Bunt na Prince Polo
Dla Aleksandra, Milenki i Anastazji
Nota wstępna
Ta książka została opublikowana na blogu vonklusken.blogspot.com i jest własnością intelektualną
właściciela bloga. Wydanie elektroniczne, i tylko elektroniczne niniejszego opowiadania, pt. „Roku
trzystysięcznego” , jest publikacją darmową, przeznaczoną do prywatnego użytku. Może być
kopiowana, przekazywana, przetrzymywana na nośnikach elektronicznych, cytowana lub używana w
innych prywatnych publikacjach elektronicznych za wskazaniem źródła. Nie może być natomiast
wydawana w formie papierowej, audiobookowej lub jakiejkolwiek innej bez pisemnej zgody autora. W
wypadku pytań lub wątpliwości zawsze można się ze mną skontaktować pod adresem vonklusken@
gmail.com. Odpiszę jak najszybciej lub wtedy kiedy będzie mi się chciało. Życzę miłej lektury i stopy
wody pod kilem! Ahoj!
Rysunek na okładce by 4-designer
Ach, ten szum fal i zapach morza w owłosionych nozdrzach! Wy, chomiki lądowe, pojęcia nie
macie co to znaczy życie pirata – króla oceanów, władcy hadwao, cesarza szkorbutu. Ten wiatr
rozwiewający włosy w uszach, krzyk mew i zew przygody. Zbliżcie się szczury słodkowodne, a
opowiem wam najstraszliwszą historię o piratach, jaką kiedykolwiek słyszeliście. Historię tak
przerażającą, że nawet sztuczna szczęka waszej babci będzie kłapać ze zgrozy zębami a peruka
waszego dziadka osiwieje ze strachu. Coś straszniejszego niż walka z morskimi potworami. Coś
bardziej ekscytującego niż poszukiwania zaginionych skarbów a nawet coś bardziej upiornego niż
płacenie podatków. Zbliżcie się, jeżeli jesteście wystarczająco odważni, usiądźcie wygodnie i
nadstawcie uszu. Oto arcygroźna, makabryczna i potworna historia o buncie pirackim na Prince Polo.
Zaczynamy! Arrr!!!!
1.
Prince Polo był najpiękniejszą łajbą na całym południowym wybrzeżu Bałtyku i śmiem
twierdzić, że nie było cudowniejszego, większego i bardziej zeżartego przez muszle statku od
Kołobrzegu aż po Dźwirzyno. Jego kapitan, nieznany z radia i telewizji, Zdzisław Cebulowy Oddech
siał postrach wśród okolicznych rybaków i treserów fok a każdy zbir z jego załogi z powodzeniem
zdobyłby druga nagrodę w konkursie na największego obwiesia, gdyby tylko ktoś taki konkurs by
wymyślił. Pierwsza nagroda należy się oczywiście kapitanowi Zdzisiowi i to już nawet bez takiego
turnieju.
Tego dnia budzik zadzwonił punktualnie. Punktualnie o 6, potem o 6.15, następnie o 6.30,
6.45, 7.00, 7.15, 7.30 aż w końcu wielka, barczysta, owłosiona łapa wyłączyła go dokładnie za
kwadrans ósma. Kapitan Zdzisiu się budził. Wprawdzie obiecywał sobie jeszcze wczoraj wieczorem,
że wstanie dzisiaj wcześniej aby dłużej nic nie robić ale jak zwykle na obietnicach się skończyło. O
nie! Kapitan Zdzisiu wcale nie był leniem czy jakimś tam śpiochem. Nawet lubiłby poranki i to bardzo
o ile te zaczynały by się zdecydowanie później. Teraz powoli i ostrożnie odemknął jedno oko, potem
drugie a na koniec wydmuchał głośno nochal z zielonych gilów i na tym skończył poranną
gimnastykę. Szybko wybrudził się pod błotnicem, starannie pomiął ubranie i wcisnął na głowę
admiralski kapelusz z piórkiem.
-Panie i panowie, tu mówi wasz kapitan. Mamy piękny poranny ranek, na zewnątrz 15 stopni w skali
Rokforta więc pobudka śpiochy!- ryknął przez radiowęzeł na swoją załogę, słodko drzemiącą jeszcze
w hamakach. –Wstawać, wstawać, brudzić zęby i do roboty, do stu tysięcy beczek marynowanych
śledzi. Bosmani do sterów, marynarze do wioseł, majtki do prania! Pani Jolu- przełączył się na inną
frekwencję i połączył z kuchnią- poproszę o babeczki rumowe i odrobinę grogu z chudym mlekiem,
bez cukru. Dziękuję uprzejmie.
Kapitan Zdzisiu odłożył mikrofon i wyciągnął z drewnianej szafki swój ulubiony kubek ze Spider-
manem i haftowaną chusteczkę, którą dostał od załogi na ostatnie urodziny, z napisem: „ dla szefa od
hłopakuf”. Normalnie nie mijała nawet sekunda od pobudki, kiedy to na pokładzie rozpoczynały się
pirackie przyśpiewki i krzątanina a pani Jola przynosiła mu porcję świeżych, gorących babeczek
rumowych. Ale tego dnia panowała cisza.
-Hm.- mruknął kapitan po sekundzie.
-Hm, hm.- mruknął jeszcze raz po dwóch sekundach.
-No co jest?- zaniepokoił się nie na żarty po trzech sekundach. Ostrożnie wyjrzał ze swojej kajuty na
korytarz, na którym, mały chłopiec okrętowy Rysiu Wiewióra powinien czyścić kawałkiem smalcu ze
skwarkami kapitańskie buty z wężowej skórki. Ale korytarz był pusty, a niewyczyszczone buty stały
dokładnie tam, gdzie odłożył je wczoraj wieczorem.
-Arrr!!!- ryknął wkurzony kapitan i pomknął w samych skarpetkach na pokład.
Cała załoga już tam stała i z posępnymi minami czekała na swojego kapitana. Część piratów, z
grobowymi minami, po cichu nuciła smętną piosenkę o wesołych kózkach, inni nerwowo
przestępowali z nogi na nogę w oczekiwaniu najgorszego a jeszcze inni, bez zażenowania ukryli
twarze w dłoniach, szlochali głośno i wzywali na pomoc mamusie. Gniew kapitana znany był bowiem
i straszny.
-Arrr!- rozległ się w oddali potężny głos kapitana Zdzisia.-Arrr!!- kolejny ryk, tym razem głośniejszy
przeszył powietrze.-Arrr! Arrr!! Arrr!!!!- i w tej samej chwili budzący zgrozę kapitan wyskoczył na
deski pokładowe a jego oczy ciskały płomienie.
-Do stu milionów ton śledziowych flaków!- wrzasnął a dreszcz strachu wstrząsnął załogą.- Na trzysta
tysięcy sztuk niewypełnionych deklaracji podatkowych Pit-37!- klął bardzo brzydko.- Niech mnie
motyla noga ściśnie! Co jest chłopaki?- i zmrużonymi z wielkiej wściekłości oczyma rozejrzał się po
swoich pirackich kamratach. Spojrzał na wysokiego Henia Chudzielca a ten zbladł. Zatrzymał wzrok
na brodatym, tłustym obliczu Leszka Pączusia a ten ze strachu schował się za kolegami. Rzucił okiem
na braci bliźniaków Olafa i Olafa a ci zaniemówili i stali tak z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi
oczami. Tylko wysoka, barczysta kucharka pani Jola, o subtelnej urodzie łopaty do odgarniania śniegu
nie ulękła się tego miażdżącego wzroku. Wystąpiła naprzód i splunęła uprzejmie.
-Bunt majo panie kapitanie.- wycharczała głosem miłym, niczym garść śrubek mielonych przez
maszynkę do mięsa.
-Jaki bunt? Co za bunt? Kto im się w ogóle pozwolił buntować?
Pani Jola lekceważąco wzruszyła ramionami.
-Ja tam nic nie wiem, ja tu tylko sprzątam. Ale ten tam, ten mały w śmiesznej czapce biegał dzisiaj od
samego ranka po statku i wzywał do nieposłuszeństwa.- i wskazała palcem na pierwszego oficera,
brzuchatego brodacza z drewniana nogą, Stasia Kornika. Stasiu spłynął potem ale nie zawahał się, nie
na darmo zwano go najodważniejszym zaraz po kapitanie. Wciągnął brzuch, stanął na baczność, i
zameldował służbowym tonem
-Panie kapitanie, chciałbym zameldować bunt.- i zemdlał elegancko ze strachu.
Kapitan głośno i powoli wciągnął powietrze przez nos. A więc to tak! Kapitan Zdzisiu był bardzo
wykształconym człowiekiem i przeczytał w swoim życiu chyba nawet ze 3 komiksy. Wiedział, że taki
dzień może w końcu nadejść i codziennie rano miał nadzieję, że to jeszcze nie tego ranka. Bunty nie
były niczym nowym w pirackim półświatku i często wystarczała tylko jakaś drobna niedogodność by
wybuchały. Niejeden raz rozmyślał o nędznym losie Hirka Rudobrodego, którego własna załoga
wsadziła do nadmuchiwanego pontonu w kształcie delfina i zmusiła do dryfowania po Czarnym
Stawie z jedną tylko paczką serowych krakersów i puszką napoju rabarbarowego. Nikt, nigdy więcej o
nim nie usłyszał. A Szalony Ryszard Płaska Stopa? Wysadzili go na plaży w Sopocie i od tamtego
czasu biedaczek zarabia na życie robiąc sobie zdjęcia z turystami. A Mieciu Niteczka? Ułaaa. Aż
otrząsnął się ze zgrozy bo jego historia była naprawdę najpotworniejsza ze wszystkich. Opuszczony
przez załogę Mieciu ożenił się i zamieszkał w domku z ogródkiem. Pomyślcie tylko, ożenił się! I to do
tego z własną żoną!!! O nie, bunty były zdecydowanie niebezpieczne. Ale tym razem najgorszy
koszmar stał się rzeczywistością i nawet jego ukochane Prince Polo nie zostało oszczędzone. Kapitan
Zdzisiu, mimo, że dzielny, poczuł jak wielka gula strachu rośnie mu w gardle.
-Dzieci moje,- przemówił głosikiem słodkim niczym glukoza w kroplówce.- nie rozumiem waszego
niezadowolenie. Jedzenie macie, brudne ubrania macie, umowy na czas nieokreślony również macie.
Składki do PIRATUSU na wasze emerytury płacę regularnie. Chciałbym również zwrócić waszą
uwagę na atrakcyjne pakiety pracownicze, co roku macie prawo do miesięcznego wypoczynku na
bezludnej wyspie a nasz okrętowy dentysta przyjmuje codziennie w swoim, świetnie zaopatrzonym
we wszystkiej wielkości kamienie, gabinecie. Macie ciepło i jasno w swoim miejscu pracy kiedy
świeci słońce, natomiast podczas ostatniej kontroli bhp dostaliśmy bardzo wysoką ocenę i za
wyjątkiem szczurów w kajutach sypialnych i śmiertelnie trującej pleśni na stołówce inspektor nie
zauważył uchybień. Ja sam jestem w zasadzie miły i łagodny, i gdybym miał jakichkolwiek przyjaciół
to na pewno mogli by to potwierdzić. Czego wam jeszcze potrzeba?
Chwilę panowała cisza, po czym ktoś z tłumu krzyknął głośno.
-Tu się chodzi o jedzenie panie kapitanie!
-Właśnie!- szybko podchwycili inni. W tłumie być odważnym to żadna trudna rzecz.
-Na śniadanie rum, na obiad zupa dnia rum. Na podwieczorek rum, ze słodyczy rum a wieczorami
rumianek.
-O wy... Rum was w zęby kole?!- wściekł się kapitan ale jego słowa szybko zostały zagłuszone przez
kolejne skargi.
-Higiena też nie stoi na najwyższym poziomie! Nie ma skarpetek do zmiany!
-Przecież zrobiłem wam wykaz kto się z kim skarpetkami zmienia.- bronił się słabo kapitan ale nowe
zarzuty padały już ze wszystkich stron i nikt go nie słuchał. Sytuacja robiła się dramatyczna.
-Ciągle tylko poszukiwania tych zaginionych skarbów! Ani żadnej wycieczki fakultatywnej ani chwili,
żeby zdjęcia porobić!
-Od napadanie na inne okręty stale łamią mi się paznokcie!
-A mnie już 3 razy rzucono na pożarcie rekinom. Żądam, żeby wyznaczyć jakąś uczciwą kolejkę, a nie
tylko ciągle ja i ja!
-Brudno!
-Nudno!
-I śmierdząco!!!
-CISZAAAA!!!- huknął z całych sił kapitan Zdzisiu.- A więc nie podoba wam się piratowanie?
-Nie podoba!- odparł tłum.
-I nie chcecie być piratami?
-Nie chcemy!!!
-Więc zgoda!- Kapitan Zdzisiu potężnie zazgrzytał zębami aż zapiszczały wszystkie plomby.- Od
dzisiaj będziecie zatem antypiratami. Będziecie robić wszystko dokładnie na odwrót od tego co
przystało prawdziwym piratom. Będziecie mówić dokładnie przeciwne rzeczy od tych, które
wypowiadają piraci. Będziecie myśleć zupełnie inaczej. Nawet rozkazuję wam pachnieć w zupełnie
inny sposób, niż to jak do tej pory pachnieliście, a wierzcie mi, że to nie łatwe zadanie. Zobaczymy
czy długo będzie wam ten miód smakować. Teraz rozejść się do antyroboty! A kto sie wyłamie i
zacznie z powrotem piratować, to jakem wasz antykapitan, przysięgam, że rzucę rekinom na pożarcie i
to poza kolejnością!
I jak powiedział tak pewnie by zrobił albowiem słowny był wielce.
2.
Tak więc na Prince Polo zapanował niesłychany i najpotworniejszy bunt o jakim piracki świat
tylko słyszał. I w sumie pora była najwyższa, bo właśnie zbliżało się śniadanie. Kapitan Zdzisiu... o
pardon, antykapitan Zdzisiu wszedł na drewnianą skrzynkę po mydle, która nierozpakowana od 10 lat,
od dawna robiła wyłącznie za dekorację pokładu.
-Słuchaj nieusłuchana bando!- wrzasnął stanowczo – Co najmniej od 5 minut moje kiszki wygrywają
motyw przewodni z Titanica, co oznacza, że najwyższa pora na jedzenie. Śniadanie bowiem, zaraz
obok obiadu i kolacji to najważniejszy posiłek dnia. Antypiraci! Do dzisiaj zawsze zachowywaliście
się przy wchodzeniu do stołówki jak banda szympansów na promocji Chiquity! Od teraz jest z tym
szlus. Ustawić mi się grzecznie w pary, według wzrostu i zarostu. Chwycić ładnie za rączki i
radosnym krokiem wmarsz!
Załoga antypiratów z wielką prędkością dobrała sie dwójkami i grzecznie, elegancko weszli do mesy,
bez zwykłego popychania, krzyków i kopniaków. Wszystkim udzielił się radosny nastrój, a niektórzy
z nich, co bardziej uczuciowi ocierali łzy z zarośniętych twarzy i dziękowali Posejdonowi za to, że
bunt nie przeobraził się w krwawą jatkę. W środku stołówki, ubrana w kwiecisty fartuch pani Jola, z
ponurą miną kończyła właśnie gotować śniadanie, drugie już w ciągu dnia. Najtłustszy na całym
statku, cieśla okrętowy, Leszek Pączuś z lubością wciągnął w płuca nowy, nieznany dotąd zapach.
-Ach, pachnie jak delicje.
-Nie sądziłem, że dożyję takiego dnia.- westchnął z zachwytem jego towarzysz z pary, Mundek
Paszczak, pociągając nosem. – Pachnie jak kawior! Przepiórcze jaja! Świeże masełko!
-I sorbet malinowy.- dokończył Leszek. Pani Jola, wesoła niczym gradobicie, zbliżała się właśnie do
ich stolika, dzierżąc w jednej dłoni wielki garnek a w drugim chochlę.
-Cóż nam niesiesz gołąbeczko?- zagruchotał radośnie Leszek.- Czyżby boczek i smażone jajka? A
może świeże wafle przekładane dżemem z kiszonych ogórków?
-Albo naleśniki nadziewane szczyptą miłości i emocjonalnego zaangażowania?-wtrącił przymilnie
Mundek.
-Owsiankę.- warknęła pani Jola i z impetem napełniła ich talerze glutowatą breją o szarym kolorze.
Chlast, chlast, chlast, kolejne talerze wypełniały się owsianą paćką.
-Życzę smacznego.- prychnęła kucharka i zniknęła w swoim kantorku. Antypiraci smętnie spoglądali
na swoje śniadanie.
-Prawdę mówiąc wyobrażałem to sobie troszeczkę inaczej.- westchnął głośno Stasiu Kornik grzebiąc
w swojej pulpie. Inni podzielali jego zdanie.
-Miałem nadzieję na coś z cynamonem i musztardą.- wtrącił Rysiu Wiewióra płaczliwym tonem.
-A może zostały jeszcze jakieś rumowe babeczki?- zapytał ktoś z głębi sali.
-A skąd! Osobiście widziałem jak pani Jola rzuciła je rekinom na pożarcie.
-Biedne rekiny. Czym one jej tak zawiniły?
Antykapitan Zdzisiu słuchał tego marudzenia a jego krzaczaste brwi drżały z gniewu i złości.
-Nie podoba się szanownemu państwu?!- ryknął tak głośno, że drugi najdzielniejszy na okręcie Stasiu
Kornik zemdlał ze strachu i wpadł twarzą w owsiane błotko.- Jeść ale migiem bo rzucę na pożarcie.
Buntu się szanownym panom zachciało?
-I paniom.- wtrąciła Helga Ślicznotka.
-Racja, racja. Hm... no więc, buntu się paniom i panom zachciało? Zjadać ale już.- i żeby dać dobry
przykład pierwszy zaczął wiosłować łyżką w swojej zupie, choć żołądek skręcał mu się z
obrzydliwości. Antypiraci, wzdychając ciężko, również zabrali się za swoje śniadania. Wydawało im
się przy tym, że gorzej już być nie może. I mieli racje. Tak im się tylko wydawało.
3.
-No i co teraz?- zapytał Heniek Chudzielec, kiedy tylko przestał już zwracać śniadanie za
burtę. Załoga zebrała się na pokładzie. Lekki, morski wiatr wydymał połatane żagle i targał czarnym
proporczykiem z trupią czachą i piszczelami. Świeciło słońce, ćwierkały rybki, pluskały się wesoło
ptaszki.
-Spokojne wasze rozczochrane.- powiedział antykapitan.- Kiedy wy oddawaliście się rozkoszom
podniebienia ja łamałem sobie głowę nad nowym porządkiem dnia. Co zazwyczaj robimy po
śniadaniu?
-Śpiewamy pirackie pieśni, panie kapitanie, żeby odstraszyć morskie potwory i bestie.
-Czy to w ogóle działa?
-Owszem, panie kapitanie. Jeszcze nikt nigdy nie widział żadnego morskiego potwora ani bestii.
-A więc wszystko jasne. Jako antypiraci musimy zrobić coś dokładnie odwrotnego. Zamiast pieśni
będą zatem wiersze. Ty- wskazał palcem na Zbyszka Gluciocha.- będziesz dobrowolnym ochotnikiem.
Wystąp do recytowania wierszy.
-Ale ja nie znam żadnych wierszy panie kapitanie.- jęknął żałośnie Zbyszek.
-Chłopie, masz 190 centymetrów wzrostu i dobre 120 kilo żywej wagi. Tobie w życiu to tylko
improwizacja jest potrzebna. No, raz, raz, mamy napięty program dnia, nie będziemy czekać aż się
ściemni.
Zbyszek Glucioch spojrzał błagalnie na towarzyszy, potem w niebo, jeszcze raz na kamratów i zaczął
boleściwie wzdychać.
-Poproszę o telefon do przyjaciela.
-Masz pecha, bo telefon wymyślą dopiero w następnym stuleciu.
-To może chociaż pytanie do publiczności?
-Czy publiczność ma pytania?- zwrócił sie antykapitan do załogi.
-Nie, panie kapitanie!
-Publiczność nie ma żadnych dalszych pytań.- oznajmił Zdzisiu.
Zbyszek Glucioch stęknął, jęknął, zmarszczył czoło i długo coś myślał.
-O czym ma być ten wiersz?
-O czym tylko chcesz.- odparł antykapitan Zdzisław.- O ptaszkach, pszczółkach, rybkach albo o
wykwitach mykologicznych.
-Przepraszam panie kapitanie... o czym?
- No, o grzybkach.
-Aaa!- twarz Zbyszka Gluciocha rozjaśniła się nagle w uśmiechu.- Znam wierszyk o grzybkach.
Opowiadała mi go moja mamusia jak byłem jeszcze całkiem małym piraciątkiem. Ot, taki mały co to
dopiero przerwał edukację po pierwszym semestrze podstawówki.
Wyprostował się, nabrał powietrza w piersi i zaczął mocnym głosem.
Szoruj bracie swoje stopy, szoruj zimą oraz wiosną.
Szoruj także na jesieni, bo ci grzybem wnet zarosną.
I skłonił się z gracją osłupiałej ze zdziwienia publiczności. Antykapitan Zdzisio ukrył twarz w
dłoniach i zaszlochał, a my spuśćmy zasłonę milczenia na kolejne strofy tego poematu.
Kiedy tylko opadły emocje związane z recytacją wierszy nadszedł czas na kolejny punkt
planu zajęć antypiratów.
-Pierwszy oficerze!- huknął kapitan a drugi najdzielniejszy na statku Stasiu Kornik stracił ze zgrozy
przytomność i profesjonalnie padł twarzą na deski.
-Tak, panie kapitanie.- zasalutował słabo, kiedy uczynni koledzy ocucili go sześcioma wiaderkami
morskiej wody.
-Co zazwyczaj robimy jako piraci, po odśpiewaniu pieśni odstraszającej morskie potwory i straszydła?
-Zazwyczaj panie kapitanie mamy chwilę dla higieny. Brudzimy pokład, zardzewiamy łańcuchy
okrętowe, drzemy żagle na strzępy i smrodzimy pomieszczenia.
-A więc wszystko jasne.- zamyślił się antykapitan Zdzisio. – Zamiast brudzić musimy posprzątać. W
sali gimnastycznej powinny być szczotki do podłogi, niech ktoś po nie skoczy, tylko ostrożnie bo teraz
robią za hantelki. Mydła nie mamy ale myślę, że spokojnie możemy zastąpić je klejem albo owsianką
ze śniadania. Co do kurzu... no, kurz to w sumie tu nie przeszkadza. Jest wszędzie, więc za bardzo w
oczy się nie rzuca. Kto się zgłasza do zrobienia przepierki?
-Paaaaaanie kaaaaaapitanie!- rozległ się nagle głos Jurka Schaboszczaka w bocianim gnieździe, na
najwyższym maszcie.- panie kapitanie, melduję okręt na horyzoncie!
-Doskonale.- pokiwał z zadowoleniem głową antykapitan Zdzisio.
-Do abordażu!- krzyknęła Helga Ślicznotka wywijając błyszczącą szablą.
-Siekać, rąbać i rabować!-zawtórowały jej radosne głosy ale antykapitan Zdzisio szybko ostudził ich
zapały.
-Hola, moi panowie.
-I panie.- wtrąciła ponuro Helga, bo już przeczuwała dalszy ciąg tej rozmowy.
-Racja, i panie. Hola, hola. Jako piraci pewnie byśmy zaatakowali obcy okręt ale jeszcze dzisiaj rano
nie podobało się wam piratowanie.
-Więc nie będziemy rabować?- zapytał smutno Heniek Chudzielec.
-Nie.
-Ani łupić?- zadał pytanie Mundek Paszczak.
-Też nie.
-Ani plądrować?
-W żadnym wypadku.
-No to co mamy z nimi zrobić? Wyzwać na turniej taneczny?- wzruszył ramionami jeden z braci
bliźniaków Olafów.
-Doskonały pomysł antypiracie. Otóż to, wyzwiemy ich na konkurs taneczny. W nagrodę za twoje
błyskotliwe myślenie możesz sobie wziąć dodatkową porcję obiadu.
-Jak to znowu będzie owsianka to chyba wolę się zrzec swojej nagrody na rzecz towarzystwa walki z
nieświeżym oddechem.- odparł nieszczęśliwie Olaf.
Obcy statek zauważył Prince Polo i skierował się w jego stronę, znacznie redukując prędkość. Po
pięciu minutach był już na tyle blisko, że można było porozumieć się w elegancji sposób to znaczy
krzycząc bardzo głośno. Statek nazywał się „Rosołak”.
-Hej, wy gamonie.- załoga Rosołaka przywitała się uprzejmie.
-Jak się macie ciapciaki?- odkrzyknięto kulturalnie z Prince Polo.
W polu widzenia pojawił się szykownie ubrany pirat. Miał na sobie żółte lakierki, spodnie w kancik i
różową, marszczoną w pasie koszulę z falbankami, która gustownie podkreślała jego męskość.
-Nazywam się Przemek Karczycho i jestem kapitanem tej oto łajby i tych oto zuchów.- przedstawił się
i wskazał na swoją załogę, mendel chłopa a każdy z opaską na oku i co najmniej jednym ubytkiem w
gębie. Były to chłopaki co to niejeden statek już w życiu obrabowali i z niejednego pieca rum pili.
Najgroźniejsi z nich mieli opaski nawet na obu oczach, tacy to byli chwaci nieustraszeni.
-Jestem Zdzisław Cebulowy Oddech.
-Cebulowy Oddech? To twoje nazwisko?- zdziwił się obcy.
-Raczej cecha charakteru.- mruknął pod nosem Rysiu Wiewióra.
-Prawda ci to.- kapitan Zdzisiu dumnie wypiął pierś.- Nazwisko moje zacne, którym szczycę się z
dziada, pradziada a nawet prababci. Taki ze mnie polski Jack Sparrow, tylko ze zdecydowanie
mniejszym budżetem.
Ryszard Karczycho pokiwał z uznaniem głową.
-Fajnie jest sobie popływać po morzu, nawdychać się jodu, soli i cukru. Tak żeśmy was zobaczyli z
daleka i żeśmy se pomyśleli, że z was pewnie morowe chłopaki. Łódeczkę macie prawilną, ciuchy też
niczego sobie. Tak se z chłopakami wyiwaniliśmy, że może byśmy w ramach wymiany kulturalnej
skrzyżowali szabelki. Jakiś abordażyk zacny, trochę bitewnego zgiełku. Słońce świeci, rybki
ćwierkają, szkoda by zmarnować tak piękne okoliczności przyrody. Co wy na to? Chceta się bić?
-Zasadniczo i owszem.- odparł uprzejmie antykapitan Zdzisio. – Niestety dzisiaj akurat nam nie
wypada.
-A co?- zakpił ktoś głośno z Rosołaka. – Na L4 wszyscy jesteście?
-Zasadniczo to nie.- wyjaśnił Zdzisio.- wyjątkowo jesteśmy dzisiaj antypiratami i zachowujemy się
dokładnie odwrotnie do tego co robią prawdziwi piraci.
Szczęki załogi Rosołaka w hukiem opadły w dół. Sam Ryszard Karczycho patrzył z niedowierzaniem
na swoich przeciwników. Ktos nerwowo cykał zdjęcia swoim Ajwodem, ktoś inny zdawał
bezpośrednią relacje na Piratobooku.
-Że jak?- odezwał się po dłuższej chwili kapitan Rosołaka a czoło marszczyło mu się boleśnie z
nadmiaru myślenia.
-Antypiraci jesteśmy. Na abordaż nie pozwala nam nasz obecny światopogląd ale za to możemy was
wyzwać na pojedynek taneczny.
Szczęki załogi Rosołaka opadły jeszcze niżej, przebiły pokład i wybiły dziury w burcie, aż trzeba było
włączyć automatyczne pompy w maszynowni.
-Że jak?- powtórzył swoje pytanie Ryszard.
Antykapitan Zdzisio ukłonił się lekko, pstryknął palcami rytm na trzy i skinął głową na swoją załogę.
–No to raz, dwa, trzy, panowie balecik!- zawołał śpiewnie.
Antypiratom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Z bocianiego gniazda popłynęły, wygrywane na
grzebieniu, tłuste bity a dzielna załoga Prince Polo zatopiła się w tańcu. Heniu Chudzielec wirował w
rytm skocznej muzyki i kreślił długimi, niczym u pająka, rękami pełne gracji figury. Leszek Pączuś w
swoim tanecznym zachwycie odmalowywał scenę miłosnego spotkania pary łabędzi. Mundek
Paszczak wirował na głowie, na brzuchu, na pupie i na uszach a bracia bliźniacy Olaf i Olaf wzięli się
pod ręce i skakali kujawiaczka. Stasio Kornik wystukiwał swoją drewnianą nogą do taktu i wrzeszczał
w zupełnie nieodpowiednich momentach „uchacha” na góralską nutę. Rysiu Wiewióra mocno machał
biodrami na wszystkie strony świata, nawet te, których nie ma na mapie i z niezwykłą gracją udawał
parowóz. Nawet pani Jola podrzucała w górę w rytm muzyki Zbyszka Gluciocha, mimo, że ten
ostatkami tylko sił trzymał w żołądku resztki owsianki ze śniadania.
I tak płynęli, wirowali w tym tańcu, skacząc, falując, drżąc i gibiąc się coraz prędzej i prędzej niby w
tamtamicznym transie i wszystko było takie piękne, że aż strach było patrzeć. Ale antykapitan Zdzisio
patrzył mimo wszystko, z ojcowską dumą, na swoją załogę, bo taki był dzielny i puchł z zadowolenia,
chociaż za bardzo to więcej spuchnąć już nie mógł, gdyż gruby był bardzo. I kiedy ucichła ostatnia
nuta i przebrzmiały ostatnie dźwięki grzebieniowego walca dzielni antypiraci otworzyli oczy i
spojrzeli zwycięsko na swoich przeciwników w tym tanecznym pojedynku. Ale Rosołak był już
bardzo daleko, hen, hen gdzieś za horyzontem, tylko odległy krzyk niósł się po wodach niczym
powiewająca na pożegnanie chusteczka.
-Wariaci! Jak mamę kocham, normalnie wariaci!!!
4.
Załoga Prince Polo uznała zatem, że wygrali turniej taneczny walkowerem. Słońce stało na
niebie bardzo wysoko a morskie powietrze zaostrzyło apetyty.
-Obiad, moi drodzy antypiraci.- zadysponował kapitan Zdzisio.- Ale przedtem proszę, umyjcie rączki.
-Co mamy zrobić?- w tłumie rozległy się nerwowe zapytania.
-Umyjcie rączki.- powtórzył dowódca.- Przed obiadem należy zawsze umyć rączki.- i wskazał swoim
chłopakom drogę do umywalni. Przybytek ten był już od dawna nieużywany. Drzwi otworzyły się ze
złowrogim skrzypieniem. Długie pajęczyny zwisały z sufitu a gruba warstwa puszystego kurzu
przykrywała podłogę.
-Trzydzieści lat służę na tym statku a nie wiedziałem, że mamy łazienkę!- zawołał zdumiony Stasio
Kornik. Antykapitan odkręcił kurek i z zardzewiałego kranu pociekła ciepła woda.
-Który pierwszy?
Wśród załogi zapanował popłoch.
-Czy to aby na pewno higieniczne?- zapytał ktoś, nieufnie wpatrując się w strużkę wody.
-Ja mam zwolnienie od lekarza!
-A ja uczulenie na wodę, panie kapitanie!
-Przecież myłem rączki na Boże Narodzenie przed trzema laty!
-Mamusiu! Mamusiu!!!
Ale nie na wiele pomogły im krzyki i wrzaski, bo antykapitan był nieustraszony. Nie zważając na
żadne szlochy ni płacze osobiście dopilnował, by każdy z łachudrów namydlił łapy mydełkiem o
zapachu brzoskwiniowym i spłukał dokładnie. Umęczenie antypiraci powlekli sie do stołówki.
-Prawdę mówiąc, wyobrażałem to sobie troszeczkę inaczej. –westchnął głośno Stasiu Kornik.
Pani Jola skończyła właśnie gotować obiad, gdyż nieziemskie zapachy wypełniały całą messę.
-No, tym razem to jednak coś pysznego, słowo daję.- krzyknął z radością Leszek Pączuś, mimo, że w
oczach lśniły mu jeszcze łzy po myciu rączek. Nie, nie dlatego, że Leszek był mięczakiem, o nie! Po
prostu, chcąc zrobić na swoim kapitanie szczególnie dobre wrażenie przemył sobie mydłem także
oczy. (Dzieci! Nie próbujcie tego w domu!) Dopiero jednak po fakcie stwierdził, że ten pomysł nie
zasługuje na wzmiankę w okrętowej księdze dobrych uczynków. W ogóle nie zasługuje na wzmiankę
w jakiejkolwiek księdze. W tej też nie.
-Co za pyszności.- oblizał się ze smakiem Mundek Paszczak. –Pachnie jak krem waniliowy! Szynka
parmeńska! Ach trzymajcie mnie...żurek z jajkiem!
Do ich stolika zmierzała już pani Jola, tryskająca radością niczym próchnica.
-Cóż to nam dzisiaj upichciłaś, radości moich oczu?- zapytał Leszek Pączuszek.- Czyżby to był tort
cytrynowy, przybrany kandyzowanym bakłażanem? A może bigosik z grzybkami i makaronem?
-Albo jajka w majonezie i pulchne bułeczki nadziewane kokosowymi landrynkami?
-Czyzby mamałyga???- zakrzyknęli chóralnie i z zadowolenia zmrużyli oczy.
Chlast, chlast, chlast.
-Szpinak z zielonym groszkiem.- odpowiedziała ponuro pani Jola i prędko napełniła ich talerze
zielonkawą mazią o konsystencji błota. –Życzę smacznego.- i oddaliła się, by napełnić miski innych
biesiadników.
Antypiraci spoglądali z rozpaczą w swoje talerze.
-Chyba jednak wolałbym zupę z rumu.- westchnął Leszek Pączuś a Mundek Paszczak tylko pokiwał
ze zrozumieniem głową.
-Masz całkowitą rację. Ja bym nawet pieczonym rumakiem nie pogardził.
Po czym siorbiąc ostrożnie, z zamkniętymi oczyma, połykali kawałki groszku ze szpinakiem a flaki
wywracały im się z obrzydzenia.
-Miałem nadzieję na coś z czekoladą i kiszoną kapustą.- szlochał mały Rysiu Wiewióra. Natomiast
antykapitan uśmiechał się chytrze i z udawanym zadowoleniem jadł swój groszek ze szpinakiem,
klepał głośno po brzuchu i chwalił walory kulinarne obiadu. Wiedział on bowiem dobrze, że pirat
zawsze pozostanie piratem i nawet torcik malinowy czy suszone śledzie z kremem nie są w stanie
zmienić jego prawdziwej natury. Tylko antypiraci tego jeszcze nie pojmowali.
Obiad minął prędko i w grobowej atmosferze. Olaf, szczęśliwiec, który dzięki pomysłowi na
turniej taneczny uzyskał prawo do dodatkowej porcji szpinaku z zielonym groszkiem, zrzekł się
dzielnie tego przywileju na korzyść swojego brata Olafa. Wzruszony tą miłością braterską Olaf walnął
brata prosto w nos, zaś bliźniak nie był mu dłużny i wytargał kochanego braciszka za włosy. Krewką
dwójkę musiał rozdzielić sam antykapitan Zdzisio i nakazał im pomóc pani Joli przy zmywaniu
naczyń.
-I niech to będzie dla was nauczką. Za złe zachowanie żadnych przyjemności. Pomyjecie naczynia a
potem marsz do swojej kajuty.
I poznali piraci jak okrutny ale i sprawiedliwy był Zdzisław Cebulowy Oddech. A istotnie kara była
straszna, gdyż następne w punkcie dnia były emocjonujące wyścigi łodzi podwodnych.
Zaraz po obiedzie roz... rezent... entuzjazymowani... no, w każdym razie bardzo szczęśliwi antypiraci
zebrali się na pokładzie i obsiedli lewą i prawą burtę statku. Niektórzy trzymali w dłoniach
przygotowane wcześniej flagi z takimi budującymi napisami jak: „Torpeda zawsze wygrywa” czy
„płyń jak ryba, wielorybie”. Kilkoro z nich ubrało się w szaliki swoich ulubionych drużyn, inni
założyli koszulki kupione w sklepach z artykułami dla fanów.
-Juhu! Niech żyją wyścigi łodzi podwodnych!
-Nie ma to jak trochę sportu po obiedzie.
-Tylko czy aby na pewno będą się tym razem ścigać fair play? Podczas ostatnich badań
antydopingowych odkryto w baku Torpedy kilogram wzbogaconego uranu.
-Wieloryb nie ma po prostu szczęścia do trenera. Co roku ktoś nowy. Jak nie Zgmoch to znowu jakiś
latający Holender.
-To wszystko wina zarządu, panie. Kolesiostwo i tyle. A bilety na ostatnie mistrzostwa to swoim
ulubieńcom porozdawali.
-Sędzia kalosz! Sędzia kalosz!
Gwar wzmagał się i rósł. Wyjątkowo obrotna pani Jola, zaczęła krążyć wśród tłumu oferując po
bardzo niekorzystnych cenach szpinakowe hot-dogi i orzeźwiającą wodę morską w plastikowych
kubkach.
-Komu hot-doga bo boli mnie noga? Kto kupi napój niegazowany, wprost z morza czerpany?
Napięcia narastało, wzmagał się śmiech i gwar. I tak siedzieli na burcie antypiraci godzinę, półtora,
dwie po czym po trzeciej w końcu stwierdzili ,że te wyścigi łodzi podwodnych to jednak nie jest zbyt
emocjonujący sport, gdyż nie za wiele widać.
-Khm, khm.- odkaszlnął bardzo profesjonalnie antykapitan Zdzisio i następnie beknął już w sposób
zdecydowanie mniej profesjonalny. – O, sorry.- zawstydził się.- Po szpinaku zawsze mam gazy tą
drugą stroną. Szanowne drapichrusty! Jako piraci, o tej porze dnia, codziennie graliśmy w gry
zespołowe typu „zepchnij z trapu berka”, „chodzi rekin koło drogi nie ma ręki ani nogi, bo ma
płetwy”, zawody w jojo z cegłą na sznurku i śmierdzibabka czyli odgadnij po zapachu kto jadł
wczoraj czosnek.
-Hura!!!!- krzyknęli antypiraci i już zaczęli dzielić się na drużyny do koszykówki z armatnią kulą i
ulubione przez wszystkich dwa ognie z miotaczami płomieni.
-Hola, hola, panowie!- ostudził ich zapały antykapitan.
-I panie.- dodała smętnie Helga Ślicznotka.
-Żadne takie moi drodzy kamraci. Ogłaszam, że w dniu dzisiejszym zorganizujemy kółko szachowe.
Szachy to wspaniała gra strategiczna, dzięki której wytrenujecie wasze zdolności posiadania braku
pojęcia o tym, jaki ruch zrobi wasz przeciwnik oraz naturalnie refleks. Proszę przynieść wszystko co
potrzebne do tej gry: stolik, planszę, kilka krzeseł, świnię ubraną w niebieski trykocik, opakowanie
mielonego mięsa z indyka, ciastka, glebogryzarkę, dwa szaliki z angory i słoik marynowanego
węgorza.
Nie minął nawet kwadrans kiedy wszystkie potrzebne elementy gry znalazły się na pokładzie.
-Panie kapitanie.- zameldował Rysiu Wiewióra.- Melduje posłusznie, że nie znalazłem ciastek.
Przyniosłem za to zaprawę murarską.
-Dobry chłopak.- pochwalił go dowódca. Przygotowania do gry były ukończone, okazało się jednak,
że największym problemem jest podział drużyn.
-Więc jak z tym będzie, dzielimy się na tych którzy grają w koszulkach i bez koszulek a potem
zmiana po drugiej połowie?- zapytał Stasio Kornik.
-Wolałabym zdecydowanie inny podział.- wtrąciła ciut zniesmaczona Helga Ślicznotka.
-Przecież nie możemy się wszyscy naraz rozebrać!- zaoponował Leszek Pączuś.
-No, nie przed 22 w nocy.- wtrącił się kapitan.
-A może podzielimy się na tych, co znają hiszpański i na tych co nie znają?
-Nikt z nas nie zna hiszpańskiego z wyjątkiem Franka Frędzlocha a i on sam nie jest pewny czy to na
100 procent hiszpański. W każdym razie, podczas ostatniego pobytu w Brazylii miał trudności
komunikacyjne. Chciał kupić kilo szynki a przez przypadek wziął udział w wyborach na burmistrza
Sao Paulo. I wygrał!
-To może na tych, którym smakuje kuchnia pani Joli i na tych, którym nie smakuje?
-Chcesz mi powiedzieć, że komukolwiek na tym statku nie smakuje moja kuchnia?- wtrąciła groźnie
pani Jola, szczęśliwa niczym rachunek z gazowni, która niezauważona przez nikogo, opuściła swój
kantorek i przyglądała się rozgrywce. Podwinęła rękawy swojego kwiaciastego fartucha i podparła się
pod boki eksponując bicepsy wielkie niczym dojrzałe arbuzy.
-Nie, no nie... Ja tylko tak chciałem coś zrobić dla jedności załogi. Żebyśmy wszyscy byli jedną,
wielką, kochającą się drużyną... bo wszystkim smakuje, oczywiście...
W końcu, po długich naradach zdecydowano, że drużyny podzielą się na te grające białymi figurami i
te, które zagrają czarnymi. Kapitanem jednej drużyny miał być oczywiści kapitan a drugiej, pierwszy
oficer, Stasio Kornik.
-Zaczynaj brachu.- ryknął na swojego oficera antykapitan Zdzisio a ten (drugi, najodważniejszy na
statku) zemdlał z przerażenia. Chwilę trwało nim ocucono Stasia.
-Chciałbym kupić samogłoskę.- powiedział, gdy jego drużyna skończyła już cucić go za nogi w
oceanie.
-Uuu... z grubej rury.- zamyślił się antykapitan. Będący w jego zespole Zbyszek Glucioch trącił go w
łokieć. –A może byśmy tak poprosili o jeszcze jedną nutkę?
-Doskonały pomysł. Chcemy jeszcze jedna nutkę i zaznaczamy odpowiedź B.
Zespół Staszka Kornika poprosił o czas. Oddalili sie nieco na stronę, spletli w ciasnym kółku
ramionami i zaczęli gorączkowo szeptać.
-Kupujemy hotel i żądamy czynszu za dworzec.- powiedział butnie Stasio Kornik kiedy wrócili do
gry. Na czole antykapitana i jego zawodników wystąpił rzęsisty pot. Przeciwnik zaczynał
zdecydowanie wygrywać. Na tym etapie rozgrywki każdy, najmniejszy nawet błąd mógł przynieść
nieodwracalną klęskę i zaważyć o zwycięstwie lub przegranej.
-Eee..- zamyślił się antykapitan. – To może...to może...to może z uwagi na wiatr chciałbym złożyć
wniosek o skok z wyższej belki.
-Uchylam!- wrzasnął Stasio.
-Uważam, że rację ma Dusia a January blefuje!
-Czerwona kartka i 3 minuty kary!
-Naciskam kontrol c i kontrol v!
-Lekko sprzęgło i ostatnia prosta do dechy!
-Podbijam stawkę do trzech!
-Sprawdzam!
-Poker!
-Kier!
-Dzwonki!
-To ja pójdę otworzyć.
I w tym momencie stało się już jasne, że drużyna antykapitana Zdzisia przegrała sromotnie. Antypiraci
grający po stronie szefa wpatrywali się ponuro w plansze, niektórzy ukradkiem wycierali nosy w
rękaw kaftana. Kapitan podniósł się z krzesła a po jego minie widać było, że wstydzi się bardzo.
-E tam, specjalnie daliśmy wam wygrać.- powiedział w końcu i szybko zarządził przejście do nowego
punktu dnia.
5.
Dzień zbliżał się powoli ku końcowi. Czerwono złote promienie słońca kładły się długim
cieniem na pokładzie i ozłacały każdą drobinę kurzu i brudu niezwykłym blaskiem. Niebo ściemniało
a towarzyszące statkowi mewy odleciały gdzieś na południe, by powoli szukać sobie miejsca do snu.
-Dobra chłopaki.- antykapitan Zdzisio zatarł z radością ręce.- Przed kolacja zazwyczaj słuchamy
opowiadań o innych dzielnych piratach i ich przygodach. W związku z tym, że dzisiaj jesteśmy
antypiratami chciałbym, abyśmy zamiast bajki, wysłuchali wykładu naszego okrętowego dentysty,
doktora wyrachowanego, profesora inżyniera łucznictwa i śpiewania falsetem Mundka Paszczaka.
Proszę o brawa panowie.
-I panie.- dodała Helga Ślicznotka.
Potok gromkich braw zalał Prince Polo. Mundek Paszczak stał już za pulpitem naprędce skleconym z
kartonu z napisem: „ polisz pierogis. Mejd in czajna, może zawierać śladowe ilości izotopu C-14 i
orzeszków ziemnych”. Kłaniał się uprzejmie na wszystkie strony a wielka mucha na szyi chwiała się
na wszystkie strony za każdym razem gdy kiwał głową. Na szczęście musze szybko znudziła się ta
karuzela i odleciała pospiesznie, bzycząc przy tym ze zdenerwowania.
-Panie i panowie!- zaczął.- Szanowni słuchacze, dostojni prelegenci, pan, panie kapitanie i ty Wysoki
Sądzie. Korzystając z okazji, że dzisiaj czwartek chciałbym wygłosić przemówienie na temat: „wpływ
nawozu fosforanowego na wychowanie współczesnej młodzieży”.
Z widowni dobiegły jeszcze raz gromkie brawa, gwizdy uznania a także pokrzykiwania „brawo” i
„niech żyje”! Mundek Paszczak zarumienił się ze wzruszenia i ukłonił jeszcze niżej ale to tak nisko, że
nagle znalazł monetę pięciozłotową, którą ktoś zgubił poprzedniego lata.
-Panie i panowie.- wrócił do wykładu.- Po latach badań wnioski nasuwają się same. Używanie nawozu
fosforanowego nie ma żądnego wpływu na wychowanie współczesnej młodzieży. Dziękuję państwu
za uwagę.
I wśród gromkich braw zszedł dumnie z podestu.
Z okien kuchni dobywały się zapachy będące połączeniem aromatu gotowanych kalafiorów,
zdechłego skunksa i nie pranych skarpetek – znak był to niechybny, że pora na kolację. Antypiraci
powlekli się do stołówki. Dzięki swojemu doświadczeniu ze śniadaniem i obiadem nie obiecywali już
sobie rozkoszy podniebienia przy wieczornym posiłku.
-Ja chcę coś z cukrowaną posypką i grilowanym śledziem.- szlochał Rysiu Wiewióra a jeden z braci
bliźniaków Olaf (wolno im było opuścić kajutę na kolację) gładził go po włosach i uspokajał, choć
sam minę miał nietęgą. Leszek Pączuś otarł z oka łzę.
-Pachnie niczym ciasto z kiszonych buraków.
-Albo budyń z pasty do butów.- dodał smutno Mundek Paszczak. W kierunku ich stolika zbliżała się
pani Jola z wielką parującą michą pod spoconą pachą.
-Cóż nam niesiesz bezsensie mojego nędznego życia?- zapłakał Leszek.- Czyżby kisiel grochowy z
ostrym sosem z mielonych papryczek?
-A może zapiekankę z błota, piasku i muszelek?- dodał Mundek.
-Albo mamałygę!- zawołali chórem i padli sobie w objęcia głośno roniąc łzy rozpaczy. Chlast, chlast i
chlup- pani Jola prędko napełniała miski.
-Gotowana rzepa. Życzę dobrego apetytu.
-Hej! Ale w mojej rzepie jest śrubka!- krzyknął Mundek gmerając w talerzu łyżką.
-W waszej diecie jest stanowczo za mało żelaza. Potraktuj to jako dodatek witaminowy.- poradziła mu
pani Jola i oddaliła się by dalej rozdzielać kolację.
Smutno było i ponuro. Nawet dziarski antykapitan Zdzisio stracił cały swój animusz i tylko michrał
widelcem w swojej rzepowej brei. Gdzieniegdzie słychać było westchnienie i ciche chlipania.
-Ech, chłopaki.- sapnął w końcu głośno dzielny dowódca Prince Polo.-Zbierajcie się. Noc dawno już
zapadła i widać księżyc. Ustawcie się w kolejce do mycia nóg a potem do spania.
Nagle na stołówce zapadła przejmująca cisza. Zalany łzami Rysio Wiewióra podniósł głowę i spojrzał
z niedowierzaniem. Helga Ślicznotka poruszyła się niespokojnie na krześle, bracia bliźniacy Olaf i
Olaf wydali okrzyk zgrozy a Jurek Schaboszczak, któremu wciągnięto na sznurku jedzenie na jego
bocianie gniazdo, spadł z wrażenia.
-Co takiego???
-Ustawcie się w kolejce do mycia nóg.- powtórzył niewzruszony antykapitan. – Chcieliście być
antypiratami to zachowujcie się załogo jak na antypiratów przystało.
-O, co to to nie!- krzyknął Mundek Paszczak i chwycił się bohatersko za stopy.
-Tego to już za wiele!- ryknął oburzony Leszek Pączuś.
-To ja przez lata zbierałem zawodowy brud, żeby teraz tak po prostu umyć nogi?- zawrzeszczał z
pokładu Jurek Schaboszczak.- To gwóźdź do trumny mojej kariery!
-Jestem profesjonalnym piratem i w mojej umowie nie ma żadnej wzmianki o myciu nóg!
-Hańba!
-Tego już za wiele!
-Czy ktoś zawiadomił związki zawodowe?
-Chyba znowu bunt majo panie kapitanie.- zauważyła filozoficznie pani Jola, kiedy to pierwszy talerz
z rzepą śmignął jej koło ucha i rozbił się na ścianie.
-Nie dla mycia nóg! Mycie nóg to urody twojej wróg!!!
-CISZAAAA!!!!!- huknął z całej siły kapitan Zdzisiu. – A więc nie podoba wam się antypiratowanie?
-Nie podoba!!!- odparł tłum.
-I nie chcecie być antypiratami?
-Nie chcemy!!!
-I zrozumieliście już, że nie warto udawać kogoś, kim się tak naprawdę nie jest?
-Tak, zrozumieliśmy!
-Więc zgoda. Od dzisiaj znowu jesteście piratami. Zarządzam wieczorne brudzenie nóg! Z tej okazji
proponuję podać wszystkim podwójną porcję rumianku!
-Niech żyje najdzielniejszy Zdzisław Cebulowy Oddech!- szalał uszczęśliwiony tłum i rzucał się sobie
z radości w ramiona. Brawa, wiwaty, okrzyki uznania oraz tańce trwały jeszcze do późnej nocy.
Obudzone tymi hałasami rekiny podążyły za statkiem zwabione zapachem świeżych, rumowych
babeczek i pinacolady a ciekawskie mewy z zainteresowaniem przysłuchiwały się pirackiej pieśni.
Kiedy pani z dziekanatu
znowu da ci do wiwatu,
to zaciągnij się na morze,
nie zaszkodzi, a pomoże.
Żadnej pracy tu nie piszesz,
lecz na linach się kołyszesz,
nie udajesz inżyniera,
tylko sztorm cie poniewiera.
Nie potrzebny żaden tytuł,
ani żadne doświadczenie,
bo piraty to kamraty,
to hultajskie sprzymierzenie.
A waleczny i sprytny kapitan Prince Polo stanął na stole, oparł ręce na biodrach i spoglądał czułym
wzrokiem na swoich chłopaków (i Helgę Ślicznotkę). I tylko on wiedział już wcześniej, że prawdziwy
pirat nie boi się być piratem i nigdy, nigdy nie udaje, że jest kimś innym. Bo chociaż bycie wyłącznie
sobą może od nas wymagać nie lada jakiej odwagi, zawsze sprawia, że jesteśmy ciut bardziej
szczęśliwsi. Takie to było ważne doświadczenie dla całej załogi Prince Polo, z wyjątkiem pani Joli,
naturalnie. Bo pani Jola wyniosła z tej przygody inną, cenną lekcję. Mianowicie, że makaron trzeba
gotować, inaczej jest niesmaczny.
Na pewno nie
KONIEC