background image

MAY GRETHE LERUM 

ZESŁANIE 

background image

ROZDZIAŁ I 

Lyster, czerwiec 1687 

W  czerwcowym  upale  położony  nad  fiordem  duży  kościół  z  białego  kamienia 

pozostawał przyjemnie chłodny. 

Ludzie  spuścili  głowy,  zwrócili  twarze  ku  solidnej  drewnianej  podłodze,  słowa 

płynące z ambony siekły pochylone karki niczym bat. 

Proboszcz  wygłaszał  jedno  ze  swych  najbardziej  grzmiących  kazań,  a  to  znaczyło 

wcale niemało. Nigdy chyba jednak głos żadnego pastora nie cuchnął tak intensywnie siarką, 

nigdy nie wypowiadano słowa Pańskiego z takim gniewem i potępieniem. 

Nastały nowe czasy. 

Za  starego  Mogensa...  Z  radością  niemal  witano  na  kazalnicy  odzianego  w  czerń 

duszpasterza.  Mogens  był  niezwykłym  mówcą.  Jego  ciepły,  żywy  głos  wznosił  się  i  opadał 

niczym potężne tchnienie Boga, napełniając serca poczuciem bezpieczeństwa i spokojem. Nie 

miał  litości,  szczególnie  dla  złodziejstwa  i  braku  miłości,  nakazywał  ludziom  ciężką  pracę, 

wieczną służbę, szacunek dla siebie nawzajem i dla Boga. Nauczał też, że Pan w swojej łasce 

na  pewno  odpuści  im  drobne  przewinienia,  jeśli  tylko  okażą  skruchę  i  nie  będą  więcej 

grzeszyć. A w każdym razie nie popełnią tego samego grzechu. 

Lecz  Czarny  Mons  już  odszedł,  taka  była  smutna  rzeczywistość.  Leżał  teraz  w  swej 

wspaniałej  trumnie  pod  tą  samą  posadzką  kościoła,  po  której  oni  stąpali.  Zdarzało  się,  że 

dzieci  przenikał  dreszcz  na  myśl  o  zwłokach  spoczywających  tuż  pod  ich  stopami;  z 

wypiekami na twarzy wyobrażały  sobie pradawną kryptę, migoczące płomienie oświetlające 

zszarzałe mury, ciężki zapach, który tam na dole zawsze wydawał się duszący... 

A  dorośli  w  późne  zimowe  wieczory  opowiadali  sobie  o  tajemniczych  zjawach 

widywanych w okolicach kościoła, o nie mogącej zaznać spokoju postaci w księżej sutannie. 

A  jeśli  ktokolwiek  zdołał  powstać  z  grobu,  to  jedynie  Mogens.  Znał  nie  tylko  słowo  Boże, 

nigdy wszak nie taił, jakie skarby trzyma w swoich skrytkach. Wielu mieszkańców wioski na 

własne  oczy  widziało,  jak  wypędzał  diabła  z  ciała  pewnej  dziewczyny,  a  niektórzy  całym 

sercem wierzyli w historię o niepokornym parobku, który chciał nastraszyć proboszcza i sam 

zapadł  się  pod  ziemię.  To  Mogens  sprawił,  że  ziemia  się  rozstąpiła  i  pochłonęła 

nieusłuchanego  chłopaka,  w  miękkiej  glebie  przy  zachodnim  narożniku  kościoła  wciąż 

widniało zagłębienie. 

No” i Maria. 

background image

Piękna, dobra pastorowa. 

Mądra,  ale  trochę  dziwna  i  przerażająca  całą  tą  swoją  mądrością.  Umiała  czytać. 

Potrafiła  uzdrawiać  chorych.  W  dużym,  długim  budynku  nieopodal  kościoła  założyła  nawet 

lecznicę, prawdziwy szpital, równie wspaniały jak te prowadzone niegdyś przez mnichów w 

Bergen! Pomieszczenia, choć nie były tak wielkie, to jednak zawsze ciepłe, a drzwi nigdy nie 

zamykano przed naprawdę cierpiącymi. 

Teraz budynek stał pusty. 

Maria odeszła. 

Mimo wszystko nie była żoną pastora. Stary Mogens oszukiwał ich, a być może i ją. 

To małżeństwo nigdy nie zostało formalnie zawarte, nigdy nie wpisane do ksiąg parafialnych. 

A świadkowie? Kto wie, jakimi środkami się posłużył, by ich zmylić? Teraz i tak już nie żyli i 

nie  mogli  nic  dodać  ani  ująć,  gdy  pisarz  na  żądanie  pana  Revelina  i  Cecilii  wykreślił  Marię 

jako małżonkę pastora ze swych protokołów. 

Maria była tylko nałożnicą. Dziwką, taką jak te, które proboszcz Revelin opisywał w 

gniewnych słowach. 

Niezwykle zaczęły go zajmować kwestie cielesnych pragnień i grzesznego pożądania! 

Stał na ambonie poczerwieniały na twarzy, jasne włosy barwy piasku sterczały na wszystkie 

strony, wymachiwał chudymi rękami, jak gdyby walczył z niewidzialnym rojem much. 

- Strzeżcie się! - grzmiał. - Strzeżcie się, wy, Boże owieczki, wąż bowiem skrywa się 

między wami! Kobieta jest niczym pogański wizerunek bożka, piękna na zewnątrz, lecz pełna 

padlinożernej  gadziny,  nieczystego  robactwa  i  niebezpiecznych  trucizn.  Wiedzie  was  na 

pokuszenie  swoim  ciałem,  ponętnymi  piersiami,  pozwala  wam  posmakować  słodkiego  wina 

grzechu, chwyta was piekielnym lepkim uściskiem... 

Wierni  niemal  jednocześnie  przenieśli  ciężar  ciała  na  drugą  nogę,  gromada  ludzka 

zafalowała,  a  potem  znów  znieruchomiała.  Nieliczni  tylko  siedzieli  na  ławkach  i  w  lożach 

wzdłuż  ścian.  Promienie  słoneczne  sączące  się  przez  łukowato  sklepione  okna  padały  na 

część  zebranych  i  nawet  w  chłodnym  kościele  pot  spływał  z  gołych  głów.  Wkrótce  pastor 

mógł się przejrzeć w spoconych łysinach po męskiej stronie pod amboną. 

Kazanie  najwidoczniej  miało  się  ku  końcowi,  wierni  marzyli  o  chłodnym  zsiadłym 

mleku  i  ciasteczkach,  przygotowanych  z  pewnością  na  dziedzińcu  plebanii.  A  może  uda  się 

posmakować świeżo solonego i wędzonego mięsa? 

Progi  domostwa  pana  Revelina  stały  otworem  dla  wybranych  mieszkańców  wioski, 

gościł ich suto, wiedząc, że nie może być pewien ich dobrej woli. 

background image

Sprzeciwiali  mu  się  już  w  czasie,  gdy  jeszcze  za  życia  Mogensa  puścił  w  ruch 

machinę  oskarżeń  przeciw  Marii.  Maria  była  ich  aniołem,  aniołem  stróżem,  nadzieją,  kiedy 

wszystko inne zawiodło. 

Poza  tym  Mogens  jako  przyjaciel  mógł  się  bardziej  przydać;  gdy  trzymali  stronę 

proboszcza,  wikary  nie  był  w  stanie  im  zaszkodzić.  Nie  powiodła  się  więc  podjęta  przez 

Revelina próba oskarżenia pięknej, znającej się na leczeniu kobiety o uprawianie czarów, nikt 

nie chciał świadczyć przeciw niej. 

Po  śmierci  Mogensa  jednak  wieśniacy  zrozumieli,  że  i  pan  Revelin  ma  potężnych 

przyjaciół. Teraz on został proboszczem i wraz z córką starego pastora u boku zdołał wygnać 

swego  wroga  z  wioski.  Nikt  nie  wiedział,  dokąd  wyruszyła  Maria,  lecz  wielu  słyszało  o  jej 

rodzinnym  domu  nad  fiordem,  o  mrocznej,  ponurej  zagrodzie,  gdzie  kat  więził  niegdyś  jej 

matkę... 

No cóż, skoro tak ma być, niech będzie. Życie nikogo nie rozpieszcza. Maria zaliczała 

się do gniewnych, zbuntowanych, takich, co to chadzają własnymi ścieżkami, i przyszło jej za 

to zapłacić. Oni zaś po raz kolejny zrozumieli, że opłaca się chylić głowę i ufać odwiecznym 

prawdom. 

Miejsce  kobiety  jest  przy  dzieciach,  na  polu  i  w  tylnej  części  kościoła.  Pan  Revelin, 

grzmiąc  w  kazaniu  o  niebezpiecznej  kusicielce,  jaką  jest  w  istocie  każda  niewiasta,  i  o 

czeluści  piekielnej,  do  której  trafią,  jeśli  nie  będą  wystrzegać  się  grzesznych  żądz,  zapewne 

miał rację. 

Pogaduszki  wokół  stołów  na  dziedzińcu  brzmiały  niczym  brzęczenie  roju  pszczół. 

Panie  przywdziały  najbardziej  uroczyste  stroje,  co  na  ogół  równało  się  czyściutkiej  białej 

bluzce i spódnicy ze stanikiem z granatowego bądź zielonego sukna, zasznurowanym lnianą 

wstążką lub, o wiele rzadziej, srebrnym łańcuszkiem. Na głowach tańczyły kolorowe chustki, 

a  część  dziewcząt  poprzestała  na  przepaskach.  Wstążki,  poruszane  łagodną  morską  bryzą, 

falowały w powietrzu, jakby dając sygnał młodym chłopcom przy studni. 

Ż

ona  proboszcza,  blada  pani  Cecilia,  przechadzała  się  między  ludźmi,  odrobinę 

zadzierając  swój  prosty,  ostry  nos.  Na  prawo  i  lewo  rozdawała  łaskawe  skinienia  głowy, 

ledwie  dostrzegalnie  ukłoniła  się  pisarzowi  i  lensmanowi,  nieco  wyraźniej  bogatemu 

pułkownikowi z Flahammar. 

Córka  poprzedniego  proboszcza  została  żoną  nowego  pastora.  Podczas  długich  lat 

spędzonych  poza  domem  Cecilia  poznała  smak niepewności  i  upokorzenia.  Sądzono, że  jest 

w  dobrych  rękach  u  krewnych  w  wielkim  mieście,  podczas  gdy  ona  tułała  się  z  kąta  w  kąt, 

background image

samotna i uboga. Nie chciała więcej myśleć o tamtych strasznych latach, o pogardzie, z jaką 

przyjęła ją daleka rodzina, o zalotnikach, dających do zrozumienia, jak marna jest jej pozycja. 

Przysięgła  sobie  na  pamięć  swej  matki,  że  kiedyś  znów  będzie  opływać  w  dostatek. 

Los  jednak  ciężko  ją  doświadczał,  musiała  patrzeć,  jak  jej  podeszły  wiekiem  ojciec  robi  z 

siebie głupca, a później żeni się z tą Marią córką Liv. 

Dla Cecilii pojawienie się Marii w jej rodzinnym domu stało się punktem zwrotnym w 

ż

yciu.  To  właśnie  wtedy  zaczęło  się  źle  dziać.  Ojciec  zupełnie  przestał  ją  dostrzegać,  bez 

przerwy  tylko  wychwalał  swą  wspaniałą  uczennicę.  Cecilia  nie  raz  i  nie  dwa  słyszała,  jak 

matka cienkim głosem krzyczała na męża, oskarżając go o nieczyste zamiary względem ubo-

giej dziewczyny, którą przyjął pod swój dach. 

Ojciec  jednak  z  uporem  stwierdzał  tylko,  że  córka  Liv  będzie  mogła  zaspokoić  swe 

pragnienie  wiedzy,  czerpiąc  z  jego  studni.  A  żona  powinna  się  wstydzić  takich  myśli!  Czyż 

matka  Marii  nie  ocaliła  życia  Cecilii?  Zgoda  na  zamieszkanie  Marii  na  plebanii  i  udo-

stępnienie jej książek z bogatej biblioteki Mogensa to raczej skromna zapłata za taki uczynek. 

Cecilia  nie  bardzo  potrafiła  sobie  przypomnieć,  kiedy  zrodziła  się  w  niej  nienawiść. 

Gdy  sięgnęła  pamięcią  wstecz,  wracało  wiele  miłych  wspomnień.  Maria  była  z  nimi,  kiedy 

zmarła matka. Okazywała dobroć i troskliwość, jak gdyby już wtedy zamierzała coś przez to 

zyskać. Cecilia poczuła, że na myśl o Marii wciąż zaciskają się jej szczęki, i prędko odpędziła 

od siebie jasne, pogodne obrazy.  Życzliwość Marii wynikała ze złych pobudek, pani Cecilia 

zawsze w tej kwestii zgadzała się z mężem. Wciąż pamiętała paskudną kulę, która rosła jej w 

gardle  za  każdym  razem,  gdy  przy  obiadowym  stole  usiłowała  porozmawiać  z  ojcem,  a  on 

przerywał jej, mówiąc o tym, co tego dnia powiedziała czy też zrobiła jego mądra młodziutka 

uczennica. Cecilii zapadł w pamięć smutek, od którego nie potrafiła się uwolnić. 

A  kiedy  życie  obracało  nią  między  ciężkimi  młyńskimi  kołami  głodu  i  upokorzenia, 

musiała znaleźć kogoś, kogo mogłaby za to winić. Maria była najbliżej. 

Maria  skradła  jej  szczęście  dzieciństwa,  a  później  zajęła  także  miejsce  jej  matki. 

Potem  rzuciła  urok  na  całą  wioskę  i  powrót  pastorówny  nie  okazał  się  wcale  triumfem, 

jakiego się spodziewała. 

A teraz jeszcze Maria, jakby chcąc zadać Cecilii ostateczny, śmiertelny cios, zarzuciła 

niewidzialne sieci na jej małżonka. 

Cecilia  wciąż  pamiętała,  jak  w  noc  poślubną  wykrzykiwał  to  przeklęte  imię,  będące 

tak naprawdę również jej imieniem. 

Zrozumiała  też,  z  jasną  jak  kryształ  świadomością  niepewnej  siebie  kobiety,  że 

nienawiść męża do Marii przemieszana jest z namiętnością i ohydnym pożądaniem. 

background image

Chyba  tylko  ona  pojmowała,  że  jego  przepojone  goryczą  kazania,  których  tak  wiele 

wygłaszał, te dotyczące grzechu i mocy kobiet, wszystkie bez różnicy poświęcone są Marii. 

Cecilię zapiekło w żołądku, nieprzyjemne uczucie pustki przypominało głód. Zdawała 

sobie  sprawę,  że  mąż  postanowił  dalej  ścigać  Marię.  Domyślała  się  opętania,  jakie  nim 

owładnęło,  i  miała  świadomość,  że  minie  ono  dopiero  w  dniu,  w  którym  Maria  odejdzie, 

umrze, zgnije. 

Revelin  dał  się  zwabić  na  wytyczoną  przez  żonę  ścieżkę,  skoncentrował  się  na  tym 

jednym celu. 

Potajemnie  wynajął  ludzi,  by  śledzili  Marię,  w  ostatnim  roku  często  przynosili  mu 

nowiny  o  czarownicy.  Cecilia  wyciągała  od  męża  wiadomości,  orientowała  się,  że  pozycja 

Marii  jest  teraz  bardzo  słaba.  Wielu  jej  postępków  nie  zaakceptowałby  ani  sąd,  ani  Kościół. 

Ż

yła  z  katem  w  chałupie  nad  fiordem,  podobno  wzywano  ją  na  ting  jako  świadka  w  jakiejś 

sprawie o zabójstwo. 

Cecilia dowiedziała się też, że Maria jest w ciąży. 

Z  tego  właśnie  powodu  Revelin  wstrzymał  proces.  Ciężarna,  ze  względu  na  nie 

narodzone dziecko, mogła uniknąć stosu. 

Ale  dziecko  powinno  się  urodzić  już  w  tych  dniach,  niedługo  będą  więc  musieli 

czekać. 

Wkrótce ją zabiorą, wtrącą do lochu i skażą na śmierć za uprawianie czarów. 

A  kiedy  na  tle  błękitnego  nieba  buchnie  płomień  stosu...  Gdy  w  nosie  zakręci  swąd 

płonącego ciała Marii... 

Wtedy Cecilia nareszcie poczuje się szczęśliwa. Małżonek powróci do jej łoża i będzie 

należeć tylko do niej. 

Teraz  jednak  musi  przechadzać  się  wśród  prymitywnych  wieśniaków  i  odgrywając 

rolę uprzejmej, pokornej pastorowej, częstować ich kolejnym plackiem. 

Napotkała wzrok męża, stojącego po przeciwnej stronie podwórza. Spoglądał martwo, 

bez wyrazu, patrzył jakby  przez nią, jak  gdyby zza jej pleców wyłaniał się czyjś duch.  I tak 

chyba właśnie było. 

Pan  Revelin,  świeżo  upieczony  proboszcz  Lyster,  z  rzadka  sięgał  po  roznoszony 

poczęstunek: placki, chleb, mięso i słodkie jęczmienne ciastka. 

Skupiał  się  raczej  na  pogawędkach  z  najbardziej  znaczącymi  mieszkańcami  wioski. 

Kręcił  się  koło  nich  jak  kot,  to  podlizując  się  i  prawiąc  komplementy,  to  znów  okazując 

władczość i surowość. 

Ten sługa Pana niejedno miał oblicze. 

background image

Najlepiej czuł się wśród możnych, wśród ludzi biskupa, pisarzy i sędziów. Tęsknił za 

ż

yciem  poza  wąskim  fiordem,  lecz  mimo  wszystko  zdawał  sobie  sprawę,  że  powinien  się 

radować  tą  posadą.  Czyż  nie  lepiej  być  wielkim  wśród  maluczkich  niż  małym  między 

wielmożami? 

Drażniło  go,  że  jego  potęga  okazała  się  niewystarczająca,  by  posłać  Marię  na  stos. 

Podobne  sprawy  zdarzały  się  wszak  już  wcześniej,  córy  Kościoła  nie  bywały  wcale  mniej 

niebezpieczne  od  innych  kobiet.  No  i  przecież  czarnoksięskie  sztuki  stawały  się  tym  gro-

ź

niejsze, im bliżej świętego stada Pana je uprawiano. 

Tamtym  razem  jednak  Mogens  osobiście  wyprawił  się  do  miasta,  by  przemówić  w 

obronie żony. Czy podjął jeszcze inne kroki, tego Revelin nie wiedział, lecz niezaprzeczalnie 

drzwi,  niegdyś  szeroko  otwarte  dla  obecnego  pastora,  później  przez  wiele  lat  pozostawały 

przed nim zamknięte. 

Mogens  posiadł  władzę,  powtarzał  w  duchu  Revelin  i  uśmiechał  się  dostojnie  do 

wdowy po oficerze, choć miał ochotę zgrzytać zębami. 

Kiedyś  i  ja  mu  dorównam.  A  ukochana  przezeń  nierządnica  doświadczy  tego  na 

własnej skórze niedługo, bardzo niedługo... 

Jasny  wieczór  wyprawił  ludzi,  sytych  wrażeń,  ploteczek  i  placków,  do  domu.  Pastor 

udał się do swego pokoju na piętrze. Na wspaniałej plebanii wciąż dawało się zauważyć ślady 

Marii, Revelin starannie je chronił i powstrzymywał żonę przed ich zacieraniem. 

Gabinet,  w  którym  Mogens  i  Maria  jakże  często  przyjmowali  parafian  przy  ogniu 

zawsze płonącym na kominku. 

Sypialnia, gdzie Mogens wydał swe ostatnie tchnienie. Gdzie bez wątpienia obłapiali 

się,  wiedzeni  grzesznymi  zachciankami.  Izba,  której  ściany  wciąż  pozostawały  nasycone 

obezwładniającym pożądaniem, przyciągała Revelina z nienaturalną wprost mocą. Za każdym 

razem,  gdy  popychał  ciężkie  drzwi,  jego  ciało  ogarniało  drżenie,  wahał  się  przed 

przekroczeniem  progu,  zawieszony  na  szyi  ciężki  krzyż  kłuł  i  parzył  przez  gruby  materiał 

księżego  ubrania.  Gdy  tylko  jednak  przymykał  oczy  i  wchodził  do  środka,  czuł  jej  bliskość, 

wciągającą go niczym wir groźnej rzeki. 

Napawał  się  myślą,  że  oto  teraz  jego  ciało  dotyka  prześcieradeł  otulających  niegdyś 

ciało Marii. Lubił ów szczególny lekki zapach nieokreślonej słodyczy i kobiecości, zawisły w 

powietrzu pod belkowanym sufitem. Latem często stawał przy otworze okiennym, zapatrzony 

niewidzącym wzrokiem w ten sam widok, którym ona najpewniej radowała się wieczorami. 

Wody fiordu, zabarwione na różowo od złocisto - czerwonego nieba. 

Letni wiatr, ledwie wpadający do izby przez małe okienko. 

background image

Brunatny gruby bal parapetu, naznaczony wyżłobieniami, które pozostawiły pokolenia 

ludzi opierających na nim ręce, gdy stali tak jak on, zapatrzeni. 

Czarownica. 

Musiała posiadać moc, której nawet on nie potrafił się oprzeć. 

Zadrwiła  z  niego,  gdy  zaproponował  jej  małżeństwo,  odprawiła  niczym  natrętnego 

ż

ebraka. 

Jak mogła? 

Uderzyła go, gdy pragnął szczerze wyznać swe uczucia dla niej. Nikt nigdy tak go nie 

ośmieszył.  Revelin  na  samo  wspomnienie  zacisnął  pięści.  Jego  chuda  twarz  przypominała 

nieruchomą maskę, lecz za każdym razem, gdy oblicze i kształty Marii powracały do niego w 

myślach, w ciele zaczynały krążyć soki. Rzuciła na niego urok. Świadomość, że tak właśnie 

się stało, przynosiła mu ulgę, bo nie musiał się obwiniać o uleganie zwierzęcym żądzom. Bóg 

nie może karać swego sługi, skoro to najwyraźniej sam Szatan przysłał tu swą poplecznicę, by 

doprowadziła go do szaleństwa. 

Dlatego właśnie Revelin stale poddawał się żądaniom ciała. W samotności sypialnego 

stryszku wyczarowywał postać Marii, aż bliski był uwierzenia, że ona rzeczywiście pod nim 

leży. 

Pocił się na stłamszonej pościeli, gniótł lekkie poduszki z kaczego puchu, uśmiechając 

się ekstatycznie nad obrazem jej twarzy. 

Wbijał  swą  męskość  między  rozgrzane,  ściśnięte  okrycia,  bliski  utraty  przytomności 

rzucał się po łóżku w dzikiej, pełnej goryczy namiętności. 

Pani  Cecilia  już  w  kilka  tygodni  po  ślubie  zaczęła  sypiać  w  wydzielonej  części 

saloniku.  Miała  tam  swoje  królestwo,  swój  mały  świat,  pełen  haftowanych  poduszek  i 

ś

licznych  makatek,  najlepszy  porcelanowy  serwis  matki  i  srebrny  dzbanek,  z  którego  uwiel-

biała nalewać sobie kawę. Pastora niepomiernie irytowała ta czynność, ów gorzki, drogi napój 

nie zaliczał się do darów Bożych, Revelin rozumiał jednak, że nie powinien nalegać, aby żona 

wyzbyła się także tego zwyczaju. Cecilia była rozhisteryzowaną, małostkową kobietą. 

Zdawał  sobie  sprawę,  że  ona  wie.  Z  początku  ledwie  starczało  mu  sił,  by 

wytrzymywać jej drwiące spojrzenie. Nie był w stanie wypełniać małżeńskich obowiązków, a 

ona,  jak  się  okazało,  potrafiła  mu  za  to  dokuczyć.  Nie  tylko  jej  zimne,  przypominające 

szkielet  ciało  zgasiło  w  nim  wszelkie  pożądanie,  ani  też  jej  brak  zaangażowania  w  łóżkowe 

igraszki, sam przecież potrafił sobie radzić, gdy miał po temu okazję... 

Ale  od  czasu  tamtego  przeklętego  wieczoru,  kiedy  to  w  szczycie  ekstazy  ujrzał 

Marię... Od tego czasu spoczęło na nim przekleństwo. 

background image

Męskość nie chciała  go  słuchać, w każdym razie na pewno nie wtedy,  gdy  była przy 

nim  żona.  Żadnej  innej  kobiecie  także  nie  udawało  się  rozpalić  w  nim  iskry.  Usiłował 

przywoływać  w  myślach  podniecające  obrazy  dziewki  kuchennej  i  trzech  prześlicznych  pa-

nien z sąsiedztwa, które zawsze pomagały na plebanii przy żniwach. Na próżno, w spodnich 

miał wciąż taką samą martwotę, taką samą przeklętą jałowość. 

Jedynie w gorzkim towarzystwie samotności, kiedy przebywał w swojej sypialni, soki 

znów  zaczynały  krążyć  w  jego  wysuszonym  ciele.  Tutaj,  gdzie  wykrzykiwała  swą  cielesną 

rozkosz, czarownica pozwalała i jemu zaznać fizycznej radości. Tutaj, i tylko tutaj! 

W  momencie  gdy  opuszczał  tę  izbę,  robił  się  stary  i  wyschnięty  jak 

siedemdziesięciolatek.  Był  zdolny  jedynie  życzyć  żonie  dobrego  ranka.  Tym  samym  więc 

jego najgorętsze marzenie nie mogło się spełnić. 

Marzenie o dziedzicu. 

Maria skradła mu nawet następstwo pokoleń i z tym nie mógł się pogodzić. Czy może 

istnieć bardziej zasadna przyczyna nienawiści do drugiego człowieka? Przekleństwa Revelina 

wznosiły  się  pod  sufit,  gdy  co  najmniej  po  raz  setny  w  starym  łożu  pozwalał  jak  Onan,  by 

jego nasienie się marnowało. A potem w uszach brzmiał mu dźwięczny  śmiech czarownicy, 

Marii... 

Nigdy nie był bliższy zaćmienia umysłu niż w takich chwilach. 

Leżał, nie zasypiając, rzucał się po szerokim posłaniu, czuł krew pulsującą w żyłach i 

paraliżujące  umysł  zmęczenie.  Sen  jednak  nie  przychodził,  obraz  Marii  nie  znikał,  mącąc 

spokój duszy. Walczył z całych sił, pragnąc pozbyć się upiora, błagał Boga, by go uwolnił od 

opętania. 

Lecz z chmur nie spłynął biały anioł, na letnim niebie nie zebrały się czarne obłoki i 

nie zesłały pioruna, który by unieszkodliwił jego osobistego demona. 

- Boże mój, daj mi siłę, bym wytrzymał duchowe męki, które przyszło mi znosić! Daj 

siłę,  bym  następnym  razem  się  oparł,  włóż  mi  w  usta  właściwe  słowa,  gdy  dojdzie  do 

ostatecznego rozliczenia! Ona nie może dłużej żyć! Panie, sam chyba to widzisz? Już po raz 

drugi ta kobieta niszczy Twego świętego sługę, nie pozwól jej na to! Okaż, żeś potężniejszy, 

okaż, że w Twoim imieniu mogę walczyć i zwyciężać wszystko! 

Morska  bryza  poniosła  rozpaczliwą  modlitwę  Revelina  nad  wodę,  słowa  utonęły  w 

krzykliwej  zabawie  mew.  Ale  Cecilia  musiała  naciągnąć  koc  na  głowę,  by  nie  dopuścić  do 

siebie  owych  strasznych  słów,  których  fragmenty  zawsze  docierały  do  niej  szczelinami  w 

belkowaniu uśpionego domu. 

background image

I  ona  w  takie  noce  nie  spała,  pozwalając,  by  ogień  nienawiści  trawił  coraz  większe 

połacie jej duszy. 

background image

ROZDZIAŁ II 

Meisterplassen, 1 sierpnia, Peter Vindfallsdag

 

Maria  córka  Liv  odłożyła  robótkę,  którą  przez  cały  wieczór  trzymała  na  podołku. 

Ociężałym,  powolnym  ruchem  zmieniła  pozycję  obrzmiałego  ciała.  Bez  względu  na  to,  co 

robiła,  brzuch  i  tak  jej  zawadzał.  Skończyła  trzydziesty  piąty  rok  życia  i  wiedziała,  że  tak 

późne ciąże często bywają trudniejsze od pierwszych. Tym razem nogi dokuczały jej i puchły 

bardziej niż nawet wtedy, gdy przed trzynastoma laty nosiła w łonie bliźnięta. 

Poczuła, że dziecko porusza się pod sercem. Maleńka stópka wydeptywała ścieżki po 

wewnętrznej  stronie  brzucha,  maleńka  piąstka  wypychała  skórę,  Maria  mogła  niemal  ją 

uchwycić i zamknąć w niezwykłym uścisku dłoni. 

Ruchliwy dzieciak. 

Tym razem musi być syn. 

Wiedziała jednak, że chłopcy w rodzinie rzadko dożywają do lat męskich, dlatego była 

trochę  rozdarta  w  swej  nadziei  na  narodziny  małego  Randara.  Jej  matka  straciła  zarówno 

brata,  jak  i  syna,  ona  sama  zaś  złożyła  do  grobu  maleńkiego  Petera  jeszcze  w  tym  samym 

dniu,  w  którym  się  narodził.  Na  szczęście  dane  jej  było  zatrzymać  Sunnivę,  lecz  radość  z 

córki  zawsze  przesłaniał  mroczny  cień  smutku.  Kolejne  urodziny  Sunnivy  były  także 

rocznicami śmierci Petera. Zmarły synek zabrał jakby ze sobą połowę macierzyńskiej miłości, 

połowę  pieszczot,  połowę  uśmiechów,  do  których  mają  prawo  dzieci...  Sunniva  musiała 

zadowolić  się  resztą.  No,  na  pewno  nie  cierpiała.  Rozpieszczana,  kochana  przez  ojca  tak 

mocno, że aż ludzie gadali o niezwykłym wprost zainteresowaniu proboszcza rodziną. 

Drogi  Mogens...  Umarł,  odszedł  na zawsze.  Kochał  ją  do  ostatniego  uderzenia  serca. 

Maria  wiedziała,  że  zaprowadziła  go  wprost  w  objęcia  śmierci.  Podzielił  się  z  nią,  choć 

niedobrowolnie,  ostatnią  gorzką  tajemnicą.  Sięgnął  po  zioła  i  trucizny  z  jej  szafki,  opróżnił 

kielich, chcąc ofiarować jej wolność. Wolność, by mogła kochać Randara. 

A  potem  odebrano  jej  dom,  dumę  i  cześć.  Wygnano  ze  wsi  jak  ladacznicę,  bo  dano 

wiarę  nowemu  proboszczowi  Revelinowi,  który  twierdził,  że  Mogens  nigdy  nie 

uprawomocnił swego pospiesznego małżeństwa z ubogą dziewczyną z Meisterplassen. 

                                                 

 

Peter  Vindfallsdag  (łac.  Vincula  Petri)  -  dzień  ustanowiony  ku  pamięci  cudownego 

uwolnienia  św.  Piotra  z  wiezienia.  W  ludowej  tradycji  norweskiej  jeden  z  najbardziej 
niezwykłych  i  nieszczęśliwych  dni  w  roku.  W  tym  dniu  nie  należało  niczego  zaczynać,  wy-
ruszać  w  podróż,  zakładać  nowego  ubrania  ani  kosić  siana.  Deszcz  padający  tego  dnia 
zapowiadał trwające trzy tygodnie ulewy.

 

background image

Teraz stało się jej to całkiem obojętne. Cóż jej po trzech zagrodach w Lyster? Cóż po 

przedstawieniu  odgrywanym  przez  kłaniających  się,  uśmiechniętych  ludzi?  Czy  warto  było 

dalej  walczyć  o  poważanie  i  możliwość  życia  w  tamtej  okolicy,  skoro  jej  prawdziwy  dom 

zawsze czekał na nią właśnie tutaj? 

Miała swego Randara i nie mijał nawet jeden dzień, by nie dziękowała za to dobrym 

mocom.  Miała  swoją  zagrodę,  dom  dzieciństwa,  od  pokoleń  spowity  czarną  opończą 

tajemnicy i złośliwych plotek Zagroda Kata. 

Położona  po  niewłaściwej  stronie  fiordu,  na  którą  nie  zapuszczał  się  nikt  nie 

zmuszony szczególnymi okolicznościami. 

Niewielkie  gospodarstwo  rozrastało  się  wolno,  lecz  nieprzerwanie,  od  czasu  gdy  po 

raz  pierwszy  przybyła  tu  matka  Marii,  Liv,  wraz  z  nowo  narodzonym  dzieckiem.  Przyjęła 

mieszkającego  tu  samotnego  mężczyznę  z  otwartym  sercem,  zbyt  młoda  i  zbyt  ciężko 

doświadczona  przez  los,  by  osądzać  jego  niechlubną  sławę.  Tutaj  od  nowa  uczyła  się  ufać 

drugiemu człowiekowi, tutaj nauczyła się kochać. 

- A potem pokazałaś mi, ile warte jest ludzkie życie - szepnęła Maria w stronę ognia. 

Dołożyła  świeżych  polan,  lubiła  obserwować  ruchliwe  płomienie.  W  odpowiedzi  ciało  zlało 

się potem, nie mogło odnaleźć równowagi, to zdejmował je chłód, to znów ogarniało gorąco. 

Ciąża  miała  się  już  ku  końcowi,  z  każdym  dniem  Maria  coraz  mocniej  czuła  nacisk  twardej 

główki  dziecka  na  podbrzusze.  Brzuch  w  ostatnim  czasie  opuścił  się  o  szerokość  kilku 

palców,  a  nocami  dziecko  zachowywało  się  spokojniej.  Może  się  przygotowywało, 

odpoczywało i zbierało siły na krótką, lecz jakże dramatyczną podróż na świat? 

Maria ziewnęła, chociaż dzień ledwie zaczął chylić się ku wieczorowi. Randar był  w 

swoim  warsztacie,  niedawno  dostał  wielkie  zamówienie  na  rzeźbione  deski  do  jednego  z 

zamożnych  gospodarstw  we  wsi.  Zawsze  z  wielką  zręcznością  wycinał  kształty  w  drewnie, 

lecz upłynęło dużo czasu, zanim po utracie kilku odmrożonych palców znów uznał się za do-

statecznie sprawnego, by rzeźbić dla innych. 

Teraz drewno stało się podstawą utrzymania dla byłego kata, dłonie, unoszące niegdyś 

ś

miercionośny  topór,  zaciskały  się  wokół  dłuta  i  piły.  Już  po  kilku  miesiącach  liczba 

zamówień  na  piękne  misy,  łyżki,  krzesła  i  figurki  wzrosła  nieprawdopodobnie.  Przyszłość 

wydawała się jasna, chociaż po uszy tkwili w długach, mogących przyprawić o oszołomienie. 

Suma,  jaką  przyszło  im  zapłacić  za  Meisterplassen  po  procesie,  o  wiele  przewyższała 

rzeczywistą  wartość  zagrody,  lecz  Randar  i  Maria  zaakceptowali  ją  bez  zmrużenia  oka. 

Zdawali sobie sprawę, że za niejedno muszą odpokutować, i cieszyli się, że prawo królewskie 

background image

dało im tę szansę. Po raz pierwszy odkąd sięgała ludzka pamięć, na Meisterplassen miało uro-

dzić się wolne dziecko. 

Biedny  malec  nie  będzie  musiał  iść  w  krwawe  ślady  swego  ojca.  Kontrakt  został 

zerwany; i Kościół, i Korona wybaczyli dziedziczny grzech. Synowie kata mogli odtąd sami 

wybierać  swoją  drogę.  Być  może  kiedyś  także  jego  córki,  pomyślała  Maria  z  gorzkim 

uśmiechem. 

Zapadła  głębiej  w  wypchany  worek,  ułożony  na  siedzeniu  i  oparciu  krzesła.  Fotel 

Jorila.  Kochanego  słabowitego  brata,  który  oddał  życie,  ratując  siostrę  i  matkę  z  rąk 

gwałcicieli i morderców. 

Joril z krwawymi wylewami do stawów. 

Joril,  tak  wiele  razy  bliski  śmierci,  bo  z  najmniejszego  zadrapania  krew  sączyła  się 

przez wiele dni. 

Uniknął  jednak  umierania  na  łożu  boleści,  zginął  jak  mężczyzna,  w  walce.  Maria 

wiedziała, ile to dla niego znaczyło, myślała teraz o chorowitym bracie z dumą i miłością. 

-  Mario,  Najświętsza  Panienko,  Ty,  która  znasz  ból  i  rozterki  kobiet...  Pomóż  mi 

przetrwać ten poród, daj memu dziecku silę i moc. I nie pozwól, by przyszedł na świat z tymi 

samymi  dolegliwościami  co  Joril  i  Peter...  A  jeśli  rzeczywiście  nasz  ród  skazany  jest  na 

chorobę przenoszoną z matki na syna, zdejmij z nas to przekleństwo... 

Szeptała tylko, słowa modlitwy wypowiadała raczej w duchu niż na głos. 

Usłyszała  ciężkie  kroki  Gjertrud  powracającej  z  obory.  Krowa  dawała  dużo  mleka, 

dość na masło, sery i serwatkę do picia. Prawdziwy cud, nawet najbogatsi wieśniacy w dolinie 

nie posiadali tak mlecznych krów. Owszem, mleka starczało na własne potrzeby, pozostawało 

nawet trochę na sprzedaż, by opłacić twarde podatki, które ciążyły większości chłopów. 

Kat  nie  miał  takich  obciążeń,  lecz  teraz  wraz  z  wolnością  obowiązek  ten  objął  także 

Meisterplassen. Łącznie z wysoką grzywną zmuszał Marię do spędzania wielu pełnych troski 

godzin  z  tabliczką  i  rysikiem.  Rachunki  nie  zawsze  dodawały  otuchy,  ale  dzięki  nowemu 

zajęciu Randara jakoś sobie do tej pory radzili. 

Tego wieczoru Gjertrud przyniosła konwie z mlekiem aż do stołu. Rano chciała zebrać 

ś

mietanę  i  przelać  do  misek.  Po  dodaniu  wyciągu  z  ziół,  pod  którego  wpływem  śmietana 

sztywniała, otrzymywało się pyszny kwaskowaty krem. 

- Tym razem dostaniesz porządną owsiankę dla położnic, obiecuję! 

Maria roześmiała się, ale śmiech zaraz przeszedł w jęk. Gjertrud zbliżyła się, patrząc 

na nią podejrzliwie. 

- Jak się czujesz? Nie za dobrze? A może to... 

background image

- Nie, nie, dzisiejszej nocy nic się nie stanie. Przecież wiesz, rodziłam już wcześniej, 

nie jestem młódką. 

-  Prawda.  Znasz  się  na  tych  sprawach  tak  samo  dobrze  jak  ja.  Przypuszczam,  że 

przyjęłaś na świat mnóstwo dzieci! 

- Rzeczywiście, trochę się ich nazbierało... Ale wszystkie dobrze pamiętam. 

-  Tak  to  jest.  Dzieci  nigdzie  nie  brakuje,  w  każdym  kącie  siedzą  biedne  i  głodne.  A 

jednak się ukazują na światło dzienne, zdarza się prawdziwy cud. Nic nie poradzę na to, że na 

samą myśl łezka się kręci w oku. 

Maria  odpowiedziała  jej  pełnym  zrozumienia  spojrzeniem.  Cieszyła  się,  że  Gjertrud 

jest  tutaj,  spokojna  i  ciepła,  zawsze  pełna  optymizmu  i  woli  życia.  Nikt  by  nie  uwierzył,  że 

zaledwie  przed  kilkoma  miesiącami  tkwiła  w  lochu  w  zagrodzie  lensmana,  oczekując  na 

ś

mierć.  Szczęśliwie  zwyciężyła  sprawiedliwość,  wyrok  odwołano  i  Gjertrud  nie  musiała 

ż

yciem  płacić  za  to,  że  broniąc  się  przed  gospodarzem  łajdakiem  zrzuciła  go  z  drabiny  na 

ziemię, a on przy upadku skręcił kark. 

Maria  ujęła  dłoń  Gjertrud,  spoważniała.  Humor  jej  się  zmieniał  jak  kierunek  obrany 

przez ławicę ryb, w jednej chwili to wspinała się na strzeliste wierzchołki szczęścia, to znów 

spadała w głęboką przepaść lęku o przyszłość. 

-  Nie  wiesz  nawet,  jak  bardzo  cię  polubiłam,  Gjertrud.  Jesteś...  przyjaciółką. 

Człowiekiem, przy którym mogę być w pełni sobą! 

-  To  do  mnie  los  się  uśmiechnął,  że  ciebie,  spotkałam,  Mario.  Uratowałaś  mi  życie. 

Nie  mam  sposobu,  by  ci  się  odwdzięczyć.  A  w  dodatku  obdarzasz  mnie  zaufaniem... 

przyjaźnią...  to  o  wiele  więcej,  niż  dziecko  chałupników  takie  jak  ja  mogłoby  oczekiwać  od 

ż

ycia.  Powinnaś  mnie  zobaczyć  jakieś  dwa,  trzy  lata  wstecz!  Zawszona,  obdarta  i 

wychudzona jak stary kundel! A teraz mieszkam tutaj w tej pięknej zagrodzie i mam jedzenia 

i ubrania tyle, że starczyłoby na przetrwanie wielu zim! 

- Sumiennie pracujesz na strawę. Odkąd do nas przybyłaś, zasiałyśmy w bród grochu, 

kapusty,  arcydzięgla  i  rzepy.  I  jeszcze  co  dzień  obrządzasz  za  mnie  oborę,  a  ja  siedzę  jak 

malowana, jak do ozdoby! 

- O, wcale nie, masz swoje zajęcia. Widzę przecież, że twoje zapasy w szopie stale się 

powiększają. Wszystkie te maści i mieszanki... I tak dużo wiesz! Dobrze by było znać bodaj 

połowę tajemnic, które ty poznałaś, wiedzieć tyle o roślinach i zwierzętach, o ludzkim ciele, 

ba, o duszy także! 

- Ty sama jesteś mądrym człowiekiem, Gjertrud. Nigdy nie czuj się gorsza! Nie chcę 

tego  widzieć,  nie  chcę  słyszeć  tego  tonu  poddańczego  podziwu  w  twoim  głosie!  Obie 

background image

jesteśmy kobietami, mogłybyśmy być siostrami. To, co wiem, niewiele się różni od tego, co 

ty potrafisz. A jeśli uważasz, że to takie wspaniałe, to mogę nauczyć cię czytać! 

Gjertrud zaniemówiła, na jej twarzy odmalowała się burza uczuć, kąciki ust podnosiły 

się  i  opadały,  czoło  napinało  się  i  marszczyło,  widać  było,  że  dziewczyna  przeżywa 

prawdziwe rozterki. 

- Zechciałabyś... mogłabyś... i myślisz, że sobie poradzę... 

-  Oczywiście!  To  żadna  czarnoksięska  sztuka.  Przecież  czytać  potrafi  nawet 

głupkowaty  parobek  lensmana!  No  i  uroczyście  wszak  przyrzekałam,  że  zatroszczę  się  o 

twoje duchowe i moralne wychowanie, pamiętasz chyba! 

-  Gdybyś  naprawdę...  To  by  było  cudowne!  Pomyśleć  tylko,  móc  napisać  coś  więcej 

niż  tylko  swoje  imię,  czytać  księgi  i  świadectwa,  sporządzać  umowy,  kiedy  coś  ma  zostać 

sprzedane albo kupione! Ach, Mario, jak sądzisz, kiedy się tego nauczę? 

- Jeszcze przed Bożym Narodzeniem - oświadczyła Maria z mocą, uśmiechając się na 

widok  dziecinnej  radości  przyjaciółki.  -  Ale  teraz  zajmij  się  mlekiem,  zanim  mruczek 

wpadnie do środka i utopi się w tych wspaniałościach! 

Gjertrud,  udając  zagniewanie,  odegnała  bezczelnego  czarnego  kota  od  konwi  z 

mlekiem.  Zwierzę  zeskoczyło  ze  stołu  i,  jak  to  miało  w  zwyczaju,  skryło  się  w  ciemnym 

kącie.  Stamtąd  obserwowało  przygotowujące  wieczerzę  kobiety  z  nadzieją,  że  gdzieś  po 

drodze między stołem a spiżarką spadnie na podłogę kruszyna chleba albo kawałeczek mięsa. 

Na  ogół  tak  właśnie  się  działo,  Gjertrud  bowiem  wiedziała,  jakie  myśli  kryją  się  w  kociej 

głowie za spojrzeniem mądrych żółtych oczu. 

Randar  przyszedł,  gdy  tylko  ostatni  talerz  znalazł  się  na  swoim  miejscu,  zawsze 

wiedział, kiedy  posiłek jest gotowy. Dzisiaj, jak  w inne wieczory, czekała ich owsianka,  ale 

na  Meisterplassen  mogli  sobie  pozwolić  na  dołożenie  do  burej  masy  odrobiny  masła  i  ka-

wałeczków  mięsa.  Popijali  też  mętny  niebieskawy  płyn,  pozostający  po  odciśnięciu  serów, 

miał gorzkawy i kwaskowaty, ale znajomy i drogi sercu smak. 

Obie kobiety, Maria i Gjertrud, nosiły u paska krótkie nożyki. Przydawały się w pracy 

i  przy  stole  do  odkrawania  plastrów  mięsa  z  wielkiego  solonego  udźca,  które  jedzono 

zawinięte w placki z mąki jęczmiennej. 

Każde miało też własną łyżkę, pieczołowicie wyrzeźbioną przez Randara. Łyżka Marii 

była najładniejsza, zdobiły ją kwiatowe wzory i smocze łby. 

Gjertrud nie żałowała sobie strawy, jak gdyby lata dokuczliwego  głodu wciąż się nie 

skończyły. Przyszła na świat do życia, w którym głód był najgorszym wrogiem, i nie nauczyła 

się jeszcze ufać temu, co może przynieść kolejny dzień. 

background image

Randar  zwykle  nie  całował  żony  ani  nie  obdarzał  jej  pieszczotą  na  oczach  innych 

ludzi.  Gdy  tylko  jednak  Gjertrud  wyszła  po  wodę,  by  napełnić  kociołek  nad  ogniem,  zaraz 

skorzystał z okazji i delikatnie pogładził wydatny brzuch Marii. 

- Witaj, maluszku, jak się dzisiaj miewasz? Tęskniłeś za tatą? Nie, na pewno dobrze ci 

tam w środku, właściwie można ci pozazdrościć... 

Maria  uśmiechnęła  się,  słysząc  pieszczotliwy  głos  męża,  i  odruchowo  przeczesała 

palcami jego czarne włosy. 

-  Małe  ziarenko  już  niedługo  będzie  chciało  się  wydostać  do  swego  taty  -  odparła 

równie rozjaśnionym głosem i na moment przyłożyła stulone w ciup usta do warg Randara. 

Wróciła  Gjertrud  i  spostrzegłszy,  że  skończyli  posiłek,  odmówiła  dziękczynną 

modlitwę.  Odpowiedzieli  jej  „amen”  i  pozwolili,  by  posprzątała  ze  stołu.  Miała  być  ich 

służącą,  lecz  tak  naprawdę  stała  się  członkiem  rodziny.  Mimo  wszystko  jednak  najcięższe  z 

kobiecych  prac  spadały  teraz  na  nią,  bo  przecież  ociężała,  zmęczona  Maria  nie  mogła  im 

podołać. 

Uporawszy  się  z  robotą,  Gjertrud  przyszła  do  nich.  Usiadła  na  twardym  stołku  przy 

ogniu,  rozkoszując  się  sytością  i  spokojem,  zapowiadającym  nadejście  kolejnej  nocy.  Pod 

jesień  wieczory  robiły  się  coraz  dłuższe,  zbliżała  się  pora  odpoczynku,  dość  czasu  na  sen  i 

długie, leniwe chwile przy ogniu. 

Odkryli,  że  Gjertrud  ładnie  śpiewa,  więc  nuciła  piękne  stare  ballady  o  miłości, 

tęsknocie i namiętności. 

Lubili tak siadywać we troje. Niekiedy głos Marii torował drogę ich myślom, chętnie 

czytała  z  którejś  z  dwóch  ksiąg,  zabranych  z  Lyster.  Trzecią,  swój  dziennik  i  poradnik 

medyczny,  zawsze  trzymała  w  zamknięciu.  Gotowa  była  strzec  jej  z  narażeniem  własnego 

ż

ycia i przed nikim nie chciała otwierać. 

Wkrótce  przebrzmiała  ostatnia  zwrotka  piosenki  Gjertrud,  zapadła  ciepła,  przytulna 

cisza, w izbie całkiem opróżnionej z dźwięków spokojne mruczenie kota zabrzmiało niczym 

hałas. 

Gjertrud zebrała spódnice, wstała ze stołka. Ziewnęła, roztarła zdrętwiałą rękę. 

- Chyba już się położę.  Pokój Pański niech będzie z wami w nocy, śpijcie dobrze.  A 

gdyby coś się działo... 

-  To  cię  obudzimy  -  dokończył  Randar.  -  Bo  jako  akuszerka  nie  mogę  się  z  tobą 

mierzyć, przynajmniej jeszcze nie teraz. Ale może następnym razem... 

-  Pst,  mówienie  o  duszach,  które  wciąż  czekają  na  swoją  kolej,  może  sprowadzić 

nieszczęście! Muszą ci wystarczyć te twoje dziwaczne rozmowy z tym tutaj! 

background image

Maria,  żartobliwie  karcąc  męża,  pozwoliła,  by  jego  dłoń  na  powrót  odnalazła  swe 

miejsce na kuli brzucha niczym tarcza ochronna. 

Randar życzył Gjertrud dobranoc z takim zapałem, że nie mogła tego nie zauważyć. 

Kiedy wyszła, przytulił się do żony i też zaczął mruczeć jak kot. 

-  Co  powiesz  na  to,  moja  bosko  piękna  małżonko,  abym  jako  twój  mąż  i  głowa 

rodziny zaprowadził cię do łoża? 

-  Hm...  -  Maria  popatrzyła  nań  z  kpiącym  uśmiechem.  -  Pytanie,  czy  dość  w  tobie 

męskości, aby przeprawić ten wyładowany po brzegi szkuner przez takie ciasne drzwi! 

Randar poderwał się i zanim Maria zdążyła się zorientować, dźwignął jej ciężkie ciało 

z  krzesła.  Roześmiała  się  cicho,  trzepnęła  go  leciutko  w  rozbawieniu,  szczęśliwa,  że  wciąż 

łączy ich miłość radosna jak u pary młodziutkich kochanków. Randar sprawnie przeniósł żonę 

przez izbę do maleńkiej komory, służącej im za sypialnię. Po ślubie w zeszłym roku sprawili 

sobie  nowe  łóżko,  pięknie  rzeźbione,  ozdobione  figurami,  które,  jak  Maria  rumieniąc  się 

przyznawała,  bardzo  do  niej  przemawiają.  Były  tam  postacie  ludzi  pochłoniętych  równie 

wesołymi  zabawami  jak  ich  własne,  kobiety  o  obfitych  kształtach  i  piękni  mężczyźni  zajęci 

swobodnymi igraszkami miłosnymi. 

-  Tak  było  w  Rzymie,  starym  królestwie  na  drugim  krańcu  ziemi.  Tam  ludzie  się 

bawili,  popijali  słodkie  wino  i  jedli  winogrona  prosto  z  drzewa.  I  kochali  się...  swobodnie  i 

bez  wstydu,  jak  dzieci  natury.  To  by  dopiero  było  coś  dla  wszystkich  mrocznych  mężów, 

wyznaczonych do pilnowania Pańskich owieczek po tej stronie wielkiego morza! 

Randar  zawsze  lubił  słuchać  starych  legend,  wspomnień  z  podróży,  anegdot 

wędrowców. Zgromadził w swej pamięci wiele wesołych historyjek i fantastycznych relacji z 

dalekich  krain.  Tyle  opowieści  wpadało  katu  w  ucho  tam,  gdzie  spotykali  się  ludzie. 

Zapamiętywał każde słowo, chował je w głowie. Nie potrzebował do tego papieru ani pióra, 

za  to  Maria  zastanawiała  się,  czy  nie  powinna  spisać  wszystkich  tych  emocjonujących 

historii; być może ich czytanie sprawiłoby komuś przyjemność. 

Teraz Randar milczał, ułożył ją na łóżku i stojąc, tylko się jej przyglądał. Maria się nie 

ruszała,  wiedziała,  że  mąż  zaraz  pospieszy  jej  z  pomocą  przy  rozdziewaniu  się  z  butów  i 

spódnicy. 

Randar ukląkł przy łóżku, rozluźnił rzemyki przytrzymujące drewniaki na jej stopach i 

po kolei ściągał wełniane pończochy. 

Maria sama rozpięła spódnicę i bluzkę, pomógł jej je zdjąć. Pozostała tylko w spodniej 

koszuli,  w  której  sypiała,  gdy  chłód  zimowych  nocy  dawał  się  we  znaki.  Ale  pod  grubymi 

wełnianymi  derkami  i  baranicami,  na  których  się  kładli  i  którymi  się  okrywali,  wciąż 

background image

utrzymywało  się  przytulne  ciepło,  poza  tym  mąż  był  przy  jej  ciele  niczym  płomień,  zawsze 

gorący i rozpalony, zawsze gotów, by rozgrzać ją pożądaniem. 

Nawet teraz. 

Nawet  gdy  czuła  ciężar  ciałka  dziecka  naciskający  na  kręgosłup,  nawet  gdy  bolały 

mięśnie  pod  brzuchem.  Nawet,  gdy  obolałe  piersi  twardniały  w  oczekiwaniu  na  mający 

wkrótce popłynąć strumień mleka. 

Randar potrafił ją kochać, wiedział, że Maria chętnie przyjmuje dowody jego miłości. 

Legł na niej delikatnie, lekko, tak że nie odczuła nacisku jego silnego, muskularnego 

ciała.  Gorący  oddech  owionął  stwardniałe  sutki,  również  tym  razem  Marię  zdumiało,  jak 

przyciemniła i uwrażliwiła je ciąża. 

Randar nie pospieszał jej, dawał czas na nabranie oddechu, na to, by zmęczone ciało 

dało się porwać gorączce zmysłów. We wnętrzu Marii falowało teraz morze, ciepła ciecz, w 

której  unosiło  się  dziecko,  uciskająca  wnętrzności  i  stanowiąca  jednocześnie  poduszkę  i 

osłonę przed jego twardym ciałem. 

Ciekawe,  o  czym  teraz  myślisz,  maleńki  nieznajomy?  Na  pewno  czujesz,  że  krew  w 

twoim świecie krąży szybciej, że moje serce bije mocno i rytmicznie, a brzuch napina się w 

silnym, czułym uścisku. 

A może ty, który przez krótką chwilę mieszkasz we mnie, znasz także moje myśli? 

Czy wiesz, że kocham tego mężczyznę, który jest twoim ojcem i który już rozmawia z 

tobą z budzącym niemal przerażenie wyczekiwaniem w głosie? 

Maria westchnęła ciężko, lecz z jej zmęczonej twarzy biła radość. Wyszła Randarowi 

na spotkanie, mięśnie były teraz bardziej sprężyste, ciało zyskało energię, jakby czerpiąc ją od 

niego. Z niezmierną czułością pozwolił Marii balansować na krawędzi świadomości, aż sama 

dała  przyzwolenie  tkwiącym  w  niej  morskim  prądom,  by  uniosły  ich  oboje.  Szum  w  uszach 

musiał  być  tym  samym  prastarym  dźwiękiem,  otaczającym  ludzi  w  najważniejszych 

momentach życia. 

Narodziny. 

Ś

mierć. 

Miłość. 

Smak  tej  trójcy  jest  taki  sam,  przemknęło  jej  przez  głowę,  gdy  siła  ciążenia  znów 

przycisnęła ją do łóżka. 

Poczuła,  że  morze  się  ucisza,  jak  wtedy  gdy  wichry  gnają  dalej,  pozostawiając 

wszystko  w  błogosławionym  chaosie  odrętwienia.  Randar  obejmował  ją  mocniej,  jego  ciało 

background image

już  nie  ciążyło  Marii,  odwróconej  w  jego  stronę,  jedną  ręką  podtrzymującej  dziecko  w 

brzuchu. 

- Kocham cię, Mario. Nigdy nie miała dość słuchania tych słów. 

- Kocham cię... 

Odpowiedź również zawsze brzmiała tak samo. 

Napawali  się  owym  szczególnym  spokojem,  rozkoszowali  wzajemną  bliskością. 

Randar  nie  wypuszczał  żony  z  objęć,  wolna  ręka  nieprzerwanie  przesuwała  się  po  jej  ciele, 

gładziła obolałe członki, bawiła się jasnym, miękkim pasmem włosów. Podniósł jej palce do 

ust, delikatnie je ucałował i przyłożył do własnej szyi. 

Dotknął  jej  piersi,  znów  stwardniały,  a  jednocześnie  brzuch  lekko  się  napiął.  Maria 

ponownie poczuła słaby skurcz, wiedziała, że tym razem ciało ją ostrzega. 

Ale  wciąż  jeszcze  miała  przed  sobą  dwie,  trzy,  a  może  nawet  więcej  godzin 

odpoczynku. 

Randar  znalazł  Marię  przy  wielkim  stole.  Wysunęła  się  ukradkiem  z  jego  uśpionych 

objęć i zdołała podnieść ciężkie ciało z łóżka, nie budząc przy tym męża. 

Siedziała  teraz  cicho  przy  zapalonej  świecy.  Przy  lekkich  ruchach  głowy  jej  długie 

włosy  falowały  niczym  wodospad.  Twarz  skrywała  zasłona  splotów  o  barwie  zboża,  lecz 

Randar domyślał się, że Maria zaciska usta w skupieniu. 

Jak zawsze, kiedy pisała. 

Przed nią leżała rozłożona księga oprawna w czerwoną skórę, w ręku Maria trzymała 

pióro  z  wypolerowanym  do  połysku  uchwytem.  Zapełniała  żółtawą  kartkę  niezwykłym, 

pięknym  pismem.  W  niektórych  miejscach  wyglądało  ono  jak  girlandy  kwiatów,  w  innych, 

zdaniem Randara, przypominało tajemnicze rysunki naskalne. Na widok Marii siedzącej nad 

książkami zawsze czuł ukłucie w sercu, ale nigdy nic nie powiedział. Mimo to jednak ona coś 

odgadywała, w każdym razie dawno już nie widział jej z piórem w dłoni, chociaż wiedział, że 

pisze  regularnie.  Ta  księga  była  jej  zaufanym  przyjacielem,  testamentem  i  dumą.  Jakże 

pragnął  móc  ją  z  nią  dzielić!  Niestety,  litery  pozostawały  dla  niego  jedynie  dziwacznymi 

kształtami, niezwykłymi dźwiękami na papierze, nie potrafił dopatrzyć się sensu, który gdzieś 

tam  musiał  tkwić.  Poza  tym  brakowało  mu  dostatecznej  chęci  do  nauki,  uważał,  że  tyle 

innych rzeczy wypełnia życie. Wiedział też, że jego własne umiejętności są wystarczające, by 

ocalić honor mężczyzny. Maria z całą pewnością nie zamartwia się tym, że nie potrafi rzeźbić 

w drewnie. 

Uśmiechnął się w ciemności, stanął w drzwiach, by jeszcze przez moment radować się 

widokiem swej mądrej żony. 

background image

Ale uśmiech zamarł mu na twarzy, gdy Maria nagle odłożyła pióro i ciężko oparła się 

o  plecy  krzesła.  Włosy  opadły  z  twarzy,  płomień  pojedynczej  świecy  czynił  grymas  bólu 

jeszcze straszniejszym. 

Czyżby działo się coś złego? 

Odetchnęła głęboko, lekko przy tym pojękując. 

Randar nie pojmował, dlaczego natychmiast do niej nie podbiegł. Rozumiał jednak, że 

przekroczyła próg świata, do którego mężczyźni nie mają dostępu. 

Poród się rozpoczął. 

Dlaczego nie obudziła Gjertrud? 

Skurcze  minęły,  Maria  powoli  obróciła  głowę,  uśmiechając  się  do  ciemności,  jak 

gdyby wiedziała, że on tam stoi. 

- Nie śpisz, Randarze? Podszedł do niej, dłonie lekko mu drżały. 

- Nie. Obudziłem się, bo cię przy mnie nie było. Czy... czy już się zaczęło? 

- Tak - odparła z uśmiechem i czułym  gestem odgarnęła mu włosy z czoła. - Dziś w 

nocy ujrzysz swoje dziecko! 

Randar  oddychał  szybko,  to  takie  nierzeczywiste.  I  jakże  emocjonujące!  Będzie 

ojcem! Maleńka istotka w jej wielkim brzuchu jest już gotowa na spotkanie świata! 

Ostatnimi  czasy  Randar  miotał  się  między  niedowierzaniem  a  dojmującą  tęsknotą. 

Myśl  o  nie  narodzonym  dziecku  budziła  całkiem  nowe  reakcje.  Bał  się,  przede  wszystkim 

obawiał się o zdrowie żony, o to, że poród mu ją odbierze. Niejednemu przypadał w udziale 

podobny  los.  Co  roku  pastorowie  wpisywali  w  swoje  księgi  dziesiątki  nowych  imion,  imion 

kobiet,  które  zmarły,  nie  będąc  w  stanie  urodzić  dziecka  bądź  też  w  następstwie  trudnego 

porodu.  Zostawali  mężczyźni,  jedni  w  łatwiejszej  sytuacji,  inni  w  trudniejszej.  Wielu  nie 

mogło pozbyć się poczucia winy. 

Strach  ukłuł  go  w  serce,  napotkał  spojrzenie  jej  spokojnych  niebieskich  oczu  i 

wiedział, że to zauważyła. 

- Nie bój się, Randarze,  wszystko pójdzie dobrze. Twoje dziecko jest zdrowe i pełne 

woli życia, jak jego ojciec. A ja przecież rodziłam już bliźnięta i wiem, co mnie czeka. Drugi 

raz  zawsze  jest  łatwiejszy.  I  wszystko  trwa  znacznie  krócej!  Być  może  tym  razem  Gjertrud 

będzie musiała uwarzyć połogową owsiankę już na śniadanie! 

Jakby  w  odpowiedzi  bez  słów  na  tę  uspokajającą  przemowę  ciało  Marii  na  nowo 

zacisnęło się mocno na dziecku. Mięśnie napinały się zarówno nad brzuchem, jak i pod nim, 

Maria  zdała  sobie  sprawę,  że  najwyższa  pora  zawołać  Gjertrud,  ale  cały  czas  zachowywała 

spokój.  Randar  poczuł,  że  rodzi  się  w  nim  całkiem  nowy  szacunek  dla  żony.  Jego  przecież 

background image

ogarnęło  wzburzenie;  napięcie  i  lęk  sprawiły,  że  pot  zwilżył  czarne  włosy  na  karku,  choć  w 

ich ulubionej izbie panował chłód, wręcz zimno. 

-  Czy  mam  przyprowadzić...  obudzić  ją?  Maria  powstrzymała  się  od  chichotu, 

zacisnęła wargi, nie mogąc w pełni zdusić uśmiechu. Ależ to zabawne patrzeć, jak ten wielki, 

silny  mężczyzna  trzęsie  się  ze  zdenerwowania  i  obawy!  On,  najdroższy,  dający  poczucie 

bezpieczeństwa, będący dla niej oparciem! Przypominał teraz czterolatka, który pokusił się na 

jakąś zanadto śmiałą sztuczkę. 

Miała ochotę trochę się z nim podrażnić, bawiła ją jego niepewność w obliczu czegoś 

tak od zarania przypisanego kobietom jak urodzenie dziecka. 

-  Randarze,  myślę,  że  się  z  tym  wstrzymamy.  Chciałabym,  żebyś  jeszcze  trochę  ze 

mną  pobył.  Oczekiwanie  się  dłuży,  a  Gjertrud  potrzeba  snu.  Na  razie  i  tak  nic  nie  mogłaby 

zrobić. 

-  Pozwól  mi  w  każdym  razie  odprowadzić  cię  do  łóżka,  abyś  mogła  nieco  odpocząć. 

Może  masz  ochotę  na  kubek  jakiegoś  naparu?  Jeśli  mi  wszystko  wyjaśnisz,  na  pewno 

potrafię... 

-  Nie,  nie,  żadnego  picia.  Jeśli  napełnię  brzuch  herbatką,  to  zagrodzi  ona  drogę 

dziecku.  Ale  i  tak  nastaw  kociołek  wody,  przyda  się  później.  Wyjmij  te  delikatne  lniane 

ś

ciereczki,  które  włożyłam  do  skrzyni  w  sypialni,  niech  się  pogotują  w  wodzie,  żeby  były 

całkiem czyste. Znajdź też mały nożyk, można go także włożyć do garnka. 

Randar  stał  jak  żywy  znak  zapytania,  ale  prędko  wziął  się  w  garść  i  zrobił  to,  o  co 

prosiła  Maria.  Wprost  niewiarygodne,  jak  ona  może  być  tak  spokojna!  Widział,  że  skurcze 

porodowe  szarpią  ukochane  ciało,  teraz  nie  mogła  już  powstrzymać  się  od  jęku.  Te  dźwięki 

rozrywały  mu  duszę,  serce  zmieniło  się  w  krwawiącą  grudę,  a  ból,  jaki  najwidoczniej 

odczuwała, przyprawiał o mdłości. Jakież to niesprawiedliwe, że kobiety muszą tak cierpieć! 

Takie kruche i słabe, większość posiada zaledwie połowę siły mężczyzny. Dużo rozsądniejsze 

byłoby, gdyby to mężczyznom przypadał ten ogromny wysiłek, jakim przecież był poród. 

Wróciwszy,  zaraz  powiedział  o  tym  Marii  i  poczuł  się  głupio,  kiedy  wybuchnęła 

głośnym śmiechem. 

- Najdroższy, twoje słowa świadczą o zaufaniu, jakie we mnie pokładasz! No cóż, nie 

jestem mała ani krucha, a już na pewno nie teraz! I trochę bólu potrafię znieść równie dobrze 

jak  mężczyzna.  Widziałam  wielu  cierpiących  ludzi,  i  mężczyzn,  i  kobiety.  I  podczas  gdy 

mężczyźni  mdleją  na  widok  noża  do  przecinania  wrzodów,  kobiety  miesiącami  znoszą 

najdokuczliwsze dolegliwości. Obawiam się, że gdyby w istocie było tak, jak mówisz, świat 

zaludnialiby jedynacy! 

background image

I  Randar  musiał  się  roześmiać,  rzeczywiście  w  słowach  Marii  tkwiło  sporo  prawdy, 

ale twarz zaraz mu skamieniała, gdy kolejna fala bólu przetoczyła się przez ciało ukochanej. 

Przysiadł  na  brzegu  łóżka,  Maria  wpiła  mu  paznokcie  w  ramię.  Instynktownie 

pogładził ją po brzuchu, poczuł nieprawdopodobnie silne mięśnie, napinające się pod miękką 

skórą.  Ogromnie  mu  to  zaimponowało,  siła  żony  poprzez  dłonie  przeniknęła  do  jego  ciała. 

Ucieszył  się,  kiedy  znów  się  rozluźniła,  moce  tkwiące  w  delikatnym  kobiecym  ciele  wręcz 

przerażały swym ogromem. 

- Jesteś pewna, że nie trzeba przyprowadzić Gjertrud? 

Zastanowiła się przez chwilę, popatrzyła na niego badawczo. 

- Randarze, boisz się? 

-  Taak.  Ale  też  nie  posiadam  się  z  radości.  Ogromnie  się  cieszę,  że  już  niedługo 

zobaczę ją albo jego. 

-  Najmilszy...  Nikt  nigdy  nie  był  mi  równie  bliski  jak  ty.  Wszystko  z  tobą  dzieliłam, 

największe  szczęście  i  najmroczniejszy  smutek.  Jeśli  zechcesz,  będziemy  dzielić  i  to 

przeżycie. Zostań tutaj, przy mnie, i sam przyjmij swoje dziecko. 

Randar  zdumiony  szeroko  otworzył  usta,  ogarnęła  go  panika,  a  jednocześnie  słowa 

Marii wprawiły go w niewypowiedzianą dumę, dały niezwykłą radość. 

Pochylił się, przyłożył policzek do brzucha. Ze środka nie dobiegał żaden odgłos. 

Tylko on, ona i dziecko. 

Tak właśnie powinno być. 

Między  coraz  częściej  następującymi  skurczami  Maria  objaśniła  mu  wszystko,  co 

powinien wiedzieć. Pouczyła ze szczegółami, jak wygotować ściereczki i nóż. Ciarki przeszły 

mu  po  plecach,  gdy  usłyszał,  w  jaki  sposób  należy  przewiązać,  a  następnie  przeciąć  pępo-

winę. Bardzo zdziwiła go własna reakcja, przecież wbijał stal w ludzkie ciało więcej razy, niż 

potrafił zliczyć. 

Teraz ogarnął  go spokój, być może ona go nim zaraziła. Dzień wciąż kazał na siebie 

czekać,  do  brzasku  pozostały  dwie  albo  nawet  trzy  godziny.  A  dziecko  najwidoczniej  nie 

miało zamiaru zwlekać do chwili, aż ptaki przygotują mu powitalną piosenkę. 

Randar  zorientował  się,  że  bóle  zmieniły  charakter.  Maria  poprosiła,  aby  ułożył  w 

łóżku  więcej  poduszek,  chciała  też  mieć  za  plecami  wypchany  stary  worek  z  krzesła  Jorila. 

Siedziała teraz wyprostowana. Jak królowa na tronie, pomyślał Randar. Włosy miała spocone 

u nasady, twarz czerwoną i błyszczącą. Kiedy skurcze osiągały szczyt, zamykała oczy i z wy-

raźnym wysiłkiem starała się oddychać regularnie. 

background image

Randar  podtrzymywał  ją,  ramiona  zaciskały  się  odruchowo  wokół  naprężonego  ciała 

kobiety, był równie bliski osiągnięcia granicy wytrzymałości jak ona. 

Pozwoliła  mu  ocierać  sobie  czoło  i  uśmiechała  się  leciutko,  słysząc  czułe, 

pieszczotliwe słowa. Wiedziała, że nie przywykł, by stać jak obserwator,  nie będąc w stanie 

jej  pomóc.  Nastąpiły  dwa  czy  trzy  kolejne  skurcze  i  Maria  nachyliła  się,  zestawiła  nogi  na 

podłogę. Przytrzymywała się słupów łóżka, siedząc, ledwie dotykała jego krawędzi. 

- Już teraz. Następnym razem... Jesteś gotów? 

Nie  miał  czasu  odpowiadać,  klęczał  na  podłodze  między  jej  nogami,  w  izbie  było  za 

mało  światła,  by  mógł  wszystko  widzieć  dokładnie.  Dłonie  trochę  mu  drżały,  jęki  Marii 

wypełniały mu głowę, gdy nagle koniuszkami palców wyczuł jakąś niezwykłą twardość. Z ust 

Marii wyrwał się krótki, ostry krzyk, dyszała jak pies w upale. Strumień letniej cieczy spłynął 

na ręce Randara. 

Nareszcie, moment zdający się nie mieć końca. 

Czarnowłosa, pomarszczona główka. 

Mocno zaciśnięte usteczka, oczy prawie niewidoczne wśród zmarszczek. 

Kolejny wysiłek, wielkie dłonie Randara pod pleckami noworodka. 

Maleńka  piąstka  wywijała  w  chłodnym  powietrzu,  dziecko  kopiąc  nóżkami  jednym 

jedynym ruchem wyzwoliło się z ciała matki i bezpiecznie spoczęło na rękach ojca. 

Randar  wpatrywał  się  w  drobniutkie  ciałko,  w  oczach  mu  zaiskrzyło,  uczucia,  jakich 

doznawał, były tak intensywne, tak niepodobne do niczego innego, co dotychczas odczuwał i 

myślał. 

Dziecko  poruszyło  główką,  usteczka  otworzyły  się,  klatka  piersiowa  uniosła  w 

pierwszym  bolesnym  oddechu.  Powietrze  uszło  z  płuc  w  przenikliwym  krzyku.  Randar 

usłyszał, że Maria śmieje się cicho, puściła już słupy łóżka i opadła z powrotem na poduszki. 

Randar zachował dość przytomności umysłu, by zapamiętać jej instrukcje, i trzymając 

maleństwo  na  kolanach,  owinął  je  w  ogrzane  pieluszki.  Wkrótce  urodziło  się  łożysko. 

Dopiero  teraz  odszukał  nóż  i  trzęsącymi  się  rękami  przeciął  sinofioletową  strunę  łączącą 

matkę i dziecko. 

W uniesieniu ciężko przełykał ślinę, poczuł na wargach smak soli. Maleństwo już nie 

krzyczało,  a  dokładnie  w  momencie,  gdy  nóż  przecinał  sprężyste  połączenie  z  łonem  matki, 

otworzyło oczy i napotkało spojrzenie ojca. Randar odniósł wrażenie, że dziecko pragnie coś 

do  niego  powiedzieć,  różowe  wargi  sformułowały  bezdźwięczne  słowo,  a  oczy  patrzyły  tak 

wyzywająco, że prawie się wystraszył. 

- I jak...? Syn czy córka? 

background image

Gwałtownie  przywrócony  do  rzeczywistego  świata,  oderwał  wzrok  od  dziecka  i 

podniósł mokrą twarz na Marię. 

Wstał  ostrożnie  z  zawiniątkiem  w  objęciach  i  włożył  ruchliwą  okruszynkę  w 

wyciągające się po nią ramiona matki. Patrzył na żonę zmieszany, jak gdyby jej pytanie było 

najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek usłyszał. 

-  Randarze,  czyżbyś  nie  sprawdził?  Pocałowała  go  leciutko,  poczuła  uderzenie  pulsu 

na  jego  szyi.  Rozbawiło  ją  trochę  jego  osłupienie,  czułość  wezbrała  jej  w  piersi,  zupełnie 

zagłuszając  przebłyski  bólu  w  podbrzuszu.  Ciało  sprawiało  wrażenie  ciężkiego  i 

bezwładnego,  brzuch  był  jak  pusty  worek.  Dziecko  leżało  teraz  na  nim,  przyglądało  się 

rodzicom badawczo, z bezgraniczną mądrością, zdążyło już odnaleźć swój paluszek i silnymi 

wargami ssało go do białości. 

Randar delikatnie odsunął na bok szare płótno. 

- Dziewczynka - szepnął. - Taka maleńka... taka śliczna! 

Maria  dostrzegła  lśniące  ślady  na  jego  twarzy,  ciemne  oczy  błyszczały.  Chyba  nigdy 

ż

aden  mężczyzna  nie  cieszył  się  bardziej  z  narodzin  córki.  Spoglądał  na  nią,  jakby  była 

maleńką  boginią  zesłaną  z  nieba,  a  nie  czerwonym,  pomarszczonym  ludzkim  dzieckiem. 

Dziewczynka wymachiwała rączkami, nie podobało jej się zetknięcie chłodnego powietrza ze 

skórą,  nawet  bez  krzyku  zdecydowany  protest  dał  się  wyraźnie  odczytać  na  buzi.  Randar 

pospiesznie ją okrył. 

-  Weź  ją  teraz  i  idź  do  Gjertrud.  Powiedz,  że  może  już  przyjść  i  pomóc  mi 

doprowadzić się do porządku. Ty zabierz malutką do izby, siądź z nią przy ogniu i zatroszcz 

się o to, żeby nie marzła. 

-  Mario...  dziękuję.  Ucałowała  go  z  wdzięcznością,  wargi  miała  suche  po  męczącej 

nocy.  Zwilżył  je  własnymi,  a  potem  z  największą  ostrożnością  wziął  dziecko  i  ze  świecą  w 

ręku poszedł do izdebki Gjertrud. 

W drzwiach nie mógł się powstrzymać, by nie odwrócić się do leżącej w łóżku żony. 

- Byłaś... niezwykła. I ta maleńka... Wspaniale, że mogłem przy tym być... dziękuję. 

Maria  wiedziała,  że  nie  potrzeba  mu  żadnej  odpowiedzi,  bo  na  jej  twarzy  wypisane 

jest,  co  czuje.  Wszechogarniające  poczucie  szczęścia  rozeszło  się  po  obolałym  ciele,  czyste, 

niezmącone,  nieskończenie  piękne.  Tym  razem  nie  towarzyszyła  mu  żałoba,  córeczka 

urodziła  się  zdrowa  i  silna.  Prawdę  powiedziawszy  Maria  nigdy  nie  widziała  ładniejszej 

dziewczynki. I sprawiała wrażenie takiej mądrej, takiej spokojnej i zadomowionej na świecie! 

Maria  od  razu  dostrzegła  na  malutkiej  buzi  własne  rysy.  W  słabym  świetle  nie 

potrafiła  określić  barwy  oczu  córeczki,  przypuszczała  jednak,  że  będą  niebieskie.  Nosek, 

background image

nieco spłaszczony przy porodzie, zapowiadał się na równie prosty i szlachetny jak jej własny. 

Wysokie kości policzkowe na razie zasłaniały pucołowate policzki. 

Usta, może odrobinę za szerokie, miały pięknie ukształtowany zarys. 

Włosy  natomiast  były  inne  niż  Marii.  Zdumiewająco  długie  i  czarne,  czarne  jak 

błyszcząca kocia sierść. 

- Córka Randara - szepnęła do siebie uszczęśliwiona. 

Gjertrud zastała ją pogrążoną we śnie. 

-  Dzięki  Bogu  nie  w  dzień  uwolnienia  świętego  Piotra  -  westchnęła.  -  Ale  on  użył 

noża... Odcięto ci pępowinę jak synowi, maleńka. Oby  Bóg nie pozwolił, by nóż obrócił się 

przeciw tobie i sprowadził na ciebie nieszczęście. 

Uczyniła znak krzyża nad matką i dzieckiem. 

Gdy posłańcy z Lyster zapukali do drzwi, Eyliff Stedje nie nosił swej kurtki lensmana. 

I bez tego jednak prezentował się elegancko w haftowanej kamizelce i koszuli, której rękawy 

zdobiło tyle koronek, że każda kobieta na ich widok pozieleniałaby z zazdrości. Był wysoki, 

potężny,  wydatny  brzuch  świadczył  o  dostatku.  Twarz  miał  nieco  czerwoną,  a  chód  wciąż 

zdradzał chorobę niszczącą stawy i mięśnie. 

Dwaj  młodzi  mężczyźni  stanęli  w  progu  ze  srogimi  minami.  Oświadczyli,  że 

przybywają z bardzo istotną sprawą, posłaniem od samego proboszcza z Lyster. 

Gospodarz  ze  Stedje  odniósł  wrażenie,  że  szpony  drapieżnika  rozszarpują  mu 

wnętrzności. Maria! 

Gestem  wskazał  im  drogę  do  gabinetu,  zirytowany  polecił  przystąpić  do  rzeczy,  gdy 

wzdychali zauroczeni pięknym wyposażeniem wnętrza. Ciemniejszy z nich dwóch chrząknął i 

wyjął zwój papieru. 

-  Przybywamy  z  oskarżeniem.  To  proboszcz  Revelin  prosi  niniejszym  o  zatrzymanie 

Marii córki Liv, noszącej, zdaje się, nazwisko Meisterplass. Pragnie postawić ją przed sądem, 

aby  została  ukarana  i  napiętnowana  za  występki  przeciw  Koronie  i  Kościołowi.  Proboszcz 

przysyła  też  listę  świadków,  jedenastopunktowy  rejestr  przestępstw  popełnionych  na  terenie 

jego parafii, a także krótkie objaśnienie, jakich kościelnych reakcji należy  się spodziewać w 

tej sprawie. 

Gospodarz ze Stedje jęknął, na chwilę ukrył twarz w dłoniach. 

- Na koniec dołącza jeszcze list od starego biskupa, z którego jasno i wyraźnie wynika, 

z  jak  niebezpieczną  kobietą  macie  do  czynienia,  lensmanie.  Polecono  nam  prosić,  abyście 

postępowali ostrożnie - zakończył mężczyzna. 

background image

Lensman  nie  mógł  oprzeć  się  wrażeniu,  że  w  ostatnich  słowach  kryło  się  podwójne 

znaczenie. Wisiały w powietrzu jeszcze długo po tym, jak dwaj przybysze wyszli się posilić 

w oczekiwaniu na jego pokwitowanie. 

Maria! 

Znów chcą postawić ją przed sądem! 

Wszystko  w  nim  protestowało,  szpony  dzikiego  zwierzęcia  szarpały  go  na  strzępy.  I 

kryło się za tym nie tylko współczucie, nie tylko miłość, która, jak wiedział, gdzieś się w nim 

czaiła. 

Najtrudniejsza do zniesienia była dokuczliwa świadomość utraty władzy. Rzecz jasna 

bolało go, że idylla na Meisterplassen legła w gruzach. Maria spodziewała się w tych dniach 

dziecka,  prawdopodobnie  przyszło  już  na  świat.  A  kat  nigdy  dotąd  nie  nosił  głowy  tak 

wysoko,  wprost  biło  od  niego  szczęście.  Wspaniałe  weselisko  było  nie  tylko  demonstracją 

wzajemnej miłości młodej pary, lecz także wyraźnym dowodem władzy, jaką dzierżył we wsi 

Eyliff.  Za  jego  sprawą  wszyscy  wiwatowali  na  cześć  kata  i  jego  ubożuchnej  narzeczonej. 

Teraz wszędzie przyjmowano ich jak wielkich państwa, przyjaciół gospodarza ze Stedje. On 

sam zaś radował się wdzięcznością bijącą z oczu Marii, jej siostrzanymi pocałunkami, lekkim 

zapachem ziół, gdy otaczała ramionami jego szyję, dziękowała mu i nazywała przyjacielem. 

Ta  walka  jednak  okazała  się  przegrana.  Wiedział  to  już,  zanim  przeczytał  połowę 

dokumentów.  Znalazły  się  wśród  nich  zapisy  zeznań  pułkownikowych,  pastorowej,  samego 

pastora,  szanowanego  gospodarza  z  wioski,  dwóch  młodych  kobiet,  które  pracowały  u  boku 

Marii. Najgorszy mimo wszystko był list biskupa. Pełen niezrozumiałych słów i cytatów, lecz 

jego konkluzja była jednoznaczna i wyraźna: 

Marię należy unieszkodliwić. 

Nigdy  jeszcze  biskup  nie  miał  do  czynienia  z  dobitniejszymi  i  liczniejszymi 

dowodami w sprawie o uprawianie czarów. 

Zalecał  zgładzenie  Marii  przez  spalenie  na  stosie,  pouczał  też,  jak  uchronić  dusze 

nieszczęsnych  ludzi  lensmana  i  sędziów  podczas  kontaktów  z  czarownicą.  Nakazywał 

możliwie  największą  ostrożność  i  przysłał  nawet  cztery  srebrne  krzyżyki,  specjalnie 

pobłogosławione  dla  ochrony  przed  czarami.  Strażnicy  Marii  powinni  zawsze  mieć  je  na 

sobie. 

Gospodarz  ze  Stedje  patrzył,  jak  cztery  lśniące  plamki  na  stole  się  rozpływają,  jak 

gdyby łzy były zdolne rozpuścić nawet szlachetny metal. Oczy poczerwieniały mu z wysiłku, 

wilgoć wydawała się obca, niezwykła. Pociągnął nosem, może z żalu, a może z gniewu. Wstał 

background image

z krzesła gwałtownie, aż się wywróciło, i zmiótł papiery razem ze srebrnymi krzyżykami do 

skórzanej torby. 

Piastował  urząd  lensmana,  musiał  wypełnić  swoje  obowiązki.  Nienawidził  poczucia 

bezradności,  lecz  teraz  pozostawało  mu  jedno:  obowiązek  i  honor.  Przeciwnicy  okazali  się 

tym  razem  zbyt  potężni,  wiedział,  że  nie zdoła  uratować  tej  kobiety,  nawet  gdyby  była  jego 

córką. Lecz jeśli się pospieszy, być może uda mu się ocalić jej męża i dzieci. 

Trzeba  z  nimi  porozmawiać,  uprzedzić  o  strasznych  kłopotach,  jakie  teraz  nadejdą. 

Wiedział,  co ich  czeka,  zwykle  oskarżenie  o  czary  niosło  ze  sobą  nieszczęście  wielu  innych 

osób. Rzadko skazywano samą tylko czarownicę, potworny wir wciągał na ogół przyjaciółki 

oskarżonej, siostry, a nawet dzieci, jeśli nie chciały wyrzec się bluźnierczyni. 

Najważniejsze teraz to dostać się na Meisterplassen tak, aby nikt się nie zorientował. 

Rano  wyruszy  tą  samą  drogą,  zabierze  do  łodzi  dwóch  albo  trzech  swoich  ludzi. 

Wypełnią obowiązek, zabiorą Marię i przypilnują jej do czasu, aż pisarz zwoła sąd. 

Ale  nie  może  pozwolić,  by  serce  waliło  mu  mocno  na  widok  jej  drogiej  postaci.  Z 

lodowatym spokojem musi patrzeć, jak żelazo zamyka się wokół jej rąk. 

Nie wytrzyma tego, nie zniesie myśli o cierpieniu tej kobiety. 

Ucieczka! 

W myślach lensmana nastąpił gwałtowny zwrot. 

Ucieczka!  Czy  to  możliwe?  Czy  istniała  szansa,  by  ocalić  jej  życie  tak,  by  nie 

ucierpiała na tym jego cześć? Gdyby udało mu się powstrzymać posłańców przed rozmową z 

ludźmi,  gdyby  zdołał  znaleźć  kogoś,  kogo  mógłby  wysłać  na  Meisterplassen  w  nocy...  Sam 

miałby czyste ręce, mógłby siedzieć przez całą noc i częstować tych dwóch łowczych winem i 

solonym mięsiwem. Nie będą go podejrzewać! Uwierzą w jego zaskoczenie, gdy przybędą na 

Meisterplassen i znajdą opustoszałą zagrodę! 

Najważniejsze, że nie pozostanie bezradny! Bardziej niż żal doskwierało mu poczucie, 

ż

e utracił władzę i wpływy. 

Co  sił  w  nogach  pospieszył  z  powrotem  przez  ganek  do  gabinetu.  Biodro 

zaprotestowało, zakłuło w nim, jakby przypalano je rozżarzonym żelazem. 

Musi pamiętać, żeby wziąć od Marii przepis na leki przed jej wyjazdem. 

Bez jej specyfików nie przeżyje zimy. 

background image

ROZDZIAŁ III 

Krzyk  i  zawodzenie  kobiety  słychać  było  od  Sogndalsfjaeren  po  Nordnes.  Od 

przeraźliwego  wycia  włosy  podnosiły  się  na  głowach  niewiastom  i  mężczyznom,  dźwięki 

wdzierały się pod czaszki, sprawiając wrażenie, że rozlegają się gdzieś nieprzyjemnie blisko. 

Ludzie przerywali pracę, kamienieli, wrastali w miejsce. 

Lament niósł się ponad wodą, odbijał od ścian gór i powracał odrzucany to w jedną, to 

w drugą stronę niczym odwieczne echo szaleństwa. 

Niektórzy starzy ludzie czynili w powietrzu znak krzyża. 

Matki mocno przygarniały dzieci do siebie, uciszały ich jękliwe protesty. 

Takie krzyki... 

Czy to grasują wilkołaki? 

Czy leśne potwory szarpią ciało jakiegoś nieszczęśnika? 

Krzyki urwały się nagle, ucięły, jakby uwięzły w gardle zaszlachtowanej świni. Cisza, 

jaka  zapadła  potem,  budziła  grozę,  ludzi  wiele  kosztowało,  by  z  powrotem  wprawić  w  ruch 

ręce i stopy. Mamrocząc prosili swego Boga o opiekę, a wieczorem, siedząc przy palenisku, 

lękliwie tulili się do siebie. 

Ostrzeżenie. 

Co innego, jak nie ostrzeżenie? 

Złe czasy już przeżyli, i złe czasy na pewno powrócą. 

Czyż  wszyscy  nie  widzieli  czarnej  smugi  na  niebie  w  wieczór  świętego  Jana?  Czy 

podczas poprzedniej pełni morze nie podniosło się do poziomu, jakiego nigdy wcześniej nie 

osiągnęło? 

Złe moce. 

Groza. 

Maluczkim na ochronę pozostawały jedynie ich modlitwy i rytuały. 

A gdy dowiedzieli się, że Marię Meisterplass wepchnięto do piwnicy lensmana zakutą 

w  srebrne  kajdany,  strach  i  niepewność  jeszcze  się  wzmogły,  zmieniając  ich  w  porzucone 

przez pasterza stadko owiec. 

Garnęli się ku sobie, aż wreszcie znaleźli drogę do starego kościoła,  gdzie proboszcz 

groźnie wymachiwał laską nad zbłąkanymi owieczkami. 

background image

Jak  prawdziwy  pasterz  Pana  zgromadził  ich  wokół  siebie  i  nakazywał  większy 

szacunek  dla  swoich  słów.  Rozprawiał  o  mocy  czarownicy,  grzmiał  nad  nimi,  aż  czuli  się 

niczym pył pod stopą Boga. 

Potem  kazał  im  wstać,  a  jego  głos  był  teraz  miękki  i  ciepły  jak  wełna  jagnięcia. 

Rzucili się do jego rąk, uradowani, że wywołane wzburzeniem napięcie ustępuje z ciała. 

Ź

le wybrali. 

Gospodarz ze Stedje musi sam zaprowadzić swoją ulubienicę do lochu. 

Proboszcz  wstąpił  na  kazalnicę,  opromieniony  blaskiem  nowego  autorytetu.  Od 

początku miał rację. 

Nie omieszkał im tego przypomnieć. 

Wiedział,  że  poubierani  w  szarość,  przygarbieni  wieśniacy  i  chałupnicy  dobrze  się 

zastanowią, zanim w ogóle dopuszczą do siebie myśl, że cokolwiek da się zmienić. 

Stali  teraz  przed  nim,  mężczyźni  z  gołymi  głowami  i  zgiętymi  karkami,  kobiety  o 

czerwonych, popękanych od pracy rękach, w ciężkich drewniakach. 

Nikt nie podnosił głowy ku światłu sączącemu się przez okienko za ołtarzem. 

Widział,  że  oddychają  ciężko,  tu  i  ówdzie  rozlegało  się  zduszone  łkanie  lub 

westchnienie żalu z kobiecej strony. 

Pastor  cieszył  się  na  uroczysty  obiad,  czekający  go  wieczorem.  Zamierzał  gościć 

pastora z Lyster we własnej osobie, a wieści o potędze pana Revelina dawno już wędrowały 

wzdłuż fiordu. Postara się pogratulować swemu koledze tak mądrego wykorzystania własnej 

pozycji. 

Kobietę równie dobrze już można uznać za martwą. 

Może  naprawdę  była  czarownicą,  a  może  tylko  zuchwałą  dziwką.  Z  radością  będzie 

patrzeć, jak daje się łamać niczym sucha gałąź. 

Złote anielskie włosy pięknie się będą prezentować na kiju u wrót kościoła! 

Lensman  Stedje  nie  przypuszczał,  że  Marię  ogarnie  takie  zamroczenie,  taka  niemoc. 

Podczas krótkiej przeprawy przez fiord nastawił się na łzy, gniew, głęboki żal. Postanowił, że 

nie  da  się  wzruszyć  widokiem  pięknej  matki,  odrywanej  teraz  od  swego  nowo  narodzonego 

dziecka i od mężczyzny, którego otwarcie darzyła tak wielką miłością. 

Starsza  córka  Sunniva  jakoś  da  sobie  radę.  Lensman  usiłował  ją  odnaleźć  zaraz 

pierwszej  nocy  po  przybyciu  posłańców,  chciał  bowiem,  by  to  ona  ostrzegła  matkę  i 

towarzyszyła jej w ucieczce. 

Ale gdy gospodyni na życzenie lensmana poszła sprowadzić dziewczynę, ta nie leżała 

w swoim łóżku. 

background image

Córka Marii hulała. 

Powiadano, że młody chłopak Gurvinów często kręci się po kątach zagrody Stedje. 

Lensman  pojął,  że  najwidoczniej  tym  razem  niepisane  mu  zaniedbanie  swoich 

obowiązków. 

Zatem niechaj stanie się tak, jak chce tego los. 

Proboszcz  na  pewno  będzie  umiał  wykorzystać  ten  niespodziewany  zwrot  w  walce  o 

prestiż. 

Gospodarz  ze  Stedje  poczuł  znajomy  ból  w  stawach,  świadom  swej  klęski  mocno 

zacisnął zęby. 

Dotarli do celu, Gjertrud, nieszczęsna dziewczyna, która tak rozkwitła pod skrzydłami 

Marii, powitała ich serdecznie. 

-  A  więc  to  sam  lensman  czyni  nam  ten  honor  i  przybywa  w  odwiedziny?  To 

doprawdy  przyjemna  niespodzianka!  Maria  odzyskała  już  siły,  chociaż  maleńka  urodziła  się 

zaledwie przed trzema dniami. 

Lensman  chrząknął.  Czy  ta  kobieta  nie  widzi,  że  on  przybywa  w  o  wiele 

poważniejszej  sprawie  niż  wizyta  u  położnicy?  Nie  pojmuje,  że  gdyby  zamierzał  gawędzić 

nad kołyską, nie zabierałby ze sobą dwóch silnych mężczyzn? 

Gjertrud pomknęła do izby, ruchem dłoni zapraszając go do środka, wesoło wołała coś 

do Marii. 

Maria  siedziała  przy  palenisku,  na  najpiękniejszym  krześle,  które  dłonie  Randara 

wycięły z grubego pnia drzewa. 

Dziecko leżało przy piersi. 

Czarnowłose, silne. 

Kot znalazł sobie wygodne miejsce w zagłębieniu drugiego ramienia Marii, i on ułożył 

się  jak  niemowlę.  Lensman  z  okrutną  jasnością  pojął,  jak  świetnie  do  oskarżenia  o  czary 

pasuje ten obrazek. 

Wyciszył wszystkie uczucia i wyjąwszy papiery, krótko przedstawił swoją sprawę. 

Maria otworzyła usta, oczy Randara zwęziły się niemal w szparki, pociemniały. 

Gjertrud uderzyła w krzyk. 

Maria szepnęła: 

-  Pomyłka...  Ach,  na  Boga,  to  musi  być  pomyłka!  To  nie  może  się  powtórzyć!  Nie 

może! Mój drogi, jesteś moim przyjacielem, powiedz, że to tylko nieporozumienie! 

Lensman odetchnął głęboko, nie chciał spojrzeć w niebieskie oczy. 

background image

-  Raczej  nie  jest  to  pomyłka,  Mario  Meisterplass.  Twoja  sytuacja  marnie  się 

przedstawia,  powinnaś  pięknie  się  pożegnać  z  bliskimi.  Oskarżenia  przeciwko  tobie  są 

poważne,  świadkowie  silni.  Ale  sprawiedliwość  zawsze  ma  szansę,  wiem,  że  jeszcze  inni 

składają ręce do modlitwy za ciebie. 

Przymknął oczy, nie chciał patrzeć na twarz sino - bladą i przezroczystą jak mleko, z 

którego zdjęto śmietanę. 

Wreszcie Maria wzięła się w garść, włożyła dziecko w ramiona Randara i z godnością 

podeszła do przyjaciela. 

-  Ty,  który  tyle  razy  służyłeś  mi  wsparciem,  daj  mi  chociaż  kilka  dni!  Daj  mi  parę 

godzin,  abym  mogła  zatroszczyć  się  o  moje  dziecko,  które  mi  odrywacie  od  piersi!  Daj  mi 

czas,  abym  mogła  się  pożegnać,  wywiązać  ze  wszystkich  obowiązków  gospodyni.  Później 

pójdę z wami i z podniesioną głową stawię czoło temu oskarżeniu! 

Lensman zmęczony pokręcił głową, wzrok wbił w ziemię. 

-  Musisz  pójść  z  nami  teraz,  Mario.  Ja...  sądzę...  że  możesz  zabrać  dziecko  ze  sobą. 

Myśleliśmy... nie wiedzieliśmy, że jest takie maleńkie... 

-  Sunniva!  Maria  zadrżała  na  wspomnienie  starszej  córki,  a  jednocześnie  w  sercu 

zakłuło ją, bo to niemal dorosłe dziecko tak rzadko zajmowało jej myśli. 

- Powiedziałeś jej? 

-  Nie,  uznałem,  że  najchętniej  sama  się  z  nią  pożegnasz,  z  pewnością  nadarzy  się 

okazja. Większość czasu spędza wprawdzie w kuchni, lecz pod nadzorem chyba będzie mogła 

odwiedzić matkę w piwnicy. 

-  Dobrze  -  odparła  Maria  bezgłośnie.  W  gardle  jej  zaschło,  miała  wrażenie,  że 

popękało jak spalona słońcem ziemia. 

Zbliżyła  się  do  lensmana,  oczy  błyszczały  jej,  wręcz  iskrzyły.  Z  ciała  unosiła  się 

słodkawa, obca woń. Widoku sprężystych, pełnych piersi lensman nie mógł znieść. 

Wciąż trzymając dziecko w ramionach, przytuliła policzek do jego ramienia. 

- Ze względu na to maleństwo... pozwól mi pozostać tu do jutra... 

Lensman, aby uczynić jeden nieduży krok w tył,  musiał zebrać wszystkie swoje siły. 

Wbił wzrok w ścianę za plecami Marii. 

-  Pojmać  oskarżoną!  Teraz!  Jego  ludzie  usłuchali,  wyrwano  dziecko  z  objęć  Marii  i 

podano ojcu. Dwie błyszczące, połączone łańcuchem obręcze zacisnęły się na rękach kobiety. 

- Oddajcie jej dziecko - nakazał lensman. - A wy poszukajcie dla niej jakiegoś ubrania, 

jedzenia i kilku świec, jeśli macie. To się jej przyda w loszku, choć oczywiście zatroszczymy 

się o nią tak, jak nakazuje obowiązek. 

background image

Gjertrud z płaczem zaczęła kręcić się po chacie niby przerażony ptak. 

Randar  stał  nieruchomo  niczym  figura  wyrzeźbiona  z  drewna,  tylko  dłonie  otwierały 

mu się i zamykały. 

Lensman  prawie  już  zapomniał,  że  dawny  kat  jest  świadkiem  tego,  co  się  dzieje,  i 

właśnie dlatego nie spodziewał się ataku z jego strony. 

Jedenasty grudnia. Dzień narodzin diabła. Sunniva przygnębiona i cicha siedziała przy 

kuchennym  stole  w  zagrodzie  lensmana.  Dzisiaj  nareszcie  wypuszczą  mamę  z  tej  zimnej, 

ciemnej piwnicy. I tak nie najgorzej ją traktowano, lensman Stedje zadbał o strawę i posłanie, 

większość więźniów mogła tylko zazdrościć Marii. 

Sunnivie zezwolono na krótkie odwiedziny u matki w każdą niedzielę. Przekazywała 

pozdrowienia od Randara, a raz przyniosła pasemko włosów Maryjki w medalionie z drewna. 

Gjertrud przysyłała ciastka i masło. 

Serce Sunnivy umarło, nie potrafiła już dłużej płakać nad nieszczęściem, jakie spadło 

na nich wszystkich. 

Przyjmowała pieszczoty matki, widziała, że również jej policzki są suche, lecz smutek 

w oczach Marii wypalał głębokie rany w duszy córki; Sunniva wiedziała, że w oczach mamy 

zamieszkała śmierć. 

Zrobiła to, o co prosiła  mama, ukryła księgi i lekarstwa w jaskini w skale, położonej 

kilkaset kroków ponad zagrodą. 

Wszystkie pachnące zioła mamy spalono. Kot gdzieś zniknął. 

Nawet krowa zdawała się cierpieć, stała w swoim kącie osowiała, a pod okiem miała 

wilgotne smugi. Wiedziała, że coś się stało. 

Sunniva  prawie  chciała,  żeby  to  nareszcie  się  skończyło.  Wszyscy  naokoło  zresztą 

powtarzali, że matka równie dobrze mogłaby już umrzeć i spocząć w grobie. 

Zamierzali  świadczyć  przeciwko  niej  wysoko  postawieni  mężczyźni.  Kobiety 

zapewne uzupełnią ich słowa fantastycznymi opowieściami o władzy czarownicy nad ludźmi. 

Niektóre widziały przecież, jak ich mężowie ulegają urokowi rzuconemu przez piękną 

istotę. 

A  jeden  z  parobków  lensmana  z  szeroko  otwartymi  z  emocji  oczyma  rozprawiał  o 

tym, jak to Maria, kiedy po nią przyszli, karmiła piersią czarnego kota! 

I  gdy  jej  mąż  rzucił  się  na  lensmana,  wbiła  tylko  weń  głębokie  spojrzenie  i 

powstrzymała go bez jednego słowa! 

Zmieniła go w kamień! 

background image

Tak,  tak,  parobek  lensmana  twierdził  nawet,  że  widział  błyskawice  padające  z  jej 

oczu.  Przemknęły  przez  izbę  i  ugodziły  walczących  mężczyzn,  którzy  od  tego  zdrętwieli  i 

zastygli we wrogim uścisku. 

Sunniva  wiedziała,  że  to  Gjertrud  tak  okropnie  krzyczała.  Ona  sama  słyszała  o 

wszystkim, co wydarzyło się na Meisterplassen, najpierw od obcych ludzi ze wsi, później w 

krótkich, skąpych zdaniach od Randara. 

Opowiadał  o  tamtym  strasznym  dniu  z  pozoru  bez  żadnych  uczuć.  Sunniva  cieszyła 

się, że jest Gjertrud, która teraz zajmie się nie tylko młodszą siostrzyczką, ale i nim. 

Gjertrud za to nie skąpiła szczegółów, opisując dramatyczny moment aresztowania. 

Maria ani przez chwilę nie straciła przytomności umysłu. 

Sama zapakowała swoją torbę, pamiętając nawet o ściereczkach, niezbędnych jej teraz 

po porodzie do utrzymania czystości. 

Do koszyka włożyła trochę jedzenia, pojemniczek z jakąś nalewką, woreczek nasion. 

Objęła  męża,  jego  ramiona,  kiedy  nareszcie  zamknęły  się  wokół  niej,  wydawały  się  takie 

ciężkie.  Patrzył  na  nią  martwym  wzrokiem,  nie  przejmując  się  łzami,  napływającymi  nie 

wiadomo skąd i otwarcie ściekającymi po szorstkich policzkach. 

- Kocham cię.  I maleńką. Pamiętaj, abyś jej o tym powiedział, jeśli ja sama nie będę 

mogła!  Nie  zabiorę  jej,  chociaż  przydałoby  jej  się  jeszcze  kilka  dni  przy  piersi.  Piwniczny 

loch to nie miejsce dla niej. 

Maria  odwróciła  się  do  rozhisteryzowanej  Gjertrud.  Dziewczyna  umilkła,  z  trudem 

chwytała powietrze, aż wreszcie rzuciła się przyjaciółce na szyję. 

-  Spokojnie,  moja  droga.  Znosiłaś  już  gorsze  rzeczy.  Teraz  musisz  być  silna  ze 

względu  na  mnie.  Podczas  gdy  mnie  nie  będzie,  zastąpisz  malutkiej  matkę.  Musisz  się  też 

zająć Sunnivą i Randarem. Potrafisz przygotować mieszankę mleczną dla niemowląt? 

Gjertrud zrozpaczona pokiwała głową. 

- To dobrze. Na początku nie za mocną, najlepiej tylko trochę mleka w wodzie. I dodaj 

kapkę miodu, niech posmakuje słodyczy. Radością będzie mi myśl, że jest jej mimo wszystko 

dobrze... 

Głos Marii się załamał, ale też i nie było już więcej o czym mówić. Ludzie lensmana 

stali  niespokojni,  wystraszeni.  Unikali  patrzenia  jej  w  oczy,  obawiali  się  bijącej  z  nich  siły. 

Na Boga, po tej kobiecie nie widać nawet, żeby się bała! Musi mieć niebezpiecznie potężnego 

obrońcę! 

Przeżegnali  się,  na  wszelki  wypadek  sięgnęli  do  zawieszonych  na  szyi  srebrnych 

krzyżyków. 

background image

W  łodzi  leżało  żelazo  i  cebula,  uznane  środki  chroniące  od  złych  mocy.  Ale  Maria 

siedziała na ławeczce spokojnie jak baranek, wyglądała wręcz niewinnie. Na twarzy malował 

jej  się  taki  smutek,  że  nawet  tych  gruboskórnych  młodzieniaszków  ścisnęło  w  żołądku. 

Chwycili jednak mocniej wiosła i zmusili się do myślenia wyłącznie o rytmie wiosłowania. 

- Jak do tego doszło? - spytała Maria bezbarwnym głosem. 

-  Dowiesz  się  wszystkiego,  gdy  znajdziemy  się  w  moim  gabinecie  -  odparł  lensman 

krótko. Nerwowe spojrzenie pobiegło w stronę parobków. 

I rzeczywiście tam się dowiedziała. 

Właściwie nie było żadną niespodzianką, że za wszystkim stoi pan Revelin. 

O  wiele  straszniejsze  okazało  się  czytanie  sformułowanych  z  okrutną  wyrazistością 

zeznań Cecilii. Rozpoczynały się stwierdzeniem, że pastorowa zaniemogła, prawdopodobnie 

za  sprawą  czarownicy,  lecz  mimo  to  jest  w  stanie  opowiedzieć  swą  historię,  przedstawić 

niesłychanie złe wspomnienia z dzieciństwa w domu wiedźmy. Już jako dziecko Cecilia była 

narażona  na  oddziaływanie  jej  zła!  Nareszcie  wyjdzie  na  jaw  wszystko,  co  przydarzyło  się 

niewinnej  Marii  Cecilii  Mogensdatter  Skanke,  gdy  jej  ojciec  wziął  sobie  na  nałożnicę 

kapłankę Szatana! 

Maria zaniemówiła, gdy lensman monotonnie odczytywał słowa mające pochodzić od 

Cecilii: 

...widziałam, jak bierze zmarłego noworodka i wkłada go do pudełka. Zamierzała użyć 

jego tłuszczu do któregoś ze swoich czarnoksięskich specyfików... 

...moja macocha zmusiła go, by tańczył jak lunatyk, a sama ubrała się w jego sutannę, 

wrzeszczała  i  przeklinała,  odsłaniając  najwstydliwsze  miejsca  swego  ciała  i  pokazując  je 

księżycowi... 

...zrobiłam  się  nieruchoma  jak  kamień,  a  moje  serce  biło  tylko  dzięki  wierności  i 

ufności w Najświętszego. Urokiem chciała mnie uśmiercić i niemal jej się to udało! 

...widziałam  na  własne  oczy,  na  ciele  chłopaka  wykwitły  czerwone  plamy  akurat  w 

miejscach,  gdzie  dotknęła  go  czarownica.  Przez  osiem  dni  prawie  nie  mógł  chodzić,  jej 

przekleństwo utkwiło w punkcie, w którym najbardziej boli... 

Maria przeżyła wstrząs. 

Czy  Cecilia  naprawdę  wszystko  to  powiedziała?  Czyżby  wciąż  było  w  niej  tyle 

goryczy,  tyle  zła?  Jak  mogła  posyłać  na  stos  niewinnego  człowieka  tylko  dlatego,  że  jej 

własne życie okazało się tak strasznie pozbawione treści? 

Marii  zabrakło  już  sił,  by  trzymać  głowę  podniesioną.  Osłabiona  po  porodzie  wciąż 

krwawiła, do lochu musiano ją zanieść. 

background image

Przez pierwsze trzy dni nie udało się nawiązać z nią kontaktu. 

Lensman  zaniemógł  i  położył  się  do  łóżka.  W  ciemne  noce  dobiegały  jego  jęki  i 

krzyki  bólu,  gdy  tysiąc  demonów  wbijało  rozżarzone  włócznie  w  członki  i  stawy 

nieszczęsnego. 

Przekleństwo rzucone przez czarownicę, szeptano. 

A kiedy jeden z parobków lensmana, uczestniczących w jej pojmaniu, również musiał 

położyć  się  do  łóżka  z  ciałem  pokrytym  okropną  wysypką,  ani  jeden  człowiek  we  wsi  nie 

mógł zaprzeczyć, że Maria obdarzona jest mroczną mocą. 

Pisarza i sędziów czeka łatwe zadanie. 

Jedenastego  grudnia  nastał  piękny,  jasny  zimowy  dzień.  Świeżo  spadły  śnieg  pokrył 

szare błocko i rozsypał diamenty nawet na płaszczach najuboższych. Rozprawę wyznaczono 

na południową porę. Pisarz zdumiał się, że tym razem pomieszczenie wypełniło się zaledwie 

w  połowie.  Widocznie  ludzie  bali  się  urocznego  oka  czarownicy,  a  ich  strach  okazał  się  na 

tyle silny, że przezwyciężył ciekawość. 

Tylko świadkowie siedzieli zbici w grupki. Spodziewali się, że ujrzą także kata, a być 

może  również  dorastającą  córkę  oskarżonej,  Sunnivę.  Oni  jednak  nie  przyszli.  Skorzystali  z 

przysługującego  im  prawa  odmowy  świadczenia  przeciwko  żonie  i  matce,  przekonani,  że 

wiadomość o wyroku i tak w czas do nich dotrze. Swoją czarną łodzią przypłynął natomiast 

ten  zarośnięty  włóczęga,  już  on  będzie  umiał  powtórzyć  na  Meisterplassen  każde  słowo 

wypowiedziane podczas rozprawy. 

Wszyscy  wiedzieli, że Ole - Miedziak jest przyjacielem Marii. Ciekawe,  co się kryje 

za tą brodą i szpakowatą czupryną? Wielki ciemny kapelusz opadał mu tak głęboko na twarz, 

ż

e nie dało się rozróżnić grubych rysów, lecz sama postać Olego, charakterystyczne utykanie, 

a szczególnie ciężka czarna łódź czyniły go łatwym do rozpoznania dla każdego, kto mieszkał 

nad wielkim fiordem. W sam raz przyjaciel dla czarownicy! 

Mroczny, tajemniczy, nieobliczalny. 

Powiadano,  że  na  jego  sumieniu  ciąży  niejedno  zabójstwo,  lecz  ze  wszystkich 

oskarżeń zdołał się wywinąć. Podejmował się także przewozu zwłok, widać nie lękał się ani 

zarazy,  ani  burzy.  Bóg  jeden  wiedział,  skąd  się  wziął  i  ile  miał  lat!  Już  od  trzech  pokoleń 

straszono dzieci opowieściami o człowieku żeglującym po fiordzie czarną łodzią, uważaną za 

zwiastun nieszczęścia. 

Pisarz  uderzył  srebrnym  młotkiem  w  stół  na  znak,  że  rozprawa  może  się  zaczynać. 

Ośmiu  poważanych  mężczyzn  zajęło  miejsca  pod  ścianą,  stół  przed  nimi  nakryto  pięknym 

lnianym obrusem, na skraju położono dwie księgi prawnicze. Tranowe lampy oświetlały izbę, 

background image

barani  łój  w  świecach  topniał  wokół  knotów,  palących  się  dziwnym  niebieskawym 

płomieniem.  Przed  pustym  krzesłem,  na  którym  zasiąść  miał  pisarz  przewodniczący 

rozprawie, leżała rozłożona Biblia. 

Z  biskupstwa  sprowadzono  dodatkowego  sędziego,  biegłego.  Specjalnością  tego 

pastora,  wykształconego  w  Kopenhadze  i  w  wielkim  świecie,  były  czarownice.  Niepozorny 

raczej  mężczyzna  nosił  czarny  księży  strój,  a  na  szyi  wielki,  lśniący  niczym  brąz  krzyż. 

Głowę okalał mu wianuszek włosów, część zaczesana była na łysą czaszkę. 

Suche, chorobliwie żółte dłonie. 

Prosty,  szpiczasty  nos,  przypominający  ptasi  dziób.  Jasne,  bardzo  jasne  oczy, 

przezroczyste  jak  woda,  lecz  nie  pozbawione  błysku  inteligencji  i  bystrości.  Na  spojrzenia 

wieśniaków  odpowiadał  ściągniętą  twarzą,  chłopi  wyczuwali,  że  ten  sługa  Pana  to  jeden  z 

tych, co bez trudu odgadną ich najgłębiej skrywane grzechy. 

Zadrżeli, nie spodobał im się. 

Nawet  pisarza  po  przywitaniu  z  tym  człowiekiem  paskudnie  zapiekły  ręce.  Lecz  ten 

duchowny był zaufanym proboszcza z Lyster, a ponadto zatrzymał się u ich własnego pastora, 

gdzie podejmowano go ze wszystkimi honorami. 

Maximilian Joshua Bern. 

Znawca czarownic, kapłan i sędzia. 

Jego oblicze nie zdradzało żadnych uczuć. Dopiero gdy wprowadzono Marię, podniósł 

głowę, skierował wzrok na sufit i przyciszonym głosem wymamrotał modlitwę. Wyciągnął w 

stronę oskarżonej cienki palec i zarzucił ją gradem niezrozumiałych łacińskich słów. 

Maria  nie  poświęciła  mu  zbytniej  uwagi,  ledwie  omiotła  wzrokiem  zgromadzonych. 

Jej  spojrzenie  zatrzymało  się  na  przygarbionej  postaci  na  pierwszej  ławce.  Włosy  o  barwie 

piasku nad czarną sutanną. Obok chuda kobieta w czarnym czepcu. 

Małżonkowie Revelin. 

Maria  twardo  popatrzyła  pastorowi  w  oczy,  nie  pozwalając,  by  odwrócił  wzrok,  i 

zobaczyła, że przez sekundę się zachwiał. Zaraz jednak wyprostował się, ułożył usta tak, jak 

gdyby  zamierzał  splunąć.  Jedynie  ona  to  zauważyła.  Cecilia  natomiast  nie  podnosiła  głowy. 

Marii tylko przez moment mignęła przed oczyma zamknięta, naznaczona głębokimi bruzdami 

twarz. Ale gdy wstała na wejście sędziego, Maria spostrzegła jej lekko zaokrąglony brzuch. 

Cecilia była w ciąży. 

Sędziowie  siedzieli  bez  ruchu  jak  przyklejeni  do  oparć  krzeseł,  kiedy  proboszcz 

Revelin wygłaszał swe oskarżenia w obliczu sądu. Krótkie oświadczenie Marii, zapewniającej 

background image

o  swej  niewinności,  rozpadło  się  w  proch,  jak  rozsypuje  się  na  okruszki  kawałek  chleba  w 

kurniku. 

Revelin  lepiej  niż  kiedykolwiek  zademonstrował  swe  wspaniałe  umiejętności 

krasomówcze,  jego  głos  to  wznosił  się,  to  opadał,  porywając  słuchaczy  uwodzicielsko 

dramatyczną  historią  życia  Marii  i  jej  poczynań  w  Lyster.  Opowiadał  o  jej  schadzkach  ze 

Złym  w  księżycowe  noce,  o  tym,  jak  na  oczach  ludzi  dawała  się  unosić  wodzie,  mając  za 

jedyne okrycie swoje włosy. 

Zgromadzonym  dech  zaparło  w  piersiach,  gdy  pastor  ze  szczegółami  opisywał 

wyuzdane  spotkania  Marii  z  diabelskim  kochankiem,  podczas  których  świadczyła  mu 

najbardziej  zwierzęce  cielesne  usługi,  za  co  on  wynagrodził  ją  owymi  szczególnymi  talen-

tami.  Pastor  mógł  nawet  przedstawić  świadków,  którzy  widzieli,  jak  Maria  się  obnaża  i 

oddaje ciemnemu mężczyźnie z kopytami i wilczą twarzą. 

Jakby i tego było mało, pan Revelin przedstawił namacalne dowody. 

Księgi.  Leksykony.  Jeden  z  nich  tak  niebezpieczny,  że  Revelin  dotykał  go  jedynie 

szczypcami  do  kominka.  Maria  rozpoznała  sekretną  Księgę  Sztuk  Sefraniusa,  najdroższą 

własność Mogensa, o której istnieniu wiedziała, choć on się tego nie domyślał. Napisane wła-

snoręcznie przez Marię recepty. I flaszeczki z trucizną. 

Tak, to rzeczywiście trucizna. 

Sądowi zademonstrowano to, podając psu kawałeczki mięsa zanurzone w miksturach 

Marii.  Zwierzę  przez  kilka  minut  wiło  się  w  konwulsjach,  toczyło  pianę  z  pyska.  Maria 

odwróciła  twarz  ściągniętą  bólem,  kilku  sędziów  zadrżało  z  przerażenia  na  widok  cierpień 

psa. 

Pan  Revelin  przedstawił  jeszcze  zaprzysiężone  świadectwa  dwóch  kobiet  z  wioski, 

które widziały Marię lecącą na miotle w dzień przesilenia zimowego. 

Pisarz,  mimo  powagi  sytuacji,  walczył  z  uśmiechem.  Był  trzeźwo  myślącym 

człowiekiem,  lecz  w  tym  przypadku  musiał  przyznać,  że  zbyt  wiele  okoliczności  świadczy 

przeciwko oskarżonej. Jeśli w ogóle istnieją czarownice, to postępki tej kobiety są najbliższe 

dowodów na ich istnienie. 

Później  nadeszła  kolej  biegłego.  Potrzebował  wiele  czasu  i  słów  na  zaprezentowanie 

swego  fachowego  przygotowania,  drobiazgowo  relacjonował  wcześniejsze  podobne  sprawy, 

w których brał udział zarówno w kraju, jak i za granicą. 

Zakończył swą przemowę jasno i wyraźnie. Zaofiarował się, że jeśli sędziowie uznają 

to  za  konieczne,  zdobędzie  dalsze  decydujące  dowody,  doskonale  bowiem  zna  odpowiednie 

background image

sposoby  i  metody  przesłuchania,  które  z  całą  pewnością  wymuszą  ostateczne  przyznanie  się 

do winy... 

Ośmiu  sędziów,  przykładnych  gospodarzy  i  obywateli,  z  trudem  przełknęło  ślinę. 

Słyszeli o przesłuchaniach czarownic i obrzydzenie ogarniało ich na myśl o tym, że ta piękna 

kobieta miałaby być kaleczona i dręczona w imię prawa. Na pewno była niebezpieczna, lecz 

jeśli  zdawała  sobie  sprawę,  co  jest  dla  niej  lepsze,  powinna  przyznać  się  do  winy  i  za-

akceptować względnie prędką śmierć. 

Sąd  zakończył  trzeci  dzień  rozprawy  powtórnym  wezwaniem  Marii.  Gdy  pisarz 

skierował wzrok na oskarżoną, w pomieszczeniu zapadła cisza. 

- Mario Meisterplass, słyszałaś słowa tych ludzi przeciw swoim własnym. To dobrzy 

obywatele, dwaj z nich nawet to pasterze naszego Pana tu na ziemi. Czy wciąż masz śmiałość 

kłamać  przed  obliczem  sądu?  Pragniesz  dodać  jeszcze  jeden  niewybaczalny  występek  do 

rejestru swych grzechów, zarzucając kłamstwo tym, którzy stoją wyżej od ciebie? 

Maria nie od razu odpowiedziała, szukała właściwych słów. Przychodziło jej to teraz z 

trudem, całe ciało wydawało się należeć do kogoś innego. Odnosiła wrażenie, że obserwuje z 

góry  wydarzenia,  jakby  zmieniła  się  w  muchę,  siedzącą  na  ścianie  i  przypatrującą  się 

ludziom. 

Sędzia  ponownie  ją  wezwał,  wyglądało  na  to,  że  Maria  przebudziła  się  z 

nieświadomości. 

- Panie pisarzu, nie mogę powiedzieć nic innego, jak tylko to, że nie przyznaję się do 

winy. Nie jestem czarownicą. Zawsze starałam się wykorzystać wszystko, co wiem, dla dobra 

ludzi, służyć im pomocą, uzdrawiać... 

- Ale przyznajesz, że zaprzedałaś duszę diabłu, aby zdobyć taką potęgę i umiejętności? 

-  Diabeł...  Nic  o  nim  nie  wiem.  Znam  tylko  jednego  Boga,  dobrego  i  miłosiernego. 

Jeśli diabeł w ogóle istnieje, to, przypuszczam, ma on siedzibę w ludzkich sercach! 

-  Przyznajesz  więc,  że  wpuściłaś  Złego  do  swego  serca?  -  W  głosie  pisarza  dał  się 

niemal słyszeć gniew. 

Maria odparła tak samo cicho: 

- Nie przyznaję się do żadnych konszachtów z jakąkolwiek duchową mocą, ani złą, ani 

dobrą. Wykorzystuję jedynie rośliny, które rosną na ziemi, i swoją własną wiedzę. Zdobyłam 

ją z wielkich ksiąg, z zapisków mądrych medyków. W dalekim świecie... tam wiedzą więcej o 

słabościach ciała. Tam potrafią zapanować nad chorobami, które co dnia zabijają i okaleczają 

nas,  mieszkańców  ciasnych  fiordów...  Tak  bardzo  pragnę  się  uczyć,  ratować  ludzi  od  tych 

mąk... 

background image

-  To  grzech!  -  przerwał  jej  Revelin.  Siny  z  gniewu  poderwał  się  ze  swego  miejsca  i 

wymachiwał  rękami.  -  Słuchajcie,  co  mówi  czarownica!  Pragnie  zająć  miejsce  Boga,  chce 

rządzić życiem i śmiercią! Panie pisarzu, tymi słowami sama wydała na siebie wyrok! 

-  Proszę  siadać!  Na  tej  sali  tylko  ja  mam  prawo  dopuścić  kogoś  do  głosu  i  kierować 

waszymi  zeznaniami!  A  tobie,  Mario  Meisterplass,  pragnę  dać  jedną  radę.  Usłyszeliśmy 

więcej,  niżby  wystarczyło  do  posłania  cię  na  stos.  Jeśli  jednak  teraz  odmienisz  swe  słowa  i 

szczerze wyznasz grzechy, być może ocalisz duszę. Jestem pewien, że pan Revelin będzie się 

za ciebie modlił, skoro tylko zdołasz się uwolnić z okowów Szatana i wyznasz swoje zło. 

- Nie jestem zła! Być może często postępowałam niewłaściwie, lecz nigdy, przenigdy 

nie  uczyniłam  tego,  o  co  mnie  oskarżacie!  Przez  wzgląd  na  mą  niewinną  córkę,  czy  nie 

widzicie, jakie to okrutne sprzysiężenie? 

Po  raz  pierwszy  się  załamała,  stojący  za  nią  parobek  lensmana  nie  zdążył  jej 

podtrzymać, gdy osuwała się na podłogę. 

Ku  swemu  zdumieniu  sędziowie  ujrzeli  mokre  smugi  na  policzkach  oskarżonej. 

Wstrząśnięci wpatrywali się w Marię, leżącą na ubitej ziemi jak ranne zwierzę. 

Czarownice wszak nie potrafią płakać! 

Szacowny  Maximilian  o  żółtych  dłoniach  prędko  zapanował  nad  sytuacją  i  znów 

zarzucił Marię gradem niezrozumiałych słów. Grożąc palcem, zwrócił się do sądu: 

- Nie dajcie się zwieść, moi panowie! To tylko jedna ze sztuczek wiedźmy! Pokazuje, 

jaką  mocą  obdarzył  ją  jej  mroczny  książę,  skoro  potrafi  wywołać  w  was  zwątpienie  i 

współczucie za pomocą kilku zaledwie fałszywych łez! 

Nieliczni gapie zadrżeli, sami zapewne odczuli na własnej skórze czarnoksięską moc 

Marii, gdy przez moment coś ścisnęło ich w gardle. Było jednak zapewne tak, jak mówił ów 

budzący grozę człowieczek: to jedynie dowód jej potęgi. 

-  Sądzę,  że  wkrótce  powinniśmy  wyjaśnić  tę  sprawę.  Kobieta  musi  przyznać  się  do 

winy,  inaczej  uczynimy  jej  duszy  wielką  krzywdę.  Jeśli  przyzna  się  teraz,  zanim  dotknie  ją 

ś

mierć,  istnieje  dla  niej  pewna  szansa.  Wszechmogący  Bóg  ma  także  swoje  ścieżki  i  choć 

nam może się to wydać dziwne, być może potrafi udzielić łaski i wybaczenia takim jak ona. 

Lecz tę kobietę należy unicestwić, jej ciało spalić, a popiół zakopać. Diabeł bowiem obiecał 

jej podobnym, że nic złego ich nie spotka ze strony wody ani żelaza! Możemy wrzucić ją do 

morza ze związanymi rękami i nogami, lecz ona i tak będzie unosić się  na powierzchni! Na 

własne  uszy  słyszeliście  słowa  pastora  o  tym,  jak  ta  kobieta  sama  szuka  fal,  zimnej  czarnej 

otchłani,  gdzie  spieszy  na  schadzki  ze  swym  bluźnierczym  bożkiem  z  najgłębszych  czeluści 

ziemi! 

background image

Pisarz  poczuł  się  nieswojo.  Sędzia  Bern,  niepozorny  człowieczek,  zyskał  władzę  nad 

całym  zgromadzeniem.  A  sędziowie  nie  wiedzieli  już,  co  myśleć,  pojęli,  że  nie  powinni 

mierzyć się z jego potęgą. 

Zmęczony pisarz ponownie zabrał głos, zwracając się do oniemiałej Marii. 

-  Po  raz  ostatni  mówię  ci:  daj  nam  usłyszeć  wyznanie  twych  win.  Inaczej  będę 

zmuszony przekazać sprawę w ręce obecnych tu przedstawicieli Kościoła. Ich metody... Cóż, 

wiem, że je znasz. Nawet potężna czarownica nie zdoła uniknąć cierpień, jakie cię czekają. 

Maria podniosła głowę, patrzyła mu teraz prosto w oczy. 

-  Oby  Bóg  wybaczył  wam  niesprawiedliwość,  jaką  czynicie  mnie  i  moim  bliskim! 

Powiadam wam, nigdy nie miałam do czynienia z czarami ani z diabelską mocą! 

Zobaczyli,  że  przymyka  oczy  i  dotyka  łańcuszka  zawieszonego  na  szyi  dla  ozdoby. 

Ż

aden  z  nich  nie  wiedział,  że  niegdyś  należał  on  do  kobiety  oskarżanej  przed  wielu  laty  o 

takie same przewinienia. 

Spieszono  się  z  wydaniem  wyroku.  Tuż  za  progiem  czekało  Boże  Narodzenie  i 

błogosławiony  czas,  kiedy  to  ludzie  skupiali  się  na  przygotowaniach  do  wielkiego  święta. 

Spotykali  się  przy  pracy  i  wspólnie  cieszyli  na  długie,  leniwe  dni,  podczas  których  brzuchy 

częściej  napełniały  się  do  syta,  a  umysły  odzyskiwały  spokój.  Radowali  się  także  na  wesołe 

wieczory,  na  beztroskie  rozrywki,  na  jazdę  z  kościoła  na  wyścigi,  wzbijającą  po  drodze 

kurzawy  śniegu.  I  na  tętniące  życiem  świąteczne  przyjęcia,  na  których  bawiono  się  tak 

ś

miało, że nawet mężatki znów czuły się jak młode dziewczyny... 

Teraz jednak ponury ciężar zawisł nad ludźmi, a mróz, jaki nastał, skuwał lodem także 

ich  serca.  Proces  czarownicy  budził  przerażenie.  Wiedziano,  co  w  te  zdające  się  nie  mieć 

końca  dni  i  noce  dzieje  się  w  piwnicach  probostwa.  Nikt  nie  widział  demonów,  unoszących 

się  nad  dachami  chałup,  gdy  czarownica  wzywała  pomocy,  wszyscy  jednak  odnosili 

wrażenie, że nad domostwem wielebnego zawisł mroczny cień. Drżący z zimna ludzie garnęli 

się  do  siebie  nawzajem,  u  pastora  usiłowali  szukać  pociechy.  Szczerze  pragnęli  końca  tego 

strasznego  procesu,  tak  aby  powrócić  mogła  szara  codzienność.  Ciekawość,  która  zwykle 

kazała im się gromadzić przed budynkiem sądu niczym spragnionym koniom u studni, dawno 

już zgasła. Cała ta sprawa napełniała ich jedynie odrazą, tęsknili za spokojem. 

Na  trzeci  dzień  pisarz  znów  mógł  zwołać  sędziów  i  Marię  po  raz  ostatni  wezwano 

przed sąd. 

Na  jej  twarzy  nie  było  znać  żadnych  śladów  zadanego  gwałtu.  Włosy  natomiast,  ten 

cudowny  złocisty  wodospad,  brutalnie  zniszczono.  Poszarpano  je  nierówno,  w  żadnym 

miejscu nie pozostały dłuższe niż na palec. Wielkie oczy zdawały się teraz jeszcze większe, 

background image

oblicze bardziej odkryte i wrażliwe na ciosy. Najwidoczniej chodzenie sprawiało jej kłopoty; 

gdy  osunęła  się  na  twardą  ławkę,  twarz  ściągnął  grymas  bólu.  Zabrali  jej  też  piękną  suknię, 

siedziała  przyodziana  w  workowatą  koszulę,  na  ramiona  zarzuciła  połataną  derkę.  Na 

policzkach  miała  ciemne  plamy,  prawdopodobnie  od  ziemi  z  klepiska  piwnicy.  Usiłowała 

mimo  wszystko  odgarnąć  i  porządnie  ułożyć  strzępki  włosów,  lecz  krótkie  kosmyki  nie  da-

wały się przygładzić. Maria wyglądała na oszołomioną, zhańbioną dziewczynę, lecz jej piersi 

po narodzinach trzeciego dziecka pozostały wezbrane i pełne. 

Pisarz  odczytał  relację  z  przesłuchań.  Za  suchymi  słowami  kryła  się  rzeczywistość, 

której nikt nie chciał sobie w pełni uświadamiać. 

...nie przeszła próby ognia i wody i wielokrotnie dała dowody na związki łączące ją ze 

złymi  mocami,  pozostając  niewrażliwa  na  ból  i  nie  okazując  naturalnych  reakcji  ciała  i 

duszy... 

Owszem,  myślała  Maria  z  goryczą,  rzeczywiście  zdarzało  się,  że  nie  krzyczałam, 

kiedy przypalaliście mi skórę albo wbijaliście igły w stopy. Nie rozumiecie, że mój kielich już 

się  przepełnił?  Nie  wiecie,  że  gdy  ból  staje  się  zbyt  dotkliwy,  a  cierpienie  nieznośne,  nasza 

słabość spieszy nam z pomocą i pozwala odpocząć na miękkim posłaniu mgły? 

Zdawała  sobie  sprawę,  że  wyciągnęli  od  niej  decydujące  słowa.  Słyszała  ich  głosy, 

dobiegające  z  daleka,  z  brzegów  ognistego  morza,  raz  pociemniałe  od  gniewu,  groźne,  to 

znów szepczące zachęcająco: 

-  Wypowiedz  tylko  te  słowa,  moja  droga,  a  unikniesz  cierpienia!  Odpowiedz  krótko 

„tak”, to skończy się całe zło... 

I  wreszcie,  wyciskając  z  płuc  ostatnie  resztki  powietrza,  pozwoliła,  aby  opuchnięty 

język  sformułował  coś  na  kształt  potwierdzenia.  Dotrzymali  obietnicy,  już  więcej  jej  nie 

dręczyli.  Spała  później  co  najmniej  przez  osiem  godzin,  aż  ktoś  wreszcie  ją  obudził,  za-

ś

miewając się na widok jej zmieszania, gdy odkryła, że ma obcięte włosy. 

Pan Revelin. 

To on był jej katem, on ją torturował. 

Teraz twarz mu poczerwieniała w opętaniu zwycięstwem. Cieszył się tym, co się stało, 

jak kot, który dla zabawy z lubością odrywa nogi myszy, zanim ją uśmierci. 

Maria  nie  mogła  patrzeć  na  jego  rozciągnięte  w  uśmiechu  usta,  nie  chciała  dać  mu 

kolejnych  powodów  do  satysfakcji.  Podniosła  głowę,  poczuła  ból  przeszywający  ciało.  Ich 

spojrzenia  się  spotkały,  odniosła  krótkotrwałe  zwycięstwo,  kiedy  jego  roześmiana  twarz  na 

moment  zastygła.  Maria  dostrzegła  na  znajomym  obliczu  przelotny  strach,  ten  sam  strach, 

który ujrzała wówczas, gdy uderzyła go na probostwie w Lyster. 

background image

Ach, jakże musiał jej nienawidzić! 

Ogłoszono wyrok śmierci, tak jak się tego spodziewano. Mimo wszystko jednak Maria 

poczuła, że krew przestaje krążyć w jej żyłach, odpływa od głowy, wywołując mrowienie w 

palcach.  Nogi  zrobiły  się  ciężkie,  nie  mogła  się  ruszyć  z  miejsca.  Zaskoczył  ją  wyraz  cier-

pienia  w  oczach  pisarza,  biedny  człowiek,  najwidoczniej  nie  bardzo  mu  się  to  wszystko 

podoba. 

Za to pan Revelin wystąpił w przód z podniesioną głową, uznając, że nadszedł czas na 

wygłoszenie  któregoś  z  rozlicznych  kazań  na  temat  niebezpiecznej  mocy  kobiet  i  złego 

spojrzenia  kusicielek.  Na  szczęście  pisarz  go  powstrzymał,  a  pastorowa,  blada  pani  Cecilia, 

odwróciła  głowę,  kiedy  mąż,  nie  był  w  stanie  minąć  oskarżonej  bez  zdradzania  swego 

podniecenia.  Wiedziała,  że  jej  małżonek  pod  ubraniem  nosi  przytroczone  do  pasa  obcięte 

włosy  Marii.  Cecilia  płakała  nad  swą  bezradnością,  nad  dzieckiem,  które  miała  wydać  na 

ś

wiat. Zło ją przerosło, wtrąciło do grobu, który sama wykopała swą zazdrością. 

Białe  palce  złożyły  się  w  desperackiej  modlitwie  do  Boga,  bez  słów  błagała,  by 

pomógł  jej  żyć  z  tym  straszliwym  brzemieniem,  nie  czyniąc  przy  tym  krzywdy  dziecku. 

Ciężarna  kobieta  nie  powinna  żywić  nienawiści,  zazdrości  czy  gniewu.  Pod  wpływem  złych 

uczuć  dziecko  może  przyjść  na  świat  z  niejedną  wadą.  Wiadomo  wszak,  że  od 

lekkomyślności  matki  dziecku  mogą  się  pojawić  paskudne  znamiona  na  piersiach  i 

podbrzuszu, a zamiłowanie do plotek może spowodować, że maleństwo urodzi się z ustami, 

które nigdy się nie nauczą wypowiadać żadnego słowa. O jakież więc deformacje przyprawi 

niewinne dziecię jej okrucieństwo? 

Za późno już jednak było na żal. 

Wszystko się dokonało. 

Maria wkrótce przestanie istnieć, spłonie, obróci się w nicość, a wraz z nią wszystkie 

koszmary. 

Cecilia  pozwoliła  mężowi  wyprowadzić  się  z  lokalu  sądu  do  sań.  Wrócili  do  domu  i 

chociaż  był  biały  dzień,  Revelin  powiódł  ją  na  stryszek  do  sypialni  i  posiadł  brutalnie,  nie 

zważając  na  rosnący  brzuch.  Gdy  usiłowała  się  opierać  jego  pożądaniu,  wymierzył  jej  dwa 

policzki. Przerażona patrzyła, jak moczy złoty warkocz Marii. 

A więc nic się nie skończyło, przeciwnie, opętanie jeszcze się wzmogło. Jej małżonek 

nie był już jej mężem. Przestał należeć do tego świata. Nienawiść i żądza, długie noce, kiedy 

pod  powiekami  tkwił  mu  obraz  Marii,  sprawiły,  że  pomieszało  mu  się  w  głowie.  Cecilia  to 

zrozumiała. Przez krótki czas usługiwała w przyklasztornym przytułku, gdzie młode, ofiarne, 

nie  mające  się  gdzie  podziać  kobiety  podtrzymywały  płomień  życia  w  szaleńcach.  Gdy 

background image

zdarzyło  się,  że  mąż  spojrzał  wprost  na  nią,  czuła  ten  sam  strach,  jaki  budziły  w  niej  oczy 

tamtych nieszczęśliwców. 

Leżała  drżąca,  śmiertelnie  przerażona  prawdą,  którą  właśnie  sobie  uzmysłowiła. 

Otoczyła  ramionami  obolałe  ciało,  pragnąc  ochronić  maleńkie  życie,  które,  choć  niewinne, 

zostało narażone na taką udrękę. 

Marii pozwolono pożegnać się z córkami i Randarem. Nawet teraz, cztery tygodnie po 

rozstaniu, żal boleśnie piekł w sercu. Gdy zapadł wyrok lokalnego tingu, pisarz postarał się o 

natychmiastowe przewiezienie skazanej do Bergen. Skutą kajdanami Marię zaprowadzono do 

ogromnej, górującej nad okolicą twierdzy, która pochłonęła ją przez jedną ze swych licznych 

ż

elaznych bram. Maria nie zwracała uwagi na zimne korytarze ani na niosące się straszliwym 

echem  westchnienia  zamkniętych  tu  nieszczęśników,  od  których  strażnikom  ciarki 

przebiegały po plecach. Nikt się do niej nie odzywał, nawet stara kobieta, która co drugi dzień 

przynosiła jej wodę i rozmoczony chleb. 

Tu na dole dzień i noc zlewały się w jedno, panowała wieczna ciemność, rozjaśniana 

jedynie  blaskiem  pojedynczej  pochodni,  zapalanej  wyłącznie  wtedy,  gdy  prowadzono 

jakiegoś  więźnia  na  górę  albo  w  dół.  Tych,  którzy  opuszczali  więzienie,  nigdy  więcej  nie 

widziano.  Niektórzy  wracali  do  życia.  Inni,  jak  ona,  mieli  ujrzeć  światło  dopiero  rankiem 

ostatniego dnia. 

Mrok był tutaj przyjacielem, samotność pociechą. Maria coraz więcej czasu spędzała 

pogrążona  we  śnie,  zdarzało  się,  że  ledwie  rejestrowała  pobrzękiwanie  pęków  kluczy 

dozorców, gdy nachylali się i podsuwali jej drewniane talerze z jedzeniem. Tkwiła przykuta 

do ściany niczym zwierzę, lecz nie dręczono jej już batem ani słowami drwiny. W okresach 

czuwania  starała  się  unikać  najbardziej  bolesnych  myśli.  Przestała  się  gnębić  obrazami  i 

wspomnieniami  najbliższych,  tęsknotę  odgrodziła  wysokim  murem.  Starała  się  zajmować 

bardziej banalnymi troskami. 

Na nic się nie zda bezbrzeżny smutek ani walenie pięściami w grube kamienne mury. 

Nikomu  w  niczym  by  nie  pomogło,  gdyby  oszalała,  powtarzając  sobie,  że  jej  maleńka 

córeczka nigdy nie pozna matki. Randarowi i tak nie byłoby lżej, nawet jeśli ona wypłakałaby 

sobie oczy. 

Przestała składać ręce w modlitwie o siebie i swoich bliskich. Zdarzało się nawet, że 

ogarniał ją wielki spokój, taki jak wtedy gdy Liv, mama, ocierała łzy z dziecięcych policzków 

i  delikatnie  przesuwała  palcami  po  włosach  młodziutkiej  dziewczyny.  Maria  czuła  wówczas 

jakąś  osobliwą  siłę,  niezwykłe  tchnienie  przypominające  radość.  Przymykała  oczy  i  po-

zwalała  obolałemu  ciału  pławić  się  w  ogarniającym  je  cieple.  Przerażające  cienie  płonącego 

background image

stosu  ustępowały  niczym  nie  usprawiedliwionej  nadziei.  Wprawdzie  odwołano  się  w  jej 

sprawie  do  wyższej  instancji,  lecz  przecież  nie  zdarzyło  się,  aby  wyrok  wydany  na  cza-

rownicę został kiedykolwiek zmieniony. 

Jej  los  dzierżył  teraz  w  swoich  rękach  zastępca  królewskiego  sędziego  Blix,  młody, 

lecz doskonale wykształcony prawnik, mający możność starannego doboru ławników. Maria 

jednego  dnia  pokładała  całą  ufność  w  przyszłym  procesie,  ośmielała  się  wierzyć,  że  spisek 

przeciwko niej zostanie w porę odkryty i ujawniony. Niestety, nazajutrz znów zwyciężała w 

niej gorycz i świadomość, że wrogowie, z którymi przyszło jej się zmierzyć, są zbyt potężni, 

zbyt wielcy. Żałowała wtedy, że odebrano jej srebrny nożyk, wszystko dałoby się zakończyć 

już  teraz.  Wiedziała,  że  możliwe  są  dalsze  odwołania,  a  nawet  prośba  do  króla  o 

ułaskawienie.  Jednak  fatalnego  1685  roku  król  Christian  V  podpisał  swoim  imieniem  nowe, 

jeszcze  surowsze  prawa,  obowiązujące  mieszkańców  prowincji  Norwegii.  Wprowadzano  je 

już twardą ręką. 

Nie można liczyć na żadną łaskę. 

Nie nadarzyła się też nigdy szansa ucieczki. Od momentu kiedy zapadł wyrok, otaczali 

Marię ciasnym kręgiem  milczący, wystraszeni mężczyźni z gotową do ataku bronią. A teraz 

ze  wszystkich  stron  były  tylko  ciemność  i  kamień,  gruby  na  metr,  pokryty  osypującym  się 

wapnem, i zimny metal. 

To nieprawda, że w piekle jest gorąco i tłoczno od ludzi, pomyślała Maria. 

Piekło to miejsce zimne i ciche, wciąż takie samo, bez początku i końca. 

background image

ROZDZIAŁ IV 

Randar, przyszedłszy do wioski w połowie lutego, by zwrócić dług, prawie nie poznał 

lensmana Eyliffa Stedje. Sam zapewne także się zmienił, żal i tęsknota ryją głębokie ślady na 

twarzach ludzi. Ale lensman nie wstawał z łóżka, piskliwy głos nie przypominał wcale głosu 

silnego mężczyzny, któremu wioska przypisywała tak wiele bohaterskich czynów. 

Drogę  wskazała  Randarowi  okrągłolica  dziewczyna,  rozpoznał  ją  z  opowiadań 

Sunnivy  o  życiu  na  służbie  u  gospodarza  ze  Stedje.  Zanim  gość  wszedł  do  środka, 

dziewczyna  zbliżyła  się  do  stojącego  w  największej  izbie  łóżka  i  pomogła  leżącemu  w  nim 

człowiekowi podnieść się do pozycji siedzącej. 

Randar  przywitał  się,  lensman  ledwie  skinął  głową,  a  już  z  powrotem  opadł  na 

poduszki, jak gdyby ten nieznaczny ruch pozbawił go resztki sił. 

- Dzień dobry, lensmanie - cicho odezwał się Randar. 

- Tak samo dobry dla ciebie, jak i dla mnie - odburknął chory. 

Jakiś  czas  siedzieli  w  milczeniu.  Lensman  zakaszlał,  przez  chwilę  całe  jego  ciało 

drżało w bolesnym skurczu. 

Randar  w  lot  zrozumiał,  że  czasu  pozostało  niewiele.  Zastanawiał  się,  czy  naprawdę 

tylko choroba jest powodem tak strasznej słabości lensmana. 

-  A  więc...  udało  ci  się  zwrócić  dług,  Randarze  Meisterplass?  Nie  tak  łatwo  ci  to 

przyszło, jak sądzę, w dzisiejszych czasach. 

-  To  prawda,  nie  było  łatwo.  I  niekiedy  zadaję  sobie  pytanie,  czemu  służyć  ma  ten 

znój, skoro i tak... 

- Nie ma Marii - ponuro dokończył lensman. - A ten przeklęty klecha obnosi się, jakby 

był  Bożym  prorokiem,  zwiastującym  nadejście  sądu  ostatecznego!  Wydaje  mu  się,  że  jest 

właścicielem całej wioski! 

Randar  pojął,  że  przyczyną  cierpienia  lensmana  na  równi  z  chorobą  jest  utrata 

autorytetu.  Najprawdopodobniej  bardziej  go  to  zapiekło  niż  obraz  Marii  prowadzonej  do 

łodzi, która na zawsze rozłączyła ją z mieszkańcami wioski nad fiordem. 

- Byłeś jej przyjacielem, lensmanie - szepnął przez zaciśnięte zęby. 

Lensman zerknął nań badawczo; w cichym głosie Randara wyczuł ton oskarżenia. 

- Przyjacielem! Tak, służyłem jej pomocą, byłem tym, do kogo zawsze mogła przyjść, 

wyrównującym  drogę,  którą  podążała!  Lecz  ona  mnie  przerosła,  Randarze  Meisterplass! 

Twoja kobieta wyznaczyła mój koniec, sprawiła, że za szeroko otwierałem gębę, zbyt śmiało 

background image

sobie  poczynałem!  W  ten  sposób  wszyscy  przegraliśmy.  Teraz  możemy  się  zakładać,  kto 

pierwszy stanie u bram piekieł. Możliwe, że ten wyścig wygram ja, nie Maria! 

- Zamilcz, lensmanie! - przerwał mu Randar. - N i c nie zyskasz, zatruwając usta tak 

gorzkimi słowami. I nie waż się winić Marii o swe własne nieszczęście! Czyżbyś był równie 

głupi  jak  ci  wystraszeni  chłopi,  którzy  wierzą,  że  Maria  potrafi  odebrać  krowom  mleko, 

rzucając urok poprzez fiord? 

Udręczona  twarz  lensmana  złagodniała,  podobała  mu  się  bezpośrednia,  szczera 

przemowa Randara. 

-  Tak,  tego  pewnie  nie  umiała,  ale  gotów  jestem  przysiąc,  że  zdołałaby  pozbawić 

mężczyznę soków życia, nawet gdyby dzieliło ją od niego całe morze! 

Randar postanowił przyjąć tę rubaszną uwagę za komplement, prędko jednak zmienił 

temat. Przybył do wsi z dwiema sprawami, dług rzeczywiście należało zapłacić, lecz równie 

istotne było uzyskanie odpowiedzi w sprawie Marii. 

-  Nie  słyszałem  żadnych  nowin  od  stycznia,  lecz  prawdopodobnie  jej  sprawę 

rozpatruje teraz sąd apelacyjny w Bergen - ciągnął gospodarz. - Przypuszczam, że już wkrótce 

dotrą  do  nas  jakieś  wieści,  to  nie  powinno  potrwać  dłużej  niż  do  Wielkiej  Nocy.  Takie 

sprawy...  Nawet  król  stara  się  rozstrzygnąć  je  jak  najprędzej.  Widzisz,  strażnicy  nie 

przepadają za pilnowaniem czarownic. Boją się. 

- Lensmanie... Pytałem cię już wcześniej, ale... Czy naprawdę nic nie możemy zrobić? 

Eyliff  Stedje  odetchnął  ciężko,  świst  przerodził  się  w  atak  kaszlu.  Twarz  jeszcze 

bardziej  mu  pobladła,  Z  trudem  chwytając  powietrze  otarł  usta  gałganem,  zanim  wreszcie 

odparł: 

-  Nic.  Naprawdę.  Gdy  taki  wyrok  zostanie  ogłoszony,  nikt  się  od  niego  nie  wykręci. 

Wszystkie odwołania mają wyłącznie formalny charakter, są po to, aby udowodnić ludziom, 

ż

e nasze społeczeństwo sprawiedliwie traktuje nawet najnędzniejszych, najnikczemniejszych 

przestępców. Oczywiście zdarza się, że król ułaskawia zabójców czy gwałcicieli, lecz kogoś 

oskarżonego  o  czary...  Nie,  kościelni  dostojnicy  nigdy  nie  zgodzą  się  na  to,  by  ktokolwiek 

taki  uszedł  z  życiem.  Musisz...  musisz  o  niej  zapomnieć,  przyjacielu.  Randar  gwałtownym 

ruchem poderwał się ze stołka, jego słowa były niczym ciosy zadawane pięścią. 

- Dla mnie ona nigdy nie umrze! A gdybym nawet poważył się na wiarę, że jej już nie 

ma, wystarczy, abym wziął Maryjkę na kolana i popatrzył w niebieskie oczy... 

Eyliffa zdumiała siła tego człowieka. Ileż on potrafi znieść? 

Przymknął powieki, poczuł się bardzo zmęczony. 

background image

Randar  spostrzegł  to,  wziął  czapkę  ze  stołu.  Lensman  nie  odpowiedział  na  jego 

pożegnanie,  leżał  teraz  w  łóżku  jak  starzec,  ledwie  dysząc.  Gdy  jednak  Randar  delikatnie 

pchnął drzwi, dobiegły go szeptem wypowiedziane słowa: 

-  Wszystko  to  gra.  Ciekawe,  co  ona  zrobiła  z  tym  księdzem,  że  tak  mocno  ją 

pokochał? 

Randar od razu zrozumiał, że Stedje nie ma na myśli Mogensa. 

Czy to możliwe? Pan Revelin... Maria... 

Czyżby to nie odwzajemniona miłość tak opętała tego człowieka? 

Umysł  Randara  usiłował  ogarnąć  ten  nieoczekiwany  wymiar  sprawy,  serce 

gorączkowo szukało nowej nadziei. Jeśli to rzeczywiście spisek, jeśli wszystko opierało się na 

żą

dzy zemsty Revelina... 

Gdyby wiedział o tym wcześniej, już zadbałby o  to, by pastorowi nie starczyło życia 

na uknucie tej strasznej intrygi. Jakże chętnie oddałby własną głowę za Marię i za to cudowne 

dziecko, które mu urodziła! 

Teraz było za późno. 

Randar już raz kiedyś poprzysiągł zemstę, o ten raz za dużo, by ponownie popełnić ten 

sam błąd. 

Maria nauczyła go, że krwawa zemsta nigdy nie umniejsza bólu. 

Zemsta jedynie zżera człowieka od środka, wysysa z ciała całą siłę. Lecz jakże chętnie 

stanąłby z tym pastorem twarzą w twarz, tylko oni dwaj... 

Randar  wiedział,  że  gdyby  nie  Maryjka,  pan  Revelin  krótko  radowałby  się 

zwycięstwem.  On  sam  był  mężczyzną  na  tyle,  że  odpłaciłby  pastorowi  po  dziesięciokroć  za 

to,  na  co  naraził  Marię  podczas  tamtych  dwóch  nie  kończących  się  nocy  w  piwnicach 

plebanii. 

Za  każdym  razem  jednak,  gdy  rozpalona  do  białości  nienawiść  spopielała  mu  serce, 

przed oczyma stawała mu twarz Marii. Wiedział, jakie słowa wypowiada. A pulchna piąstka 

Maryjki zaciśnięta na okaleczonym palcu Randara także zobowiązywała. 

Wrócił do domu. 

Ale  nawet  morskie  fale  zgadzały  się  z  jego  gniewem,  prowadząc  go  coraz  dalej  w 

stronę, gdzie dwie odnogi fiordu zlewały się ze sobą, a zielona woda z lodowca mieszała się 

ze słonością morza. 

Do Lyster. 

background image

Na  probostwo,  gdzie  jeden  jedyny  raz  widział  Marię  chodzącą  z  podniesioną  głową 

wśród  swoich.  Pamiętał  scenę  przy  studni,  pamiętał  Sunnivę  jako  małą  dziewczynkę, 

Mogensa, który z czułością całował żonę, nie wiedząc, że kochanek ukrywa się na skraju lasu. 

I Revelina... 

Jego  także  Randar  zauważył,  nijakiego  człowieczka  o  włosach  barwy  piasku.  Kto  by 

przypuszczał, że owa niepozorna postać będzie miała dość siły, by zniszczyć rodzinę, dopiec 

całej wiosce? 

Do  działania  musiała  go  popychać  jakaś  moc,  nie  mieszcząca  się  w  przykazaniach 

surowego Boga. 

Słowa  lensmana  utwierdziły  Randara  w  pewności.  Revelin  postradał  rozum. 

Najprawdopodobniej Maria go kiedyś odrzuciła, a Randar znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, 

ż

e  słowa  odmowy  z  jej  ust  trudno  przełknąć.  Revelin  był  zapewne  nieszczęśliwym  czło-

wiekiem, żonaty z tą anemiczną Cecilią, szarą i przywiędłą jak róża po zimie. Biedna kobieta, 

jeśli zna ścieżki, którymi kroczy jej małżonek! Być może zresztą tak właśnie jest, zważywszy 

na  zapał,  z  jakim  pomagała  mu  w  tej  krucjacie.  Czy  bladej  pastorowej  wydawało  się,  że 

chorobliwa  miłość  męża  zniknie  wraz  z  popiołem  ze  stosu  Marii?  To  znaczy,  że  nie  ma 

pojęcia o ludziach, pomyślał Randar z goryczą. 

Mgła  kładła  się  na  zboczach,  skrywając  niemal  Meisterplassen  wśród  szarobiałych 

kłębków. Przygnębiona Gjertrud powitała Randara z takimi samymi czerwonymi oczyma jak 

zawsze. Dziewczyna gotowa była niemal umrzeć z żalu nad losem Marii, Randar poczuł, jak 

narasta  w  nim  gniew.  Na  Boga,  dlaczego  raczej  nie  próbuje  obdarzyć  dziecka  Marii 

uśmiechem? Patrzył, jak małe piąstki wymachują ponad krawędzią kołyski, z uporem usiłują 

pochwycić drewnianego ptaszka, który wisiał kiedyś także nad kołyską Sunnivy. 

Randar  uśmiechnął  się,  lecz  radość  z  posiadania  dziecka,  którą  odczuwał,  nie  była 

niezmącona.  Mimo  to  jeden  jedyny  człowiek  zdolny  był  sprawić,  by  poczuł,  że  żyje.  A 

człowiekiem tym była Marja. Maryjka w kołysce. Córka swej matki. 

Nie potrafił nic poradzić na to, że w pewnym sensie odpycha w ten sposób Sunnivę. 

Randar jednak widział tylko Maryjkę, błękitne oczęta, mały prosty nosek, rączki z pięknie już 

ukształtowanymi  malutkimi  paznokietkami,  mocny  uścisk  dłoni.  Włosy  dziewuszki  były 

czarne  i  prędko  rosły.  W  głębi  duszy  żywił  nadzieję,  że  przypuszczenia  Gjertrud  okażą  się 

prawdziwe  i,  jak  to  często  bywa,  z  czasem  czarne  włoski  zjaśnieją.  Randar  z  całego  serca 

pragnął,  aby  Maryjka  stała  się  idealną  kopią  swej  matki,  a  złocista  grzywa  była  do  tego 

niezbędnie konieczna. 

background image

Ale puch na główce dziewczynki wcale nie chciał się wycierać, maleństwo miało już 

dość  włosów,  by  przewiązać  je  wstążką,  i  Gjertrud  często  ozdabiała  je  jasnoniebieską 

kokardą, należącą jeszcze do Marii. 

-  Spójrz,  jaka  podobna  do  swego  ojca  -  orzekła  Gjertrud,  składając  przy  tym  ręce  i 

uśmiechając się niemądrze przez łzy. 

Randar sam nie wiedział, dlaczego wyszedł, mocno trzaskając drzwiami. 

Maria  Cecilia  Revelin  klęczała  przed  Pańskim  ołtarzem  w  wielkim  kamiennym 

kościele.  Była  noc,  zimna  lutowa  noc,  i  właśnie  o  tej  godzinie  jeden  dzień  zmienił  się  w 

następny. 

Nie zapaliła żadnej świecy, po omacku przeszła po chropowatej drewnianej podłodze 

od wejścia dla pastora pod ołtarz. 

Przekradła  się  pod  piękną  ambonę,  gdzie  tak  często  stawał  jej  małżonek  i  gromił 

parafian.  A  po  przeciwnej  stronie  wisiała  loża,  którą  zbudował  jeden  z  wielkich  gospodarzy 

we  wsi  na  swą  własną  i  na  Bożą  chwałę.  Lożę  umieszczono  o  kilka  palców  wyżej  niż 

kazalnicę; Cecilia pomyślała pogardliwie, że nie jest to wcale przypadkowe. 

Oparła się ciężko o wykładaną skórą balustradę przy ołtarzu, spuchnięte palce mocno 

przylgnęły  do  miejsca  wybłyszczonego  od  dotyku  setek  dłoni.  Czuła  drobne  fale, 

przelewające  się  w  brzuchu,  nie  był  wcale  taki  duży,  lecz  trudny  do  noszenia  niczym  źle 

umocowana podkowa. 

W ciągu kilku ostatnich dni złe samopoczucie Cecilii zmieniło się w ból tak wielki, że 

musiała leżeć w łóżku. 

C  i  a  ł  o  r  o  b  i  ł  o  się  coraz  cięższe,  stale  puchnące  członki  wprawiały  ją  w 

przerażenie. Co wieczór przyciskała palec do kostek i ze zgrozą stwierdzała, że zagłębienie w 

miękkim ciele wcale nie znika. 

W  ustach  zawsze  miała  sucho,  a  nieustanny  ćmiący  ból  głowy  zmuszał  ją  do  leżenia 

przez  większość  czasu  bez  ruchu.  Poproszono  o  radę  babkę  z  jednej  z  zagród  w  Havellen, 

kobieta z powagą na twarzy opowiedziała o złym losie, jaki spotkał inne kobiety z objawami 

podobnymi  jak  u  Cecilii.  Być  może  pomogą  trochę  gorące  okłady  i  specjalne  cuchnące 

mazidło do smarowania rąk i nóg. 

Chora powinna też jeść najlepiej jak tylko się da, pożywne potrawy, takie jak zupy na 

mięsnym wywarze, jęczmienną polewkę, ciastka jajeczne i tłuste zsiadłe mleko ze śmietaną. 

Ale przeciw temu pan Revelin gwałtownie zaprotestował, teraz, kiedy okres wielkich 

ś

wiąt  już  minął,  Cecilia  jako  pastorowa  ma  obowiązek  przykładnie  dochować  reguł  postu  i 

background image

skromności.  Cecilia  usiłowała  mu  tłumaczyć  swój  lęk  o  dziecko,  on  jednak  nie  chciał  jej 

słuchać i nie pozwolił mówić. 

Z  bólem  w  duszy  Cecilia  musiała  przyznać,  że  zwycięstwo  odniesione  nad  Marią 

wcale  nie  przyczyniło  spokoju  na  plebanii.  Może  będzie  lepiej,  kiedy  czarownica  wreszcie 

umrze...  lecz  to  zapewne  jeszcze  potrwa,  sądowy  młyn  mełł  powoli.  Cecilia  miała 

ś

wiadomość,  że  w  tej  sprawie  będą  się  odwoływać  aż  do  samego  króla,  a  prośby  o 

ułaskawienie  nie  odrzucano  zwykle  tego  samego  roku,  w  którym  ją  otrzymano.  Natomiast 

należało się spodziewać, że proces w sądzie apelacyjnym zakończy się jeszcze wiosną. Marię 

czekała długa droga, lecz tak czy owak, wiodła ku jednemu: na stos. Lub też, jeśli dopisze jej 

szczęście, na szafot. 

Cecilia  zebrała  siły,  puściła  balustradę  i  zorientowała  się,  że  wzrok  bardziej  już 

przywykł  do  panującej  w  kościele  ciemności,  rozjaśnianej  tylko  słabym  blaskiem  księżyca. 

Grube  mury,  ołtarz  w  złoconych  ramach.  Srebrne  świeczniki  i  okucia  na  kościelnej  Biblii 

połyskiwały błękitnie. 

Z cieni pod kazalnicą dobiegł lekki szelest. 

Myszy. 

Cecilia  z  wysiłkiem  złożyła  spuchnięte,  sztywne  palce  i  z  przymkniętymi  oczyma 

usiłowała wczuć się w atmosferę świętości, panującą zawsze w tym wnętrzu. 

-  Dobry  Boże...  Ty,  Wszechmocny...  dopomóż  mi  i  uchroń  przed  cierpieniem,  przed 

męką... 

Urwała,  myślenie  sprawiało  jej  ból.  Strach  boleśnie  uwiązł  w  gardle,  grożąc 

zdławieniem następnego oddechu. 

- Święty Boże, udziel mi łaski i chroń swą dłonią niewinne życie, które noszę w łonie. 

Wróć  mi  poczucie  bezpieczeństwa,  obdarz  spokojem,  wskaż,  jak  mam  zadowolić  mego 

małżonka a Twego sługę... 

Nie  mogła  prosić  Boga,  aby  oczyścił  umysł  Revelina.  Coraz  częściej  jednak  się 

domyślała, że w duszy męża zamieszkała zła, obca moc. A może to ona złagodniała w czasie 

ciąży, stała się bardziej otwarta na cierpienia innych? 

Nie wiedziała. 

Czuła  się  zagubiona,  jakby  obca  na  ziemi.  Myśli  nie  potrafiły  się  na  niczym  skupić, 

drżące ciało przestało już do niej należeć. 

Cecilia się bała. 

Po  raz  pierwszy  uświadomiła  sobie  istnienie  życia,  które  w  sobie  nosiła,  i  myśl  o 

dziecku dała jej nowe zrozumienie. 

background image

Odeszły  gdzieś  gorycz,  nienawiść,  zazdrość  i  gniew,  najwyraźniej  wyparte  przez 

kiełkujące życie. Strach i lęk jednak, które zawsze jej towarzyszyły, wzrastały wraz z płodem. 

A dawna siła, ta, która pomogła jej przetrwać upokorzenia, głód i dni znojnej pracy? Zniknęła 

gdzieś bez śladu, wyczerpana do końca. 

Cecilia widziała też, jak zaciętość i niedostępność męża rośnie w miarę, jak następuje 

jej własny upadek. 

-  Dopomóż  mi  -  błagała,  nie  zdając  sobie  sprawy,  że  jej  głos  niesie  się  po  ciemnym, 

pogrążonym w ciszy kościele. Modlitwa przeszła w niegłośny szloch, a później w pełne żalu 

zawodzenie. 

Nie  minęło  dużo  czasu,  gdy  dziewczyny  służące  na  plebanii  zorientowały  się,  że 

pastorowa zniknęła z łóżka. Sprowadziły ją z powrotem, a w spojrzeniach, jakie wymieniały, 

widniał niepokój. Nie podobało im się monotonne mamrotanie Cecilii, jej pozbawione sensu 

słowa. Widać żona proboszcza traci rozum. 

A może to sprawka czarownicy? 

Położyły Cecilię do łóżka, któraś z nich zawsze przy niej czuwała. 

Pastorowa  prędko  usnęła,  oddychała  teraz  z  większą  łatwością,  równiej.  Obmyły  jej 

napuchniętą  twarz  wilgotnymi  ściereczkami,  a  najmłodsza  z  dziewek  zdradziła,  że  słyszała, 

jakoby  ciężarne  zapadające  na  tę  chorobę  należało  układać  z  nogami  podniesionymi  nieco 

wyżej. Dzięki temu dziecko w łonie matki może poruszać się swobodniej i dogodniej czerpać 

pożywienie. 

I  rzeczywiście,  gdy  Cecilia  obudziła  się  rano  w  rozjaśniony  słońcem  zimowy  dzień, 

czuła  się  znacznie  lepiej.  Dziecko  powitało  ją  energicznym  fikołkiem,  uśmiechnęła  się.  Tak 

dobrze  spała!  Najwidoczniej  jej  modlitwy  zostały  wysłuchane.  Ogarnął  ją  nowy  spokój, 

gorąca pewność. 

Tej nocy zawarła przymierze z Bogiem. 

Dziecko, poruszające się w jej łonie, będzie żyło, miała co do tego pewność pomimo 

oznak  choroby  niszczącej  ciało.  Najpierw  jednak  ona  sama  musi  się  oczyścić,  odświeżyć  w 

kąpieli prawdy. I aby uzyskać wybaczenie, sama musi wybaczyć. 

Maria, jej siostra. 

Maria, kobieta jak ona. 

Maria  jeszcze  niedawno  także  nosiła  dziecko  pod  sercem.  Po  raz  pierwszy  w  życiu 

Cecilia  uświadomiła  sobie  istnienie  niesłychanie  mocnej  więzi,  łączącej  kobiety  w  każdym 

wieku, ze wszystkich stron świata. 

background image

Bez  trudu  przychodziło  jej  teraz  odczuwanie  smutku  i  współczucia  dla  Marii. 

Nienawiść  prawie  całkiem  ustąpiła.  W  dodatku  Cecilia  doskonale  rozumiała,  że  na  nic  się 

teraz nie zda płacz nad dzieckiem Marii, któremu odebrano matkę. 

Mam władzę, pomyślała z dumą. 

Nareszcie  mam  moc,  by  zostawić  ślad  w  świecie  ludzi.  Mój  drogi  mąż  się  przekona, 

ż

e nie tylko on potrafi wprawić w ruch machinę losu! 

Cecilia  uśmiechnęła  się  niemal  od  ucha  do  ucha,  na  spuchniętej  twarzy  pojawił  się 

rzadki  wyraz  zdecydowania.  W  myślach  już  zaczęła  układać  słowa,  które  z  pewnością 

postawią na głowie całe probostwo w Lyster, wioskę, a może nawet zagrodę pisarza. 

Sprawa przeciwko Marii to od początku do końca intryga uknuta przez jej męża. Ona 

sama była niczym mur i fosa, otaczająca jego skomplikowaną budowlę. Żaden z sędziów nie 

mógł  zlekceważyć  przedstawionych  przez  nią  świadectw  przeciwko  Marii.  Teraz  żonę 

proboszcza obwołają kłamczynią. 

Będą mieć wielkie kłopoty! 

Cecilia mimo to już cieszyła się na walkę, która na pewno rozgorzeje. Radowała się na 

myśl  o  wyrazie  twarzy  męża,  kiedy  poinformują  go  o  jej  zdradzie.  Już  się  go  nie  bała, 

przestała być jego niewolnicą na całe życie. Nosiła w łonie jego dziecko i ufała, że dopóki tak 

będzie,  Revelin  nie  wyrządzi  jej  żadnej  krzywdy.  Cóż  za  triumf!  Jakiż  rewanż  za  upo-

korzenia, których od niego doznała! 

- Nie mogę przegrać - przekonywała samą siebie. - Nawet jeśli moje życie zmieni się 

później w piekło, nie będzie gorsze od życia, które teraz zostawiam za sobą. Nareszcie ujrzę, 

jak spadają maski, nareszcie to ja będę wszystkim kierowała. Boże, dopomóż mi, bo chyba po 

raz pierwszy ośmielam się spojrzeć światu prosto w oczy! 

Cecilia  ochłodziła  opuchnięte  ciało  wodą.  Kiedy  wróciły  służące,  siedziała  w  łóżku 

uśmiechnięta  i  czesała  cienkie  włosy.  Wyglądała  bardziej  świeżo,  jasne  oczy  były  szeroko 

otwarte i patrzyły rozumnie, nie powlekało ich bielmo szaleństwa. 

Dziewczyny  z  ulgą  przekonały  się,  że  ich  mroczne  przypuszczenia  się  nie 

potwierdziły, i pomknęły donieść pastorowi, że pani od dawna nie czuła się lepiej. 

-  Mówi,  że  chce  wstać  i  wrócić  do  obowiązków,  spoczywających  na  jej  barkach  - 

nerwowo relacjonowała pastorowi służąca. 

Revelin przygryzł fajkę, którą sobie sprawił, pokiwał głową. 

-  Miejcie  tylko  na  nią  oko,  aby  nie  zaszkodziła  temu  życiu,  które  z  Bożą  pomocą  w 

niej zasiałem! 

background image

Dziewczyna nerwowo skinęła głową, miętosząc w palcach skraj fartucha, i ucieszona 

odeszła, gdy oddalił ją gestem, jakby odpędzał irytującą muchę. 

Cecilię  umyto  i  ubrano,  wsparta  o  poduszki  zasiadła  na  mieszczańskiej  sofie  swej 

matki w saloniku. Zażądała papieru i pióra, widać miała jakąś zaległą korespondencję. Pewnie 

zatęskniła  za  rodziną,  podobno  wielkim  państwem,  mieszkającym  bliżej  ujścia  fiordu.  Ale 

przecież, gdy Cecilia powróciła z pobytu u krewniaków matki, wyglądała bardziej na służącą 

niż na córkę proboszcza. 

No  cóż,  pewnie  nie  zaszkodzi,  jak  pastorowa  napisze  list,  uznały  dziewczyny  i 

pobiegły  szukać  Knuta  z  Hanseplassen,  którego  często  wykorzystywano  w  roli  posłańca. 

Cecilia  każdej  wręczyła  talara  z  prośbą,  aby  nikomu  o  tym  nie  mówiły,  a  posłaniec  dostał 

sakiewkę  tak  ciężką,  że  doszedł  do  wniosku,  iż  nigdy  nie  wzywano  go  w  równie  ważnej 

sprawie. 

Cecilia  nagryzmoliła  cztery  bite  strony  i  zapieczętowała  list  czerwonym  płynnym 

woskiem. Owinięty w płótno i przewiązany lnianym sznurkiem wkrótce wyruszył w drogę do 

lensmana w Sogndal. 

background image

ROZDZIAŁ V 

Bergen, około Dnia Świętego Krzyża

 1688 

Królewski sędzia zawodowy Blix i ośmiu podległych mu sędziów nigdy nie słyszeli o 

podobnej  sprawie.  To,  co,  jak  się  spodziewali,  będzie  rutynową  apelacją,  zwykłym 

posypaniem  piaskiem  pieczęci  odciśniętej  na  wyroku  wydanym  przez  wiejski  ting,  zmieniło 

się  w  bulwersujący  precedensowy  proces.  Proboszcz,  który  wniósł  oskarżenie,  ciskał  się  i 

grzmiał,  jak  szaleniec  biegał  od  urzędnika  do  urzędnika,  przeklinając  niewierną  żonę 

wariatkę.  Sędzia  królewski  jednak  go  powstrzymał,  list  pastorowej  okazał  się  najjaśniej 

sformułowanym pismem, jakie zdaniem Blixa wyszło spod ręki kobiety. Pastorowa nie mogła 

też być do końca opętana, skoro pomimo ciąży i choroby umiała tak precyzyjnie się wyrażać. 

Sędzia poprosił nawet znanego medyka, by ten  zbadał kobietę, i oświadczenie uczonego nie 

pozostawiało wątpliwości. 

Maria  Cecilia  Revelin  była  przy  zdrowych  zmysłach,  chociaż  dręczyły  ją  wyrzuty 

sumienia,  szczególnie  teraz,  gdy  mogła  w  połogu  spotkać  śmierć.  Nie  jest  niczym 

niezwykłym,  stwierdził medyk,  że  brzemienne  odczuwają  potrzebę  odpokutowania  za  swoje 

grzechy i dostąpienia odpuszczenia win, zanim z łaski Bożej nastąpi rozwiązanie. Zdaniem le-

karza ich wyznania należy traktować z całą powagą, zwykle bowiem są szczere i najzupełniej 

zgodne z prawdą. W takich chwilach kobiety nie chcą narażać ani swojego życia, ani dziecka, 

składając fałszywe świadectwo bądź też grzesząc na inny sposób. 

Nawet  biskup  uznał,  że  brzmi  to  rozsądnie,  lecz  mężowie  Kościoła  nie  uznali 

odwołania  zeznań  Cecilii  za  dowód  niewinności  Marii.  Na  to  sprawa  była  zbyt 

skomplikowana, zbyt wielu też świadków w niej uczestniczyło. 

Mimo  wszystko  jednak  zapanowała  pewna  zgodność  co  do  tego,  że  historia 

opowiedziana  przez  pastorową  świadczy  o  uknuciu  intrygi  przeciwko  Marii  Meisterplass.  I 

choć  najbardziej  wstrząsające  opowieści  uznano  za  nieprawdziwe,  w  postępowaniu 

oskarżonej dało się znaleźć wiele zaniedbań i nieprzyzwoitości. 

Nie  mogła  więc  liczyć  na  to,  że  uniknie  kary,  nawet  teraz  gdy  pastorowa  uznała  za 

słuszne przyznanie się do kłamstwa. 

Dyskusja koncentrowała się raczej na tym, czy nieszczęsną czeka kara śmierci, czy też 

nie. 

                                                 

 

Dzień  Świętego  Krzyża  -  3  maja,  na  pamiątkę  odnalezienia  krzyża  w  Jerozolimie 

przez Helenę, matkę cesarza Konstantyna.

 

background image

Marii  nikt  nie  powiadomił  o  sensacyjnym  zwrocie  w  jej  sprawie.  Więźniowie  w 

wielkiej twierdzy nie odróżniali dnia od nocy, chociaż na świat zawitała wiosna, przynosząc 

ze sobą łagodniejsze powietrze i ptasi śpiew. 

Maria w wilgotnym lochu nabawiła się paskudnego kaszlu, z niepokojem zauważyła, 

ż

e jej ciałem to wstrząsają dreszcze, to znów oblewa je duszne gorąco. 

-  Boże,  nie  pozwól,  abym  tu  się  rozchorowała!  Nie  mogę...  nie  mogę  umrzeć  w  tej 

ciemności, nawet przez chwilę nie widząc przedtem słońca! 

Uczepiła  się  nadziei,  że  w  miejsce  ciężkiego  kamiennego  sklepienia  zawiśnie  kiedyś 

nad nią błękitne niebo, a letni dzień rozjaśni najczarniejsze myśli. 

I  tym  razem  także  Bóg  jej  nie  opuścił,  tak  przynajmniej  wydawało  się  Marii,  kiedy 

pewnego  ranka  strażnik  przyszedł  do  niej  z  poleceniem  doprowadzenia  się  do  porządku. 

Miała przekroczyć progi pięknej sali królewskiego sędziego. 

On chce mnie spotkać, myślała rozgorączkowana. Coś musiało się wydarzyć, i to coś 

szczególnego!  Nie  leżało  bowiem  w  zwyczaju,  by  wysocy  sędziowie  tracili  czas  na 

wysłuchiwanie wersji oskarżonego, gdy i tak wszelkie dotyczące sprawy dokumenty pięknie 

ułożono im na czystych, błyszczących biurkach. 

Nadzieja  zatrzepotała  jej  w  piersi  jak  ptak,  gorączkowo  zaczęła  wyskubywać  wszy  z 

włosów,  które  odrosły  jej  już  do  ramion.  Udało  jej  się  związać  je  w  dość  żałosny  węzeł  na 

karku. 

Gdyby tak mieć bodaj odrobinę pachnącego brzozowego mydła mamy! 

Po tygodniach spędzonych w lochu Maria czuła się brudna i brzydka, kroplami wody, 

których  nie  potrzebowała  do  przeżycia,  trudno  się  było  umyć.  I  wszy...  Wciąż  nie  bardzo 

potrafiła zapanować nad mdłościami, kiedy czuła, jak drobne, dokuczliwe insekty pełzają po 

karku i u nasady włosów. 

Przyniesiono  jej  jedną  z  jej  własnych  sukien,  wymiętą  i  dawno  nie  wietrzoną, 

wygładziła  ją  jednak  jak  umiała  zwilżoną  dłonią.  Ze  smutkiem  wciągnęła  ją  przez  głowę, 

zasznurowała stanik i zrozumiała, jak bardzo wychudła. 

Mogła zapomnieć o nadziei, że wywrze na sędzim wrażenie kobiecymi przymiotami. 

Nigdy nie czuła się tak szara i brzydka. Nie mogła przejrzeć się w lustrze, nie zdawała więc 

sobie  sprawy,  że  jej  twarz  jest  jeszcze  bardziej  interesująca  niż  zwykle.  Bladość  skóry 

mocniej podkreślała blask oczu. I chociaż ciało miała szczupłe jak u młodziutkiego chłopca, 

to  nawet  marna  więzienna  strawa  nie  potrafiła  odebrać  krągłości  biodrom,  a  jędrne  piersi 

wciąż wypychały ciasno zasznurowany stanik. 

background image

Wreszcie  skończyła  przygotowania.  Cudownie  będzie  znów  ujrzeć  światło!  A  może, 

może...  Nie,  nie  wolno  jej  teraz  wspominać  Randara!  Nie  wolno  wyobrażać  sobie  buzi 

córeczki! 

Z  bólem,  jaki  niosła  tęsknota,  nie  dawało  się  żyć.  Już  w  kilka  dni  po  pierwszej 

rozprawie  zrozumiała,  że  musi  odsunąć  od  siebie  wszelkie  tego  rodzaju  myśli,  inaczej 

doprowadzą ją do śmierci pewniej niż stos dla czarownic. 

Można umrzeć z żalu. 

Maria już wcześniej się o tym przekonała. 

Wiedziała,  że  jej  jedyną  szansą  jest  akceptowanie  upływających  godzin  i  dni  takimi, 

jakimi były, każdą bolesną minutę rozłąki z bliskimi należy traktować jak wyzwanie. 

- Jestem silna - powtarzała sobie. - Wciąż jestem młoda, mam w sobie dość woli życia. 

Będę walczyć, chwytać się każdego najmarniejszego źdźbła nadziei i trzymać się go tak, jak 

przytrzymuje się oporną osnowę na krosnach. 

Strażników, którzy po nią przyszli, w zdumienie wprawiła zmiana, jaka w niej zaszła. 

Czarownica wprost jaśniała! 

I  jakaż  ona  piękna,  nawet  w  tej  starej,  wypłowiałej  sukni  i  z  dziwacznie  krótkimi 

włosami! 

Przeżegnali  się  i  ujęli  ją  za  ramiona,  w  kamiennych  korytarzach  ich  kroki  niosły  się 

echem. 

Maria przeżyła rozczarowanie. 

Nie mieli zamiaru wyprowadzać jej na światło dzienne. 

Gdy korytarze wreszcie się skończyły, a co najmniej sto stopni pozostało już za nimi, 

popchnięto ją przez wysokie drzwi wprost do jakiejś nagiej sali. Wokół stołu siedziała grupa 

mężczyzn,  jeden  z  nich  nosił  na  szyi  wielki  krzyż.  Maria  rozpoznała  biskupią  szatę.  Dwa 

proste  stołki,  na  złoconym  stoliku  Biblia.  Najstarszy  z  mężczyzn,  trzymając  w  pogotowiu 

pióro, z ponurą miną studiował jakieś dokumenty. 

Strażnicy ustawili się przy drzwiach. 

Maria  została  sama  na  środku  sali,  odnosiła  wrażenie,  że  od  stołka,  który,  jak 

zrozumiała, przygotowano dla niej, dzieli ją kilka dni marszu. Co to wszystko ma znaczyć? 

Mężczyzna  z  piórem  chrząknął,  echo  rozbrzmiało  wśród  ścian.  Dopiero  teraz 

zauważyła wielkie okna, przez które dochodziły odgłosy wiosny, otwarto bowiem okiennice. 

Maria zobaczyła niebo, zakręciło się jej w głowie, zalała ją fala gorąca, ogarnęła słabość. 

background image

Podejdź  teraz,  tylko  się  nie  potknij!  Dostojnie,  staraj  się  utrzymać  brodę  na 

odpowiedniej  wysokości!  Nogi,  zegnijcie  się  z  szacunkiem  dla  tych  wielkich  panów!  Dla 

dobra córeczki uśmiechaj się do nich z pokorą! 

Odezwał  się  staruszek  z  piórem.  Pojęła,  że  przyszła  na  swą  własną  rozprawę 

apelacyjną.  Zaistniały  nowe  okoliczności,  jak  powiedział,  wyglądało  przy  tym,  że  żałuje,  iż 

nie można jej skazać surowiej niż na śmierć. Ale wzrok biskupa spoczywał na niej z łagodną 

ciekawością. 

Czyżby jednak była jakaś nadzieja? 

Serce mocno tłukło się jej w piersi, sądziła, że jego walenie zbudzi dwóch siedzących 

przy brzegu stołu. Mieli zamknięte oczy, lecz zapewne nie spali. Przez głowę przemknęła jej 

myśl, iż boją się urocznego oka czarownicy. 

Trwało  odczytywanie  dokumentów,  Maria  skupiła  się  więc  na  próbach  zrozumienia 

nieznanych  wyrażeń  i  zawiłych  prawniczych  sformułowań.  Wyglądało  na  to,  że  jest  sobie 

sama  adwokatem.  Nie  było  tu  nikogo,  kto  by  przemówił  w  jej  sprawie,  nie  leżało  to  w 

zwyczaju przy oskarżeniach o uprawianie czarów. Któż bowiem zgodziłby się zostać obrońcą 

samego Szatana? 

I  znów  Maria  odniosła  wrażenie,  że  nie  uczestniczy  w  jednym  z  najbardziej 

dramatycznych  momentów  swego  życia.  Patrzyła  jakby  z  góry  na  kruchą  kobiecą  postać  na 

sali,  widziała  błyszczące  łysiny  i  przetykane  pasmami  siwizny  brody,  suche  wargi,  które, 

poruszając  się,  przypieczętowywały  czyjś  los.  Dwaj  panowie  rozmawiali  teraz  po  cichu, 

rozprawiali  widać  nad  którymś  z  dokumentów.  Potem  głos  ponownie  zabrał  pisarz;  zwracał 

się wprost do biskupa. 

-  Nie  możemy  pominąć  szczerego  wyznania  szanowanej  chrześcijanki,  jasne  jest 

jednak,  że  przeczące  mu  słowa  jej  małżonka,  proboszcza,  mają  również  ciężką  wagę.  Mimo 

to...  udało  mi  się  zdobyć  pewne  dodatkowe  informacje  o  tym  człowieku,  o  tym  Revelinie. 

Muszę oznajmić, że panowie w mieście nie w samych tylko pięknych słowach opisują jego i 

jego  rodzinę...  To  ludzie  żądni  władzy.  Doprawdy  jest  się  czemu  przyglądać.  W  swej 

poprzedniej  parafii  Revelin  miał  nieprzyjemności.  Musiał  zapłacić  Koronie  grzywnę  za 

okazaną chciwość. Sądzę, że powinniśmy większą ufność pokładać w wyznaniach jego żony, 

które mówią o knuciu intryg, kłamstwach i zwodzeniu. Kobieta pragnęła oczyścić swą duszę 

przed  porodem,  a  sądzę,  że  jako  córka  wielebnego  Mogensa  Skanke  dobrze  wie,  jak  bardzo 

Bóg gniewa się na kłamców... 

-  Nie  zapominajmy  też,  że  oskarżona  była  wcześniej  żoną  wielebnego  Mogensa... 

Bądź też jego kochanką - wtrącił biskup. 

background image

Darzył  niegdyś  sympatią  starego  pastora  z  Lyster,  znalazł  się  również  wśród  tych, 

którzy przed laty ocalili Marię od postawienia w stan oskarżenia. 

-  Biskup  okazuje  zainteresowanie  tą  sprawą  i  pragnie  przesłuchać  oskarżoną  w  celu 

rozstrzygnięcia  kwestii  ostatecznych  dowodów  na  czarostwo.  Sąd  wstrzymuje  się  więc  z 

decyzją i czeka na wskazówki biskupa. W świetle nowych informacji wyrok śmierci może zo-

stać  odmieniony,  chyba  że  sam  biskup  znajdzie  powody,  by  oczyścić  duszę  tej  kobiety 

ogniem stosu... 

Królewskiemu  sędziemu  nie  bardzo  było  w  smak  przekazywanie  procesu  w  ręce 

Kościoła,  musiał  jednak  przyznać,  że  w  tej  sprawie  nie  da  się  prowadzić  debaty  o  winie 

oskarżonej  bez  wglądu  i  opinii  duchownych.  Tym  razem  chodziło  wszak  o  coś  innego  niż 

nierząd, kradzież czy gwałt. 

Maria skłoniła się przed sędziami i wzrokiem odszukała twarz biskupa. Przez moment 

spotkała  jego  piwne  oczy  i  poczuła,  że  w  duszy  budzi  się  nadzieja.  Duchowny  sprawiał 

wrażenie życzliwego. Jej życie spoczęło teraz w jego rękach. 

Z wielkim trudem udało jej się powstrzymać łzy. Gdy prowadzono ją do niewielkiego 

pomieszczenia obok, zdała sobie sprawę, że następne minuty zadecydują o jej losie. 

Mężczyzna  w  długiej  do  ziemi  czarnej  sukni  złożył  ręce  i  skłonił  głowę  w  krótkiej 

modlitwie.  Bóg  na  pewno  obdarzy  go  jasnością  umysłu  również  i  w  tej  sprawie.  Biskup, 

sędziwy  już  człowiek,  przeżył  życie  w  rosnącej  władzy  i  bogactwie.  Był  zwierzchnikiem 

setek  sług  Kościoła,  lecz  rzadko  zapominał,  że  i  on  podlega  wysokiemu  zwierzchnikowi, 

samemu Panu. Nie miał doświadczenia z kobietami i teraz już nawet tego nie żałował. Życie 

w służbie Boga dawało mu dostatecznie dużo miłości i przywiązania, a kobiety, z którymi się 

stykał, zawsze budziły w nim lęk. Ich życie i myśli pozostawały dlań równie obce, jak myśli 

tamtego dziwnego pastora, którego spotkał kiedyś w podróży do Niemiec. 

Ale ta Maria... 

Odkąd  Mogens  zwrócił  się  do  niego  ze  swymi  kłopotami,  biskup  poświęcił  wiele 

czasu  na  zrozumienie,  co  takiego  szczególnego  tkwi  w  tej  kobiecie,  co  wzywa  starego 

człowieka,  w  tym  samym  wieku  co  on,  do  podjęcia  walki  o  jej  ocalenie.  Mogens  ją  kochał, 

nietrudno  to  było  pojąć,  dlatego  też  biskup  przeżył  prawdziwy  wstrząs,  gdy  powiadomiono 

go, że Mogens Skanke nigdy nie uświęcił swego związku przed Bogiem i ludźmi. 

To bardzo niepodobne do Mogensa. 

A  teraz,  kiedy  nowy  proboszcz  poślubił  córkę  Mogensa,  a  jego  ukochaną  Marię 

wygnał ze wsi... Cierń podejrzenia nie przestawał kłuć serca biskupa. Coś w tej sprawie było 

nie  tak.  Ktoś  kłamał.  Czarownica  Maria  stała  się  prawdopodobnie  ofiarą.  Sprawa  jednak 

background image

zaszła już za daleko, zbyt wielu ludzi się w nią wplątało, ryzykując własne dobre imię, byle 

tylko posłać wiedźmę na stos. 

Przywitał ją krótko, formalnie. Poprosił, by usiadła na twardym niewygodnym krześle, 

podczas  gdy  on  sam  spoczywał  na  miękkim  wyściełanym  siedzeniu.  Od  czego  powinien 

zacząć?  Zdjął  z  szyi  ciężki  krzyż.  Jeśli  Maria  odrzuci  ten  symbol,  będzie  to  pewny  dowód. 

Położył  krzyż  na  kolanach  kobiety.  -  Weź  w  dłonie  ten  znak  Chrystusa  i  powiedz  mi,  kim 

jesteś. 

Maria  pogładziła  palcami  piękny  klejnot,  z  podziwem  patrzyła  na  promienne  rubiny, 

którymi był wysadzany. Przypominały krople krwi Chrystusa w miejscach, gdzie ręce i nogi 

przybito do krzyża. 

Podniosła krzyż do ust, delikatnie go ucałowała i popatrzyła biskupowi w oczy. 

- Jestem Maria  Livsdatter Bergaheim, córka  Liv  Bergaheim. Byłam żoną wielebnego 

Mogensa  Skanke  Urodziłam  mu  dwoje  dzieci,  Sunniva,  jego  córka  żyje.  Teraz  jestem  żoną 

Randara Meisterplass i matką jego małej córeczki. Znam się na sztuce leczenia, lecz nigdy nie 

wykorzystywałam środków, których bym się wstydziła. 

Biskup  pokiwał  głową,  zadowolony  zarówno  z  pełnego  szacunku  potraktowania 

krzyża, jak i wyważonych słów. 

- Posłuchaj, Mario Meisterplass. Jeśli rzeczywiście nigdy nie sprzeciwiłaś się Bożym 

nakazom i nie zwróciłaś ku złym mocom, dlaczego bliźni przedstawiają takie świadectwa? 

Maria  westchnęła,  zwlekając  z  odpowiedzią.  Jak  wyjaśnić  wszystko  biskupowi,  nie 

wprawiając go przy tym w irytację i nie godząc w jego lojalność wobec podwładnych? 

-  Łaskawy  biskupie,  trudno  jest  pojąć  ludzkie  intencje  i  czyny,  ale  sama  wiem,  jak 

łatwo jest dać się porwać, jak prędko obracają się języki, gdy myśli stoją w miejscu. Znam też 

słabość  ludzkiej  natury,  która  sprawia,  że  pragniemy  nieszczęścia  drugiego  człowieka,  nie 

dostrzegając przy tym, iż grzeszymy. Sądzę... że jest miłosierdzie i dla tego grzechu. 

Zaimponowała mu. Jej język równie dobrze mógłby tkwić w ustach mężczyzny! 

- To interesujące. Ale jakie masz podstawy, ty, uboga niewiasta, by tłumaczyć święte 

słowa? 

Celowo starał się, aby w jego głosie zabrzmiała surowość. 

Maria  przestraszyła  się,  zaraz  jednak  się  opamiętała.  Może  biskup  chce  tylko 

wystawić ją na próbę? 

- Byłam uczennicą Mogensa Skanke, a później jego żoną. Nauczył mnie wszystkiego, 

co wiem, a trudno o lepszego mistrza. 

Biskup długo siedział, nic nie mówiąc. Maria postanowiła wykorzystać szansę. 

background image

- Łaskawy biskupie, sługo Boży, pasterzu ludzi... Czy wolno mi z całą pokorą prosić o 

coś, co od dawna leży mi na sercu? 

Biskup skinął głową, lecz zmrużył oczy. Doprawdy, śmiała jest ta niewiasta oskarżona 

o czary! 

-  Tak  bardzo  chciałabym  wiedzieć...  czy  moje  młodsze  dziecko  żyje  i  dobrze  się 

miewa. Pragnę także przekazać jej list, pozdrowienie, jeśli wolą Boga jest, aby wzrastała, nie 

znając matki. 

Biskup zawahał się, lecz nie mógł odmówić spełnienia tej pokornej prośby. 

-  Napisz  swój  list,  Mario  Meisterplass.  Zadbam,  abyś  otrzymała  wieści  o  swoim 

dziecku bez względu na to, co się z tobą stanie. 

Wstał,  rozmowa  najwidoczniej  dobiegła  końca.  Maria  jednak  zdumiona  spostrzegła, 

ż

e biskup podaje jej rękę. 

-  Wzbudziłaś  moją  ciekawość.  Nigdy  nie  zetknąłem  się  z  kobietą,  która  by 

przemawiała  we  własnej  sprawie  z  taką  mądrością  serca  i  myśli.  Jeśli  otrzymałaś  swe 

umiejętności  od  Złego,  interesowałoby  mnie,  czego  też  ten,  którego  imienia  nie  należy  wy-

powiadać, cię nauczył. Muszę jednak przyznać, że twe zachowanie i usposobienie zasiały we 

mnie  ziarno  wątpliwości.  Praktykowałaś  sztukę  leczenia,  wzięłaś  w  swoje  ręce  władzę  nad 

ż

yciem  i  śmiercią,  a  to  samo  w  sobie  jest  poważnym  wykroczeniem.  By  jednak  podjąć 

ostateczną  decyzję,  muszę  poznać  bliżej  twoje  postępowanie.  Dlatego  dziś  wieczorem  masz 

się  przebrać  i  spotkać  ze  mną  w  tym  pokoju,  wspólnie  zjemy  posiłek,  a  w  tym  czasie 

opowiesz  mi  o  swojej  działalności.  Ale  nie  ciesz  się  zbyt  wcześnie  i  nie  myśl  sobie,  że 

możesz  mnie  zauroczyć  kobiecymi  wdziękami!  Mężczyźnie  staremu  jak  ja  zaimponować 

może jedynie twoja mądrość. I pamiętaj, będę bezlitosny, jeśli pokusisz się o jakieś sztuczki! 

Maria szeroko otworzyła oczy, to było znacznie więcej, niż mogła oczekiwać. Biskup 

sprawiał  wrażenie  mądrego  i  szczerego  zarazem,  rzadkie  połączenie  cech  wśród  ludzi  w 

czarnych szatach. 

- Proszę więc Boga o łaskę i pomoc, tak abym mogła z całym szacunkiem dla biskupa 

przedstawić swoje racje otwarcie i uczciwie - szepnęła z pokorą. 

Na podziękowania było jeszcze za wcześnie. 

Nikt  nigdy  się  nie  dowiedział,  na  jaki  temat  toczyła  się  trwająca  cztery  godziny 

rozmowa  biskupa  z  ubogą  kobietą.  Maria  jednak  zachowała  w  sercu  każde  jego  słowo; 

zdawała  sobie  sprawę,  że  obdarzył  ją  mądrością,  której  powinna  strzec  niczym  najcen-

niejszego  skarbu.  Nigdy  jeszcze  nie  otrzymała  tylu  odpowiedzi,  nigdy  nie  zetknęła  się  z 

człowiekiem Kościoła o takiej wiedzy i zrozumieniu zarówno dla życia ludzi, jak i woli Pana. 

background image

Miała  świadomość,  że  i  on  także  skorzystał  na  tej  rozmowie  prowadzonej  przy 

skromnym  posiłku.  Zadawał  jej  pytania  o  leki,  które  sama  sporządzała,  o  jej  matkę,  o 

małżeństwo z Mogensem i leczenie ludzi podczas zarazy, która wybuchła, kiedy Maria była 

jeszcze  niedoświadczoną  dziewczyną.  A  gdy  wspomniała  szpitalik,  biskup  niezmiernie  się 

tym zainteresował. Okazało się, że sam podczas studiów teologicznych równie często obracał 

się na wydziale medycznym, co wśród uczonych w Piśmie. 

- Urodziłaś się za wcześnie - mruknął. - Czasy jeszcze nie dojrzały, ludzie wciąż mają 

za wąskie horyzonty. Żaden biskup nie może dzisiaj ogłosić, że choroba jest czymś innym niż 

karą  Bożą,  a  już  na  pewno  nie  oficjalnie,  lecz  musisz  wiedzieć,  że  ja  patrzę  na  to  inaczej. 

Uważam,  że  choroba  jest  złem,  a  wszyscy,  którzy  służą  bliźnim,  łagodząc  ich  cierpienia, 

czynią to w duchu Chrystusa. On przecież sam uzdrawiał cierpiących, a nawet wskrzeszał ich 

z martwych! 

Maria  dziękowała  biskupowi  za  zrozumienie  i  aż  się  zaczerwieniła  i  spociła, 

opowiadając o swoich teoriach i metodach. Biskup chłonął każde jej słowo, dopytywał się o 

rzeczy, których nie pojmował. 

Kiedy na zewnątrz zapadł mrok, a posiłek dawno już spożyto, duchowny znów złożył 

ręce i dziękował Najwyższemu za ten dzień, za strawę i za czekający go odpoczynek. 

Maria modliła się wraz z nim. 

I  podczas  gdy  ona  wciąż  się  zastanawiała,  jak  sformułować  pytanie,  biskup  sam 

udzielił jej odpowiedzi: 

- Nie wierzę, abyś była winna temu, o co cię oskarżają, Mario Meisterplass. Być może 

zdołam  ocalić  cię  od  stosu.  Mimo  to  nie  możesz  się  spodziewać,  że  czeka  cię  jasna 

przyszłość, nawet jeśli będziesz mogła żyć jeszcze przez kilka lat. Jednak wyraźnie czuję, że 

jeśli tylko Bóg ofiaruje ci nowe dni, wybierzesz życie, mimo że te dni będą trudne i znojne, w 

obozie pracy albo też w lochu. Czy jesteś gotowa na takie życie? 

-  Tak,  panie,  bo  nigdy  nie  będę  gotowa  na  nic  innego  jak  życie.  Dopóki  bije  moje 

serce,  nie  utracę  nadziei.  Bez  nadziei  żyć  nie  mogę.  A  moje  dwie  córki  będą  wiedzieć,  że 

gdzieś w świecie mają matkę; nawet jeśli ludzie ją z nimi rozdzielili, to zawsze będzie żyła w 

ich sercach! 

-  Tak  właśnie  myślałem.  Bóg  z  tobą,  Mario,  bez  względu  na  to,  gdzie  ramię 

sprawiedliwości zdecyduje się cię umieścić... 

Ujął  ją  za  rękę,  by  uścisnąć  ją  na  pożegnanie.  Marię  ogarnęło  przeczucie,  że  jeszcze 

kiedyś się spotkają. 

Z protokołów sądowych po posiedzeniu sądu drugiej instancji w dniu 12 maja 1688: 

background image

...Marię  Meisterplass,  Sogndalsfjorden,  uznano  za  niewinną  uprawiania  czarów  i 

ułaskawiono  od  kary  śmierci,  ponieważ  dowody  w  tej  sprawie  zostały  podważone  po 

rozmowie z biskupem, patrz opinia biskupa. 

Marię  Meisterpłass  uznano  winną  cudzołóstwa,  żyła  bowiem  w  małżeństwie  bez 

błogosławieństwa  Bożego,  a  następnie  w  grzesznym  związku  z  byłym  katem  Randarem 

Meisterplass.  Okolicznością  łagodzącą  wymiar  kary  jest  fakt,  że  oboje  wyznali  swój  grzech 

wobec Kościoła, prosząc jednocześnie o błogosławieństwo i wymierzenie pokuty. Zasądza się 

za to surową grzywnę w wysokości wyznaczonej przez ting wiejski. 

Oskarżoną  uznaje  się  również  winną  bezprawnego  dokonywania  eksperymentów 

medycznych,  grożących  śmiercią  bądź  kalectwem,  a  także  wytwarzania  oraz  sprzedawania 

ś

rodków medycznych, na co wyłączność ma jedynie cech apteczny. 

Wreszcie uznana zostaje winną buntownictwa, jako że swym postępowaniem wichrzyła 

spokojne, żyjące zgodnie z prawem społeczeństwo. 

Na  wniosek  przewodniczącego  oskarżona  zostaje  ułaskawiona  od  kary  śmierci  i 

zgodnie z paragrafami 6 - 13 oraz 13 skazana na dożywotnie roboty na łowiskach. 

background image

ROZDZIAŁ VI 

Wybrzeże Helgelandu, sierpień 1688 

Niewielka szkuta zbliżała się wreszcie do ponurego celu podróży. Od blisko czterech 

tygodni z mozołem posuwała się na północ z Bergen wzdłuż wybrzeża, gdzie, zważywszy na 

porę  roku,  panowała  wyjątkowo  niesprzyjająca  pogoda,  ciągły  deszcz  i  wichry.  A  przecież 

było  lato,  tak  w  każdym  razie  mówił  kalendarz,  lecz  tego  roku  przełom  lipca  i  sierpnia 

przypominał raczej o zimowej szarości. 

Kutrem  miotały  uderzenia  nawałnicy,  marynarze  na  pokładzie  walczyli  z  ciężkimi, 

ociekającymi  wodą  żaglami  i  wysoką  falą.  Zaledwie  przez  trzy  dni  żeglugi  dane  im  było 

oglądać słońce, lecz i wówczas chłodny wiatr wiał od nieodpowiedniej strony. Podróż, trudna 

i  wyczerpująca  nawet  przy  dobrej  pogodzie,  zmieniła  się  w  nieprzerwane  pasmo  cierpienia 

dla trzech kobiet, w kajdanach przyprowadzonych z bergeńskiej twierdzy. Na statku co praw-

da je rozkuto, bo związane łańcuchami ręce na nic nie mogły się przydać, załoga jednak i tak 

odnosiła  się  do  nich  nieufnie.  Już  sama  obecność  kobiet  na  morzu  mogła  sprowadzić 

nieszczęście.  I  czyż  trzeba  na  to  lepszego  dowodu  niż  ów  paskudny,  lodowaty  przeciwny 

wiatr u schyłku lata? 

Mężczyźni  spluwali  w  fale,  zerkając  spode  łba  na  drżące  z  zimna  postacie  w 

spódnicach. 

Jedna  z  nich  potknęła  się  niefortunnie  przy  wsiadaniu,  zaraz  więc  zabrali  jej  buty  i 

spalili  je,  by  choć  trochę  odwrócić  zło,  jakie  zwiastował  ten  omen.  Dziewczyna  nie  miała 

innego obuwia i już teraz mokre stopy zsiniały jej z zimna. 

Maria  radziła  sobie  lepiej.  W  jej  worku  znalazł  się  nawet  kawał  świńskiej  skóry,  z 

której  przy  pomocy  trzeciej  kobiety  zrobiła,  co  prawda  nieudolnie  zszyte,  lecz  mimo  to 

stanowiące ochronę, buty dla pechowej towarzyszki. 

Pech  prześladował  Katję,  siedemnastoletnie  wronie  pisklę.  Za  cudzołóstwo  z 

rodzonym bratem skazano ją, podobnie jak Marię, na dożywotni pobyt w obozie pracy gdzieś 

na rozległym wybrzeżu. 

Trzecią  więźniarką  była  Sylvia,  potężna,  silna  kobieta,  której  życie  w  ciągu  jednego 

krótkiego lata zostało postawione na głowie za sprawą ciemnych interesów męża. Uznano ją 

współwinną wielu kradzieży i skazano na cztery lata robót na dzikiej wysepce, w której stronę 

teraz żeglowali. 

background image

Ż

adna  z  nich  wcześniej  nigdy  nie  zapuszczała  się  tak  daleko  od  domu,  ale  Sylvia  z 

opowiadań  znała  cel  ich  podróży.  Słyszała  o  obozach  rybackich,  mówiła,  że  zdejmował  ją 

dreszcz, gdy wyobrażała sobie, jakie życie czeka nieszczęśnice, które tam zsyłano. 

Trzy  kobiety  prędko  zrozumiały,  że  powinny  trzymać  się  razem.  Przygotowały 

zaciszne miejsce pod pokładem, osłonięte rozwieszonymi sukienkami. Ze swego wypchanego 

worka  Maria  wyciągnęła  wełniane  derki  i  przeróżne  przydatne  teraz  drobiazgi.  Młodziutka 

Katja miała tylko to ubranie, w którym jechała, zabrała z sobą natomiast księgę z psalmami, 

srebrną igłę i solidny zapas żywności w drewnianej skrzynce. 

Sylvia  wzięła  więcej  ubrań,  a  ponadto  kilka  szylingów,  mozolnie  zaszytych  w  fałdy 

grubej sukni. 

-  Te  pieniądze  pomogą  mi  przetrwać,  słyszałam,  że  i  zarządcy,  i  strażnicy  lepiej  się 

troszczą  o  te,  które  mogą  się  czymś  okupić.  Ale  i  tak  pewnie  woleliby,  gdybyśmy 

proponowały co innego... Obozy rybackie przyciągają niejednego napalonego marynarza czy 

rybaka... Wyciągają łapy nie tylko po ryby! 

- Myślisz, że coś może nam zagrażać? 

Maria  nie  do  końca  wierzyła  słowom  Sylvii,  podejrzewała,  że  towarzyszka  chce 

wywrzeć wrażenie, iż wie więcej, niż było w rzeczywistości. Ta jednak chętnie opowiadała. 

-  Ha!  Tego  możesz  być  pewna!  -  wykrzyknęła  teraz.  -  Żadna  kobieta  nie  wróci  z 

takiego miejsca dziewicą! Ale, zresztą, dziewic nikt raczej tam nie wysyła. 

Maria  zamyślona  pokiwała  głową,  w  istocie  zgadzało  się  z  to  ze  skąpymi 

informacjami, uzyskanymi od pisarza. Obozy rybackie to, mówiąc krótko, niewielkie kolonie 

karne dla kobiet, najczęściej skazanych za nieposłuszeństwo wobec Kościoła i prawa, zwykle 

za  rozwiązłość,  nierząd  albo  cudzołóstwo.  Wysyłano  tam  także  niektóre  ułaskawione  od 

ś

mierci,  jak  Marię.  Do  nędznych  obozów  trafiało  wiele  dzieciobójczyń  i  kobiet  winnych 

uśmiercenia płodu oraz zwykłych dziwek. Mało która stamtąd wracała. 

Marię  pocieszał  list  biskupa.  Przekazano  go  jej  już  następnego  dnia  po  zapadnięciu 

wyroku, który wrócił jej życie. Została skazana na zesłanie na wysepkę Skjaervaer, gdzieś na 

wybrzeżu Helgelandu, w pobliżu większej wyspy Vegi. Żyło tam obecnie i pracowało mniej 

więcej  czterdzieści  kobiet  w  bardzo  różnym  wieku,  a  także  pięciu  mężczyzn  z  królewskiej 

armii - strażników, nadzorców i sędziów jednocześnie. 

Obozy  rybackie  już  od  blisko  sześciu  lat  pełniły  funkcję  kolonii  karnej,  lecz 

namiestnik  królewski  nie  był  z  nich  zadowolony.  Przynosiły  zdecydowanie  za  mały  zysk. 

Działo  się  tak  głównie  dlatego,  że  -  jak  zrozumiał  biskup  -  kobiety  za  szybko  umierały. 

background image

Ledwie zdążyły nauczyć się pracy i zrozumieć reguły rządzące tamtejszą społecznością, a już 

ginęły od chorób czy ran i musiały je zastępować świeżo przybyłe, niedoświadczone. 

Należało podjąć jakieś kroki, aby to zmienić. 

Biskup dostrzegł w tym nowe życiowe zadanie dla Marii. 

Zostanie w obozie rybackim znachorką i gospodynią zarządcy. 

Spodziewam się, że wykorzystasz swoje umiejętności dla dobra wszystkich mieszkanek 

wyspy, że Twoje medykamenty i wiedza posłużą ich zdrowiu i sile do pracy na chwałę naszego 

miłościwego Króla i Boga Pana naszego - pisał biskup. 

Zachęcał  też,  aby  zabrała  wszelkie  środki,  jakie  tylko  uda  się  jej  zdobyć.  Maria 

wysłała  więc  list  do  Eyliffa  Stedje,  błagając  go  o  pomoc,  potrzebowała  wszak  tak  wielu 

rzeczy  z  kryjówek  na  Meisterplassen.  A  gdyby  mógł  przekazać  jej  bodaj  najkrótszą 

wiadomość  od  Randara,  choćby  pozdrowienie...  Musi  wiedzieć,  musi  ten  jeden  jedyny  raz 

zburzyć mur, jakim ogrodziła swą tęsknotę, nawet gdyby miało ją to zabić. 

Noc, gdy dostała list wraz z rzeczami, okazała się najcięższą z ciężkich. 

Myślała już, że nie przeżyje tej ciemności, kiedy siedziała, ściskając w dłoni kosmyk 

czarnych,  miękkich  włosów  córeczki.  Delikatnych  jak  puch,  gładkich  niczym  len  i  leciutko 

pachnących czymś bliskim. Jej dzieckiem. 

Ochrzcił ją Marja. 

Mimo wszystko więc jestem przy tobie, a przynajmniej jakaś cząstka mnie, pomyślała. 

List lensmana był krótki i zwięzły, lecz między wierszami wyczytała tęsknotę i ból, o 

jaki musiało Randara przyprawić uzewnętrznianie uczuć przed innym mężczyzną. 

Lensman przekazał je sumiennie, Maria po prostych słowach poznała, że za drżącym 

pismem gospodarza ze Stedje kryją się słowa samego Randara. 

... żyjemy dobrze, ale bardzo tęsknimy za Tobą i w każdej godzinie bolejemy nad Twym 

losem, nawet gdy dziękujemy za to, że oszczędzono Ci życie. Maryjka jest pięknym dzieckiem, 

tak  silnego  i  zdrowego  maleństwa  świat  chyba  jeszcze  nie  widział.  Gjertrud  już  ma  dość 

zajęcia,  żeby  ją  upilnować,  dzieciak  okazuje  upór,  przed  którym  niekiedy  po  prostu  muszę 

ustąpić.  Już  chodzi  i  wtyka  paluszki  do  maselniczki  i  do  garnków.  Ale  dobrze  jej  strzeżemy, 

nie musisz się lękać o swoje córki. 

Łzy napłynęły Marii do  oczu, nie mogła dalej czytać. Czy możliwe, że nigdy już ich 

nie zobaczy? 

Biskup  przygotowywał  ją  na  taki  obrót  rzeczy.  Nikt  nie  zdoła  uciec  przez  otwarte 

morze, nikt bez królewskiego ułaskawienia nie opuści więzienia na wyspie. A ona już raz je 

uzyskała...  Karę  śmierci  odmieniono;  Maria  wiedziała,  że  biskupa  kosztowało  to  tak  wiele 

background image

wysiłku,  iż  sam  był  wręcz  zaskoczony,  kiedy  wszystko  poszło  po  jego  myśli.  Dalej  jednak 

nikt  nie  odważyłby  się  posunąć.  Prośba  do  króla  o  złagodzenie  kary  mogłaby  zostać 

odczytana jako zuchwałość i chęć ubliżenia władcy. 

Maria,  wsunąwszy  ciasno  złożony  list  pod  koszulę,  spędziła  tę  noc  wciśnięta  w  kąt 

lochu. Nie starczyło jej sił, by przejrzeć zawartość przyniesionego przez strażników wielkiego 

worka. 

Przesyłka  z  Meisterplassen,  lekarstwa,  najważniejsze  książki,  jakieś  nasiona,  może 

trochę jedzenia. Nie zdołała się przemóc, żeby tu, w wilgotnym mrocznym podziemiu, wziąć 

do ręki drogie sercu rzeczy z domu. 

Już  sama  ich  bliskość  wystarczyła,  by  głos  Randara  uniósł  się  z  szorstkiego  arkusza 

papieru, drażniącego skórę między piersiami. 

Wstydziła  się  swoich  myśli,  tej  nocy  jednak  przekonała  się,  że  być  może  płomienie 

stosu  przyczyniłyby  mniejszego  bólu  jej,  lecz  nie  najbliższym,  którzy  pozostali  w  domu. 

Owszem, pewnie nigdy już jej nie zobaczą, ale może zdoła kiedyś posłać im jakiś znak życia. 

List, pozdrowienie przez marynarza, może nawet kosmyk włosów dla maleńkiej, która nigdy 

nie pozna własnej matki. Maria już wcześniej napisała do córeczki, starając się przekazać jej 

w wiernym przesłaniu liter całą swą miłość. Zaklinała też lensmana, błagała go, aby nauczył 

Maryjkę czytać. 

Być może pewnego dnia córka zrozumie. 

Kiedyś, gdy sama stanie się dorosłą kobietą. 

Przyciskając się plecami do zimnej ściany z kamienia, modliła się: 

- Boże, oszczędź jej tych wszystkich prób, przez które ja musiałam przejść. 

Milczący  chłód  w  więziennym  lochu  okazał  się  mimo  wszystko  bardziej  miłosierny 

niż przenikliwy lodowaty  wicher, zrywający  chusty z ramion kobiet, przyprawiający wargi i 

palce o siną sztywność. 

Co za lato! 

Co za podróż! 

Wyznaczono  im  zadania:  przyrządzały  posiłki,  szorowały  łódź,  zeskrobywały 

gromadzące się miesiącami resztki jedzenia z drewnianych talerzy i naczyń do picia. Załoga 

składała  się  z  nieokrzesanych  młodych  mężczyzn,  którzy  strach  i  niepewność  wynikające  z 

obecności  kobiet  na  pokładzie  pokrywali  większą  niż  zwykle  zadziornością  i  wulgarnością. 

Raz  przewiesili  młodziutką  Katję  przez  burtę,  gotowi  wypuścić  ją  wprost  w  szalejące  bure 

fale.  Dziewczyna  krzyczała  jak  jaskółcze  pisklę  w  opuszczonym  gnieździe,  wielkie  oczy 

background image

zalewały łzy i słona woda. Marynarze naciągnęli jej spódnicę na głowę, żeby stłumić krzyki, i 

ś

mieli się do rozpuku z jej przerażenia, które na kilka minut przerosło ich własny strach. 

W  końcu  wciągnęli  ją  z  powrotem  na  statek,  brutalnie  rzucili  na  pokład  i  rechocząc 

patrzyli, jak Katja czołga się w poszukiwaniu towarzyszek. 

Maria  zareagowała  gradem  wyrzutów  i  gróźb,  które  ucięły  śmiech  jak  nożem.  Nie 

podziałały jednak na dłuższą metę, hałaśliwa buńczuczność zmieniła się w nie mniej przykre 

kose  spojrzenia  i  szepty.  Wreszcie  szyper  postanowił  zamknąć  kobiety  pod  pokładem  do 

końca podróży. Dostały wiadro, do którego miały załatwiać swoje potrzeby, i po dwa twarde 

suchary,  które  razem  z  dzbanem  wody  i  kanką  skwaśniałego  piwa  powinny  im  starczyć  na 

ponad  tydzień.  Szyper  zdawał  sobie  sprawę,  że  przemyciły  jakieś  pożywienie  w  swoich 

bagażach,  skorzystał  więc  z  okazji,  by  zaoszczędzić  kilka  szylingów  z  pieniędzy,  które 

otrzymał jako wynagrodzenie za transport więźniarek. 

Kobiety tkwiły w ciemności tak długo, że przestały już odróżniać dni od nocy, i kiedy 

nagle  dotarły  do  nich  krzyki  z  pokładu,  nie  bardzo  mogły  pojąć,  że  oto  podróż  nareszcie 

dobiega końca. 

Ale tak, okrzyki radości mężczyzn stawały się coraz wyraźniejsze. Statkiem rzucało co 

prawda  równie  mocno  jak  przedtem,  lecz  dochodzące  z  góry  urywki  rozmów  nie 

pozostawiały żadnych wątpliwości. 

Kuter zbliżał się do portu. 

Skjaervaer. 

Nieprzyjazna wyspa, świadczyła o tym już nazwa

Każde  jednak  miejsce  na  świeżym  powietrzu  musiało  wydawać  się  rajem  w 

porównaniu  z  cuchnącą,  ciasną  komórką,  w  której  tkwiły  stłoczone.  Maria  poważnie  się 

obawiała, że nie przeżyją tu kolejnej doby. Po dniach bez dostatecznej ilości powietrza płuca 

bolały,  ciało  drętwiało  od  niemożności  zmiany  pozycji,  w  głowie  mąciło  się  od  smrodu,  a 

kaszel dokuczał Marii jeszcze bardziej niż zwykle. W ciemnościach nie dało się zagrzać wody 

i  przyrządzić  kojącego  naparu.  Co  za  pech,  skoro  wszelkie  niezbędne  zioła  i  nalewki  miała 

pod ręką starannie zapakowane w swoim worku. 

Teraz jednak te męki wkrótce się zakończą. 

Maria  próbowała  się  podnieść,  chciała  zastukać  w  pokrywę  luku,  żeby  przypomnieć 

załodze, iż siedzą tu uwięzione. Jedna noga, najwidoczniej zdrętwiała, ugięła się pod nią, gdy 

                                                 

 

Skjaer (norw.) - szkier; naga skalna wysepka na morzu; przen. kłopoty

 

background image

usiłowała stanąć. Wreszcie jednak zdołała zebrać dość sił, by zadudnić w zniszczone drewno. 

Odpowiedział jej poirytowany głos: 

-  Dobrze,  dobrze,  nie  zapomnieliśmy  o  was,  świnie.  Cierpliwości,  najpierw 

zabierzemy  na  pokład  zarządcę.  Musicie  się  tam  bawić  jeszcze  kilka  godzin,  przy  takiej 

pogodzie dopłyniemy do Skjaervaer dopiero pod wieczór. 

- Jeszcze kilka godzin... Wytrzymamy, skoro przeżyłyśmy tak długo... 

-  Do  diabła!  -  zaklęła  Sylvia.  -  Jak  nie  zdechniemy  tu,  to  i  tak  prędko  wyciągniemy 

kopyta na tym szkierze. 

Marię ogarnęło nieprzyjemne przeczucie, że towarzyszka może mieć rację. 

Katja znów wybuchnęła płaczem. 

Wypuszczono  je  wreszcie  na  światło,  dokuczliwe  kołysanie  ustało  już  jakiś  czas 

wcześniej.  Łódź  wpłynęła  widocznie  na  spokojniejsze  wody  albo  też  wiatr  nieco  ucichł. 

Sierpniowe  niebo,  wciąż  ciężkie  i  szare,  wisiało  nisko,  pasma  mgły  goniły  się  wśród  skał  o 

najniezwyklejszych  kształtach.  Niektóre,  przebiwszy  powierzchnię  morza,  wznosiły  się  w 

górę ostre niczym włócznie rzucone boskimi rękoma. Inne były niższe, bardziej zaokrąglone, 

wyszlifowane  na  gładko  przez  niepogody.  Jakby  je  ktoś  celowo  tak  porozrzucał  w  dniu 

stworzenia,  pomyślała  Maria,  której  zaimponowały  dzikość  i  niezwykłe  piękno  tego 

surowego krajobrazu. 

Dalej rozciągała się wielka wyspa Vega. 

Do Skjaervaer pozostała im godzina żeglugi. Mieli ją teraz przed sobą, na północnym 

zachodzie. 

Na  tej  długiej  i  wąskiej  wyspie  niewiele  rosło  drzew  i  krzewów.  Trudno  ją  było 

nazwać górzystą, tylko na jednym krańcu wznosiły się wypolerowane pagórki. Wyspa mogła 

liczyć  około  sześciuset  stóp  długości  i  pięć  razy  mniej  szerokości.  Dopiero  po  okrążeniu 

południowego  cypla  ujrzeli  przystań.  Wokół  niej,  najdalej  jak  się  dało  od  brzegu,  rozłożyły 

się nieliczne szare zabudowania. Ale w najwyższym miejscu wyspy nie postawiono żadnego 

budynku, Maria przypuszczała, że zimowe sztormy właśnie tam szaleją z największą siłą. 

Wąska ścieżka prowadząca w górę od przystani. 

Dziwaczne  kruche  konstrukcje  na  półwyspach  i  wysepkach  w  malutkiej  zatoczce.  I 

stary pomost, wyraźnie naprawiany i łatany przez nie całkiem wprawne w ciesielce ręce. 

Dopiero z odległości kilkuset łokci od lądu dostrzegli więźniarki. 

Szara,  żywa  masa  na  tle  mokrej  zielonej  trawy  porastającej  płaszczyznę.  Kobiety 

poruszały  się  nachylone  nad  wielkimi  koszami  albo  kopały  glebę  ciężkimi  narzędziami.  Od 

background image

czasu  do  czasu  któraś  się  prostowała  i  zarzucała  sobie  wyładowany  kosz  na  plecy.  Zgięte 

wpół szły na koniec pola do rozpadającej się szopy, z której buchał dym. 

Zaskoczona Maria spostrzegła, że powracają tak samo obciążone. 

Co one, na miłość boską, robią? 

-  Suszą  ziemię,  kobity  -  uświadomił  ją  szyper.  Poradził  sobie  wreszcie  z  żaglami, 

statek  wolno  płynął  w  stronę  portu.  U  boku  szypra  stał,  żując  coś,  mężczyzna  w  starym 

mundurze. 

- Tak, tak - przyświadczył i mrużąc oczy, dalej wpatrywał się w ląd. 

Maria omal nie zapytała, dlaczego nie wykopią raczej rowów odwadniających, skoro 

ziemia  w  tej  jałowej  okolicy  gnije  od  wilgoci,  po  srogiej  minie  obcego  poznała  jednak,  że 

lepiej trzymać gębę na kłódkę. Jeśli to zarządca, z którym miała współpracować, to potrzebna 

jej  będzie  jego  dobra  wola  już  od  pierwszego  spotkania.  Wyglądał  teraz  na  zagniewanego, 

obwisła  twarz  przypominała  Marii  dziwnego  psa,  którego  widziała  kiedyś  na  targu  w 

Kaupanger. 

Od  razu  też  się  zorientowała,  że  człowiek  ten  jest  częstszym  bywalcem  karczmy  niż 

łaźni, bił od niego smród starej ryby, przemieszany z kwaśnym odorem piwa. 

Maria  zadrżała,  uświadamiając  sobie,  że  Sylvia  mogła  mieć  rację.  W  tym  miejscu 

mężczyźni niepodzielnie panowali nad losem kobiet. Wszystko w niej protestowało na myśl o 

bardziej  intymnej  znajomości  z  tym  odrażającym  osobnikiem.  Czy  uda  się  go  jakoś 

odstraszyć? 

No cóż, problemy należy rozwiązywać po kolei. Nic nie przyjdzie z zamartwiania się 

sprawami,  nad  którymi  nie  można  zapanować.  I  przecież  zachowała  jakieś  recepty  starej 

Anny, kurujące z miłosnej gorączki... 

Maria  nie  mogła  powstrzymać  się  od  uśmiechu  na  wspomnienie  starej  czarownicy, 

palce odruchowo sięgnęły do szyi, na której zawsze wisiał łańcuszek wiedźmy. A teraz został 

w domu, pamiątka dla młodszej córki. 

- Spójrz, Mario, na kamieniach leżą ryby! - zawołała nagle Katja. 

- Ryby dla samego diabła - mruknął gniewnie zarządca. - Nie ma suszenia w tym roku, 

odkąd nastały psie dni

, leje piekielny deszcz. A te leniwe babska i tak ledwie zdołają znieść 

pod  dach  to,  co  choć  trochę  udało  się  podsuszyć!  No,  no,  będziecie  musiały  zapracować  na 

strawę, moje panie! 

                                                 

 Psie dni (norw. hundedagene) - kanikuła, najgorętszy okres lata 

background image

Obrzucił  młodą  kobietę  taksującym  spojrzeniem.  Katja  zadrżała,  najchętniej 

schowałaby się przed ciężkimi niczym cios słowami mężczyzny i jego wielkimi czerwonymi 

dłońmi. 

Maria  ujęła  towarzyszkę  pod  ramię,  stanęła  między  nią  i  zarządcą  i  zmusiła  się  do 

uśmiechu. 

- Panie... No tak, nie znam nazwiska. O ile jednak dobrze rozumiem, to jest pan tutaj 

zarządcą, dlatego należałoby chyba nas sobie przedstawić. Kapitanie...? 

Szyper rozdziawił gębę, nie słyszał nigdy tak dwornej mowy z ust zawszonych kobiet. 

Zarządca splunął na pokład ze śmiechem. 

-  Ach,  tak?  Chcesz,  aby  cię  przedstawiano?  A  kto  o  tobie  nie  słyszał?  Maria 

Meisterplass,  ledwie  zdołała  się  wykręcić  od  oskarżenia  o  czary.  Ale  temu  diabłu  nie 

umkniesz, moja droga. Zarządca Simonussen! 

Kapitan zarechotał, poklepał człowieka w mundurze po plecach. 

- I co? Nie przywitasz się z panią? 

Mężczyźni,  szczerząc  zęby,  wymienili  porozumiewawcze  spojrzenia.  Zarządca 

wyciągnął w końcu olbrzymią rękę z palcami o wielkich, brudnych paznokciach. 

-  A  tam,  do  czarta,  miałbym  wyjątkowo  nie  podać  ręki?  Prawdziwa  wiedźma  to  nie 

byle  kto!  Miejmy  nadzieję,  że  nie  tylko  to  potrafisz,  że  plecy  masz  zdrowe,  choć  latasz  na 

miotle! I nie tylko plecy... 

Maria zacisnęła usta, uświadomiła sobie, jak bardzo ją razi ów poufały ton. 

-  Myślę,  że  o  szczegółach  porozmawiamy  później,  zarządco  Simonussen. 

Przywiozłam list od biskupa... o zadaniu, jakie mi tu wyznaczono. 

- O twoim zadaniu? Sądzę, że będzie takie samo jak innych. Wstawać wcześnie, kłaść 

się późno i nie zawsze do snu. Ale wyglądasz na zdrową, może trochę blado, lecz nie brakuje 

ci odwagi. To mi się podoba. Będziemy umieli się zabawić na tym pustkowiu, moja kochana! 

Maria  doszła  do  wniosku,  że  teraz  lepiej  milczeć.  Mężczyzna  okaże  większą 

ustępliwość, kiedy zrozumie, że ona jest szczególnym więźniem. Biskup roztoczył wszak nad 

nią opiekę, zarządca musi o tym wiedzieć. 

Przestał  się  jej  w  końcu  przyglądać,  bo  szkuta  przybijała  właśnie  do  zgniłego 

nabrzeża. Przyjmowali ją dwaj mężczyźni w szarych wełnianych koszulach i spodniach, które 

od  kolan  były  tylko  łachmanami.  Kapitan  zajął  się  wydawaniem  głośnych  komend,  załoga 

niemal fruwała po masztach, szarpiąc liny, żeby zwinąć żagle i rzucić cumy. 

Wreszcie na pokład wepchnięto deskę, służącą za trap. 

background image

Dopiero  teraz  Maria  dostrzegła,  że  słońce  przedziera  się  przez  szarą  zasłonę  chmur. 

Czy fakt, że akurat w momencie, kiedy dotknęła stopą szkieru, na którym spędzić miała resztę 

ż

ycia,  woda  zalśniła  w  padających  na  nią  promieniach  słońca,  wróżył  szczęście?  Nie, 

szczęście to za wiele, Maria nie mogła nawet o tym marzyć. Wiedziała, że szczęście zostało 

daleko  za  nią,  tam  gdzie  morze  wdziera  się  w  górskie  szczeliny  i  tworzy  fiord,  zdolny 

nakłonić  nawet  lodowce  do  topnienia.  Tutaj  woda  była  bardziej  słona  niż  w  jakimkolwiek 

innym miejscu, gdzie Maria jej smakowała, a morze rozciągało się ogromne wokół maleńkiej 

wyspy, odtąd stanowiącej jej dom. 

O,  nie,  nie  może  być  mowy  o  szczęściu.  Ale  przynajmniej  o  odrobinie  radości  od 

czasu  do  czasu?  O  zadowoleniu,  płynącym  ze  świadomości,  że  jej  wiedza  do  czegoś  się 

przydaje? 

Dzięki  Bogu  za  Katję  i  Sylvię.  Nigdy  chyba  tak  wysoko  nie  ceniłam  znajomości  z 

drugim człowiekiem! 

Maria  sama  ciągnęła  swój  ciężki  worek  drogą  pnącą  się  ku  szopom  pod  skałami. 

Przypominały ptasie gniazda na kamiennych półkach, wszystkie jednakowo niskie i zszarzałe 

od  szalejącego  deszczu  i  wichru.  Niektóre  pokrywały  dachy  z  torfu,  inne  zbudowano  pod 

występami  skały  i  miały  za  sklepienie  twardy  kamień.  Dwie  chałupy  stały  oddzielnie  w 

miejscu, gdzie skała ustąpiła odrobinie ziemi. Maria zdołała się zorientować, że niczego tu nie 

uprawiano, ani zboża, ani grochu, a co dopiero mówić o arcydzięglu. 

Czyżby  wyspa  była  do  tego  stopnia  jałowa,  że  mogła  tu  rosnąć  jedynie  trawa?  Co  z 

ogrodem z ziołami, który już planowała założyć? 

Czas  pokaże.  Ziemia  wyglądała  przecież  na  czarną  i  płodną.  Zarządca  zauważył,  że 

Maria przygląda się nędznemu poletku. 

-  Trudno  coś  z  tego  wyciągnąć,  ale  też  i  nie  jesteśmy  wieśniakami!  Lepiej 

spożytkować  siły  na  ryby,  pozyskiwanie  soli  i  zbieranie  torfu.  To  przynajmniej  przynosi 

trochę talarów do skrzyni! 

- Ale kobiety... z czego one żyją? Szyper znów rozciągnął usta w poufałym uśmiechu, 

który już szczerze znienawidziła. 

-  Z  morza,  moja  miła!  -  Rozpostarł  ręce;  szara  powierzchnia  wody  zdawała  się  nie 

mieć  kresu.  -  Ryby  na  obiad,  ryby  na  wieczerzę,  ryby  tak  długo,  jak  gęba  jest  w  stanie  się 

otwierać! Ryby dają pracę, praca daje ryby! 

Maria zrozumiała, dlaczego siła robocza na tej wyspie może być wykorzystywana tak 

krótko. 

background image

ROZDZIAŁ VII 

Upłynęło kilka dni, zanim trzy nowe kobiety poznały system rządzący ową niezwykłą, 

jednorodną społecznością. 

Maria  już  pierwszego  wieczoru  zorientowała  się,  że  wśród  około  czterdziestu  kobiet 

panują szczególne prawa. 

Pięciu  mężczyzn,  wyznaczonych  do  pilnowania  więźniarek  i  nadzorowania  pracy,  na 

ogól służyło wcześniej w wojsku. Jeden z nich najwyraźniej uczestniczył w walkach, utykał, 

tym samym jego imię najłatwiej zapadało w pamięć. Johan Kulas. 

Wśród kobiet wyróżniała się Jensina, silna, żylasta, o bezbarwnych włosach i wąskich 

ustach. Inne odnosiły się do niej z wielkim szacunkiem, Maria zastanawiała się, w jaki sposób 

owa  kobieta  mogła  zdobyć  taką  pozycję.  Po  wyglądzie  Maria  oceniała  ją  na  obdarzoną 

umysłowością poniżej średniej. 

Jensina  miała  jednak  w  głębi  ciasnego  baraku  łóżko  tylko  dla  siebie  i  korzystała  z 

przywileju  mycia  się  jako  pierwsza,  kiedy  przynoszono  wiadro  z  deszczówką. 

Komenderowała  kobietami,  wprawiała  zmęczone  ciała  w  ruch,  rozdzielając  kopniaki  i 

szturchańce. 

Mężczyźni  sypiali  w  oddzielnej  chałupie,  oddalonej  o  rzut  kamieniem,  solidniej 

zbudowanej, bez szczelin w ścianach i w dachu, którymi hulały przeciągi. 

Marii,  Katji  i  Sylvii  wskazano  niską  pryczę  pośrodku  dłuższej  ściany.  Prycze, 

zbudowane  z  desek  umocowanych  do  podłogi  i  ściany,  służyły  za  stół,  krzesło  i  miejsce  do 

spania.  Kobiety  leżały  na  nich  jak  na  zatłoczonej  półce  o  dwie  szerokości  dłoni  nad 

wilgotnym, cuchnącym klepiskiem. 

Każda  z  nich  miała  własny  tobołek  z  ubraniem  i  rzeczami  osobistymi,  który  nocą 

służył jako oparcie i poduszka. 

Nowo  przybyłym  przydzielono  po  grubym  wełnianym  kocu,  zniszczonym  i 

cuchnącym  rybami.  Maria  zauważyła,  że  jakość  derek  jest  bardzo  różna.  Na  łóżku  Jensiny 

leżał ciepły, gęsto tkany puszysty koc, podczas gdy Katji dostała się sama dziura na dziurze. 

Szczupłą buzię dziewczyny znów zmoczyły łzy. Kryła się z tym jak mogła, zasłaniając 

twarz dłońmi i włosami opadającymi z czoła. 

Maria poczuła, że ogarnia ją bezradność, lecz pomimo to próbowała się uśmiechać do 

zaciekawionych  kobiet  w  baraku.  Niektóre  wydawały  się  wrogie,  zerkały  spod  oka  na 

background image

zniszczone  koronki  przy  rękawach  sukni  Marii  i  marszczyły  czoło  na  widok  jej  wielkiego 

bagażu. 

-  My...  powinnyśmy  się  chyba  przedstawić.  Jestem  Maria  Meisterplass.  A  to  jest...  - 

Uświadomiła sobie, że nie zna nazwisk towarzyszek podróży. 

- Sylvia - uzupełniła Sylvia, wyzywająco biorąc się pod boki. 

- I Katja - dodała Maria, gestem wskazując na skuloną postać. 

Jensina  podeszła  bliżej,  przyglądając  się  badawczo  nowo  przybyłym.  Niemal  widać 

było, jak pytania cisną się jej na usta, walcząc o pierwszeństwo. 

-  Ach,  tak.  No  cóż,  witajcie.  Widzę,  że  jesteście  dosyć  żwawe,  w  każdym  razie  wy 

dwie. Za tę trzecią nie dałabym marnego śledzia! 

Maria wytrzymała wrogie spojrzenie. 

-  Katja  jest  moją  przyjaciółką.  I  wierzę  mocno,  że  wszystkim  nam  tutaj  uda  się 

współpracować.  Jeśli  chcemy  wieść  jako  tako  znośne  życie,  musimy  trzymać  się  razem  i 

pomagać sobie nawzajem. Mimo wszystko przecież jedziemy na tym samym wózku! 

- O, nie, kochana, wcale nie na tym samym! Przynajmniej trzy z nas mają nadzieję się 

stąd wydostać. Jesteśmy tu od blisko pięciu lat i latem przyszłego roku nasza kara się kończy. 

To dopiero będzie, jak się w domu przekonają, że nie wszystkie zdychają na tych przeklętych 

wyspach! 

To  odezwała  się  rumiana  kobieta  w  zdecydowanie  za  dużym  ubraniu.  Jensina  lekko 

pokiwała głową. 

-  Naprawdę  jest  tak  źle?  Opowiedzcie  nam  trochę  o  tym,  jak  wyglądają  powszednie 

dni, prosimy... 

Z  pryczy  rozległ  się  chichot  jak  w  panieńskiej  izdebce,  Jensina  odepchnęła  na  bok 

kobietę w zbyt obszernej sukni. 

-  Ha,  ha!  Słyszałyście?  Ta  piękna  dama  chce  się  dowiedzieć  czegoś  o  powszednich 

dniach!  Dobrze,  powiem  ci,  moja  pani,  tu  nie  ma  innych  dni  jak  powszednie!  Praca,  znój, 

kilka  łyżek  rybnej  polewki,  od  czasu  do  czasu  owsianka  na  wodzie.  I  znów  robota.  Jest 

weselej tylko wtedy, kiedy zarządca otwiera swoją narożną szafkę dla obcych, co to zaglądają 

tutaj w nadziei na dupę i na kielicha! A najczęściej w odwrotnej kolejności. 

Maria zadrżała, płacz Katji przeszedł w szloch. Nawet Sylvia odrobinę pobladła. 

Jensina z zadowoleniem zmrużyła oczy, spodobała jej się reakcja nowo przybyłych. 

- Tak, tak, w sobotnie wieczory potrafi się tu zaludnić, w każdym razie wiosną, kiedy 

rybacy  wracają  z  Lofotów  do  domu.  To  dobry  czas,  nawet  nam,  babom,  może  trafić  się 

gorzałka i chleb. Jak masz trochę oleju w głowie, odłożysz dość, żeby przeżyć całą zimę. Ale 

background image

jak będziesz się uważała za zbyt dobrą na to i pozwolisz swojej kopalni złota wyschnąć, to nie 

myśl  sobie,  że  wyżebrzesz  od  nas  choćby  okruszek,  kiedy  w  brzuchu  będzie  ci  kruczeć  z 

głodu! 

Niektóre kobiety spuściły głowy, inne wyzywająco szczerzyły zęby do nowych. Maria 

zorientowała  się  nagle,  że  te  ze  spuszczonymi  głowami  są  najgorzej  ubrane  i  najchudsze. 

Domyśliła  się,  że  więźniarki,  które  się  sprzedają,  odgradza  od  tych,  które  tego  nie  robią, 

nieprzebyty mur. 

- Rozumiem - rzekła powoli. Spokojnie rozłożyła derkę na pryczy, a potem otworzyła 

worek i wyjęła własny koc, żeby się nim okryć. 

-  Jestem  zmęczona  po  podróży.  Najwyższy  czas  udać  się  na  spoczynek,  moje  panie. 

Dobranoc. 

Wśród ścian zagrzmiały salwy śmiechu. Maria przeczuwała, że czeka ją długa droga, 

jeśli  w  ogóle  kiedykolwiek  uda  jej  się  zmienić  tę  straszną  sytuację.  Ale  już  jutro  pójdzie  do 

tego wstrętnego Simonussena z listem biskupa! 

Maria  wyciągnęła  swoją  najlepszą  sukienkę,  a  włosy  przewiązała  kolorową  chustką, 

którą  jej  matka  dostała  kiedyś  od  Olego  Seiderstada.  Zanim  inni  mieszkańcy  obozu  się 

obudzili, zapukała do grubych drzwi chaty zarządcy. 

Ż

yczył sobie, by przyszła na tyle wcześnie, aby zdążyli porozmawiać, nie tracąc przy 

tym nic z dnia pracy. 

Niemal  zaskoczona  usłyszała  dobiegające  ze  środka  wołanie  bynajmniej  nie 

zaspanego  głosu.  Popchnęła  więc  drzwi,  mrużąc  oczy  w  mrocznej  izbie.  Zarządca  siedział 

przy palenisku, podgrzewał kociołek z jakimś aromatycznym napojem. 

-  Tak  sobie  właśnie  myślałem,  że  dama  przyjdzie  punktualnie.  I  jeśli  nie  odmówi,  to 

zapraszam  na  kropelkę  kawy.  Przekonasz  się,  że  będzie  tak  jak  w  eleganckich  salonach,  w 

których jaśnie pani zapewne bywała! 

Marii ani trochę nie rozśmieszyły jego drwiny, poczuła szarpiące wnętrzności szpony 

gniewu.  Doprawdy,  trudno  znieść  tego  człowieka.  Rozumiała  jednak,  kto  ma  tu  pełnię 

władzy. 

- Dzień dobry, panie Simonussen, pokój Boży temu domowi - przywitała go oficjalnie, 

z satysfakcją zauważając, że jej głos brzmi chłodno i opanowanie. 

Nie odpowiedział, wyjął dwie wyszczerbione gliniane filiżanki i napełnił je ciemnym 

płynem.  Do  jednej  dolał  także  nieco  brunatnożółtej  wódki;  śmierdziała  tak,  że  Maria  nie 

mogła opanować grymasu obrzydzenia. 

background image

Zarządca  wręczył  jej  drugą  filiżankę  i  zaproponował  miejsce  pod  jedynym  oknem 

chaty.  Widok,  jaki  się  stąd  rozciągał,  zaskakiwał  pięknem.  Morze  było  spokojne  i  lśniące; 

Maria  ledwie  mogła  pojąć,  iż  jest  to  ten  sam  żywioł  tak  niebezpiecznie  kołyszący  kutrem  z 

boku  na  bok.  Teraz,  gdy  słońce  wstawało  po  krótkim  odpoczynku,  powierzchnia  wody 

wyglądała jak posypana złotem. 

- Nie jesteś taka jak inne! Słowa zarządcy ją zdumiały. 

- Dlaczego? 

-  Jesteś  od  nich  lepsza,  od  razu  to  widać.  Przywykłaś  do  innego  życia,  po  twojej 

mowie można wziąć cię za mieszczankę albo może pastorową. 

- Jest w tym trochę racji - przyznała Maria i posmakowała gorzkiego napoju. Zmusiła 

się  do  przełknięcia  płynu,  wymagało  to  nie  lada  opanowania.  Kawa  jednak  przyjemnie 

rozgrzewała żołądek, wypiła więc jeszcze łyk. -  Poślubiłam kiedyś pastora. Ale teraz jestem 

ż

oną kata - stwierdziła po prostu. 

-  A  potem  zostałaś  czarownicą?  Starała  się  nie  patrzeć  na  niego  wprost,  lecz  nagle 

wychwyciła  nutkę  strachu  w  głosie,  zauważyła  dłoń  nerwowo  obracającą  filiżankę.  Może 

opłaca  się  zasiać  w  nim  niepewność?  Popatrzyła  mu  w  oczy,  starając  się  uczynić  własny 

wzrok tak niezgłębionym i tajemniczym jak to tylko możliwe. 

- Tak, zarządco. Potem zostałam czarownicą... Roześmiał się hałaśliwie, widać chciał 

skryć lęk za głośną, udawaną wesołością. 

- Pokaż mi więc jakąś sztuczkę, Wiedźmo Mario, a będziesz tej nocy spała na bardziej 

miękkim posłaniu! 

Maria uśmiechnęła się leciutko. 

-  I  tej  nocy  miękko  spałam,  czarownica  nie  potrzebuje  niczyjej  pomocy,  by  umościć 

sobie łoże z puchu! 

Pochylił się do niej, poczuł lekką, nieznaną woń. 

-  Jesteś  piękną  czarownicą,  moja  droga.  I  mądrze  postępujesz,  nie  nadużywając 

swoich  umiejętności.  Masz  zostać  tu  przez  całe  życie,  pamiętaj!  Podobnie  jak  stary 

Simonussen. Możemy sobie nawzajem uprzyjemnić ten czas... 

Szorstkim,  twardym  kciukiem  zaczął  pocierać  jej  dłoń.  Maria  prędko  przyciągnęła 

rękę do siebie. 

- To list do ciebie - powiedziała i wyjęła z kieszeni spódnicy zwinięty papier. 

Zauważyła,  że  zarządca  ma  kłopoty  z  odczytaniem  tekstu,  zdawała  sobie  jednak 

sprawę,  że  mogłaby  niepotrzebnie  wywołać  jego  gniew,  gdyby  zaproponowała,  że  mu 

pomoże. 

background image

Wreszcie odłożył list, z ust posypały mu się przekleństwa. 

- Na cóż nam, u diabła,  jakieś zmiany? Do kroćset, kim mu się wydaje, że jest? Ten 

cały biskup, którego stopa nigdy nie postała dalej na północ niż w Bergen? Nie ma pojęcia, o 

czym gada... leczenie chorych, tutaj? Zbudować lepsze domy? Uprawiać rośliny do jedzenia? 

Skąd niby wziąć na to pieniądze? Chyba nie z mojej kiesy, tego, do stu tysięcy piorunów, nie 

może mieć na myśli! 

-  Sądzę,  że  da  się  to  załatwić  bez  obciążania  cię  zbytnimi  wydatkami  -  ostrożnie 

zaczęła Maria. - Gdybyś tylko pozwolił kobietom na pracę, przynoszącą im jakieś dochody... 

-  Przecież  tak  właśnie  robię!  Przez  całe  lato,  do  czarta,  leżą  na  plecach  i  zarabiają 

pieniądze szybciej, niż ja zdążę nalać gorzałki! 

- Nie wszystkie - oświadczyła Maria. - I jestem pewna, że większość z nich wolałaby 

kopać torf, niż... tak się sprzedawać. 

- Tak myślisz? O, nie, moja dobra pastorowo, w tej gromadzie nie zajdziesz daleko z 

kazaniami  o  moralności  i  podobnymi  bzdurami.  Przekonasz  się,  sporo  się  możesz  od  nich 

nauczyć, moja śliczna... 

Spodziewała się tego i stanowczo odparowała atak. Simonussen znów zaklął, a Maria 

poczuła, jak walczą w niej na zmianę triumf i strach. 

Zarządca  mógł  stać  się  niebezpiecznym  wrogiem,  był  jednak  także  potężnym 

sprzymierzeńcem. 

-  Taka  jesteś  delikatna?  Nie  rozumiesz,  co  dla  ciebie  dobre,  kobieto?  Jeśli  chcesz 

przeżyć, musisz się nauczyć korzystać z tego, co masz - szepnął. 

Maria poczuła jego wzrok wbity w sznurowanie sukni. 

-  Nie  jestem  dziwką  -  odparła  równie  cicho.  -  Ale  znam  pewne  sztuki...  sporo 

potrafię... Może mi to przynieść znacznie więcej niż prostackie barłożenie na słomie! Musisz 

też  wiedzieć,  że  list  biskupa  nie  jest  tylko  kawałkiem  papieru!  Wciąż  mogę  liczyć  na 

potężnych przyjaciół! - skłamała gładko. 

Zarządca wyszczerzył zęby w niepewnym uśmiechu. 

-  Do  diaska,  spotkają  cię  tu  kłopoty!  Poczekaj  tylko,  aż  Jensina  się  dowie  o  twoich 

fanaberiach! Tego trolla nie da się utrzymać z dala pięknymi słówkami i zadartym nosem w 

chmurach! 

- Muszę dowiedzieć się jak najwięcej. O obozie, o pracy, o ludziach, którzy tutaj żyją. 

Potrzebuję informacji o ziemi, o tym, co może urosnąć tu, tak daleko na północy. Musisz mi 

też  pozwolić  na  rozmowę  z  kobietami,  niech  zrozumieją,  że  nastały  nowe  czasy.  Należy 

poprawić warunki, by dało się tu zachować życie i zdrowie. 

background image

- Dlaczego? Większość i tak nigdy się stąd nie wydostanie. 

-  Nie?  Ale...  -  Przez  moment  obawiała  się,  że  pytanie  jest  zanadto  niebezpieczne, 

doszła  jednak  do  wniosku,  że  zarządca  i  tak  musi  wiedzieć  o  tym,  co  snuje  się  po  głowach 

więźniarkom. - Czy żadna nie próbuje stąd uciekać? Tyle opowiadają o mężczyznach, którzy 

się tu zjawiają, o rybakach. Nigdy się nie zdarzyło, żeby któraś odpłynęła ze szkieru statkiem? 

Simonussen pokręcił głową. 

- Statki nie podpływają do samej wyspy, rybacy dobijają do brzegu lekkimi łódkami, 

niektórzy dostają się tu nawet wpław. A jeśli przybywają z ładunkiem, dwóch naszych zawsze 

ich  pilnuje.  Owszem,  zdarzało  się,  że  jakaś  kobieta  próbowała  przekraść  się  na  pokład,  ale 

powiem ci, większość szyprów starannie baczy, żeby żadnej spódniczce się to nie udało. Baba 

na  pokładzie  przynosi  nieszczęście,  a  już  gorszych  zwiastunów  złego  losu  niż  te  tutaj  nikt 

chyba nie widział! 

Z powrotem usiadł na krześle, opróżnił filiżankę. 

-  Rzeczywiście,  zdarza  się,  że  się  na  to  porywają,  ale  kiedy  potem  leżą  na  skałach 

odarte  ze  skóry,  zawsze  mija  pewien  czas,  zanim  znów  którejś  przyjdzie do  głowy  podobny 

pomysł! 

-  Chłoszczesz  je?  Maria  była  wstrząśnięta.  Zarządcy  najwyraźniej  podobała  się  jej 

reakcja. 

- A jakby inaczej! I jak na razie tylko jedna to zniosła. Nie widziałaś pleców Jensiny? 

Inne  leżą  na  Trupiej  Wyspie,  tam  ledwo  bo  ledwo,  ale  starcza  ziemi,  żeby  okryć  nędzne 

szczątki. 

Maria  odwróciła  głowę;  z  każdą  chwilą  coraz  jaśniej  uświadamiała  sobie  okrutną 

rzeczywistość. 

Cóż za pozbawione nadziei miejsce! 

Do  tej  pory  nie  pojmowała,  jakie  piekło  czeka  kobiety,  zsyłane  na  pobyt  w  obozach 

pracy. A powiadano, że dalej na północ jest jeszcze gorzej! 

Pozostawała tylko jedna szansa: chciwość zarządcy. 

-  Opłaciłoby  ci  się,  gdyby  kobiety  były  silniejsze,  zdrowsze.  Będą  więcej  pracować, 

jeśli pozwolisz mi się zatroszczyć o chore i naprawić szopy przed zimą. Potrzeba nam więcej 

wody do mycia i lepszego jedzenia. 

- A pieniądze? 

- Zdobędziemy. Czy nie handlujesz wódką? 

-  Owszem.  Mocna  gorzałka,  mówię  ci!  Ale  nie  dla  szczeniaków.  Szarpie  trzewia, 

smakuje końskimi szczynami, ale rozgrzewa stare ciało i człowiek czuje, że żyje. 

background image

-  Tak  myślałam.  Rzeczywiście  nie  pachnie  jak...  jak  koniak.  Mam  sposoby,  żeby 

zwiększyć  sprzedaż:  zioła  i  dobre  przepisy.  Wiem,  jak  z  najbardziej  gorzkiej  wódki 

przyrządzić  smaczne  lekarstwo.  Pewnie  kupią  więcej,  i  to  za  lepszą  cenę,  kiedy  zrozumieją, 

ż

e gorzałka pomoże wykurować to i owo... 

-  Naprawdę?  No,  może  i  tak.  Może  coś  w  tym  jest.  Pokażesz  mi  więc,  co  potrafisz 

uwarzyć. Ale nie myśl sobie, że dam ci wódkę na zmarnowanie, musisz sama przyjść tutaj ze 

swoimi mieszankami. 

Domówili się, a Maria, jeszcze zanim się pożegnała, wyciągnęła od niego zezwolenie 

na przerwę w pracy. Obietnica ziołowej gorzałki okazała się najlepszą przynętą, jakiej mogła 

użyć. 

Wkrótce  potem  kobiety  zgromadziły  się  na  stosunkowo  szerokim  i  płaskim  terenie, 

położonym  zaledwie  kilka  metrów  ponad  przybrzeżnymi  głazami.  Zielona  trawa  była 

pachnącym i miękkim posłaniem dla znużonych ciał. Zrównaną ziemię nazywano Tanecznym 

Parkietem. 

Maria opowiadała o swoich planach. 

Niektóre kobiety wstrętnie się do niej wykrzywiały, czyniąc przy tym wulgarne gesty. 

Inne słuchały jej słów, lecz najwyraźniej nie dawały się im porwać. 

Kilka  siedziało  tylko,  bezmyślnie  patrząc  przed  siebie,  widać  było,  że  nie  należą  już 

do tego świata. 

Strażnicy pozwolili sobie na chwilę odpoczynku, dwaj zabrali się do naprawiania sieci 

na brzegu. 

Za pozbawionymi zasłon oknami w chacie ledwie majaczył cień zarządcy. Jasny głos 

Marii docierał doń przez przesycone solą powietrze. 

Teraz zagłuszył go gruby głos Jensiny. Chyba już rzuciły się na siebie z pazurami! 

Z  równiny  dobiegło  wściekłe  wycie.  Dwa  ciała  przetoczyły  się  po  ziemi,  kobiety 

gryzły  się i drapały jak  dzikie kotki. Maria mocno złapała Jensinę za szyję,  czuła się pewna 

przewagi.  Jensina  jednak  zaraz  zatopiła  zęby  w  delikatnej  skórze  po  wewnętrznej  stronie 

ramienia  Marii.  Ból  ukąszenia  sparaliżował  zręczny  chwyt.  Jensina  uwolniła  się  i  rzuciła  na 

przeciwniczkę, aż torf pryskał spod bosych stóp. 

Maria zrozumiała, że nie ma szans w walce z tą żylastą olbrzymką. Ale jej ciało wciąż 

zachowało sprężystość i  młodzieńczą zwinność, chociaż wkrótce miała skończyć trzydzieści 

siedem łat. 

background image

Celowała  w  brodę  Jensiny,  tak  jak  robili  to  mężczyźni,  których  obserwowała  w 

bójkach podczas hucznych wesel czy suto zakrapianych świątecznych uczt. Niestety, Jensina 

potrafiła odparować cios. 

Wkrótce  zakleszczyły  się  w  beznadziejnej  plątaninie  rąk  i  nóg,  dyszały  ciężko  jak 

wyrzucony  z  morskich  głębin  na  brzeg  czteroręki  potwór.  Kobiety  dookoła  krzykiem 

zachęcały je do walki, strażnicy głośno się śmiali. 

Wydawało  się,  że  bójka  będzie  trwała  całą  wieczność,  lecz  wreszcie  strażnicy, 

wyśmiawszy się, rozdzielili walczące. Marii włosy na głowie sterczały na wszystkie strony, z 

ramienia  ciekła  krew,  a  na  policzku  miała  trzy  długie  zadrapania.  Jensina  wyszła  ze  starcia 

bez uszczerbku, ostentacyjnie wygładziła spódnicę i splunęła za Marią. 

-  Niech  twoja  chciwość  będzie  przeklęta,  Jensino!  Przecież  nie  chcę  ci  niczego 

odbierać! Pragnę jedynie, żeby nam wszystkim żyło się tutaj lepiej! 

-  Idź  do  diabła  ze  swoimi  słodko  pierdzącymi  pomysłami!  Nie  jesteś  jedną  z  nas, 

chcesz  tylko  narobić  bałaganu!  Weź  sobie  tę  starą  szopę  i  tam  siedź  razem  ze  swymi 

durnowatymi przyjaciółkami. Zobaczymy, kto lepiej przetrwa zimę! 

Tak  też  się  stało.  Marii,  Sylvii  i  Katji  pozwolono  naprawić  rozpadającą  się  szopę, 

najwyraźniej  wykorzystywaną  jako  mieszkanie  dla  kobiet  przed  wybudowaniem  drugiego 

baraku.  Przyłączyło  się  do  nich  jeszcze  dziewięć  więźniarek,  które  widać  nie  miały  zbyt 

dobrych doświadczeń z Jensina w roli królowej na kupie gnoju. 

Simonussena  walka  kobiet  najwidoczniej  przyprawiła  o  wesołość.  Takiej  zabawy  nie 

widziano  chyba  od  czasu,  kiedy  to  zeszłego  roku  na  świętego  Michała  pastorowa  i  żona 

kościelnego z głównej wyspy wzięły się za łby pod kościołem. 

Ale  niedługo  jego  uśmiech  przygasł  i  musiał  przyznać,  że  ta  nowo  przybyła  ma 

piekielną  zdolność  przekonywania  ludzi  i  angażowania  ich  w  ciężką  pracę.  Jedne  kobiety 

znosiły z brzegu drewno wyrzucone przez morze, inne zrywały  gałązki smaganych wichrem 

krzaków, rosnących nieco dalej w głębi wyspy. Było tam też kilka połaci porośniętych trawą, 

które jednak mogłyby wyżywić nie więcej niż pięć albo sześć owiec. 

Po wielu wieczorach i nocach harówki stara szopa została naprawiona i rozradowane 

kobiety przeniosły tam swoje rzeczy. 

Jensina stała w drzwiach baraku, który w jednej chwili zrobił się bardzo przestronny, i 

wygrażała im zaciśniętymi pięściami. 

Maria  odkryła,  że  każda  z  kobiet  ma  coś  w  rodzaju  własnej  spiżarni  w  jamie 

wykopanej  w  ziemi  pod  solidną  kamienną  płytą.  Po  usunięciu  ziemi  i  piasku  więźniarki 

zrobiły  niewielkie  pomieszczenia,  okrywane  torfem.  Za  zgodą  strażników  gromadziły  tam 

background image

swoje  skarby:  miarkę  ziarna,  trochę  przetworzonej  ryby,  kilka  zeschniętych  kawałków 

słoniny, czasami kromkę chleba. Wiosną wkładały tu znalezione ptasie jaja, starannie otulone 

wymieszanym z piaskiem torfem. Jaja najlepiej trzymały się w ziarnie, odpowiednio przecho-

wywane  mogły  zachować  świeżość  nawet  przez  kilka  miesięcy.  Ale  kto  na  tym  szkierze 

miałby dość ziarna do tego celu? A już z pewnością nie na wiosnę! 

Ceny  na  suszone  ryby  wciąż  spadały,  ledwie  udawało  się  wymienić  je  na  tyle  samo 

ziarna. 

Kiedyś  na  wyspie  były  dwie  krowy,  które  więźniarki  obrządzały  i  doiły.  Gdy  jednak 

zwierzęta  po  wyjątkowo  chudej  wiośnie  w  końcu  zdechły,  nie  istniała  żadna  możliwość 

sprowadzenia nowych. Zarządca najwidoczniej także doszedł do wniosku, że obejdzie się bez 

ś

mietanki do swojej drogocennej kawy. Kawę zdobył w drodze wymiany, gdy pewnego razu 

załoga  jakiegoś  angielskiego  statku  zmuszona  była  szukać  schronienia  na  szkierze.  Dobitnie 

dano marynarzom do zrozumienia, jakiego przestępstwa się dopuścili i jaka kara czeka ich za 

pomoc którejś z więźniarek w ucieczce. 

-  Pamiętam  ten  wspaniały  statek  -  opowiadała  Millicent,  jedna  z  przebywających  na 

wyspie  skazanych  za  kradzież.  -  Miał  złote  litery  i  żagle  tak  białe,  można  by  przypuścić,  że 

uszyto je z lnianego płótna! A załoga... wielcy panowie, jeden w drugiego! Błyszczące guziki 

i jedwabne wstążki na mundurach, i to na co dzień! Ale gadali niezrozumiale, biedacy, można 

ich było wziąć za wariatów. Ale tacy są pewnie wszyscy Anglicy, no bo mieszkają przecie tak 

daleko od Bergen. 

Millicent  od  pierwszej  chwili  stała  się  wierną  pomocnicą  Marii.  Nie  odstępowała  na 

krok nowo przybyłej jasnowłosej, a usta jej się przy tym nie zamykały. Marii niemal kręciło 

się  w  głowie  od  tej  paplaniny,  ale  Millicent  od  czasu  do  czasu  wtrącała  jakąś  ważną 

informację  i  Maria  usiłowała  wychwycić  wszystko,  co  mogło  mieć  znaczenie  dla  dalszego 

ż

ycia na wyspie. 

Dowiedziała  się  o  sezonach  połowowych,  o  tym,  jak  życiem  w  obozie  rządzą  ryby  i 

pory roku. 

Zimą  kutry  i  łodzie  wyruszały  na  Lofoty  na  połów  dorszy.  Jeśli  połowy  się  udały, 

rybacy wracali do domu z rybami i beczkami pełnymi wątroby i ikry. Był to szczyt sezonu na 

wyspie, kobiety rozpalały ogniska na brzegu i gotowały tran, jego specyficzny zapach potrafił 

na całe tygodnie utkwić na skórze i włosach, ale, jak opowiadała Millicent, żadna się tego nie 

wstydziła.  Tran  przynosił  spore  zyski,  dawał  też  światło  przez  kilka  marnych  godzin  zimą. 

Jako lampy służyły żelazne spodki, napełnione ciekłym tłuszczem, w którym pływał knot. 

background image

-  No  i  mamy  też  lato,  zbieranie  ptasich  jaj  i  polowanie  na  ptaki.  Jaja  ciężko  dostać, 

ptaki budują  gniazda w trudno dostępnych miejscach, w dodatku na tej  wyspie jest niewiele 

gniazd. Gdybyśmy mogły się wyprawić na jedną z prawdziwych ptasich wysp... Znam kogoś, 

kto na samym puchu edredonów zarobił talarów dość aż na trzy krowy! 

Maria dopytywała się bez końca - o owce należące do wyspy, o ziemię, o inne źródła 

dochodu. 

- Większość robi najlepsze interesy, kiedy wracają z jesiennych połowów... Mężczyźni 

lubią  zajrzeć  do  Simonussena  i  przy  kieliszku  opowiedzieć  mu  nowiny.  Fundują  sobie  przy 

tym damskie towarzystwo. Tutaj łatwo je kupić. 

-  Wystarczy,  że  zamachają  kolorową  wstążką  albo  pokażą  garść  zboża...  Nie  mogę 

tego pojąć. Pomyśleć tylko, że ryzykują chodzenie przez pół roku z wielkim brzuchem za taką 

upokarzającą cenę! - zadrżała Maria. 

- Dziewczyny pewnie też potrzebują trochę zabawy - mruknęła Sylvia. 

-  Ale,  Millicent  -  zamyśliła  się  Maria.  -  Jeżeli  jest  tak,  jak  mówisz,  to  dlaczego  na 

wyspie nie ma dzieci? 

Millicent zmieszała się, nie chciała odpowiadać. Maria jednak nie ustępowała. 

- Mamy tu jedno dziecko... dziewczynkę. Ale jest w jaskini dla chorych razem z matką 

i jeszcze jedną kobietą. Zachorowały na płuca, wątpliwe, czy dożyją następnej pełni księżyca. 

Johan Kulas raz w tygodniu zanosi im jedzenie, nam nie wolno się do nich zbliżać. To zaraza, 

niebezpieczna zaraza... 

-  Co  takiego?  Dziecko  w  jaskini  razem  z  dwiema  chorymi  kobietami?  Przecież  to 

straszne! Zaraz tam pójdę, może to nie takie poważne, jak wam się wydaje. 

-  Och,  nie,  nie  idź!  Wiemy,  że  ta  okropna  choroba  przenosi  się  z  człowieka  na 

człowieka. Jak tam wejdziesz, już możesz uznać się za martwą! 

Millicent przestała odwracać ryby, przerażona wpatrywała się w Marię. 

- Po to właśnie Bóg mnie tu przysłał. Tak mi się przynajmniej wydaje. 

I Maria znów skierowała się do chaty zarządcy. 

A Millicent się ucieszyła, że przynajmniej na razie nie musi wyjawiać, jak to możliwe, 

ż

e przy tak częstych wizytach mężczyzn na wyspie jest tak mało dzieci. 

background image

ROZDZIAŁ VIII 

Maria  znalazła  kobietę,  Rakel,  i  dziecko  w  jaskini  na  najbardziej  na  północ 

wysuniętym  cyplu.  Drugiej  więźniarki  nigdzie  nie  było  widać.  Rakel  powiedziała,  że  jej 

towarzyszka, Turid, matka małej, często przesiaduje na kamieniu przy brzegu, zapatrzona w 

morze. 

- Nie powinnaś tu przychodzić, nie wiesz, że możesz roznieść zarazę? 

- Myślę, że tak się nie stanie. Jestem uważna i myję się starannie, taką radę przekazał 

mi  ktoś,  kto  znał  tajemnice  chorób.  Pozwól,  że  dam  ci  jeden  z  moich  ziołowych  napojów, 

zjedz też to, co przyniosłam. Musisz nabrać sił. 

Dziecko  stało  w  głębi  groty,  malutki  palec  tkwił  w  buzi  i  jaśniał  czystością  w 

porównaniu  z  resztą  brudnego  ciałka.  Jako  ubranie  służył  maluchowi  tylko  przewiązany  w 

pasie kawałek żaglowego płótna, nie skrywający, że to dziewczynka. Mała była wychudzona, 

miała  zapadnięte  oczy,  lecz  oddychała  swobodnie,  bez  świstów,  i  nie  okazywała  żadnych 

oznak groźnej choroby płuc, na którą najwyraźniej cierpiała matka i jej przyjaciółka. 

Kobieta o imieniu Rakel z wdzięcznością zaczęła siorbać gorzką herbatkę, zaparzoną 

przez Marię na prędko rozpalonym ognisku. Był to napar z rumianku, rosiczki okrągłolistnej, 

goryczki  i  kory  brzozowej.  Maria  dodała  jeszcze  szczyptę  drogocennego  sproszkowanego 

tymianku z pieprzem. 

-  To  przynosi  ulgę  -  szepnęła  kobieta,  lecz  gwałtowny  atak  kaszlu  zaprzeczył  temu 

twierdzeniu. Maria wystraszyła się nie na żarty na widok krwi, płynącej z ust Rakel. 

Suchoty. 

Prawdopodobnie ostatnie stadium. 

Wątpliwe,  aby  to  osłabione  ciało  jeszcze  długo  mogło  się  opierać.  Maria  w  duchu 

odmówiła krótką modlitwę, błagając, aby matka dziecka okazała się choć trochę silniejsza. 

Gdy druga kobieta nagle stanęła w wejściu do groty, wydała się Marii zarazem silna i 

dumna. Chuda, podobnie jak umierająca przyjaciółka, lecz trzymała się zadziwiająco prosto. 

Dziecko  podbiegło  do  niej  bez  słowa,  o  mało  się  przy  tym  nie  przewróciło,  nie  mogło  mieć 

więcej niż jakieś dwa, może trzy lata. 

Kobieta wyciągnęła rękę. 

- Widziałam was na dole. Biłaś się z Jensiną. Dobrze! Jensina to prawdziwy potwór, 

dręczy bez umiaru swoje współtowarzyszki, żeby przypodobać się zarządcy. 

- Zrozumiałam to. Mam na imię Maria. 

background image

- Turid. Z Ullensvang. Maria poznała charakterystyczny dialekt z okolic Hardanger. 

-  Mówią,  że  jestem  szalona,  odesłali  mnie  tutaj  po  tym,  jak  się  przeziębiłam  przy 

wiosennym  warzeniu  tranu.  Mówili,  że  zapadłam  na  zarazę,  i  kazali  zabrać  dziecko. 

Wszystko  jedno,  radzimy  sobie  tutaj  tak  samo  jak  tam.  I  nikt  nami  nie  pomiata!  A  kiedy 

Adrian wróci... 

Wzrok jej się zmącił, jak gdyby oczy przesłoniło bielmo. Wyglądała rzeczywiście na 

osobę niespełna rozumu. 

Maria spytała ostrożnie: 

- Kim jest Adrian? 

-  Adrian  Muld.  Służy  teraz  swojemu  królowi,  ale  wróci  i  zabierze  mnie.  Będę 

pierwszą,  która  stąd  ucieknie,  i  to  nie  z  byle  kim,  tylko  z  samym  sternikiem  Adrianem 

Muldem! Popłyniemy daleko, daleko wszyscy troje, i osiedlimy się jak wielcy państwo gdzieś 

w Anglii... Obiecał... 

Maria  zaczęła  jeszcze  lepiej  rozumieć,  dlaczego  ludzie  uważają  Turid  za  szaloną. 

Takie  marzenia...  takie  nierealne  nadzieje...  Adrian  to  pewnie  tylko  kawał  łajdaka,  żołnierz, 

który wykorzystał tę nieszczęsną kobietę. Na pewno zapomniał o niej już w momencie,  gdy 

jego łajba odbijała od brzegu. Któż bowiem szuka sobie ukochanej w kolonii karnej, takiej jak 

ta?  I  dlaczego  przystojny  syn  oficera  miałby  poświęcać  swe  dziedzictwo  i  życie  skazanej 

wyrokiem sądu nędzarce? Nie mógł nawet mieć pewności, że to jego dziecko, myślała Maria 

z goryczą, nie mając przy tym zamiaru potępiać bezbronnej kobiety. 

-  Opowiedz  mi  o  Adrianie  -  poprosiła  łagodnie  i  podała  również  Turid  drewniany 

kubek z gorącym naparem. Podczas gdy matka mówiła, dziecko wisiało u piersi, z której nic 

już nie dawało się wyciągnąć. Mała dostała kawałek suszonej ryby do ssania i wreszcie tym 

się zadowoliła. 

W błękitnym zmierzchu Turid opowiadała o miłości swego życia. Znała Adriana tylko 

przez  dwie  doby,  a  mimo  to  wrył  się  w  jej  pamięć  z  niezwykłą  mocą.  Maria  zrozumiała,  że 

kobiecie grozi obłęd. 

Ale Bogiem a prawdą, cóż złego jest w szukaniu nadziei nawet tam, gdzie jej już nie 

ma?  Czyż  nie  tym  właśnie  sama  się  mamiła,  gdy  nocą  tuliła  do  policzka  kosmyk  włosów 

niemowlęcia i marzyła o dniu, kiedy znów zobaczy córeczkę? 

Dziecko  Turid  usnęło  przy  wyschniętej  piersi,  a  z  kąta,  gdzie  znajdowało  się 

legowisko chorej na suchoty, ataki kaszlu dobiegały coraz rzadziej. 

- Wrócę tu - obiecała Maria, zbierając się do odejścia. - Pamiętaj, żeby jej dawać ten 

napar, będzie miała spokojniejsze noce - poprosiła, kiwając głową w stronę śpiącej Rakel. 

background image

I mniej bolesną śmierć, dodała w myśli. 

Nadciągnęła jesień, jak zwykle gwałtownie, wraz z północnym wiatrem. 

Morze  się  podniosło,  zalało  najbardziej  płaskie  wyspy  i  wybrzeże.  Ludzie  na 

Skjaervaer przygotowywali się do zimy. 

Zarządca  sprawdzał  zapasy  marnego  ziarna,  rzepy  i  solonej  ryby.  Beczka  za  beczką, 

pełne ryb, najczęściej takich, za które nie dało się uzyskać dobrej ceny w wioskach na lądzie. 

Suszone  filety  leżały  w  szopie  skórą  do  góry,  w  niedużych  stosach  w  kształcie 

piramidy.  Gdyby  deszcz  albo  śnieg  przeniknął  przez  torfowy  dach,  woda  spłynęłaby  z  tak 

ułożonych ryb, nie powodując ich gnicia. 

W jednym kojcu Maria znalazła kilka wiązek arcydzięgla i natychmiast umieściła je w 

zalewie. Mieli także trochę baraniny, ale trzech nędznych, należących do wyspy owiec wciąż 

jeszcze nie zaszlachtowano. 

Zapasy  jedzenia  nie  były  imponujące,  zwłaszcza  że  miały  starczyć  na  całą  zimę  dla 

blisko pięćdziesięciu brzuchów. 

Jak zawsze, tak i tego roku trzeba wierzyć, że zimowe połowy umożliwią przeżycie. 

Zwykle przynosiły nie tylko ryby. 

Zarządca  Simonussen  zorientował  się,  że  nowy  podział  obozu  na  dwie  części 

rzeczywiście  się  opłaca.  Kobiety  na  wyścigi  starały  się  o  lepsze  zajęcia,  wygrywały  te 

bardziej  chętne  do  pracy.  Z  robotami  przy  pozostałościach  z  letnich  połowów  prędko  się 

uporali. Niewielka ilość soli, jaką udało się pozyskać z morza, była już wypłukana i gotowa 

do wysłania do Bergen przy okazji pierwszych wiosennych rejsów. 

Niektóre  kobiety  potrafiły  prząść  na  ręcznym  kołowrotku,  pomiędzy  nie  rozdzielono 

tę  marną  wełnę,  jaką  dawały  owce.  Rzadko  starczało  jej  na  więcej  niż  cztery,  pięć  par 

rybackich rękawic z dwoma palcami, po jednym z każdej strony. Po natarciu tłuszczem moż-

na je było sprzedać za niezłą sumkę. Maria bardzo żałowała, że za późno jest na siew ziół i 

uprawę arcydzięgla. Następnej wiosny... jeśli w ogóle nadejdzie. 

Zarządca  poganiał  je  do  gromadzenia  opału,  składowanego  w  drewutni  przy  jego 

chacie.  Zbierały  wszelkie  drewno  i  śmieci  wyrzucone  przez  morze  na  brzeg,  suszyły  nawet 

wodorosty,  które  mogły  ogrzać  zmarznięte  zimą  ciała.  Przez  całe  lato  zwożono  torf  z  oko-

licznych wysp, lecz pracę kobiet zawsze opóźniali strażnicy, którzy musieli im towarzyszyć. 

Niewiele  dawało  się  załadować  na  łódź,  skoro  na  każde  trzy  kobiety,  na  krótki  czas 

opuszczające brzegi Skjaervasr, musiało przypadać co najmniej dwóch mężczyzn. 

Maria  i  Millicent  spędzały  wieczory  na  splataniu  mat  ze  słomy  i  trawy. 

Wykorzystywano  je  jako  materace  do  spania,  a  zawieszone  na  lodowatych  ścianach  szopy 

background image

dawały także pewną ochronę przed zimnem. Otwarte palenisko na środku podłogi stanowiło 

jedyne  źródło  ciepła,  na  jakie  mogły  liczyć.  Maria  trzęsła  się  już  przez  cały  październik  i  z 

lękiem oczekiwała nadejścia prawdziwej zimy. 

Ż

adna  z  więźniarek  nie  miała  porządnych  butów.  Maria  widziała,  jak  z  worków 

zawieszonych u stropu wyciągają drewniane podeszwy. Łatały je resztkami żagli, kawałkami 

skóry  lub  też  po  prostu  korą  rachitycznych  drzew,  a  potem  owijały  strzępkami  ubrań, 

nasyconymi  tłuszczem,  w  próżnej  nadziei,  że  takie  obuwie  nie  przepuści  wilgoci.  Ukłuły  ją 

wyrzuty sumienia, bo sama przywiozła w swoim worku aż dwie pary butów. 

Postanowiła  jednak  się  wstrzymać  i  poczekać,  może  przydadzą  się  w  jakiejś 

wyjątkowo trudnej sytuacji. 

Cieszyła się, że inne więźniarki nie znają zawartości jej worka. Nigdy nie otwierała go 

przy żadnej z nich. 

Chociaż  wyspę  zamieszkiwały  osoby,  które  w  taki  czy  inny  sposób  sprzeniewierzyły 

się prawu, to jednak wszyscy bez wyjątku szanowali obowiązujące tu zasady. Najważniejszą 

było trzymanie się z daleka od cudzych rzeczy. 

Marii ze szczegółami opowiedziano, co czeka tę, którą złapią z ręką w czyimś zapasie 

zboża czy też w cudzej torbie. Zarządca nie miał nic do powiedzenia, kiedy więźniarki same 

zaganiały złodziejkę wprost do morza i pilnowały, żeby nie zdołała wydostać się na brzeg. 

Jakie to dziwne, stwierdziła Maria. Każdego dnia od poranka do wieczora ludzie żyją 

tutaj nad morzem, żyją z morza. Ale wszyscy odczuwają strach przed falami, lęk przed wodą! 

Zupełnie tak samo jak w domu, nad zielonym fiordem... Widząc, jak pływam, myśleli, 

ż

e oszalałam... 

Ale teraz, w listopadzie, kiedy morze uderzało z wściekłością o brzegi, płosząc nawet 

ptaki, woda nie zachęcała do kąpieli. 

Mieszkańcy  Skjaervaer  widzieli,  jak  mniejsze  i  większe  łodzie  płyną  szlakiem,  lecz 

ż

adna z nich nie brała kursu na ich wyspę. 

Kobiety w rybackich obozach pracy rozrzuconych wzdłuż wybrzeża czekał cichy czas 

izolacji. 

Spadł pierwszy śnieg, mokry i prawie słony. 

Maria błagała Simonussena o zgodę na przeniesienie dwóch kobiet i dziecka pod jakiś 

dach, lecz on pozostawał niewzruszony w swej odmowie. 

- Nie dość ludzi już straciliśmy? Czy nie przyjechałaś tutaj, żeby pomóc, tak aby praca 

szła lepiej bez zbyt wielu przerw? Przecież to suchoty! Wszyscy wiedzą, że jest tylko jedno 

wyjście. 

background image

- Przez całe swoje życie pracowałam wśród chorych dotkniętych zarazą - oświadczyła 

Maria  z  pewną  przesadą  i  chcąc  zademonstrować,  jaka  jest  zdrowa  i  silna,  dźwignęła  nad 

paleniskiem ciężki kociołek z wodą. 

-  Owszem,  ty,  to  możliwe.  Pod  taką  opieką...  Marii  przyszedł  do  głowy  pewien 

pomysł.  W  swoim  worku  znalazła  kilka  szczypt  tytoniu.  Wyjęła  je  teraz  razem  z  mieszanką 

mielonego  kminku,  anyżku  i  wyciągu  z  pieprzu.  Do  smaku  dodała  arnikę  górską  i  owoce 

jarzębiny, a także zbierany wiosną brzozowy sok. 

-  Myślę  że  nadszedł  czas,  żeby  się  zabrać  za  twoją  gorzałkę,  panie  zarządco,  jeśli 

chcemy ją przygotować na wiosnę. A jak pozwolisz mi przenieść je z jaskini, dostaniesz także 

ten kapciuch tytoniu! 

Uśmiechnęła  się  uroczo,  ale  spostrzegła,  że  zarządca  nie  jest  na  tyle  głupi,  by  nie 

przejrzeć jej gry. 

-  Dziękuję  za  propozycję,  Mario,  ale  nie  będę  ryzykował  życia  dla  jednego  dymka. 

Jeśli natomiast przyjdziesz do mnie, ofiarując to, co masz najcenniejszego... 

Maria z początku sądziła, że zarządca myśli o pierścieniu, który wciąż nosiła na palcu, 

zaraz jednak spostrzegła, gdzie padł jego wzrok, i ciarki przeszły jej po plecach. Simonussen 

postanowił zawładnąć jej ciałem, wziąć je nawet siłą, gdyby okazało się to konieczne. Ale on 

na razie wolał czekać... 

Maria cieszyła się, kiedy odszedł. Wróciła do szopy,  gdzie ogień na palenisku zdołał 

ogrzać powietrze zaledwie o dwa, może trzy stopnie. Na zewnątrz był mróz. Ale morze chyba 

nigdy nie zamarzało. 

Kobiety  płukały  ryby  na  brzegu.  Resztki  klipfisza  źle  się  przechowały,  nie  wyschły 

dobrze  i  pokryła  je  obrzydliwa  pleśń.  Więźniarki  zeskrobywały  teraz  cuchnącą  warstwę  i 

płukały  ryby,  stały  w  wodzie  ponad  kostki,  moczyły  spódnice  i  trzęsły  się  na  lodowatym 

wietrze. 

Maria  nie  mogła  pojąć,  że  człowiek  jest  w  stanie  wytrzymać  takie  zimno.  Ona  sama 

nie  musiała  tak  pracować,  bo  dobrowolnie  podjęła  się  doglądania  chorych  i  przyrządzania 

posiłków dla wszystkich. Ponadto dziewczęta z jej baraku mogły liczyć na dodatkową opiekę, 

wieczorami  zawsze  miała  dla  nich  gorącą  cienką  herbatkę.  Ale  zapasy  gwałtownie  się 

kurczyły,  chociaż  wiele  ziół,  które  z  sobą  przywiozła,  nadawało  się  do  przyrządzania 

wzmacniających naparów. 

Raz  zwróciła  się  do  niej  kobieta,  której  paskudnie  dokuczał  wrzód,  umiejscowiony 

wysoko  po  wewnętrznej  stronie  uda.  Gdy  Maria  delikatnie  obmacywała  gulę  wielkości 

kurzego jaja, kobieta jęczała z bólu. 

background image

Maria  nie  zwracała  na  to  uwagi,  mówiła  dalej,  starając  się,  by  jej  głos  brzmiał 

spokojnie i wesoło. 

- Spróbujemy najpierw okładu. Masz jakieś kawałki płótna, których mogłabym użyć? 

Więźniarka dała jej brudne gałgany, prawdopodobnie resztki zniszczonego ubrania. 

Maria przygotowała papkę z pięciornika gęsiego, perzu, żankielu zwyczajnego i kory 

oczaru.  Przyniosła  trochę  dziwnego  mchu  rosnącego  na  wyspie  i  nasączyła  go  rzadką  masą. 

Tak  przygotowany  okład  przyłożyła  do  wrzodu  i  umocowała  do  nogi  kobiety  i  paska  jej 

spódnicy. 

-  Właściwie  powinnaś  leżeć,  ale  to  raczej  będzie  trudne  -  uśmiechnęła  się  Maria 

cierpko. 

-  No  tak,  wolałabym,  żeby  zarządca  nie  chciał  sprawdzać,  co  mi  dolega  -  odparła 

kobieta.  Ulgę  przyniosła  jej  sama  świadomość,  że  otrzymała  pomoc.  W  ostatnim  czasie  nie 

mogła już prawie chodzić ani nawet siedzieć. Wrzód cały czas się powiększał, dokuczając we 

dnie i w nocy. 

Okład nie okazał się skuteczny. 

Następnego  ranka  Maria  zobaczyła,  jak  kobieta,  z  twarzą  ściągniętą  bólem  i 

zmęczeniem, kulejąc schodzi na brzeg. 

-  Dłużej  tak  być  nie  może  -  powiedziała  do  siebie  i  wyjęła  nożyk,  którym  tak  często 

się  posługiwała  w  podobnych  przypadkach.  Większość  ludzi  bała  się  takiej  ingerencji, 

słusznie zresztą, w rany bowiem często wnikał brud, potrafiły całymi tygodniami paprać się i 

krwawić; czasami ta metoda leczenia powodowała większe męczarnie niż sama choroba. 

W tym przypadku jednak, zdaniem Marii, wszystko powinno pójść dobrze. 

I  podczas  gdy  kobieta  z  całych  sił  wczepiła  się  w  ławę,  Maria  nacięła  wrzód  i 

wycisnęła pół filiżanki żółtoczerwonej cieczy. 

A kiedy z rany popłynęła już tylko świeża krew, zaszyła ją kawałeczkiem jedwabnych 

nici. 

Kobieta  odczuła  taką  ulgę,  że  uśmiechała  się  pomimo  bolesnych  ukłuć  dość  grubej 

igły. 

Maria  zakończyła  zabieg,  polewając  ranę  gotowaną  wodą  z  wyciągiem  z 

przywrotnika, kokornaku powojnikowego i jałowca. 

Musi zdobyć więcej ziół! 

Nie minęło wiele czasu, a pacjentka zerwała się z ławy. 

- Jeszcze trochę boli, ale już jest o wiele lepiej! Dziękuję! Jesteś prawdziwą... 

background image

Urwała,  rozumiejąc,  że  Maria  mogłaby  źle  przyjąć  określenie  „czarodziejka”. 

Więźniarki  słyszały  już  co  nieco  o  procesie,  o  nieprawdopodobnym  zwrocie,  jaki  w  nim 

nastąpił. 

I sama przecież doświadczyła, że Maria potrafi więcej niż inni! 

Po  tym  zdarzeniu  niemal  każdego  dnia  któraś  z  więźniarek  zwracała  się  do 

jasnowłosej z prośbą o pomoc w dolegliwościach. Maria wstrząśnięta dowiadywała się, jakie 

cierpienia muszą znosić te ciężko pracujące nieszczęśnice. 

Jedna  z  nich  miała  niegojące  się  rany  na  łydkach.  Maria  gorzko  żałowała,  że  nie  ma 

już arniki górskiej, dziurawca ani skrzypu. Jedynym środkiem, jaki mogła zdobyć, był pęk na 

wpół  przegniłych  pokrzyw,  rosnących  za  chatą  zarządcy.  Tam  zwykle  opróżniał  nocnik, 

dlatego też rozkrzewiły się w tym miejscu wyjątkowo bujnie. 

- Przydałby się podbiał, babka zwyczajna albo lancetowata, ale niestety nic mi już nie 

zostało. Powiedz mi, czy próbowałaś okładać te rany soloną słoniną? 

- Ha, soloną słoniną! Gdybym ją miała, na pewno nie przykładałabym jej do nóg! 

-  Może  więc  solona  ryba  podziała  tak  samo  -  doszła  do  wniosku  Maria.  Widziała 

przecież, jak paskudne rany zaczynają się goić pod wpływem słonych okładów. 

-  Auuu!  Piecze  jak  czort...  ale  gdybym  wydobrzała,  to  warto  pocierpieć  -  jęknęła 

chora, obciągając spódnicę. 

Inna więźniarka zgłosiła się z gorszymi dolegliwościami. Dużo czasu upłynęło, zanim 

wyjąkała  wreszcie,  z  jaką  sprawą  przychodzi.  Maria  musiała  zmobilizować  całą  swoją 

cierpliwość, gdy kobieta przez długi czas wzdychała tylko i użalała się nad ciężkim babskim 

losem i brutalnością mężczyzn. Maria domyśliła się, że musi chodzić o miejsce najbardziej in-

tymne z możliwych. 

Zaryzykowała. 

-  Może  nie  jesteś  w  stanie  utrzymać  moczu?  Tamta  popatrzyła  na  nią  zaskoczona. 

Kolejny dowód na to, że jestem czarownicą, pomyślała Maria. 

- Widzisz to po mnie? 

- Nie. Ale rozmawiałam już z niejedną. Nauczyłam się rozumieć to, o czym niełatwo 

się mówi. 

- Możesz mi pomóc? 

- Nie wiem. To zależy. Czasami, jak piecze, może pomóc mącznica lekarska i brzoza 

brodawkowa - ta. Do naparu powinno się też dołożyć liści konwalii. Ale ona tu nie rośnie... 

- Nie piecze mnie - wyznała, odwracając twarz. 

background image

- Aha. Czy rodziłaś dzieci? Drgnęła przestraszona, prędko rozejrzała się dokoła. Maria 

dostrzegła łzę w kąciku jej oka. 

- ... Nie... tak... 

Maria czekała. Delikatnie położyła rękę na ramieniu cierpiącej. 

- Byłam w ciąży... - szepnęła. - Ale Jensina... je także zabiła... 

I kobieta, zanosząc się szlochem, opowiedziała historię mrożącą krew w żyłach Marii. 

-  Oczywiście  zdarza  się,  że  któraś  zachodzi  w  ciążę.  Ale  to  nie  jest  miejsce 

odpowiednie  dla  noworodków.  Jensina  twierdzi  że...  że  dziecko  i  tak  by  umarło.  Nasze 

zmęczone ciała nie zdołają wydać ich na świat. I to zimno... ledwie same je znosimy. A i od 

pracy żadna się nie wykręci. Jensina mówi... że powinnyśmy się cieszyć z jej osiągnięć. 

- Osiągnięć? 

- Siedzi tu za zabicie płodu, nie wiedziałaś? 

- Nie. Sądziłam, że za takie przestępstwo czeka pewna śmierć. 

-  Ale  nie  Jensinę.  Ona  była  żoną  właściciela  przystani,  miała  pieniądze,  srebro.  Na 

pewno  się  wykupiła.  I  przekupiła  świadków,  tylko  jedna  zeznawała  przeciwko  niej  i 

opowiadała  o  jej  podłości.  I  skazano  ją  na  śmierć  za  to,  że  chciała  pozbawić  życia  swoje 

dziecko. 

Maria z trudem przełknęła ślinę. 

Ach, te nieszczęsne kobiety! 

Bezlitosne społeczeństwo! 

Sami  księża  wszak  grzmieli  o  grzechu  i  hańbie, którą  okrywa  się  niezamężna  matka. 

Okrutnie odsądzane od czci i wiary kobiety, wiedzione rozpaczą, stawały się współwinnymi 

kolejnego grzechu: poświęcały własne, nie narodzone jeszcze dziecko. 

- Mój Boże, jak może dalej prowadzić swą czartowską działalność? 

- Jej wolno. Tutaj leży to także w interesie władz... W każdym razie nikt nic nie mówi. 

A  przecież  sam  zarządca  musi  zdawać  sobie  sprawę,  że  tak  częste  odwiedziny  mężczyzn 

powinny przynieść więcej dzieci. 

-  Musimy  zebrać  kobiety,  powstrzymać  tę  straszną  praktykę.  Możliwe,  że  ja  mam 

lepsze środki... Ale najpierw twój kłopot. Czy pozwolisz mi się zbadać? 

Chora  kiwnęła  głową,  otarła  łzy.  Wyraźną  ulgę  sprawił  jej  fakt,  że  mogła  wreszcie 

opowiedzieć o swej udręce i w dodatku spotkała się ze zrozumieniem. 

Maria z największą delikatnością zbadała nieszczęsną. Było tak, jak się  spodziewała. 

Uszkodzenia  wyglądały  naprawdę  strasznie,  rany  zagoiły  się  i  pozrastały  całkiem 

przypadkowo, tworząc nierówne blizny. 

background image

Jakim  właściwie  narzędziem  posługiwała  się  ta  rzeźniczka?  zastanawiała  się  Maria, 

przeklinając wszystkich zbrodniarzy kaleczących ludzkie ciała i dusze. 

Kobieta  najprawdopodobniej  będzie  musiała  męczyć  się  do  końca  życia.  Co  gorsza, 

wyglądało na to, że raczej nie urodzi już dzieci. 

Być  może  nawet  zajdzie  w  ciążę,  lecz  zniszczone  organy  nie  będą  w  stanie  donosić 

płodu. 

Maria jak najoględniej starała się przekazać złe wieści pacjentce, ale z oczu płynęły jej 

łzy. 

Kobieta jednak nie pokazała po sobie żadnych reakcji. 

- To chyba odpowiednia kara dla tej, która zabiła swoje dziecko. 

Maria nabrała powietrza w płuca. 

-  Ty  nie  zabiłaś.  To  Jensinę  należy  obarczyć  winą,  jeśli  już  w  ogóle  chce  się  szukać 

winnych. A raczej cały świat, świat mężczyzn, który z ubogich kobiet czyni coś pośredniego 

między rozpłodową krową a niewolnikiem! 

Swoją  tyradą  zaimponowała  pacjentce,  w  której  oczach  po  raz  pierwszy  zapaliły  się 

ogniki buntu. 

-  To  prawda,  Mario.  Ale  uważaj  na  swój  język!  Niebezpiecznie  jest  tak  mówić, 

zwłaszcza przy tych, którzy mają przewagę. W dodatku w Biblii napisano chyba, że... 

- Jeśli nikt nie będzie głośno o tym mówił, wszystko pozostanie tak jak teraz - cicho 

przerwała jej Maria. 

Kobieta wyszła od niej z podniesioną głową, chociaż na swe dolegliwości nie dostała 

nawet maści na pociechę. 

Dopiero później Maria uświadomiła sobie, że nie zna nawet imienia tej siostry, której 

ciała i duszy dotykała tak intymnie. 

background image

ROZDZIAŁ IX 

Nadszedł  najgorszy  okres  pierwszej  zimy  Marii  w  obozie.  Tuż  przed  Bożym 

Narodzeniem zmarły trzy kobiety z baraku Jensiny. Nikt, poza zarządcą, nie rachował już dni, 

zlewały się w jedną długą noc, trudno było mówić o jakimkolwiek dziennym świetle. Ludzie 

poruszali się coraz wolniej, ręce i nogi drętwiały, zimno na wyścigi z głodem szarpało wnę-

trzności.  Trzy  owce  zarżnięto  i  prawie  już  zjedzono.  Kobiety,  chcąc  zaspokoić  ssanie  w 

ż

ołądku,  żuły  kawałki  solonej  ryby,  pobudzając  tym  samym  trudne  do  zaspokojenia 

pragnienie. Studnię na wyspie przykryto i pilnie strzeżono, jakby tryskało w niej samo źródło 

ż

ycia. Dawała wodę do picia, lecz obawiano się czerpać z niej za dużo. 

Tego  dnia  w  pełni  zimy  budząca  współczucie  gromada  wyprostowała  plecy  i 

zapatrzyła  się  w  morze.  Szlakiem  płynęły  akurat  trzy  większe  kutry.  Wkrótce  miały  się 

rozpocząć  połowy  na  Lofotach.  Mężczyźni  z  całego  wybrzeża  brali  kurs  na  owe  rajskie 

łowiska,  gdzie  tłuste,  żwawe  dorsze  łapały  się  w  sieci  i  na  liny  z  haczykami.  Niektórzy 

powracali  do  domów  z  wielkim  ładunkiem  wątroby,  tranu,  ikry  i  towarów  na  handel,  inni 

spoczęli na wieki w zimnym grobie fal, pozostawiając po sobie jedynie żal i biedę. 

Tu  toczyła  się  gra  o  życie  i  śmierć,  dla  mieszkańców  Północy  nastała  najważniejsza 

pora roku. Jak rolnik musiał zawierzyć słońcu i deszczowi, tak rybak pozostawał całkowicie 

zależny  od  humorów  morza.  Bogactwo  i  nędza  przepychały  się  jak  dorsze  na  łowiskach, 

niekiedy zdawało się, że to ślepy los decyduje o tym, co komu przypadnie. 

Kobiety szykowały się na przyjęcie powracających łodzi. Wielkie kamienne kręgi nad 

brzegiem  należało  wypełnić  drewnem.  Nad  ogniem  zawieszano  olbrzymie  kotły,  na  wyspę 

przywożono nowe beczki na błyszczący tran. Czekało płukanie i czyszczenie ikry, która przed 

transportem  do  Bergen  miała  jeszcze  być  solona  bądź  też  wędzona.  Kobiety  musiały  też 

przygotować swoje nędzne drobne produkty, które zbierał zarządca i w ich imieniu sprzeda-

wał, pobierając odpowiednio wysoką prowizję. 

-  Przeklęty  Irgens  -  syczała  Jensina,  oskarżając  go,  kiedy  jej  nie  słyszał,  o  kradzież  i 

oszustwo. 

Ale  wciąż  pozostawało  jeszcze  kilka  miesięcy,  zanim  ujrzą  cumujące  statki  i 

spuszczane z nich płaskodenne łodzie, kierujące się do brzegu wyspy kobiet. 

W  baraku  Marii,  zwanym  teraz  Domem  Marii,  więźniarki  swobodnie  rozmawiały  o 

dorocznych odwiedzinach rybaków i rozmaitych włóczęgów. Obóz kobiecy był stałym celem 

podróży  tych,  którzy  po  zakończeniu  połowów  na  Lofotach  mogli  wrócić  jedynie  do 

background image

wyziębionej  pustej  chałupy  albo  na  twardą  drewnianą  ławę  w  izbie  parobków.  Synowie 

biedaków  topili  swoje  krzywdy  w  kieliszku  marnej  gorzałki  wśród  uścisków  opłaconych 

ramion.  Części  mężczyzn  powodziło  się  lepiej,  lecz  i  oni  nie  widzieli  nic  upokarzającego  w 

konieczności  płacenia  za  smak  kobiety.  Maria  po  zimie  spędzonej  na  wyspie  zrozumiała 

wreszcie więźniarki, które się sprzedawały. 

To, co otrzymywały od mężczyzn, mogło okazać się decydujące w kwestii przeżycia, 

zwłaszcza gdy pod koniec zimy kończyły się zapasy zarządcy. A czasami wśród ryb trafiał na 

język smak pociechy, odrobina masła albo grudka cukru. I kto by przypuścił, że znajdzie się 

dziewczyna,  która  w  znoju  szarej  codzienności  zapragnie  pachnącego  różą  mydełka  czy 

kolorowej  lnianej  wstążki  do  włosów?  A  przecież  w  każdym  niemal  worku  pod  sufitem 

znajdowały się takie właśnie skarby. 

Marię  ogromnie  to  dziwiło,  zwłaszcza  że  prawie  żadna  z  kobiet  nie  mogła  liczyć  na 

powrót do domu, do ukochanego z lat młodości. Te, którym udawało się wydostać z wyspy, i 

tak  nigdy  nie  zdołały  uciec  przed  wstydem.  Wiele  z  nich  wyruszało  do  nieznanych  miejsc, 

lecz przeważnie padały ofiarą głodu. Albo znów wracały do obozu ukarane za włóczęgostwo. 

Ale te, które umierają, przynajmniej odchodzą wolne, pocieszała się Maria. 

Wiele  się  nauczyła  w  ciągu  ostatnich  miesięcy,  lecz  przede  wszystkim  uświadomiła 

sobie, jakim darem jest wolność. Mogła znieść głód, nędzę, kary i cierpienie, to zdarzało się 

wszędzie, los nikogo nie oszczędzał. Lecz wolność, swoboda, możliwość pójścia tam, dokąd 

się  pragnie,  rozmowy  z  tym,  z  kim  się  chce,  chwila  samotności!  Tego  brakowało  jej  naj-

bardziej. 

O Randarze i dzieciach rzadko ośmielała się myśleć. Ból byłby w stanie ją zabić, a i 

tak  czaił  się  co  dnia  pod  powierzchnią  serca  niby  złośliwy  wodnik.  Przestała  już  sobie 

wyobrażać,  jak  wygląda  maleńka,  nie  myślała  o  tym,  że  nie  dane  jej  będzie  widzieć,  jak 

Sunniva z dziewczynki zmienia się w kobietę. A Randar... 

Na szczęście, kiedy kładła się wieczorem, ciało miała tak zmęczone, że prawie nigdy 

nie  dręczyło  jej  gorzkimi  ukłuciami  tęsknoty.  Randar  nie  należał  już  do  tego  świata.  On  dla 

niej  umarł,  musiała  go  odepchnąć,  musiała  powstrzymać  smutek,  zanim  zdusi  w  niej  wolę 

ż

ycia, której nie zdołał dotąd złamać głód ani fizyczny ból. 

Liczył się tylko dzień dzisiejszy. 

Jedna godzina, jedna krótka sekunda. 

Musi  traktować  życie  jak  długą  drogę;  idąc  po  niej,  z  każdym  krokiem  zbliża  się  do 

wolności. Może gdzieś tam czeka ją śmierć, lecz maleńkie światełko nadziei nie przestawało 

background image

płonąć:  przecież  mimo  wszystko  cuda  się  zdarzają!  A  w  oczekiwaniu,  aż  jej  osobisty  cud 

nastąpi, mogła w obozie rybackim wieść życie nie tak znów całkowicie pozbawione sensu. 

Była tu potrzebna. 

Wiedziała,  że  już  zdołała  uczynić  szarą  codzienność  łatwiejszą  do  zniesienia  dla 

współtowarzyszek niedoli. 

Sama  także  coraz  częściej  się  uśmiechała.  Wśród  czarnej  okropności  bytowania 

kobiety wykształciły w sobie szczególne poczucie humoru, które przemawiało do Marii. Nie 

było rzeczy, z której nie umiałyby zażartować, nawet głód szarpiący trzewia rozpływał się w 

ś

miechu,  kiedy  Sylvia  nad  kotłem  polewki  na  rybich  ościach,  posypanej  lekko  brunatną 

mączką z wodorostów, naśladowała kucharkę ze dworu: 

-  Czy  zechce  pani  teraz  spróbować  sosu  śmietanowego?  Może  dodać  jeszcze  jedno 

ż

ółtko? I odrobinę cukru? 

Ś

miały  się,  co  prawda  nie  bez  goryczy,  z  min  Sylvii,  a  ona  głośno  klepała  się  po 

brzuchu, na próżno starając się wyglądać na pańską kucharkę o obfitych kształtach. 

Maria  wsypała  do  garnka  kilka  szczypt  tymianku  z  pieprzem,  o  słodka  rozrzutności! 

Jedząc  zupę  opowiadały  sobie  o  świątecznych  smakołykach  i  wielkich  ucztach,  w  których 

wszystkie kiedyś uczestniczyły. 

Niekiedy  śmiech  hulał  wśród  dziurawych  ścian,  innym  razem  znów  przygnębienie 

przyciskało  je  do  ziemi  tak,  że  w  niektóre  ranki  wolałyby  w  ogóle  już  nie  wstawać  i  tylko 

czekać na śmierć z zimna. 

Maria  tak  często  jak  tylko  się  dało  chodziła  do  jaskini.  Nie  mogła  się  nadziwić,  że 

chora Rakel wciąż trzyma się życia. 

Owszem, jej napary potrafiły działać skutecznie i kojąco, Maria jednak umiała myśleć 

trzeźwo i wiedziała, że nie tylko za ich sprawą poważna choroba napotykała tak potężny opór. 

W Rakel musiała tkwić niezwykła wprost wola życia. A może to Turid dodawała jej otuchy? 

A  przecież  można  by  przypuścić,  że  dość  ma  swoich  kłopotów.  Każdego  dnia, 

rozdarta między dwoma światami, musiała jeszcze opiekować się córeczką. 

Marii  udało  się  przemycić  trzem  mieszkankom  jaskini  trochę  dodatkowej  żywności, 

one  walczyły  przecież  z  przeciągami  i  mrozem,  od  których  kobiety  w  barakach  były  lepiej 

chronione. 

Niekiedy Turid sprawiała wrażenie, że przebywa gdzieś przerażająco daleko. W inne 

dni mogły rozmawiać o najbardziej codziennych sprawach i o marzeniach. 

Malutka  nabrała  zaufania  do  Marii,  często,  gdy  ta  przynosiła  jedzenie  i  opal,  siadała 

jej na kolanach. 

background image

A  kiedy  dostała  parę  grubych  filcowych  skarpet  i  wsunęła  w  nie  stopy,  serdeczny 

uśmiech rozjaśnił wynędzniałą buzię. 

-  Dziękuję  -  powiedziała  i  było  to  pierwsze  słowo,  jakie  Maria  usłyszała  od  tego 

dziecka. 

Turid przyglądała się im, na jej ustach pojawił się uśmiech. 

-  Kristino,  zabierzemy  Marię,  kiedy  tatuś  po  nas  przyjedzie?  Poprosimy  go,  żeby 

uratował także Marię? 

Dziewczynka poważnie skinęła głową. 

- Może tak się stanie - szepnęła Turid z tajemniczą miną, a Maria odwróciła się, by nie 

patrzeć na jej twarz. 

-  Powinnam  już  iść  -  powiedziała  łagodnie.  -  Połóżcie  się  i  starajcie  grzać  się 

nawzajem jak tylko się da. I, Turid... nie myśl o mnie. 

Turid nie przestawała się uśmiechać. 

-  Zaraz  pójdę  spać,  ale  najpierw  muszę  jeszcze  iść  na  głazy.  Niebo  wciąż  jest  jasne. 

Pomyśleć tylko, że on przypłynie dziś wieczorem, a mnie nie będzie, żeby go powitać! 

Maria  westchnęła  cicho,  zrozumiała,  że  na  nic  się  nie  zdadzą  jakiekolwiek  próby 

przemówienia jej do rozsądku. 

Ciężkim krokiem wracała do domu. 

Kiedy Rakel umrze... Straszne, że takie myśli przychodzą jej do głowy. Bez względu 

jednak na wszystko, kiedy Rakel umrze, Turid  wraz z dzieckiem trzeba zabrać do obozu, to 

pewne.  Każdy  by  zwariował,  gdyby  mieszkał  w  skalnej  grocie,  mając  przy  sobie  tylko 

dziecko i śmiertelnie chorą kobietę! 

Stało  się  tak,  jak  przewidziała  Maria.  Kilka  dni  później  zastała  Turid  obmywającą 

martwe  ciało  Rakel.  Ułożyła  ją  na  noszach  ze  zniszczonego  koca  i  kilku  wygładzonych 

ż

erdzi.  Maria  zorientowała  się,  że  Turid  ukradła  kije  z  suszarni,  lecz  powstrzymała  się  od 

komentarza. 

Zarządca  nakazał  zatopić  zwłoki  w  morzu,  nie  mogli  wszak  przewieźć  zarażonego 

ciała  ani  na  Trupią  Wyspę,  ani  do  wsi.  Trzej  mężczyźni  wyprawili  się  więc  wczesnym 

rankiem i drżąc ze strachu pozbyli się ciężaru w miejscu, gdzie, jak wiedzieli, nikt nie będzie 

łowić ryb. 

Turid była milcząca i daleka. 

Maria powiedziała jej, że ma dołączyć do innych, ona wszak nie jest chora! Dziecko 

także, zrozumieją to, kiedy same się przekonają, że oddycha normalnie, bez kaszlu. 

background image

-  Ja  muszę  tu  zostać  -  odparła  kobieta;  oczy  miała  wciąż  zapatrzone  w  niespokojne 

morze. Na horyzoncie zanosiły się krzykiem jakieś ptaki, widać i one walczyły o pożywienie. 

- Co ty mówisz? 

- Muszę zostać - powtórzyła Turid niemal z irytacją w głosie. 

Marię także ogarnął gniew. 

-  Ale  ja  przekupiłam  Simonussena,  prosiłam  i  błagałam...  a  ty  wolisz  żyć  tutaj  w 

samotności i jeszcze gorszej nędzy niż ta, z którą my tam walczymy? 

-  Zostanę  tutaj  -  powtórzyła  Turid  z  oślim  uporem.  Ale  jej  głos  porwał  wiatr,  kiedy 

dodała: - On może mnie tam nie znaleźć, tyle tam innych kobiet... 

Maria się poddała. 

Czuła  jednak,  że  źle  robi,  opuszczając  maleńką  Kristinę  i  zostawiając  ją  samą  z 

najwyraźniej chorą na umyśle matką. 

Mała  Kristina  przyszła  do  nich  pewnej  nocy,  ledwie  któraś  usłyszała  pukanie  do 

drzwi.  Otworzyła  jej  zaspana  Katja,  nie  bardzo  wiedząc,  czy  w  zimowych  ciemnościach 

porusza się zwierzę, czy człowiek. 

Księżyc  stał  wysoko  na  niebie,  jego  blask  kładł  się  na  morzu  niczym  kolumna, 

spowijając buzię dziecka niebieskawą poświatą. 

- Ma - a - ria! - zapłakała dziewczynka. Była przemoczona i zziębnięta, usta jej drżały, 

a jasne włosy w strąkach opadały na ramiona. Katja wciągnęła ją do środka, zbudziła Marię. 

-  Dziecko  jest  tutaj,  coś  musiało  się  stać!  Maria,  niepewna,  czy  mała  w  ogóle  umie 

mówić, wzięła ją na kolana i owinęła mokre ciałko własnym ogrzanym kocem. 

- Mama pojechała... do taty... do Adriana... na morze. Z - z - z - zimno! 

Drżący tłumoczek poruszył w duszy Marii struny, których dźwięk postanowiła raz na 

zawsze w sobie zagłuszyć. 

Wiedziała jednak, że nic na to nie poradzi. 

Znów została matką. 

Następnego dnia znaleźli Turid unoszącą się na wodzie przy brzegu. Zamarzła, jedną 

rękę poszarpała o skały, ale nie czuła już bólu, wszelka tęsknota minęła, a jej oczy spoglądały 

teraz normalniej niż za życia. 

Odnalazła  spokój.  I  Bóg  jeden  wie,  czy  w  tym  innym  świecie  nie  odnalazła  też  swej 

miłości, zastanawiała się Maria, gdy przewozili zwłoki. 

Małej  Kristinie  powiedziała  w  każdym  razie,  że  mama  wybrała  się  do  ciepłego, 

spokojnego  miejsca,  gdzie  nikt  nie  bywa  głodny  i  nie  cierpi.  Tam  będzie  czekać  na  swą 

córeczkę, ale najpierw musi ona przeżyć dni, które Bóg zapisał jej w swej księdze. Kristinie 

background image

podobały  się  te  historie,  Maria  stale  musiała  wymyślać  nowe  szczegóły  o  życiu  w  odległej 

krainie. 

-  Czy  tam  są  anioły?  Mama  opowiadała  o  aniołach.  Mają  takie  włosy  jak  tatuś, 

złociste, ze ślicznymi lokami. Mają też białe skrzydła, ale tatuś ich nie ma. On ma kurtkę ze 

srebrnymi guzikami i umie śpiewać piosenki w języku, którego my nie znamy.... 

Maria  pozwalała  dziecku  fantazjować,  Kristina  na  pewno  także  potrzebowała  czegoś 

pięknego, co mogłoby odwrócić jej myśli od brutalnej rzeczywistości życia. 

-  Tak,  myślę,  że  są  tam  aniołowie.  I  jedzenie,  mnóstwo  jedzenia.  Mama  na  pewno 

siedzi teraz i zajada maślane placuszki, i żałuje, że nie może ci posłać ani kawałeczka... 

- Co to są maślane placuszki? - spytało dziecko, szeroko otwierając oczy. 

Maria  musiała  opanować  ściskanie  w  gardle.  Ileż  wspaniałości  ominęło  tę 

dziewczynkę!  Kristina  miała  raczej  pięć,  sześć  lat  niż  dwa  albo  trzy,  to  jej  kruche, 

niedożywione ciałko sprawiło, że Maria źle obliczyła wiek małej. 

- Maślane placuszki to coś bardzo pysznego i miękkiego do jedzenia - odparła Maria. - 

Któregoś dnia dowiesz się, jak smakują, obiecuję! 

-  Kiedy  tatuś  wróci  -  szepnęło  dziecko  i  przeraziło  Marię,  spoglądając  jakby  w  głąb 

siebie, podobnie jak niekiedy czyniła to jego matka. 

- Nie myśl o tym za dużo - prędko powiedziała Maria i pospiesznie zaczęła mówić o 

czym innym. 

Kristina w ciągu dnia nie odstępowała jej nawet na chwilę, a nocą spała razem z nią. 

Chudziutkie  ciałko  nabierało  sił.  Choć  jedzenie  u  kobiet  było  równie  ubogie  jak  to,  którym 

karmiła ją matka, być może więź, jaka wytworzyła się między mieszkankami baraku, śmiech i 

ciepło, pomogły dziecku. Włosy małej zaczęły bardziej błyszczeć i urosły już na tyle, że dały 

się  splatać  w  cienkie  warkoczyki,  zwisające  na  plecach.  W  oczach  zapłonęło  więcej  życia, 

rzadko zastawały ją siedzącą i wpatrującą się w nicość. Dzielnie spisywała się w pracy, nosiła 

drewno  do  paleniska  i  czyściła  ryby  jak  doświadczona  podkuchenna.  Jeśli  miała  trochę 

wolnego czasu, chodziła na brzeg w poszukiwaniu przyniesionych przez morze rzeczy, które 

jeszcze mogły się przydać. 

Zdarzało się, że jakiś statek tonął, czy to w pobliżu wyspy, czy gdzieś dalej na morzu. 

Pozostałości  wraku  fale  wyrzucały  na  ląd,  czasami  też  trafiały  się  resztki  ładunku.  Kiedyś 

kobiety znalazły dziwne twarde owoce, a raz przypłynęły całe skrzynie. 

Wtedy jednak wybuchła wielka awantura. Zaraz zjawił się zarządca i zabrał wszystko. 

- Głupie baby! - prychnęła Sylvia. - Gdybyśmy się nie kłóciły i podzieliły po równo, 

nic by nie wpadło w szpony tego chytrego łajdaka. 

background image

-  Są  wśród  nas  takie,  które  korzystają  na  tym,  że  on  się  dowie  -  z  nieoczekiwaną 

ś

miałością zauważyła Katja. 

I kłótnia rozpoczęła się na nowo. 

Ale dziewczynka wyciągnęła wnioski z tego zdarzenia i od tej pory wykradała się na 

brzeg,  kiedy  nikt  inny  nie  miał  czasu  na  poszukiwania.  Na  razie  nie  mogła  się  poszczycić 

wielkimi  osiągnięciami,  lecz  w  grocie  na  krańcu  wyspy  leżały  bardzo  interesujące  rzeczy,  o 

których  wiedziała  tylko  ona.  Były  tam  trzy  nieduże  błyszczące  pojemniczki  z  ciasno 

zatkniętymi  korkami.  Powąchała  ciecz  znajdującą  się  w  jednym,  ale  skrzywiwszy  nosek, 

prędko  zamknęła  słoiczek.  Miała  też  kilka  wystrzępionych  mokrych  książek,  wielki  męski 

but, kawałek rzeźbionej stołowej nogi, parę szmatek przyczepionych do spróchniałej deski. 

Najpiękniejszy ze wszystkiego jednak był okrągły, lśniący kamień księżycowy. 

Kristina  nigdy  nie  słyszała  o  takim  cudownym  kamieniu!  Można  było  przez  niego 

patrzeć, a kiedy podnosiła go do światła, w zielonej gładkiej powierzchni ukazywały się iskry. 

Z  kuli  wystawało  kilka  ostrych  haków,  o  jeden  nawet  skaleczyła  palec,  zanim  się 

zorientowała, jak bardzo są kłujące. 

Niebezpieczny skarb! 

Tajemniczy skarb. 

Będzie co pokazać tatusiowi! 

Ale  za  każdym  razem,  gdy  siedząc  na  przybrzeżnym  głazie  zatapiała  się  w  myślach, 

przychodziła  któraś  z  kobiet  i  przywoływała  ją  do  rzeczywistości.  Jakby  nie  wolno  jej  było 

snuć  tych  przyjemnych  marzeń!  Niedobre  kobiety,  w  każdym  razie  od  czasu  do  czasu 

niedobre. 

Wszystkie, oprócz Marii. 

Maria  miała  błękitne,  bardzo  błękitne  oczy  -  takie,  w  których  można  się  przejrzeć!  I 

lubiła się bawić. Umiała rzucać kamienie na patyk położony na piasku albo rysować na ziemi 

kwadraty i skakać między  nimi, nie następując na linie. Dziecko ledwie  mogło uwierzyć, że 

dorosły człowiek może wymyślić coś tak cudownie nieprzydatnego. 

-  Mam  w  domu  dwie  córeczki  -  wyznała  Maria  któregoś  wieczoru,  a  ponieważ 

Kristina  dostrzegła  łzy,  kręcące  się  w  oczach  przyjaciółki,  nie  śmiała  nigdy  więcej  o  tym 

wspominać. 

Zarządca  Simonussen  przeżywał  ostatnio  przyjemne  dni.  Praca  posuwała  się  tak  jak 

powinna,  czterej  strażnicy  zgłaszali  się  z  nielicznymi  problemami,  a  czasem  nie  było  ich  w 

ogóle.  Kobiety  zajmowały  się  swoimi  sprawami,  silniejsze  i  zdrowsze  niż  kiedykolwiek. 

Widać Maria musiała użyć czegoś więcej niż tylko ziołowych maści! 

background image

Simonussen  niechętnie  przyznawał,  że  ta  kobieta  mu  zaimponowała,  i  jego 

zainteresowanie Marią stale wzrastało. 

Akurat  teraz  w  podkasanej  spódnicy  biegła  na  wyścigi  z  dziewczynką.  Skakały  po 

ś

liskich kamieniach i zmrożonej ziemi, wołały coś do siebie, zajęte wesołymi zawodami. 

Nawet Jensina miała kłopoty z utrzymaniem powagi. Zakładała właśnie nowe obręcze 

na  stare  beczki  na  tran,  na  wyspie  oczywiście  nie  było  żadnego  bednarza  i  jej  mieszkańcy 

musieli  sobie  radzić  jak  potrafili.  Kobiety  stawały  się  cieślami,  bednarzami,  garbarzami  i 

kucharzami warzącymi olej. 

Białe łydki Marii błyskały spod spódnicy, wyglądały na zmarznięte, chociaż marcowy 

dzień  był  jednym  z  cieplejszych.  Zima  dobiegała  już  końca.  Wkrótce  łodzie  powrócą  do 

domu, a wyspa przebudzi się do życia i długich pracowitych dni. Cieszyły się na to wszystkie 

więźniarki, które liczyły na odrobinę hojności ze strony mężczyzn. 

Na  pewno  nie  należy  do  nich  Maria,  tego  Simonussen  był  pewien.  Widać  nie  jest  z 

tego rodzaju, zimna jak zdechła ryba, raz po raz odrzucała jego zaloty. 

Oczywiście  mógł  bez  trudu  powalić  ją  na  ziemię,  zedrzeć  z  niej  suknie  i  posiąść  na 

miejscu.  To  jednak  nie  wydawało  mu  się  słuszne.  Maria  była  niczym  rzadki  okaz,  jak 

francuski koniak, który nie powinien trafić w gardło zapijaczonego rybaka. 

Nią trzeba się rozkoszować. 

A  to  znaczy,  że  musi  przyjść  do  niego  dobrowolnie.  Nawet  jeśli  nie  z  ochotą,  to 

przynajmniej  w  jasnym,  określonym  celu.  Pragnął  ujrzeć,  jak  sama  rozsznurowuje  poły 

stanika,  odsłaniając  jego  oczom  roztańczone  piersi...  Naprawdę  nie  ma  nic,  czym  mógłby  ją 

skusić albo jej zagrozić? 

Podziękowała  za  wódkę  i  masło.  Nie  chciała  się  przenieść  do  ciepłej  chaty. 

Odmawiała  przyjęcia  kawałka  pięknego  materiału  i  tylko  wydymała  usta  na  widok  kawy, 

którą z początku próbował jej zaimponować. 

Simonussen wiedział, że jest przywiązana do  cichej, nieśmiałej Katji, lecz nie sądził, 

aby  przy  pomocy  tej  dziewczyny  zdołał  wymusić  na  Marii  uległość.  Katja  nie  miała  nic,  co 

mógłby  jej  odebrać,  a  rzeczy  Marii  nie  śmiał  tknąć,  powszechnie  wiadomo  przecież,  że 

czarownice potrafią straszliwie ukarać tego, kto ruszy ich niebezpieczne zbiory. 

Nie, najwyraźniej nic nie zdoła zwabić Marii do jego łóżka. 

Simonussen usiadł przy oknie, odchylił jedną okiennicę. Przez rozpiętą suszoną błonę 

z  pęcherza  halibuta  widział  mgliste  postacie  pracujące  na  brzegu.  Jedną  z  nich  była  Maria, 

sam nie bardzo umiał wyjaśnić, w jaki sposób z taką łatwością odróżnia ją w gromadzie szaro 

background image

i brunatno ubranych kobiet. Może dlatego, że zawsze kręcił się przy niej ten mały kłębek, jak 

odnóżka mocnej rośliny. 

Kristina, takie imię, zdaje się, nosi dziewczynka. 

Pozostaje  mieć  tylko  nadzieję,  że  nie  sprawi  tyle  kłopotu  co  jej  matka.  Przyszła  na 

ś

wiat jedynie przez jej upór, przez owo niepojęte marzenie o bogatym panu, który kiedyś po 

nią  przyjedzie.  A  przecież  Kristina  najprawdopodobniej  była  rezultatem  przesyconego 

odorem piwa i potu żałosnego spotkania z jakimś zabłąkanym synem rybaka. 

Jensina  niewiele  mówiła,  sam  jednak  na  tyle  rozumiał  tajemniczy  świat  kobiet,  by 

pojmować, że to za jej sprawą tak rzadko na wyspie rodzą się dzieci. 

Samotne dziecko. 

Simonussen stwierdził to z chłodną obojętnością, w jego świecie nie było miejsca na 

dziecięce łzy. 

Przypuszczał jednak, że ze wszystkich kobiet Maria ma do nich największą słabość. 

To nasunęło mu pewien pomysł. 

background image

ROZDZIAŁ X 

Dni przed powrotem łodzi do domu zawsze były pełne napięcia, i dla żon rybaków, i 

dla  handlarzy.  Również  na  Skjaervaer,  gdy  zaczęły  wiać  łagodniejsze  wiatry  i  wiadomo  już 

było, że tegoroczne połowy na Lofotach dobiegają końca, ludzi ogarnął nerwowy nastrój. 

Czy wszyscy  wrócą do  domu w dobrym zdrowiu? Czy połowy  okażą się pomyślne  i 

na  jakiś  czas  zapewnią  dochód?  Jakie  nowiny  przywiozą  rybacy  z  północnych  krain,  czego 

dowiedzieli się w rozmowach z mieszkańcami nadmorskich wiosek i z zagranicy? 

Kobiety  z  obozów  rybackich  wzdłuż  wybrzeża  czekały  już  w  każdym  razie  w 

gotowości. Stanowiły tanią siłę roboczą i wiele statków kierowało się ku ich przystaniom, by 

oprawiły  te  ryby,  które  rybacy  zamierzali  zabrać  do  domu.  Większość  złowionych  dorszy 

sprzedawano  jeszcze  na  północy,  lecz  część  najlepszych  ryb  ładowano  na  pokłady  kutrów  i 

mniejszych  łodzi.  Rybacy  przeważnie  zabierali  też  beczki  z  wątrobą  i  ikrą.  Nikt  nie  umiał 

ugotować  tak  dobrego  tranu  jak  kobiety  na  Skjaervaer!  A  już  na  pewno  tak  tanio...  I, 

korzystając  z  okazji,  że  nie  trzeba  samemu  pracować,  można  odpocząć  u  zarządcy  albo  w 

innym miejscu, z kobietą. 

Maria  usiłowała  porozmawiać  z  Jensiną  o  jej  budzącej  odrazę  praktyce.  Czy  nie 

słuszniej, aby kobiety raczej wystrzegały się ciąży? Jensina prychnęła ze złością. 

- A co ty o tym wiesz? Żadna nie potrafi zapobiec temu, by mężczyźni zasiewali w nas 

swoje ziarno, kiedy już do tego dojdzie. Za to jedna z nas umie przynajmniej pomóc kobiecie 

i uwolnić ją od wstydu, który ciągnąłby się za nią przez całe życie. 

- Być może ja potrafię temu zaradzić, Jensino. Chyba żadna nie dopuszcza do siebie z 

lekkim sercem ciebie i twoich przerażających narzędzi? 

- Trochę narzekają i beczą, ale i tak przychodzą na klęczkach - zarechotała Jensina. 

Maria  szczerze  liczyła  na  to,  że  na  jej  twarzy  wyraźnie  widać  pogardę,  którą 

odczuwała. 

-  Musisz  zaprzestać  tej  zbrodniczej  praktyki,  Jensino.  Inaczej  może  być  z  tobą  źle. 

Wciąż mam pewne kontakty... 

Jensina przerwała jej drwiącym śmiechem. 

- Kontakty? Ha! Dobra jesteś, przychodzisz i grozisz, że potrafisz zmienić świat! Ale 

ja  wiem,  coś  ty  za  jedna,  i  nie  jest  wcale  pewne,  że  wielcy  panowie  chętniej  wysłuchają 

dziwki  i  ladacznicy  niż  nieszczęsnej  kobiety,  która  przyczyniła  się  jedynie  do  powiększenia 

grona aniołków! 

background image

Mało  brakowało,  a  Maria  rzuciłaby  się  na  bezczelną  rozmówczynię  z  pięściami,  w 

porę jednak zapanowała nad sobą i odwróciła się na pięcie. 

-  Przekonasz  się  kiedyś,  że  to,  czym  się  zajmujesz,  nie  leży  w  interesie  kobiet. 

Pewnego dnia zostaniesz sama. 

Jensina  roześmiała  się  jeszcze  głośniej,  ale  jej  śmiech  rozpłynął  się  w  wyraźnej 

niepewności. 

Zarządca,  nastawiając  uszu,  obserwował  kłótnię  więźniarek  ze  swego  miejsca  przy 

oknie. Do diabła, wygląda na to, że Maria ma haka nawet na Jensinę! Niezwykła kobieta. Jest 

tu zaledwie od kilku miesięcy, a już wiele więźniarek prawie nie pamiętało, jak było przed jej 

przybyciem. 

Coraz  częściej  kobiety  przychodziły  do  niego  prosić  o  zgodę  na  przeniesienie  się  do 

Domu  Marii.  Jej  barak  całkiem  się  zapełnił,  nie  dało  się  znaleźć  ani  jednego  miejsca  do 

spania. 

U  Jensiny  natomiast  zrobiło  się  przestronniej,  zostało  osiem  kobiet,  no  i  dwie  nowo 

przybyłe. 

Simonussen uznał tę zimę za udaną. Zmarły trzy kobiety, to wcale niedużo. No i dwie 

chore, ale je spisał w swoich księgach na straty już zeszłego roku. Biorąc jednak pod uwagę, 

ż

e w ciągu roku przybyło pięć nowych więźniarek, rachunek wypadał więcej niż pomyślnie. 

Simonussen żądał zapłaty za swoją pracę na podstawie liczby więźniarek, nad którymi 

sprawował  dozór.  Im  więcej  zresztą  rąk  mógł  zatrudnić  do  pracy,  tym  większe  przynosiły 

zyski  dla  obozu.  Kobiety  dostawały  swoją  symboliczną  zapłatę,  nędzne  grosze,  a  talary 

trafiały do kiesy Simonussena. 

Jeszcze  tylko  parę  lat  na  tej  przeklętej  posadzie,  a  uzbiera  dość,  żeby  kupić  własną 

zagrodę. 

Będzie położona tak daleko od morza, że zapach soli nigdy nie zakręci mu w nosie! 

Pokaże  tym  wywyższającym  się  draniom  w  domu,  którzy  zniszczyli  jego  karierę  i 

zmusili do przyjęcia pracy na tej zapomnianej przez Boga wyspie! 

Na pewno jest dość oficerów z plamą na honorze, którzy go tu zastąpią. 

Ach, gdyby tak mógł zabrać ze sobą Marię! 

Nie  jest  słabeuszem  ani  wrażliwym  gołowąsem.  Nie  boi  się  wziąć  czarownicy! 

Kobiety  w  końcu  zawsze  pozwalają  sobą  rządzić,  byle  tylko  znaleźć  odpowiedni  sposób. 

Trzeba nauczyć je szacunku, pokazać, gdzie ich miejsce. 

A co do tego, gdzie jest miejsce Marii, nie miał żadnych wątpliwości. 

Tutaj, na jego zapadniętym materacu. 

background image

Zdawał  sobie  jednak  sprawę,  że  nie  zabierze  jej na  swoje  przyszłe  gospodarstwo.  To 

się  nie  uda;  nawet  tak  oddany  swej  służbie  człowiek  jak  on  nie  uzyska  zgody  króla  na 

ułaskawienie  skazanej  na  dożywocie  więźniarki.  Zesłano  ją  na  tę  wyspę,  żeby  pozbyć  się 

problemu.  I  ułaskawienie  nie  wchodzi  w  grę,  tyle  Simonussen  wiedział  na  pewno,  chyba  że 

po  jakichś  dwudziestu,  może  trzydziestu  latach.  Ale  wtedy  zapewne  ani  jego,  ani  Marii  nie 

będzie  już  na  powierzchni  ziemi.  W  dodatku  kobiety  tak  prędko  robią  się  pomarszczone  i 

stare, mało pociągające. 

Musi zadowolić się chwilami uciechy tu, na wyspie, wykorzystać czas do dnia, gdy do 

brzegu przybije statek z jego następcą. 

Lepiej ściągnąć ją do domu, zanim przypłyną rybacy, żeby przypadkiem nie przyszło 

jej do głowy ofiarować swego miodu innym. 

Usiadł  wygodniej,  przesunął  palcami  po  uszku  metalowego  kubka.  Było  wygięte  jak 

kobiece biodro, lecz w dotyku znacznie twardsze i chłodniejsze. 

Potraktuję  ją  dobrze,  powtarzał  sobie  w  myśli.  A  jeśli  ona  zrozumie,  co  dla  niej 

najlepsze, czekają ją tu, na wyspie, jasne, przyjemne dni. 

Posłał jednego ze strażników z wiadomością dla Marii. 

Maria,  przemierzając  niewielką  odległość  dzielącą  równinę  od  chaty,  nie  mogła 

opędzić  się  od  złych  przeczuć.  Czego  on  znów  może  chcieć?  Dawno  już  dała  mu  wyciągi  z 

ziół  potrzebne  do  przyrządzenia  aromatycznej  wódki,  pozwolił  jej  nawet  spróbować  drogo-

cennego napitku. Nie o to więc musiało chodzić. 

Lękała się sposobu, w jaki patrzył na nią zarządca za każdym razem, gdy znalazła się 

w  pobliżu.  Ostatnio  zaś  miała  wrażenie,  że  lodowate  szpony  zaciskają  się  jej  na  sercu,  i 

instynktownie  mocniej  przygarniała  do  siebie  Kristinę.  Za  spojrzeniem  jego  przymrużonych 

oczu  kryło  się  zło.  Nigdy  nie  wspomniała  o  tym  dziecku,  ale  Kristina  sama  zaczęła  chować 

buzię w fałdach ciężkiego fartucha Marii, gdy tylko widziała, że zarządca się zbliża. 

Pod  drzwiami  chaty  Maria  wzięła  się  w  garść,  wciągnęła  w  płuca  słodkie  wiosenne 

powietrze i zapukała. 

Nagle  poczuła  czyjeś  ręce  opadające  na  ramiona  od  tyłu,  drgnęła  i  gwałtownie  się 

odwróciła.  Simonussen  zaniósł  się  głośnym  rechotem,  rozbawiony  własnym  dowcipem,  i 

usiłował klepnąć ją w pośladek. 

- Nigdy więcej mnie tak nie tykaj, zarządco! 

- Nie myślałem, że tak łatwo cię przestraszyć, Mario - Czarownico! 

- Bo też i niełatwo - odparła śmiało. 

background image

-  Doprawdy?  Cóż,  to  brzmi  obiecująco.  Widzisz,  mam  z  tobą  do  omówienia  pewną 

sprawę. Wejdź! 

Drzwi zostawił otwarte, co Marii bardzo odpowiadało. Nie lubiła zamkniętych drzwi, 

to pewnie resztki poczucia wolności czepiały się wpadającego przez nie światła. 

- Usiądź, Mario, napijemy się po kieliszku. Należy ci się pochwała za twoje wywary, 

takiej gorzałki nie robi nikt w tych stronach! Myślę, że nawet na stoły mieszczan nie trafiają 

równie szlachetne krople. 

Tego  Maria  nie  była  wcale  taka  pewna,  najlepsze  zioła  nie  mogły  zabić 

nieprzyjemnego smaku pędzonego w pośpiechu samogonu. Musiała jednak przyznać, że płyn, 

którego nalał jej Simonussen, miał całkiem niezły smak i dobroczynne działanie, rozgrzewał 

w żołądku i sprawiał, że serce uderzało spokojniej. 

Wypili w milczeniu. Zarządca nalał sobie jeszcze kieliszek, Maria podziękowała. 

-  Co  poczniemy  z  Kristiną?  -  rzucił  nagle  i  mlasnął  wargami.  -  Nie  jest  już 

niemowlęciem, zauważyłem, że potrafi wykonać połowę pracy dorosłej kobiety. Jest bystra i 

chętna do roboty. Zwinna, może się przydać. 

Czekał na reakcję Marii i dostrzegł na jej zwykle opanowanej twarzy przelotny strach. 

Zachęcony tym, ciągnął: 

- Faktem jest, że pewien gospodarz już o nią pytał. Szuka kogoś do pomocy dla żony, 

szczególnie  że  sam  dużo  wyjeżdża,  handluje.  Podróżuje  z  towarem  od  zagrody  do  zagrody. 

Nie jest bogaty, to raczej prosty dom, ale dostatecznie duży, by wyżywić jeszcze jedną gębę 

w zamian za pracę w gospodarstwie. Zaproponował mi trzy talary za Kristinę. 

- Ona nie jest twoją niewolnicą! Nie możesz jej sprzedać za cenę krowy! 

Zarządca pogładził się po brodzie. 

-  Owszem,  moja  droga,  mogę.  I  niejeden  stwierdzi,  że  postąpiłem  źle,  odbierając  jej 

szansę  wydostania  się  z  tego  miejsca.  To  nieszczęsne  dziecko  nie  zostało  przecież  skazane 

przez sąd na pobyt na tej wyspie - zakończył z chytrym uśmieszkiem. 

-  Może  i  tak,  ale  tutaj  są  jej  najbliżsi.  Kristiną  nie  zna  innego  świata.  To  bez  serca 

odsyłać ją do obcych. Dzieciak ma nie więcej niż cztery, pięć lat... 

- Raczej sześć! I jeśli dobrze pamiętam... 

- Sześć lat to nie jest odpowiedni wiek, żeby iść na służbę! Niech najpierw dorośnie, 

ż

eby sama mogła przyjąć taką propozycję! 

W  głosie  zarządcy  pojawiła  się  nagła  surowość,  ta  nieoczekiwana  zmiana  wprawiła 

Marię w zmieszanie. 

background image

-  Ona  zjada  więcej,  niż  jest  w  stanie  na  to  zapracować  -  odparł  twardo.  -  Potrzebuje 

ubrania, jedzenia, ciepła, kocy. Kto za to zapłaci? 

- Ja - odparła Maria z dumą, a on wiedział już, że wygrał. 

Maria rzadko płakała, ale ta noc stała się jedną z najdłuższych i najtrudniejszych. Nie 

mogła znieść bliskości innych kobiet w baraku, szukała samotności w najbardziej oddalonych 

miejscach wyspy, aż wreszcie trafiła do jaskini, w której Kristina mieszkała przez blisko dwa 

lata. 

-  Boże  -  szlochała.  -  Dlaczego  muszę  przejść  jeszcze  i  przez  to?  Nie  widzę  już 

ż

adnego  sensu  w  tym,  co  robię,  jestem  zmuszona  wybrać  pomiędzy  dwoma  grzechami, 

zdecydować się na którąś ze strasznych dróg. 

Jedno  wyjście  wydawało  się  gorsze  od  drugiego.  Oddanie  się  temu  odrażającemu 

człowiekowi jawiło jej się czynem tak okropnym, że nie potrafiła nawet znaleźć słów, by go 

opisać. Mdłości ogarniały  ją na samą myśl.  Nie  chodziło wyłącznie o to, że zbrukał - by  jej 

ciało, krzywda sięgnęłaby znacznie głębiej. 

Ten  wstrętny,  cuchnący  mężczyzna  zbezcześciłby  ją  swymi  woniami  i  sokami, 

zacierając tym samym wspomnienie tego jedynego, ukochanego. 

Pamięć o miłości Randara wciąż tkwiła w każdym kawałeczku jej ciała, rzadko o tym 

myślała, teraz jednak świadomość łączącego ich związku ogarnęła ją niczym burza protestu. 

Nie  wolno  mu  jej  tego  odbierać!  Nie  wolno  mu  pohańbić,  zbrukać  cudownych 

pieszczot Randara zwierzęcą żądzą! 

Nigdy, przenigdy nie pozwoli, aby to się stało. To jak zabójstwo. 

Ale Kristina, Kristina... 

To śliczne dziecko, kochana dziewczynka. Maria nie mogła znieść myśli, że już teraz 

miałaby  zostać  wysłana  w  nieprzyjazny  świat,  wydana  na  pastwę  wędrownego  handlarza  i 

jego  z  całą  pewnością  skąpej  żony.  Skoro  ktoś  potrzebuje  pomocy,  może  chyba  poszukać 

dorosłej osoby? Są wszak kobiety i mężczyźni gotowi sprzedać pracę własnych rąk za mniej 

niż trzy talary rocznie! 

Trzy talary. 

Trzydzieści srebrników. 

To to samo. 

Nie, nie może mu na to pozwolić! Nie może dopuścić, aby z powodu jej wrażliwości 

sprzedano  dziewczynkę.  A  nawet  gdyby  tak  się  stało,  zarządca  z  pewnością  uknuje  nowy 

podstęp,  bo  kieruje  nim  jakieś  chorobliwe  pożądanie.  Czepia  się  jej  jak  ogier  klaczy  na 

pastwisku. 

background image

Bez względu na wszystko ona przegra. 

Nieszczęścia i żal nigdy widać jej nie opuszczą. Ile człowiek może właściwie znieść? 

zastanawiała się, ledwie się powstrzymując od wygrażania granatowemu wiosennemu niebu. 

Znów  świecił  księżyc.  Wkrótce  nadejdzie  czas,  kiedy  noce  będą  zaledwie 

niewyraźnymi cieniami dnia. 

Bardzo to potrzebne po tak długim życiu w ciemności. 

Noc z wolna ustępowała już rankowi, a Maria nie wymyśliła żadnego rozwiązania. 

Kiedy  wsunęła  się  na  swoją  pryczę  tuż  przed  tym,  jak  ptaki  zaczęły  hałasować, 

Kristina mruknęła coś przez sen i zarzuciła chudą rączkę na jej szyję. 

Nie  wolno  oddać  dziecka.  Przeklęty  łotr,  jak  może  w  taki  sposób  wykorzystywać 

macierzyński instynkt kobiety! 

Gwałt. 

Nawet  jeśli  doprowadzi  do  tego,  że  sama  się  przed  nim  rozbierze,  nie  będzie  to  nic 

innego jak gwałt. 

Maria zapomniała o łzach i bólu, poczuła, jak rodzi się w niej dawny, znajomy bunt. 

Tak było znacznie lepiej. 

Dawny bunt. 

Dawna zagniewana, śmiała Maria. 

Pożałuje, ten rozpalony knur! 

Zobaczy... 

Cóż, nie jest wcale pewne, że da się tak łatwo oszukać jak ów podły pomocnik kowala 

z  Fjora,  którego  kiedyś  postraszyła  odebraniem  męskości.  Przeklęła  go,  aż  odskoczył 

przerażony. Z oczu sypały się jej iskry, uwierzył więc w jej śmieszne zaklęcia, w utraconą na 

zawsze moc. 

Maria na to wspomnienie nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. 

Mama przeżyła wtedy prawdziwy wstrząs. 

Ale chora żona pomocnika kowala, otoczona  gromadką małych dzieci, spoglądała na 

nią z wdzięcznością. 

Zarządcę czeka trudne zadanie! Maria nie podda się tak łatwo! 

Jaśniej  patrząc  w  przyszłość,  zwinęła  się  na  pryczy  i  mocno  przytuliła  do  siebie 

Kristinę. 

Malutka spała z podkulonymi nogami i rączkami przyciśniętymi do boków, skurczona 

jak  płód.  Biedne  dziecko,  pomyślała  Maria  i  pogładziła  jej  złociste  loki,  które  tak  pięknie 

błyszczały po myciu. 

background image

Jutro  już,  być  może,  przybędą  na  wyspę  pierwsi  rybacy.  Lepiej  usnąć,  nadchodzą 

długie dni. 

Pierwszy  zboczył  ze  szlaku,  biorąc  przy  dobrej  pogodzie  kurs  na  Skjaervaer,  kuter 

Jonassena.  Szyper  miał  wiele  spraw  do  załatwienia  na  Vedze,  wielka  wyspa  była  głównym 

ośrodkiem wszelkiego handlu i transportu. W ładowni wiózł nie tylko wątrobę dorsza i ikrę, 

lecz także gigantycznego długoszpara, którego ledwie zdołali pochwycić na jednym z łowisk. 

Długość  potwora  dwakroć  przekraczała  szerokość  łodzi.  Już  sama  wątroba  wystarczyła  do 

zapełnienia  ośmiu  beczek,  Jonassen  radował  się  więc  myślą  o  talarach,  które  będzie  mógł 

podzielić  między  siebie  i  dwóch  wynajętych  ludzi.  Ważne  teraz,  by  właściwie  spreparować 

tran i olej, aby dało się go sprzedać stosownie do wartości! 

A to kobiety ze Skjaervaer na ogół potrafiły. 

Umiały też co innego. 

Strażnicy wcześnie zauważyli ciężko wyładowaną łódź zbliżającą się do przystani. 

Zwołano  wszystkie  więźniarki  i  nakazano  im  trzymać  się  z  dala  od  brzegu  do  chwili 

rozładowania kutra. Żadna nie może mieć szansy, żeby przekraść się na pokład, na przykład 

w pustej beczce! 

Wreszcie załogę poprowadzono do chaty, gdzie Simonussen wyciągnął swoje butelki. 

Rozpoczęły się negocjacje na temat siły roboczej, gorzałki i zakwaterowania. 

Maria  stała  wraz  ze  współtowarzyszkami,  czekała,  aż  przywołają  ją  na  brzeg  i 

wyznaczą pracę. 

Część kobiet już nosiła kadzie z solonymi rybami. Należało je starannie wypłukać  w 

morskiej wodzie o temperaturze kilku zaledwie stopni. Później ryby czyszczono i rozkładano 

do suszenia na skałach. Najmniejsze wiązano po dwie i rozwieszano do suszenia. 

Jensina miała pełne ręce roboty z wykrawaniem wąskich pasków z mięsa halibuta. 

Tak,  bo  kuter  przywiózł  także  dwa  piękne  halibuty.  Kawałki  starannie  odciętych 

płetw, po nasoleniu i wysuszeniu, były bardzo smaczne. Łby zwykle gotowano, otrzymywano 

z nich znakomity wywar na zupę. 

Najlepsze  tłuste  kawałki  wzdłuż  boków  krojono  w  długie,  cienkie  paski.  Po 

wysuszeniu  uważano  je  za  prawdziwy  delikates,  osiągały  rzeczywiście  wysoką  cenę,  gdyż 

cieszyły się wielką popularnością u mieszczek i zamożniejszych mieszkańców Bergen. 

Załoga  łodzi  zakończyła  rozładunek,  jeden  człowiek  musiał  zostać  na  pokładzie  i 

zakotwiczyć  łódź  nieco  dalej  w  głębi  morza.  Dwaj  inni  z  przyjemnością  kosztowali  nowej 

gorzałki  Simonussena.  Zarządca  wyczarował  na  stole  chleb  i  masło,  a  rybacy  dołożyli  od 

siebie niewielkiego ptaka, alkę. 

background image

- Mario! Przyjdź tutaj! 

Maria  zdrętwiała,  zrozumiała,  że  w  słowach  Simonussena  kryje  się  coś  więcej  niż 

zwyczajne polecenie. Jeśli usłucha, umowa zostanie przypieczętowana. 

Kristina podniosła głowę, popatrzyła na nią pytająco. 

- Idź pomóc Katji - próbowała uspokoić dziecko Maria. 

Dwornie  ukłoniła  się  dwóm  rybakom,  wyszczerzyli  zęby  w  uśmiechu  i  jeden 

szturchnął drugiego w bok. 

-  Wspaniała  kobieta,  Simonussen!  Tak,  tak,  stara  Jensina  już  dawno  dojrzała  do 

wymiany! 

Oczy zarządcy rozjaśniły się dumą, lecz wciąż jeszcze nie był jej pewien. 

- Ugotuj nam jedzenie, kobieto, a na razie wystaw kilka placków! 

Opuściła  ich  i  skierowała  się  do  skrzyni  z  zapasami  w  głębi  chaty.  Bez  cienia 

uśmiechu  wyniosła  drewniany  półmisek  z  plackami  na  płaski  kamień,  przy  którym  rozsiedli 

się, zabrawszy naczynia do picia, mężczyźni. Rozkoszowali się widokiem pracujących kobiet, 

patrzyli, jak sztywne z zimna, lecz wciąż zręczne palce zajmują się rybami. 

Charakterystyczny zapach rozgrzanego tranu już zaczął się unosić nad brzegiem. 

Maria po stokroć by wolała stać w wodzie bez czucia w nogach i zdzierać skórę z rąk. 

Energicznie oskubała alkę, na pewno smaczną, miała dużo mięsa. Źle jednak patrzono 

na zabijanie ptaków o tej porze, w okresie lęgów. 

Wreszcie  w  garnku  nad  ogniem  zaczęło  perkotać,  a  zapach  świeżego  mięsa  zbudził 

ukłuciem  głodu  uśpiony  żołądek.  Byle  tylko  aromat  mięsiwa  nie  doleciał  do  zmęczonych 

kobiet stojących w słonej wodzie w oparach tranu. Bardziej zasłużyły na pożywną strawę niż 

ci trzej brzuchacze! 

Maria  dodała  do  sosu  młodych  listków  babki  i  drobno  posiekaną  cebulę  do  smaku, 

wlała  też  odrobinę  wina.  Zapragnęła  wsypać  jeszcze  ziaren  gorczycy...  Mieliby  wtedy  inne 

zajęcia niż uganianie się za babami! 

Mały diabełek zaczął jej szeptać do ucha i od myśli prędko przeszła do  czynów.  Ale 

jak przynieść brunatne ziarenka? 

Pomógł jej sam Simonussen: 

-  Idź  się  przebrać,  Mario.  Musisz  ładnie  wyglądać,  bo  dzisiaj  w  chacie  Simonussena 

będzie  uczta!  Dowiedziałem  się,  że  przed  zapadnięciem  nocy  możemy  się  spodziewać 

kolejnych gości. Znajdziesz chyba lepszą suknię? 

background image

Obrzucił  krytycznym  spojrzeniem  jej  grube  ubranie  z  samodziału  i  poplamiony 

fartuch,  jasne  włosy  przewiązane  brązową  chustką  i  drewniane  podeszwy  umocowane 

sznurkiem do stóp. 

Maria  wolałaby  raczej  wysmarować  się  smołą  i  wytarzać  w  pierzu,  niż  stroić  się  dla 

niego.  Akurat  teraz  jednak  pasowało  to  do  jej  planów,  dlatego  uśmiechnęła  się  lekko  i 

odsunęła wrzący kociołek z ognia. 

- Pospiesz się, jesteśmy głodni. A jeśli będziesz miła, może i tobie się coś dostanie! 

Ziarna  gorczycy  na  pewno  podziałałyby  same,  lecz  dla  wszelkiej  pewności  dołożyła 

jeszcze  odrobinę  soku  z  tarniny  i  korzenia  paprotki.  Kiedy  brzuchy  mężczyzn  już  to 

przetrawią, czeka ich ciężka noc. 

Maria, pochylając się nad garnkiem, z którego unosił się smakowity zapach chrzanu, 

nie  mogła  powstrzymać  się  od  cichego  śmiechu.  Czuła  się  młoda  i  pełna wigoru,  nie  mogła 

wręcz  ustać  w  miejscu  z  niecierpliwości.  Miała  na  sobie  tę  samą  niebieską  sukienkę,  którą 

nosiła  podczas  procesu,  a  włosy  rozczesała  pożyczonym  od  Millicent  grzebieniem  z  fiszbin 

wieloryba.  Włosy  nie  były  całkiem  czyste,  ale  mimo  to  błyszczały  i  falami  opadały  na 

ramiona, kręcąc się nawet bardziej, niż zanim tak haniebnie je obcięto. 

Zabrała  jeszcze  specjalną  miksturę  dla  siebie,  mieszankę  sporządzoną  według 

własnego  pomysłu  przed  kilku  laty,  lecz  przechowywaną  w  szczelnie  zamkniętym 

pojemniczku z wódką i przez to ciągle skuteczną. Były tam sproszkowane czarne jagody, kora 

dębu szypułkowego, rzepik pospolity i biały, słodkawy proszek, który Mogens dostał kiedyś z 

apteki w Christianii. Lekarstwo potrafiło zatrzymać najgorszą biegunkę i uspokoić najbardziej 

wzburzony żołądek. 

Teraz mogli zasiadać do stołu! 

background image

ROZDZIAŁ XI 

W  tym  samym  czasie,  gdy  zima  jeszcze  nie  całkiem  opuściła  wietrzne  wyspy  na 

wybrzeżu Helgelandu, w głębi zielonego fiordu zachodziło niezwykle gorące słońce. 

Tamtejsi ludzie także zasiadali do stołów, w swoich domach lub w gościnie u innych. 

Rzadko spotykanej, obfitej w mięso alki tutaj nie znano, lecz radowano się za to na pierwsze 

tej wiosny zielone soczyste kiełki, urozmaicenie suchego zimowego jadłospisu. 

Na stole na plebanii niczego nie brakowało. Okrągłe, pulchne kromki chleba ociekały 

masłem  i  kupnym  cukrem.  Wniesiono  także  wielkie  półmiski  zimnego  mięsiwa.  Uwarzono 

też całą beczkę piwa, było jeszcze świeże i nie całkiem klarowne, lecz mocne i uderzające do 

głowy jak przystoi na stypie. 

Wokół  stołu  zebrało  się  czternaścioro  ludzi,  przeważali  mężczyźni  w  czarnych 

surdutach,  lecz  znalazły  się  też  dwie  kobiety,  obie  onieśmielone  i  z  lekka  pobladłe.  Jeden  z 

mężczyzn nosił olśniewająco nowy mundur, nie miał też ochoty ściągać z głowy osobliwego 

kapelusza, podkreślającego jego status tamburmajora. 

Był wśród nich i sam pastor, w białej peruce i kryzie. 

Pan Revelin stracił żonę. 

Cecilia  nigdy  nie  podniosła  się  po  połogu.  Syn,  liczący  już  blisko  osiem  miesięcy, 

jeszcze żył, lecz bladością i słabowitością bardzo przypominał matkę. 

Pewna  kobieta  z  Hoyheimsvik  utrzymywała  go  przy  życiu  dzięki  swym  pełnym 

piersiom, proboszcz wynagradzał ją za to w granicach rozsądku. 

Z  jego  wypowiadanych  z  niejakim  żalem  słów  wynikało,  że  Cecilia  po  porodzie  nie 

chciała widzieć dziecka. 

Pastor  siedział  teraz  wyprostowany  i  dostojny  w  swej  żałobie.  Ani  jedna  łza  nie 

zostawiła śladu na jego twarzy, ale też i nikt się tego nie spodziewał. 

Zaprosił ich do swego stołu, aby w tej chwili śmierci podziękować Bogu. 

Oto  nadszedł  czas  dziękczynienia  i  wychwalania  Pana,  oznajmił  i  odłamał  kawałek 

przaśnego chleba na znak, że goście mogą przystąpić do częstowania się tym, na co tylko im 

przyjdzie ochota. 

Przednówek nie uczynił w spiżarniach na probostwie widocznych spustoszeń. Podczas 

gdy  biedacy  zdzierali  korę  z  brzóz  i  olszy,  pastorowi  nie  brakło  ani  pszennej  mąki,  ani 

ś

mietany.  Głód  nie  był  obcy  nawet  najzamożniejszym  mieszkańcom  wioski,  nieurodzaj 

kolejnych lat potrafił wymieść do czysta komory i spichrze. 

background image

Ale pastor i tak musiał dostać swoje. 

Dług  należało  spłacić,  nawet  gdyby  biedakowi  przyszło  poświęcić  na  to  ostatnią 

baryłkę ziarna. 

Kościół miał udziały w wielu zagrodach i pastor rzadko się troszczył o swój codzienny 

chleb. 

Lecz przed śmiercią nie mógł się uchronić ani nędzarz, ani bogacz. 

A  teraz  skończyło  się  życie  Cecilii.  Od  dzisiaj  spoczywała  w  prostej  trumnie  pod 

krzyżem  z  brązu  w  górnej  części  przykościelnego  cmentarza.  Obok  zostawiono  miejsce  dla 

samego pastora i jego ewentualnych przyszłych małżonek. 

Rodzina  matki  pastorowej  nie  dała  znaku  życia,  chociaż  Revelin  posłał  wiadomość 

zaraz,  gdy  tylko  Cecilia  wydała  ostatnie  tchnienie.  Cieszył  się  z  tego.  Prawie  nie  znał 

krewniaków żony i bał się, że mogą wiedzieć o nim więcej, niż wyszłoby mu to na dobre. 

Doprawdy, Cecilii prawie udało się zniszczyć mu życie! 

Jej  świadectwo  obróciło  wniwecz  wszelkie  jego  działania,  a  Maria  wymknęła  się 

ś

mierci.  Najgorsze  jednak,  że  on  sam  wyszedł  na  durnia!  Prawdę  powiedziawszy,  sprawy 

przybrały  do  tego  stopnia  zły  obrót,  że  ledwie  zdołał  się  wykręcić  od  postawienia  w  stan 

oskarżenia! 

O włos od hańby, utraty dóbr, posady i sutanny! 

Jak daleko właściwie może sięgać głupota kobiet? 

Cecilia nie pojmowała chyba, co uczyniła. 

-  Musiałam!  -  krzyczała,  kiedy  dotarła  do  niego  prawda  o  liście.  -  Musiałam,  dla 

wiecznego zbawienia mojej duszy. Nie rozumiesz? 

Szlochała  histerycznie,  chodząc  w  koło  i  podtrzymując  brzuch  jakby  w  obawie,  że 

dziecko wypadnie na podłogę. 

Nie  tknął  jej  nawet  palcem,  za  bardzo  się  bał.  Mogło  się  wszak  zdarzyć,  że 

wyrządziłby krzywdę dziecku! 

A  on  pragnął  potomka.  Była  to  być  może  jego  jedyna  szansa  na  dziedzica,  na  syna, 

który przejmie po nim tradycję. 

Nie  zdziwiłoby  go  jednak,  gdyby  to  chorowite  babsko  zdołało  mu  urodzić  jedynie 

córkę! 

Zamknął ją w sypialni do czasu, aż poród wreszcie się rozpoczął. 

Pięć  dni  minęło,  zanim  w  końcu  zdołała  wypchnąć  z  siebie  dziecko.  Każdego  ranka 

prosił o raport z sypialni i co dnia baba z Haug tak samo durnie kręciła głową. 

background image

-  Niedobrze,  proboszczu.  Źle  to  wygląda.  Ona  chyba  nie  da  rady.  Lepiej,  żeby  pan 

przyszedł i odmówił kilka modlitw, dopóki jeszcze w obojgu tli się życie! 

Ale on nie chciał, nie mógł znieść w i d o k u bezrozumnej twarzy żony. Wydał tylko 

krótkie polecenie, by informowano go, kiedy wreszcie coś zacznie się dziać. 

Szóstego  dnia  kobieta  z  Haug  zeszła  na  dół,  trzymając  na  rękach  czerwone,  mokre 

dziecko owinięte w najdelikatniejsze płótno. 

-  Wasz  syn,  proboszczu.  Gratuluję.  Czekała  na  pytanie  o  Cecilię,  lecz  on  popatrzył 

tylko na dziecko i odwrócił się z powrotem do swoich ksiąg. 

- Dobrze. Znajdź dla niego mamkę, wspominałaś, że znasz jakąś młodą kobietę? 

- Tak, Martha - Lovisa Hoyvik chętnie... 

- A więc oddaj go tam. Chrzest odbędzie się za pięć dni. Dziękuję i do widzenia. 

Kobieta ukłoniła się sztywno, lecz w drzwiach nie wytrzymała: 

-  Panie  Revelin...  wasza  żona...  jest  bardzo  słaba.  Podniósł  głowę,  zirytowany,  że 

znów mu się przeszkadza. 

- Ach, tak? Ufam, że zatroszczysz się o jak najlepszą opiekę. Zamknij drzwi za sobą. 

Kobieta  z  Haug  opuściła  gabinet  pastora,  drżąc  z  lodowatego  zimna  wprost  bijącego 

od tego chudego człowieczka. 

Biedna Cecilia! 

Nic dziwnego, że oszalała, z takim mężem! Ale pewnego dnia Pan ukarze swego sługę 

za brak miłości bliźniego i za jego kamienne serce. 

Byle tylko nie zaraził tym nieszczęsnego dziecka! 

Kobieta  mocniej  przytuliła  chłopczyka  do  siebie,  a  potem  owinęła  go  cieplej  i  ze 

służącą Solveig wysłała do Vik. 

Cecilia  męczyła  się  przez  blisko  osiem  miesięcy,  zanim  śmierć  uwolniła  ją  od 

cierpień.  Pielęgnowały  ją  milczące  dziewki  służebne,  prawie  się  do  niej  nie  odzywały  ze 

strachu, że proboszcz je usłyszy. Stanowczo polecił, by żony nie denerwować mówieniem do 

niej czy beztroską rozmową. W pokoju chorej powinna panować dostojna cisza. 

Ale dziewczyny cierpiały wespół z wyniszczoną kobietą w szerokim łożu. Wyczuwały 

nienawiść pastora unoszącą się niczym gęsty swąd w powietrzu, a męki pastorowej popędzały 

je do pracy i zmuszały do jak najszybszego jej opuszczenia. 

Poród ją zniszczył. 

Krwawiła  jeszcze  przez  prawie  osiem  tygodni,  a  gdy  w  końcu  krwawienia  ustały, 

zaczęły jej dokuczać silne bóle w piersiach i brzuchu. 

background image

Gdy  pojawiła  się  gorączka,  były  pewne,  że  pastorowa  już  niedługo  wyzionie  ducha, 

ale  dni  zmieniały  się  w  kolejne  tygodnie,  a  rozpalone  ciało  Cecilii  nie  przestawało  walczyć. 

Wstrząsały nim dreszcze, bredziła, wołała synka. 

Chude  ręce  wyciągały  się  do  dziewek  ścielących  łóżko  i  ocierających  jej  czoło 

wilgotnymi ściereczkami, lecz one usuwały się od niej jak cienie w krainie fantazji. 

Pewnego wieczoru ni stąd, ni zowąd przyszedł do niej małżonek. Stanął przy łóżku, w 

swojej sutannie wydawał jej się olbrzymim czarnym ptakiem. 

- Czego chcesz? - spytała bez tchu, usiłując powstrzymać wirującą przed oczami izbę. 

- Przychodzę do mej żony z modlitwą i ostatnim namaszczeniem - odparł złowrogo. 

- Zostaw mnie - wyszeptała wyschniętymi wargami i ostatnią resztką sił odwróciła od 

niego twarz. 

-  Pragnę  również  porozmawiać  o  naszym  synu.  Ty  go  urodziłaś,  lecz  nie  zobaczysz, 

jak dorasta. On będzie moim synem, tylko moim! 

- Boże, miej łaskę dla chłopca i chroń go ode zła wszelkiego - błagała cicho. 

- Ja go nauczę, wskażę właściwą drogę... 

-  Panie,  wyciągnij  dłoń  nad  tym  dzieckiem  i  nie  pozwól,  aby  ludzkie  zło  zatruło  mu 

serce... 

- ... opowiem mu także  o jego matce.  Ale dopiero gdy  dorośnie i będzie  umiał pojąć 

twoją chorobę, Cecilio. 

Pastorowa  nie  przestawała  się  modlić,  w  każdym  razie  jej  wąskie  usta  wciąż  się 

poruszały. 

Revelin radował się swoją potęgą. Mógł udusić żonę gołymi rękami, nikt i tak by się 

nie  dowiedział.  Ale  składał  wszystko  w  ręce  Boga,  prawdę  mówiąc,  wydawało  się,  że  Pan 

wymyślił znacznie większe męki dla grzesznej Cecilii. 

- A więc, czy jesteś gotowa na śmierć, droga żono? 

-  Odejdź  ode  mnie  -  szepnęła  i  zamknęła  oczy.  Potem  nie  mógł  już  sprowokować 

najmniejszego nawet drgnienia na jej niezwykle gładkiej twarzy. 

Ale wyszedł z pokoju chorej z przyjemnym przeświadczeniem, że Cecilia zapłaciła za 

swoją zdradę. 

Sprawiedliwości stało się zadość. 

W tej chwili poczuł, że jeden z aniołów Pana zstąpił do niego i imię syna objawiło się 

w jego umyśle ognistymi literami. Justitian. 

Sprawiedliwy. 

Dostojne i dumne imię, odpowiednie dla mego syna, pomyślał zadowolony. 

background image

Justitian  Revelin.  Świat  usłyszy  o  tobie,  a  kiedy  zostaniesz  biskupem  lub  zajdziesz 

jeszcze wyżej, świat dowie się także o twym mądrym ojcu! Za kilka lat... kiedy dorośniesz... 

użyję  całej  swej  wiedzy  i  wychowam  cię  na  duchownego,  na  którego  widok  magistrowie  z 

Kopenhagi będą rozdziawiać gęby! 

Chłopczyk  dawno  już  opuścił  dom,  lecz  nie  w  smak  mu  była  obca  pierś.  Popiskiwał 

cichutko  i  nie  odwracał  głowy  do  sutki,  z  której  ciekło  samo  życie  pod  postacią  żółtawego 

gęstego mleka. 

Justitian  od  momentu,  gdy  rozdzielono  go  z  ciepłym  łonem  matki,  bez  słów 

protestował  przeciwko  życiu.  Cichy  płacz  przypominał  ludziom,  którzy  go  słyszeli,  o 

podobnym letnim wieczorze sprzed wielu lat. 

Bliźnięta Marii. 

Jedno  mocne  i  zdrowe,  panienka  o  naprawdę  silnej  woli.  Drugie  drobniutkie  i  słabe, 

łatwa zdobycz dla śmierci. 

Ten syn pastora miał być może jednak większe szanse, w każdym razie wciąż dało się 

słyszeć jego cichutkie miauczenie, świadczące o tym, że jeszcze żyje. Wkrótce mamka mogła 

oznajmić, że chłopczyk zaczął ssać. 

Chrzciny wyprawiono bardzo huczne. 

Nikogo jednak nie wpuszczono z gratulacjami dla matki. 

Gdy  proboszcz  po  raz  pierwszy  wziął  synka  na  ręce,  wyglądało  to  wręcz  idyllicznie. 

Niejedna  z  leciwych  matron  otarła  ukradkiem  łezkę,  która  zakręciła  się  w  oku  na  widok 

czułych  dłoni  dumnego  pastora  tulących  dziecko.  Chłopczyk  umilkł,  kiedy  woda  padła  na 

pokrytą puchem główkę, a gdy włożono go w ramiona pani asesorowej, utkwił jakby wzrok w 

złocistym parasolu nad amboną. 

Tak, tak, dobry materiał na księdza, poszeptywali do siebie ludzie. 

I pana Revelina ogarnęła całkiem nowa, czysta, niczym nie zmącona radość, jakiej nie 

pamiętał  od  pięknego  jesiennego  dnia,  kiedy  to  przedstawiono  go  ślicznej  uczennicy 

proboszcza. 

Maria. 

Czy miała wdzierać się we wszystkie najważniejsze momenty jego życia i zatruwać je 

gorzkim smakiem klęski? 

To wina Cecilii. 

Leżała  teraz  w  wybijanej  aksamitem  trumnie  i  o nic  już  się  nie  musiała  troszczyć.  A 

jego  czeka  życie  z  okropnymi  następstwami  jej  nieopanowanej  potrzeby  skruchy.  Maria 

wciąż żyła, pan Revelin wyczuwał to każdym nerwem w ciele. Była gdzieś daleko, daleko, w 

background image

prymitywnym  obozie  dla  ladacznic.  Ale  nawet  stamtąd  słała  bez  przerwy  truciznę  w  jego 

serce. 

Niczym przybyły z morskich głębin potwór o tysiącu macek pochwyciła jego duszę i 

omroczniła ją swymi czarami. Udało jej się zaślepić nawet biskupa! 

Przy  jej  zdolnościach  Revelin  nie  mógł  mieć  pewności,  że  ich  drogi  skrzyżowały  się 

już  po  raz  ostatni.  Przerażało  go  to  bardziej  niż  myśl,  iż  jego  oszustwa  mogą  zostać 

ujawnione. 

Zemsta wiedźmy... 

Mogła być okrutna. 

Wciąż widział jej drwiący uśmiech i czuł ból po tamtej fatalnej próbie przywołania jej 

do porządku. 

Proboszcz  wcześnie  odszedł  od  stołu,  piosenki  pochwalne  i  tradycyjne  wspominki  o 

zmarłej  pozostawił  zaproszonym  gościom.  Przy  winie  i  piwie  będą  umieli  sami  się  zabawić 

tego wieczoru. 

Położył  się  w  samotności,  pierwszy  raz  od  dawna  w  starym  szerokim  łożu  z 

baldachimem,  pod  stropem  z  brunatnych  belek.  Tutaj  mógł  znaleźć  jedyne  źródło 

namiętności. 

Zaklęte łóżko, łóżko Marii. Jedyne miejsce, w którym mógł uciec od rzuconego przez 

nią uroku. 

background image

ROZDZIAŁ XII 

Biesiada  w  chacie  zarządcy  przebiegała  niezwykle  wesoło.  Maria  siedziała  wśród 

czterech  mężczyzn  niczym  królowa,  nastrój  podnosił  się  w  miarę  opróżniania  kubków. 

Rybaków nie trzeba też było namawiać do jedzenia, wielkie, soczyste kawałki ptasiego mięsa 

trafiały do ich ust z taką energią, że tłuszcz spływał im po brodzie. Maria także jadła, lecz nikt 

nie  zwracał  uwagi,  że  najchętniej  skubie  kawałki  chleba  z  masłem.  Mięso  pozostawiała 

mężczyznom,  ale  tak  przecież  być  powinno.  O  prawach  mężczyzn  należało  wszak  pamiętać 

także przy stole. 

Simonussen  wkrótce  przyniósł  kolejny  antałek  z  gorzałką.  Wiedział  już,  że  sporo 

zarobi, rybacy bawili się doskonale, chwalili jedzenie i napitek. 

Maria nie mogła się nadziwić, jak mogą w taki sposób tracić zarobki z całych tygodni 

ciężkiej  pracy  na  kutrze,  lecz  oni,  wciąż  ze  śmiechem,  dawali  znaki  Simonussenowi,  by  im 

dolewał. Za każdym napełnieniem kieliszków moneta albo ryba zmieniała właściciela. 

Grubymi  paluchami  sięgali  do  talerzy,  zlizywali  z  nich  sos  i  zbierali  ostatnie 

okruszyny z półmiska z chlebem. 

Potem Simonussen zarządził tańce. 

- Śpiewajcie, chłopcy, sprawdzę, czy te stare gnaty bardzo już skrzypią - powiedział i 

z  obleśnym  uśmiechem  pociągnął  Marię  do  siebie,  aż  wywrócił  się  stołek,  na  którym 

siedziała. 

Stanęła  w  jego  ramionach  sztywno,  jakby  kij  połknęła,  lecz  gdy  rybacy  rozpoczęli 

rytmiczną  biesiadną  pieśń,  musiała  się  przesuwać  razem  z  Simonussenem,  inaczej  by  się 

przewróciła. 

Goście  zaśmiewali  się  do  łez,  zarządca  mocno  przygarnął  Marię  do  siebie,  a  jej 

zakręciło się w głowie. To wcale nie było przyjemne. 

Kolejne  zwrotki  wyśpiewywanej  pijackim  basem  piosenki  stawały  się  coraz  bardziej 

wulgarne.  Trzy  pary  oczu  wpiły  się  teraz  w  Marię,  pożerały  ciało  pod  niebieską  suknią.  A 

Simonussen  z  dumą  obracał  ją  w  koło,  spódnica  wydęła  się  niczym  żagiel  i  podwinęła  do 

góry, odsłaniając nogi powyżej wełnianych skarpet. 

Ciężko dysząc, puścił ją wreszcie i osunął się na ławę. 

- Starczy, babo, czas na kielicha! 

I  znów  śmiech  poniósł  się  pod  niskie  sklepienie  chaty,  w  której  zaczynało  się  robić 

gorąco  i  duszno.  Maria  posprzątała  ze  stołu  i  ośmieliła  się  poszukać  na  czterech 

background image

rozbawionych twarzach oznak działania gorczycy. Potem zabrała talerze i garnki, żeby opłu-

kać je na brzegu. 

Na szczęście żaden nie zwrócił uwagi na jej odejście, wiedziała jednak, że Simonussen 

oczekuje jej powrotu. 

Na  dworze  wciąż  gościły  resztki  dziennego  światła,  a  to  znaczyło,  że  kobiety  w 

barakach prawdopodobnie jeszcze nie śpią. Marii udało się ukradkiem wynieść spory kawałek 

chleba z masłem i w tajemnicy zaniosła go Kristinie. Dziecko z zapałem zbadało żółtą masę 

palcami,  zanim  zaczęło  wkładać  do  ust  wielkie  kęsy.  Zimą  i  wiosną  głód  na  wyspie  był 

stałym bywalcem i dopiero gdy trafiał się taki smakołyk, człowiek zdawał sobie sprawę, jak 

straszne odczuwa ssanie w żołądku. 

Maria pogłaskała Kristinę po włosach, szepnęła dobranoc. 

- Wrócę do ciebie za jakiś czas, muszę tylko najpierw coś załatwić. 

Mała  leniwie  pokiwała  głową,  nagle  znużona  teraz,  gdy  żołądek  urwał  swą  nie 

milknącą piosnkę skargi. 

Maria  przysiadła  na  chwilę  na  wzgórzu  poniżej  baraków  i  stamtąd  zerkała  na  chatę. 

Mężczyźni wewnątrz zapalili świecę, lecz jej blask ledwie się przebijał przez błonę halibuta 

rozpiętą w oknie. Czy nic się wreszcie nie zacznie dziać? 

Ale  tak,  w  chacie  zapanował  ruch,  ze  środka  dobiegło  parskanie  i  przekleństwa. 

Któryś z mężczyzn zatoczył się w drzwiach i trzymając się za brzuch popędził ku osłoniętej 

od wiatru części wyspy. Maria uśmiechnęła się zadowolona. 

Zaraz za tamtym wybiegł drugi, ale ten skierował się już tylko za chatę. 

Po kolei wszyscy czterej szukali najbardziej ustronnego miejsca na wyspie, choć i tam 

nie dany był im spokój, bo ustęp koło zatoki składał się tylko z drewnianej żerdzi, na której 

siadało się, machając nogami. O porządek dbały tu stale bijące o brzeg fale przypływu. 

Maria, słysząc dochodzące zza chaty jęki i westchnienia, zachichotała zadowolona. 

Tej nocy nie w głowie im będą kobiety! 

-  Do  stu  tysięcy  czartów,  przeklęta  babo!  Czego,  u  wszystkich  diabłów,  dodałaś  do 

tego żarcia? 

Simonussen był zły jak rozdrażniony szerszeń. 

Maria miała wielką ochotę się uśmiechnąć, lecz zachowała powagę. Zarządca mógł się 

rozgniewać nie na żarty, powinna raczej udawać niewiniątko. 

- Co mówisz, zarządco? Jedzenie nie było dobre? Wszyscy przecież je chwaliliście. 

background image

-  Dobre?  Smak,  owszem,  miało  wyśmienity,  ale  pogoniło  nas,  całą  noc  sraliśmy  jak 

kury na pola Rybacy odpływali dziś rano chorzy i bladzi, za skarby świata już tu nie wrócą! 

Stwierdzili, że to gorzałka! A jeśli taka wieść się rozejdzie, diabli wezmą cały nasz interes! 

-  Niedobrze  -  z  namysłem  odparła  Maria.  -  Ale  to  nie  mogła  być  wódka.  Piłeś  ją 

przecież wcześniej, bez kłopotów. 

- Wobec tego to twoje gotowanie, pożałujesz! 

- Ależ, Simonussen, przecież i mnie częstowaliście! I nic mi nie jest, jak widać! 

Udręczony  zarządca  zamrugał  gwałtownie,  uznał  słuszność  jej  argumentu.  Widział 

wszak, jak jadła. 

- Hmmm... Kto wie, jakie tajemnicze środki masz, żeby się uzdrowić... 

Maria spostrzegła jego wahanie. 

- Najpewniej piwo się zepsuło. Ja nawet ust w nim nie umoczyłam, za to wy chlaliście 

jak smoki. 

Rzucił ostatnie przekleństwo i odszedł. Na wzgórzu jeszcze odwrócił się i zawołał: 

- Nie myśl sobie, że zapomniałem o naszej umowie. Czekaj tylko, aż miną najgorętsze 

dni! 

Maria  musiała  tylko  pokiwać  głową,  czując  wzrok  Jensiny  wbijający  się  jej  w  plecy 

jak igły. 

W  dniach,  które  potem  nadeszły,  mężczyźni  i  kobiety  z  obozu  mieli  więcej  niż  dość 

zajęcia.  Do  brzegów  wyspy  przybijała  łódź  za  łodzią,  pod  czujnym  spojrzeniem  strażników 

przenoszono  na  ląd  ładunek.  Kobiety  zajmowały  się  oporządzeniem  ryb  i  wątroby,  a 

mężczyźni zbierali się przy antałkach Simonussena. 

Tego roku ryby były duże i tłuste. 

Przywożono  je  z  Lofotów  w  wielkich  kadziach,  przeważnie  oskrobane  i  przesypane 

solą,  aby  lepiej  zniosły  transport.  Suszono  je  na  skałach,  gdy  wiosenne  słońce  zaczynało 

naprawdę mocno grzać. 

Od  płukania  ryb  w  morskiej  wodzie,  kiedy  stało  się  w  niej  do  pół  łydki,  przenikał 

człowieka  lodowaty  ziąb.  Kobiety  zmieniały  się  przy  najgorszych  pracach,  nikt  nie  mógł 

wytrzymać takiej mordęgi dłużej niż dwie, trzy godziny. 

Dźwigały i ciągnęły, ustawiały i kroiły. 

A  jeśli  któraś  uznawała,  że  zasłużyła  na  odpoczynek,  strażnicy  zaraz  słali  jej 

złowrogie  spojrzenia.  Nie  musieli  nawet  używać  rzemiennych  batów,  które  nosili 

przytroczone  do  pasa,  bo  już  sam  ich  widok  zmuszał  kobiety  do  zmobilizowania  ostatnich 

resztek sił. 

background image

Przecież to właśnie praca napełniała kieszenie. 

I były wszak więźniarkami, musiały w pocie czoła odpokutować za występki. 

Wiedziały  też,  że  jeśli  będą  pracować  szybko  i  porządnie,  rybacy  wrócą  za  rok  i  za 

dwa.  A  oni  stanowili  jedyną  szansę  bodaj  niewielkiego  rozjaśnienia  ponurej,  szarej 

rzeczywistości. 

Dlatego  kobiety  od  wschodu  słońca  do  późnej  nocy  poddawały  się  znojowi, 

nieustannie perkotała na ogniu bogata w tran wątroba. 

Wreszcie  najlepszy,  przejrzysty  tran  przelewano  do  nowych  beczek.  Mniej  klarowny 

trafiał  do  starych  beczek,  a  najbardziej  mętny  zbierano  do  wiader  i  misek.  Cuchnąca, 

brunatnozielona  substancja  także  nadawała  się  do  wykorzystania,  smarowano  nią  koła 

wozów, aby gładziej się toczyły, albo rozlewano na polach jako nawóz. 

Gdy  tylko  nastąpiła  przerwa  w  najgorszym  natłoku  prac,  grupka  składająca  się  z 

trzech  kobiet  i  dwóch  strażników  wyprawiła  się  łodzią  na  sąsiednie  wyspy  w  poszukiwaniu 

ptasich  jaj.  W  otoczeniu  Vegi  wiele  było  dobrych  miejsc  lęgowych,  lecz  niektóre  góry 

pozostawały prywatną własnością, tam wstęp był zakazany. Zwykle jednak i tak udawało się 

zebrać dość jaj, które przynosiły ładny dodatkowy zarobek, oczywiście zarządcy. 

Mewy  w  tym  roku  wcześnie  zaczęły  składać  jaja,  zdarzały  się  gniazda,  w  których 

leżało ich pięć albo nawet sześć. Zbierający zawsze dwa zostawiali. Na najwyższych skałach 

znajdowali jaja kormoranów, a w dole przy brzegu, dobrze ukryte wśród roślinności, gniazda 

kaczek. 

Kobiety  starały  się  zapamiętać  położenie  gniazd,  szczególnie  edredonów.  Miały  tu 

wrócić w końcu lata po lekki puch, który chronił nieopierzone pisklęta przed chłodem. Puch 

był  poszukiwany  także  jako  ochrona  dla  ludzi  przed  zimnem  i  śniegiem,  szyto  z  niego 

najlepsze materace i kołdry; za taką kołdrę można było uzyskać cenę nawet trzech krów. 

Najniebezpieczniejszą  pracę  wykonywały  oczywiście  kobiety,  mężczyźni  pilnowali 

łodzi i odbierali stopniowo wypełniane koszyki z jajami. Więźniarki wspinały się po stromych 

skałach,  szukały  oparcia  dla  stóp  nawet  na  najbardziej  gładkich  ścianach.  Spódnice 

związywały  między  nogami,  żeby  przypadkiem  o  nic  się  nie  zaczepiły.  Mężczyźni  ze 

ś

miechem pokazywali sobie gołe nogi kobiet, ale wesołość prędko im minęła, bo nie miała w 

sobie nic z ciekawości, jaką budzi nowość. 

Kobiety  zbierające  jaja  zatrzymywały  jedno  z  każdego  tuzina,  jaki  udało  im  się 

znaleźć.  Niektóre  sprzedawały  je  zarządcy,  inne  po  prostu  zjadały.  Jaja  mogły  się  także 

przydać w handlu wymiennym z rybakami, w każdym razie gdy miało się ich dość dużo. 

background image

W  czasie  powrotnej  podróży  na  wyspę  i  dozorców,  i  kobiety  ogarnął  wesoły  nastrój. 

Więźniarki potrafiły nawet śpiewać wespół z pilnującymi ich strażnikami, którzy na co dzień 

zachowywali  odpowiedni  dystans.  Przez  kilka  krótkich  chwil  mogli  sobie  wmawiać,  że  są 

jedynie grupką znajomych, którzy wybrali się na wycieczkę po ptasie jaja, a nie więźniarkami 

i  nadzorcami.  Mężczyźni  wiosłowali,  wiosła  w  drodze  do  domu  same  odnajdywały  drogę, 

łódź sunęła gładko, mijając niewielkie szkiery i kołyszące się na falach ptaki. 

Widok  z  łodzi  ciągnął  się  daleki,  chociaż  drażniące  wyobraźnię  góry  na  horyzoncie 

stanowiły barierę dla oczu. Jeden ze strażników opowiadał emocjonujące legendy i historie o 

tym,  jak  powstała  ta,  zdawałoby  się,  przypadkiem  stworzona  okolica.  Mówił  o  jeźdźcu  i 

siedmiu siostrach, o olbrzymach i wiedźmach, którzy toczyli walki w tej części kraju. 

A  przed  nimi  rozciągała  się  wielka  wyspa  Vega,  odległa  zaledwie  o  dwie  godziny 

wiosłowania.  Leżały  na  niej  bogate,  płodne  równiny  porośnięte  wszelkimi  dobrami  ziemi. 

Wielkie gospodarstwa i równe drogi. Ylvingen, Gulsvag, Valla. I Igeroy, Vika i Kjul. 

Piękny kościół, dużo drzew i słodkiej wody. 

Dwie spółki rybackie miały tam swoją stałą przystań. 

-  Wydaje  mi  się  nawet,  że  chciałabym  tam  mieszkać  -  rzekła  jedna  z  kobiet  z 

namysłem.  Przybyła  na  Skjaervaer  przed  trzema  laty.  -  Wprost  trudno  uwierzyć,  że  są  tam 

zwykli ludzie, bogaci i syci, i od nas, nieszczęsnych, dzieli ich tylko krótka podróż łodzią... 

Strażnicy  zesztywnieli,  właśnie  takie  myśli  nie  powinny  nawet  zakiełkować  w 

głowach więźniarek z Skjaervaer. Nie mogą mieć żadnego kontaktu ze zwykłymi ludźmi! 

Aby wyrwać je z podobnych marzeń, posadzili kobiety do wioseł, a sami usadowili się 

na rufie i zajęli liczeniem zdobyczy. 

Powracająca z wyprawy  po ptasie jaja łódź pojawiła się na horyzoncie  akurat wtedy, 

gdy  Maria  mieszała  w  kotle  z  wrzącym  tranem.  Przywykła  już  do  jego  zapachu  i  prawie 

przestała zwracać na niego uwagę. Tkwił we włosach i ubraniu, kręcił w nosie o każdej porze 

doby. Mała Kristina biegała od ogniska do ogniska i podkładała opał pod kotły. Jednocześnie 

gotowano ich aż pięć, a na pomoście stało już wiele beczek, gotowych do załadunku. 

Jensina  i  siedem  mieszkających  razem  z  nią  kobiet  doglądały  trzech  ognisk,  dwoma 

pozostałymi  zajmowały  się  dwie  silne  więźniarki  z  baraku  Marii.  Stojąc  na  niedużych 

stołkach  od  czasu  do  czasu  mieszały  w  kotłach  drewnianymi  warząchwiami.  Po  ostygnięciu 

górną warstwę tranu zlewano do beczek. 

Pogoda  utrzymywała  się  ładna,  od  wielu  dni  nie  było  deszczu  ani  wiatru.  Bardziej 

doświadczone  więźniarki  opowiadały,  że  nie  zawsze  można  liczyć  na  tyle  szczęścia,  a 

gotowanie tranu w ulewnym deszczu to naprawdę wątpliwa przyjemność! 

background image

Pogaduszki przy ogniskach przerwał nagle przeraźliwy krzyk. 

Jensina! 

Maria drgnęła, z tego głosu przebijał śmiertelny strach i piekielny ból. Spostrzegła, że 

kobiety gromadzą się przy jednym z ognisk, nawołują się i wrzeszczą. 

Maria podbiegła, odepchnęła je na bok, któraś w odpowiedzi wbiła jej w brzuch ostry 

łokieć. 

Jensina leżała na ziemi, zalana wrzącym tranem. Rękami zasłaniała twarz i wiła się z 

bólu.  Najprawdopodobniej  olej  prysnął  na  nią  i  w  niezwykle  szybkim  tempie  wgryzł  się  w 

ciało. 

- Zanieście ją do morza, na miłość boską! - Maria, zapominając, że znajduje się wśród 

wrogów, przejęła dowodzenie. 

Ż

adna z kobiet nawet nie drgnęła, żeby pospieszyć za jej radą. 

Przybiegła  jednak  Sylvia  i  wspólnymi  siłami  zataszczyły  krzyczącą  i  szamoczącą  się 

Jensinę do wody, odległej od ognisk zaledwie o kilka metrów. Maria siłą odsunęła ręce rannej 

od twarzy i zaciskając jej nos palcami, zanurzyła jej głowę pod wodę. 

Na moment zapadła straszna cisza. 

Maria zaraz jednak uniosła Jensinę tak, aby ta mogła złapać oddech. 

- Poszukaj wodorostów i obłóż jej nimi twarz - krótko poleciła Maria Katji, która też 

się zjawiła. 

Pęki mokrych wodorostów uśmierzyły nieco ból, Jensina przestała krzyczeć. 

Maria bała się sprawdzać, jak wielkie szkody wyrządził na ciele kobiety wrzący tran. 

Jakaś  część  zapewne  wsiąkła  w  ubranie,  wyraźnie  jednak  było  widać,  że  Jensina  ma 

poparzoną twarz, dłonie, szyję i część brzucha. 

- Przynieście jakieś nosze, musimy zabrać ją do domu. 

Kobiety  Jensiny  oprzytomniały  wreszcie  i  rozbiegły  się  na  wszystkie  strony  w 

poszukiwaniu  czegoś,  co  nadałoby  się  do  przeniesienia  poszkodowanej.  Wróciły  z  kocami  i 

deskami, a jedna, jak się okazało, miała dość rozumu, by odczepić z rzemiennych zawiasów 

drzwi do baraku. 

Na nich właśnie ułożyły Jensinę. 

- Zabierzcie ją do naszego domu - poleciła Maria, a żadna nie zaprotestowała. 

Kobiety nie kryły przerażenia, dobrze wiedziały, czym mogą grozić takie poparzenia. 

Już  wcześniej  się  zdarzało,  że  któraś  z  więźniarek  nie  zachowała  należytej  ostrożności 

podczas  gotowania  tranu.  Olej  niszczył  skórę  jak  kwas,  wypalał  w  ciele  głębokie  rany.  Te, 

background image

które przebywały na wyspie najdłużej, pamiętały, jak kiedyś jedna z kobiet wpadła do wrzącej 

masy... Zmarła w trudnych do wyobrażenia męczarniach. 

Gdy  Jensina  znalazła  się  pod  dachem,  Maria  kazała  kobietom  odejść.  Zostały  tylko 

Katja i Millicent. 

-  Postarajcie  się  ją  rozebrać.  Musimy  sprawdzić,  jaki  jest  jej  stan.  Jeśli  będzie 

konieczne, przetnijcie ubranie. Katja, postaw na ogniu kociołek. Potrzeba nam gorącej wody. 

Maria zabrała się do przygotowywania opatrunków. Nagle coś jej się przypomniało. 

- Chyba widziałam łódź powracającą z tymi, które popłynęły zbierać jaja. Pobiegnij do 

nich, Millicent, powiedz, że musimy mieć jajka!  Co najmniej sześć, osiem sztuk, a najlepiej 

cały tuzin. To kwestia życia i śmierci! 

Millicent  usłuchała,  ale  kręciła  głową  nad  pomysłem  Marii.  Co  może  pomóc  posiłek 

nawet z tylu jaj osobie tak ciężko rannej? 

Maria  przejrzała  zapasy  swoich  środków  zaradczych,  bardzo  już  zubożone.  Wciąż 

jednak miała trochę suszonych liści dziurawca, namoczyła je w wodzie, nasiąkły, zmieniając 

się  w  miękkie,  brunatne  grudki.  Pokroiła  je  i  ułożyła  na  kawałku  czystego  płótna,  które 

zwilżyła  zimnym  wywarem  z  jałowca,  przechowywanym  w  zapieczętowanym  woskiem 

dzbanku. Millicent przyniosła trzy jajka. 

- Więcej nie dostałam, nie mogli pojąć, po co mi... 

-  Nigdy  nie  słyszeli  o  okładaniu  oparzeń  błoną  z  jajka?  To  najlepszy  sposób,  w 

każdym  razie  tutaj,  gdzie  nie  ma  dostępu  do  apteki.  Rozbij  jajka,  oddziel  żółtka,  a  skorupki 

daj mnie. 

Maria przytrzymała głowę Jensiny i wmusiła w nią wódkę wymieszaną z nalewką ze 

sporyszu, czarnego bzu i odrobiną lulka czarnego. Nie wiadomo, czy to wódka podziałała, czy 

też  zioła,  w  każdym  razie  Jensina  rozluźniła  się  nieco  na  swym  twardym  łożu  i  jęczała  już 

trochę ciszej. 

Maria  wiedziała,  że  kobieta  wciąż  cierpi  straszne  bóle,  ubranie  przylgnęło  do 

poparzonej  skóry,  której  całe  płaty  odchodziły  z  ciała  przy  próbach  usunięcia  skrawków 

tkaniny. Jensina znów zaczęła się wić. 

Nie krzyczała już jednak, czym ogromnie zaimponowała Marii, która sama przy tych 

zabiegach  tak  mocno  przygryzła  wargę,  że  czuła  teraz  w  ustach  smak  krwi.  A  młodziutka 

Katja wyglądała na bliską utraty przytomności na widok wielkich białych płatów skóry, które 

oddzieliły się od ręki Jensiny i ułożyły wokół jej nadgarstka niczym pomięta rękawiczka. 

Na całym prawym ramieniu Jensiny widać było odsłonięte czerwone ciało, a na piersi 

miała  wielkie  ogniste  plamy.  Najgorzej  jednak  przedstawiała  się  twarz,  jedna  jej  strona  już 

background image

puchła. Maria do najgłębszych ran przyłożyła błonę z jajek; miała ona zapobiec przedostaniu 

się  nieczystości,  wywołujących  zapalenie.  Pozostałe  oparzenia  nasmarowała  białkiem  i 

owinęła płóciennymi bandażami nasączonymi sokiem z dziurawca i wywaru z jałowca. 

Podniosła  głowę,  zadowolona  ze  swego  dzieła.  Jensina  sprawiała  wrażenie,  że  lepiej 

się  czuje.  Maria  wyciągnęła  rękę,  pogłaskała  poparzoną  po  zdrowym  policzku,  poczuła  pod 

palcami szorstką, pomarszczoną skórę. 

Kobieta,  z  którą  walczyła,  pierwsza  z  sióstr,  na  którą  podniosła  rękę.  Leżała  teraz 

przed nią, cierpiąca, i nadzieję mogła pokładać jedynie w swoim wrogu. Maria uświadomiła 

sobie, jak mocno wszystkie mieszkanki wyspy są ze sobą związane. 

Po cóż tracić siły na wrogość? 

O  ileż  lepsza  byłaby  ich  sytuacja,  gdyby  trzymały  się  razem!  Może  to,  co  się  stało, 

wywrze jakiś wpływ na Jensinę? Może nawet skończy się wykorzystywanie kobiet? 

Oby tylko Jensina przeżyła! 

W  przeciwnym  razie  siedem  więźniarek  z  baraku  Jensiny  wciąż  będzie  okazywać 

reszcie niechęć z czystej lojalności wobec zmarłej przywódczyni. Jensina musi przeżyć. Jest 

zdrowa i silna, na pewno niejeden cios już zniosła. 

Teraz  potrzebowała  odpoczynku  i  spokoju.  Na  szczęście  wrzący  tłuszcz  uszkodził 

jedynie  przód  ciała,  mogła  więc  stosunkowo  wygodnie  leżeć  na  plecach.  Maria  przeniosła 

własne  koce  na  ławę,  na  której  spoczywała  teraz  Jensina,  a  kilka  innych  więźniarek  oddało 

swe cienkie materace, by umościć jak najwygodniejsze posłanie dla cierpiącej. 

Każdą z nich mogło wszak spotkać to samo! 

Ż

ycie pełne jest ryzyka i niebezpieczeństw. 

background image

ROZDZIAŁ XIII 

Zarządca  oczywiście  natychmiast  został  powiadomiony  o  wypadku,  ale  nie  widział 

powodu, by się włączać w sprawę. Kobiety same najlepiej się sobą zajmowały, a teraz jeszcze 

miały przecież Marię właśnie do takich przypadków. Oparzenia nie były niczym niezwykłym, 

szczególnie gdy więźniarki pracowały na wpół przytomne z wycieńczenia. 

Później jednak tego samego dnia przyszedł do baraku, gdzie Maria wciąż czuwała nad 

ranną.  Chwilę  postał  w  drzwiach,  najwidoczniej  nie  słyszała,  że  nadchodził.  Dzieciak  bawił 

się  na  podłodze  u  jej  stóp.  Na  palenisku  płonął  ogień,  bulgotała  woda  w  kociołku.  Maria 

siedziała na ławie, na której umieszczono Jensinę. Jak strasznie wyglądała ta kobieta! Maria 

delikatnie  obmyła  nieuszkodzone  części  jej  ciała,  a  teraz  od  czasu  do  czasu  wlewała  do 

opuchniętych  ust  chorej  kilka  kropel  z  jakiejś  butelki.  Gdy  zdała  sobie  sprawę  z  obecności 

stojącego w drzwiach mężczyzny, prędko zakryła obwisłe piersi Jensiny. 

Zarządca zachichotał, będąc świadkiem takiego  gestu, zupełnie, jego zdaniem, nie na 

miejscu. 

- Już nie raz widziałem to stare ciało, Mario! Mną się nie przejmuj! 

-  Przejmuję  się  Jensiną  -  odparła  zimno.  -  Lepiej  będzie,  jak  zostawisz  nas  teraz  w 

spokoju. 

- Nie zapomniałaś chyba o naszej umowie, Mario? - spytał. 

Maria  przygarnęła  Kristinę  do  siebie,  spojrzała  w  jego  wyzywająco  patrzące  oczy. 

Twarz  miał  czerwoną,  widać  dzisiaj  też  nie  zostawił  w  spokoju  beczułki  z  wódką.  Kristina 

schowała się w najdalszym kącie pryczy Marii. 

- Straszysz dziecko. Idź już, nie widzisz, że jestem zajęta? 

- Zajęta, zajęta. Mam prawie wrażenie, że próbujesz mnie oszukać. Wyślizgujesz się z 

moich  rąk  jak  węgorz!  -  W  oczach  błysnęły  mu  złośliwe  iskry.  -  Może  powinienem  raczej 

pogadać z Jonassenem o podwiezieniu Kristiny... Ale i tak nie masz żadnej gwarancji, że nie 

przyjdę tutaj i nie zabiorę cię pod swoją pierzynę... 

-  Gdybyś  chciał  mnie  zgwałcić,  uczyniłbyś  to  już  dawno  temu.  To,  że  nie  próbujesz 

siłą zaciągnąć kobiety do łóżka, uważam za twoją jedyną sympatyczną cechę! 

-  O,  mam  ich  więcej.  Przekonasz  się,  jak  przyjdziesz  do  mojej  chaty.  Naprawdę 

pięknie cię potraktuję. I nie będziesz musiała już się tak mordować! 

- Wolę uczciwą ciężką pracę niż wygodne życie jako twoja dziwka! 

background image

-  No,  no,  nie  przesadzaj.  Nikt  nie  będzie  nas  winił,  jesteśmy  tu  skazani  na  to,  żeby 

radzić  sobie  najlepiej  jak  umiemy.  Wiesz,  że  na  tym  szkierze  nie  ma  księdza.  I  nikt  nic  nie 

powie,  jeśli  zechcesz  szukać  u  mnie...  ochrony.  Lepsze  to  chyba  niż  rozkładanie  nóg  przed 

każdym rybakiem, który może zaproponować jakiś grosz albo ładną wstążkę do włosów? 

Maria przełknęła ślinę, to, co mówił zarządca, było prawdą. Ale nigdy, przenigdy nie 

zgodzi się dobrowolnie, aby jakikolwiek inny mężczyzna dotykał tych miejsc, należących na 

zawsze do... Randara. 

-  Musisz  mnie  zostawić  w  spokoju  na  kilka  dni,  inaczej  Jensina  życiem  zapłaci  za 

twoją niecierpliwość. Wymaga pielęgnacji i opieki, jeśli kiedykolwiek jeszcze ma dla ciebie 

zarabiać pieniądze! 

Simonussen  popatrzył  na  uśpioną  twarz  poparzonej.  Zaskoczona  Maria  zauważyła  w 

jego oczach błysk smutku. 

-  Jensina.  Tak,  tak,  piękna  nigdy  nie  byłaś,  ale  gorąca  z  ciebie  i  uparta  baba! 

Przeżyliśmy  razem  niejedną  miłą  chwilę...  Opiekuj  się  nią  dobrze,  zbyt  dużo  nas  łączyło, 

ż

ebym mógł pozwolić jej po prostu umrzeć! 

Maria kiwnęła głową i popatrzyła na niego z uznaniem. Zarządca nie jest widać aż tak 

nieludzki. A za sprawą Jensiny to, co nieuniknione, odsunęło się na jakiś czas. 

Nad morzem skrzeczały mewy. 

Z każdą łodzią kierującą się w stronę Skjaervaer przybywało pracy. 

Teraz kobiety i w nocy miały dość zajęcia. 

Maria  z  całą  delikatnością  starała  się  przemówić  do  rozumu  tym,  które,  gdy  nastał 

sezon,  przyjmowały  męskie  wizyty.  Nie  chciała  zanadto  moralizować,  wiedziała,  jaka 

konieczność  zmusza  je  do  sprzedawania  swoich  ciał.  Niektóre  zresztą  zostały  tu  zesłane 

właśnie za rozwiązłość. Na osamotnionych wyspach gromadziły się osądzone za cudzołóstwo 

rozmaitego  rodzaju,  Maria  wątpiła,  aby  wysocy  sędziowie  mieli  wyobrażenie,  na  jaki  los  je 

skazują. 

Czy istniało jakieś miejsce bardziej skłaniające kobietę do takiego upokorzenia? 

Nędza  była  tu  większa  niż  w  najnędzniejszej  wiosce  w  głębi  kraju.  Żyły  tu  same 

przeciw wiatrowi, groźnemu morzu, przeciw sobie nawzajem. 

Czy  sędziowie  o  pełnych  brzuchach  słusznie  czynili,  osądzając  je  tak  surowo?  Oni, 

którzy nigdy nie stanęli przed wyborem między hańbą a śmiercią głodową? 

Marii żal było tych kobiet, wiedziała jednak, że one gardzą jej współczuciem. Zamiast 

tego zaproponowała im pomoc, aby tak łatwo nie zachodziły w  ciążę. Już samo mówienie o 

background image

tych  sprawach  było  niebezpieczne,  surowo  zabronione  i  niemożliwe  do  zaakceptowania.  I 

Kościół, i prawo przestrzegały przed taką grzeszną działalnością. 

Nie  wolno  ingerować  w  boskie  plany  i  nie  dopuszczać  do  narodzin  Jego  duszyczek! 

Groziła za to okrutna kara. 

Ale  kobiety  z  Skjaervaer  z  wdzięcznością  przyjmowały  nieduże  gąbki  i  nasączały  je 

płynem  przygotowanym  przez  Marię  z  rozmaitych  gorzkich  i  kwaśnych  ziół  z  dodatkiem 

octu.  Drżały  na  myśl  o  umieszczeniu  miękkich  gąbek  we  wnętrzu  ciała,  ale  nie  śmiały  nie 

słuchać  Marii.  Znały  wiele  rad  na  niechcianą  ciążę,  z  gorzkiego  doświadczenia  wiedziały 

jednak, że rzadko okazują się skuteczne. 

A wtedy alternatywą było pozwolić Jensinie, by zrobiła swoje. Maria przysięgła sobie, 

ż

e nie dopuści do tego, dopóki będzie chodzić po wyspie. 

- Nawet jeśli mimo wszystko zajdziecie w ciążę, znajdziemy jakąś radę.  Koniec tych 

zabójstw, okrutnego kaleczenia ciała i duszy! 

Jej wybuch wystraszył kobiety, lecz zarazem sprawił im wyraźną ulgę. 

Rozeszły się potem, żeby obmyć twarze i dłonie, zanim wieczór zmieni się w chłodną, 

lecz pełną namiętności wiosenną noc. 

Maria wyraźnie słyszała wrzawę dochodzącą z brzegu. Śpiewano i wznoszono toasty, 

był  wszak  sobotni  wieczór,  a  na  dodatek  Wielkanoc.  Tu  na  wyspie  dni  świąteczne  wtapiały 

się w codzienność, lecz  tę sobotę obchodzono hucznie z głośnym śmiechem i wielką ilością 

piwa.  Rybacy  i  wędrowni  handlarze  nie  ociągali  się  z  fundowaniem,  wiedzieli,  że  taki  wy-

datek się opłaci. 

Maria  z  ciężkim  sercem  patrzyła,  jak  Sylvia  ciągnie  do  zabawy  młodą  Katję.  Po 

prawdzie  Katja  nie  była  już  dzieckiem,  latem  skończy  osiemnaście  lat.  Maria  nie  mogła 

przejąć władzy nad jej życiem, nie mogła jej zabronić tej namiastki miłości, jaką teraz miała 

szansę  poznać.  Ponadto  Katja  posiadała  osobliwą  zdolność  zachowywania  dystansu  wobec 

wszystkiego,  co  się  działo,  na  jej  ustach  pojawiał  się  wtedy  lekki,  wręcz  chytry  uśmieszek. 

Może  ona  się  za  coś  mści,  pomyślała  Maria  zdumiona.  Tak,  kiedy  dziewczyna  stała  z 

podniesioną głową, z oczu biła jej pogarda i zdawała się wręcz triumfować. 

Ktoś  tam  na  dole  grał  na  organkach,  Maria  słyszała  już  kiedyś  ten  pełen  skargi 

instrument na statku płynącym z Bergen na Vegę. Melodia wznosiła się i opadała, dźwięki raz 

były czyste, przejrzyste, to znów mętne jak woda w wąskiej zatoce. 

Rechot  mężczyzn  świadczył  o  tym,  że  zabawa  staje  się  coraz  śmielsza  i  bardziej 

wulgarna.  Maria  zerkała  z  kąta,  Jensina  na  ławie  nie  spała,  ale  nic  nie  mówiła,  Kristina 

background image

usnęła.  W  baraku  dawno  nie  było  tak  ciepło,  ostatnio  w  promieniach  słońca  dało  się  już 

wyczuć nadchodzące lato. 

Maria z żalem patrzyła, jak Katja spieszy z silnym młodzieńcem za skały, za którymi, 

jak wiedziała, rozpościera się nieduży skrawek porośniętej trawą ziemi. Inni wykrzykiwali za 

nimi nieprzyzwoite słowa, dające jasno do zrozumienia, co się tam będzie działo. 

- Pospiesz się, nie tylko ty masz ochotę dzisiaj pobaraszkować w trawie! 

- Nie ma obaw, ten młody kozioł ulży sobie, jak tylko ona podciągnie spódnicę! Już na 

sam widok, ha, ha! 

Maria  wyobraziła  sobie,  jak  Katja  się  rumieni,  ale  chłopak  pogroził  palcem  swoim 

starszym rubasznym towarzyszom i zniknął za skałami. 

Z  sąsiedniego  baraku  dochodziło  monotonne  mamrotanie.  To  Mathiasowa  Hilda 

odmawiała swoje modlitwy za grzeszne dzieci. 

- Zamknij drzwi, Mario, zimno mi! 

To odezwała się Jensina, głos miała ochrypły. Maria nalała jej kubek wody. Zaledwie 

w  trzy  dni  po  wypadku  Jensina  wyglądała  znacznie  lepiej,  ale  pozbawione  skóry  oparzenia 

wciąż straszyły czerwienią, sączył się z nich jakiś płyn. 

- Boli cię? - spytała Maria. Jensina wymuszenie uśmiechnęła się półgębkiem. 

-  Pytasz,  jakbyś  nie  wiedziała!  Jestem  przecież  na  wpół  ugotowana  jak  stary  gnat! 

Piecze, to jasne. Ale należą ci się podziękowania za ten czarodziejski wywar, który we mnie 

wlałaś, tak cudownie łagodził i pomógł przespać najgorsze. 

-  To  nie  był  wcale  czarodziejski  wywar.  Po  prostu  właściwe  rośliny  wysuszone  w 

odpowiedni sposób i odmierzone w idealnych dawkach - Maria nie próbowała nawet udawać 

skromnej, ale okrasiła pewność siebie żartobliwym uśmiechem. 

- Dużo potrafisz, Mario - stwierdziła zamyślona Jensina, kiedy woda zwilżyła jej nieco 

gardło. 

- Rzeczywiście dużo umiem. Za dużo. Gdyby nie to, nie siedziałabym tutaj. 

-  Wiedza  jest  przekleństwem  kobiet  -  oświadczyła  Jensina  z  niezwykłą  jak  na  nią 

mądrością. 

- Kobiety są przeklęte na tak wiele sposobów. Jensina w odpowiedzi tylko westchnęła. 

Zaczęła się między nimi rodzić jakaś nowa więź, od wypadku zamieniły ledwie kilka słów. 

- Dziękuję - powiedziała Jensina po prostu i podniosła zdrową rękę. 

Maria  ujęła  ją,  poczuła,  że  jest  normalnie  ciepła.  Uścisk  dłoni  trwał  kilka  sekund 

dłużej niż konieczne, spotkały się także spojrzenia kobiet. 

background image

Przyjemnie  było  patrzeć  w  piwne  oczy  Jensiny  bez  potrzeby  mierzenia  się  z  bijącą  z 

nich  goryczą  i  nienawiścią.  Gdy  próbowała  się  uśmiechnąć,  wydawała  się  nawet  ładniejsza 

niż kiedykolwiek. Zniekształcony policzek i zamknięte oko nie miały żadnego znaczenia. 

- Myślę, że wspólnie możemy wiele zdziałać, Mario. Prawdę powiedziawszy, wydaje 

mi się, że na wyspie nastaną nowe czasy. 

Maria  zgodnie  pokiwała  głową,  lecz  serce  w  piersi  miała  ciężkie.  Nawet  razem  z 

Jensina pozostawała bezradna wobec gróźb zarządcy. 

Postanowiła ulżyć sercu i zwierzyć się dawnemu wrogowi. Uczyniła to delikatnie, ze 

ś

wiadomością, że Jensina była kiedyś kobietą Simonussena. 

Ale na pomarszczonej twarzy nie pojawił się nawet cień zazdrości. Jensina słuchała z 

miną przywodzącą na myśl smutek. 

-  Ty  także  -  westchnęła.  -  Wielki  to  dla  mnie  zawód.  Ty...  zawsze  taka  dumna. 

Wszystkie  chciałyśmy  być  takie...  A  jednak  to  dowodzi,  że  kiedy  samo  życie  zaczyna 

chwytać nas za gardła, nie ma sensu, abyśmy się opierały. 

- Nie mogę pozwolić, aby odesłał dziewczynkę. Bóg jeden wie, jaki los ją tam czeka! 

- Szlachetna Maria! - Jensina wypluła te słowa, lecz w jej oczach zalśnił podziw. 

- Obiecałam Turid, że będę jej przyjaciółką. Wiem, że na mnie liczyła. Wiedziała, że 

zatroszczę się o Kristinę... 

-  Turid!  Ostatnimi  czasy  nie  pamiętała  już  nawet,  jak  się  nazywa!  Całkiem  jej  się 

pomieszało w głowie, kiedy zaszła w ciążę. Bez końca gadała tylko o tym mężczyźnie, prawie 

aniele! 

-  Wszystkie  o  czymś  marzymy  -  cicho  odparła  Maria.  -  A  nie  jest  wcale  pewne,  że 

nasze marzenia mają większą szansę się spełnić niż jej! 

- O czym ty marzysz, Mario? - szeptem spytała starsza od niej kobieta. 

Maria przekręciła pierścionek na palcu. Podniosła głowę nic nie mówiąc, lecz Jensina 

uśmiechnęła się ze zrozumieniem. 

-  I  ty  także  -  westchnęła.  -  Cóż,  żyjmy  nadzieją.  Podobno  zdarzały  się  przypadki,  że 

ułaskawiano  więźnia  po  dwudziestu  albo  trzydziestu  latach.  Może  to  samo  dotyczy  nas  w 

obozach rybackich? 

- Kto wie? Żadna nie przeżyła tu więcej niż osiem, najwyżej dziesięć lat... 

- Ale my jesteśmy silne... ty i ja, Mario! 

- Ty i ja, Jensino! Dobrze było zapomnieć o wrogości, poczuć, że mimo wszystko tak 

wiele je łączy. Maria ośmieliła się poruszyć jeszcze jedną sprawę. 

background image

-  Jensino...  chciałabym  cię  o  coś  prosić.  Te  usługi,  które  świadczysz,  kiedy 

dziewczyny wpadają w kłopoty... 

- Pst! 

-  Nie,  trzeba  o  tym  porozmawiać.  Jeśli  nie  zaprzestaniesz  tych  praktyk,  na  zawsze 

pozostanę twoim wrogiem. A tak bardzo bym pragnęła mieć w tobie przyjaciółkę! 

Jensina zadumała się, słowa Marii bardzo jej się nie spodobały. 

- Przecież robię to, żeby pomóc! One przychodzą do mnie zrozpaczone, wystraszone... 

Wolałabyś patrzeć, jak dzieci mrą z głodu, nie doczekawszy pierwszej wiosny? 

- Nie. Ale poradzimy sobie z tym. Gdybyśmy miały krowę... miałybyśmy także mleko. 

Wtedy nawet najsłabsza matka mogłaby wykarmić swoje dziecko. A ja jestem doświadczoną 

akuszerką. 

- Może i tak, ale zarządcy by się to nie spodobało, o, nie, nie spodobałoby mu się to. 

Jak  by  to  wyglądało,  gdyby  wielcy  panowie  w  dystrykcie  dowiedzieli  się,  że  kobiety  i 

mężczyźni  obcują  tu  ze  sobą?  Plotki,  które  krążą  teraz,  to  jedno,  a  wymachujące  rączkami 

dziecko  to  zupełnie  innego  rodzaju  dowód!  Pamiętaj,  większość  z  nas  jest  tutaj,  by  nauczyć 

się kroczyć wąską ścieżką cnoty! 

Maria kiwnęła głową, starała się zrozumieć. 

-  Wiem  o  tym.  I  przysięgam  ci,  Jensino!  Społeczeństwo  już  wkrótce  będzie  się 

wstydzić  tych  wysp,  pełnych  nieszczęśliwych  kobiet!  Nadejdą  inne  czasy,  kiedy  nawet 

najnikczemniejsze więźniarki będą traktowane przyzwoicie i nie będą zmuszone sprzedawać 

własnego ciała, aby przeżyć. I gotowa jestem poświęcić w tej walce własne życie. 

-  Brzmi  to  wspaniale  -  cierpko  zauważyła  Jensina.  -  Ale  czy  nie  lepiej,  żebyś  starała 

się po prostu przeżyć? 

- To dwie strony tej samej sprawy. 

Wielkanoc  przywiodła  na  wybrzeże  Helgelandu  łagodniejsze  wiatry.  Pieszczotliwie 

ocierały  się  teraz  o  śliskie  wysepki  i  postrzępione  skały  szkierów,  zakradały  się  nad 

kiełkujące  pola  i  bogate  zapasy  ryb.  Osuszały  łzy  z  twarzy  biedaków,  nie  czyniąc  różnicy 

między  nimi  a  żonami  właścicieli  przystani,  którym  z  głów  wystrojonych  na  niedzielne 

nabożeństwo zrywały ozdobione koronkami kapelusze. 

Na  Skjaervaer  wiatr  był  przyjacielem,  ciepła  bryza  pomagała  w  suszeniu  ryb. 

Podmuch sprawiał, że ogniska płonęły żwawiej, i niósł ze sobą zapach kwiatów ze wzgórz na 

lądzie.  Nawet  morze  łagodniało  na  lekkim  wietrze,  uspokajało  się,  marszczyła  się  tylko 

powierzchnia. 

background image

Wieczory  stawały  się  coraz  jaśniejsze,  coraz  gorętsze.  Na  wyspę  płynął  strumień 

mężczyzn w poszukiwaniu uścisków chętnych kobiecych ramion. 

Zarządca Simonussen stracił cierpliwość. 

Widok kolejnych par znikających za wzgórzami i w zakątkach skał czy też kryjących 

się  w  drewutniach  albo  za  stojakami,  na  których  suszyły  się  ryby,  sprawiał,  że  jego  myśli 

obracały się wokół jednego: kuszącego ciała Marii. 

Pragnął  ujrzeć  je  nagie,  jaśniejące  w  mroku!  Chciał  poczuć  jedwabiste  włosy 

przesypujące się w palcach, wcisnąć nos w miękką kobiecą skórę. Maria pachniała inaczej niż 

pozostałe  więźniarki,  poczuł  to  kiedyś,  stojąc  blisko  niej.  Bił  od  niej  niezwykły,  drażniący 

aromat, zapach letniej łąki i słodkiego miodu. Nawet odór tranu nie zdołał przyćmić tej woni. 

Dziś wieczorem. 

Dziś wieczorem musi przyjść. 

Inaczej, do czarta, odeśle dziewczynkę pierwszą lepszą łodzią, jaka odpłynie z wyspy! 

Trzeba  to  jasno  powiedzieć,  żeby  zrozumiała,  że  jego  cierpliwość  się  wyczerpała.  Jensina 

czuła się już na tyle dobrze, że Maria nie mogła dłużej wymawiać się jej pielęgnacją. 

Poczuł nagły przypływ nadziei i życiowych sił, natychmiast skierował się ku miejscu, 

gdzie  Maria  w  gorącej  morskiej  wodzie  prała  robocze  fartuchy.  Dziecko  oczywiście  kręciło 

się przy niej. Buzia w kształcie serca zesztywniała jak zawsze na jego widok, co niepomiernie 

go zirytowało. Nie był, do diabła, mordercą dzieci! 

Maria  wyprostowała  się  powoli,  wytarła  zaczerwienione  ręce  w  fałdy  sukni.  Włosy 

miała upięte na karku, lecz kilka loków opadło jej na spocone czoło. Oczy spoglądały zimno, 

lecz nie wahały się odpowiedzieć na jego spojrzenie. 

-  Koniec  zabawy,  Mario.  Statek  „Andalea”  odpływa  stąd  jutro  rano.  Jeśli  dziś 

wieczorem nie zobaczę cię w moim domu, na pokładzie znajdzie się dodatkowa osoba! 

Marii serce ścisnęło się w piersi. Spodziewała się, że ta chwila musi wreszcie nadejść, 

lecz wciąż odpychała od siebie tę świadomość. 

Mogła mu teraz odpowiedzieć, jedynie obejmując mocno chude ramiona Kristiny. 

- Dziecko zostanie ze mną - oświadczyła. - Marny to mężczyzna, który ucieka się do 

takich sposobów, żeby zdobyć kobietę! 

-  Dość  tego,  Mario!  Nie  zapominaj,  że  mam  władzę,  by  zrobić,  co  mi  się  podoba,  z 

tobą i ze wszystkimi innymi. Nawet gdybyś nie była taka szlachetna! 

Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, dlatego nic więcej nie powiedziała. To musi 

się  w  jakiś  sposób  udać.  Chyba  zdoła  wytrzymać,  tyle  ciężkich  prób  już  zniosła.  Wiedziała 

background image

jednak, że ból, jaki pozostanie po natrętnej miłości Simonussena, zabije w niej coś świętego, 

niezwykle cennego, to, co pomogło jej przetrwać te straszne miesiące. 

Ś

więta Panno, Matko Boża, bądź przy mnie... 

Kristina  lękliwie  zerknęła  na  pobladłą  twarz  Marii,  nie  podobało  jej  się  drżenie  w 

wesołym z pozoru głosie. 

A  kiedy  Maria  zapowiedziała,  że  tej  nocy  nie  mogą  spać  razem,  dziecko  nie  umiało 

dłużej powstrzymywać łez. 

- Wrócę, zanim się obudzisz. Muszę tylko... 

- Idziesz do Simonussena! A wcale tego nie chcesz, widzę! Głupi Simonussen! 

-  Owszem,  nie  chcę,  ale  wiesz  przecież,  że  to  on  decyduje.  Nie  myśl  już  o  tym, 

kochanie. Jutro znów będziemy razem! 

-  Mario...  obiecaj,  że  mnie  nie  zostawisz...  jak  mamusia...  bo  wtedy  będę  całkiem 

sama! 

Maria zapanowała nad ściskaniem w gardle, otarła dziecku łzy. 

- Nie, Kristino, nigdy cię nie zostawię. 

- To dobrze! Kristina, w jednej chwili znów beztroska, podskoczyła i zaczęła uderzać 

kijem w rozłożone na kamieniu mokre ubrania. 

Jak  mało  dzieli  smutek  od  beztroskiej  zabawy,  kiedy  jest  się  tak  młodym!  Maria 

cieszyła się ogromnie, że Kristina zachowała w sobie tyle z dziecka pomimo jakże trudnego 

dzieciństwa. 

Godziny  płynęły,  bezwzględnie  zmierzając  ku  wieczorowi,  a  stopy  Marii  z  każdym 

krokiem wiodącym ją ku nocy poruszały się coraz ciężej. 

Ale  słońce  nieubłaganie  chyliło  swą  tarczę  ku  ziemi  i  tak  samo  nieubłaganie  dzień 

przeszedł w wieczór. 

Był  już  najwyższy  czas,  aby  pójść  do  chaty  Simonussena.  Maria  nie  chciała 

wywoływać  zbędnego  zamieszania,  wolałaby  ukryć  swój  wstyd  przed  innymi  więźniarkami. 

Czyż  nie  ona  wygłaszała  gorące  kazania  przeciwko  mężczyznom  wykorzystującym  samotne 

kobiety? A teraz, jak nigdy wcześniej, stała się jedną z nich. 

Sprzedawała  się  tak  samo  jak  one  i  motywy  jej  postępowania  w  ogóle  się  tu  nie 

liczyły.  Poddanie  się  z  powodu  Kristiny  nie  było  niczym  szlachetniejszym  niż  uleganie 

żą

daniom głodu. 

- Nie idę tam z radością, lecz może zdołam dokonać czegoś dobrego. Może zarządca 

będzie mnie bardziej słuchał, może uda mi się wpłynąć na panującą tu sytuację... 

Głos jej brzmiał słabo, chociaż próbowała się uśmiechać. 

background image

Z  osiemnastu  pryczy  obserwowały  ją  milczące  współtowarzyszki.  Żadna  nie 

wiedziała, co powiedzieć. Maria dostrzegała ich rozczarowanie, może traktowały ją jak wzór, 

nie całkiem rzeczywisty. Na pewno uznały, że aureola, jaką zawiesiły jej nad głową, znacznie 

przygasła. 

-  Nie  wydaje  mi  się,  abyś  mogła  cokolwiek  zmienić  w  naszym  życiu  -  cicho 

powiedziała któraś z kobiet. - Ale może będziesz trochę dłużej żyła, jeśli zgodzisz się dzielić 

z Simonussenem łoże... i stół. 

Maria  przełknęła  gniew,  wywołany  tą  insynuacją.  Nic  dziwnego,  że  kobiety  myślą 

swoje.  Ale  Jensina  pomachała  do  niej  ze  swego  posłania,  zdrowa  ręka  uniosła  się  w 

pożegnalnym geście. 

-  Idź,  Mario.  I  pocieszaj  się, że  on  jest  już za  stary  na  zbyt  męczące  figle.  Czeka  cię 

łatwe zadanie, on się zacznie trząść, jak tylko przemkniesz koło jego chaty! Pokaż mu piersi, 

od razu wtedy robi się jak dziecko! 

Rozproszony śmiech. Maria wyszła. 

Uroczyście nakrył do stołu, ustawił talerze i szklanki z prawdziwego szkła. Przyniósł 

pachnące  wiosenne  rośliny  i  wymienił  mech  w  materacu.  Puchowa  kołdra  przez  cały  dzień 

wisiała na drzewie za chatą, wiedział, że kobiety bardzo na takie rzeczy uważają. I dlaczegóż 

by  nie  miał  okazać  jej  odrobiny  starań?  To  w  niczym  chyba  nie  zaszkodzi,  a  może, 

przeciwnie, usposobi ją bardziej przyjaźnie. 

Nie  życzył  sobie  w  łóżku  zimnej  kukły,  pragnął  żywej  istoty,  ciepłego  ciała,  które 

potrafiłoby odpowiedzieć na pieszczoty i pożądanie. 

Zresztą  tego  wieczoru  nie  ma  to  aż  tak  wielkiego  znaczenia.  Wystarczy  już  sama  jej 

obecność. 

Dumna Maria! 

Trochę niebezpieczna, tajemnicza. 

Taka  jasna  i  piękna  na  zewnątrz,  a  w  środku  pełna  czarnej  mocy  i  niesamowitych 

zdolności. Nie zdziwiłoby go, gdyby naprawdę wyprawiała się na sabat... 

Zadrżał  w  napięciu,  przed  oczami  jęły  się  przesuwać  kuszące  obrazy  nagiej  Marii, 

unoszącej się na wielkiej miotle... 

Przyszła. 

Stanęła w drzwiach niczym jagnię czekające na rzeź. Nic z sobą nie przyniosła. Ubrała 

się  w  prostą,  lecz  czystą  sukienkę,  włosy  mocno  związała  na  karku;  od  razu  pomyślał,  że 

trzeba je rozpuścić. 

- Wejdź - powiedział i zirytował się na samego siebie, ponieważ głos mu zadrżał. 

background image

Maria  weszła  do  środka,  jakby  prowadzona  przez  kogoś  innego.  Poruszała  się 

sztywno. Boże, czy ona musi tak wyraźnie demonstrować swoją niechęć? To nieprzyjemne. 

- Wypijmy za nasze... połączenie - zaproponował, szukając pomocy w zawsze drogiej 

sercu beczułce z gorzałką. Była już prawie pusta. 

Dlaczego  nie?  pomyślała  Maria.  To  może  ukoi  najstraszniejszy  ból.  Stłumi  płacz, 

który leży mi na piersi. 

Ale  wódka  jakby  zmieniła  się  w  łzy  i  sprawiła,  że  Maria  stanęła  jeszcze  bardziej 

bezbronna przed niewyraźną już, lecz kochaną twarzą. 

Randarze,  Randarze,  zdradzam  cię  teraz!  Wybacz  mi,  widzisz,  że  nie  czynię  tego  z 

własnej woli! Zrozumiałbyś... nie winiłbyś mnie o nic. Ach, Boże, dlaczego myślę tak, jakbyś 

już nie żył! Ty przecież żyjesz, musisz żyć! Dla malutkiej... i dla mnie! 

Poczuła  na  plecach  dotyk  ręki,  gładzącej  napięte  mięśnie.  Obce  palce  sięgnęły  do 

węzła włosów. 

Mocowały się z zawiązaną wstążką, wreszcie jednak włosy opadły jej na twarz. 

-  Piękne,  jakie  piękne...  Głos  nadzorcy  brzmiał  teraz  inaczej,  słychać  w  nim  było 

niemal szacunek. Maria niechętnie pozwoliła mu przeczesać jasne loki palcami. 

Potem ręce nadpełzły od tyłu jak węże, po ramionach, ku piersiom. 

Trzęsły się. 

Wielkie i sine, naznaczone głębokimi bruzdami, z których nigdy nie uda się już zmyć 

brudu. 

Jednym uchem słyszała jego gorący oddech. 

Pochylił  się  nad  nią,  dłonie  ułożyły  się  w  miseczki  i  pochwyciły  piersi.  Maria  nie 

zdołała zapanować nad szlochem. Ciało jej zesztywniało, nie chciało przyjmować pieszczot. 

Zaczął  ciągnąć  za  sznurowanie  stanika.  Wkrótce  pętelka  przytrzymująca  koszulę 

puściła, odsłonięta pierś skurczyła się od chłodu, lecz on przyjął to za oznakę uległości. 

- Ach, tak, lodowa czarownica ożyła? Marii zabrakło już sił na protest, może i lepiej, 

ż

e tak myślał? Może szybciej będzie miała to za sobą? 

Postanowiła  z  kamienną  twarzą  przyjąć  to,  co  wkrótce  musiało  nastąpić.  Zaraz 

poprowadzi ją do łóżka. 

Pukanie do drzwi! 

Simonussen zaklął pod nosem. 

-  Przeklęci  durnie!  Poleciłem  wszak,  żeby  dziś  wieczór  mi  nie  przeszkadzano! 

Bosman dostał dzban z gorzałką, miał ich obsługiwać i brać zapłatę... 

Podciągnął wyraźnie napięte spodnie i przygładził rzadkie włosy. 

background image

Maria  dalej  siedziała  sztywno,  ale  ściągnęła  poły  stanika  i  zacisnęła  sznureczek 

przytrzymujący szeroką bluzkę na szyi. 

Simonussen otworzył drzwi. Maria przygotowała się na to, że zaraz usłyszy wyzwiska 

i przekleństwa. Biedaczysko, który ośmielił się przyjść, jeszcze się od nich przewróci! 

Ale zarządca stał oniemiały, z rozdziawioną gębą. Wyglądał jak błazen.  Maria na tle 

przygasającego światła dziennego dostrzegała tylko mroczną postać. 

Wstała z krzesła, z ciekawością wyjrzała przez otwarte na oścież drzwi. 

Jakiś młody pan. 

Prawdziwy pan! 

W pięknych skórzanych spodniach do kolan. 

Pończochy jaśniały bielą nad wyczyszczonymi do połysku skórzanymi trzewikami ze 

srebrnymi zapinkami. 

Z rękawów krótkiej kurtki wystawały białe koronki, z kieszeni zwieszał się zegarek. A 

na głowie przybysz nosił trójgraniasty kapelusz, w którym większość mężczyzn wyglądałaby 

ś

miesznie. 

Ale on był piękny niczym sam archanioł Gabriel. Jasne loki sięgały mu do ramion. 

W  momencie  gdy  Maria  pochwyciła  spojrzenie  niebieskich  oczu,  wiedziała  już,  kim 

jest. 

Widziała już to delikatne wygięcie ust. 

Widziała delikatne długie rzęsy. 

A gdy powitał Simonussena i ją, nawet jego głos był zaledwie odrobinę niższy. 

- Dobry wieczór. Jestem Adrian Muld. 

Maria  po  omacku  poszukała  czegoś,  na  czym  mogłaby  się  oprzeć,  wpatrywała  się  w 

przybysza,  aż  oczy  rozbolały  i  zaczęły  łzawić.  Ale  nawet  kiedy  wreszcie  udało  jej  się 

mrugnąć,  mężczyzna  dalej  stał  tak  samo  rzeczywisty  jak  przedtem.  A  imienia,  które  wciąż 

dźwięczało jej w uszach, nie dało się pomylić z żadnym innym. 

background image

ROZDZIAŁ XIV 

Jasnowłosy  przybysz  wyraźnie  dał  do  zrozumienia,  że  spodziewa  się,  iż  zostanie 

zaproszony do środka. Simonussen zapomniał prawie o swoim gniewie, kiedy zarysowała się 

przed nim perspektywa sporego zarobku. Tacy  panowie chętnie płacili talarami za obsługę i 

posiłek! 

Pokornie poprosił, aby gość usiadł, i uśmiechając się do niego, słał jednocześnie Marii 

złowrogie spojrzenia. Maria wciąż stała w drzwiach, ledwie zdołała się ukłonić, gdy obcy się 

z nią witał. 

Gdy  wreszcie  zasiedli,  wypili  za  pokój  Boży  i  za  zdrowie  wszystkich,  mężczyzna  z 

jasnymi lokami chrząknął i odłożył kapelusz. 

- Przybywam w ważnej sprawie, lecz proszę mi najpierw pozwolić opowiedzieć o mej 

ostatniej bytności na tej wyspie. 

- Co takiego? Czyżby łaskawy pan już tu kiedyś był? Dziwne, nie pamiętam... 

-  To  bardzo  możliwe,  wówczas  bowiem  nie  nosiłem  tak...  niecodziennego  stroju. 

Byłem  jednym  z  wielu  na  statku  marynarki  duńskiej,  na  wyprawie  kartograficznej  wzdłuż 

tego  wybrzeża.  Towarzyszyli  nam  również  Anglicy,  uczeni  z  wielkich  uniwersytetów... 

Złapał  nas  sztorm,  musieliśmy  szukać  portu.  Trafiliśmy  na  jeden  ze  szkierów  nieco  dalej  na 

północ.  Lekka  łódź  przywiozła  nas  tutaj.  Wszyscy  ubrani  byliśmy  jak  rybacy...  Nie 

chcieliśmy wywoływać sensacji naszą wizytą. 

Simonussen najwidoczniej przeglądał najmroczniejsze zakamarki swej pamięci. 

- A kiedy... kiedy miałoby to być? - spytał z niedowierzaniem. 

- Przed sześciu laty, również około Wielkiej Nocy. Aha, pomyślała Maria, to znaczy, 

ż

e Kristina ma pięć lat. 

Dalsza  opowieść  pana  Mulda  wcale  jej  nie  zaskoczyła,  ale  zarządca  zupełnie 

zbaraniał. 

- Spotkałem tu młodą kobietę, zaledwie o parę lat starszą ode mnie, a ja skończyłem 

ich  wówczas  szesnaście.  Miała  na  imię  Turid  i  zesłano  ją  za  karę  za...  to  zresztą  wszystko 

jedno.  Uważam  i  tak,  że  była  niewinna.  Mówiła  mi,  że  czeka  ją  jeszcze  sześć  lat  zesłania. 

My...  zostaliśmy  kochankami.  Była  pierwszą  kobietą,  którą  obdarzyłem  względami  w  taki 

sposób. 

Uśmiechnął się lekko zażenowany swoim wyznaniem. 

background image

-  No  cóż,  żeby  nie  wdawać  się  w  zbędne  szczegóły,  jak  tylko  pogoda  się  poprawiła, 

musieliśmy opuścić wyspę. Odpływając jednak, obiecałem Turid, że wrócę, kiedy upłynie te 

sześć lat. Boże, jakiż byłem młody! I jaki zakochany! 

Znów się uśmiechnął, tym razem bardziej serdecznie. 

-  Cóż,  można  by  przypuścić,  że  nie  warto  słuchać  obietnic  złożonych  kobiecie  przez 

takiego  szczeniaka.  Prawdą  jest  jednak,  że  nie  mogłem  o  niej  zapomnieć.  Nie  jest  ona 

absolutnie odpowiednim materiałem na żonę dla siostrzeńca namiestnika, lecz... 

Maria i Simonussen oniemieli. 

-  ...lecz  zamierzam  zabrać  ją  do  Danii,  do  rodziny  mojej  matki.  Tam  nikt  nie  będzie 

znal  nieprzyjemnej  historii  jej  życia.  Ona  prędko  się  nauczy,  od  pierwszej  chwili 

zorientowałem się, że ma piękną duszę, że jest osobą, która nigdy nie zachowa się wulgarnie i 

nieokrzesanie. 

Zaczerpnął powietrza, oczy lśniły mu wyczekiwaniem. 

-  Usłyszeliście  więc  moją  historię,  państwo  Simonussen.  Proszę  teraz,  abyście 

zaprowadzili mnie do Turid, chociaż jest już późno. Myślę, że ona wręcz mnie oczekuje... 

Simonussen  na  zmianę  otwierał  i  zamykał  usta,  zwilżył  wargi  językiem,  aż  wreszcie 

zamachał rękami w stronę Marii. Na nią zrzucał wyznanie gościowi okrutnej prawdy. 

Maria zebrała się na odwagę. 

- Panie Muld... jaśnie panie... obawiam się, że mamy do przekazania smutne nowiny. 

Z pięknej twarzy zniknął uśmiech. 

- Turid... już nie ma. Po chorobie trwającej od jakiegoś czasu znaleziono ją w falach... 

Gość  głośno  zaczerpnął  oddechu,  na  szyi  zadrgał  mu  mięsień.  Oczy  popatrzyły  w 

ciemne okno, Maria uświadomiła sobie, że powinni zapalić więcej lamp. 

-  Czy  to  prawda?  Przybyłem  tutaj  na  próżno?  Czyżbym  przez  cały  ten  czas  ścigał 

tylko marzenie? 

Wiedziała, że mówił do siebie, lecz mimo wszystko odpowiedziała. 

- Nie, panie. Nie przybywacie na próżno. Turid pozostawiła coś... dla was, panie. My 

jej  niestety  nie  wierzyłyśmy,  niektóre  śmiały  się  z  historii  o  bogatym  szlachcicu,  który 

przyjedzie i ją ocali... My, nieszczęsne, wszystkie snujemy takie marzenia. 

- Cóż ona mogła dla mnie mieć? Nigdzie nie zetknąłem się z taką nędzą jak tutaj... 

-  Proszę  pójść  ze  mną  -  oświadczyła  Maria  i  wyprowadziła  przybysza  z  chaty,  nie 

patrząc na Simonussena. 

background image

Szybkim  krokiem  ruszyli  w  stronę  baraku,  wciąż  jeszcze  było  na  tyle  jasno,  by 

widzieli, gdzie stąpają. Maria liczyła na to, że Kristina śpi, lepiej przygotować ją na spotkanie 

z ojcem. 

Delikatnie  pchnęła  skrzypiące  drzwi,  zapaliła  smolną  drzazgę  jako  jedyne  źródło 

ś

wiatła.  Szlachcic  wstąpił  do  najuboższej  sypialni,  jaką  można  sobie  wyobrazić,  w  której 

rozlegało się chrapanie gromady kobiet. 

Na palcach podszedł za Marią do pryczy, Maria ostrożnie odsunęła koc i światło padło 

na  śpiące  dziecko,  złote  włosy  zalśniły  ciepłym  blaskiem.  Podniosła  oczy  na  pana  Mulda, 

zobaczyła, że jego kędziory są niczym odbicie włosów Kristiny. 

Marię doszedł jego urywany oddech, wyglądało na to, że już zrozumiał. 

- Moje... moje dziecko? 

- Tak - odszepnęła. - To twoja córka, panie, Kristina. 

- Kristina? A więc zapamiętała imię mej matki? Wspomniałem je tylko... 

-  Turid  pamiętała  o  wszystkim,  co  was  dotyczy,  panie  Muld  -  odparła  Maria  z 

pewnością  w  głosie.  Potem  starannie  otuliła  Kristinę  kocem  i  zdmuchnęła  płomień.  - 

Wyjdźmy stąd, musimy porozmawiać, a nie chciałabym, abyśmy którąś obudzili. 

Szlachcic poszedł za nią. 

Znaleźli  wygodne,  porośnięte  trawą  miejsce  niemal  w  najwyższym  punkcie  wyspy. 

Rozciągał się stąd widok na ląd i na morze. 

I  podczas  gdy  brzask  z  wolna  przeganiał  noc,  Maria  opowiadała  o  żałosnym  końcu 

Turid  i  o  jej  nie  gasnącej  nigdy  miłości.  Widziała  łzy  toczące  się  po  policzku  młodzieńca, 

uznała  jednak  za  słuszne  powiedzenie  mu  całej  prawdy.  Miała  nadzieję,  że  Adrian  dzięki 

temu zrozumie ciążącą na nim odpowiedzialność za Kristinę. Marii serce ściskało się na myśl, 

ż

e ojciec zapewne zabierze dziecko ze sobą, lecz cieszyła się ze względu na malutką. Któż jak 

nie ona zasługuje na lepszy los! 

I wreszcie usłyszała to, na co czekała: 

-  Zabiorę  ją  z  sobą.  Na  dwór  w  Aalborg,  gdzie  mieszka  moja  matka.  Ja  sam  wiele 

podróżuję,  dziewczynka  nie  może  towarzyszyć  mi  w  wyprawach.  Ale  u  matki  będzie  jej 

dobrze... Mama od dawna już niepokoi się, że nie doczeka się wnuków... 

- Ale wy liczycie sobie dopiero dwadzieścia dwa lata, panie? 

Uśmiechnął się ironicznie. 

-  Prawda?  Ale  mama  ma  tylko  mnie  i  jest  trochę  chorowita.  Stale  upomina  się  o 

synową i o wnuki. No cóż, z ożenkiem zamierzam jeszcze się wstrzymać, dlaczego więc nie 

background image

spełnić  jej  drugiego  życzenia  z  pewnym  wyprzedzeniem?  Myślę,  że  wymyśli  jakąś  historię, 

którą zaakceptują nasi przyjaciele. Coś o pięknej Norweżce, może córce zarządcy dystryktu... 

Maria uśmiechnęła się półgębkiem. Czy to nie typowe? Zaraz jednak spoważniała. 

-  Panie  Muld...  Pozwólcie,  że  będę  was  jeszcze  dręczyć  swoim  niepokojem.  Proszę 

mnie zrozumieć, bardzo pokochałam Kristinę. Niełatwo mi będzie patrzeć, jak stąd odjeżdża, 

chociaż  ogromnie  pragnę  jej  dobra.  I  rozumiem,  że  dziewczynka  ma  niezwykle...  odpowie-

dzialnego  młodego  ojca.  Czy  mogę  was  prosić,  panie...  to  dla  mnie  ogromnie  ważne... 

gdybyście  za  kilka  lat  napisali  do  mnie  w  liście,  jak  ułożyło  się  jej  życie? Straciłam  własną 

rodzinę, mam dwie córki, których nigdy już nie zobaczę. Ufam, że nie weźmiecie mi za złe, 

jeśli  powiem,  że  Kristina  stała  się  moją  trzecią  córką.  Pokiwał  głową  i  popatrzył  na  nią  z 

uznaniem. 

-  Mario,  uczyniłaś  tak  wiele  dla  mego  dziecka  i  wiem,  że  zrobiłaś  to  wyłącznie  z 

dobrego serca. Tak jak i inni nie wierzyłaś w historię Turid! 

Maria zawstydzona skinęła głową. 

-  Sądziliśmy,  że  oszalała  -  przyznała  szeptem.  Grymas  bólu  przebiegł  po  twarzy 

młodzieńca, ale podjął: 

-  Chciałbym  cię  wynagrodzić  za  to,  co  zrobiłaś,  Mario.  Gdyby  leżało  to  w  mojej 

mocy,  natychmiast  bym  cię  uwolnił.  To  nie  miejsce  dla  uczonej  kobiety.  Bardzo  się  dziwię, 

ż

e  w  ogóle  się  tu  znalazłaś.  Umiesz  pisać,  mówisz  pięknym  językiem,  najwidoczniej 

obracałaś się w zupełnie innych kręgach niż tutaj? 

Odebrała jego słowa jak zaproszenie, by opowiedziała mu o swoim losie. Nadeszło w 

porę,  gdyż  Maria  akurat  w  tę  wiosenną  noc  odczuwała  palącą  potrzebę  podsumowania 

swojego  życia.  Adrian  Muld  był  obcym  człowiekiem,  ich  ścieżki  skrzyżowały  się  tylko  na 

chwilę.  Jako  człowiek  wykształcony  i  wrażliwy  na  pewno  zachowa  ostrożność  w  osądzaniu 

błędów popełnionych przez innych. 

- Naprawdę zechcecie poświęcić swój czas na wysłuchanie mojej historii? 

- Jeśli tylko zapragniesz mi ją opowiedzieć, piękna Mario. 

Uśmiechnęła się, słysząc ten bezpośredni komplement. 

-  Chętnie  ci  się  zwierzę,  panie,  rzadko  mam  okazję  do  rozmowy  z  tak  miłym  i 

przystojnym młodzieńcem! 

Popatrzyła na niego zalotnie, odpowiedział uśmiechem. Taki młody, taki nie zepsuty! 

-  Nie  znam  okoliczności  moich  narodzin,  wiem  tylko,  że  nigdy  nie  miałam  ojca. 

Innymi słowy byłam bękartem... 

background image

Zaczęła  od  samego  początku,  a  zakończyła  swą  opowieść  na  postawionym  przez 

zarządcę ultimatum, które ostatniego wieczoru omal nie zostało spełnione. 

Upłynęło już kilka godzin, lecz oboje zdumiał widok wstającego słońca. 

-  Niezwykła  historia,  Mario  Meisterplass!  Doprawdy,  niesamowita!  Piękna  i  okrutna 

zarazem! I ty wspaniale potrafisz opowiadać. 

Poderwał się, roztarł mięśnie zesztywniałe od siedzenia na wilgotnej ziemi. 

-  Gdybym  był  pisarzem,  napisałbym  sztukę  o  twoim  życiu,  a  może  nawet  całą 

powieść! Panie w eleganckich salonach Kopenhagi miałyby co czytać! 

Maria odchyliła głowę, śmiejąc się z jego zapału. 

-  Nie  wszystko  by  się  im  spodobało.  Poza  tym  sama  piszę  książkę  o  swoim  życiu  - 

dodała. 

-  Naprawdę?  To  fantastyczne.  Nigdy  nie  sądziłem,  że  spotkam  w  którymś  z  tych 

obozów  taką  uczoną  kobietę!  Turid...  była  śliczna  i  ciepła,  umiała  zostawić  ślad  w  duszy 

młodego chłopca. Wydaje mi się, że zawsze będę ją kochał... ale i ciebie, droga Mario, nigdy 

nie  zapomnę.  I  na  pewno  dostaniesz  list.  Za  każdym  razem,  gdy  dyliżans  pocztowy  będzie 

wyruszał do Alta, zadbam o to, aby zawadził o Skjaervaer. Czy potrzebujesz czegoś jeszcze? 

Maria  czuła  się  przytłoczona.  Zaledwie  przed  kilkoma  godzinami  nie  śmiała  nawet 

mieć nadziei, że coś podobnego nastąpi, a już na pewno nie podjęłaby ryzyka zdradzenia mu 

swoich życzeń. Ale teraz się poznali. Wciąż trochę się bała, że okaże się zbyt bezczelna, lecz 

postanowiła zaryzykować. 

- Panie Muld... 

- Nazywaj mnie Adrianem, ocaliłaś wszak życie mojej córki! 

-  Adrianie...  O  wiele  mogłabym  cię  prosić.  Wnioskuję,  że  jesteś  wpływową 

osobistością.  Nawet  jeśli  nie  jest  w  twojej  mocy  wrócić  mi  wolność,  możesz  uczynić  nasze 

ż

ycie tutaj lepszym. 

-  Powiedz  mi,  co  powinienem  zrobić.  Maria,  zachęcona  jego  zainteresowaniem, 

ciągnęła: 

- Chciałabym wysłać list do tych, których zostawiłam w domu. Nie wiedzą nawet, czy 

jeszcze  żyję.  Zapewne  nigdy  już  nie  będzie  mi  dane  ich  ujrzeć,  lecz  pragnę  jeszcze  raz 

powiedzieć  im,  jak  bardzo  ich  kocham.  Czy  mógłbyś  wziąć  mój  list  i  przesłać  go  dalej  do 

Sogndalsfjaeren? 

- Osobiście go dostarczę - oświadczył z powagą. 

- Ach, nie wiesz nawet, jak to daleko. Co najmniej tydzień żeglugi z Bergen, w głębi 

długiego fiordu... 

background image

- Słyszałem, że bardzo tam pięknie wiosną - uśmiechnął się. 

- To prawda. Ale... 

- Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić? 

Przepełniona wdzięcznością Maria westchnęła. 

- Jeśli to możliwe... Słyszałam o wielkich aptekach w kraju twej matki. Czy mógłbyś 

zdobyć  jakieś  zioła,  lekarstwa?  Nasze  życie  tutaj  jest  ciężkie,  wiele  cierpimy.  Szczególnie 

potrzeba mi takich medykamentów, które uśmierzają ból, dają chorym trochę spokoju. 

- Oczywiście! To na pewno da się załatwić. Ale, Mario, sądziłem, że poprosisz, abym 

zamienił  słówko  z  którąś  z  odpowiednich  osób,  może  z  wujem,  tak  aby  usunąć  stąd  tego 

wulgarnego  zarządcę.  Jeśli  prawdą  jest  to,  co  mówisz,  o  tym,  że  on  was  oszukuje  i  nie 

informuje o wszystkim zwierzchników, nietrudno będzie go za to ukarać! 

Maria westchnęła, nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. 

- Simonussen... Sądzę, że nie jest gorszy niż inni. Może władza, jaką tu ma, i życie w 

izolacji pobudziły zanadto jego chciwość. Ale nigdy nie wiadomo, kto przyjdzie po nim. Na 

taką uriaszową służbę nie wysyła się najlepszych ludzi z królewskiej armii... 

-  Trudno  się  z  tobą  nie  zgodzić,  Mario.  Podziwiam,  że  nie  chcesz  się  mścić,  ale 

pozwól mi przynajmniej szepnąć zarządcy dystryktu kilka słów do ucha! 

- Dziękuję za twoją troskę i dobroć - odparła. Zapadła cisza, w milczeniu obserwowali 

kobiety, które w dole, przy barakach, zaczęły już przygotowywać się do codziennych zajęć. Z 

chaty  Simonussena  nie  dochodził  żaden  znak  życia.  Wieczorem  opróżnił  zapewne  w 

samotności dzban z gorzałką i będzie spać do południa. 

Maria zaskoczona poczuła na policzku dotyk miękkiej dłoni. 

-  Mario,  nigdy  nie  spotkałem  kogoś  takiego,  jak  ty.  Boli  mnie,  że  nasza  znajomość 

urwie się już teraz. Gdyby nie ciążyła na tobie straszna kara... 

- Na to nikt nic nie poradzi, nawet ty, siostrzeniec namiestnika! Ale już ofiarowałeś mi 

coś, za co nigdy nie zdołam się odwdzięczyć. Cóż, najwyższy  czas zejść na dół. Kristina na 

pewno niepokoi się, gdzie jestem. Musi się też ogarnąć na spotkanie z ojcem! 

Odprowadził ją kawałek i powiedział, że wróci i zaczeka na nie tam, gdzie trawa była 

wygnieciona od ciężaru ich ciał. 

- Tatuś? Naprawdę? Przyjechał? - W oczach zdumionego dziecka zakręciły się łzy. - 

Ale mama... mama go nie zobaczy! A tak się cieszyła... 

-  Powiedz  mu  o  tym,  kochanie.  To  miły  i  dobry  człowiek,  ale  o  twoim  istnieniu 

dowiedział się dopiero teraz. Nie wiadomo, czy potrafi rozmawiać z małymi dziewczynkami, 

lecz jeśli czegoś nie zrozumiesz, po prostu go zapytaj. Jest bardzo dobry... 

background image

- Oczywiście, że jest dobry. Inaczej mama tak by go nie kochała - odparła Kristina z 

prostą logiką dziecka. 

Maria nie musiała jej prowadzić. Mała sama podeszła do obcego przybysza i ujęła go 

za rękę. 

- Ty jesteś moim tatą? - spytała, przyglądając mu się uważnie. 

A  on,  widząc  małą  buzię,  poczuł  się,  jakby  oglądał  swe  własne  lustrzane  odbicie. 

Dwie pary niebieskich oczu rozjaśnił uśmiech. 

-  Oczywiście!  Nigdy  nie  udałoby  mi  się  temu  zaprzeczyć,  malutka.  Aż  dziw  bierze, 

jaka jesteś do mnie podobna! 

- To dobrze - oświadczyła zadowolona Kristina. 

- Bo jesteś bardzo piękny, panie Adrianie! Czy teraz z tobą pojadę? 

Pochylił się nad dzieckiem, uściskał je. 

- Oczywiście, kochanie. Jeśli tylko zdołasz rozstać się z Marią. Widzisz, nie możemy 

jej zabrać. Musi zostać tutaj... 

Nie  był  przygotowany  na  strumień  łez,  który  nagle  pojawił  się  na  dopiero  co 

promiennie  uśmiechniętej  twarzy  dziewczynki  jak  deszcz  z  bezchmurnego  nieba,  nagła 

zmiana w wiosennej pogodzie. 

-  Nie  możemy  jej  tu  zostawić!  Oni  są  dla  niej  niedobrzy,  zarządca  chce,  żeby  z  nim 

mieszkała, i ciągle jej tak zimno! 

-  Obiecałem,  że  teraz  będzie  jej  się  tu  lepiej  żyć,  kochanie.  Zrozum,  ja  znam  bardzo 

ważnych ludzi. 

-  Wobec  tego  ja  też  zostaję  -  oświadczyła  zdecydowanie  Kristina  i  zacisnęła  usta. 

Puściła  rękę  przystojnego  młodzieńca  i  schowała  się  w  fałdach  spódnicy  Marii.  Kobieta  ze 

współczuciem  patrzyła  na  Adriana,  widziała,  że  zachowanie  dziewczynki  mocno  go  uraziło. 

Miała jednak nadzieję, że szlachcic pojmuje, co się dzieje w umyśle dziecka, że nie będzie jej 

winił za odrzucenie. 

-  Rozumiem,  Kristino.  Nie  znasz  mnie  przecież,  jeszcze  nie.  Nie  będę  cię  zmuszał, 

chociaż  twoja  babka  w  Aalborg  bardzo  by  cię  pokochała.  Ale  ty  wolisz  mieszkać  w  baraku 

razem z Marią... Zamek i zbytki mogą zaczekać. Może pewnego dnia, kiedy dorośniesz... 

-  I  kiedy  więcej  zrozumie  -  dodała  Maria,  starając  się  ukryć  ogarniające  ją  poczucie 

szczęścia. 

Kristina zostaje! 

I  nikt  już  nie  będzie  groził,  że  ją  sprzeda.  Nikt  przecież  nie  sprzedaje  ciotecznej 

wnuczki namiestnika jak służącą, za trzy talary.