Herbert George Wells
Skradzione Ciało
Wybór Nowel
Przekład Witolda Kindlera
Wydawnictwo Ludwika Fiszera, Warszawa
Skradzione Ciało
Pan Bessel był jednym z głównych udziałowców firmy „Bessel, Hard Brown”, z Saint
Paul’s Churchyard i od wielu już lat znany był w kołach, interesujących się zagadnieniami
psychicznemi, jako badacz sumienny i obdarzony szerokim umysłem. Pan Bessel żył w celi-
bacie i, zamiast zamieszkiwać na jednem z przedmieść, jak to czyni każdy porządny kupiec z
City, miał swą siedzibę na Albany, w pobliżu Piccadilly. Roznamiętniały go szczególnie za-
gadnienia przekazywania myśli na odległość oraz możliwości zjaw ludzi żywych; w listo-
padzie 1896 r. zaczął przeto, pospołu z p. Vinceyem ze Staple Inn, szereg doświadczeń nad
rzekomą możliwością wywołania, jedynie wysiłkiem własnej woli, zjawy samego siebie w
przestrzeni.
Doświadczenia swe urządzili w sposób następujący: o godzinie zawczasu ustalonej p. Bes-
sel winien był się zamknąć w jednym z pokojów swego mieszkania na Albany, zaś p. Vincey
w swoim gabinecie na Staple Inn; następnie każdy z nich miał skierować, (w sposób możliwie
stanowczy, myśl swoją w stronę drugiego. P. Bessel, który doszedł do mistrzostwa w sztuce
autohypnozy, usiłował początkowo, o ile tylko mógł, najprzód się zahypnotyzować, a potem
przerzucić się, jako „widmo istoty żywej”, poprzez dwumilową niemal odległość, dzielącą go
od p. Vinceya. Przez kilka wieczorów próby ich nie doprowadziły do żadnego zadawal-
niającego wyniku. Lecz za piątym czy szóstym razem, p. Vincey ujrzał naprawdę, czy też
wyobraził sobie, że widział zjawę p. Bessela w pokoju. Oświadczył on, że zjawa, choć bardzo
krótkotrwała, była nader żywa i wyraźna: zdążył zauważyć, że twarz p. Bessela była blada, o
niespokojnym wyrazie, oraz, że czupryna jego była w nieładzie. Przez chwilę p. Vincey, cho-
ciaż oczekiwał tego fenomenu, był zbyt zadziwiony, aby przemówić, czy poruszyć się, i, nie-
mal natychmiast, wydało mu się, że cień rzucił na niego przez ramię ukośne spojrzenie i
zniknął niepostrzeżenie.
Było umówione, że wszelkie pojawienia się widma będzie się usiłowało fotografować; lecz
p. Vinceyowi zabrakło należytej przytomności umysłu, by pochwycić aparat, przygotowany
na stole. Gdy to uczynił, było już zbyt późno. Jednakże ogromnie podniecony powodzeniem,
zanotował ściśle godzinę i zatrzymał przejeżdżający ,,cab”, aby niezwłocznie udać się do Al-
bany, celem powiadomienia p. Bessela o tym wyniku.
Przybywszy na miejsce, ze zdziwieniem zauważył, że zewnętrzne drzwi były otwarte, a
oświetlone wnętrze mieszkania znajdowało się w niesłychanym nieładzie. Na podłodze walała
się rozbita butelka od wina szampańskiego; szyjka jej odpadła prawdopodobnie, potrącając
kałamarz, stojący na biurku, około którego też pozostała. Ośmiokątny stolik, na którym stała
zwykle statuetka z bronzu i leżało kilkanaście ulubionych książek, został gwałtownie wy-
wrócony. Na obiciu ścian znać było ślady palców, poplamionych atramentem, które, zdawało
się, dokonały tego po prostu dla przyjemności splamienia niepokalanej dotąd tapety. Lekka
kotara perska została zerwana siłą i rzucona w ogień, gdzie tliła się, zatruwając powietrze.
Wszędzie panował najdziwniejszy nieład. P. Vincey, który przybył w przekonaniu, że znajdzie
swego przyjaciela, oczekującego1 go spokojnie w fotelu, z trudnością wierzył swym oczom i
stał w osłupieniu, zastanawiając się nad niespodzianym widokiem.
I nagle, w niejasnem przeczuciu nieszczęścia, udał się do odźwiernego.
— Gdzie jest p. Bessel? — zapytał. Wszystkie meble w jego pokoju są połamane.
Odźwierny nie odpowiedział nic, lecz udał się niezwłocznie do mieszkania p. Bessela, aby
stwierdzić, co się dzieje na miejscu.
— Rozumiem teraz! — rzekł, obrzucając spojrzeniem całe pobojowisko. — Nie wiedz-
iałem o tem. P. Bessel wyszedł. On oszalał.
I zaczął opowiadać, że przed półgodziną, to znaczy w chwili pojawienia się zjawy p. Bes-
sela w gabinecie p. Vinceya, lokator jego wypadł na ulicę bez kapelusza, z włosem zjeżonym i
stracono go z oczu za rogiem Bondi Street.
— …A kiedy mnie mijał, — ciągnął dalej odźwierny, — śmiał się… jakimś konwulsyjnym
śmiechem, miał otwarte usta i błędne oczy… mówię panu, że mnie przestraszył… niech pan
patrzy, ot, tak… I naśladując śmiech pana Bessela, odźwierny wykrzywił się okropnie, co by-
namniej nie było uspokajającem.
— …Gestykulował, a palce miał skurczone i zaciśnięte… ot, tak. I powtarzał głuchym i
zdławionym głosem: życie! życie!.,, tylko to słowo: życie!
— No, no, no! — zaczął p. Vincey, — no, no, no! Z osłupienia nie mógł powiedzieć nic
więcej.
Od odźwiernego odwracał się ku pokojowi, i od pokoju ku odźwiernemu, bardzo poważnie
zafrasowany. Rozmowa ich nie posunęła się poza przypuszczenie, że prawdopodobnie p. Bes-
sel niedługo powróci i wyjaśni, co się z nim zdarzyło.
— Może to był tylko gwałtowny ból zębów, — rzekł odźwierny, — nagły atak szału, który
ogarnął go od razu i pozbawił rozumu. Mnie samemu, w podobnych chwilach, zdarzało się
rozbijać rozmaite rzeczy…
Lecz po chwili namysłu dodał:
— Ale, gdyby to było tylko to, dlaczego w takim razie, przechodząc koło mnie, miałby
krzyczeć: życie! życie!
P. Vincey, podobnie jak on, nie mógł tego wytłumaczyć.
P. Bessel nie powracał; wreszcie, spojrzawszy raz jeszcze zasmuconem okiem na okropny
nieład, p. Vincey napisał kilka słów na kawałku papieru, pozostawił go w widocznem miejscu
na biurku i powrócił w bardzo przygnębionym stanie ducha do własnego mieszkania na Staple
Inn. Sprawa ta wywierała na nim przykre wrażenie; nie wiedział, jak wytłómaczyć postępow-
anie p. Bessela. Spróbował czytać, lecz na próżno; wyszedł więc na miasto z zamiarem zrobi-
enia krótkiego spaceru, i był tak roztargniony, że o mało nie wpadł pod tramwaj na rogu
Chancery Lane. W końcu położył się do łóżka przeszło o godzinę wcześniej, niż miał we
zwyczaju. Przez dłuższy czas nie mógł zasnąć, prześladowany wspomnieniem ziejącego nie-
pokojem zamieszania, w jakiem zastał mieszkanie p. Bessela. A kiedy wreszcie zasnął ner-
wowym, nierównym snem, ukazały mu się niemal natychmiast widzenia, bardzo wyraźne i
wprost zatrważające.
Ujrzał mianowicie p. Bessela, z twarzą bladą i wykrzywioną, gestykulującego na podo-
bieństwo szaleńca. Niewypowiedziany strach, w pomieszaniu z jakimś błagalnym wyrazem,
malował się na jego twarzy. P. Vinceyowi zdawało się, że słyszy głos swego przyjaciela,
wzywającego go tonem pełnym rozpaczy, choć wówczas wydało mu się to złudzeniem. Lecz
nawet po obudzeniu zachował bardzo żywe wrażenie tego snu. Siedział w ciemnościach,
ogarnięty drżeniem, pełen dziwnej, nieokreślonej trwogi przed nieznanem, którą sny budzą
nawet w najdzielniejszych ludziach, Po dłuższym czasie jednak otrząsnął się, obrócił na drugi
bok i zasnął, ale ten sam sen powrócił z jeszcze większą wyrazistością.
Obudził się ponownie już z całkowitą pewnością, że p. Bessel znajduje się w wielkiem
niebezpieczeństwie i wzywa pomocy. Dalszy sen był już niemożliwym. P. Vincey był zu-
pełnie przekonanym, że jego przyjacielowi grozi jakieś okropne nieszczęście. Przez chwilę
usiłował nadaremno zwalczyć to przeczucie, lecz w końcu poddał się jemu. Wbrew głosowi
rozsądku wstał, zapalił światło, ubrał się i wyszedł na ulice, opustoszałe o tej porze. Spotkał
jedynie paru policjantów oraz wózki dzienników porannych. Poszedł w kierunku Vigo Street,
aby się dowiedzieć, czy p. Bessel powrócił.
Nie doszedł tam jednak. Gdy przechodził około Long Acre, jakieś podświadome wrażenie
skierowało go do Covent Garden, który zaczynał się budzić do swej nocnej działalności. Ujr-
zał przed sobą hale, z dziwacznemi kontrastami żółtego światła oraz czarnego, ruchliwego
tłumu. Nagle posłyszał krzyki: jakiś osobnik wybiegł z za węgła i zbliżał się szybko ku
niemu. Poznał natychmiast p. Bessela, lecz p. Bessela zmienionego, z gołą głową, rozczo-
chranym włosem, zerwanym kołnierzykiem i ściągniętemi ustami, wywijającego laską, trzy-
maną mocno w ręku. Biegł bardzo szybko, zręcznemi krokami i po chwili znalazł się tuż obok
p. Vinceya.
Bessel! — zakrzyknął Vincey.
Uciekający zdawał się nie poznawać ani swego nazwiska, ani p, Vinceya. Natomiast, trzy-
maną w ręku laską uderzył silnie swego przyjaciela, trafiając go w twarz, między oczy. P.
Vincey, ogłuszony i zdumiony, zachwiał się, stracił równowagę i zwalił ciężko na chodnik.
Gdy padał, zdawało mu się, że p. Bessel przeskoczył przez niego i pobiegł dalej. Kiedy ot-
worzył oczy, napastnik już zniknął, a w po goni za szaleńcem biegł policjant oraz kilku
przekupniów i handlarzy.
Przy pomocy kilku przechodniów — gdyż ulica szybko napełniała się ludźmi — p. Vincey
powstał. W tej chwili otoczyła go grupa ciekawych, oglądając jego ranę. Kilkanaście głosów
usiłowało go uspokoić co do jego stanu i opowiadało mu o postępkach „szaleńca”, jak nazy-
wali p. Bessela. Wpadł om nagle na środek rynku, wyjąc: „życie, życie”, bijąc na prawo i na
lewo okrwawioną laską, tańcząc i wybuchając śmiechem przy każdem uderzeniu. Jakiś
młodzieniec i dwie kobiety miały rozbite głowy; poza tem szaleniec złamał rękę handlarzowi
warzyw i jednem uderzeniem laski zabił jakieś dziecko; postawa jego była tak groźna i zde-
cydowana, że przez pewien czas wszyscy uciekali przed nim w popłochu. Wreszcie rzucił się
na kramik mleczarski, porwał stamtąd lampę naftową, rzucił ją przez okno do biura
pocztowego i umknął, śmiejąc się dziko, obaliwszy jednego z policjantów, który odważył się
stawić mu czoło.
Pierwszym odruchem p. Vinceya było, oczywiście rzucić się również w pogoń za swoim
przyjacielem, aby, o ile możności, uchronić go przed zemstą rozwścieczonego tłumu. Ale czuł
się zbyt ociężałym; uderzenie ogłuszyło go napoły i, kiedy wahał się jeszcze, rozeszła się
wieść, że p. Bessel zdołał ujść przed pościgiem. Początkowo p. Vincey nie chciał temu
wierzyć; lecz jednogłośność wszystkich opowiadających oraz rychły, uroczysty powrót dwóch
policjantów z próżnemi rękami, przekonały go. Po kilku pozbawionych związku zapytaniach,
udał się w stronę Staple Inn, zasłaniając chustką zbolały i opuchnięty nos.
Był oburzony, zatrwożony i pełen wahania. Wydawało mu się niewątpliwem, że p. Bessel
dostał nagłego ataku ostrej furji podczas swego doświadczenia nad przekazywaniem myśli,
lecz ukazanie się jego zjawy, z twarzą pobladłą i smutną, było zagadnieniem nierozwiązal-
nem. Męczył się nadaremnie aby znaleźć jakieś wyjaśnienie. Wreszcie doszedł do wniosku, że
nie tylko umysł p. Bessela, ale i cały porządek rzeczy został wytrącony z równowagi. Nie
wiedział zupełnie co czynić. Zamknął się starannie w pokoju, zapalił piecyk gazowy, i,
obawiając się nowych okropnych snów, nie położył się do łóżka, lecz aż do świtu siedział,
zmieniając kompresy na puchnącym coraz bardziej nosie, lub trzymając książki przed oczami
i zmuszając się nadaremno do czytania. Przez cały ten czas miał niezwykłe wrażenie, że p.
Bessel usiłował ciągle do niego przemówić, ale nie chciał się temu poddawać. O świcie
zmęczenie fizyczne wzięło górę; położył się i nareszcie zasnął, nie zważając na sny. Wstał
późno, źle wypoczęty, niespokojny i cierpiący poważnie z powodu swej rany. Dzienniki po-
ranne nie zawierały żadnej wzmianki o szaleństwie p. Bessela; zdarzyło się to już zbyt późno
w nocy. Niepokój p. Vinceya, podsycany jeszcze przez, gorączkę, spowodowaną przez ranę,
stał się w końcu nie do zniesienia, przeto1, po nowej, bezpożytecznej wizycie na Albany, p,
Vincey udał się na Saint–Paul’s Churchyard, aby zobaczyć się z p. Hartem, wspólnikiem p.
Bessela i jakoby najlepszym jego przyjacielem.
Był bardzo zdziwiony, dowiadując się, że p. Hart, chociaż nic nie wiedział o sprawie, był
również pod wrażeniem takiej samej wizyty, jaka jego zatrwożyła — wizyty p. Bessela,
bladego, rozczochranego i przy pomocy gestów błagającego o ratunek. Taki przynajmniej
sens p. Hart uważał za stosowne przypisywać mimice p. Bessela.
— Zamierzałem właśnie wyjść, aby go odwiedzić, kiedy oznajmiono mi pańską wizytę, —
rzekł p. Hart. — Byłem zupełnie pewny, że zdarzył mu się jakiś wypadek.
W rezultacie narady obaj gentlemani postanowili udać się na Scotland Yard, aby tam za-
sięgnąć wiadomości o zaginionym przyjacielu.
— On w końcu się uspokoi, — zakończył rozmowę p. Hart. — Zbraknie mu sił, aby dłużej
biec tak szybko.
Ale policja nie zdołała pochwycić p. Bessela ani szalejącego, ani uspokojonego. Potwierd-
zono tylko wypadki nocy ubiegłej, które p. Vincey już znał, i dodano do nich nowe szczegóły,
niektóre nawet o znacznie poważniejszym wybitych witryn sklepowych wzdłuż Tottenham
Gourt Road, napad na policjanta na Hampstead Road i ohydny zamach na jakąś kobietę.
Wszystko to zostało dokonane między godz, 12.30 a 1.45 rano, w którym to przeciągu czasu
policja była jeszcze na śladach szaleńca. Prawdę mówiąc, policja szła wślad za nim już od
chwili opuszczenia domu, t. j. od godz. 9.30 wieczorem. W ostatniej godzinie, mniej więcej
od godz. 1–ej, szaleniec włóczył się po całym Londynie, wymykając się z zadziwiającą
zręcznością wszystkim tym, którzy próbowali go zaaresztować, lub zatrzymać.
Lecz po godz. 1.45 gdzieś zniknął. Do tej chwili liczba świadków jego szaleństw była
wprost niezliczona. Całe grupy ludzi widziały go, uciekały przed nim, lub ścigały go, a po-
tem, nagle, nie wiedziano już nic więcej. O godz. 1.45 widziano go, biegnącego po Euston
Road w kierunku Baker Street i wymachującego bidonem z płonącym olejem rzepakowym;
czasami zatrzymywał się, miotając płomienne bryzgi w otwarte okna parterowe. Ale żaden z
policjantów, pełniących służbę na Euston Road, poza Muzeum Figur Woskowych, ani żaden a
tych, którzy stali na posterunku na przyległych ulicach, przez które musiałby przechodzić,
opuszczając Euston Road, nie zauważył go. Niespodziewanie zniknął. Żaden z jego
późniejszych kroków i postępków nie został wykryty, pomimo najusilniejszych poszukiwań.
Nowy, nieprzewidziany niepokój zwiększał dotychczasowe udręki p. Vinceya. Pocieszył
się już bardzo zapewnieniem p. Harta, że ich przyjaciel musi niebawem uśmierzyć swe
szaleństwo; zapewnienie to uciszyło wszystkie jego wewnętrzne troski.
Lecz każdy nowy fakt zdawał się dorzucać nowe niemożliwości do całości, która i tak już
przekraczała granice rzeczy dopuszczalnych. P. Vincey doszedł do tego, że począł się zastan-
awiać, czy własna świadomość nie wypłatała mu jakiegoś figla i czy najmniej doniosły z tych
wypadków mógł się rzeczywiście zdarzyć. Po południu udał się na poszukiwania p. Harta,
aby pozbyć się nieznośnego brzemienia, jakie obciążało mu umysł. Znalazł go przy naradzie
ze słynnym detektywem, który podejmował się odszukać zaginionego.
Przez cały ten dzień i całą noc następną p. Be — sel wymykał się najbardziej energicznym
i nieustającym poszukiwaniom. Ze swej strony p. Vincey nie mógł się pozbyć wrażenia, że
przyjaciel jego znajdował się poza nim i starał się usilnie zwrócić jego uwagę. W ciągu nocy
twarz p. Bessela, zalana łzami i pełna trwogi, prześladowała p. Vinceya we śnie. I przy
każdem pojawieniu się jego, widać było dokoła jakieś inne twarze, niewyraźne, lecz złowro-
gie, które zdawały się go dręczyć.
Nazajutrz, w niedzielę, p. Vincey przypomniał sobie zadziwiające rzeczy, jakie opowia-
dano o Mrs. Bullock, — medjum, które podówczas zwracało na siebie uwagę całego Lon-
dynu. Postanowił udać się do niej o poradę. Zamieszkiwała ona w domu dr. Wilsona Pageta,
sławnego badacza, i p. Vincey, chociaż nie znał przedtem tego gentlemana, udał się do niego
natychmiast, z zamiarem odwołania się do jego pomocy. Lecz zaledwie wspomniał nazwisko
p. Bessela, gdy dr. Paget mu przerwał:
— Wczoraj wieczorem, już przy końcu seansu, — rzekł, — otrzymaliśmy zawiadomienie.
Wyszedł z pokoju i powrócił z tabliczką, na której kilka słów było napisane charakterem
wprawdzie niepewnym i drżącym, jednakże niewątpliwie charakterem p. Bessela.
— Jak pan to otrzymał? — zapytał p. Vincey. — Czyżby?…
— Otrzymaliśmy to wczoraj wieczorem, — odparł dr. Paget.
Częstokrotnie przerywany przez p. Vinceya, dr. Paget opowiedział, w jaki sposób te kilka
słów znalazło się w jego posiadaniu. Podczas seansów, jak się zdaje, mrs. Bullock zapada w
stan kataleptyczny, w którym oczy jej są dziwnie wywrócone pod powiekami, a ciało szty-
wnieje; zaczyna wówczas szybko mówić, zwykle nieswoim głosem. W tej samej chwili ręka,
albo nawet obie ręce odzyskują swą władzę, i przy pomocy tabliczek i ołówków piszą jednoc-
ześnie rzeczy zupełnie niezależne od potoku słów, który nie przestaje płynąć z jej ust.
Uważana jest ogólnie za medjum daleko ciekawsze od słynnej mrs. Piper. I oto właśnie tego
rodzaju pismo, nakreślone przez lewą rękę medjum, p. Vincey miał przed sobą Składało się
ono z ośmiu słów bez związku: „Geor
<=17 — 18 =>
nagle, spostrzegłem, że jestem poza moim ciałem… Widziałem koło siebie mój kształt
doczesny, w którym mnie już na pewno nie było, ze zwisającemi ramionami i głową pochy-
loną ku piersi.
Nic nie może wzruszyć jego pewności co do tego oddzielenia się. Opisuje w sposób spoko-
jny i banalny nowe wrażenie, jakie odczuwał. Czuł, że stał się nieuchwytnym, czego się
spodziewał, nie przypuszczał jednak, że mieć będzie taki wielkie rozmiary. Tak mu się przy-
najmniej zdawało,
— Byłem wielkim obłokiem, jeśli tak mogę się wyrazić, zaczepionym o własne ciało. Wy-
dało mi się początkowo, że odkryłem jakby większe własne ja, którego świadoma istota mego
mózgu była tylko drobną cząstką, Ujrzałem Albany, Piccadilly i Regent Street oraz domy,
bardzo małe, bardzo błyszczące, jak niewielkie miasteczko, oglądane z balonu. Od czasu do
czasu jakieś kształty nieokreślone, rozciągające się pode mną, jak smugi dymu przesłaniały
trochę pole widzenia, ale początkowo zwracałem na to mało uwagi. Co mnie zadziwiło
najwięcej i co mnie dziwi dotychczas, to to, że widziałem wyraźnie wnętrza domów, pokoje,
mieszkania, równie dokładnie jak ulice. Widziałem ludzi jedzących obiad i rozmawiających,
grających w bilard, pijących, w restauracjach, hotelach i innych natłoczonych miejscach
rozrywki tego świata. Zdawało mi się, że oglądam wnętrze szklanego ula.
Takie są własne słowa p. Bessela, zanotowane kiedy opowiadał mi on swą przygodę.
Nie myśląc już o Vinceyu, zajął się przez chwilę obserwacją. Popychany ciekawością, jak
mówił, pochylił się i przy pomocy jakoby mglistego ramienia, które posiadał, spróbował
dotknąć człowieka, przechodzącego przez Vigo Street. Lecz nie mógł tego dopiąć, chociaż
jego palec zdawał się przeszywać tego człowieka. Coś uniemożliwiało zetknięcie; lecz trudno
mu opisać ściśle co to było. Porównywał tę przeszkodę do płytki szklanej.
— Miałem wrażenie, — mówił — jakie musi mieć mały kociak, kiedy chce A)tknąć swego
obrazu w lustrze.
Wielokrotnie, za każdym razem, kiedy słyszałem opowiadanie p. Bessela o jego przy-
godzie, posługiwał się on tem porównaniem do płytki szklanej. Jednakże nie było to
porównanie zupełnie ścisłe, gdyż, jak to czytelnik niebawem zobaczy, istniały pewne przerwy
w tym oporze na ogół nieprzezwyciężalnym, które umożliwiały ponowne przekroczenie prze-
grody, oddzielającej od świata materjalnego. Ale, rzecz prosta, jest bardzo trudno wyrazić w
języku codziennego życia podobne, nie mające precedensu wrażenia.
Jedna okoliczność uderzyła p. Bessela od razu i była dlań nieznośną przez cały czas: była
to cisza otaczającego go środowiska; znajdował się w świecie milczącym.
Początkowo stan umysłu p. Bessela charakteryzował się pozbawionem wzruszenia zdzi-
wieniem; myśl jego była przede wszystkiem zajęta pytaniem, w jakiem miejscu mógł się
wtedy znajdować. Był poza swem ciałem — w każdym razie poza ciałem materjalnem — lecz
to nie było wszystko. Sądzi on, a ja również skłonny jestem podzielać jego mniemanie, że
znajdował się gdzieś poza przestrzenią taką, jak my ją sobie wyobrażamy. Przez gwałtowny
wysiłek woli przeszedł do świata, znajdującego się poza naszym światem, świata niepojętego,
a jednak tak bliskiego i tak dziwnie złączonego z naszym, że wszystkie rzeczy tej ziemi są
zewnętrznie i wewnętrznie wyraźnie dla tego świata widoczne. Przez dłuższy czas, jak mu się
zdaje, myśl ta zaprzątała jego umysł, z wykluczeniem wszelkiej innej. Wreszcie przypomniał
sobie, co było umówione z p, Vinceyem i pomyślał, że niezwykły ten eksperyment mógł być
tylko początkiem dziwów, mających wyniknąć z ich wzajemnego zobowiązania.
Zwrócił tedy swą myśl ku środkom lokomocji, jakiemi mogło rozporządzać jego nowe
ciało. Z początku nie był zdolnym całkowicie się oderwać od swej powłoki ziemskiej; jego
mglisty kształt, nowy dlań i dziwny, zakołysał się, sprężył, rozciągnął, zwinął, skręcił się w
wysiłku, aby się uwolnić, poczem nagle więzy, które go zatrzymywały, zerwały się. Przez
chwilę wszystko przesłoniły mu jakoby wirujące sferycznie ciemne opary; potem spowijający
go tuman został rozdarty i p. Bessel ujrzał, jak bezwładne jego ciało pochyliło się, głowa
zakołysała się z jednego boku na drugi, sam zaś poczuł, iż posuwa się szybko, na podo-
bieństwo wielkiego obłoku, w jakiejś fantastycznej krainie, w której panował niewyraźny
mrok i pod którą rozciągała się, oglądana jakby z lotu ptaka, świetlna plama Londynu.
Niebawem zauważył, że unoszące się dokoła niego opary były zupełnie czem innem; i
zuchwała radość, jaką odczuwał z tej pierwszej próby, zamieniła się w trwogę, ujrzał bowiem,
zrazu niewyraźnie, potem coraz dokładniej, że otaczały go ludzkie twarze, że w każdym
zwoju, każdem skłębieniu tych rzekomych obłoków widniała twarz, i jaka twarz! Oblicza
przezroczyste, utworzone jakby z dymku, oblicza, podobne do tych, które ukazują się
śpiącemu i patrzą nań z dziwną a nieznośną stałością w godzinach złych snów. Oczy złe i
pożądliwe, pełne ciekawości i pragnienia, zmarszczone złowrogo brwi, wykrzywione wargi…
Niewidoczne niemal ręce chwytały przesuwającego się obok p. Bessela, gdy reszta korpusu
była tylko ruchomą smugą mroku. Ani jedno słowo, ani jeden dźwięk nie dobywał się z ust,
które zdawały się krzyczeć. Widma te tłoczyły się dokoła p. Bessela wśród osłupiającej ciszy;
swobodnie przesuwały się poprzez niejasną mgłę, tworzącą jego ciało i w coraz większej lic-
zbie grupowały się dokoła niego. A mglisty p. Bessel, teraz już zdjęty przerażeniem, posuwał
się w niepokojącej ciszy wśród mnóstwa ruchliwych rąk i ciekawych oczu.
Twarze te były tak nieludzkie, a badawcze spojrzenia i nieokreślone, lecz drapieżne gesty
tak złowrogie, że p. Besselowi nie przyszło nawet na myśl nawiązywać jakieś stosunki z temi
ruchomemi kształtami. Były to, jak się zdawało, widma idjotów, istoty o daremnych pragni-
eniach, poronione i pozbawione radości życia; tylko wyrazy ich twarzy i gesty świadczyły o
ich gorącej żądzy życia, żądzy, która pozostawała jedyną nicią, łączącą je z istnieniem.
Należy oddać sprawiedliwość p. Besselowi: pośród rojowiska tych złych duchów miał
jeszcze dość siły, aby pomyśleć o p. Vinceyu. Zrobił gwałtowny wysiłek woli i znalazł się,
sam nie wiedząc jak, ponad Staple Inn, gdzie zobaczył swego przyjaciela, siedzącego przy
kominku, na fotelu; na jego twarzy malował się wyraz skupienia i baczności.
Dokoła p. Vinceya, jak zresztą dokoła wszystkiego co żyje i oddycha, p. Bessel zauważył
nowe mnóstwo tych niemych i bezsilnych cieni, dyszących żądzą i pragnieniem, szukających
jakiegokolwiek sposobu przeniknięcia do życia.
Przez chwilę p, Bessel usiłował nadaremnie zwrócić uwagę przyjaciela. Stawał przed jego
oczyma, poruszał różne przedmioty w pokoju i próbował go dotknąć. Ale p. Vincey trwał w
nieruchomości i ciągle jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tak bliskiej obecności przyjaciela.
Dziwna przeszkoda, którą p. Bessel porównywał do płytki szklanej, dzieliła ich uporczywie.
Wreszcie p. Bessel uczynił rozpaczliwą próbę. Wiemy w jak niezwykły sposób mógł on
widzieć nie tylko zewnętrzny kształt człowieka tak, jak my go widzimy, lecz także i jego
wnętrze. Wyciągnął swą mglistą rękę i przesunął, jak mu się zdawało, nieuchwytne, ciemne
palce poprzez nieuważny mózg przyjaciela.
Wówczas p. Vincey zadrżał nagle, jak człowiek przywołujący rozproszoną uwagę, a p.
Besselowi wydało się, że w mózgu przyjaciela jakieś małe, ciemno–czerwone ciałko zaczęło
się rozszerzać i jednocześnie wydawać pewien blask. Po całej tej przygodzie pokazywano mu
parokrotnie plansze anatomiczne mózgu; i obecnie już wie, że niewielkie to ciałko jest owym
niepotrzebnym, jak utrzymują lekarze, organem, który nosi nazwę oculus pinealis
*
. Gdyż bez
względu na to, jak dziwnem się to wydaje, posiadamy w najgłębszym zakątku mózgu, gdzie
nie dochodzi żadne światło ziemskie, rodzaj oka. Fakt ten, jak zresztą i cała anatomja
wewnętrzna mózgu, były w tym czasie całkowicie p. Besselowi nieznane. Zauważywszy jed-
nak zmianę wyglądu tego organu, wyciągnął palec i nie zastanawiając się nad możliwemi
konsekwencjami, dotknął go. W tej samej chwili p. Vincey zadrżał i p. Bessel zrozumiał, że
został spostrzeżony.
Jednocześnie niemal p. Bessel odczuł, że z ciałem jego wydarzyło się jakieś nieszczęście.
Wrażenie było tak silne, że zapomniał o p, Vinceyu i opuścił go natychmiast. Silny wiatr
powiał śród tego świata cieni i wstrząsnął nim: wszystkie niezliczone twarze podążały za p.
Besselem, jak liście niesione przez zawieruchę. Ale przybył za późno. Ciało jego, które po-
zostawił bezwładnem i nieruchomem, jak prawdziwy trup, dźwignęło się obcemi p. Besselowi
siłą i wolą i powstało, spoglądając błędnemi oczyma i w sposób nieskoordynowany
poruszając członkami. Przez chwilę p. Bessel patrzył na nie z przerażeniem i pochylił się ku
niemu; lecz nie pozwoliła na to wspomniana już płytka szklana, poza którą p. Bessel się
znajdował. Gorączkowo starał się zwalczyć przeszkodę, podczas gdy złe duchy wykrzywiały
się, śmiały się z niego i drwiły. Miotał się podobnie do ptaka, który nieostrożnie wleciał do
pokoju i tłukł się o szyby, oddzielające go od swobody, wpadając w coraz większe rozdrażni-
enie.
Nagle ciało, które było jego własnem ciałem, puściło się w taniec radosny. P. Bessel, choć
nie słyszał dźwięków, mógł wnosić, że wydaje okrzyki, poczem ujrzał, że gwałtowność jego
ruchów wzrosła. Patrząc dalej, widział jak ciało to w radosnym szale istnienia rozbijało naju-
lubieńsze jego meble, rozrywało książki, tłukło butelki, pijąc nierozważnie z poszczerbionych
kieliszków, skacząc i burząc wszystko dokoła. Spoglądał na to wszystko z bezsilną rozpaczą.
Po raz ostatni jeszcze spróbował zwalczyć nieprzekraczalną przeszkodę, poczem, otoczony
tłumem podrwiwających nad nim duchów, zawrócił w okropnem podnieceniu, aby opow-
iedzieć p. Vinceyowi o wyrządzonej mu krzywdzie.
— Ale umysł p. Vinceya był teraz dla zjaw niedostępnym; i p. Bessel, pozbawiony ciała,
ścigał go nadaremnie, podczas gdy tamten przebiegał przez Holborn w poszukiwaniu dorożki.
Przerażony i niezdecydowany p. Bessel udał się w inną stronę i w pobliżu Burlington Arcade
spotkał swój sprofanowany kształt doczesny, biegnący szybko ulicami z okrzykami i gestami
szaleńca.
Uważny czytelnik może teraz zrozumieć interpretację, jaką p. Bessel nadał pierwszej
części tej niezwykłej przygody. Istota, której fantastyczna wycieczka na ulice Londynu
spowodowała tyle szkód i nieszczęść, przebywała rzeczywiście w ciele p. Bessela, nie była
jednak p. Besselem. Był to zły duch, należący do tego dziwnego zaświata, do którego p. Bes-
sel tak nierozważnie wtargnął. Demon ten pozostawał w ciągu dwudziestu godzin w posia-
daniu ciała p. Bessela, a przez te same dwadzieścia godzin pozbawione doczesnej powłoki
ciało astralne p. Bessela błądziło bezradnie w tej niezwykłej krainie cieniów, szukając na
próżno pomocy.
P. Bessel spędził całe godziny na próbach poruszenia mózgów p. Vinceya i p. Harta. Jak
nam wiadomo, wysiłki te zdołały ich zaniepokoić. Nie znał on jednakże sposobu, przy po-
mocy którego mógłby zawiadomić swych przyjaciół o położeniu, w jakiem się znajdował po
drugiej stronie otchłani. Jego bezsilne palce macały daremnie i bezpożytecznie ich mózgi.
Raz jeden tylko, jak już powiedzieliśmy, zdołał zwrócić p. Vinceya z drogi, aby go skierować
na miejsce, którędy przechodziło jego skradzione ciało, ale nie mógł mu wytłumaczyć, co się
z nim zdarzyło: z tego spotkania nie uzyskał żadnej pomocy.
W ciągu tych długich godzin umysł p. Bessela przygniatała pewność, że ciało jego zostanie
niebawem narażone na śmierć przez szalonego intruza i że będzie zmuszony pozostać już na
zawsze w krainie cieniów; skutkiem tego cały ten okres czasu wydawał mu się okropną
agonją. I kiedy tak bezsilnie czynny błądził od jednego do drugiego z przyjaciół, nieprzelic-
zone duchy tego nowego świata tłoczyły się dokoła niego i napełniały go trwogą. Obok zaś
miotającego się szaleńczo jego ciała, krążyło mnóstwo pożądliwych lemurów, spoglądających
z zachwytem i zazdrością na szczęśliwego towarzysza, robiącego tak wspaniałą karjerę.
Takiem jest, jak się zdaje, życie tych bezcielesnych istot w tym świecie, który jest cieniem
naszego. Czyhają one stale na sposobność osiedlenia się w jakiemś ciele śmiertelnem, które
pobudzają wówczas do gwałtów, szaleństw i dzikich namiętności, stają się bodźcem postęp-
ków dziwnych i niewytłumaczonych, P. Bessel nie był jedyną duszą ludzką, jaka się wśród
nich znalazła. Świadczy o tem fakt, że spotkał jeden, a potem nawet kilka cieniów ludzkich,
które, prawdopodobnie tak samo jak on, utraciły swe ciało i snuły się pełne rozpaczy w tym
świecie pośrednim, który nie jest ani życiem, ni śmiercią. Nie mogły zwierzyć się ze swej ta-
jemnicy, gdyż ten świat głuchy jest i niemy, a jednak można było rozpoznać w nich łudzi,
dzięki ich niewyraźnemu ludzkiemu kształtowi oraz dzięki wyrazowi smutku, malującemu się
na ich obliczach,
P. Bessel nie umiał powiedzieć w jaki sposób dostali się oni do świata cieniów oraz gdzie
się znajdowały utracone przez nich ciała, czy mieli kiedyś powrócić do ludzi, czy też mieli
tam pozostać na zawsze, Ani on ani ja nie przypuszczamy, aby miały to być cienie umarłych.
Dr, Wilson Paget zaś sądzi, że są to całkowicie świadome dusze tych, których na ziemi
ogarnęło szaleństwo,
W końcu p. Bessel napotkał przypadkowo niewielką grupę tych niemych larw i, postępując
za niemi, ujrzał pod sobą, w sali wspaniale oświetlonej, czterech czy pięciu nieruchomych
gentlemanów oraz kobietę dość tęgą, ubraną w jedwabną suknię i siedzącą na krześle w dzi-
wacznej pozycji, z odrzuconą w tył głową. Poznał ją, dzięki widywanym poprzednio portre-
tom, jako słynne medjum mrs. Bullock. W mózgu śpiącego medjum p, Bessel zauważył
poszczególne punkty i powierzchnie, które poruszały się i błyszczały, jak gruczoł szysz-
kowaty w mózgu p, Vinceya, Blask ich był bardzo nieregularny; czasami jaśniał po prostu
niewielki, ruchomy punkcik, Medjum mówiło bez ustanku, pisząc jednocześnie obiema
rękami. P, Bessel spostrzegł, że otaczające je cienie ludzkie, jak również mnóstwo duchów ze
świata pośredniego starało się dotknąć świetlanych części; mózgu. Zależnie od tego, że jeden
owładał jej mózgiem, a drugi zostawał odepchnięty, głos medjum i charakter pisma zmieniały
się, tak, iż niemal wszystkie słowa wypowiedziane i napisane były poplątane i niejasne:
czasami był tam urywek zdania, podyktowanego przez jednego z duchów, przerwany natych-
miast przez inny urywek; kiedy indziej znów medjum rozgłaszało szalone fantazje duchów o
jałowych pożądaniach. Wówczas p, Bessel zrozumiał, że medjum interpretowało myśli i
pragnienia dotykających go duchów i począł rozpaczliwie walczyć aby się doń zbliżyć. Lecz
znajdował się w ostatnich szeregach tłumu i tym razem nie zdołał tego osiągnąć; wreszcie,
pełen niepokoju, poszedł zobaczyć, co przez ten czas stało się z jego ciałem.
Długo błądził we wszystkich kierunkach, szukając go na próżno i drżąc przed możliwością
jego śmierci; wreszcie odnalazł je na dnie rowu przy Baker Street, wijące się z bólu i mio-
tające bluźnierstwa. Przy upadku demon złamał nogę, rękę i dwa żebra w ciele p. Bessela,
Poza tem ogarniała go wściekłość, iż era jego życia była tak krótka, odczuwając zaś ból,
czynił gwałtowne poruszenia i skręcał się na wszystkie strony.
Wówczas p. Bessel skierował się ze zdwojonym zapałem do sali, gdzie odbywał się seans
spirytystyczny; natychmiast po przybyciu zauważył, że mężczyźni, otaczający medjum, spo-
glądali na zegarki, tak, jakby posiedzenie miało się ku końcowi. Na ten widok wiele cieniów,
których wysiłki pozostały bezowocnemi, odeszło z widomemi gestami rozpaczy. Lecz myśl,
że seans ma się zakończyć, dodała tylko p. Besselowi zapału, i wola jego walczyła tak skutec-
znie przeciwko innym, że zdołał wreszcie owładnąć mózgiem medjum. Przypadek sprawił, że
właśnie w tej chwili blask jego był bardzo silny i wówczas udało mu się przesłać pismo, które
Dr. Wilson Paget zachował. Tymczasem inne cienie i chmara otaczających medjum lemurów
odepchnęły p. Bessela i przed końcem seansu nie mógł już opanować medjum.
Powrócił więc by czuwać przez długie jeszcze godziny w zagłębieniu rowu, gdzie ohydny
demon leżał że skradzionem i okaleczonem przez siebie ciałem, skręcając się i klnąc, płacząc,
jęcząc i zaznajamiając się z cierpieniem. Przed świtem zdarzyło się to, na co oczekiwał p.
Bessel: mózg jasno zabłysnął, zły demon go opuścił, a p. Bessel znów stał się władcą ciała, do
którego obawiał się, że już nie powróci. Jednocześnie cisza została przerwana; p. Bessel
usłyszał odgłosy ruchu ulicznego i głosy ludzkie ponad swoją głową: dziwny świat, będący
cieniem naszego — świat ponurych i milczących cieni, bezsilnych żądz i zatraconych widm
ludzkich, — zniknął zupełnie.
Zanim go odnaleziono, p. Bessel pozostawał na dnie rowu około trzech godzin. I pomimo
cierpienia, spowodowanego ranami, bez względu na brudne i wilgotne miejsce, w którem
leżał, nie bacząc na łzy, wyciskane przez fizyczne dolegliwości, serce jego było pełne rados-
nej świadomości, że jednak powrócił raz jeszcze do znajomego świata ludzkiego.
Wakacje Pana Ledbettera.
Przyjaciel mój, p. Ledbetter, jest niewielkim człowieczkiem o okrągłej twarzy. Naturalna
słodycz1 jego spojrzenia jest całkowicie zatracona na skutek refleksu szkieł noszonych przez
niego okularów, a głos, głęboki i rozkazujący, drażni ludzi łatwo się irytujących. Jako pa-
miątkę studjów seminaryjnych przyniósł ze sobą aż na zajmowane obecnie probostwo pełną
ścisłości wymowę oraz jakąś nerwową chęć okazywania się stanowczym i poprawnym we
wszystkich, mniej czy więcej ważnych, okolicznościach życia. Ma w sobie pewne namaszc-
zenie kapłańskie, grywa chętnie w szachy, wielu zaś posądza go, że oddaje się w tajemnicy
czystej matematyce, co jest zajęciem zaszczytnem raczej niż zajmującem. Przemówienia jego,
zawsze obszerne, roją się od zbytecznych szczegółów. Prawdę mówiąc, większość jego zna-
jomych twierdzi, że w obcowaniu jest on .”nudziarzem”, nazywając rzeczy po imieniu, niek-
tóre zaś osoby pochlebiały mi nawet dziwiąc się, że mogę znosić jego towarzystwo, lecz z
drugiej strony, całe grono ludzi nie pojmuje tego, że mógł on upodobać sobie kompanję tak
nieznośnego i antypatycznego jak ja osobnika. W ogóle niewielu jest takich, coby uważali
przyjaźń naszą za rzeczywistą i trwałą. Ale to dlatego, że nikt nie wie, jakie węzły nas wiążą i
jakie miłe wspomnienia łączą mnie, via Jamajkę, z przeszłością p. Ledbettera, —
przeszłością, co do której objawia on pewien lekki niepokój.
— Nie wiem, cobym zrobił, gdyby to się rozniosło, — zapewnia, i powtarza tonem,
pełnym przekonania. — Doprawdy, nie wiem, cobym zrobił!
Mimo to, sądzę, że ograniczyłby się do zaczerwienienia po same uszy. Ale, przekonamy się
o tem później. Nie jest to również chwila właściwa do opowiadania o naszem pierwszem
spotkaniu, gdyż, według ogólnego prawidła, — które zresztą skłonny jestem naruszać, —
koniec jakiejś przygody winien iść raczej po początku, aniżeli przed nim. Zaś początek tej
historji wymaga poważnego cofnięcia się wstecz. Mniej więcej dwadzieścia lat temu.
Przeznaczenie, przez szereg złożonych i osłupiających manewrów, oddało, że tak powiem, p.
Ledbettera w moje ręce.
W tym czasie mieszkałem na Jamajce, zaś p. Ledbetter był profesorem teologji w Anglji.
Wówczas już można było poznać w nim tego samego człowieka, co dzisiaj, z tą samą
okrągłością policzków, temiż lub conajmniej identycznemi okularami, i tym samym wyrazem
nieokreślonego zdziwienia na jego spokojnej twarzy. Wprawdzie był on, kiedy go ujrzałem, w
stanie nienajlepszym: kołnierzyk jego był zupełnie niepodobnym do tej części ubrania i, być
może, te okoliczności &tały się niejako pomostem, który pozwolił nam przekroczyć dzielącą
nas naturalną przepaść. Ale do tego, jak obiecałem, powrócimy później.
Cała sprawa rozpoczyna się w Hithergate–sur–Mer, w tym samym czasie, co wakacje let-
nie. Zdecydowany udzielić sobie wypoczynku, którego bardzo potrzebował, p. Ledbetter
przybył do tej miejscowości, mając za cały bagaż ciemnobronzową, dobrze wypchaną walizę,
oznaczoną literami F. W. L., nowy słomkowy kapelusz i dwie pary flanelowych spodni.
Odczuwał zrozumiałą radość, będąc oswobodzonym od lekcyj, gdyż młodzieńcy, których
nauczał, nie budzili w nim specjalnych sympatyj.
Po obiedzie p. Ledbetter rozpoczął konwersację z jakimś rozmownym panem, zamiesz-
kałym już poprzednio w pensjonacie, w którym p. Ledbetter zainstalował się za radą swej ci-
otki. Rozmowny ten pan był tam jedynym przedstawicielem płci męskiej W rozmowie obaj
panowie ubolewali nad całkowitym niemal zanikiem cudownych przygód w naszej epoce,
wspominali o panującej manji ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce, o zniesieniu
dystansów dzięki parze i elektryczności, o wulgarności reklamy, o upodleniu ludzi przez cy-
wilizację i o wielu innych, analogicznych sprawach.
Rozmowny pan rozprawiał z niezwykłą elokwencją o zaniku odwagi ludzkiej, spowodow-
anym przez poczucie bezpieczeństwa, — bezpieczeństwa, nad którem p. Ledbetter biadał
dość nieopatrznie, wraz z swoim rozmówcą. Z radości nad swą emancypacją i pragnąc też,
być może, okazać się dobrym kompanem, p. Ledbetter popijał nieco bardziej obficie, niż miał
we zwyczaju, doskonałą whisky, którą poczęstował go rozmowny towarzysz; lecz, jak
zapewniał potem z naciskiem, ani przez chwilę nie był podpity.
Okazał się po prostu bardziej gadatliwym, niż zawsze, a zwykła żywość jego sądów jakby
nieco’ osłabła. Wreszcie, po szeregu panegiryków na cześć dobrych, starych czasów, tych
„niegdyś” i tych „dawniej”, co na zawsze minęły, wyszedł sam na ulicę, skąpaną w księży-
cowej poświacie, i zapuścił się w gęsto zabudowaną willami aleję, ciągnącą się wzdłuż skalis-
tego brzegu morskiego.
Postępując opustoszałą aleją, ubolewał jeszcze nad losem, który narzucał mu życie peda-
goga, tak słabo obfitujące w przygody. Jakże się wlokło to prozaiczne, bezbarwne, szare istni-
enie! I w tem spokojnem, metodycznem życiu, od Nowego Roku do świętego Sylwestra,
gdzie znaleźć sposobność do wykazania swego bohaterstwa? Z wzrastającą zazdrością myślał
o pełnych powabu okresach średniowiecza, tak bliskich, a jednak tak odległych, o ich wo-
jnach i rozejmach, rycerskich zapasach i turniejach miłosnych, z udziałem zawadjaków i kon-
dotjerów, trubadurów i pięknych kasztelanek! Ach! ileż tam było sposobności do rzucania
zuchwałych wyzwań, śmiałego kryzowania szpad lub gonienia na ostre przeciwko godnym
siebie rycerzom!
Lecz nagle jakaś wątpliwość, jakaś dziwna wątpliwość wkradła się do jego umysłu w
chwili, gdy pełne brawury wizje przesłonił mu cień pełnych wilgoci wieżyc o ponurych loch-
ach i ciemnicach, gdzie zadawano najsroższe tortury, lub dręczono przez długie lata w nie-
woli… I wątpliwość ta zburzyła od razu piękny budynek, który p. Ledbetter tak lekkomyślnie
wzniósł.
Czy bowiem naprawdę był on tak dzielnym, jak usiłował to sobie wmówić? Czy rzeczy-
wiście byłby zachwyconym, gdyby tak koleje i telegraf, gaz i elektryczność, agenci policji i
żandarmi, słowem wszystko, co przyczynia się do zapewnienia bezpieczeństwa cywilizow-
anej jednostki, zniknęło nagle z tego świata?
Niedawny jego rozmówca wyrażał się o zbrodniarzach w słowach pełnych rozczulenia.
— Ach! włamywacz! — mówił, — oto jedyny prawdziwy poszukiwacz przygód, jaki nam
teraz pozostał! Niech pan się zastanowi nad walką, jaką toczy, jeden przeciwko wszystkim,
sam jeden przeciwko całej cywilizowanej społeczności?
W młodym profesorze zbudziło się echo tych ubolewań.
— Oczywiście! — odrzekł, — — włamywacze mają jeszcze trochę przyjemności w życiu.
Tak, teraz już oni tylko jedni. Niech pan pomyśli, jakie wrażenie musi sprawiać wyłamanie
drzwi.
W tem miejscu zaśmiał się cichym, sardonicznym śmiechem. Znalazłszy się później sam
na sam ze swemi myślami, starał się porównać jakość swej odwagi z odwagą zatwardziałego
zbrodniarza i usiłował przeciwstawić kategoryczne zapewnienia zdradzieckim podejrzeniom,
które walczyły z jego wewnętrzną szczerością.
— Mógłbym zrobić zupełnie to samo, — wmawiał sobie p. Ledbetter. — Właściwie
chodzi tylko o odpowiednią okazję… Tylko ja nie ustąpię tak łatwo moim popędom zbrodnic-
zym. Moja siła moralna się temu sprzeciwia.
Jednakże, kiedy chełpił się przed sobą własnemi zaletami, ogarniało go coraz większe
zwątpienie. W tej chwili przechodził właśnie przed dużą posesją, w której dom mieszkalny
otoczony był ze wszystkich stron cienistym ogrodem. Ponad łatwo dostępnym, niewysokim
balkonem widać było ciemne wnętrze otwartego okna. P. Ledbetter nie zwrócił na ten
szczegół specjalnej uwagi, niemniej jednak wspomnienie o tem zasiadło w jego umyśle, i
uporczywie łączyło się z innemi myślami. Wyobraził sobie, iż wdrapuje się na balkon i po
omacku, na czworakach, pogrąża się w mrokach tajemniczego mieszkania.
— Phi! Nie odważyłbyś się! — drwił z niego Duch Zwątpienia.
— Moje obowiązki wobec bliźniego zakazują mi tego, — odpowiadała miłość własna p.
Ledbettera.
Było już koło jedenastej. Żaden szmer, prócz szumu morza, nie dochodził od miasteczka, i
cały świat zdawał się drzemać śród cichego blasku księżyca. Jedynie mdły promyk, padający
z oświetlonego okna na zakręcie alei, świadczył o życiu, jeszcze nie uśpionem.
P. Ledbetter zawrócił i podszedł zwolna ku willi z otwartem oknem. Zatrzymawszy się
przed drewnianą furtką, stanowiącą wejście do ogrodu, stał się przez kilka chwil niejako po-
lem bitwy, na którem ścierały się przeciwne sobie motywy.
— Spróbujemy, — szeptało Zwątpienie. — Aby zakończyć z tem nieznośnem niezdecy-
dowaniem, dowiedź, że jesteś dość odważnym, by wejść do tego domu. Dokonaj włamania
bez kradzieży. Wszak w tem nie będzie żadnej zbrodni.
P. Ledbetter po cichu pchnął furtkę. Zamknął ją, i wśliznął się w mroczną gęstwinę zarośli.
— To, co czynię, jest bezsensowne, — podszeptywała profesorowi ostrożność.
— Z góry było wiadomo, że się zlękniesz! — drwiło Zwątpienie.
Serce p. Ledbettera waliło, jak młotem, na pewno jednak nie odczuwał strachu! Nie! on nie
czuł strachu! Mimo to, pozostał tam bardzo długo, ukryty w mroku, niezdecydowany.
Oczywistem było, że należało przedostać się na balkon jednym susem, gdyż z alei widać
go było w całości, w pełnym księżycowym blasku. Zresztą sztachety, po których pięły się
młode pąki róż, ułatwiały to ogromnie. A tam już, śród gęstych ciemności, obok kamiennych
wazonów, przybranych kwiatami, można było się przyczaić, aby przez otwarte okno dokład-
nie zbadać, co się działo wewnątrz opustoszałego, jak się zdawało, domu.
P. Ledbetter pozostawał w nieruchomości, jakby był z kamienia; lecz w pewnej chwili
nagła decyzja przeważyła szalę. Skoczył. Porywczemi, konwulsyjnemi ruchami przedostał się
przez kratę, wdrapał się na poręcz balkonu i zadyszany, drżący, znalazł się pod osłoną do-
broczynnych ciemności.
Trząsł się cały, brakło mu tchu, a serce waliło jak młotem; nie posiadał się jednak z ra-
dości. Był gotów krzyczeć z uciechy, że nie odczuwał prawie wcale strachu.
Przez myśl przemknął mu nagle ustęp z „Mefistofelesa” Willsa:
— Zdaje mi się, że kotem jestem gdzieś na dachu! — szepnął.
Ależ ta wycieczka była o wiele ciekawsza, niż mógł przypuszczać! Doprawdy, jakże
pożałowania godnym byli wszyscy ci biedni ludzie, którym była obcą sztuka włamywacza!
Niema się czego obawiać, bezpieczeństwo jest całkowite! A on zachowywał się najodważniej
w świecie!
A teraz naprzód ku oknu, aby włamanie stało się zupełnem. Ale czy należało posuwać swą
śmiałość taki daleko? Sądząc z położenia okna, ponad drzwiami wejściowemi, musiało ono
wychodzić na korytarz, czy też na klatkę schodową; w mroku zresztą nie widać było ani lus-
ter, ani nic takiego, coby wskazywało, że tam jest sypialnia i nasuwało myśl, że może tam
ktoś spać.
P. Ledbetter posunął się naprzód na czworakach, przez chwilę nasłuchiwał pod oknem,
poczem podniósł głowę i zajrzał do mrocznego wnętrza.
Tuż obok, na trójnogu, niepokojący trochę na pierwszy rzut oka, stał posąg bronzowy,
naturalnej niemal wielkości. P. Ledbetter pochylił się szybko, lecz po chwili spojrzał pon-
ownie w okno. Zobaczył obszerny, słabo oświetlony przedsionek, oraz dalej, odcinające się
wyraźnie na tle przeciwległego okna, ciemne fałdy stor. Dolna część szerokich schodów
tonęła w nieprzeniknionym mroku; drugie, węższe schody prowadziły na górne piętro.
P, Ledbetter rzucił poza siebie bystre spojrzenie: lecz cisza nocna była niczem
niezamącona.
— To zbrodnia! — szepnął. — To zbrodnia!
I szybko, opierając się o ramę okienną, wskoczył do środka; stopy jego spoczęły bezsze-
lestnie na puszystym dywanie. W tej chwili był prawdziwym włamywaczem!
Nieruchomy, ze zgiętemi kolanami i pochylonem naprzód ciałem, zamienił się w słuch i
wzrok. Na zewnątrz dała się nagle słyszeć szybka bieganina i stłumione szmery; p. Ledbetter
poczynał już żałować swej niewczesnej śmiałości; lecz uspokoiło go kilka żałosnych mi-
auknięć goniących się kotów, które zresztą niebawem zacichły. Poczuł, że odwaga mu
powraca i wyprostował się. Wszystko, jak się zdawało, spało. To jednak bardzo łatwo zrobić
się włamywaczem, jeśli wyrobić sobie o tem jakie takie pojęcie! Był zachwycony, że zdecy-
dował się tego spróbować.
Postanowił unieść z sobą jakieś niewielkie trofeum, jedynie dla stwierdzenia braku
jakiejkolwiek niskiej obawy przed prawem; potem odejdzie tą samą drogą, którą przyszedł.
Rzucił spojrzeniem dokoła siebie i nagle Duch Krytycyzmu zbudził się w nim na nowo.
Złodzieje nie zadawalniają się po prostu tylko wtargnięciem do mieszkania: obchodzą
wszystkie pokoje, rozpruwają kasy ogniotrwałe… Ale cóż! On się i tego nie obawiał! Nie
włamie się wprawdzie do kasy, co to, to nie! Byłoby to idjotycznym brakiem względów
wobec gospodarzy. Lecz zwiedzi wszystkie pokoje; przejdzie po schodach. Zresztą powtarzał
sobie ciągle, że jest zupełnie bezpieczny; nawet niezamieszkały dom nie zapewniałby
większego spokoju!
Niemniej p. Ledbetter musiał zacisnąć pięści i odwołać się do całej swej energji, aby
powolutku wyruszyć na tonące w mroku schody, i to zatrzymując się na każdym stopniu.
U góry, nad schodami, znajdował się przedsionek, od którego rozchodziło się kilkoro
drzwi; jedne z nich były otwarte. Dom zdawał się być pogrążony w ciszy. Przez chwilę p.
Ledbetter zastanawiał się, co będzie, jeśli ktokolwiek znagła obudzony, niespodzianie się po-
jawi.
Przez otwarte drzwi widać było pokój sypialny, oświetlony księżycowym blaskiem. W
pokoju stało łóżko, pokryte białą kapą.
Na wejście do pokoju p. Ledbetter zużył całe trzy minuty, które zdawały się przedłużać w
nieskończoność; pochwycił kawałek mydła — swoje trofeum! — poczem zaczął schodzić
jeszcze ciszej, niż wszedł. Było to równie łatwem, jak…
Lecz nagle…
Odgłos kroków po żwirze, w ogrodzie… Dźwięk kluczy… Jakieś drzwi otwarte, potem
zamknięte… Trzaski zapalanej zapałki, na dole, przy wejściu!…
P. Ledbetter stał osłupiały, zrozumiawszy od razu całe szaleństwo swego postępku,
— Jakże, u djabła, ja się stąd wydostanę? Blask świecy oświetlił przedsionek. Rozległ się
stuk stawianego w kącie parasola, a schody zatrzeszczały pod ciężkiemi krokami. Odwrót był
odcięty! P. Ledbetter stał przez chwilę, pełen skruchy, godnej największego politowania.
— Na miłość boską! Jakże ja byłem głupi! Zawrócił pospiesznie przez mroczny korytarz
do opuszczonego przed chwilą pokoju i, drżąc cały, oczekiwał, nasłuchując. Kroki rozbrz-
miewały już na pierwszem piętrze.
— Cóż za okropna myśl! Gdyby to właśnie był pokój nowoprzybyłego?… niema ani
chwili do stracenia!
Dzięki Bogu! Szeroka kapa opadała do samej ziemi. P. Ledbetter wpełznął na czworakach
pod łóżko… Czas był najwyższy!
Przez rzadkie oczka tkaniny ukazał mu się drgający płomień świecy, budzący do tańca
ruchliwe cienie które zatrzymały się natychmiast, gdy tylko lichtarz został postawiony.
— Boże! Co za dzień! — odezwał się nowoprzybyły, sapiąc głośno.
I położył, jak się zdawało, ciężką jakąś paczkę na jednym z mebli, którego p. Ledbetter
widział tylko nogi.
Nieznajomy zamknął drzwi, poczem podszedł do okien i zapuścił story; następnie zawrócił
w strome łóżka i usiadł na jego brzegu.
— Cóż za dzień! Boże! Boże! Nieznajomy ciągle jeszcze sapał i, jak się p. Ledbetterowi
zdawało, ocierał twarz z potu. Na nogach miał grube, mocne buty. Sądząc z cienia jego łydek
na ścianie, nieznajomy musiał być dość tęgim. Po chwili zdjął marynarkę i kamizelkę — tak
przynajmniej zdawało się p. Ledbetterowi, — i, powiesiwszy je na krawędzi łóżka, zaczął od-
dychać nieco swobodniej,
Co jakiś czas mówił do siebie półgłosem, a w pewnej chwili nawet wybuchnął śmiechem.
P. Ledbetter też do siebie po cichu przemawiał, ale nie śmiał się wcale.
— A tom się ładnie urządził! Co teraz począć? Alternatywy były rzeczywiście dość
ograniczone.
Przez materję kapy przedostawało się wprawdzie trochę światła, ale dla dokładniejszej ob-
serwacji było to niedostatecznem. Co do cieni, to; prócz występującego wyraźnie cienia łydek
reszta przedstawiała się zagadkowo i łączyła się z deseniami obicia. Z pod zwisającej kapy
widać było jeszcze kawałek dywanu, który, — jak to p. Ledbetter, zniżywszy ostrożnie głowę,
zauważył, — zakrywał niemal całą podłogę. Dywan był cenny, a pokój obszerny, i, sądząc z
liczby zakończonych kółeczkami nóżek, komfortowo umeblowany.
P, Ledbetter był w prawdziwym kłopocie, gdy zastanawiał się, co robić. Zaczekać, aż gru-
bas się położy i, kiedy zaśnie, popełznąć ku drzwiom, otworzyć je i jednym susem rzucić się
do ucieczki, — wydawało się jedyną możliwością. Ale czy zdoła pomyślnie zeskoczyć z
balkonu na ziemię? Było to bardzo wątpliwem!
Wobec tylu trudności p. Ledbetter poczynał wpadać w rozpacz.
Niewiele brakowało, a byłby wysunął głowę pomiędzy nogami grubasa; w razie potrzeby
chrząknie, aby zwrócić jego uwagę, poczem, z uśmiechem, w kilku słowach odpowiednio do-
branych, wyjaśni mu swą niespodziewaną obecność, lecz dobór frazesów był nader kłopot-
liwy: „Zapewne uzna pan moje zjawienie się tutaj za dziwne”, lub: „Sądzę że zechce pan łas-
kawie wybaczyć moje niespodziewane pojawienie się u jego stóp”. Oto prawie wszystko, co
zdołał wymyślić.
Tymczasem w umyśle jego powstały poważne komplikacje. Jeśli słowa jego nie znajdą wi-
ary, to co będzie? Czyż nie posłuży na nic cała reputacja, cała jego przeszłość bez plamy?
Teoretycznie był on włamywaczem: wszelkie zaprzeczenia byłyby tu na nic!
Idąc dalej za swą myślą, widział się już na ławie oskarżonych i opracowywał świetną
obronę: „Winien jestem zbrodni teoretycznej!” Nagle grubas powstał i zaczął chodzić tam i z
powrotem po pokoju.
P. Ledbetter słyszał, jak otwierał i zamykał szuflady, a przez chwilę zdawało mu się, że
zaczął się rozbierać. Lecz nie! Grubas usiadł przy biurku i zaczął pisać; następnie słychać
było szelest dartych papierów, poczem do nozdrzy p. Ledbettera szedł zapach palonego pa-
pieru, zmieszany z dymem cygara.
Później już, opowiadając mi tę przygodę, p. Ledbetter mówił:
— Położenie moje było pod każdym względem pożałowania godne. Jakaś deska zmuszała
mnie nadmiernego pochylania głowy i utrzymywania na rękach większej części całego mego
ciężaru. Po pewnym czasie zacząłem odczuwać coraz ostrzejszy kurcz w karku. Poza tem
dręczył mnie nieznośnny ból w rękach, powstały z długotrwałego ucisku o szorstką pow-
ierzchnię dywanu. Zbolałe były także i moje kolana, od naprężonego na nich materjału
spodni. W tym czasie nosiłem kołnierzyki jeszcze wyższe niż teraz — ściśle 2 1/2 cala wy-
sokości a ten, co miałem na sobie, był w dodatku trochę zniszczony i dotkliwie mnie drapał.
Ale co mi dręczyło najwięcej, to rodzaj liszaja, bardzo swędzącego, który miałem na twarzy;
gwałtownemi krzywieniami uspakajałem swędzenie, jak mogłem. Spróbowałem podnieść
rękę, ale szelest mankietu przestraszył mnie. Niebawem zresztą musiałem zrzec się i poprzed-
nich prób, zauważyłem bowiem, — szczęśliwie zawczasu — że skurcze mej twarzy do-
prowadzić mogły do spadnięcia binokli, co, oczywiście zdradziłoby moją obecność; binokle
jednak zawisły mi skośnie na nosie, w bardziej niż wątpliwej równowadze. Na domiar złego
miałem lekki katar i nieustanna skłonność do kichania i pociągania nosem była po prostu ok-
ropna. Krótko mówiąc, poza niesłychaną przykrością, wynikającą z mego położenia, odczu-
wałem niedomagania fizyczne, które niebawem stały się nie do wytrzymania. A mimo
wszystko, musiałem trwać w nieruchomości!
Po upływie dłuższego czasu dał się słyszeć jakoby brzęk metalowych monet, w pewnego
rodzaju regularnym rytmie: raz… dwa… trzy… cztery… — dwadzieścia pięć podobnych
dźwięków — potem stuk stawianego na stole rulonu i pomruk zadowolenia tajemniczego
mężczyzny…
Wydawało się, że były to złote pieniądze. Trwało to już dość długo i p. Ledbetter zaczął
odczuwać wzrastającą ciągle nieprzezwyciężoną ciekawość.
Zagadkowy osobnik naliczył już całe setki monet.
W końcu p. Ledbetter nie wytrzymał; z niesłychaną ostrożnością zaczął się pochylać na
rękach, aby zniżyć oczy do poziomu podłogi, w nadziei, że przez ażurowy brzeg kapy zdoła
coś zobaczyć. Lecz przy próbie tej poruszył nogą, wywołując lekkie skrzypnięcie.
Brzęk złota ucichł nagle. P. Ledbetter zesztywniał.
Lecz po chwili brzęk dał się słyszeć znów. Potem znów zamarł i cisza zapanowała
wszędzie, z wyjątkiem serca p. Ledbettera, którego uderzenia wydawały się właścicielowi
uderzeniami w bęben.
Tymczasem jednak nic się nie poruszało.
Spróbował raz jeszcze nachylić głowę do podłogi i zdołał ujrzeć obie grube nogi trochę
powyżej łydki; lecz te nogi były zupełnie nieruchome! Stopy, cofnięte pod krzesło, opierały
się o podłogę niemal pod prostym kątem.
W dalszym ciągu nic się nie poruszało; ciągle ta sama cisza.
P Ledbetterowi zaświtała szalona nadzieja. Może nieznajomy dostał nagłego ataku?…
Może tak i umarł, z głową opartą o biurko?…
I ta trwająca ciągle cisza… Cóż to się działo?
Pragnienie widzenia stało się nie do przezwyciężenia. Z największą ostrożnością p. Led-
better wysunął rękę naprzód i zaczął zwolna podnosić palcem zasłonę do wysokości swego
oka…
Cisza była ciągle niezmącona.
Ujrzał teraz wyraźnie kolana, potem tył biurka, i wreszcie… lufę dużego rewolweru, w
jego głowę wycelowaną.
— Wyłaź stamtąd, łajdaku! — ozwał się głos męski, pełnym stanowczości tonem. —
Wyłaź! tędy, natychmiast! Bez żadnych kawałów! No, jazda!
P. Ledbetter wyszedł, może nieco wbrew swoim chęciom, lecz „bez kawałów” i „natych-
miast”, — tak, jaki mu rozkazano.
— Na kolana! Ręce do góry!
Kapa opadła z ramion p. Ledbettera, który z postawy na czworakach przeszedł na klęczki i
wzniósł do góry ramiona.
— I w duchownej szacie, Boże wielki! I drab ten wcale strasznie nie wygląda! Łajdaku!
Co za djabli przynieśli cię tu dziś wieczorem? T kto ci kazał włazić pod moje łóżko?
Zapytujący zdawał się nie oczekiwać odpowiedzi, lecz przystąpił niezwłocznie do szeregu
dość cierpkich uwag o zewnętrznym wyglądzie p. Ledbettera. Nie był to człowiek zbyt tęgi,
lecz ofierze swej wydał się bardzo silnym, a szerokie ramiona odpowiadały potężnie
zarysowanym łydkom; szeroka bladawa twarz o niewyraźnie zaznaczonych rysach uzu-
pełniała się szeregiem podbródków. Przemawiał tonem groźnym, powstrzymując jednak siłę
swego głosu.
— Co za djabli przynieśli cię tu pod moje łóżko? P, Ledbetter uczynił wysiłek, aby
uśmiechnąć się naiwnie, a zarazem błagalnie. Odkaszlnął, po czem zaczął:
— Rozumiem doskonale…
— Co? Co takiego?… Ależ to mydło!… Hola! Łajdaku! Żadnych gestów tą ręką!
— To jest mydło, — podjął p. Ledbetter, — mydło z pańskiej umywalni. Oczywiście, jeśli
pan…
— Dość tej gadaniny! Widzę doskonale, że to jest mydło. A cóż, u djabła…
— Gdybym mógł panu wyjaśnić…
— Żadnych wyjaśnień. I tak nie uwierzę w te i opowiadania, a zresztą brak mi czasu na
gadanie, i Co to ja chciałem zapytać? Ach! tak… Czy masz wspólników?
— W ciągu paru minut, jeśli pan…
— Czy masz! wspólników, durniu przeklęty? Jeśli będziesz mnie drażnił swemi bańkami
mydlanemi, strzelę! Czy masz wspólników?
— Nie.
— Kłamiesz na pewno; lecz jeśli tak, zapłacisz! mi za to! Czemuż, u djabła, nie obezwład-
niliście mnie, gdy wchodziłem? Teraz, w każdym razie to będzie trudniej. Cóż za pomysł
chowania się pod łóżko! Krótko mówiąc, ptaszku, złapałeś się!
— Nie wiem doprawdy w jaki sposób mógłbym znaleźć dla siebie alibi, — rzekł p. Led-
better, usiłując mu dowieść swemi słowy, że był człowiekiem dobrze wychowanym. Nastąpiło
milczenie.
P. Ledbetter zauważył na krześle dużą czarną torbę, leżącą na stosie pogniecionych pa-
pierów, na biurku zaś inne papiery podarte i popalone. Tuż obok ustawione były metodycznie
całe stosy niewielkich żółtych rulonów, połyskujące w blaskach dwóch świec, osadzonych w
srebrnych lichtarzach. Było tam sto razy więcej złota, niż p. Ledbetter widział kiedykolwiek
w życiu.
Milczenie przeciągało się.
— To jest bardzo męczące trzymać tak ręce do góry, — zauważył p. Ledbetter z przeko-
nywującym uśmiechem.
— Nie dla mnie! — odparł grubas. — Doprawdy nie wiem, co robić z tym łajdakiem!
— Rozumiem, że moje położenie jest dwuznacznem.
— Mój Boże! dwuznaczne? Spaceruje sobie z mydłem i nosi sześciocalowy kołnierzyk!
Ach! jak na włamywacza, to nie jesteś mistrzem!
— Ściśle mówiąc… — zaczął pan Ledbetter. Binokle jego ześlizgnęły się nagle i spadając
zaczepiły o guziki od kamizelki.
Zachowanie grubasa zmieniło się nagle: błyskawica okrutnego postanowienia przemknęła
w jego spojrzeniu i jednocześnie coś szczęknęło w rewolwerze. Szybkim ruchem zbliżył do
niego drugą rękę, poczem spojrzenie jego przeszło na p. Ledbettera, skąd przeniosło się na
leżące na ziemi binokle.
— Teraz jest już naprawdę nabity! — oświadczył grubas, otrząsając się z przelotnego
wzruszenia — lecz mogę ci powiedzieć, że nigdy jeszcze nie byłeś tak bliski śmierci. Mój
Boże! Jestem teraz zadowolony, że do tego nie doszło. Gdyby mój rewolwer nie był zabez-
pieczony, byłbyś w tej chwili już tylko trupem.
P. Ledbetter nic nie odpowiedział, lecz na chwilę dostał zawrotu głowy.
— No, na szczęście dla nas obu, był zabezpieczony. Mój Boże!
Grubas odsapnął głośno.
— Z powodu takiej drobnostki nie ma co tak blednąc i zielenieć.
— Mogę panu dowieść… — wybełkotał z wysiłkiem p. Ledbetter.
— Niema innego wyjścia. Jeśli zawołam policji, to sam wpadnę, razem z całym moim in-
teresem. Zatem nie to… Jeśli go zwiążę i pozostawię tutaj, to może się wykryć już jutro. Jutro
jest niedziela, a w poniedziałek święto… Liczyłem zaś na całe trzy dni. Jeśli go zastrzelę, to
będzie morderstwo .. i zasłużę na szubienicę. Zresztą to zrobi zbyt wiele hałasu. Niech mnie
djabli porwą, jeśli wiem, co mam robić! Niech to djabli!…
— Niech mi pan pozwoli…
— Ględzisz pan, jakbyś był prawdziwym klechą! Na włamywacza braknie ci zdolności!
Nie, nie! Nic nie pozwalam. Nie mamy czasu. A jeśli znów zaczniesz gadać, wsadzę ci kulę w
brzuch, słyszysz?… Ach, wiem, już wiem! Wiesz co zrobimy? Przede wszystkiem, mój poc-
zciwcze, przejrzymy twoje kieszenie; poszukamy tam broni, którą ukrywasz. I słuchaj
uważnie: jeśli ci każę coś zrobić, to bez żadnych ale, rób to natychmiast!
I z największemi ostrożnościami, nie przestając w niego celować, grubas kazał p. Ledbet-
terowi podnieść się i obszukał go od stóp do głów.
— Ty włamywaczem? Phi, to chyba z zamiłowania! Nie masz nawet w spodniach kieszeni
do rewolweru. Żadnego gadania! Dość tego.
Po dokonaniu rewizji polecił p. Ledbetterowi zdjąć surdut i zakasać rękawy koszuli, poc-
zem, trzymając ciągle rewolwer na wysokości jego ucha, polecił mu prowadzić dalej oblicza-
nie i upakowywanie pieniędzy, które zostało przerwane przy wykryciu jego obecności. Było
to zapewne, zdaniem grubasa, jedyne możliwe wyjście, gdyż, jeśliby sam zabrał się do
pakowania, musiałby odłożyć na bok rewolwer. I tak p. Ledbetter musiał obliczyć wszystko
znajdujące się tam złoto.
Było tego, jak mi potem mówił, około 18 tysięcy funtów szterlingów, częściowo w torbie,
częściowo już na biurku. Poza tem znajdowały się tam liczne pliki pięciofuntowych bank-
notów.
Praca ta, dokonywana w nocy, zdawała się dość dziwną.
Gospodarz zamierzał zapewne zachować bilety przy sobie, złoto zaś, którego ciężar był
dość znaczny, chciał unieść w bagażu, tak jednak, aby niezwykła waga nie wzbudzała podejr-
zeń.
P. Ledbetter został więc zmuszony do opakowania złotych monet w rulony po 25 sztuk,
poczem układał je starannie w pudełkach od cygar, które ułożone zostały w kuferku, w wal-
izce i w pudełku od kapelusza. Około sześciuset funtów szterlingów zmieściło się do pudełka
od tytoniu, złożonego również do walizki.
Dziesięć funtów w złocie oraz pliki banknotów pięciofuntowych wypełniły kieszenie
grubasa, który od czasu do czasu upominał ostro swego pomocnika z powodu okazywanej
przez niego niezręczności i bezustannie wzywał go do pośpiechu. Kilkakrotnie nawet spo-
glądał na zegarek p. Ledbettefa, aby się przekonać, która jest godzina.
Wreszcie kuferek i walizka zostały zamknięte i p. Ledbetter doręczył klucze właścicielowi.
Brakowało wówczas 10 minut do północy i do pierwszego uderzenia zegara, p. Ledbetter
musiał siedzieć na walizie, podczas gdy gospodarz w przyzwoitej odległości, siedział na
kuferku, uzbrojony w rewolwer i gotów na wszystko.
Usposobienie jego wydawało się teraz mniej agresywnem, i, przyjrzawszy się przez dobrą
chwilę p. Ledbetterowi, pozwolił sobie na kilka uwag.
— Po twojem zachowaniu sądzę, że otrzymałeś nawet pewną edukację, — rzekł, zapalając
cygaro. — O, nie! nie Zaczynaj tylko swych wyjaśnień. Z wyrazu twej twarzy wnoszę, że
trwałoby to do nieskończoności, a już zbyt długo sam praktykuję kłamstwo, aby mogły mnie
zajmować kłamstwa innych… Mówiłem tedy, że otrzymałeś edukację. Myśl przebierania się
za duchownego jest doskonała. Do tego stopnia, że w dobrem towarzystwie mógłbyś za niego
uchodzić.
— Ależ ja nim jestem naprawdę, a w każdym razie…
— Usiłujesz nim być! Jak wiem. Ale nie powinieneś być włamywaczem; nie masz do tego
zdolności. Jesteś, że tak powiem… musiano ci już to mówić… zbyt wielkim tchórzem!
— Ależ właśnie, — zgodził się p. Ledbetter, widząc w tem sposobność do wyjaśnienia
sytuacji — właśnie dlatego…
Lecz grubas przerwał mu opryskliwie:
— Marnujesz swe zdolności, próbując stać się włamywaczem. Twoją dziedziną może być
oszustwo lub nadużycie zaufania: jedno z dwojga. Ja wybrałem nadużycie zaufania. Aby mieć
wszystko to złoto, co myślisz, że człowiek mógł zrobić, jeśli nie to? Ach! Słuchaj! Bije
północ: dziesięć… jedenaście… dwanaście… Takie powolne wydzwanianie godziny robi na
mnie zawsze wielkie wrażenie. Czas… przestrzeń… Ileż w tem tajemnic! Ale czas nam
ruszać. Wstawaj!
I życzliwie lecz stanowczo wezwał p. Ledbettera do umocowania walizy rzemieniem na
plecach; następnie zwalił na jego barki kuferek, i nie bacząc na usiłowania protestu, polecił
mu podjąć niezajętą ręką torbę podróżną.
Tak obciążony, p. Ledbetter rozpoczął niebezpieczne schodzenie ze schodów, grubas zaś,
niosąc palto, pudełko z kapeluszami i rewolwer, szedł za nim krok w krok, nie szczędząc
niezbyt uprzejmych uwag o sile swego tragarza, któremu dopomagał po trochu na zakrętach.
— Kuchennemi drzwiami, — rozkazał.
P. Ledbetter, chwiejąc się na nogach, przeszedł przez cieplarnię, gdzie pozostawił za sobą
szereg stłuczonych doniczek.
— Nie zwracaj uwagi na stłuczone doniczki, to na szczęście! Poczekamy tutaj kwadransik.
Możesz położyć to wszystko na ziemi. Gotowe?
P. Ledbetter osunął się zdyszany na walizę.
— Ostatniej nocy, — westchnął — spałem spokojnie w moim pokoiku i nie śniło mi się
nawet…
— Dość tego! Samooskarżenia są tutaj zbyteczne; — doradził grubas, sprawdzając bez-
pieczniki rewolweru.
I zaczął nucić jakąś piosenkę.
P. Ledbetter chciał ponownie zabrać głos, alej się powstrzymał.
Nagle rozległ się dzwonek.
P. Ledbetter został zaprowadzony do drzwi kuchennych, które mu polecono otworzyć.
Ukazał się w nich jasnowłosy osobnik, w sportowym, marynarskim kostjumie. Ujrzawszy
p. Ledbettera, drgnął i odruchowo sięgnął ręką do tyłu. Lecz w tejże chwili zauważył grubasa.
— Bingham! Co to znaczy?
— Maleńka fantazja filantropijna! Jest to włamywacz, którego usiłuję nawrócić. Złapałem
go pod moim łóżkiem. Niema się czego obawiać! To kompletny osioł! Przyda się nam do
przenoszenia pakunków.
Obecność p. Ledbettera początkowo wydawała się nowoprzybyłemu kłopotliwą, lecz gru-
bas uspokoił:
— Jest zupełnie sam. Nie ma takiej bandy na świecie, coby przyjęła takiego durnia!… —
A zwracając się do Ledbettera, dodał: — Ach nie! Na miłość Boską, nie zaczynaj tylko swojej
gadaniny!
Wszyscy trzej wyszli i pogrążyli się w ciemnościach ogrodu. Marynarz szedł pierwszy,
trzymając w jednej ręce torbę, a w drugiej rewolwer; za nim postępował p. Ledbetter, jak
nowy Atlas, uginając się pod ciężarem bagażu; p. Bingham zamykał pochód, niosąc palto, pu-
dełko od kapeluszy i rewolwer.
Ogród był dość duży i dochodził aż do skał nadmorskich, skąd wąskie, strome schodki
prowadziły do maleńkiej, z trudnością dostrzegalnej kabiny kąpielowej na plaży. Nieco dalej
stał na kotwicy niewielki statek, strzeżony w milczeniu przez drobnego człowieczka o
ciemnej, ogorzałej twarzy.
— Jedną chwilkę dla wyjaśnienia! — jęknął błagalnie p. Ledbetter, — mogę panów
zapewnić…
Silne kopnięcie skłoniło go do milczenia.
Musiał z walizą na plecach, po pas w wodzie, podejść do samego statku; wciągnięto go na
pokład za ramiona i za włosy, a przez całą noc nie uzyskał żadnej innej zachęty, prócz
zwrotów: „kanaljo” i „łajdaku”, na szczęście wypowiadanych niezbyt głośno, co oszczędziło
mu publicznego pohańbienia.
Wsadzono go tedy na pokład yachtu, którego załoga składała się z ludzi wschodniego po-
chodzenia, o dziwnem zachowaniu, i zgoła nieprzyjemnych. Tam, na skutek potrącenia, czy
też potknięcia, wpadł w jakąś dziurę i znalazł się w ciemnej i cuchnącej komórce; pozostawał
tam przez kilka dni, ile dokładnie, nie zdawał sobie sprawy, gdyż choroba morska odebrała
mu całkowicie świadomość czasu i miejsca.
Karmiono go sucharami i zaspakajano jego pragnienie wodą, na nieszczęście jednak —
jego zdaniem — pomieszaną z rumem; towarzyszyły temu niezrozumiałe jakieś słowa.
W komórce dniem i nocą królowały karaluchy, poza tem nocami odwiedzały ją szczury.
Potomkowie Wschodu opróżnili jego kieszenie i zabrali mu zegarek; lecz gdy p. Bingham
dowiedział się o tem, kazał go oddać i zatrzymał siebie.
Pięć czy sześć razy pięciu drabów, tworzących załogę, przychodziło po p. Ledbettera, aby
go prowadzić do kabiny p. Binghama i jego przyjaciel musiał im wówczas służyć za partnera
do ramsa, écarté, lub whista z dziadkiem, lub też wysłuchiwać ich opowiadań i przechwałek.
Zacni ci panowie przemawiali do niego, jak do człowieka, mającego za sobą bogatą,
zbrodniczą przeszłość. Nie pozwalali mu nigdy na żadne wyjaśnienia, chociaż było jasnem, iż
uważali go za najpocieszniejszego złoczyńcę, jakiego kiedykolwiek spotkali. Było to dla nich
niewyczerpalnym tematem żartów i drwin.
Jasnowłosy był małomównym, lecz bardzo gniewliwym przy grze. P. Bingham zaś,
pozbywszy się wszystkich kłopotów, stał się filozofem o idealistycznych skłonnościach.
Rozwodził się nad zagadnieniami przestrzeni i czasu, podając cytaty z dzieł Kanta i Hegla —
tak przynajmniej twierdził.
Parokrotnie p. Ledbetter zdołał wtrącić.
— Wie pan, moja obecność pod pańskim łóżkiem…
Lecz nie zdołał nigdy posunąć się dalej; trzeba było zbierać karty, nalewać whisky, lub
spełniać inne, podobne, pilne polecenia. Po trzeciej czy czwartej próbie tęgi blondyn zdawał
się z wielkiem zajęciem czyhać na znane już zdanie wstępne i, przy każdem nowem usiłow-
aniu p. Ledbettera, wybuchał Śmiechem, i klepiąc go po ramieniu, wykrzykiwał:
— Aha! Znów ta sama historja! Ach, ty stary złodzieju!
Powtarzało się to przez długi szereg dni, może dwadzieścia, może więcej. Wreszcie, pew-
nego wieczoru wezwano p. Ledbettera, wydano mu trochę żywności, parę pudełek z konser-
wami, i wysadzono na skalistej wysepce, na której znajdowało się źródło. P. Bingham odwiózł
go na wysepkę łódką; po drodze udzielił mu szeregu zbawczych rad, lecz unikał starannie
ostatnich usiłowań swego więźnia w kierunku wyjaśnienia sprawy.
— Lecz naprawdę… ja n i e jestem włamywaczem!
— Nigdy nim pan nie będziesz — odparł p. Bingham. — W tej profesji nie uzyskasz pan
nigdy powodzenia. Szczęśliwy jestem, że pan zaczynasz to rozumieć. Przy wyborze zawodu
należy się liczyć z własnym temperamentem, w przeciwnym bowiem fazie, prędzej czy
później, spotyka człowieka niepowodzenie. Weź pan na przykład mnie; przez całe życie pra-
cowałem w bankach; w bankowości mi się powodziło. Byłem nawet dyrektorem banku. Ale
czy byłem szczęśliwym? Nie! A dlaczego nie byłem szczęśliwy? Dlatego, że ten stan nie od-
powiadał mojemu temperamentowi: mam zbyt wiele upodobania do przygód; zanadto ko-
cham się w zmianach. Dlatego też porzuciłem to stanowisko. Nie sądzę, abym kiedykolwiek
znów miał objąć dyrekcję banku. Odszukanoby mnie niezawodnie nie bez zadowolenia; lecz
zrozumiałem nauczkę, której mi udzielił mój temperament, a wreszcie… Nie! Nigdy już nie
będę kierował bankiem. Pański zaś temperament nie nadaje się do zbrodni… podobnie, jak
mój do zaszczytnych stanowisk. Teraz, kiedy pana poznałem już lepiej, nie radziłbym panu
zajmować się nawet oszustwem. Powróć do uczciwych zamiarów, mój chłopcze. Pańska
droga, to jest filantropja; tak, to jest jedyne dla pana. Z taką elokwencją, jak pańska, winien
pan utworzyć Towarzystwo Doskonalenia Wymowy Dziecięcej, albo coś w tym rodzaju!
Niech pan się dobrze namyśli! Wyspa, na której wylądujemy, niema nazwy — w każdym ra-
zie nie ma jej na mapie. Może się pan zastanawiać nad nazwą dla niej przez cały czas pobytu,
rozważając również to, co panu powiedziałem. Znajduje się na niej woda słodka, wiem o tem.
Jest to jedna z wysepek .zwanych Grenadinami, należącemi do grupy Sous–le–Vent. Te, które
pan tam spostrzega w sinawej mgle, są to inne Grenadiny, Jest ich bardzo wiele; ale
większości stąd nie widać. Częstokroć zastanawiałem się, do czego służą te wyspy… obecnie,
widzi pan, zdaję sobie sprawę z ich użyteczności. Ta na przykład, zarezerwowaną jest dla
pana. Prędzej czy później jakiś poczciwy krajowiec przybędzie pana oswobodzić. Wówczas
będzie pan mógł powiedzieć mu o nas wszystko, co się panu spodoba… nawet najgorsze
rzeczy. Mało nas obchodzi jedna bezludna Grenadina! A oto pieniądze, w sumie pół suwerena.
Niech pan ich lekkomyślnie nie roztrwoni po powrocie na łono cywilizacji. Dobrze użyte,
mogą panu zapewnić nowe stanowisko społeczne. I nie… Wywrócicie łódkę, kanalje! Już
wylądowała… Niech pan nie traci na jałowe rozmyślania cennych chwil samotności, które
pan ma w perspektywie; wykorzystaj je pan dobrze, a będzie to pięknym etapem pańskiej kar-
jery. Nie trać pan czasu, ani pieniędzy. Umierając będziesz pan bogatym… Z przykrością
zmuszony jestem prosić, abyś pan zechciał cały swój dobytek przenieść na ląd na rękach! Nie,
tu nie jest głęboko… Jeszcze te przeklęte wyjaśnienia? Nie mam czasu. Nie, nie i nie! Nie
będę tego słuchał. No, do widzenia! Za burtę, hop!
I zapadająca noc zastała p Ledbettera — tego samego p. Ledbettera, który uskarżał się, że
czas przygód już minął — siedzącego pośród pudełek z konserwami, z brodą opartą na
zgiętych kolanach, i spoglądającego poprzez okulary posępnem i zrozpaczonem spojrzeniem
na mieniącą się, pustynną powierzchnię morza!
Po upływie trzech dni wyratował go jakiś rybak murzyński, który odwiózł go do Saint–V-
incent, skąd, za ostatnie swe pieniądze dostał się do Kingston na Jamajce.
Mógłby był tam pozostać na zawsze, gdyż nie nauczył się jeszcze sam dawać sobie rady w
trudniejszych okolicznościach życia, i był wówczas nieszczęsną istotą opuszczoną i do nic-
zego niezdolną. Nie miał najmniejszego pojęcia o środkach, jakich użyć należało dla wydo-
bycia się z kłopotu. Jak się zdaje, ograniczył się jedynie do złożenia wizyt wszystkim
duchownym, których zdołał odnaleźć na wyspie, błagając ich przytem o pożyczenie sumy,
umożliwiającej mu powrót do kraju. Lecz obszarpany jego wygląd, wymowa bez składu i
ładu oraz nieprawdopodobieństwo całego zdarzenia uniemożliwiły mu u nich znalezienie wi-
ary.
Znajomość nasza zawarta została zupełnie przypadkowo.
Było już późno po południu; przechadzałem się, po drzemce, na drodze de la Batterie,
kiedy go spotkałem. Na jego szczęście miałem cały wieczór Wolny i musiałem w jakikolwiek
sposób zabić śmiertelną nudę. On błądził smętnie po ulicach. Płaczliwa mina i specjalny krój
poplamionych jego łachmanów zwróciły moją uwagę: spojrzenia nasze się spotkały. Na
twarzy jego malowało się wahanie:
— Panie, — rzekł wreszcie urywanym głosem.
— Czy nie zechce pan poświęcić kilku minut, aby wysłuchać mej historji, która, jak się
obawiam, wyda się panu nieprawdopodobną?
— Nieprawdopodobną? — wykrzyknąłem.
— Zupełnie nieprawdopodobną! — powtórzył z naciskiem. — Nikt mi nie chce wierzyć,
choć nawet staram się pomijać najbardziej niezwykłe szczegóły. A jednak, panie, mogę pana
zapewnić…
Tu urwał, przejęty rozpaczą. Ton nieznajomego zaczynał mnie zaciekawiać. Robił na mnie
wrażenie dziwnego osobnika.
— Jestem — podjął — jednym z najnieszczęśliwszych ludzi na świecie!
— Między innemi, nie jadł pan obiadu, jak sądzę — spytałem, nagłą myślą rażony.
— Nie jadłem już od sześciu dni! — odpowiedział uroczyście.
— W takim razie łatwiej opowie mi pan swe przygody przy stole.
I nie zwlekając dłużej, zaprowadziłem go do jednego z podrzędniejszych zakładów, gdzie
obdarte jego ubranie nie mogło zadziwić nikogo. Tam poznałem jego historję — z wyjątkiem
paru opuszczonych szczegółów, które uzupełnił później. Początkowo słuchałem z niedowier-
zaniem, kiedy jednak wino rozgrzało go trochę, pewnego rodzaju upodlenie, jakiem nieszc-
zęścia napiętnowały całą jego osobę, zniknęło, i zacząłem mu wierzyć. W końcu byłem tak
przekonany o jego szczerości, że wyszukałem mu schronienie na noc i że nazajutrz,
zwróciwszy się do mego bankiera na Jamajce o sprawdzenie istnienia banku, na który się
powoływał, zaprowadziłem go do szeregu sklepów, gdzie mógł się należycie ubrać i wyekwi-
pować.
Niebawem z banku nadeszło potwierdzenie: referencje były ścisłe i przychylne; zadzi-
wiająca historja p. Ledbettera okazała się prawdziwą. Nie będę się rozwodził nad naszemi
ówczesnemi stosunkami. W trzy dni później p. Ledbetter odjeżdżał już do Anglji.
„…Nie wiem w jaki sposób — brzmiały słowa listu, napisanego do mnie po powrocie do
kraju, — zdołam należycie podziękować panu za całą dobroć, jaką pan okazał człowiekowi,
który był mu zupełnie nieznanym…”
Dalszy ciąg listu utrzymany był w podobnym tonie.
„Jeśliby pan nie był tak szlachetnie nadszedł mi z pomocą, nie zdołałbym z pewnością
powrócić na czas celem podjęcia mych funkcyj zawodowych, i te parę nieszczęsnych chwil
zbłądzenia na złe drogi stałoby się może przyczyną mej całkowitej ruiny. I tak zresztą
zmuszony byłem otoczyć się siecią kłamstw i wykrętów, by wytłumaczyć ogorzałość mej
cery, jak również sposób spędzenia wakacyj. Na nieszczęście, podałem do wiadomości zna-
jomych trzy odmienne wersje, nie przewidując kłopotów, jakie to spowoduje. Ale nie śmiem
powiedzieć prawdy. Poradniki prawne, które przeglądałem w British Muzeum, nie po-
zostawiły mi żadnych wątpliwości; byłem rzeczywiście i naprawdę wspólnikiem ohydnej
zbrodni; niewątpliwie, sprzyjałem jej i brałem w niej udział. Dowiedziałem się, że ten nędzny
Bingham był dyrektorem banku w Hithergate i że tam dokonał szeregu zbrodniczych malwer-
sacyj. Błagam pana, niech pan spali ten list po przeczytaniu, i sądzę, że mi pan nie odmówi.
Co najgorsze, że ani moja ciotka, ani jej przyjaciółka, utrzymująca pensjonat, w którym zami-
eszkałem, zdają się nie wierzyć w oględne i bardzo pobieżne sprawozdanie z tego, co mi się
naprawdę zdarzyło. Podejrzewają, że jestem bohaterem jakiejś ubolewania godnej przygody;
o jaką jednak przygodę im chodzi, tego nie wiem. Ciotka mówi, że przebaczyłaby mi, gdy-
bym jej wszystko opowiedział. Powiedziałem jej wszystko, bardziej niż szczegółowo, a mimo
to nie jest zadowolona. Oczywiście, nie można nawet myśleć o tem, aby im odkryć całą
prawdę; oświadczyłem im tedy, że zostałem wciągnięty w pułapkę na plaży, gdzie skrępow-
ano mnie i zakneblowano. Lecz ciotka uporczywie zastanawia się nad tem, co mogło kogo
skłonić do zastawiania na mnie pułapek, oraz po co wywieziono mnie na jakimś yachcie. Nie
wiem, co na to odpowiedzieć. Może pan mi poda jakie wyjaśnienie? Ja nie znajduję żadnego,
co miałoby chociaż pozory prawdopodobieństwa. Kiedy mi pan będzie odpowiadał, zechce
pan łaskawie napisać dwa listy: w jednym z nich, który pokażę ciotce, stwierdzi pan wy-
raźnie, że rzeczywiście tego lata byłem na Jamajce, dokąd przybyłem na yachcie, Odda mi
pan w ten sposób wielką przysługę. Będzie to jeszcze jedno zobowiązanie, które wobec pana
zaciągnę — i obawiam się, czy kiedykolwiek zdołam spłacić dług tak ogromny. Jednakże,
jeśli wdzięczność…”
I tak dalej.
W zakończeniu błagał mnie ponownie o spalenie listu.
Tak się kończy zadziwiająca historja wakacyj p. Ledbettera, Obraza jego ciotki nie trwała
zbyt długo: zacna kobieta przebaczyła mu przed śmiercią.
Prawda o Pyecrafcie
Siedzi opodal i, spoglądając przez ramię, widzę go. Gdy spojrzenia nasze się skrzyżują —
co zdarza się często — wzrok jego nabiera takiej wyrazistości! Nade wszystko błagalny, z
pewnym jednakże odcieniem podejrzliwości.
Do licha z jego podejrzeniami! Gdybym chciał opowiadać, uczyniłbym to już dawno. Nie
mówię nic, ust nie otwieram, powinien się więc czuć dobrze… Lecz jakże chcecie, aby istota
tak wielka i tłusta mogła czuć się dobrze? Któż zresztą uwierzyłby mi, gdybym przemówił?
Biedny stary Pyecraft! Olbrzymia masa trzęsącego się cielska, której wszystko przeszkadza!
Najgrubszy klubman Londynu!
Siedzi przy małym stoliku klubowym, w obszernej wnęce w pobliżu ognia i obżera się.
Czem się obżera? Spoglądam ostrożnie w jego stronę; widzę jak zajada cake gorący i nasma-
rowany masłem, zaś oczy jego wlepione są we mnie! Niech go djabli wezmą! Zawsze te oczy
wlepione we mnie! To rozstrzygnęło, Pyecraft! Ponieważ nie przestajesz być obrzydliwym,
ponieważ zachowujesz się, jak gdybym nie był człowiekiem honoru — tu właśnie w twoich
oczach opowiem rzecz całą… prawdę istotną o Pyecrafcie, człowieku, któremu dopomogłem,
któremu przyszedłem z pomocą, a który w nagrodę uczynił mi mój klub nieznośnym, najzu-
pełniej nieznośnym z powodu swych oczu proszących, z powodu ciągłego „nie mów nic”
swych spojrzeń… Poza tem czemóż upiera się jeść bezustannie?
Słowo daję, tem gorzej! Powiem prawdę, całą prawdę, nic oprócz prawdy!
Właśnie w tej palarni zapoznałem się z Pyecraftem. Byłem świeżo przyjęty do klubu i
nieco onieśmielony, co on zauważył. Siedząc samotnie w kącie, myślałem, że byłoby przy-
jemnie poznać więcej członków klubu, gdy nagle podszedł do mnie — wielki gmach
ruchomy, zdobny w obfite policzki, podbródki i brzuch. Z pomrukiem opuścił się na fotel
sąsiedni, sapał przez chwilę, pracowicie potarł zapałkę i zapalił cygaro. Poczem przemówił do
mnie. Zapomniałem, co powiedział… Coś o zapałkach, które się nigdy nie zapalają; ciągnąc
dalej rozmowę, zatrzymywał służących jednego po drugim i piszczącym głosem uskarżał się
na zapałki. Oto w jaki sposób rozpoczęła się gawęda. Mówił o różnych rzeczach, zwłaszcza o
grach sportowych. Następnie zwrócił uwagę na moją budowę i cerę.
— Pan jest zapewne pierwszorzędnym graczem w cricketta, nieprawdaż? — dorzucił.
Jestem szczupły, zapewne, szczupły tak dalece, że niektórzy nazwaliby mnie chudym i,
niewątpliwie, cerę mam raczej ciemną. Jednakże, chociaż nie wstydzę się faktu, iż jedna z
moich prababek była hinduską, nie zależy mi przecie na tem, aby ludzie obcy od jednego
rzutu oka odgadywali to pochodzenie. Tak, że z początku byłem dość nieprzychylnie usposo-
biony względem niego. Lecz on poruszył tę sprawę jedynie w celu łatwiejszego przejścia do
własnej osoby.
— Prawdopodobnie nie używa pan więcej ruchu ode mnie — rzekł, — i nie jada pan
mniej. (Jaki wszyscy ludzie nadmiernie otyli wyobrażał sobie, iż nic nie jada). A jednak —
ciągnął dalej z przymuszonym uśmiechem — różnimy się bardzo.
Wówczas począł mówić o swej wadze i tylko o swej wadze, opowiadając wszystko, co już
czynił i co ma zamiar czynić w celu zmniejszenia tej wagi, co mu w tej sprawie radzono i
jakie rezultaty osiągnęli, jak słyszał, ludzie obarczeni wagą podobną.
— A priori, — tłumaczył, — zdawałoby się, iż kwestja odżywiania może być rozstrzyg-
nięta dzięki diecie, zaś kwestja asymilacji pokarmów przy pomocy lekarstw.
Była to rozmowa ciężka, dusząca. Czułem, że puchnę, słuchając go.
W klubie od czasu do czasu trzeba znosić nudzenie tego rodzaju, lecz nadeszła chwila w
której uznałem, że zniosłem już dosyć. Zbyt widocznie wyróżniał mnie. Nie mogłem wstąpić
do palarni, aby nie podążył w, moją stronę i często zasiadał przy moim stole, by się obżerać,
podczas gdy jadłem śniadanie. Niekiedy przyczepiał się do mnie dosłownie. Był to złowrogi
nudziarz, tem bardziej, że ograniczał się do jednej ofiary; i od początku coś nieokreślonego w
jego zachowaniu dowodziło, że przeczuwał możliwość pomocy, że zdawał się odgadywać
niezwykłe, wyjątkowe dane, jakie mogłoby mu zapewnić moje współdziałanie, szansę
których nikt inny nie dawał.
— Oddałbym nie wiem co, żeby zmniejszyć tę wagę… Doprawdy nie wiem, co!
I wpatrywał się we mnie maleńkiemi, zapłyniętemi oczyma, z ponad sapiącego nosa.
Biedny, stary Pyecraft! Właśnie dzwoni w tej chwili i zamawia nową porcję cake z
masłem!
Pewnego dnia zdradził swą myśl prawdziwą.
— Farmakopea nasza — rzekł — farmakopea zachodnia nie jest bynajmniej ostatniem
słowem wiedzy medycznej. Wspominano mi, że na dalekim wschodzie… — zamilkł i z
wytrzeszczonemi oczyma patrzył na mnie, jak gdybym był rządkiem stworzeniem w akwar-
jum. Nagle zdjęła mię złość.
— Słuchaj pan, — rzekłem. — Kto panu powiedział o receptach mojej prababki?
— Słowo daję… — wymamrotał.
— Przy każdem widzeniu, co od tygodnia zdarza się dość często, nie przestaje pan czynić
aluzji do posiadanego przeze mnie sekretu.
— Istotnie — rzekł — ponieważ pan to zauważył, przyznaję się. Słyszałem o tem od…
— Od Patissona?
— Nie bezpośrednio — odpowiedział, co, jak sądzę, było kłamstwem.
— Patisson — tłumaczyłem — wypróbował jedną z tych recept na własną odpowiedzial-
ność…
Zagryzł wargi i skłonił się.
— Recepty mojej prababki — podjąłem — wymagają ostrożności w zastosowaniu. Ojciec
miał mi objaśnić…
— Czyż nie uczynił tego?
— Nie. Ale przestrzegł mnie. On sam kiedyś zaryzykował próbę.
— Ach!… Lecz czy pan sądzi, że?.” Przypuśćmy… że znajdzie się jaka…
— Są to ciekawe dokumenty i sam ich zapach… nie!
Doprowadziwszy mnie do tego punktu, Pyecraft postanowił pójść dalej. Obawiałem się
zawsze, aby w razie nadużycia jego cierpliwości, nie rzucił się nagle i nie zadusił mnie.
Wyznaję, że byłem słaby. Ale też Pyecraft zanudzał mnie. Wreszcie rozdrażnił mnie tak, że
oświadczyłem:
— Dobrze więc, niech pan spróbuje szczęścia! Drobne doświadczenie Patissona, o którem
wspomniałem, przedstawiało się zgoła inaczej. Mniejsza o jego naturę, lecz bądź co bądź
byłem pewien nieszkodliwości, użytej wówczas recepty. O innych nic nie wiedziałem i
właściwie poważnie wątpiłem w ich skuteczność. Ale, nawet gdyby Pyecraft się otruł…
Trzeba przyznać, że otrucie Pyecrafta wydało mi się wówczas olbrzymiem dziełem.
Tegoż wieczora wydobyłem z mej szafy pancernej dziwaczną szkatułkę z drzewa san-
dałowego, pachnącą niezwykle i począłem przeglądać szeleszczące pergaminy. Osoba, która
spisywała recepty mej prababki miała widocznie zamiłowanie do skrawków pergaminu
najróżnorodniejszego pochodzenia, pismo jej zaś1 było zawiłe i niezmiernie drobne. Wielu z
tych recept nie mogłem zupełnie odcyfrować, a żadna nie jest łatwo czytelna, chociaż w mej
rodzinie, złożonej z funkcjonarjuszy rządu Indji, przekazuje się z pokolenia na pokolenie dość
pogłębioną znajomość języka hinduskiego. Niebawem wpadło mi w ręce to, czego szukałem.
Siedząc na podłodze obok szafy, przez czas pewien wpatrywałem się w pergamin.
— Oto jest! — rzekłem nazajutrz do Pyecrafta, ale musiałem spiesznie cofnąć kartkę, którą
chciwie starał się pochwycić,
— O ile mogę odczytać te bazgroty, jest to recepta dotycząca „straty wagi”.
— Ach, — westchnął Pyecraft.
— Nie jestem tego bezwzględnie pewny, myślę tylko, że to jest tak i jeśli pan zechce pójść
za moją radą, powstrzyma się pan od użytkowania jej, gdyż wie pan, mówiąc otwarcie, moi
przodkowie ze strony tej prababki budzą niewiele zaufania. Jak pan widzi, Pyecraft, nie wa-
ham się rzucić cień na sławę mego rodu w pańskim interesie.
— Pozwól mi pan spróbować — błagał. Zagłębiłem się w fotelu, podczas gdy moja wyo-
braźnia robiła na próżno szalone wysiłki.
— W imię nieba — wykrzyknąłem — do czego, zdaje się panu, że będziesz podobnym z
chwilą straty wagi?
Nie chciał słuchać żadnych dowodów. Kazałem mu przyrzec, iż nigdy już ust nie otworzy
w sprawie swej wstrętnej otyłości, cokolwiek by się mogła zdarzyć; i wreszcie podałem mu
kawałek pergaminu.
— To obrzydliwa mieszanina — zauważyłem.
— Nic nie szkodzi — odparł i wziął receptę. Przebiegł ją oczyma i osłupiał.
— Ależ… ależ… — wybełkotał.
Spostrzegł, że była napisana dziwnemi literami w języku nieznanym.
— O ile moja wiedza mi pozwoli — rzekłem, doń — przetłumaczę to panu.
Uczyniłem co mogłem. Następnie nie zamieniliśmy ani słowa w ciągu dni piętnastu. Za
każdym razem, gdy usiłował zbliżyć się do mnie, marszczyłem brwi i dawałem mu znak, by
się oddalił. Szanował naszą umowę; lecz po upływie dni piętnastu był równie tęgi i tłusty.
Wówczas przerwał milczenie.
— Trzeba, bym mówił. To niesłuszne. Jest coś nie w porządku. Nie uzyskałem żadnego
skutku i winien mi pan pewne wyjaśnienia w imię honoru swej prababki.
— Gdzie jest recepta? — zapytałem i zbadałem rozliczne przepisy.
— Czy jajko było zgniłe? — zagadnąłem. Nie. Czy powinno być zgniłe?
— Rozumie się samo przez się. We wszystkich receptach mej biednej, drogiej prababki
jeśli stan lub gatunek nie są określone, należy brać najgorsze. Przynajmniej była energiczna…
Poza tem istnieją jedna lub dwie alternatywy możliwe co do niektórych innych przepisów.
Czy pan zaopatrzył się w świeży jad grzechotnika?
— Nabyłem grzechotnika u Jamracha… kosztował mnie… kosztował mnie…
— To pańska sprawa… Ta ostatnia wzmianka?…
— Znam człowieka, który…
— Tak… dobrze… Teraz przepiszę panu różne alternatywy… Ortografja tej zwłaszcza re-
cepty jest okropna… A propos. Pies w danym wypadku musi być, oczywiście, psem parja.
W ciągu następnego miesiąca widywałem stale Pyecrafta w klubie równie tłustego i zanie-
pokojonego, jak zawsze. Dochowywał naszej umowy, lecz czasem gwałcił jej ducha,
wstrząsając głową z wyrazem rozpaczy i zniechęcenia, Pewnego dnia w ubieralni odważył
się:
— Pańska prababka…
— Ani słowa o niej — przerwałem i zamilkł. Zdawało mi się, że wyrzekł się swych prób i
któregoś wieczoru słyszałem, jak opowiadał o swej wadze trzem nowym członkom klubu, jak
gdyby w poszukiwaniu nowych recept. Wreszcie, najzupełniej niespodzianie, otrzymałem
telegram,
— Mr. Formalyn! — wrzasnął mi pod nosem młody groom.
Wziąłem depeszę i otworzyłem niezwłocznie.. Przeczytałem:
„Przybywaj pan, w imię nieba. Pyecraft”. — Hm — mruknąłem i zaiste tak byłem
zadowolony z rehabilitacji, jaką to zapowiadało sławie mej prababki, że zjadłem obfite i
smaczne śniadanie. W biurze klubu otrzymałem adres Pyecrafta i poszedłem, skoro tylko
wypiłem kawę i kieliszek likieru. Nie czekałem nawet, aż wypalę cygaro. Pyercraft zamiesz-
kiwał górną część jednego z domów w Bloomsbury.
— Mr. Pyercraft? — spytałem przy drzwiach wejściowych.
— Jest chory — odpowiedziano mi — i już dwa dni nie opuszczał domu.
— Pan Pyecraft mnie oczekuje, — zapewniłem i wszedłem po schodach.
Na pierwszem piętrze zadzwoniłem do drzwi zakratowanych.
— Nie powinien był próbować, oto wszystko, — mówiłem sobie. — Istota, która obżera
się, jak wieprz, słusznie musi być do wieprza podobną.
Kobieta o czcigodnym wyglądzie, z twarzą pełną niepokoju, w czepku niedbale włożonym
na głowę, pojawiła się za kratą i obserwowała mnie. Powiedziałem swoje nazwisko, i drzwi
uchyliły się,
— Co słychać? — zapytałem, znalazłszy się w przedpokoju.
— Kazał pana wprowadzić, skoro tylko pani przyjdzie — oświadczyła, patrząc na mnie i
nie spiesząc się spełnić rozkazu. Poczem dorzuciła poufnie:
— Jest zamknięty na klucz.
— Zamknięty na klucz?
— Tak, panie; zamknął się wczoraj rano i nikogo nie wpuszcza. I klnie co chwila! Oh, mój
Boże!
Zwróciłem oczy na drzwi, które wskazywała głową.
— W tym pokoju? — zagadnąłem.
— Tak, proszę pana.
— Co się dzieje?
Kobieta smutno potrząsnęła głową.
— Bez przerwy żąda pożywienia, proszę pana, I rzeczy ciężkich. Dostarczam mu, co
mogę. Dałam mu wieprzowiny, pasztetu, kiełbasy i innego jedzenia w tym rodzaju, bez
chleba. „Proszę to zostawić na zewnątrz”, rozkazuje i wtedy muszę się oddalić. Je, proszę
pana, że coś strasznego.
Usłyszałem z wewnątrz wezwanie piskliwym głosem:
— To pan, Formalyn?
— To pan, Pyecraft? — spytałem i zacząłem walić pięścią w drzwi.
— Niech pan jej powie, żeby odeszła.
Usłuchałem. Wtedy dało się słyszeć jakieś dziwne chrobotanie z drugiej strony drzwi, jak
gdyby ktoś usiłował po omacku odnaleźć klamkę; jednocześnie poznałem zwykłe pochrząki-
wanie Pyecrafta.
— Wszystko w porządku — rzekłem — ona odeszła.
Lecz drzwi jeszcze długo pozostawały zamknięte. Wreszcie klucz zgrzytnął w zamku i ro-
zległ się głos Pyecrafta:
— Wejdź pan prędko.
Otworzyłem drzwi i wszedłem. Naturalnie spodziewałem się zobaczyć Pyecrafta. I oto nie
było go tam! Nigdy w życiu nie doznałem takiego wstrząsu. Pokój, w którym się znalazłem,
był jego gabinetem i panował tam nieład nieopisany. Półmiski i talerze sąsiadowały z
książkami i przyborami do pisania; kilka krzeseł było przewróconych… ale Pyecraft?…
— Miewa się pan dobrze, drogi panie? Zamknij pan drzwi — rzekł i wówczas odnalazłem
go.
Przebywał w powietrzu w kącie bliskim wejścia i zdawał się być przylepionym do sufitu.
Twarz jego wyrażała przerażenie i gniew. Oddychał ciężko i gestykulował.
— Zamknij pan drzwi, — powtórzył. — Jeśli ta kobieta spostrzeże, co się dzieje…
Zamknąłem i przypatrywałem mu się z przeciwległego kąta.
— Jeśli coś pęknie, — rzekłem — spadniesz pan i skręcisz kark.
— Pragnąłbym bardzo, — odparł sapiąc.
— W pańskim wieku i z pańską wagą nie wyprawia się sztuk akrobatycznych…
— Ach! przestań pan — poprosił głosem zamierającym. — Opowiem to panu.
— Jakim, u djabła, sposobem trzyma się pani tam w górze? — zapytałem. I nagle zrozu-
miałem, że nie utrzymywał się pod sufitem żadnym ze środków zwykłych, lecz że unosił się
na kształt nadętego! pęcherza. Czynił wysiłki, aby wzdłuż muru opuścić się do mnie.
— To… recepta! — wykrztusił z trudem, — pańska prabab…
Mówiąc to, źle uchwycił ramę obrazu, który spadł. Jednym susem wzniósł się w górę, zaś
obraz rozbił się o oparcie kanapy. Pyecraft uderzył o sufit z głuchym łoskotem i zrozumiałem
wówczas dlaczego był poplamiony na biało na najbardziej wydatnych wypukłościach swej
osoby. Powtórzył te manewr z większą ostrożnością, posługując piecem.
Był to rzeczywiście niezwykły widok tego grubasa o apoplektycznym wyglądzie, gdy sta-
rał się zejść głową na dół od sufitu do podłogi,
— Ta recepta… nadmiernie skuteczna — wybełkotał.
— Jak to?
— Utrata wagi… prawie zupełna… Wówczas, oczywiście, pojąłem.
— Sapristi, Pyecraft! — wykrzyknąłem — pan pragnął środka przeciw otyłości! Ależ pan
zawsze mówił tylko o wadze!
Nie wiedząc czemu, byłem zachwycony. W chwili odczuwałem naprawdę bezgraniczną
sympatję do Pyecrafta.
— Pozwoli pan, że mu pomogę — rzekłem i biorąc go za rękę, ściągnąłem na dół. Wyma-
chiwał nogami na wszystkie strony, usiłując gdziekolwiek postawić stopę. Przypominało to
chorągiew podczas silnego wiatru.
— Ten stół — przemówił, wskazując mebel palcem — jest z masywnego mahoniu i bardzo
ciężki Gdyby pan mógł wepchnąć mnie pod spód…
Umieściłem go tam. Chwiał się, jak przywiązany balon, podczas gdy rozmawiałem z nim,
oparłszy się o kominek.
— Niech mi pan opowie, co się stało, — rzekłem zapalając cygaro,
— Zażyłem mieszaninę.
— Jakiż smak?
— Okropny.
— Wszystkie środki, przygotowane wedle recept mojej prababki, były jednego rodzaju. Po
zastanowieniu się nad czynnikami składowemi, uzyskaną całością i możliwemi rezultatami,
wszystkie te leki wydały mi się mało zachęcające. Co do mnie.
— Zażyłem najpierw niewielki łyk… a ponieważ po upływie godziny uczułem się
lżejszym, postanowiłem przełknąć resztę…
— Mój biedny Pyecrafcie!
— Zatkałem sobie nos — tłumaczył — i potem czułem się lżejszy z każdą chwilą i mimo
woli, wie Pan…
Nagle dostał napadu złości.
— Do wszystkich djabłów! Cóż ja teraz pocznę.
— Jest rzecz pewna, której oczywiście nie powinieneś pan robić — zauważyłem. — Jeśli
pan wyjdzie na ulicę, zacznie się pan wznosić, wznosić… — I wyciągnąłem ręce ku niemu,
— Trzebaby posyłać Santos Dumonta po pana,
— Mam nadzieję, że skutek mikstury zniknie jednak.
Potrząsnąłem przecząco głową,
— Nie sądzę, by można na to liczyć. Wówczas znowu złość go porwała: kopał meble
pobliskie i uderzał obcasem o podłogę. Zachowywał się bardzo niegrzecznie, jak należało się
spodziewać ze strony człowieka grubego i tłustego, niewstrzemięźliwego. Wyrażał się o mnie
i o mojej prababce w słowach, najzupełniej pozbawionych oględności.
— Ależ nigdy pana nie prosiłem, abyś zażywał ten dekokt — rzekłem.
Lekceważąc szlachetnie obelgi, któremi mnie obrzucał, zasiadłem w jego fotelu i jąłem do
niego mówić tonem spokojnym i przyjaznym. Wyjaśniłem mu, iż sam na siebie ściągnął tę
przykrość, która miała pewne cechy wyrównawczej sprawiedliwości. Jadał przecie o wiele za
dużo… Zaprzeczył temu i przez chwilę żywo spierał się ze mną. Stał się nawet hałaśliwym i
gwałtownym: to też wyrzekłem się tłumaczenia mu morału jego wypadku.
— Poza tem — dorzuciłem — popełnił pan błąd eufemizmu. Nazywałeś pan swą dolegli-
wość nie „otyłością”, co jest dokładne i niezaszczytne, ale „wielką wagą”… Pan…
Przerwał mi, zgadzając się na to wszystko. Ale co miał teraz począć?
Wypowiedziałem pogląd, że powinien się zastosować do zmienionych warunków. Tak
przeszliśmy do strony praktycznej tej sprawy. Wyraziłem nadzieję, że bez trudu zdoła się
nauczyć chodzenia na rękach po suficie…
— Nie mogę spać — oświadczył.
To nie była trudność poważna. Wskazałem, iż było najzupełniej możliwe przygotować
łóżko pod siatką drucianą, umocować materace szerokiemi rzemieniami i przypinać z boku
kołdrę, prześcieradła i t. p. Trzebaby tylko wtajemniczyć gospodynię w tę sprawę. Po chwili
oporu zgodził się ze mną. (W następstwie przyjemnie było widzieć w jaki wspaniale naturalny
sposób zacna dama przyjęła do wiadomości to zadziwiające odwrócenie porządku rzeczy).
Będzie mógł posiadać w swoim pokoju wysoki stołek, zaś wszelkie posiłki będą podawane
na szczytowych półkach bibljoteki. Wynaleźliśmy też prosty sposób, któryby mu pozwalał
dowolnie opuszczać się na podłogę; osiągnęliśmy to, umieszczając w górze bibljoteki wielo-
tomową Encyklopedję Brytańską. Wystarczyło wziąć jeden z tomów pod pachę, aby do-
sięgnąć ziemi. Postanowiliśmy też wbić klamry żelazne w posadzkę, aby mógł się niemi
posługiwać w razie potrzeby czegokolwiek z dolnej części pokoju.
W miarę urządzania tego wszystkiego, zainteresowywałem się coraz bardziej. Ja to za-
wołałem gospodynię i zawiadomiłem ją o wszystkiem, ja też prawie bez pomocy urządziłem
odwrócone łóżko. Całe dwa dni spędziłem w jego mieszkaniu. Umiem doskonale obchodzić
się z odkrętką i poczyniłem szereg udoskonaleń do jego użytku, założyłem drut dodatkowy,
aby mu ułatwić dzwonienie, odwróciłem ku górze lampy elektryczne i t. p. Roboty te bawiły
mnie niesłychanie i z rozkoszą wyobrażałem go sobie w postaci wielkiej muchy mięsnej,
łażącego po suficie i czepiającego się odrzwi, by przejść z pokoju do pokoju… i nigdy już,
nigdy nie przychodzącego do klubu!!!…
Lecz oto fatalna moja pomysłowość uniosła mnie za daleko. Siedziałem właśnie przy
kominku, popijając whisky, on zaś znajdował się w swym ulubionym kącie, w pobliżu
gzymsu i przybijał gruby dywan na suficie, gdy uderzyła mnie myśl nagła.
— Sapristi Pyecraft! To wszystko jest zupełnie niepotrzebne!
I zanim zdołałem obliczyć konsekwencje tego, co miałem powiedzieć, wygadałem
wszystko.
— Spodnie ubranie z ołowiu! — wykrzyknąłem.
Złe się już stało!… Pyecraft nieomal ze łzami uchwycił się tej myśli.
— Odzyskam właściwą równowagę — wyszlochał. Objaśniłem mu rzecz całą, nie prze-
widując do czego to doprowadzi.
— Niech pan zakupi blachy ołowianej — rzekłem — pokraje ją na kawałki i każe sobie
powszywać w spodnie odzienie w dostatecznej ilości. Niech pan używa obuwia na ołowi-
anych podeszwach, nosi ręczną walizkę pełną ołowiu i sprawa załatwiona. Zamiast być
więźniem w swojem mieszkaniu, będzie pan mógł przechadzać się, a nawet podróżować…
Błysnęła mi myśl jeszcze szczęśliwsza.
— Nie potrzebuje pan też obawiać się zatonięcia.. Wystarczy, jeśli pan zrzuci część, lub
nawet całe ubranie i zachowa w ręku tylko niezbędny bagaż i będzie pan unosił się nad fa-
lami…
Ze wzruszenia upuścił swój młotek, który przeleciał tuż koło mego nosa.
— Sapristi — wrzasnął — i będę mógł powrócić do klubu!
Ten okrzyk zniszczył natychmiast mój entuzjazm.
— Sapristi! — powtórzyłem. — Tak oczywiście… będzie pan mógł powrócić.
Powrócił. I powraca ciągle. Siedzi w tej chwili poza mną, zajadając co najmniej trzecią
porcję cake z masłem. I nikt na świecie, oprócz jego gospodyni i mnie, nie wie, że nie waży
on w rzeczywistości nic, że jest po prostu odzianym obłokiem, niente, nihil, najbardziej
nieważkim z ludzi. Pozostanie na miejscu, szpiegując mnie, dopóki nie skończę pisać. Wtedy,
jeśli mu się uda, przyczepi się do mnie w przejściu, zbliżając się rozkołysanym krokiem…
Po raz setny powtórzy mi całą historję, opowie wrażenia, jakie to wywołuje i jakich nie
wywołuje, jak czasem mu się zdaje, że działanie mikstury słabnie trochę. I zawsze w którymś
miejscu tej rozwlekłej gadaniny to zastrzeżenie:
— Pan zachowuje tajemnicę, nieprawdaż? Gdyby ktokolwiek się dowiedział…
Wstydziłbym się niezmiernie… To tak głupio wygląda, pojmuje pan… Chodzić po suficie na
czworakach i cała reszta. —
A teraz chodzi o uniknięcie Pyecrafta, który zajmuje znakomitą pozycję strategiczną po-
między mną a drzwiami.
Dolina pająków
Około południa trzej łowcy dotarli do zakrętu potoku i ujrzeli przed sobą obszerną dolinę.
Skalisty i kręty wąwóz, którym tak długo i uparcie dążyli śladami zbiegów, wychodził na ro-
zległą równinę. Pod wpływem jednej myśli trzej mężczyźni zboczyli z tropu i pokłusowali na
wzgórek, uwieńczony ciemno zielonemi drzewami; tam przystanęli, — jeździec, mający uzdę
przetykaną srebrem na czele, zaś dwaj inni nieco z tyłu, jak należało.
Przez czas pewien chciwym wzrokiem badali niezmierną dolinę, biegnącą wdał przed
nimi. Beznadziejny obszar pożółkłej trawy przerywały gdzieniegdzie rzadkie kępy kolc-
zastych i suchych krzaków, lub niejasne zarysy łożyska wyschniętego potoku. Miedziana
powierzchnia ginęła u stoków błękitnych, dalszych wzgórzy, pokrytych żywszą pozornie zie-
lonością, nad któremi panowały śnieżne szczyty gór o niewidocznej podstawie, jakby zawi-
eszonych w niebiosach, i wznoszących się coraz potężniej i zuchwałej ku północo–zacho-
dowi, gdzie dolina się zamykała. Na zachód równina rozpościerała się aż do krańców ho-
ryzontu, poznaczona w oddali ciemnemi plamami lasów.
Trzej ludzie uparcie wpatrywali się w dolinę.
Chudy jeździec z blizną na wardze przerwał milczenie.
— Nic! — westchnął zniechęcony. — Co prawda wyprzedzili nas o dzień drogi,
— Ale nie wiedzą, że my ich ścigamy — rzekł mały człowiek, dosiadający białego konia.
— Ona musi się tego spodziewać, — zauważył przywódca kwaśno i jakby mimo woli.
— Nawet w takim razie nie mogą jechać prędko; mają tylko jednego muła i przez, cały
dzień dziewczynie krwawiła noga…
Jeździec z uzdą przetykaną srebrem rzucił mu spojrzenie przesycone złością.
— Czy sądzisz, że tego nie dostrzegłem? — zapytałem drwiąco.
— Bądź co bądź może nam to pomóc — mruknął pod nosem człowieczek.
Chudy z blizną na wardze, niewzruszony, rozglądał się dokoła.
— Niewątpliwie nie zdążyli jeszcze przebyć doliny — zapewnił. — Jeśli ostro pokłusu-
jemy…
Lecz, spojrzawszy na białego konia, nie dokończył,
— Niech djabli porwą białe konie! — burknął jeździec ze srebrną uzdą i odwróciwszy się,
zmierzył oczyma przedmiot swego przekleństwa.
Mały człowieczek spuszczając oczy, popatrzał między uszami swego melancholijnego
wierzchowca.
— Uczyniłem, co mogłem — wyrzekł.
Dwaj inni znowu przeszukiwali wzrokiem dolinę. Chudy przeciągnął dłonią po skaleczonej
wardze.
— W drogę! — rozkazał nagle przywódca.
Mały człowieczek drgnął, ściągnął cugle i trzej łowcy odnaleźli trop wśród zeschłej trawy,
szeleszczącej z cicha pod kopytami koni…
Zjechali ostrożnie z bezpłodnej pochyłości i poprzez krzewy skręcone i kolczaste, poprzez
korzenie wrośnięte wśród skał, dotarli do doliny. Tutaj ślad stawał się niepewnym, gdyż gruba
— warstwa zeschłych traw skrywała ziemię.
Jednakże dzięki usilnemu wpatrywaniu się, z szyjami na karkach końskich, dzięki za-
trzymywaniu się na każdym kroku, te blade twarze ścigały dalej swą zdobycz.
Dostrzegali ślady, źdźbła trawy połamane i pomięte, niekiedy zaś dawał się odgadnąć od-
cisk stopy. Raz nawet przywódca ujrzał krwawą plamę, zdradzającą przejście młodej metyski
i wtedy przez zęby nazwał ją głupią.
Chudy sprawdzał spostrzeżenia przywódcy, mały człowieczek na białym koniu podążał za
nim, pogrążony w marzeniach. Jechali gęsiego, jeździec ze srebrną uzdą na czele, i zachowy-
wali zupełne milczenie.
Po chwili: mały człowieczek doznał wrażenia, że świat stał się dziwnie cichy, co wyrwało
go nagle z rozmyślań. Oprócz lekkiego brzęku ich uzbrojenia oraz uprzęży końskiej, na całej
ogromnej równinie rozpościerał się smętny spokój umarłej natury. Pan jego i jego towarzysz,
poprzedzali go, obaj schyleni na lewą stronę nad karkami swych wierzchowców, kołysząc się
miarowo. Cienie ich sunęły przodem, sylwetki wydłużone, spokojne i milczące towarzyszki.
Bliżej, ten kształt pełzający i zimny, był to jego cień własny. Rozejrzał się po okolicy. Co się
właściwie stało? Pomyślał wówczas o promieniowaniu skał i nieustannym trzeszczeniu po-
trącanych kamieni. Cóż jeszcze?… Brak najlżejszego powiewu! Właśnie to. Jakiś obszar
niezmierzony i cichy, zatopiony w senności popołudniowej. Niebiosa zwisały złowróżbne i
puste, tylko w górnej części doliny utworzyła się zasłona z gęstych mgieł.
Wyprostował się, potrząsnął cuglami, zaokrąglił wargi, jak do gwizdania i zdołał zaledwie
westchnąć. Odwrócił się na siodle i wpatrzył się w szczelinę wąwozu, którędy przybyli. Nic!
Z obu stron stoki ponure, lecz ani śladu drzewa, jakiegokolwiek zwierzęcia, a tem mniej istoty
ludzkiej. Co za kraj, co za pustynia!
Powrócił do poprzedniej pozycji. Na chwilę ucieszył się widokiem skręconego, czar-
no–purpurowego kija, który zabłysnął nagle i przepadł w brunatnym dywanie trawy.
Była to żmija. Pomimo wszystko więc w piekielnej dolinie istniało życie.
Następnie, co go rozradowało więcej jeszcze, lekki wietrzyk musnął mu twarz, szmer jakiś
dał się słyszeć i ucichł; krzaki na wzgórku nieznacznie pochylił czarne i sztywne ramiona:
pierwsze oznaki możliwego wiatru. Niedbale poślinił palec i wzniósł go do góry.
Nagłym ruchem ściągnął cugle, aby uniknąć zderzenia się z chudym, który zatrzymał się,
niepewny tropu.
W tym właśnie momencie nieuwagi poczuł wzrok dowódcy, skierowany na siebie.
Potem przez czas pewien usiłował interesować się pościgiem. Następnie, kiedy ruszyli
dalej, spojrzał na cień swego przywódcy, jego kapelusza i ramienia, które ukazywały się i ni-
knęły poza sylwetką jadącego bliżej chudego.
Od czterech dni, kiedy przekroczyli granicę świata zamieszkałego, jechali naprzód —
znajdując zaledwie dość wody dla zaspokojenia pragnienia, zaopatrzeni tylko w tabliczkę
suszonego mięsa pod siodłem, jechali przez; góry i skały tej pustyni, gdzie nikt nie zapuszczał
się na pewno przed zbiegami. I po co?
Wszystko to dla dziewczyny, zwykłego kapryśnego dzieciaka!
I człowiek ten miał na usługi, dla zadośćuczynienia swym pożądaniom, całą kobiecą lud-
ność okoliczną! Dlaczego jego szalona namiętność wybrała ją z pośród wszystkich?
Zapytywał się z oburzeniem mały człowieczek, oblizując zeschnięte wargi językiem
poczerniałym z pragnienia. To wyglądało na jego pana! Nie ma innego wyjaśnienia: po prostu
dlatego, że usiłowała mu uciec.
Wzrok jego zatrzymał się na szeregu wysokich, ozdobionych kitami łodyg, pochylających
się zgodnie; spostrzegł też, że końce jedwabnego szala, otaczającego mu szyję, furkotały w
powietrzu. Wiatr stawał się coraz silniejszy i zdzierał zasłonę nieruchomości, łączącą wszyst-
kie rzeczy — tem lepiej.
— Hop, hop — wykrzyknął chudy.
Trzej ludzie zatrzymali się nagle.
— Co nowego? — zapytał przywódca.
— Tam! — odparł chudy, wskazując w głąb doliny.
— Co?
— Coś, co zbliża się do nas.
Podczas gdy mówił, jakiś płowy zwierz ukazał się na grzbiecie wzgórza i pędził ku nim.
Był to wielki pies dziki: biegł z wiatrem, wywiesiwszy język prosto przed siebie, tak czemś
przejęty, że zdawał się nie widzieć jeźdźców, do których się zbliżał. Pysk wzniósł ku górze i
było oczywiste, że nie biegnie za tropem, ani za zdobyczą. Gdy był już blisko, mały człow-
ieczek chwycił za szpadę.
— Ten pies jest wściekły — rzekł chudy.
— Krzyczmy głośno — poradził mały i zaczął krzyczeć.
Pies zbliżał się ciągle; mały człowieczek wyciągnął już szpadę, gdy zwierzę nagle rzuciło
się w bok i minęło ich, ciężko dysząc. Mały spoglądał przez chwilę za nim, pomykającym
dalej.
— Nie miał piany u pyska, — zauważył.
W ciągu paru minut jeździec ze srebrną uzdą wpatrywał się w głąb doliny.
— W drogę! — wykrzyknął wreszcie. — Co nam to szkodzi!
I poruszywszy cuglami, ruszył naprzód.
Mały człowieczek, porzucając nierozwiązaną tajemnicę psa, który nie uciekał przed nic-
zem innem, jak tylko przed wiatrem, pogrążył się w głębokie rozmyślania nad naturą człow-
ieka.
— W drogę! — szeptał do siebie. — Dlaczego jakiemuś człowiekowi danem jest krzyczeć
„w drogę!” z tą niesłychaną potęgą rozkazu? Zawsze, przez całe swoje życie, człowiek ten
przemawiał w ten sposób. A gdybym ja wyrzekł te słowa… — mruknął po cichu.
Lecz myśl niesłuchania wodza, nawet w jego najfantastyczniejszych zamysłach, przekrac-
zała jego pojęcie. Dla niego, dla wszystkich, ta dziewczyna była szaloną, niemal świętok-
radczynią. Myśl jego dla porównania przeniosła się na człowieka ze szramą na wardze;
równie silny, jak wódz, równie odważny, może nawet odważniejszy, a jednakże udziałem jego
było słuchać, słuchać zawsze, ślepo i bezwzględnie.
Lecz pewne niezwykłe poruszenia wierzchowca przywołały go do rzeczywistości.
Przyjrzał się bacznie zwierzęciu i posunął się w stronę swego chudego towarzysza.
— Czy zauważyliście, jak konie się niepokoją? — zapytał półgłosem.
Chuda twarz przybrała wyraz pytający.
— Ten wiatr nie wróży im widać nic dobrego, — dodał mały, lecz, widząc, że dowódca
spogląda na niego, zajął znowu swoje miejsce z tyłu.
— Bah! to nic nie szkodzi, — odparł chudy.
Jechali jakiś czas w milczeniu; dwaj pierwsi schyleni byli nad niknącym co chwilę tropem,
ostatni zaś przyglądał się tumanowi, który ogarniał szeroką dolinę, czołgając się coraz bliżej.
Wiatr z każdą chwilą zyskiwał na sile. W oddali na lewo widać było plamy ciemnych ciał,
zapewne dzików, przebiegających galopem przez dolinę. Mały jednak powstrzymał się od
zwrócenia na to ogólnej uwagi, jakby w obawie zwiększenia ogarniającego go niepokoju.
Zauważył wielką kulę, białą i błyszczącą, następnie dwie i trzy, podobne do puchu ol-
brzymich dmuchawców, które płynęły niesione wiatrem w poprzek ścieżki. Kule te unosiły
się bardzo wysoko w powietrzu, spadały nagle, znów szły w górę i chwiały się przez chwilę,
poczem znikały, zdwajając szybkość. Widok ich powiększał podniecenie koni.
Natychmiast potem spostrzegł, że wiele z tych błądzących kul, których liczba szybko
wzrastała, spływając doliną, spiesznie dążyło ku nim.
Rozległ się wrzask przenikliwy. Olbrzymi dzik samotnik przebiegał pędem ścieżkę; prze-
lotnie zwrócił łeb ku jeźdźcom, śledził ich chwilę i pędził dalej w głąb doliny. Widząc to, trzej
ludzie zatrzymali się i stanęli w siodłach, wytężając wzrok w stronę wciąż gęstniejącej mgły,
która ciągnęła ku nim.
— Bez tego puchu dmuchawca… — zaczął przywódca.
Lecz oto wielka kula lotna pojawiła się o dwadzieścia kroków od nich. W rzeczywistości
nie była to sfera regularna, lecz coś niepojętego, puszystego, bezkształtnego, skręconego z
włókien, niby kawał płótna związany za rogi, rzecby można meduza powietrzna, która posu-
wała się naprzód, kręcąc się w kółko i pozostawiając poza sobą długą smugę nici pajęczych.
— To nie są puchy dmuchawca, — zauważył mały człowieczek.
— To mi jeszcze nic nie mówi, — odpowiedział chudy.
I spojrzeli po sobie.
— Przekleństwo! — wykrzyknął dowódca. — Tam wyżej jest pełno ich w powietrzu! Jeśli
tak dalej pójdzie, będziemy zmuszeni niebawem się zatrzymać.
Instynktownie, podobnie jak stado jeleni przy zbliżaniu się czegoś niepokojącego, zwrócili
konie pod wiatr, posunęli się o kilka kroków, przyglądając się unoszącym się w powietrzu i
zbliżającym niezliczonym masom. Nadchodziły, popychane przez wiatr, szybko i bez
wstrząśnień, wznosząc się i opadając bez szmeru, dotykając ziemi, odskakując wysoko i
krążąc — wszystko to ruchem jednostajnym, spokojnym i pewnym.
Na prawo i na lewo od jeźdźców przeciągali wywiadowcy tej dziwnej armji, a gdy jeden z
nich upadł na ziemię i rozpadł się w masę bezkształtną, znacząc za sobą smugę długich wstęg
i czepiających się nici, — konie zaczęły się niepokoić i wierzgać.
Nagła niepojęta niecierpliwość opanowała przywódcę, który ze wszystkich sił przeklinał
latające kule.
— Naprzód! — wykrzyknął. — Naprzód! Co nas obchodzą te sztuki? To nie ma dla nas
znaczenia. Powrócimy na trop!
I począł przeklinać swego konia, piłując mu pysk wędzidłem. Wybuchnął hałaśliwą
wściekłością, krzycząc:
— Chcę iść za tropem, słyszycie? Gdzie jest trop?
Chwycił za uzdę rwącego się konia i jął szukać w trawie. Długa, lepiąca się nić spadła mu
na twarz, szarawe pasmo okręciło się wokół trzymającego uzdę ramienia, coś dużego, ruchli-
wego, wielonożnego zsunęło mu się z tyłu głowy. Wzniósł oczy i dostrzegł szarą masę, jakby
przytwierdzoną na kotwicy ponad nim, za pomocą tych włókien, falującą na powierzchni, jak
żagiel bezszumnie manewrującego statku. Wydało mu się, że widzi mnóstwo oczu, liczną
załogę skulonych ciał o wydłużonych, powyginanych kończynach, ciągnącą za nimi, aby
przyholować ku niemu ten przedmiot.
Kilka chwil patrzył w górę, instynktownie kierując swym koniem z wprawą doświ-
adczonego jeźdźca. Wtem otrzymał uderzenie płazem szabli w plecy, stal błysnęła nad jego
głową, przecinając łączność z latającą kulą, która wznosząc się, nieco zboczyła i odleciała.
— Pająki! — rozległ się okrzyk chudego. — Te rzeczy są pełne wielkich pająków!
Spójrzcie, panie!
Przywódca zapatrzył się na coś czerwonego, rozgniecionego na ziemi, na wpół
zmiażdżonego, lecz mimo to poruszającego licznemi odroślami; lecz gdy chudy wskazał
pędzącą ku nim nową kulę, szybko wyciągnął szpadę. W głębi doliny widać było teraz jakby
mur mgieł podartych i powystrzyganych. Spróbował zdać sobie sprawę z położenia.
— Uderzmy na nie! — wrzeszczał mały człowieczek, — biegnijmy!
Powstał wówczas zamęt podobny do zgiełku bitwy. Przywódca ujrzał, jak mały przegalo-
pował obok niego, rąbiąc wściekle urojone sieci pajęcze; ujrzał, jak na kształt armatniego po-
cisku, upadł na chudego, przewracając konia i jeźdźca. Jego własny wierzchowiec dał jeszcze
kilkanaście skoków, zanim zdołał go pohamować. Rozglądał się w obawie niebezpieczeństwa,
a odwróciwszy się zobaczył przewróconego konia, który się tarzał po ziemi, zaś nad nim sto-
jącego chudego, siekącego jakąś masę dwóch ciał.
A ogromne siecie pajęcze napływały gęste i szybkie, popychane wiatrem lipcowym, niby
puchy ostów na ugorze.
Mały zsiadł z konia, nie odważając się jednak puścić uzdy. Jedną ręką starał się utrzymać
krnąbrnego konia, drugą zaś wymachiwał szablą na oślep.
Lepkie włókna drugiej kuli uczepiły się chudego oraz zwierzęcia, leżącego na ziemi i
zwolna cała masa opadła na tę zdobycz. Przywódca zazgrzytał, ściągnął cugle i pochylając
głowę, uderzeniami ostróg rzucił naprzód swego wierzchowca. Koń tarzający się po ziemi,
odwrócił się: podbrzusze jego było zakrwawione i pokryte ruchliwemi kształtami; chudy
naraz odstąpił od niego i biegł do swego pana. Przebiegł niewielką przestrzeń, ale miał nogi
skrępowane i oplatane włóknami; wykonał kilka bezskutecznych ruchów swą szablą. Szarawe
skręty zwisały z jego członków, cienka, szara zasłona pokrywała twarz, Lewą ręką uderzył
coś na sobie, poczem nagle zachwiał się i naraz zaczął okropnie ryczeć: oh, oh, oh, ohooh!!…
Przywódca ujrzał nieszczęśnika, znikającego pod kłębowiskiem wielkich pająków, podczas
gdy wciąż nowe spływały ku ziemi.
Gdy usiłował skierować swego konia w stronę szarego kształtu, który miotał się i ryczał,
upadając i powstając, usłyszał odgłos kopyt: mały człowieczek, ze szpadą w pochwie, leżąc w
poprzek białego konia, starał się go dosiąść; uczepiony u grzywy przeleciał jak huragan.
Znowu lekkie włókno szarego muślinu dotknęło twarzy przywódcy. Unosząca się bez-
szumnie nad nim i wokoło niego chmura pająków zdawała się chcieć go otoczyć i zamknąć.
Aż do ostatniego dnia życia nie wiedział dokładne, co zdarzyło się w owej chwili. Czy
zawrócił konia, czy też koń sam rzucił się w ślady towarzysza? Tak czy owak w sekundę
później pędził galopem poprzez dolinę, wykonywując wściekłe młyńce szablą. A niesione
wciąż wzmagającym się wiatrem, otaczające go balony pajęcze, straszliwe statki powietrzne
zdawały się dążyć do określonego celu.
Klip klap, klip klap… Jeździec ze srebrną uzdą galopował bez troski o kierunek, z prze-
rażeniem w twarzy spoglądając na prawo i lewo, z szablą w pogotowiu. O kilkaset metrów
naprzód, z uczepionemi doń szczątkami pajęczej kuli, mały człowieczek pędził na białym
swym koniu, nie zdoławszy dosiąść go należycie. Trzciny uchylały się przed nimi, wiał wiatr
gwałtowny i chłodny, i, odwracając się, przywódca mógł widzieć pająki, przyśpieszające lot
by ich dosięgnąć…
Zajęty jedynie myślą o ucieczce przed potworami, dopiero w chwili gdy koń sprężył się do
skoku, zauważył przepaść przed sobą i to tylko po to, aby uczynić ruch fałszywy. Ponieważ
leżał pochylony na karku wierzchowca, wyprostował się i rzucił w tył, lecz zbyt późno. Jeśli
jednak, wzburzony, nie zdołał pokierować skokiem, nie zapomniał przynajmniej, jak trzeba
spadać. Wyrzucony w powietrze, pozostał znakomitym jeźdźcem i znalazł się na ziemi, tylko
ze z lekka nadwerężonem ramieniem; koń przekoziołkował, bijąc konwulsyjnie nogami, poc-
zem rozciągnął się bez ruchu; szpada wbiła się w stwardniałą ziemię i pękła na dwoje, jak
gdyby Fortuna nie chciała go już za rycerza, przyczem jeden z odłamków przeleciał tuż koło
jego twarzy.
W jednej chwili podniósł się, badając z trwogą nadpływające sieci pajęcze. Na razie zam-
ierzał uciekać, lecz przypomniawszy sobie parów, skręcił w tę stronę. Raz musiał gwałtownie
odskoczyć, by uniknąć jednej z tych latających okropności; poczem zbiegł zręcznie po
stromem zboczu w głąb, gdzie nie dochodził wiatr.
Tam, ukryty wśród spiętrzonych głazów łożyska wyschłego potoku, mógł się przyczaić i
bezpiecznie obserwować przelot tych dziwnych mas szarych, zanim wiatr ucichnie i pozwoli
mu się wymknąć. Długo tak siedział skulony, wpatrując się w przelatujące, postrzępione kule
na tle wąskiego skrawka nieba nad jego głową.
Tuż koło niego spadł zbłąkany pająk; odległość między łapami owada wynosiła przeszło
stopę, ciało zaś było wielkie, jak pół męskiej dłoni.
Spojrzał nań: przerażająco ruchliwy pająk poszukiwał sposobu ucieczki i poruszył nawet
odłamek szpady; człowiek z przekleństwem wzniósł nogę i zmiażdżył go podkutym obcasem,
poczem rozejrzał się, czy nie ma ich więcej.
Lecz niebawem, przekonawszy się, że te roje pająków nie mogą dosięgnąć wąwozu,
wyszukał miejsce wygodne, usiadł i ogryzając według zwyczaju paznokcie, popadł w głęboką
zadumę, z której został wyrwany przybyciem człowieka na białym koniu.
Zanim cośkolwiek zobaczył, usłyszał odgłos kopyt, szmer kroków i pocieszający głos.
Ukazał się człeczyna — żałosny kształt, odziany w szmat kilka. Zbliżyli się do siebie bez
słowa, bez powitania. Sługa zatrzymał się wreszcie przed panem, który drgnął z lekka pod
spojrzeniem podwładnego.
— No cóż? — zapytał na koniec głosem pozbawionym wszelkiej pewności.
— Pan go opuścił?
— Mój koń poniósł…
— Wiem, mój także.
Śmiał się szyderczo, lecz wesoło.
— Powtarzam ci, że mój koń poniósł, — rzekł były posiadacz przetykanej srebrem uzdy.
— Obaj jesteśmy tchórze, — oświadczył mały.
Tamten rozmyślał czas jakiś gryząc palce i nic spuszczając z oczu swego podwładnego.
— Nie nazywaj mnie tchórzem, — podjął wreszcie.
— Jest pan tchórzem, tak samo, jak ja.
— Tchórzem, niech będzie, gdyż istnieje granica ludzkiej odwagi i dzisiaj poznałem tę
granicę… ale inaczej, niż ty i w tem cała różnica.
— Nie potrafiłbym nigdy wyobrazić sobie, że pan go opuści; ocalił panu życie na dwie mi-
nuty przedtem… Dlaczego jesteś naszym panem?…
Przywódca znów gryzł palce, a twarz jego spochmurniała.
— Nikt bezkarnie nie nazwie mnie tchórzem, — wyrzekł, — nie!… Złamana szpada
zawsze lepsza niż nic… Biały ochwacony koń w żadnym razie nie poniesie dwóch ludzi przez
dni cztery… Nie cierpię białych koni, lecz tym razem nie ma wyboru. Zaczynasz po-
jmować?… Przeczuwam, że na podstawie tego, coś widział i co ci się przyśniło, masa zamiar
mnie oczerniać. Zdarzało się, że królowie tracili trony przez osobistości w twoim rodzaju.
Zresztą nigdy nie mogłem cię znosić.
— Wasza dostojność! — jęknął błagalnie mały.
— Nie, nie, nie! — powtórzył przywódca i zauważywszy ruch małego, powstał nagie.
Przez jaką minutę patrzyli sobie w oczy. Nad nimi przepływały błądząc bez celu
przejrzyste balony pajęcze.
W kamienistem łożysku rozległ się zgiełk walki, tupanie nóg, następnie okrzyk rozpaczy,
rzężenie i odgłos upadku…
Pod koniec dnia wiatr się uspokoił; słońce zaszło w ciszy pogodnego1 wieczoru; człowiek,
który przedtem dosiadał pełnej krwi wierzchowca i miał srebrem przetykaną uzdę, wreszcie z
wielką ostrożnością opuścił wąwóz. Prowadząc obecnie białego konia wybierał stoki łagodne.
Miał chęć powrócić do swego martwego konia, by zabrać uzdę, lecz obawiał się, aby noc i
silniejszy wiatr nie zastały go jeszcze w dolinie. Przytem przejmował go wstręt na myśl o
biednem zwierzęciu, oplątanem całkowicie sieciami pająków i ohydnie obgryzionem.
Na wspomnienie tych sieci i wszystkich niebezpieczeństw, których uniknął w tak nadz-
wyczajny sposób, odszukał mały relikwiarzyk, zawieszony na szyi i przycisnął go do prze-
pełnionego wdzięcznością serca.
Jednocześnie wzrokiem przebiegał dolinę. — Byłem zaślepiony namiętnością — szepnął
— a teraz ją dosięgła kara… Pająki, niewątpliwie, napadły ich też…
Lecz oto po drugiej stronie doliny, za stokami zalesionenii, w przezroczem powietrzu
wieczornem ujrzał wyraźnie, bez możliwości złudzenia, niewielką smugę dymu.
Na ten widok pełna zdumienia wściekłość zastąpiła pogodzenie się z losem. Dym? —
Zwrócił łeb białego konia, który zadrżał, gdyż w tej chwili lekki pęd powietrza zaszumiał w
trawie; w oddali, na krzakach, zwisało postrzępione szare pasmo. Przyjrzał się pajęczynom i
jeszcze raz dymowi.
— Być może zresztą, że to nie oni, — wyrzekł na koniec. Wiedział jednak co o tem sądzić.
— Jeszcze czas jakiś wpatrywał się w dym, poczem skoczył na siodło. Jadąc, znaczył swą
drogę wśród szczątków latających pajęczyn. Okazało się, że wiele pająków, z nieznanego
powodu, leżało martwych na ziemi, zaś pozostałe przy życiu nasycały się zbrodniczo trupami
towarzyszy, uciekając jednak na odgłos kopyt końskich.
Godzina ich przeminęła. Na ziemi, bez wiatru, któryby je unosił, pozbawione swego
białego całunu, potwory te, pomimo całego jadu, nie mogły tu szkodzić.
Uderzał paskiem te, które zbliżały się zanadto. Raz, gdy kilkanaście przebywało miejsce
ogołocone z trawy, porwała go chętka zsiąść z konia i pomiażdżyć je obcasem… Lecz oparł
się pokusie.
Co chwila odwracał się na siodle i patrzył na kolumnę dymu,
— Pająki! — powtarzał nieustannie. — Pająki! Dobrze… dobrze… Następnym razem ja
także uprzędę sieci.