey szybko zaczęła  marznąć.  Gdy zaczął 

wyciskać wodę z jej włosów, drżała z chłodu. Wtedy wstał. Otworzyła oczy i 
zobaczyła, jak ściąga z siebie resztę ubrania.

- Masz cudowne ciało. - Oparła się na łokciu, żeby go lepiej widzieć.

Uśmiechnął się słabo, niemal z zażenowaniem, po czym znów ją podniósł 

i przeniósł bliżej ognia.

- Dzikus! - zawołała cicho. - I co dalej?

- Teraz ja - zamruczał, układając ją na kołdrze w taki sposób, że leżała 

twarzą   do   ognia.   -   Ale   zażywając   przyjemności,   nie   chcę   cię   zamrozić   na 
śmierć.

Położył   się   za   nią   i   wtulił   w   jej   ciało,   przywierając   miednicą   do   jej 

szerokich bioder. Natychmiast poczuła na pupie jego twardą erekcję. Była taka 
rozgrzana. Rozgrzana i nasycona. Lecz wciąż miała siłę, by jęknąć z rozkoszy, 
gdy objął ją ramieniem i oparł dłoń na jej brzuchu.

Miał nadzieję, że dał jej swoje dziecko. Ta nagła myśl uderzyła Gilesa tak 

mocno,  że aż wstrzymał  oddech. Boże, chyba oszalał.  Już wcześniej igrał z 
ogniem.  Aubrey nie była doświadczoną  kobietą. Pewnie nic nie wiedziała o 
poczęciu,   a   on   chciał   znowu   zasiać   w   niej   swoje   nasienie.   Ta   świadomość 
powinna go przerazić, ale nie przeraziła.

Zmęczył   się   już   ostrożnym,   w   pełni   zaplanowanym   życiem.   Aubrey 

wyzwalała w nim pragnienie do popełniania szaleństwa. Do narażania się na 
niebezpieczeństwo, do nierozważnego postępowania. Mówiąc krótko: do życia, 

background image

jakiego   pragnął   dla   swej   przyjemności,   zamiast   martwienia   się   o   dobrobyt 
społeczny lub oczekiwania społeczne wobec jego osoby.

Lecz mimo wszystko nie chciał swymi uczynkami skrzywdzić Aubrey.

I postanowił, że jej nie skrzywdzi. Bez względu na to, co się stanie, ona 

musi być jego. Zaopiekuje się nią. A opieka, jakiej potrzebowała w tej właśnie 
chwili,   bardzo   mu   odpowiadała.   Zaczęła   wydawać   krótkie,   słodkie 
westchnienia, przesuwając biodrami po jego nabrzmiałym członku. Teraz mógł 
myśleć tylko o tym, by rozchylić jej nogi i wejść w nią. Zatracić się w tym 
sprężystym, cudownym ciele.

Żałował, że nie może zaczekać. Czy kiedykolwiek nasyci się nią w takim 

stopniu, że powstrzyma swoje pożądanie? Dziś to raczej niemożliwe. Gładził ją 
po smukłej talii, biodrze, udzie o barwie kości słoniowej. Chciał ją wielbić. 
Pieścić   i   smakować.   Lecz   ciało   miał   niecierpliwe.   Zbyt   długo   czekał   na 
zbliżenie z Aubrey. Mocniej przylgnął do niej męskością, całując jej szyję.

- Unieś kolano, kochanie. - Sunął dłonią po udzie Aubrey.

Zerknęła niepewnie przez ramię, lecz spełniła tę prośbę. Przysunął się i 

wsunął sztywny członek między jej uda. Poczuł wilgoć słodkich fałdów, która 
jeszcze bardziej go podnieciła. Zaczął się rytmicznie poruszać, w przód i w tył, 
oddychając coraz szybciej, coraz bardziej chrapliwie.

- Och, Aubrey - jęknął, muskając jej ucho. - Cofnij biodra.

Zrobiła to niemal instynktownie. Wciskał się w jej wilgotną, jedwabistą 

szczelinę,   która   wciągała   go,   chciwie   obejmując   każdy   centymetr   jego 
rozpalonego   ciała.   Wciąż   poruszał   biodrami,   poczuł,   jak   Aubrey   wstrząsają 
dreszcze.

- Zjedź na mnie głębiej - zachrypiał. - Weź mnie, kochanie.

Posłuchała go, chociaż ruchy miała niepewne, bardziej czujne. Giles nie 

mógł   już czekać.   Wstrzymując   oddech, wszedł   w nią  z  całą mocą,  wydając 
gardłowy okrzyk. Poczuł, jak przez moment zesztywniała, przyzwyczajając się 
do  tej nagłej  inwazji.  Na próbę  uniosła  biodra  i cofnęła   je, nadziewając   się 
jeszcze mocniej. Jęknął z rozkoszy i sam zanurzył się w Aubrey ze zdwojoną 
siłą.

Powoli ich wspólny rytm nabierał tempa, ocierali się biodrami, oddychali 

coraz   szybciej.   Giles   przesunął   dłoń   z   jej   brzucha   ku   pokrytemu   włoskami 
wzgórkowi. Jeden palec wniknął głębiej, szukając ziarenka rozkoszy. Znalazł je. 

background image

Aubrey zajęczała głośno. Wnikał w nią coraz mocniej, wciągany coraz głębiej. 
Głębiej w miłość.

Poczuł,   jak   Aubrey   napręża   ciało,   jak   przenika   ich   wspólny   rytm. 

Niedługo   też   zaczęła   łkać,   dyszeć   z   każdym   jego   pchnięciem.   Zataczał 
opuszkami palców małe kółka przy jej najczulszym miejscu. Zaczęły targać nią 
wyraźnie wyczuwalne wstrząsy. Pilnował się desperacko, by nie wybuchnąć, 
podczas gdy Aubrey próbowała zrzucić z siebie nagromadzone napięcie.

- Tak,  kochanie  -  przycisnął  usta  do  jej  wilgotnej  szyi.  - Bierz  mnie. 

Tak… właśnie tak…

Zamarła   w   jego   objęciach,   miotana   spazmatycznym   dreszczem. 

Krzyknęła cicho, lecz wyraźnie. Nie mogła wytrzymać orgazmu. Giles wykonał 
kolejny ruch, czując, jak eksploduje. Wszystko ogarnął mrok, gdy pulsował, 
przytrzymując Aubrey ze wszystkich sił.

Obudziła   się   na   dźwięk   trzaskającego   popiołu   w   palenisku.   Ogień 

przygasał.   Musieli   się   zdrzemnąć.   Nadal   leżeli   objęci   na   kołdrze   przed 
kominkiem.   Czuła   się   wysuszona.   Emocjonalnie   i   fizycznie   wypatroszona.   I 
pełna obaw, bo wydawało się jej, że nie ma prawa odczuwać takiego szczęścia. 
Lecz   była   szczęśliwa.   I   zamierzała,   przynajmniej   tej   nocy,   smakować   swe 
szczęście.

Musiała znowu odpłynąć, bo obudziła się przytulona do Gilesa, szepcząc 

przy tym jakieś pełne niepokoju słowa.

Kolejny zły sen, powiedziała sobie, z wysiłkiem wydostając się z oparów 

sennej mgły. Tak, kolejny zły sen, który ponownie rozegrał się w jej wyobraźni. 
Nie było żadnego więzienia. Fergus znajdował się daleko stąd. Ona zaś była 
wolna, Iain bezpieczny, a tu i teraz istniał tylko Giles, prawdziwy, ciepły, męski, 
który poszukiwał jej gorączkowo rozchylonymi ustami.

- Już dobrze, kochanie - szepnął. - Jestem tu.

background image

Przytulił   ją,   całując   długo   i  namiętnie.   Aby   jeszcze   bardziej   poprawić 

Aubrey samopoczucie, przewrócił ją na plecy i bez wstępów położył się na niej. 
Kochał   się   z   nią   powoli,   w   milczeniu.   Gdy   skończyli,   zaniósł   ukochaną   do 
łóżka, okrył pościelą i sam legł obok. Uśmiechnęła się.

- Stopy ci wystają?

- To rzeczywiście bardzo małe łóżko - zgodził się.

- Gospodynie zazwyczaj nie zabawiają u siebie gości.

Dusząc śmiech, przytulił ją, dłonią wodząc po pięknych włosach, wolno, 

uspokajająco, tak jak lubiła. 

- Chyba nie spałaś zbyt dobrze, kochanie?

- Chyba śnił mi się jakiś koszmar.

- Chyba? - Poczuła jak przesunął się, aby na nią spojrzeć.

- Nie pamiętam tego snu. I nie chcę go sobie przypomnieć.

Przez chwilę obejmował ją w milczeniu, jednak wyczuła narastające w 

powietrzu napięcie.

- Aubrey, kochanie - rzekł w końcu. - Przyszedłem tu także dlatego, aby 

cię o coś spytać.

- Naprawdę? - Od razu wzmogła czujność.

Uśmiechnął się słabo.

-   Tak,   ale   coś   zupełnie   odwróciło   moją   uwagę,   prawda?   Aubrey,   czy 

miałaś kiedykolwiek rodzinę w Birmingham?

Nabrała   nerwowo   powietrza.   Była   już   bardzo   zmęczona   kłamstwami, 

jakie mówiła Gilesowi.

- Nie miałam.

Widziała wyraźnie, jak ją uważnie obserwuje.

-   Lecz   kiedyś   powiedziałaś   memu   wujowi,   że   tak   właśnie   było.   Czy 

dobrze pamiętam?

background image

Przełknęła z trudem.

- Tak… powiedziałam to, ale tylko na początku. Byłam sama, mieszkałam 

z   Iainem   w   tym   zajeździe   i   wtedy   zobaczyłam   ogłoszenie   twojego   wuja   w 
gazecie… poczułam, że to zrządzenie losu. Bałam się, że nie zaaprobuje młodej 
kobiety, która podróżuje samopas.

- Rozumiem. A to doświadczenie w zarządzaniu domem. Skąd je masz?

-   Zajmowałam   się   domem…   mojej   rodziny.   Początkowo   dla   matki, 

później   dla   siostry.   Prowadziłam   oba   domy   we   wszystkich   aspektach   tego 
zajęcia. I bardzo dobrze mi szło.

- Aha. I nigdzie więcej nie pracowałaś?

Zacisnęła palce na poduszce, zamknęła oczy.

- Giles, czy musimy właśnie teraz o tym rozmawiać? 

Ujął ją pod brodę.

- Aubrey, kochanie, spójrz na mnie. 

Nie otworzyła oczu.

- Twój przyjaciel Max pojechał do Birmingham, prawda? - spytała cicho.

- Tak, skąd wiesz?

- Dziś przyszedł list. A on ma dość wyjątkowy charakter pisma.

- Ach, tak.

- Nie ufa mi. Nie mogę go za to winić. Wynikła z tego bardzo niedobra 

historia. Żałuję, że się dałam wciągnąć.

Szukał czegoś wzrokiem na jej twarzy.

- Ale ty wcale nie dałaś się wciągnąć, Aubrey. Po prostu… znalazłaś się w 

niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Czyż nie tak?

-   W   takim   razie   powinnam   była   pobiec   do   miasteczka,   gdy   tylko 

usłyszałam strzał. Nie powinnam była wchodzić do biblioteki i dotykać go. To 
było bardzo głupie. Ale myślałam, że może zdołam mu pomóc. Nie wiedziałam, 
że żadna pomoc już nie jest możliwa. Do chwili, gdy ujrzałam ranę.

background image

Spojrzał na nią współczująco.

- Kochana, tak mi przykro.

Zamilkła. Przytulona do Gilesa, czuła miarowe, powolne bicie jego serca.

- Giles, kiedyś powiedziałeś, że jeśli poproszę, abyś mi zaufał, uczynisz to 

- szepnęła. - Czy mówiłeś szczerze?

- Tak - odparł po krótkim wahaniu.

Ostrożnie dobierała słowa.

- Jestem tu, w Cardow, od prawie trzech lat. Uwielbiam to miejsce za jego 

spokój, który ty nazywasz izolacją. Poza tym naprawdę bardzo lubię moją pracę 
i z dumą wykonuję wszelkie obowiązki. Nie szukałam, naprawdę nie szukałam 
tego… romansu… ale gdybym miała cię więcej nie ujrzeć, albo gdybyś mnie 
odprawił, byłabym zdruzgotana. Lecz nie widzę, co przeszłość, czyjakolwiek 
przeszłość, może mieć z tym coś wspólnego. Przecież ja wcale nie wypytuję cię 
o twoje przeszłe życie, prawda?

- To prawda. Nie wypytujesz.

- Przykro  mi,  że   twój  przyjaciel   mnie   podejrzewa   - podjęła.   - Jednak 

jestem winna tylko i wyłącznie swojej głupoty. Przykro mi, że twój wuj nie żyje. 
Bardzo go lubiłam, mimo że to zapewne dziwnie zabrzmiało. Ale on nie żyje, 
Giles. I lord de Vendenheim tego nie zmieni.

-   Aubrey,   co   ty   mówisz?   -   Gładził   ją   po   policzku.   -   Uważasz,   że 

powinniśmy dać sobie spokój?

- Tak - odparła szybko. - Zaufaj mi, nic dobrego z tego nie wyniknie. 

Wszystkie te słowa tylko pogłębiają nasze rany.

W słabym świetle ujrzała, jak Giles marszczy brwi.

- Jednak sprawiedliwości powinno stać się zadość.

Zaśmiała się gorzko.

- Sąd złożony ze zwykłych ludzi rzadko przysłużą się sprawiedliwości. 

Sam   kiedyś   to   powiedziałeś.   Według   mnie,   zemsta,   tak   jak   osądzenie, 
przynależne   są   jedynie   Bogu.   Nie   obchodzi   mnie,   co   de   Vendenheim   sobie 
myśli. Chyba udowodniłam już moją lojalność jako służąca.

background image

- Właśnie o to chodzi - stwierdził. - Nie chcę cię jako służącej…

- Ale ja mogę być tylko nią, Giles - przerwała, przykładając mu dłoń do 

serca. - I tego tylko pragnę. Nie możesz tego zaakceptować? Czy nie wystarczy 
nam… samo to? 

Na chwilę przymknął oczy, jakby nie mógł na nią patrzyć.

- Jeszcze dwie godziny temu mówiłaś, że mnie kochasz - odezwał się 

chłodniejszym tonem. - Czy to była prawda? Czy też część twojej "lojalności 
jako służącej"?

Oderwała się od niego, jakby ją uderzył.

- Wyjdź! - syknęła, popychając go dłonią w pierś. - Wyjdź z mojego 

łóżka!

Delikatnie   chwycił   ją   za   nadgarstek   i   położył   na   plecy,   przyciskając 

ciężarem swojego ciała.

- Ale to jest moje łóżko - szepnął, wyraźnie dotknięty. - Tak samo ty 

jesteś moja, Aubrey, bez względu na to, jak chcesz siebie określać. Bez względu 
na to, kim jesteś i co zrobiłaś. Jesteś moja. Teraz i zawsze.

- Znowu chcesz odgrywać rolę pana i władcy? - spytała z goryczą. - No, 

dalej. Bierz mnie, Giles, tu i teraz. Tak po prostu. Wbrew mojej woli. Spróbuj.

Minęła mu chęć do walki. Opadł na nią bezwładnie.

- Do diabła, Aubrey! To wcale nie jest tak - szepnął, wtulony w jej szyję. - 

Tu nie chodzi o posiadanie. To coś… gorszego. Desperacja. Albo obsesja.

Mrugając, zwalczyła łzy, bezwładnie wtapiając się w miękką pościel.

- Wszyscy jesteśmy spięci. Przykro mi, że nie mogę obnażyć przed tobą 

swojej duszy, Giles. Przykro mi, że nie mogę być tym, kim byś chciał.

Pogłaskał ją po głowie i delikatnie pocałował.

- Jesteś tym, kogo chcę, Aubrey - głos mu złagodniał. - I w mym sercu 

jesteś moja. Ale masz rację. Nigdy nie mogę mieć ciebie na własność.

- Kocham cię, Giles - szepnęła. - Jesteś zadowolony? Powiedziałam to 

znowu, gdy całe pożądanie wypłynęło z mojego ciała. Ale nie jestem kobietą dla 
ciebie. Nie na długo.

background image

- Nie rozumiem.

Zacisnęła usta, kręcąc głową.

-   Pewnego   dnia   zechcesz   się   ożenić.   Ale   musisz   wybrać   kogoś,   kto 

pomoże ci w karierze, kogoś z twojego świata. Masz obowiązek wobec swego 
arystokratycznego tytułu i swej rodziny.

- Ha, obowiązek - powtórzył. - To akurat rozumiem bardzo dobrze. Całe 

życie   wykonuję   obowiązki.   Ale   teraz   zaczynam   się   zastanawiać,   czy 
kiedykolwiek   będę   w   stanie   robić   to,   co   uczyni   mnie   szczęśliwym.   Czy 
chciałabyś, abym miał małżeństwo podobne do małżeństwa mojej matki? Albo 
żebym się ożenił z pobudek materialnych i dynastycznych?

- Nie, z pobudek politycznych - odparła. - Masz władzę, by pomagać 

ludziom,   którzy   nie   są   w   stanie   samodzielnie   sobie   poradzić.   Nic   nie   może 
stanąć temu na przeszkodzie.

- A więc znowu chodzi o moją karierę, prawda? Chyba mam jej już nieco 

dosyć. Owszem, moja praca jest ważna. Nie zapominam o tym, Aubrey.

Pocałowała jego dłoń.

- Jak długo jeszcze, Giles? - Potarła policzkiem o jego palce. - Jak długo 

tu zostaniesz, zanim będziesz musiał wrócić do Londynu?

-   Miałem   wyjechać   już   dwa   tygodnie   temu   -   przyznał.   -   Koniecznie 

powinienem być w mieście. Lecz nie mogę znieść myśli o tym, że miałbym 
ciebie zostawić. A także, o dziwo, że miałbym opuścić ten dom.

Spojrzała na niego przez rzęsy.

- Może polubiłeś trochę ten stary zamek?

- Teraz widzę go takim, jaki jest. Własnymi oczami, a nie oczami innych. 

Odkryłem,   że   nie   jest   więzieniem,   lecz   okazałym   domem   o   swojej   własnej 
osobowości. To żywy, oddychający organizm, jak to trafnie określiłaś.

Patrzyła na niego spokojnie.

- Czy naprawdę kiedyś uważałeś go za więzienie?

Przewrócił się na plecy, wbijając wzrok w sufit.

background image

- Moja matka czuła się tu jak w więzieniu - przyznał. - Przybyła do zamku 

jako siedemnastoletnia oblubienica, w dużej mierze wbrew swojej woli. Zawsze 
mówiła, że najbardziej obawia się, iż umrze w Cardow.

Odsunęła mu włosy w oczu.

- To było nieszczęśliwe małżeństwo? Twój ojciec nie kochał jej?

Uśmiechnął się smutno.

- Kochał ją za bardzo. Zaś ona jego wcale.

- Aha. Co za nieszczęście.

- Nigdy nie chciała tu mieszkać - szepnął. - Mówi się, że żadna małżonka 

nigdy nie była szczęśliwa w Cardow. To bardzo stary, położony na odludziu 
zamek.   Zapewne   także   nawiedzony.   Chyba   czasami   doprowadzał   ją   do 
szaleństwa. No i naprawdę tu umarła. Tragicznie.

Przysunęła się do Gilesa.

- Tak… słyszałam, że wypadła.

- Pewnie słyszałaś, iż popełniła samobójstwo - odparł. - Ale tak nie było. 

On ją wypchnął, nawet jeśli nie własnymi rękami, to słowami. Nie wiem już, 
jakiej użył broni.

- Wypchnął ją? Myślałam… to znaczy, zrozumiałam, że…

-   Że   wyskoczyła?   -   Wolno   pokręcił   głową.   -   Nie,   on   ją   popchnął.   - 

Gilesowi   załamał   się   głos.   -   A   przynajmniej   tak   to   dla   mnie   wyglądało. 
Oczywiście   dziecko   nie   może   w   pełni   wierzyć   swoim   zmysłom.   O   tym  też 
pamiętam.

- Mój Boże - popatrzyła na niego zszokowana. - Nie było cię tam?

Pokiwał głową.

- Czy widziałaś tę maczugę, która jest zawieszona pod galerią? Mama 

miała na sobie ulubioną suknię z niebieskiego aksamitu, a jej rąbek zahaczył o 
jeden z kolców. Kiedy się rozrywała, rozległ się przerażający, mrożący krew w 
żyłach dźwięk. Nigdy go nie zapomniałem.

Aubrey zrobiło się niedobrze.

background image

- Dlaczego? Dlaczego on zrobił coś takiego?

- Bo się kłócili. Jak zwykle o mnie. Ojciec był rozgoryczony. Kiedyś ją 

kochał, wtedy zresztą też, ale gdy dała mu dziedzica, odtrąciła go. Tym razem 
ojciec groził, że mnie odeśle. Do szkoły, aby zrobili tam ze mnie mężczyznę. 
Ale tak naprawdę chciał ją ukarać za jej miłość do mnie. Mama zaczęła płakać, 
mówiła,   że   umrze,   że   uwięzienie   w   Cardow   beze   mnie   doprowadzi   ją   do 
śmierci.

Aubrey zrobiła żałosną minę.

- Jakież to smutne.

Giles znowu wpatrywał się w ciemność.

- Ojciec tylko wzruszył ramionami i wyszedł z biblioteki, lecz ona za nim 

pobiegła. Nigdy nie odpuszczała. Niemalże czerpała przyjemność z tych kłótni. 
Więc   wypadli   na   galerię.   Deptała   mu   po   piętach,   krzycząc   i   wrzeszcząc.   I 
wtedy…   popchnęła   go.   A   on   jej   oddał,   tyle   że   mocniej.   Przeleciała   przez 
balustradę.

- Boże miłosierny - objęła go mocniej.

Zamrugał.

-  Zewsząd   zbiegli   się   służący,  a   ojciec   zaczął   krzyczeć,   że   postradała 

rozum, że wyskoczyła. To kłamstwo było mu na rękę, dopóki nie przyszedł 
proboszcz i nie przypomniał mu o karze za samobójstwo.

- Och, Giles. - Widziała na jego twarzy cierpienie.

- Cały jej majątek zostałby skonfiskowany przez Koronę. Jako szaloną i 

przeznaczoną śmierci, pochowaliby ją w ciemną noc nawet bez pacierza.

- Tak, wiem.

- Oczywiście, perspektywa takiego upokorzenia zmieniła podejście ojca 

do sprawy. - Srebrzyste oczy Gilesa nagle przygasły, poszarzały. - Zrozumiał, że 
rodzina okryłaby się hańbą, więc nagle okazało się, że mama po prostu wypadła 
przez balustradę. Wypadek. Może i tak było. Chryste, sam już nie wiem.

Zamknęła oczy.

- Giles, tak mi przykro.

background image

- Nienawidziłem za to ojca. I nadal nienawidzę. Ale teraz, gdy jestem 

starszy,   rozumiem,   że   mama   specjalnie   robiła   mu   na   złość.   A   on   był 
małostkowy i zazdrosny. Jednak ona nie chciała zaakceptować swojego losu i 
korzystać z życia, na ile to było możliwe.

- To było zaaranżowane małżeństwo?

Wolno pokiwał głową.

- Lecz przecież pastor nie przystawił jej pistoletu do głowy - odezwał się. 

- Wypowiedziała słowa małżeńskiej  przysięgi. I nie dotrzymała ich na kilka 
sposobów.   Kochałem   ją.   Naprawdę   kochałem.   Lecz   teraz,   gdy   spędziłem   tu 
trochę czasu, gdy patrzę oczami dorosłego mężczyzny, a nie pogrążonego w 
żalu chłopca, moje wspomnienia stają się bardziej wyraziste. I zaczynam się 
zastanawiać, czy już nie dosyć tego ciągłego obwiniania.

Aubrey dokładniej przykryła ich pościelą, przytulając się do Gilesa, bo 

chyba tego właśnie najbardziej teraz potrzebował.

- A co stało się z tobą, gdy ona umarła?

- Wyjechałem do szkoły - odparł rzeczowo. - Ojciec nie chciał mnie tu 

widzieć. A ja nie wróciłem do chwili, aż po prostu nie miałem wyboru. Zawsze 
tak traktowałem Cardow, po prostu ignorowałem jego istnienie. Na jego szkodę, 
jak się obawiam. Być może i ja popełniam grzech mojej matki.

- Jak to?

Uśmiechnął się gorzko.

-   Być   może   nie   wykorzystuję   tego,   co   przynosi   mi   los.   Być   może 

ignorowałem   rodzinne   obowiązki   i   pozwoliłem,   by   inni   płacili   za   moje 
cierpienie.

Aubrey nie wiedziała, co powiedzieć. W jego słowach było sporo prawdy. 

Ona   jednak   nie   czuła   już   w   sobie   tej   złości   na   niego   i   rozdrażnienia   jego 
postawą co wcześniej. Może teraz, gdy go zna, kocha go, wszystko wygląda 
bardziej przejrzyście? A może ma klapki na oczach. Przestało ją to obchodzić. 
Oparła głowę na piersi Gilesa, wsłuchała się w bicie jego serca. Wkrótce też 
oboje zasnęli.

background image

Rozdział 15

W którym pan Kemble zostaje zdradzony

Lord   de   Vendenheim   wyznawał   taką   niepisaną   zasadę,   że   jeśli   w 

śledztwie cokolwiek mogło się nie udać, to zawsze się nie udawało. A potem 
działo się coś jeszcze gorszego. Oczywiście, w Birmingham nic nie wyszło, 
więc   napisał   do   Gilesa,   żeby   go   o   tym   zawiadomić.   Było   to   zapewne 
marnowaniem atramentu, bo Giles - niech go wszyscy diabli! - wiedział o wiele 
więcej, niż chciał wyjawić.

Potem, gdy wyjechali z Birmingham do Bedlington, wydarzyło się "coś 

jeszcze   gorszego".   Razem   z   Kemem   spożyli   zapiekane   ostrygi   w   tawernie, 
znajdującej   się   odrobinę   za   daleko   w   głębi   lądu,   co   miało   przewidywalne, 
mizerne skutki. Gdy już oderwali głowy od nocników i chwiejnie ruszyli pod 
adres, który Aubrey Montford podała w swoich referencjach, zamiast rezydencji 
znaleźli sklep z kapeluszami. Gdy spytali w nim o osobę nazwiskiem Montford, 
zostali   odesłani   do   sklepu   tytoniowego,   zaś   stamtąd   do   domu   na   wsi. 
Rozpadający   się,   stary   dom   był   własnością   gburowatego   drania   nazwiskiem 
Montwell, posiadającego też trzy bardzo źle wychowane buldogi, którym nie 
spodobał się zapach francuskiej wody kolońskiej Kembłe'a.

Stamtąd   uciekli   na   kolejny   etap   poszukiwań   wiatru   w   polu,   które   to 

poszukiwania   musieli   doprowadzić   do   końca,   jako   że   na   pewno   gdzieś   na 
dzikich   polach   Northumbrii   była   kiedyś   rodzina   o   nazwisku   Montford.   Na 
pewno, bo po kolei wszyscy chłopi, stajenni i kowale, których o pytali, wkładali 
sobie   kciuki   pod   szelki,   spluwali   na   ziemię   i   grzecznie   potwierdzali   tę 
informację. Jednakże nie byli w stanie uzgodnić nazwy miejscowości.

Zdenerwowany   Max   zatrzymał   się,   aby   kopnąć   kamień   leżący   na 

wyżłobionej koleinami wiejskiej drodze, którą właśnie szli. Niestety, kamień 
odskoczył w bok i uderzył Kema prosto w zadek. Ten odwrócił się i rzucił 
Maksowi ostre spojrzenie.

- Max, jest mi bardzo przykro, że twoja bezcenna kareta straciła kolo w 

Darlington - powiedział, unosząc dłoń. - Ale ten cały bałagan nie wyniknął z 
mojej winy.

background image

Max wykrzywił usta w złośliwym uśmiechu.

- Nie? A z czyjej?

- Nie widziałem tego rowu! - wykrzyknął. - Czy te wiejskie głupki nie 

mogą ich kopać trochę dalej od drogi? A ten gruchot nie był wart połowy ceny, 
którą zapłaciłeś za jego wynajęcie. Jak go teraz oddamy ze złamaną osią? Nie 
mów mi tylko, żebym poszukał kowala. Jak zobaczę jeszcze jednego z tych 
umorusanych, owłosionych, spoconych zwierzaków, to zacznę wrzeszczeć!

- No, nie wiem, Kem - odparł zadumany Max. - Temu z Hepscott chyba 

bardzo się spodobałeś.

Nadąsany Kem skrzyżował ramiona i poszedł dalej.

-   Nie   prosiłem   się   o   to   wszystko!   -   przypomniał   Maksowi.   -   A   jak 

dotychczas, znalazłem się w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc i teraz włóczę 
się przez tuzin wiosek o koszmarnych nazwach. - Kem poszukał w płaszczu 
flaszki   z   armagnacem.   -   Boże   Wszechmogący!   Co   za   koleiny!   Gdzie   się 
podziewa ten szkocki brukarz, gdy jest potrzebny?

- Pewnie nie żyje. Poza tym McAdam nie wybrukował całej Anglii. Daj 

sobie spokój, Kem, i ruszaj dalej.

-   Nie   poganiaj   mnie   -   warknął   Kem.   -   Wiesz   co,   bycie   twoim 

przyjacielem nie jest warte takich poświęceń. Poza tym, co to za człowiek, który 
szantażuje   przyjaciół?   Powinienem   był   wrzucić   ten   przeklęty   lichtarz   do 
Tamizy, gdy miałem sposobność… Hej, a co to takiego? - Kem zatrzymał się w 
dziwnej   pozie   na   środku   drogi,   wykwintnie   trzymając   piersiówkę   między 
dwoma palcami.

I wtedy Max też to zobaczył. Przekrzywiony znak, któremu brakowało 

kilku   gwoździ,   lecz   wytężywszy   wzrok,   można   go   było   odczytać   poprzez 
wysoką trawę.

- Farma Montford - powiedział cicho, przekrzywiając głowę na bok. - Na 

Boga, czyżby to było… Teren wygląda na zarośnięty.

- Więc to musi być tutaj! - stwierdził Kem.

Poszli drogą składającą się z dwóch kolein, między którymi znajdował się 

szeroki pas trawy. Po przejściu pół mili nawet Max zaczynał tracić cierpliwość. 
Wtem wyszli spomiędzy krzaków na polanę, na środku której stał dom. Mały, 
smutny dom, kryty strzechą, który jakby ześlizgiwał się ku polom, z których 

background image

pochodził. Z boku sterczała krzywo zbudowana z kamienia stodoła. W pobliżu 
na pałąkowatych nogach przechadzało się kilka krów, wśród których znajdował 
się chłop, tak samo zmęczony i wymizerowany jak jego skromne domostwo.

-   Błoto!   -   syknął   Kem,   wskazując   palcem   podwórko   obok   stodoły.   - 

Jeszcze więcej błota!

- Nie, to nawóz. - Max patrzył na muł pokrywający ziemię. - I to świeży, 

o ile mnie nos nie myli.

- Ma foi! - mruknął Kem, ruszając dalej. - Co za przeklęta wycieczka.

Chłop   już   ich   zauważył   i   powoli   wychodził   im   naprzeciw.   Max 

przedstawił siebie i Kema, po czym spytał:

- Czy pan Montford?

- Niestety nie - odparł radośnie gospodarz.

- Ale to jest farma Montford - powiedział Kem, przechodząc niemal w 

krzyk.

Chłop zsunął do tyłu skórzaną czapkę.

- Tak było. Ale teraz wszyscy nie żyją. Dostałem to gospodarstwo od 

kuzyna żony. Dostał je w spadku.

- Tak - odezwał się Max. - Rozumiem. Ale my szukamy rodziny kobiety o 

nazwisku Montford. Z zawodu gospodyni.

Mężczyzna rozjaśnił się.

- Tak, tak, zgadza się. - Chłop wyciągnął sękaty palec ku niebu. - To 

jedna z sióstr Elberta, kuzyna mojej żony. Poszła gdzieś na gospodynię, ale nie 
pamiętam która to.

- Może Montford? - spyta! trochę drwiąco Kem.

Chłop tylko się zaśmiał.

- Ale ma pan dziwne poczucie humoru. Pewnie, że to była Montford, ale 

czy Anna, czy Mary, czy Jane to już nie pamiętam.

- A może Aubrey - zasugerował Max.

background image

Gospodarz splunął o cal od włoskich kamaszy Kerna.

- Może i tak - rzekł w końcu. - Rzadkie imię, Aubrey. Tak czy owak, 

dawno temu pojechała na północ, żeby gospodarzyć domem jakiegoś bogacza.

- Jak daleko na północ? - rzucił Kem. Wyraźnie czuł, że nic dobrego z 

tego nie wyniknie.

-  O   daleko,   panie.   -   Pokiwał   życzliwie   głową.   -   Daleko.   Gdzieś   koło 

Dundee.

- O Boże! - Kem przyłożył rękę do serca.

Chłop nie zwracał na niego uwagi.

- Ten bogacz to był jakiś szkocki lord - mówił dalej, ale chyba umarł i 

jego tytuł przejął młodszy brat. I zatrzymał ją tam. Potem i on umarł, słyszałem, 
że zastrzelony przez starego Boneya, no i pojawił się jakiś kuzyn. Więc pewnie 
ona cały czas tam jest, jeśli sama nie wyzionęła ducha, ale o tym to już nic nie 
wiem, a pewnie powiedzieliby mi, bo to przecie krewna żony.

Kem   niecierpliwie   postukiwał   nogą,   lecz   Max   rachował   na   palcach 

wszystkich książąt, których spotkała śmierć. Zdumiony popatrzył na chłopa.

- Ile czasu minęło od wyjazdu pani albo też panny Montford?

Gospodarz   poprawił   sobie   nakrycie   głowy   i   w   zadumie   spoglądał   na 

pantofle Kema, który cofnął się o krok.

- Mówiła o sobie "pani" - rzeki w końcu. - Ale nie była panią. Wyjechała 

w osiemset drugim lub coś koło tego, ale to żadna różnica.

-  Prawie   trzydzieści   lat   temu?   -   Kem   gwizdnął   przez   zęby.   -   I   po   to 

złamałem oś w karecie? To nie może być kobieta, której szukamy.

Chłop uniósł brwi i przeniósł wzrok na Maksa.

-   Mieliśmy   tylko   tę   jedną,   wielmożny   panie   -   powiedział   niemal 

przepraszająco. - A może to chodzi o Monttwell albo Cowpen?

- Nie! - Kem tupnął nogą, obryzgując łajnem Maksa. - Nie, nie nie. Tylko 

nie Montwell! Nie Cowpen! I nie Szkocja, na litość boską! Max, błagam cię. 
Zabierz mnie do domu. Teraz. Natychmiast.

Max uśmiechnął się przepraszająco do gospodarza.

background image

- A ten szkocki lord. Może jego nazwisko pan pamięta?

Zapytany wolno pokręcił głową.

- Niestety. Ale było jakieś dziwaczne.  Penknife?  Penrose?  Albo może 

zaczynało się od Hen… coś tam.

- A może to nazwisko kończyło się na "ross"? -Max spytał chłopa. - To 

dość często spotykana końcówka w Szkocji.

Gospodarz z wrażenia zerwał czapkę z głowy i trzepnął nią o spodnie.

- Ależ tak! To nie był Penknife ani Penrose, lecz Kenross!

- Kenross? - Kem od razu przestał żartować. - Cóż za zdumiewający zbieg 

okoliczności.

-   Nie   ma   czegoś   takiego,   przyjacielu   -   rzekł   ponuro   Max.   - 

Zdumiewający, czy też nie, ale to nie jest zbieg okoliczności.

Milson,   trzeci   lokaj   w  Cardow,  był  typowym  pracownikiem  Pevsnera. 

Zbyt młody, zbyt przystojny, zbyt zaprzyjaźniony z pokojówkami. Poza tym 
leniwy. Jednak Aubrey nauczyła się dość wcześnie, że niewiele może zrobić w 
kwestii wad Milsona - co najwyżej zwracać uwagę na te najbardziej drastyczne i 
patrzyć   wymownie   na   Pevsnera,   aż   ten   przywoła   swojego   podwładnego   do 
porządku. Linia podziału między domenami kamerdynera i gospodyni nie była 
wyrazista, mimo to istniała.

Jednym z obowiązków Milsona było zebranie lamp każdego wieczoru. W 

lampiarni pod schodami musiał umyć szklane klosze z sadzy, przyciąć knoty i 
napełnić   lampy   oliwą.   Często   w   czasie   popołudniowego   obchodu   Aubrey 
znajdowała lampę, która nie odpowiadała standardom. Dziś w samej tylko malej 
jadalni znalazła aż dwie.

background image

Zapisała to na swojej liście, po czym zaniepokojona przeszła do saloniku. 

Do lamp jednak nie dotarła. Gdy znalazła się w pokoju kredensowym, łączącym 
oba pomieszczenia, zatrzymał ją jakiś dziwny dźwięk.

- Na lewo! Na lewo! - wrzasnął ktoś w salonie.

- Moja lewa czy twoja le… - resztę zagłuszył potężny rumor.

- Ojej - powiedział jakiś cienki glos. - To cynowy półmisek. Z bocznego 

stolika.

Iain? Tak, niewątpliwie. Lecz jemu nie wolno było przychodzić do części 

mieszkalnej. A już na pewno nie wolno mu było strącać półmisków.

Odłożyła   notes   i   uchyliła   drzwi.   Zaskoczona   ujrzała   Gilesa,   który 

przeszedł   tuż   obok   z   wyciągniętymi   przed   siebie   ramionami,   niczym   upiór. 
Aubrey   patrzyła   na   niego   w   milczeniu.   Lord   miał   oczy   przewiązane   białą 
serwetą, a na głowie srebrny kandelabr.

- Uwaga, kominek! - zawołał Iain.

Giles   zgrabnie   skręcił   w   lewo,   omijając   przeszkodę,   ale   świeczka 

przechyliła się i spadła.

- Tym razem uda mi się przejść dookoła - zadeklarował lord. - Jeszcze 

tylko te okna.

Zaciekawiona Aubrey pchnęła drzwi i weszła do środka.

- O rany - powiedział Iain, jeszcze cieńszym głosikiem.

Giles zatrzymał się, kandelabr zakołysał się niebezpiecznie.

- Co znowu?

- Mama - powiedział słabo chłopiec. Jest tutaj. 

Giles chwycił podstawkę lichtarza, odwrócił się i jednym palcem zsunął 

opaskę z oczu. Uśmiechał się szeroko.

Aubrey wyszła na środek pokoju, kręcąc głową.

- A co panowie tutaj robicie?

- Niczego nie rozbiliśmy - powiedział Iain. - Naprawdę.

background image

-   Tylko   graliśmy   w   trzy   małe   kłamstwa   -   wyznał   Giles,   odstawiając 

świecznik. - No i musiałem ponieść karę.

- Karę? - powtórzyła, patrząc na cynowy półmisek, który potoczył się aż 

na sam środek salonu. - A jakaż to kara? Postrącać wszystkie naczynia z półek?

Giles walczył jeszcze z opaską.

-   Musiałem   obejść   cały   pokój   z   zawiązanymi   oczami   i   lichtarzem   na 

głowie   -   stwierdził   niemal   z   dumą.   -   To   była   moja   trzecia   próba   i   śmiem 
twierdzić, że tym razem by mi się udało.

Iain patrzył na Aubrey poważnie.

- Padał deszcz, więc nic mogliśmy pograć w krykieta po szkole - wyjaśnił 

pośpiesznie. - Ale to jest równie dobra zabawa.

- Czyżby? - spytała sucho. 

Chłopiec przytaknął.

- Wygrałem już dwie rundy.

Przeniosła wzrok na lorda, który ku jej zdumieniu mrugnął jednym okiem.

-   Iain   -   powiedział.   -   Zdaje   się,   że   przeszkadzamy   twojej   mamie   w 

obchodzie. Może dokończymy innym razem?

Chłopiec,   wciąż   obawiający   się   reprymendy,   zabrał   ze   stołu   szkolne 

książki i wykonał szybki odwrót, zostawiając Aubrey z Gilesem, który zupełnie 
nie radził sobie z rozsupłaniem serwety. 

- Niech to diabli! - szarpnął ją mocno. - Rozwiąż mnie, Aubrey, dobrze?

Przygryzła   wargę,   żeby   nie   wybuchnąć   śmiechem.   Również   w   jego 

oczach zobaczyła wesołe ogniki. Podniosła ręce, żeby  rozwiązać  węzeł, gdy 
Giles objął ją wpół i przyciągnął.

-   Lubię,   gdy   krzątasz   się   po   domu   -   powiedział,   muskając   nosem   jej 

włosy. - Lubię, gdy jesteś w pobliżu, by obronić mnie przede mną samym.

Poczuła na twarzy falę gorąca.

- Giles, nie powinniśmy - zganiła go. - Nie tutaj.

background image

- Nie, oczywiście. Przecież tutaj nie można, prawda? - spytał.

Zabolało   ją,   gdy   ujrzała,   że   przestał   się   uśmiechać,   że   znowu   go 

rozczarowała.   Sama   też   była   zawiedziona.   Przez   ostatnie   dwa   tygodnie 
zadręczała się, próbując znaleźć wyjście z tej nieszczęsnej sytuacji. Nie mogła 
nie   myśleć   o   przyszłości,   jaką   jej   zaproponował.   Z   każdym   mijającym 
tygodniem, z każdą nocą spędzaną w jego ramionach, z każdym wyszeptanym 
czułym słowem czuła, że coraz bardziej go kocha.

Lord chciał ją poślubić. Nie dbał o to, że ona jest gospodynią, wynajętą 

służącą. Nic nie wiedział o rodzicach Iaina, a mimo to od razu zaakceptował 
chłopca jako równego sobie, obdarzył go przyjaźnią. Nawet dawniej, gdy miała 
znaczny   posag   i   dobre   nazwisko,   poślubienie   bogatego,   wpływowego 
politycznie   angielskiego   lorda   byłoby   dla   Aubrey   towarzyskim   triumfem.   A 
teraz było po prostu niemożliwością.

- Nareszcie - powiedziała, rozluźniając węzeł. - Jesteś wolny. - Wiedziona 

impulsem, pocałowała go w policzek.

Giles wciąż trzymał dłonie na jej biodrach.

- Jestem wolny? Wcale tego nie czuję. Przeciwnie, czuję się uwięziony. 

Obawiam się, że zniewolony już na zawsze.

Milczała.

-   Aubrey,   spójrz   na   mnie   -   rozkazał.   -   Jest   coś,   o   czym   musimy 

porozmawiać.

- Tak? - podniosła na niego wzrok.

-   Niedługo   muszę   wyjechać   -   powiedział   cichym,   smutnym   głosem.   - 

Muszę wrócić do Londynu. Wiesz o tym, prawda? Że dłużej nie może być tak, 
jak do tej pory?

- Wiem, Giles. Wiem, że tam masz swoje życie. Twoja praca jest bardzo 

ważna. Nic nie może ci w niej przeszkadzać.

- Ale ty i Iain też jesteście ważni - przyznał. - Tych kilka tygodni z tobą 

odmieniło mnie. Otworzyło mi oczy zarówno na moje życiowe błędy, jak na 
piękno tego miejsca. Zrozumiałem, ile życia, prawdziwego życia, nie było mi 
dane dotąd zaznać. Zrozumiałem też, czego pragnę zaznać przez resztę moich 
dni na tym świecie.

- I ja zdałam sobie sprawę z paru rzeczy - powiedziała.

background image

Nauczyłam się kochać, tak w pełni, całkowicie, ni¬czego nie oczekując,  

beznadziejnie. Dowiedziałam się, co to jest prawdziwa radość.

Jednak nie powiedziała tego głośno. Czuła te słowa głęboko w sercu, gdy 

była z Gilesem.

Ujął ją za ramiona.

-  Chcę   cię   jeszcze   raz   poprosić,   Aubrey,   żebyś  wyjechała   ze   mną   do 

Londynu. Wyjdź za mnie za mąż. I pozwól mi zaopiekować się tobą i Iainem.

Pokręciła głową.

- Dziękuję za ten zaszczyt, Giles, ale nie mogę.

Pociemniało mu w oczach.

- Czy byłaś kiedyś w Londynie?

- Nie - odparła szczerze. 

Posępnie zacisnął szczęki.

- I nie zamierzasz tam jechać, prawda?

- Co masz na myśli? 

Przyciągnął ją bliżej.

- Aubrey, czy ty naprawdę mnie kochasz?

- Tak. - Kochała go. Zaprzeczanie już ją męczyło.

- Wierzę ci. Raczej nie jestem człowiekiem próżnym ani takim, którego 

łatwo oszukać, a czuję twoją miłość w twoim dotyku, nie tylko w zmysłowych 
pieszczotach, lecz w każdym delikatnym muśnięciu twych palców. I widzę ją w 
twych oczach, chociaż pewnie ty temu wszystkiemu zaprzeczysz.

- Nie zaprzeczę.

- Dlaczego więc mi odmawiasz? Do diabła, podaj mi choć jeden dobry 

powód.

Zamknęła oczy i odwróciła twarz w bok.

background image

- Nie mogę - szepnęła. - Proszę, Giles, nie naciskaj mnie. Proszę.

Rozluźnił dłonie, którymi trzymał ją za ramiona. W jego głosie powiało 

chłodem.

- Wobec tego muszę wyjechać z końcem listopada. Nie sobie pomóc. A ja 

nie mogę zrobić już nic więcej, żeby pomóc memu wujowi. Nie będę tu siedział 
i wciąż cię błagał. Duma mi na to nie pozwoli.

- Rozumiem - rzekła cicho.

Uśmiechnął się zimno.

- Tak więc, z końcem listopada - powtórzył. - Chyba że zdecydujesz się 

mi zaufać.

Rozdział 16

W którym straszna przygoda pana Kemble ma swój ciąg dalszy

- Wciąż nie rozumiem, po co musieliśmy tu przyjechać - złościł się Kem, 

gdy   ujrzeli   w   oddali   kamienne   mury   Gragwell   Court.   Mieli   jeszcze   do 
pokonania z pół mili, a po długiej podróży, która wydawała się trwać już od 
miesięcy,   Max   zaczynał   odczuwać   niejakie   zrozumienie   dla   nieustannej 
zrzędliwości   Kerna.   Szkocja   jesienią   nie   była   najciekawszym   miejscem. 
Przynajmniej miał teraz własną karetę, zaopatrzoną w rozgrzane cegły, wełniane 
koce oraz wszystkie cztery koła.

Gniazdem   lorda   Kenross   był   osiemnastowieczny   dwór,   zbudowany   na 

wierzchołku wzgórza, nieopodal Dundee. Nietrudno było dopytać się o drogę, 
chociaż   Max   żadną   miarą   nie   był   w   stanie   odpowiedzieć   Kemowi   na   jego 
pytanie. Po co tu przyjechali? Co zmusiło go do podjęcia działania, o które 
nawet Giles, najlepszy jego przyjaciel, wcale nie prosił? Zapewne robił to ze 
zwykłego uporu.

background image

- Ignorujesz mnie? - spytał zaczepnie towarzysz podróży.

-   Chciałbym   jeszcze   raz   zobaczyć   tę   broszę.   -   Max   próbował   strzelić 

palcami, ale miał grube rękawiczki na zesztywniałych dłoniach.

Kem niechętnie sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął jedwabne zawiniątko. 

Max wyjął z niego broszę oprawioną w srebro, z dużym czerwonym kamieniem, 
większym od opuszki kciuka.

- Jak to nazwałeś? - spytał.

- Cytryn z Madery. Ma przynajmniej dwadzieścia karatów.

Max zbliżył go do okna i patrzył, jak kamień odbija światło.

- Jest bardzo cenny?

- No wiesz? Gdyby był taki cenny, czybym go ukradł? Co ty sobie o mnie 

myślisz? 

- Nie staram się udawać, że rozumiem twoją moralność, Kem - rzucił 

sucho Max - jedynie zwracam uwagę na jej elastyczność. Nasza pani Montford 
pewnie   dostanie   ataku   serca,   gdy   stwierdzi   brak   tej   pamiątki   pośród   innych 
rzeczy, które trzyma w swoim pledzie.

Kem skrzywił się.

-   Przecież   go   oddam!   Prawdziwy   złodziejaszek   ukradłby   jej   obrożę   z 

pereł. Po prostu chciałem przyjrzeć się tej broszy przez jubilerską lupę.

- I czego się dowiedziałeś?

- Że nabywca był zamożny, a teraz zapewne nie żyje, gdyż przedmiot ma 

ponad pięćdziesiąt lat. Poza tym jest francuski, a nie angielski. Na rewersie jest 
znak pracowni. Chauvin i Truffaut, paryska firma o świetnej reputacji. Ale te jej 
perły, Max! Hors con-cours! Aż mi serce pękało, gdy musiałem je zostawić w 
spokoju.

Max zważył broszę w dłoni i popatrzył przez kamień na Cragwell Court, 

który był już dość blisko.

- Jak sądzisz, przyjacielu, dowiemy się tutaj czegoś o naszej tajemniczej 

pani Montford?

- Której? - spytał sucho Kem. 

background image

Max zdumiał się.

- Aha, więc masz jakąś teorię?

- Stawiam dziesięć funtów. - Kem wyciągnął do niego rękę. - Wchodzisz? 

Max bezmyślnie uścisnął mu dłoń.

Gdy kareta zatrzymała się przed domem, żaden lokaj nie wyszedł im na 

spotkanie. Cragwell Court wyglądał na opuszczony. Jednak gdy Kem pociągnął 
za sznur dzwonka, w końcu zjawiła się blada, ładna pokojówka. Powiedziała, że 
mieszkańcy   przebywają   większość   czasu   za   granicą.   Kiedy   spytali   o 
gospodynię, dziewczyna dygnęła i odeszła.

- Szykuj pieniądze, stary przyjacielu - odezwał się Kem, wyciągając rękę.

- Nie tak szybko - warknął Max.

W tym momencie zza rogu wyszła dobrze zbudowana kobieta o szerokich 

ramionach,   ubrana   w   brązową   suknię   z   czesankowej   wełny   -   uosobienie 
kompetencji i rzeczowości.

- Witam szanownych panów. Czym mogę służyć?

- Czy pani Montford? - spytał Max. Matrona uśmiechnęła się.

- Zgadza się. Bardzo proszę do środka.

- Dziesięć funtów - syknął Kem, gdy szli korytarzem. Wprowadziła ich do 

żółtego salonu, który to kolor bez wątpienia wybrano w celu zrekompensowania 
braku   słońca   o   tej   porze   roku.   Po   dokonaniu   prezentacji   Max   nie   bardzo 
wiedział, jak grzecznie poprosić tę damę, by zechciała wyjaśnić pochodzenie 
swojego nazwiska. W tej sytuacji wyjął list zaadresowany do lady Kenross.

Spojrzała nań i pokręciła głową.

- Na pewno nie chodzi o obecną lady Kenross - wskazała palcem datę. - 

List napisano do lady Janet, która poślubiła poprzedniego lorda, lecz zmarła 
przed kilku laty.

Max spojrzał na nią badawczo.

- Jak długo pani tu mieszka, pani Montford?

background image

- W lipcu minęło dwadzieścia sześć lat. - Wyprostowała się na krześle. - 

Prowadziłam ten dom dla trzech ostatnich lordów. To bardzo dobra rodzina. A 
dlaczego pan pyta?

Max z Kemem wymienili spojrzenia, po czym ten ostatni wyjął broszę. 

Kobieta wstrzymała oddech.

- Skąd pan to ma? To była brosza matki milady.

Poznałabym ją wszędzie.

Max pochylił się do przodu.

- Pani Montford - odezwał się łagodnie. - Czy może pani powiedzieć, 

jakim sposobem ta brosza mogła się znaleźć w posiadaniu młodej kobiety, która 
używa pani nazwiska i pracuje jako gospodyni w Somerset?

Przyłożyła dłoń do piersi.

- Używa mojego nazwiska? Jeszcze jedna Lydia Montford? Nie, nie mam 

pojęcia.

- To nie Lydia - poprawił Max. - Nosi imię Aubrey.

- O Boże! Boże! - Zaczęła załamywać ręce.

- Pani Montford - ponaglił ją Max. - Czy rozpoznaje pani to imię?

Spoglądała z pobladłą twarzą to na jednego, to na drugiego.

- Czy panowie jesteście z policji? 

Kemble wykonał ręką wytworny gest.

- Ależ moja droga. Czy wyglądamy na policjantów? 

Kobieta zacisnęła usta i jeszcze raz uważnie się im przyjrzała.

- Więc porucznik Farquharson i lady Janet mieli dwie córki - powiedziała 

wreszcie. - Zanim jeszcze został piątym lordem Kenross. Muireall była starsza, 
Aubrey   młodsza.   Dobra   z   niej   była   dziewczyna.   Jeśli   słyszeli   panowie   co 
innego, to znaczy że was okłamano. A jeśli ona podaje się za mnie, to nie mam 
nic przeciwko…

- Chce pani powiedzieć, że ją znała? - przerwał Max.

background image

Popatrzyła na niego nieufnie.

- Owszem! Biedactwo przyjechało do Cragwell, kiedy była jeszcze małą 

dziewczynką.   -   Uśmiechnęła   się   do   swoich   myśli.   -   Lubiła   piec   ciasteczka, 
słuchać moich opowieści o dorastaniu w Northumbrii. Strasznie się śmiała, gdy 
mówiłam o małych wioskach i ich zabawnych nazwach.

- Sam się z nich śmiałem - stwierdził Kem.

Popatrzyła na niego dziwnie i wróciła do teraźniejszości.

-  Tak   jak   mówiłam,   po   Waterloo,   gdy   razem   z   lady   Kenross   musiała 

przenieść się do wdowiego majątku po zmarłym mężu, odwiedzałam je co dwa 
tygodnie. Lady Aubrey zawsze miała mnóstwo pytań, a ja robiłam, co tylko 
mogłam, żeby zaspokoić jej ciekawość. Była bardzo dobra dla swojej matki i nie 
bała   się   ciężkiej   pracy.   Zajmowała   się   wszystkim.   Gospodarstwem,   domem, 
rachunkami. A potem robiła to samo dla biednej lady Manders, po śmierci ich 
matki.

- Lady Manders? - spytał nagle Kem.

- Jej siostry, Muireall - powiedziała gospodyni, jakby to było oczywiste. - 

Poślubiła lorda Manders, przystojnego utracjusza. Lecz Muireall była inwalidką, 
nie mogła dotrzymać mu kroku. Proszę mi wybaczyć, panowie, ale jaki jest cel 
waszej wizyty?

- Próbujemy odnaleźć Aubrey Montford - powiedział Kem. - Bardzo się o 

nią niepokoimy.

Kobieta zesztywniała.

- Ona nazywa się lady Aubrey Farquharson - zaprzeczyła. - A on właśnie 

powiedział, że ona przebywa w Somerset!

Kem zawahał się, lecz tylko przez mgnienie oka.

- I tak było - powiedział słodko. - Nie mamy jednak pewności, gdzie może 

być teraz. Nie widzieliśmy jej od paru tygodni.

Na twarzy kobiety odmalowała się żałość.

- Więc znowu uciekła? - Zaczęła szukać chusteczki po kieszeniach, żeby 

otrzeć łzę. - Biedna dziewczyna. Jak zaszczute  zwierzę, gonione przez sforę 
psów. To straszne! Po prostu straszne!

background image

- Spokojnie, pani Montford - rzekł łagodnie Kem. Usiadł na sofie obok 

gospodyni, podając jej chusteczkę. - Niech pani to z siebie wyrzuci. 

- Przed czym ucieka biedna Aubrey?

- Jak to? Przed ohydnym, kłamliwym Fergusem McLaurinem! - Urwała, 

żeby   wydmuchać   nos   w   chusteczkę   Kerna.   -   Ale   o   tym   panowie   chyba 
wiedzieli.

- Tak przypuszczałem - skłamał Kem głosem gładkim jak jedwab.

- A ja zamartwiłam się prawie na śmierć, rozmyślając, co też się stało z 

moją   małą   dziewczynką   -   powiedziała   pani   Montford,   łkając   głośno.   - 
Oczywiście, uciekła, gdy tylko proces o morderstwo dobiegł końca i wypuścili 
ją z więzienia.

- Dobry Boże! - syknął Max. - Z więzienia? 

Kem spojrzał na niego ostrzegawczo.

- No tak, to zrozumiałe.

- Oczywiście, a kto by nie uciekł? - zawołała pani Montford.

- Tylko głupiec - zgodził się Kem. - A jaki miała wybór?

- Żadnego! - odparła płacząca gospodyni.

Kem pokręcił głową.

- W istocie, żadnego.

- Przecież było jasne, do czego dążył Fergus.

- Zawsze miałem swoje podejrzenia. - Kem urwał na chwilę. - A co pani 

podejrzewała?

Pani Montford zaczęła wpadać w histerię.

- Myślę, że on sam zabił tego głupca, swojego brata, lorda Mandersa… 

Pogrzebaczem. A potem chciał zwalić winę na biedną Aubrey. Fergus zawsze 
zazdrościł bratu. Dlatego nigdy dobrze się między nimi nie układało.

-   Zawsze   się   nad   tym   zastanawiałem   -   rzekł   Kem.   -   Ale   cóż   to   za 

zdumiewająca teoria!

background image

Pokiwała energicznie głową.

-   A   co   do   teorii,   drogi   panie,   może   pan   zapisać   i   tę:   gdyby   proces 

zakończył  się   powieszeniem   mojej   kochanej   Aubrey,   następny   byłby   biedny 
lord Manders! Wtedy Fergus dopiąłby swego, prawda?

- No właśnie. - Kem zastanowił się. - A jak pani myśli, o co mu chodziło?

Popatrzyła na niego dziwnie.

- O co mu najbardziej chodziło? - dodał pośpiesznie. - W końcu przecież 

o… pieniądze, prawda?

- No cóż - rzekła w zadumie. - W sumie to zawsze chodzi o pieniądze. Ale 

majątek w Tayside jest bardzo piękny. Jest jeszcze mały zamek w dolinie Loary. 
Ale   Fergus   najbardziej   chciał   zostać   lordem   Manders.   Zawsze   z   zazdrością 
patrzył na tytuł brata. A skoro Fergus mógł zamordować własnego brata, to co 
mogło go powstrzymać przed podobnym czynem wobec małego bratanka?

- Z pewnością nic! - stwierdził Kem.

- Tak pan sądzi?

- Morderców rzadko cokolwiek jest w stanie powstrzymać.

- Tak właśnie myślałam. - Otarła oczy.

- Znakomicie rozumie pani ludzką naturę.

- Tak mi się zawsze wydawało - powiedziała, pociągając nosem. - Więc 

gdy lady Aubrey porwała małego lorda Mandersa prosto z kołyski w środku 
nocy, wcale jej nie potępiałam!

- Ależ oczywiście, że nie! - Kem wydawał się autentycznie oburzony. - A 

kto mógłby ją potępić?

- Dzięki Bogu, że są ludzie tacy jak pan.

- Przecież nawet głupiec widziałby, że Fergus to nic dobrego.

- To jasne jak słońce. - Popatrzyła na Kema jak na bohatera. - Ale nie 

wiem, co w tej sprawie można teraz zrobić, panie Kemble. - Znowu załkała.

- Myślałem o tym, żeby samemu go wyzwać na pojedynek. - Kem wyjął 

następną chusteczkę.

background image

- Och. - Teraz wybuchnęła prawdziwym płaczem. - Ale przecież pan nie 

może!

Kem spochmurnial.

- Nie mogę? Czyżby był tchórzem? Kaleką? Jaki jest powód?

- Nieee! - jęknęła, zabierając mu chusteczkę. - On nie żyje!

- Nie żyje? Kiedy? Gdzie?

- W Edynburgu! - powiedziała, wydmuchawszy głośno nos. - W zeszłym 

tygodniu! Lord Carthard przyłapał go w łóżku z łady Carthard i zadusił go jego 
własną apaszką!

-   Niemożliwe!   -   powiedział   oburzony   Kem.   -   Nie   będę   więc   mógł 

dokonać na nim zemsty?

Max przewrócił oczami i wstał.

- Chodź, Kem - powiedział cicho. - Jeśli to ci poprawi samopoczucie, 

możemy iść i nasikać na jego grób.

Wciąż  obejmując   ramieniem   panią  Montford,  Kem niewinnie  podniósł 

wzrok. 

- O czym ty gadasz? To nie wracamy jeszcze do domu?

- Obawiam się, że nie, stary przyjacielu - powiedział ponuro. - Wstawaj i 

módl się, żeby w Edynburgu była ładna pogoda.

To był dzień, który nie powinien nadejść w środku listopada, a już na 

pewno   nie   na   wybrzeżu   Somerset.   Jednakże   ten   piękny   dzień   przyszedł, 
bezchmurny,   chłodny,   pełen   nacłziei   poranek.   Ta   nadzieja   spełniła   się   i   po 
południu   było   już   niemal   ciepło   i   bardzo   słonecznie.   Niedziela.   Jedna   z 

background image

nieczęstych   chwil,   gdy   Aubrey   mogła   zrobić   sobie   przerwę   w   wypełnianiu 
obowiązków.

Oczywiście Iain o tym wiedział. Patrzył na nią prosząco. Nie mogąc mu 

odmówić, włożyła do koszyka kilka pierogów z mięsem, trochę sera i jabłek, po 
czym oboje wybrali się na dwumilową wędrówkę do zatoczki pod klifem. Ten 
szeroki,   osłonięty   pas   piachu   był   ulubionym   miejscem   zabaw   i   poszukiwań 
laina,   gdyż   przypływ   wyrzucał   na   brzeg   różne   ciekawe   rzeczy.   Już   po 
kwadransie znalazł kawałek zardzewiałego łańcucha, brązową butelkę bez korka 
i kawałek drewna o kształcie, jak ją zapewniał, magicznego jednorożca.

Ułożywszy zdobycze na kocu, Iain powrócił ku stercie skał przy samej 

linii wody. szukając ukrytego złota przemytników, które według niego musiało 
być gdzieś tam ukryte. Zaczął od grzebania długim kijem w mokrym piachu 
między   skalami.   Nagle   na   kocu   pojawił   się   jakiś   cień.   Podniosła   głowę   i 
poczuła, jak serce w niej zamiera.

Tuż   za   nią  stał   Giles,   jak   zwykle   piękny   w   swoim  wiejskim   ubraniu: 

wysokie   buty,   bryczesy   i   stary   płaszcz   z   szorstkiej   wełny,   którego   poły 
poruszała morska bryza. Mrużył oczy przed słońcem. Aubrey nie widziała go 
bez obecności służby od kilku dni. I nagle zrozumiała, jak puste to były dni.

Giles cały czas obserwował, jak Iain kopie w piasku.

-   Szuka   złota   piratów?   -   spytał   w   zadumie.   -   A   może   łupu   piratów? 

Ciekawe, czego tak naprawdę szuka.

Roześmiała się.

- Pewnie po trochu tego i tego - odpowiedziała, szczerze ucieszona jego 

widokiem. - Usłyszał, jak Jenks mówi, że francuscy przemytnicy handlowali na 
tych wodach, i przypuszcza, że płacono im złotem.

- Dobrze przypuszcza - odparł. - Mogę się przysiąść? 

Nagle ogarnęła ją nieśmiałość.

- Tak, proszę. - Pochyliła się, żeby wygładzić koc.

-   Pewnie   się   zastanawiasz,   co   mnie   tu   sprowadza.   -   Usiadł, 

rozprostowując długie nogi.

- To prawda - przyznała.

Giles wciąż patrzył na Iaina.

background image

- Szedłem za wami. Chciałem z tobą porozmawiać. A gdy zobaczyłem z 

okna gabinetu, że wychodzicie, postanowiłem przekonać się, dokąd idziecie z 
tym koszykiem i kocem. To wyglądało na… przyjemną wycieczkę.

- Przyjemną? Złazić po skalistym klifie, żeby posiedzieć na piasku nad 

wodą? Myślę, że większość ludzi uznałaby to za nudne.

Odwrócił się do niej. W jego srebrnych oczach widziała powagę.

- Ja tak nie uważam. Nic, co robię z tobą lub Iainem nie jest dla mnie 

nudne. - Impulsywnie ujął jej dłoń, którą opierała na kocu, i zaczął ją całować. - 
Przepraszam cię, moja droga, że wtedy mówiłem do ciebie tak szorstko.

- Nie musisz przepraszać.

Wykrzywił usta w uśmiechu.

-   To   tylko   połowiczne   przeprosiny.   Naprawdę   wszystko,   co   wtedy 

powiedziałem, było prawdą. - Przyglądał się jej dłuższą chwilę. - Ale kocham 
cię i odległość tego nie zmieni. Chociaż niemalże chciałbym, aby było inaczej.

- I ja cię kocham, Gilcs. Proszę, zawsze o tym pamiętaj. I rozumiem, że 

masz obowiązki w Londynie.

Spojrzał na nią znacząco.

- A ja chyba już tego nie rozumiem. Aubrey, czy naprawdę mam z tego 

wszystkiego zrezygnować? Czy to stanowiłoby dla ciebie różnicę? Czy dzięki 
temu mógłbym zdobyć twoją rękę? Kocham cię, lecz nie rozumiem, dlaczego 
mi nie ufasz.

Przez   moment   odczuwała   pokusę.   I   to   wielką.   Lecz   potem   wróciła 

rzeczywistość. To nie chodzi jedynie o zamieszkanie w Londynie. I nie tylko o 
jego działalność publiczną, w której jest narażony na krytykę. Chodzi o to, że 
Aubrey żyje kłamstwem. Jest przestępcą. Może go zrujnować. Pokręciła głową, 
tłumiąc łzy, które napływały do jej oczu.

- Nie wolno ci myśleć o rezygnacji z kariery - szepnęła. - Giles, obiecaj 

mi,  że tego nie zrobisz. To byłoby niewłaściwe. Niewłaściwe,  gdybym o to 
prosiła i niewłaściwe, gdybyś to uczynił.

- Naprawdę? - Przygarbił się nieco. - Chyba sam znam odpowiedź. Jest 

wiele rzeczy, które natychmiast trzeba zrobić.

Dotknęła jego ramienia.

background image

- Coś cię dręczy, Giles. Coś oprócz mnie.

Dłuższą chwilę wpatrywał się w morze. Kiedy w końcu przemówił, w 

jego głosie wyczuła zadumę i lekki niepokój.

- Anglia jest na krawędzi kryzysu. Czuję to. Nie mogę sobie pozwolić, 

żeby robić to co sam chcę, kiedy nasz naród cierpi głód. Związki zawodowe 
chwytają za broń. Radykałowie domagają się tak daleko idących reform, że kraj 
może ulec rozdarciu. A jeśli król umrze, co może się zdarzyć, to niech Bóg ma 
nas   w   swojej   opiece.   Rząd   Wellingtona   będzie   zmuszony   do   udziału   w 
wyborach powszechnych, do których jesteśmy słabo przygotowani. Moglibyśmy 
utracić kontrolę nad Izbą Gmin. Bóg raczy wiedzieć, ile władzy przechwyciliby 
radykałowie.

-   A   gdyby   do   tego   doszło,   będziesz   tym   bardziej   potrzebny,   Giles   - 

powiedziała spokojnie. - Będziesz musiał być głosem rozsądku, tak jak zawsze 
nim byłeś.

Uśmiechnął się ponuro.

-   Bardzo   bym   chciał,   żeby   ktoś   inny   przejął   ode   mnie   tę   rolę   głosu 

rozsądku. Dla odmiany, miałbym ochotę iść na wagary. Czy to coś złego?

- Nie, ale to niemo… - nagle urwała z głośnym krzykiem. Iain ześlizgnął 

się ze skały.

Giles   zerwał   się   na   nogi,   zanim   jeszcze   Aubrey   zdążyła   zebrać   fałdy 

sukni. Pobiegł za skalny nawis i po chwili wrócił, niosąc chłopca. Przerażona, 
ruszyła im naprzeciw.

- Iain, co się stało? - spytała zadyszana.

- Ja… spadłem - syknął, starając się po męsku powstrzymać łzy. Na jego 

skroni widniała brzydka rana, z której sączyła się krew.

Giles   zaniósł   go   na   koc,   po   czym   usiadł   i   posadził   sobie   chłopca   na 

kolanach. Aubrey przyklękła obok. Giles spojrzał na nią uspokajająco. 

- Skały są śliskie - powiedział, wyciągając z kieszeni chusteczkę. - Z tyłu 

całe są pokryte wodorostami. Nic mu nie będzie.

Przesunęła dłonią po włosach chłopca i odsunęła je do tyłu, aby Giles 

mógł otrzeć ranę.

- Au! - skrzywił się Iain.

background image

- Nie ruszaj się - powiedział łagodnie Giles. - Pozwól mi oczyścić ranę z 

piasku, dobrze? Obiecuję, że nie będzie bolało.

Iain   zrobił   zbolałą   minę,   ale   siedział   spokojnie.   Aubrey   była   pod 

wrażeniem. Widziała, że chłopiec pragnie za wszelką cenę zadowolić Gilesa, 
który z wielką delikatnością przystąpił do oczyszczenia rany.

-  Już   -  powiedział   lord.   -  O   nic  się   nie   martw.   Jeśli   twoja   mama   się 

zgodzi, chyba możesz powrócić do poszukiwań skarbów. - Popatrzył na Aubrey, 
która skinęła głową.

- Ale jestem już głodny.

Roześmiała się.

- To zawsze oznaka zdrowia. - Przyciągnęła koszyk na środek koca.

- To ja już sobie pójdę - stwierdził Giles.

-   Powinien   pan   zostać   -   rzekł   Iain.   -   Pani   Jenks   dała   nam   pierogi   z 

mięsem.

Aubrey uspokajająco dotknęła ręki Gilesa.

- Mamy dużo jedzenia.

- Miałem nadzieję to usłyszeć - odparł z humorem. - Nie jadłem lunchu w 

plenerze od… hm… nigdy.

Słońce grzało Aubrey w plecy. Powoli wyjmowała jedzenie z koszyka.

- Czyż kolacje na świeżym powietrzu nie są ostatnim krzykiem mody w 

czasie   sezonu   w   Londynie,   milordzie?   -   rzekła   z   ironią,   podając   mu   ser.   - 
Sądziłam,   że   pański   kalendarz   jest   pełen   takich   ekscytujących   towarzyskich 
wydarzeń.

Ułamał kawałek cheddara i podał Iainowi.

- To nie to samo - powiedział, patrząc, jak chłopiec zaczyna jeść.

Podniosła   wzrok   i   zobaczyła,   że   Giles   intensywnie   się   jej   przygląda. 

Poczuła dobrze już znane przyspieszone bicie serca, jakby właśnie przeskoczyła 
na   koniu   półtorametrowy   żywopłot.   Poczuła,   że   wypływa   bezwolnie   na 
nieznane wody. Jakiś przypływ wiary.

background image

I   raptem   zapragnęła   to   zrobić.   Uchwycić   się   tej   wiary.   Była   już   tak 

zmęczona   unikaniem   Gilesa.   Nieustannym   udawaniem.   Potrzebowała   jego 
pomocy.   Jego   potrzebowała.   Nagle   wydało   się   jej,   że   najmądrzejszym 
zachowaniem  pod  słońcem  będzie  złożenie   swego  losu   i  przyszłości   w  ręce 
lorda Walrafena.

Ale co z Iainem? Czy dla chłopca to też byłoby najlepsze? Giles bardzo 

go lubi, dba o niego, było to widoczne we wszystkim, co robił. Teraz znowu 
odwrócił się do Iaina. Patrzyła, jak lamie pieróg na pół i z uśmiechem podaje go 
dziecku. Gdy chłopiec zaczął jeść, twarz Gilesa jeszcze złagodniała, dołek w 
jego policzku stal się jeszcze bardziej wyraźny.

Aubrey   zdała   sobie   sprawę,   że   jest   zmęczona.   Zmęczona   nieustanną 

walką, którą musiała prowadzić sama, bez niczyjej pomocy podejmując decyzje 
o przyszłości Iaina. W ciągu trzech lat zmienił się z dziecka w młodzika. Zaś 
ona, mimo całej swej dojrzałości i determinacji, nie była do tego wszystkiego 
przygotowana. Do macierzyństwa i do życia w wiecznej ucieczce, w ciągłym 
zagrożeniu. Jednak udało się jej uchronić Iaina przed szponami wuja, zapewnić 
mu stabilne życie.

Czy to coś złego, że pragnie też stabilności dla siebie? Ze chce kochać 

Gilesa, być przez niego kochana, zostać jego żoną, urodzić jego dzieci? To, co 
jej dziś zaproponował było ogromnie kuszące. Zaproponował jej samego siebie. 
A tym samym dał jej drugą szansę na realizację marzeń. Na kochającego męża. 
Dom. Prawdziwą rodzinę dla Iaina.

Ale co Giles by pomyślał, gdyby powiedziała mu  o ciążących na niej 

zarzutach, o tych wszystkich oskarżeniach? Nie miała pewności. Musiałaby mu 
zaufać, uwierzyć, że jej przeszłość go nie zrujnuje, podjąć to całe ryzyko. Zrobić 
krok w ciemność, ogarnięta owym przypływem wiary.

Jednak   cokolwiek   Giles   mógłby   pomyśleć   o   niej   i   jej   postępkach   w 

Szkocji, miała pewność, że jednak zapewniłby Iainowi bezpieczeństwo. Fergus 
na pewno nie byłby już niebezpieczny dla chłopca, gdyby ten znajdował się pod 
opieką Gilesa, nawet z pewnej odległości. Tak, powinna w to uwierzyć, właśnie 
teraz,   gdy   jest   spokojna,   gdy   nie   ma   w   sercu   strachu.   Lord   Walrafen   ma 
ogromne   wpływy   i   wielki   autorytet.   Całe   ministerstwo   spraw   zagranicznych 
pozostaje do jego dyspozycji. Iain byłby bezpieczny.

Właśnie wtedy Giles znowu popatrzył na nią i się uśmiechnął. W jego 

spojrzeniu   było   tyle   wyrazu.   Szczęście   i   zaduma.   Zadowolenie.   I   odrobina 
żądzy. Bryza od strony kanału rozwiewała mu ciemne włosy, nadawała blask 
oczom. Tak, to dobry człowiek. Szczery. Może nadeszła już pora, aby i ona 
zdobyła się na szczerość?

background image

Tej nocy szła do jego sypialni, ogarnięta gwałtowną potrzebą. Czuła, ze 

pragnie   go   bardziej   niż   kiedykolwiek   przedtem,   zarówno   fizycznie,   jak   i 
emocjonalnie. Jednak w jej myśli wkradł się też element niepewności, podobnie 
jak pierwszej nocy, gdy odwiedziła go nie wiedząc, czy tego chce, oszołomiona 
i skrępowana.

Dziś była daleka od niechęci, mimo to czuła dziwne podenerwowanie. 

Czy gdy weźmie ją w ramiona, gdy między ich nagimi ciałami znikną wszelkie 
bariery, nadal będzie odczuwała tę samą pewność co po południu? Czy z równą 
pewnością   siebie   powierzy   losowi   wszystko,   co   do  tej   pory   wywalczyła?   A 
może to przekonanie, które czuła wcześniej, było jedynie mrzonką, fałszywym 
wrażeniem zażyłości, jakie odniosła pod wpływem opiekuńczości Gilesa wobec 
Iaina? Wydawało się jej, że sparaliżowana stoi na progu i boi się wykonać krok 
do przodu.

Lecz powrót do życia bez Gilesa wydawał się już niemożliwy. Podczas 

spędzonych razem licznych nocy  najpierw kochali się powoli i namiętnie,  a 
potem   rozmawiali   szeptem   do   wczesnych   godzin   poranka.   Bardzo   jej   tego 
brakowało. Możliwość takiej rozmowy wydawała się jej niemalże luksusem. A 
przecież to taka zwykła, prozaiczna rzecz: rozmowa. Dla większości ludzi coś 
oczywistego. Aubrey jednak wiedziała lepiej.

Otworzyła drzwi bez pukania. W pierwszej chwili jej nie usłyszał. Stał w 

czarnym szlafroku z dłonią wspartą na kominku, wpatrując się w migoczące 
płomienie. Włosy, które urosły już za bardzo w czasie jego pobytu w Cardow, 
opadły mu na oczy. Wyglądał tak pięknie, surowo, a zarazem bezbronnie.

Odchrząknęła cicho.

Natychmiast jego oblicze złagodniało.

-   Aubrey.   -   Podszedł   do   niej   i   od   razu   wziął   w   objęcia.   -   Aubrey, 

kochanie.

Jakże łatwo było wejść w jego ramiona. Jeszcze łatwiej do jego łoża. Nie 

mogła już się wypierać, że go pożąda. Łatwiej byłoby jej zatrzymać słońce. 

background image

Pośpiesznie,   szybkimi   ruchami   niezręcznych   palców   rozebrali   się   nawzajem. 
Ubranie spadło na podłogę, a po chwili znaleźli się w chłodnej pościeli. Był dziś 
w szczególnie wielkiej potrzebie. Wyczuła to, gdy tylko ją dotknął. Ogarnęło go 
ogniste zapamiętanie, jakby ich dni były już policzone. Nie rozmawiali, bo w 
ostatnich tygodniach ich zbliżenia uniosły się ponad słowa, pokonały granicę 
normalnej komunikacji, osiągnęły nowy poziom głębokiego porozumienia.

Kochał ją ustami, dłońmi, pieszcząc, wnikając w nią, smakując i kojąc, 

ale bez pośpiechu. Aubrey z radością wodziła rękami po jego ciele, które było 
masą   naprężonych, płaskich  mięśni.  Przesunęła  dłoń  po jego  boku, a  potem 
niżej.   Zajęczał,   gdy   ujęła   jego   nabrzmiały   członek,   zważyła   go   w   dłoni, 
delektowała  się  jego  jedwabistą  gładkością.   Przywołała  w  pamięci  odczucia, 
jakich doznawała, łącząc się z nim w płomiennym szaleństwie.

Długo   jedynie   pieścili   się   wzajemnie.   Dla   Aubrey   Giles   ciągle   był 

nowym, cudownym zjawiskiem, które chciała zgłębić. On jednak nie mógł już 
dłużej czekać. Położył się na plecy, ujął Aubrey w talii i posadził na sobie.

-   Kochaj   mnie,   Aubrey   -   poprosił   błagalnie.   -   Weź   mnie   do   środka. 

Kochaj mnie.

Już wcześniej dobrze ją nauczył. Nauczył odczuwać głód i zaspokajać go 

w sposób, którego tylko on sam mógł jej dostarczyć. Chciwie ujęła go w dłonie, 
odrzuciła głowę do tyłu i z westchnieniem nadziała się na niego. Jęknął cicho, 
przesunął swe ciemne dłonie z talii Aubrey na jej jasne uda. Kiedy się znowu 
uniosła,   zacisnął   mocniej   chwyt,   wbijając   głowę   w   poduszki   tak   mocno,   że 
wszystkie ścięgna jego szyi mocno się napięły.

Jeździła po nim nienasycona, unosząc się i opadając, patrząc, jak na jego 

pięknej twarzy maluje się coraz większe pożądanie. Dziwiła ją jej własna moc, 
dzięki której mogła go oczarować. Niezmierzona siła jej uczucia. Przez minuty, 
które równie dobrze mogły okazać się godzinami, ich ciche głosy wypełniały 
ciemność, aż w końcu westchnienia Aubrey stawały się coraz szybsze, coraz 
gwałtowniejsze.   Zamknęła   oczy,   pochyliła   się,   żeby   oprzeć   dłonie   na   piersi 
Gilesa,   żeby   czuć   tkwiącą   w   nim   potęgę,   gdy   rytmicznie   unosił   biodra. 
Rozpuszczone włosy spływały jej po ramionach, dotykając jego barków.

Doznania wciągały ją w ciemną, kłębiącą się chmurę pożądania. Zapach 

mężczyzny,   potu   i   seksu   wirował   dookoła   nich   w   uderzającym   do   głowy, 
zmysłowym amoku. Dysząc lekko, pochyliła się, żeby pocałować go w szyję i 
poczuła smak soli. Zlizała ją i wyprostowała się. Patrzył na nią. Po chwili znowu 
przyciągnął twarz Aubrey do swojej i wtopił się w jej usta, rytmicznie wciskając 
w nią język. Poczuła ciepło dłoni Gilesa, gdy chwycił ją za pośladki, aby jeszcze 
szerzej się otworzyła na miłosne ruchy.

background image

Myślała tylko o tym, że ciało Gilesa jest w jej wnętrzu, czuła tylko siłę, z 

jaką gładko w nią wchodził, doprowadzając do tej lśniącej, cudownej otchłani. 
Dyszał coraz intensywniej. Czuła narastające coraz bardziej napięcie jego ciała. 
W końcu krzyknął triumfalnie. Doszli jednocześnie, pośród feerii błyskających 
świateł, gorących płomieni i bezbrzeżnego zachwytu.

Opadła bezsilnie na jego rozgrzane ciało. Czuła się jak wypatroszona. 

Objął ją i leżeli tak, pierś w pierś, serce w serce.

- Kocham cię, Aubrey - powiedział, muskając jej włosy. - Nic na to nie 

poradzę. Kocham cię.

Poczuła się tak bezpiecznie z tymi słowami, w jego ramionach, że po 

prostu zasnęła.

Rozdział 17

W którym de Vendenheim powraca w triumfie

Usłyszała okropne zgrzytanie szorstkiego i zardzewiałego metalu o metal. 

Skorodowany   klucz   w   starym   zamku.   Uderzała   zaciekłe   w   trzymające   ją 
ramiona.   Bezskutecznie.   Znowu   niewidzialne   wrota   zamknęły   się   za   nią   z 
chrzęstem,   odbierając   wszelką   nadzieję.   Następna   brama.   Następny   klucz. 
Następne schody. Coraz niżej i niżej w rozdziawioną paszczę nicości.

Miała wykręconą między łopatkami rękę, która popychała ją w ciemność. 

Krew przestała krążyć. Było jej zimno. Bardzo zimno. Wokół pełno wilgoci, 
zmieszanej z wonią zgnilizny. Potknęła się, z trudem utrzymując równowagę.

Przed jej oczami ukazała się zimna kamienna cela, o szeroko otwartych, 

grubych drzwiach. Jakimś sposobem wiedziała, że te są juz ostatnie. Ostatnie 
drzwi. Ostatni zamek. Jeśli się zatrzasną, nigdy stąd nie wyjdzie. Wykręcone 
ramię juz nie bolało. W ogóle niczego nie czuła. Jedynie przenikające do szpiku 
kości przerażenie. Czuła w ustach smak strachu, kwaśny niczym wymiociny. 
Ktoś za plecami dyszał mz nad jej uchem.

background image

- Wścibska suka!

Fergus. Boże, to był Fergus.

- Tym razem już się nie wymkniesz. Już nie…

A więc znalazł ją. Miał ją w swojej władzy. Ale ona nie podda się tak 

łatwo.

- Nie! - krzyknęła, zamierzając się na niego. - Nie, nie pójdę tam! Jestem 

niewinna! Niewinna! Nie możesz… nie możesz… - Słowa uwięzły jej w gardle. 
Chciała uciekać, walczyć. Nie mogła oddychać. Poruszać się. Fergus trzymał ją 
mocno i pchał, wpychał do środka… aż otchłań więziennej celi stanęła przed nią 
jak głodna swej ofiary przepaść. Aubrey wrzasnęła. I jeszcze raz.

- Aubrey! - rozległ się gdzieś z daleka czyjś glos, mocny, wyraźny. - 

Aubrey, na litość boską, obudź się!

Próbowała   odskoczyć,   odepchnąć   go,   lecz   czyjeś   silne   ramiona 

przyciskały ją do łóżka.

- Aubrey, przestań - rozkazał. - Przestań ze mną walczyć. Trzymam cię. 

Jesteś bezpieczna.

Silne ręce puściły ją. Obudziła się z niejasną świadomością, że ktoś ją 

podnosi i przyciska do ciepłej, szerokiej piersi. Twarz miała mokrą od gorących 
łez. Ciągle łkała.

- Bogu dzięki - usłyszała szept Gilesa. - Och, Aubrey.

Giles. To tylko Giles. Nikogo więcej nie było.

I wtedy naprawdę się rozpłakała jak małe dziecko, wtulając twarz w jego 

szyję.

- Och, Giles. - Miała krótki, urywany oddech. - Myślałam… myślałam… 

Och, Giles…

Pocałował ją w skroń.

- Cicho, kochanie, jestem tu. A ty jesteś bezpieczna. Już na zawsze.

Próbowała   powstrzymać   łzy,   lecz   spływająca   przez   nią   ulga   jakimś 

sposobem   utrudniała   to   zadanie.   Krew   zaczęła   znowu   krążyć   w   wykręconej 
uprzednio ręce, dając wrażenie tysiąca ukiuć ostrych szpilek, co jeszcze szybciej 

background image

sprowadziło   ją   na   ziemię.   Starała   się   usiąść   prosto,   lecz   ręka   wciąż   była 
bezwładna.

- Moje ramię - szepnęła.

Delikatnie przesunął ją na jej stronę łóżka.

- Musiałaś sobie je podwinąć i leżeć na nim podczas snu. - Poprawił 

Aubrey poduszkę. - Daj mi je.

Zdrową ręką odgarnęła z twarzy kosmyk włosów.

- Miałam zły sen. - Patrzyła, jak długimi, pięknymi palcami masuje jej 

rękę, przywracając czucie.

- To chyba mało powiedziane - odparł, unosząc na nią spojrzenie swych 

srebrzystych oczu. - To był jakiś koszmar. Walczyłaś ze mną jak prawdziwa 
diablica.

Pociągnęła nosem, ale milczała, wciąż przyglądając się jego zabiegom.

- Co ci się śniło? - spytał, wciąż nie spuszczając wzroku z twarzy Aubrey. 

- Krzyczałaś przez sen. Że gdzieś nie pójdziesz. Czego się bałaś?

Pokręciła głową.

- Nie wiem.

Patrzył na nią łagodnie, lecz z nutą niedowierzania. Widziała, że poczuł 

się dotknięty.

-   Już   kiedyś   miałaś   ten   sam   sen   -   powiedział   cicho.   Słyszałem,   jak 

mówiłaś we śnie. Czułem, jak się miotałaś.

Przełknęła z trudem i przytaknęła.

- To prawda.

Objął ją ramieniem. Miał taki miły zapach. Był ciepły, dawał poczucie 

bezpieczeństwa. Czasami w objęciach Gilesa czuła się tak pewnie, jakby była w 
stanie pokonać każdą przeszkodę. Emanująca z niego siła niemalże dawała się 
dotknąć.

-   Aubrey,   chyba   już   czas,   żebyś   powiedziała   mi,   o   co   tu   chodzi   - 

powiedział stanowczo. - Czy nie widzisz, co przez ciebie przechodzimy'.' Nie 

background image

cierpię oglądać cię w takim stanie. Zastraszoną, cierpiącą. Chcę ci pomóc. I 
chcę, żebyś mi  zaufała.  Chcę znać przyczynę, która powoduje nawroty tego 
sennego koszmaru.

Ale to nie był jedynie senny  koszmar.  To był koszmar,  który stał  się 

częścią   jej   życia.   Dopiero   w   Cardow   ten   horror   odsunął   się   nieco   w   cień. 
Dopiero tu ona i Iain zaczęli żyć niemal normalnym życiem. Czy miała z tego 
wszystkiego zrezygnować?

Boże!   A   więc   to   koniec.   Ten   przypływ   wiary.   Ryzyko,   które   należy 

podjąć, aby w ogóle mieć cień nadziei na jakąkolwiek przyszłość z Gilesem. 
Nagle zapragnęła mieć to już za sobą.

- Dobrze więc - szepnęła w końcu. - Nie chcę w tej chwili mówić o śnie, 

ale opowiem ci o sobie i Iainie. O naszym życiu przed przyjazdem do Cardow.

Pocałował ją w skroń.

- Chcę to usłyszeć.

Rzuciła mu szybkie spojrzenie.

- Ale to może zmienić twoje uczucia do mnie, Giles.

Wciąż patrzył na nią kamiennym wzrokiem.

- "Miłość nie będzie miłością, jeśli jest zmienna, mogąc mieć odmianę"

1

 

zacytował, dotykając wierzchem dłoni jej policzka.

Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić.

- Wiesz już, że Iain nie jest moim dzieckiem.

- Tak, jest synem twojej siostry.

- Muireall była delikatna, lecz cudowna. Miała ten rodzaj słabości, który 

przyciąga mężczyzn, gdyż podkreślał jej urodę. Pewnie wiesz, o czym mówię.

-   Moim   zdaniem   to   siła,   a   nie   słabość,   podkreśla   urodę   kobiety   - 

stwierdził cicho, unosząc ramię. - Lecz zapewne wielu mężczyzn nie zgodziłoby 
się ze mną. 

Spuściła wzrok.

1

 William Szekspir. Sonet 116. przekład: Maciej Słomczyński (przypis tłumacza).

background image

- No właśnie. Muireall miała wielu adoratorów. I w końcu dobrze wyszła 

za maż, przynajmniej wtedy tak się wydawało, za młodzieńca z dobrej rodziny z 
Edynburga.

- W Szkocji? - mruknął figlarnie. - Mów dalej.

Zacisnęła pięść na pościeli.

- Douglas nie był dobrym mężem. Lubił towarzystwo i… szybkie tempo 

życia. Wykwintne stroje. Polowania. Inne kobiety.

Giles chrząknął współczująco. Obojętnie wzruszyła ramionami.

- Był taki, jaki był - powiedziała po prostu. - Zepsuty młody człowiek. No 

i… bogaty.

Giles milczał.

- Jak bogaty? - spytał w końcu.

Westchnęła.

-   Bogaty   nawet   według   angielskich   standardów.   Oczywiście,   pragnął 

syna, lecz dla Muireall donoszenie ciąży było ogromnie trudne. Zanim doszło do 
rozwiązania,   zdążyła   się   rozchorować   i   rozczarować   małżeństwem.   Zaczęła 
więdnąć,   coraz   słabsza   i   zgorzkniała.   Przez   kilka   ostatnich   lat   jej   życia 
mieszkałam z nią, zajmowałam się Iainem i gospodarowałam domem.

Poczuła, jak Giles kiwa głową.

- Pamiętam, jak o tym mówiłaś.

- Lecz ja i Douglas nie byliśmy  w dobrych stosunkach  - przyznała. - 

Zaniedbywał Muireall i swojego syna. Chyba obwiniałam go za jej śmierć, lecz 
głównie nie mogłam znieść tego, że ignorował Iaina. Udawałam, że odejdę, lecz 
nie mogłam zostawić chłopca, no i nie miałam dokąd pójść. Poza tym Douglas 
mnie potrzebował, ale w taki sposób, żebym była uległa i nie wchodziła mu w 
drogę. Niestety, wcale taka nie byłam.

- Można sobie wyobrazić, jakiego doznał wstrząsu - mruknął Giles.

Spróbowała się uśmiechnąć.

- Coraz bardziej zaniedbywał Iaina. Wtedy nieoczekiwanie z Londynu do 

Edynburga wrócił przyrodni brat Douglasa. Wydało mi się to dziwne, bo nie 

background image

byli ze sobą blisko. Mimo to pewnego wieczoru obaj wybrali się na popijawę i 
wrócili objęci, śpiewając jakieś głupie szanty. Iain usłyszał ich i śmiejąc się 
zbiegł po schodach na powitanie. Ale Douglas nazwał go pasożytem i odepchnął 
na bok. Iain upadł, uderzył się o poręcz i rozciął sobie usta.

- Takiego drania powinno się porządnie wychłostać - rzekł ponuro Giles.

Aubrey poczuła, jak do jej oczu cisną się gorące łzy.

- Biedny Iain, zawsze tęsknił za ojcowskim zainteresowaniem. Ale kiedy 

się przewrócił, po prostu coś we mnie pękło. Douglas i ja strasznie się wtedy 
pokłóciliśmy, i to nie była nasza pierwsza scysja. Jego brat po prostu stał z boku 
i   się   śmiał.   Cała   służba   to   słyszała.   To   było…   nieprzyjemne.   Bardzo 
nieprzyjemne. Chyba przez całe życie miałam ostry język.

Pocałował ją w czubek głowy.

- Ale to śliczny języczek - powiedział, jakby chciał ją pocieszyć.

Zaśmiała się przez łzy.

- Obaj bracia pili w salonie do późnej nocy. Położyłam Iaina do łóżka i 

sama   udałam   się   na   spoczynek.   A   rano   Douglasa   znaleziono   martwego   na 
podłodze   w   salonie.   Został   uderzony   pogrzebaczem   w   podstawę   czaszki. 
Pogrzebaczem zabranym z kominka.

Giles tego się nie spodziewał.

- O Boże!

Ogarnęła ją panika.

- Giles, na tym pogrzebaczu wciąż była jego krew… włosy… - szepnęła. - 

Nie żył. Był zimny. Nic nie dało się już dla niego zrobić. Wezwano konstabla. A 
potem sędziego pokoju. I Fergusa.

- Fergusa? - W głosie Gilesa zabrzmiała wzmożo¬na uwaga.

- Fergus McLaurin. Przyrodni brat Douglasa.

- Nazwisko brzmi znajomo.

Znowu się zaśmiała, krótko, z goryczą.

background image

-   Tak   myślałam.   W   każdym   razie   Fergus   powiedział   sędziemu,   że 

Douglas i ja pokłóciliśmy się, nie raz, lecz dwa razy. Stwierdził, że zostawił nas 
w trakcie ognistej wymiany zdań i poszedł do domu. Powiedział, że groziłam 
Douglasowi i mówiłam, że to przez niego moja siostra tak młodo umarła. Lecz 
Fergus stwierdził też, że był pijany i uznał to wszystko za świetny żart. Nawet 
mu nie przyszło do głowy, że Douglas mógł być w niebezpieczeństwie ze strony 
kobiety, więc wyszedł i udał się do domu.

Kiedy Giles mocniej przytulił Aubrey, poczuła ogromną ulgę.

- Ale przecież oni chyba nie uwierzyli temu McLaurinowi? To było jego 

słowo przeciwko twojemu.

- On… znalazł świadka - szepnęła ledwie dosłyszalnie. - Lokaja, który 

pracował tam od niedawna. Może to sam Fergus go zatrudnił. Naprawdę nie 
wiem. Dopiero o wiele później przyszło mi to do głowy. Rozumiesz? Byłam tak 
potwornie naiwna. Z początku wydawało mi się to sennym koszmarem. Błędem, 
który zostanie szybko naprawiony. Ale potem zrozumiałam, że nie ma nikogo, 
kto mógłby mi pomóc. Ani Iain. Ani rodzice i starsza siostra, którzy nie żyli. 
Czułam się strasznie osamotniona. I zaczęłam się zastanawiać, jak dawno temu 
Fergus to wszystko zaplanował.

- To okropne - powiedział cicho Giles. - Ale dlaczego? Z jakiego powodu 

miałby coś takiego zaplanować? Z nienawiści? Z chęci zemsty?

-   Dla   władzy   -   odparła   Aubrey.   Odwróciła   się,   aby   patrzeć   Gilesowi 

prosto w oczy. - Douglas McLaurin był nie tylko bogatym człowiekiem. I nie 
tylko starszym bratem Fergusa. Douglas był szóstym lordem Manders.

Patrzyła, jak Giles blednie. Czekała, aż zepchnie ją z łóżka i wyrzuci z 

domu. Lecz on objął ją mocniej, tak mocno, że obawiała się, czy nie połamie jej 
kości. To był cudownie kojący ból.

- Boże Przenajświętszy! Morderstwo lorda Manders!

- Pamiętasz tę sprawę?

-  Tak   -   szepnął.   -  Tak,   trochę   pamiętam.   Kryminalne   aspekty   sprawy 

zainteresowały Peela. Tam był… na Boga, Aubrey, tam był proces.

P czuła łzy w oczach.

background image

- Kiedyś mówiłam ci. że był skandal w mojej rodzinie - powiedziała po 

prostu. - To ja byłam tym skandalem. Zabrano mnie od Iaina i uwięziono za 
morderstwo.

Przywarł ustami do jej czoła.

- Moja kochana! Moja najdroższa!

Ta czułość niemal ją rozbroiła. Z trudem zdusiła łkanie.

- Moja porywczość i ostry język dały Fergusowi do ręki wszystkie atuty. 

Po   trzech   miesiącach   spędzonych   w   więzieniu   zostałam   postawiona   przed 
sądem za zabójstwo lorda Manders.

- Ależ to potworność!

-   Materiał   dowodowy   był   niezwykle   przekonujący.   Fergus   bardzo 

stosownie   udawał   wyrzuty   sumienia   za   sprawienie   zawodu   zmarłemu   bratu. 
Jego świadek nie popełnił żadnej pomyłki. Jedynie moje dobre imię i moja płeć 
uchroniły mnie przed szubienicą. To oraz mój pastor, który miał dość odwagi, 
żeby wystąpić w mej obronie.

- Ale przecież uniewinniono cię - powiedział nagle Giles. - Wypuszczono 

na wolność. Prawda?

Pokręciła głową.

-   Stwierdzono,   że   zarzuty   przeciwko   mnie   nie   są   udowodnione.   - 

Rozumiesz, co to za diabeł? Luka prawna, która w Anglii nie istnieje.

Zmarszczył czoło, wpatrując się w ogień.

- To oznacza, że jesteś wolna.

- Nie, to oznacza, że wypuszczają cię z więzienia - rzekła z goryczą. - Ale 

nigdy nie jesteś wolny. Werdykt "wina nieudowodniona" zostawia nad tobą cień 
wątpliwości.   Utraciłam   dobre   imię.   A   także   Iaina   i   dom.   Fergus   zabrał 
wszystko, co było dla mnie cenne. I niewiele już zostało mi do stracenia.

Wolno pokręcił głową.

- Ale dlaczego. Aubrey? Jak to możliwe, żeby być aż tak okrutnym?

-   Myślę,   że   zrobił   to   dla   pieniędzy.   Dla   tytułu.   Jest   pewna   niewielka 

szansa, że to był wypadek. Pijacka sprzeczka, która wymknęła się spod kontroli. 

background image

Albo może zgadali się, że sypiają z tą samą barmanką. Ale to tylko spekulacja. 
Niczego nie wiem! I nigdy się nie dowiem.

- Dla tytułu? - Giles zaczynał ogarniać to wszystko. - Ale Iain jest…

- Tak, Iain jest - powtórzyła. - To duży dylemat dla Fergusa. Tylko ten 

dzieciak  stał  pomiędzy   Fergusem  i tytułem lordowskim.   Douglas  nie  żył, ja 
zostałam   wyrzucona   na   ulicę,   zaś   Fergus   wprowadził   się   do   domu.   żeby 
ostentacyjnie zaopiekować się potomkiem brata.

- Więc nasz Iain jest lordem Manders. - Giles był wyraźnie zdumiony. - 

Ma tytuł, fortunę i majątek, a może nawet dwa lub trzy, a mieszka tutaj? W 
pomieszczeniach dla mojej służby? Przez tyle lat?

-   Nic   mu   to   nie   zaszkodziło.   Przeciwnie,   uważam,   że   wyszło   mu   na 

korzyść.

Chwycił ją za ramiona.

- Aubrey, czy mój wuj o tym wiedział?

Od razu z jej oczu popłynęły łzy.

- Nie jestem pewna, co on wiedział - przyznała. - Major Lorimer nie 

interesował   się   światem   poza   swoimi   czterema   ścianami.   Ja   nie   okłamałam 
majora co do tego, kim jestem.

Spojrzał na nią dziwnie.

- Jak to? Powiedziałaś mu, że jesteś szwagierką Mandersa, czy nie?

Przygryzła wargę, kręcąc głową.

-   Zdałam   się   na   jego   łaskę   i   poprosiłam   o   tę   pracę.   Zobaczyłam 

ogłoszenie,   które   zamieścił,   i   rozpoznałam   jego   nazwisko.   Kiedyś   był 
przyjacielem mojego ojca i… czuł, że ma pewien dług wobec mojej rodziny.

- Jaki dług? - spytał natarczywie.

Wzruszyła ramionami.

-   Szczegóły   są   mało   istotne.   Ale   poprosiłam   majora,   żeby   go   spłacił, 

zatrudniając mnie i pozwalając zamieszkać w zamku także klinowi. Z początku 
nie chciał, ale później… chyba w pewien sposób mi zaufał.

background image

Giles zamyślił się.

- Kim był twój ojciec?

Sama nie wiedząc dlaczego, zawahała się.

-   Nazywał   się   Iain   Farquharson   -   powiedziała   w   końcu.   -   Służył   pod 

rozkazami   majora   Lorimera   na   kontynencie.   Byli   bardzo   zżyci.   Zginął   pod 
Waterloo, próbując wyciągnąć majora z pola walki. Po tym wydarzeniu major 
chyba nigdy nie wybaczył sobie, że przeżył.

Coś dziwnego pojawiło się na obliczu Gilesa.

-   Farquharson.   A   nie   Montford.   Iain   Farquharson.   I   to   nie   wszystko, 

Aubrey. Teraz… przypominam sobie.

- Co? - spytała. - O czym ty mówisz?

Spojrzał na nią szeroko otwartymi, lecz pełnymi smutku oczami.

-   On   został   porucznikiem   lordem   Kenrossem,   prawda?   Kiedyś   go 

poznałem.   Pewnego   wieczoru   on   wraz   z   kilkoma   innymi   żołnierzami   dali 
wujowi Eliasowi podarunek. Ale nie byle jaki. To był zegarek. - Skoncentrował 
spojrzenie. - O Boże! To dlatego ci go dał!

Wpatrywała się w pościel.

- Dał go Iainowi - poprawiła. - Tak jak ci mówiłam.

Ale Giles kręcił głową.

- Aubrey, dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? Nie przyznałaś się, kim 

jesteś, kim był twój ojciec? Wszyscy wiedzieli, że porucznik lord Kenross dał 
Eliasowi ten zegarek.

-   A   cóż   mogło   mi   dać   takie   wyznanie?   -   spytała   cicho.   -   Podanie 

prawdziwego   nazwiska   byłoby   równoznaczne   z   wyznaniem,   że   byłam   już 
morderczynią i porywaczką. Dopiero wybuchłyby plotki. Pomyśl tylko. Córka 
księcia   przebrana   za   gospodynię.   W   końcu   te   plotki   kosztowałyby   mnie 
wolność, a także wolność Iaina.

- Nie może tak dłużej być. Trzeba wszystko wyjaśnić, wyprostować.

Chwyciła go mocno za ramię.

background image

- Nie, tego nie można wyprostować! Czy nic nie rozumiesz?

Pokręcił w zadumie głową.

- Aubrey, nie możecie oboje żyć tutaj w taki sposób. Nie możesz wciąż 

udawać   pani   Montford,   niezbyt   uczciwej   gospodyni,   która   skradła   zegarek 
mojego wuja.

- Opinia złodziejki niewiele mnie obchodzi - wbiła palce w jego ciało. - 

Lady Aubrey Farquharson jest uważana za morderczynię. Którą z nich dwóch 
wolałbyś zatrudnić?

- Aubrey, co ty mówisz?

Ręce jej drżały.

- Czy rozumiesz, że ja porwałam to dziecko? Że mały lord został zabrany 

ze swego łóżka w środku nocy? Ukradłam ubrania, biżuterię, nawet pieniądze. 
Wszystko   należało   do   nas,   ale  prawo   inaczej   na  to   patrzy.  Czy   wyobrażasz 
sobie, co się ze mną stanie, jeśli zostanę złapana? Czy masz pojęcie, co się 
stanie z Iainem?

- Dobry Boże! - Giles wpatrywał się w ciemność.

- Posłuchaj, Fergus McLaurin nie wie, gdzie jest Iain. Nikt tego nie wie. 

Tylko ty. Rozumiesz, co mówię? Tylko ty.

Miał zasępioną minę.

- Naprawdę boisz się, że ten McLaurin mógłby skrzywdzić chłopca?

-   Wiem,   co   zrobił   Douglasowi.   I   mnie.   Dlaczego   miałby   się 

powstrzymać? A jeśli to element całej układanki? Jeden wielki, diabelski plan? 
Podjąłbyś takie ryzyko?

-Nie - szepnął. - Nie mógłbym. Nie z Iainem.

Jeszcze mocniej ścisnęła jego ramię.

- Och, Giles. To byłoby takie proste! Iain jest zupełnie bezbronny, ufny. 

Fergus nie nadaje się do wychowywania dziecka, ale jest bardzo przebiegły. 
Ukartowałby wszystko tak, żeby to wyglądało na chorobę. Albo wypadek. Czy 
teraz już rozumiesz, dlaczego nie chciałam ci powiedzieć? I dlaczego nie chcę 
opuścić tego miejsca?

background image

Przygarnął ją mocno.

- Przepraszam cię, kochana. Za to wszystko, co wycierpiałaś.

Znowu zaczęła płakać, wtulając się w jego pierś. Uwierzył jej. Naprawdę 

jej uwierzył.

-   Zapewnij   nam   bezpieczne   schronienie,   Giles.   Pozwól   nam   zostać   w 

spokoju w Cardow.

Znowu przycisnął ciepłe wargi do jej skroni.

- Zrobię coś więcej, moja droga - obiecał. - Znajdę jakiś sposób, żeby 

oczyścić ten cały bałagan. I naprawię wszystko dla ciebie i Iaina. Przysięgam.

Była nieprzyjemna, zimna noc, gdy lśniąca kareta lorda de Vendenheima 

zbliżała się do zamku Cardow. Niestety nie była ani tak samo lśniąca, ani czarna 
jak w dniu, gdy razem z Kemble'em wyruszyli na północ, aby szukać wiatru w 
polu. Oprócz wybicia koła w Darlinglon, połamali również dyszel w pobliżu 
Leeds, zniszczyli zawias od drzwi w Derbyshire, a potem, kawałek za Bath, 
zmęczony stangret otarł się o dyliżans pocztowy, zostawiając ślady niebieskiej 
farby na czarnej politurze.

Maksa nie było w domu już tak długo, że żona szykowała się, by go 

zamordować. Gdyby miał spędzić jeszcze jeden miesiąc z Kemble'em, wtedy 
przyjąłby śmierć jako wielką łaskę. Jednak Catherine mogła nie okazać się aż 
taka łaskawa. Co do Kema, to leżał pochrapując na jednej z ław, z głową tuż 
obok przywiązanych apaszką drzwi, zaś Max siedział na koźle i poszturchiwał 
woźnicę,   żeby   nie   zasnął.   Cudownym   zrządzeniem   losu   ten   był   na   tyle 
rozbudzony,   że   sprawnie   pokonał   wąską   bramę   Cardow,   nad   którą   wisiała 
ciężka krata.

Drugi cud polegał na tym, że jeden z lokajów pół-drzemal i wyszedł im na 

spotkanie, aby zabrać bagaże. Kemble odwiązał drzwi, wysiadł, przeciągnął się i 
zataczając się, wszedł do środka.

background image

-   Do   jutra   więc   -   ziewnął   przez   ramię.   -   Idę   do   mojego   pokoju, 

przyjacielu.

- Czy trzeba przygotować dla panów łóżka? - zaniepokoił się chłopak, 

podnosząc torbę, która chyba była cięższa od niego.

- Chyba w przeszłym życiu byłem pokojówką - rzekł Kem. - Poradzę 

sobie. - Z tymi słowy podniósł swój podróżny kufer i ruszył po schodach.

Max popatrzył na chłopaka z pewnym współczuciem.

- Obawiam się, że ja nie jestem aż tak zaradny. I muszę cię poprosić, 

żebyś obudził swojego pana.

- Ojej. Jest wpół do czwartej, milordzie.

- Wiem. Ale jeśli cię to pocieszy, jego lordowska mość na pewno ucieszy 

się na mój widok.

Giles  faktycznie się   ucieszył,  także  z tego,  że  lokaj najpierw  zapukał, 

dając Aubrey czas na ucieczkę do łazienki z naręczem ubrań.

- Przyślę wam kawę - szepnęła, gdy przyszedł do niej, aby zapiąć jej 

suknię. Potem wyślizgnęła się z sypialni, a Giles obmył twarz wodą, ubrał się i 
poszedł prosto do biblioteki. Miał dość wyraźne przeczucie, że to będzie długi 
dzień. Kiedy wszedł do środka, Max stał przy zimnym kominku, przeglądając 
oprawiony w skórę notes. Wyglądał jakoś mizernie.

- Na Boga, gdzie wyście byli? - powiedział Giles, idąc przez pokój, by 

uścisnąć mu dłoń. - Mogę przysiąc, że zrzuciłeś z dziesięć kilo.

Max wcale nie okazał radości. 

-   Giles   -   odezwał   się   ponuro.   -   Czy   wiesz,   co   to   jest   haggis?   Albo 

howtowdie? Albo cullen skink?

-  Cullen  Skink?  - uśmiechnął   się  Giles.  -  Chyba  chodziłem  z nim  do 

szkoły w Eton.

background image

- Zgaduj jeszcze raz.

- To chyba szkockie potrawy, prawda?

Max wykrzywił się z obrzydzeniem.

- Tak, na własną szkodę przekonałem się, że Szkoci nie mają pojęcia o 

dobrym  winie,   żywią   się   owsem,   puddingiem  z   łoju  i   zwierzęcymi   flakami, 
pełnymi różnych świństw, które nigdy nie były przeznaczone do jedzenia dla 
ludzi. Drogo mi za to zapłacisz, przyjacielu. - Odrzucił na bok notes. - A nie 
zacząłem nawet obliczać, ile mi jesteś winien za prawie cały miesiąc spędzony 
w jednej klatce z George Kemble'em. Ale to ci się opłaci, Giles, bo mam do 
opowiedzenia taką historię, że padniesz.

- Aha. - Giles zajął miejsce w fotelu przy kominku. Czuł się zmęczony, i 

to nie tylko z powodu braku snu. - Chyba już ją słyszałem. I to dość niedawno.

Max usiadł naprzeciwko Gilesa. Przez moment stukał palcem w poręcz 

fotela, zastanawiając się, jak zacząć.

- A więc ona ci powiedziała? - spytał wreszcie. - To znaczy Aubrey. Czy 

wiesz, kim ona naprawdę jest?

- Max, ja zawsze wiedziałem, kim ona jest. Ale teraz znam jej historię, a 

przynajmniej jej część. Wiem, że to lady Aubrey Farquharson, że oskarżono ją o 
zamordowanie lorda Manders. Wciąż nie mogę się otrząsnąć z szoku.

Max nieco się odprężył.

-   Cieszę   się,   że   ci   powiedziała   -   powiedział   z   ulgą.   -   To   wydaje   się 

zupełnie fantastyczne, że twoja gospodyni jest faktycznie zbiegłą szlachcianką, 
a chłopiec to arystokrata. Zdumiewające… chociaż z drugiej strony wcale nie. 
W każdym razie była zamieszana w bardzo paskudną sprawę.

Giles zacisnął dłoń i oparł ją na kolanie.

- Dlatego jutro wyjeżdżam do Londynu. Chcę, żebyś pojechał ze mną, 

Max.   Zamierzam   odbyć   dłuższą   rozmowę   z   naszym   ministrem   spraw 
krajowych.

- Z Peelem? Po co? - Max uniósł swoje krzaczaste, czarne brwi.

Giles przymrużył oczy.

background image

- Chcę raz na zawsze położyć temu kres - stwierdził posępnie. - Chcę, 

żeby  Aubrey została  uznana  za całkowicie  niewinną, zaś jej oskarżyciel był 
łamany kołem do utraty tchu. Chcę też, aby chłopiec mógł pozostać pod moją 
opieką do uzyskania pełnoletniości. Chcę, aby odzyskał nazwisko i prawo do 
tytułu.

- Naprawdę?

Giles pochylił się.

- Ja chcę się z nią ożenić, Max - powiedział nieznoszącym sprzeciwu 

tonem. - Prosiłem ją o to już od kilku tygodni, a nie dopiero od chwili, gdy mi 
powiedziała, kim jest.

- Jestem w stanie w to uwierzyć.

- Peel jest mi coś winien, Max. Wiesz o tym. Nie odmówi załatwienia tej 

sprawy. Znajdzie sposób na tego McLaurina.

-   Nie   wątpię   w   twoją   determinację.   Ani   bezwzględność.   Lecz   z 

prawdziwą przyjemnością powiem ci, że nie ma takiej potrzeby, abyś go łamał 
kołem. McLaurin bardzo stosownie sam zakończył życie.

Giles wciąż siedział z rozdziawionymi ustami, gdy do biblioteki weszła 

Aubrey, niosąc tacę z chlebem, masłem i kawą. Max skoczył na nogi i szybko 
odebrał od niej tacę. Zarumieniła się i spłoszona odwróciła wzrok.

- Czy to już będzie wszystko, milordzie? 

Giles wstał i wyciągnął do niej ręce.

- Chodź, moja droga - powiedział cicho. - Usiądź.

Muszę ci powiedzieć, że Max odwiedził Szkocję.

- Naleję kawy - rzekł Max. - Przyda się nam.

Aubrey   pobladła,   milcząca,   przestraszona,   jednak   pozwoliła,   by   Giles 

zaprowadził ją do fotela.

Max   próbował   uśmiechnąć   się,   lecz   nie   było   mu   łatwo   nadać   obliczu 

łagodnego wyrazu.

background image

-   Pani   ojczyzna   nie   jest   szczególnie   gościnna   o   tej   porze   roku,   lady 

Aubrey   -   powiedział,   uważnie   przechylając   dzbanek.   -   Ale   udało   się   nam 
wykonać zadanie, którego się podjęliśmy.

Wędrowała wzrokiem od Gilesa do Maksa i z powrotem.

- Mogę sobie tylko wyobrazić, co pan teraz myśli - rzekła w końcu. Głos 

miała nadspodziewanie mocny i czysty. - Ale ja nie miałam wyboru. Żadnego. 
Czy może pan to zrozumieć? Zrobiłam to, co musiałam.

Max   podał   jej   filiżankę   kawy,   lecz   nie   zauważyła   tego   gestu,   więc 

postawił ją po prostu na stole.

-   Nigdy   nie   chciałam   sprawiać   nikomu   kłopotów   -   podjęła,   nie 

spuszczając   z   niego   wzroku.   -   Pragnęłam   jedynie   spokojnie   pracować.   Być 
może powinnam była wyjaśnić, ale nie uczyniłam tego… Byłam taka…

- Przerażona? - poddał Max. 

Spuściła oczy.

- Właśnie. Przerażona.

- I zapewne nie bez przyczyny.

Stwierdzenie Maksa sprawiło, ze zaczęła mówić nieco cieplejszym tonem.

-   Żałuję,   że   moje   milczenie   naraziło   pana   na   takie   niewygody   - 

powiedziała. Giles nachylił się i położył rękę na jej dłoni. - Niedawno wszystko 
wyznałam   lordowi   Walrafenowi.   Odbył   pan   tę   męczącą   podróż   zupełnie 
niepotrzebnie.

- Ależ skąd. - Max nalał sobie kawy. - O ile uzna pani za niepotrzebne 

odkrycie prawdy i udowodnienie paru kłamstw.

- Jakiej prawdy? - Aż podskoczyła w fotelu.

Max powoli mieszał kawę.

- No cóż, muszę stwierdzić, że Fergus McLaurin marnie skończył. Nie 

będę   pani   zanudzał   szczegółami,   ale   zmarł   łagodniejszą   śmiercią,   niż   sobie 
zasłużył. Potem Kem i ja odnaleźliśmy pani lokaja i odbyliśmy z nim szczerą 
rozmowę.

background image

- Szczerą? - prychnął Giles. - Taki człowiek nie rozumie znaczenia słowa 

"szczerość".

Max wzruszył ramionami.

- Może dręczyły go wyrzuty sumienia? A może podziałało na niego prawe 

kolano Kema?  W każdym razie po niewielkiej… hm… perswazji okazał się 
bardzo rozmowny.

- To było chyba dosyć bolesne? - spytał Giles.

Max zrobił poważną minę.

-   Owszem,   było   -   przyznał.   –   Kem,   jak   wiecie,   ma   dość   porywczy 

charakter. Pogoda w Szkocji bardzo dawała mu się we znaki, a gdy przemokły 
mu ulubione włoskie pantofle, czara się przepełniła. Lokaj Fergusa stanął na 
jego drodze w bardzo złym momencie.

- Jaki pech - rzekł sucho Giles.

Max uśmiechnął się.

- W każdym razie zaciągnęliśmy go do sędziego. W sytuacji, gdy Fergus 

już nie żył, a Kem był w parszywym nastroju, nasz delikwent okazał się bardzo 
rozmowny.

- Bogu dzięki - powiedział Giles. Kątem oka zobaczył, jak Aubrey z ulgą 

zapada się w fotel. 

-  Szczerze  mówiąc,   Giles,   nawet nie  było to  konieczne  - Max  znowu 

wzruszył ramionami. - Z biegiem czasu opinia publiczna zaczęła przechylać się 
na korzyść lady Aubrey. W Edynburgu McLaurin dał się poznać ze złej strony. 
Pośród służby nikt nigdy nie wątpił w jej niewinność.

Policzki Aubrey nieco się zaróżowiły.

-   Kilku   służących   przemawiało   w   mojej   obronie   -   szepnęła.   -   Po 

rozprawie   opiekunka   Iaina   specjalnie   zostawiła   niedomknięte   drzwi   do   jego 
sypialni, abym mogła go zabrać. Strasznie się bałam. Mam nadzieję, że Fergus 
nie mścił się na niej.

Max uśmiechnął się.

- Myślę, że Fergus miał wtedy co innego na głowie. Nie brakowało mu 

wrogów. Większość czasu spędzał oglądając się za plecy.

background image

Wszystko,   co   mówił   Max,   zaczynało   powoli   docierać   do   Aubrey. 

Wyraźnie spływało z niej całe napięcie.

- Ale co to oznacza? Czy wobec tego sprawa jest zakończona? Tak po 

prostu?

- Tak po prostu - powiedział łagodnie Max. - Nie ma przeciwko pani 

żadnych   zarzutów.   Przeciwnie,   panowała   atmosfera   współczucia…   i 
zażenowania u niektórych urzędników.

- Ale jest jeszcze ten drugi… - zaczęła niezręcznie. - Czy myśli pan, że… 

To znaczy, widziałam to w pańskich oczach… Chodzi o powód, dla którego 
pojechał pan do Szkocji…

Giles popatrzył na nią z niedowierzaniem.

- Aubrey, kochanie, o czym ty mówisz?

Max oparł się wygodniej w fotelu, trzymając filiżankę na spodku.

-   Mówi   o   majorze   Lorimerze   -   powiedział   cicho.   -   Bo   ta   śmierć   jest 

przedmiotem naszego zainteresowania, prawda?

- Dla mnie to żywi są przedmiotem zainteresowania - Giles poruszył się 

nieswojo.

- Spokojnie. - Max wykonał uspokajający gest ręką. - Tę zagadkę także 

rozwiązałem.

- W Szkocji? - spytał Giles. - Ciekawe jak. Nic mi nie przychodzi na 

myśl.

- No właśnie, widzisz, Giles? - Max w zamyśleniu pociągnął łyk kawy. - 

Wypowiedziałeś kluczowe słowo. Myślenie. To właśnie powinien robić każdy 
dobry policjant. Niestety, moje umiejętności już przyrdzewiały. Próbowałem to 
nadrobić czytaniem, badaniem, przesłuchiwaniem, a nie przyszło mi do głowy, 
żeby logicznie pomyśleć.

- A teraz pomyślałeś?

Ale Max nie patrzył na niego, lecz na Aubrey.

- Moja droga, czy nie sądzi pani, że powinniśmy w końcu wyjaśnić tę 

nieprzyjemną historię?

background image

Zerwała się na nogi, blada jak śmierć.

- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.

Max chrząknął współczująco.

- Lady Aubrey - odezwał się. - Znakomite plany! Czasem ich realizacja 

się udaje. Lecz pani miała jedynie plan sklecony na poczekaniu, prawda?

Giles wstał.

- Max, nie pozwolę na to!

Lecz Aubrey już szła w kierunku drzwi.

-  Dłużej   tego  nie   zniosę   -  powiedziała.   -  Nie   mogę.   Nie   dam  rady.   - 

Wyszła, trzaskając drzwiami.

- Niech cię diabli, Max! - rzucił ze złością Giles. - Czy ona jeszcze za 

mało przeszła? Zostaw ją w spokoju.

Max podszedł do biurka Eliasa i spojrzał przez okno.

- Ona wróci. - Podniósł do ust filiżankę. - Zobaczysz. I jestem bardzo 

ciekawy, co ze sobą przyniesie.

 

Rozdział 18

W którym major Lorimer przemawia

Aubrey rzeczywiście wróciła po kilku minutach. Weszła do biblioteki bez 

pukania. Wyraźnie jeszcze przed chwilą płakała. Miała ze sobą książkę, małą 
Biblię w czarnej skórzanej oprawie. W środek były wetknięte liczne koperty i 
papiery. Spojrzała na Gilesa smutno, niemal przepraszająco, w końcu podeszła 

background image

do biurka, przy którym stał Max. Podała mu  jedną z kartek, którą wyjęła z 
Biblii.

-   Niechaj   będzie   tak,   jak   pan   sobie   życzy,   lordzie   de   Vendenheim   - 

powiedziała z rezygnacją. - Niech brzemię tej wiedzy spocznie przez chwilę na 
pana barkach. Bo moje ramiona są już bardzo zmęczone.

Przestraszony bladością jej twarzy, Giles podszedł i zaprowadził Aubrey 

do fotela. Usiadła i zaczęła pić letnią kawę, trzymając filiżankę w drżącej dłoni. 
Giles patrzył, jak Max przebiega błyszczącym wzrokiem po kartce.

- Dio mio! - szepnął.

- O co chodzi? - spytał ostro Giles.

Max spojrzał z żalem na Aubrey i wyciągnął rękę z listem. Giles podszedł 

do okna, wziął pismo, odwrócił się ku stojącej na biurku lampie. Nawet w jej 
migotliwym świetle zdecydowany charakter pisma nie budził wątpliwości.

Moja droga Aubrey

Wybacz, że uciekam jak tchórz. Mam nadzieję, że nie zbryzgam dywanu,  

bo wiem, że nie spoczniesz, dopóki nie doprowadzisz go do porządku. Prawda  
jest taka, że wolę spalić się w piekle, niż być ciężarem dla Ciebie, Gilesa czy  
kogokolwiek innego. Umieram w bólu i nic nie pomogą mi mikstury z brązowych  
butelek Crenshawa. Niech pastor pochowa mnie, kiedy i jak chce. Gdy umrę,  
będzie mi wszystko jedno, czy nazwą mnie tchórzem. Może Bóg ulituje się nade  
mną. Może zabierze mnie do Twojego ojca, gdzie powinienem się znaleźć już  
dawno tema. Dziękuję Ci za wszystko, co próbowałaś zrobić. Życzę szczęścia  
Tobie i chłopcu.

- Mocny Boże! - Giles zmusił się, żeby przeczytać list jeszcze raz. Potem 

trzymał go w wyciągniętej ręce, patrząc na Aubrey, która siedziała w drugim 
końcu   biblioteki.   Miała   zamknięte   oczy,   splecione   dłonie   spoczywały   na 
kolanach. Przeniósł wzrok na stojącego obok Maksa.

- Chyba powinienem był się domyślić.

- Ale Aubrey nie chciała, żeby ktokolwiek się domyślił - rzekł cicho Max.

Otworzyła oczy, nagle czyste i szczere.

background image

- Nie sądzę, że zrobił coś złego - powiedziała. - I nie uważam go za 

tchórza.

Max uniósł brew.

- Przystawienie sobie pistoletu do piersi rzeczywiście wymaga nie lada 

odwagi. 

Giles nie mógł zebrać myśli.

- Ale dlaczego, Aubrey? Dlaczego?

Rzuciła Maksowi jeszcze jedno nieufne spojrzenie.

-   Było   dokładnie   tak,   jak   on   mówi   -   przyznała.   Jej   dłonie   znowu 

opanowało drżenie. - Nie miałam żadnego planu. Wpadłam tu i zobaczyłam 
krew. I list. Spanikowałam. Wiedziałam, że jeśli nic nie zrobię, ludzie zaczną o 
nim mówić okropne rzeczy. I o całej rodzinie. Nie mogłam tego znieść.

Giles podszedł i stanął przy niej. Ujął jej dłoń.

- Moja kochana.

Lecz ona wciąż patrzyła na fotel stojący przy biurku, wyraźnie ogarnięta 

wspomnieniem.

- Wiedziałam, że ktoś mógł usłyszeć strzał - szepnęła. - Może nawet ktoś 

wcześniej wrócił z festynu. Więc zabrałam pistolet i list. Myślałam, że bez tych 
rzeczy nikt niczego nie udowodni. Wtedy wydawało mi się to sensowne.

- Ale narażałaś się na ogromne ryzyko! - mówił delikatnie Giles. - Co 

myślałaś?

- Wcale nie myślałam! - podniosła głos o całą oktawę. - Po prostu nie 

myślałam.   Gdybym   się   zastanowiła,   zrozumiałabym,   że   będzie   prowadzone 
śledztwo. Że padną pytania o moją przeszłość. Nawet przez wzgląd na majora 
Lorimera nie zaryzykowałabym wyjawienia tajemnicy Iaina. Lecz wtedy, gdy 
zobaczyłam go martwego, wiedziałam, że nie mogę go narazić na pogardę i 
litość.

- I bardzo rozsądnie schowała pani jeszcze ten list - mruknął Max.

- Tym razem nie obawiałam się. ze zostanę powieszona za morderstwo - 

powiedziała pewnym siebie głosem. - Obawiałam się odesłania mnie do Szkocji. 
Lecz nie mogłam wyjawić prawdy i pozwolić, żeby major został potraktowany 

background image

przez Kościół jak wyrzutek. Żeby nazywano go tchórzem. Zbyt wiele dla nas 
zrobił, dla  nas wszystkich.  Przecież   w innych  okolicznościach  w  tym fotelu 
mógł siedzieć mój ojciec lub jakiś inny odważny żołnierz.

- Tak, masz rację - powiedział cicho Giles. I znowu przypomniał sobie jej 

elokwencję, gdy wypowiedziała nad trumną wuja słowa: "I jeśli nie giną w boju, 
wtedy   czasami   umierają   w   domu,   powolną   śmiercią.   Nie   wolno   nam   o   tym  
zapominać. Musimy pamiętać, jaki mamy wobec nich dług
".

Ona nie zapomniała. Tymczasem większość świata wyrzuciła z pamięci 

majora Lorimera i poświęcenia, jakie poniósł dla króla i kraju. Lecz Aubrey, 
osierocona przez wojnę, pamiętała. Zastanawiał się, czy miałby w sobie dość 
siły, by zachować się tak jak ona.

- A teraz - stwierdził - trzeba wszystko odkręcić.

- Nie! - Wyrzuciła do góry rękę. - Nie można!

- Aubrey - powiedział z wymówką w głosie. - Nie możemy zostawić tego 

podejrzenia, które wisi nad twoją głową. Próbowałaś. Mój wuj by to docenił.

Mocno zaciskała dłonie.

- Po  prawdzie  to  teraz  będzie   jeszcze   gorzej!  -  spojrzała  błagalnie   na 

Maksa. - Lordzie de Vendenheim, niech pan mu powie. Bardzo proszę.

Max trzymał ręce za plecami, wyraźnie zamyślony, poważny.

- Rozumiem, lady Aubrey, że pozbyła się pani pistoletu?

Zarumieniła się lekko.

- No… chciałam. 

Gwałtownie podniósł głowę.

- Co to znaczy: chciałam? 

Spojrzała gdzieś w bok.

- Chciałam się go pozbyć jak najszybciej - szepnęła. - Na wypadek, gdyby 

ktoś wbiegł do biblioteki. Pomyślałam, że wrócę po niego później i wrzucę go 
do stawu…

- Maledizione! - rzucił ostro Max. - Czy zrobiła to pani? 

background image

Przygryzła usta, spoglądając w doi.

- Nie mogłam. I zrobiłam bardzo głupią rzecz. - Jaką?

Wstała i przeszła przez pokój. W głębokim cieniu stał ogromny wazon, 

wysoka, orientalna urna nieznanego pochodzenia, może był to dzban na wodę. 
Stał   tam   zawsze   -   o   ile   Giles   pamiętał   -   na   rzeźbionym   mahoniowym 
postumencie   w   ciemnym   narożniku   biblioteki.   Jako   mały   chłopiec   czasami 
mierzył swój wzrost stając przy wazonie. Gdy wyjeżdżał do szkoły, czubek jego 
głowy ledwie sięgał górnej krawędzi naczynia.

Aubrey zajrzała do wnętrza.

- Tu go wrzuciłam - powiedziała przepraszająco. Giles i Max z lampą w 

ręku podeszli bliżej. - Sama nie wiem, co wtedy myślałam. - Wciąż patrzyła do 
środka. - Szukałam miejsca, gdzie nikomu nie przyszloby do głowy sprawdzać, 
ale tak się śpieszyłam…

Max nachylił się, przyświecając lampą.

- Na Boga! Nawet gdyby ktoś tu zajrzał, to w środku jest za ciemno, by 

cokolwiek zobaczyć.

Aubrey złożyła przed sobą dłonie jak skarcona uczennica.

- To  było  jedyne  bezpieczne   miejsce,   jakie  udało  mi   się  znaleźć.  Ale 

potem   nie   mogłam   tam   sięgnąć   i   wyjąć   pistoletu.   I   dobrze,   bo   nikt   go   nie 
znalazł.

- Per fortuna - rzekł Max. tym razem swobodniejszym tonem. - Staw z 

rybkami byłby o wiele gorszym pomysłem.

Aubrey zmarszczyła czoło.

- Ale pan też nie może go dosięgnąć, milordzie. Nawet pańskie ramie nie 

jest wystarczająco długie.

 Max z uśmiechem odstawił lampę.

- Wyjmę go - powiedział. - Ale Giles musi mi pomóc. Lady Aubrey, niech 

pani uklęknie i sięgnie do środka, gdy my przechylimy wazon.

Było   to   rzeczywiście   eleganckie   rozwiązanie.   W   środku   delikatnego 

naczynia zagrzechotał metal, ale na szczęście nic nie pękło. Aubrey wsunęła tam 
ramię.

background image

- Czuję coś zimnego - powiedziała. Kręciła ręką na różne sposoby, aż w 

końcu   udało   się   jej   wydobyć   pistolet   przez   wąski   otwór   wazonu.   Wstała   i 
wyciągnęła broń w kierunku Maksa.

- Doskonale się spisałaś, moja droga - odezwał się Giles.

Mężczyźni bez żadnych kłopotów postawili wazon na miejscu. Max wziął 

pistolet,   po   czym   podszedł   do   jednego   z   okien   bezpośrednio   nad   biurkiem 
majora Lorimera, zdjął haczyk i otworzył je. Bez słowa wyjaśnienia oparł lufę o 
metalową ramę okna, wzdłuż której z wyraźną przyjemnością przeciągnął broń. 
W wyniku tego zabiegu na lufie powstała długa, brzydka rysa. Ku przerażeniu 
obecnych Max wyrzucił pistolet przez okno w kierunku znajdującego się poniżej 
ogrodu.

- Co, do licha? - spytał Giles, patrząc, jak broń zatacza luk i niknie w 

ciemności, lądując gdzieś w krzakach.

Max   stał   wciąż   w   tym  samym   miejscu,   wychylając   się   przez   okno,   z 

rękami opartymi na biurku.

- Mam nieodparte przeczucie, że pan Higgins niedługo dokona wielkiego 

odkrycia w tej sprawie - powiedział.

Giles i Aubrey wymienili pytające spojrzenia.

- Wolno wiedzieć dlaczego?

Max odszedł od okna.

- Każdy głupiec dostrzeże, że pistolet przypadkowo wypalił, gdy major 

trzymał go w dłoni. Siła eksplozji musiała rzucić broń ponad biurkiem i dalej 
przez okno, gdzie lufa została uszkodzona o metalową ramę.

- Higgins tego nie łyknie!

- Zostawimy Higginsa panu Kemble - rzekł Max. - Kilka trafnych pytań, 

parę subtelnych sugestii i ręczę, że Kemble jeszcze przed lunchem doprowadzi 
Higginsa do poszukiwań na klęczkach w tamtych krzewach.

-  Doprawdy?   -   Giles   uśmiechnął   się.   -  Chyba   masz   duże   zaufanie   do 

zdolności dedukcyjnych Higginsa.

- Mam zaufanie do Kemble'a - stwierdził kwaśno Max. - Poza tym to nie 

jest wcale aż takie naciąganie. W zeszłym roku tak właśnie zginął lord Collup, 
podczas czyszczenia pistoletu. Wspomniałem o tym Higginsowi w dniu mojego 

background image

przyjazdu. A więc gdy znajdzie broń, zwrócę uwagę na zadrapanie na lufie. Zaś 
Kem zauważy, że pasuje ono do rysy na ramie okna. Higgins wyciągnie z tego 
wniosek, a my publicznie ogłosimy go geniuszem. Potem dowiemy się, że Peel 
wezwie go do ministerstwa, a ja będę dla niego pracował. - Smutno pokręcił 
głową.

- Jesteś prawdziwym przyjacielem, Max. - Giles objął Aubrey ramieniem. 

- A teraz, kochanie, musisz iść do siebie i odpocząć. To będzie długi dzień. 
Czeka nas mnóstwo pracy.

Tego   wieczoru   w   sali   przeznaczonej   dla   służby   panowała   pełna 

wyczekiwania cisza. Personel Cardow rzadko wzywano na wspólne spotkanie. 
Teraz wszyscy siedzieli nieruchomo, skoncentrowani, śledząc wzrokiem lorda 
Walrafena, który chodził tam i z powrotem, jakby specjalnie budując napięcie. 
W końcu stanął przed nimi i mocno odchrząknął.

-   Wiem,   że   wszyscy   zastanawiacie   się,   po   co   was   tu   wezwałem   - 

powiedział.   Autorytet   jego   głosu   wypełnił   całe   pomieszczenie.   -   Chodzi   o 
wyjaśnienie   pewnych   starych   nieporozumień   i   zawiadomienie   was   o   kilku 
zmianach, które wkrótce zajdą w Cardow.

Spojrzał   na   Maksa   i   Higginsa,   którzy   stali   za   jego   plecami.   Aubrey 

obserwowała całą scenę z tylnej części sali. Po raz pierwszy od wielu miesięcy, 
a może nawet lat, czuła się dziwnie spokojna. Nie wiedziała dokładnie, co Giles 
zamierza obwieścić służbie. Zakładała, że dotyczyło to położenia kresu plotkom 
o majorze Lorimerze.

- Dziś po południu pan Higgins dokonał wspaniałego i zdumiewającego 

odkrycia - podjął lord poważnym głosem. - I ponieważ dotyczy ono śmierci 
mojego wuja, dotyczy też nas wszystkich. Uznałem, że będzie najlepiej, jeśli 
usłyszycie to z jego własnych ust.

Chrząkając pompatycznie, sędzia pokoju wystąpił na środek. Gdy zaczął 

mówić, napięcie osiągnęło szczyt. Od czasu do czasu spoglądał na de Venden-
heima, jakby w poszukiwaniu weny. Publiczność jak urzeczona kiwała głowami, 

background image

gdy  wyjaśniał   pojęcia  takie  jak   trajektoria  i  balistyka.  Gdy  podawał   kolejne 
nieznane dotąd fakty, w pomieszczeniu rozlegał się pomruk zdumienia.

- Konkludując - powiedział w końcu Higgins - będę prosił koronera, aby 

ponownie zebrał przysięgłych w tej sprawie i zrewidował werdykt, zmieniając 
go na śmierć w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Dziękuję wam wszystkim za 
współpracę w czasie tego tragicznego i męczącego śledztwa.

Zebrani   odetchnęli   z   ulgą,   gdy   Higgins   usiadł.   Wtedy   jego   miejsce 

ponownie zajął Giles.

- A teraz chciałbym wyjaśnić jeszcze jedną rzecz - powiedział. - Dotyczy 

ona mojego wuja i pewnych jego tajemniczych zachowań w ostatnich latach. A 
także dotyczy pani Montford.

Aubrey z trudem stłumiła okrzyk zdumienia.

Giles patrzył przez salę pełną krzeseł i stołów prosto w oczy Aubrey, 

jakby kolejne słowa miały być przeznaczone właśnie dla niej.

- W Cardow zajdą zmiany. Mam nadzieję, że bardzo dobre. I chciałbym, 

aby   każde   z   was   zrozumiało,   dlaczego   tak   będzie.   Chciałbym   też,   abyście 
poznali pewną tajemnicę, której ani mnie, ani panu Higginsowi nie wolno było 
do tej pory wyjawić.

Oczy   wszystkich   byty   wpatrzone   w   Walrafena.   Jenks   wiercił   się   na 

krześle, Pevsner rozdziawił szeroko usta.

- Wielu z was zna historię o tym, jak major Lorimer został ranny pod 

Waterloo. Wiecie też, że żył jedynie z łaski Boga i dzięki pomocy  swojego 
najlepszego przyjaciela, porucznika lorda Kenrossa.

Pokiwali   głowami.   Słyszeli   tę   opowieść.   Przez   chwilę   Giles   teatralnie 

chodził po sali.

- Jednak nie wiecie pewnie, że pani Montford jest córką porucznika lorda 

Kenrossa.

Rozległy się stłumione okrzyki osłupienia. Pevsner wyglądał tak, jakby 

zaraz miał się udusić. Giles uśmiechnął się do Aubrey.

- Mój wuj ofiarował pani Montford tę posadę tylko po to, żeby ochronić ją 

i małego Iaina przed straszliwym niebezpieczeństwem. Albowiem Iain wcale nie 
jest synem pani Montford, lecz jej siostrzeńcem. Ponadto Montford wcale nie 
jest ich prawdziwym nazwiskiem.

background image

- O rany! - wyrwało się Betsy. Szybko zakryła ręką usta.

Lord spojrzał na nią z uśmiechem.

-   Fascynująca   historia,   prawda.   Betsy?   Lady   Aubrey   i   jej   siostrzeniec 

musieli   się   tu   ukryć,   pod   skrzydłami   mojego   wuja,   do   czasu   zakończenia 
niezwykle   skomplikowanego   śledztwa,   które   prowadziło   ministerstwo   spraw 
krajowych.

Lord de Vendenheim i pan Higgins poważnie pokiwali głowami.

-   Niezwykle   skomplikowane   śledztwo   -   mruknął   de   Vendenheim.   - 

Bardzo szczegółowe. Okropna tragedia.

- Owszem, sprawa dotyczyła okropnej tragedii - przytaknął Giles. - Ale 

teraz z radością mogę powiedzieć, że owa tragedia, a było to zabójstwo ojca 
Iaina, została w końcu wyjaśniona. - Giles przybrał poważną minę, tak jakby 
przemawiał w Izbie Lordów. - Przestępcy zostali doprowadzeni przed oblicze 
sprawiedliwości.   Naprawiono   też   ogromną   krzywdę,   i   to   częściowo   dzięki 
mojemu wujowi.

-   Był   z   niego   niezwykłej   odwagi   dżentelmen   -   odezwał   się   jeden   z 

siedzących w pierwszym rzędzie stajennych.

Giles spojrzał na niego z wdzięcznością.

- To prawda, Jim. Teraz nie mogę powiedzieć o tym nic więcej, lecz w 

ciągu najbliższych tygodni pewne szczegóły na pewno przenikną gazet. Mogę 
za   to   obwieścić   najwspanialszą   wiadomość:   że   Iain   może   teraz   wrócić   do 
swojego domu w Szkocji, a także - tu Giles zrobił teatralną pauzę - przyjąć 
przysługujący mu tytuł i pozycję. Iain Mc Laurin, lord Manders.

Znowu rozległy się pełne zaskoczenia, ciche okrzyki. Służący patrzyli w 

lewo i w prawo, wymieniając spojrzenia z sąsiadami, zerkali przez ramię na 
Aubrey.

- O matko, czy to prawda? - Betsy niemal wstała z krzesła. - Biedny mały 

Iain? To lord?

Aubrey zaczerwieniła się, kiwając głową.

- Ale błagam was, traktujcie go tak samo jak dotąd!

Giles odchrząknął. Wszyscy przenieśli wzrok z powrotem na niego.

background image

- Oczywiście to nie byłoby właściwe, żeby ciotka księcia nadal służyła 

nam tutaj za gospodynię - powiedział.

Betsy przygarbiła się, Jenks uniósł brwi.

-   Jednakże   -   mówił   dalej   Giles   -   poprosiłem   ją,   aby   została   tutaj   w 

zupełnie innej roli. Aby została jako moja żona. Pani na Cardow.

Rozległy   się   szepty.   Pevsner   wyglądał   tak,   jakby   miał   lada   chwila 

zemdleć i spaść z krzesła. Siedzący z przodu Jim roześmiał się w głos.

- Milordzie, co znaczy: poprosiłem? - spytał wesoło. - Czy jeszcze nie 

dała odpowiedzi?

Giles posmutniał.

- Jeszcze nie, Jim. Prosiłem ją o to od paru tygodni. I zaczynam pogrążać 

się w rozpaczy.

Betsy wybuchła śmiechem.

- Już ja się zajmę panią, milordzie - powiedziała z pogróżką w głosie. - 

Proszę przekazać swoje kłopoty w ręce Betsy.

- Świetny pomysł - rzekł lord, unosząc ręce, jakby dawał wszystkim znak, 

aby powstali. - A teraz, zdaje się, że mamy trochę sherry i wspaniały biszkopt z 
owocami, który zrobiła pani Jenks. Dacie się skusić?

- Ja się dam - powiedział stajenny Jim.

Lord Walrafen uśmiechnął się do wszystkich.

- Znakomicie! W takim razie zapraszam was do wspólnego toastu. Jeśli 

nawet nie za moje zaręczyny, to może przynajmniej za moje piękne nadzieje.

 

background image

Epilog

W którym ktoś musi wypić piwo, którego sam nawarzył

Wieczór   corocznego   balu   charytatywnego,   wydawanego   przez   lorda 

Walrafena, dla jego gospodyni zdawał się nie mieć końca. Aubrey pragnęła być 
sama  tylko z mężem.  Zamiast  tego musiała  stać przy wejściu jego domu  w 
Mayfair, całując w policzki i ściskając dłonie, gdy ostatni goście wychodzili po 
schodach.

Przy   Hill   Street   nocny   stróż   ogłaszał   godzinę   trzecią,   powoli   mijając 

stojące z pospuszczanymi łbami konie, które stały na chodniku aż po Berkley 
Square. Zaproszenie na bal lorda Walrafena od dawna było jednym z najbardziej 
prestiżowych   zaproszeń   sezonu,   a   w   tym   roku   stało   się   jeszcze   bardziej 
poszukiwane ze względu na pogłoski i przeróżne spekulacje. I to o człowieku, 
który zwykle nie był przedmiotem plotek.

Lecz cała ta paplanina wcale nie zaszkodziła jego karierze. Aubrey sama 

to przyznała, wymieniając uścisk dłoni z panem Peelem i zapraszając go do 
środka. W rzeczy samej heroiczne czyny wuja Gilesa stawały się coraz bardziej 
bohaterskie przy każdym kolejnym opowiadaniu jego historii. Część tej chwały 
spłynęła na Gilesa. Zanim jeszcze  skończyli opowiadać o tym,  jak to major 
Lorimer   dzielnie   ochraniał   Aubrey   i   Iaina   przed   tym   podłym   mordercą, 
przyjaciele Gilesa uświetnili jego reputację jako prawego człowieka.

Obywatele miasteczka Waha len zamówili marmurowy pomnik ku czci 

majora   Lorimera,   który   stanął   na   terenie   zieleni.   W   Edynburgu   Sędzia 
Najwyższy Szkocji przybył na ślub Aubrey, pełen szacunku i poważania. Giles 
oczywiście   zaprosił   wszystkich   wpływowych   mieszkańców   miasta.   Nikt   nie 
ośmielił się odmówić. 

Nagle tuż obok Aubrey usłyszała delikatne chrząknięcie i od razu wróciła 

do rzeczywistości. Odwróciła się z pięknym uśmiechem.

-   Dobry   wieczór,   moja   droga   -   powiedziała   niska,   dostojna   kobieta. 

Pocałowała   Aubrey   mocno   w   oba   policzki,   potrząsając   piórami   wpiętymi   w 
turban. - Dziękuję za zaproszenie.

- To dla mnie prawdziwa przyjemność, lady Kirton.

background image

I   rzeczywiście,   była   to   wielka   radość.   Lady   Karton   była   szczególną 

przyjaciółką jej męża, a także ciotką lorda de Vendenheima lub też inną jego 
bliską krewną. Życzliwa dama wzięła Aubrey pod swoje skrzydła, gdy tylko 
przybyli   do   Londynu.   Razem   z   Cecilią   ciągały   Aubrey   po   Bond   Street   i 
przynajmniej do połowy domów w Mayfair.

- Urządziłaś wspaniały bal, moja droga - podjęła lady Kirton głośnym, 

niemal scenicznym głosem. - O wiele lepszy od tych, które Giles organizował 
samodzielnie! Jakie to szczęście, że w końcu się ożenił. Ale wciąż nie mogę się 
pogodzić z tym, że nie byłam na waszym ślubie. Towarzyskie wydarzenie roku!

Aubrey skinęła na lokaja, żeby przyniósł szal lady Kirton. 

- Żałuję, że nie mogła pani być z nami. Mąż nalegał, żebyśmy wzięli ślub 

w Edynburgu.

Lady Kirton wzięła Aubrey pod łokieć ze zdumiewającą siłą, odciągając 

ją nieco na bok.

- I bardzo dobrze zrobił, drogie dziecko! - szepnęła. Glos jej spoważniał. - 

Zawsze musisz ufać jego politycznym instynktom.

- Politycznym instynktom?

-   Oczywiście!   W   Londynie   to   się   liczy   najbardziej.   I   cieszę   się,   że 

zaczęłaś   tutejsze   życie   w   taki   sposób,   w   jaki   zamierzasz   je   kontynuować. 
Wróciłaś do Edynburga triumfalnie, moja droga, a teraz rzucasz cały Londyn na 
kolana. Dla Gilesa będziesz najcenniejszym skarbem. Już to czuję.

- Jest pani bardzo miła.

Lady Kirton odwróciła się, aby lokaj mógł nakryć szalem jej ramiona.

- Pamiętaj, że w przyszłym tygodniu urządzam wieczorek na twoją cześć - 

znowu mówiła mocniejszym głosem. - Zaś w następny piątek odbędzie się bal u 
brata Ceeilii. Potem przyjęcie ogrodowe u pani Gastelli. Moja droga, wkrótce 
zapraszanie   cię   będzie   ostatnim   krzykiem   mody.   Już   ja   i   Cccilia   tego 
dopilnujemy.

Wtem zjawił się Giles i objął Aubrey ramieniem.

- Ona już jest ostatnim krzykiem mody w pewnych kręgach - powiedział, 

unosząc do ust drugą ręką dłoń lady Kirton. - Na przykład w moich. A teraz, idź 
sobie, Isabel. Nowo zaślubiony małżonek ma ciekawsze rzeczy do roboty niż 
zawracanie głowy gościom.

background image

Lady Kirton niezbyt delikatnie poklepała go lorgnon po dłoni.

-   Bezczelny   smarkacz!   -   powiedziała   i   ruszyła   na   dół   po   schodach. 

Kolejnych dwadzieścia kilkoro gości poszło jej śladem. Przyległa sala balowa 
już opustoszała.

W   tym   momencie   Aubrey   poczuła   na   łokciu   czyjąś   chłodną   dłoń. 

Odwróciła się i ujrzała Delacourta.

- Świetnie się spisałaś, moja droga - powiedział. - Bardzo ożywiłaś ten 

potwornie nudny sezon. I pozwolę sobie wyrazić zdanie, że naprawdę cudownie 
wyglądasz w tej sukni. Jaki to kolor? Chyba pawi?

- I to mówi człowiek, który wie wszystko o pawiach - mruknął Giles.

Aubrey zaśmiała się.

- Możesz to sobie nazywać, jak tylko chcesz, milordzie.

- A więc pawi. - Delacourt nachylił się bliżej, mrugając konspiracyjnie. - 

Skoro już nie potrzebujesz tamtej szarej serży, czy mógłbym ją zabrać dla wuja 
Nigela?

- Jak to: nie potrzebuję?

- Poddaj się z wdziękiem, Davidzie - poradził mu Giles. - Pamiętaj, że ona 

jest Szkotką. Będzie szorować podłogi w tej sukni, aż poobciera sobie kolana.

Delacourt przyłożył czubki palców do swojej piersi, udając wzburzenie.

- Chyba żartujesz? Milady szoruje podłogi?

Aubrey patrzyła na nich zdziwiona.

- Przecież nie robię tego sama  - zaprotestowała. - W przeszłości było 

podobnie, chyba że służba…

- Sprawa wygląda tak - przerwał jej Giles. - W tym tygodniu przyłapałem 

ją   co   najmniej   sześć   razy,   gdy   zaglądała   pod   łóżka   i   wodziła   palcami   po 
meblach.

Aubrey wyglądała na obrażoną.

background image

-   Przecież   niektóre   kobiety,   nawet   te   zamożne,   same   prowadzą   swoje 

domy! - powiedziała. - Co w tym złego? Muszę robić coś pożytecznego. I chcę 
tego, zwłaszcza w Cardow.

Delacourt uniósł ramię.

- Na razie jesteś uziemiona przy Hill Street do końca sesji parlamentu. 

Więc może ja znajdę dla ciebie jakieś zajęcie? Pogratulujcie nam, przyjaciele. 
Cecilia   znowu   jest   w   błogosławionym   stanie   i   szuka   kogoś,   kto   na   kilka 
miesięcy zajmie jej miejsce w Stowarzyszeniu Nazareńskim.

- I to miałabym być ja? - spytała Aubrey, mile połechtana. - Nie mam 

żadnego doświadczenia w działalności charytatywnej.

-   Nonsens,   moja   droga   -   stwierdził   Delacourt.   -   Jesteś   urodzoną 

organizatorką. Zresztą lady Kirton sama sobie nie poradzi. Kilka tygodni w tym 
piekielnym miejscu uczyni z ciebie prawdziwy wzór do naśladowania dla całego 
Londynu. Wiem coś o tym.

- Wiesz coś o tym?

Uśmiechnął się słabo.

-   Niemal   utraciłem   reputację   -   stwierdził.   -   A   oto   i   moja   ukochana. 

Właśnie wychodzi z sali balowej.

Kwadrans   później   Aubrey   zsunęła   palcami   pantofle   i   odrzuciła   je   w 

kierunku garderoby. Giles zdjął surdut i kamizelkę, stając przed Aubrey w samej 
koszuli, co stanowiło naprawdę piękny widok.

- Oj, moje stopy - powiedziała. Zsunęła pończochy i rzuciła je w bok. - 

Cieszę się, że już po balu. Mam nadzieję, kochany, że byłeś ze mnie dumny.

- Aubrey, ty nie musisz w ogóle niczego robić, abym był z ciebie dumny. 

- Uniósł brwi i spojrzał na nią z góry. - Zawsze jestem z ciebie dumny. A wiesz, 
co najbardziej mnie cieszy?

Podeszła bliżej i zaczęła odwiązywać mu krawat.

background image

- Cieszy cię, że jestem beznadziejnie zauroczona twoją męską urodą?

-   No   tak,   to   też   -   roześmiał   się.   -   Ale   prawdę   mówiąc,   myślałem   o 

Cardow. O tym, jak pięknie wyglądałaś, gdy po raz pierwszy cię tam ujrzałem. 
Byłaś częścią tego miejsca. Rozumiem, jak bardzo kochasz zamek i mam zamiar 
tam z tobą wrócić, kiedy to tylko będzie możliwe.

Aubrey upuściła krawat na podłogę.

- Obiecujesz?

- Klnę się na mój honor. - Pocałował ją w czubek nosa. - Naprawdę chcę 

tam wrócić, Aubrey. Chcę, aby Iain tam dorastał. I naprawdę tęsknię do tego 
miejsca. Czy wiesz, jakie to cudowne uczucie? Pomyślałem też, jak bardzo się 
cieszę, że jesteśmy szczęśliwym małżeństwem i że nie ma już wątpliwości, iż 
klątwa zamku Cardow została przełamana.

Objęła go w pasie, przytulając policzek do koszuli.

- Chodzi ci o tę głupią legendę, że żadna panna młoda nie może być tam 

szczęśliwa?

Całował ją w szyję, co zupełnie nie pozwalało jej skupić myśli.

- O to też - mruknął, muskając ustami jej skórę.

-   Według   mnie   -   powiedziała   z   wysiłkiem   -   nie   została   jedynie 

przełamana, lecz rozbita w drobny maczek. Kocham i ciebie, i Cardow. Jestem 
bardzo szczęśliwą panną młodą i czuję się tam szczęśliwsza niż gdziekolwiek 
indziej. Ja też tęsknię do zamku.

- Tak jak ja do ciebie - odparł, rozogniony. - Gdziekolwiek będziesz, 

Aubrey, tam będzie mój dom.

Ogarnęła ją fala pożądania, głęboka i gwałtowna.

- Naprawdę?

- O tak - powiedział cicho, odsuwając się odrobinę. - Delacourt miał rację. 

Pawi to rzeczywiście twój kolor.

-  Tak?  - Zatrzepotała  rzęsami.  - Wczoraj  twierdziłeś,  że  mój  kolor to 

szmaragdowy.

background image

- Jestem   politykiem.  -  W  oczach   Gilesa  powoli  rozpalała  się  żądza.   - 

Ledwie wczoraj lord Grey oskarżył mnie o to, że zawsze mówię to, co pomaga 
mi osiągnąć zamierzony cel.

- Tak powiedział? Obrzydliwe.

- No cóż, tacy są wigowie. - Wzruszył ramionami. - A właśnie, kochanie, 

czy mówiłem ci już, jak bardzo podobają mi się twoje perły?

Niepewnie dotknęła ozdobnej obroży.

- Te perły?

Pokiwał głową, spuszczając powieki.

-   Pamiętam   pierwszy   raz,   kiedy   je   zobaczyłem   -   szepnął,   jedną   ręką 

sięgając  do guzików na plecach niebieskiej sukni balowej. - I pamiętam,  że 
mimo całego cierpienia pomyślałem wtedy, jak pięknie te perły wyglądałyby na 
tle twej nagiej skóry.

- I wyglądają?

- Tak, niezwykle pięknie - powiedział, po czym zamilkł na mgnienie oka. 

- O ile dobrze widzę.

Popatrzyła na niego trochę zdezorientowana.

- Czy potrzebujesz więcej świec?

Poczuła, jak rozpiął następny guzik.

- Nie, kochana. - Zbliżył do niej usta. - Tylko… trochę więcej nagiej 

skóry.