background image

Herbert George Wells

Skradzione Ciało

Wybór Nowel

Przekład Witolda Kindlera

Wydawnictwo Ludwika Fiszera, Warszawa

 Skradzione Ciało

Pan  Bessel  był  jednym  z  głównych  udziałowców  firmy  „Bessel,  Hard  Brown”,  z  Saint 

Paul’s Churchyard i  od  wielu  już  lat  znany  był  w  kołach,  interesujących  się  zagadnieniami 
psychicznemi,  jako badacz  sumienny i obdarzony szerokim umysłem. Pan Bessel  żył  w  celi-
bacie i,  zamiast zamieszkiwać na jednem z przedmieść,  jak to czyni każdy porządny kupiec z 
City,  miał  swą  siedzibę  na Albany,  w  pobliżu  Piccadilly. Roznamiętniały go szczególnie za-
gadnienia  przekazywania  myśli  na  odległość  oraz  możliwości  zjaw  ludzi  żywych;  w  listo-
padzie  1896 r.  zaczął  przeto,  pospołu z  p.  Vinceyem ze  Staple Inn,  szereg  doświadczeń  nad 
rzekomą  możliwością  wywołania,  jedynie  wysiłkiem  własnej  woli,  zjawy  samego  siebie  w 
przestrzeni.

Doświadczenia swe urządzili w sposób następujący: o godzinie zawczasu ustalonej p. Bes-

sel winien był  się zamknąć w  jednym z pokojów  swego mieszkania na Albany,  zaś p. Vincey 
w swoim gabinecie na Staple Inn; następnie każdy z nich miał  skierować, (w sposób możliwie 
stanowczy,  myśl  swoją  w  stronę  drugiego. P.  Bessel,  który  doszedł  do mistrzostwa w  sztuce 
autohypnozy,  usiłował  początkowo,  o ile  tylko mógł,  najprzód się zahypnotyzować,  a  potem 
przerzucić się, jako „widmo istoty żywej”,  poprzez dwumilową niemal odległość, dzielącą go 
od  p.  Vinceya.  Przez  kilka  wieczorów  próby  ich  nie  doprowadziły  do  żadnego  zadawal-
niającego  wyniku.  Lecz  za  piątym  czy  szóstym  razem,  p.  Vincey  ujrzał  naprawdę,  czy  też 
wyobraził sobie,  że widział  zjawę p. Bessela w pokoju. Oświadczył on,  że zjawa,  choć bardzo 
krótkotrwała,  była nader żywa i wyraźna: zdążył  zauważyć, że twarz p. Bessela była  blada,  o 
niespokojnym wyrazie,  oraz, że  czupryna jego była w nieładzie. Przez chwilę p. Vincey,  cho-
ciaż oczekiwał  tego fenomenu,  był  zbyt zadziwiony,  aby przemówić,  czy poruszyć się,  i, nie-
mal  natychmiast,  wydało  mu  się,  że  cień  rzucił  na  niego  przez  ramię  ukośne  spojrzenie  i 
zniknął niepostrzeżenie.

Było umówione, że wszelkie pojawienia się widma będzie się usiłowało fotografować; lecz 

p.  Vinceyowi  zabrakło  należytej  przytomności  umysłu,  by pochwycić  aparat,  przygotowany 
na stole. Gdy to uczynił,  było już zbyt późno. Jednakże  ogromnie podniecony powodzeniem, 
zanotował  ściśle godzinę i zatrzymał  przejeżdżający ,,cab”,  aby niezwłocznie udać się do Al-
bany, celem powiadomienia p. Bessela o tym wyniku.

background image

Przybywszy  na  miejsce,  ze  zdziwieniem  zauważył,  że  zewnętrzne  drzwi  były  otwarte,  a 

oświetlone wnętrze mieszkania znajdowało się w niesłychanym nieładzie. Na podłodze walała 
się  rozbita  butelka  od  wina  szampańskiego;  szyjka  jej  odpadła  prawdopodobnie,  potrącając 
kałamarz,  stojący na  biurku,  około którego też pozostała. Ośmiokątny stolik,  na  którym stała 
zwykle  statuetka  z  bronzu  i  leżało  kilkanaście  ulubionych  książek,  został  gwałtownie  wy-
wrócony. Na  obiciu ścian znać było ślady palców,  poplamionych atramentem,  które,  zdawało 
się,  dokonały  tego po  prostu dla  przyjemności  splamienia  niepokalanej  dotąd  tapety.  Lekka 
kotara  perska  została  zerwana  siłą  i  rzucona  w  ogień,  gdzie  tliła  się,  zatruwając  powietrze. 
Wszędzie panował  najdziwniejszy nieład. P. Vincey,  który przybył  w przekonaniu, że znajdzie 
swego przyjaciela,  oczekującego1 go spokojnie w fotelu,  z trudnością wierzył  swym oczom i 
stał w osłupieniu, zastanawiając się nad niespodzianym widokiem.

I nagle, w niejasnem przeczuciu nieszczęścia, udał się do odźwiernego.
— Gdzie jest p. Bessel? — zapytał. Wszystkie meble w jego pokoju są połamane.
Odźwierny nie odpowiedział  nic,  lecz udał  się niezwłocznie do mieszkania p. Bessela,  aby 

stwierdzić, co się dzieje na miejscu.

— Rozumiem  teraz!  —  rzekł,  obrzucając  spojrzeniem  całe  pobojowisko.  —  Nie  wiedz-

iałem o tem. P. Bessel wyszedł. On oszalał.

I zaczął  opowiadać,  że przed półgodziną,  to znaczy w chwili pojawienia się zjawy p. Bes-

sela w gabinecie p. Vinceya,  lokator jego wypadł  na ulicę bez kapelusza, z włosem zjeżonym i 
stracono go z oczu za rogiem Bondi Street.

— …A kiedy mnie mijał, — ciągnął dalej odźwierny, — śmiał  się… jakimś konwulsyjnym 

śmiechem,  miał  otwarte  usta  i  błędne  oczy… mówię  panu,  że mnie  przestraszył… niech pan 
patrzy,  ot,  tak… I naśladując śmiech pana Bessela,  odźwierny wykrzywił  się okropnie, co by-
namniej nie było uspokajającem.

— …Gestykulował,  a  palce  miał  skurczone  i zaciśnięte… ot,  tak.  I powtarzał  głuchym i 

zdławionym głosem: życie! życie!.,, tylko to słowo: życie!

— No,  no,  no! — zaczął  p. Vincey,  —  no,  no,  no! Z osłupienia  nie  mógł  powiedzieć nic 

więcej.

Od odźwiernego odwracał się ku pokojowi, i od pokoju ku odźwiernemu, bardzo poważnie 

zafrasowany. Rozmowa ich nie posunęła się poza przypuszczenie, że prawdopodobnie p. Bes-
sel niedługo powróci i wyjaśni, co się z nim zdarzyło.

— Może to był  tylko gwałtowny ból zębów,  — rzekł  odźwierny, — nagły atak szału, który 

ogarnął  go  od razu  i  pozbawił  rozumu.  Mnie samemu,  w  podobnych chwilach,  zdarzało  się 
rozbijać rozmaite rzeczy…

Lecz po chwili namysłu dodał:
— Ale,  gdyby  to  było  tylko  to,  dlaczego w  takim  razie,  przechodząc  koło  mnie,  miałby 

krzyczeć: życie! życie!

P. Vincey, podobnie jak on, nie mógł tego wytłumaczyć.
P. Bessel nie  powracał;  wreszcie,  spojrzawszy raz  jeszcze zasmuconem okiem na okropny 

nieład,  p. Vincey napisał  kilka słów na kawałku papieru,  pozostawił  go w widocznem miejscu 
na biurku i powrócił  w bardzo przygnębionym stanie ducha do własnego mieszkania na Staple 
Inn. Sprawa ta wywierała na nim przykre wrażenie; nie wiedział,  jak wytłómaczyć postępow-
anie p. Bessela. Spróbował  czytać,  lecz na próżno; wyszedł  więc na miasto z zamiarem zrobi-
enia  krótkiego  spaceru,  i  był  tak  roztargniony,  że  o  mało  nie  wpadł  pod  tramwaj  na  rogu 
Chancery  Lane.  W końcu  położył  się  do  łóżka  przeszło  o  godzinę  wcześniej,  niż  miał  we 

background image

zwyczaju. Przez  dłuższy czas nie mógł  zasnąć,  prześladowany wspomnieniem ziejącego nie-
pokojem  zamieszania,  w  jakiem  zastał  mieszkanie  p.  Bessela. A  kiedy  wreszcie  zasnął  ner-
wowym,  nierównym  snem,  ukazały  mu  się  niemal  natychmiast  widzenia,  bardzo  wyraźne  i 
wprost zatrważające.

Ujrzał  mianowicie  p.  Bessela,  z  twarzą  bladą  i  wykrzywioną,  gestykulującego  na  podo-

bieństwo  szaleńca.  Niewypowiedziany strach,  w  pomieszaniu  z  jakimś błagalnym  wyrazem, 
malował  się  na  jego  twarzy.  P.  Vinceyowi  zdawało  się,  że  słyszy  głos  swego  przyjaciela, 
wzywającego go tonem pełnym rozpaczy,  choć wówczas wydało mu się to złudzeniem. Lecz 
nawet  po  obudzeniu  zachował  bardzo  żywe  wrażenie  tego  snu.  Siedział  w  ciemnościach, 
ogarnięty  drżeniem,  pełen  dziwnej,  nieokreślonej  trwogi  przed  nieznanem,  którą  sny  budzą 
nawet w najdzielniejszych ludziach,  Po dłuższym czasie jednak otrząsnął  się,  obrócił  na drugi 
bok i zasnął, ale ten sam sen powrócił z jeszcze większą wyrazistością.

Obudził  się  ponownie  już  z  całkowitą  pewnością,  że  p.  Bessel  znajduje  się  w  wielkiem 

niebezpieczeństwie  i  wzywa  pomocy.  Dalszy  sen  był  już  niemożliwym.  P.  Vincey  był  zu-
pełnie  przekonanym,  że  jego  przyjacielowi  grozi  jakieś  okropne  nieszczęście.  Przez  chwilę 
usiłował  nadaremno zwalczyć  to przeczucie,  lecz  w  końcu poddał  się  jemu. Wbrew  głosowi 
rozsądku wstał,  zapalił  światło,  ubrał  się  i  wyszedł  na ulice,  opustoszałe o tej  porze. Spotkał 
jedynie paru policjantów oraz wózki dzienników porannych. Poszedł  w kierunku Vigo Street, 
aby się dowiedzieć, czy p. Bessel powrócił.

Nie doszedł  tam jednak. Gdy przechodził  około Long Acre,  jakieś podświadome  wrażenie 

skierowało go do Covent  Garden, który zaczynał  się budzić do swej nocnej działalności. Ujr-
zał  przed  sobą  hale,  z  dziwacznemi  kontrastami  żółtego  światła  oraz  czarnego,  ruchliwego 
tłumu.  Nagle  posłyszał  krzyki:  jakiś  osobnik  wybiegł  z  za  węgła  i  zbliżał  się  szybko  ku 
niemu.  Poznał  natychmiast  p.  Bessela,  lecz  p.  Bessela  zmienionego,  z  gołą  głową,  rozczo-
chranym włosem,  zerwanym  kołnierzykiem  i ściągniętemi  ustami,  wywijającego  laską,  trzy-
maną mocno w ręku. Biegł bardzo szybko, zręcznemi krokami i po chwili znalazł  się tuż obok 
p. Vinceya.

Bessel! — zakrzyknął Vincey.
Uciekający zdawał  się nie poznawać ani swego nazwiska,  ani p,  Vinceya. Natomiast,  trzy-

maną  w  ręku  laską  uderzył  silnie  swego  przyjaciela,  trafiając  go  w  twarz,  między  oczy.  P. 
Vincey,  ogłuszony  i  zdumiony,  zachwiał  się,  stracił  równowagę  i  zwalił  ciężko  na  chodnik. 
Gdy padał,  zdawało  mu się,  że  p.  Bessel  przeskoczył  przez  niego  i pobiegł  dalej. Kiedy  ot-
worzył  oczy,  napastnik  już  zniknął,  a  w  po  goni  za  szaleńcem  biegł  policjant  oraz  kilku 
przekupniów i handlarzy.

Przy pomocy kilku przechodniów — gdyż ulica szybko napełniała się ludźmi — p. Vincey 

powstał. W tej  chwili otoczyła  go grupa  ciekawych,  oglądając jego ranę. Kilkanaście głosów 
usiłowało go uspokoić co do jego stanu i  opowiadało mu o postępkach „szaleńca”,  jak nazy-
wali  p. Bessela. Wpadł  om nagle  na  środek rynku,  wyjąc:  „życie,  życie”,  bijąc na prawo i  na 
lewo  okrwawioną  laską,  tańcząc  i  wybuchając  śmiechem  przy  każdem  uderzeniu.  Jakiś 
młodzieniec i dwie kobiety miały rozbite głowy; poza tem szaleniec złamał  rękę handlarzowi 
warzyw  i jednem  uderzeniem  laski zabił  jakieś dziecko;  postawa  jego  była tak  groźna i zde-
cydowana, że  przez pewien czas wszyscy uciekali przed nim w popłochu. Wreszcie rzucił  się 
na  kramik  mleczarski,  porwał  stamtąd  lampę  naftową,  rzucił  ją  przez  okno  do  biura 
pocztowego i umknął,  śmiejąc się dziko,  obaliwszy jednego z policjantów, który odważył  się 
stawić mu czoło.

background image

Pierwszym  odruchem  p. Vinceya było,  oczywiście rzucić  się  również  w  pogoń za  swoim 

przyjacielem, aby, o ile możności,  uchronić go przed zemstą rozwścieczonego tłumu. Ale czuł 
się  zbyt  ociężałym;  uderzenie  ogłuszyło  go  napoły  i,  kiedy  wahał  się  jeszcze,  rozeszła  się 
wieść,  że  p.  Bessel  zdołał  ujść  przed  pościgiem.  Początkowo  p.  Vincey  nie  chciał  temu 
wierzyć; lecz jednogłośność wszystkich opowiadających oraz rychły, uroczysty powrót dwóch 
policjantów z próżnemi rękami,  przekonały go. Po kilku pozbawionych związku zapytaniach, 
udał się w stronę Staple Inn, zasłaniając chustką zbolały i opuchnięty nos.

Był  oburzony,  zatrwożony i pełen wahania. Wydawało mu się  niewątpliwem,  że  p. Bessel 

dostał  nagłego  ataku  ostrej  furji  podczas swego doświadczenia  nad  przekazywaniem  myśli, 
lecz  ukazanie  się  jego  zjawy,  z  twarzą  pobladłą  i  smutną,  było  zagadnieniem  nierozwiązal-
nem. Męczył  się nadaremnie aby znaleźć jakieś wyjaśnienie. Wreszcie doszedł  do wniosku, że 
nie  tylko  umysł  p.  Bessela,  ale  i  cały  porządek  rzeczy  został  wytrącony  z  równowagi.  Nie 
wiedział  zupełnie  co  czynić.  Zamknął  się  starannie  w  pokoju,  zapalił  piecyk  gazowy,  i, 
obawiając  się  nowych  okropnych snów,  nie  położył  się  do  łóżka,  lecz  aż  do  świtu siedział, 
zmieniając kompresy na puchnącym coraz bardziej nosie,  lub trzymając książki przed oczami 
i  zmuszając  się  nadaremno do  czytania.  Przez  cały ten czas miał  niezwykłe wrażenie,  że  p. 
Bessel  usiłował  ciągle  do  niego  przemówić,  ale  nie  chciał  się  temu  poddawać.  O  świcie 
zmęczenie  fizyczne  wzięło  górę;  położył  się  i  nareszcie  zasnął,  nie  zważając  na  sny.  Wstał 
późno,  źle  wypoczęty,  niespokojny  i  cierpiący poważnie  z powodu swej  rany.  Dzienniki  po-
ranne nie  zawierały żadnej wzmianki o szaleństwie p. Bessela; zdarzyło się to już  zbyt późno 
w  nocy.  Niepokój p. Vinceya,  podsycany  jeszcze przez,  gorączkę,  spowodowaną przez ranę, 
stał  się w  końcu nie  do zniesienia,  przeto1,  po nowej,  bezpożytecznej wizycie  na Albany,  p, 
Vincey udał  się  na  Saint–Paul’s Churchyard,  aby zobaczyć  się  z  p.  Hartem,  wspólnikiem  p. 
Bessela i jakoby najlepszym jego przyjacielem.

Był  bardzo zdziwiony,  dowiadując się,  że  p.  Hart,  chociaż nic  nie wiedział  o sprawie,  był 

również  pod  wrażeniem  takiej  samej  wizyty,  jaka  jego  zatrwożyła  —  wizyty  p.  Bessela, 
bladego,  rozczochranego  i  przy  pomocy  gestów  błagającego  o  ratunek.  Taki  przynajmniej 
sens p. Hart uważał za stosowne przypisywać mimice p. Bessela.

— Zamierzałem właśnie wyjść,  aby go odwiedzić, kiedy oznajmiono mi pańską wizytę,  — 

rzekł p. Hart. — Byłem zupełnie pewny, że zdarzył mu się jakiś wypadek.

W rezultacie narady obaj  gentlemani  postanowili  udać  się  na  Scotland  Yard,  aby tam  za-

sięgnąć wiadomości o zaginionym przyjacielu.

— On w końcu się uspokoi, — zakończył  rozmowę p. Hart. — Zbraknie mu sił, aby dłużej 

biec tak szybko.

Ale policja nie zdołała pochwycić p. Bessela ani szalejącego,  ani uspokojonego. Potwierd-

zono tylko wypadki nocy ubiegłej, które p. Vincey już znał, i dodano do nich nowe szczegóły, 
niektóre  nawet  o  znacznie  poważniejszym  wybitych  witryn  sklepowych  wzdłuż  Tottenham 
Gourt  Road,  napad  na  policjanta  na  Hampstead  Road  i  ohydny  zamach  na  jakąś  kobietę. 
Wszystko to zostało dokonane między godz,  12.30 a 1.45 rano, w  którym to przeciągu czasu 
policja  była  jeszcze  na  śladach  szaleńca.  Prawdę  mówiąc,  policja  szła  wślad  za  nim  już  od 
chwili opuszczenia  domu,  t.  j. od godz.  9.30  wieczorem. W ostatniej  godzinie,  mniej  więcej 
od  godz.  1–ej,  szaleniec  włóczył  się  po  całym  Londynie,  wymykając  się  z  zadziwiającą 
zręcznością wszystkim tym, którzy próbowali go zaaresztować, lub zatrzymać.

Lecz  po  godz.  1.45  gdzieś  zniknął.  Do  tej  chwili  liczba  świadków  jego  szaleństw  była 

wprost  niezliczona.  Całe  grupy ludzi widziały go,  uciekały przed  nim,  lub ścigały go,  a  po-

background image

tem,  nagle,  nie  wiedziano  już  nic  więcej. O  godz. 1.45  widziano  go,  biegnącego po  Euston 
Road  w  kierunku  Baker  Street  i  wymachującego  bidonem  z  płonącym  olejem  rzepakowym; 
czasami  zatrzymywał  się,  miotając  płomienne bryzgi w  otwarte  okna  parterowe. Ale żaden z 
policjantów, pełniących służbę na Euston Road,  poza Muzeum Figur Woskowych,  ani żaden a 
tych,  którzy  stali  na  posterunku  na  przyległych  ulicach,  przez  które  musiałby  przechodzić, 
opuszczając  Euston  Road,  nie  zauważył  go.  Niespodziewanie  zniknął.  Żaden  z  jego 
późniejszych kroków i postępków nie został wykryty, pomimo najusilniejszych poszukiwań.

Nowy,  nieprzewidziany  niepokój  zwiększał  dotychczasowe  udręki  p.  Vinceya.  Pocieszył 

się  już  bardzo  zapewnieniem  p.  Harta,  że  ich  przyjaciel  musi  niebawem  uśmierzyć  swe 
szaleństwo; zapewnienie to uciszyło wszystkie jego wewnętrzne troski.

Lecz każdy nowy fakt zdawał  się dorzucać nowe niemożliwości do całości,  która i tak już 

przekraczała  granice rzeczy dopuszczalnych. P. Vincey doszedł  do tego,  że począł  się zastan-
awiać,  czy własna świadomość nie wypłatała mu jakiegoś figla i czy najmniej doniosły z tych 
wypadków  mógł  się  rzeczywiście  zdarzyć.  Po  południu  udał  się  na  poszukiwania  p.  Harta, 
aby pozbyć  się nieznośnego brzemienia,  jakie  obciążało mu umysł. Znalazł  go przy naradzie 
ze słynnym detektywem, który podejmował się odszukać zaginionego.

Przez cały ten dzień i całą noc następną p. Be — sel wymykał  się najbardziej energicznym 

i  nieustającym  poszukiwaniom.  Ze  swej  strony  p.  Vincey  nie  mógł  się  pozbyć  wrażenia,  że 
przyjaciel jego znajdował  się poza  nim i starał  się usilnie zwrócić jego uwagę. W ciągu nocy 
twarz  p.  Bessela,  zalana  łzami  i  pełna  trwogi,  prześladowała  p.  Vinceya  we  śnie.  I  przy 
każdem pojawieniu się jego,  widać było dokoła  jakieś inne twarze,  niewyraźne,  lecz  złowro-
gie, które zdawały się go dręczyć.

Nazajutrz,  w  niedzielę,  p.  Vincey  przypomniał  sobie  zadziwiające  rzeczy,  jakie  opowia-

dano  o  Mrs.  Bullock,  —  medjum,  które  podówczas zwracało  na  siebie  uwagę  całego  Lon-
dynu. Postanowił  udać  się  do niej o poradę. Zamieszkiwała ona w  domu dr. Wilsona Pageta, 
sławnego badacza,  i  p. Vincey,  chociaż nie znał  przedtem tego gentlemana, udał  się  do niego 
natychmiast,  z zamiarem  odwołania się do jego pomocy. Lecz zaledwie wspomniał  nazwisko 
p. Bessela, gdy dr. Paget mu przerwał:

— Wczoraj wieczorem, już przy końcu seansu, — rzekł, — otrzymaliśmy zawiadomienie.
Wyszedł  z  pokoju  i  powrócił  z  tabliczką,  na  której  kilka słów  było  napisane  charakterem 

wprawdzie niepewnym i drżącym, jednakże niewątpliwie charakterem p. Bessela.

— Jak pan to otrzymał? — zapytał p. Vincey. — Czyżby?…
— Otrzymaliśmy to wczoraj wieczorem, — odparł dr. Paget.
Częstokrotnie  przerywany przez p. Vinceya,  dr. Paget opowiedział,  w jaki sposób te  kilka 

słów  znalazło  się  w jego posiadaniu. Podczas seansów,  jak się zdaje,  mrs. Bullock zapada w 
stan  kataleptyczny,  w  którym  oczy  jej  są  dziwnie  wywrócone  pod  powiekami,  a  ciało  szty-
wnieje; zaczyna wówczas szybko mówić,  zwykle nieswoim głosem. W tej samej chwili ręka, 
albo nawet obie ręce odzyskują swą władzę,  i przy pomocy tabliczek i ołówków piszą jednoc-
ześnie  rzeczy  zupełnie  niezależne  od  potoku  słów,  który  nie  przestaje  płynąć  z  jej  ust. 
Uważana  jest ogólnie za medjum  daleko ciekawsze od słynnej  mrs.  Piper. I oto właśnie tego 
rodzaju pismo,  nakreślone  przez  lewą  rękę  medjum,  p. Vincey miał  przed sobą  Składało  się 
ono z ośmiu słów bez związku: „Geor

<=17 — 18 =>

background image

nagle,  spostrzegłem,  że  jestem  poza  moim  ciałem…  Widziałem  koło  siebie  mój  kształt 

doczesny,  w  którym mnie już  na  pewno nie było,  ze zwisającemi ramionami i głową  pochy-
loną ku piersi.

Nic nie może wzruszyć jego pewności co do tego oddzielenia się. Opisuje w sposób spoko-

jny  i  banalny  nowe  wrażenie,  jakie  odczuwał.  Czuł,  że  stał  się  nieuchwytnym,  czego  się 
spodziewał,  nie przypuszczał  jednak,  że mieć będzie taki  wielkie rozmiary. Tak mu się  przy-
najmniej zdawało,

— Byłem wielkim obłokiem,  jeśli tak mogę się wyrazić, zaczepionym o własne ciało. Wy-

dało mi się początkowo,  że odkryłem jakby większe własne ja,  którego świadoma istota mego 
mózgu  była  tylko  drobną  cząstką,  Ujrzałem Albany,  Piccadilly  i  Regent  Street  oraz  domy, 
bardzo małe,  bardzo błyszczące,  jak  niewielkie miasteczko,  oglądane  z  balonu.  Od czasu do 
czasu jakieś  kształty nieokreślone,  rozciągające  się  pode  mną,  jak  smugi  dymu  przesłaniały 
trochę  pole  widzenia,  ale  początkowo  zwracałem  na  to  mało  uwagi.  Co  mnie  zadziwiło 
najwięcej i co mnie  dziwi dotychczas,  to to,  że widziałem wyraźnie  wnętrza domów,  pokoje, 
mieszkania,  równie  dokładnie  jak ulice. Widziałem  ludzi  jedzących  obiad i rozmawiających, 
grających  w  bilard,  pijących,  w  restauracjach,  hotelach  i  innych  natłoczonych  miejscach 
rozrywki tego świata. Zdawało mi się, że oglądam wnętrze szklanego ula.

Takie są własne słowa p. Bessela, zanotowane kiedy opowiadał mi on swą przygodę.
Nie myśląc już o Vinceyu,  zajął  się przez  chwilę obserwacją. Popychany ciekawością,  jak 

mówił,  pochylił  się  i  przy  pomocy  jakoby  mglistego  ramienia,  które  posiadał,  spróbował 
dotknąć  człowieka,  przechodzącego  przez  Vigo  Street.  Lecz  nie  mógł  tego  dopiąć,  chociaż 
jego palec zdawał  się przeszywać tego człowieka. Coś uniemożliwiało zetknięcie; lecz trudno 
mu opisać ściśle co to było. Porównywał tę przeszkodę do płytki szklanej.

— Miałem wrażenie, — mówił  — jakie musi mieć mały kociak, kiedy chce A)tknąć swego 

obrazu w lustrze.

Wielokrotnie,  za  każdym  razem,  kiedy  słyszałem  opowiadanie  p.  Bessela  o  jego  przy-

godzie,  posługiwał  się  on  tem  porównaniem  do  płytki  szklanej.  Jednakże  nie  było  to 
porównanie zupełnie ścisłe,  gdyż,  jak to czytelnik niebawem zobaczy,  istniały pewne przerwy 
w tym oporze na ogół  nieprzezwyciężalnym, które umożliwiały ponowne przekroczenie prze-
grody,  oddzielającej  od  świata materjalnego. Ale,  rzecz  prosta,  jest  bardzo trudno wyrazić w 
języku codziennego życia podobne, nie mające precedensu wrażenia.

Jedna okoliczność uderzyła p. Bessela  od razu i  była dlań nieznośną przez  cały czas: była 

to cisza otaczającego go środowiska; znajdował się w świecie milczącym.

Początkowo  stan  umysłu  p.  Bessela  charakteryzował  się  pozbawionem  wzruszenia  zdzi-

wieniem;  myśl  jego  była  przede  wszystkiem  zajęta  pytaniem,  w  jakiem  miejscu  mógł  się 
wtedy znajdować. Był poza swem ciałem — w każdym razie poza ciałem materjalnem — lecz 
to  nie  było  wszystko. Sądzi  on,  a  ja  również  skłonny  jestem  podzielać  jego  mniemanie,  że 
znajdował  się  gdzieś poza przestrzenią  taką,  jak my  ją sobie  wyobrażamy. Przez  gwałtowny 
wysiłek woli przeszedł  do świata, znajdującego się poza naszym światem, świata niepojętego, 
a  jednak tak bliskiego  i  tak dziwnie  złączonego  z naszym,  że wszystkie  rzeczy  tej  ziemi  są 
zewnętrznie i wewnętrznie wyraźnie dla tego świata widoczne. Przez dłuższy czas, jak mu się 
zdaje,  myśl ta zaprzątała  jego umysł,  z wykluczeniem wszelkiej innej. Wreszcie przypomniał 
sobie,  co było umówione z p,  Vinceyem i pomyślał, że  niezwykły ten eksperyment mógł  być 
tylko początkiem dziwów, mających wyniknąć z ich wzajemnego zobowiązania.

background image

Zwrócił  tedy  swą  myśl  ku  środkom  lokomocji,  jakiemi  mogło  rozporządzać  jego  nowe 

ciało.  Z początku nie  był  zdolnym  całkowicie  się  oderwać  od  swej  powłoki  ziemskiej;  jego 
mglisty kształt,  nowy  dlań  i  dziwny,  zakołysał  się,  sprężył,  rozciągnął,  zwinął,  skręcił  się w 
wysiłku,  aby  się  uwolnić,  poczem  nagle  więzy,  które  go  zatrzymywały,  zerwały  się.  Przez 
chwilę wszystko przesłoniły mu jakoby wirujące sferycznie ciemne opary; potem spowijający 
go  tuman  został  rozdarty  i  p.  Bessel  ujrzał,  jak  bezwładne  jego  ciało  pochyliło  się,  głowa 
zakołysała  się  z  jednego  boku  na  drugi,  sam  zaś  poczuł,  iż  posuwa  się  szybko,  na  podo-
bieństwo  wielkiego  obłoku,  w  jakiejś  fantastycznej  krainie,  w  której  panował  niewyraźny 
mrok i pod którą rozciągała się, oglądana jakby z lotu ptaka, świetlna plama Londynu.

Niebawem  zauważył,  że  unoszące  się  dokoła  niego  opary  były  zupełnie  czem  innem;  i 

zuchwała radość, jaką odczuwał z tej pierwszej próby, zamieniła się w trwogę, ujrzał bowiem, 
zrazu  niewyraźnie,  potem  coraz  dokładniej,  że  otaczały  go  ludzkie  twarze,  że  w  każdym 
zwoju,  każdem  skłębieniu  tych  rzekomych  obłoków  widniała  twarz,  i  jaka  twarz!  Oblicza 
przezroczyste,  utworzone  jakby  z  dymku,  oblicza,  podobne  do  tych,  które  ukazują  się 
śpiącemu  i  patrzą  nań  z  dziwną  a  nieznośną  stałością  w  godzinach  złych  snów.  Oczy  złe  i 
pożądliwe,  pełne ciekawości i pragnienia,  zmarszczone złowrogo brwi, wykrzywione wargi… 
Niewidoczne  niemal  ręce  chwytały przesuwającego  się  obok  p. Bessela,  gdy reszta korpusu 
była  tylko ruchomą smugą mroku. Ani  jedno słowo,  ani jeden dźwięk nie dobywał  się  z ust, 
które zdawały się krzyczeć. Widma te tłoczyły się dokoła p. Bessela wśród osłupiającej ciszy; 
swobodnie przesuwały się poprzez niejasną mgłę,  tworzącą jego ciało i w  coraz  większej lic-
zbie grupowały się dokoła  niego. A mglisty p. Bessel,  teraz już zdjęty przerażeniem,  posuwał 
się w niepokojącej ciszy wśród mnóstwa ruchliwych rąk i ciekawych oczu.

Twarze te  były tak nieludzkie,  a badawcze  spojrzenia  i  nieokreślone,  lecz drapieżne  gesty 

tak złowrogie,  że p. Besselowi nie przyszło nawet na myśl nawiązywać jakieś stosunki z temi 
ruchomemi  kształtami. Były  to,  jak  się  zdawało,  widma  idjotów,  istoty o daremnych pragni-
eniach,  poronione i pozbawione radości  życia; tylko  wyrazy ich twarzy i gesty świadczyły o 
ich gorącej żądzy życia, żądzy, która pozostawała jedyną nicią, łączącą je z istnieniem.

Należy  oddać  sprawiedliwość  p.  Besselowi:  pośród  rojowiska  tych  złych  duchów  miał 

jeszcze  dość  siły,  aby pomyśleć  o  p. Vinceyu. Zrobił  gwałtowny wysiłek  woli  i  znalazł  się, 
sam  nie  wiedząc  jak,  ponad  Staple  Inn,  gdzie  zobaczył  swego  przyjaciela,  siedzącego  przy 
kominku, na fotelu; na jego twarzy malował się wyraz skupienia i baczności.

Dokoła p. Vinceya,  jak  zresztą  dokoła wszystkiego co żyje i oddycha,  p. Bessel  zauważył 

nowe mnóstwo tych niemych i bezsilnych cieni,  dyszących żądzą i pragnieniem, szukających 
jakiegokolwiek sposobu przeniknięcia do życia.

Przez  chwilę p,  Bessel usiłował  nadaremnie zwrócić uwagę  przyjaciela. Stawał  przed jego 

oczyma,  poruszał  różne przedmioty  w  pokoju  i  próbował  go dotknąć. Ale  p. Vincey  trwał  w 
nieruchomości  i ciągle  jeszcze  nie  zdawał  sobie  sprawy  z tak bliskiej obecności przyjaciela. 
Dziwna przeszkoda, którą p. Bessel porównywał do płytki szklanej, dzieliła ich uporczywie.

Wreszcie  p. Bessel  uczynił  rozpaczliwą  próbę.  Wiemy w  jak  niezwykły  sposób  mógł  on 

widzieć  nie  tylko  zewnętrzny  kształt  człowieka  tak,  jak  my  go  widzimy,  lecz  także  i  jego 
wnętrze. Wyciągnął  swą mglistą  rękę  i  przesunął,  jak mu się  zdawało,  nieuchwytne,  ciemne 
palce poprzez nieuważny mózg przyjaciela.

Wówczas  p.  Vincey  zadrżał  nagle,  jak  człowiek  przywołujący  rozproszoną  uwagę,  a  p. 

Besselowi wydało się,  że w mózgu przyjaciela jakieś małe,  ciemno–czerwone ciałko zaczęło 
się rozszerzać i jednocześnie wydawać pewien blask. Po całej tej przygodzie pokazywano mu 
parokrotnie plansze anatomiczne mózgu; i obecnie już wie,  że niewielkie  to ciałko jest owym 

background image

niepotrzebnym,  jak utrzymują lekarze,  organem,  który nosi nazwę oculus pinealis

*

. Gdyż bez 

względu na to,  jak dziwnem  się  to wydaje,  posiadamy w  najgłębszym zakątku  mózgu,  gdzie 
nie  dochodzi  żadne  światło  ziemskie,  rodzaj  oka.  Fakt  ten,  jak  zresztą  i  cała  anatomja 
wewnętrzna mózgu,  były w tym czasie całkowicie  p. Besselowi nieznane. Zauważywszy jed-
nak  zmianę  wyglądu  tego  organu,  wyciągnął  palec  i  nie  zastanawiając  się  nad  możliwemi 
konsekwencjami,  dotknął  go. W tej  samej  chwili  p. Vincey zadrżał  i p. Bessel zrozumiał,  że 
został spostrzeżony.

Jednocześnie niemal  p. Bessel  odczuł,  że z ciałem  jego wydarzyło się  jakieś nieszczęście. 

Wrażenie  było  tak  silne,  że  zapomniał  o  p,  Vinceyu  i  opuścił  go  natychmiast.  Silny  wiatr 
powiał  śród  tego świata cieni  i  wstrząsnął  nim:  wszystkie niezliczone  twarze  podążały za  p. 
Besselem,  jak liście  niesione  przez  zawieruchę. Ale  przybył  za  późno. Ciało jego,  które  po-
zostawił bezwładnem i nieruchomem, jak prawdziwy trup, dźwignęło się obcemi p. Besselowi 
siłą  i  wolą  i  powstało,  spoglądając  błędnemi  oczyma  i  w  sposób  nieskoordynowany 
poruszając członkami. Przez  chwilę p. Bessel patrzył  na  nie z przerażeniem  i  pochylił  się ku 
niemu;  lecz  nie  pozwoliła  na  to  wspomniana  już  płytka  szklana,  poza  którą  p.  Bessel  się 
znajdował. Gorączkowo starał  się zwalczyć przeszkodę,  podczas gdy złe duchy wykrzywiały 
się,  śmiały  się z  niego i  drwiły.  Miotał  się  podobnie  do ptaka,  który  nieostrożnie wleciał  do 
pokoju i tłukł  się o szyby,  oddzielające  go od swobody, wpadając w coraz większe rozdrażni-
enie.

Nagle ciało, które  było jego własnem ciałem,  puściło się w  taniec radosny. P. Bessel,  choć 

nie  słyszał  dźwięków,  mógł  wnosić,  że wydaje okrzyki,  poczem  ujrzał,  że gwałtowność jego 
ruchów  wzrosła. Patrząc dalej,  widział  jak ciało to w  radosnym szale istnienia rozbijało naju-
lubieńsze jego meble, rozrywało książki, tłukło butelki, pijąc nierozważnie z poszczerbionych 
kieliszków,  skacząc i burząc wszystko dokoła. Spoglądał  na to wszystko z  bezsilną rozpaczą. 
Po  raz  ostatni  jeszcze  spróbował  zwalczyć  nieprzekraczalną  przeszkodę,  poczem,  otoczony 
tłumem  podrwiwających  nad  nim  duchów,  zawrócił  w  okropnem  podnieceniu,  aby  opow-
iedzieć p. Vinceyowi o wyrządzonej mu krzywdzie.

— Ale  umysł  p. Vinceya był  teraz  dla zjaw  niedostępnym;  i p. Bessel,  pozbawiony ciała, 

ścigał go nadaremnie,  podczas gdy tamten przebiegał  przez Holborn w  poszukiwaniu dorożki. 
Przerażony i  niezdecydowany p. Bessel udał  się w inną stronę i w pobliżu Burlington Arcade 
spotkał  swój sprofanowany kształt doczesny,  biegnący szybko ulicami z okrzykami i  gestami 
szaleńca.

Uważny  czytelnik  może  teraz  zrozumieć  interpretację,  jaką  p.  Bessel  nadał  pierwszej 

części  tej  niezwykłej  przygody.  Istota,  której  fantastyczna  wycieczka  na  ulice  Londynu 
spowodowała  tyle  szkód i  nieszczęść,  przebywała  rzeczywiście  w  ciele  p. Bessela,  nie  była 
jednak p. Besselem. Był  to zły duch,  należący do tego dziwnego zaświata, do którego p. Bes-
sel  tak  nierozważnie  wtargnął.  Demon ten  pozostawał  w  ciągu dwudziestu  godzin  w  posia-
daniu  ciała  p. Bessela,  a  przez  te  same  dwadzieścia  godzin  pozbawione  doczesnej  powłoki 
ciało  astralne  p.  Bessela  błądziło  bezradnie  w  tej  niezwykłej  krainie  cieniów,  szukając  na 
próżno pomocy.

P.  Bessel spędził  całe  godziny  na próbach poruszenia mózgów  p. Vinceya i  p. Harta.  Jak 

nam  wiadomo,  wysiłki  te  zdołały  ich  zaniepokoić.  Nie  znał  on  jednakże  sposobu,  przy  po-
mocy którego mógłby  zawiadomić swych przyjaciół  o położeniu,  w  jakiem się znajdował  po 
drugiej  stronie  otchłani.  Jego  bezsilne  palce  macały  daremnie  i  bezpożytecznie  ich  mózgi. 
Raz jeden tylko,  jak już powiedzieliśmy, zdołał  zwrócić p. Vinceya z drogi, aby go skierować 

background image

na miejsce,  którędy przechodziło jego skradzione ciało,  ale nie mógł  mu wytłumaczyć,  co się 
z nim zdarzyło: z tego spotkania nie uzyskał żadnej pomocy.

W ciągu tych długich godzin umysł p. Bessela przygniatała pewność,  że ciało jego zostanie 

niebawem narażone na śmierć przez szalonego intruza  i  że będzie zmuszony pozostać już  na 
zawsze  w  krainie  cieniów;  skutkiem  tego  cały  ten  okres  czasu  wydawał  mu  się  okropną 
agonją. I kiedy tak bezsilnie  czynny  błądził  od jednego do drugiego  z  przyjaciół,  nieprzelic-
zone  duchy tego nowego świata  tłoczyły  się dokoła  niego  i napełniały go  trwogą. Obok  zaś 
miotającego się szaleńczo jego ciała, krążyło mnóstwo pożądliwych lemurów, spoglądających 
z zachwytem i zazdrością na szczęśliwego towarzysza, robiącego tak wspaniałą karjerę.

Takiem  jest,  jak się zdaje,  życie tych bezcielesnych istot w  tym świecie,  który jest cieniem 

naszego. Czyhają one  stale  na sposobność  osiedlenia  się  w  jakiemś ciele  śmiertelnem,  które 
pobudzają  wówczas do  gwałtów,  szaleństw  i dzikich namiętności,  stają  się bodźcem  postęp-
ków  dziwnych i  niewytłumaczonych,  P.  Bessel  nie  był  jedyną  duszą  ludzką,  jaka  się  wśród 
nich znalazła. Świadczy o tem fakt,  że spotkał  jeden,  a  potem  nawet kilka  cieniów  ludzkich, 
które,  prawdopodobnie tak samo jak  on,  utraciły swe ciało  i  snuły się  pełne  rozpaczy w tym 
świecie pośrednim,  który nie jest ani życiem,  ni śmiercią. Nie mogły zwierzyć się ze swej ta-
jemnicy,  gdyż  ten  świat  głuchy  jest  i  niemy,  a  jednak  można  było  rozpoznać  w  nich  łudzi, 
dzięki ich niewyraźnemu ludzkiemu kształtowi oraz dzięki wyrazowi smutku,  malującemu się 
na ich obliczach,

P. Bessel nie  umiał  powiedzieć w jaki sposób dostali  się oni do świata cieniów  oraz gdzie 

się  znajdowały  utracone  przez  nich ciała,  czy mieli  kiedyś  powrócić  do  ludzi,  czy też  mieli 
tam pozostać na zawsze,  Ani on ani ja nie przypuszczamy, aby miały to być  cienie umarłych. 
Dr,  Wilson  Paget  zaś  sądzi,  że  są  to  całkowicie  świadome  dusze  tych,  których  na  ziemi 
ogarnęło szaleństwo,

W końcu p. Bessel napotkał  przypadkowo niewielką grupę tych niemych larw i,  postępując 

za  niemi,  ujrzał  pod  sobą,  w  sali  wspaniale  oświetlonej,  czterech  czy  pięciu  nieruchomych 
gentlemanów  oraz kobietę dość tęgą,  ubraną w  jedwabną suknię  i  siedzącą na krześle w dzi-
wacznej  pozycji,  z odrzuconą  w  tył  głową.  Poznał  ją,  dzięki widywanym poprzednio portre-
tom,  jako  słynne  medjum  mrs.  Bullock.  W  mózgu  śpiącego  medjum  p,  Bessel  zauważył 
poszczególne  punkty  i  powierzchnie,  które  poruszały  się  i  błyszczały,  jak  gruczoł  szysz-
kowaty  w  mózgu  p,  Vinceya,  Blask  ich  był  bardzo  nieregularny;  czasami  jaśniał  po  prostu 
niewielki,  ruchomy  punkcik,  Medjum  mówiło  bez  ustanku,  pisząc  jednocześnie  obiema 
rękami. P,  Bessel spostrzegł, że otaczające je cienie ludzkie,  jak również mnóstwo duchów ze 
świata pośredniego starało się dotknąć świetlanych części; mózgu. Zależnie od tego,  że jeden 
owładał  jej mózgiem,  a drugi zostawał  odepchnięty, głos medjum i charakter pisma zmieniały 
się,  tak,  iż  niemal  wszystkie  słowa  wypowiedziane  i  napisane  były  poplątane  i  niejasne: 
czasami był  tam urywek zdania,  podyktowanego przez jednego z duchów,  przerwany natych-
miast przez  inny urywek;  kiedy indziej znów  medjum rozgłaszało szalone  fantazje duchów  o 
jałowych  pożądaniach.  Wówczas  p,  Bessel  zrozumiał,  że  medjum  interpretowało  myśli  i 
pragnienia  dotykających go duchów  i  począł  rozpaczliwie  walczyć  aby się  doń zbliżyć. Lecz 
znajdował  się  w  ostatnich  szeregach tłumu  i  tym  razem  nie  zdołał  tego osiągnąć;  wreszcie, 
pełen niepokoju, poszedł zobaczyć, co przez ten czas stało się z jego ciałem.

Długo błądził we wszystkich kierunkach,  szukając go na próżno i drżąc przed możliwością 

jego śmierci;  wreszcie  odnalazł  je  na  dnie  rowu  przy Baker Street,  wijące  się  z  bólu  i  mio-
tające  bluźnierstwa.  Przy  upadku  demon  złamał  nogę,  rękę  i  dwa  żebra  w  ciele  p. Bessela, 

background image

Poza  tem  ogarniała  go  wściekłość,  iż  era  jego  życia  była  tak  krótka,  odczuwając  zaś  ból, 
czynił gwałtowne poruszenia i skręcał się na wszystkie strony.

Wówczas p. Bessel skierował  się ze  zdwojonym zapałem do sali,  gdzie odbywał  się seans 

spirytystyczny;  natychmiast  po przybyciu zauważył,  że mężczyźni,  otaczający medjum,  spo-
glądali na zegarki,  tak,  jakby posiedzenie miało się ku końcowi. Na ten widok wiele cieniów, 
których wysiłki pozostały bezowocnemi,  odeszło  z  widomemi gestami  rozpaczy. Lecz  myśl, 
że seans ma się zakończyć, dodała tylko p. Besselowi zapału, i wola jego walczyła tak skutec-
znie przeciwko innym,  że zdołał  wreszcie owładnąć mózgiem medjum. Przypadek sprawił, że 
właśnie w tej chwili blask jego był  bardzo silny i wówczas udało mu się przesłać pismo, które 
Dr. Wilson Paget zachował. Tymczasem  inne cienie  i  chmara  otaczających medjum lemurów 
odepchnęły p. Bessela i przed końcem seansu nie mógł już opanować medjum.

Powrócił  więc by czuwać  przez długie  jeszcze godziny w zagłębieniu rowu,  gdzie ohydny 

demon leżał  że skradzionem i okaleczonem przez siebie ciałem,  skręcając się i klnąc, płacząc, 
jęcząc  i  zaznajamiając  się  z  cierpieniem.  Przed  świtem  zdarzyło  się  to,  na  co  oczekiwał  p. 
Bessel: mózg jasno zabłysnął, zły demon go opuścił,  a p. Bessel znów stał  się władcą ciała, do 
którego  obawiał  się,  że  już  nie  powróci.  Jednocześnie  cisza  została  przerwana;  p.  Bessel 
usłyszał  odgłosy ruchu  ulicznego  i głosy  ludzkie  ponad  swoją  głową:  dziwny  świat,  będący 
cieniem naszego — świat ponurych  i  milczących  cieni,  bezsilnych żądz i  zatraconych  widm 
ludzkich, — zniknął zupełnie.

Zanim go odnaleziono,  p. Bessel pozostawał  na dnie  rowu około trzech godzin. I pomimo 

cierpienia,  spowodowanego  ranami,  bez  względu  na  brudne  i  wilgotne  miejsce,  w  którem 
leżał,  nie bacząc  na  łzy,  wyciskane  przez fizyczne dolegliwości,  serce  jego było pełne rados-
nej świadomości, że jednak powrócił raz jeszcze do znajomego świata ludzkiego.

 Wakacje Pana Ledbettera.

Przyjaciel mój, p. Ledbetter, jest niewielkim człowieczkiem  o  okrągłej  twarzy.  Naturalna 

słodycz1 jego spojrzenia jest całkowicie zatracona  na  skutek refleksu szkieł  noszonych przez 
niego  okularów,  a  głos,  głęboki  i  rozkazujący,  drażni  ludzi  łatwo  się  irytujących.  Jako  pa-
miątkę  studjów  seminaryjnych  przyniósł  ze  sobą aż  na zajmowane  obecnie probostwo pełną 
ścisłości  wymowę  oraz  jakąś nerwową  chęć  okazywania  się  stanowczym  i  poprawnym  we 
wszystkich,  mniej  czy  więcej  ważnych,  okolicznościach życia. Ma w  sobie pewne  namaszc-
zenie  kapłańskie,  grywa chętnie  w  szachy,  wielu  zaś posądza  go,  że  oddaje się  w  tajemnicy 
czystej matematyce,  co jest zajęciem zaszczytnem raczej niż zajmującem. Przemówienia jego, 
zawsze  obszerne,  roją się od zbytecznych szczegółów.  Prawdę  mówiąc,  większość  jego zna-
jomych twierdzi,  że w  obcowaniu jest on .”nudziarzem”,  nazywając rzeczy po imieniu,  niek-
tóre  zaś osoby pochlebiały  mi  nawet  dziwiąc  się,  że  mogę  znosić  jego  towarzystwo,  lecz  z 
drugiej strony,  całe  grono ludzi nie  pojmuje tego,  że  mógł  on  upodobać  sobie  kompanję tak 
nieznośnego  i  antypatycznego  jak  ja  osobnika.  W ogóle  niewielu  jest  takich,  coby  uważali 
przyjaźń naszą za rzeczywistą i trwałą. Ale to dlatego,  że nikt nie wie, jakie węzły nas wiążą i 
jakie  miłe  wspomnienia  łączą  mnie,  via  Jamajkę,  z  przeszłością  p.  Ledbettera,  — 
przeszłością, co do której objawia on pewien lekki niepokój.

— Nie  wiem,  cobym  zrobił,  gdyby  to  się  rozniosło,  —  zapewnia,  i  powtarza  tonem, 

pełnym przekonania. — Doprawdy, nie wiem, cobym zrobił!

background image

Mimo to, sądzę,  że ograniczyłby się do zaczerwienienia po same uszy. Ale, przekonamy się 

o  tem  później.  Nie  jest  to  również  chwila  właściwa  do  opowiadania  o  naszem  pierwszem 
spotkaniu,  gdyż,  według  ogólnego  prawidła,  —  które  zresztą  skłonny  jestem  naruszać,  — 
koniec  jakiejś  przygody  winien  iść  raczej  po  początku,  aniżeli  przed  nim.  Zaś  początek  tej 
historji  wymaga  poważnego  cofnięcia  się  wstecz.  Mniej  więcej  dwadzieścia  lat  temu. 
Przeznaczenie,  przez szereg złożonych i osłupiających manewrów,  oddało,  że  tak powiem,  p. 
Ledbettera w moje ręce.

W tym  czasie mieszkałem  na  Jamajce,  zaś p.  Ledbetter  był  profesorem  teologji w Anglji. 

Wówczas  już  można  było  poznać  w  nim  tego  samego  człowieka,  co  dzisiaj,  z  tą  samą 
okrągłością policzków,  temiż lub conajmniej identycznemi okularami, i tym samym wyrazem 
nieokreślonego zdziwienia na jego spokojnej twarzy. Wprawdzie był on, kiedy go ujrzałem, w 
stanie nienajlepszym:  kołnierzyk jego był  zupełnie niepodobnym  do tej  części  ubrania  i,  być 
może,  te okoliczności  &tały się  niejako pomostem,  który pozwolił  nam przekroczyć  dzielącą 
nas naturalną przepaść. Ale do tego, jak obiecałem, powrócimy później.

Cała sprawa  rozpoczyna się w  Hithergate–sur–Mer,  w  tym samym  czasie,  co wakacje  let-

nie.  Zdecydowany  udzielić  sobie  wypoczynku,  którego  bardzo  potrzebował,  p.  Ledbetter 
przybył  do tej miejscowości, mając za cały bagaż ciemnobronzową,  dobrze wypchaną walizę, 
oznaczoną  literami  F.  W.  L.,  nowy  słomkowy  kapelusz  i  dwie  pary  flanelowych  spodni. 
Odczuwał  zrozumiałą  radość,  będąc  oswobodzonym  od  lekcyj,  gdyż  młodzieńcy,  których 
nauczał, nie budzili w nim specjalnych sympatyj.

Po  obiedzie  p.  Ledbetter  rozpoczął  konwersację  z  jakimś  rozmownym  panem,  zamiesz-

kałym już poprzednio w  pensjonacie,  w którym p. Ledbetter zainstalował  się  za radą swej ci-
otki. Rozmowny  ten  pan był  tam  jedynym  przedstawicielem  płci  męskiej  W rozmowie obaj 
panowie  ubolewali  nad  całkowitym  niemal  zanikiem  cudownych  przygód  w  naszej  epoce, 
wspominali  o panującej  manji  ciągłego  przenoszenia  się  z  miejsca  na  miejsce,  o zniesieniu 
dystansów  dzięki parze  i elektryczności,  o wulgarności  reklamy,  o upodleniu ludzi  przez  cy-
wilizację i o wielu innych, analogicznych sprawach.

Rozmowny pan rozprawiał  z niezwykłą  elokwencją o zaniku odwagi ludzkiej,  spowodow-

anym  przez  poczucie  bezpieczeństwa,  —  bezpieczeństwa,  nad  którem  p.  Ledbetter  biadał 
dość  nieopatrznie,  wraz  z  swoim  rozmówcą. Z  radości  nad  swą  emancypacją  i  pragnąc  też, 
być może, okazać się dobrym kompanem,  p. Ledbetter popijał  nieco bardziej obficie,  niż miał 
we  zwyczaju,  doskonałą  whisky,  którą  poczęstował  go  rozmowny  towarzysz;  lecz,  jak 
zapewniał potem z naciskiem, ani przez chwilę nie był podpity.

Okazał  się po prostu bardziej gadatliwym,  niż zawsze, a zwykła żywość jego sądów jakby 

nieco’  osłabła.  Wreszcie,  po  szeregu  panegiryków  na  cześć  dobrych,  starych  czasów,  tych 
„niegdyś”  i  tych  „dawniej”,  co na  zawsze  minęły,  wyszedł  sam  na  ulicę,  skąpaną  w  księży-
cowej poświacie, i zapuścił  się w gęsto zabudowaną willami aleję, ciągnącą się wzdłuż skalis-
tego brzegu morskiego.

Postępując opustoszałą aleją,  ubolewał  jeszcze  nad losem,  który  narzucał  mu  życie peda-

goga,  tak słabo obfitujące w przygody. Jakże się wlokło to prozaiczne, bezbarwne,  szare istni-
enie!  I  w  tem  spokojnem,  metodycznem  życiu,  od  Nowego  Roku  do  świętego  Sylwestra, 
gdzie znaleźć sposobność do wykazania swego bohaterstwa? Z wzrastającą zazdrością myślał 
o  pełnych  powabu  okresach średniowiecza,  tak  bliskich,  a  jednak  tak  odległych,  o  ich  wo-
jnach i rozejmach, rycerskich zapasach i turniejach miłosnych, z udziałem zawadjaków i kon-
dotjerów,  trubadurów  i  pięknych  kasztelanek!  Ach!  ileż  tam  było  sposobności  do  rzucania 

background image

zuchwałych  wyzwań,  śmiałego  kryzowania  szpad  lub  gonienia  na  ostre  przeciwko  godnym 
siebie rycerzom!

Lecz  nagle  jakaś  wątpliwość,  jakaś  dziwna  wątpliwość  wkradła  się  do  jego  umysłu  w 

chwili,  gdy pełne brawury wizje przesłonił  mu cień pełnych wilgoci wieżyc o ponurych loch-
ach i  ciemnicach,  gdzie  zadawano  najsroższe  tortury,  lub dręczono  przez  długie  lata  w  nie-
woli… I wątpliwość ta zburzyła od razu piękny budynek, który p. Ledbetter tak lekkomyślnie 
wzniósł.

Czy  bowiem  naprawdę był  on tak  dzielnym,  jak  usiłował  to  sobie wmówić?  Czy  rzeczy-

wiście  byłby zachwyconym,  gdyby  tak koleje  i  telegraf,  gaz i  elektryczność,  agenci  policji  i 
żandarmi,  słowem  wszystko,  co  przyczynia  się  do  zapewnienia  bezpieczeństwa  cywilizow-
anej jednostki, zniknęło nagle z tego świata?

Niedawny jego rozmówca wyrażał się o zbrodniarzach w słowach pełnych rozczulenia.
— Ach! włamywacz! — mówił,  — oto jedyny prawdziwy poszukiwacz przygód,  jaki nam 

teraz  pozostał! Niech pan  się zastanowi  nad walką,  jaką  toczy,  jeden przeciwko  wszystkim, 
sam jeden przeciwko całej cywilizowanej społeczności?

W młodym profesorze zbudziło się echo tych ubolewań.
— Oczywiście! — odrzekł, — — włamywacze mają jeszcze trochę przyjemności w życiu. 

Tak,  teraz  już  oni  tylko jedni. Niech pan  pomyśli,  jakie wrażenie  musi  sprawiać wyłamanie 
drzwi.

W tem  miejscu zaśmiał  się  cichym,  sardonicznym  śmiechem. Znalazłszy  się  później  sam 

na sam ze swemi myślami,  starał  się porównać jakość swej  odwagi  z  odwagą zatwardziałego 
zbrodniarza  i  usiłował  przeciwstawić  kategoryczne  zapewnienia  zdradzieckim podejrzeniom, 
które walczyły z jego wewnętrzną szczerością.

— Mógłbym  zrobić  zupełnie  to  samo,  —  wmawiał  sobie  p.  Ledbetter.  —  Właściwie 

chodzi tylko o odpowiednią okazję… Tylko ja nie ustąpię tak łatwo moim popędom zbrodnic-
zym. Moja siła moralna się temu sprzeciwia.

Jednakże,  kiedy  chełpił  się  przed  sobą  własnemi  zaletami,  ogarniało  go  coraz  większe 

zwątpienie. W tej  chwili  przechodził  właśnie  przed dużą  posesją,  w  której  dom  mieszkalny 
otoczony  był  ze  wszystkich  stron cienistym  ogrodem. Ponad łatwo dostępnym,  niewysokim 
balkonem  widać  było  ciemne  wnętrze  otwartego  okna.  P.  Ledbetter  nie  zwrócił  na  ten 
szczegół  specjalnej  uwagi,  niemniej  jednak  wspomnienie  o  tem  zasiadło  w  jego  umyśle,  i 
uporczywie  łączyło  się  z  innemi  myślami.  Wyobraził  sobie,  iż  wdrapuje  się  na  balkon  i  po 
omacku, na czworakach, pogrąża się w mrokach tajemniczego mieszkania.

— Phi! Nie odważyłbyś się! — drwił z niego Duch Zwątpienia.
— Moje  obowiązki wobec  bliźniego  zakazują  mi  tego,  — odpowiadała  miłość  własna  p. 

Ledbettera.

Było już koło jedenastej. Żaden szmer,  prócz szumu morza,  nie dochodził  od miasteczka,  i 

cały świat zdawał  się drzemać śród cichego blasku księżyca. Jedynie mdły promyk, padający 
z oświetlonego okna na zakręcie alei, świadczył o życiu, jeszcze nie uśpionem.

P.  Ledbetter  zawrócił  i  podszedł  zwolna  ku  willi  z  otwartem  oknem.  Zatrzymawszy  się 

przed drewnianą furtką,  stanowiącą wejście  do ogrodu,  stał  się przez  kilka chwil niejako po-
lem bitwy, na którem ścierały się przeciwne sobie motywy.

— Spróbujemy,  — szeptało Zwątpienie.  — Aby  zakończyć  z  tem  nieznośnem  niezdecy-

dowaniem,  dowiedź,  że  jesteś  dość  odważnym,  by wejść  do  tego  domu.  Dokonaj  włamania 
bez kradzieży. Wszak w tem nie będzie żadnej zbrodni.

background image

P. Ledbetter po cichu pchnął furtkę. Zamknął ją, i wśliznął się w mroczną gęstwinę zarośli.
— To, co czynię, jest bezsensowne, — podszeptywała profesorowi ostrożność.
— Z góry było wiadomo, że się zlękniesz! — drwiło Zwątpienie.
Serce p. Ledbettera waliło, jak młotem, na pewno jednak nie odczuwał  strachu! Nie! on nie 

czuł strachu! Mimo to, pozostał tam bardzo długo, ukryty w mroku, niezdecydowany.

Oczywistem było,  że należało przedostać  się  na balkon jednym  susem,  gdyż  z  alei widać 

go  było  w  całości,  w  pełnym  księżycowym  blasku.  Zresztą  sztachety,  po  których  pięły  się 
młode pąki róż,  ułatwiały to ogromnie. A tam  już,  śród gęstych ciemności,  obok kamiennych 
wazonów,  przybranych kwiatami,  można  było się  przyczaić,  aby przez  otwarte  okno dokład-
nie zbadać, co się działo wewnątrz opustoszałego, jak się zdawało, domu.

P.  Ledbetter  pozostawał  w  nieruchomości,  jakby  był  z  kamienia;  lecz  w  pewnej  chwili 

nagła decyzja przeważyła szalę. Skoczył. Porywczemi, konwulsyjnemi ruchami przedostał  się 
przez  kratę,  wdrapał  się  na  poręcz  balkonu i  zadyszany,  drżący,  znalazł  się  pod  osłoną  do-
broczynnych ciemności.

Trząsł  się  cały,  brakło  mu  tchu,  a  serce  waliło jak młotem;  nie  posiadał  się  jednak  z  ra-

dości. Był gotów krzyczeć z uciechy, że nie odczuwał prawie wcale strachu.

Przez myśl przemknął mu nagle ustęp z „Mefistofelesa” Willsa:
— Zdaje mi się, że kotem jestem gdzieś na dachu! — szepnął.
Ależ  ta  wycieczka  była  o  wiele  ciekawsza,  niż  mógł  przypuszczać!  Doprawdy,  jakże 

pożałowania  godnym  byli  wszyscy  ci  biedni  ludzie,  którym  była  obcą  sztuka  włamywacza! 
Niema się czego obawiać, bezpieczeństwo jest całkowite! A on zachowywał  się najodważniej 
w świecie!

A teraz naprzód ku oknu,  aby włamanie stało się zupełnem. Ale czy należało posuwać swą 

śmiałość  taki  daleko? Sądząc  z  położenia  okna,  ponad  drzwiami  wejściowemi,  musiało  ono 
wychodzić na korytarz, czy też na klatkę schodową; w mroku zresztą nie  widać było ani lus-
ter,  ani  nic  takiego,  coby  wskazywało,  że  tam  jest  sypialnia  i  nasuwało  myśl,  że  może  tam 
ktoś spać.

P.  Ledbetter  posunął  się  naprzód  na  czworakach,  przez  chwilę  nasłuchiwał  pod  oknem, 

poczem podniósł głowę i zajrzał do mrocznego wnętrza.

Tuż  obok,  na  trójnogu,  niepokojący  trochę  na  pierwszy  rzut  oka,  stał  posąg  bronzowy, 

naturalnej  niemal  wielkości.  P.  Ledbetter  pochylił  się  szybko,  lecz  po  chwili  spojrzał  pon-
ownie  w  okno. Zobaczył  obszerny,  słabo  oświetlony  przedsionek,  oraz  dalej,  odcinające  się 
wyraźnie  na  tle  przeciwległego  okna,  ciemne  fałdy  stor.  Dolna  część  szerokich  schodów 
tonęła w nieprzeniknionym mroku; drugie, węższe schody prowadziły na górne piętro.

P,  Ledbetter  rzucił  poza  siebie  bystre  spojrzenie:  lecz  cisza  nocna  była  niczem 

niezamącona.

— To zbrodnia! — szepnął. — To zbrodnia!
I szybko,  opierając  się  o ramę  okienną,  wskoczył  do  środka;  stopy jego  spoczęły bezsze-

lestnie na puszystym dywanie. W tej chwili był prawdziwym włamywaczem!

Nieruchomy,  ze  zgiętemi  kolanami  i  pochylonem  naprzód  ciałem,  zamienił  się  w  słuch  i 

wzrok. Na zewnątrz dała się  nagle słyszeć szybka bieganina i stłumione szmery;  p. Ledbetter 
poczynał  już  żałować  swej  niewczesnej  śmiałości;  lecz  uspokoiło  go  kilka  żałosnych  mi-
auknięć  goniących  się  kotów,  które  zresztą  niebawem  zacichły.  Poczuł,  że  odwaga  mu 
powraca  i  wyprostował  się. Wszystko,  jak się  zdawało,  spało. To jednak bardzo łatwo zrobić 

background image

się włamywaczem,  jeśli wyrobić sobie o tem  jakie takie pojęcie! Był  zachwycony,  że zdecy-
dował się tego spróbować.

Postanowił  unieść  z  sobą  jakieś  niewielkie  trofeum,  jedynie  dla  stwierdzenia  braku 

jakiejkolwiek niskiej obawy przed prawem; potem odejdzie tą samą drogą, którą przyszedł.

Rzucił  spojrzeniem  dokoła  siebie  i  nagle  Duch  Krytycyzmu  zbudził  się  w  nim na  nowo. 

Złodzieje  nie  zadawalniają  się  po  prostu  tylko  wtargnięciem  do  mieszkania:  obchodzą 
wszystkie  pokoje,  rozpruwają  kasy  ogniotrwałe…  Ale  cóż!  On  się  i  tego  nie  obawiał!  Nie 
włamie  się  wprawdzie  do  kasy,  co  to,  to  nie!  Byłoby  to  idjotycznym  brakiem  względów 
wobec gospodarzy. Lecz zwiedzi wszystkie pokoje; przejdzie po schodach. Zresztą powtarzał 
sobie  ciągle,  że  jest  zupełnie  bezpieczny;  nawet  niezamieszkały  dom  nie  zapewniałby 
większego spokoju!

Niemniej  p.  Ledbetter  musiał  zacisnąć  pięści  i  odwołać  się  do  całej  swej  energji,  aby 

powolutku wyruszyć na tonące w mroku schody, i to zatrzymując się na każdym stopniu.

U  góry,  nad  schodami,  znajdował  się  przedsionek,  od którego  rozchodziło  się  kilkoro 

drzwi;  jedne  z  nich  były  otwarte.  Dom  zdawał  się  być  pogrążony  w  ciszy.  Przez  chwilę  p. 
Ledbetter zastanawiał  się,  co będzie, jeśli ktokolwiek znagła obudzony,  niespodzianie się po-
jawi.

Przez  otwarte  drzwi  widać  było  pokój  sypialny,  oświetlony  księżycowym  blaskiem.  W 

pokoju stało łóżko, pokryte białą kapą.

Na wejście do pokoju p. Ledbetter zużył  całe trzy minuty,  które zdawały się  przedłużać w 

nieskończoność;  pochwycił  kawałek  mydła  —  swoje  trofeum!  —  poczem  zaczął  schodzić 
jeszcze ciszej, niż wszedł. Było to równie łatwem, jak…

Lecz nagle…
Odgłos  kroków  po  żwirze,  w  ogrodzie…  Dźwięk  kluczy…  Jakieś drzwi  otwarte,  potem 

zamknięte… Trzaski zapalanej zapałki, na dole, przy wejściu!…

P. Ledbetter stał osłupiały, zrozumiawszy od razu całe szaleństwo swego postępku,
— Jakże,  u djabła, ja się stąd wydostanę? Blask świecy oświetlił  przedsionek. Rozległ  się 

stuk stawianego w kącie parasola,  a schody zatrzeszczały pod ciężkiemi krokami. Odwrót był 
odcięty! P. Ledbetter stał przez chwilę, pełen skruchy, godnej największego politowania.

— Na  miłość  boską!  Jakże ja byłem głupi! Zawrócił  pospiesznie  przez  mroczny korytarz 

do  opuszczonego  przed  chwilą  pokoju  i,  drżąc  cały,  oczekiwał,  nasłuchując.  Kroki  rozbrz-
miewały już na pierwszem piętrze.

— Cóż  za  okropna  myśl!  Gdyby  to  właśnie  był  pokój  nowoprzybyłego?…  niema  ani 

chwili do stracenia!

Dzięki Bogu! Szeroka  kapa opadała do samej ziemi. P. Ledbetter wpełznął  na  czworakach 

pod łóżko… Czas był najwyższy!

Przez  rzadkie  oczka  tkaniny  ukazał  mu  się  drgający  płomień  świecy,  budzący  do  tańca 

ruchliwe cienie które zatrzymały się natychmiast, gdy tylko lichtarz został postawiony.

— Boże! Co za dzień! — odezwał się nowoprzybyły, sapiąc głośno.
I  położył,  jak się  zdawało,  ciężką  jakąś  paczkę  na  jednym  z  mebli,  którego p.  Ledbetter 

widział tylko nogi.

Nieznajomy zamknął  drzwi, poczem podszedł  do okien i zapuścił  story; następnie zawrócił 

w strome łóżka i usiadł na jego brzegu.

— Cóż  za  dzień!  Boże! Boże! Nieznajomy ciągle  jeszcze sapał  i,  jak się  p. Ledbetterowi 

zdawało,  ocierał  twarz z potu. Na nogach miał  grube,  mocne buty. Sądząc z cienia jego łydek 

background image

na ścianie,  nieznajomy musiał  być  dość tęgim. Po chwili  zdjął  marynarkę  i  kamizelkę  — tak 
przynajmniej zdawało się p. Ledbetterowi,  — i,  powiesiwszy je na krawędzi łóżka,  zaczął  od-
dychać nieco swobodniej,

Co jakiś czas mówił  do siebie półgłosem,  a  w  pewnej chwili  nawet wybuchnął  śmiechem. 

P. Ledbetter też do siebie po cichu przemawiał, ale nie śmiał się wcale.

— A  tom  się  ładnie  urządził!  Co  teraz  począć?  Alternatywy  były  rzeczywiście  dość 

ograniczone.

Przez materję kapy przedostawało się wprawdzie trochę światła,  ale dla dokładniejszej ob-

serwacji było to niedostatecznem. Co do cieni, to; prócz występującego wyraźnie cienia łydek 
reszta  przedstawiała  się  zagadkowo  i  łączyła się  z  deseniami  obicia. Z  pod zwisającej  kapy 
widać było jeszcze kawałek dywanu, który, — jak to p. Ledbetter, zniżywszy ostrożnie głowę, 
zauważył,  — zakrywał  niemal całą  podłogę. Dywan był  cenny,  a pokój obszerny,  i,  sądząc  z 
liczby zakończonych kółeczkami nóżek, komfortowo umeblowany.

P,  Ledbetter był  w  prawdziwym kłopocie,  gdy zastanawiał  się,  co robić. Zaczekać,  aż gru-

bas się położy i,  kiedy zaśnie,  popełznąć ku drzwiom,  otworzyć je  i  jednym susem rzucić  się 
do  ucieczki,  —  wydawało  się  jedyną  możliwością.  Ale  czy  zdoła  pomyślnie  zeskoczyć  z 
balkonu na ziemię? Było to bardzo wątpliwem!

Wobec tylu trudności p. Ledbetter poczynał wpadać w rozpacz.
Niewiele brakowało,  a byłby wysunął  głowę  pomiędzy nogami  grubasa; w  razie  potrzeby 

chrząknie, aby zwrócić jego uwagę,  poczem, z uśmiechem,  w  kilku słowach odpowiednio do-
branych,  wyjaśni  mu  swą  niespodziewaną  obecność,  lecz  dobór  frazesów  był  nader kłopot-
liwy: „Zapewne uzna pan moje zjawienie się tutaj za dziwne”, lub: „Sądzę że zechce pan łas-
kawie  wybaczyć  moje niespodziewane  pojawienie się u jego stóp”. Oto prawie wszystko,  co 
zdołał wymyślić.

Tymczasem w umyśle jego powstały poważne komplikacje. Jeśli słowa jego nie znajdą wi-

ary, to co będzie? Czyż nie posłuży na nic cała reputacja, cała jego przeszłość bez plamy?

Teoretycznie był on włamywaczem: wszelkie zaprzeczenia byłyby tu na nic!
Idąc  dalej  za  swą  myślą,  widział  się  już  na  ławie  oskarżonych  i  opracowywał  świetną 

obronę: „Winien jestem zbrodni teoretycznej!”  Nagle grubas powstał  i zaczął  chodzić tam i z 
powrotem po pokoju.

P.  Ledbetter  słyszał,  jak  otwierał  i  zamykał  szuflady,  a  przez  chwilę  zdawało mu  się,  że 

zaczął  się  rozbierać.  Lecz  nie!  Grubas  usiadł  przy  biurku  i  zaczął  pisać;  następnie  słychać 
było  szelest  dartych  papierów,  poczem do  nozdrzy  p.  Ledbettera  szedł  zapach palonego  pa-
pieru, zmieszany z dymem cygara.

Później już, opowiadając mi tę przygodę, p. Ledbetter mówił:
— Położenie moje było pod każdym względem pożałowania godne. Jakaś deska zmuszała 

mnie nadmiernego pochylania głowy i utrzymywania na rękach większej  części całego mego 
ciężaru.  Po  pewnym  czasie  zacząłem  odczuwać  coraz  ostrzejszy  kurcz  w  karku.  Poza  tem 
dręczył  mnie  nieznośnny  ból  w  rękach,  powstały  z  długotrwałego  ucisku  o  szorstką  pow-
ierzchnię  dywanu.  Zbolałe  były  także  i  moje  kolana,  od  naprężonego  na  nich  materjału 
spodni. W tym  czasie  nosiłem  kołnierzyki jeszcze  wyższe niż teraz  —  ściśle 2  1/2 cala wy-
sokości a ten,  co miałem na sobie,  był  w  dodatku trochę zniszczony i dotkliwie mnie drapał. 
Ale co mi dręczyło najwięcej,  to rodzaj liszaja,  bardzo swędzącego,  który miałem na twarzy; 
gwałtownemi  krzywieniami  uspakajałem  swędzenie,  jak  mogłem.  Spróbowałem  podnieść 
rękę, ale szelest mankietu przestraszył  mnie. Niebawem zresztą musiałem zrzec się i poprzed-

background image

nich  prób,  zauważyłem  bowiem,  —  szczęśliwie  zawczasu  —  że  skurcze  mej  twarzy  do-
prowadzić mogły do spadnięcia  binokli,  co,  oczywiście  zdradziłoby  moją  obecność;  binokle 
jednak zawisły  mi skośnie  na  nosie,  w bardziej  niż wątpliwej równowadze.  Na domiar złego 
miałem lekki katar i nieustanna skłonność do kichania i  pociągania nosem była po prostu ok-
ropna.  Krótko  mówiąc,  poza  niesłychaną  przykrością,  wynikającą z  mego  położenia,  odczu-
wałem  niedomagania  fizyczne,  które  niebawem  stały  się  nie  do  wytrzymania.  A  mimo 
wszystko, musiałem trwać w nieruchomości!

Po upływie  dłuższego  czasu dał  się słyszeć  jakoby  brzęk metalowych monet,  w  pewnego 

rodzaju  regularnym  rytmie:  raz…  dwa…  trzy…  cztery…  —  dwadzieścia  pięć  podobnych 
dźwięków  —  potem  stuk  stawianego  na  stole  rulonu  i  pomruk  zadowolenia  tajemniczego 
mężczyzny…

Wydawało  się,  że  były  to złote  pieniądze.  Trwało to  już dość  długo i  p.  Ledbetter  zaczął 

odczuwać wzrastającą ciągle nieprzezwyciężoną ciekawość.

Zagadkowy osobnik naliczył już całe setki monet.
W końcu  p. Ledbetter  nie  wytrzymał;  z  niesłychaną  ostrożnością  zaczął  się  pochylać  na 

rękach,  aby zniżyć oczy do poziomu  podłogi,  w  nadziei,  że przez ażurowy brzeg kapy zdoła 
coś zobaczyć. Lecz przy próbie tej poruszył nogą, wywołując lekkie skrzypnięcie.

Brzęk złota ucichł nagle. P. Ledbetter zesztywniał.
Lecz po  chwili  brzęk  dał  się  słyszeć  znów.  Potem  znów  zamarł  i  cisza  zapanowała 

wszędzie,  z  wyjątkiem  serca  p.  Ledbettera,  którego  uderzenia  wydawały  się  właścicielowi 
uderzeniami w bęben.

Tymczasem jednak nic się nie poruszało.
Spróbował  raz  jeszcze  nachylić  głowę  do  podłogi  i  zdołał  ujrzeć  obie  grube  nogi  trochę 

powyżej  łydki;  lecz  te nogi  były zupełnie  nieruchome!  Stopy,  cofnięte  pod krzesło,  opierały 
się o podłogę niemal pod prostym kątem.

W dalszym ciągu nic się nie poruszało; ciągle ta sama cisza.
P Ledbetterowi  zaświtała  szalona  nadzieja.  Może  nieznajomy  dostał  nagłego  ataku?… 

Może tak i umarł, z głową opartą o biurko?…

I ta trwająca ciągle cisza… Cóż to się działo?
Pragnienie  widzenia stało się  nie  do przezwyciężenia. Z  największą  ostrożnością  p. Led-

better  wysunął  rękę  naprzód i  zaczął  zwolna  podnosić  palcem  zasłonę  do wysokości  swego 
oka…

Cisza była ciągle niezmącona.
Ujrzał  teraz  wyraźnie  kolana,  potem  tył  biurka,  i  wreszcie…  lufę  dużego  rewolweru,  w 

jego głowę wycelowaną.

— Wyłaź  stamtąd,  łajdaku!  —  ozwał  się  głos  męski,  pełnym  stanowczości  tonem.  — 

Wyłaź! tędy, natychmiast! Bez żadnych kawałów! No, jazda!

P.  Ledbetter  wyszedł,  może  nieco wbrew  swoim  chęciom,  lecz  „bez  kawałów”  i  „natych-

miast”, — tak, jaki mu rozkazano.

— Na kolana! Ręce do góry!
Kapa opadła z ramion p. Ledbettera,  który z postawy na czworakach przeszedł  na klęczki i 

wzniósł do góry ramiona.

— I  w  duchownej  szacie,  Boże  wielki! I  drab ten wcale strasznie  nie  wygląda! Łajdaku! 

Co za djabli przynieśli cię tu dziś wieczorem? T kto ci kazał włazić pod moje łóżko?

background image

Zapytujący zdawał  się nie oczekiwać  odpowiedzi,  lecz przystąpił  niezwłocznie do szeregu 

dość cierpkich uwag  o  zewnętrznym wyglądzie p. Ledbettera.  Nie  był  to człowiek zbyt tęgi, 
lecz  ofierze  swej  wydał  się  bardzo  silnym,  a  szerokie  ramiona  odpowiadały  potężnie 
zarysowanym  łydkom;  szeroka  bladawa  twarz  o  niewyraźnie  zaznaczonych  rysach  uzu-
pełniała się  szeregiem podbródków. Przemawiał  tonem groźnym,  powstrzymując jednak siłę 
swego głosu.

— Co  za  djabli  przynieśli  cię  tu  pod  moje  łóżko?  P,  Ledbetter  uczynił  wysiłek,  aby 

uśmiechnąć się naiwnie, a zarazem błagalnie. Odkaszlnął, po czem zaczął:

— Rozumiem doskonale…
— Co? Co takiego?… Ależ to mydło!… Hola! Łajdaku! Żadnych gestów tą ręką!
— To jest mydło, — podjął  p. Ledbetter, — mydło z pańskiej umywalni. Oczywiście,  jeśli 

pan…

— Dość tej gadaniny! Widzę doskonale, że to jest mydło. A cóż, u djabła…
— Gdybym mógł panu wyjaśnić…
— Żadnych  wyjaśnień.  I  tak  nie  uwierzę  w  te  i opowiadania,  a zresztą  brak  mi  czasu na 

gadanie, i Co to ja chciałem zapytać? Ach! tak… Czy masz wspólników?

— W ciągu paru minut, jeśli pan…
— Czy masz!  wspólników,  durniu przeklęty? Jeśli  będziesz mnie drażnił  swemi bańkami 

mydlanemi, strzelę! Czy masz wspólników?

— Nie.
— Kłamiesz na pewno; lecz jeśli tak,  zapłacisz! mi za to! Czemuż, u djabła,  nie obezwład-

niliście  mnie,  gdy  wchodziłem?  Teraz,  w  każdym  razie  to  będzie  trudniej.  Cóż  za  pomysł 
chowania się pod łóżko! Krótko mówiąc, ptaszku, złapałeś się!

— Nie  wiem doprawdy w  jaki  sposób mógłbym znaleźć dla  siebie  alibi,  — rzekł  p. Led-

better, usiłując mu dowieść swemi słowy,  że był  człowiekiem dobrze wychowanym. Nastąpiło 
milczenie.

P.  Ledbetter  zauważył  na  krześle  dużą  czarną  torbę,  leżącą  na  stosie  pogniecionych  pa-

pierów, na biurku zaś inne papiery podarte i popalone. Tuż obok ustawione były metodycznie 
całe stosy niewielkich żółtych rulonów,  połyskujące w  blaskach dwóch świec,  osadzonych w 
srebrnych  lichtarzach. Było tam sto razy  więcej  złota,  niż  p.  Ledbetter widział  kiedykolwiek 
w życiu.

Milczenie przeciągało się.
— To jest  bardzo  męczące trzymać  tak ręce  do góry,  —  zauważył  p. Ledbetter  z  przeko-

nywującym uśmiechem.

— Nie dla mnie! — odparł grubas. — Doprawdy nie wiem, co robić z tym łajdakiem!
— Rozumiem, że moje położenie jest dwuznacznem.
— Mój  Boże! dwuznaczne?  Spaceruje  sobie  z  mydłem  i  nosi  sześciocalowy kołnierzyk! 

Ach! jak na włamywacza, to nie jesteś mistrzem!

— Ściśle mówiąc… — zaczął  pan Ledbetter. Binokle jego ześlizgnęły się nagle i spadając 

zaczepiły o guziki od kamizelki.

Zachowanie  grubasa zmieniło się nagle: błyskawica okrutnego postanowienia  przemknęła 

w  jego  spojrzeniu i jednocześnie  coś szczęknęło w  rewolwerze. Szybkim  ruchem zbliżył  do 
niego drugą  rękę,  poczem  spojrzenie  jego  przeszło  na  p. Ledbettera,  skąd  przeniosło  się  na 
leżące na ziemi binokle.

background image

— Teraz  jest  już  naprawdę  nabity!  —  oświadczył  grubas,  otrząsając  się  z  przelotnego 

wzruszenia  —  lecz  mogę  ci  powiedzieć,  że  nigdy  jeszcze  nie  byłeś  tak  bliski  śmierci.  Mój 
Boże! Jestem  teraz zadowolony,  że  do tego nie  doszło. Gdyby mój  rewolwer nie był  zabez-
pieczony, byłbyś w tej chwili już tylko trupem.

P. Ledbetter nic nie odpowiedział, lecz na chwilę dostał zawrotu głowy.
— No, na szczęście dla nas obu, był zabezpieczony. Mój Boże!
Grubas odsapnął głośno.
— Z powodu takiej drobnostki nie ma co tak blednąc i zielenieć.
— Mogę panu dowieść… — wybełkotał z wysiłkiem p. Ledbetter.
— Niema innego wyjścia. Jeśli  zawołam  policji,  to sam wpadnę,  razem z całym moim in-

teresem. Zatem nie to… Jeśli go zwiążę i pozostawię tutaj,  to może się wykryć już jutro. Jutro 
jest  niedziela,  a  w poniedziałek święto… Liczyłem zaś na  całe  trzy dni. Jeśli go zastrzelę,  to 
będzie morderstwo  .. i zasłużę  na  szubienicę. Zresztą to zrobi  zbyt wiele hałasu.  Niech mnie 
djabli porwą, jeśli wiem, co mam robić! Niech to djabli!…

— Niech mi pan pozwoli…
— Ględzisz  pan,  jakbyś był  prawdziwym  klechą!  Na  włamywacza  braknie  ci  zdolności! 

Nie,  nie! Nic nie pozwalam. Nie mamy czasu. A jeśli znów zaczniesz gadać, wsadzę ci kulę w 
brzuch,  słyszysz?… Ach,  wiem,  już  wiem! Wiesz co zrobimy? Przede  wszystkiem,  mój  poc-
zciwcze,  przejrzymy  twoje  kieszenie;  poszukamy  tam  broni,  którą  ukrywasz.  I  słuchaj 
uważnie: jeśli ci każę coś zrobić, to bez żadnych ale, rób to natychmiast!

I z największemi  ostrożnościami,  nie  przestając w  niego celować,  grubas kazał  p. Ledbet-

terowi podnieść się i obszukał go od stóp do głów.

— Ty włamywaczem? Phi, to chyba z zamiłowania! Nie masz nawet w spodniach kieszeni 

do rewolweru. Żadnego gadania! Dość tego.

Po dokonaniu rewizji  polecił  p. Ledbetterowi zdjąć surdut i  zakasać  rękawy koszuli,  poc-

zem,  trzymając ciągle  rewolwer na wysokości jego ucha, polecił  mu prowadzić dalej oblicza-
nie  i upakowywanie  pieniędzy,  które zostało przerwane przy  wykryciu jego  obecności.  Było 
to  zapewne,  zdaniem  grubasa,  jedyne  możliwe  wyjście,  gdyż,  jeśliby  sam  zabrał  się  do 
pakowania,  musiałby odłożyć na  bok rewolwer.  I  tak p.  Ledbetter  musiał  obliczyć wszystko 
znajdujące się tam złoto.

Było tego, jak mi potem mówił,  około 18 tysięcy funtów szterlingów,  częściowo w  torbie, 

częściowo  już  na  biurku.  Poza  tem  znajdowały  się  tam  liczne  pliki  pięciofuntowych  bank-
notów.

Praca ta, dokonywana w nocy, zdawała się dość dziwną.
Gospodarz  zamierzał  zapewne  zachować  bilety  przy  sobie,  złoto  zaś,  którego  ciężar  był 

dość znaczny, chciał  unieść w bagażu,  tak jednak,  aby niezwykła waga nie wzbudzała podejr-
zeń.

P.  Ledbetter  został  więc  zmuszony do  opakowania  złotych  monet  w  rulony  po  25  sztuk, 

poczem układał  je starannie w  pudełkach od cygar,  które  ułożone  zostały w  kuferku,  w  wal-
izce i w  pudełku od kapelusza. Około sześciuset funtów szterlingów  zmieściło się do pudełka 
od tytoniu, złożonego również do walizki.

Dziesięć  funtów  w  złocie  oraz  pliki  banknotów  pięciofuntowych  wypełniły  kieszenie 

grubasa,  który  od  czasu  do  czasu  upominał  ostro  swego  pomocnika  z  powodu  okazywanej 
przez  niego  niezręczności  i  bezustannie  wzywał  go  do  pośpiechu.  Kilkakrotnie  nawet  spo-
glądał na zegarek p. Ledbettefa, aby się przekonać, która jest godzina.

background image

Wreszcie kuferek i walizka zostały zamknięte i p. Ledbetter doręczył klucze właścicielowi.
Brakowało wówczas 10  minut do północy i do pierwszego uderzenia  zegara,  p. Ledbetter 

musiał  siedzieć  na  walizie,  podczas  gdy  gospodarz  w  przyzwoitej  odległości,  siedział  na 
kuferku, uzbrojony w rewolwer i gotów na wszystko.

Usposobienie jego wydawało się teraz mniej agresywnem,  i, przyjrzawszy się przez  dobrą 

chwilę p. Ledbetterowi, pozwolił sobie na kilka uwag.

— Po twojem zachowaniu sądzę, że otrzymałeś nawet pewną edukację,  — rzekł, zapalając 

cygaro.  —  O,  nie!  nie  Zaczynaj  tylko  swych  wyjaśnień.  Z  wyrazu  twej  twarzy  wnoszę,  że 
trwałoby to do nieskończoności,  a już zbyt  długo sam  praktykuję  kłamstwo,  aby mogły mnie 
zajmować  kłamstwa  innych… Mówiłem  tedy,  że otrzymałeś edukację. Myśl  przebierania  się 
za duchownego jest doskonała. Do tego stopnia, że w dobrem towarzystwie mógłbyś za niego 
uchodzić.

— Ależ ja nim jestem naprawdę, a w każdym razie…
— Usiłujesz nim być! Jak wiem. Ale nie powinieneś być włamywaczem; nie masz do tego 

zdolności. Jesteś, że tak powiem… musiano ci już to mówić… zbyt wielkim tchórzem!

— Ależ  właśnie,  —  zgodził  się  p.  Ledbetter,  widząc  w  tem  sposobność  do  wyjaśnienia 

sytuacji — właśnie dlatego…

Lecz grubas przerwał mu opryskliwie:
— Marnujesz swe zdolności,  próbując stać się  włamywaczem. Twoją dziedziną  może być 

oszustwo lub nadużycie zaufania: jedno z dwojga. Ja wybrałem nadużycie zaufania. Aby mieć 
wszystko  to  złoto,  co  myślisz,  że  człowiek  mógł  zrobić,  jeśli  nie  to?  Ach!  Słuchaj!  Bije 
północ: dziesięć… jedenaście… dwanaście… Takie  powolne  wydzwanianie  godziny robi  na 
mnie  zawsze  wielkie  wrażenie.  Czas…  przestrzeń…  Ileż  w  tem  tajemnic!  Ale  czas  nam 
ruszać. Wstawaj!

I  życzliwie  lecz  stanowczo  wezwał  p.  Ledbettera  do  umocowania  walizy rzemieniem  na 

plecach; następnie  zwalił  na  jego  barki  kuferek,  i  nie  bacząc  na usiłowania  protestu,  polecił 
mu podjąć niezajętą ręką torbę podróżną.

Tak obciążony,  p. Ledbetter rozpoczął  niebezpieczne  schodzenie  ze schodów,  grubas  zaś, 

niosąc  palto,  pudełko  z  kapeluszami  i  rewolwer,  szedł  za  nim  krok  w  krok,  nie  szczędząc 
niezbyt uprzejmych uwag o sile swego tragarza, któremu dopomagał po trochu na zakrętach.

— Kuchennemi drzwiami, — rozkazał.
P. Ledbetter,  chwiejąc się na nogach,  przeszedł  przez  cieplarnię,  gdzie  pozostawił  za  sobą 

szereg stłuczonych doniczek.

— Nie zwracaj uwagi na stłuczone doniczki, to na szczęście! Poczekamy tutaj kwadransik. 

Możesz położyć to wszystko na ziemi. Gotowe?

P. Ledbetter osunął się zdyszany na walizę.
— Ostatniej  nocy,  — westchnął  —  spałem  spokojnie  w  moim  pokoiku i  nie  śniło mi się 

nawet…

— Dość  tego!  Samooskarżenia  są  tutaj  zbyteczne;  —  doradził  grubas,  sprawdzając  bez-

pieczniki rewolweru.

I zaczął nucić jakąś piosenkę.
P. Ledbetter chciał ponownie zabrać głos, alej się powstrzymał.
Nagle rozległ się dzwonek.
P. Ledbetter został zaprowadzony do drzwi kuchennych, które mu polecono otworzyć.

background image

Ukazał  się w nich jasnowłosy osobnik,  w  sportowym,  marynarskim kostjumie. Ujrzawszy 

p. Ledbettera, drgnął i odruchowo sięgnął ręką do tyłu. Lecz w tejże chwili zauważył grubasa.

— Bingham! Co to znaczy?
— Maleńka fantazja  filantropijna! Jest to włamywacz,  którego usiłuję nawrócić. Złapałem 

go  pod  moim  łóżkiem.  Niema  się  czego  obawiać!  To  kompletny  osioł!  Przyda  się  nam  do 
przenoszenia pakunków.

Obecność p. Ledbettera początkowo wydawała  się  nowoprzybyłemu  kłopotliwą,  lecz  gru-

bas uspokoił:

— Jest zupełnie  sam. Nie ma takiej  bandy na świecie,  coby przyjęła takiego durnia!… — 

A zwracając się do Ledbettera, dodał: — Ach nie! Na miłość Boską, nie zaczynaj tylko swojej 
gadaniny!

Wszyscy  trzej  wyszli  i  pogrążyli  się  w  ciemnościach  ogrodu.  Marynarz  szedł  pierwszy, 

trzymając  w  jednej  ręce  torbę,  a  w  drugiej  rewolwer;  za  nim  postępował  p.  Ledbetter,  jak 
nowy Atlas, uginając się pod ciężarem bagażu; p. Bingham zamykał  pochód, niosąc palto, pu-
dełko od kapeluszy i rewolwer.

Ogród  był  dość  duży  i  dochodził  aż  do  skał  nadmorskich,  skąd  wąskie,  strome  schodki 

prowadziły do maleńkiej,  z trudnością  dostrzegalnej kabiny kąpielowej na plaży. Nieco dalej 
stał  na  kotwicy  niewielki  statek,  strzeżony  w  milczeniu  przez  drobnego  człowieczka  o 
ciemnej, ogorzałej twarzy.

— Jedną  chwilkę  dla  wyjaśnienia!  —  jęknął  błagalnie  p.  Ledbetter,  —  mogę  panów 

zapewnić…

Silne kopnięcie skłoniło go do milczenia.
Musiał  z walizą na plecach, po pas w wodzie,  podejść do samego statku; wciągnięto go na 

pokład  za  ramiona  i  za  włosy,  a  przez  całą  noc  nie  uzyskał  żadnej  innej  zachęty,  prócz 
zwrotów: „kanaljo”  i „łajdaku”,  na szczęście  wypowiadanych niezbyt głośno,  co oszczędziło 
mu publicznego pohańbienia.

Wsadzono go tedy na  pokład yachtu,  którego załoga składała się z ludzi wschodniego po-

chodzenia,  o dziwnem zachowaniu,  i zgoła  nieprzyjemnych. Tam,  na  skutek potrącenia,  czy 
też potknięcia,  wpadł  w jakąś dziurę i znalazł  się w ciemnej i cuchnącej komórce; pozostawał 
tam  przez  kilka  dni,  ile  dokładnie,  nie  zdawał  sobie sprawy,  gdyż  choroba  morska  odebrała 
mu całkowicie świadomość czasu i miejsca.

Karmiono  go  sucharami  i  zaspakajano  jego  pragnienie  wodą,  na  nieszczęście  jednak  — 

jego zdaniem — pomieszaną z rumem; towarzyszyły temu niezrozumiałe jakieś słowa.

W komórce dniem i nocą królowały karaluchy, poza tem nocami odwiedzały ją szczury.
Potomkowie Wschodu opróżnili jego kieszenie  i  zabrali mu zegarek; lecz gdy p. Bingham 

dowiedział się o tem, kazał go oddać i zatrzymał siebie.

Pięć  czy sześć razy pięciu drabów,  tworzących załogę,  przychodziło po p. Ledbettera,  aby 

go prowadzić do kabiny p. Binghama i jego przyjaciel  musiał  im wówczas służyć za partnera 
do ramsa, écarté, lub whista z dziadkiem, lub też wysłuchiwać ich opowiadań i przechwałek.

Zacni  ci  panowie  przemawiali  do  niego,  jak  do  człowieka,  mającego  za  sobą  bogatą, 

zbrodniczą przeszłość. Nie pozwalali mu nigdy na żadne wyjaśnienia,  chociaż było jasnem, iż 
uważali go za najpocieszniejszego złoczyńcę,  jakiego kiedykolwiek spotkali. Było to dla nich 
niewyczerpalnym tematem żartów i drwin.

Jasnowłosy  był  małomównym,  lecz  bardzo  gniewliwym  przy  grze.  P.  Bingham  zaś, 

pozbywszy  się  wszystkich  kłopotów,  stał  się  filozofem  o  idealistycznych  skłonnościach. 

background image

Rozwodził  się nad zagadnieniami  przestrzeni i czasu, podając cytaty z dzieł  Kanta i Hegla — 
tak przynajmniej twierdził.

Parokrotnie p. Ledbetter zdołał wtrącić.
— Wie pan, moja obecność pod pańskim łóżkiem…
Lecz  nie  zdołał  nigdy  posunąć  się  dalej;  trzeba  było  zbierać  karty,  nalewać  whisky,  lub 

spełniać inne,  podobne,  pilne polecenia. Po trzeciej  czy czwartej  próbie tęgi  blondyn zdawał 
się z  wielkiem zajęciem  czyhać  na  znane  już zdanie wstępne i,  przy każdem  nowem usiłow-
aniu p. Ledbettera, wybuchał Śmiechem, i klepiąc go po ramieniu, wykrzykiwał:

— Aha! Znów ta sama historja! Ach, ty stary złodzieju!
Powtarzało się to przez  długi szereg dni,  może dwadzieścia,  może więcej. Wreszcie,  pew-

nego wieczoru wezwano p. Ledbettera,  wydano mu  trochę żywności,  parę pudełek z konser-
wami, i wysadzono na skalistej wysepce, na której znajdowało się źródło. P. Bingham odwiózł 
go  na  wysepkę  łódką;  po  drodze  udzielił  mu  szeregu  zbawczych  rad,  lecz  unikał  starannie 
ostatnich usiłowań swego więźnia w kierunku wyjaśnienia sprawy.

— Lecz naprawdę… ja n i e  jestem włamywaczem!
— Nigdy nim  pan nie będziesz — odparł  p. Bingham. — W tej profesji nie uzyskasz pan 

nigdy  powodzenia. Szczęśliwy jestem,  że pan zaczynasz  to rozumieć.  Przy  wyborze  zawodu 
należy  się  liczyć  z  własnym  temperamentem,  w  przeciwnym  bowiem  fazie,  prędzej  czy 
później,  spotyka człowieka  niepowodzenie. Weź  pan na przykład mnie;  przez  całe  życie  pra-
cowałem  w  bankach;  w  bankowości  mi się powodziło. Byłem nawet  dyrektorem  banku. Ale 
czy byłem szczęśliwym? Nie! A dlaczego nie byłem  szczęśliwy?  Dlatego,  że ten stan nie od-
powiadał  mojemu  temperamentowi:  mam  zbyt  wiele  upodobania  do  przygód;  zanadto  ko-
cham się w  zmianach. Dlatego też porzuciłem  to stanowisko. Nie  sądzę,  abym  kiedykolwiek 
znów  miał  objąć dyrekcję banku. Odszukanoby mnie  niezawodnie nie  bez zadowolenia;  lecz 
zrozumiałem  nauczkę,  której mi  udzielił  mój  temperament,  a wreszcie… Nie!  Nigdy  już nie 
będę  kierował  bankiem. Pański  zaś temperament  nie  nadaje  się  do zbrodni… podobnie,  jak 
mój  do zaszczytnych  stanowisk. Teraz,  kiedy pana  poznałem  już  lepiej,  nie  radziłbym  panu 
zajmować  się  nawet  oszustwem.  Powróć  do  uczciwych  zamiarów,  mój  chłopcze.  Pańska 
droga,  to jest  filantropja; tak,  to jest  jedyne  dla  pana. Z  taką  elokwencją,  jak pańska,  winien 
pan  utworzyć  Towarzystwo  Doskonalenia  Wymowy  Dziecięcej,  albo  coś  w  tym  rodzaju! 
Niech pan się  dobrze namyśli! Wyspa, na której wylądujemy,  niema nazwy — w każdym  ra-
zie nie ma jej na mapie. Może się pan zastanawiać nad nazwą dla niej przez cały czas pobytu, 
rozważając również to,  co panu powiedziałem. Znajduje się na niej woda słodka, wiem o tem. 
Jest to jedna z wysepek .zwanych Grenadinami, należącemi do grupy Sous–le–Vent. Te, które 
pan  tam  spostrzega  w  sinawej  mgle,  są  to  inne  Grenadiny,  Jest  ich  bardzo  wiele;  ale 
większości stąd nie widać. Częstokroć zastanawiałem się, do czego służą te wyspy… obecnie, 
widzi  pan,  zdaję  sobie  sprawę  z  ich  użyteczności.  Ta  na  przykład,  zarezerwowaną  jest  dla 
pana. Prędzej czy później  jakiś  poczciwy  krajowiec przybędzie  pana  oswobodzić. Wówczas 
będzie  pan  mógł  powiedzieć  mu  o  nas  wszystko,  co  się  panu  spodoba…  nawet  najgorsze 
rzeczy. Mało nas obchodzi jedna bezludna Grenadina! A oto pieniądze, w sumie pół  suwerena. 
Niech  pan  ich  lekkomyślnie  nie  roztrwoni  po  powrocie  na  łono  cywilizacji.  Dobrze  użyte, 
mogą  panu  zapewnić  nowe  stanowisko  społeczne.  I  nie…  Wywrócicie  łódkę,  kanalje!  Już 
wylądowała…  Niech  pan  nie  traci  na  jałowe  rozmyślania  cennych  chwil  samotności,  które 
pan ma w perspektywie; wykorzystaj je pan dobrze, a będzie to pięknym etapem pańskiej kar-
jery.  Nie  trać  pan  czasu,  ani  pieniędzy.  Umierając  będziesz  pan  bogatym…  Z  przykrością 

background image

zmuszony jestem prosić,  abyś pan zechciał cały swój dobytek przenieść na ląd na rękach! Nie, 
tu  nie  jest  głęboko… Jeszcze  te  przeklęte  wyjaśnienia?  Nie  mam  czasu.  Nie,  nie  i  nie!  Nie 
będę tego słuchał. No, do widzenia! Za burtę, hop!

I zapadająca noc zastała p Ledbettera — tego samego p. Ledbettera,  który uskarżał  się,  że 

czas  przygód  już  minął  —  siedzącego  pośród  pudełek  z  konserwami,  z  brodą  opartą  na 
zgiętych kolanach,  i spoglądającego poprzez  okulary posępnem i zrozpaczonem spojrzeniem 
na mieniącą się, pustynną powierzchnię morza!

Po upływie trzech dni wyratował  go jakiś rybak murzyński, który odwiózł  go do Saint–V-

incent, skąd, za ostatnie swe pieniądze dostał się do Kingston na Jamajce.

Mógłby był  tam pozostać na zawsze, gdyż nie nauczył  się jeszcze sam dawać sobie rady w 

trudniejszych okolicznościach  życia,  i  był  wówczas  nieszczęsną  istotą  opuszczoną  i  do nic-
zego niezdolną.  Nie miał  najmniejszego pojęcia  o środkach,  jakich  użyć  należało  dla wydo-
bycia  się  z  kłopotu.  Jak  się  zdaje,  ograniczył  się  jedynie  do  złożenia  wizyt  wszystkim 
duchownym,  których  zdołał  odnaleźć  na  wyspie,  błagając  ich  przytem  o  pożyczenie  sumy, 
umożliwiającej  mu  powrót  do  kraju.  Lecz  obszarpany  jego  wygląd,  wymowa  bez  składu  i 
ładu oraz nieprawdopodobieństwo całego zdarzenia uniemożliwiły mu u nich znalezienie wi-
ary.

Znajomość nasza zawarta została zupełnie przypadkowo.
Było  już  późno  po  południu;  przechadzałem  się,  po  drzemce,  na  drodze  de  la  Batterie, 

kiedy go spotkałem. Na jego szczęście miałem cały wieczór Wolny i musiałem w jakikolwiek 
sposób zabić śmiertelną  nudę. On błądził  smętnie  po ulicach. Płaczliwa mina i specjalny krój 
poplamionych  jego  łachmanów  zwróciły  moją  uwagę:  spojrzenia  nasze  się  spotkały.  Na 
twarzy jego malowało się wahanie:

— Panie, — rzekł wreszcie urywanym głosem.
— Czy nie zechce pan poświęcić  kilku  minut,  aby  wysłuchać  mej  historji,  która,  jak  się 

obawiam, wyda się panu nieprawdopodobną?

— Nieprawdopodobną? — wykrzyknąłem.
— Zupełnie nieprawdopodobną! — powtórzył  z naciskiem. — Nikt mi nie  chce  wierzyć, 

choć  nawet staram się pomijać  najbardziej  niezwykłe  szczegóły. A jednak,  panie,  mogę pana 
zapewnić…

Tu urwał, przejęty rozpaczą. Ton nieznajomego zaczynał  mnie zaciekawiać. Robił  na mnie 

wrażenie dziwnego osobnika.

— Jestem — podjął — jednym z najnieszczęśliwszych ludzi na świecie!
— Między innemi, nie jadł pan obiadu, jak sądzę — spytałem, nagłą myślą rażony.
— Nie jadłem już od sześciu dni! — odpowiedział uroczyście.
— W takim razie łatwiej opowie mi pan swe przygody przy stole.
I nie  zwlekając dłużej,  zaprowadziłem  go do jednego z podrzędniejszych zakładów,  gdzie 

obdarte jego ubranie nie mogło zadziwić nikogo. Tam poznałem jego historję — z wyjątkiem 
paru opuszczonych szczegółów,  które  uzupełnił  później. Początkowo  słuchałem z niedowier-
zaniem,  kiedy jednak wino  rozgrzało go trochę,  pewnego rodzaju  upodlenie,  jakiem  nieszc-
zęścia  napiętnowały  całą  jego osobę,  zniknęło,  i  zacząłem  mu wierzyć. W końcu byłem  tak 
przekonany  o  jego  szczerości,  że  wyszukałem  mu  schronienie  na  noc  i  że  nazajutrz, 
zwróciwszy  się  do  mego  bankiera  na  Jamajce  o  sprawdzenie  istnienia  banku,  na  który  się 
powoływał,  zaprowadziłem go do szeregu sklepów,  gdzie mógł  się należycie ubrać i wyekwi-
pować.

background image

Niebawem  z  banku  nadeszło  potwierdzenie:  referencje  były  ścisłe  i  przychylne;  zadzi-

wiająca  historja  p.  Ledbettera  okazała  się  prawdziwą.  Nie  będę  się  rozwodził  nad  naszemi 
ówczesnemi stosunkami. W trzy dni później p. Ledbetter odjeżdżał już do Anglji.

„…Nie  wiem w  jaki  sposób — brzmiały słowa  listu,  napisanego do mnie  po powrocie  do 

kraju,  — zdołam należycie podziękować  panu za  całą  dobroć,  jaką pan okazał  człowiekowi, 
który był mu zupełnie nieznanym…”

Dalszy ciąg listu utrzymany był w podobnym tonie.
„Jeśliby  pan  nie  był  tak  szlachetnie  nadszedł  mi  z  pomocą,  nie  zdołałbym  z  pewnością 

powrócić  na  czas celem podjęcia  mych funkcyj  zawodowych,  i  te  parę  nieszczęsnych chwil 
zbłądzenia  na  złe  drogi  stałoby  się  może  przyczyną  mej  całkowitej  ruiny.  I  tak  zresztą 
zmuszony  byłem  otoczyć  się  siecią  kłamstw  i  wykrętów,  by  wytłumaczyć  ogorzałość  mej 
cery,  jak również  sposób spędzenia  wakacyj. Na  nieszczęście,  podałem  do wiadomości zna-
jomych trzy  odmienne  wersje,  nie przewidując  kłopotów,  jakie to spowoduje. Ale  nie śmiem 
powiedzieć  prawdy.  Poradniki  prawne,  które  przeglądałem  w  British  Muzeum,  nie  po-
zostawiły  mi  żadnych  wątpliwości;  byłem  rzeczywiście  i  naprawdę  wspólnikiem  ohydnej 
zbrodni; niewątpliwie,  sprzyjałem jej i brałem w niej udział. Dowiedziałem się,  że ten nędzny 
Bingham był  dyrektorem banku w Hithergate i że tam dokonał  szeregu zbrodniczych malwer-
sacyj. Błagam  pana,  niech pan spali  ten list  po przeczytaniu,  i  sądzę,  że  mi pan nie  odmówi. 
Co najgorsze,  że ani moja ciotka,  ani jej przyjaciółka, utrzymująca pensjonat, w którym zami-
eszkałem,  zdają  się nie wierzyć w  oględne i bardzo pobieżne sprawozdanie  z  tego,  co mi  się 
naprawdę  zdarzyło. Podejrzewają,  że  jestem bohaterem  jakiejś ubolewania  godnej przygody; 
o jaką  jednak  przygodę  im  chodzi,  tego  nie wiem. Ciotka mówi,  że  przebaczyłaby mi,  gdy-
bym jej wszystko opowiedział. Powiedziałem jej wszystko,  bardziej niż szczegółowo,  a mimo 
to  nie  jest  zadowolona.  Oczywiście,  nie  można  nawet  myśleć  o  tem,  aby  im  odkryć  całą 
prawdę;  oświadczyłem  im tedy,  że  zostałem  wciągnięty w  pułapkę  na plaży,  gdzie skrępow-
ano  mnie  i  zakneblowano.  Lecz  ciotka  uporczywie  zastanawia  się  nad  tem,  co  mogło  kogo 
skłonić do zastawiania na mnie pułapek,  oraz po co wywieziono mnie na jakimś yachcie. Nie 
wiem, co na to odpowiedzieć. Może pan mi poda jakie wyjaśnienie? Ja nie znajduję żadnego, 
co  miałoby  chociaż  pozory  prawdopodobieństwa.  Kiedy  mi  pan  będzie  odpowiadał,  zechce 
pan  łaskawie  napisać  dwa  listy:  w  jednym  z  nich,  który  pokażę  ciotce,  stwierdzi  pan  wy-
raźnie,  że  rzeczywiście  tego  lata  byłem  na  Jamajce,  dokąd przybyłem  na  yachcie,  Odda  mi 
pan w ten sposób wielką przysługę. Będzie to jeszcze jedno zobowiązanie,  które wobec pana 
zaciągnę  —  i  obawiam  się,  czy  kiedykolwiek  zdołam  spłacić  dług  tak  ogromny.  Jednakże, 
jeśli wdzięczność…”

I tak dalej.
W zakończeniu błagał mnie ponownie o spalenie listu.
Tak się kończy zadziwiająca historja wakacyj  p. Ledbettera,  Obraza jego ciotki nie trwała 

zbyt długo: zacna kobieta przebaczyła mu przed śmiercią.

 Prawda o Pyecrafcie

Siedzi opodal i,  spoglądając przez  ramię, widzę go. Gdy spojrzenia nasze się skrzyżują — 

co  zdarza  się  często  — wzrok  jego  nabiera  takiej  wyrazistości!  Nade  wszystko  błagalny,  z 
pewnym jednakże odcieniem podejrzliwości.

background image

Do licha  z  jego podejrzeniami! Gdybym chciał  opowiadać,  uczyniłbym to już dawno. Nie 

mówię nic,  ust nie otwieram,  powinien się więc czuć dobrze… Lecz jakże chcecie, aby istota 
tak wielka  i tłusta mogła czuć się  dobrze?  Któż  zresztą uwierzyłby mi,  gdybym przemówił? 
Biedny stary Pyecraft! Olbrzymia  masa trzęsącego się cielska,  której  wszystko przeszkadza! 
Najgrubszy klubman Londynu!

Siedzi  przy  małym  stoliku  klubowym,  w  obszernej  wnęce  w  pobliżu  ognia  i  obżera  się. 

Czem się  obżera? Spoglądam ostrożnie w jego stronę; widzę jak zajada cake gorący i nasma-
rowany masłem, zaś oczy jego wlepione są we mnie! Niech go djabli wezmą! Zawsze te oczy 
wlepione  we  mnie!  To  rozstrzygnęło,  Pyecraft!  Ponieważ  nie  przestajesz  być  obrzydliwym, 
ponieważ zachowujesz  się,  jak gdybym  nie był  człowiekiem  honoru — tu właśnie  w  twoich 
oczach opowiem rzecz całą… prawdę istotną o Pyecrafcie,  człowieku, któremu dopomogłem, 
któremu przyszedłem  z  pomocą,  a  który w nagrodę  uczynił  mi  mój klub nieznośnym,  najzu-
pełniej  nieznośnym  z  powodu  swych  oczu  proszących,  z  powodu  ciągłego  „nie  mów  nic” 
swych spojrzeń… Poza tem czemóż upiera się jeść bezustannie?

Słowo daję, tem gorzej! Powiem prawdę, całą prawdę, nic oprócz prawdy!
Właśnie  w  tej  palarni  zapoznałem  się  z  Pyecraftem.  Byłem  świeżo  przyjęty  do  klubu  i 

nieco  onieśmielony,  co  on  zauważył.  Siedząc  samotnie  w  kącie,  myślałem,  że  byłoby  przy-
jemnie  poznać  więcej  członków  klubu,  gdy  nagle  podszedł  do  mnie  —  wielki  gmach 
ruchomy,  zdobny  w  obfite  policzki,  podbródki  i  brzuch.  Z  pomrukiem  opuścił  się  na  fotel 
sąsiedni, sapał  przez chwilę, pracowicie potarł  zapałkę i zapalił  cygaro. Poczem przemówił  do 
mnie. Zapomniałem,  co powiedział… Coś o zapałkach,  które się nigdy nie  zapalają; ciągnąc 
dalej rozmowę,  zatrzymywał  służących jednego po drugim  i  piszczącym  głosem uskarżał  się 
na zapałki. Oto w jaki sposób rozpoczęła się gawęda. Mówił  o różnych rzeczach, zwłaszcza o 
grach sportowych. Następnie zwrócił uwagę na moją budowę i cerę.

— Pan jest zapewne pierwszorzędnym graczem w cricketta, nieprawdaż? — dorzucił.
Jestem  szczupły,  zapewne,  szczupły  tak  dalece,  że  niektórzy  nazwaliby  mnie  chudym  i, 

niewątpliwie,  cerę  mam  raczej  ciemną.  Jednakże,  chociaż  nie  wstydzę  się  faktu,  iż  jedna  z 
moich  prababek  była  hinduską,  nie  zależy  mi  przecie  na  tem,  aby  ludzie  obcy  od  jednego 
rzutu oka odgadywali to pochodzenie. Tak,  że z początku byłem dość nieprzychylnie usposo-
biony względem  niego. Lecz on poruszył  tę  sprawę jedynie  w  celu łatwiejszego  przejścia do 
własnej osoby.

— Prawdopodobnie  nie  używa  pan  więcej  ruchu  ode  mnie  —  rzekł,  —  i  nie  jada  pan 

mniej.  (Jaki wszyscy ludzie  nadmiernie  otyli wyobrażał  sobie,  iż  nic  nie  jada). A  jednak  — 
ciągnął dalej z przymuszonym uśmiechem — różnimy się bardzo.

Wówczas począł  mówić o swej wadze i tylko o swej wadze,  opowiadając wszystko,  co już 

czynił  i  co  ma  zamiar  czynić  w  celu  zmniejszenia  tej  wagi,  co  mu w  tej  sprawie  radzono  i 
jakie rezultaty osiągnęli, jak słyszał, ludzie obarczeni wagą podobną.

— A  priori,  — tłumaczył,  —  zdawałoby się,  iż  kwestja  odżywiania  może być  rozstrzyg-

nięta dzięki diecie, zaś kwestja asymilacji pokarmów przy pomocy lekarstw.

Była to rozmowa ciężka, dusząca. Czułem, że puchnę, słuchając go.
W klubie  od  czasu do czasu trzeba  znosić nudzenie  tego rodzaju,  lecz  nadeszła  chwila w 

której uznałem,  że zniosłem już dosyć. Zbyt widocznie wyróżniał  mnie. Nie  mogłem wstąpić 
do palarni,  aby nie podążył  w, moją stronę i często zasiadał  przy moim  stole,  by się  obżerać, 
podczas gdy  jadłem śniadanie. Niekiedy przyczepiał  się do mnie  dosłownie. Był  to złowrogi 
nudziarz,  tem bardziej, że ograniczał  się do jednej ofiary; i od początku coś nieokreślonego w 

background image

jego  zachowaniu  dowodziło,  że  przeczuwał  możliwość  pomocy,  że  zdawał  się  odgadywać 
niezwykłe,  wyjątkowe  dane,  jakie  mogłoby  mu  zapewnić  moje  współdziałanie,  szansę 
których nikt inny nie dawał.

— Oddałbym nie wiem co, żeby zmniejszyć tę wagę… Doprawdy nie wiem, co!
I wpatrywał się we mnie maleńkiemi, zapłyniętemi oczyma, z ponad sapiącego nosa.
Biedny,  stary  Pyecraft!  Właśnie  dzwoni  w  tej  chwili  i  zamawia  nową  porcję  cake  z 

masłem!

Pewnego dnia zdradził swą myśl prawdziwą.
— Farmakopea  nasza  —  rzekł  —  farmakopea  zachodnia  nie  jest  bynajmniej  ostatniem 

słowem  wiedzy  medycznej.  Wspominano  mi,  że  na  dalekim  wschodzie…  —  zamilkł  i  z 
wytrzeszczonemi  oczyma  patrzył  na  mnie,  jak gdybym  był  rządkiem  stworzeniem  w  akwar-
jum. Nagle zdjęła mię złość.

— Słuchaj pan, — rzekłem. — Kto panu powiedział o receptach mojej prababki?
— Słowo daję… — wymamrotał.
— Przy każdem widzeniu, co od tygodnia zdarza się dość często,  nie przestaje pan czynić 

aluzji do posiadanego przeze mnie sekretu.

— Istotnie — rzekł — ponieważ pan to zauważył, przyznaję się. Słyszałem o tem od…
— Od Patissona?
— Nie bezpośrednio — odpowiedział, co, jak sądzę, było kłamstwem.
— Patisson — tłumaczyłem — wypróbował  jedną z  tych recept na  własną odpowiedzial-

ność…

Zagryzł wargi i skłonił się.
— Recepty mojej prababki — podjąłem — wymagają ostrożności w zastosowaniu. Ojciec 

miał mi objaśnić…

— Czyż nie uczynił tego?
— Nie. Ale przestrzegł mnie. On sam kiedyś zaryzykował próbę.
— Ach!… Lecz czy pan sądzi, że?.” Przypuśćmy… że znajdzie się jaka…
— Są to ciekawe dokumenty i sam ich zapach… nie!
Doprowadziwszy  mnie  do  tego  punktu,  Pyecraft  postanowił  pójść  dalej.  Obawiałem  się 

zawsze,  aby  w  razie  nadużycia  jego  cierpliwości,  nie  rzucił  się  nagle  i  nie  zadusił  mnie. 
Wyznaję,  że byłem  słaby. Ale też  Pyecraft  zanudzał  mnie. Wreszcie  rozdrażnił  mnie tak,  że 
oświadczyłem:

— Dobrze więc, niech pan spróbuje szczęścia! Drobne doświadczenie Patissona, o którem 

wspomniałem,  przedstawiało  się  zgoła  inaczej.  Mniejsza  o  jego  naturę,  lecz  bądź  co  bądź 
byłem  pewien  nieszkodliwości,  użytej  wówczas  recepty.  O  innych  nic  nie  wiedziałem  i 
właściwie  poważnie  wątpiłem  w  ich  skuteczność.  Ale,  nawet  gdyby  Pyecraft  się  otruł… 
Trzeba przyznać, że otrucie Pyecrafta wydało mi się wówczas olbrzymiem dziełem.

Tegoż  wieczora  wydobyłem  z  mej  szafy  pancernej  dziwaczną  szkatułkę  z  drzewa  san-

dałowego,  pachnącą  niezwykle  i  począłem  przeglądać  szeleszczące pergaminy.  Osoba,  która 
spisywała  recepty  mej  prababki  miała  widocznie  zamiłowanie  do  skrawków  pergaminu 
najróżnorodniejszego pochodzenia,  pismo jej  zaś1 było zawiłe  i  niezmiernie drobne. Wielu z 
tych recept  nie mogłem zupełnie odcyfrować,  a żadna  nie jest łatwo czytelna,  chociaż  w  mej 
rodzinie,  złożonej z funkcjonarjuszy rządu Indji,  przekazuje się z pokolenia na pokolenie dość 

background image

pogłębioną znajomość języka hinduskiego. Niebawem  wpadło mi  w  ręce to,  czego szukałem. 
Siedząc na podłodze obok szafy, przez czas pewien wpatrywałem się w pergamin.

— Oto jest! — rzekłem nazajutrz do Pyecrafta, ale musiałem spiesznie cofnąć kartkę, którą 

chciwie starał się pochwycić,

— O ile mogę odczytać te bazgroty, jest to recepta dotycząca „straty wagi”.
— Ach, — westchnął Pyecraft.
— Nie jestem tego bezwzględnie pewny,  myślę tylko,  że to jest tak i jeśli pan zechce pójść 

za  moją  radą,  powstrzyma się  pan od użytkowania jej,  gdyż wie  pan,  mówiąc  otwarcie,  moi 
przodkowie  ze strony tej prababki budzą  niewiele zaufania. Jak pan widzi,  Pyecraft,  nie wa-
ham się rzucić cień na sławę mego rodu w pańskim interesie.

— Pozwól mi  pan spróbować — błagał. Zagłębiłem  się w fotelu,  podczas gdy moja wyo-

braźnia robiła na próżno szalone wysiłki.

— W imię  nieba — wykrzyknąłem — do czego,  zdaje się panu,  że będziesz podobnym z 

chwilą straty wagi?

Nie chciał  słuchać żadnych dowodów. Kazałem mu przyrzec,  iż nigdy już  ust nie  otworzy 

w  sprawie swej wstrętnej  otyłości,  cokolwiek  by  się  mogła  zdarzyć;  i wreszcie podałem  mu 
kawałek pergaminu.

— To obrzydliwa mieszanina — zauważyłem.
— Nic nie szkodzi — odparł i wziął receptę. Przebiegł ją oczyma i osłupiał.
— Ależ… ależ… — wybełkotał.
Spostrzegł, że była napisana dziwnemi literami w języku nieznanym.
— O ile moja wiedza mi pozwoli — rzekłem, doń — przetłumaczę to panu.
Uczyniłem  co mogłem.  Następnie  nie  zamieniliśmy  ani  słowa  w  ciągu  dni  piętnastu.  Za 

każdym razem,  gdy usiłował  zbliżyć  się  do mnie,  marszczyłem  brwi i dawałem  mu znak,  by 
się  oddalił.  Szanował  naszą  umowę;  lecz  po  upływie  dni  piętnastu  był  równie  tęgi  i  tłusty. 
Wówczas przerwał milczenie.

— Trzeba,  bym  mówił.  To  niesłuszne. Jest  coś nie  w  porządku.  Nie  uzyskałem  żadnego 

skutku i winien mi pan pewne wyjaśnienia w imię honoru swej prababki.

— Gdzie jest recepta? — zapytałem i zbadałem rozliczne przepisy.
— Czy jajko było zgniłe? — zagadnąłem. Nie. Czy powinno być zgniłe?
— Rozumie  się  samo  przez  się.  We  wszystkich  receptach  mej  biednej,  drogiej  prababki 

jeśli stan lub gatunek nie są określone, należy brać najgorsze. Przynajmniej była energiczna… 
Poza  tem  istnieją  jedna  lub  dwie  alternatywy  możliwe  co  do  niektórych  innych  przepisów. 
Czy pan zaopatrzył się w świeży jad grzechotnika?

— Nabyłem grzechotnika u Jamracha… kosztował mnie… kosztował mnie…
— To pańska sprawa… Ta ostatnia wzmianka?…
— Znam człowieka, który…
— Tak… dobrze… Teraz przepiszę panu różne alternatywy… Ortografja tej zwłaszcza re-

cepty jest okropna… A propos. Pies w danym wypadku musi być, oczywiście, psem parja.

W ciągu następnego miesiąca widywałem stale Pyecrafta w klubie równie tłustego i zanie-

pokojonego,  jak  zawsze.  Dochowywał  naszej  umowy,  lecz  czasem  gwałcił  jej  ducha, 
wstrząsając  głową  z  wyrazem  rozpaczy  i  zniechęcenia,  Pewnego  dnia  w  ubieralni  odważył 
się:

— Pańska prababka…

background image

— Ani słowa o niej — przerwałem i zamilkł. Zdawało mi się, że wyrzekł  się swych prób i 

któregoś wieczoru słyszałem,  jak opowiadał  o swej wadze trzem nowym członkom klubu, jak 
gdyby  w  poszukiwaniu  nowych  recept.  Wreszcie,  najzupełniej  niespodzianie,  otrzymałem 
telegram,

— Mr. Formalyn! — wrzasnął mi pod nosem młody groom.
Wziąłem depeszę i otworzyłem niezwłocznie.. Przeczytałem:
„Przybywaj  pan,  w  imię  nieba.  Pyecraft”.  —  Hm  —  mruknąłem  i  zaiste  tak  byłem 

zadowolony  z  rehabilitacji,  jaką  to  zapowiadało  sławie  mej  prababki,  że  zjadłem  obfite  i 
smaczne  śniadanie.  W  biurze  klubu  otrzymałem  adres  Pyecrafta  i  poszedłem,  skoro  tylko 
wypiłem kawę i kieliszek likieru. Nie czekałem nawet,  aż wypalę cygaro. Pyercraft zamiesz-
kiwał górną część jednego z domów w Bloomsbury.

— Mr. Pyercraft? — spytałem przy drzwiach wejściowych.
— Jest chory — odpowiedziano mi — i już dwa dni nie opuszczał domu.
— Pan Pyecraft mnie oczekuje, — zapewniłem i wszedłem po schodach.
Na pierwszem piętrze zadzwoniłem do drzwi zakratowanych.
— Nie  powinien  był  próbować,  oto wszystko,  — mówiłem  sobie. — Istota,  która  obżera 

się, jak wieprz, słusznie musi być do wieprza podobną.

Kobieta o czcigodnym wyglądzie, z twarzą pełną niepokoju,  w czepku niedbale włożonym 

na  głowę,  pojawiła się  za kratą i  obserwowała  mnie. Powiedziałem  swoje  nazwisko,  i  drzwi 
uchyliły się,

— Co słychać? — zapytałem, znalazłszy się w przedpokoju.
— Kazał  pana wprowadzić,  skoro tylko pani  przyjdzie — oświadczyła,  patrząc na mnie i 

nie spiesząc się spełnić rozkazu. Poczem dorzuciła poufnie:

— Jest zamknięty na klucz.
— Zamknięty na klucz?
— Tak, panie; zamknął  się wczoraj rano i nikogo nie wpuszcza. I klnie co chwila! Oh, mój 

Boże!

Zwróciłem oczy na drzwi, które wskazywała głową.
— W tym pokoju? — zagadnąłem.
— Tak, proszę pana.
— Co się dzieje?
Kobieta smutno potrząsnęła głową.
— Bez  przerwy  żąda  pożywienia,  proszę  pana,  I  rzeczy  ciężkich.  Dostarczam  mu,  co 

mogę.  Dałam  mu  wieprzowiny,  pasztetu,  kiełbasy  i  innego  jedzenia  w  tym  rodzaju,  bez 
chleba.  „Proszę  to  zostawić  na  zewnątrz”,  rozkazuje  i  wtedy  muszę  się  oddalić.  Je,  proszę 
pana, że coś strasznego.

Usłyszałem z wewnątrz wezwanie piskliwym głosem:
— To pan, Formalyn?
— To pan, Pyecraft? — spytałem i zacząłem walić pięścią w drzwi.
— Niech pan jej powie, żeby odeszła.
Usłuchałem. Wtedy dało się słyszeć jakieś dziwne chrobotanie  z  drugiej strony drzwi,  jak 

gdyby ktoś usiłował  po omacku odnaleźć klamkę; jednocześnie poznałem zwykłe  pochrząki-
wanie Pyecrafta.

— Wszystko w porządku — rzekłem — ona odeszła.

background image

Lecz drzwi jeszcze długo pozostawały zamknięte. Wreszcie klucz zgrzytnął  w  zamku i ro-

zległ się głos Pyecrafta:

— Wejdź pan prędko.
Otworzyłem drzwi  i wszedłem. Naturalnie spodziewałem się zobaczyć Pyecrafta. I oto nie 

było go tam! Nigdy w  życiu nie doznałem  takiego wstrząsu. Pokój,  w  którym się znalazłem, 
był  jego  gabinetem  i  panował  tam  nieład  nieopisany.  Półmiski  i  talerze  sąsiadowały  z 
książkami i przyborami do pisania; kilka krzeseł było przewróconych… ale Pyecraft?…

— Miewa się pan dobrze, drogi panie? Zamknij pan drzwi — rzekł  i wówczas odnalazłem 

go.

Przebywał  w  powietrzu w  kącie  bliskim  wejścia  i  zdawał  się  być  przylepionym do sufitu. 

Twarz jego wyrażała przerażenie i gniew. Oddychał ciężko i gestykulował.

— Zamknij pan drzwi, — powtórzył. — Jeśli ta kobieta spostrzeże, co się dzieje…
Zamknąłem i przypatrywałem mu się z przeciwległego kąta.
— Jeśli coś pęknie, — rzekłem — spadniesz pan i skręcisz kark.
— Pragnąłbym bardzo, — odparł sapiąc.
— W pańskim wieku i z pańską wagą nie wyprawia się sztuk akrobatycznych…
— Ach! przestań pan — poprosił głosem zamierającym. — Opowiem to panu.
— Jakim,  u djabła,  sposobem trzyma się  pani tam w  górze? — zapytałem. I nagle zrozu-

miałem,  że  nie utrzymywał  się pod sufitem żadnym ze środków  zwykłych,  lecz że  unosił  się 
na kształt nadętego! pęcherza. Czynił wysiłki, aby wzdłuż muru opuścić się do mnie.

— To… recepta! — wykrztusił z trudem, — pańska prabab…
Mówiąc to,  źle uchwycił  ramę obrazu,  który spadł. Jednym susem  wzniósł  się w  górę,  zaś 

obraz rozbił  się o oparcie kanapy. Pyecraft uderzył  o sufit z głuchym łoskotem i zrozumiałem 
wówczas  dlaczego  był  poplamiony  na  biało  na  najbardziej  wydatnych  wypukłościach  swej 
osoby. Powtórzył te manewr z większą ostrożnością, posługując piecem.

Był  to rzeczywiście niezwykły widok tego grubasa o apoplektycznym wyglądzie,  gdy sta-

rał się zejść głową na dół od sufitu do podłogi,

— Ta recepta… nadmiernie skuteczna — wybełkotał.
— Jak to?
— Utrata wagi… prawie zupełna… Wówczas, oczywiście, pojąłem.
— Sapristi,  Pyecraft! — wykrzyknąłem — pan pragnął  środka przeciw  otyłości! Ależ pan 

zawsze mówił tylko o wadze!

Nie  wiedząc  czemu,  byłem  zachwycony.  W chwili  odczuwałem  naprawdę  bezgraniczną 

sympatję do Pyecrafta.

— Pozwoli pan,  że mu pomogę — rzekłem i biorąc go za rękę,  ściągnąłem na dół. Wyma-

chiwał  nogami  na  wszystkie  strony,  usiłując  gdziekolwiek  postawić  stopę.  Przypominało  to 
chorągiew podczas silnego wiatru.

— Ten stół — przemówił, wskazując mebel palcem — jest z masywnego mahoniu i bardzo 

ciężki Gdyby pan mógł wepchnąć mnie pod spód…

Umieściłem go tam. Chwiał  się,  jak przywiązany balon,  podczas gdy rozmawiałem z nim, 

oparłszy się o kominek.

— Niech mi pan opowie, co się stało, — rzekłem zapalając cygaro,
— Zażyłem mieszaninę.
— Jakiż smak?

background image

— Okropny.
— Wszystkie środki,  przygotowane wedle recept mojej prababki, były jednego rodzaju. Po 

zastanowieniu się  nad  czynnikami  składowemi,  uzyskaną  całością  i  możliwemi  rezultatami, 
wszystkie te leki wydały mi się mało zachęcające. Co do mnie.

— Zażyłem  najpierw  niewielki  łyk…  a  ponieważ  po  upływie  godziny  uczułem  się 

lżejszym, postanowiłem przełknąć resztę…

— Mój biedny Pyecrafcie!
— Zatkałem sobie nos — tłumaczył  — i potem czułem się lżejszy z  każdą chwilą i mimo 

woli, wie Pan…

Nagle dostał napadu złości.
— Do wszystkich djabłów! Cóż ja teraz pocznę.
— Jest rzecz pewna,  której oczywiście nie powinieneś pan robić — zauważyłem. — Jeśli 

pan  wyjdzie  na  ulicę,  zacznie  się pan  wznosić,  wznosić… — I wyciągnąłem ręce  ku niemu, 
— Trzebaby posyłać Santos Dumonta po pana,

— Mam nadzieję, że skutek mikstury zniknie jednak.
Potrząsnąłem przecząco głową,
— Nie  sądzę,  by  można  na  to  liczyć.  Wówczas  znowu  złość  go  porwała:  kopał  meble 

pobliskie i  uderzał  obcasem o podłogę. Zachowywał  się bardzo niegrzecznie,  jak należało się 
spodziewać ze strony człowieka grubego i tłustego,  niewstrzemięźliwego. Wyrażał  się o mnie 
i o mojej prababce w słowach, najzupełniej pozbawionych oględności.

— Ależ nigdy pana nie prosiłem, abyś zażywał ten dekokt — rzekłem.
Lekceważąc szlachetnie obelgi,  któremi mnie obrzucał,  zasiadłem w  jego fotelu i jąłem do 

niego mówić  tonem  spokojnym  i  przyjaznym. Wyjaśniłem  mu,  iż  sam  na  siebie  ściągnął  tę 
przykrość,  która miała pewne cechy wyrównawczej sprawiedliwości. Jadał  przecie o wiele za 
dużo… Zaprzeczył  temu i przez  chwilę żywo spierał  się ze  mną. Stał  się nawet  hałaśliwym  i 
gwałtownym: to też wyrzekłem się tłumaczenia mu morału jego wypadku.

— Poza tem — dorzuciłem — popełnił  pan błąd eufemizmu. Nazywałeś pan swą dolegli-

wość nie „otyłością”, co jest dokładne i niezaszczytne, ale „wielką wagą”… Pan…

Przerwał mi, zgadzając się na to wszystko. Ale co miał teraz począć?
Wypowiedziałem  pogląd,  że  powinien  się  zastosować  do  zmienionych  warunków.  Tak 

przeszliśmy  do  strony  praktycznej  tej  sprawy.  Wyraziłem  nadzieję,  że  bez  trudu  zdoła  się 
nauczyć chodzenia na rękach po suficie…

— Nie mogę spać — oświadczył.
To  nie  była  trudność  poważna.  Wskazałem,  iż  było  najzupełniej  możliwe  przygotować 

łóżko pod  siatką  drucianą,  umocować  materace  szerokiemi  rzemieniami  i  przypinać  z  boku 
kołdrę,  prześcieradła  i t. p. Trzebaby  tylko wtajemniczyć  gospodynię  w  tę  sprawę.  Po chwili 
oporu zgodził  się ze mną. (W następstwie przyjemnie było widzieć w jaki wspaniale naturalny 
sposób zacna dama przyjęła do wiadomości to zadziwiające odwrócenie porządku rzeczy).

Będzie mógł  posiadać w  swoim pokoju wysoki stołek,  zaś wszelkie posiłki będą podawane 

na  szczytowych  półkach  bibljoteki.  Wynaleźliśmy  też  prosty  sposób,  któryby  mu  pozwalał 
dowolnie  opuszczać  się na podłogę;  osiągnęliśmy to,  umieszczając  w  górze  bibljoteki wielo-
tomową  Encyklopedję  Brytańską.  Wystarczyło  wziąć  jeden  z  tomów  pod  pachę,  aby  do-
sięgnąć  ziemi.  Postanowiliśmy  też  wbić  klamry  żelazne  w  posadzkę,  aby  mógł  się  niemi 
posługiwać w razie potrzeby czegokolwiek z dolnej części pokoju.

background image

W  miarę  urządzania  tego  wszystkiego,  zainteresowywałem  się  coraz  bardziej.  Ja  to  za-

wołałem gospodynię i  zawiadomiłem ją o wszystkiem,  ja  też  prawie bez pomocy urządziłem 
odwrócone  łóżko. Całe dwa dni  spędziłem w  jego mieszkaniu. Umiem  doskonale  obchodzić 
się  z  odkrętką i  poczyniłem  szereg  udoskonaleń  do  jego  użytku,  założyłem  drut  dodatkowy, 
aby mu ułatwić dzwonienie,  odwróciłem ku górze lampy elektryczne  i  t. p. Roboty te bawiły 
mnie  niesłychanie  i  z  rozkoszą  wyobrażałem  go  sobie  w  postaci  wielkiej  muchy  mięsnej, 
łażącego po  suficie  i  czepiającego  się odrzwi,  by przejść z  pokoju  do  pokoju… i  nigdy już, 
nigdy nie przychodzącego do klubu!!!…

Lecz oto fatalna  moja  pomysłowość  uniosła  mnie  za  daleko.  Siedziałem  właśnie  przy 

kominku,  popijając  whisky,  on  zaś  znajdował  się  w  swym  ulubionym  kącie,  w  pobliżu 
gzymsu i przybijał gruby dywan na suficie, gdy uderzyła mnie myśl nagła.

— Sapristi Pyecraft! To wszystko jest zupełnie niepotrzebne!
I  zanim  zdołałem  obliczyć  konsekwencje  tego,  co  miałem  powiedzieć,  wygadałem 

wszystko.

— Spodnie ubranie z ołowiu! — wykrzyknąłem.
Złe się już stało!… Pyecraft nieomal ze łzami uchwycił się tej myśli.
— Odzyskam  właściwą  równowagę  —  wyszlochał. Objaśniłem  mu  rzecz  całą,  nie  prze-

widując do czego to doprowadzi.

— Niech pan zakupi  blachy ołowianej  — rzekłem —  pokraje  ją  na kawałki  i  każe sobie 

powszywać  w  spodnie  odzienie  w  dostatecznej  ilości.  Niech  pan  używa  obuwia  na  ołowi-
anych  podeszwach,  nosi  ręczną  walizkę  pełną  ołowiu  i  sprawa  załatwiona.  Zamiast  być 
więźniem  w  swojem  mieszkaniu,  będzie  pan mógł  przechadzać  się,  a  nawet  podróżować… 
Błysnęła mi myśl jeszcze szczęśliwsza.

— Nie  potrzebuje  pan też  obawiać  się  zatonięcia..  Wystarczy,  jeśli  pan zrzuci  część,  lub 

nawet  całe  ubranie  i zachowa  w  ręku  tylko  niezbędny bagaż  i  będzie  pan unosił  się  nad  fa-
lami…

Ze wzruszenia upuścił swój młotek, który przeleciał tuż koło mego nosa.
— Sapristi — wrzasnął — i będę mógł powrócić do klubu!
Ten okrzyk zniszczył natychmiast mój entuzjazm.
— Sapristi! — powtórzyłem. — Tak oczywiście… będzie pan mógł powrócić.
Powrócił.  I  powraca  ciągle.  Siedzi  w  tej  chwili  poza  mną,  zajadając  co  najmniej  trzecią 

porcję cake  z  masłem. I nikt na świecie,  oprócz jego gospodyni  i  mnie,  nie  wie,  że nie  waży 
on  w  rzeczywistości  nic,  że  jest  po  prostu  odzianym  obłokiem,  niente,  nihil,  najbardziej 
nieważkim z ludzi. Pozostanie na miejscu,  szpiegując mnie,  dopóki nie skończę pisać. Wtedy, 
jeśli mu się uda, przyczepi się do mnie w przejściu, zbliżając się rozkołysanym krokiem…

Po raz  setny  powtórzy  mi  całą  historję,  opowie  wrażenia,  jakie  to  wywołuje  i  jakich nie 

wywołuje,  jak czasem mu się zdaje, że działanie mikstury słabnie trochę. I zawsze w  którymś 
miejscu tej rozwlekłej gadaniny to zastrzeżenie:

—  Pan  zachowuje  tajemnicę,  nieprawdaż?  Gdyby  ktokolwiek  się  dowiedział… 

Wstydziłbym  się niezmiernie… To tak głupio wygląda,  pojmuje pan… Chodzić po suficie na 
czworakach i cała reszta. —

A  teraz  chodzi  o  uniknięcie  Pyecrafta,  który  zajmuje  znakomitą  pozycję  strategiczną  po-

między mną a drzwiami.

 Dolina pająków

background image

Około południa trzej łowcy dotarli do zakrętu potoku i  ujrzeli przed sobą  obszerną dolinę. 

Skalisty i kręty wąwóz,  którym tak długo i uparcie dążyli śladami zbiegów,  wychodził  na ro-
zległą równinę. Pod wpływem jednej myśli trzej mężczyźni zboczyli z tropu i pokłusowali na 
wzgórek,  uwieńczony ciemno zielonemi drzewami; tam przystanęli,  — jeździec, mający uzdę 
przetykaną srebrem na czele, zaś dwaj inni nieco z tyłu, jak należało.

Przez  czas  pewien  chciwym  wzrokiem  badali  niezmierną  dolinę,  biegnącą  wdał  przed 

nimi.  Beznadziejny  obszar  pożółkłej  trawy  przerywały  gdzieniegdzie  rzadkie  kępy  kolc-
zastych  i  suchych  krzaków,  lub  niejasne  zarysy  łożyska  wyschniętego  potoku.  Miedziana 
powierzchnia  ginęła u stoków błękitnych,  dalszych wzgórzy,  pokrytych żywszą pozornie zie-
lonością,  nad któremi  panowały  śnieżne  szczyty  gór o niewidocznej  podstawie,  jakby zawi-
eszonych  w  niebiosach,  i  wznoszących  się  coraz  potężniej  i  zuchwałej  ku  północo–zacho-
dowi,  gdzie  dolina  się  zamykała.  Na  zachód  równina  rozpościerała  się  aż  do  krańców  ho-
ryzontu, poznaczona w oddali ciemnemi plamami lasów.

Trzej ludzie uparcie wpatrywali się w dolinę.
Chudy jeździec z blizną na wardze przerwał milczenie.
— Nic! — westchnął zniechęcony. — Co prawda wyprzedzili nas o dzień drogi,
— Ale nie wiedzą, że my ich ścigamy — rzekł mały człowiek, dosiadający białego konia.
— Ona musi się tego spodziewać, — zauważył przywódca kwaśno i jakby mimo woli.
— Nawet  w  takim  razie  nie  mogą  jechać prędko;  mają  tylko  jednego  muła i  przez,  cały 

dzień dziewczynie krwawiła noga…

Jeździec z uzdą przetykaną srebrem rzucił mu spojrzenie przesycone złością.
— Czy sądzisz, że tego nie dostrzegłem? — zapytałem drwiąco.
— Bądź co bądź może nam to pomóc — mruknął pod nosem człowieczek.
Chudy z blizną na wardze, niewzruszony, rozglądał się dokoła.
— Niewątpliwie  nie  zdążyli  jeszcze  przebyć doliny  — zapewnił.  — Jeśli  ostro  pokłusu-

jemy…

Lecz, spojrzawszy na białego konia, nie dokończył,
— Niech djabli porwą białe konie! — burknął  jeździec ze srebrną uzdą i odwróciwszy się, 

zmierzył oczyma przedmiot swego przekleństwa.

Mały  człowieczek  spuszczając  oczy,  popatrzał  między  uszami  swego  melancholijnego 

wierzchowca.

— Uczyniłem, co mogłem — wyrzekł.
Dwaj inni znowu przeszukiwali wzrokiem dolinę. Chudy przeciągnął  dłonią po skaleczonej 

wardze.

— W drogę! — rozkazał nagle przywódca.
Mały człowieczek drgnął,  ściągnął  cugle i trzej łowcy odnaleźli trop wśród zeschłej trawy, 

szeleszczącej z cicha pod kopytami koni…

Zjechali ostrożnie z bezpłodnej pochyłości i poprzez krzewy skręcone i kolczaste,  poprzez 

korzenie wrośnięte wśród skał, dotarli do doliny. Tutaj ślad stawał  się niepewnym, gdyż gruba 
— warstwa zeschłych traw skrywała ziemię.

Jednakże  dzięki  usilnemu  wpatrywaniu  się,  z  szyjami  na  karkach  końskich,  dzięki  za-

trzymywaniu się na każdym kroku, te blade twarze ścigały dalej swą zdobycz.

background image

Dostrzegali ślady,  źdźbła  trawy połamane  i  pomięte,  niekiedy zaś dawał  się odgadnąć  od-

cisk stopy. Raz nawet przywódca ujrzał  krwawą plamę,  zdradzającą przejście młodej metyski 
i wtedy przez zęby nazwał ją głupią.

Chudy sprawdzał  spostrzeżenia przywódcy,  mały człowieczek na  białym koniu podążał  za 

nim, pogrążony w  marzeniach. Jechali gęsiego,  jeździec ze srebrną uzdą na czele,  i zachowy-
wali zupełne milczenie.

Po chwili: mały człowieczek doznał  wrażenia,  że  świat stał  się  dziwnie cichy,  co wyrwało 

go nagle z rozmyślań. Oprócz lekkiego brzęku ich uzbrojenia oraz  uprzęży końskiej, na całej 
ogromnej równinie rozpościerał  się smętny spokój umarłej natury. Pan jego i jego towarzysz, 
poprzedzali go,  obaj schyleni na lewą stronę nad karkami swych wierzchowców, kołysząc się 
miarowo. Cienie ich  sunęły przodem,  sylwetki wydłużone,  spokojne i  milczące towarzyszki. 
Bliżej,  ten kształt  pełzający i zimny,  był  to jego cień własny. Rozejrzał  się po okolicy. Co się 
właściwie  stało?  Pomyślał  wówczas o  promieniowaniu  skał  i  nieustannym  trzeszczeniu  po-
trącanych  kamieni.  Cóż  jeszcze?…  Brak  najlżejszego  powiewu!  Właśnie  to.  Jakiś  obszar 
niezmierzony  i  cichy,  zatopiony w senności  popołudniowej.  Niebiosa  zwisały  złowróżbne  i 
puste, tylko w górnej części doliny utworzyła się zasłona z gęstych mgieł.

Wyprostował  się,  potrząsnął  cuglami,  zaokrąglił  wargi,  jak do gwizdania  i zdołał  zaledwie 

westchnąć. Odwrócił  się na  siodle i wpatrzył  się w  szczelinę wąwozu,  którędy przybyli. Nic! 
Z obu stron stoki ponure, lecz ani śladu drzewa, jakiegokolwiek zwierzęcia,  a tem mniej istoty 
ludzkiej. Co za kraj, co za pustynia!

Powrócił  do  poprzedniej  pozycji.  Na  chwilę  ucieszył  się  widokiem  skręconego,  czar-

no–purpurowego kija, który zabłysnął nagle i przepadł w brunatnym dywanie trawy.

Była to żmija. Pomimo wszystko więc w piekielnej dolinie istniało życie.
Następnie,  co go rozradowało więcej jeszcze, lekki wietrzyk musnął  mu twarz, szmer jakiś 

dał  się  słyszeć  i  ucichł;  krzaki  na  wzgórku  nieznacznie  pochylił  czarne  i  sztywne  ramiona: 
pierwsze oznaki możliwego wiatru. Niedbale poślinił palec i wzniósł go do góry.

Nagłym  ruchem  ściągnął  cugle,  aby uniknąć  zderzenia się  z  chudym,  który zatrzymał  się, 

niepewny tropu.

W tym właśnie momencie nieuwagi poczuł wzrok dowódcy, skierowany na siebie.
Potem  przez  czas  pewien  usiłował  interesować  się  pościgiem.  Następnie,  kiedy  ruszyli 

dalej,  spojrzał  na cień swego przywódcy,  jego kapelusza i ramienia, które  ukazywały się i ni-
knęły poza sylwetką jadącego bliżej chudego.

Od  czterech  dni,  kiedy  przekroczyli  granicę  świata  zamieszkałego,  jechali  naprzód  — 

znajdując  zaledwie  dość  wody  dla  zaspokojenia  pragnienia,  zaopatrzeni  tylko  w  tabliczkę 
suszonego mięsa pod siodłem,  jechali przez; góry i skały tej pustyni,  gdzie nikt nie zapuszczał 
się na pewno przed zbiegami. I po co?

Wszystko to dla dziewczyny, zwykłego kapryśnego dzieciaka!
I człowiek ten miał  na  usługi,  dla zadośćuczynienia  swym  pożądaniom,  całą kobiecą  lud-

ność okoliczną! Dlaczego jego szalona namiętność wybrała ją z pośród wszystkich?

Zapytywał  się  z  oburzeniem  mały  człowieczek,  oblizując  zeschnięte  wargi  językiem 

poczerniałym z pragnienia. To wyglądało na jego pana! Nie ma innego wyjaśnienia: po prostu 
dlatego, że usiłowała mu uciec.

Wzrok jego zatrzymał  się na szeregu wysokich,  ozdobionych kitami  łodyg,  pochylających 

się  zgodnie;  spostrzegł  też,  że  końce  jedwabnego  szala,  otaczającego  mu szyję,  furkotały w 
powietrzu. Wiatr stawał  się coraz silniejszy i zdzierał  zasłonę  nieruchomości,  łączącą wszyst-
kie rzeczy — tem lepiej.

background image

— Hop, hop — wykrzyknął chudy.
Trzej ludzie zatrzymali się nagle.
— Co nowego? — zapytał przywódca.
— Tam! — odparł chudy, wskazując w głąb doliny.
— Co?
— Coś, co zbliża się do nas.
Podczas gdy  mówił,  jakiś płowy zwierz ukazał  się  na grzbiecie wzgórza i  pędził  ku nim. 

Był  to wielki  pies dziki:  biegł  z  wiatrem,  wywiesiwszy język prosto przed siebie,  tak czemś 
przejęty,  że zdawał  się nie widzieć jeźdźców,  do których się  zbliżał.  Pysk wzniósł  ku górze  i 
było  oczywiste,  że nie  biegnie za  tropem,  ani za zdobyczą. Gdy był  już  blisko,  mały człow-
ieczek chwycił za szpadę.

— Ten pies jest wściekły — rzekł chudy.
— Krzyczmy głośno — poradził mały i zaczął krzyczeć.
Pies zbliżał  się  ciągle;  mały człowieczek wyciągnął  już  szpadę,  gdy zwierzę nagle  rzuciło 

się  w  bok  i  minęło ich,  ciężko dysząc.  Mały spoglądał  przez  chwilę  za  nim,  pomykającym 
dalej.

— Nie miał piany u pyska, — zauważył.
W ciągu paru minut jeździec ze srebrną uzdą wpatrywał się w głąb doliny.
— W drogę! — wykrzyknął wreszcie. — Co nam to szkodzi!
I poruszywszy cuglami, ruszył naprzód.
Mały  człowieczek,  porzucając  nierozwiązaną  tajemnicę  psa,  który  nie  uciekał  przed  nic-

zem innem,  jak tylko przed wiatrem,  pogrążył  się  w  głębokie rozmyślania  nad naturą człow-
ieka.

— W drogę! — szeptał do siebie. — Dlaczego jakiemuś człowiekowi danem jest krzyczeć 

„w  drogę!”  z  tą  niesłychaną  potęgą  rozkazu?  Zawsze,  przez  całe  swoje  życie,  człowiek ten 
przemawiał w ten sposób. A gdybym ja wyrzekł te słowa… — mruknął po cichu.

Lecz myśl niesłuchania wodza,  nawet w  jego najfantastyczniejszych zamysłach,  przekrac-

zała  jego  pojęcie.  Dla  niego,  dla  wszystkich,  ta  dziewczyna  była  szaloną,  niemal  świętok-
radczynią.  Myśl  jego  dla  porównania  przeniosła  się  na  człowieka  ze  szramą  na  wardze; 
równie silny, jak wódz, równie odważny, może nawet odważniejszy, a jednakże udziałem jego 
było słuchać, słuchać zawsze, ślepo i bezwzględnie.

Lecz  pewne  niezwykłe  poruszenia  wierzchowca  przywołały  go  do  rzeczywistości. 

Przyjrzał się bacznie zwierzęciu i posunął się w stronę swego chudego towarzysza.

— Czy zauważyliście, jak konie się niepokoją? — zapytał półgłosem.
Chuda twarz przybrała wyraz pytający.
— Ten  wiatr  nie  wróży  im  widać  nic  dobrego,  —  dodał  mały,  lecz,  widząc,  że dowódca 

spogląda na niego, zajął znowu swoje miejsce z tyłu.

— Bah! to nic nie szkodzi, — odparł chudy.
Jechali jakiś czas w milczeniu; dwaj pierwsi schyleni byli nad niknącym co chwilę tropem, 

ostatni zaś przyglądał  się tumanowi, który ogarniał  szeroką dolinę,  czołgając się coraz bliżej. 
Wiatr  z  każdą  chwilą  zyskiwał  na  sile. W oddali  na  lewo  widać  było plamy  ciemnych  ciał, 
zapewne  dzików,  przebiegających  galopem  przez  dolinę.  Mały  jednak  powstrzymał  się  od 
zwrócenia na to ogólnej uwagi, jakby w obawie zwiększenia ogarniającego go niepokoju.

background image

Zauważył  wielką  kulę,  białą  i  błyszczącą,  następnie  dwie  i  trzy,  podobne  do  puchu  ol-

brzymich  dmuchawców,  które  płynęły  niesione  wiatrem  w  poprzek  ścieżki.  Kule  te  unosiły 
się bardzo wysoko w  powietrzu,  spadały nagle,  znów  szły w  górę i chwiały się przez chwilę, 
poczem znikały, zdwajając szybkość. Widok ich powiększał podniecenie koni.

Natychmiast  potem  spostrzegł,  że  wiele  z  tych  błądzących  kul,  których  liczba  szybko 

wzrastała, spływając doliną, spiesznie dążyło ku nim.

Rozległ  się  wrzask przenikliwy. Olbrzymi dzik samotnik przebiegał  pędem  ścieżkę; prze-

lotnie zwrócił  łeb ku jeźdźcom,  śledził  ich chwilę i pędził  dalej w głąb doliny. Widząc to,  trzej 
ludzie zatrzymali się i stanęli w siodłach,  wytężając  wzrok w stronę wciąż gęstniejącej mgły, 
która ciągnęła ku nim.

— Bez tego puchu dmuchawca… — zaczął przywódca.
Lecz  oto wielka  kula lotna pojawiła  się  o  dwadzieścia kroków  od nich. W rzeczywistości 

nie  była  to  sfera  regularna,  lecz  coś niepojętego,  puszystego,  bezkształtnego,  skręconego  z 
włókien,  niby kawał  płótna związany za rogi,  rzecby można meduza powietrzna,  która posu-
wała się naprzód, kręcąc się w kółko i pozostawiając poza sobą długą smugę nici pajęczych.

— To nie są puchy dmuchawca, — zauważył mały człowieczek.
— To mi jeszcze nic nie mówi, — odpowiedział chudy.
I spojrzeli po sobie.
— Przekleństwo! — wykrzyknął dowódca. — Tam wyżej jest pełno ich w powietrzu! Jeśli 

tak dalej pójdzie, będziemy zmuszeni niebawem się zatrzymać.

Instynktownie, podobnie jak stado jeleni przy zbliżaniu się czegoś niepokojącego,  zwrócili 

konie  pod wiatr,  posunęli  się  o  kilka  kroków,  przyglądając  się unoszącym się  w  powietrzu  i 
zbliżającym  niezliczonym  masom.  Nadchodziły,  popychane  przez  wiatr,  szybko  i  bez 
wstrząśnień,  wznosząc  się  i  opadając  bez  szmeru,  dotykając  ziemi,  odskakując  wysoko  i 
krążąc — wszystko to ruchem jednostajnym, spokojnym i pewnym.

Na prawo i na lewo od jeźdźców przeciągali wywiadowcy tej dziwnej armji,  a gdy jeden z 

nich upadł  na ziemię i rozpadł  się w masę bezkształtną,  znacząc za sobą smugę długich wstęg 
i czepiających się nici, — konie zaczęły się niepokoić i wierzgać.

Nagła  niepojęta  niecierpliwość  opanowała  przywódcę,  który  ze  wszystkich  sił  przeklinał 

latające kule.

— Naprzód! —  wykrzyknął.  —  Naprzód!  Co  nas  obchodzą  te  sztuki?  To nie ma dla nas 

znaczenia. Powrócimy na trop!

I  począł  przeklinać  swego  konia,  piłując  mu  pysk  wędzidłem.  Wybuchnął  hałaśliwą 

wściekłością, krzycząc:

— Chcę iść za tropem, słyszycie? Gdzie jest trop?
Chwycił  za  uzdę rwącego się konia  i jął  szukać w trawie. Długa,  lepiąca się nić spadła  mu 

na twarz,  szarawe pasmo okręciło się wokół  trzymającego uzdę ramienia, coś dużego,  ruchli-
wego,  wielonożnego zsunęło mu się z tyłu głowy. Wzniósł  oczy i dostrzegł  szarą masę, jakby 
przytwierdzoną na kotwicy ponad nim,  za pomocą tych włókien,  falującą na powierzchni, jak 
żagiel  bezszumnie  manewrującego  statku.  Wydało  mu  się,  że  widzi  mnóstwo  oczu,  liczną 
załogę  skulonych  ciał  o  wydłużonych,  powyginanych  kończynach,  ciągnącą  za  nimi,  aby 
przyholować ku niemu ten przedmiot.

Kilka  chwil  patrzył  w  górę,  instynktownie  kierując  swym  koniem  z  wprawą  doświ-

adczonego  jeźdźca. Wtem otrzymał  uderzenie  płazem  szabli  w  plecy,  stal  błysnęła  nad jego 
głową, przecinając łączność z latającą kulą, która wznosząc się, nieco zboczyła i odleciała.

background image

— Pająki!  —  rozległ  się  okrzyk  chudego.  —  Te  rzeczy  są  pełne  wielkich  pająków! 

Spójrzcie, panie!

Przywódca  zapatrzył  się  na  coś  czerwonego,  rozgniecionego  na  ziemi,  na  wpół 

zmiażdżonego,  lecz  mimo  to  poruszającego  licznemi  odroślami;  lecz  gdy  chudy  wskazał 
pędzącą  ku nim nową kulę,  szybko wyciągnął  szpadę. W głębi doliny widać  było teraz jakby 
mur mgieł podartych i powystrzyganych. Spróbował zdać sobie sprawę z położenia.

— Uderzmy na nie! — wrzeszczał mały człowieczek, — biegnijmy!
Powstał  wówczas zamęt  podobny do zgiełku bitwy. Przywódca ujrzał,  jak mały  przegalo-

pował  obok niego, rąbiąc wściekle urojone sieci pajęcze; ujrzał, jak na kształt armatniego po-
cisku,  upadł  na chudego, przewracając konia i jeźdźca. Jego własny wierzchowiec dał  jeszcze 
kilkanaście skoków, zanim zdołał  go pohamować. Rozglądał się w obawie niebezpieczeństwa, 
a odwróciwszy się zobaczył  przewróconego konia,  który się tarzał  po ziemi, zaś nad nim sto-
jącego chudego, siekącego jakąś masę dwóch ciał.

A  ogromne  siecie  pajęcze  napływały  gęste i szybkie, popychane wiatrem lipcowym, niby 

puchy ostów na ugorze.

Mały zsiadł  z konia,  nie odważając się  jednak puścić  uzdy. Jedną ręką starał  się utrzymać 

krnąbrnego konia, drugą zaś wymachiwał szablą na oślep.

Lepkie  włókna  drugiej  kuli  uczepiły  się  chudego  oraz  zwierzęcia,  leżącego  na  ziemi  i 

zwolna  cała  masa  opadła  na  tę  zdobycz. Przywódca  zazgrzytał,  ściągnął  cugle  i  pochylając 
głowę,  uderzeniami  ostróg  rzucił  naprzód  swego  wierzchowca.  Koń  tarzający  się  po ziemi, 
odwrócił  się:  podbrzusze  jego  było  zakrwawione  i  pokryte  ruchliwemi  kształtami;  chudy 
naraz odstąpił  od niego  i  biegł  do  swego pana.  Przebiegł  niewielką przestrzeń,  ale miał  nogi 
skrępowane i oplatane włóknami; wykonał  kilka bezskutecznych ruchów swą szablą. Szarawe 
skręty  zwisały z  jego członków,  cienka,  szara  zasłona  pokrywała  twarz,  Lewą  ręką  uderzył 
coś na sobie, poczem nagle zachwiał się i naraz zaczął okropnie ryczeć: oh, oh, oh, ohooh!!…

Przywódca ujrzał  nieszczęśnika, znikającego pod kłębowiskiem wielkich pająków, podczas 

gdy wciąż nowe spływały ku ziemi.

Gdy usiłował  skierować swego konia  w  stronę  szarego kształtu,  który miotał  się i  ryczał, 

upadając i powstając,  usłyszał odgłos kopyt: mały człowieczek,  ze szpadą w pochwie,  leżąc w 
poprzek białego konia, starał się go dosiąść; uczepiony u grzywy przeleciał jak huragan.

Znowu  lekkie  włókno  szarego  muślinu  dotknęło  twarzy  przywódcy.  Unosząca  się  bez-

szumnie nad nim i wokoło niego chmura pająków zdawała się chcieć go otoczyć i zamknąć.

Aż  do  ostatniego  dnia  życia  nie  wiedział  dokładne,  co  zdarzyło  się  w  owej  chwili.  Czy 

zawrócił  konia,  czy  też  koń  sam  rzucił  się  w  ślady  towarzysza?  Tak  czy  owak  w  sekundę 
później  pędził  galopem  poprzez  dolinę,  wykonywując  wściekłe  młyńce  szablą.  A  niesione 
wciąż wzmagającym  się  wiatrem,  otaczające go balony pajęcze,  straszliwe  statki  powietrzne 
zdawały się dążyć do określonego celu.

Klip  klap,  klip  klap…  Jeździec ze  srebrną  uzdą  galopował  bez  troski  o  kierunek,  z  prze-

rażeniem  w  twarzy spoglądając  na  prawo i  lewo,  z  szablą  w  pogotowiu.  O kilkaset  metrów 
naprzód, z uczepionemi  doń  szczątkami  pajęczej  kuli,  mały  człowieczek  pędził  na  białym 
swym koniu, nie zdoławszy dosiąść go należycie. Trzciny uchylały się  przed nimi,  wiał  wiatr 
gwałtowny  i  chłodny,  i,  odwracając  się,  przywódca  mógł  widzieć  pająki,  przyśpieszające lot 
by ich dosięgnąć…

Zajęty  jedynie myślą o ucieczce przed potworami, dopiero w chwili gdy koń sprężył się do 

skoku,  zauważył  przepaść przed sobą i  to tylko po to,  aby uczynić ruch  fałszywy. Ponieważ 

background image

leżał  pochylony na karku wierzchowca,  wyprostował  się i rzucił  w tył,  lecz zbyt  późno. Jeśli 
jednak,  wzburzony,  nie  zdołał  pokierować  skokiem,  nie  zapomniał  przynajmniej,  jak  trzeba 
spadać. Wyrzucony w powietrze,  pozostał  znakomitym jeźdźcem i znalazł  się na ziemi, tylko 
ze z lekka nadwerężonem ramieniem;  koń przekoziołkował,  bijąc konwulsyjnie nogami,  poc-
zem  rozciągnął  się  bez  ruchu;  szpada  wbiła  się  w  stwardniałą  ziemię  i  pękła  na  dwoje,  jak 
gdyby Fortuna nie chciała go już  za rycerza,  przyczem jeden z odłamków przeleciał  tuż  koło 
jego twarzy.

W jednej  chwili podniósł  się,  badając z trwogą nadpływające sieci  pajęcze. Na razie zam-

ierzał  uciekać, lecz przypomniawszy sobie parów,  skręcił  w tę stronę. Raz musiał  gwałtownie 
odskoczyć,  by  uniknąć  jednej  z  tych  latających  okropności;  poczem  zbiegł  zręcznie  po 
stromem zboczu w głąb, gdzie nie dochodził wiatr.

Tam,  ukryty wśród  spiętrzonych  głazów  łożyska wyschłego potoku,  mógł  się  przyczaić  i 

bezpiecznie  obserwować przelot tych dziwnych mas szarych,  zanim  wiatr ucichnie i pozwoli 
mu się wymknąć. Długo tak siedział  skulony, wpatrując się w przelatujące,  postrzępione kule 
na tle wąskiego skrawka nieba nad jego głową.

Tuż  koło niego spadł  zbłąkany pająk;  odległość  między  łapami  owada  wynosiła  przeszło 

stopę, ciało zaś było wielkie, jak pół męskiej dłoni.

Spojrzał  nań: przerażająco ruchliwy pająk poszukiwał  sposobu  ucieczki  i  poruszył  nawet 

odłamek szpady; człowiek z przekleństwem wzniósł  nogę i zmiażdżył  go podkutym obcasem, 
poczem rozejrzał się, czy nie ma ich więcej.

Lecz  niebawem,  przekonawszy  się,  że  te  roje  pająków  nie  mogą  dosięgnąć  wąwozu, 

wyszukał  miejsce wygodne,  usiadł i ogryzając według zwyczaju paznokcie, popadł  w głęboką 
zadumę, z której został wyrwany przybyciem człowieka na białym koniu.

Zanim  cośkolwiek  zobaczył,  usłyszał  odgłos  kopyt,  szmer  kroków  i  pocieszający  głos. 

Ukazał  się  człeczyna  —  żałosny  kształt,  odziany  w  szmat  kilka.  Zbliżyli  się  do  siebie  bez 
słowa,  bez  powitania.  Sługa  zatrzymał  się  wreszcie  przed  panem,  który  drgnął  z lekka  pod 
spojrzeniem podwładnego.

— No cóż? — zapytał na koniec głosem pozbawionym wszelkiej pewności.
— Pan go opuścił?
— Mój koń poniósł…
— Wiem, mój także.
Śmiał się szyderczo, lecz wesoło.
— Powtarzam ci, że mój koń poniósł, — rzekł były posiadacz przetykanej srebrem uzdy.
— Obaj jesteśmy tchórze, — oświadczył mały.
Tamten rozmyślał czas jakiś gryząc palce i nic spuszczając z oczu swego podwładnego.
— Nie nazywaj mnie tchórzem, — podjął wreszcie.
— Jest pan tchórzem, tak samo, jak ja.
— Tchórzem,  niech  będzie,  gdyż  istnieje  granica  ludzkiej  odwagi  i  dzisiaj  poznałem  tę 

granicę… ale inaczej, niż ty i w tem cała różnica.

— Nie potrafiłbym nigdy wyobrazić sobie, że pan go opuści; ocalił  panu życie na dwie mi-

nuty przedtem… Dlaczego jesteś naszym panem?…

Przywódca znów gryzł palce, a twarz jego spochmurniała.
— Nikt bezkarnie  nie  nazwie  mnie  tchórzem,  —  wyrzekł,  —  nie!…  Złamana  szpada 

zawsze lepsza niż nic… Biały ochwacony koń w żadnym razie nie poniesie dwóch ludzi przez 

background image

dni  cztery…  Nie  cierpię  białych  koni,  lecz  tym  razem  nie  ma  wyboru.  Zaczynasz  po-
jmować?… Przeczuwam,  że na podstawie tego, coś widział  i co ci się przyśniło, masa zamiar 
mnie  oczerniać.  Zdarzało  się,  że  królowie  tracili  trony  przez  osobistości  w  twoim  rodzaju. 
Zresztą nigdy nie mogłem cię znosić.

— Wasza dostojność! — jęknął błagalnie mały.
— Nie, nie, nie! — powtórzył przywódca i zauważywszy ruch małego, powstał nagie.
Przez  jaką  minutę  patrzyli  sobie  w  oczy.  Nad  nimi  przepływały  błądząc  bez  celu 

przejrzyste balony pajęcze.

W kamienistem  łożysku rozległ  się  zgiełk walki,  tupanie  nóg,  następnie  okrzyk rozpaczy, 

rzężenie i odgłos upadku…

Pod koniec dnia wiatr się uspokoił; słońce zaszło w  ciszy pogodnego1 wieczoru; człowiek, 

który przedtem dosiadał  pełnej krwi wierzchowca i miał  srebrem przetykaną uzdę, wreszcie z 
wielką ostrożnością opuścił  wąwóz. Prowadząc obecnie białego konia wybierał  stoki łagodne. 
Miał  chęć powrócić  do  swego martwego  konia,  by  zabrać  uzdę,  lecz  obawiał  się,  aby noc  i 
silniejszy  wiatr  nie  zastały  go  jeszcze w  dolinie.  Przytem  przejmował  go  wstręt  na  myśl  o 
biednem zwierzęciu, oplątanem całkowicie sieciami pająków i ohydnie obgryzionem.

Na  wspomnienie  tych  sieci  i  wszystkich  niebezpieczeństw,  których  uniknął  w  tak  nadz-

wyczajny  sposób,  odszukał  mały  relikwiarzyk,  zawieszony na  szyi  i  przycisnął  go  do prze-
pełnionego wdzięcznością serca.

Jednocześnie  wzrokiem  przebiegał  dolinę.  —  Byłem  zaślepiony  namiętnością —  szepnął 

— a teraz ją dosięgła kara… Pająki, niewątpliwie, napadły ich też…

Lecz  oto  po  drugiej  stronie  doliny,  za  stokami  zalesionenii,  w  przezroczem  powietrzu 

wieczornem ujrzał wyraźnie, bez możliwości złudzenia, niewielką smugę dymu.

Na  ten  widok  pełna  zdumienia  wściekłość  zastąpiła  pogodzenie  się  z  losem.  Dym?  — 

Zwrócił  łeb  białego konia,  który  zadrżał,  gdyż w  tej  chwili lekki pęd powietrza  zaszumiał  w 
trawie; w  oddali,  na krzakach,  zwisało postrzępione  szare pasmo.  Przyjrzał  się  pajęczynom  i 
jeszcze raz dymowi.

— Być może zresztą, że to nie oni, — wyrzekł na koniec. Wiedział jednak co o tem sądzić.
— Jeszcze czas jakiś wpatrywał  się w dym,  poczem skoczył  na siodło. Jadąc,  znaczył  swą 

drogę  wśród  szczątków  latających  pajęczyn.  Okazało  się,  że  wiele  pająków,  z  nieznanego 
powodu, leżało martwych na ziemi, zaś pozostałe przy życiu nasycały się zbrodniczo trupami 
towarzyszy, uciekając jednak na odgłos kopyt końskich.

Godzina  ich  przeminęła.  Na  ziemi,  bez  wiatru,  któryby  je  unosił,  pozbawione  swego 

białego całunu, potwory te, pomimo całego jadu, nie mogły tu szkodzić.

Uderzał  paskiem  te,  które  zbliżały  się  zanadto. Raz,  gdy kilkanaście  przebywało miejsce 

ogołocone z trawy,  porwała  go chętka  zsiąść  z  konia i  pomiażdżyć  je obcasem… Lecz oparł 
się pokusie.

Co chwila odwracał się na siodle i patrzył na kolumnę dymu,
— Pająki!  — powtarzał  nieustannie. —  Pająki! Dobrze…  dobrze…  Następnym razem  ja 

także uprzędę sieci.