Merle
i Szklane Słowo
Merle
i Szklane Słowo
Kai Meyer
Merle
i Szklane Słowo
Przekład z języka niemieckiego
Arkadiusz Stempin
YIDEOGRAF II
Katowice
TYTUŁ ORYGINAŁU Das Gläserne Wort
REDAKCJA Joanna Szewczyk
REDAKCJA TECHNICZNA Damian Walasek
PROJEKT OKŁADKI Joachim Knappe
KOREKTA
Elżbieta Spadzińska-Żak
SKŁAD I ŁAMANIE Ewa Mierzwa
Wydanie i, wrzesień 2008
Videograf II Sp. z o.o.
41-500 Chorzów, al. Harcerska 3 C
tel.: (0-32) 348 31 33, 348 31 35
fax: (0-32) 348 31 25
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Text © 2002 Kai Meyer
Original German edition © 2002 Loewe Verlag GmbH, Bindlach © Copyright for the
Polish edition by Videograf II Sp. z o.o.
ISBN 978-83-7183-484-4
Druk i oprawa:
Drukarnia Wydawnicza im. WL. Anczyca SA w Krakowie
Spis treści
Lód i łzy ......................................................
Na morskich głębinach ................................ 28
Serce imperium ........................................... 40
Piraci ........................................................... 66
Powrót do światła........................................ 84
Prawdziwe imię ........................................... 108
Uprowadzenie ............................................. 131
Amenophis .................................................. 151
Odłamki sfinksów ....................................... 164
Jedyna droga ............................................... 183
Syn Matki.................................................... 198
Odwilż ........................................................ 226
La Serenissima............................................. 240
Lód i łzy
Spod zwałów śniegu wyłaniała się piramida.
Dookoła rozciągała się egipska pustynia, skuta teraz grubym płaszczem lodu.
Usypane niegdyś z piasku wzniesienia zamieniły się w twardą zmarzlinę.
Piaszczyste wydmy przybrały postać śnieżnych pagórków. Iskrzący się kiedyś w
powietrzu żar przybrał teraz postać kryształków lodu — migoczących kuleczek
krążących w powietrzu i opadających bezwładnie na ziemię.
Merle przykucnęła na śniegu na jednym z górnych stopni piramidy. Na jej kolanach
leżała głowa Junipy. Lustrzane oczy dziewczynki były przymknięte. Ale drżały,
jakby spod powiek próbowała się wydostać na zewnątrz para biedronek. Na rzęsy i
brwi Junipy padały płatki śniegu. Jej twarz pojaśniała. Jasna skóra i gładkie
blond włosy — nawet bez iskrzącego szronu, który powoli przykrywał obydwie
dziewczynki — nadawały jej wygląd porcelanowej lalki, drobniutkiej i smutnej.
Tymczasem Merle wciąż myślała o tej dramatycznej stracie z niedalekiej
przeszłości.
Było jej przeraźliwie zimno. Całe ciało drżało, palce kostniały. Z każdym
wdechem zdawała się wchłaniać do płuc drobniutkie cząsteczki lodu. Bolała ją
głowa, choć nie bardzo wiedziała, dlaczego. Może z powodu przenikliwie
panującego zimna? A może na skutek przeżyć, które towarzyszyły jej podczas
dramatycznej ucieczki z piekła?
Szaleńczej ucieczki, która zawiodła ją właśnie tutaj.
Do Egiptu. Na pustynię.
Po raz pierwszy od czasów ostatniego zlodowacenia pustynny piasek i wydmy ginęły
pod metrową pokrywą śnieżnego puchu.
Junipa bąknęła coś niezrozumiale. Jej czoło pokryło się zmarszczkami. Ale
szklane oczy wciąż były zamknięte. Merle nie wiedziała, co się stanie, gdy
Junipa wreszcie się przebudzi. Odkąd jej przyjaciółce wyjęto w piekle ludzkie
serce i na jego miejsce wszczepiono inne, zawierające odpryski Kamiennego
Światła, nie była już tą samą osobą. Czyż jeszcze niedawno nie próbowała wydać
Merle w ręce oprawców? Kamienne Światło, ta niepojęta siła z piekła rodem,
trzymała ją mocno w swoich szponach.
Dziewczynka cały czas leżała nieprzytomna. Ale jeśli w końcu odzyska
świadomość... Merle nawet nie chciała o tym myśleć. Już raz musiała stoczyć z
nią walkę. Pierwszą i ostatnią. Walkę, która kompletnie ją wyczerpała. Nie, nie
chciała już więcej walczyć. A już na pewno nie z Junipą. Podobnie jak nie
chciała toczyć bojów ze wszystkimi Lilim w piekle, czy też z rzezimieszkami
egipskiego imperium, krążącymi pod niebem. Gdzieś zniknęły jej odwaga i
zdecydowanie. Właściwie marzyła tylko o tym, by się położyć i zasnąć. Rozłożyć
się, wyciągnąć nogi i odczekać, aż przeraźliwie zimny wiatr ukołysze ją do
lodowego snu.
— Nie!
Z otępienia wyrwała Merle Królowa Laguny. Głos docierający z wnętrza głowy był
jej dobrze znany, choć jednocześnie tak straszliwie obcy. Tak obcy, jak istota,
która zagnieździła się w jej wnętrzu i od tej pory wdzierała się w każdą jej
myśl, ba, nie opuszczała jej nawet na moment.
Merle resztkami sił wyprostowała się energicznie. Tak, musi walczyć o przeżycie.
8
/
Jej nierozłączny towarzysz, Vermithrax, uskrzydlony kamienny lew, stoczył
niezwykły powietrzny pojedynek z jedną ze słonecznych barek egipskiego imperium.
Czarne ciało obsydianowego lwa gorzało, odkąd zażył kąpieli w Kamiennym Świetle.
Teraz niczym kometa, śmigając w powietrzu, pozostawiał za sobą w górze ślad:
świetlistą linię lotu.
Merle przyglądała się uważnie, jak Vermithrax rozprawił się ze słoneczną barką.
Najpierw przywarł do pojazdu o wyglądzie złocistego sierpu, po czym wdrapał się
na samą górę. Skrzydłami przylgnął do trzykrotnie dłuższego od weneckiej gondoli
kadłuba barki, ściskając go z obydwu stron. Pod ciężarem masywnego ciała pojazd
zaczął nagle tracić wysokość. I w końcu runął na dół. Na piramidę —
— i na Merle i Junipę!
Merle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyrwała się z otępienia i
drętwoty. Miała wrażenie, jakby natychmiast musiała zrzucić z siebie lodowaty
pancerz, który ktoś wcześniej na nią nałożył. Skoczyła na równe nogi, chwyciła
nieprzytomną Junipę za ramiona i pociągnęła za sobą po śniegu.
Znajdowali się na górnych kondygnacjach piramidy. Jeżeli słoneczna barka,
roztrzaskując się o piramidę, nadkruszyła kamień, to nie mieli większych szans
na przeżycie. Wkrótce na ich głowy runie lawina kamieni, która zmiecie ich do
wnętrza pustej budowli; to więcej niż pewne.
Vermithrax szeroko rozwarł ślepia i przyglądał się linii lotu spadającej barki.
Z rozpostartymi skrzydłami próbował zmienić kierunek jej spadania. Ale pojazd
był zbyt ciężki, by manewr się udał. Barka spadała prosto na jedną ze ścian
schodkowej piramidy wśród przeraźliwego świstu, wywołanego oporem powietrza.
Vermithrax zdążył jeszcze ostrzegawczo krzyknąć do Merle, ale dziewczynka nie
miała czasu, by spojrzeć do góry.
9
Z największym wysiłkiem cofnęła się, ciągnąc za sobą Junipę. Każdy krok, każde
wyciągnięcie nogi ze śniegu kosztowało ją mnóstwo wysiłku. Przy czym cały czas
musiała uważać, by nie upaść na twarz. Bo wtedy już się nie podniesie. Dobrze o
tym wiedziała. Wlokła się resztkami sił.
Nagle usłyszała przeraźliwy świst. To spadająca barka była coraz bliżej. Nie
ulegało wątpliwości, że...
— Junipa — wymamrotała zdyszana. — Szybko, musisz mi pomóc...
Ale Junipa ani drgnęła. Tylko po powiekach przebiegł jej lekki skurcz. Znak, że
jednak żyje? Nie, Merle równie dobrze mogłaby ciągnąć po śniegu trupa:
dziewczynka nie oddychała. W jej piersiach nie biło już serce. Tylko kamień.
— Merle! — ryknął znów Vermithrax. — Zatrzymaj się!
Usłyszała jego głos, ale nie zareagowała. Zanim ryk kamiennego lwa przeszył ją
na wylot, zdążyła zrobić jeszcze dwa kroki do przodu.
Odwróciła się. Tuż przed jej oczami wyrosła barka — tak blisko! Na jej kadłubie
siedział Vermithrax. Jego rozpostarte skrzydła zmagały się z oporem powietrza i
wyginały w drugą stronę. Dopiero teraz Merle zobaczyła to, co lew widział już od
dawna i przed czym chciał ją ostrzec.
Słoneczna barka wirowała w powietrzu, spadając na drugą stronę piramidy,
dokładnie tam, gdzie Merle chciała się schronić z Junipą.
Nie było sensu zawracać. Zamiast tego jednym susem rzuciła się na przyjaciółkę i
zasłoniła jej twarz. Czekała, aż rozlegnie się huk, oznaczający zderzenie się
barki z piramidą.
Ale mijały długie jak wieczność sekundy i nic się nie działo. Wreszcie
zadudniło. Jakby tuż obok Merle rozległ się potężny gong. Ziemia zadrżała tak
gwałtownie, że dziewczynka pomyślała, iż za chwilę piramida niechybnie runie.
10
Kamienna piramida zadrżała po raz drugi, kiedy Vermi-thrax zjawił się tuż przed
nimi, bardziej spadając niż miękko lądując na czterech łapach. Pochwycił
dziewczynki w szpony, poderwał się gwałtownie od ziemi i poszybował do góry.
Chociaż bił od niego świetlisty żar, jego sierść była chłodna.
To okazało się zbawienne. Wprawdzie piramida wytrzymała uderzenie barki, ale
bryły śniegu oderwały się od lodowej masy i zaczęły spadać w dół. Rozpryskując
się po drodze, przemieniały się w śnieżne chmury, zakrywając na chwilę ścianę
piramidy. Dopiero po zejściu śnieżnej lawiny Merle mogła zobaczyć, co pozostało
ze słonecznej barki.
Złocisty sierp leżał na jednym z wyższych stopni stożkowatej budowli. Niemal w
tym samym miejscu, w którym jeszcze przed chwilą kucała z Junipą. Pojazd z boku
uderzył w ścianę piramidy. Z lotu ptaka Merle mogła zobaczyć tylko niewielką
część powstałych szkód. Choćby dziurę w kadłubie powietrznego statku, którą
wybił od góry Vermithrax.
— Wróćmy na ziemię, proszę — powiedziała Merle do lwa, już prawie bez tchu, za
to z ulgą, jakby wstąpiły w nią nowe siły.
— Nie, to niemożliwe. To zbyt niebezpieczne. —Wydychane przez lwa powietrze
zamieniało się w kłęby pary.
— No chodź. Nie chcesz się dowiedzieć, co znajduje się w środku barki?
— Absolutnie nie!
— Zołnierze-mumie — odezwała się Królowa Laguny tylko do Merle. — Cały oddział.
Na czele z kapłanem, który dzięki magii utrzymuje barkę w powietrzu.
Merle spojrzała na Junipę zawieszoną na przedniej łapie Vermithraxa. Wargi
dziewczynki lekko się poruszyły. —Junipa?
— O co chodzi? — spytał Vermithrax.
11
— Zdaje się, że się przebudza.
— Znowu w niewłaściwym czasie — zrzędziła Królowa. — Dlaczego wszystkie te
rzeczy zdarzają się właśnie wtedy, kiedy są najmniej potrzebne?
Merle zignorowała dobiegający z jej głowy głos, nie bacząc na skutki, jakie to
mogło wywołać. Bo niewykluczone, że swoim zachowaniem spowoduje, iż przybędzie
im jeszcze jeden dodatkowy kłopot. Nie, teraz ważne dla niej było to, że Junipa
powoli dochodzi do siebie. W końcu to ona tak się z nią rozprawiła, że
przyjaciółka straciła przytomność. Choć szczerze mówiąc, nie miała większego
wyboru.
— Jeżeli ona jest jeszcze twoją przyjaciółką. — Królowa nie pierwszy raz czytała
w myślach Merle. Co zresztą od dawna było jej paskudnym zwyczajem.
— Oczywiście, że jest!
— Widziałaś, co robi. I słyszałaś, co mówi. Czy tak zachowuje się przyjaciółka?
— Ależ to Kamienne Światło. Junipa nic na to nie może poradzić.
— Co w niczym nie przeszkadza, że będzie się starała zadać ci bół.
Merle nic więcej już nie powiedziała. Krążyli jakieś dziesięć metrów nad wyższym
stopniem piramidy. Uścisk łapy Vermithraxa był coraz mocniejszy i sprawiał coraz
większy ból.
— Możesz spuścić nas na dół — poprosiła go raz jeszcze.
— Podłoże piramidy wydaje się stabilne — stwierdził z przekonaniem lew.
— Czy to znaczy, że możemy przypatrzyć się barce?
— Tego nie powiedziałem.
— Ale na dole nic podejrzanego się nie rusza. Jeżeli rzeczywiście były tam
mumie, to teraz są one...
12
— Martwe? — spytała Królowa bez ogródek.
— Obezwładnione.
— Może tak, a może nie.
— No tak, to są właśnie przypuszczenia, które nam bardzo pomogą — stwierdziła z
przekąsem Merle.
Vermithrax już podjął decyzję. Łagodnie poruszając skrzydłami, wylądował z
dziewczynkami, stając na stabilnym gruncie. Na tyle, na ile stabilna może być
czterotysięczna piramida, kryjąca w sobie wejście do piekła.
Pierwsza zeskoczyła Merle, stając na jednym z kamiennych stopni. Kiedy się
wyprostowała, wzięła ostrożnie Junipę na ręce. Usta przyjaciółki wciąż się
poruszały. Ale czy jej oczy nie rozwarły się szerzej? Merle dostrzegła pod jej
powiekami jakby błysk lustrzanego szkła.
Powoli kładła ciało Junipy na śniegu. Ciekawość nie dawała jej spokoju. Chciała
szybko podbiec do barki. Ale najpierw musiała zatroszczyć się o przyjaciółkę.
Delikatnie musnęła jej policzki. Kiedy skostniałymi palcami dotknęła gładkiej
skóry, czuła się, jakby dwa kawałki lodu ocierały się o siebie. Przez chwilę
myślała, po jakim czasie mogą pojawić się pierwsze odmrożenia.
— Junipa — wyszeptała. — Obudziłaś się?
Kątem oka dostrzegła, że ciało Vermithraxa w jednej chwili naprężyło się.
Imponujące mięśnie napinały się i zaciskały niczym pięści. Lew podwoił czujność,
jakby zwietrzył niebezpieczeństwo. Jego podejrzliwość wzbudzała nie tylko leżąca
obok rozbita barka. Także zdrada Junipy potęgowała w nim nieufność, podobnie jak
w Królowej. Tylko że w przeciwieństwie do niej Vermithrax nie ujawniał swych
odczuć aż tak otwarcie.
Powieki Junipy zadrżały. Po chwili z trudem otworzyła oczy. Merle ujrzała swoją
twarz, odbijającą się w lustrzanych
13
odłamkach, tkwiących w jej oczach. Zupełnie nie mogła się rozpoznać. Dostrzegła
oblicze człowieka-śniegu. Ze zmrożonymi włosami i białoniebieską twarzą.
„Potrzebujemy ciepła — pomyślała przerażona. — Inaczej umrzemy".
— Merle — wyszeptała Junipa tak cicho, że przyjaciółka ledwo ją usłyszała. —
Ja... Ty chyba... — Po czym ponownie zamilkła, kaszląc i zaciskając palce na
rąbku sukienki Merle. — Jest tak zimno. Gdzie... gdzie jesteśmy?
— W Egipcie. — Choć sama wypowiedziała te słowa, ich znaczenie wydało jej się
absurdalne. Równie dobrze mogłaby powiedzieć, że właśnie są na Księżycu.
Junipa wpatrywała się w nią z napięciem. Ale wzrok przyjaciółki nie zdradzał
nic, żadnych myśli. Odkąd ich wspólny mistrz luster w Wenecji, Arcimboldo,
wprawił Junipie oczy, dzięki czemu odzyskała wzrok, Merle zawsze przerażało jej
zimne spojrzenie. Ale nigdy to odczucie nie było tak głębokie, jak właśnie
teraz. Pośrodku tej lodowej pustyni.
— Egipt — głos Junipy brzmiał ochryple, ale nie zimno i beznamiętnie, jak
jeszcze we wnętrzu piramidy, kiedy to koniecznie chciała przekonać Merle, by
pozostali w środku. Merle poczuła iskierkę nadziei. Czyżby Kamienne Światło na
powierzchni ziemi straciło swoją magiczną moc?
Od strony barki dobiegały dziwne metaliczne odgłosy. Po nich rozległ się zgrzyt.
Vermithrax wydobył z siebie głuchy ryk i cały się zatrząsł. Ziemia pod jego
łapami ponownie zadrżała.
Na górnej ściance barki otworzył się metalowy segment, który zatrzymał się nagle
i przypominał teraz drżące skrzydło owada.
Vermithrax wysunął się przed dziewczynki, w każdej chwili gotów zasłonić je
swoim ciałem. Ale teraz przysłonił Merle
14
widok. Niemal wykręcała sobie szyję, by cokolwiek dostrzec między jego łapami.
Coś wynurzało się z wnętrza barki. Nie była to ani mu-mia-żołnierz, ani kapłan.
— Może sfinks? — szepnęła Królowa Laguny. Osobnik miał męski tułów, który od ud
przechodził w lwie
ciało, pokryte złocistopiaskową sierścią, z czterema muskularnymi łapami
zakończonymi ostrymi szponami. W ogóle zdawał się nie zwracać uwagi na
Vermithraxa i dziewczynki, tak bardzo był pochłonięty upadkiem barki. Z wielu
miejsc ciekła mu krew, a z głowy wyzierała dość głęboka rana. Próbował wyjść
przez wnękę w barce, lecz za każdym razem osuwał się z powrotem do środka.
Wreszcie przy kolejnej próbie stracił równowagę i zsunął się w dół. Spadł na
niższy stopień piramidy z siłą bezwładnego byka. Krew trysnęła na wszystkie
strony, skrapiając śnieżną biel. Potężne cielsko nie ruszało się.
— Nie żyje? — zapytała Merle.
Vermithrax brnął przez zaspy śniegu, kierując się ku barce. Spojrzał z góry na
sfinksa. — Tak, chyba na to wygląda.
— Myślisz, że w środku jest ich więcej?
— Zaraz sprawdzę. — Podszedł jeszcze bliżej do barki, zachowując przy tym
największą ostrożność.
— Jeśli to tylko barka zwiadowcza, to cóż u licha robi na jej pokładzie sfinks?
— spytała z niedowierzaniem Królowa. — Za zadania zwiadowcze z reguły
odpowiedzialny jest kapłan.
Merle zbytnio nie orientowała się w hierarchii egipskiego imperium, choć zdawała
sobie sprawę, że zwykle sfinksom przypadały najważniejsze funkcje. Jedynie
najwyżsi kapłani, otaczający Horusa, oddzielali ich w hierarchii od faraona
Amenophisa.
15
Vermithrax niczym mały kociak zwinnie wspiął się na kadłub barki. Zdradzić go
mógł jedynie cichy dźwięk ślizgających się po metalu szponów. Jeśli jednak
wewnątrz rzeczywiście były żyjące istoty, to już dawno musiałoby to zmusić lwa
do zachowania większej czujności.
— Dlaczego siedział tu sfinks? — pytała nieustannie Królowa.
— A niby skąd mam to wiedzieć?
Junipa instynktownie szukała dłoni Merle. Wreszcie ręce przyjaciółek splotły się
we wzajemnym uścisku. Z Merle powoli opadało napięcie. Kamienne Światło
przynajmniej na chwilę straciło swoją moc. Albo zainteresowanie Junipą.
Vermithrax, czołgając się niemal, dotarł do miejsca, gdzie było wejście do
środka barki. Wysunął przednią łapę aż na skraj otworu, wyciągnął do góry szyję
i spojrzał w dół.
Atak, którego się wszyscy spodziewali, nie nastąpił.
Kamienny lew rozejrzał się po całej wnęce.
— Trzęsę się jak osika — głos Junipy brzmiał tak, jakby myślami była bardzo
daleko, jakby jeszcze nie dotarło do niej to, co się niedawno stało.
Merle przyciągnęła ją do siebie, nie spuszczając wzroku z Vermithraxa.
— Chyba nie odważy się zejść na dól ? — powiedziała Królowa.
„A o co mamy się założyć, że zejdzie?" — pomyślała Merle.
Vermithrax raptownie skoczył na dół. Masywne ciało z trudem prześlizgnęło się
przez otwór. W tej samej chwili, kiedy promieniująca żarem sylwetka znikła w
środku barki, całe otoczenie stało się szare i ponure. Merle dopiero teraz
pojęła, jak bardzo bijąca od niego jasność rozświetlała białe połacie lodowej
powierzchni.
16
Vermithrax niczym mały kociak zwinnie wspiął się na kadłub barki. Zdradzić go
mógł jedynie cichy dźwięk ślizgających się po metalu szponów. Jeśli jednak
wewnątrz rzeczywiście były żyjące istoty, to już dawno musiałoby to zmusić lwa
do zachowania większej czujności.
— Dlaczego siedział tu sfinks? — pytała nieustannie Królowa.
— A niby skąd mam to wiedzieć?
Junipa instynktownie szukała dłoni Merle. Wreszcie ręce przyjaciółek splotły się
we wzajemnym uścisku. Z Merle powoli opadało napięcie. Kamienne Światło
przynajmniej na chwilę straciło swoją moc. Albo zainteresowanie Junipą.
Vermithrax, czołgając się niemal, dotarł do miejsca, gdzie było wejście do
środka barki. Wysunął przednią łapę aż na skraj otworu, wyciągnął do góry szyję
i spojrzał w dół.
Atak, którego się wszyscy spodziewali, nie nastąpił.
Kamienny lew rozejrzał się po całej wnęce.
— Trzęsę się jak osika — głos Junipy brzmiał tak, jakby myślami była bardzo
daleko, jakby jeszcze nie dotarło do niej to, co się niedawno stało.
Merle przyciągnęła ją do siebie, nie spuszczając wzroku z Vermithraxa.
— Chyba nie odważy się zejść na dół? — powiedziała Królowa.
„A o co mamy się założyć, że zejdzie?" — pomyślała Merle.
Vermithrax raptownie skoczył na dół. Masywne ciało z trudem prześlizgnęło się
przez otwór. W tej samej chwili, kiedy promieniująca żarem sylwetka znikła w
środku barki, cale otoczenie stało się szare i ponure. Merle dopiero teraz
pojęła, jak bardzo bijąca od niego jasność rozświetlała białe połacie lodowej
powierzchni.
16
W napięciu czekała na jakiś dźwięk z wnętrza barki, może na odgłos rozpoczętej
walki, na krzyki, skomlenia, szamotaninę ciał uderzających o ściany pojazdu.
Tymczasem tam panowała niezmącona cisza, tak niesamowicie przeraźliwa, że Merle
zaczęła się martwić o Vermithraxa.
— Myślisz, że coś mu się stało? — zapytała Królową i natychmiast spostrzegła, że
głośno wypowiadając pytanie, niechcący potrąciła zupełnie wyczerpaną Junipę,
wywołując skurcz jej ramion. Jasne, że przyjaciółka absolutnie nie miała
pojęcia, co w międzyczasie przytrafiło się Merle. Przed spotkaniem w piekle
ostatni raz widziały się przecież w Wenecji, ich rodzinnym mieście. Wtedy
Królowa Laguny nie była dla Merle niczym innym, jak tylko legendą. Niepojętą i
magiczną istotą, o której Wenecjanie szeptali z największą bojaźnią. Jak mogłoby
przyjść jej do głowy, że pewnego dnia, a właściwie kilka godzin później Królowa
schroni się w jej głowie?
Od tego czasu wydarzyło się tak wiele. Merle bardzo chciała podzielić się z
Junipą wszystkimi wrażeniami. I opowiedzieć jej o podróży wiodącej przez
otchłanie piekła, gdzie spodziewała się uzyskać pomoc przeciwko potężnemu
imperium, a gdzie czaiło się na nich niebezpieczeństwo, śmierć i Kamienne
Światło. Oraz Junipa. Dlatego Merle nie mogła się doczekać, by usłyszeć także
historię przyjaciółki. Marzyła, by wreszcie usiąść i spokojnie porozmawiać ze
swoją najlepszą przyjaciółką — tak jak to często czyniły w Wenecji.
Z zamyślenia wyrwał ją metaliczny odgłos z wnętrza barki.
— Vermithrax?
Lew nie odpowiedział.
Merle spojrzała na Junipę. — Możesz wstać?
W lustrzanych oczach pojawił się cień. Ale Merle szybko zorientowała się, że to
tylko cień jakiegoś drapieżnego ptaka, który przeleciał nad ich głowami.
17
— Spróbuję — powiedziała Junipa słabym głosem. Merle powątpiewała, czy jej się
uda. Jednocześnie przypomniała sobie, że wystarczył niewielki odłamek Kamiennego
Światła, tkwiący w jej piersi, by w ciągu kilku sekund zagoiły się jej rany.
Junipa podźwignęła się i podążając za Merle, doczłapała do barki.
— Chcesz także zejść na dół? — zapytała Królowa. „Ktoś chyba musi się na to
odważyć" — pomyślała Merle. Właściwie Królowa także niepokoiła się o
Vermithraxa.
I nawet zbytnio tego nie skrywała. Merle wyczuwała jej emocje, jakby były to jej
własne uczucia.
Zanim zbliżyła się do kadłuba, spojrzała na dół, na leżącego bez czucia sfinksa.
W międzyczasie stracił on jeszcze więcej krwi —- czerwona gwiazda o
nieregularnych promieniach, których końce niczym w gwieździe kompasu zakrzywiały
się na wszelkie możliwe strony. Cieknące strużki krwi natychmiast zamarzały.
Merle ponownie spojrzała w stronę otworu w barce, ale znajdował się on jeszcze
trochę wyżej. Cóż, nie uda jej się tak łatwo wdrapać na górę po tej śliskiej
powierzchni.
Nagły trzask w mgnieniu oka wyleczył ją z wszelkich obaw.
Na kadłubie pojawił się Vermithrax. Zamaszystym skokiem katapultował się przez
otwór i spojrzał łagodnie na dziewczynki.
— W środku jest pusto — powiedział spokojnym głosem.
— Pusto?
— To niemożliwe. — Królowa zanegowała jego słowa w myślach Merle. — Kapłani
Horusa nie zezwoliliby na to, żeby sfinksy samotnie przeprowadzały loty
rozpoznawcze. Kapłani i sfinksy śmiertelnie się nienawidzą.
18
„Masz całkiem niezłą wiedzę na ten temat" — pomyślała Merle.
— Tak długo, jak mogłam, chroniłam Wenecję przed mackami imperium i
drapieżnością jego władców. Dziwi cię, że jestem trochę zorientowana w tej
materii?
Vermithrax rozpostarł jedno skrzydło i wyciągnął na wierzch połyskującego złotem
kadłuba barki najpierw Merle, a potem, już trochę mniej zdecydowanie, Junipę. I
wskazał na otwór. — Zejdźcie na dół. Tam jest przynajmniej trochę cieplej. Nie
będziecie przecież tak dalej marzły.
Ledwo zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy nagle jak spod ziemi wyrosła czyjaś
potężna, masywna sylwetka, lądując na kadłubie barki tuż obok dziewczynek i
wydając tępe odgłosy. Zanim Merle zdążyła się zorientować, co się dzieje,
poczuła, że ręka Junipy została wyrwana z jej dłoni.
Zatoczyła się. Przed nią stał ranny sfinks, trzymając Junipę w szponach swojej
potężnej łapy. Na jego tle dziewczynka wydawała się jeszcze bardziej krucha i
drobna. Przypominała raczej malutką zabawkę w szponach bestii.
Nie krzyczała. Cichym głosem wymawiała imię Merle. W końcu zamilkła.
Vermithrax, chcąc zbliżyć się do sfinksa, przesunął Merle na bok. Ale już z tej
odległości zobaczył, jak z wysiłkiem porusza on głową. Jakby każdy ruch sprawiał
mu potworny ból. Z ran na głowie ciekła strużkami krew i kapała na włosy Junipy.
I natychmiast zamarzała.
— Rozszarpię tego dzieciaka na kawałki — powiedział z wyraźnym trudem. Wprawdzie
w języku Merle, ale z akcentem zdradzającym mocno spuchnięty język.
— Mc więcej nie mów — powiedziała Królowa błagalnym głosem. — Niech Vermithrax
załatwi to wszystko sam.
— Ale Junipa...
19
— On już wie, co do niego należy.
Merle spojrzała na przyjaciółkę. Na jej twarzy malował się lęk. Tylko lustrzane
oczy były nadal zimne i beznamiętne.
— Nie podchodź bliżej — wycedził przez zęby sfinks. — Inaczej ona zginie.
Vermithrax zamerdał ogonem na wszystkie strony. Po czym ryknął przeraźliwie i
wyciągnął do przodu szpony, skrobiąc nimi po metalowym kadłubie barki.
Położenie sfinksa było beznadziejne. W ewentualnej walce nie miałby żadnych
szans. A mimo to stosował przebiegłą taktykę, trzymając Junipę przed sobą i
zasłaniając się nią jak tarczą. Nogi dziewczynki wisiały dobre pół metra nad
ziemią.
Merle zauważyła jednak, że sfinks nie dotyka ziemi wszystkimi łapami. Jego
przednia prawa łapa była lekko zgięta. Wyraźnie doskwierał mu ból. I rozpacz.
Ale to właśnie czyniło go nieobliczalnym.
Merle zapomniała o zimnie, przenikliwym wietrze, a nawet o własnym lęku. — Nic
ci się nie stanie — starała się przekonać Junipę, nie do końca przekonana, czy
przyjaciółka w ogóle ją słyszy. A Junipa wyglądała teraz tak, jakby coraz
bardziej zapadała się w sobie.
Vermithrax zrobił kolejny krok w stronę sfinksa.
Ten uskoczył na bok, nie wypuszczając Junipy ze szponów.
— Zatrzymaj się! — powiedział stanowczo. W jego oczach odbijał się promieniujący
od obsydianowego lwa żar. Nie bardzo pojmował, kto lub co przed nim stoi:
potężny, skrzydlaty lew, który niczym świeżo wykute żelazo żarzy się na
wszystkie strony. Jeszcze nigdy w życiu nie wiedział takiej istoty.
Tym razem Vermithrax posłuchał i zatrzymał się. — Jak się nazywasz, sfinksie? —
zapytał rozsierdzony.
— Simphater.
20
— Dobrze, Simphaterze. Zastanów się najpierw. Jeśli tej dziewczynce spadnie z
głowy choćby jeden włos, zabiję cię. Doskonale wiesz, że to uczynię. Tak szybko,
że nawet nie poczujesz. A jeśli mnie rozzłościsz, zginiesz powoli, w strasznych
męczarniach.
Oczy Simphatera zabłysły gniewem. Po lewej powiece ciekła mu krew. Nie mógł
jednak jej sobie wytrzeć. — Zatrzymaj się!
— Dobrze, sam jesteś sobie winien.
Merle widziała, że mięśnie i ścięgna sfinksa napinają się. Zmienił teraz
pozycję, chwytając dziewczynkę za ramiona, choć dalej unosił ją w powietrzu.
„Rozszarpie ją — pomyślała Merle w popłochu. — Po prostu ją przepołowi".
— Nie — zawyrokowała Królowa, choć jakby bez przekonania.
— On ją zabije. Oszalały z bólu jest gotów zrobić każde szaleństwo.
— Sfinksy mogę znieść większy ból niż ludzie. Vermithrax zdawał się zachowywać
olimpijski spokój. —
Simphaterze, jesteś wojownikiem i dlatego nie zamierzam cię okłamywać. I dobrze
wiesz, że nie pozwolę ci ujść z życiem. Mimo to nie chcę cię zabić. Ty potrafisz
sterować barką. A my chcemy opuścić to miejsce. Mamy wspólne interesy. Dobrze
się składa, nieprawdaż?
— Ale po co ci barka? — spytał zirytowany Simphater. — Skoro walczyliśmy w
powietrzu, to ty potrafisz latać i nie potrzeba ci żadnej barki.
— Mnie nie, ale dziewczynkom. Na moim grzbiecie nie przeżyją lotu. W ciągu paru
minut zabije je zimno.
Simphater spojrzał podejrzliwie najpierw na Merle, potem na lwa, a w końcu na
ciągnące się aż po horyzont białe połacie śniegu. — Czy to wasza sprawka?
21
Vermithrax zmarszczył brwi. — O czym ty mówisz?
— Lód, śnieg... Na tej pustyni nigdy nie padał śnieg.
— Skądże, to nie my — odpowiedział lew. — Ale znamy tego, kto jest za to
odpowiedzialny. To nasz potężny i wpływowy przyjaciel.
Oczy sfinksa znów się zaiskrzyły. Choć teraz bardziej zdradzały rozterkę niż
gniew. Bo może lew chce go nabrać? I pozbawić pewności siebie? Machnął ogonem w
jedną i drugą stronę. Pomimo przenikliwego zimna kolejne krople krwi zraszały mu
czoło.
Nagle Merle wstrzymała oddech. Simphater skinął głową i niemal niezauważalnie
spuścił Junipę na ziemię. Dziewczynka dopiero teraz, gdy stopami dotknęła złotej
powierzchni barki, ocknęła się z otępienia i pojęła, co się stało. Potykając
się, pobiegła do Merle. Przyjaciółki padły sobie w ramiona. Merle cały czas
kontrolowała wzrokiem sfinksa.
Vermithrax nie ruszył się z miejsca. On i sfinks patrzyli sobie w oczy.
— Dotrzymasz danego mi słowa? — spytał sfinks głosem wyrażającym spore
zdziwienie.
— Ależ oczywiście. Jeżeli nas stąd zabierzesz.
— I bez magicznych sztuczek — dopowiedziała Merle. Choć tym razem jej głosem
przemówiła Królowa. — Znam się na waszej magii i od razu zorientuję się, jeśli
będziesz chciał uciec się do czarów.
Simphater wpatrywał się w Merle zdziwiony, a z jego wzroku można było wyczytać,
że zastanawia się, czy oto przypadkiem nie lekceważy tej zaprzyjaźnionej z lwem
dziewczynki.
Merle, po wypowiedzeniu ostrzegawczych słów do sfinksa, także ogarnęło
zdumienie. Mimo to nie czyniła teraz nic, by pohamować zapędy Królowej Laguny,
która do woli
22
wysługiwała się jej językiem. Chociaż już wiedziała, że potrafi zmusić Królową
do sporej powściągliwości.
— Bez żadnych sztuczek — powtórzyła Królowa ustami Merle. I dopowiedziała kilka
słów, których Merle absolutnie nie znała, ba, których nie znał żaden człowiek.
Wywodziły się one z języka sfinksów i zrobiły na Simphaterze ogromne wrażenie.
Jeszcze raz z największą uwagą przypatrzył się dziewczynce. Jego niezdecydowanie
ustąpiło miejsca bojaź-ni. Spuścił łeb i pokornie się skłonił.
— Uczynię, co zechcesz — powiedział.
Junipa zdawała się pytać: skąd ty to wszystko wiesz? Ale Merle nie mogła jej
teraz odpowiedzieć. Nie teraz. Nie było na to czasu.
Natomiast Vermithrax dobrze wiedział, kto przemawia ustami Merle. Wyczuwał
obecność Królowej jak nikt inny. Nic dziwnego, że Merle wielokrotnie
zastanawiała się, cóż może łączyć tkwiącego w jej głowie ducha z obsydianowym
lwem.
— Najpierw wejdziesz ty — powiedział Vermithrax do Simphatera i wskazał na
wnękę.
Sfinks skinął głową. Jego łapy pozostawiały na śniegu czerwone ślady krwi.
I nagle tę lodowatą wyżynę przeszył przeraźliwy dźwięk. Junipa i Merle musiały
zatkać sobie uszy. Świszczące wibracje rozchodziły się po bezkresnych połaciach,
sięgając aż po widoczne na linii horyzontu śnieżne piramidy. Pokrywa śnieżna
zaczęła pękać. Od krawędzi stopnia piramidy, na której stała barka, odrywały się
sople lodu, wbijając się w śnieg na jakieś dwa metry.
Merle poznała ten dźwięk.
To był krzyk sokoła.
Simphater zamarł ze strachu.
23
Na horyzoncie, wysoko ponad szczytami piramid pojawił się zarys imponującego
drapieżnika, lśniącego złotymi skrzydłami — tak wielkimi, jakby oplatały cały
świat. Kiedy je rozpostarł, w dół zaczęły schodzić lawiny śniegu.
Merle widziała, jak śnieżne masy ruszają przed siebie i biała ściana chmur
nadciąga w jej kierunku. Zwolniły dopiero tuż przed samą piramidą i zapadły się.
Potężny sokół rozwarł szeroko dziób, wydobywając z siebie ponownie przeraźliwy
dźwięk, tym razem jeszcze głośniejszy. Masy śnieżne raz jeszcze ruszyły przed
siebie, z hukiem przypominającym trzęsienie ziemi. Junipa chwyciła się Merle
mocno, ta zaś instynktownie wbiła palce w gęstą grzywę Vermithraxa.
Simphater wpadł w panikę. Przerażony zrobił krok w tył, ale stracił równowagę na
śliskiej powierzchni kadłuba barki i runął w przepaść. Nie zatrzymał się na
kolejnym stopniu piramidy, tylko z impetem leciał na dół. Jego głowa
roztrzaskała się o lód i kamień. Dopiero u stóp piramidy ciało sfinksa
zatrzymało się, przekręcając się w tak nienaturalny sposób, że nie ulegało
najmniejszej wątpliwości, iż wyzionął ducha.
Sokół zaskrzeczał po raz ostatni. Zwinął skrzydła, przyłożył je do ciała, tak
jak to czyni magik ze swoim płaszczem po skończonej sztuce, i jak na komendę
zniknął w przestworzach.
Chwilę później na horyzoncie zrobiło się pusto. Wszystko wróciło do poprzedniego
stanu — z wyjątkiem Simphatera, który leżał bez czucia zatopiony głęboko w masie
śniegu.
— Do barki, szybko — zakomenderował Vermithrax. — Musimy...
— Stąd wiać? — zapytał głos dobiegający znad jego głowy. Na wyższym stopniu
piramidy pomimo panującego zimna
stał mężczyzna bez ubrania. Merle przez chwilę sądziła, że jego ciało pokrywa
delikatne upierzenie. Czyżby jednak uległa
24
jakiemuś złudzeniu? Skóra z pewnością była pierwotnie pomalowana złocistą farbą.
Teraz tylko jej resztki zaświadczały o wcześniejszym wyglądzie. Czaszkę
pokrywała złotawa siatka, wpuszczona głęboko w skórę. Rozpościerała się od tyłu
głowy aż po brwi niczym szachownica o równych polach.
Natychmiast wszyscy go poznali: to był Seth, najwyższy spośród kapłanów Horusa,
osobisty i najbliższy powiernik faraona i drugi po nim człowiek w hierarchii
imperium.
Odkąd po nieudanym zamachu na jego życie, dokonanym przez władcę piekieł, Lorda
Światło, uciekł stamtąd, ukrywał się pod postacią sokoła. W piekle Vermithrax
udał się jego śladem i w ten sposób dotarł do wyjścia z piramidy, wyprowadzając
Merlę, Junipę i Królową na powierzchnię ziemi.
— Beze mnie nigdzie się nie ruszycie — powiedział Seth głosem nie brzmiącym aż
tak złowieszczo, jak on sam by sobie tego życzył.
Widok zlodowaciałej pustyni odbierał mu — tak jak i wszystkim — naturalną
pewność siebie. Choć on przynajmniej nie trząsł się z zimna. Merle zauważyła
nawet, że pod jego stopami topniał śnieg. Nie bez powodu Seth uchodził za
największego magika w imperium.
— Do barki, szybko — wezwał Vermithrax dziewczynki. Merle i Junipa pospiesznie
ruszyły do wnęki w barce, ale
powstrzymał je głos Setha.
— Nie chcę z wami walczyć, a już na pewno nie tutaj.
— To czego chcesz? — spytała Merle drżącym głosem. Seth zastanowił się. —
Odpowiedzi. — Wykonał nieokreślony ruch ręką. — Odpowiedzi na to wszystko
dookoła.
— Nie mamy o tym najmniejszego pojęcia — odparł Ver-mithrax.
— Przed chwilą mówiłeś zupełnie coś innego. Chyba, że okłamałeś tego biedaka
Simphatera w ostatniej minucie ży-
25
cia. Znasz przecież tego, kto ponosi odpowiedzialność za ten stan. Sam
powiedziałeś, że jest waszym przyjacielem.
— Także z tobą nie chcemy się kłócić, kapłanie Horusa — powiedział Vermithrax. —
Ale nie jesteśmy twoimi niewolnikami.
Drugi człowiek w imperium nie był zwykłym nieprzyjacielem, ale i Vermithrax nie
należał do tych, którzy są skłonni nie doceniać przeciwnika.
Seth roześmiał się szyderczo. — Jesteś Vermithrax, nieprawdaż? Wenecjanie
uważają cię za nikczemnego zdrajcę. Przed wielu laty opuściłeś plemiona
mówiących lwów w Afryce, by wziąć udział w wojnie przeciwko Wenecji. Nie patrz
tak na mnie, drogi lwie. Znam ciebie. A co się tyczy twojego niewolnictwa, od
którego się wzdragasz, to mogę cię uspokoić: nie zamierzam cię uczynić swoim
sługą. Jesteś zbyt niebezpieczny i nieprzewidywalny. Podobnie jak całe twoje
lwie plemię — bolesne doświadczenie, które, niestety, stało się naszym udziałem.
Ale imperium poradziło sobie i ścierwo twoich współplemieńców zostało zmielone
na pył przez młyny śmierci pod Heliopolis i rozrzucone po obydwu brzegach Nilu.
Merle nie była w stanie się ruszyć. Ba, wydawało jej się, że przestało jej bić
serce. Wpatrywała się w Vermithraxa. Widziała bijącą z jego oczu złość,
nienawiść i bezdenną rozpacz. Od pierwszej chwili, kiedy go poznała, żył
przecież nadzieją, że któregoś dnia powróci jednak do swego afrykańskiego
plemienia.
— Łżesz, kapłanie — powiedział beznamiętnie.
— I owszem, może kłamię, a może jednak nie. Vermithrax już szykował się do
skoku, gdy nagle Królowa,
posługując się ustami Merle, krzyknęła: — Nie! Jeśli Seth nie będzie żył, nigdy
się stąd nie wydostaniemy!
26
Przez moment wydawało się, że nic nie powstrzyma rozjuszonego lwa. Nawet Seth
zrobił krok do tylu. Vermithrax powściągnął jednak żądzę zemsty, choć wciąż
pozostawał w gotowości do ataku.
— Dowiem się, czy mówisz prawdę, kapłanie. A jeśli tak, to dopadnę cię. Ciebie i
wszystkich pozostałych winnych tej rzezi.
Seth znów zaśmiał się szyderczo. — Czyli możemy teraz przestać rozmawiać o
uczuciach i przejść do sedna sprawy, to jest do naszych pertraktacji? Czy
uchylicie wreszcie rąbka tajemnicy i powiecie, co stało się w Egipcie? Wtedy
wywiozę was stąd na pokładzie barki.
Vermithrax milczał.
— Dobrze, niech tak będzie — powiedziała Merle powoli. Seth zrobił do niej oko,
nie spuszczając jednak wzroku
z lwa. — Vermithraksie, czy mogę ci wierzyć?
Obsydianowy lew położył przednią łapę na metalowej powierzchni kadłuba barki.
Rozpogodził się, a zmarszczki na jego pysku wygładziły się. Skinął głową.
„W młynach śmierci przemieleni na pył i piasek — dudniło Merle w głowie. — Całe
lwie plemię. Czy to może być prawda?"
— Tak — potwierdziła Królowa. — Tak działa imperium. A Seth jest jego
ucieleśnieniem.
„Niewykluczone, że kłamie" — pomyślała.
— Kto to wie?
„Ale ty w to wierzysz, nieprawdaż?"
— Kiedyś Vermithrax i tak dowie się całej prawdy. A w co ja wierzę — nieważne.
Merle chciała podejść do Vermithraxa i przytulić się do niego. Ale lew stał jak
zamurowany.
Dała więc znak Junipie i zeszła z nią na pokład barki.
27
Na morskich głębinach
Syreny prowadziły serafina i unke na oceaniczne głębie.
Obydwoje mieli na głowach hełmy, prześwitujące szklane kule, przymocowane pod
szyją skórzanym paskiem. Ale to, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak szkło,
było w istocie zahartowaną wodą, jednym z cywilizacyjnych osiągnięć
podoceanicznych imperiów, które swoją świetność osiągnęły przed tysiącami lat.
Kiedy Serafin w dalszym ciągu nie zdradzał najmniejszej ochoty, by włożyć głowę
do szklanej kuli, Unke przekonywała go, tłumacząc, że w takim właśnie hełmie
Merle przemierzała weneckie kanały. I że tylko dzięki temu nakryciu głowy mogła
ujść z życiem przed egipskimi oprawcami.
Serafin, zanim zgodził się założyć ten dziwaczny hełm, kilka razy głęboko
zaczerpnął powietrza. Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ po chwili sam się
przekonał, że w zahartowanej wodzie oddycha się całkiem normalnie. Ścianki kuli
nie zaparowywały nawet od środka. Pokonawszy wątpliwości i lęk, dość szybko
przyzwyczaił się do nietypowego nakrycia głowy.
Razem z Unke przywitali się ze swoimi towarzyszami podróży, podając im ręce. W
tym i Lalapei, która przynajmniej na razie wolała zachować ludzką postać. Potem
weszli do wody. Ubranie Serafina natychmiast przemokło, ale przez skórzany pasek
nie przeciekła ani kropelka. On sam wierzył niezbicie, że hełmy są wytworem
jakiejś magicznej sztuczki. I jeśli rzeczywiście kryły w sobie myśl techniczną
rodem
28
z podoceanicznych imperiów, to ta już dawno znikła wraz z jej twórcami. Raz na
zawsze.
Zejście do krainy morskich czarownic Serafin wyobrażał sobie jako fantastyczną
podróż po morskich głębinach, jako zapierającą dech w piersiach wędrówkę po
rafach koralowych, pełnych bujnych roślin, nieznanych stworów morskich, ławic
milionów ryb, bajecznie kolorowych i urzekających swym pięknem.
Zamiast tego kroczył w ciemnościach.
Już kilka metrów pod powierzchnią wody przestało tu docierać światło dzienne.
Otoczenie przybrało najpierw odcień ciemnozielony, a potem czarny. W panującym
mroku nie mógł dojrzeć nawet Unke i dwóch syren, trzymających go za ręce i
pomagających mu zejść na oceaniczne głębiny. Napierające na jego ciało ciśnienie
sprawiało mu lekki ból, choć w żaden inny sposób nie doskwierało mu, co tak
naprawdę przeczyło wszystkim do tej pory zasłyszanym teoriom o nurkowaniu.
Wytłumaczenie tego niezwykłego zjawiska jedynie posiadaniem na głowie hełmu
wydawało mu się zbyt naiwne. Ostatecznie jednak nic innego nie przychodziło mu
na myśl.
Otaczający go zewsząd mrok zdawał się być nieprzenikniony — nie mógł dostrzec
nawet własnej ręki. Równie dobrze mógłby się poruszać jako eteryczna istota. Ha,
całkiem możliwe, że właśnie teraz był taką istotą — jeśli przy wejściu do
królestwa morskich wiedźm oddawało się do szatni na przechowanie własne ciało,
tak jak kapelusz czy płaszcz. Czy go to irytowało? Ależ skąd! Tak naprawdę
przeszywał go lęk, kiedy czuł dłonie Unke i syren, a nie widział żadnej z nich.
A jeśli ulegał absolutnemu złudzeniu? Jeśli to tylko on sam snuł się po
otchłaniach zimna i ciemności, zamieszkanych przez Bóg wie jakie istoty?
29
„Nie myśl o tym! Nie daj się zwariować! Wszystko skończy się dobrze!"
Przypomniał sobie twarz Merle — jej uśmiech, wyraz oczu, rysy podbródka — z
której biła śmiałość, odwaga. I buńczucznie zmierzwione włosy. Tak, musi ją
zobaczyć! Za to pragnienie już teraz płaci wysoką cenę. Choćby spotykając się z
morską wiedźmą.
Pod nim, przed nim, a może i nad nim migotały w morzu ciemności mgliste
światełka, które z bliższej odległości przypominały pochodnie.
Gdy zbliżył się do nich jeszcze bardziej, przekonał się, że jego przypuszczenie
okazało się słuszne. Tu, na morskich głębinach, w regularnych odstępach od
siebie falowały kule. Bardziej mgliste niż jego hełm i nieustannie zmieniające
swój wygląd. Przypominały bąbelki powietrza, w których wnętrzu płonął ogień.
Ogień w morskich głębinach, dziesiątki, setki metrów pod powierzchnią wody!
W poświacie migoczących płomyków ognia mógł wreszcie dostrzec sylwetki swoich
przewodniczek, bladawych istot z długimi włosami. Kobiet, których pośladki
perfekcyjnie zlewały się z łuskowatym ogonem. Nawet mgławice dryfujących wodnych
cząsteczek i smugi cieni nie zniekształcały piękna tych postaci. A gdyby jeszcze
one same nie miały tych pysków, szerokich od ucha do ucha, z niekończącą się
ilością ostrych jak nóż zębów! Tyle tylko, że ludzki wzrok przyciągały nie pyski
syren, do złudzenia przypominające szczęki rekina, lecz ich anielskie oczy.
Bąbelki powietrza, w środku wypełnione ognikami, pojawiały się coraz częściej.
Serafin dostrzegał je teraz nawet na morskim dnie — skalistym podłożu pełnym
licznych uskoków. Tańczyły na skalnych krawędziach, napędzane niewi-
30
docznymi prądami, to unosząc się, to opadając. Tymczasem skalne przesmyki i
wąwozy ginęły w absolutnej ciemności. Wkrótce Serafin mógł stwierdzić, że skalne
ściany morskich pasm górskich oplatają ruiny murów, budynków, dróg i przejść.
Czyżby to miasto wznosiło się kiedyś ponad powierzchnię morza? A może jego
mieszkańcy żyli jednak pod wodą, jak ryby? Trudno było odgadnąć. Jedno nie
ulegało wątpliwości: miasto już dawno zostało opuszczone.
Jeśli pochodziło z okresu świetności podoceanicznych imperiów, to na podstawie
wyglądu można było odgadnąć jedną jego tajemnicę. Tak przynajmniej uważał
Serafin, który wnioskował, że obojętnie, kto mieszkał w obrębie murów, w swych
potrzebach nie różnił się zbytnio od współczesnych ludzi. Ściany, tak jak dziś,
służyły do ukrycia się, a ulice zapewniały wybór właściwej drogi — taka kryjówka
z kamienia i metalu.
Jedną z wysokich skał, wynurzających się wysoko z morskich fal, zamieszkiwała
wiedźma morska.
Wiła się w ciemnościach niczym pełzający robak, otoczona tańczącymi ognistymi
bąbelkami. A mimo to w niewytłumaczalny sposób jej sylwetka nie rzucała żadnego
cienia. Jakby jej skóra broniła się skutecznie przed odbiciem światła. Właśnie
wypuszczała z ust bąble powietrza, których wielkość dorównywała spichlerzowi na
handlowej fregacie. Wychudzonymi, kostycznymi palcami kiwała na Serafina i Unke.
Jej długie włosy falowały w powietrzu dookoła głowy niczym las podwodnych
roślin, unosząc się i opadając, jednak nigdy tak nisko, by opaść na ramiona.
Była wysoka jak strzelista wieża, dużo większa od trupa jej rywalki, na którego
natknęli się nieco wcześniej. Jej oblicze ucieleśniało zarówno urodę syreny, jak
i demoniczność po-twora-ośmiornicy.
31
Bąble dryfowały teraz w kierunku Serafina i Unke. Zanim jeszcze do nich dotarły,
syreny pośpiesznie odpłynęły, kilkakrotnie mocno uderzając płetwami swoich
łukowatych ogonów. Serafin starał się ominąć nadpływający bąbel, ale ten go
musnął i wessał do środka. Chłopak, dysząc lekko, ślizgał się po wewnętrznych
ściankach, aż wreszcie, leżąc na wznak, zjechał do najniższego punktu pęcherza
powietrza. Tam się zatrzymał. Chwilę później obok niego wylądowała Unke z małym
plecakiem na ramionach i wystającą z niego lustrzaną maską. Nic nie mogło jej od
niej rozdzielić. Klamry maski były mocno zapięte, a paski wrzynały się jej w
skórę.
Z mroku wyłaniała się powoli twarz wiedźmy. Jej usta, składające się jak do
pocałunku, wsysały powietrze, przyciągając jednocześnie pęcherz do siebie.
Demoniczna twarz przybliżała się i stawała się coraz większa, aż w końcu
osiągnęła rozmiar weneckiej kamienicy. Serafin starał się tak sterować
pęcherzem, by ominąć wiedźmę, ale jego dłonie i stopy niezręcznie ślizgały się
po gładkiej powierzchni pęcherza. Właściwie nie pozostawało mu nic innego, jak
tylko siedzieć i przyglądać się, jak nieuchronnie dryfuje prosto do paszczy
morskiej wiedźmy.
— Połknie nas.
— Nie, raczej w to nie wierzę. — Unke jak zahipnotyzowana wpatrywała się w
wielkie oblicze, przerażające i piękne zarazem.
— Wiedźmy morskie pożerają ludzi — stwierdził nieprze-konany Serafin — o tym wie
każde dziecko.
— Nie, pożerają tylko padlinę, a to różnica. Wyłącznie martwych ludzi, a nie
żywych.
— A któż im zabroni zmienić to upodobanie?
— Gdyby chciała nas zabić, uczyniłaby to już wtedy, kiedy byliśmy jeszcze na
powierzchni morza. Ale przecież dopiero
32
co zwyciężyła swoją rywalkę i przejęła we władanie jej królestwo. Prawdopodobnie
jest w dobrym nastroju — o ile taki w ogóle udziela się wiedźmom.
Znajdowali się teraz najwyżej dziesięć metrów od wiedźmy. Dookoła falowały
dziesiątki ognistych pęcherzy, iskrząc się niczym złotawa korona wokół jej
głowy. Serafin wpatrywał się wyłącznie w jej usta: pełne, mięsiste i ciemne.
Zupełnie odmienne od szerokiego nacięcia, charakterystycznego dla ust syren. Zza
warg połyskiwały jasne zęby, długie i ostre.
Z powodu bliskości twarzy wiedźmy ściana pęcherza wklęsła. Nos, usta i oczy
intruza wdarły się do środka i w mgnieniu oka znalazły się tuż przed Serafinem i
Unke: wiedźma naciągnęła na siebie pęcherz jak maskę. Woda spływała jej po
siwych włosach, szerokie strużki ściekały z nosa, przez kąciki ust, aż po brodę.
Miała twarz młodej kobiety, absurdalnie powiększoną, jak pod lupą. By spojrzeć
jej w oczy, trzeba było błyskawicznie popatrzeć najpierw w prawo i w lewo, co
wywoływało zawrót głowy. Tak duża odległość oddzielała jedno oko od drugiego.
Tymczasem Unke zniechęciła się kolejną próbą stanięcia na obydwu nogach. Siedząc
na śliskiej powierzchni pęcherza, jedynie nieznacznie skinęła głową w geście
powitania. Serafin pomyślał, że powinien uczynić to samo. Lekko pochylił głowę.
Wiedźma morska spojrzała na nich z góry: potężna ściana ust, oczu i straszliwych
zębów. — Witam was na morskich głębinach.
Wbrew pierwotnym obawom, jej głos nie wydał się Serafinowi zbyt donośny, ale
nieprzyjemna woń, dochodząca z mięsistych ust, rzuciła go na tylną ściankę
pęcherza niczym
33
sztormowy podmuch. W ciągu kilku sekund wewnątrz bąbla cuchnęło jak w rzeźni na
weneckiej Calle Pinelli. Smród wdzierał się przez szklane hełmy. — Co was
sprowadza do mojego królestwa?
— Klątwa — odpowiedziała Unke prostu z mostu.
— Czyja?
— Wiesz dobrze, pani, w jakich żyjemy czasach. I przed kim drżą ludzie.
Wiedźma przytaknęła, ale ten niemal niezauważalny ruch wprawił cały pęcherz w
potężny wstrząs. Unke i Serafin przewrócili się. Jeden z dwóch gigantycznych
kącików ust drgnął i lekko rozbawiony podniósł się do góry.
— Czyli Egipcjanie. Ale ty nie musisz się niczego obawiać, nie jesteś
człowiekiem.
— Ja nie, mieszkam jednak wśród ludzi.
— Masz syreni pysk. Jak ludzie mogli cię kiedykolwiek uważać za jedną ze swoich?
— Kiedy opuściłam morskie głębiny, byłam bardzo młoda. Nie wiedziałam, co robię.
— A kto pozbawił cię łuskowatego ogona?
— Powinnaś rozpoznać po zapachu.
Wiedźma przytaknęła ponownie, wskutek czego Serafin i Unke przetoczyli się po
pęcherzu jak owady trzymane w potrząsanej przez dziecko szklance. — To ja ją
zabiłam. Była stara, głupia i miała złe zamiary.
Serafinowi przed oczyma stanęły unoszone przez fale zwłoki starej wiedźmy. I
zdumiał się na słowa stojącej przed nią istoty. Nie bardzo mógł pojąć, że jakaś
wiedźma cokolwiek może nazwać „złym". Albo że chciałaby nazwać. Unke
powiedziała, że wszystkie wiedźmy żywią się padliną. Ale czy to od razu czyniło
je złymi istotami? Czyż ludzie nie jedzą zabitych ryb?
34
— Nigdy nie byłam na usługach twojej rywalki — wyjaśniła wiedźmie Unke. —
Dokonałyśmy uczciwej transakcji. Za zamianę łuskowatego ogona na ludzkie nogi
została sowicie wynagrodzona.
— Nie mam powodów, żeby ci nie wierzyć. Kiedy umierała, była bardzo samotna. W
godzinie śmierci nikt jej nie towarzyszył. Nawet inne wiedźmy się jej obawiały.
— Czyli dobrze się stało, że ją zabiłaś.
Wiedźma zatoczyła swoimi olbrzymimi rękami koło przed Serafinem i Unke.
— Wiesz chyba, kto kiedyś zamieszkiwał to królestwo? Unke skinęła głową. — Na
tych szerokościach geograficznych dominowali mieszkańcy podoceanicznych
imperiów.
— Jeszcze dziś można tu wiele odkryć. Pozostałości po podoceanicznych kulturach
kryją w sobie wiele tajemnic. Niejedną mogłabym odkryć, ale Egipcjanie spędzają
mi sen z powiek.
— Jak taka istota jak ty może obawiać się Egipcjan i faraona?
Wiedźma po raz pierwszy uśmiechnęła się szczerze. — Nie musisz mi kadzić, syreno
z ludzkimi nogami. W istocie, tu, na oceanicznych głębiach, dzierżę pełnię
władzy. Ale to, co czyni Egipcjan potężnymi i daje im siłę, może dosięgnąć i
mnie. Zresztą nie drżę o siebie. Imperium prawie w pień wytępiło już syreny. My,
wiedźmy, rodziłyśmy się po to, by panować i rządzić. Ale nad kim miałybyśmy
sprawować rządy, skoro nasze poddane zostały zdziesiątkowane? Kiedyś ostatnia
syrena padnie. Wtedy i dla nas wybije godzina. Morze zamieni się w martwe,
pozbawione żywych, myślących istot królestwo. Zostaną jedynie głupie ryby.
— Więc łączy nas nienawiść przeciwko Egipcjanom — podsumowała Unke.
35
— Nie mogę powiedzieć, że ich nienawidzę. Akceptuję ich rolę w zmiennym biegu
dziejów. Ale to nie znaczy, że muszę wszystko od nich przyjmować za dobrą
monetę. Tym bardziej, że wyzwalają we mnie smutek i gniew. — Przepełnione troską
oczy wiedźmy przez moment błądziły dookoła. Ona sama zdawała się być myślami
zupełnie gdzie indziej. — Co chcecie zrobić, kiedy was stąd wypuszczę?
Serafin przez cały czas przysłuchiwał się rozmowie, zachowując spokój. Także
teraz wydawało mu się, że będzie lepiej, jeśli Unke bez jego udziału dokończy
rozmowę z wiedźmą. Czyż nie wiedziała, jak należy obchodzić się z tak
nietuzinkową istotą?
— Ludzie, którzy mi towarzyszą, na pełnym morzu umrą z pragnienia — powiedziała
Unke. — A ja nie chcę wędrować sama. Wolę już umrzeć.
— Wielkie słowa — powiedziała wiedźma. — Chyba wiesz, co mówisz?
Unke przytaknęła.
— Jaki macie plan?
— No właśnie — westchnął Serafin. — Jak wygląda nasz plan?
— Egipt — powiedziała Unke.
Serafin wlepił w nią oczy. Wiedźma natychmiast to zauważyła.
— Twój towarzysz podróży jest odmiennego zdania? — zapytała w taki sposób, jakby
zwracała się w dalszym ciągu do Unke, choć w istocie przeszywała Serafina
wzrokiem, prowokując go do udzielenia odpowiedzi.
— Nie, wcale nie — wybąkał niepewnie. — Naprawdę nie.
Przez twarz wdzięcznej Unke przemknął cień uśmiechu. W tej samej chwili zwróciła
się do wiedźmy: — Nie mamy
36
większego wyboru. Możemy albo się ukryć, albo walczyć. Ja będę walczyć. I jestem
pewna, że moi przyjaciele również, jeśli się nad tym zastanowią.
— Planujecie atak na Egipt? — spytała wiedźma ironicznie. — W pojedynkę?
Serafin pomyślał o małym oddziale, który czekał na nich na powierzchni wody.
Przypuszczał, że Dario, Aristide i Tiziano przyłączą się do nich. Ale Lalapeja?
Ten sfinks w przybranej ludzkiej postaci? Przecież już w Wenecji sprzeniewierzył
się swoim współplemieńcom i w ten sposób wystąpi! przeciwko imperium. Ale klęska
mocno go dotknęła. I dlatego Serafin nie był pewien, czy Lalapeja będzie chciała
kontynuować bój. Lub czy znajdzie teraz jakąkolwiek motywację do dalszej walki.
A właściwie cóż to znaczy „walczyć"? Jak powinna wyglądać ich walka? Wiedźma
miała rację: w najlepszym razie było ich sześciu przeciwko zjednoczonym siłom
imperium, na czele z faraonem i sfinksami-komendantami.
Wiedźma zadała Unke to samo pytanie.
Syrena uśmiechnęła się, ale jakby przez zaciśnięte zęby, jeszcze bardziej
powściągliwie, niż to miała w zwyczaju. — Znajdziemy sposób na to, by ich
dopaść. Nawet metodą małych kroczków: tu jakiś napad, tam zabójstwo kapłana.
Może jakaś szarża na barkę albo udany zamach na sfinksa.
— Nic z tych rzeczy nie dotrze do uszu faraona — powiedziała wiedźma. — Nie
mówiąc już o tym, że go wcale nie zaniepokoją.
— Ależ nie o to nam chodzi. Liczy się czyn, nie rezultat. Kto, jak nie właśnie
ty, powinien to zrozumieć, władczyni. Czyż nie mówiłaś właśnie o przebadaniu
ruin podoceanicz-nych imperiów? Co chcesz dzięki temu osiągnąć? Nie przywrócisz
w ten sposób ich dawnego blasku i świetności. Nie,
37
nie uzyskasz wymiernego efektu. Liczy się twoja wola i chęć działania. Tak jak w
naszym przypadku.
— Mówisz o opętaniu ideą?
— Nie, mówię o sile działania.
Wiedźma zamilkła. Im dłużej to trwało, tym bardziej Serafin był przekonany do
słów Unke. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że syrena wierzy w to, co
mówi. Jej słowa wzbudziły w nim. obawy, choć w większym stopniu podziw. Dla jej
odwagi. Tak, Unke ma rację. I może na niego liczyć, w stu procentach. Zawsze i
wszędzie!
— Jak się nazywasz? — zapytała w końcu wiedźma.
Unke przedstawiła się i szybko dodała: — A to jest Serafin, najlepszy z
weneckich mistrzów złodziejskich. I wielki przyjaciel syren.
— Jesteście szaleni, ale i dzielni. Podobacie mi się. A ty, Unke, jesteś silną
kobietą. Niebezpieczną dla innych, ale też i dla siebie. Uważaj, by szala nie
przechyliła się na twoją niekorzyść.
Serafin nigdy by nie pomyślał, że wiedźmy mogą być aż tak mądre. Za maską,
wzbudzającą w ludziach potworny lęk, kryje się dużo więcej niż tylko bestialski
apetyt na ludzkie mięso.
— Rozumiem więc, że pozwalasz nam ruszyć w dalszą drogę? — Unke zachowała
rzeczowy, pozbawiony egzaltacji ton.
— Macie nie tylko moje pozwolenie, ale możecie też liczyć na moją pomoc.
Wprawdzie słowa wiedźmy zrobiły na Serafinie wrażenie, ale nie chciał
bynajmniej, by była ich kompanem, towarzyszącym im w przedsięwzięciu. Nie, za
żadne skarby!
Lecz wiedźma myślała zupełnie o czymś innym. — Moje sługi zaprowadzą was z
powrotem do waszych ludzi. Poczekajcie trochę, to zrozumiecie, o co mi chodzi.
38
Tak też się stało.
Twarz wiedźmy opuściła pęcherz powietrza i znikła w ciemnościach. Zarys
pochylonej sylwetki raz jeszcze wzbudził w Serafinie lęk, zanim wygasły bąbelki
z ognikami, a ogromna istota stopiła się z ciemnością.
Wrócili tą samą drogą, którą przybyli. Kiedy wychodzili na powierzchnię wody i
zobaczyli światło słoneczne, Serafin odetchnął z ulgą. Możliwe, że nie jako
pierwszy, ale jako jeden z nielicznych ludzi uczestniczył w audiencji u wiedźmy.
Znów czegoś się nauczył, tym razem wsłuchując się w jej słowa. Lepiej pojmował
świat w jego półtonach i niuansach. I za tę lekcję był nauczycielce z głębin
wdzięczny.
Dario z chłopcami pomogli im wyjść z wody i wdrapać się na zwłoki starej
wiedźmy. „Ma złe zamiary" — przemknęło Serafinowi przez głowę. Trup starej
wiedźmy wydał mu się jeszcze bardziej odrażający. A właśnie teraz musiał
postawić na nim swoje stopy i podeprzeć się o niego rękami.
Na grzebieniu martwego łuskowatego ogona czekała na nich Lalapeja. Sfinks na
powitanie nie uśmiechnął się, ale chyba odczuwał ulgę. Po raz pierwszy ucieczki
z Wenecji jego twarz zdradzała inne uczucie niż cierpienie i smutek.
Unke na przemian z Serafinem relacjonowali przebieg wypadków pod wodą. Nikt ze
słuchających nie ośmielił się im przerwać. Nawet kiedy Unke powtórzyła, jaki
przyświeca im cel. Nie, nikt się nie sprzeciwił.
„A więc do Egiptu" — pomyślał Serafin.
Minęła godzina, może dwie, i woda morska w ich pobliżu zaczęła bulgotać. Spod
spienionych fal wynurzało się coś olbrzymiego.
Serce imperium
Barka słoneczna szybowała nisko
wzdłuż Nilu. Wstrząsały nią zimowe porywiste wiatry. Ale na szczęście nie padał
śnieg, który mógłby zmusić pojazd do obniżenia lotu.
Merle spoglądała przez jeden ze szklanych otworów w kadłubie barki. Krajobraz
pod nią tonął w nieskazitelnej bieli. Niegdyś zielone brzegi Nilu wznosiły się
ledwo ponad pustynne piaski — teraz wszystko leżało pokryte grubą warstwą
śniegu. Tylko gdzieniegdzie wystawały jakby zagubione na śnieżnej pustyni palmy
z lodu lub straszyły ruiny chat z uginającymi się lub zmiażdżonymi pod naporem
ciężkich mas śniegu dachami.
„Gdzie podziali się ludzie, którzy tu mieszkali?" — pomyślała.
— Może zamarzli ma śmierć? — powiedziała w myślach Królowa.
„Może?"
— O ile faraon nie wcielił ich wcześniej do swojej armii wojowników-mumii.
„Nie sądzisz chyba, że tylko dlatego, by powiększyć armię, wyciął swój naród w
pień?"
— Nie możesz myśleć o faraonie jak o zwykłym Egipcjaninie. Już przed czterema
tysiącami lat byl ucieleśnieniem diabla. A od kiedy wskrzesili go kapłani
Horusa, nie jest już człowiekiem. Narodu, nad którym panował nad Nilem, nigdy
nie traktował jako swojego. Prawdopodobnie nie dostrzegał
40
większej różnicy między własnymi poddanymi a mieszkańcami podbitych krajów i
terytoriów.
„Bezludny kraj? Dla kogo on chce wygrać tę wojnę?"
—Jasne, że nie dla narodu egipskiego. Prawdopodobnie też nie dla siebie. Nie
zapominaj jednak o przemożnym wpływie na niego kapłanów Horusa.
Junipa oparła się obok Merle o ścianę barki, podciągnęła nogi i rękoma oplotła
kolana. Merle wyczuła, że przyjaciółka bacznie się jej przygląda, raz zupełnie
otwarcie, innym razem z ukrycia, jakby czekając na jakiś znak od Królowej. Merle
opowiedziała jej szeptem, krótko i zwięźle, co przytrafiło jej się w Wenecji.
Tuż po starcie barki Seth zapadł w jakiś trans, niezbędny do sterowania
pojazdem. Najpierw Merle przyglądała mu się z największą uwagą, potem jednak
postanowiła wykorzystać szansę i zdać Junipie relację z tego, co się wydarzyło.
Dziewczynka ze szklanymi oczyma słuchała początkowo w osłupieniu, a po chwili
już z wyraźnymi wypiekami na twarzy. Nie pytała o nic, chociaż Merle
instynktownie czuła, że mózg Junipy pracuje na najwyższych obrotach.
Merle szybko przeniosła wzrok na Setha. Siedział na jakimś podeście na przedzie
barki z twarzą zwróconą do środka. Przez prawie całe czoło przebiegała mu żyła,
znikająca dopiero pod oplatającą całą czaszkę złotą siatką. Oczy miał zamknięte.
A mimo to Merle wyczuwała, że w niedostrzegalny sposób stara się ją wybadać.
Zresztą już podczas ich pierwszego spotkania miała nieodparte wrażenie, że Seth
wdziera się do jej wnętrza i widzi ukrywającą się w niej Królową.
Merle zastanawiała się też, czy Królowa nie ma podobnego odczucia. Ale tym razem
nie otrzymała od niej żadnej odpowiedzi. Niemniej przypuszczenie, że także
Królowa Laguny obawia się najwyższego kapłana Horusa, dodatkowo napawało ją
lękiem.
41
Seth sterował barką siłą swoich myśli. Złoty pojazd szybował dobre trzydzieści
metrów nad dryfującymi po Nilu krami, choć bynajmniej nie rozwijał
oszałamiającej prędkości. Niebo nad nimi w dalszym ciągu zasnuwały mgławice
chmur, nie dopuszczając, by przedarł się przez nie choćby jeden słoneczny
promień. Docierające na tę wysokość mgliste światło pozwalało jedynie na
utrzymanie barki w powietrzu, uniemożliwiając jednak zwiększenie prędkości.
Merle sądziła, że wewnątrz barki znajduje się jakaś aparatura i konsoleta, tak
jak w żaglowcach parowych pływających po weneckiej lagunie. Tymczasem nic
takiego nie istniało. Wnętrze barki było całkowicie puste, a metalowe ściany
dosłownie nagie. Nie wbudowano nawet ławeczek. Oddziały wojowników-mumii,
transportowane na pokładach barek, nie przywiązywały widocznie większej wagi do
udogodnień. Stąd statek powietrzny budził w niej skojarzenia z celą więzienną.
Naprzeciwko Setha stał podekscytowany Vermithrax, nie spuszczając go z oka. Lew
opuścił wprawdzie skrzydła, ale szpony miał wysunięte i cały czas gotowe do
ataku. Zar lawy, wypełniający go od środka, rozświetlał wnętrze barki, odbijając
się od metalowych ścian. Jasna poświata piekła Merle w oczy. Wdzierała się nawet
przez zamknięte powieki. Merle miała wrażenie, że do oczu wepchnięto jej
bursztyn.
Junipa siedziała obok niej, oparta o ścianę pojazdu. Oczy miała przymknięte, ale
mimo to Merle wiedziała, że przyjaciółka widzi. Jej lustrzany wzrok przenikał
przez powieki zarówno w dzień, jak i w ciemnościach nocy. A jeżeli profesor
Burbridge nie kłamał, to potrafiły się także wedrzeć do innych światów.
Zdolność, która absolutnie przekraczała wyobraźnię Merle, lub to, co w ogóle
była w stanie sobie wyobrazić.
42
To właśnie jej przypadł w udziale obowiązek poinformowania Setha o nadejściu
nowej epoki lodowcowej. Zresztą któż inny miałby to uczynić? Vermithrax raczej
dałby sobie wyrwać kły z pyska niż spełnić życzenie znienawidzonego kapłana.
Jeszcze zanim wzbili się w powietrze Merle opowiedziała o Zimie, tajemniczym
albinosie, któremu uratowała życie w piekle. Według jego własnych słów, był
ucieleśnieniem najzimniejszej pory roku, poszukującym zgubionego i kochanego
przezeń Lata. Bowiem Lato gdzieś przepadło i od tej pory świat nie rozkoszował
się już ani lipcowymi upałami, ani sierpniowymi słonecznymi skwarami. W piekle
Zima sprawiał wrażenie zwykłego śmiertelnika, ale z jego opowieści wynikało, że
na powierzchni ziemi wyczarował śnieg i lód, które spowiły całe połacie lądu.
Zima nie mógł dotknąć człowieka, nie przemieniwszy go w mgnieniu oka w sopel
lodu. Jedynie Lato, ukochane przez niego Lato, potrafiło oprzeć się temu
przekleństwu, przeciwdziałając zlodowaceniu zbawczym upałem. Tylko ta para mogła
rzucić się sobie w ramiona, nie wyrządzając sobie nawzajem krzywdy. Los splótł
ich ze sobą na wieki.
A teraz Lato znikło, a Zima bezskutecznie go szukał.
Profesor Burbridge alias Lord Światło, jak nazywał siebie w piekle, po raz
pierwszy od tysięcy lat musiał ściągnąć Zimę do Egiptu. To na jego rozkaz
zamiecie śnieżne rozprawiły się z pustynnymi wydmami, a lód swoim pancerzem skuł
bezkresną piaszczystą pustynię.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że zjawił się tu Zima. I podobnie jak
Merle wydostał się z piekła przez piramidę schodkową. Ale dokąd się udał? Może
gdzieś na północ, skoro Seth również kierował się w tę stronę? Tylko że jak
dotąd zimowy krajobraz zdawał się nie mieć końca.
43
Seth wysłuchał całej relacji Merle, nie przerywając jej ani słowem. Nie
potrafiła rozszyfrować, jakie myśli przechodziły mu przez głowę. Niemniej
dotrzymał danego jej wcześniej słowa. Wzbił się z barką w powietrze i w ten
sposób uratował im życie. Udało mu się nawet ogrzać wnętrze statku suchym i
ciepłym powietrzem, parującym ze złotawych powierzchni ścian.
— Wie więcej o Zimie, niż się do tego przyznaje — powiedziała Królowa.
„Jak na to wpadłaś?" — zapytała w myślach Merle. Jej zdolność do rozmawiania z
Królową bez wypowiadania słów polepszyła się znacznie, odkąd opuścili piekło.
Jasne, że w dalszym ciągu dużo łatwiej przychodziło jej formułować myśli głośno,
ale jeśli się skoncentrowała, to rozmowa bez słów wychodziła jej całkiem nieźle.
— Jest drugim człowiekiem w imperium, zastępca faraona — wyjaśniła Królowa. —
Jeśli Egipcjanie mają coś wspólnego ze zniknięciem Lata, to on z pewnością o tym
wie.
„Lato miałoby być tutaj?"
— Cóż, Zima przebywa w Egipcie. I ma po temu swoje powody.
Merle jeszcze raz spojrzała na Setha. Z zamkniętymi oczyma i rozluźnioną twarzą
nie wyglądał już tak groźnie jak kiedyś. Ale Merle ani przez moment nie dała się
zwieść, że pierwszy kapłan przestał czyhać na ich życie. Tak, życie ich
wszystkich znajduje się w rękach Vermithraxa po jego zwycięskiej potyczce z
Sethem. Starcie pomiędzy lwem a kapłanem wydawało jej się nieuchronne.
Słowa Setha mocno zraniły Vermithraxa. Zasiały w nim wątpliwości w sens wiary w
lepszą przyszłość. Powrót do plemienia, z którego pochodził, i które przed laty
opuścił,
44
stał się jego życiowym celem, kulminacją życiowej wędrówki. A teraz dręczyły go
zgryzoty i obawa, że Seth mógł jednak mówić prawdę, iż ród mówiących i
skrzydlatych kamiennych lwów został pokonany.
Merle ponownie zagadnęła Królową: „Sądzisz, że Seth powiedział prawdę?".
— Można go o to posądzić.
„Ale lwy są tak potężne i silne..."
— Podobnie jak inne narody, nawet liczniejsze od ostatnich żyjących na wolności
lwów. A mimo to każdy z tych narodów został kolejno podbity i zniewolony.
Merle zerknęła przez otwór w barce. Dla kogo walczą i w czyim imieniu, skoro
tam, na zewnątrz nikogo już nie ma? Na myśl przyszedł jej faraon: czyż nie tak
jak on toczą walkę, której cel już dawno stracili z oczu?
Powieki Setha podniosły się. — Zaraz będziemy na miejscu.
— Ale dokładnie gdzie? — zapytała Merle.
— W Żelaznym Oku.
— A co to takiego? — Merle przypuszczała, że Seth przyleci z nimi do Heliopolis,
stolicy imperium. No, ewentualnie do Kairu albo Aleksandrii.
— Żelazne Oko to twierdza sfinksów. Stamtąd roztaczają władzę nad Egiptem. —
Ton, którym mówił, był podszyty szyderstwem. Merle zaczęła snuć podejrzenia, że
narkotyk władzy nie jest jedyną inspiracją kapłana. — Żelazne Oko leży w delcie
Nilu. Zaraz je zobaczycie.
Dziewczyna jeszcze raz spojrzała przez otwór w kadłubie barki. Jeżeli dotarli
już tak daleko na północ, to musieli chyba przelatywać nad Kairem. Dlaczego więc
nie zauważyła miasta? Pokrywa śnieżna była dość gruba, ale nie na tyle, by
przykryć milionową aglomerację.
45
Chyba że Kair został zrównany z ziemią. Możliwe, że w wyniku wcześniejszego
buntu w mieście, skierowanego przeciw sięgającemu po władzę faraonowi. Wizja
miasta z wyciętymi w pień mieszkańcami przeraziła Merle tak bardzo, że aż
wstrzymała oddech.
Z otępienia wyrwał ją głos Junipy. — A czego szukamy w twierdzy sfinksów? —
zapytała kapłana.
Seth przez moment spojrzał obojętnie na Junipę. I nagle roześmiał się. — Mądra
dziewczyna z ciebie. Nic dziwnego, że to właśnie tobie wprawiono lustrzane oczy.
Podczas gdy twoi przyjaciele zachodzą w głowę, co o n i sami mieliby robić w
Żelaznym Oku, ty pytasz, co mnie sprowadza do tego miejsca. I to jest właśnie
ważne pytanie, nieprawdaż?
Merle nie była pewna, czy dobrze zrozumiała, o czym mówił. Rzuciła przyjaciółce
przelotne spojrzenie, ale z twarzy Junipy nie mogła wyczytać, o czym w tej
chwili myśli. Dopiero kiedy Junipa zaprzeczyła, Merle pojęła jej intencję.
Trafnie.
— Pan nie lubi sfinksów — powiedziała Junipa. — Wyraźnie to widać.
Przez moment Seth wydawał się zaskoczony. Szybko jednak odzyskał rezon. — I
owszem, całkiem możliwe, że nie lubię.
— Pan tu nie przybył dlatego, że sfinksy są pana przyjaciółmi. Nie zwróci się
też pan do nich o pomoc, by nas zabić.
— Czy naprawdę uważasz, że potrzebuję do tego czyjejś pomocy?
— Tak. — Vermithrax przemówił po raz pierwszy od dobrych kilku godzin. — Jestem
o tym święcie przekonany.
Rywale spojrzeli na siebie nawzajem. Ale żaden nie odważył się na nic więcej.
Nie tutaj, nie w tym momencie.
46
Ale tym, kto świadomie rozładował zagęszczającą się atmosferę, była Junipa.
Udobruchała rozgniewanego Setha łagodnym, niemal anielskim głosem: — Próbował
pan zabić Lorda Światło. A teraz wraca pan z piekła do kraju, który zamienił się
w lodową pustynię. Dlaczego nie uda się pan najpierw na dwór faraona lub do
świątyni, nad którą pieczę sprawują kapłani Horusa? Dlaczego przybył pan akurat
do twierdzy sfinksów? To dosyć dziwne, nie sądzi pan?
— A cóż to wszystko miałoby znaczyć, mała dzieweczko z lustrzanymi oczami?
— Ogień w pańskim sercu — odpowiedziała tajemniczo. Merle najpierw spojrzała na
Junipę, a dopiero po chwili
na obsydianowego lwa. W zimnych lwich oczach na kilka sekund pojawiło się
zdziwienie.
Seth ze zdumieniem pokręcił głową. — Ogień?
— Miłość albo nienawiść. — Lustrzane oczy Junipy iskrzyły się w złotawej
poświacie emanującej od Vermithraxa. — Raczej to drugie. Nienawiść.
Kapłan milczał, pogrążony w zadumie.
Junipa kontynuowała swój wywód: — Zemsta, tak myślę. Nienawidzi pan sfinksów i
dlatego przybył pan tutaj, by ich zniszczyć.
— Na boga — wymamrotała Królowa Laguny w myślach Merle.
Vermithrax z największą uwagą przysłuchiwał się rozmowie, patrząc to na Junipę,
to na Setha. — Czy to prawda?
Najwyższy kapłan Horusa nawet nie raczył spojrzeć na lwa. Także na Merle, którą
wcześniej przecież bacznie obserwował. W jednym momencie wszystko straciło
znaczenie. Z wyjątkiem Junipy. Można było odnieść wrażenie, że tylko on i
dziewczynka znajdują się na pokładzie barki.
— Doprawdy, jesteś niezwykłą istotą, dzieweczko.
47
— Na imię mam Junipa.
— Junipa — powtórzył wolno, jakby z niedowierzaniem.
— Zdumiewające.
— Pan nie jest już drugim człowiekiem po faraonie i jego prawą ręką, nieprawdaż?
Kiedy nie udało się panu zabić Lorda Światło, utracił pan wszystko. — Junipa,
całkowicie pogrążona w myślach, skręcała sobie lok z jasnych włosów.
— Wiem, że mam rację. Czasami widzę rzeczy nie tylko od zewnątrz. Docieram do
ich jądra.
Seth odetchnął. — Faraon zdradził kapłanów Horusa. To on wydał mi rozkaz zabicia
Lorda Światło. Sfinksy przepowiedziały Amenophisowi, że ktoś z piekła czyha na
jego życie. Dlatego faraon postanowił uprzedzić przepowiednię i zgładzić Lorda
Światło. Przy czym liczył także na to, że i ja zginę podczas zamachu. Ponadto
Amenophis zaaresztował wszystkich moich kapłanów i zagroził, iż w przypadku
niewypełnienia misji wyda na nich wyroki śmierci.
— No cóż — przemówił z nieukrywaną satysfakcją Vermi-thrax — nie wypełniłeś
misji. Gratuluję!
Oczy Setha błysnęły gniewem. Ale nie dał się sprowokować. Mówił dalej: — Jestem
przekonany, że faraon wie, iż Lord Światło żyje. — Spuścił oczy. W tym momencie
Merle zapragnęła okazać mu współczucie. — Moi kapłani są już martwi. Kult Horusa
upadł. Jestem jedynym, który został przy życiu. Tymczasem sfinksy u boku faraona
zajęły naszą uprzywilejowaną pozycję. Zresztą taki scenariusz został ukartowany
już dawno. My mieliśmy wskrzesić Amenophisa i położyć fundamenty pod potęgę
imperium. Sfinksy natomiast zbierają owoce naszego trudu. Czaiły się w ukryciu,
aż nadejdzie właściwa pora, by przeciągnąć faraona na swoją stronę. W końcu
nakłoniły go do zdrady. Wykorzystały i jego, i nas. Manipulowały nami, choć sami
nie byliśmy tego świa-
48
/
domi. Ech, może nie do końca, gdyż ostrzegano mnie przed nimi, ale wszystkie
sygnały puszczałem mimo uszu. Chyba nie chciałem uwierzyć, że sfinksy mogą coś
knuć przeciwko imperium. A jednak scenariusz był pisany konsekwentnie: imperium
podbijało świat, a sfinksy przygotowywały się do przejęcia władzy. Nas uczyniły
wykonawcami swojej woli, a ja, niestety, byłem tym, który w najbardziej
oczywisty sposób nie spojrzał prawdzie w oczy. Kapłani Horusa przypłacili mój
błąd życiem.
— A teraz zamierza się pan zemścić na sfinksach? — spytała Junipa.
— Seth kiwnął głową. — Przynajmniej to jeszcze mogę uczynić.
— Ach, jak mi smutno — bąknęła Królowa z nieskrywanym sarkazmem.
Merle zignorowała ją. — W jaki sposób chce pan zniszczyć sfinksy?
Seth zdawał się być wystraszony własną szczerością. On, najwyższy kapłan Horusa,
zdobywca licznych krajów, który zmiótł z powierzchni ziemi całe narody,
powierzał teraz swoje myśli dwójce dzieci i przepełnionemu goryczą kamiennemu
lwu.
— Jeszcze nie wiem — powiedział po chwili kłopotliwego milczenia. — Ale znajdę
na to jakiś sposób.
Vermithrax również czuł się zaskoczony szczerością wynurzeń kapłana. Może nawet
wzbudziły one w nim pewien podziw?
Nikt z nich nie chciał jednak popełnić błędu i uznać Setha za sprzymierzeńca.
Wszyscy byli przekonani, że zabije ich przy pierwszej nadarzającej się okazji —
jeśli ich śmierć miałaby mu przynieść wymierną korzyść. Przecież ten człowiek
jednym kiwnięciem palca posyłał tysiące ludzi na śmierć, pa-
49
lił miasta, bezcześcił cmentarze całych narodów tylko po to, by wydobyć zwłoki i
przemienić je w wojowników-mumie.
Seth nie był sprzymierzeńcem.
Był ucieleśnieniem diabła.
— Dobrze — powiedziała Królowa Laguny. — A już się obawiałam, że Seth rozkoszną
osobistą tragedią owinie was wokół swojego małego pałca.
Merle chwyciła Junipc za rękę. — Co o nim wiesz? — spytała, ignorując pełne
napięcia spojrzenie kapłana.
Złoty połysk Vermithraxa odbijał się w lustrzanych oczach dziewczynki z taką
intensywnością, że z kolei odbicie Merle paliło się w nich niczym owad w
płonącej świecy. — To zły człowiek — zawyrokowała Junipa — ale sfinksy
przewyższają go swoją niegodziwością.
Seth ukłonił się jej ironicznie.
— Twój grób będzie zdobiło szyderstwo — powiedział Vermithrax, robiąc przy tym
skwaszoną minę.
— Postaram się, by mój grób był wyciosany z twoich kamiennych lędźwi — odparował
kapłan.
Vermithrax nerwowo potarł łapą o podłogę. Nie chciał ryzykować potyczki słownej.
Wolał walczyć pazurami.
Przez dobrą chwilę Merle przyglądała się Junipie z obawą, a potem jeszcze raz
rzuciła krótkie spojrzenie przez otwór barki, skupiając wzrok na dziwolągu z
lodu w niepowtarzalnej delcie Nilu.
— Czy to jest Żelazne Oko?
Seth nawet nie wyjrzał przez okno. Utkwił wzrok w Juni-pę. Zresztą nikt nie
potrzebował potwierdzenia z ust kapłana. Wszyscy znali odpowiedź.
Także Junipa niemal przykleiła twarz do wąskiej oszronionej szyby, na której
wiły się kwiaty i delikatnie rozgałęziające się łodygi.
50
Przy pierwszym powierzchownym spojrzeniu Żelazne Oko wyglądało jak górski
szczyt, ostro zakończony stożek z lodu i śniegu, nienaturalne sfałdowanie
górskie na tym bezkresie, jak pomarszczony horyzont — tak jak czasami bywa
zmięty kawałek papieru. Dopiero z bliska Merle mogła dostrzec szczegóły. Budowla
miała kształt piramidy, tyle że o nietypowym spadzie. Sam szpic piramidy był
ścięty jakby jednym ruchem kosy: pośród hulającej zawiei śnieżnej wznosiły się
tu liczne wieżyczki, balkony, przybudówki, balustrady i wsparte na kolumnach
arkady. Cokolwiek kryło się we wnętrzu Żelaznego Oka, tam, w górze znajdowało
się prawdziwe oko. Ten widok nasuwał Merle skojarzenia z mostkiem kapitańskim na
gigantycznym statku, z którego kontrolowano cały kraj, może nawet całe imperium.
Kolos — czy był wzniesiony ze stali, kamienia, czy z żelaza — wydał jej się
praktyczny, surowy, pozbawiony niepotrzebnych zdobień. Nadbudówki, wieńczące
cały kompleks, urzekały nieprawdopodobną elegancją: rozkoszne budyneczki, pełne
zdobień, wąskich mostków i inkrustowanych okiennych ram. Jeżeli było jakieś
miejsce, w którym sfinksy zażywały rozkoszy życia — nie sprawując rządów — to
właśnie tutaj, na szczycie Żelaznego Oka.
A czy ta potężna twierdza nie sięgała do nieba? Choć możliwe, że to raczej
ciężkie i szare chmury zasnuwały nieboskłon, jak zresztą podczas całej ich
dotychczasowej drogi. Bastion ten wyglądał wzniosie i mrocznie, choć na pewno
brakowało mu nieziemskich, boskich cech.
„Sfinksy nikczemnością o wiele przewyższają Setha". Merle przywoływała w pamięci
słowa Junipy — szeptane echo jej myśli.
Barka zatoczyła szeroki łuk nad całym kompleksem. Merle nie wiedziała, co Seth
chciał w ten sposób osiągnąć. Może
51
tylko chciał im zaimponować? Po raz ostatni wzbudzić podziw dla swoich
magicznych mocy? Chyba że prezentując wielkość twierdzy, pragnął uzmysłowić im
potęgę sprawowanej przez sfinksy władzy. Albo przestrzec przed nią.
W końcu skierował barkę na jeden z licznych otworów w południowej części Oka,
podłużną szczelinę, zatopioną w pokrytym śniegiem spadzie dachu. Kiedy się do
niej zbliżyli, Merle dostrzegła w środku eskadry słonecznych barek.
Nad twierdzą krążyło ponad dziesięć zwiadowczych statków powietrznych,
kontrolujących zamarznięte obszary delty Nilu. Jednak poruszały się ociężale.
Zasnute chmurami niebo pozbawiło osławione barki zwinności i prędkości. Z
drapieżnych ptaków przemieniły się w leniwe kaczki.
— Co pan teraz zrobi? — spytała Merle.
Seth znów przymknął oczy, koncentrując się na lądowaniu. — Muszę wprowadzić
barkę do hangaru.
— Ale kiedy wysiądziemy, zauważą nas.
— To już nie mój problem.
Vermithrax zbliżył się do Setha. — Lecz szybko może się stać twoim problemem.
Kapłan podniósł oczy, kierując wzrok na Junipę i kompletnie ignorując grożącego
mu lwa. — Mógłbym zaryzykować lądowanie na platformie. Wprawdzie liczne patrole
szybko nas namierzą, ale jeśli nam się poszczęści, to nim dotrą tam zwiadowcy,
my znikniemy już między budynkami.
— Dlaczego on wystawia nasze życie na niebezpieczeństwo? — pytała nieufnie
Królowa.
— To podstęp — zamruczał Vermithrax.
Seth wzruszył jedynie ramionami. — Możecie zaproponować coś innego?
— Zabierz nas stąd — powiedział lew.
52
— A prawda, której szukasz? — roześmiał się Seth. — Gdzie chcesz ją odnaleźć?
Vermithrax zamilkł. Także Merle i Junipa nie powiedziały już ani słowa. Mogli
wybierać między wyjściem z barki i koczowaniem na śniegu albo ukryciem się w
Żelaznym Oku i opracowaniem jakiegoś sensownego planu.
Tuż przed bramą hangaru barka zatoczyła mały łuk, zwiększyła wysokość i
wykonując spiralę, poszybowała do góry. Merle starała się zachować w zasięgu
wzroku najbliższy patrol, ale z jej malutkiego okna widok był znacznie
ograniczony. Ostatecznie zaniechała obserwacji przeciwnika. Musiała jednak
pogodzić się z tym, że od tej pory jej bezpieczeństwo, ba, jej życie znalazło
się w rękach Setha.
Po kilku minutach barka dotarła do celu. Merle przeszła na drugą stronę
powietrznego statku, by dokładniej przyjrzeć się dzielnicy sfinksów. Na
wszystkich dachach, balkonach i wykuszach zalegały zwały śniegu. Niezabudowana
część platformy tonęła w tak ogromnych śnieżnych masach, że Merle zaczęła
wątpić, czy w ogóle uda im się wyjść z barki. Ucieczka przez metrowe zaspy
graniczyła z cudem.
Seth obniżył lot i sprowadził barkę na ziemię. Wylądowali wśród skrzypiącego
śniegu i pękającej pod nimi warstwy lodu. Od najbliższych budynków dzieliło ich
jakieś dwadzieścia metrów. Jeszcze przez otwór w barce Merle zobaczyła wąskie,
wijące się między budynkami uliczki, co w połączeniu z nieskończoną połacią
dachu, mnogością wieżyczek i wąskich przejść sugerowało istnienie prawdziwego
labiryntu.
Merle przypomniała sobie o Serafinie. Jako mistrz złodziejski dobrze wiedziałby,
jak poruszać się w tym gąszczu zakamarków, uliczek i przejść, by pozostać
niezauważonym.
I pomyślała o nim, bo się za nim stęskniła.
53
— Wychodźcie! — Głos Setha wyrwał ją z rozmyślań. — Szybko, no, pośpieszcie się!
Puściła się biegiem, cały czas trzymając Junipę za rękę. Potykała się po drodze.
I marzła. Bała się spojrzeć do góry, z obawy, że ujrzy spadającą na nich barkę.
Dopiero kiedy ukryli się za ścianą jakiegoś budynku, przemykając tam pojedynczo,
a Seth i Vermithrax przestali sobie skakać do gardeł, odetchnęła z ulgą.
— Co teraz? — Lew spoglądał w stronę krawędzi platformy, gdzie iskrzący się
srebrny szron zbiegał się z szarą pierzyną chmur.
— Możecie iść, dokąd chcecie. — Seth spojrzał z boku najpierw na Merle, potem na
Junipę. Merle zauważyła, że kapłan bacznie przyglądał się przyjaciółce. Najpierw
na pokładzie barki, a teraz tutaj. Wcale jej się to nie spodobało.
Natomiast Junipa zupełnie tego nie zauważyła. Przyłożyła rękę do ściany i
westchnęła cicho. Nagle oderwała rękę i przyjrzała jej się zdumiona — była
czerwona jak ogień, z palców ściekały czerwone krople krwi.
— Żelazo — stwierdził Vermithrax, podczas gdy Merle pochyliła się zatroskana nad
dłonią przyjaciółki. — Ściany są rzeczywiście z żelaza.
Seth uśmiechnął się do siebie.
Vermithrax obwąchał ścianę. — Nie dotykać! Zimno powoduje, że skóra przywiera do
ściany. — I w tej chwili uzmysłowił sobie, że Junipa właśnie popełniła ten błąd.
— Wszystko w porządku? — zapytał i spojrzał w jej kierunku.
Merle rękawem sukienki przetarła krew, która ciekła już niewielkimi strużkami, a
po chwili przestała. Tak, Junipa miała szczęście. Nie odniosła większych ran. Z
wyjątkiem paru miejsc, gdzie cienka warstwa skóry oderwała się od ciała i
przykleiła do przeraźliwie zimnego żelaza. Każdy czlo-
54
wiek potrzebowałby paru dni, zanim ponownie mógłby zacisnąć pięść. Ale Junipa
miała w sobie Kamienne Światło. I Merle gołym okiem mogła stwierdzić, jak szybko
goją się rany na jej ciele.
— Już wszystko w porządku — odpowiedziała cicho.
Seth odsunął Merle na bok, chwycił Junipę za rękę i wyszeptał coś tajemniczego.
Zaczerwienione miejsca natychmiast zbladły, a poszarpane brzegi rany zrosły się.
Merle popatrzyła na dłoń przyjaciółki. „Dlaczego on to czyni? — pomyślała. —
Dlaczego nam pomaga?"
— Nie nam — odparła Królowa Laguny. —Junipie. „Czegóż więc od niej chce?"
— Sama nie wiem.
Merle nie była pewna, czy może jej ufać. Do tej pory skrywała przed nią zbyt
wiele tajemnic. Po chwili namysłu uświadomiła sobie nawet, że Królowa w dalszym
ciągu zaskakuje ją niedomówieniami i przemilczeniami. Teraz nie zadawała sobie
nawet najmniejszego trudu, by ukryć własną nieufność przed niewidzialnym gościem
w jej wnętrzu. Tak, niech Królowa wie, że jej nie wierzy.
— Seth rozpoczął podwójną grę — zawyrokowała Królowa, ponownie budząc nieufność
w Merle. Czyżby w ten sposób chciała odwrócić od siebie uwagę?
Kapłan oddzielił się od grupki i lekko pochylony przemykał po śniegu w kierunku
drzwi prowadzących do wnętrza budynku: do wysokiej wieży z płaskim dachem
ozdobionym dziwacznym wzorem lodowych kwiatów. Na pierwszy rzut oka trudno było
rozpoznać, że pod lodowatym pancerzem kryje się konstrukcja z czystego metalu.
— Zaczekaj! — krzyknął Vermithrax do ulatniającego się kapłana Horusa. Ale Seth
udał, że nie słyszy. Dopiero tuż przed samymi drzwiami zatrzymał się i obejrzał
za siebie.
55
— Nie potrzebuję orszaku dzieci i zwierząt. Sposób, w jaki zaakcentował ostatnie
słowo, był czystą prowokacją i zachętą do walki. — Róbcie, co chcecie, ale nie
włóczcie się za mną.
Dziewczynki wymieniły spojrzenia. Tu, na zewnątrz panowało przenikliwe zimno, a
wiatr wiał im prosto w twarz. Obojętnie, co Seth sobie pomyśli, muszą się dostać
do wnętrza twierdzy.
Vermithrax dopadł kapłana i popchnął go na bok. Może trochę zbyt mocno niż to
było konieczne. Kiedy stwierdził, że drzwi wejściowe są zaryglowane, uderzył w
nie przednią łapą. Merle zauważyła, że zamek w drewnianych drzwiach jest
pęknięty. Błyszczące metalowe obicie pokrywało jedynie zewnętrzną powierzchnię
drzwi. Prawdopodobnie wszystkie ściany wyglądały podobnie. A więc nie były z
czystego żelaza, jak pierwotnie przypuszczała. W ogóle nie była pewna, czy
zwykłe żelazo błyszczałoby tak intensywnie. Prawdopodobnie użyto tu innego
metalu.
Seth minął Vermithraxa i wszedł do środka budynku. Stanął w krótkim korytarzu,
który prowadził na klatkę schodową. Całe wnętrze — ściany, podłoga i sufit —
srebrzyły się, odbijając się w sobie nawzajem. Na ścianach korytarza zobaczyli
więc swoje wierne odbicia, bez najmniejszych zniekształceń. Ponieważ ściany
korytarza biegły równolegle, migotały na nich setki Merle, Junip, Sethów i
obsydiano-wych lwów.
Promieniujący z Vermithraxa żar jarzył się prawie jak promienie słoneczne. Ba,
cały łańcuch promieni. Do tej pory było to dla nich zbawienne — przy braku lamp
czy pochodni Vermithrax był niegasnącym źródłem światła — jednak w nowych
okolicznościach stawało się sygnałem alarmowym, zdradzającym ich obecność
każdemu, kto nadchodził.
56
Stopnie schodów były szersze niż w budynkach zamieszkanych przez ludzi. Ich
wysokość musiała uwzględniać chód lwów poruszających się na czterech łapach.
Stąd stopnie były dość wysokie. Nic dziwnego, że jedynie Vermithrax wspinał się
po nich bez trudu, i pewnie z tego też powodu pozwolił Merle i Junipie dosiąść
swojego grzbietu — z nieukrywaną satysfakcją obserwując, jak marsz po klatce
schodowej wyciska z Setha siódme poty.
— Dokąd my właściwie idziemy? — spytała Merle.
— Również chciałabym to wiedzieć — dorzuciła Królowa.
— Na dół — odparł kroczący na przedzie Seth.
— Tak?
— Wcale was nie prosiłem, byście mi towarzyszyli. Vermithrax poklepał go po
plecach czubkiem ogona. Nie
dawał za wygraną. — Dokąd?
Kapłan przystanął. Jego oczy zabłysły takim gniewem, że Merle aż poczuła, jak
mięśnie zatrwożonego lwa prężą się pod sierścią. Chociaż nie była pewna, czy
kapłanem rzeczywiście targa złość, czy może jakaś inna namiętność. A może to
magia? Czarna, przeklęta i niosąca śmierć magia.
Ale Seth nie rzucił klątwy. Za to zmierzył Vermithraxa ponurym spojrzeniem,
czyniąc jednocześnie aluzję do niekończącego się szeregu lwów, odbijających się
we wnętrzu klatki schodowej: — Za chwilę zaroi się tu od sfinksów. Z pewnością
zauważą, że na platformie wylądował ktoś obcy. A tego raczej nie chciałbym
doczekać. Na dole łatwiej jest się ukryć. Bo chyba nie myślisz poważnie, że
sfinksy są na tyle głupie, by przeoczyć setki lwów, jak księżyc w nocy
porażających swoim blaskiem i mających tyle samo rozumu, co nocny satelita.
Zanim Vermithrax zdążył mu powiedzieć, Seth poszedł dalej. Obsydianowy lew
parsknął i podążył za nim. Szybko
57
schodzili w dół. Merle przypatrywała się odbiciom, swoim i Junipy. Zaczęła ją
boleć głowa. A jednak nie potrafiła się oprzeć fascynacji — niekończącą się
liczbą własnych wizerunków.
Nagle przypomniała sobie o magicznym lustrze w sukience, o lustrzanych duszkach
uwięzionych w nim od samego początku wyprawy. Wyciągnęła drogocenny przedmiot. I
wpatrzyła się w niego. Junipa zajrzała jej przez ramię.
— Wciąż go masz? — zapytała Junipa.
— Jasne!
— Pamiętasz, jak wkładałam do niego głowę? Merle przytaknęła.
— I nie chciałam ci zdradzić, co w nim zobaczyłam?
— Powiesz mi teraz? — spytała Merle.
Przez moment wpatrywały się w falującą powierzchnię wodnego zwierciadła i
pomarszczone odbicia swych twarzy.
— Sfinksa — powiedziała Junipa szeptem, by nie usłyszał jej Seth. — Po drugiej
stronie widziałam kobietę o ciele sfinksa.
Merle z wrażenia lusterko wypadło z ręki. Osunęła się na kolana: — Mówisz serio?
— Przecież nie stroję sobie żartów — odpowiedziała Junipa ze smutkiem. — Od
dawna zresztą.
— Dlaczego? — przerwała jej Merle. Dotąd podejrzewała, że ręka, którą czuła po
drugiej stronie wodnego lustra, to dłoń jej mamy. Mamy, której nigdy nie
poznała.
Ale sfinks?
— Może to jakieś ostrzeżenie? — powiedziała. — Może jakieś proroctwo?
— Całkiem możliwe. — Junipa nie była przekonana. — Sfinks znajdował się w
pomieszczeniu, w którym wisiały zwiewne żółte kotary. Był piękny, z długimi
czarnymi włosami, podobnymi do twoich.
58
— Co chcesz przez to powiedzieć? Junipa zawahała się. — Nic... chyba nic.
— A może jednak?
-— Nie wiem, naprawdę nie wiem.
— Myślisz, że moja mama była sfinksem? — Merle próbowała się uśmiechnąć. — To
nonsens!
— Widziałam sfinksa, Merle. Nie powiedziałam, że widziałam twoją mamę czy kogoś,
kogo byś znała.
Merle w milczeniu przyglądała się lusterku. Nigdy się z nim nie rozstawała i
strzegła go jak oka w głowie. Otrzymała je od rodziców jako jedyny prezent,
włożony przez nich do wiklinowego kosza, w którym jako porzucone niemowlę
dryfowała po weneckich kanałach. Lusterko było jedynym pomostem łączącym ją z
jej przeszłością. W tej chwili jednak wydało jej się, że odbicie w lustrze stało
się trochę ciemniejsze, trochę bardziej obce.
— Nie powinnam ci nic mówić — powiedziała przygnębiona Junipa.
— Mylisz się, dobrze, że powiedziałaś.
— Nie chciałam cię przestraszyć.
— Cieszę się, że się czegoś dowiedziałam. Ale czego Merle dowiedziała się
naprawdę?
Stojąca nad nią Junipa potrząsnęła głową. — Może to tylko jakiś obraz? Obie
chyba nie mamy pojęcia, co to wszystko znaczy.
Merle westchnęła i już chciała schować lusterko do kieszeni, kiedy znowu
przypomniała sobie o uwięzionych w nim duszkach — mglistych i zwiewnych
istotach, unoszących się nad wodną taflą. Koniuszkami palców delikatnie, niemal
aksamitnie musnęła powierzchnię lustra. Bez zanurzania ich w wodzie.
— Tam ktoś jest — powiedziała Królowa Laguny.
59
Cisza.
— I wypełnia całą przestrzeń — dokończyła. Jej słowa zdradzały panikę i
przerażenie. — On jest tutaj!
— Tutaj? — wyszeptała Merle.
Vermithrax poczuł, że coś się dzieje na jego grzbiecie, więc przechylił łeb do
tyłu, by nie zwracać uwagi Setha na podekscytowane dziewczyny.
— Halo? — szepnęła Merle.
„Czy to byłaś ty?" — zapytała w myślach Królową, choć przeczuwała już jej
odpowiedź.
— Me.
Spróbowała raz jeszcze. Z tym samym rezultatem. Glos dobiegający z wnętrza
lustra był bardzo niewyraźny. Merle domyślała się, dlaczego: zbyt głęboko
włożyła palce do wody. Ale schodząc po schodach, nie mogła ich trzymać
nieruchomo na powierzchni wody — a to akurat był warunek, aby usłyszeć głos
duszków. Złościła się teraz na siebie, że nie spróbowała wcześniej. Ale kiedy?
Od ucieczki z Wenecji nie miała ani jednej chwili spokoju, ani jednej chwili
wytchnienia.
— Później — wyszeptała i wyciągnęła palce z wody, wkładając lusterko do
kieszeni. Junipie pośpiesznie wyjaśniła: — Tu się nie da. Woda w lusterku za
mocno faluje.
— Coś tu nie gra — stwierdził Seth. Vermithrax zwolnił kroku. — Co masz na
myśli?
— Dziwne, że nikogo tu nie ma.
— Mówi się, że ród sfinksów jest niewielki — powiedziała Merle, wzruszając
ramionami. — Przynajmniej takie panuje przekonanie.
— W istocie — potwierdził Seth — najwyżej dwieście, trzysta osobników. Sfinksy
przestały się rozmnażać.
— Nigdy się nie rozmnażały — odparła z przekąsem Królowa.
60
— Skąd tyle o nich wiesz? — spytała Merle.
— Ze starych przekazów. — Merle po raz pierwszy wyczuła, że Królowa kłamie.
Seth kontynuował wcześniejszy wątek. — Ale jest ich wystarczająco dużo, by
zapełniły całą twierdzę.
— Jeśli jednak, jak ostatnio, siedzą za sterami barek, to nie może dziwić, że
tutaj jest ich jak na lekarstwo — powiedziała Merle.
— Odliczając te, które są w Wenecji lub na dworze w Heliopolis, musi ich być w
twierdzy przynajmniej setka. Zdumiewające, że właśnie szczyty warowni wyglądają
jak wymarłe.
— Może jednak powinniśmy się cieszyć, a nie smucić — skomentował Vermithrax
słowa Setha, do których, jak zwykle, chciał się przyczepić.
Kapłan zawiesił głos: — Tak, to możliwe.
— W każdym razie nad szczytem krążył patrol — powiedziała Merle. — Sfinksy muszą
się więc gdzieś ukrywać.
Seth skinął głową i poszedł dalej. Zeszli na dół już jakieś pięćdziesiąt metrów,
ale klatka schodowa zdawała się nie mieć końca. Merle przechyliła się przez
balustradę i spojrzała w dół. Zobaczyła tysiące luster odbijających się w sobie.
Nie sposób było rozpoznać, gdzie zaczyna się klatka schodowa.
I nagle zupełnie niespodziewanie dobrnęli do miejsca, gdzie się kończyła.
Weszli do sieni, podobnie jak całe wnętrze wyłożonej lustrami. Z nieskończoną
ilością luster.
— Zastanawiam się, kto je myje — wymamrotała Merle, dodając sobie odwagi. Cale
otoczenie wzbudzało w niej lęk. Komnata, w której stali, mogła być okrągła, ale
odbijające się w sobie lustra nie pozwalały na dokładniejszą oce-
61
nę położenia. Równie dobrze mogli kroczyć po lustrzanym labiryncie, składającym
się z wąskich korytarzy. Rozżarzona postać Vermithraxa odbijała się w
lustrzanych ścianach, co raczej nie ułatwiało zadania, dodatkowo ich oślepiając.
Jedynie Junipa czuła się jak ryba w wodzie. Jej lustrzane oczy świetnie dawały
sobie radę z porażającą jasnością i iluzją lustrzanych odbić. Wtedy usłyszeli
ryk.
W pierwszej chwili Merle sądziła, że to był okrzyk Setha. Szybko jednak odkryła
prawdę: byli otoczeni.
Sfinksy zaciskały wokół nich szczelny pierścień.
Ciemnowłosy mężczyzna, będący od pasa w dół lwem o piaskowożółtej sierści, był
bardziej barczysty niż wszyscy robotnicy portowi w Wenecji razem wzięci. W ręku
trzymał prawie dwumetrową lancę, której ostrze odbijało się na błyszczącej
sierści Vermithraxa, i która przypominała pochodnię.
Seth zrobił parę kroków do przodu i powiedział coś po egipsku, po czym dodał
zrozumiałe dla wszystkich słowa: — Czy mówisz w języku moich... przyjaciół?
Sfinks przytaknął, wyciągając przed siebie miecz z ostrzem zwróconym do góry.
Patrzył to na Setha, to na Vermithraxa.
— Jesteś Seth? — zapytał w końcu kapłana w języku Merle.
— Zaiste, i mam prawo do wejścia do twierdzy. Tylko słowo faraona jest
ważniejsze niż moje.
Sfinks parsknął. — Słowo faraona rozkazuje, by cię natychmiast uwięzić, jeśli
się tylko pojawisz. Każdy wie, że zdradziłeś imperium, i że przeszedłeś na
stronę — tu zawahał się — naszych wrogów. — Zrobił krótką przerwę, ponieważ nie
mógł sobie przypomnieć, jacy wrogowie imperium zostali jeszcze przy życiu.
62
Seth spuścił głowę, ale to, co sfinks mógł odczytać jako przyjęcie pokornej
postawy, w rzeczywistości było, no właśnie, czym? Przygotowaniem magicznego
ataku, mającego na celu rozszarpanie przeciwnika?
Merle miała się o tym nigdy nie dowiedzieć, gdyż w tej samej chwili nadciągnęły
posiłki: do sfinksa dołączył cały oddział wojowników-mumii, który wyszedł z
niewidocznego prześwitu między lustrami. Odbicia żołnierzy mnożyły się na
ścianach niczym papierowe figurki wycinane seryjnie przez niewidzialne ręce.
Mumie miały na sobie ochronne pancerze ze skóry i stali. Sprawiały wrażenie
wyjątkowo rosłych i silnych. Pomimo matowych i szarych twarzy, podkrążonych
oczu, ich wygląd kontrastował z trupimi rysami większości mumii, stojących w
służbie egipskiego imperium. Prawdopodobnie ci żołnierze tylko przez krótki czas
byli martwi, zanim nie zostali wyciągnięci z grobu i wcieleni do armii faraona.
Żołnierze zajęli pozycje za plecami sfinksa. Zwielokrotnione odbicia
uniemożliwiały ustalenie, ilu ich rzeczywiście było. Merle przypuszczała, że
czterech. Ale mogła się mylić.
Nad złotawą metalową siatką zdobiącą głowę sfinksa migotały cząsteczki
rozrzedzonego powietrza jak podczas letniego skwaru.
„Magia kapłana Horusa", przeszło Merle przez myśl. Podobnie jak i drugie
przypuszczenie, że sztuczka równie dobrze może być wymierzona w nich, nie tylko
w ich wrogów.
W tym momencie pierwszy z wojowników-mumii dobył sierpowego miecza. Sfinks
spojrzał przez ramię do tyłu, pewnie wdzięczny za przyjście mu z pomocą. Teraz
ponownie zwrócił się w stronę Setha, Vermithraxa i siedzących na jego grzbiecie
dziewczynek. Szybko pojął, że Seth skłonił się przed nim wcale nie z bojaźni.
Także on dostrzegł unoszące się nad
63
głową Setha cząsteczki powietrza. Sprawniej uchwycił lancę, gotów do ataku na
kapłana i runął pod zdradzieckim ciosem zadanym sierpowym mieczem wojownika-
mumii.
W jednej sekundzie wszyscy żołnierze doskoczyli do leżącego sfinksa, zadając mu
kolejne pchnięcia. Kiedy nie dawał już żadnych znaków życia, dowódca oddziału
zwrócił się w stronę Vermithraxa i dziewczynek, po czym spojrzał na Setha.
Metalowa siatka na czaszce kapłana była rozżarzona do czerwoności, podczas gdy
on sam trzymał w rękach ogniste kule, które mogłyby pochodzić z wulkanicznej
lawy.
— Nie — odparł dowódca dźwięcznym głosem. — My nie należymy do reszty.
Seth zawahał się.
— Zostaw ich, Seth! — krzyknęła Merle. Wprawdzie nie liczyła na to, że kapłan
usłucha jej prośby, lecz z jakiegoś powodu nie ciskał w nich jeszcze ognistymi
kulami.
— Nie są prawdziwe — powiedziała Królowa w myślach Merle.
— Mumie?
— Mumie również nie. Ale miałam na myśli ogniste kule. To iluzja. Sztuczkę z
kulami od dawna mają w małym palcu. Znają się świetnie na kłamstwie i iluzji.
Oraz, co im szczerze trzeba przyznać, na alchemii i wskrzeszaniu zmarłych.
— Czyli Seth tak całkiem zwyczajnie nie może spalić wojownika?
— Nie podczas tego spektaklu.
Merle odetchnęła głęboko. Zobaczyła, że dowódca podniósł lewą rękę i przetarł
sobie twarz. Szara farba odpadła. Ciemne dołki pod oczami zamazały się.
— Jesteśmy w takim samym stopniu martwi jak wy — powiedział. — I zanim się
nawzajem wytłuczemy, powinniśmy
64
się zastanowić, czy nie byłoby sensownie porozumieć się ze sobą. — Dowódca
oddziału mówił z obcym akcentem. Jego wibrujące „r" brzmiało dość dziwacznie.
— Sądzę, że wiem, z kim mamy do czynienia — stwierdziła Królowa. — Merle,
przypominasz sobie, co znaleźliśmy w opuszczonym obozie u wejścia do pieklą?
Zanim jeszcze zjawiły się Lilim, niszcząc wszystko?
Merle nie od razu pojęła aluzję Królowej. — Kurze pazu-ry?
— Tak, masz je przy sobie?
— Są w plecaku.
— Powiedz Junipie, niech je wyciągnie.
Nie minęła chwila, a Junipa już ich szukała.
— Kim jesteście? — zapytał raz jeszcze Vermithrax, robiąc krok do przodu. Seth
usunął się ostrożnie na bok, niepewny, czy jego iluzja przewyższy realną siłę
lwich szponów i kłów.
— Jesteśmy agentami — rzekła jedna z fałszywych mumii.
Junipa wyciągnęła z plecaka kurze pazury i podsunęła je agentom.
Rozpoznali je natychmiast, jakby Merle zamachała im płonącą pochodnią.
— Jesteśmy agentami z imperium carów — dopowiedziała mumia, uśmiechając się.
Piraci
Serafin stał przy okrągłym oknie,
przypatrując się mijanym kolejno cudom dna morskiego: podwodnym lasom z
przedziwnymi drzewami i tajemniczym stworom, ni to zwierzętom, ni roślinom. Łódź
podwodna, która na polecenie wiedźmy zabrała ich wszystkich na pokład,
przedzierała się przez morskie głębiny, otoczona ognistymi pęcherzami, tymi
samymi, które widzieli wcześniej, podczas spotkania z ich właścicielką. Ziejące
ogniem bąbelki mijały ich z prawej i lewej strony niczym klucz pędzących komet,
układając na dnie morskim ruchomy wzór z jasnymi i ciemnymi polami. Dario
podszedł do Serafina.
— To nieprawdopodobne.
Serafin poczuł się tak, jakby ktoś nagle wyrwał go z głębokiego snu. — Ten
statek? Ach... tak, tak, masz rację.
— A widziałeś już załogę? I tego szaleńca, Calvina, który nazywa siebie
kapitanem?
— Co?
— To są piraci.
— Piraci? — Serafin westchnął cicho. —Jak na to wpadłeś?
— Jeden z nich sam się przyznał, kiedy ty stałeś nieruchomo z markotną i ponurą
twarzą.
— Myślałem o Merle — odpowiedział Serafin cicho, po czym zmarszczył czoło. — Czy
to są prawdziwi piraci?
Dario skinął głową. Na jego twarzy zajaśniał promienny uśmiech. Serafin nie
bardzo mógł zrozumieć, cóż fascynu-
66
jącego jego przyjaciel mógł widzieć w tym, że znajdują się w rękach piratów i
morderców. Czyżby dał się uwieść romantycznym wyobrażeniom o morskich piratach,
owych szlachetnych zbójcach, którzy z dumą i bez respektu dla władzy
przemierzają morza i oceany?
Odkrycie Daria nie za bardzo spodobało się Serafinowi. Bo jakich sojuszników
mogła im zaoferować morska wiedźma? Ponadto kapitan Calvino trzymał krótko
swoich podwładnych. Czasami obchodził się z nimi bestialsko. A sami piraci? Już
na odległość dało się w nich rozpoznać miłośników podrzynania gardeł, ciemnych
typów ze zmierzwionymi włosami w lichym odzieniu, z licznymi bliznami na twarzy.
Wspaniale! Fantastycznie! Po prostu wpadli z deszczu pod rynnę.
— Zwłokami płacą wiedźmie za opiekę — odparł Dario z nieskrywaną satysfakcją w
oczach.
Serafin go ofuknął: — Myślałem, że na zwłoki napatrzyliśmy się już do syta. Ja
mam ich po dziurki w nosie.
Dario aż podskoczył. Przed oczyma stanęła mu ich ucieczka z Wenecji i śmierć
Bora. Żałował swoich słów. Ale i Serafinowi było nie w smak, że tak szorstko
obszedł się z przyjacielem. Fascynacja piratami była u Daria jedynie kamuflażem,
pomagającym chronić swoje uczucia. W rzeczywistości bieg wydarzeń na nim również
wywarł swoje piętno.
Serafin położył mu rękę na ramieniu. — Przepraszam.
Dario zdobył się na wymuszony uśmiech. — To moja wina.
— Opowiedz, czego się jeszcze dowiedziałeś — poprosił Serafin i dodał
samokrytycznie: — Zamiast bezmyślnie gapić się w okno, przynajmniej jako jedyny
z nas zasięgnąłeś języka.
Dario jakby od niechcenia kiwnął głową. Ale uśmiech na jego twarzy ustąpił
miejsca zatroskanej minie. Stanął przy
67
okrągłym oknie blisko Serafina. Obydwaj niemal przykleili się twarzami do szyby.
— Zwłoki ofiar magazynują w jednym z pomieszczeń na rufie statku. Chociaż,
szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy w ogóle pływają jeszcze statki, które
mogą paść pirackim łupem. Cwani korsarze nie zaryzykują przecież ataku na
egipskie galery, a z tego, co mi wiadomo, wszelki handel na Morzu Śródziemnym
ustał.
Serafin przytaknął. Imperium zadało potężny cios morskim połączeniom handlowym.
W opustoszałych miastach portowych stan kupiecki już dawno wygasł. Jak większość
mieszkańców, także i kupcy harowali teraz jako niewolnicy w fabrykach mumii.
Dario raz jeszcze, dla bezpieczeństwa, rozejrzał się po pomieszczeniu:
Znajdowali się w ciasnej kabinie. Wzdłuż jej brązowych ścian przebiegał istny
gąszcz rur.
Wszystkie zostały ukryte w kunsztownie zdobionych pogrubieniach,
przypominających stiuki z weneckich pałaców, z tą jednak różnicą, że wzory na
statku wykonane były z drewna i metalu. Serafin zastanawiał się, komu kapitan
Calvino zrabował tę łódź. Bo nie ulegało wątpliwości, że sam jej przecież nie
zaprojektował. Nie wyglądał wszak na człowieka rozmiłowanego w pięknie i
znającego się sztuce. A łódź, niezależnie od swojego przeznaczenia, została
zbudowana przez człowieka mającego niezwykły zmysł artystyczny.
W kabinie oprócz Serafina i Daria przebywało jeszcze dwóch marynarzy. Jeden z
nich udawał, że śpi w swojej koi. Ale Serafin widział, że mężczyzna ukradkiem
się im przygląda. Drugi z piratów siedział na brzegu łóżka z nogami spuszczonymi
na dół i wycinał w kawałku drewna figurkę syreny. Wiórki i odpadki spadały na
wiszącą pod nim pustą koję.
68
W kabinie stało jeszcze osiem pustych łóżek i chłopcy domyślali się, że na łodzi
musi być kilka takich pomieszczeń. Tę właśnie kajutę kapitan Calvino przydzielił
Serafinowi i Dariowi, a sąsiednią Tizianowi i Aristide'owi. Unke i Lala-peja
otrzymały do dyspozycji podwójną kajutę, znajdującą się w pobliżu kajuty
kapitana, czyli na samym końcu środkowego korytarza, który niczym kręgosłup
przebiegał przez całą długość łodzi.
Większość członków załogi pełniła teraz służbę i przebywała na swoich
stanowiskach, rozmieszczonych na całej długości łodzi podwodnej. Nie ulegało
wątpliwości, że zadanie dwóch siedzących w kojach mężczyzn polegało na
obserwowaniu pasażerów, choć obydwaj starali się z tym nie zdradzać. Wprawdzie
chłopcom nikt nie utrudniał spacerowania po łodzi, ale każdy ich krok był
kontrolowany. Tak, kapitan Calvino mógł sprawiać wrażenie człowieka pozbawionego
sumienia, ale głupcem nie był. Nawet rozkaz samej wiedźmy morskiej, by
przetransportować ich do Egiptu i zapewnić należytą ochronę, by włos nie spadł
im z głowy, nie przeszkodził kapitanowi w wyrażeniu krytycznego stanowiska.
Dario szeptem poinformował Serafina o wszystkim, czego się w międzyczasie
dowiedział. — Wiedźma morska dopóty zapewnia ochronę łodzi, dopóki Calvino
będzie jej dostarczać świeżych zwłok. Dlatego piraci na całym Morzu Śródziemnym
zbierają rozbitków i topielców, wysyłając wiedźmie cenny towar. Człowiek, z
którym rozmawiałem, opowiedział mi też, że piraci często przyczajali się w
pobliżu wielkich bitew morskich, by po stoczonych bataliach zarzucić do wody
sieci i wyłowić trupy. Apetyczne zadanie, nieprawdaż? W każdym razie tym się
właśnie zajmują, bo, jak wiadomo, z typowymi zajęciami pirackimi jest obecnie
dość krucho. Nikt, w tym także szalony Calvino, nie ma najmniejszego
69
zamiaru narazić się Egipcjanom. A kiedy akurat nie wyławiają trupów, wykonują
inne zlecenia wiedźmy. Tak jak w tej chwili, gdy przewożą nas do Egiptu.
— Wiesz może, jak weszli w posiadanie tej łodzi?
— Prawdopodobnie Calvino razem z całą załogą wygrał ją podczas gry w kości. Nie
mam pojęcia, ile w tym prawdy. Jeżeli tak jednak było, to pewnie podczas gry ten
łajdak oszukiwał. Widziałeś, jak zaatakował Lalapeję?
Serafin uśmiechnął się. — Szczerze powiedziawszy, nie martwię się o nią. —
Wystarczy sobie wyobrazić, jak Calvino rozkazuje Lalapei, by przyszła do jego
kabiny, a potem jego minę na widok przybierającej postać sfinksa i wysuwającej
ostre szpony. Przecież to prawdziwa rozkosz.
— Rozmawiałeś może z Aristidem i Tizianem? — zapytał Serafin.
— Jasne. Wałęsają się po łodzi, wsadzając nos tam, gdzie nie trzeba.
Serafin miał coraz większe wyrzuty sumienia. Wszyscy jego towarzysze zdążyli
zainteresować się nowym otoczeniem. Tylko on trwonił cenne minuty, oddając się
melancholijnym rozmyślaniom. W miarę upływu czasu niepewność, co stało się z
Merle, dręczyła go coraz bardziej. Jednak nie mógł sobie pozwolić, by stracić z
oczu najważniejszy cel: wyciągnąć z opresji siebie i swoich towarzyszy.
— Serafinie?
— Tak? — spojrzał przelotnie na Daria, którego twarz ponownie nabrała surowego
wyglądu.
— Nie jesteś tu za nikogo odpowiedzialny. Niczego sobie nie wmawiaj!
— Ależ oczywiście.
— Mam inne wrażenie. Objąłeś przywództwo w momencie, kiedy zakradliśmy się do
Pałacu Dożów. Od tej pory
70
minęło sporo czasu. Tu, na morzu — Dario skrzywił się — dzielimy ten sam los.
Serafin najpierw westchnął, a po chwili uśmiechnął się.
— Chodźmy na dziób statku, pod mostek. Poczuję się lepiej, jeśli się upewnię, że
ten typ nie wydał rozkazu, by poderżnąć nam gardła. Chcę mieć Calvina na oku. —
Kiedy szli w stronę drzwi, krzyknął do siedzących na kojach mężczyzn:
— Znikamy na kilka minut.
Marynarz z rylcem w ręku spojrzał osłupiały na kompana, który, ziewając, udawał,
że właśnie przebudził się z głębokiego snu.
Serafin i Dario szybko przemierzali długi korytarz. Wokół otaczała ich ta sama
sceneria: niekończące się rury, przewody parowe, efektownie połączone z bogato
inkrustowanymi ścianami i sufitami, które jednak zżerał zielonkawy nalot,
przetarte orientalne dywany, wiszące na niektórych okrągłych oknach cuchnące
pleśnią i nasiąknięte wilgocią kotary; kryształowe żyrandole z brakującymi
ramionami, które urwały się kiedyś i nie zostały naprawione. Pierwotny przepych
wyposażenia łodzi już od dawna należał do przeszłości. Na drewnianej boazerii
widniały liczne nacięcia oraz dziury prawdopodobnie wywiercone rylcem. W szafach
tu i ówdzie widać było puste ramy po szklanych drzwiach. Wykładzinę podłogową
szpeciły plamy z czerwonego wina i rumu.
Mostek znajdował się niemal na samym dziobie podwodnego statku, tuż za
przedzielonym na dwie części oknem, które niczym para oczu wpatrywało się w
oceaniczne głębie. Kapitan Calvino, widoczny w prześwicie szklanych szyb, miał
na sobie rdzawoczerwony kaftan ze złotym kołnierzem. Przechadzał się tam i z
powrotem, ze splecionymi z tyłu rękoma. Był mocno podekscytowany i kłócił się
właśnie z kimś, kto stał za drewnianą kolumną, będąc niewidocznym dla Daria
71
i Serafina. Około pięciu mężczyzn uwijało się przy kołach i dźwigniach, które,
podobnie jak większość innych urządzeń na pokładzie, były wykonane z brązu.
Jeden z mężczyzn siedział w siodle wyłożonym poduszką i pocąc się
niemiłosiernie, kręcił pedałami, które napędzały jakieś maszyny.
Wchodząc na podest w przedniej części mostku, chłopcy zwolnili. Calvino ani na
moment nie przestał nerwowo przechadzać się tam i z powrotem. Gdy podeszli
bliżej do mlecznej szyby, zobaczyli adwersarza kapitana, doprowadzającego go do
białej gorączki.
Unke spostrzegła chłopców w tej samej chwili. Tym razem szeroki pysk syreny nie
skrywał się za maską. Na jej plecach wisiał plecak, w którym przechowywała
szklaną maskę Ar-cimbolda. Do tego widoku wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić,
gdyż Unke ani na sekundę nie rozstawała się z najcenniejszym jej przedmiotem.
— Łodzie tego typu są mi świetnie znane — mówiła z twarzą ponownie zwróconą do
Calvina. — I wiem, jaką mogą rozwijać prędkość. Większą od tej, o której pan
mówi.
— Powtarzam po raz setny — kapitan niemal wychodził z siebie. Blizna,
przecinająca jego dolną wargę i sięgająca aż do jabłka Adama, czerwieniała z
podniecenia i wściekłości. — Egipcjanie kontrolują całe morze i już dawno
przestali zadowalać się zdobyczą upolowaną na otwartym morzu. By płynąć
szybciej, musielibyśmy zmniejszyć zanurzenie. A ja nie zgadzam się na takie
ryzyko. Wiedźma morska wydała mi rozkaz, żebym panią i te dzieciaki
przetransportował do Egiptu, co, do wszystkich diabłów, jest już wystarczająco
durne! Nie zaś, bym uczynił to szybko. Pozwoli pani, że to ja zdecyduję, z jaką
prędkością będziemy płynąć.
— Jest pan starym upartym osłem, kapitanie, i nie dziwi mnie wcale, że
całkowicie zrujnował pan to cacko. Pewnie
72
należałoby się cieszyć z tego, że w ogóle dotrzemy do Egiptu, nim pierwszy
lepszy huragan zatopi tego trupa.
Calvino, wymachując rękami, doskoczył do Unke i zatrzymał się tuż przed nią.
Zbliżył do niej swoją pociętą twarz. Serafin był pewien, że Unke mogła powąchać
resztki z obiadu na jego wąsach. — Pani może być kobietą lub rybą, lub Bóg wie
kim jeszcze, ale nie będzie mi pani rozkazywać, jak mam dowodzić statkiem!
Unke nie dała się zastraszyć, chociaż musiała dostrzec przewieszoną na pasku
kapitana szablę. Calvino, doprowadzony do szału, chwycił rękojeść, ale nie
wydobył jej zza pasa. Jeśli Unke nie spuści z tonu, kapitan pewnie dobędzie
broni. Cóż, na Boga, ona zamierza? Czyż nie wszystko jedno, czy dopłyną do
Egiptu dziś, jutro czy pojutrze?
Niespodziewanie na twarzy Unke zagościł przyjazny uśmiech, który u syreny
przypominał rozpostarte ramiona ośmiornicy. Ostre rekinie zęby połyskiwały w
poświacie gazowego oświetlenia. — Pan jest ostatnim błaznem, Calvino, i ja panu
powiem, dlaczego.
Serafin zauważył, że stojący na mostku członkowie załogi jakby ukryli głowy w
ramionach. Niechybnie przeczuwali, że za chwilę na ich karki spadną sążniste
gromy.
Calvino milczał jeszcze. Pewnie dlatego, że na chwilę stracił rezon. Nikt
jeszcze nie odważył się mówić do niego takim tonem. Dolna warga drżała mu jak
wijący się węgorz.
Unke nie dała się zbić z tropu. — Ten statek, kapitanie, jeszcze przed wojną był
wart majątek, większy niż pan i cała ta zgraja podrzynaczy gardeł mogłaby sobie
wyobrazić w najśmielszych snach. W dzisiejszych czasach, kiedy ustały wszelkie
podróże morskie, statek osiągnął taką wartość, że nawet skarbce podoceanicznych
imperiów nie byłyby w stanie go kupić.
73
J
„Teraz jednak przesadziła" — pomyślał Serafin, który ku swojemu zdumieniu
zobaczył, że Calvino, marszcząc czoło, z największą uwagą przysłuchuje się
syrenie. Unke nie osiągnęła jeszcze swojego celu, ale wzbudziła w kapitanie
ciekawość.
— Zrósł się pan z tym pokładem — ciągnęła Unke. Teraz już nawet marynarze
nadstawiali dyskretnie uszu. — Zdążył pan już zapomnieć, jak wygląda prawdziwy
świat, ten ponad powierzchnią morza. Przemierzając oceany w poszukiwaniu łupów,
rujnuje pan łódź do spółki z tymi ludźmi. A razem z nią jej nieocenione skarby.
Tymczasem największy skarb znajduje się właśnie tu, pod pańskim tylkiem. Tylko
że pan nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko zajeżdżać ten statek na śmierć i
przypatrywać się, jak reszta hołoty dzień po dniu robi to samo.
Calvino w dalszym ciągu stał tuż przy Unke. — Największy ze skarbów, powiada
pani? — jego głos brzmiał ciszej i spokojniej.
— Oczywiście, że największy! Dopóty, dopóki nie zatroszczy się pan, by nie
rdzewiał jak masy żelastwa zalegające brzegi wysp.
— No cóż, uważa mnie pani za... bałaganiarza?
— Uważam pana... — zaczęła Unke przyjacielskim tonem
— za największego niechluja między kołem polarnym a równikiem. W każdym
wymiarze. Tym trudniej przychodzi mi wyłuszczyć pańskie błędy, które widać gołym
okiem.
— O Boże, o Boże, o Boże — wyjęczał Serafin.
Dario głęboko zaczerpnął powietrza. — Teraz przesadziła
— szepnął przyjacielowi do ucha.
Kapitan Calvino wlepił oczy w Unke. Kciukiem nerwowo polerował rękojeść miecza.
Po głowie chodziły mu krwawe myśli — zabójstwo tej babskiej ryby lub
sporządzenie z niej
74
filetu na obiad. Albo wystruganie z syreniej szczęki nożyka do otwierania
listów.
— Kapitanie? — Unke filuternie przekręciła głowę i uśmiechnęła się.
— O co chodzi? — wydobywające się z jego krtani słowa przypominały opary siarki
unoszące się nad wulkanem.
— Chyba pana nie obraziłam, kapitanie?
Dwóch marynarzy szepnęło sobie coś porozumiewawczo do ucha. Nim się spostrzegła,
Calvino doskoczył do niej, wyrzucając z siebie setki przekleństw. Nawet Serafin
i Dario, w przeszłości dzieci weneckiej ulicy, którzy z niejednego pieca chleb
jedli, zaczerwienili się po uszy.
— Powinno się zapisywać jego słowa — szepnął Dario.
Calvino nieprzerwanie sypał przekleństwami. Zobaczył teraz chłopców i przez
chwilę zanosiło się na to, że wyżyje się także na nich, dając upust swej złości.
Chwilowo jednak opanował się i zwrócił w stronę Unke. Dario odetchnął głęboko.
Po napadzie szału kapitan uspokoił się nieco. Ponownie mógł spojrzeć Unke w
twarz, bez chęci wydrapania jej natychmiast oczu. — Pani... pani jest...
bezczelna!
Unke chciała uśmiechnąć się kpiąco, lecz nie zrobiła tego. Może i dobrze, bo
szydercza mina na syrenim pysku na pewno nie wyglądałaby miło. — Pański statek
to powód do hańby! Cuchnie, jest brudny i zapuszczony. Gdybym była na pańskim
miejscu — bogom głębin niech będą dzięki, że na nim nie jestem — zatroszczyłabym
się, by pańscy ludzie wyglądali porządnie, nie jak ostatnie łachudry.
Naprawiłabym każdą rurę, każdy obraz czy dywan, by potem zasiąść wygodnie w
fotelu i rozkoszować się myślą, że oto jestem najbogatszym człowiekiem na ziemi.
Serafin obserwował, jak słowa Unke trafiają do świadomości kapitana, wdzierając
się do jej najdalszych zakamar-
75
ków. Najbogatszy człowiek na świecie. Serafin zastanawiał się, czy Unke w ogóle
wiedziała, o czym mówi. Bo chyba tylko błazen nie zorientowałby się, jaką
wartość przedstawia podwodna łajba. W obecnych czasach nikt by jej nie kupił,
także z tego powodu, który Calvino przeoczył w swojej chciwości. Po prostu
brakowało na nią kupca.
Prawdopodobnie jednak kapitan nie sprzedałby łodzi za żadną cenę. Bardziej
ekscytowała go świadomość wartości statku i własnego bogactwa. Jak to zwykle
bywa z ludźmi, którzy na stałe zrastają się z rzeczami, także i on, żyjący w
łodzi na co dzień, nie potrafił z dystansu ocenić jej wartości.
Przez moment jeszcze patrzył na Unke, po czym zastukał obcasami i odwrócił się
na pięcie, wydając rozkazy przeplatane wiązankami przekleństw. Stojący przy nim
marynarze przekazywali jego polecenia przez tubę, by w ten sposób dotarły do
najodleglejszych stanowisk na łodzi.
— Posprzątać! — brzmiała komenda. — Wyczyścić i pozamiatać! Odkurzyć i
wypolerować! Wyszorować pokład i umyć szyby! Zedrzeć rdzę! I wreszcie wszystkie
dzieła sztuki, które powrzucano do jednego z podlejszych pomieszczeń, rozwiesić
na ścianach lub wstawić do gablot! I biada temu, kto odważyłby się potraktować
je rylcem, nożem czy ołówkiem!
Na koniec Calvino odwdzięczył się byłej syrenie, robiąc kwaśną minę. —Jak się
pani nazywa?
— Unke.
Skłonił się z największą galanterią, może nawet z lekką przesadą, zdradzającą
mimo wszystko dobrą wolę. — Rinaldo Bonifacio Sergio Romulus Calvino —
przedstawił się. — Witam na pokładzie.
Unke podziękowała mu, nie mogąc powstrzymać lekkiego grymasu na twarzy, który
nieco zmierził kapitana. Podała mu
76
rękę i podeszła do chłopców. Serafin i Dario stali z otwartymi ustami, nie mogąc
pojąć, co się właściwie przed chwilą stało.
— Jak to zrobiłaś? — spytał Serafin Unke, która schodziła z mostku, odprowadzana
przyjaznym spojrzeniem kapitana, podziwiającym jej kształtną i powabną sylwetkę.
Unke puściła oko do Serafina. — Cały czas jest tylko mężczyzną — powiedziała
wdzięcznym głosem — a ja mam oczy syreny.
Zaraz potem przejęła nadzór nad pracami porządkowymi.
Do Egiptu dopłynęli na drugi dzień.
Absolutnie nie byli przygotowani na to, co ujrzeli na własne oczy, kiedy łódź
podwodna wypłynęła na powierzchnię. Na pełnym morzu dryfowały lodowe kry,
oddalone od lądu o setki metrów. Im bardziej zbliżali się do białej linii
brzegowej, tym większego nabierali przekonania, że zima wzięła pustynię we
władanie. Choć naprawdę nikt nie pojmował, co się tu stało. Calvino rozkazał
swoim ludziom odmawiać „Ojcze nasz", by modlitwą uchronić ich wszystkich przed
morskimi potworami i diabłami.
Serafin, Unke i cała reszta byli zupełnie bezradni — podobnie zresztą jak
kapitan, a nawet Lalapeja. Cicha, tajemnicza Lalapeja uprzedziła pośpiesznie
wszelkie pytania, wyjaśniając, że nie ma pojęcia, co wydarzyło się w Egipcie.
Czegoś takiego jeszcze nie widziała. Dryfujące nad piaszczystym wybrzeżem kry
lodowe spotyka się tu tak samo często, jak tańczące na szczytach piramid polarne
niedźwiedzie.
Calvino wydał rozkaz zmierzenia grubości pokrywy lodowej przy brzegu. Nieco
ponad metr — doniesiono mu szybko. Kapitan zamruczał gniewnie pod nosem, po czym
przez
77
dobrą godzinę konferował na moście z Unke, przeplatając swoje wywody krzykiem i
przekleństwami. Jak podczas ich niedawnej rozmowy zakończonej ustępstwem
kapitana.
Niedługo potem wydał kolejny rozkaz, tym razem ponownego zanurzenia łodzi i
wzięcia kursu na deltę Nilu. Podwodny prąd nie był zbyt silny, jednak sterowanie
w takich warunkach łodzią, operującą między lodową czapą a dnem rzeki, wymagało
nie lada zręczności. Niekiedy dało się słyszeć zgrzyt — to kadłub łodzi ocierał
się o piasek, podczas gdy jej górna część pocierała o kry. — Cud, przeklęty cud,
jeśli w tym huku nikt nas nie dostrzeże! — wrzeszczał Calvino.
Przez większość czasu płynęli w żółwim tempie. Serafina zaczęły nachodzić
wątpliwości, dokąd się w ogóle kierują. Rozkaz wiedźmy wodnej mówił o
wypuszczeniu ich na ląd na egipskim wybrzeżu. A teraz Calvino płynął z nimi w
górę Nilu. W dodatku w warunkach przerastających wszelkie wyobrażenia. Wpływ
Unke na kapitana był nieprawdopodobny.
Wnętrze łodzi w wielu miejscach zaczęło błyszczeć. Wszędzie uwijali się
marynarze z gąbkami, ścierkami, papierem ściernym, pędzlami i farbą. Inni
ściągali wypłowiałe, stare dywany, zastępując je nowszymi, zajmującymi
dotychczas jedno z pomieszczeń. Wiele odkurzonych przedmiotów od dziesięcioleci
leżało w ładowniach. Niektóre pamiętały nawet czasy poprzedników, a może i lata
sprzed wojny mumii. Sam Calvino zdawał się być zaskoczony bogactwem znalezionych
przedmiotów: dzieł sztuki, wyrobów rękodzielniczych, jakich od dawna nie oglądał
na oczy. Jak opowiadała Serafinowi Unke, coraz bardziej zdawał sobie sprawę z
tego, że zbyt długo pozostawał więźniem świata brązu, zamykającym się w obrębie
łodzi, kompletnie zapominając o pięknie nadziemnego świata. Nie powstrzymywało
go to jednak od
78
kolejnych napadów szału, podczas których wrzeszczał na swoich ludzi, nakładając
drakońskie kary na winnych przeoczenia brudnych czy rdzawych plam.
Serafin nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Unke darzy kapitana sympatią. W inny
sposób niż niegdyś adorowała Arcim-bolda, ale jednak coś między nimi iskrzyło.
Jakaś absurdalna namiętność, łącząca w sobie miłość i nienawiść, co Serafina
jednocześnie rozbawiało i niepokoiło. Czy w ogóle było możliwe, żeby w tych
warunkach dwoje ludzi mogło do siebie coś poczuć? A co z jego uczuciem do Merle?
Fakt, że on i Merle spędzili ze sobą mniej czasu niż Unke i Calvino podczas tej
krótkiej podróży, dawał mu do myślenia. Ogarnęły go wątpliwości, czy Merle tak
samo często myśli o nim, jak on o niej. Czy za nim tęskni? Czy zależy jej na
spotkaniu?
Przeraźliwy łoskot i trzask przerwały jego rozmyślania. Po chwili z tub rozległ
się wrzask Calvina, który, miotając przekleństwa, poinformował załogę, co się
stało.
Zostali uwięzieni. Wpadli w sidła pułapki i nie mogli ruszyć ani do przodu, ani
do tyłu. Żelazne ramiona łodzi podwodnej wbiły się w lodowy pancerz niczym piła.
Po pokonaniu dobrych kilkudziesięciu metrów, zakleszczyły się w lodzie na amen.
Serafin miał jak najgorsze przeczucia. Popędził szybko w stronę mostka. Zastał
tam już Calvina i Unke, dość beztrosko wpatrujących się przez okno w wody Nilu,
zamknięte od góry pancerzem lodu. Ogniste pęcherzyki wiedźmy pozostały w
morskich wodach i nie wpłynęły do rzeki. Ale słabe promienie światła dziennego,
przedzierające się przez warstwę śniegu, wystarczyły, by ocenić sytuację.
Patrząc przez szyby, odnosiło się wrażenie, że łódź, ściśnięta pokrywą lodu,
przy-kleiła się do jakieś białej hali. Za szybą widać było zwisające z góry
sople grube jak drzewa.
79
Teraz, wbrew temu, co przypuszczał Serafin, okazało się, że w sytuacjach
ekstremalnych kapitan Calvino potrafi trzymać nerwy na wodzy. Wilk morski
przeanalizował wszystkie okoliczności, naradził się z Unke i wydał rozkaz
otwarcia górnej klapy, by przez nią pasażerowie mogli się wydostać na zewnątrz.
„Opuścić łódź?" — pomyślał przerażony Serafin. Czy tak doradziła kapitanowi
Unke? Czy to jej pomysł, by wyjść z łodzi w samym środku tej lodowej pustyni?
Godzinę później Unke, Lalapeja, Serafin, Dario, Tiziano i Aristide stali przy
klapie gotowi do wyjścia. Na sobie mieli najgrubsze kożuchy, które wygrzebali z
pirackich skrzyń. Calvino przypomniał sobie, że futrzana garderoba stanowiła
zdobycz z zatopionej na początku wojny łodzi, której załogę starł w drobny mak.
Stateczek płynął do Thule w Grenlandii, by tam wymienić ciepłe ubrania na... no
właśnie, Bóg raczy wiedzieć, na co. Kurtki, kozaki i spodnie nie na każdym z
nich leżały jak ulał. Szczególnie na dość drobnej Lalapei. Ale wystarczająco
chroniły przed zimnem. W końcu każdy z nich włożył na głowę czapkę, a na ręce
futrzane rękawiczki. Wcześniej w zbrojowni piraci wyposażyli ich w rewolwery,
amunicję! noże. Jedynie Lalapeja odmówiła przyjęcia broni.
Calvino z załogą pozostał w łodzi, by sprawować nad nią pieczę i ewentualnie
wyciągnąć ją z lodu. Kapitan przypuszczał, że cała operacja potrwa co najmniej
kilka godzin, a może nawet kilka dni. Jednocześnie dręczyła go obawa, że łajbę
mogą wytropić egipskie barki. Mimo to solennie obiecał Unke, choć ta o nic go
nie prosiła, że zanim z powrotem wyruszy na pełne morze, przez kolejne trzy dni
będzie czekał na jakiś znak życia od niej.
— Dokąd mamy się udać? — Tiziano smętnym głosem wypowiedział pytanie, które od
dawna zadawali sobie wszyscy.
80
Unke stała tuż pod otwartą klapą, prowadzącą na zewnątrz łodzi. Jej głowę
otaczała biała obręcz niczym oszroniona aureola. Patrzyła na Lalapeję, która,
ubrana w zbyt duży kożuch, miała nieszczęśliwą minę. Także Serafin przypatrywał
się uważnie sfinksowi, zastanawiając się po raz kolejny, cóż takiego może
jeszcze skłaniać Lalapeję do dotrzymania im towarzystwa. Czy tylko nienawiść do
imperium, wywołana utratą martwego sfinksa-boga, który przez tysiąclecia
spoczywał na cmentarzu na wyspie San Michele, i którego daremnie próbowała
ochronić przed zakusami imperium?
„Nie — pomyślał Serafin — oprócz tego musiał istnieć jeszcze jakiś inny motyw, o
którym żaden z nich nie miał pojęcia". Wyczuwał to doskonale, a już najbardziej
po oczach sfinksa.
— Lalapejo — powiedziała Unke dostojnie. — Przypuszczam, że domyślasz się, gdzie
jesteśmy. Możliwe, że przez cały czas wiedziałaś, że zakończyliśmy tutaj
pierwszy etap naszej podróży.
Lalapeja nie powiedziała nic. Niczego nie potwierdziła, niczemu nie zaprzeczyła.
A Unke kontynuowała: — Niedaleko stąd, w samej delcie Nilu wznosi się twierdza
sfinksów. W języku syren nie posiada ona żadnej nazwy, ale istnieje. Także
kapitan zna to miejsce. I jeśli zimowa nawałnica nie wyrządziła nic strasznego,
to twierdza znajduje się jakieś dwie, może trzy mile stąd.
— Żelazne Oko kontroluje twoje życie, twoje pragnienia, twoją śmierć —
recytowała Lalapeja. Słowa, które dla Serafina brzmiały jak sentencja z
zamierzchłej przeszłości. Wprawdzie sfinks niemal całą epokę spędził w Wenecji,
ale nie zatracił kultury własnego narodu, w której wyrósł. — Żelazne Oko, tak
nazywa się twierdza, Unke. I ja ją czuję. Czuję bliskość innych sfinksów, ich
zagęszczenie w jednym miejscu.
81
Pojawienie się tam jest równe samobójstwu. — Lalapeja wypowiedziała słowa
przestrogi, ale tonem nie sprzeciwiającym się wyrokom losu.
— Po co mielibyśmy się udać do Żelaznego Oka? — zapytał Aristide.
— To serce imperium — Lalapeja uprzedziła Unke. — Jeżeli istnieje jakiś czuły
punkt na ciele imperium, to jest nim właśnie Żelazne Oko. — Po czym nie
przedstawiła żadnego planu. Prawdopodobnie żadnego nie było. Twierdza sfinksów,
w co nikt nie wątpił, była nie do zdobycia.
Unke wzruszyła ramionami, a Serafin przypomniał sobie słowa syreny wypowiedziane
do wiedźmy: jeśli chcą przeciwstawić się imperium, to muszą je ugodzić w jakimś
punkcie. Zwycięstwo jest sumą małych kroczków. Od tej pory te słowa nie chciały
mu wyjść z głowy.
Ale cóż miałoby to zmienić, skoro wszyscy zginą? Po cóż dobrowolnie walić głową
w mur, skoro i tak wszyscy wiedzą, że ten się nie zawali?
Serafin szykował się właśnie, by wypowiedzieć swoje wątpliwości, kiedy poczuł
delikatny dotyk Lalapei, która nachyliła się i szepnęła mu do ucha: — Tam jest
Merle.
Serafin osłupiał.
Lalapeja uśmiechnęła się.
„Merle?" — pomyślał, bojąc się zapytać o coś więcej. Jeżeli Dario i pozostali
dowiedzą się o tym, będą mu zarzucać, że decyduje się na marsz do twierdzy,
wcale nie dlatego, że wierzy w sens przedsięwzięcia, lecz dlatego, że liczy na
spotkanie z Merle. No dobrze, przemyślał sprawę, niech pobudki innych wypływają
ze szczytnych ideałów, on w każdym razie wiedział, dlaczego naprawdę decyduje
się na ten krok. I jego własne motywy wydały mu się nie mniej szlachetne.
Wypływały prosto z serca.
82
Lalapeja dyskretnie kiwnęła głową.
Unke wezwała ich do siebie, by dokładniej przypatrzyli się klapie. Ale Serafin
widział teraz całe otoczenie jakby za mgłą. I nagle poczuł ogromne pragnienie,
by wydostać się na wolność.
„Merle jest tam" — teraz słowa sfinksa brzęczały mu w uszach, krążąc po głowie
niczym ćmy wokół płomienia świecy.
Unke nieprzerwanie wydawała kolejne polecenia: jak zachowywać się w śniegu i
inne. Serafin ich prawie nie słuchał.
Merle jest tam.
Wreszcie ruszyli w dalszą drogę.
Powrót do światła
— Czuję je przy każdym stawianym
kroku, za każdym razem, kiedy oddycham i nabieram powietrza do płuc — Junipa
zniżyła głos, by nikt oprócz Merle jej nie słyszał.
— Mam uczucie, jakby coś we mnie tkwiło... tu, w piersiach, jakby szarpało od
środka. — Lustrzane oczy dziewczynki wpatrywały się w Merle z intensywnością
światła latarni morskiej, srebrnej poświaty zamkniętej od środka szkłem. —
Próbuję się jakoś bronić, ale nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam.
— I możesz sobie przypomnieć wszystkie wydarzenia, które rozegrały się w
piramidzie? — Merle czule głaskała rękę Ju-nipy. Siedziały w odległym kącie
kryjówki carskich agentów.
Junipa szlochała: — Wiem, że próbowałaś mnie powstrzymać. I że... walczyłyśmy ze
sobą. — Zawstydzona potrząsnęła głową. — Przykro mi, przepraszam.
— Niczemu nie jesteś winna. To był Burbridge.
— Nie, nie on — zaprzeczyła Junipa. — Lecz Kamienne Światło. Profesor Burbridge,
podobnie jak ja, jest porażony mocą Kamiennego Światła. Przynajmniej dopóty,
dopóki pozostaje pod ziemią. Tam nie jest już naukowcem, tylko Lordem Światło.
— A tu, na powierzchni ziemi czujesz się lepiej? Junipa zamyśliła się. Dopiero
po chwili znalazła odpowiednie słowa.
— Czuję je słabiej. Być może dlatego, że Kamienne Światło nie potrafi się
przedrzeć przez kamienną skorupę ziemi lub
84
przedziera się w mniejszym stopniu. Ale całkowicie nie znika. Cały czas jest we
mnie. I niekiedy wywołuje silny ból.
Już po wyjściu z piekła Merle zobaczyła na piersi Juni-py bliznę, ślad po
przecięciu, przez które Burbridge włożył jej do klatki piersiowej nowe serce.
Odłamek Kamiennego Światła, zimny i nieruchomy, utrzymywał ją przy życiu, tak
jak wcześniej jej własne serce. Ten gorejący ciepłem i iskrzący się diament w
krótkim czasie potrafił zabliźnić jej rany, a kiedy traciła siły, dawał jej moc.
Ale jednocześnie próbował wywierać na nią wpływ.
Jeżeli Junipa mówiła, że odczuwa ból, to nie miała na myśli dolegliwości
pooperacyjnych czy bólu gojącej się rany, lecz cierpienie wywołane świadomością
dążenia do kolejnej zdrady Merle. Doskwierały jej zmagania ze sobą, rozdarcie
między jej subtelnym „ja" a bezduszną siłą Kamiennego Światła.
Merle uważnie musiała przypatrywać się poczynaniom Junipy, nie bacząc na to, że
samo podejrzenie raniło ją niezmiernie. Nie wykluczała nawet, że przyjaciółka po
raz drugi zada jej zdradziecki cios w plecy.
„Nie, to niemożliwe — pomyślała z rozgoryczeniem Merle. — Kamienne Światło.
Upadła gwiazda poranna w samym sercu piekła. Lucyfer".
Zawahała się na chwilę, po czym powiedziała to, nad czym już od dawna
rozmyślała: — Pamiętasz jeszcze, co powiedziałaś w piramidzie...
— Ze Burbridge jest twoim dziadkiem?
Merle przytaknęła. — Myślisz, że mówił prawdę?
— Tak przynajmniej twierdził.
Merle wlepiła wzrok w podłogę. Odpięła kieszeń w sukience i wyciągnęła wodne
lusterko, muskając delikatnie jego ramy opuszkami palców. Drugą ręką poszukała
kurzych pa-
85
żurów, zawieszonych na sznurku na szyi, i przez moment bawiła się nimi.
— Jeszcze dokładki do zupy? — zapytał ktoś z tyłu.
Dziewczynki odwróciły się. Za ich plecami stał Andriej, przywódca carskich
agentów. Na sobie miał jedynie część rynsztunku mumii. Był twardym,
nieustępliwym człowiekiem, jednak obecność dziewczynek wyzwoliła w nim
dobroduszne odruchy, czym wprawił w zdumienie nawet swoich kompanów.
Mężczyźni cały czas stali po drugiej stronie niskiego pomieszczenia wokół
Vermithraxa. W jednej ręce trzymali drewniane łyżki. Drugą wskazywali na żarzące
się cielsko obsydianowego lwa.
Nikt z nich nie wiedział, że Vermithrax wpadł w sam środek Kamiennego Światła.
Ale w przeciwieństwie do Junipy Lucyfer nim nie zawładnął. Przynajmniej Merle
nie zaobserwowała w jego zachowaniu nic niepokojącego, co zresztą uważała za
dość osobliwe. Wprawdzie od czasu przełomowej kąpieli w piekle obsydianowy lew
stał się silniejszy, może nawet roślejszy, ale poza promieniującym z jego ciała
żarem nic się w nim nie zmieniło. Pozostał starym dobrodusznym Vermithraxem,
który teraz, pomimo zatroskania o los swojego plemienia i nienawiści do Setha,
pławił się w zachwycie, jaki wzbudzał w carskich agentach. Delektował się ich
pytaniami, bojaźliwymi dotknięciami i widoczną na ich twarzach trwogą. Choć
wieści o kamiennych weneckich lwach, w tym także o tych, które potrafiły latać,
dotarły do imperium carów, to jednak mówiący lew, w dodatku świecący jak ikona z
ich świątyń, zafascynował obcokrajowców.
Junipa odstawiła talerz z zupą, który podsunął jej Andriej. Merle skorzystała z
okazji i pozwoliła sobie jeszcze trochę nalać. Po tak długim czasie, kiedy
musiała żywić się ciągną-
86
cym się jak guma boczkiem, chudy rosół wydał jej się prawdziwym rarytasem.
— Nie bójcie się — Andriej nie zrozumiał, dlaczego dziewczynki siedzą osobno,
ukryte w najdalszym kącie kryjówki, w znacznej odległości od nich. — Sfinksy nas
nie odnajdą. Jesteśmy tu od ponad sześciu miesięcy i nikt nie dowiedział się o
naszym istnieniu.
— I was to nie dziwi? — spytała Merle.
Andriej uśmiechnął się. — Owszem, tysiąc razy zadawaliśmy sobie to pytanie.
Sfinksy od niepamiętnych czasów uchodzą za prastary i mądry ród. Może nas tylko
obserwują i tolerują? Karmią nas fałszywymi informacjami. Albo też nasza
obecność jest im zupełnie obojętna, ponieważ wiedzą, że uzyskanych tu informacji
nie możemy przekazać do naszego kraju.
— Sądziłam, że macie gołębie pocztowe.
— Owszem, mieliśmy. Ale ileż gołębi można trzymać w jednym miejscu, by nie
wzbudziły niepożądanego zainteresowania? Zresztą po kilku tygodniach odleciały,
a my nie mieliśmy żadnych szans, by otrzymać nowe. Dlatego wszystkie zdobyte
informacje staramy się zapamiętać w naszych głowach, nie spisując niczego.
Zresztą wkrótce powrócimy do kraju. Babie Jadze niech będą dzięki.
Po tych słowach wrócił do swoich kompanów, obdarzając dziewczynki ciepłym i
przyjacielskim uśmiechem. Nie nalegał już więcej, by przysiadły się do nich.
— Andriej jest taki wyjątkowy, prawda? — powiedziała Junipa.
— Tak, jest bardzo miły — zgodziła się Merle.
— Jasne, ale... ale jeszcze w dodatku taki wspaniałomyślny. Nie pasuje do
przeciętnego wyobrażenia o kimś, kto w tajnej misji objeżdża pół świata, a przez
pół roku ukrywa się w twierdzy wroga.
87
Merle wzruszyła ramionami. — Możliwe, że sam charakter misji wymusił na nim
kierowanie się rozsądkiem. Chyba był świadkiem wielu przykrych zdarzeń i
wypadków. — Ruchem głowy wskazała na pozostałych. — Jak zresztą oni wszyscy.
Junipa spojrzała na agentów carskich, a potem na Setha, który opierał się o
lustrzaną ścianę w pobliżu wyjścia. W związanych sznurkiem rękach trzymał pustą
miseczkę. Nogi także miał skrępowane. Gdyby Andriej wiedział, kogo pojmał, bez
wahania przetrąciłby Sethowi kark. Ku radości Vermithraxa, ale wbrew woli Merle.
Bynajmniej nie dlatego, że Seth sobie na to nie zasłużył. Merle uważała jednak,
że człowiek ten jeszcze może im się przydać. Zadziwiające. Tym razem także
Królowa podzielała jej zdanie.
— Chcesz jeszcze raz spróbować? — spytała Junipa, widząc przyjaciółkę dotykającą
lustra, najpierw jego ram, potem powierzchni wody.
Merle przytaknęła i przymknęła oczy.
Palcami delikatnie dotykała letniej wody. Miała uczucie, że kładzie je na szkle,
nie przełamując tafli wody. Poczuła, jak opleciony mgiełką duszek muska jej
palce. Mając cały czas przymknięte oczy, czuła go, jego chaotyczne krążenie.
Słyszała, że coś szepcze, niewyraźnie i z daleka. Nic nie mogła zrozumieć.
„Jakoś trzeba go do siebie zwabić, przyciągnąć jak magnesem" — pomyślała.
— Pamiętasz to słowo? — szepnęła do Junipy.
— Ale jakie?
— Słowo, które zdradził nam Arcimboldo, kiedy na jego polecenie musiałyśmy
chwytać lustrzane duszki. — Jeszcze w Wenecji ich stary mistrz otworzył im drzwi
prowadzące do jednego z luster. Dziewczynki weszły do jego wnętrza, zastając tam
mnóstwo lustrzanych duszków: istot żyjących w zupeł-
nie innym świecie, próbujących przekroczyć granicę naszego świata, które po
nieudanych próbach lądowały jako eteryczne cienie w lustrach Arcimbolda.
Poruszały się nieuchwytnie dla ludzkiego oka, z lekkością podmuchów wiatru,
hulających w labiryncie świata odbić. Ale powrót do pierwotnego świata czy
dalsza wędrówka do realnego bytu nie były im dane. Niemniej wypowiadając
magiczne słowo, dziewczynki zawabia-ły do siebie niewidzialne istoty,
przekazywały je mistrzowi, a ten wypuszczał je do weneckich kanałów.
— No tak, magiczne słowo — powiedziała Junipa w zamyśleniu. — Zaczyna się na
„intera" lub „intero".
— Może intrabilibus, albo podobnie?
— Blisko, całkiem blisko.
— Dziecięce zabawy — strofowała ją Królowa.
— Intrabalibuspustulenz — powiedziała Merle.
— Interopeterusbiłibix.
— lnterumpeterfixbilbulus.
— lntorapeterusbiliris.
Merle westchnęła. —Intorapeti... poczekaj, powiedz jeszcze raz.
— Ale co?
— To, co przed chwilą powiedziałaś. Junipa zastanowiła się. —
lntorapeterusbiliris.
Merle zatriumfowała. — Prawie dobrze! Teraz już wiem: Intorabiliuspeteris! —
wrzasnęła tak głośno, że rozmawiający ze sobą po drugiej stronie kryjówki agenci
carscy i Ver-mithrax zamilkli.
— Seth patrzy na nas — szepnęła Junipa.
Merle nie obchodziło już ani ostrzeżenie Junipy, ani też samo spojrzenie Setha.
Po raz drugi wypowiedziała magiczne słowo, niecierpliwie, czując nagle miłe
łaskotanie, rozchodzące się od dłoni do łokcia.
89
— Merle! — krzyknęła Junipa błagalnym głosem.
Oczy Merle błysnęły, kiedy wpatrywała się w wodne lustro. Mglisty duszek
orbitował wokół jej palca.
— Udało się! — stwierdziła Królowa Laguny. Także w jej głosie pobrzmiewało
zatroskanie. Jakby było jej nie w smak, że Merle nawiązała kontakt z duszkiem.
— Halo? — spytała Merle.
— Brbrlbrlbrl — odpowiedział głos z wnętrza lustra. Serce waliło jej jak młot.
Była podekscytowana do granic
możliwości. — Słyszysz mnie?
Ponownie odpowiedziało jej bulgotanie. Potem już tylko usłyszała: — Oczywiście,
ty byłaś tą osobą, która wcześniej nie mogła mnie zrozumieć. — Głos brzmiał dość
szorstko i dochodził jakby z zaświatów.
— Słyszysz coś? — spytała Junipa, dzięki czemu Merle zorientowała się, że
przyjaciółka nic nie usłyszała, podobnie zresztą jak inni znajdujący się w
kryjówce. Pochłonięci rozmową, nie interesowali się tym, co robi. Może z
wyjątkiem Setha. No tak, kapłan bacznie ją obserwował. Zimny dreszcz przebiegł
jej po plecach.
— Potrzebowałaś dużo czasu — przemówił lustrzany duszek przez opuszki palców. W
przeciwieństwie do Królowej Laguny, którą słyszała i czuła w swoich myślach,
głos zjawy brzmiał zupełnie odmiennie: odległe i tajemniczo, choć wyraźnie i
czysto. Był męski i młodzieńczy.
— Możesz mi pomóc? — zapytała prosto z mostu. Na pogawędki szkoda jej było
czasu. Andriej w każdej chwili mógł zarządzić obozową naradę.
— Długo zastanawiałem się, kiedy na to wpadniesz — powiedział szorstko duszek.
— Pomożesz mi?
90
Wydał z siebie westchnienie jak krnąbrny chłopiec, co nasunęło Merle
podejrzenie, czy przypadkiem nim nie był, zanim przemienił się w lustrzaną
zjawę. — Chcesz się dowiedzieć, co kryje się pod powierzchnią lustra? — zapytał.
— Jasne, że chcę.
— Twoja przyjaciółka nie myliła się. Jeżeli kogoś, kto czasami jest kobietą, a
później zostaje obdarzony łapami lwa, nazywa się sfinksem, to właśnie nim
jestem.
Merle nie zrozumiała. — Możesz to wytłumaczyć nieco jaśniej?
Zjawa ponownie westchnęła. — Kobieta po drugiej stronie lusterka jest sfinksem.
To twoja matka. — Merle niemal oniemiała z wrażenia. — Tak sądzę. Jesteś
zadowolona?
— Co on powiedział? — szepnęła podekscytowana Juni-pa.
Serce Merle zaczęło bić jeszcze szybciej. — Ze sfinks jest moją mamą.
— Powiedział, że sfinks jest moją mamą — powtórzył lustrzany duszek, naśladując
Merle. — Chcesz się jeszcze czegoś dowiedzieć, czy nie?
— A to łajdak! — wtrąciła się Królowa. Duszek zdawał się nie słyszeć jej głosu.
— Tak, oczywiście — odparła Merle trochę niepewnie. — Jasne. Gdzie ona teraz
przebywa? Może ją widzisz?
— Nie, ponieważ nie posiada tak wspaniałego lustra jak to, do którego mnie
schwytałaś i więzisz.
— Uwięziłam? Przecież sam do niego wskoczyłeś!
— Bo w przeciwnym razie podzieliłbym los innych.
— A znałeś ich?
— Wszyscy należeli do mojego świata. Osobiście znałem tylko mojego wujka. Nie
chciał, żebym z nim szedł. Ale w nocy zakradłem się do jego gabinetu i
wskoczyłem za lu-
91
stro. Wujek, kiedy się już zorientował, wyglądał na dość zaskoczonego. — Zjawa
zachichotała. — Ale potem i ja się zdumiałem, kiedy spostrzegłem, co stało się z
nami.
— Brednie — zawyrokowała Królowa. — Absolutne brednie.
— Pomówmy o mojej mamie, dobrze?
— Oczywiście — odparł duszek. — Co chcesz wiedzieć?
— Gdzie teraz jest?
— Ostatni raz widziałem ją na grzbiecie martwej wiedźmy morskiej. Na pełnym
morzu. — Mówił tak sugestywnie i z taką pewnością siebie, jakby obserwował mamę
Merle przy gotowaniu.
— Na morzu? — zdziwiła się Merle. — Jesteś tego pewien?
— Wiem, jak wygląda morze — odparł zgryźliwie.
— Tak... tak, oczywiście. Ale co ona tam robiła?
— Jedną rękę zanurzyła w wodzie, wyczarowując magiczne lustro. By mogła chwycić
cię za rękę. Pamiętasz może?
Merle nie mogła pozbierać myśli. — Czyli widzisz tylko wtedy, gdy mama trzyma
rękę w wodzie?
— Tak dobrze, jak teraz ciebie.
— I słyszysz ją?
— Słyszę was obydwie.
— Dlaczego ja nie mogę jej usłyszeć?
— W każdej chwili możemy zamienić się miejscami. Merle zastanowiła się przez
chwilę. — Koniecznie musisz
mi powiedzieć, co ona mówi. Czy na przykład wie, jak ma z tobą rozmawiać?
— Dość szybko zorientowała się, że oprócz córki w lustrze przebywa jeszcze jakaś
inna istota. Nawet uprzejmie zapytała, jak mam na imię.
— Oj... więc jak się nazywasz?
92
— Niestety, zapomniałem.
— Niemożliwe.
— Przecież powiedziałem ci, że twoja mama zapytała o moje imię, nie zaś, że się
przedstawiłem.
— Jak można nie pamiętać swojego imienia?
— Jak można nagle stać się brudną plamą na lustrze? Nie mam pojęcia. Jedyne, co
w tej chwili mogę sobie przypomnieć, to ostatnie sekundy spędzone w pokoju
wujka. Wszystko, co zdarzyło się wcześniej, ulotniło się z mojej pamięci. Ale
odnoszę wrażenie, że pamięć powoli mi wraca. Przypominam sobie drobiazgi z
mojego życia, jakieś twarze, nawet melodie. Może jeśli przez najbliższych kilka
lat dalej będziesz mnie nosić w tej zatęchłej kieszeni sukienki, to wtedy...
Tym razem Merle przerwała mu: — Słuchaj no. Przykro mi z powodu twojego losu.
Ale ja nie ponoszę za to żadnej winy. Nikt cię nie zmusił, by iść śladem wujka.
Krótko mówiąc, chcesz mi pomóc, czy nie?
— Ależ tak, tak, tak — odpowiedział rozwlekle.
— Jeżeli potrafisz rozmawiać z... — Merle zawahała się
— ...z moją mamą, to może przekażesz jej treść moich słów? Lub odwrotnie?
— Czyli coś w rodzaju tłumaczenia?
— Dokładnie tak. — „Teraz chyba pojął, o co mi chodzi"
— pomyślała Merle. Nawet Królowa westchnęła głęboko w jej myślach.
— Chyba mogę.
— Byłoby mi bardzo miło.
— A wyciągniesz mnie z kieszeni od czasu do czasu?
— Jeśli uda nam się stąd wydostać, znajdziemy jakiś sposób, by wyciągnąć cię z
lustra.
— Nie bądź za bardzo wspaniałomyślna, nie szafuj obietnicami, których potem nie
możesz spełnić — przestrzegła Królowa.
93
— To niemożliwe — glos zjawy zabrzmiał nagle smutno.
— W twoim świecie nie potrafię przyjąć ludzkiego ciała. Wszyscy mówią, że to
niemożliwe.
— Jeśli nie ciało, to może lustro? Albo morze?
— Wtedy byłbym żeglarzem?
— Prawdopodobnie.
— No cóż, sądzę, że się uda. — W tym momencie zjawa zaintonowała jakąś melodię,
przeraźliwie fałszując piosenkę o piętnastu mężczyznach siedzących na skrzynce z
martwym człowiekiem.
— Bzdury — skwitowała krótko Merle. — Spróbujemy
— powiedziała pośpiesznie, licząc, że mu przerwie. — Obiecuję.
— Merle? —Jego głos zabrzmiał poważnie.
— Tak?
— Merle...
Zaczęła szybciej oddychać. — O co chodzi?
— Ona znowu jest tutaj... Twoja mama, Merle... Ona jest przy mnie.
— Cóż ona do diabła robi? — Zdenerwowany Dario prze-stępował z nogi na nogę.
Śnieg skrzypiał mu pod podeszwami butów. Serafin wyobraził sobie, że za chwilę
tak samo zazgrzytają zęby Daria. Ze złości na Lalapeję, jeśli natychmiast nie
stanie na nogi, nie podniesie się i nie pomaszeruje dalej.
Tymczasem sfinks kucał przy brzegu zamarzniętego Nilu, wciśnięty między bryły
popękanego lodu, których krawędzie zachodziły na siebie. W tym czasie w
pobliskim ogrodzie palmowym chłopcy znaleźli niezłą kryjówkę. Delikatne i długie
gałęzie palm zdążyły się już załamać pod ciężarem śniegu. Pokrzywione pnie
sterczały niczym kikuty na tym bezkres-
94
nym pustkowiu. Chłopcy, stojący między pozbawionymi koron drzewami, stanowili
teraz niezły cel dla każdego, kto spostrzegłby ich z góry.
Unke stała nad brzegiem Nilu i wpatrywała się w kucającego sfinksa.
Serafin nie wytrzymał. — Idę do nich.
Po raz ostatni spojrzał w górę, w stronę Żelaznego Oka, na masywną szarą ścianę,
wyrastającą tuż przed oczami; nieprawdopodobnie wysoką warownię, która równie
dobrze mogłaby uchodzić za górski szczyt, gdyby wznosiła się na bezkresnej
równinie. Zachodzące słońce oplatało twierdzę tajemniczym światłem, skrywając w
półmrokach jej prawdziwą naturę.
Słońce kryło się właśnie za parawanem chmur, oddalając od nich niebezpieczeństwo
wyśledzenia przez barkę. Ale u podnóża Żelaznego Oka czaili się pewnie i inni
tropiciele. Chociażby strażnicy, szybcy w dzień i w nocy, i już z tego powodu
stanowiący dla każdego intruza śmiertelne zagrożenie.
Kiedy Serafin ruszył nad brzeg Nilu, Dario bąknął coś pod nosem, ale nie palił
się zbytnio, by pójść w jego ślady. Serafinowi było to nawet na rękę. Chciał bez
świadków porozmawiać z Unke i Lalapeją.
Kiedy jednak zerknął przez ramię na Lalapeję i zobaczył, co robi, zamurowało go.
Z pokrywy lodu nad brzegiem rzeki wyzierała dziura. Jakby wydrążona ostrymi
szponami drapieżnika. Im bliżej Żelaznego Oka, tym pokrywa lodowa stawała się
cieńsza. Dużo cieńsza niż w miejscu, w którym ugrzęzła w lodzie łódź kapitana
Calvina. Najwyżej trzydzieści centymetrów, ocenił Serafin. I najpewniej na
skutek wydobywającego się z twierdzy ciepła. Szkoda, że ocieplone powietrze nie
docierało do miej-
95
sca uwięzienia łodzi. Wprawdzie temperatura wody podskoczyła, ale w dalszym
ciągu nie przekraczała zera stopni.
Lalapeja siedziała w śniegu pochylona, z zanurzoną w wodzie ręką, nieruchomo
tkwiącą w lodowatych falach Nilu. Podwinęła sobie wcześniej rękaw kożucha. Ale
zanurzona w wodzie ręka zsiniała jej aż do łokcia. Mimo to Lalapeja nie
sprawiała wrażenia, że chce ją szybko wyciągnąć z wody. Serafin dopiero w tej
chwili spostrzegł, że jednocześnie coś szeptała. Zbyt cicho, by mógł cokolwiek
zrozumieć.
Lekko zmieszany spojrzał na Unke, która nagle wyrosła obok niego. — Cóż ona
robi?
— Rozmawia.
— Ale za chwilę całkiem zdrętwieje jej ręka.
— Pewnie już się tak stało.
— Ale...
— Lalapeja wie, co robi.
— Nie — burknął gniewnie. — Widać, że nie wie. Nie możemy pozwolić sobie na to,
by ją półżywą transportować do twierdzy. — Wyciągnął rękę, by pochwycić Lalapeję
za ramię i odciągnąć od rzeki.
Unke powstrzymała go. A syk wydobywający się z jej szczęk jeszcze bardziej
ostudził jego zapał. — To ważne, to szalenie ważne.
Serafin niezgrabnie zrobił krok do tyłu. — Ona jest szalona. Obydwie jesteście
szalone. — Już chciał się obrócić na pięcie, kiedy Unke niespodziewanie
przytrzymała go.
— Serafinie — powiedziała niemal błagalnym głosem. — Ona rozmawia z Merle.
Chłopiec wybałuszył oczy. — Nie rozumiem.
— Woda oddaje cenne usługi. — Unke w mgnieniu oka do-skoczyła do niego. Tutaj,
nad brzegiem zamarzniętego Nilu, dowiedział się o właściwościach wodnego lustra
Merle.
96
Skrzyżował ręce na piersiach, pocierając łokciami o futro. Bardziej z nerwów niż
z zimna. — Mówisz prawdę? — zapytał, marszcząc czoło. — To znaczy, mówisz serio?
Unke kiwnęła głową.
Serafin zniżył głos. — Ale cóż Merle ma wspólnego z La-lapeją?
Syrena wyszczerzyła zęby w uśmiechu. — Nie domyślasz się?
— Nie, do diaska!
— Serafinie, Lalapeja jest jej matką. — Syrena uśmiechnęła się przerażająco od
ucha do ucha. Tylko jej ludzkie oczy porażały swym pięknem. — Twoja przyjaciółka
jest córką sfinksa.
Merle, napięta i skupiona, wsłuchiwała się w słowa zjawy, starając się za
wszelką cenę nie zanurzyć głębiej palców w wodzie. Nie mogła sobie teraz
pozwolić na przerwanie kontaktu. Koniecznie chciała usłyszeć, co sfinks — jej
mama — chce jej powiedzieć.
— Mówi, że masz pójść do Borbritsch — powtórzyła lustrzana zjawa.
— Do Burbridge'a? — spytała Merle.
— Tak, masz pójść do niego. Tylko tam jesteś bezpieczna. Dużo bardziej niż w
Żelaznym Oku.
— Ale dopiero niedawno uciekliśmy przed Burgbridge'em z pieklą. Powtórz jej.
Minęła dobra chwila, zanim zjawa udzieliła odpowiedzi: — Macie się z nim
spotkać. W jego gabinecie luster. Ty i twoja przyjaciółka. Ona cię tam
zaprowadzi.
— Junipa ma mnie zaprowadzić do gabinetu luster?
— Tak. Poczekaj, to jeszcze nie wszystko... O, teraz. Ma cię zaprowadzić
bezpośrednio do niego. Tam jesteście bezpieczne.
97
Merle wciąż nie rozumiała. — Bezpieczne, dobrze, ale przed kim? Przed sfinksami?
Znowu nastąpiła przerwa. — Przed synem twojej matki. Cokolwiek to znaczy.
Merle wykrzyknęła: — Możesz zapytać, co to znaczy?!
Podczas gdy zjawa posłusznie spełniała prośbę, do rozmowy włączyła się Królowa:
— Nie wiem, czy to dobre, Merle, może powinnaś...
„Nie — pomyślała zdecydowanie Merle. — Trzymaj się stąd z daleka. To moja
sprawa".
Głos zjawy rozległ się ponownie. — Syn twojej mamy. To zdaje się określenie...
założyciela rodu sfinksów, czyli najstarszego ze sfinksów. Czczonego jako boga,
tak sądzę. Twoja mama mówi, że znajduje się on w drodze od twierdzy. Możliwe, że
już dotarł, choć nie jest tego pewna. I dodała na koniec, że sfinksy podejmą
próbę jego wskrzeszenia.
Kiedy Królowa wydała z siebie osobliwy dźwięk, Merle przestraszyła się na dobre.
„Co ty naprawdę wiesz?" — pomyślała po raz setny.
— Syn Matki — szeptała Królowa. — Mówi prawdę. Czułam go wprawdzie, ale wydawało
mi się to prawie nierealne... Na wszystko, co święte, Merle, nie wolno ci tego
czynić, co ona chce. Nie wolno ci się stąd ruszyć.
„Mogłaś mi o wszystkim opowiedzieć wcześniej — pomyślała rozżalona Merle. —
Mogłaś mi zaufać".
Zjawa kontynuowała: — Merle, ona cały czas mówi to samo: twoja przyjaciółka musi
zaprowadzić cię do Burb-ridge'a, zanim będzie za późno, macie iść razem do jego
gabinetu i w ostateczności na niego zaczekać, on powie ci wszystko, o sobie, o
tobie i twoim ojcu.
— Zapytaj, kto był moim ojcem.
98
Przerwa wydłużała się. — Syn Burbridge'a — powiedział wreszcie duszek. — Steven.
Steven Burbridge. Jej ojcem. To wyobrażenie przekraczało jej wyobraźnię. I
przerażało.
— A jak mama się nazywa?
— Lalapeja — powiedziała zjawa.
Merle czuła, że zaczynają drżeć jej ręce. Ugryzła się w język i próbowała się
opanować. Czuła się zagubiona i jednocześnie porażona. Czyż sfinksy od początku
nie były ich największymi wrogami? Czyż nie panowały nad imperium? Jeśli
rzeczywiście jej mama była sfinksem, to ród jej rodziców zawiódł świat na skraj
przepaści. Ale Merle dystansowała się od sfinksów. I pewnie mama też.
— Merle — lustrzana zjawa wyrwała ją z zamyślenia. — Twoja mama mówi, że Junipa
ma ci służyć za przewodnika. To bardzo ważne. Jedynie Junipa może użyć Szklanego
Słowa.
Merle pociemniało przed oczyma i zakręciło się w głowie. Jakby godzinami kręciła
się w kółko. — Szklane Słowo? Co to takiego?
— Zaczekaj chwilę.
Minęła chwila. Po niej jeszcze jedna. I jeszcze jedna.
— Halo? — zapytała zniecierpliwiona.
— Już jej nie ma.
— Jak to?
— Lalapeja musiała wyciągnąć rękę z wody. Już jej nie słyszę.
— Ależ...
— Przykro mi. Nie moja wina.
Merle podniosła oczy i zobaczyła Junipę siedzącą przed nią z zatroskaną miną. —
Zjawa powiedziała, że mam cię zaprowadzić?
99
Merle skinęła głową. Wykończona, jak po koszmarnym śnie. Choć powinna się
cieszyć. Dowiedziała się przecież, kim byli jej rodzice. Niewiele to jednak
zmieniło. Właściwie nic. Raczej mocno namieszało jej w głowie i zaczęło napawać
lękiem.
Szeptem opowiedziała wszystko Junipie. Po czym obejrzała się za siebie i
stwierdziła, że Seth nie spuszcza jej z oka. Kiedy ich oczy spotkały się,
skrzywiła twarz w uśmiechu. Szybko odwróciła od niego wzrok.
— Wiem, co myślał — szepnęła beznamiętnie Junipa.
— Wiesz? Naprawdę wiesz?
Junipa oddychała płytko. Jej głos brzmiał ochryple. — Przez lustro, Merle, przez
lustro. Musimy wejść przez lustro. — Uśmiechała się smutno. — W tym celu
Arcimboldo wprawił mi lustrzane oczy, nieprawdaż? Dzięki nim nie tylko widzę. To
klucz do mnie albo do mojej ważnej części. Burbridge opowiedział mi wszystko.
Dlaczego Arcimboldo otrzymał od niego zlecenie, by wyciągnąć mnie z sierocińca?
Bym potrafiła spojrzeć w inne światy, ale też, bym mogła do nich dotrzeć.
— Także do Burbridge'a? — szepnęła Merle. — Z powrotem do Lorda Światło?
Mina Junipy bardziej przypominała przygnębienie niż uśmiech. Ale błysk jej oczu
zdradzał również coś innego: smak zwycięstwa, delikatny smak triumfu.
— Wszędzie — powiedziała.
— Ale dlaczego?
— Dlaczego wcześniej nie wpadłyśmy na ten pomysł? Bo taki łatwy? Do otwarcia
lustra potrzebuję jednak tego samego, czym Arcimboldo otworzył drzwi lustra u
siebie w warsztacie.
Merle raz jeszcze odtworzyła w pamięci scenę z weneckiego warsztatu.
Przypomniała sobie pochylającego się nad
100
/
lustrem i poruszającego wargami Arcimbolda — bezgłośnie wypowiadającego magiczne
słowo.
— Szklane Słowo — uzupełniła Junipa, jakby rozgryzając na języku każdą sylabę. —
Nie wiedziałam, że tak się je nazywa.
— I nie wiesz, jak brzmi?
— Nie — odparła Junipa. — Arcimboldo został zamordowany, zanim mi je wyjawił.
„Dobry Boże" — pomyślał Serafin, kiedy Lalapeja wyciągnęła wreszcie rękę z Nilu
— do łokcia zsiniałą i jakby wyrzeźbioną z wosku. Zwisała na ramieniu,
sprawiając wrażenie, jakby nie należała do reszty ciała. Bez czucia. Jak
obumarła.
Rysy na twarzy sfinksa zdradzały cierpienie i ból, ale w jego piwnych oczach
wciąż płonął ogień. I siła woli.
— Unke — powiedziała, nie zwracając uwagi na Serafina.
Syrena natychmiast nachyliła się nad nią i chciała jej pomóc stanąć na nogach.
Ale nie zrozumiała intencji sfinksa. Lalapeja nie prosiła o pomoc.
— Merle nie zna ... słowa — powiedziała przez zęby. Unke potrząsnęła głową. —
Najpierw musimy zatroszczyć
się o twoją rękę. Jeżeli uda nam się gdzieś rozpalić ogień...
— Nie. — Lalapeja błagalnym wzrokiem spojrzała na Unke. — Najpierw magiczne
słowo.
— O czym ona mówi? — zapytał Serafin. —Jakie słowo?
— Szklane Słowo. — Unke spojrzała na ziemię, omijając wzrokiem sfinksa, jakby
chciała w białym puchu dopatrzyć się czegoś niezwykłego. Ale to tylko jej własny
cień przemknął przed nią.
— Merle i Junipa muszą pójść do Burbridge'a — powiedziała Lalapeja. — Junipa
posiada odpowiedni wzrok. Ona jest przewodnikiem. By jednak otworzyć drzwi,
drzwi pro-
101
wadzące do lustrzanego świata, potrzebuje Szklanego Słowa. — Zdrową ręką sfinks
przytrzymywał drugą zdrętwiałą, przyciskając ją do piersi.
Wprawdzie Serafin jeszcze nigdy nie odmroził sobie kończyn, ale słyszał, że
odmrożenia potrafią być tak samo bolesne jak poparzenia. Zdumiewające, że
Lalapeja jeszcze nie zemdlała.
— Nie znam Szklanego Słowa — powiedziała Unke z wahaniem w głosie.
— Ty nie, ale on.
Serafin wytrzeszczył oczy. — On, jaki on?! — Po czym pojął: — Arcimboldo?
Lalapeja nie odpowiedziała, ale Unke przytaknęła.
— Merle ma święte prawo, by poznać prawdę. Ja sama nie mam dostatecznie dużo
siły... by wszystko jej opowiedzieć. Nie tutaj. — Lalapeja spojrzała na
bezwiednie zwisającą rękę. — Ale magiczne słowo... Tak, mogę jej to zdradzić. —
Jej wzrok był błagalny. — Teraz, natychmiast, Unke!
Syrena na moment znieruchomiała i Serafin, który czuł się bezsilny w swojej
niewiedzy, najchętniej chwyciłby ją za ramiona i potrząsnął: No, zrób coś, pomóż
jej!
Unke zrobiła głęboki wdech, a potem skinęła głową. W jednej sekundzie ściągnęła
plecak i wyjęła z niego szklaną maskę: perfekcyjne odwzorowanie rysów twarzy
Arcimbol-da na srebrnym szkle. Wykonała ją zaraz po śmierci mistrza. Serafin
podejrzewał, że dzięki magicznemu zaklęciu wiernie odtwarzała ona twarz
Arcimbolda w chwili śmierci.
Unke podała Lalapei maskę.
— Będzie ze mną mówił? — zapytał wątpiąco sfinks.
— Z każdym, kto ją założy.
Serafin patrzył to na Unke, to na sfinksa. Nie odważył się zadawać kłopotliwych
pytań.
102
Lalapeja przez moment wpatrywała się w pomarszczone rysy twarzy mistrza luster,
potem przyjrzała jej się od wewnętrznej strony. Na chwilę w jej oczach pojawiła
się niepewność. Potem przyłożyła do twarzy szkło. Maska przyssała się.
Wewnętrzna strona idealnie pasowała do delikatnych rysów Lalapei. A szkło
przylegało do twarzy, nie odstając na bokach.
Serafin z dziecięcą fascynacją przypatrywał się wszystkiemu, oczekując, że lada
moment usłyszy głos Arcimbolda. Czuł w sobie jakąś wewnętrzną niechęć do tego
przedstawienia, które wydawało mu się oszustwem. Zakurzoną sztuczką z repertuaru
jakiegoś wędrownego brzuchomówcy.
Minęła minuta. Nikt nie ruszył się z miejsca. Nawet siedzący w gaju palmowym
chłopcy, choć nie widzieli dokładnie, co rozgrywało się nad brzegiem Nilu,
zamilkli przykuci do swoich miejsc. Czar magii zawładnął nawet powietrzem.
Promieniował przez lód i zimno, rozchodząc się we wszystkie strony. Może nawet
spowił wody Nilu, ożywiając płetwy wyziębionej morskiej padliny. Włoski na
skórze Serafina zjeżyły się, a on sam odczuwał jakiś dziwny ból oczu. Jak
podczas silnego przeziębienia. Ale ból jak szybko przyszedł, tak szybko ustąpił.
Lalapeja przyłożyła teraz zdrową rękę do maski i ściągnęła ją z niezwykłą
łatwością. Jej twarz była nienaruszona. Bez najmniejszych zaczerwienień. Unke
odetchnęła, kiedy sfinks zwrócił jej szklaną maskę.
— To wszystko? — zapytał Serafin.
Unke schowała maskę do plecaka. — Nie mówiłbyś tak, gdybyś miał ją na twarzy.
Lalapeja raz jeszcze pochyliła się nad otworem w lodzie.
— Nie — szepnął Serafin, który tym razem już jej nie powstrzymywał. Wszyscy
wiedzieli dlaczego: innego wyjścia nie było.
103
Lalapeja raz jeszcze zanurzyła zdrową rękę w wodzie. Chłopakowi zdawało się, że
teraz sam czuje przebiegające po ciele dreszcze zimna i odpływającą z siniejącej
kończyny krew. Sfinksy na zawsze zrosły się z pustynią, więc przeraźliwe zimno
musiało mieć na nie niszczący wpływ.
Znów upływały minuty, podczas których nic się nie działo. Twarz Lalapei
matowiała z każdą sekundą, a zanurzona w wodzie ręka obumierała. Nie wyciągała
jej jednak z rzeki, wyczekując cierpliwie w mrokach pod lodową pokrywą na
sygnał, będący odpowiedzią na jej milczące wołania.
Kąciki jej ust drgnęły: po twarzy przemknął nikły uśmiech. Powieki opadły jak w
głębokim, bardzo głębokim śnie.
Szepnęła.
Z oka wypłynęła jej łza, zamarzając w sopel lodu.
— Cóż to miałoby być za słowo? — burknęła zjawa.
— Na magicznych słowach zawsze można sobie połamać język — wyjaśniła Merle. —
Przynajmniej na większości z nich. — Powiedziała tak przekonująco, jakby w swoim
życiu zdążyła poznać już kilka z nich, co najmniej dwa lub trzy.
Zjawa wciąż była poirytowana: — Cóż to za słowo! — Pięć razy zaczynała i
przerywała, zanim nabrała przekonania, że wypowiedziała je poprawnie. Dokładnie
tak, jak po drugiej stronie wymówiła je Lalapeja.
Merle musiała przyznać, że słowo było trudne do zapamiętania — w przeciwieństwie
do dziecinnie łatwego magicznego zaklęcia, wywołującego zjawę w jej wodnym
lusterku.
Junipa skinęła głową. W tej chwili to było najważniejsze. — Potrafię je wymówić.
Jest całkiem proste. — Junipa wypowiedziała Szklane Słowo. Brzmiało
perfekcyjnie.
104
„Jest prawdziwą przewodniczką — pomyślała zafascynowana i jednocześnie
onieśmielona Merle. — Tak, jest prawdziwą przewodniczką!"
— Powiedz mojej mamie... — zaczęła, ale zjawa przerwała jej w pół słowa.
— Już jej nie ma.
— Och, jaka szkoda.
Głos zjawy zabrzmiał tak, jakby po raz pierwszy chciał Merle okazać swoje
współczucie. — Nie bądź smutna — powiedział łagodnie. — Na pewno wróci. Wiem to.
To było dla niej... dosyć trudne.
— Co to znaczy, że było trudne?
— Nieważne, będziesz się niepotrzebnie martwić.
Jeżeli zjawa chciała uspokoić Merle, to osiągnęła odwrotny rezultat. — Co się z
nią dzieje? Jest chora? A może ranna? — pytała zatroskana.
Zjawa opowiedziała jej, jakie trudności sprawiło Lalapei ostatnie nawiązanie
kontaktu. Łącznie z niebezpieczeństwem utraty obydwu rąk.
Merle wyciągnęła z lusterka palce. Drogocenne medium położyła na kolanach. Przez
moment wpatrywała się w pustą przestrzeń.
Już nie wątpiła, że sfinks był jej mamą.
— Merle?
Dziewczynka wróciła do rzeczywistości.
Junipa uśmiechała się radośnie. — Chcesz, żebyśmy teraz spróbowali? Natychmiast?
Merle głęboko zaczerpnęła powietrza i spojrzała na siedzących w oddali ludzi.
Agenci nieprzerwanie otaczali Vermithraxa, który opowiadał im o wypadkach w
piekle. W każdym innym momencie Merle zżymałaby się na niego, że zdradza zbyt
wiele tajemnic — szczególnie w obecności
105
nadstawiającego uszu Setha — ale teraz miała na głowie inne zmartwienia.
— Mogłabyś tutaj ? — spytała Junipc.
Przyjaciółka przytaknęła. Merle podążyła za spojrzeniem Junipy i w lustrzanej
ścianie zobaczyła własne odbicie: kucającą dziewczynę ze smutną twarzą i ręką
zaciśniętą na rękojeści wodnego lustra.
— Lustra — szepnęła, po czym włożyła swoje lusterko do kieszeni sukienki i
zapięła guzik. Drugą ręką dotknęła przeraźliwie zimnej ściany.
— To jest to, nieprawdaż? Dlatego wszystko w twierdzy jest wyłożone lustrami.
Sfinksy wybudowały drzwi. Swoją twierdzą chciałyby zburzyć mury oddzielające od
siebie różne światy. Najpierw pragną zapanować nad naszym światem, potem nad
innym, potem nad jeszcze innym... — przerwała, bo nagle uświadomiła sobie, że
ten sam plan realizowało Kamienne Światło. Ale gdzie przebiegało łącze? Przecież
musiał istnieć jakiś element łączący sfinksy ze światłem.
— Zaniechaj tego — powiedziała Królowa Laguny, która przez ostatnią godzinę
milczała jak zaklęta. Merle zdążyła nawet zapomnieć o jej istnieniu. — A co się
stanie, jeśli nie spodoba ci się odpowiedź?
Merle nie miała czasu, by zastanowić się nad słowami Królowej. Junipa stanęła na
nogi i wyciągnęła do niej ręce.
— Chodź — powiedziała. Merle chwyciła ją za ręce.
Po drugiej stronie kryjówki Seth ściągnął brwi. Także Andriej wpatrywał się w
nią uważnie. Merle rzuciła mu krótki uśmiech.
— Potrafię cię powstrzymać — powiedziała Królowa.
— Nie! — odparła Merle stanowczo.
106
Razem z Junipą stanęły przed ścianą. Przed sobą ujrzała odbicia mężczyzn, którzy
jak na komendę odwrócili się. Junipa szepnęła Szklane Słowo.
Przekroczyły próg lustra i w największym zdumieniu zanurzyły się w morzu srebra.
Prawdziwe imię
Świat rozpościerający się między lustrami. W górze, na dole, z boku. Przejścia,
drogi i tunele. Wszystko ze srebra. Odbicia odbić. W niekończących się
ilościach.
Lustra, lustra, lustra, morze luster.
A pośrodku tego świata tysiące Merle, tysiące Junip.
— Jakbyśmy odbywały podróż w czasie — stwierdziła Merle.
Junipa nie wypuszczała jej ręki. Prowadziła ją tak, jak oprowadza się dziecko po
nieznanym, obcym otoczeniu. — Jak to rozumiesz?
— Jak myślisz, ile czasu upłynęło od momentu, kiedy Ar-cimboldo wpuścił nas do
lustra, żeby schwytać zjawy?
— Nie mam pojęcia, ale mam wrażenie, że.;.
— Minęły lata, co?
— Tak, cała wieczność.
— Właśnie — potwierdziła Merle. — Jeśli wrócimy do Wenecji, a kiedyś przecież
tam wrócimy, to zastaniemy zupełnie inne miasto. W stu procentach inne. Ale tu,
tu nic się nie zmienia. Tylko lustra, lustra, lustra.
Junipa przytaknęła. — Ale zjaw ani widu, ani słychu.
— No właśnie — powiedziała Merle.
— Przynajmniej nie ma ich tutaj.
— Czy świat luster jest rzeczywiście odrębną rzeczywistością? — spytała Merle.
— Raczej przestrzenią zawieszoną między innymi światami. Albo czymś na kształt
głębokiego talerza, osadzonego
108
w wielu światach. Jak wszechświat i planety. By wejść do następnego świata,
trzeba za każdym razem przeniknąć przez talerz. Arcimboldo próbował mi to
wytłumaczyć, uprzedzając jednak, że zanim zrozumie się z tego choć ułamek,
upłyną lata. Nie lata, życie całe. Albo kilka następujących po sobie. A
Burbridge przestrzegał, że umysł ludzki i tak wszystkiego nie ogarnie. Jest za
mały, powiedział.
— Za mały — powtórzyła Królowa w myślach Merle. Czy myślała tak samo? Czy też
była innego zdania? Ostatnio milczała jak zaklęta.
Merle pomyślała o Vermithraxie, którego zostawiła po drugiej stronie lustra.
Obsydianowy lew na pewno się o nią zamartwiał. „Chyba powinnyśmy go były
wtajemniczyć — pomyślała. — I zdradzić, co planujemy. Ale jak, by przy okazji
nie podsłuchali nas Seth i agenci?"
Biedny Vermithrax.
— Dobrze cię zna — powiedziała Królowa Laguny — Wie, że sobie poradzisz.
Zatroszcz się lepiej o siebie, nie o niego.
Merle już gotowała się w środku, by zaprzeczyć, ale Królowa szybko dodała:
Igdyby tylko chodziło o niego... Vermi-thrax przez całe życie będzie wypominał
sobie, jeśli przytrafi ci się coś złego.
Jest wstrętna, po prostu złośliwa. I beznadziejnie niesprawiedliwa.
Królowa znowu zamilkła.
Dziewczynki przemierzały lustrzany labirynt wzdłuż i wszerz. Skręcały raz w
lewo, a raz w prawo. Im dłużej były w drodze, tym bardziej Junipa nabierała
wprawy wytrawnego przewodnika. Była zawsze tam, gdzie Merle potrzebowała
wskazówki, gdzie wyrastała kolejna ściana ze szkła, a obok niej dalsze, po
prawej i lewej stronie. Ale w tej iskrzącej, pobłyskującej i świecącej się
nieskończoności zawsze nieza-
109
wodnie odszukiwała wąski przesmyk, tę jedyną wnękę czy właściwe przejście.
— Na pewno są tu sfinksy — powiedziała Merłe.
— Wierzysz w to?
— Pomyśl. Żelazne Oko jest imitacją. Wokół są tylko lustra, które odbijają się w
sobie. Są odbiciami samych siebie. Żelazne Oko jest kopią, odzwierciedleniem
świata luster. Choć niezwykle klarownym... i bardzo rozsądnym. Na pozór wszystko
zdaje się tu być nieuporządkowane. Bo jeśli skręcam na prawo, to czy
rzeczywiście jest to prawa strona? A jeśli na lewo, to czy naprawdę jest ona
lewą? Gdzie jest góra, gdzie dół? Gdzie przód, a gdzie tył? — Merle chciała
właśnie przystanąć, sądząc, że brną w ślepą uliczkę. Ale Ju-nipa pociągnęła ją
za sobą. Obydwie nie napotkały żadnego oporu. Tak, wybór drogi był dla Junipy
oczywistością. Jakby jej lustrzane oczy podążały z góry wyznaczonym torem. Z
kolei dla Merle wybór drogi graniczył z cudem.
Kroczyła obok przyjaciółki, od czasu do czasu się jej przyglądając. Jej
mlecznej, białej karnacji. Nie mogła oderwać wzroku od lustrzanych oczu.
— Co widzisz? — spytała. — Mam na myśli, no... po czym rozpoznajesz właściwą
drogę?
Junipa uśmiechnęła się. — Po prostu widzę. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Może
inaczej, wydaje mi się, że już tu byłam. Kiedy włóczysz się po Wenecji, to nie
szukasz drogi, którą chcesz iść. Nie potrzebujesz punktów orientacyjnych,
drogowskazów, znaków. Po prostu idziesz. I dochodzisz. W najbardziej oczywisty
sposób. Tak jak ja teraz.
— Ale ty nigdy tu nie byłaś.
— Ja nie, ale moje oczy.
Dziewczynki na chwilę zamilkły, po czym Merle spytała: — Jesteś zła na
Arcimbolda?
110
— Zła? — Junipa roześmiała się szczerze. — Jak mogłabym być na niego zła? Skoro
przywrócił mi wzrok, mnie, niewidomej dziewczynie.
— Ale na rozkaz Lorda Światło.
— I tak, i nie. Burbridge... polecił Arcimboldowi, by wyciągnął nas z
sierocińca. I wprawił mi oczy. Ale polecenie z góry zbiegło się z jego własną
intencją. Uczciwie chciał nam pomóc. Tobie i mnie.
— Bez niego nie byłoby nas tutaj.
— Bez niego Królowa Laguny gniłaby w egipskim więzieniu albo byłaby już martwa.
Podobnie jak my i cała Wenecja. Myślałaś o tym w ten sposób?
Merle sądziła, że przeanalizowała już wszystkie możliwe aspekty. Jasne, że
przebywały na wolności, ponieważ Arcim-boldo przygarnął je do siebie. Ale cóż ta
ich wolność była warta? W gruncie rzeczy pozostawały zwykłymi więźniami, jak
zresztą cała reszta ludzkości. A może los obszedł się z nimi jeszcze okrutniej,
gdyż pozostawały więźniami własnego losu, nie dającego im szansy wyboru.
Wskazującego tylko wąską dróżkę postępowania. Czyż nie poczułyby się lepiej,
gdyby mogły odpocząć i uświadomić sobie, że ktoś przejmie odpowiedzialność w
swoje ręce? Tymczasem cały jej ciężar spoczywał na ich barkach.
Zastanawiała się, czy Arcimboldo przypadkiem tym się nie kierował.
— Zaraz jesteśmy na miejscu — powiedziała Junipa.
— Tak szybko?
— Do tutejszych odległości nie możesz przykładać naszej miary. Każda z dróg jest
na swój sposób pewnym skrótem. Na tym polega sens lustrzanej rzeczywistości. Na
szybkim przemieszczaniu się z miejsca na miejsce.
111
Merle kiwnęła głową i niemal w lot pojęła, że wszystko, co opowiedziała jej
Junipa, nie brzmiało aż tak całkiem obco. Im częściej stykała się z
fantastycznymi rzeczami, tym mniej ją one zadziwiały. Ale zastanawiała się, jak
długo to już trwa. Od kiedy jej pierwotny świat zaczął rozkładać się na drobne
elementy i składać na nowo? Bo chyba nie od momentu, kiedy Królowa zagnieździła
się w jej głowie. Już raczej od owej nocy, kiedy po raz pierwszy dawnej Merle z
sierocińca powiedziała „do widzenia", a przed nową otwarła drzwi; kiedy razem z
Serafinem wyszła z ulicznego święta w Wenecji, całkowicie zanurzając się w
nieoczekiwanej dla niej rzeczywistości; kiedy uświadomiła sobie, że staje się
osobą dorosłą.
— No, doszłyśmy — powiedziała Junipa.
Oczy Merle zaiskrzyły się. W pierwszej chwili w otaczających ją lustrach
dostrzegła tylko siebie i pomyślała zgryźliwie, że widzi perfekcyjne odbicie
własnych rozmyślań. I tylko samą siebie, nikogo innego. Tylko siebie.
— Twoje odbicie bywa czasami nie do zniesienia — powiedziała Królowa. A po
krótkiej przerwie dodała: — Pozostawiasz mnie bez ironicznej kontry?
— Masz rację.
Junipa mocniej ścisnęła rękę przyjaciółki i wskazała na iskrzący się w
srebrzystej nieskończoności punkt. — Tam jest brama.
— Naprawdę?
— Nie potrafisz jej dostrzec?
— Ktoś zapomniał zamontować klamkę.
Junipa uśmiechnęła się. — Zaufaj mi. Tak po prostu.
— A cóż ja cały czas robię?
Junipa zatrzymała się, zwracając się do przyjaciółki. — Merle?
— Tak?
112
— Cieszę się, że tu jesteś, że razem próbujemy sprostać wyzwaniu.
Teraz uśmiechnęła się Merle. — Te słowa brzmią zupełnie inaczej niż przedtem, w
Żelaznym Oku. Brzmią... tak prawdziwie.
— Tutaj, między lustrami nie czuję oddziaływania Kamiennego Światła —
odpowiedziała Junipa. —Jakbym miała w piersi poprzednie serce. I widzę dużo
lepiej od ciebie. I pewnie od każdego człowieka. Wiesz, sądzę, że przynależę do
tego świata.
Możliwe, że była to prawda, że Arcimboldo wykonał oczy ze szkła z lustrzanego
świata. Junipa jest przewodniczką, powiedziała Lalapeja. A czyż przewodnicy nie
pochodzą z rodzinnych stron? Po plecach Merle przebiegł zimny dreszcz, ale nie
dała tego po sobie poznać.
— Trzymaj się mnie mocno — przestrzegła ją Junipa. Beznamiętnie wyszeptała
Szklane Słowo. Po chwili obie przekroczyły granicę.
Opuściły lustrzany świat w równie zwyczajny sposób, w jaki uprzednio do niego
wkroczyły. W szklanej rzeczywistości kroczyły całkiem normalnie, czując jedynie
na plecach lekki powiew wiatru. Po drugiej stronie progu oczekiwały je...
— Lustra? — zapytała Merle, zanim zorientowała się, że miejsce, w którym się
znalazły, nie było tym samym, w którym rozpoczęły wędrówkę.
— Lustra? — powtórzyła Królowa Laguny.
— Gabinet lustrzany Burbridge'a — powiedziała Junipa. — Zgodnie z przepowiednią
twojej mamy.
Z tyłu usłyszały czyjeś chrząknięcie.
— Miałem nadzieję, że łatwo znajdziecie drogę. Merle energicznie odwróciła się w
tę stronę.
113
Profesor Burbridge, alias Lord Światło, jej dziadek — trzy zupełnie różne
określenia tej samej osoby. Zbliżył się do nich, stając przed nimi w bezpiecznej
odległości. Nie podszedł całkiem blisko, jakby nie chcąc ich przestraszyć.
— Nie bójcie się — powiedział. — Jestem tu sam. W lustrzanym gabinecie światło
nie ma nade mną żadnej władzy. — Jego głos brzmiał bardziej starczo niż w
piekle. I tak też wyglądał: bardziej pochylony i wątły.
— W tym miejscu nie jestem Lordem Światło — powiedział, uśmiechając się smutno.
— Tylko Burbridge'em, owym starym dziwakiem.
Lustro, z którego wyszły, było jednym z wielu tworzących jednolitą okrągłą
ścianę. Większość luster tkwiła jeszcze w drewnianych ochronnych ramach, w które
z zasady wsadzał je Arcimboldo, zanim zlecił ich transport do kolejnego klienta.
Wszystkie lustra, które Arcimboldo sprzedał Lordowi Światło, wisiały na
ścianach. Może sto, może dwieście sztuk. Niektóre leżały na ziemi, jak kałuże
rtęci. Reszta spozierała z sufitu.
— Odbijają stąd promienie Kamiennego Światła — wyjaśnił Burbridge. Miał na sobie
identyczny czarny frak, jak podczas ich pierwszego spotkania. Zmierzwione włosy,
niechlujny wygląd, jakby on sam był jedynie cieniem samego siebie, cieniem
utrzymywanym przez Kamienne Światło. Jego postać zbladła, worki pod oczami stały
się większe, oczy zapadły się, żyły na jasnych przegubach pociemniały, a plamy
na skórze jakby rozmnożyły.
— Jesteśmy zupełnie sami. — Widocznie zauważył, że Merle niespokojnie rozgląda
się na prawo i lewo. Może obawiając się nawałnicy Lilim, potworów Burbridge'a.
Ale profesor zdawał się nie kłamać.
114
— Przysyła mnie tutaj moja mama. — Nagle użycie słowa „mama" przestało Merle
sprawiać trudności. Brzmiało całkiem naturalnie: moja mama.
Zdziwiony Burbridge uniósł do góry brew. — Lałapeja? Ależ ją wtedy
nienawidziłem. A ona mnie. A teraz przysyła tu akurat ciebie?
— Powiedziała, że wszystko mi pan wyjaśni. I powie prawdę o mnie i moich
rodzicach. I o Lalapei. I o Stevenie.
Kiedy zjawiły się w gabinecie Burbridge'a, profesor stał na samym środku pokoju,
jakby oczekując na ich przybycie.
— Wszystko dzięki lustrom — wyjaśniała Królowa. —Jeżeli one rzeczywiście go
chronią, to w samym środku jest najbezpieczniej, tam, gdzie krzyżują się
promienie luster. Kiedyś podobnie wyraził się Arcimboldo, mówiąc jej: — Spójrz
na lustro. A ono spojrzy na ciebie. Lustra mogą widzieć.
— To nie przypadek — kontynuowała Królowa — że Burbridge stolicę pieklą nazwał
Axis Mundi, czyli Oś Świata. Tak jak miasto symbolizuje środek pieklą, tak tu,
gdzie stoi, przebiega oś jego egzystencji, jego własny, intymny środek, miejsce,
w którym wymyka się wpływowi Kamiennego Światła. — Po krótkim namyśle Królowa
ciągnęła dalej: — Większość udaje się na poszukiwanie własnego punktu, własnej
osi świata, ale tylko nieliczni są tego świadomi.
Burbridge zrobił dwa kroki w stronę dziewczynek. Jego ruchy nie miały w sobie
jednak nic podejrzanego.
„Czy on jest osią mojego życia? Moim środkiem?" — pomyślała Merle.
Królowa uśmiechnęła się. — On sam? O nie. Środek często przebiega tam, gdzie
znajduje się kres naszych poszukiwań. A ty jesteś na dobrej drodze, by go
znaleźć. Możliwe, że jest nim twoja rodzina. I Burbridge jest jego istotną
częścią. Ale ty poszukujesz jeszcze innych rzeczy.
115
„W takim razie środek to szczęście, którego się poszukuje, ale nigdy nie
znajdzie?"
— Owszem, może być owym szczęściem, ale też klęską. Niektórzy przez całe życie
niczego innego nie poszukują, jak tylko śmierci.
„Przynajmniej mogą być pewni, że ją kiedyś dopadną" — pomyślała Merle.
— Me szydź z tego. Spójrz na Burbridge'a! Od dziesięcioleci Kamienne Światło
utrzymuje go przy życiu. Myślisz, że jest gotów umrzeć? A kiedy dopadnie go
śmierć, to właśnie tutaj, gdzie wymyka się światłu. Przynajmniej na razie.
„Przynajmniej na razie?"
— Światło dowie się o naszej obecności. I nie będzie się jej biernie przyglądać.
Musimy się pośpieszyć.
— Świetna myśl.
Merle zwróciła się do profesora: — Muszę dowiedzieć się prawdy. Lalapeja
powiedziała, że to ważne.
— Dla niej, czy dla ciebie? — Stary mężczyzna był wyraźnie rozbawiony. A
jednocześnie śmiertelnie smutny.
— Opowie mi pan?
Jego wzrok zatrzymał się na gładkiej tafli lustra. Spuścizna Arcimbolda. —
Niewiele wiesz o Lalapei — zaczął. — Tylko tyle, że jest sfinksem, prawda?
Merle skinęła głową.
— Także w Lalapei tkwi odłamek Kamiennego Światła. Tak jak w tobie, ponieważ
jesteś jej córką. Ale do tego wątku jeszcze powrócę. Zacznę od samego początku.
Zawsze jest jakiś początek... Otóż przed wielu laty Lalapeja otrzymała zadanie,
polegające na czuwaniu nad pewnym grobem. Nie był to, rzecz jasna, zwykły grób,
tylko grób protoplasty wszystkich sfinksów. Założyciela ich rodu, a nie, jak
niektó-
116
rzy sądzili, ich boga. Chociaż mógł się nim stać, gdyby odrodziły się jego dawne
siły. Nazywają go Synem Matki. Kiedy przed tysiącami laty zmarł, cały ród
sfinksów pochował go w miejscu, gdzie dziś rozpościera się wenecka laguna. Wtedy
jednak rozciągały się tam tylko mokradła. Wyznaczono strażników grobu, którzy
mieli czuwać nad niezakłóconym wieczystym snem ojca rodu. Ostatnim ze strażników
była La-lapeja. Za jej czasów nad laguną osiedlili się ludzie. Wznosili najpierw
proste chatki, potem domy, wreszcie przekształcili miejsce w ruchliwe miasto.
— Wenecję.
— Tak. Większość sfinksów unikała ludzi, wręcz ich nienawidziła. Ale Lalapeja
różniła się od swoich współplemień-ców. Postanowiła nawet, by weneckie kobiety i
mężczyzn wziąć pod opiekuńcze skrzydła. Podziwiała ich silną wolę, zdecydowanie.
Przymioty, dzięki którym niezrażeni Wene-cjanie przekształcali wilgotną i
nieprzyjazną ziemię w swoją ojczyznę.
„W ich oś, w środek ich ponurej ludzkiej egzystencji"
— pomyślała raptownie Merle, co Królowa skomentowała:
— Tak, właśnie tak.
— W ciągu wieków laguna przybrała wygląd, który już znasz. Przez cały ten czas
Lalapeja wiernie trwała na swoim posterunku. W ostatnim okresie zamieszkiwała
Palazzo w dzielnicy Cannaregio. I tam poznała mojego syna, Stevena.
— A kim była jego mama?
— Jedną z Lilim. Choć nie taką, jak to sobie teraz wyobrażasz. Żadną z tych
dzikich i nieposkromionych bestii. Pochodziła z rodziny, którą w nadziemnym
świecie określa się sukkubus. Czyli demon przybierający postać pięknej kobiety.
A ona była piękna, możesz mi wierzyć. Steven był dzieckiem, które odziedziczyło
krew moją i matki.
117
Merle zaczęło się kręcić w głowie. Jej matka była sfinksem, ojciec w połowie
człowiekiem, w połowie Lilim. Kim więc jest ona?
— Kiedy Steven był jeszcze dzieckiem, często tu przebywał — powiedział
Burbridge. — Opowiadałem mu o Kamiennym Świetle i o tym, jak na nas działa i co
potrafi nam wyrządzić. Już wtedy, jako młody chłopiec buntował się przeciwko
temu wyobrażeniu. A kiedy dorósł, poszedł w świat. Nie rozpowiadając nikomu o
Kamiennym Świetle. Przeszedł tajnym przejściem, wychodzącym w lagunie. I poczuł,
że Kamienne Światło przestaje mieć nad nim władzę. Musiał uwierzyć, że potrafi
żyć jak normalny człowiek — Burbridge zniżył głos. — Ja sam przed wielu, wielu
laty porzuciłem to wyobrażenie. Odrzuciłem taką opcję, kiedy jeszcze mogłem stąd
uciec. A dziś już nie dam rady. Kamienne Światło nie pozwoli mi opuścić Axis
Mundi. Natomiast Stevenowi było to obojętne, ba, prawdopodobnie cieszył się, że
udało mu się uciec — przy założeniu, że myśli jak człowiek, wobec czego mam
poważne obawy.
Steven udał się więc do Wenecji. I tam już pozostał. Poznał Lalapeję, pewnie
przez przypadek. Choć raczej przypuszczam, że Lalapeja domyślała się, skąd
pochodzi. Tak jak ona był w Wenecji kimś obcym, co przez jakiś czas łączyło ich
ze sobą.
— Dlaczego nie zostali razem?
— Stało się coś, czego się absolutnie nie spodziewali. Lalapeja zaszła w ciążę i
urodziła ciebie, Merle. A Steven, no cóż, odszedł od niej.
— Ale dlaczego?
— By to zrozumieć, musiałabyś go znać. Nie znosi, jeśli przytrzymuje się go na
siłę. Jeśli przymusza się go do czegoś. Poddaje naciskom. Nie wiem, jak to
jeszcze wyrazić. Było
118
dokładnie tak, jak w piekle. Znienawidził Kamienne Światło, bo zawładnęło nami i
rzadko pozwalało na samodzielne myślenie. Lalapeja i dziecko także ograniczały
jego wolność. I sądzę, że to była główna przyczyna jego ucieczki.
Merle zadrżała na całym ciele. — Co za tchórz!
Burbridge zawahał się na moment.
— Tak, może nim jest. Śmierdzącym tchórzem. Albo rebeliantem. Albo jednym i
drugim. Jest też moim synem i twoim ojcem, i dlatego nie powinniśmy tak łatwo
ferować wyroków.
Merle uważała inaczej. Milczała jednak, żeby Burbridge mógł dokończyć opowieść.
— Lalapeja była zrozpaczona. I nie cierpiała mnie od początku. Steven wszystko
jej opowiedział: o Kamiennym Świetle i o mojej roli w świecie Li-lim. Lalapeja
obarczyła mnie winą za zniknięcie Stevena. Wściekła i smutna zarazem, nie
chciała mieć nic wspólnego ze Stevenem i jego dzieckiem, w którym widziała
jedynie znienawidzonego przez siebie ojca.
Junipa chwyciła Merle za rękę.
— Dlatego się mnie pozbyła?
Burbridge westchnął. — Sądzę, że często tego żałowała. Ale nie miała na tyle
siły, by się przyznać do córki. W dalszym ciągu piastowała funkcję strażnika
grobu założyciela rodu, Syna Matki.
Merle pomyślała o wodnym lustrze, o tych momentach, kiedy zanurzając w nim
palce, czuła, że z drugiej strony w jej kierunku wysuwała się jakaś dłoń. I
czule, delikatnie muskała ją po palcach. Ciepło i przyjaźnie. Nie, Burbridge się
mylił, Lalapeja nie odrzuciła jej, choć zaakceptowała ją w odmienny niż to
zwykle bywa sposób: tajemniczy, właściwy naturze sfinksa.
— Lalapeja musiała wiedzieć, że mieszkasz w sierocińcu. Prawdopodobnie
obserwowała każdy twój krok — kontynu-
119
ował Burbridge. — Mnie samemu sprawiało to spore trudności. Minęły lata, zanim
zleciłem Arcimboldowi, by cię odszukał i przyjął do swojego warsztatu. —
Spojrzał na ukrytą za plecami Merle Junipę. — Tak jak ciebie, Junipo. Chociaż z
innych powodów.
Na twarzy dziewczynki pojawił się grymas. — Uczynił mnie pan niewolnikiem
Kamiennego Światła. I jego tajnym agentem, wnikającym w inne światy.
— Tak — potwierdził smutno. — To był jeden powód, którym nie kierowałem się ja,
tylko Światło. Ja sam chciałem czegoś innego.
Merle dopiero teraz w pełni pojęła, co się stało. — Wykorzystał cię, Junipo —
powiedziała szorstko. — Nie dla siebie, tylko dla mnie. Pragnął, żebyś mnie
tutaj przyprowadziła. To był pański motyw, prawda, profesorze? Pan wprawił jej
oczy, żeby mogła odnaleźć drogę do gabinetu luster.
Burbridge, bardzo wzruszony, po raz kolejny skinął głową. — Nie mogłem powierzyć
cię Lilim, by dostarczyły cię tutaj na swoich grzbietach. Kamienne Światło
natychmiast dowiedziałoby się o twoim przybyciu. Kiedy natomiast dobrowolnie
przybyłaś do piekła na grzbiecie lwa, przekroczyłaś próg imperium Światła. Jak
niewielka jest tam moja władza, cóż, sama mogłaś się przekonać, kiedy wpadłaś w
ręce Lilim. Tymczasem ja chciałem cię ustrzec przed przykrymi niespodziankami.
Dlatego przyprowadziła cię dziś Junipa, przekraczając próg lustra i wchodząc
prosto do mojego gabinetu, gdzie nie rozciąga się moc Światła — przerwał na
chwilę i otarł pot z czoła. — A twoje serce... — zwrócił się do Juni-py. — Nie
planowałem zastąpić ci serca odłamkiem Kamiennego Światła. To ono zadecydowało o
zamianie. Ja stałem bezwolnie w jego służbie. Już samo wyprowadzenie Merle z
domu, czym przeciwstawiłem się Światłu, kosztowało
120
mnie wiele sił. — Potrząsnął głową i wbił wzrok w podłogę.
— Światło zabiłoby mnie za ten czyn, gdybym już nie był mu potrzebny. Ale skoro
uczyniło mnie władcą piekła, to właśnie w tym celu, bym panował nad Lilim. By
mnie respektowały. Na moje miejsce trudno byłoby znaleźć następcę, który już na
starcie mógłby mi we wszystkim dorównać.
— Uśmiechnął się gorzko. — Ale taki jest od wieków los diabła, nieprawdaż? Nie
może jak urzędnik złożyć wypowiedzenia, jak generał poprosić o dymisję, jak król
abdykować. Jest tym, kim jest, i to na zawsze.
Merle wpatrywała się w profesora, a w głowie miała jeden wielki chaos.
Przyłapała się na tym, że próbowała wyobrazić sobie twarz ojca. Jakąś młodszą
wersję Burbridge'a, bez zmarszczek, siwych włosów i zmęczonych oczu.
— Muszę być wdzięczny losowi za to, że są jeszcze chwile, kiedy pozostaję sobą.
Choć są one coraz rzadsze, a ja coraz częściej jestem marionetką w rękach
Światła.
Czyżby łudził się, że Merle i Junipa okażą mu współczucie? Merle nie potrafiła
go przejrzeć. Chciała wzbudzić w sobie nienawiść i pogardę za wszystko, co
uczynił jej, Ju-nipie, a także jej ojcu. Ale bezskutecznie. Nie, nawet to się
jej nie udawało.
— Chciałem cię ujrzeć, Merle — powiedział Burbridge — jeszcze kiedy byłaś małym
dzieckiem. Kiedy nie wygasła we mnie nadzieja, że okoliczności będą inne od
tych, od których jesteśmy uzależnieni. Chciałem, byś najpierw poznała mnie, nie
Lorda Światło. A jednak los zafundował nam odwrotną kolejność. Nie mogę mieć
złudzeń, że mi to wybaczysz.
Merle wsłuchiwała się w jego słowa, rozumiała ich sens. Ale obojętne, co
powiedziałby Burbridge, i tak pozostanie dla niej obcym człowiekiem. Podobnie
jak jej ojciec.
121
— A co się stało ze Stevenem? — zapytała.
— Przeszedł przez próg lustra.
— Sam?
Burbridge spuścił oczy w dół. — Tak.
— Ale pozbawiony przewodnika... tam... Stał się zjawą, wiem. Możliwe nawet, że
świadomie zdecydował się na ten krok. Ale nie straciłem nadziei, że skoro można
wedrzeć się do innych światów, to może uda się go tam odnaleźć.
Junipa wlepiła w niego swoje szklane oczy. — Czy właśnie do tego pan dążył?
Żebym go odszukała? Spuścił wzrok i zamilkł.
Merle pokiwała głową. W jednej chwili puzzle zaczęły układać się w jedną całość.
Oczy Junipy, jej praktyka w warsztacie Arcimbolda. Od chwili, kiedy opuściła
sierociniec, Burbridge znaczył ścieżkę jej życia.
— Ale na czym miała polegać oferta udzielenia pomocy Wenecji? — zapytała.
— Chciałem uchronić ciebie i Arcimbolda, który miał wprawić jej oczy.
— Czyli pańska groźba, że jeśli choćby jednemu Wenecja-ninowi spadnie włos z
głowy, była niczym innym, jak...
Junipa dokończyła zdanie za Merle: — Próbą ratowania twarzy i wyjścia z honorem.
I chciał pan jeszcze, żeby ludzie mieli inny obraz piekła z Lordem Światło,
który jest świadom... swoich zobowiązań wobec innych.
— Czy to prawda? — spytała Merle.
Burbridge westchnął głośno, po czym skinął głową. — Nigdy nie zrozumiecie moich
zmagań ze Światłem, z potęgą jego mocy, jak narzuca swoje myśli i wszystkie
zamiary obraca wniwecz. Nikt tego nie pojmie.
— Merle — Królowa Laguny przerwała długie milczenie. Mówiła łagodnie, ale
zdecydowanie. — Musimy stąd ucie-
122
kac. On nie kłamie, kiedy mówi, jaką moc rozwija Światło. I że są rzeczy, które
muszą się spełnić.
Merle zastanowiła się. Nagle wpadła jej do głowy pewna myśl. — Kiedy uciekliśmy
panu w piramidzie... wtedy powiedział pan, że zna jakieś imię. Jakie imię? Co to
znaczy?
Burbridge zbliżył się do niej. Stała teraz na wyciągnięcie ręki. — Jej imię,
Merle. Imię Królowej Laguny — powiedział poważnie.
„Czy to prawda?" — spytała w duchu.
Królowa milczała.
— Co by się zmieniło, jeśli znałabym jej imię?
— Nie chodzi o imię. Chodzi o samą osobę. Kim ona jest.
Merle przypatrzyła mu się uważnie. Jeśli kryje się tu jakiś fortel, to nie
potrafi go dostrzec. I nie wie, do czego Burbridge zmierza. Próbowała przyprzeć
królową do muru i wymusić na niej, by coś powiedziała, ale ona milczała jak
zaklęta.
— Sekhmet — powiedział. — Nazywa się Sekhmet. Merle próbowała sobie cokolwiek
przypomnieć. Ale na
próżno. To imię nie kojarzyło jej się z nikim. — Sekhmet? Burbridge uśmiechnął
się. — To egipska bogini lwów. „Czy to prawda?"
Królowa przeciągała odpowiedź w nieskończoność. — Tak.
„Ależ..."
— W starych ruinach świątyń i na grobach faraonów jest przedstawiana jako lwica.
Zapytaj ją, Merle, zapytaj ją, czy jest kamienną lwicą.
— Nie tylko kamienną lwicą. Byłam boginią, choć miałam ciało lwicy... Wtedy,
kiedy jeszcze większość bogów posiadała swoje pierwotne ciała i odbywała
wędrówki po ziemi — jak istoty ludzkie. I któż miałby jeszcze poświadczyć, że
rzeczy-
123
wiście byliśmy bogami? My tego nie mogliśmy stwierdzić, ale idea nam się
spodobała i nie wybijaliśmy jej ludziom z głowy. — Zrobiła krótką przerwę. —
Poniekąd pozostawaliśmy pod wrażeniem naszej wszechmocy. Ale od tego czasu
ludzie zaczęli na nas polować. Obrazy nie posiadają ani własnej woli, ani
pragnień. Posągi nie symbolizują nic innego, jak właśnie cele panującego. To
prawo obowiązywało zawsze. Słowo boga jest w gruncie rzeczy słowem tego, który
już wystawił mu pomnik.
Merle i Junipa wymieniły między sobą spojrzenia. Ale przyjaciółka nie słyszała
Królowej. Merle w lustrzanych oczach Junipy dostrzegła własną zmęczoną twarz. I
przestraszyła się samej siebie. „Od jak dawna już to trwa?" — zapytała w myślach
Królową.
— Od czasów, których nie pamiętają nawet pierwsze cedrowe drzewa w Egipcie. Inne
ludy czciły mnie jeszcze wcześniej. Ludy, których nazwy zatarł czas.
— Opowiada ci teraz legendę? — zapytał Burbridge. —Jeśli nie, ja ci opowiem.
Sekhmet, potężna, wszystkowiedząca Sekhmet została zapłodniona przez jeden z
promieni księżyca i urodziła pierwszego sfinksa. Protoplastę rodu.
— Syna Matki! — wykrzyknęła instynktownie Merle. — Dlaczego zataiłaś przede mną
ten fakt?
— Ponieważ nie uczyniłabyś tego, o co cię prosiłam. A zresztą, cóż by to
zmieniło? Niebezpieczeństwa pozostałyby te same. A zaryzykowałabyś dla egipskiej
bogini? Nigdy cię nie okłamałam. Jestem Królową Laguny. Tą, która ochrania
Wenecję przed Egipcjanami. Kim byłam wcześniej — nieważne. Ważne, kim jestem.
„Nieważne? Szalenie ważne. Może najważniejsze! Przecież przywiodłaś mnie tutaj.
Wiesz, co knują sfinksy. Zawsze wiedziałaś".
124
— Jesteśmy tu po to, by udaremnić ich zamiar. Syn Matki nie może zostać
wskrzeszony. A jeśli obudzą go do życia, jestem jedyną, która mu się
przeciwstawi. Jestem jego matką i kochanką. Razem z nim spłodziłam cały ród.
— Z twoim synem?
— On był synem księżycowego promienia. To zmienia postać rzeczy.
— Ach tak?
Do rozmowy włączył się Burbridge: — Sekhmet nie jest winna — stanął
niespodziewanie po stronie Królowej, choć tylko z grubsza domyślał się, co
opowiada ona Merle. — To, co wydawało jej się księżycowym promieniem, w
rzeczywistości... było czymś innym... było promieniem Kamiennego Światła
spadającego na ziemię. Czy świadomie wybrało ono swój cel? Czy przez przypadek?
I dlaczego akurat trafiło na Sekhmet? Tego nie wiem. Prawdopodobnie jednak
Światło przewidziało, że po upadku i przebiciu się przez skorupę ziemską będzie
mu trudniej uzyskać wpływ na istoty żyjące na powierzchni ziemi. Dlatego sądzę —
co jest moją prywatną opinią jako naukowca, opinią niezależną od innych — że
Światło celowo zapłodniło boginię-lwa, by dać początek nowej rasie. By
zapoczątkować plemię, które nosiłoby w sobie jego odłamek, pozostając w
nieświadomości stale przekazywanej spuścizny. Plemię, którym dałoby się
sterować, które byłoby posłuszne. Tak jak Lilim, poddające się w piekle woli
Światła — przerwał swój wywód wyczerpany. Pod koniec jego głos brzmiał coraz
słabiej, starczo i ochryple.
„Słyszałaś, co powiedział" — zapytała Merle Królową.
— Tak. „No i?"
Królowa zwlekała z odpowiedzią, ale po chwili Merle usłyszała: Tym, kto zabił
Syna Matki, byłam ja. Choć za póź-
125
no zorientowałam się, że nosił on w sobie odłamek Światła. Za późno, ponieważ
ród sfinksów zaczął się już rozrastać. Mogłam zapobiec tylko temu, żeby Syn
Matki nie stał na jego czele. Ałe jak się okazało, przyśpieszyłam jedynie bieg
rzeczy. Sfinksy rozmnożyły się, czego potwornie się obawiałam. „I przybyłaś nad
lagunę."
— By go pilnować. Tak jak potem Lalapeja i jej następczynie. Z tą jednak
różnicą, że sfinksy czciły Syna Matki, a grobu strzegły przed profanacją. Ja
natomiast trzymałam wartę przy grobie, by nie dopuścić do zmartwychwstania.
Lałapeja jako pierwsza domyśliła się prawdy. Nie miała wprawdzie żadnych
dowodów, a mimo to nie myłiła się. Tym bardziej, kiedy dowiedziała się, że
sfinksy uzyskiwały coraz większy wpływ na faraona, a obudzenie do życia Syna
Matki uczyniły swoim najważniejszym cełem.
Merle zrozumiała. Odnalazła brakujące ogniwo, łączące sfinksy z Kamiennym
Światłem. Faraon, kapłani Horusa, wszyscy byli narzędziami w rękach sfinksów.
Wojna, podbój świata, czym w rzeczywistości były te wydarzenia? Czy chodziło o
podbój Wenecji, czy też o dostęp do leżącego pod nią Syna Matki?
— Czując narkotyk władzy i otwierającą się możliwość opanowania świata, sfinksy
podporządkowały sobie kapłanów Horusa i faraona. Ałe ich oczy nieprzerwanie
kierowały się w stronę łaguny. Tymczasem ja byłam jedyną, która mogła ich
powstrzymać. — Na chwilę zawiesiła głos, jakby ranga wypowiadanych słów
przygniatała ją samą. Potem już stonowanym głosem dodała: — Zawiodłam. Ałe
przybyłam do twierdzy sfinksów, by wziąć odwet. Razem z tobą, Merle.
„Od początku chciałaś tu przybyć".
— Nie, na początku sądziłam, że pomoc uzyskamy w piekle. Przypuszczałam, że
Lilim ruszą na wojnę przeciwko im-
126
perium. Ale nie doceniłam, jak wielki wpływ w międzyczasie wywarło na
Burbridge'a Kamienne Światło. Straciliśmy w piekle cenny czas. Syn Matki
znajduje się już w Żelaznym Oku. Czuję jego obecność. Także Lalapeja nie mogła
temu przeszkodzić. Dlatego też jest tutaj.
„Co się stanie, jeśli w końcu zostanie obudzony do życia?"
— Pozostając w służbie Kamiennego Światła, zajmie na powierzchni ziemi to samo
miejsce, jakie w piekłe piastuje Lord Światło. Tyle, że będzie bardziej
bezwzględny. Na magii zna się lepiej niż ktokolwiek inny. Nie będzie miał
wątpliwości, nie będzie potrzebował gabinetów luster, wolnych od wpływu
Kamiennego Światła. Ono nasączy sobą świat jak woda gąbkę. Opanowawszy nasz
świat, nie cofnie się przed podbojem innych.
Merle spojrzała na Junipę, która cały czas wpatrywała się w nią z troską. Jeśli
Syn Matki sięgnie po władzę i podporządkuje sobie imperium, Junipa ponownie
dostanie się w ręce Kamiennego Światła. Jak zresztą wszyscy, w tym również
Merle.
Burbridge i Junipa znali jej myśli. Wprawdzie nie słyszeli rozmów, jakie
prowadziła z Królową, ale bacznie ją obserwowali, jej rysy, ba, każde drgnięcie
twarzy. Junipa trzymała Merle za rękę, Mocniej niż dotychczas. Jakby chciała
dodać odwagi przyjaciółce, pomóc oswoić się ze wszystkim, co tutaj usłyszała.
Wyznania Królowej wstrząsnęły nią. Ale miała wystarczająco dużo siły, by
skoncentrować się na najważniejszym: na Królowej, na Junipie, na Synu Matki.
W końcu na Burbridge'u, który stał przed nią jak stary, sterany życiem człowiek,
który potrzebuje krzesła, bo nie ma siły ustać na nogach.
127
— Musicie iść — powiedział. — Od czasu do czasu Kamienne Światło toleruje, kiedy
tu przebywam. Ale niezbyt często i nie tak długo, jak dziś.
Merle puściła dłoń Junipy. Zrobiła kilka kroków do przodu i podała starcowi
rękę. Przyjął wyciągniętą dłoń. Oczy zaszkliły mu się lekko.
— Co się teraz stanie... — zapytała cicho. — Z panem... z tobą?
— Jestem Lordem Światło. Pozostanę nim do końca. A Kamienne Światło pewnie
roztrzaska wszystkie te lustra. Ale mnie już na nich nie zależy. Już ich nie
potrzebuję. My przecież spotkaliśmy się. Wszystko, co miałem ci przekazać,
przekazałem. Przynajmniej najważniejsze rzeczy. Są wprawdzie inne, nad którymi
rozmyślam, ale... — przerwał, potrząsnął głową i dokończył: — Nie potrafię
dłużej przeciwstawić się Światłu. A ono nasili swoje oddziaływanie. — W oczach
stanęły mu łzy i zaczęły spływać po policzkach. — Jeżeli spotkamy się raz
jeszcze — niech bóg cię od tego ustrzeże, Merle — będę wtedy tym, kogo poznałaś
w piekle. Człowiekiem, który wymienił Junipie serce. Który jak despota rządzi
plemieniem Lilim. Który oddał siebie pod rozkazy Kamiennego Światła.
Merle nie mogła powiedzieć słowa. — A gdybyś poszedł z nami?
— Jestem za stary — potrząsnął głową. — Bez energii Kamiennego Światła umrę.
„Ależ ty chcesz umrzeć, prawda?" — pomyślała Merle.
Nie wypowiedziała jednak na głos tej myśli, bo ją raniła. Nawet jeśli próbowała
wyprzeć ją ze świadomości. Nie chciała, żeby umierał. Ale nie chciała też, żeby
na zawsze pozostał tym, za kogo uważała go cała ludzkość: diabłem, szatanem,
złym demonem.
128
Chyba odgadł, co ją trapi. — Kamienne Światło jak w kleszczach trzyma moją
duszę. Jestem za słaby, by dobrowolnie umrzeć. Za dużo wytrzymałem, za długo
walczyłem. Owszem, mógłbym cię o to poprosić, ale czyż to nie straszne?
— Ja nie dam rady!
— Wiem. — Uśmiechnął się, dzięki czemu jego twarz nabrała wyglądu proroka. — I
może wybrałem najlepsze rozwiązanie. Każdy ze światów potrzebuje swojego diabła.
Także ten. Potrzebuje ucieleśnienia zła, by móc zrozumieć, dlaczego należy
bronić dobra. W pewnym sensie wypełniam swoją powinność. Co czyni nawet Kamienne
Światło. Kiedyś w przyszłości ludzkość zacznie się lękać piekła w taki sposób, w
jaki lękała się go przez tysiąclecia: jako fantomu, w który się wierzy, ale nie
uważa za realny byt. Legendy i mity, polukrowane opowiastki, bardzo odległe od
zwykłej codzienności ludzi.
— Ale tylko wtedy, kiedy uda się nam powstrzymać sfinksy — zawyrokowała Junipa.
— To najważniejszy warunek. — Burbridge przyciągnął Merle do siebie i objął
ramieniem. Nie zastanawiając się długo, odwzajemniła jego gest. — Tu, na dole,
moje dziecko, to nie jest historia, którą piszesz. Jesteś bohaterem w naziemnym
świecie. Piekło nie zna bohaterów. Zna tylko tych, którzy się zatracili. Lord
Światło nie jest twoim wrogiem. Wrogowie czekają na ciebie na powierzchni ziemi:
sfinksy, Syn Matki. Jeśli uda ci się go powstrzymać, upłynie sporo czasu, zanim
Kamienne Światło ponowi próbę opanowania ziemi. Z chwilą, gdy wyginą jego
słudzy, przegra rozgrywkę w waszym świecie. A o tym, tu, na dole, ech, lepiej
zapomnijcie. Na setki lub tysiące lat. Światło i ja... Lord Światło. Tu, na
dole, mamy wystarczająco dużo do roboty, by zamartwiać się
129
jeszcze problemami na ziemi. — Uwolnił się z objęć, ale dalej patrzył na Merle.
— Z nimi musicie poradzić sobie sami.
— A czy Lilim zaatakują ludzi?
— Nie, na pewno nie. Nie w charakterze armii zdobywców podbijającej nowe
terytoria. Owszem, kilka z nich dotarło tam, ale... to tylko dzikie stwory. Bez
obaw, nie będzie wojny między nami.
— Ale Kamienne Światło przetrwa w piekle!
— Jako mocarz na dole, nie na górze. Pozbawiony swoich dzieci, sfinksów, będzie
potrzebowało może tysięcy lat, zanim ponowi atak. Do tego momentu będą
obowiązywać słowa, które głosi Kościół: kusiciel, ucieleśnienie zła, upadły
anioł Lucyfer — dla was właściwie niegroźny duch wymachujący łańcuchem, jakaś
część religii zastygła w pustym pojęciu, która dla nikogo nie jest groźna.
— Ma rację — zawyrokowała podekscytowana Królowa. — Tak, może mieć rację.
— Idźcie — powiedział Burbridge, tym razem błagalnym głosem. — Zanim...
— Zanim będzie za późno? — Merle zmusiła się do uśmiechu. — Gdzieś to już
czytałam.
Teraz uśmiechnął się Burbridge i objął ją jeszcze raz. — Widzisz, moje dziecko?
Tylko malutka historia, nic innego. Tylko malutka historia.
Pocałował ją w czoło. Pocałował nawet Junipę i wyszedł.
Dziewczynki zatrzymały w pamięci jego obraz. Obraz Charlesa Burbridge'a. Nie
Lorda Światło: obraz starego człowieka, nie diabła, w którego zaraz się wcieli.
Przekraczając próg lustra, opuściły piekło z Lilim i powróciły do swojego.
Uprowadzenie
— Nie ma ich! — powiedziała junipa.
— Co?
— Nie ma ich w kryjówce. — Junipa, przenikając przez srebrzącą się poświatę
lustrzanego świata, rozglądała się po twierdzy
sfinksów, a dokładnie po pomieszczeniu, w którym wcześniej dziewczynki rozstały
się z carskimi agentami. — Nikogo tu nie widzę — powiedziała smutnym głosem.
— Gdzież oni mogli się podziać?
— Nie wiem. Muszę ich poszukać.
Merle była niepocieszona, że sama nie mogła przeniknąć przez świat luster.
Widziała jedynie odbijające się zamazane formy i nieczyste kolory. W tej chwili
nie potrafiła nawet rozpoznać lustra, za którym powinna znajdować się kryjówka.
— Tu... stoczono walkę — stwierdziła Junipa. — Sfinksy wytropiły agentów.
— A co z Vermithraxem?
— Nie potrafię go odnaleźć.
— Ależ jego trudno nie zauważyć!
Junipa odwróciła głowę. W jej głosie wyczuwało się lekkie rozdrażnienie, chyba
po raz pierwszy od chwili, kiedy się poznały.
— Uzbrój się w cierpliwość, dobrze? Muszę się skoncentrować.
Merle ugryzła się w dolną wargę. Kolana jej drżały. Junipa puściła rękę
przyjaciółki i rozejrzała się dookoła po lustrzanej przestrzeni. — Żelazne Oko
jest ogromnych
131
rozmiarów. A tutaj znajduje się jeszcze tak dużo luster. Tymczasem oni mogą się
wszędzie ukrywać.
— Więc zaprowadź nas do ich kryjówki.
— Jesteś tego pewna? To może być szalenie niebezpieczne.
— Chcę się przekonać na własne oczy. W przeciwnym razie... nie uwierzę.
Junipa skinęła głową. — Trzymaj się blisko mnie, bo może będziemy musiały się
szybko stąd ewakuować. — Ponownie chwyciła Merle za rękę, wyszeptała Szklane
Słowo i przestąpiła z przyjaciółką przez próg lustra. W taki sposób, w jaki
przechodzi się przez smugę księżycowego światła.
Drzwi komnaty były uszkodzone w kilku miejscach. Setki odłamków szkła walały się
po podłodze jak niedbale porozrzucane żyletki. Ze ścian wyzierały puste miejsca
po lustrach. Kamienny mur z powybijanymi lustrzanymi ścianami przypominał
rozdziawione usta ze szczerbatym uzębieniem. Jedna ze ścian, na prawo od nich,
była kompletnie zniszczona. Dziewczynki uświadomiły sobie, że właśnie tę drogę
ucieczki obrał Vermithrax.
— Sfinksów musiało być dużo — oceniła Junipa. — Inaczej Vermithrax by nie
uciekał. W starciu jeden na jednego jest silniejszy od sfinksa.
Merle pochyliła się nad górą trupów. Szybko zorientowała się, że nie będzie już
potrzebna żadna pomoc. Ale wśród leżących martwych ciał brakowało Andrieja.
Przypomniała sobie też piątego agenta, barczystego rudzielca, który w rynsztunku
mumii wyglądał naprawdę groteskowo. Jego ciała również tu nie było.
— Merle! — Podniosła wzrok i spojrzała najpierw na krzyczącą Junipę, a potem w
stronę drzwi.
Cwałujący z zawrotną prędkością sfinks szykował się właśnie do skoku na nią. Ten
widok zmroził jej krew w żyłach. Ale
132
Junipa była szybsza. Doskoczyła do niej i przeciągnęła przez próg najbliżej
stojącego lustra, wypowiedziawszy wcześniej jakieś magiczne słowo. Za ich
plecami rozległ się najpierw wściekły ryk, a potem przeraźliwy szczęk. To
rozpędzony sfinks uderzył w lustro. We wnętrzu lustrzanego świata pojawiła się
rysa, która jednak szybko znikła, jak wymazana gumką ołówkowa kreska.
Merle ledwo złapała oddech. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że przed chwilą
otarła się o śmierć. Serce biło jej jak oszalałe. I kłuło.
W oczach Junipy nie dostrzegła żadnych emocji, ale z jej miny można było
wyczytać złość. — Mówiłam ci przecież, żebyś trzymała się blisko mnie! Ledwo
uszłyśmy z życiem.
— Myślałam, że zdążę jeszcze pomóc innym.
Junipa sprawiała wrażenie, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć. Jednak jej
twarz szybko się rozpogodziła. Znów była dobra i łagodna. — No tak, oczywiście —
dodała pośpiesznie, mrużąc oczy. — Przepraszam.
Dziewczynki uśmiechnęły się do siebie. Junipa znowu chwyciła Merle za rękę i
ruszyły dalej.
Niedługo potem Merle ponownie uświadomiła sobie, że kompletnie straciła
orientację. Raz jeszcze musiała ślepo zaufać Junipie. Często przystawały w
drodze. Przyjaciółka wciąż rozglądała się dookoła niczym podążający tropem
zwierzyny drapieżnik, dotykała niektórych luster, ale nieprzerwanie szła dalej.
— Tutaj! — powiedziała w końcu, wskazując jedno z luster. Merle wydawało się, że
błyszczało ono trochę jaśniej od innych, czerwonożółtym, ognistym odcieniem.
— On tu jest! Vermithrax!
— Zaczekaj! Pozwól mi najpierw sprawdzić. —Junipa stanęła przed Merle, zbliżyła
się do lustra, dotykając go niemal
133
nosem. Kiedy wypowiedziała magiczne słowo, na wysokości jej ust lustro pokryło
się parą. Wsunęła głowę do środka, by zerknąć w drugą stronę. Przedarła się
przez mleczną ścianę własnego oddechu na szybie jak przez puchar napełniony
świeżym mlekiem. Merle trzymała ją za rękę i miała wrażenie, że im dłużej Junipa
stoi na granicy dwóch rzeczywistości, świata luster i Żelaznego Oka, tym
bardziej drętwieją jej palce.
Szepnęła imię przyjaciółki.
Kiedy Junipa z powrotem wyjęła głowę, lustrem wstrząsnęły fale. — Są tam
wszyscy. Cała czwórka.
— Także Seth?
— Tak, walczy po stronie Andrieja.
— Czy to możliwie? Nie mieści mi się to w głowie!
— Co teraz robimy? — spytała Junipa.
— Musimy do nich dołączyć. I im pomóc. A przede wszystkim udaremnić plan
sfinksów. Tylko jak?
I co z tego, że Merle jest wnuczką samego diabła, córką sfinksa? Tak naprawdę
jest tylko czternastoletnią dziewczynką. Najmniejszy sfinks poradzi sobie z nią
z największą łatwością. A jeszcze na głowie ma Junipę i nie chce, by cokolwiek
jej się przytrafiło.
— Wiem, o czym myślisz — powiedziała Junipa.
Merle nie patrzyła na nią, tylko na lustrzane odbicia, falujące i zbyt
zniekształcone, by dało się w nich rozpoznać pierwotne kształty i formy.
Wiedziała, że za ścianą luster Vermithrax wraz z innymi walczy o życie. A mimo
to zza progu lustrzanego świata nie dochodziły odgłosy walki: szczęk broni,
pokrzykiwania, westchnięcia czy jęki. Po drugiej stronie cały świat mógłby się
pogrążyć w otchłani, ale tu, gdzie była, w niczym nie zmąciłoby to korowodu
tańczących farb i srebra.
134
— Coś się tu zmieniło — powiedziała Junipa.
— Ale co?
Junipa przykucnęła, wyszeptała magiczne słowo, przyłożyła dłoń do szyby tuż nad
podłogą i wsunęła ją do środka. Po chwili wyciągnęła ją z powrotem, zwiniętą w
pięść, podsunęła ją Merle przed oczy i rozprostowała palce.
Merle spojrzała na jej dłoń. Dotknęła ją palcem.
— Lód — szepnęła jak zahipnotyzowana.
— Śnieg — odparła Junipa. — Tylko strasznie twardy, ponieważ mocno go ubiłam
palcami.
— Ale to znaczy, że Zima jest tutaj. W twierdzy!
— Czyżby wtedy śnieg padał w budynkach? — Junipa zmarszczyła czoło. Przyjaciółka
opowiedziała jej o Zimie i poszukiwanym przez niego Lecie. Ale w dalszym ciągu
nie potrafiła sobie wyobrazić pory roku z krwi i kości, pomykającej w dodatku
korytarzami Żelaznego Oka.
W tym momencie Merle podjęła decyzję: — Chcę teraz przejść na drugą stronę!
Junipa wypuściła z ręki śnieg, który spadł na ziemię, rozpuszczając się w
okamgnieniu. Westchnęła cicho, ale przystała na to. — Przecież musimy coś
zrobić! — I po krótkiej chwili dodała: — Ale nie przechodź całkiem na drugą
stronę lustra. Dopóki stoisz na progu w rozkroku, lustro jest przepuszczalne. W
obydwie strony. W najgorszym razie zawsze możesz się wycofać.
Merle zgodziła się, choć słowa Junipy nie do końca do niej docierały. Była
podekscytowana. W głowie jej się kotłowało.
Trzymając się za ręce, przekroczyły próg lustra.
Oślepiła je porażająca jasność. Śnieżny bezkres bieli, rozpościerający się
między ścianami a sufitem. W ich stronę nadciągała fala ryku i złości, gorsza od
wszystkiego, co
135
Merle była w stanie sobie wyobrazić. To Vermithrax głośno ryknął, podejmując
walkę z dwoma sfinksami naraz. Andriej i Seth walczyli ramię w ramię, podczas
gdy rudy agent carski leżał bez czucia na ziemi, powalony sierpowym mieczem. W
hali toczyło bój jeszcze wielu wojowników-mumii. Merle doliczyła się też trzech
walczących sfinksów. Czwarty leżał martwy na progu hali.
— Merle! — Vermithrax natychmiast ją spostrzegł. Jedną łapą odparował pchnięcie
mieczem, a szponami drugiej wbił się w pierś nacierającego sfinksa. Na białym
śniegu pojawiła się plama krwi, którą szybko przykryło martwe cielsko
upadającego sfinksa. Jego kompan zawahał się, zanim zdecydował się na kolejny
atak. Widok sierpowego miecza, odbijającego się od rozżarzonego ciała
obsydianowego lwa jak piłka, przeraził go. Cofnął się trwożliwie kilka kroków i
rzucił do ucieczki.
Andriej i Seth toczyli wspólny bój przeciwko kolejnemu sfinksowi i trzem
wojownikom-mumiom. Ci ostatni nie dorastali swojemu przywódcy do pięt. Potykając
się często, zagradzali sfinksowi swobodny dostęp do przeciwnika. W końcu ten
ryknął donośnie i czmychnął tchórzliwie przez wysoką bramę, zza której wyłaniały
się jeszcze większe zwały śniegu.
Junipa wciąż stała przed lustrzaną ścianą w rozkroku, między jednym a drugim
światem. Także Merle, która wzięła sobie do serca jej radę, starała się zachować
kontakt z lustrem. Kiedy jednak zobaczyła, że sfinksy uciekają, poczuła
przemożną chęć, by puścić rękę Junipy i pobiec do Vermi-thraxa.
W tym momencie poczuła, że ktoś chwyta ją za ramiona, oddziela od Junipy i ciska
na ziemię. Krzyknęła przeraźliwie, uderzając się o lustro i upadając na kolana.
Jej sukienka natychmiast nasączyła się zimną wilgocią.
136
Kiedy otworzyła oczy, ujrzała nad sobą Setha. Kapłan chwycił Junipę za rękę i
porwał ze sobą, przechodząc przez lustrzaną ścianę, przy czym nawet najmniejszy
odłamek szkła nie spadł na ziemię. Merle wiedziała, dlaczego. Przejście istniało
tak długo, dopóki Junipa nie puściła się lustra. A Szklane Słowo zachowywało
swoją moc nad każdym, kto pozostawał z nią w fizycznym kontakcie.
— Nie! — Merle stanęła na równe nogi i co tchu podbiegła do lustra. Wiedziała
jednak, że na ratunek już jest za późno.
Seth i Junipa zniknęli po drugiej stronie. Merle wbrew zdrowemu rozsądkowi
chciała za nimi pobiec, ale zatrzymała się na szybie. Lustrzana ściana zadrżała,
lecz nie pękła.
— Nie! — krzyknęła raz jeszcze, kopiąc nogą i waląc pięściami w szkło.
Wpatrywała się w lustro, ale zamiast Junipy i pierwszego kapłana Horusa widziała
tylko siebie z potarganymi włosami, zaczerwienionymi oczami i zarumienionymi
policzkami. Nie czuła zimna, choć jej sukienka była mokra od śniegu.
— Merle — rzekł do niej spokojnie Vermithrax, który nieoczekiwanie zjawił się
tuż obok.
Zignorowała go, waląc wciąż w lustro pięściami. Wreszcie obróciła się i oparła
plecami o szybę. Zrozpaczona przecierała oczy, ale przeraźliwa jasność oślepiała
ją jeszcze bardziej. Silne odbicia światła migotały, iskrząc się pod postacią
gwiazd i kółek. Wszystko przed jej oczami było zamazane i bez wyraźnych
konturów.
Także sylwetki Vermithraxa i Andrieja, którego kamienny lew zawlókł poza pole
walki i złożył na śniegu. Gdzieś w tle, wśród tumanów kurzu leżeli martwi
wojownicy-mumie.
— Nie ma jej — stwierdził lew.
— Przecież widzę, do diaska!
137
— Merle, Andriej umiera.
— Ja... — przerwała nagle, wpatrując się to w Vermithraxa, to w umierającego
mężczyznę, który leżąc na ziemi, wyciągnął do nich rękę. Mamrotał coś w
niezrozumiałym dla nich języku i — była tego pewna — mylił ich zupełnie z kimś
innym.
Vermithrax kiwnął głową. — Weź go za rękę — powiedział bardzo cicho jak na lwa.
Dziewczynka kucnęła i wzięła umierającego za rękę. Ale myślami była przy
Junipie, którą traciła po raz drugi. Na razie jednak robiła wszystko, co w jej
mocy, by ulżyć konającemu agentowi. „Niewiarygodne — dudniło jej w głowie. —
Zresztą wszystko jest takie niewiarygodne — pomyślała".
Andriej chwycił ją za ramię. I przycisnął do siebie. Tak mocno, że aż zabolało.
Palcami muskał ją po szyi. Już chciała się wyrwać z uścisku, kiedy konający
dotknął jej skórzanego paska z kurzymi szponami. Symbolu Baby Jagi, jego bogini.
Merle, która dopiero przed chwilą, po stracie Junipy, wytarła z oczu łzy, nie
chciała pozostawić Andreja na pastwę losu. Niezależnie od tego, co działo się
wokół, Andriej zasłużył sobie na spokojną śmierć. Okazał się odważnym mężczyzną.
Podobnie jak jego kompani, nadstawił przecież karku za nią i za Junipę. Zerwał z
siebie ochronną maskę agenta. Wprawdzie Vermithrax i tak rozprawiłby się z
pierwszym sfinksem, ale to Andriej zabił napastnika, stając mężnie w jej
obronie. Może dlatego, że po tych długich samotnych miesiącach spędzonych w
Żelaznym Oku cieszył się obecnością prawdziwego człowieka. Człowieka z krwi i
kości.
Andriej kurczowo trzymał w ręku pasek z kurzymi szponami i mamrotał
niezrozumiałe dla niej rosyjskie słowa. Może słowa modlitwy? Albo coś innego?
Często wypowiadał słowo, które brzmiało dla Merle jak imię jakieś kobiety lub
dziewczyny. Może córki, przyszło jej na myśl. Przecież
138
wspomniał o niej raz, krótko, kiedy prowadził ich do swojej kryjówki. Teraz
przywoływał w pamięci córkę, odległą o tysiące kilometrów. Zaraz potem zmarł.
Merle drżącymi rękoma musiała zdjąć jego palce z naszyjnika. Vermithrax parsknął
cicho.
— Musimy stąd uciekać! — powiedział w końcu, i dziewczynce wydało się, że
właśnie te trzy słowa najcelniej oddawały sens jej życia. Ucieczka z Wenecji,
ucieczka z Axis Mundi, tak, stale musi uciekać. A jej cel jakby nieustannie się
oddalał.
Vermithrax mówił dalej: — Sfinksy uderzą na alarm.
Merle bezwiednie kiwnęła głową. Ułożyła ręce Andrieja na piersiach na znak
krzyża, nie wiedząc, czy w jego ojczyźnie ten gest zostanie zrozumiany. Zanim
wstała, musnęła dłonią jego policzek.
Vermithrax widział ją kątem potężnego lwiego oka. — Jesteś bardzo dzielna, dużo
bardziej niż pierwotnie sądziłem.
Załkała, a po chwili zaczęła głośno płakać. Szybko jednak wzięła się w garść. —
Gdzie jest Junipa?
— Nie możemy za nią pójść.
— Tak, wiem. Ale musimy coś...
— Zrobić i wiać stąd. Szybko! W sytuacjach takich jak te Merle zapominała, że
nie jest jedyną panią swoich myśli. Kiedy Królowa zupełnie niespodziewanie
włączyła się do rozmowy, wystraszyła się, jakby ktoś nagle stanął tuż za nią i
wrzasnął jej do ucha: — Vermithrax ma zupełną rację. Za wszelką cenę musimy
udaremnić zmartwychwstanie Syna Matki!
— Nie obchodzi mnie Syn Matki! — krzyknęła wściekła Merle. Obsydianowy lew,
który ją usłyszał, ściągnął brwi. — Seth uprowadził Junipę i w tej chwili jest
to dla mnie ważniejsze niż bogowie sfinksów i ich matka!
Tak, wyraziła się jednoznacznie. Ale Królowa nie dała się zapędzić w kozi róg.
Jeżeli miała w sobie jakąś cnotę, to na
139
pewno była to cnota wytrwałości. Irytującej, bezwzględnej wytrwałości. — Twój
świat zginie, Merle, zginie, jeśli ty i ja nie zapobiegniemy jego upadkowi.
— Mój świat już się zawalił — powiedziała smutno. — Runął w momencie naszego
pierwszego spotkania. — To nie były sarkastyczne słowa. Ani złośliwe. Wiedziała,
że jej własny świat — który tak nieoczekiwanie się przed nią wyłonił
— ograniczał się do warsztatu Arcimbolda. Świat zalet i niedoskonałości, który
zaludniali Dario i inni uliczni czeladnicy, Junipa i Unke. Świat jej intymnych
przemyśleń i przeżyć. Królowa, która wdarła się do jej myśli, położyła temu
światu kres.
Królowa w jej wnętrzu zamilkła na moment. Szybko jednak przerwała ciszę. — Nie
zwalaj winy na mnie. Po najeździe egipskim nic nie jest takie samo, jak było
dotychczas.
Merle świetnie wiedziała, że niesłusznie oskarża Królową.
— Przepraszam — powiedziała, choć nie wierzyła w prawdziwość swoich słów. Nie
potrafiła przeskoczyć własnego cienia. Nie tutaj, nie dziś, nie obok zwłok
Andrieja, nie przed lustrem, w którym jak w jakiejś srebrzystej otchłani znikła
Junipa. Owszem, mogła powiedzieć, że jest jej przykro, ale prawdziwego żalu nie
czuła.
— Merle — powiedział Vermithrax z naciskiem. — Proszę! Musimy się pośpieszyć!
Skoczyła na jego grzbiet, rzucając ostatnie melancholijne spojrzenie na lustro,
za którym przepadli Junipa i Seth. Jedna z wielu stojących tu oszlifowanych
powierzchni szkła. Nieróżniąca się niczym od innych.
— Gdzie my naprawdę jesteśmy? — spytała Vermithraxa, który najpierw przeleciał
przez bramę hali, a za chwilę zastygnął w powietrzu w długim korytarzu i
ostatecznie skierował się na prawo. Budynek zalegała gruba warstwa śniegu.
140
Trzydzieści, może czterdzieści centymetrów, w których odciśnięte były łapy
sfinksa i wysokie buty wojowników-mu-mii.
— Jesteśmy spory kawałek od kryjówki carskich agentów. — Obsydianowy lew
wpatrywał się przed siebie. — Przez cały czas lecieliśmy klatką schodową w dół.
Andriej znał tę drogę na wylot. Jego przyjaciele również. Niestety, ja nie
rozumiałem, co mówią.
— Andriej wiedział — powiedziała Królowa. — Widział, że Syn Matki przebywa w
twierdzy.
Merle natychmiast przekazała tę informację Vermithraxo-wi, który potwierdził
słowa Królowej. — Seth powiedział mi o tym, kiedy was nie było.
— Ale co go do tego skłoniło?
— Może chciał odwrócić naszą uwagę, zwieść nas i zaczaić się na Junipę?
Merle coraz bardziej pogrążała się w smutku.
— Seth był przepełniony zemstą — dokończył Vermithrax.
— A cóż w tym złego? — powiedziała Królowa. — Jeśli nam to tylko pomoże, by
powstrzymać Syna Matki?
Dziewczynka najchętniej chwyciłaby ją za barki i mocno potrząsnęła, ale jeśli
Królowa miała barki, to były to barki Merle. — Dobrze — powiedziała po chwili —
powiedz więc, co mamy robić, jeśli przypadkowo nadziejemy się na niego.
— Czy mogę? — spytała Królowa z nieoczekiwaną uprzejmością
— Jasne!
Natychmiast zawładnęła głosem Merle i w największym skrócie opowiedziała, kim
był Syn Matki. I jaką rolę ona sama odegrała w biegu wydarzeń.
— Jesteś matką sfinksów? — zapytał zdumiony Vermith-rax. — Wielką Sekhmet?
141
— Tylko Sekhmet. Wystarczy.
— Boginią lwów!
— Teraz ten zaczyna znowu o tym samym — powiedziała Królowa w myślach Merle,
która tym razem nie mogła się powstrzymać od złośliwości.
— Czy to prawda?
— Nie, fantazjuję sobie tylko dlatego, by nie nudzić się w tej przeklętej
twierdzy — powiedziała Królowa ustami Merle.
— Och, przebacz mi.
— Nie mam powodu, by popadać w zbędny patos.
— Sekhmet jest królową lwów — powiedział Vermithrax. — Także mojego rodu.
— To jeszcze nie wszystko — szepnęła Królowa do Merle, zanim powiedziała na
głos: — Dobrze, niech będzie. Ale od dawna nie jestem już boginią, jeśli w ogóle
kiedykolwiek nią byłam.
Vermithrax zgłupiał: — Nic nie rozumiem.
— Zachowuj się tak jak wcześniej — powiedziała Merle, tym razem już własnym
głosem. — Do osobowości Królowej trzeba się przyzwyczaić.
— Trochę pokory nie powinno zaszkodzić — odpowiedziała Królowa ze złością.
Lew nieprzerwanie szybował w dół, coraz niżej i niżej. Z każdym kolejnym
stopniem rosły zwały śniegu i było coraz zimniej.
Merle wpatrywała się w mijane lustra, w tę ciągnącą się w nieskończoność biel. I
powzięła decyzję: — Musimy znaleźć Zimę.
— Musimy, musimy... — zaczęła Królowa, ale Merle przerwała jej.
— Sami jesteśmy bez szans, ale razem z Zimą... kto wie?
142
— On nam nie pomoże. Zima ma głowę zajętą Latem.
— Może da się połączyć jedno z drugim? Merle uśmiechnęła się lekko.
— Ale najszybsza droga...
— W obecnej chwili opowiadam się za najpewniejszą. Co o tym sądzisz,
Vermithraxie?
— Zgadzam się na wszystko, co bogini rozkaże.
— Lew z zasadami.
Merle przewróciła oczami. — Mnie jest wszystko jedno. Szukajmy Zimy, który
najczęściej przebywa tam, gdzie leżą największe zwały śniegu.
— Możesz zamarznąć.
— To zamarzniemy obydwie.
— Właśnie próbuję temu zapobiec.
— Jestem ci niezmiernie wdzięczna.
Pośrodku ogromnej klatki schodowej, chyba już czwartej albo piątej z kolei,
Vermithrax zahamował tak gwałtownie, że Merle zanurzyła głowę w lwią grzywę.
— Co się stało?
Lew zamruczał i rozejrzał się dookoła. — Coś mi tu nie gra.
— Jesteśmy śledzeni?
— Nie.
— Ktoś nas obserwuje?
— O to właśnie chodzi. Od chwili, kiedy stoczyliśmy walkę, nie widzieliśmy ani
jednego sfinksa, ani jednej mumii.
— Mnie to nie przeszkadza.
— Chodź już, Merle, nie udawaj. Dobrze wiesz, o co mi chodzi.
Jasne, że wiedziała. Ale przez cały czas próbowała o tym nie myśleć. Najchętniej
jak dłużej. Ponadto czuła przypływ złości i w tym nastroju była skłonna do
kłótni z Królową.
143
Lub z Vermithraxem. Nie bardzo wiedziała, skąd w niej tyle agresji. No tak,
przecież Seth ją zdradził. I uprowadził Juni-pę. Nieprawda! Uprowadził, ale czy
zdradził? Czy uczynił cokolwiek, by wydać ich w ręce sfinksów? Nie,
konsekwentnie realizował swój osobisty cel. I patrząc z boku, wykorzystał swoje
atuty. Junipa miała go przeprowadzić. Dokąd? Nie wiadomo. Bo jedynie ona
potrafiła szybko i bez problemu przemieszczać się z miejsca na miejsce. Ale
dokąd chciał teraz dotrzeć? Do Heliopolis? Albo do jakiegoś miejsca ukrytego w
Żelaznym Oku?
— Ta przeklęta paskudna twierdza jest jak zaklęta. — Także Vermithrax był
rozdrażniony. Nosem wielkości ludzkiej głowy obwąchiwał klatkę schodową,
rozglądając się jednocześnie dookoła. — Gdzieś musi się ktoś ukrywać.
„A jeśli udali się do Zimy?" — zastanawiała się w myślach Merle.
— Albo do Syna Matki? — dodała Królowa.
Merle wyobraziła sobie, że jest świadkiem następującej sceny: w olbrzymiej
komnacie zebrało się ponad sto sfinksów. Wszystkie w religijnym uniesieniu
otaczają katafalk z wystawionym ciałem. W komnacie rozbrzmiewają liturgiczne
śpiewy. Potem zapada cisza. Tylko gdzieniegdzie słychać szmer szeptanych słów.
Jakiś kapłan lub wysoki rangą sfinks wznosi krótkie modły. Teraz zostają
włączone groteskowo wyglądające aparaty i maszyny. Między metalowymi kulkami i
stalowymi spiralami przebiegają elektryczne fale. Ciecze bulgoczą w kolbach,
para wodna przez wentyle uchodzi do góry, świszcząc i sycząc. A wszystko odbija
się zwielokrotnione w srebrzystych ścianach.
Potem rozlega się okrzyk, który niczym żagiew rozpala wszystkich obecnych. Na
twarzach sfinksów pojawia się wyraz triumfu. Otwarte ze zdumienia usta,
wytrzeszczone
144
oczy, głośny śmiech radości, ulgi, ale też bojaźni. Kapłani i uczeni zbierają
się wokół Syna Matki jak muchy przy padlinie. Ciemna powieka unosi się powoli.
Pod nią czarna gałka oczna, wysuszona i pomarszczona jak suszona śliwka. A w
niej, uwięziona jak klątwa w grobowcu, diabelska inteligencja.
— Merle?
To głos Vermithraxa.
— Merle? — Teraz już bardziej natarczywy. — Słyszałaś mnie?
Przestraszyła się. — Co?
— Pytam, czy słyszałaś?
— Ale co?
— Słuchaj uważnie!
Próbowała zrozumieć, o co chodzi Vermithraxowi. Z trudem oderwała się od wizji,
którą podpowiadała jej własna wyobraźnia: stare ciemno oko, a w nim budzący się
do życia rozum Syna Matki.
Ale teraz usłyszała.
Jakiś świst.
Znów owładnęła ją wizja przerażającego zgromadzenia wszystkich sfinksów. Z
podejrzanym szeptem, liturgicznymi śpiewami i mistyką ceremonii.
Ale dobiegający ją szloch dochodził z innego kierunku.
— Brzmi jak nadciągający huragan — powiedziała Merle.
Ledwo wypowiedziała te słowa, zobaczyła, że z głębi korytarza nadciąga w jej
kierunku nawałnica. Vermithrax wychylił głowę przez balustradę i spojrzał w dół.
Merle jeszcze mocniej chwyciła się jego grzywy, by nie zsunąć się prosto w
przepaść.
Z lustrzanej gardzieli w górę wspinała się biała ściana. „Mgła", pomyślała
najpierw.
— Śnieg.
145
Potężna zadyma śnieżna, prosto z serca Arktyki. Pięść lodu i zimna o
niesamowitej sile.
Vermithrax rozpostarł skrzydła i wzbił się do góry. Świst stawał się już tak
przeraźliwy, że dudnił w uszach, zagłuszając inne dźwięki jak nóż, który
uszkadza słuch i pozbawia zdolności myślenia. Merle czuła się jak żywcem
przemieniona w sopel lodu, dokładnie tak jak martwa mewa, którą znalazła kiedyś
zamarzniętą na dachu weneckiego sierocińca. Ptak wyglądał tak, jakby po prostu
spadł z nieba; miał rozpostarte skrzydła i otwarte ślepia. Gdy poślizgnęła się
na śliskiej powierzchni spadzistego dachu, jedno ze skrzydeł odpadło, jakby było
z porcelany.
Śnieżna nawałnica przeszła obok nich jak zgraja głośno zawodzących zjaw. Kiedy
minęła, a wiatr w klatce schodowej ustał, warstwa śniegu na schodach zwiększyła
się o dobrą połowę.
— Może to sprawka Zimy? — spytał zdumiony Vermith-rax. Na jego sierści iskrzyły
się kryształki lodu.
Merle wyprostowała się na lwim grzbiecie, przedarła przez bujną grzywę,
wycierając mokrą od śniegu twarz. Przez chwilę łatwiej jej było oddychać ustami.
— Nie wiem — zaczęła — ale jeśli Zima spowodował tę zamieć, to pewnie musiał nas
zobaczyć. Nie przemknąłby obok nas zupełnie obojętnie. — Oszołomiona otrzepywała
ośnieżoną sukienkę. — Najwyższa pora, byśmy poszukali Lata.
— My? — spytała przerażona Królowa.
Merle skinęła głową. — Bez lata zamarzniemy na śmierć, obojętnie, czy twój syn
zmartwychwstanie czy też nie.
— Sfinksy — powiedział Vermihtrax — one zamarzły, nieprawdaż? Dlatego nie ma tu
już ani jednego. Zabił je ziąb.
Merle nie podejrzewała, że sprawa zostanie tak łatwo rozwiązana. Ale los często
lubił płatać figle. Dlaczego choć raz nie miałby okazać się jej sprzymierzeńcem.
146
Obysydianowy lew znów ruszył. Chociaż brnął przez wysokie zaspy śniegu, łatwo
odszukał schody. Schodził po nich bardzo sprawnie, choć już niewielka wilgoć
zamieniała lustrzaną posadzkę Żelaznego Oka w prawdziwą ślizgawkę.
— Śnieżna zadymka jest sprawką Zimy — powiedziała po chwili Merle. — Chociaż nie
sądzę, żeby zjawił się tu osobiście. — Po chwili namysłu dodała: —
Vermithraksie, czy Andriej zdradził ci, dokąd został przyniesiony Syn Matki?
— Jeżeli powiedział, to tylko po rosyjsku.
— A ty — Merle zwróciła się do Królowej — wiesz, gdzie on się znajduje?
—Jak na to wpadłaś? — Królowa przerwała i bez żenady zmieniła temat. — Sądzisz,
że za zniknięciem Lata kryje się coś więcej?
Burbridge musiał coś opowiedzieć Zimie, dedukowała Merle. Dlatego poszukiwał w
twierdzy Lata. A jeśli Lato ma coś wspólnego z potęgą imperium?
— Myślisz o barkach słonecznych?
— Tak. Ale także o mumiach. O wszystkim, co ma jakikolwiek związek z magią.
Dlaczego kapłani przed stu laty nie obudzili faraona do życia? Lub przed
pięciuset? Możliwe, że w niezbędne siły i moc wyposażyło ich dopiero Lato.
Kapłani nazywają to magią, choć w rzeczywistości może chodzić o zupełnie coś
innego. Może o nieznane nam maszyny, napędzane tajemniczą energią, którą... no
nie wiem, podkradają Latu. Sama zresztą powiedziałaś, że Seth nie jest magikiem.
Możliwe, że opanował kilka sztuczek, ale żeby od razu nazwać go magikiem? Raczej
uczonym, podobnie jak Burbridge, czy inni kapłani Horusa. Jedynymi, którzy
naprawdę znają się na magii, są sfinksy.
Królowa zastanowiła się. — Lato jako szczególny rodzaj żywego piekarnika?
147
„Jak kotły parowe w fabrykach na wyspach laguny" — pomyślała Merle.
— Brzmi trochę niedorzecznie.
— Równie nieprawdopodobnie jak boginie, które do spółki z promieniem księżyca
dają początek lwiemu rodowi.
Tym razem czuła, jak królowa cicho chichocze. Po chwili powiedziała: —
Podoceaniczne imperia dysponowały takimi maszynami. Nikt nie wie, jak i czym
były napędzane. Wyposażone w taki arsenał broni, prowadziły wojnę przeciwko
władcom głębin, protoplastom Liłim.
Merle zrozumiała, że poszczególne elementy zaczęły układać się w logiczną
całość. Niewykluczone, że kapłani Horu-sa natknęli się na pozostałości lub
szkice z okresu podocea-nicznych imperiów. Możliwe też, że dzięki nim udało im
się skonstruować słoneczną barkę. Nagle poczuła satysfakcję z tego, że miasta
podoceanicznych cywilizacji, wzniesione na morskim gruncie, już dawno obróciły
się w ruiny i zgliszcza. Perspektywa podobnego końca egipskiego imperium
przybliżyła się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
— Uwaga, ktoś się zbliża! — Vermithrax zatrzymał się. Merle zbladła przerażona.
— Z dołu?
Lew skinął głową. — Czuję ich.
— Sfinksy?
— Przynajmniej jeden.
— A mógłbyś zbliżyć się do balustrady? Może ich zobaczymy.
— Albo oni nas — odpowiedział lew, potrząsając grzywą.
— Widzę tylko jedną możliwość: przelecimy obok nich. — Do tej pory ze względu na
wąską klatkę schodową bal się lecieć w dół. Obawiał się o swoje skrzydła, które
na ostrych narożnikach łatwo mogły się złamać. Nie mógł dopuścić do kontuzji.
148
Ale teraz już nie mógł dokonać wyboru. Musiał podjąć ryzyko.
Nie tracili czasu. Merle mocno chwyciła się grzywy. Ver-mithrax wziął rozbieg,
odbił się i skoczył w dół przez balustradę. Kiedyś już odważyli się na koszący
lot — podczas ucieczki z Campanile, osławionej weneckiej wieży. Ale klatka
schodowa w Żelaznym Oku była trudniejszym wyzwaniem. Ziąb szczypał Merle w
twarz, przenikał przez ubranie. Nie mogła odgarnąć z twarzy płatków śniegu,
które wpadały jej do oczu. Serce waliło jej tak mocno, jakby chciało wyrwać się
z piersi. Nie mogła złapać tchu.
Na klatce schodowej pokonali już dwa zakręty. Potem trzeci, czwarty i piąty. Na
szóstym Vermithrax gwałtownie wyhamował. W pierwszej chwili Merle sądziła, że
uderzyli
0 kamień albo o stal lub o niedostrzegalną posadzkę. Lew szybko jednak
wyprostował się i zaczął szybować. Łagodnie
1 rytmicznie poruszał skrzydłami, mając przed sobą wolną przestrzeń. A przed
sobą...
— To niemożliwe — głos Merle zawisł w powietrzu, a ona sama nie wiedziała, czy
powiedziała te słowa, czy tylko pomyślała.
Widok, który ujrzała, mógł być odbiciem jej samej: postać z naprzeciwka
dosiadała istoty będącej w połowie człowiekiem, w połowie lwem, który na
czterech łapach piął się w górę klatki schodowej. Natomiast jeździec był od niej
niewiele starszy. Miał rozwichrzoną czuprynę, a ubrany był w gruby kożuch.
Istota, której dosiadał, była kobiecym sfinksem. Z zabandażowanymi aż po łokcie
rękami. Cztery lwie łapy wyglądały na zdrowe. To one z największą elegancją i
gracją wynosiły chłopca po schodach do góry.
Sfinks był urodziwy, dużo piękniejszy niż Merle mogła sobie wyobrazić. Nawet
widoczne na jego twarzy zmęczenie
149
nie czyniło uszczerbku niezrównanemu pięknu. Kruczoczarne włosy spływały mu na
ramiona i dalej aż do bioder, gdzie ludzka sylwetka przechodziła w lwią.
Chłopiec wytrzeszczał oczy, jego usta drżały, ale wypowiadane przezeń słowa
ginęły w szumie skrzydeł i w podmuchach śnieżnych zawiei.
Merle szepnęła jego imię.
Vermithrax rzucił się do ataku.
Amenophis
Seth przestał wygrażać jej mieczem, nie było to konieczne, o czym obydwoje
szybko się przekonali.
Natomiast Junipa była pewna, że dopóki mu się nie sprzeciwi, nie wyrządzi jej
krzywdy. Sądziła, że tak naprawdę była mu całkowicie obojętna, podobnie jak
Merle i cała reszta. Jak cały ten świat. Seth stworzył imperium krwią, potem i
własnymi wyrzeczeniami. Teraz tymi samymi rękami zburzy go, no, przynajmniej
jako pierwszy uderzy weń młotem.
— Do Wenecji! — wykrzyknął po przejściu do lustrzanego świata. — Do pałacu! —
Jakby Junipa pracowała jako zwykły gondolier na Canal Grande.
Gdy przez moment spojrzała na niego z niedowierzaniem, w jego oczach pojawiła
się iskra zwątpienia. Jakby nie ufał jej zdolnościom.
Szybko mu przytaknęła, nie powiedziała nic więcej. I ruszyła w drogę.
Przez chwilę szedł za nią w milczeniu. Tylko wiszący mu u pasa miecz od czasu do
czasu zahaczał o brzeg lustrzanej posadzki, wydając szczęk rozbrzmiewający w
szklanym labiryncie lustrzanego świata. Ale nie było nikogo, kto zareagowałby na
te odgłosy. Przynajmniej nikt się nie zjawił. Nawet duszki.
Junipa nie pytała Setha, co zamierza. Po pierwsze, miała pewne podejrzenia, po
drugie, kapłan na pewno nie udzieliłby jej szczerej odpowiedzi.
151
Wcześniej, kiedy razem z Merle przekroczyły próg lustra i Żelaznego Oka,
ponownie poczuła w sobie moc Kamiennego Światła. Diabelski ból przeszył jej
pierś. Jakby ktoś od środka próbował wygiąć i rozszerzyć jej żebra. Niewielki
odłamek Kamiennego Światła, który włożono jej w piekle, przypominał o sobie z
całą swą piekielną siłą. Wcześniej czy później ponownie weźmie ją w swoje
władanie. Kiedy opuści lustrzany świat albo kiedy poczuje się lepiej i pewniej.
Przecież zalegający w jej piersi kamień jest zarówno groźbą, jak i ponurą
obietnicą.
Tak, w świecie luster czuła się lepiej, ból zniknął, a ucisk zelżał. Jej
kamienne serce nie biło, utrzymywało ją jednak przy życiu — chyba tylko sam
diabeł wiedział, w jaki sposób — o tak, on wiedział to na pewno.
Zagrożenie ze strony Setha nie wydało jej się zbyt wielkie. Przed kapłanem
zawsze mogła uciec lub przynajmniej spróbować ucieczki. Ale przed Światłem
ratunku już nie było. Nie w jej świecie. Owszem, Światło na krótką metę mogło
przestać się nią interesować, jak po ucieczce z piekła. Ale dosięgnie ją zawsze.
Zawsze i wszędzie. I zawładnie nią. I zagrozi jej bliskim.
Nie, dobrze się stało, że opuściła Merle i Żelazne Oko. W lustrzanym świecie
poczuła się lepiej. Wszystko w tym labiryncie ze srebrzystego szkła wydało jej
się bliskie i znane. Lustrzane oczy służyły za przewodnika, pozwalając widzieć
to, czego nie mogli dostrzec inni. To też uświadomiło jej, jak bardzo Seth był
zdany na jej łaskę lub niełaskę. Prawdopodobnie on sam nie zdawał sobie z tego
sprawy.
„Do Wenecji — pomyślała. — Jasne, dlaczego by nie? Oczywiście, że zaprowadzi go
do Wenecji".
Podobnie jak w piekle, w świecie luster nie było podziału na dzień i noc. Tylko
od czasu do czasu po drugiej stronie
152
na jednym albo drugim lustrze zapadała ciemność lub zaczynał jaśnieć świt. Wtedy
zmieniał się odcień srebra i paleta kolorów. Także Junipa i Seth zanurzali się w
tonacji barw, rozpościerającej się od ciemnego turkusu do mlecznego cytrynowego.
Ale raz, kiedy odwróciła się za siebie, zobaczyła, że twarz Setha płonie krwistą
czerwienią, przyjmując wojowniczy, zdecydowany wyraz. Zaraz potem zmieniła się w
łagodny lazur, łagodzący jej marsowe oblicze.
W tym miejscu, zawieszonym między innymi światami, wiele cudów czekało na
zbadanie i wyjaśnienie. Tajemnice barw, gra ich tonów były tylko jednym z
licznych odgrywanych tu misteriów.
Nie wiedziała, ile czasu upłynęło, zanim dotarli do celu. Nie rozmawiali o tym.
Na pewno kilka godzin. Jeśli jednak za jednym lustrem spędzili chwilkę, to za
kolejnym może kilka lat? Jeszcze jedna tajemnica, jeszcze jedno wyzwanie.
Seth zatrzymał się przed jednym z luster i obejrzał je z góry na dół: — To jest
to, prawda?
Junipa zastanawiała się, czy kapłan odczuwał jedynie złość i gniew. Czy
przypadkiem wyniosłość i tajemniczość otoczenia nie napełniały go bojaźnią,
wywierając na niego istotny wpływ? Ale Seth nie zdradzał swoich myśli. Chronił
własną intymność za woalem gniewu i złości, ujawniając jedynie nieokiełznaną
żądzę zemsty.
— Tak — powiedziała Junipa. — Za lustrem znajduje się Wenecja. I komnaty faraona
w Pałacu Dożów.
Przyłożył do powierzchni lustra rękę w nadziei, że przekroczy próg dwóch
wymiarów bez pomocy Junipy i Szklanego Słowa. Skłonił się lekko, zrobił głęboki
wydech i przetarł parę na szybie, tak jak usuwa się z niej brudną plamę. Tyle,
że plamy nie było. Była natomiast przepełniająca go nienawiść, coś, czego nie da
się łatwo usunąć.
153
Jeszcze przez chwilę Seth kontemplował swoje lustrzane odbicie, jakby nie chciał
pogodzić się z tym, że mężczyzna, którego przed sobą widzi, to on sam. Zaraz
potem jego oczy błysnęły gniewem, on sam dobył miecza.
— Jest pan gotowy? — spytała Junipa, widząc odpowiedź na jego twarzy. — Najpierw
szybko zerknę, co dzieje się w pokoju — dopowiedziała. — Na pewno chce pan
wiedzieć, czy faraon jest sam.
Ku jej zdziwieniu odparł: — Nie, nie chcę.
— Ale...
— Chyba mnie zrozumiałaś?
— Po drugiej stronie mogą warować sfinksy przybocznej gwardii faraona.
— Możliwe. Chociaż nie sądzę. Sfinksy są raczej w drodze do Żelaznego Oka. Albo
już tam dotarły. Mają wszystko, czego chciały. Wenecja już ich nie interesuje. —
Zaśmiał się przeraźliwie. — A już na pewno nie Amenophis.
— Opuściły go?
— Tak jak on wcześniej kapłanów Horusa.
— A co się stało z kapłanami?
Seth zawahał się, czy powinien opowiedzieć jej bieg wypadków, po czym wzruszył
ramionami i wziął do ręki miecz: — Faraon wydał mi rozkaz zabicia Lorda Światło.
W przypadku, gdybym go nie wykonał, zagroził kapłanom Horusa śmiercią. A mnie
się nie udało zabić Lorda Światło, a kapłani...
Junipa słuchała w milczeniu. Nawet wtedy, kiedy Seth nieoczekiwanie przerwał.
Zdrada faraona dotknęła go znacznie bardziej niż mógł przypuszczać. Obydwu
rywali nie łączyło nic, ale w duszy Setha Amenophis tkwił mocno. Bynajmniej nie
jako człowiek. Ten go kompletnie nie interesował. Ba, pogardzał nim. Ale faraon
interesował go jako własna kre-
154
acja, jako istota, którą powołał do życia, jako ucieleśnienie wszystkiego, w co
on sam niegdyś uwierzył.
Plan Setha obejmował nie tylko zwykłe pozbawienie życia faraona. W zdradzie
Amenophisa kryło się sprzeniewierzenie jego własnym celom, przekreślenie
otwierających się przed nim możliwości. Jednym pociągnięciem zadano cios całej
jego działalności przez wszystkie te dziesięciolecia, które minęły od podjęcia
decyzji o wskrzeszeniu faraona.
Wóz albo przewóz. Tak, nadszedł koniec.
Junipa chwyciła Setha za rękę, szepnęła Szklane Słowo i przeciągnęła go na drugą
stronę.
Natychmiast poczuła ból w klatce piersiowej oraz siłę Światła.
Komnata za lustrem była pusta. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ale już za
chwilę Junipa dostrzegła dywan z owczych skór, który po drugiej stronie ginął w
półmroku. Wenecję skrywała noc. Tylko niewielką część komnaty słabo rozświetlały
pochodnie płonące na placu św. Marka. Łagodnie rozjaśniały podłogową mozaikę,
olejne obrazy i freski oraz kryształki na zwisających z sufitu żyrandolach.
Na dywanie coś się poruszyło. Jakiś ciemny zarys sylwetki wyłonił się zza
jeszcze bardziej mrocznej sterty skór.
W komnacie panowała absolutna cisza.
Junipa miała wrażenie, jakby była nieobecna, jakby całą scenę obserwowała z
odległego miejsca. Albo ją śniła. „Tak — pomyślała — to straszliwy sen, w który
nie można ingerować, tylko obserwować. Nie można uciec, tylko biernie śledzić".
Zza pleców doszedł ją odgłos tłuczonego i spadającego na ziemię szkła. To Seth
roztrzaskał ścienne lustro, przez które wszedł do komnaty. W ten sposób odciął
sobie możliwość odwrotu. Junipa nerwowo rozglądnęła się dokoła. W środ-
155
ku nie zauważyła ani jednego lustra. Powątpiewała też, że uda jej się na
pałacowych korytarzach znaleźć jakieś inne. Swoją drogę powrotu.
Z dywanu utkanego z owczych skór podniósł się Ame-nophis. Niewielka szczupła
postać, lekko pochylona, jakby dźwigająca na swoich barkach straszliwy ciężar.
— Seth — powiedział znużonym głosem. Junipie zdawało się, że jest pijany. Jego
głos brzmiał, jakby dobiegał z zaświatów.
Amenophis, zmartwychwstały faraon i władca imperium, podszedł do okna.
Oświetliła go lekka smuga światła.
Był jeszcze dzieckiem. Młodzieńcem, uszminkowanym złotą farbą i kolorowymi
kredkami, wystylizowanym na kogoś, kim nigdy być nie powinien. Miał nie więcej
niż dwanaście, góra trzynaście lat. Więc był co najmniej o rok młodszy od niej
samej. A mimo to od czterech dziesięcioleci na czele swojej armii podbijał
świat.
Junipa, cała sztywna, stanęła między odłamkami lustra. Ponieważ szkło rozprysło
się na ciemny parkiet, dziewczynka sprawiała wrażenie, że unosi się nad
gwiaździstym niebem.
Seth minął ją w milczeniu. Szedł prosto w kierunku faraona. Jeśli rozglądał się
na boki, szukając przybocznych gwardzistów lub innych przeciwników, to czynił to
niezauważalnie. Wbił wzrok w faraona, tego niepozornego chłopczyka, oczekującego
na niego na brzegu dywanu.
— Nie ma ich?
Amenophis nie ruszył się. I milczał.
— Opuścili cię, nieprawdaż? — Ton jego głosu nie zdradzał ani pychy, ani żądzy
rewanżu. Jedynie suche stwierdzenie. Nic więcej. — Sfinksy zwinęły manatki. A ty
Amenophi-sie, kimże jesteś bez nas, bez kapłanów Horusa?
156
— Jesteśmy faraonem — odparł chłopiec. Był niższy od Junipy i równie wątły. W
jego słowach brzmiała przekora, ale i rezygnacja. Jakby pogodził się już ze
swoim losem. W tym momencie dziewczynka pojęła, że między Sethem a Amenophisem
nie dojdzie do spektakularnej rozgrywki. Nie odbędzie się skrzyżowanie mieczy,
morderczy pojedynek, toczony między stołami i krzesłami, w którym przeciwnicy
ratowaliby się lub atakowali, skacząc po ciężkich kotarach lub kryształowych
żyrandolach.
Nadszedł koniec. Cicho i bez fanfar. Jak ostatni etap ciężkiej choroby, jak
cicha śmierć wieńcząca kompletny uwiąd sił.
— Dokonałeś egzekucji wszystkich kapłanów? — spytał Seth.
— Przecież wiesz.
— Byłoby lepiej, gdybyś ich puścił wolno.
— Daliśmy ci nasze słowo: jeśli nie wykonasz rozkazu, kapłani zginą.
— Już raz złamałeś dane przez siebie przyrzeczenie: kiedy zdradziłeś kapłanów
Horusa.
— Ale nie mieliśmy powodu, by uczynić tak po raz drugi. — Uśmiech na twarzy
faraona zdradzał fałsz jego słów. Tym bardziej, kiedy dodał: — Nawet my uczymy
się na naszych błędach.
— Z tym, że nie dzisiaj.
Amenophis zrobił kilka kroków w prawo, gdzie obok dywanu stała duża czara
wypełniona wodą. Zanurzył w niej ręce i przemył je. Junipa oczekiwała, że
niechybnie wyciągnie broń i wymierzy nią w Setha. Ale faraon potarł sobie
jedynie palce, strzepnął z nich resztki wody i dopiero wtedy zwrócił się do
kapłana:
— Nasze armie są nieprawdopodobnie liczne. Mamy miliony żołnierzy. Mamy
najsilniejszych mężczyzn, którzy służą
157
jako strażnicy. Mamy wojowników z Nubii i prastarej Sa-markandy. Ale jesteśmy
znużeni, potwornie znużeni.
— Dlaczego nie wezwiesz swoich strażników?
— Bo uciekli, kiedy nadeszły sfinksy. A ponieważ kapłani już nie żyli, więc
nagle pałac zaludniały tylko żyjące zwłoki. — Roześmiał się złowieszczo. —
Nubijczycy zobaczyli najpierw mumie, potem nas, i szybko pojęli, że są jedynymi
żyjącymi istotami w tym pałacu.
— Faraon wydał rozkaz wymordowania członków rady — wyrwało się niespodziewanie
Junipie. — Wszystkich członków rady miejskiej w Wenecji.
— Opuścili nas niedługo później, oczywiście potajemnie. Przy czym już od dawna
wiedzieliśmy, co kłębi się w ich głowach
— wzruszył ramionami. — Imperium niszczy samo siebie.
— Nie — zaprzeczył Seth. — Ty go niszczysz. Odkąd wymordowałeś moich kapłanów.
— Nie miłowałeś nas.
— Ale respektowałem. My, kapłani Horusa, byliśmy ci zawsze wierni i dalej
bylibyśmy wierni, gdybyś nie forował sfinksów.
— Sfinksy knuły jedynie intrygi, to prawda.
— Ta prawda dotarła za późno.
Faraon po raz pierwszy przemówił w liczbie pojedynczej:
— Cóż mam powiedzieć? — Najpotężniejszy chłopiec na świecie uśmiechnął się, ale
jego twarz wykrzywiła się w grymasie, jak jego odbicie na falującej w czarze
powierzchni wody. — Spałem przez cztery tysiące lat i mogę się ponownie udać na
spoczynek. Ale świat o mnie nie zapomni, prawda? W ten sposób też mogę zapewnić
sobie nieśmiertelność. Świat nie zapomni, co mu wyrządziłem.
— I jesteś z tego powodu dumny? — zapytała Junipa. Amenophis nie zaszczycił jej
odpowiedzią. Ba, nawet nie
158
spojrzał w jej stronę. Ale nagle pojęła coś niezwykłego: obydwaj rozmawiali ze
sobą po egipsku, a mimo to rozumiała ich słowa. Teraz też zrozumiała słowa
Arcimbolda, który tłumaczył jej: —Jako przewodnik po świecie luster będziesz
mistrzem wszystkich głosów, wszystkich języków. Bo cóż to byłby za przewodnik,
który nie znałby języka krajów, po których oprowadza innych? —Jak mogła
wcześniej pojąć pełne znaczenie tych słów? Nawet teraz było jej trudno ogarnąć
całą prawdę. Czy rzeczywiście rozumie każdy język, którym mówi się w różnych
światach? „Wszystkie języki, wszystkie głosy?" — dudniło jej w głowie.
Dopiero Amenophis wyrwał ją z zamyślenia. — Nieśmiertelność jest lepsza niż to
wszystko, co daliście mnie — powiedział do Setha — kilka dziesięcioleci. Może
jedno stulecie. Ale nic więcej. Znudziłem ci się, nieprawdaż? Jak długo jeszcze
byś mnie tolerował? Chciałeś zająć moje miejsce... Biedny Sethcie. Byłeś chory.
Zżerała cię zazdrość i ambicja. Ale któż by cię nie zrozumiał? Wszak ty
rozwiązałeś zagadkę podoceanicznych imperiów. Ty tchnąłeś siłę w nasze imperium.
A teraz? Spójrz na siebie. Oto łysy mężczyzna z mieczem w ręku.
Najwyższy kapłan Horusa stał odwrócony plecami do Ju-nipy. Ale dziewczynka
widziała, jak jego mięśnie napinają się, jak z oczu wyziera mu chęć zemsty.
— Wszystko jest ułudą — powiedział Amenophis—wszystko jest maskaradą. Jak złoto
na naszym ciele. — Wodził palcem po rozwodnionej na skórze złotej farbie,
krusząc ją.
— Imperium nie jest ułudą. Jest rzeczywistością.
— Doprawdy? Któż mi zaręczy, że nie jest jedną z twoich sztuczek? W świecie
iluzji, magii, maskarad jesteś niezrównanym mistrzem. Inni mogą dopatrzyć się w
tym czarów. Ale ja znam prawdę. Jako uczony przebadałeś pozostałości
159
podoceanicznych imperiów. Z tym, że uczony przemienił się w iluzjonistę. Wiesz
dobrze, jak zawładnąć zmysłami ludzi, jak ich zwieść: imponujących rozmiarów
sokoły i inne stwory, Seth. To zabawki dobre dla dzieci, ale nie instrumenty do
rządzenia imperium. Przynajmniej w tym punkcie sfinksy miały rację.
Faraon obrócił się jak baletnica i usiadł na dywanie, w ciemnościach. Jego słaby
głos wibrował w mroku nocy: — Sethcie, czy wszystko tutaj jest iluzją? Powiedz
mi! Wskrzesiłeś mnie, obudziłeś do życia, czy też leżę dalej w moim sarkofagu? W
piramidzie Amun-Ka-Re? Stałem się pogromcą świata, czy tylko o tym śnię, mamiony
twoimi sztuczkami? I czy moi poddani opuścili mnie, a ja siedzę w pałacu pełnym
mumii — czy też ja sam jestem jedną z nich, nigdy nie opuściwszy mojego
grobowca? Kapłanie, powiedz mi prawdę! Co jest iluzją, a co prawdą?
Seth ani drgnął. Nie ruszył się z miejsca. Natomiast Junipa zaczęła iść wzdłuż
ściany, wiedziona nadzieją, że uda jej się dotrzeć do drzwi, zanim ci dwaj
zwrócą na nią uwagę.
— Czyżbyś naprawdę w to wierzył? — pytał Seth. Junipa zatrzymała się. Ale słowa
kapłana nie były skierowane do niej, tylko do Amenophisa. — Myślisz, że
wydarzenia ostatnich czterdziestu lat są niczym innym, jak tylko iluzją?
— Wiem, do czego jesteś zdolny — odparł faraon, wznosząc ramiona do góry. —
Wprawdzie nie znasz się na magii, ale za to na iluzji. Możliwe, że w
rzeczywistości leżę jeszcze na kamiennym katafalku w mojej piramidzie, a ty
stoisz obok mnie z ręką przyłożoną do mojego czoła — zresztą obojętne, jakich
zwodniczych sztuczek używasz. Z każdym rokiem, który minął, i z każdą upływającą
w ostatnich dniach minutą rosło we mnie przekonanie: nic, czego doświadczyłem,
nie było i nie jest prawdą. Sethcie! Ja śnię! Mój duch jest spętany
160
jedną wielką iluzją. Zasiadłem do gry, poruszałem figurami po szachownicy i
poczułem zadowolenie. Dlaczegóż by nie? W rzeczywistości nie miałem nic do
stracenia.
Junipa dotarła do drzwi i powoli nacisnęła dużą mosiężną klamkę. Z korytarza
doszedł zimny prąd powietrza, który najbardziej poczuła na włosach. Ale jeszcze
nie wyszła z komnaty. Zmierzająca niechybnie do finału konfrontacja faraona z
jego stwórcą ogromnie ją fascynowała. Musiała wiedzieć, co wydarzy się w
komnacie. Musiała zobaczyć.
Seth naprężył się i skierował w stronę dywanu.
— Nawet moja śmierć jest iluzją — powiedział Amenophis, co w ustach
dwunastolatka zabrzmiało niczym wypowiadana przez niego skomplikowana
matematyczna formuła. Jednak Junipa przypomniała sobie, że faraon był o wiele
starszy niż sugerował jego wygląd. O wiele starszy.
— Tylko iluzją — szepnął raz jeszcze, sprawiając wrażenie, że myślami jest
zupełnie gdzie indziej. W spowitym ciszą i ciemnością sarkofagu, w sercu
schodkowej piramidy.
— Skoro rzeczywistość odpowiada twoim o niej wyobrażeniom — powiedział Seth,
unosząc najpierw do góry miecz i spuszczając go na kark faraona.
Faraon nie bronił się. Nawet nie krzyknął.
Amenophis zmarł cicho i pokornie. Seth, dawca życia, odebrał mu je z powrotem.
Zycie czy tylko sen, sztuczka kapłana Horusa, w którą faraon wierzył w godzinie
śmierci.
Junipa pchnęła drzwi i wymknęła się z komnaty. Na korytarzu panowała cisza. Za
plecami nie czuła oddechu Setha. Kapłan nie rzucił się za nią w pościg.
Zatrzymała się zaniepokojona.
I zawróciła.
161
i
„Nie, nie zawracaj! — krzyczał jej wewnętrzny glos. — Uciekaj tak szybko jak
możesz".
Ale ona wróciła do uchylonych drzwi i spojrzała do wnętrza komnaty.
Seth klęczał na podłodze przy zwłokach faraona z twarzą zwróconą w jej stronę.
Lewa dłoń zaciśnięta w pięść, prawa obejmowała rękojeść miecza. Ostrze tkwiło
głęboko w jego ciele. Seth sam go sobie wbił, nie wydawszy najmniejszego jęku.
— Mylił się — z trudem wydobył z siebie słowa, plując krwią na parkiet —
wszystko jest... prawdziwe.
Junipa przełamała strach, niechęć i wstręt. Wślizgnęła się do komnaty i podeszła
na skraj dywanu. Do leżących na nim dwóch mężczyzn, którzy jeszcze do niedawna
rządzili największym i najbardziej okrutnym imperium na świecie. A teraz leżeli
przed nią, jeden bez czucia na stercie owczych skór, drugi, konając u jej stóp.
— Przykro mi — szepnął ledwo słyszalnym głosem Seth — z powodu lustra.
Postąpiłem nierozsądnie.
Junipa przykucnęła, nie mogąc znaleźć właściwych słów. Zastanawiała się, czy
powinna teraz uśmierzyć jego fizyczny ból czy rozczarowanie. Ale możliwe, że
przed chwilą Seth sam sobie najbardziej pomógł. Zabił mistrza, którego
wykreował, a przy okazji nierozłączną dwójkę: dziecko i ojca.
„Dobrze się stało" — pomyślała i miała uczucie, że ta myśl unosi się lekko jak
piórko. Jak ostatnia z iluzji.
Dotknęła nasadzonej głęboko na czaszkę Setha złotej siatki. Była zimna i
pozbawiona magicznej mocy. Tylko metal, który kosztem potwornego bólu został
nasadzony na ciało. Był tym, na co wyglądał: złotą siatką, nieprzynależącą do
miejsca, w którym tkwiła.
„Jak my wszyscy" — pomyślała smutno.
162
— Nie idź korytarzami w pałacu. Wszędzie czają się wo-jownicy-mumie. Nikt ich
już nie... kontroluje.
— A co mogą zrobić?
— Nie wiem... nic, możliwe, że nic. — Zamilkł, a po chwili zaczął na nowo: — Nie
idź... zbyt niebezpieczne.
— Muszę odnaleźć właściwe lustro.
Seth próbował kiwnąć głową, ale nie dał już rady. Wyciągnął przed siebie drżący
palec. Zrozumiała, o co mu chodziło.
„Tak — pomyślała. — Może być".
— Powodzenia — wyjęczał Seth.
— Ale po co? Wszystko zniszczyliście.
Nie usłyszała już odpowiedzi. Mętne oczy konającego wpatrywały się tępo w dal,
powieki po raz ostatni zadrżały. Przez ciało przeszedł skurcz. Seth przestał
oddychać.
Zmęczona Junipa podeszła do stojącego obok dywanu naczynia z wodą. Było
dostatecznie szerokie. Pochyliła się nad nim i wyszeptała Szklane Słowo. Wspięła
się na marmurową czarę, włożyła nogi do wody, a potem cała zanurzyła się we
własnym odbiciu.
Tkwiący w jej piersi kamień pociągnął ją na dół.
Odłamki sfinksów
Nie było łatwo.
Ech, wcale nie było łatwo. Ale w jakiś sposób Merle udało się okiełznać
Vermithraxa, który rycząc gromko, szykował się do skoku przez balustradę, gotów
rozszarpać sfinksa z chłopcem na drobne kawałki.
Ale teraz, kiedy od tamtej dramatycznej chwili upłynęło trochę czasu,
obsydianowy lew stał spokojnie przy ośnieżonych schodach i wpatrywał się w
Lalapeję. Sfinks skrył głowę w ramionach, zmrużył lekko oczy i podjął trop —
podobnie jak czasami czynił to Vermithrax — tyle, że mniej drapieżnie. „Nawet w
takim momencie Lalapeja porusza się z gracją i wrodzonym wdziękiem" — pomyślała
Merle.
— Tamtędy — powiedziała, co Vermithrax potwierdził kiwnięciem głowy. Widocznie
doszedł do tego samego wniosku.
Merle nie wiedziała, co zwietrzyło tych dwoje. Dość szybko zorientowała się
jednak, że chodziło im o śnieg. Biały puch wyczuwali tak, jak niektóre zwierzęta
instynktownie przeczuwają nadejście fali zimna.
Od spotkania na schodach upłynęło już trochę czasu. Merle musiała się oswoić z
faktem, że towarzyszący im sfinks jest jej rodzoną mamą. A przy okazji także z
tym, że za jej plecami, na grzbiecie Vermithraxa siedział Serafin, i aby
zachować równowagę, kładł jej ręce na wąskiej talii.
Gdy obsydianowy lew ostatecznie zrozumiał, że nadbiegający z naprzeciwka po
schodach sfinks nie jest ich wrogiem,
164
pozwolił Merle zeskoczyć z grzbietu. Dziewczynka podbiegła do Serafina. Rzucili
się sobie w objęcia. Długo stali w milczeniu, obejmując się nawzajem. Merle
miała uczucie, że Serafin prawie ją pocałował, choć jego usta musnęły tylko
czubek jej głowy. A Merle nie myślała o niczym innym, tylko o tym, że od kilku
dni nie myła włosów. Szalona myśl. Doprawdy szalona. Bo oto od kilku dni byli
uwięzieni w tej przeklętej twierdzy sfinksów, a ona myśli o nieumytych włosach!
Czy tak zachowuje się zakochana dziewczyna? I czy zakochanie wyzwala motyle w
brzuchu i sznuruje gardło? Serafin nachylił się nad nią, szepcząc do ucha: —
Tęskniłem za tobą. — Serce zaczęło jej bić szybciej. Podejrzewała, że chyba
musiał słyszeć dudnienie w jej uszach i szybsze krążenie krwi. A już na pewno
wyczuł, że drży na całym ciele.
Wprawdzie odpowiedziała mu, że też za nim tęskniła, ale jej słowa zabrzmiały
dość blado i bez przekonania. Tak przynajmniej uważała, ponieważ Serafin
wcześniej powiedział to samo. Potem mówiła jak nakręcona o mało ważnych
rzeczach, a potok własnych słów wydał jej się niedorzeczny i dziecinny, choć nie
bardzo wiedziała, dlaczego.
Ach, i jeszcze Lalapeja.
Spotkanie z nią przebiegało inaczej niż z Serafinem. Przede wszystkim dlatego —
tak sądziła — że nie było to powtórne spotkanie. Spotkanie, które nastąpiło po
jakimś upływie czasu. Nie mogła przypomnieć sobie mamy, ani jej wyglądu, ani
głosu. Znała jedynie jej dłonie — z tych godzin spędzonych razem we wnętrzu
wodnego lustra. Ale Lalapeja ręce miała teraz zabandażowane, dlatego nie mogła
ich dotknąć i upewnić się, że to te same dłonie, których dotykała wcześniej.
Oczywiście nie musiała się upewniać, iż Lalapeja jest jej mamą. To wiedziała już
od samego początku, od momentu,
165
kiedy przy schodach ujrzała sfinksa, jeszcze zanim rozpoznała siedzącego na jego
grzbiecie Serafina.
Ale więzy, które natychmiast połączyły ją z Lalapeją, były dużo głębsze. Sfinks
ucieleśniał perfekcyjną doskonałość, którą czasami odkrywała w swoich myślach.
Owo piękno, do którego dążyła i które, jeśli dorośnie, miała nadzieję sobą
przedstawiać. Ale na razie była jeszcze czternastolatką. Jej twarz
niejednokrotnie jeszcze będzie musiała się zmienić, by stać się niepowtarzalną i
charakterystyczną cechą jej dorosłej osobowości. Obliczem podobnym do tego,
które teraz podziwiała przed sobą, które harmonizowało ze zgrabną sylwetką
sfinksa.
Nie mogła przytulić się do Lalapei, ponieważ bała się dotknąć jej ran. Nie
bardzo też wiedziała, czy podczas pierwszego spotkania w ogóle wypada ze sobą
wymieniać czułości. Ograniczyły się więc do rozmowy, momentami powściągliwej,
ale przepełnionej nieskrywaną radością. Lalapeja, pomimo doskwierającego jej
bólu — którego nie można było nie zauważyć — promieniowała prawdziwym
szczęściem. I widoczną ulgą, gdyż nie musiała słuchać zarzutów Merle, skarżącej
się na swoje nieszczęśliwe dzieciństwo.
Przez cały czas rozmowy Królowa Laguny nie powiedziała ani słowa. Milczała,
jakby nie stanowiła już organicznej części Merle. Jakby jej duch był całkowicie
pochłonięty walką z Synem Matki i kompletnie ignorował realne otoczenie. Nawet w
tak podniosłym momencie jak ten. Merle przyszło nawet na myśl, że Królowa coś
knuje. Ale po chwili wytłumaczyła sobie, że z nich wszystkich to ona wie
najlepiej, co ich teraz czeka. I któż miałby jej mieć za złe, że nie odczuwa
potrzeby konwersacji?
Vermithrax przypomniał wszystkim o konieczności udania się w dalszą drogę.
Natomiast Merle, tak jak potrafiła najle-
166
piej, wytłumaczyła Lalapei i Serafinowi swój plan. Uwzględniając, jak wiele
wydarzyło się od ich ostatniego spotkania w Wenecji, szybko uświadomiła sobie,
że musi ograniczyć swoje wywody do niezbędnego minimum. A mimo to odpowiedziały
jej spojrzenia, w których można było wyczytać niedowierzanie. Potrzebowała też
sporo czasu, by przejść do wątku mówiącego o roli Zimy w całej historii: kim
był, czego szukał i dlaczego ona go szuka.
Podczas gdy wszyscy razem zaczęli schodzić na dół, Serafin opowiedział o biegu
wypadków, który ich tutaj sprowadził. Kiedy wspomniał, że Unke, Dario i cała
reszta przebywają w Żelaznym Oku, Merle nie za bardzo chciała mu wierzyć. Akurat
Dario! Jej rywal z czasów warsztatu w Wenecji. Ale skoro to Serafin pałał do
niego większą nienawiścią, a jednak zdążył się z nim zaprzyjaźnić, to w
międzyczasie musiało się zdarzyć naprawdę wiele. Bardzo chciała dowiedzieć się
wszystkich szczegółów.
— Unke jest ranna — powiedział Serafin, opowiadając, jak u stóp twierdzy
uwikłali się w walkę ze sfinksami-war-townikami. W starciu Unke złamała sobie
piszczel, podczas gdy Dario i Aristide odnieśli rany kłute. Na szczęście nikt z
nich nie musiał drżeć o swoje życie. Niemniej, kiedy w dolnej części twierdzy
usiłowali sforsować długie schody, byli zmuszeni przerwać wspinaczkę. Tiziano
pozostał z rannymi, a Lalapeja i Serafin kontynuowali marsz. — Ja też nie
chciałem ich zostawić — powiedział na koniec — ale cóż innego mogliśmy zrobić?
— Innym wyjściem byłby powrót do łodzi — stwierdziła Lalapeja. — Ale to
oznaczałoby rezygnację ze wszystkiego. Dlatego Serafin i ja postanowiliśmy nie
przerywać marszu.
— Gdzie oni teraz są? — spytała Merle.
167
— W bibliotece, w pobliżu wejścia — wyjaśnił Serafin.
— W dolnej części twierdzy są ogromne biblioteki, nieprawdopodobnie wielkie.
Merle spojrzała na niego z niedowierzaniem. Do tej pory w Żelaznym Oku nie
natrafiła na nic innego prócz luster. Sale, gabinety, klatki schodowe — wszystko
wyłożone lustrami. Miałaby wyobrazić sobie tutaj jedną albo nawet kilka
bibliotek? Nie, to nie pasowało do obrazu twierdzy. Swoimi wątpliwościami
natychmiast podzieliła się z innymi.
Lalapeja spojrzała na nią przez ramię: — Sfinksy wydają się wam plemieniem
wojowników i zdobywców. Ani w Wenecji, ani tutaj nie poznaliście ich w innej
roli. Ale sfinksy to nie tylko militaryści. To także uczeni. Nie brakuje wśród
nich mędrców, filozofów, pisarzy czy gawędziarzy. W dawnych miastach na pustyni
wznosiły się teatry, w których spotykaliśmy się nie tylko po to, by oglądać
widowiska, ale też by podyskutować. Nie wszystkie spory roztrzygano wtedy przy
użyciu broni. Przypominam sobie wielkie krasomówcze wystąpienia, interesujące
wykłady i mądre dysputy — a wszystko w okresie, kiedy ludzie wykazywali więcej
podobieństwa do zwierząt niż dziś wykazują do nich sfinksy. Wydaliśmy wielu
luminarzy kultury i sztuki... W dawnych pieśniach i wierszach unosił się duch
poezji, której ludzie nie rozumieją do dziś.
— Mówi absolutną prawdę — powiedziała niespodziewanie Królowa Laguny. — W pewnym
sensie oczywiście. Choć wtedy ludzie nie byli tak bardzo prymitywni i
ograniczeni, jak twierdzi.
„Oczywiście, że nie — pomyślała ze złością Merle. — W przeciwnym razie nie
wynieśliby cię do rangi bogini".
— Nie troszczyłam się o ten zaszczyt — odparła Królowa.
— Ludzie nie mają w zwyczaju prosić o pozwolenie tych, któ-
168
rych zamierzają czcić. Podczas gdy bogowie nie zamartwiają się, że są czczeni.
Szli teraz szerokim korytarzem, zwieńczonym wysoką kopułą, rodzajem ulicy
pokrytej dachem, choć o dużo większych rozmiarach niż to wcześniej ruchem głowy
zasugerował Vermithrax. — Ha, czy widzicie tam, z przodu, to, co ja?
Wzrok Merle przemknął po oślepiającym białym bezkresie, który ciągnął się w
lustrach po obydwu stronach korytarza. Wpadające światło było zbyt jaskrawe, by
mogła cokolwiek rozpoznać na horyzoncie. Także Serafin, a nawet Lalapeja nic nie
dostrzegli.
— Sfinksy — powiedział. — Ale nie ruszają się.
— Strażnicy? — spytała Lalapeja.
— Możliwe, choć osobiście w to wątpię. Nie sądzę, by strażnicy mieli do
odegrania jeszcze jakąś rolę.
Lalapeja popatrzyła na niego zdumionymi oczami, podczas gdy Merle szepnęła mu
łagodnie do ucha: — Jak to rozumiesz?
Zamruczał przyjaźnie, dając jej do zrozumienia, że muśnięcie ucha bardzo mu
przypadło do gustu. Możliwe też, że chciał jej zrobić przyjemność. — Są cali
biali — wyjaśnił.
— Cali biali? — powtórzył zaskoczony Serafin.
— Zamarzli w śniegu.
Merle zauważyła, że Serafin jest bardzo spięty. Nie było mu w smak, że cały czas
musiał siedzieć na grzbiecie lwa, przyglądając się biernie biegowi wydarzeń.
Chciał przejąć inicjatywę w swoje ręce. Tak, świetnie go rozumiała; czyż sama
nie czuła się źle w roli biernego obserwatora? Niewykluczone, że od spotkania z
Królową często pozwalała sobą kierować, zgadzała się wykonywać polecenia innych,
rezygnując z realizacji własnych pomysłów. Owszem, musiała przyznać sama
169
przed sobą: najczęściej nie miała większego wyboru: kroczyła z góry wyznaczoną
drogą, w chwilach podejmowania decyzji nie mając swobody manewru.
Niejednokrotnie zdarzało jej się być popychaną, a przynajmniej sterowaną przez
wszystkich dookoła. Gorzej nawet: była traktowana jak dziecko. A przecież nigdy
nie zasmakowała rozkoszy dzieciństwa. W sierocińcu nie miała na to czasu i
szans.
Nieprzerwanie szli dalej. Teraz już wszyscy dostrzegli odkrycie Vermithraxa.
Postacie na białym horyzoncie wyłaniały się niczym las posągów, najpierw bardzo
zamazane, potem już dużo wyraźniej, wreszcie całkiem klarownie — jak oszlifowane
szkło. W istocie, sfinksy upodabniały się do szkła. Do lodu.
Zobaczyli ponad dziesięć sfinksów zastygłych w najróżniejszych pozach, ze
strachem na twarzach. Niektóre z nich próbowały umknąć przed dotknięciem Zimy,
biorąc nogi za pas; jeszcze inne rwały się do walki, ale z ich twarzy dało się
wyczytać rozpacz albo paniczny strach. Niektórym powypadała z ręki broń;
sierpowe miecze, do połowy sterczące teraz w śniegu. Jeden ze sfinksów trzymał w
ręku karabin. Kiedy Serafin, siedząc na grzbiecie Vermithraxa, schylił się, by
go podnieść, Merle krzyknęła ostrzegawczo: — Nigdy w życiu! Na tym zimnie
przykleją ci się do niego ręce!
— Cóż się tu mogło stać? — wyrwało się Lalapei.
— Zima nawiedził to miejsce — odpowiedziała Merle. — Wszystko, czego się
dotknie, zamienia w sopel lodu, sam mi to powiedział. Wszystko, każdą żyjącą
istotę z jednym wyjątkiem — Lata. Dlatego go poszukuje. I dlatego go kocha.
Nagle usłyszeli dziwny zgrzyt. To zlodowaciałe ciało jakiegoś sfinksa zaczęło
pękać. Coś rozsadzało je od środka. Po krótkiej chwili lodowaty sfinks rozpadł
się z hukiem na kilka kanciastych brył o ostrych krawędziach. Tylko cztery lwie
170
łapy oparły się rozpadowi. Tkwiły teraz w śniegu samotnie i nieruchomo.
Nie mieli pojęcia, co spowodowało powstanie szczelin i rozpad sfinksa. Do
momentu, kiedy Serafin, klnąc niemiłosiernie, wyciągnął ze śnieżnej bryły
niewielką łuskę.
— Ktoś w nas mierzy!
Merle spojrzała wzdłuż korytarza i zobaczyła strzelającego do nich sfinksa.
Zanim zdążyli zareagować, nacisnął spust. Lalapeja wydała okrzyk bólu — nabój
drasnął ją w plecy i, świszcząc, utknął w zlodowaciałym sfinksie tuż za nią.
Potem wyłoniły się kolejne sfinksy. Ale tylko niewiele było uzbrojonych.
Większość miała w rękach młotki i dłuta, szklane kufle i woreczki.
„Może chcieli zbadać zmarłych — pomyślała Merle. — Rozrąbać lód na kawałki, by
wyczytać z niego wszystko, co się da, i na tej podstawie odnaleźć w przeciwniku
najsłabsze strony".
Na nieszczęście ekipie badaczy towarzyszyli liczni wojownicy, którzy w niczym
nie przypominali wspominanych przed momentem przez Lalapeję artystów z głowami w
chmurach. Byli rośli, muskularni, o silnych lwich cielskach i równie szerokich
męskich barach.
Vermithrax, nie zastanawiając się długo, wykorzystał swój atut i z jeźdźcami na
grzbiecie uniósł się do góry. Lalapeja pozostała na ziemi, ale obsydianowy lew
natychmiast przyszedł jej z pomocą. Runął z góry na pierwszego przeciwnika,
stojącego przy zwieńczonej łukiem bramie. Jedną łapą wyrwał mu strzelbę z rąk,
drugą roztrzaskał czaszkę. Sfinks skonał, zanim na chwiejących się nogach zapadł
się w śniegu.
Pozostali wojownicy zareagowali szybko i praktycznie: wciągnęli pozostałych
badaczy do bramy, gdzie byli chronieni przed ewentualnymi atakami z powietrza.
Jeden ruszył na
171
Vermithraxa, dobywając miecza, podczas gdy drugi spróbował sięgnąć po leżący na
śniegu miecz — prawdopodobnie jego własny. Vermithrax minął pędem pierwszego
przeciwnika i nawet nie drgnął, kiedy sierpowy miecz odbił się od jego ciała,
wywołując prawdziwą fontannę iskier. Broń wypadła sfinksowi z ręki. Lew rzucił
się na drugiego rywala, chwycił go za ramiona, porwał ze sobą w górę i cisnął z
impetem o ścianę luster. Szkło nie wytrzymało uderzenia. Martwy sfinks runął na
ziemię w deszczu spadających odłamków szkła. Już się nie podniósł.
Jeden z badaczy wykorzystał nadarzającą się okazję i wybiegł z chroniącej go
przed atakiem bramy po leżącą nieopodal strzelbę. Niewyćwiczony w strzelaniu,
spudłował za pierwszym razem. Pocisk przeleciał dobrych kilka metrów od
Vermithraxa i utkwił w suficie pod kopułą.
W tym czasie Lalapeja biegła między lodowymi posągami, kierując się w stronę
niskiego przejścia, które łączyło się z szerokim lustrzanym korytarzem — jej
jedyną drogą ucieczki. Gdyby wybrała drugą, szeroką drogę, wystawiłaby się
przeciwnikowi jak kaczka do strzału. Natomiast wybór niewielkiego przejścia,
zawalonego jednak prawie dwumetrowymi zaspami śniegu, dawał pewne szanse. Brnęła
więc przez śnieg jak przez mączne wydmy. Biały puch rozpryskiwał się przed nią
na wszystkie strony.
W powietrzu, tuż pod sklepieniem kopuły Vermithrax wykonał ósemkę. Merle,
przyzwyczajona do akrobatycznych manewrów, krzyknęła do Serafina, by trzymał się
mocno. Energicznie ścisnął ją w talii zdrętwiałymi od zimna palcami, podczas gdy
ona sama z całych sił wbiła się rękami w grzywę gorejącego Vermihtraxa. Serafin
był wprawdzie szczupły, ale ważył więcej niż lekka jak piórko przyjaciółka.
Merle nie wiedziała, jak długo jeszcze będą szybować w powietrzu.
172
Oboje tracili powoli czucie w sztywniejących palcach. Merle praktycznie ich już
nie czuła, choć w gęstej grzywie nie były bezpośrednio wystawione na
przeraźliwie zimne prądy powietrza. Ale w obliczu sytuacji, w jakiej się
znajdowali, była to dość marna pociecha. Pozostawało praktycznie tylko kwestią
czasu, gdy obydwoje spadną z grzbietu Vermithraxa, łamiąc sobie kości albo
nadziewając się na zlodowaciałe cielska sfinksów.
— Widziałaś, ilu ich jest?! — Serafin wrzasnął jej do ucha, próbując
przekrzyczeć świszczący wiatr i uderzenia skrzydeł.
— W każdym razie zbyt wielu.
— Ale ogólnie zbyt mało, co?
— Nie rozumiem.
— Ale ja rozumiem, o co mu chodzi — powiedziała Królowa. — / ma rację.
Serafin jeszcze bliżej przysunął się do Merle, co nawet tu i teraz było dla niej
bardzo przyjemnym uczuciem. Ustami dotykał przylegających jej do uszu włosów.
Znów poczuła motyle w brzuchu — nie tylko dlatego, że Vermithrax szykował się,
by zaatakować sfinksy.
— Jest ich zbyt mało! — krzyknął Serafin raz jeszcze. — Tutaj jest serce
twierdzy, w pojęciu sfinksów najbardziej bezpieczne miejsce dla nich. To, co
stało się w dole, zniszczyło doszczętnie ich świat. A oni potem wysyłają jakąś
garstkę żołnierzy i badaczy. — Merle poczuła, że Serafin potrząsnął głową. —
Gdzie tu jest jakiś sens?
— Chyba — powiedziała — chyba, że już naprawdę nie mieli nikogo, kogo mogliby
wystawić do walki na śmieć i życie. Dlatego też udało wam się wejść do twierdzy
spacerkiem.
— O nie, nie było łatwo — zaprzeczył Serafin.
173
Merle pomyślała o rannych. Mimo to nie zamierzała zmienić zdania: — W normalnych
okolicznościach zamiast jednego strażnika czekałoby na was dziesięciu. Chyba nie
sądzisz, że sfinksy zostawiają Żelazne Oko bez ochrony?
Vermithrax z dziecinną łatwością przekręcił kark kolejnemu sfinksowi. Jakby
strącił pyłki kwiatowe. Sierpowe miecze przeciwnika odbijały się od jego
kamiennego pancerza, wzniecając tylko malutkie iskry, które nie mogły wyrządzić
mu krzywdy.
— Jest ich stanowczo za mało — powtórzył Serafin. — Właśnie o to mi chodzi. Jest
za mało strażników, by na dole zaryzykować katastrofę. Chyba że...
— Chyba... — zaczęła Merle — chyba, że nie jest to jedyne miejsce w Oku, gdzie
zdarzyło się coś takiego! — Oczywiście, że Zima, szukając Lata, szalał po całej
twierdzy. Wpadł w identyczy trans jak w piekle. Jeśli tutaj, na ziemi, chodził
takimi samymi chaotycznymi drogami, to nie należy się dziwić, że pory roku
szaleją bez przerwy: jednego roku w kwietniu panują mrozy, innego roku upały.
Nigdy nie można przewidzieć, jaka pogoda będzie w następnym tygodniu.
— Sfinksy przybyły zapewne ze wszystkich krańców ziemi, by być świadkami
zmartwychwstania Syna Matki — powiedziała Królowa. — Żaden nie chce przegapić
takiego wydarzenia.
„A Zima zmiótł ich wszystkich jak tajfun" — pomyślała Merle, wyobrażając sobie
ogromne sale wypełnione zlodowaciałymi sfinksami. Niczym warsztaty zwariowanego
rzeźbiarza.
— Owszem, tak mogło być.
„A więc dlatego Burbridge wspomniał o tym Zimie — pomyślała Merle. — Zaplanował
sobie, że Zima przybędzie do Żelaznego Oka, dokonując na sfinksach zemsty".
174
— A Kamienne Światło?
„Burbridge'owi musiało się jakoś udać wprowadzić Zimę do gabinetu luster".
— Właśnie na to wygląda.
„I nie stało się to pierwszy raz, nieprawdaż?"
— Nie, ale nie musiało się też zdarzyć za sprawą Zimy. Możłiwe, że Lato samo się
wyswobodziło albo ktoś lub coś przyszło mu z pomocą.
„Upadek podoceanicznych królestw".
— I Majowie, i Inkowie, i Atlantydzi.
Merle nie znała tych nazw, ale już od samego ich brzmienia ciarki przechodziły
jej po plecach. Tymczasem Vermithrax pozostawił sfinksy w spokoju i ruszył w
stronę przejścia, w którym znikła Lalapeja, podczas gdy Serafin dzielił się z
Merle swoimi przypuszczeniami — tak jak to było możliwe przy przeciwnie wiejącym
wietrze. Zgadzał się z nią w stu procentach.
Kiedy Vermithrax zniżył lot, by przelecieć pod niską bramą, Merle i Serafin
instynktownie schowali głowy w ramionach. Lew szponami rozbryzgiwał resztki
śnieżnych zasp, aż wreszcie wylądował na czterech łapach. Przejście było zbyt
wąskie, by je pokonać w powietrzu. Zresztą na dole czekała na nich Lalapeja,
patrząc na nich zatroskanym wzrokiem. Szukała Merle. A gdy ją odnalazła i
stwierdziła, że córka jest cała i zdrowa, odetchnęła i z wyraźną ulgą zapytała
Vermithra-xa:
— Ilu ich jeszcze zostało?
— Jeszcze czterech. Przynajmniej czterech. No, może jeszcze więcej.
— Powinna stać ich tutaj cała armia.
— Jasne!
Merle stwierdziła, że wszyscy myśleli tak samo.
175
Jeśli walka Vermithraxa ze sfinksami przebiegała monotonnie, to trzeba było
uczciwie przyznać, że Zima znacznie ułatwił mu robotę.
Lew i sfinks pędzili jeden za drugim. Nagle w tylnym wejściu ukazali się ich
przeciwnicy. Dwóch powracających uczonych i dwóch żołnierzy, którzy rzucili się
za nimi w pościg. Zza pleców dochodziły ich często powtarzające się dźwięki
alarmu. To uczeni zatrąbili w rogi, by ściągnąć na przeciwległy koniec przejścia
jakiś oddział żołnierzy.
— Znasz ten teren? — zapytał Vermithrax sfinksa.
— Nie, ponieważ opuściłam mój ród, by roztoczyć opiekę nad laguną, Żelazne Oko
jeszcze się tutaj nie wznosiło. Jak wiadomo, sfinksy były zawsze typami
pustynnymi, chętnie ukrywającymi się w jaskiniach. Cały ten bastion —
potrząsnęła głową zrezygnowana — nie ma nic wspólnego z tym, co sama wcześniej
znałam.
Chociaż w wąskim przejściu panował mróz, podobnie jak w całym Żelaznym Oku, po
kilku krokach pokrywa śnieżna stawała się coraz cieńsza, aż zanikła zupełnie.
Przeraźliwie chłodny wiatr przenikał ich na wskroś. Ale nie zwiastował nowych
zawiei śnieżnych. Mimo to wskutek zamarzniętej wody podłoże było niezwykle
śliskie. Dlatego ani Lalapeja, ani Vermithrax nie posuwali się tak szybko, jakby
sobie tego życzyli. Obsydianowy lew był nawet gotów podjąć walkę z żołnierzami-
sfinksami. I pewnie rozniósłby ich na strzępy. Ale obawiał się, że w ich ślady
pójdą nowe zastępy sfinksów. A dopóki był uwikłany w walkę, nie mógł należycie
chronić Merle i Serafina przed napastnikiem.
Przejście, którym szli, krzyżowało się z mniejszym korytarzem. Stąd zbliżała się
właśnie grupka sfinksów. Vermithrax zawahał się na chwilę. Ale popędził dalej.
Jego jarząca się poświata była dla sfinksów doskonale widoczna. Ucieczka
176
do kryjówki nie wchodziła w rachubę. Tym bardziej, że niemal nigdzie nie było
drzwi, tylko wejścia zwieńczone łukiem, w złudnym świecie luster prowadzące do
potężnych hal i ogromnych pomieszczeń.
Przechodzili przez kanały z zamarzniętą wodą, przez maleńkie mostki, które nawet
nie zadrżały pod ciężkim cielskiem obsydianowego lwa. Przedzierali się przez
sterty odłamków szkła, przez hałdy srebrzystych trocin i żyletek, wysokie jak
weneckie domy, by po chwili ponownie wspinać się po schodach. Schody, schody,
schody.
A teraz znowu brnęli w śniegu, mokrym i jeszcze cięższym od tego, po którym szli
przed chwilą. I tak wysokim, że Vermithrax zapadał się w nim aż po brzuch,
podczas gdy Lalapeja już po kilku krokach całkiem w nim utkwiła. Obsy-dianowy
lew pomagał sobie skrzydłami, zmiatając po drodze masy śniegu, lecz wkrótce
okazało się, że w ten sposób niewiele mógł jej pomóc.
— Vermithraksie! — krzyknęła Lalapeja. — Udźwigniesz jeszcze jednego jeźdźca?
— Nawet dwóch albo trzech, jeśli tylko wystarczy miejsca. Ale niewiele nam to
pomoże.
— Może jednak — kiedy to mówiła, zaszła w niej nagła zmiana.
Merle wpatrywała się w mamę z otwartymi ustami. Serafin chwycił ją za rękę. —
Bez obaw — szepnął — często to robi.
Wokół Lalapei zaczęła tryskać do góry żółta fontanna piasku. W ciągu kilku
sekund piaszczysty pył zakrył ją swoimi ziarenkami. Ale po chwili jej ciało
buchnęło pustynnym pyłem. Malutkie cząsteczki równie szybko zespoliły się ze
sobą, wyłaniając na powrót Lalapeję, niezmienioną powyżej ud, a poniżej z
przybraną sylwetką ludzką. Z długimi, szczupłymi i, pomimo panującego zimna,
nagimi nogami. Kożuch,
177
który otrzymała w prezencie od piratów, sięgał jej teraz do ud, podczas gdy
odsłonięte nogi tkwiły po kolana w śniegu.
Serafin puścił Merle i przesunął do tyłu. — Szybko, wskakuj na grzbiet! —
krzyknął.
Lalapeja przedarła się przez śnieżne zaspy, a Merle i Serafin wciągnęli ją
między siebie do góry. Sfinks nie mógł już poruszać poranionymi rękami.
Odmroziłby sobie i nogi, gdyby jeszcze dłużej stał w śniegu. Serafin najbliżej
jak mógł przysunął się do Lalapei, objął ją tak szeroko, że rękami sięgnął
ramion Merle i głośno wydał komendę: — Lecimy!
Vermithrax uniósł się do góry, otrzepując ośnieżone łapy. Ruszył dziarsko,
śmigając nad lodem, tylko kilka metrów poniżej lustrzanego sufitu. Szerokość
korytarza ledwo wystarczała do rozpostarcia skrzydeł. Ale w jakiś sposób udało
mu się ich nie skaleczyć i bez szwanku wieźć na grzbiecie całą trójkę. Pościg
pozostał za nimi daleko w tyle.
Vermithrax z triumfalnym okrzykiem wyskoczył z okrągłego wylotu tunelu i wpadł
do wysokiej hali, w której z szarych oparów mgły, unoszących się niczym
najprawdziwsze zimowe chmury, padał śnieg. Białe płatki były grube i puszyste.
Tysiące z nich przyklejały się do Vermithraxa i dosiadającej go trójki
pasażerów, wpadając im do oczu. Zar bijący od lwa nabierał szarego poloru.
Widoczność ograniczała się do kilku metrów.
— Nic nie widzę! — Vermithrax wił się w powietrzu niczym wąż. Nagle kichnął tak
głośno, że Merle przestraszyła się, iż potężny wstrząs zrzuci ich wszystkich z
grzbietu. Obojętnie, co wyzwoliło w nim Kamienne Światło, nie uczyniło go
odpornym na głupie przeziębienie.
Obsydianowy lew miał problemy, by utrzymać się na stałej wysokości. Hulająca
śnieżyca oślepiała go niemal, a ciężkie i mokre płatki wkrótce zaczęły ciążyć mu
na skrzydłach. —
178
Muszę wy lądować! — wykrzyknął w końcu. Wszyscy zrozumieli, że to nieuniknione.
Razem z padającymi płatkami śniegu opadali w dół coraz niżej i niżej, ale nie
mogli wyczuć gruntu pod nogami, na który niecierpliwie czekali. Co na początku
wydało im się halą, okazało się w rzeczywistości potężnym szybem. Otchłanią.
— Uwaga z przodu! — wrzasnęła Merle, której głos przebijał się przez szum
śnieżnych płatków, wpadających jej prosto do ust. — Uwaga, most!
Wąska kładka z lustrzanego szkła wyginała się na białym bezkresie jak struna.
Była szeroka może na metr. I bez poręczy. Obydwa jej końce ginęły w mrokach
śnieżnej zamieci.
Vermithrax wziął kurs na kładkę i wylądował na niej. Konstrukcja zachwiała się
lekko. Nic jednak nie wskazywało na to, że nie wytrzyma dodatkowego ciężaru. Po
obydwu stronach kładki leżący na jej brzegach śnieg oderwał się i spadł w dół.
Obsydianowy lew potrząsnął skrzydłami i zrzucił z nich kleistą pokrywę lodu,
która znacznie utrudniała mu lot. Z kolei Serafin chciał tak zsunąć rąbek
swojego płaszcza, by zakryć nagie nogi Lalapei. Ale sfinks bronił się przed tym.
— Pozwól mi zejść. Tu mogę już iść sama. W tych warunkach Vermithrax i tak nie
będzie leciał.
— Kładka jest bardzo wąska — powiedział Serafin. — Jeśli zeskoczysz na bok, od
razu runiesz w przepaść.
— A jeśli zejdę do tyłu?
Serafin i Merle jednocześnie spojrzeli do tyłu przez ramię. Przepaść po obydwu
stronach kładki porażała. Jako mistrz złodziejski Serafin przemykał zgrabnie po
weneckich dachach, nie zastanawiając się nad grożącym mu niebezpieczeństwem. Ale
tutaj panowały szczególne warunki. Jeśli po-
179
ślizgnie się na tym mokrym, częściowo roztopionym śniegu, nie uratuje go nic.
Ani szczęście, ani refleks.
— Spróbuję — powiedział.
— Nie! — sprzeciwiła się Merle. — Nie rób głupstw! Nie spojrzał na Lalapeję,
tylko na Merle. — Jeśli Lalapeja
z powrotem nie zamieni się w sfinksa, zamarzną jej nogi. I dlatego musi zejść z
grzbietu Vermithraxa.
Oczy Merle zaiskrzyły się: ha, jakby sama tego nie wiedziała. Mimo to bała się o
mamę. Chociaż akurat myśl, że Lalapeja szczególnie teraz, po tej metamorfozie
rzeczywiście jest jej mamą, wydała jej się jeszcze bardziej nieprawdopodobna i
absurdalna.
— Bądź ostrożny — powiedziała Lalapeja, kiedy Serafin powoli osunął się po
grzbiecie do tyłu.
— Piekielnie odważne — skomentowała sucho Królowa Laguny.
— Nie ruszaj się! — krzyknął Serafin do Vermithraxa. Merle wstrzymała oddech.
— Nie ma sprawy — odpowiedział lew i rzeczywiście zastygł w bezruchu. Ba, zdawał
się nawet powstrzymywać bicie serca, które Merle przez większość czasu bardzo
wyraźnie słyszała.
Serafin ostrożnie opuszczał się po grzbiecie Vermithraxa. Rękami trzymał się
lwiego ogona, który szczególnie w momencie, kiedy dotknął ziemi, okazał się
szalenie przydatny. Przez moment zachwiał się lekko, rozglądając się niepewnie
na prawo i lewo, w przepaść. W końcu dal znak Lalapei, by zrobiła to samo.
Serafin w błocie śnieżnym z trudem zachowywał równowagę. Jeden nieopatrzny ruch
i stoczy się po śniegu w dół. W przepaść.
Wypuścił z ręki ogon, by zrobić miejsce dla Lalapei. Sfinks przesunął się do
tyłu, po czym zeskoczył na ziemię. Merle
180
niemal przekręciła sobie szyję i z trwogą w oczach przyglądała się rozgrywającej
scenie.
— Poradzą sobie — powiedziała Królowa. „Dobrze ci mówić" — pomyślała Merle.
— Cofnij się jeszcze o krok — powiedział sfinks do Serafina. — Ale ostrożnie.
Chłopiec z wyczuciem i największą ostrożnością zrobił krok do tyłu, starając się
nie patrzeć w przepaść.
— Dobrze — powiedziała Lalapeja. — Teraz usiądź na kładce, podpierając się
rękami.
Usiadł. Było mu niedobrze i kręciło mu się w głowie. Nieważnie, czy jest
mistrzem złodziejskim, czy nim nie jest, dopiero wtedy, gdy pewnie usiadł na
śniegu, odetchnął głęboko.
Lalapeja przemieniła się w słup wibrującego piasku, by za moment stać się istotą
z krwi i kości. Przybrawszy postać sfinksa, poprosiła Serafina, by wskoczył jej
na plecy. Posłusznie wykonał polecenie. Jego blada jak kreda twarz wreszcie
nabrała koloru. Świadomość, że Lalapeja i Vermithrax posiadali po cztery nogi, a
zarazem większą przyczepność do podłoża, uspokajała go. Zarówno Vermithrax, jak
i Lalapeja nie cierpieli na lęk wysokości. Instynktownie unikali też zbędnych i
niezgrabnych ruchów.
Napięcie opuściło Merle dopiero wtedy, kiedy Serafin usiadł na plecach Lalapei.
Przez moment nawet zapomniała o zimnie, które mocno dawało jej się we znaki.
Teraz ponownie poczuła na policzkach siarczysty i szczypiący mróz, ciężar
padającego śniegu i porwy wiatru.
— Co teraz? — zapytał Vermithrax.
— Idziemy przez kładkę — zaproponowała Merle — chyba że ktoś ma lepszy pomysł?
Osiem lwich nóg ruszyło do przodu. Nie wiedząc, co ich czeka po drugiej stronie
śnieżnych ścian.
181
Już po kilku krokach Vermithrax zatrzymał się. W tym samym momencie także Merle
pojęła, dlaczego stanął jak wryty-
Przed nimi na wąskiej kładce kucała jakaś postać. Mężczyzna siedzący po turecku.
Opadające długie włosy były śnieżnobiałe, skóra niezwykle jasna, jakby ktoś
zastygłą w bezruchu figurę uformował w śniegu. Głowa mężczyzny opierała się
lekko na ramieniu. Przymknięte oczy skierowane były do góry. Kościstymi rękoma z
widocznymi żyłami oplatał kolana.
— Chyba medytuje — powiedziała zdumiona Lalapeja.
— Nie — odparła Merle. — Szuka.
Zima opuścił teraz głowę i spojrzał na nich zmęczonym wzrokiem.
Jedyna droga
Wydawało się, że na nich czekał. —
Merle — powiedział, a jego głos nie brzmiał ani radośnie, ani żałośnie. — Lato
jest tutaj. — Tak, wiem.
Vermithrax zatrzymał się dwa kroki przed
nim.
— Nie podchodź bliżej — przestrzegł go Zima. — Jeśli mnie dotkniecie, zamienicie
się w sople lodu.
— Zabiłeś wszystkie sfinksy — powiedziała Merle.
— Tak.
— Ile ich jeszcze zostało?
— Nie wiem, ale niezbyt dużo, zresztą żaden z nich mi się już nie oprze.
— Znalazłeś może miejsce, w którym ukrywają Lato? Skinął głową i pokazał na
przepaść.
— W dole? — Merle denerwowało, że musiała wydobywać z niego niemal każde słowo.
Ponownie skinął głową. Dopiero teraz zauważyła, że siedział w kole, w którym nie
było ani grama śniegu. We włosach nie iskrzyły mu się śnieżne kryształki, a
płatki śniegu nie przyklejały się do białego ubrania. Nawet para nie unosiła mu
się z ust. Zima zdawał się wyłamywać z objęć pory roku, którą sam ucieleśniał.
— Dotarłem aż tutaj — powiedział — ale teraz brakuje mi sił, by uczynić
ostateczny krok.
— Nie rozumiem.
183
— Lato jest przetrzymywane na samym dole tego szybu. Nie ma do niego żadnego
dostępu.
— No i?
Zima uśmiechnął się bezradnie. —Jak się tam dostać? Czy zeskoczyć w dół?
Merle sądziła, że istota taka jak on, jeśli tylko zechce, potrafi latać. A
jednak nie potrafił. Mógł rzucić na Egipt i Żelazne Oko klątwę zlodowacenia, ale
nie był w stanie dotrzeć na dno tego szybu.
— Jak długo już tu siedzisz?
Zima westchnął. — O wiele za długo.
— Popatrzcie no, płaczliwy Jasio — ironizowała Królowa Laguny. — Cale to jego
użalanie się nad sobą potwierdza tylko moje przypuszczenia.
„Nie bądź niesprawiedliwa" — przestrzegła ją Merle.
— Phi, plączący Jasio. — Gdyby Królowa miała nos, Merle chętnie by go jej
utarła. — Jak długo on tu już tkwi? Piekło opuścił krótko przed nami.
„No cóż, jest po prostu... no, jest uczuciowy. I trochę przesadza".
— Uczuciowy? Jest chyba kłamcą! Jeśłi w tak krótkim czasie dotarł spod piramidy
tutaj, do delty Nilu, i jeszcze wy szalał się w Żelaznym Oku, zamroził setki
sfinksów... to dokonał wszystkiego w iście imponującym tempie? Nie sądzisz?
Merle spojrzała na Serafina i Lalapeję. Wyglądali na zniecierpliwionych, ale też
zirytowanych obecnością dziwnej istoty, blokującej przed nimi kładkę.
Merle raz jeszcze zagadnęła Zimę: — Naprawdę nie potrafisz latać?
— Nie w dół. Dosiadam zimnych wiatrów i zamieci śnieżnych. Ale tutaj jest to bez
znaczenia.
184
— Nie rozumiem.
Znów westchnął głęboko, podczas gdy Królowa żachnęła się. — Wytłumaczę ci, i
twoim przyjaciołom również. Jeśli zechcą mnie wysłuchać.
Serafin mruknął coś w stylu: — A czyż pozostaje nam coś innego?
— Lato przebywa na dnie tego szybu. Jego moc, czy, jak wolisz, wywołujące letnie
upały promienie, przedzierają się w górę szybu. Nikt, żaden człowiek nie może
zbliżyć się do jego wnętrza, gdyż w ciągu kilku sekund zostanie doszczętnie
spalony.
Merle przestąpiła z nogi na nogę. Pochyliła się i z grzbietu Vermithraxa
spojrzała w dół. Zobaczyła tylko szary chaos. I marzła, coraz bardziej marzła.
— Moja obecność w szybie zneutralizuje promienie żaru
— kontynuował. — Lód i ogień spotkają się gdzieś na dole, w połowie drogi.
Między Latem a mną. Śnieg natychmiast się stopi, zimne powietrze się ogrzeje.
Często, kiedy się spotykamy, powstają burze i huragany. Mógłbym dać się ponieść
w dół zimnym i porywistym wiatrom, ale Lato jest uwięzione i nie ma kontroli nad
swoimi promieniami. Wyczerpane i osłabione, w momencie naszego spotkania nie
oziębi się. Wiatry zamienią się jedynie w letni przeciąg, lód stopi się, a ja
sam... no cóż, wyobraź sobie płatki śniegu na rozżarzonej płycie. — Ukrył
kościstą twarz w żylastych dłoniach.
— Zrozumiałaś teraz? Merle kiwnęła głową
— Na tym polega beznadziejność mojej sytuacji — wymówił te słowa jak prorok.
— Nie mówi chyba serio — powiedziała zgryźliwie Królowa. — Ten facet za jednym
pociągnięciem załatwił cały ród sfinksów, a teraz siedzi i biadoli.
185
„Mogłabyś od czasu do czasu okazywać więcej współczucia".
— Nie cierpię go.
„Wśród bogów na pewno nie należałaś do najsympatyczniejszych i ulubionych przez
wyznawców".
— Zapytaj go sama, czy słyszał coś na temat godności. „Możesz być pewna, że nie
zapytam".
— Mogę zapytać się za ciebie. „Przestań, po prostu przestań".
Serafin spytał: — Merle, co teraz robimy? Nie możemy wiecznie tu stać i czekać.
„Jasne, że nie!" — przeszło jej przez myśl.
Vermithrax włączył się do rozmowy: — Chyba wiem, co zrobić.
Wszyscy zamilkli w napięciu. Tylko Królowa bąknęła niezadowolona: — Nieważne, co
proponujesz, my nie mamy czasu. Syn Matki budzi się do życia.
— Mógłbym spróbować zlecieć na dół i uwolnić Lato — powiedział obsydianowy lew.
Jestem z kamienia, zimno i upał nic mi nie zrobią... tak przynajmniej sądzę.
Ponadto, skoro przeżyłem już kąpiel w Kamiennym Świetle, to chyba poradzę sobie
i z tym. Kiedy uwolnię Lato, mogę zaprowadzić do niego Zimę. Lub odwrotnie.
Merle zanurzyła palce w lwią grzywę. — To nie wchodzi w rachubę!
— Ale to jedyna szansa.
Merle poczuła, że Królowa szykuje się, by zawładnąć jej głosem. Szybko
okiełznała jej zapędy. Po raz ostatni skarciła ją w myślach. „Nie mieszaj się do
tego!"
— Pomysł Vermithraxa zagraża naszym planom. Bez niego nie ruszymy się stąd.
„Masz na myśli nieposłuszeństwo Vermithraxa wobec ciebie?"
186
— Nie, nie o to chodzi.
„O nie, dokładnie o to ci chodzi — pomyślała Merle. — Wykorzystałaś go tak, jak
wykorzystałaś na początku mnie. Od samego początku dobrze wiedziałaś, że
dotrzemy tutaj, że nie będziemy mieć wyboru. Zawsze nami sterowałaś, decydując,
dokąd mamy się udać". — Skończyło się, basta! Raz na zawsze skończyło się! —
Ostatnie słowa wypowiedziała na głos. Wszyscy dookoła usłyszeli je. Popatrzyli
zdziwieni na Merle, która z wypiekami na twarzy i ogarniającą ją falą gorąca
poczuła się w tym wszechobecnym zimnie całkiem dobrze.
— Ona nie chce — stwierdził Vermithrax.
Merle zawzięcie potrząsnęła głową. — W tej chwili nie jest ważne, czego ona
chce, a czego nie chce.
Lew zwrócił się do Zimy: — Co się stanie, jeśli Lato znajdzie się na wolności?
Albinos zrobił rękami dramatyczny gest, zakreślając w powietrzu całe Żelazne
Oko. — Stanie się to, co dzieje się zawsze. Wszystko, co w międzyczasie uzyskało
władzę, straci ją. Tak jak się to stało poprzednio.
Merle słuchała w napięciu. — Masz na myśli podocea-niczne imperia?
Zima skinął głową. — Podoceaniczne imperia nie były jedyne. Ale ich klęska
okazała się najbardziej spektakularna. — Zastanowił się. — Jak to najlepiej
wytłumaczyć? Podkradają słońcu energię — to chyba najlepiej oddaje cały sens.
Sfinksy nie pojęły, że w ten sposób szkodzą samym sobie. Znają błędy
poprzedników, a mimo to same je popełniają. Są słabe, ale przekonane o własnej
potędze. — Zima potrząsnął głową. — To błazny! Nie wygrają, ani w ten, ani w
inny sposób. Same kręcą na siebie stryczek. I zacisną go, wcześniej czy później,
jeśli nie uwolnimy Lata.
187
— Ale co one planują? — zapytał Serafin. — Dlaczego postępują nierozsądnie?
Odpowiedziała mu Lalapeja: — Wykorzystują Lato i jego energią napędzają barki,
fabryki i maszyny. W ten sposób sfinksy ułatwiły faraonowi dojście do władzy i
podbicie świata. Przy czym nasz świat był dla nich tylko wstępem do prawdziwego
podboju, zabawką w ich rękach. Ich plany sięgają dalej.
— Te wszystkie lustra... — szepnęła Merle.
— Ich plan polega na przełamaniu barier między Żelaznym Okiem a innymi światami.
Ze swojej twierdzy chcą przechodzić bezpośrednio do innych światów i w ten
sposób prowadzić swoje wojenne kampanie.
Vermithrax zaburczał. — Ale do tego niezbędna jest im znajomość magii. W dużo
większym stopniu i zakresie niż opanowali dotychczas.
— Syn Matki — zaczęła Merle — jest kluczem do całej sprawy. Kiedy obudzi się,
Kamienne Światło sięgnie po absolutną władzę. A wraz z nim Żelazne Oko, poprzez
dostęp do lustrzanej rzeczywistości, roztrzaska bramy oddzielające je od innych
światów. — Wyobraziła sobie, jak potężna twierdza zanurzy się w labiryncie
świata luster, niszcząc tysiące, ba, setki tysięcy lustrzanych bram. Powstały w
innych światach chaos trudno byłoby opisać. A sfinksy, prowadzone przez Światło,
ów ród zdobywców, ruszą na podbój innych światów, siejąc wszędzie śmierć i
zniszczenie. Tak jak to czyniły na ziemi. Podobnie jak na ziemi, nie będą też
brudzili sobie rąk, tylko posłużą się lokalnymi sługami — jak w Egipcie faraonem
i kapłanami Horusa. Inni będą wykonywać za nich brudną robotę, podczas gdy oni
sami będą siedzieć w twierdzy i oczekiwać na rozwój wypadków. Ród uczonych i
poetów, tak twierdziła Lalapeja. I rzeczywiście: sfinksy
188
były artystami, uczonymi i filozofami. Ale cena za ich życie, rozpięte między
poezją a filozoficzną dysputą, była wysoka. I opłacana przez wszystkie inne
światy.
Merle wyczuwała, że lew podjął już decyzję. — Obiecaj, że wrócisz — powiedziała.
Vermithrax zamruczał jak kotek. — Obiecuję!
To było słabe pocieszenie. Może nawet bez pokrycia. Mimo to czuła się trochę
lepiej.
— Nie trać nadziei, Menel — powiedziała Królowa złośliwie. — Ludzie zawsze byli
w tym dobrzy. Najlepsi!
Merle zastanawiała się, dlaczego Królowa jest taka zgryźliwa. Czyżby plan
Vermithraxa był lepszy od jej planu: uwolnić Lato, pozbawić w ten sposób sfinksy
podstaw ich władzy i zapobiec zmartwychwstaniu Syna Matki?
A plan Królowej? Na czym polegał? Dlaczego go jeszcze nie ujawniła? Gdzie krył
się podstęp? Bo Merle nie miała wątpliwości, że Królowa coś planuje.
— Boję się o niego — ton jej głosu zmienił się. Nie było w nim już ironii, lecz
troska i zmartwienie. — Chcę z nim pomówić, jeśli pozwolisz.
— Tak — powiedziała Merle. — Ależ oczywiście. — Królowa grała na jej uczuciach.
Jak na klawiaturze. Dobrze wiedziała, w który klawisz musi uderzyć. Wprawdzie
Merle przejrzała ją, ale wobec jej zagrywek była bezradna.
— Vermithrax — powiedziała Królowa głosem Merle — to jestem ja.
Serafin i Lalapeja wlepili oczy w Merle. Wprawdzie pamiętali całą historię z
Królową, ale z ust Merle jej samej jeszcze nigdy nie słyszeli. Także Vermithrax
nadstawił uszu.
— Muszę ci coś opowiedzieć.
Vermithrax rzucił niepewne spojrzenie w stronę Zimy, który właśnie się podniósł
i stał rozkraczony na kładce.
189
— Teraz Królowo? Może innym razem? Mamy na to czas?
— Tak, posłuchaj mnie. — Vermithrax spełnił jej życzenie, a inni poszli za jego
przykładem. Nawet Zima przechylił głowę, jakby chciał się wyłącznie
skoncentrować na słowach wymawianych ustami Merle, a które nie były jej własnymi
słowami. — Jestem Sekhmet, matka sfinksów — kontynuowała — to już wiesz.
Przynajmniej dla Lalapei i Serafina to oświadczenie było sporą niespodzianką.
Lalapeja chciała nawet coś powiedzieć, ale Królowa przerwała jej: — Nie teraz.
Vermithrax ma rację. Musimy się spieszyć. Natomiast to, co chcę teraz
powiedzieć, dotyczy tylko jego. Otóż, kiedy już urodziłam Syna Matki i
spłodziłam cały ród sfinksów, w pełni zrozumiałam, co się wydarzyło. Kamienne
Światło zwiodło mnie. I bezlitośnie wykorzystało. Urodziłam mu posłusznych
wykonawców jego woli na świecie. Kiedy pojęłam rangę wydarzenia, postanowiłam
naprawić mój błąd. Nie mogłam unicestwić wszystkich sfinksów, ale mogłam
przynajmniej zapobiec, żeby Syn Matki nie uczynił z nich swoich niewolników.
Rzuciłam mu rękawicę. Matka przeciwko synowi. I w końcu udało mi się go pokonać.
Byłam jedyną, która dysponowała odpowiednią siłą. Zabiłam go, a sfinksy
pochowały go w lagunie. — Przerwała na moment, by zaraz kontynuować opowieść. —
Co wydarzyło się później, już wiecie. Ale na tym nie kończy się moja historia.
Ważne, że dokończę ją wam teraz. Przede wszystkim tobie, Vermithraksie.
Lew skinął głową, jakby domyślał się, jakie będą dalsze słowa królowej.
— Wiedziałam, że sama nie upilnuję laguny, i dlatego z kamiennych wizerunków,
które ludzie wznosili na moją cześć, stworzyłam pierwsze kamienne lwy.
Powstawały dzię-
190
ki połączeniu magii i mojej własnej krwi. I sądzę, że podobnie jak sfinksy, choć
nieco inaczej, są moimi dziećmi. Nie mam racji?
Lew spuścił głowę. — Wielka Sekhmet — wyszeptał uniżenie.
— Nie — Królowa ciągnęła swoją opowieść — nie chodzi mi o oddawanie czci! Chcę
jedynie, byś poznał prawdę
0 swoim rodzie. Nikt już nie wie, kiedy i dlaczego kamienne lwy zawitały do
laguny. Dlatego opowiadam ci tę historię. Laguna jest ojczyzną kamiennych lwów,
ponieważ po śmierci
1 pochowaniu ciała Syna Matki, stworzyłam was jako strażników jego grobu. Sama
sprawowałam nad nim pieczę, ale potrzebowałam pomocników, potrzebowałam
przedłużenia moich ramion, nóg, rąk i szponów. W ten sposób pojawili się
protoplaści waszego rodu. A kiedy uznałam, że poradzicie sobie z nowym
wyzwaniem, zrezygnowałam z mojego pierwotnego ciała i stałam się Królową Laguny.
Za bardzo ciążyła na mnie odpowiedzialność za spłodzenie sfinksów. Nie mogłam i
nie chciałam żyć jako Królowa. Zespoliłam się z wodą. Z jednej strony decyzja ta
była słuszna, z drugiej jednak okazała się błędem, ponieważ straciłam kontrolę
nad kamiennymi lwami. Moi słudzy byli silni, godni zaufania i nawiązali kontakt
z ludźmi. — Przerwała, a po chwili wróciła do przerwanego wątku: — Wiecie już,
co było dalej. Jak ludzie zdradzili lwy i pozbawili je skrzydeł. Znacie ucieczkę
tych, którzy przeżyli, rzeź, znacie nieudany atak Yermithra-xa na Wenecję w celu
pomszczenia przodków.
Obsydianowy lew milczał. Ze spuszczoną głową przysłuchiwał się tym słowom. On i
jego współplemieńcy byli synami Sekhmet. Kamiennymi strażnikami Syna Matki.
— Dobrze się stało, że jestem tutaj — przemówił w końcu, podnosząc głowę. — Mam
szansę naprawienia błędów
191
moich przodków, którym nie udało się upilnować Syna Matki.
— Tak samo jak mnie — dopowiedziała Lalapeja.
— I mnie — dokończyła ustami Merle Królowa.
— Ale los dał mi jeszcze jedną szansę — zamruczał Vermi-thrax. — Może nam
wszystkim. Wtedy przegraliśmy, ale dziś mamy możliwość powstrzymania Syna Matki.
I nie jestem lwem, jeśli mi się nie uda. — Wydał z siebie bojowy ryk. Po chwili
podszedł do Zimy. Ten poklepał go plecach. Lew zamruczał przyjaźnie.
— Życzę ci szczęścia — powiedziała cicho Merle. Serafin położył jej rękę na
ramieniu. — Nie martw się
— szepnął — poradzi sobie.
Zima pokiwał Vermithraxowi na pożegnanie. Lew jeszcze raz wydał z siebie bojowy
okrzyk i rzucił się w otchłań. Po kilku metrach ustabilizował lot, a potem
skurczył się do rozmiarów jarzącej się zjawy, kryjącej się za kotarą z lodu i
śniegu. Wreszcie jego sylwetka znikła całkowicie, jak płomień świecy spalający
się w resztkach wosku.
— Da sobie radę — szepnęła Królowa.
„A jeśli nie? — pomyślała Merle. — Co się z nami stanie?"
Lalapeja, nie bacząc na zabandażowane ręce, objęła mocno córkę. Dziewczynka
spojrzała jej głęboko w oczy.
Przez jakiś czas trwały w objęciach, wpatrzone w siebie. Nikt z obecnych nie
wypowiedział słowa.
Vermithrax wyczuwał jego obecność. Czuł w sobie Kamienne Światło, ale wiedział,
że nie wyrządzi mu nic złego. Kiedy pod kopułą Osi Świata wykąpał się w
Kamiennym Świetle, wtedy właśnie powinien był je mocno poczuć. A jednak nie
poczuł go wcale. Od tej pory nie czuł nic konkretne-
192
go. Ale wyczuwał, że coś się w nim znajduje, coś, co chroni go przed Światłem, a
jednocześnie z nim łączy. Teraz już się dowiedział: dziedzictwo Sekhmet,
pramatki wszystkich kamiennych lwów i sfinksów. Dziedzictwo Królowej Laguny.
Trafionej promieniem Kamiennego Światła, którego odpryski przeszły także na lwy.
Kiedy więc wpadł do Kamiennego Światła, ono rozpoznało w nim siebie i zaczęło go
chronić. Ba, uczyniło go silniejszym niż był kiedykolwiek wcześniej. Możliwe, że
wbrew sobie.
Poczuł w sobie moc największego i najpotężniejszego lwa spośród wszystkich lwów
laguny. A teraz przybył tu ponownie, by spełnić życiową misję, dla której został
spłodzony. Jeśli zginie, zamknie się koło jego egzystencji. A jeśli Seth
powiedział prawdę, to i tak był ostatnim ze skrzydlatych mówiących lwów.
Ostatnim przedstawicielem swojego gatunku.
Leciał na dół, uderzając potężnymi skrzydłami. Razem z padającymi płatkami
śniegu. Wyprzedzał je nawet niczym spadająca w przepaść kometa. Wkrótce płatki
śniegu wydały mu się mniejsze i trochę bardziej mokre. Śnieg przechodził w
deszcz. Wraz z rosnącą temperaturą woda wyparowywała. W kolejnych strefach,
przez które przelatywał, było przyjemnie ciepło, potem gorąco, a wreszcie
upalnie.
Miał rację. Światło uczyniło go odpornym zarówno na upał, jak i na zimno.
Wkrótce stał się tak gorący, że zwykły kamień już dawno by się stopił. Ale
obsydianowe ciało wytrzymało i tę temperaturę. Tymczasem ściany szybu od
panującego gorąca stały się już nierozpoznawalne: niezależnie od materiału, z
jakiego były wykonane, nie pochodziły z tego świata. Może z magicznego
lustrzanego szkła? Jak całe Żelazne Oko? Albo były produktem czystej magii?
Vermithrax nie znał się na tym i nie zamierzał się tym interesować. Chciał
natomiast
193
wypełnić misję, do której czuł się powołany: uwolnić Lato, ujarzmić sfinksy,
powstrzymać Syna Matki. Wreszcie je ujrzał.
W pierwszej chwili nie uświadomił sobie, że dotknął podłoża szybu. Równie dobrze
mógłby wylądować na morzu z ognia i żaru. Ale dotknął czystego, naturalnego
światła. Nie Kamiennego, jak w piekle, zapuszczającego sieci nikczemno-ści i
wojen. To światło promieniowało ciepłem i dobrem. To w promieniach tego światła
ród Vermithraxa wygrzewał się na słonecznych sawannach Afryki.
Promienie słonecznego Lata.
Teraz leżało na morzu z płomieni i żaru, kołysząc się jak dojrzały owoc, który
trzeba tylko zerwać.
Dookoła nie było ani strażników, ani łańcuchów. Zresztą strażnicy i łańcuchy
stopiliby się w okamgnieniu. To, co go tu utrzymywało i wprowadzało w trans,
było tylko i wyłącznie magią sfinksów.
Vermithrax łagodnie uderzał skrzydłami, krążąc nad zawieszonym w powietrzu
Latem. Przez chwilę patrzył na nie z góry. Niemal bliźniaczo przypominało Zimę:
wysokie i chude, prawie kościste. Nie wyglądało na zdrowe, przynajmniej w
ludzkim rozumieniu. Włosy mu płonęły. Także spod powiek niczym żarzące się węgle
buchały żółtoczerwo-ne płomienie. Jedwabne jak płatki kwiatów usta, jasna skóra
i paznokcie u rąk z czystego żaru uzupełniały postać.
Zima twierdził, że Lato nie panuje nad skwarem. I rzeczywiście, ogień wylewał
się z całego jego ciała. Nawet ono samo zdawało się migotać w powietrzu i płonąć
niczym figurka woskowa w sierpniowym skwarze.
Jeszcze przez chwilę Vermithrax przyglądał mu się bacznie, po czym wyciągnął
łapę do przodu i delikatnie, z największą czułością musnął Lato po udzie.
194
Chociaż Vermithrax wiedział, że Lato bucha gorącem, to jednak nie odczuwał na
sobie tego piekielnego żaru.
„Światło — pomyślał ponownie. — Kamienne Światło mnie chroni. Jemu i temu
przeklętemu Burbridge'owi powinienem być za to wdzięczny".
Cofnął łapę i na kilka sekund zastygł w bezruchu, by za chwilę raz jeszcze
spojrzeć z góry na leżące Lato. Najpierw przeleciał tuż obok buchającej fontanny
iskier, a zaraz potem przez sam jej środek. Widział, jak czerwone włosy iskrzyły
się niczym zapłon, już na zawsze rzucony w objęcia czasu. Okrążył Lato, najpierw
raz, potem drugi, aż nabrał przekonania, że przeciął krępujące go,
niedostrzegalne dla oka więzy magii. Ostrożnie pochylił się nad Latem, próbując
podnieść je z niewidzialnego łoża ognia. Potem chwycił przednimi łapami lekką
jak piórko postać.
Wystarczyło krótkie szarpnięcie, łagodne jak odczepienie opiłków żelaza od
magnesu, by wyzwolić Lato z objęć eterycznego zawieszenia. W tym momencie
promieniująca z niego jasność lekko zmatowiała, migotanie powietrza ustało, a
upał zelżał, co Vermithrax odczuł na sobie. Nieprawdopodobne, żaden ze sfinksów
nie mógł przypuszczać, że ktokolwiek może tutaj dotrzeć. Kamienne Światło, ta
zwierzchnia wobec sfinksów siła, sama pozbawiła się owoców zwycięstwa.
Vermithrax powoli wracał w górę szybu, mocno trzymając w łapach wiotkie ciało.
Trochę niedożywione, podobnie jak przyjaciółka Merle — Junipa. Tyle, że w
przypadku Lata wygląd zewnętrzny nie oznaczał niedożywienia lub choroby. Któż
odważyłby się stwierdzić, jak ma wyglądać pora roku, jej rysy czy skóra? Jeżeli
Zima miała być miarą zdrowego wyglądu, to w tym względzie Lato w niczym mu nie
ustępowało.
195
Oprócz stanu ducha.
Pomimo że Vermithrax zerwał z Lata zniewalające go pęta magii sfinksów, nie
dawało ono żadnych oznak, że otrząsnęło się z odrętwienia. Leżało w jego
objęciach jak lalka, bez czucia i bez ruchu. Lew zastanawiał się, czy uratowanej
przez niego istocie nie drżą chociaż powieki, jak to często bywa u ludzi, którym
z wolna powraca świadomość. Ale Lato nie było istotą ludzką. A on nie mógł tego
stwierdzić, nie widząc jeszcze jego twarzy. Podczas stromego lotu w górę szybu
miał problemy z podniesieniem ciała uratowanego, chociażby do tej wysokości, by
móc spojrzeć mu w twarz.
Lecieli otoczeni ciepłą aurą. Śnieg wokół nich topniał w oczach, a kiedy
zbliżali się do kładki z oczekującymi ich Zimą i pozostałymi, biały puch znikł
ostatecznie. Potęgi obydwu pór roku zrównywały się, choć Lato nie promieniowało
jeszcze całą swoją mocą. Vermithrax przypuszczał, że jest to objaw odzyskiwania
przez niego zdrowia, ponieważ by się zupełnie zregenerować, najpierw kierowało
energię na siebie.
Kiedy już niemal dotarli do wąskiej kładki, zawieszonej nad lustrzaną
przepaścią, Lato wreszcie poruszyło się w szponach Vermithraxa. Westchnęło
cicho, dając znak, że wróciło w nim życie.
Lew przyśpieszył, wykręcił wokół kładki triumfalny piruet i spuścił Lato prosto
w objęcia Zimy. Kiedy padli sobie w ramiona — Zima z energią wulkanu, Lato na
wpół świadome, cały czas jeszcze cień samego siebie — obsydianowy lew zniżył lot
i łagodnie wylądował przed Lalapeją.
Mama pozwoliła córce podbiec do lwa, dzięki czemu Vermithrax mógł delektować się
tym, że dziewczynka rzuciła mu się na szyję, zanurzyła twarz w jego gęstej
grzywie, płacząc z radości i szczęścia. Serafin uśmiechnął się. Yermi-
196
thrax puścił do niego oko i poczuł w sobie zwykły ludzki odruch.
Z każdą upływającą w ramionach Zimy chwilą Lato odżywało coraz bardziej.
Wreszcie otwarło oczy w kolorze skąpanego żarem pustynnego piasku. Płomienie w
jego włosach wygasały. Drobne dłonie zaciskały się na plecach Zimy, a z ust
dobiegało lekkie łkanie, które po chwili przeszło w głośny szloch. Bliskość Zimy
dawała Latu poczucie bezpieczeństwa.
Vermithrax spojrzał na Merle, która uwolniła się od jego uścisku. Ale to Serafin
odważył się zapytać o to, o czym myśleli wszyscy: — I to miałoby być wszystko?
Nastąpiła chwila milczenia. Śnieg przestał padać, a zimowe wiatry ucichły na
dobre. Stali w milczeniu nad przepaścią, której grunt połyskiwał jak srebrna
tafla jeziora gdzieś głęboko w dole.
— Nie — powiedziała Merle, choć w rzeczywistości to Królowa Laguny ponownie
posłużyła się jej głosem. — To jeszcze nie wszystko. Sfinksy wykradły Latu
ostatki energii i osiągnęły swój cel.
— Syn Matki? — zapytał ponuro Vermitrhax.
— Tak — odpowiedziała Królowa ustami Merle. — Syn Matki został obudzony do
życia. Czuję go, musi być niedaleko. Na placu boju pozostała tylko jedna istota,
która może mu się przeciwstawić.
Jak niegdyś, w odległej przeszłości. Matka przeciwko synowi.
— Sekhmet — powiedziała Merle drżącym głosem. — Tylko Sekhmet może powstrzymać
swojego syna. Ale... — zawahała się, szukając odpowiednich słów, które właściwie
od dawna już znała, gdyż wypowiedziała je Królowa: — aby spełnić misję,
potrzebuję mojego dawnego ciała.
197
Syn Matki
Wszystko zaczęło się od słonecznej
barki, która jak grom z jasnego nieba runęła do Morza Śródziemnego. Zleciała w
dół niczym martwy ptak, ustrzelony znienacka przez myśliwego. Pojazd o kształcie
złotego
sierpu szybował w dół, wykonując po drodze liczne spirale, a sterujący nim
sfinks nie mógł uczynić nic, by zapobiec upadkowi. Barka przecięła taflę wody w
samym środku pieniącej się fontanny. Słona woda wdzierała się do środka przez
wszystkie szczeliny. Parę sekund później barka znikła z powierzchni morza.
Także w innych miejscach rozgrywały się podobne sceny. Słoneczne barki z
wojownikami-mumiami na pokładach spadały w dół, roztrzaskując się o nagie skały
lub wierzchołki drzew. Los niektórych wypełniał się na bezkresnych pustkowiach,
pośrodku spalonych ruin miejskich, bądź też na dachach zamieszkanych lub
opuszczonych domów. Jeszcze inne zapadły się na mokradłach, w dżunglach lub na
piaszczystych wydmach. Wysoko w górach nadziewały się na granitowe szczyty lub
zderzały z kamiennymi platformami.
Wszędzie tam, gdzie świadkami tych wydarzeń byli ludzie, wybuchała nieopisana
euforia. Choć nikt nie zdawał sobie sprawy, że wyjaśnienie tego zjawiska wiedzie
do pewnej dziewczynki i towarzyszących jej kompanów w odległym Egipcie.
Niektórzy ludzie powściągali swoją radość, głównie z obawy przed kontrolującymi
ich wojownikami-mumiami.
198
Ale tylko do momentu, kiedy zauważyli, że oni też padali ofiarą niezwykłych
wydarzeń.
Na całym świecie mumie rozsypywały się w pył, przybierając postać wysuszonych
szkieletów, plamistych zwłok lub wydających metaliczny dźwięk pancerzy. W
niektórych miejscach na ziemi całe narody w ciągu kilku chwil zrzucały jarzmo
obcego panowania. Gdzie indziej natomiast potrzebowano na to więcej czasu.
W fabrykach mumii sfinksy próbowały utrzymać robotników w ryzach, ale nie
dysponowały odpowiednimi siłami. Zresztą większość sfinksów już dawno udała się
do Żelaznego Oka. Zabrakło także kapłanów Horusa, którzy mogliby przeciwdziałać
rozkładowi państwa. Faraon pozbył ich się sam. Pozostali słudzy imperium
stanowili nieliczną grupę, o niewielkiej władzy i niewielkich możliwościach, by
zatrzymać koło toczących się zdarzeń.
Potężne imperium egipskie, wznoszone przez dziesięciolecia, w krótkim czasie
pogrążało się w zapaści.
Również przeciwnik, stojący wzdłuż granic z imperium carów, szybko zorientował
się, co się dzieje. Rozpoczęło się natarcie, które, zmiatając z powierzchni
ziemi kruszące się ciała wojowników-mumii i roztrzaskujące się barki, szybko
przerodziło się w zwycięską kampanię wojenną.
W wielu miejscach na ziemię spadały potężne okręty, owe budzące trwogę flagowe
statki powietrzne imperium: niektóre upadały na ponurych bezkresach, inne
natomiast pośród murów miejskich. Ich upadek pociągał za sobą śmierć tysięcy
niewolników. W ten sposób znikły potężne okręty, pogrążone w nicości przez
kaprys losu.
Wprawdzie sfinksy, posługując się kunsztem magii, dokonywały wręcz cudów, by
utrzymać statki w powietrzu, ale ich wysiłki spełzły na niczym. Ci, którym udało
się wydostać
199
z dymiących i połamanych stalowych szczątków, ginęli natychmiast z ręki swoich
ludzkich poddanych. Tylko nieliczni zbiegli i ukryli się w lasach lub
jaskiniach, bez żadnych szans na wyjście stamtąd.
Świat gwałtownie się zmienił. Nie ewolucyjnie, lecz jak za jednym uderzeniem
pioruna, jednym jego błyskiem, przeszywającym mroki nocy. Stłumione i dławione
przez dziesięciolecia prądy przebijały się jak pędy roślin przez ziemię,
wypuszczając na powierzchni długie łodygi i rozkwitając kwiatem pełnym nowych
mocy.
Podczas gdy na wszystkich kontynentach na nowo budziło się życie, na egipskich
pustyniach tajał śnieg.
Pozostawili Zimę razem z Latem. Zostawili ich stojących nad krawędzią przepaści.
Tam, gdzie kładka łączyła się z lustrzaną ścianą. Lato było zbyt wycieńczone, by
wspomóc w boju Merle. Ale nawet gdyby było w najlepszej kondycji i w pełni sił,
nie miałoby — podobnie zresztą jak Zima — większych szans w decydującym starciu
z Synem Matki.
Merle mocno trzymała się lwiej grzywy. Obsydianowy lew w szaleńczym tempie niósł
ją na swoim grzbiecie, mijając liczne korytarze, hale i klatki schodowe
Żelaznego Oka. Dookoła nich ze ścian spływała woda; tajały zaspy śnieżne i sople
lodu, przemieniając się w strumienie i jeziora.
Serafin siedział na Vermithraxie z tyłu, za Merle, a Lalape-ja galopowała na
dole za nimi przez lustrzane korytarze.
— I Królowa jest pewna — krzyczała Merle Serafinowi do ucha — że jej ciało jest
przechowywane w twierdzy?!
— Tak, dokładnie tak powiedziała.
— A wie, w którym miejscu?
— Powiedziała, że je czuje, w końcu było ono jej organiczną częścią.
200
Do rozmowy włączyła się Królowa: — Ten nieopierzony smarkacz mówi o mnie w ten
sposób, jakby mnie tu nie wcale było.
„Przecież cię nie ma — odparła Merle. — Przynajmniej dla niego. Powiedz lepiej,
jak długo to jeszcze potrwa."
— Zobaczymy.
— Nie, to nie jest fair.
— Wiem tyle, co ty. Moje poprzednie ciało wypełnia sobą wszystkie dolne
kondygnacje twierdzy. Podobnie też wyczuwalna jest obecność Syna Matki. Jedno i
drugie musi być całkiem blisko.
wszystkie wątki zbiegały się do wspólnego finału. Merle musiała przyznać sama
przed sobą, że to wszystko ją przerastało. Od chwili porwania Junipy przez Setha
w lustrzanym gabinecie wydarzyło się zbyt wiele, a ona sama nie czuła się w na
siłach, by ogarnąć bieg zdarzeń. Wprawdzie obecność Serafina oraz Vermithraxa i
Lalapei dawały jej pewne poczucie bezpieczeństwa, życzyła sobie jednak, by także
Zima udzielił jej czynnej pomocy i wsparcia. Ale on nie chciał zostawić Lata.
Pory roku nie znikną, obojętnie, co stanie się ze światem ludzi. Zawsze będą go
pokrywać lodem, upałem, czy spadającymi jesiennymi liśćmi. Vermithrax postawił
na szali swoje życie, by uratować Lato, ale nikt mu za to nie podziękował.
Dlatego Merle była wściekła na Zimę. Teraz jego pomoc bardzo by się przydała,
niezależnie od tego, co planowała Królowa.
„Masz w zanadrzu jakiś plan, nieprawdaż?" — zapytała ją w myślach. Ale jak na
prawie każde trudne pytanie, nie otrzymała od niej odpowiedzi.
Po drodze mijali zamarznięte sfinksy, zakute w mlecznych kryształkach lodu —
rezultat szaleństw Zimy, który buszował po wszystkich zakamarkach twierdzy. Z
zastygłych ciał
201
ściekała na lustrzaną posadzkę woda. Merle nie mogła się oprzeć wrażeniu, że od
dobrej chwili przemieszczała się po gigantycznym lustrzanym muzeum.
Serafina owładnęły podobne myśli. — Dziwne — powiedział, mijając całą grupę
zamarzniętych sfinksów. — Wprawdzie to nasi wrogowie, ale... sam już nie wiem...
Dziewczynka domyśliła się, co chciał powiedzieć. — Wyczuwa się w tym miejscu coś
fałszywego.
Kiwnął głową. — Może dlatego, że fałsz pojawia się zawsze wtedy, kiedy aż tyle
żywych istot traci życie. — Po krótkim wahaniu dodał: — I przestępstwa, jakie
wcześniej popełniły, nie bledną w obliczu ich śmierci.
Merle rozmyślała nad jego słowami. I doszła do wstrząsającego wniosku: — Wcale
ich nie żałuję. Staram się, jak mogę, ale nic mi z tego nie wychodzi. Po prostu
nie jest mi ich żal. W międzyczasie zdarzyło się zbyt wiele. Zbyt wielu
niewinnych ludzi mają na sumieniu. Miliony ludzi. — Już chciała powiedzieć
„miliardy", ale nie przeszło jej to przez usta.
Mijali zamarznięte cielska sfinksów, tworzące przedziwne konstelacje
zamarzniętej padliny, wokół których powstawały duże kałuże. Odwilż, rezultat
uścisku Zimy z Latem, rozprzestrzeniała się po najniższych kondygnacjach
twierdzy.
Lalapeja przez cały czas milczała. Merle nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mama
ciągle ją obserwuje. Jakby chciała przewiercić ją wzrokiem na wskroś, wdzierając
się w intymne zakamarki jej serca. W największym napięciu czekała na każde
wypowiedziane przez nią słowo.
— Ha, wiem już! — krzyknęła znienacka Królowa. —Już wiem, dlaczego moje ciało i
Syn Matki w takim stopniu łączą się ze sobą. Dlaczego tak trudno je rozłączyć.
„Co?"
202
— Obydwoje są tutaj.
„W twierdzy? Ależ wiemy o tym od dawna!"
— Głuptasie, w tym samym miejscu. W hali. — Zapadło milczenie. A potem: —
Dokładnie przed nami.
Merle chciała szybko ostrzec pozostałych, ale okazało się to zbędne. Problem
rozwiązał się sam. Vermithrax stanął jak wryty, gdy przed jego oczami, na tle
lodowej panoramy wyłoniły się wyraźne kontury, horyzontalna linia — brzeg
szerokiej balustrady. A w dole, pod nimi... ogromna otchłań.
Lew bardzo powoli czołgał się do przodu. Lalapeja tuż obok niego.
— Co to jest? — zapytał Serafin.
Merle właściwie domyśliła się: dotarli do serca Żelaznego Oka, do świątyni boga
lwów.
Do najświętszego miejsca poświęconego czci Sekhmet. Krypty Królowej Laguny.
Merle i Serafin zeskoczyli z lwiego grzbietu i na czworakach doszli do brzegu
pionowej ściany. Serafin wziął dłoń Merle w swoją dłoń. Dziewczynka poczuła
przyjemne, elektryzujące ją ciepło. Z trudem oderwała wzrok od chłopca i
spojrzała w otchłań.
Po przeciwległej stronie, na ścianie hali — bo była to jednak hala, choć większa
nie tylko od wzniesionych przez ludzi katedr czy sal tronowych, lecz od
ludzkiego wyobrażenia — stal olbrzymi posąg lwicy, większy niż cała wenecka
katedra świętego Marka. Zbudowany z kamienia, porażał wystającymi kłami; każdy z
nich był wielki jak drzewo. Spojrzenie lwicy było ponure i nikczemne, oczy
zapadłe w oczodołach. Na każdym z jej wykutych w kamieniu szponów dyndało
ludzkie ciało. Jakby nadziało się przez przypadek.
203
Na oszklonych ścianach świątyni posąg odbijał się wielokrotnie, stwarzając
złudzenie, że to miejsce ozdabia nie jeden, lecz kilkanaście posągów.
— Czyżbyś to była ty? — wyrwało się Merle.
— Sekbmet — odparła Królowa. — Nie ja.
— Ależ ty i ona to ta sama istota.
— Owszem, kiedyś — odparła gorzko. — Ale taką, jaką wyobrażają mnie sobie
sfinksy, nie byłam nigdy. Kiedy jeszcze nazywałam się Sekbmet, czciły mnie jako
boginię — ale nie w takiej postaci jak tutaj. — W jej tonie słychać było coraz
większą pogardę. — Od tego czasu zamienili mnie w demona. Przyjrzyj się uważnie
trupom wiszącym na szponach. Nigdy nie zabiłam ludzi. Ale sfinksy chętnie
przypisały mi żądzę rozkoszowania się ludzką krwią, pasującą do ich planów.
Skoro „Sekhmet to uczyniła", wmówiły sobie, „więc dlaczego mielibyśmy postępować
inaczej?". Taki los spotyka wszystkich bogów, którzy nie mogą się bronić. Ich
wyznawcy dowolnie, według własnego uznania, kształtują swoje wizje. W miarę
upływu czasu nikt nowych wyobrażeń nie weryfikuje z prawdą.
— W dole musi się znajdować najniższy punkt Żelaznego Oka — włączył się Serafin.
— Zresztą sami spójrzcie.
Ze wszystkich wejść prowadzących do potężnej katedry spływały strumienie wody.
Lalapeja wychyliła głowę i spojrzała na dół, w otchłań:
— Zaraz wszystko zaleje woda, niech tylko na górnych kondygnacjach zacznie się
topić śnieg.
Vermithrax jak zauroczony wpatrywał się w olbrzymi posąg. Nie mógł oderwać od
niego wzroku: — Czy to jest jej ciało?
Merle pomyślała o tym samym. Ale odpowiedź już znała:
— Nie, to tylko posąg.
204
— To gdzie jest jej prawdziwe ciało?
— Po drugiej stronie — odpowiedziała Królowa w myślach Merle. — Spójrz na prawo
od przednich łap posągu. Widzisz ten niewielki podest? I to, co na nim leży?
Na chwilę oczy Merle zaiskrzyły się, próbując dopatrzyć się czegokolwiek we
wskazanym miejscu. Od podestu oddzielała ją znaczna odległość. Posadzka hali
znajdowała się w dole, a balustrada przebiegała wzdłuż ściany na wysokości
jednej trzeciej hali. Obojętnie, co wypatrzyła Królowa, dotarcie do upatrzonego
miejsca będzie możliwe jedynie z Vermithraxem.
W chwili, kiedy Merle już chciała zrezygnować, nagle go zobaczyła. Znalazła też
wskazane przez Królową, spoczywające na nim ciało. Z czterema łapami
skierowanymi w jej stronę. Dziki drapieżnik. Lwica. Nie większa od zwykłego
zwierzęcia. Może nawet lwica wydała się Merle drobniejsza i krucha, o szarej,
trochę zakurzonej sierści. Albo skamienia-lej.
Dziewczynka szybko podzieliła się z innymi swoim odkryciem.
— Jest z kamienia — zamruczał Vermithrax. W jego głosie dało się słyszeć nutę
zadowolenia.
— Nie zawsze tak wyglądałam — powiedziała Królowa głosem Merle, ponieważ
chciała, by wszyscy ją usłyszeli. — Kiedy pozbyłam się tego ciała, było ono z
krwi i kości. W ciągu minionych tysiącleci zastygło na kamień. Wcale o tym nie
wiedziałam.
— Co mogło być spowodowane dotknięciem Kamiennego Światła — dorzuciła zamyślona
Lalapeja.
— Tak, całkiem możliwe — zgodziła się z nią Królowa. Serafin cały czas trzymał
Merle za rękę. Jego spojrzenie
wędrowało od niej do niewielkiego lwiego ciała, spoczy-
205
wającego u stóp odległego podestu. Do świątynnej hali ze wszystkich stron
spływała woda. A im wszystkim wydawało się, że jej szum z każdą chwilą stawał
się głośniejszy i coraz bardziej drapieżny. Nie wszystkie wejścia w ścianach do
hali znajdowały się na poziomie posadzki. Niektóre, jak na przykład balustrada,
przy której stali, były usytuowane wysoko w górze. Woda spadała stamtąd na dół,
rozbryzgując się z potwornym hukiem. A śnieg i lód topniały nieprzerwanie na
jeszcze wyższych kondygnacjach hali. Także stamtąd zaczynała ściekać woda.
— Musimy przedostać się w dół — powiedziała Królowa ponuro. Merle po raz kolejny
miała wrażenie, że coś przed nią zataja. Ostatnią część prawdy. Prawdopodobnie
najmniej przyjemną.
„No, wyduś z siebie, o co chodzi!" — zażądała w myślach.
Królowa zawahała się. — Jeszcze nie teraz. „Nie, właśnie, że teraz!"
Niepewność Królowej przybrała postać upartego milczenia.
„Co się dzieje, do licha?" — Merle chciała kategorycznie żądać wyjawienia
prawdy. Lecz ponieważ formułowała słowa w myślach, a nie wypowiadała ich na
głos, nie przyszło jej to łatwo.
— Nie możemy teraz wszystkiego zakwestionować. „Ależ nie o tym mowa".
— Merle, proszę. To jest dla mnie i tak trudna sytuacja. Merle już chciała coś
niegrzecznie odpowiedzieć, kiedy
poczuła na dłoni silne szarpnięcie Serafina.
— Merle!
— Co?
— Tam na dole coś się nie zgadza.
206
— I to zupełnie — dopowiedział Vermithrax. Lalapeja milczała, blada jak kreda.
Merle spojrzała.
Z pozoru wszystko wyglądało tak samo: demoniczny posąg potężnej Sekhmet, tuż
obok spoczywające na podeście,
0 wiele mniejsze martwe ciało. Dookoła strumienie wody ściekające w dół i powoli
zatapiające posadzkę Żelaznego Oka.
Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie było niepożądanych przybyszów, nigdzie nie
pojawiły się sfinksy.
Ale lustrzane odbicia posągu zaczęły drżeć! Przy pierwszym powierzchownym
spojrzeniu można by je wziąć za drgania cząsteczek spadającej wody, odbijających
się w lustrzanych ścianach w zniekształconych, zamazanych formach. Tyle że po
drganiach i wstrząsach rozległ się silny huk. Olbrzymie kończyny naprężały się i
rozciągały. Tytaniczne cielsko budziło się do życia.
Jedynie część odbić odzwierciedlała stojący posąg Sekhmet. I te pozostawały
nieruchome. Reszta przedstawiała istotę, która z posągiem nie miała nic
wspólnego, poza podobnymi rozmiarami.
Serafin zacisnął rękę na dłoni Merle. Widział już tego potwora, kiedy magia
egipskiego statku powietrznego wydobyła go z ruin na cmentarnej wyspie San
Michele.
Syn Matki — największy ze wszystkich sfinksów, wstrętny
1 odrażający, karykatura wszystkich swoich czcicieli — przez cały czas przebywał
w świątyni. Ale jego sylwetkę postrzegało się złudnie jako jedno z licznych
tutaj lustrzanych odbić.
Teraz wszyscy pojęli swój błąd.
— Na dół! — krzyknęła przeraźliwie Lalapeja. — Jeszcze nas nie zauważył!
Wszyscy poszli w jej ślady. Merle czuła, jakby jej kości zamieniły się w kamień.
Podekscytowanemu Vermithraxowi
207
obsydianowe włosy stanęły dęba. Wysunął do przodu szpony, gotów stanąć do swojej
ostatniej wielkiej walki. Możliwe, że najkrótszej.
Wszystko, co sfinksy ucieleśniały swoją elegancją i doskonałością, u Syna Matki
przybierało postać zniekształconą, zdeformowaną, karykaturalną. Począwszy od
rozmiarów boskiej istoty, rzędu dobrych kilkudziesięciu metrów, liczonych od
męskiej klatki piersiowej aż po zwierzęce łapy. Ręce zakończone były
przerośniętymi palcami. Już one same wystarczyłyby do przemielenia Merle w
drobny mak. Szpony na łapach były żółte i nieruchome. Po każdym kroku
pozostawiały na lustrzanej posadzce metrowe wgłębienia. Cztery lwie łapy i
obydwie ludzkie ręce były za długie i obdarzone zbyt wielką liczbą stawów, razem
ze ścięgnami trochę powykręcanych, które w nienaturalny sposób przylegały do
sierści i skóry, maskując ich ilość, większą niż u każdego sfinksa.
I wreszcie twarz.
Proporcjonalnie do niej oczy były zbyt małe. I połyskiwały poświatą Kamiennego
Światła. Kości policzkowe nadmiernie rozdęte, a nozdrza niczym jaskinie. Czoło
przypominało pionową ścianę pełną bruzd, nacięć i ran, odniesionych w stoczonych
w odległej przeszłości walkach. Skryta za łuskowatymi wargami szczęka nasuwała
skojarzenia ze ścianami stalaktytów i stalagmitów, wejściem do cuchnącej groty,
zionącej przy każdym wydechu czerwonawymi oparami. Tylko włosy na głowie, długie
i gęste, lśniły jedwabnym połyskiem w kolorze ostrego antracytu.
Merle dobrze wiedziała, że wszyscy pomyśleli to samo. Nikt i nic nie powstrzyma
tej bestii. A już na pewno nie drobna lwica, której ciało bez czucia leżało w
dole, na ołtarzu.
— Chyba już zapomniałam, jaki jest niebezpieczny — powiedziała Królowa
beznamiętnie.
208
„Genialnie, doprawdy genialnie — pomyślała gorzko Merle. — Dokładnie te słowa
pragnęłam usłyszeć".
— Ech — odparła Królowa — przecież i tak go zwyciężę. Już raz to uczyniłam!
„Nie zapominaj, że dość dawno temu".
— Tak, masz rację.
Królowa utraciła optymistyczne nastawienie. A jeszcze niedawno, przed
decydującym starciem z Synem Matki, zdawała się być taka pewna siebie. Owładnęło
ją lekkie onieśmielenie. Obojętnie, czy się do tego przyznawała czy nie. Merle
poczuła lęk. Lęk, który nie był jej lękiem. Tak, Królową zawładnął strach.
— Co on zamierza? — wyszeptał powściągliwie Vermi-thrax.
Syn Matki przechadzał się obok groteskowego posągu Sekhmet tam i z powrotem. Raz
wolniej, raz szybciej. Jak myśliwy, który wytropił już swoją ofiarę. Jego wzrok
koncentrował się na malutkim ciele, złożonym u stóp posągu, owej skamieniałej
lwiej padlinie, która wzbudzała w nim dużo większy niepokój niż zalewające
lustrzaną katedrę masy wody.
— Nie wie, co ma zrobić — szepnęła Lalapeja, która wysunęła zabandażowane ręce
aż na kraniec balustrady. Cały czas musiała odczuwać ból, ale nie okazywała, jak
bardzo cierpi. — Widzicie, jaki jest nerwowy. Zdaje sobie sprawę, że musi podjąć
decyzję, ale wzdraga się przed przestąpieniem Rubikonu.
— O czym ty mówisz? — zapytał Verminthrax.
— O decyzji zniszczenia ciała swojej matki — wyjaśnił Serafin. — Dlatego właśnie
zjawił się tutaj. Niczego bardziej nie pragnie, jak unicestwienia Sekhmet. Raz
na zawsze. By nie przydarzyło mu się raz jeszcze jego własne uśmiercenie.
209
— Tak — powiedziała Królowa do Merle. — Musimy się pośpieszyć.
Merle kiwnęła głową. — Vermithraxie, musisz mnie sprowadzić na dół.
Obsydianowy lew uniósł do góry jedną brew. — Obok niego?
— Nie mamy wyboru.
Królowa Laguny nie wspomniała jeszcze ani słowem, w jaki sposób zamierza znaleźć
się z powrotem w swoim ciele. Dokładnie w tej chwili Merle przyszło na myśl, że
najprawdopodobniej to właśnie jest ostatnia z jej tajemnic. Tak, ostatnia
tajemnica, skrywana przez nią do tego momentu.
„Dobrze — pomyślała Merle. — Nadeszła stosowna chwila. Powiedz mi wreszcie".
Po raz pierwszy ogarnęło ją uczucie, że Królowa walczy ze słowami. Jej rozterki
zdawały się nie mieć końca.
„No, powiedz!"
— Kiedy wyjdę z twojego ciała... — urwała raptownie. „Co się wtedy stanie?"
— Kiedy opuszczę twoje ciało, umrzesz.
Merle zamilkła. Nie myślała o niczym. Nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.
Poczuła wielką pustkę.
— Merle, proszę... Jeśli byłoby jakieś inne wyjście...
Jej świadomość została amputowana. Została pozbawiona myśli. Nawet wspomnień.
Takich, które wywoływałyby smutek. Nagle ulotniły się żale, niespełnione
życzenia. Nie pozostało w niej nic.
— Tak mi przykro.
„Mnie też" — pomyślała Merle.
— Co?
„Przyjmuję ten wyrok".
— Czy to wszystko?
210
„A czego po mnie oczekiwałaś? Krzyku, przekleństw, próby obrony?"
Na moment zapadła cisza. A potem: — Nie wiem, czego oczekiwałam.
„Możliwe, że właśnie to przeczuwałam".
— Nie, nie przeczuwałaś. „A właśnie, że tak".
—Ja... ech, do diaska!
„Wyjaśnij mi, proszę, dlaczego dalej nie mogę żyć bez ciebie?"
— To nie jest tak, jak myślisz. To, że znajdę się w innym ciełe, nie ma z tym
nic wspólnego. To...
„Doprawdy?"
— Mogę wprawdzie bez przeszkód opuścić twoje ciało i nie poniesiesz w związku z
tym żadnego uszczerbku. Ale ciało Sekhmet jest martwe, rozumiesz? Nie ma w nim
już życia. I dlatego...
„Musisz przyjąć jakieś inne".
— Tak, coś w tym rodzaju.
„Chcesz z moją pomocą ożywić te kamienne zwłoki?"
— Innej możliwości nie ma. Bardzo mi przykro. „Wiedziałaś o tym cały czas?"
Milczenie. Wiedziałaś?
— Tak.
Serafin ścisnął jej rękę. — O czym wy tam tak ochoczo rozmawiacie? — W jego
oczach zobaczyła troskę.
— O niczym ważnym. — Merle własne słowa wydały się puste i bezsensowne. —
Wszystko jest w najlepszym porządku.
Ale teraz Królowa zawładnęła jej głosem. I zanim mogła zareagować, powiedziała:
— Wszyscy mają prawo, by się dowiedzieć. I zadecydować razem.
211
— Ale o czym? — Serafin wyprężył się. Przez twarz przemknął mu cień
podejrzliwości. Zaintrygowana Lalapeja przysunęła się bliżej. — Co masz na
myśli? — zapytała.
Merle za wszelką cenę starała się skoncentrować, zebrać myśli i wyciszyć w sobie
głos Królowej. Jak wtedy, w jaskini. Tym razem jednak bezskutecznie. Mogła
jedynie przysłuchać się, jak Królowa jej ustami wyjaśnia, co wkrótce nastąpi. Co
wkrótce musi nastąpić.
— Nie! — wykrzyknął Serafin. — To nie wchodzi w rachubę.
— Musimy znaleźć inne wyjście z sytuacji — zaburczał Vermithrax. Jego słowa
zabrzmiały jak ostrzeżenie.
Lalapeja zbliżyła się do Merle i objęła ją. Chciała coś powiedzieć. Już
rozchyliła usta, kiedy zza jej pleców dobiegł czysty dziewczęcy głos.
— Nie mówicie chyba poważnie?
Merle odwróciła się. I nie mogła uwierzyć. — Junipa! Wyrwała się z objęć Lalapei
i Serafina i podbiegła do dziewczynki.
— Dobrze się czujesz? Nie jesteś ranna? Co się z tobą działo? — Na chwilę
zapomniała o słowach Królowej Laguny, podobnie jak o swoim przyszłym losie. Nie
mogła oderwać wzroku od Junipy. Patrzyła wciąż na nią jak na zjawę, która
właśnie spadła z nieba. — Gdzie jest Seth? Co on z tobą zrobił?
Junipa uśmiechnęła się zagadkowo. Jakby chciała ukryć ból, który jej dokuczał.
Uścisk Kamiennego Światła. Niewidoczne szpony, chwytające ją za serce.
W dole Syn Matki nieprzerwanie chodził tam i z powrotem. Zbyt pogrążony w
zniewalających go myślach, nie zauważył poruszenia na balustradzie. I dalej się
wahał, czy zniszczyć ciało swojej matki. Ciężki oddech i parskanie odbi-
212
jały się echem od ścian, a trzask pękającej pod jego szponami lustrzanej
posadzki przypominał odgłos zderzających się ze sobą lodowych kier.
Vermithrax starał się cały czas mieć bestię na oku. Jednocześnie od czasu do
czasu zerkał na dziewczynki. Także Serafin doczołgał się do nich, uścisnął
Junipę, po czym podszedł do chłopców i uścisnął po kolei rękę Daria, Tiziana i
Aristida. Czeladnicy Arcimbolda podtrzymywali Unke, która prawą nogę wspierała
na wyciosanej na szybko drewnianej protezie, przypominającej kawałek odrąbanego
regału na książki. Unke mocno zagryzała wargi syreniego pyska, dusząc w sobie
ból.
— Koniecznie chciała do was dołączyć — wyjaśniła Junipa w odpowiedzi na
spojrzenie Serafina. — Unke i wszystkich pozostałych spotkałam w bibliotece.
Merle uśmiechnęła się ciepło do syreny. Przypomniała sobie scenę z przeszłości,
kiedy to u boku Unke płynęła gondolą przez ciemny jak noc tunel. Dotknęła cię
Królowa Laguny, jesteś kimś wyjątkowym, powiedziała wtedy do niej Unke.
Merle zarzuciła obraz z przeszłości i zwróciła się do stojącej przed nią Junipy:
— Co się stało z Sethem? Strasznie się o ciebie bałam.
Junipa spochmurniała. — Byliśmy w Wenecji. Seth i ja. U faraona.
— U faraona?
Junipa przytaknęła. — Amenophis nie żyje. A imperium ginie.
— Czy Seth...
— Zabił faraona? Tak, a zaraz potem siebie. Ale wcześniej puścił mnie wolno.
Królowa ekscytowała się relacją Merle. —Sfinksy wystawiły faraona do wiatru.
Pasuje to do nich jak ulał. Wykorzystały
213
imperium tylko w celu przywrócenia Syna Matki do życia. I chcą dalszych
podbojów. Nie satysfakcjonuje ich panowanie na tym świecie.
Junipa chwyciła Merle za ramiona. — Przed chwilą nie mówiłaś chyba poważnie...
albo ona. Zresztą obojętnie, kto.
Merle wyrwała dłoń z objęć Junipy. Odwróciła wzrok od jej lustrzanych oczu.
Miała wrażenie, że została zapędzona w kozi róg, w ślepy zaułek, z którego nie
było już odwrotu.
— Bez Syna Matki sfinksy nie dysponują wystarczającą siłą, by opuścić nasz świat
— powiedziała, cały czas zwrócona twarzą do Junipy, nie patrząc jej jednak w
oczy. — A jeśli jest tylko jeden sposób, by ich pokonać... nie mam wyboru,
Junipo. Na was nic takiego nie ciąży.
Junipa energicznie potrząsnęła głową. — Nie jesteś sobą, skoro tak mówisz.
— Królowa życzyła sobie, żeby wszyscy usłyszeli prawdę i wspólnie podjęli
decyzję. Ale teraz mówię w swoim imieniu. I nie pozwolę, by ktoś za mnie
decydował. To jest moja sprawa, wyłącznie moja, nie wasza.
— Nie! — Junipa podeszła do przyjaciółki i chwyciła ją za rękę. — Pozwól mi
pójść za ciebie, Merle. Powiedz jej, że może przyjąć moje ciało.
— Co za bzdura!
— Nieprawda! — powiedziała Junipa stanowczo. — Jeszcze trochę, a Kamienne
Światło uzyska nade mną pełnię władzy. Czuję go, Merle. Osacza mnie i wykańcza.
Nie pozostało mi dużo czasu.
— To przejdź przez lustro i wkrocz do innego świata. Tam Światło nie ma nad tobą
władzy.
— Nie pozwolę, żebyś umarła. Spójrz na mnie! Moje oczy nie są ludzkie. Moje
serce nie jest ludzkie. Merle, jestem karykaturą. Potworną i złą karykaturą. —
Spojrzała na Serafi-
214
— Ale o czym? — Serafin wyprężył się. Przez twarz przemknął mu cień
podejrzliwości. Zaintrygowana Lalapeja przysunęła się bliżej. — Co masz na
myśli? — zapytała.
Merle za wszelką cenę starała się skoncentrować, zebrać myśli i wyciszyć w sobie
głos Królowej. Jak wtedy, w jaskini. Tym razem jednak bezskutecznie. Mogła
jedynie przysłuchać się, jak Królowa jej ustami wyjaśnia, co wkrótce nastąpi. Co
wkrótce musi nastąpić.
— Nie! — wykrzyknął Serafin. — To nie wchodzi w rachubę.
— Musimy znaleźć inne wyjście z sytuacji — zaburczał Vermithrax. Jego słowa
zabrzmiały jak ostrzeżenie.
Lalapeja zbliżyła się do Merle i objęła ją. Chciała coś powiedzieć. Już
rozchyliła usta, kiedy zza jej pleców dobiegł czysty dziewczęcy głos.
— Nie mówicie chyba poważnie?
Merle odwróciła się. I nie mogła uwierzyć. — Junipa! Wyrwała się z objęć Lalapei
i Serafina i podbiegła do dziewczynki.
— Dobrze się czujesz? Nie jesteś ranna? Co się z tobą działo? — Na chwilę
zapomniała o słowach Królowej Laguny, podobnie jak o swoim przyszłym losie. Nie
mogła oderwać wzroku od Junipy. Patrzyła wciąż na nią jak na zjawę, która
właśnie spadła z nieba. — Gdzie jest Seth? Co on z tobą zrobił?
Junipa uśmiechnęła się zagadkowo. Jakby chciała ukryć ból, który jej dokuczał.
Uścisk Kamiennego Światła. Niewidoczne szpony, chwytające ją za serce.
W dole Syn Matki nieprzerwanie chodził tam i z powrotem. Zbyt pogrążony w
zniewalających go myślach, nie zauważył poruszenia na balustradzie. I dalej się
wahał, czy zniszczyć ciało swojej matki. Ciężki oddech i parskanie odbi-
212
— Ale o czym? — Serafin wyprężył się. Przez twarz przemknął mu cień
podejrzliwości. Zaintrygowana Lalapeja przysunęła się bliżej. — Co masz na
myśli? — zapytała.
Merle za wszelką cenę starała się skoncentrować, zebrać myśli i wyciszyć w sobie
głos Królowej. Jak wtedy, w jaskini. Tym razem jednak bezskutecznie. Mogła
jedynie przysłuchać się, jak Królowa jej ustami wyjaśnia, co wkrótce nastąpi. Co
wkrótce musi nastąpić.
— Nie! — wykrzyknął Serafin. — To nie wchodzi w rachubę.
— Musimy znaleźć inne wyjście z sytuacji — zaburczał Vermithrax. Jego słowa
zabrzmiały jak ostrzeżenie.
Lalapeja zbliżyła się do Merle i objęła ją. Chciała coś powiedzieć. Już
rozchyliła usta, kiedy zza jej pleców dobiegł czysty dziewczęcy głos.
— Nie mówicie chyba poważnie?
Merle odwróciła się. I nie mogła uwierzyć. — Junipa! Wyrwała się z objęć Lalapei
i Serafina i podbiegła do dziewczynki.
— Dobrze się czujesz? Nie jesteś ranna? Co się z tobą działo? — Na chwilę
zapomniała o słowach Królowej Laguny, podobnie jak o swoim przyszłym losie. Nie
mogła oderwać wzroku od Junipy. Patrzyła wciąż na nią jak na zjawę, która
właśnie spadła z nieba. — Gdzie jest Seth? Co on z tobą zrobił?
Junipa uśmiechnęła się zagadkowo. Jakby chciała ukryć ból, który jej dokuczał.
Uścisk Kamiennego Światła. Niewidoczne szpony, chwytające ją za serce.
W dole Syn Matki nieprzerwanie chodził tam i z powrotem. Zbyt pogrążony w
zniewalających go myślach, nie zauważył poruszenia na balustradzie. I dalej się
wahał, czy zniszczyć ciało swojej matki. Ciężki oddech i parskanie odbi-
212
— Ale o czym? — Serafin wyprężył się. Przez twarz przemknął mu cień
podejrzliwości. Zaintrygowana Lalapeja przysunęła się bliżej. — Co masz na
myśli? — zapytała.
Merle za wszelką cenę starała się skoncentrować, zebrać myśli i wyciszyć w sobie
głos Królowej. Jak wtedy, w jaskini. Tym razem jednak bezskutecznie. Mogła
jedynie przysłuchać się, jak Królowa jej ustami wyjaśnia, co wkrótce nastąpi. Co
wkrótce musi nastąpić.
— Nie! — wykrzyknął Serafin. — To nie wchodzi w rachubę.
— Musimy znaleźć inne wyjście z sytuacji — zaburczał Vermithrax. Jego słowa
zabrzmiały jak ostrzeżenie.
Lalapeja zbliżyła się do Merle i objęła ją. Chciała coś powiedzieć. Już
rozchyliła usta, kiedy zza jej pleców dobiegł czysty dziewczęcy głos.
— Nie mówicie chyba poważnie?
Merle odwróciła się. I nie mogła uwierzyć. — Junipa! Wyrwała się z objęć Lalapei
i Serafina i podbiegła do dziewczynki.
— Dobrze się czujesz? Nie jesteś ranna? Co się z tobą działo? — Na chwilę
zapomniała o słowach Królowej Laguny, podobnie jak o swoim przyszłym losie. Nie
mogła oderwać wzroku od Junipy. Patrzyła wciąż na nią jak na zjawę, która
właśnie spadła z nieba. — Gdzie jest Seth? Co on z tobą zrobił?
Junipa uśmiechnęła się zagadkowo. Jakby chciała ukryć ból, który jej dokuczał.
Uścisk Kamiennego Światła. Niewidoczne szpony, chwytające ją za serce.
W dole Syn Matki nieprzerwanie chodził tam i z powrotem. Zbyt pogrążony w
zniewalających go myślach, nie zauważył poruszenia na balustradzie. I dalej się
wahał, czy zniszczyć ciało swojej matki. Ciężki oddech i parskanie odbi-
212
jały się echem od ścian, a trzask pękającej pod jego szponami lustrzanej
posadzki przypominał odgłos zderzających się ze sobą lodowych kier.
Vermithrax starał się cały czas mieć bestię na oku. Jednocześnie od czasu do
czasu zerkał na dziewczynki. Także Serafin doczołgał się do nich, uścisnął
Junipę, po czym podszedł do chłopców i uścisnął po kolei rękę Daria, Tiziana i
Aristida. Czeladnicy Arcimbolda podtrzymywali Unke, która prawą nogę wspierała
na wyciosanej na szybko drewnianej protezie, przypominającej kawałek odrąbanego
regału na książki. Unke mocno zagryzała wargi syreniego pyska, dusząc w sobie
ból.
— Koniecznie chciała do was dołączyć — wyjaśniła Junipa w odpowiedzi na
spojrzenie Serafina. — Unke i wszystkich pozostałych spotkałam w bibliotece.
Merle uśmiechnęła się ciepło do syreny. Przypomniała sobie scenę z przeszłości,
kiedy to u boku Unke płynęła gondolą przez ciemny jak noc tunel. Dotknęła cię
Królowa Laguny, jesteś kimś wyjątkowym, powiedziała wtedy do niej Unke.
Merle zarzuciła obraz z przeszłości i zwróciła się do stojącej przed nią Junipy:
— Co się stało z Sethem? Strasznie się o ciebie bałam.
Junipa spochmurniała. — Byliśmy w Wenecji. Seth i ja. U faraona.
— U faraona?
Junipa przytaknęła. — Amenophis nie żyje. A imperium ginie.
— Czy Seth...
— Zabił faraona? Tak, a zaraz potem siebie. Ale wcześniej puścił mnie wolno.
Królowa ekscytowała się relacją Merle. — Sfinksy wystawiły faraona do wiatru.
Pasuje to do nich jak ulał. Wykorzystały
213
imperium tylko w celu przywrócenia Syna Matki do życia. I chcą dalszych
podbojów. Nie satysfakcjonuje ich panowanie na tym świecie.
Junipa chwyciła Merle za ramiona. — Przed chwilą nie mówiłaś chyba poważnie...
albo ona. Zresztą obojętnie, kto.
Merle wyrwała dłoń z objęć Junipy. Odwróciła wzrok od jej lustrzanych oczu.
Miała wrażenie, że została zapędzona w kozi róg, w ślepy zaułek, z którego nie
było już odwrotu.
— Bez Syna Matki sfinksy nie dysponują wystarczającą siłą, by opuścić nasz świat
— powiedziała, cały czas zwrócona twarzą do Junipy, nie patrząc jej jednak w
oczy. — A jeśli jest tylko jeden sposób, by ich pokonać... nie mam wyboru,
Junipo. Na was nic takiego nie ciąży.
Junipa energicznie potrząsnęła głową. — Nie jesteś sobą, skoro tak mówisz.
— Królowa życzyła sobie, żeby wszyscy usłyszeli prawdę i wspólnie podjęli
decyzję. Ale teraz mówię w swoim imieniu. I nie pozwolę, by ktoś za mnie
decydował. To jest moja sprawa, wyłącznie moja, nie wasza.
— Nie! — Junipa podeszła do przyjaciółki i chwyciła ją za rękę. — Pozwól mi
pójść za ciebie, Merle. Powiedz jej, że może przyjąć moje ciało.
— Co za bzdura!
— Nieprawda! — powiedziała Junipa stanowczo. — Jeszcze trochę, a Kamienne
Światło uzyska nade mną pełnię władzy. Czuję go, Merle. Osacza mnie i wykańcza.
Nie pozostało mi dużo czasu.
— To przejdź przez lustro i wkrocz do innego świata. Tam Światło nie ma nad tobą
władzy.
— Nie pozwolę, żebyś umarła. Spójrz na mnie! Moje oczy nie są ludzkie. Moje
serce nie jest ludzkie. Merle, jestem karykaturą. Potworną i złą karykaturą. —
Spojrzała na Serafi-
214
na, wsłuchującego się w każde jej słowo. — Ty masz przynajmniej jego, Merle,
masz kogoś, dla kogo warto żyć. Ale ja? Kiedy zginiesz, nie będę miała nikogo.
— To nieprawda — powiedziała Unke.
Merle podeszła do Junipy, objęła ją, przycisnęła mocno do siebie i powiedziała:
— Rozejrzyj się wokół siebie. To są twoi przyjaciele. Żaden z nich cię nie
zostawi.
Serafin stał tuż obok. Targały nim sprzeczne uczucia. Przecież musi być jakieś
inne wyjście. Po prostu musi!
— Wszyscy już słyszeliście — Dario włączył się do rozmowy. — Faraon nie żyje. A
jego śmierć przesądza o wszystkim. Imperium jest prawie pokonane. A jeśli
sfinksy chcą stąd wiać, to tym lepiej dla nas. Dlaczego w innych, nieznanych nam
światach miałoby być nam lepiej niż w naszym świecie? Przeżyliśmy, prawda? Inni
też przeżyją. To nie jest nasz problem. Także nie twój, Merle.
Uśmiechnęła się do niego smutno. Nie przepadała przecież za Dariem, ale w tej
chwili zrobiło jej się ciepło na sercu. Nawet on chciał odwieść ją od powziętego
zamiaru. „Tak — pomyślała — Serafin dobrze uczynił, że pogodził się ze swoim
dawnym wrogiem. Dario nie był złym chłopakiem, nawet jeśli nie zdawał sobie
sprawy z tego, co ją czeka w najbliższej przyszłości".
— Nie zwlekajmy, nie mamy czasu — powiedziała Królowa Laguny. — Syn Matki
wkrótce przestanie się bać i będzie chciał zniszczyć moje ciało. A wtedy będzie
za późno.
Merle puściła Junipę. — Muszę już iść.
— Nie! — Do lustrzanych oczu dziewczynki napłynęły łzy. A Merle sądziła, że
Junipa nie potrafi płakać.
Sięgnęła do kieszeni sukienki i wyciągnęła wodne lusterko. Obróciła się i podała
je Lalapei. — Dziękuję ci, jest teraz twoje. I obiecaj mi, że wypuścisz na
wolność uwięzioną w nim zjawę.
215
Lalapeja wzięła lusterko, nie przyglądając mu się zbytnio. Patrzyła na córkę. —
Merle, nie czyń tego! — powiedziała.
Merle objęła ją. — Bądź zdrowa! — Głos jej się łamał, ale po chwili wzięła się w
garść. — Zawsze wiedziałam, że jesteś gdzieś. Zawsze.
Lalapeja była biała jak kreda. Nie docierało do niej jeszcze, że miałaby znowu
utracić ledwo co odzyskaną córkę.
— Merle, to twoja decyzja. — Uśmiechnęła się niepewnie.
— Z reguły wszyscy rodzice popełniają ten sam błąd. Nie chcą się pogodzić z
faktem, że ich dzieci same podejmują decyzje. Ale ty nie pozostawiasz mi żadnego
wyboru.
Merle uśmiechnęła się, choć do oczu cisnęły jej się łzy. Po raz ostatni objęła
mamę. Podeszła też do Unke i do pozostałych, pożegnała się z nimi, jak ognia
unikając wzroku Junipy. Na końcu stanęła przed Serafinem.
W samym dole krypty Syn Matki parskał i charczał. Odgłosy stamtąd dobiegające
były coraz bardziej niecierpliwe i gniewne.
Serafin wziął ją mocno w ramiona i pocałował w czoło.
— Nie chcę, byś to robiła. Uśmiechnęła się. — Tak, wiem.
— Ale ty uparcie trwasz przy swoim?
— Tak, tak.
— Nie powinniśmy byli wtedy pójść do tego domu. Nie uruchomilibyśmy całego
łańcucha wydarzeń.
Merle poczuła płynące od niego ciepło. — Gdybyśmy nie uratowali Królowej z rąk
egipskich oprawców... kto wie, co by się wtedy zdarzyło. Może wypadki
potoczyłyby się całkiem inaczej, może teraz byłoby jeszcze gorzej.
— Ale wtedy mielibyśmy siebie.
—Tak, — uśmiechnęła się smutno. — Tak, wtedy mielibyśmy siebie.
216
— Gwiżdżę na cały ten świat!
Merle potrząsnęła głową. — Nie, nie gwiżdżesz, i dobrze o tym wiesz. Nawet Dario
nie wierzy w to, co powiedział przed chwilą. Może jutro, a może dopiero w
odległej przyszłości zmieni zdanie. Tak jak ty. A ból ustąpi. Tak jest zawsze.
— Pozwól iść mnie — Serafin nie ustępował. — Jeżeli Królowa może wskoczyć do
mojego ciała, niech bierze moje życie. Niech wskrzesi swoje ciało za pomocą
mojego.
— Dlaczego miałabym pozwolić iść tobie, skoro odmówiłam Junipie?
— Ponieważ... wtedy mogłabyś żyć dla Junipy. To twoja przyjaciółka, nieprawdaż?
Uśmiechnęła się szczerze i delikatnie potarła nosem o jego nos. — Nieźle mnie
podchodzisz. — Po czym pocałowała go w usta, bardzo szybko, i zrobiła krok do
tyłu.
— Serafin wcale się nie myli, Merle — powiedziała przejęta Królowa. — Równie
dobrze mogę posłużyć się jego ciałem.
„Nie" — pomyślała Merle i zwróciła się do Vermithraxa.
— Idziemy, najwyższa pora.
Potężne obsydianowe ślepia świeciły mocnym blaskiem. — Do usług. Aż do końca.
Ale powinnaś wiedzieć, że trudno mi się z tym pogodzić.
— Nie musisz mi być posłuszny. Jestem tylko skromną dziewczyną. Jedną z wielu.
Rozumiesz mnie, prawda? Wiesz, że mam rację. — Także Vermithrax był gotów do
złożenia ofiary za swój ród. Jeżeli ktokolwiek rozumiał Merle, to właśnie on.
Zgaszony i smutny spuścił łeb. I milczał. Merle dosiadła go i wyprostowała się.
Spojrzała w otchłań. W dole zobaczyła Syna Matki, który wolno szedł w stronę
posągu. Zbliżał się do zwłok Sekhmet, przebierając łapami gwałtowniej
217
i drapieżniej. Zalana wodą posadzka pękała pod nimi jak gwiazdy ze srebrnego
szkła.
Podczas gdy lew podchodził do balustrady i rozpościerał swoje skrzydła, Merle po
raz ostatni odwróciła się.
Junipa łkała, wpatrując się w nią. "Wyglądała tak, jakby chciała rzucić się na
Vermithraxa i za wszelką cenę go powstrzymać. Merle uśmiechnęła się do niej i
potrząsnęła przecząco głową: — Nie — szepnęła.
Unke z największym trudem, korzystając z pomocy obydwu chłopców, wyprostowała
się, nie bacząc na złamaną kość. Oto ironia losu, że właśnie ona, która przyszła
na świat bez nóg, kuśtykała teraz, nie mogąc również powstrzymać Merle.
Chłopcy także mieli smutne miny. Dario tak mocno zaciskał wargi, jakby chciał w
zębach zmiażdżyć żelazo. Tiziano z trudem powstrzymywał napływające mu do oczu
łzy.
Sylwetka Lalapei była rozmazana. Jakby jej ciało akurat zmieniało się z
człowieka w sfinksa. Nie mogła oderwać oczu od córki. Merle po raz pierwszy
naprawdę czuła, że Lalapeja nie jest jej obca, że w wodnym lustrze nie dotykała
jej anonimowa dłoń. To była jej mama. Tak, wreszcie się odnalazły.
Vermithrax dotarł do balustrady. Uniósł się i opuścił skrzydła. Jakby musiał
najpierw wypróbować, czy w dalszym ciągu ma nad nimi pełną kontrolę.
„Nawet on chce zyskać na czasie — pomyślała wzruszona Merle. — Stary, poczciwy
Vermithrax".
— Zbliża się godzina zero — rzekła Królowa. — Lada moment Syn Matki zniszczy
moje ciało.
Przednie łapy Vermithraxa oderwały się od podłoża.
Kątem swoich oczu Syn Matki dojrzał w głębi hali jakiś ruch. Po chwili rozpoznał
obsydianowego lwa. Z jego gar-
218
dzieli wydobył się demoniczny ryk. Lustrzane ściany zadrżały, a przykrywająca
posadzkę woda spieniła się.
Serafin potężnym skokiem rzucił się na Vermithraxa. W momencie, kiedy lew
wzniósł się do góry, chłopiec dosko-czył do niego, uchwycił się jego sierści i
podciągnął się do góry. Następnie usadowił się tuż za Merle. — Lecę z tobą!
Dokądkolwiek — ale zawsze z tobą!
Syn Matki ryknął jeszcze donośniej, kiedy zobaczył lecącego na niego
Vermithraxa. Obsydianowy lew wcale się nie zirytował, kiedy poczuł, że dosiadł
go drugi jeździec. Na odwrót było już za późno. Bestia zauważyła ich. Nie mieli
wyboru, musieli dokończyć raz już zaczęte dzieło. Nieważnie, w jaki sposób.
— Jesteś szalony! — Merle krzyknęła zza ramienia, podczas gdy Vermithrax pędził
w dół.
— Dlatego pasujemy do siebie, nieprawdaż? — odpowiedział Serafin, wrzeszcząc jej
prosto do ucha i usiłując przekrzyczeć szum wodnych mas i wiejący z naprzeciwka
wiatr. Świat wokół nich ginął w szczęku tłuczonego szkła.
Vermithrax kierował się prosto na potężną czaszkę Syna Matki. W stosunku do
reszty ciała nie była wielka, a mimo to jej widok zapierał dech w piersi.
Skąpana niegdyś w żarze lawy Kamiennego Światła, ryczała i buchała teraz
nieziemską energią.
Wysoko nad nimi wszyscy podbiegli do balustrady. Ich twarze pokryły się
kryształkami lodu, który dookoła zamieniał się wodę. Nie odgrywało już większej
roli, czy Syn Matki ich zauważy. Na bieg zdarzeń na dole nie mieli już
najmniejszego wpływu.
Potężny sfinks odstąpił od posągu, obrócił się i rozwarł paszczę na widok
pędzącego Vermithraxa. Jego ryk wstrząsnął całym Żelaznym Okiem. Strzelista
lustrzana katedra zadrżała w posadach.
219
Woda zalewająca posadzkę spieniła się i zafalowała. Ruchy, jakie wykonywała
bestia, były nieprawdopodobnie szybkie. I należało się raczej spodziewać, że
staną się jeszcze bardziej niebezpieczne, skoro tylko sfinks odzyska dawną
sprawność i sprężystość ruchów. Przez tysiące lat jego cielsko spoczywało
nieruchomo w podziemiach laguny. Będąc u szczytu swoich możliwości, rozprawiłby
się z Vermithraxem w ciągu jednej sekundy. I za jednym uderzeniem.
Obsydianowy lew błyskawicznie skręcił i uciekł spod szponów bestii w stronę
ściany tak szybko, że Merle i Serafin nie mogli rozpoznać się w lustrzanych
odbiciach. A te stawały się coraz większe i przeszywały powietrze jak jaskrawa
plama. Vermithrax po raz kolejny wymknął się z ich zasięgu, zatoczył łuk przy
ścianie i poleciał w dół. Sfinks zawył i zary-czal. Raz jeszcze próbował
przechwycić ich w powietrzu jak natrętną muchę, ale i tym razem jedynie przeszył
powietrze. Manewry Vermithraxa sprawiały, że Serafinowi i Merle brakowało tchu,
ale Synowi Matki nieźle utarły nosa.
Im bardziej Vermithrax zniżał lot, tym bardziej narażał się na
niebezpieczeństwo. Bestia próbowała dosięgnąć go potężnymi lwimi łapami. Raz
nawet Vermithrax musiał przelecieć sfinksowi między wysokimi jak wieże nogami.
Od łapczywych szponów bestii dzieliły ich centymetry. Syn Matki robił, co mógł:
tryskały z niego fontanny wody, które utrudniały widoczność, a wściekły ryk
przyprawiał wszystkich o potworny ból uszu.
Vermithrax pojawił się po drugiej stronie, za plecami sfinksa, dość blisko
kamiennego posągu Sekhmet. W jego pobliżu zniżył lot i z dwójką jeźdźców na
grzbiecie skrył się przed szponami przeciwnika w cieniu posągu.
— Pozwól mi zeskoczyć z grzbietu! — krzyknęła Vermi-thraxowi do ucha Merle. —
Załatwię go na stojąco. Spróbuj odwrócić jego uwagę.
220
Vermithrax posłusznie wykonał polecenie i wylądował na ziemi. Merle prosto z
jego grzbietu zeskoczyła do kałuży roztopionego śniegu. Zaraz za nią zeskoczył
Serafin. Bajorko sięgało im aż do ud i było piekielnie zimne. Na moment
wstrzymali oddech.
Nie było czasu na czułe pożegnanie. Ciosy bestii wstrząsnęły potężnym posągiem.
Syn Matki ostatecznie stracił respekt dla bogini i od drugiej strony próbował
powalić jej pomnik na ziemię. Merle zastanawiała się, czy szalejąca bestia znała
zamiary Królowej.
— Oczywiście — powiedziała — że mnie czuje, tak samo jak ja jego. Ale zbyt
krótko przebywa w świecie żyjących. Jego odczucia są jeszcze zwodnicze. Nie
potrafi ich przyporządkować. Mimo to wyczuwa powagę sytuacji i grożące mu
niebezpieczeństwo. Wkrótce odzyska też dawną ostrość zmysłów. Nie daj się zwieść
spektaklem, który w tej chwili urządza. To nie jest głupi kolos. Wręcz
przeciwnie. Nie brakuje mu inteligencji. Kiedy przestanie zachowywać się jak
niemowlak, stanie się naprawdę groźny.
Vermithrax uniósł się do góry i po raz ostatni puścił do Merle oko. Potem
zatoczył wokół pomnika łuk i ruszył w dół, na Syna Matki. Rzucając na szalę całą
swoją odwagę — ze świadomością utraty życia. Tylko dlatego, by Merle mogła
osiągnąć swój cel.
Tymczasem dziewczynka rozejrzała się dookoła i odkryła ołtarz, na którym leżało
skamieniałe ciało Sekhmet. Ołtarz był oddalony około trzydziestu metrów od
posągu. „W tym miejscu bylibyśmy jak bezbronne muchy, wystawieni na atak Syna
Matki" — pomyślała. Jeśli jednak jej plan powiedzie się, to manewry Vermithraxa
odwrócą uwagę od niej samej i od ołtarza Sekhmet.
221
Serafin szedł najpierw krok w krok za Merle, brodząc po kostki w wodzie, by za
chwilę przemknąć obok kamiennych łap posągu. — Merle, proszę, pozwól załatwić go
mnie.
Nawet na niego nie spojrzała. — Myślisz, że doszłam do tego miejsca po to, by
akurat tutaj zmienić zdanie?
Chwycił ją za ramię. Zatrzymała się niechętnie, wpatrzona w Vermithraxa, który
umiejętnie zwabił Syna Matki. — Nic nie jest warte twojego życia — powiedział
ponurym głosem. — Wszystko, o co walczysz... nie, za to nie warto umierać.
— Pozwól mi działać — odparła, potrząsając głową. — Nie mamy czasu.
Serafin spojrzał na Vermithraxa i na kolosa. Merle czuła, co działo się teraz w
jego wnętrzu. W oczach miał bezradność. Ona sama świetnie znała to uczucie.
— Zapytaj Królową — Serafin raz jeszcze nie dawał za wygraną. — Nawet ona nie
chce, żebyś zginęła. Powiedz jej, niech wybierze mnie i moje ciało.
— To jest możliwe — powiedziała Królowa po krótkim wahaniu.
— Nie! — Merle przerwała zdecydowanym ruchem ręki, jakby chciała zdusić
jakikolwiek sprzeciw w zarodku.
Pobiegła do skamieniałej Sekhmet po stawiającej opór wodzie. Serafin za nią.
Obydwoje zupełnie nie zważali na to, że Syn Matki, gdyby się tylko odwrócił,
miałby ich w zasięgu swoich łap. Wszystko postawili na jedną kartę.
Merle pierwsza dobiegła do podestu. Wskoczyła na pierwsze stopnie ołtarza. Na
widok drobnego ciała Sekhmet ponownie ogarnęło ją zdumienie. Niewielka zwykła
lwica, zupełnie niepodobna do demonicznej bogini, wykreowanej przez twórców
posągu. Przez moment zastanowiła się, kto miał prawo wstępu do świątyni, by móc
oglądać prawdziwą
222
Sekhmet. Zapewne nieliczny krąg wtajemniczonych, kilku kaplanów-sfinksów,
najpotężniejszych mistrzów magii. „Co mam teraz zrobić?" — spytała w myślach.
— Tylko ją dotknij. — Królowa zawahała się na moment.
— Reszta należy do mnie.
Merle zamknęła oczy i położyła dłonie między kamiennymi uszami lwiej bogini. W
tym samym momencie Serafin chwycił ją za ramię. Merle sądziła, że chce ją
powstrzymać, w najgorszym razie siłą. Ale nie, nie uczynił tego.
Zamiast tego przyciągnął ją do siebie, chwycił w ramiona i pocałował.
Merle wcale się nie broniła. Jeszcze nigdy w życiu nie całowała się z
chłopakiem. Nie w ten sposób. Kiedy obydwoje rozchylili usta, a koniuszki ich
języków musnęły się, poczuła, jakby Serafin porwał ją do jakiegoś innego
miejsca, może tak samo niebezpiecznego jak to tutaj, ale bardziej wyrazistego i
cieplejszego — gdzie nawet zatraceni mogą żywić nadzieję.
Otworzyła oczy i zauważyła, że na nią patrzy. Odpowiedziała mu równie głębokim
spojrzeniem. Wtedy poznała prawdę.
— Nie! — odepchnęła go zaszokowana. Niezdolna uwierzyć w to, co zdarzyło się
przed chwilą.
„Królowo?! — krzyknęła w myślach — Sekhmet?! Odpowiedziało jej milczenie.
Serafin uśmiechnął się przez łzy, spuścił głowę i wszedł na podest, zajmując jej
miejsce.
— Nie! — krzyknęła raz jeszcze — To nie może być prawda! — ...Dlaczego mi to
zrobiliście?
— Serafin jest dzielnym chłopcem — odparła Królowa, posługując się głosem
Serafina. Jego ustami, jego wargami.
— „Nie pozwolę, byś zginęła, Merle". Tak, jego propozy-
223
cja była bardzo śmiała. A ostateczną decyzję podjęłam ja sama.
Serafin włożył rękę między uszy skamieniałego ciała. Merle doskoczyła do niego,
by go zepchnąć. Ale Serafin potrząsnął tylko głową. — Nie — szepnął.
— Ale... ale ty... — słowa ugrzęzły jej w gardle. Serafin pocałował ją i w ten
sposób umożliwił Królowej Laguny przejście do jego ciała. Naprawdę zdecydował
się na ten krok!
Poczuła, że nogi się pod nią uginają. Twardo wyskoczyła na ostatni stopień
ołtarza, który tylko nieznacznie wystawał z wody.
— Ta zmiana osłabiła cię — powiedzieli wspólnie Królowa i Serafin. — Na razie
będziesz spać. Musisz teraz odpocząć.
Raz jeszcze chciała się podnieść, rzucić się na Serafina. Błagać go, by
zaniechał swojego pomysłu. Ale jej ciało nie należało już do niej. Jakby wraz z
Królową opuściły ją także witalne siły, podtrzymujące ją przy życiu, bez
jedzenia, bez snu. Dopadło ją teraz zmęczenie jak podstępna choroba. Nie dając
jej szansy.
Rzeczywistość wymknęła jej się spod kontroli, zamazała się. Jej własny głos
odmówił posłuszeństwa, nogi nie mogły udźwignąć ciężaru ciała.
Widziała Serafina, który przed ołtarzem przymknął oczy.
Widziała Vermithraxa, który niczym świetlik krążył dookoła czaszki szalejącego
Syna Matki.
Widziała przyjaciół wysoko w górze, przy balustradzie. Niewielkie postaci
wielkości główki od szpilki.
Postać Serafina zamazywała się coraz bardziej. Całe otoczenie ginęło jej przed
oczyma. I nagle poczuła, że jego twarz dotknęła niemal jej twarzy, blada, z
przymkniętymi powiekami.
Krzyczała całym swoim wnętrzem, pogrążona w bólu i cierpieniu, ale ani jedno
słowo nie wydobyło się z jej ust.
224
Obok niej przemknęła jakaś szara zjawa, lekki jak piórko duch dzikiego kota z
szarego kamienia. Woda pluskała. Niewielkie fale uderzały o jej policzki.
„Sekhmet" — pomyślała.
Serafin.
Świat zatrzymał się.
Syn Matki. Sekhmet. I cały czas Serafin.
Musi zasnąć. Po prostu musi zasnąć. Nie brała już udziału w walce, która się
rozgrywała.
Przechwyciły ją ręce wystające ze srebrzystej powierzchni wody. Wątłe, drobne
dziewczęce dłonie, dziesiątki dłoni. Nad wodą zjawiły się postacie.
Serafin już nie żył. Wiedziała o tym. Nie mogła się z tym pogodzić. Ale
wiedziała.
Wokół rozlegały się krzyki Syna Matki.
— Merle — szepnęła Junipa i zaciągnęła ją do świata luster.
Ciemność. A potem srebrzystość. Krzyki ucichły.
— Merle — cały czas szept Junipy.
Chciała coś powiedzieć, o coś zapytać, ale mogła jedynie poruszać wargami,
wydając tylko lekkie westchnienia.
— Tak — powiedziała Junipa — skończyło się.
Odwilż
Ułożono ją na grzbiecie vermithraxa.
Ktoś usiadł za nią z tyłu i ją przytrzymywał. Serafin? Nie, nie on. To musiała
być Unke. Ze złamaną nogą nie mogła przecież iść pieszo.
Junipa prowadziła ich przez świat luster. Szła pierwsza, za nią Vermithrax,
który przytrzymywał skrzydłami obydwie siedzące na jego grzbiecie amazonki.
Serce mu waliło, oddech stał się ciężki. Z przemęczenia. Merle miała wrażenie,
że lew lekko utyka, ale była jeszcze zbyt słaba, by stwierdzić to z całą
pewnością. Wycieńczona wisiała mu na szyi. Za lwem szła Lalapeja pod postacią
sfinksa. Pochód zamykali Dario, Tiziano i Aristide.
Na plecach Lalapei wisiał jakiś worek. Merle nie mogła rozpoznać, co to jest.
Wszystko było zamazane, wszystko było jak we śnie. Natomiast odczuwała dziwny
brak czegoś, co do tej pory uważała za oczywiste: tęskniła za obcym głosem w jej
wnętrzu, za kimś, kto dodawał jej odwagi, z kim się sprzeczała, kto wmawiał jej
wiele rzeczy, dając jednocześnie poczucie, że jest myślącą istotą. W
przeciwieństwie do jej ciała. Tęskniła za kimś, kto ciągle ją inspirował,
utrzymywał w formie, stawiał wyzwania.
Teraz pozostała sama.
Nawet bez Serafina.
W tym samym momencie pojęła, co Lalapeja niosła na plecach. To nie był worek.
226
Tylko ciało. Zwłoki Serafina.
Przypomniała sobie jego pocałunek. Ten ostatni.
Dopiero znacznie później zrozumiała, że droga przez srebrzysty labirynt
lustrzanego świata była ucieczką. Ci, którzy mogli iść, przyśpieszali tempo —
przede wszystkim Juni-pa, która tutaj uwolniła się od złowieszczego Kamiennego
Światła, nabrała sił i pewności siebie.
Merle jak w transie wracała myślami do owego dnia, kiedy razem z Junipą po raz
pierwszy wkroczyły do lustrzanej rzeczywistości. Arcimboldo uchylił im do niej
drzwi, prosząc, by złapały mu natrętne zjawy uwięzione w lustrach. Junipa była
wówczas bardzo nieśmiała i przerażona. Teraz całkowicie się zmieniła. Poruszała
się po tajnych przejściach z ogromną wprawą. Jakby przynależała do tego świata.
Jakby oprócz niego innego nie znała.
Kolejne lustra jak okna w nocy gasły obok przechodzącej Junipy. W niektórych
pękało szkło — pod wpływem zimnego i silnego prądu powietrza napierającego na
lustrzaną powierzchnię. W korytarzach czarny cień zdawał się nadgryzać ściany i
przejmować we władanie kolejne lustra. Niektóre z nich pękały, także wtedy,
kiedy przechodził obok nich Vermithrax. Malutkie odłamki szkła spadały jak
gwiazdki z nocnego nieba.
Im dłużej jednak szli, tym rzadziej napotykali na popękane lustra. Wspomnienia
mrocznych korytarzy powoli ulatniały się i wkrótce nie natrafiali już na żadne
ślady świadczące o potężnych zniszczeniach. Wokół nich lśniło czyste srebro,
połyskując w poświacie światów, które się tu skrywały. Junipa zwolniła, a wraz z
nią cała grupa.
Merle spróbowała zejść z grzbietu Vermithraxa, zaraz jednak dała sobie z tym
spokój i wręcz zanurzyła się w jego grzy-
227
wie. Na plecach czuła ciepłą dłoń Unke. Ale nie rozumiała treści toczącej się
rozmowy. Słyszała jedynie poszczególne głosy: Junipy, Vermithraxa, Unke.
Najpierw rozmawiali nerwowo, chaotycznie, niemal w panice. Po chwili ich słowa
stały się spokojniejsze, oszczędne, aż w końcu zupełnie zamilkli.
Merle raz jeszcze chciała odwrócić się do Lalapei, do Serafina, ale Unke
kategorycznie jej zabroniła. A może jej samej nie starczyło sił?
Przez cały czas miała wrażenie, że jej świadomość była jakby uśpiona, jakby
ciągle drzemała. Obrazy, które widziała, były zamazane, dźwięki niewyraźne i
odległe. Gdy ktoś do niej mówił, nie potrafiła nic zrozumieć.
Czy to dobrze?
Nawet na to pytanie nie znała odpowiedzi.
Serafina pochowali w miejscu, gdzie niegdyś rozciągała się pustynia.
Teraz odtajały śnieg nawadniał piaszczyste bezkresy, przekształcał wydmy w
bajora, a żółtobrązowe skalne przesmyki w kaniony rzek. Jak długo jeszcze? Nikt
tego nie wiedział. Jedynie zmiana pustyni była niezaprzeczalna. Podobnie jak
zmiana, która zaszła w całym kraju.
Gleby Egiptu użyźniały się, tak twierdziła Lalapeja. Dla tych wszystkich, którzy
przeżyli krwawą tyranię faraona, otwierała się szansa na lepsze życie.
Grób Serafina znajdował się na skalnym wzniesieniu, pokrytym piaskiem i wodą.
Kiedy znowu zaświeci tu słońce, a wilgotne powietrze wyparuje, Serafin będzie tu
bezpieczny jak w łonie matki. Skalne wzniesienie było widoczne z daleka i
ciągnęło się przez dobrych kilka kilometrów. Rozpościerał się z niego widok na
wijącą się w dole niebieską wstęgę
228
Nilu — źródło wszelkiego życia w Egipcie. Lalapeja sądziła, że dobrze się stało,
iż Serafin zakończył swoje życie, zanim dotarł do tego miejsca.
Merle prawie nie przysłuchiwała się rozmowom, chociaż w dniu pożegnania Serafina
padło wiele słów. Każdy, kto był świadkiem jego śmierci, chciał coś powiedzieć.
Nawet kapitan Calvino, którego Serafin przecież prawie nie znał, zdobył się na
krótkie przemówienie. Piracka łódź podwodna cumowała w delcie Nilu, ukryta w
cieniu palm albo mówiąc dokładniej, w cieniu ich pozostałości.
Merle jako ostatnia podeszła do grobu, który wcześniej łapami wygrzebał
Vermithrax. Pochylona, długo wpatrywała się w chusty, w które owinięto zwłoki
Serafina. Pożegnała się z nim bez słowa i w skupieniu. Prawdziwe pożegnanie
potrwa miesiącami. Może nawet latami. Wiedziała o tym.
Po chwili dołączyła do czekających na nią w łodzi osób.
Merle nie sądziła, że tak szybko będzie chciała powrócić na pokryty ziemią i
piaskiem grób. A jednak przyszła. Nieco później, pod wieczór. Przyszła sama.
Nawet Junipie nie powiedziała nic. Choć przyjaciółka chyba się domyślała. Jak
wszyscy zresztą.
— Halo, Merle — powiedziała Sekhmet, Królowa Laguny, prawdopodobnie ostatnia z
żyjących starych bogiń. Oczekiwała na nią przy grobie. Ciemna sylwetka na
czterech łapach, bardzo drobna, giętka i sprężysta. Trochę jakby nierealna.
Jedynie wyczuwalny z daleka zapach lwiej sierści śwaidczył o prawdziwości
spotkania.
— Wiedziałam, że przyjdziesz — powiedziała Królowa. — Wcześniej czy później. —
Lwia bogini kiwnęła głową. Merle trudno było sobie wyobrazić, że brązowe kocie
oczy należą do tej samej istoty, której glos przez długi czas wydobywał
229
się z niej samej. Ale w końcu jej się to jakoś udało. Ba, uznała nawet, że oczy,
które widzi, i głos, który pamięta, pasują do siebie. Ta sama mina, trochę
przekorna, trochę gniewna. Ale i oczy przepełnione współczuciem i miłością.
— Koniec nie jest zbyt radosny, nieprawdaż? — spytała załamana Merle.
— Jak zawsze. Inaczej niż w bajkach. — Nie ulegało wątpliwości, że w ten sposób
mogła przemawiać jedynie Królowa Laguny. Obojętnie, czyimi ustami się
posługiwała i wszystko jedno, pod jakim imieniem występowała.
— Co się stało? — spytała Merle. — Co się stało od momentu, kiedy powróciłaś do
swojego ciała?
— Czy nikt ci o tym nie opowiedział?
Potrząsnęła głową. — Wiem tylko, że Junipa wyprowadziła wszystkich przez lustro
i że ty i... twój syn zmierzyliście się ze sobą.
Znad tonącej w mrokach nocy pustyni nadciągnęła lekka bryza. Sierść lwicy
zjeżyła się. W poświacie księżyca Merle nie zauważyła różnicy — wszystko było tu
szare, lodowato szare, ale sierść Sekhmet nie była już z kamienia. Dzięki
witalnej sile Serafina stała się ponownie tym, kim była wcześniej: drobną,
niemal kruchą lwicą z krwi i kości. I z sierści. Nawet nie promieniującą
boskością. Ale być może właśnie ta pospolitość dodawała jej owej boskości?
— Walczyliśmy ze sobą — powiedziała Sekhmet gardłowym głosem i z wyczuwalnym
smutkiem. Nie tylko z powodu Serafina. — Walka trwała długo, oj, długo. W końcu
go zabiłam.
— I to wszystko?
— Jakie znaczenie mogą mieć teraz szczegóły?
— On był taki wielki, a ty tak drobna.
— Połknęłam jego serce.
230
— Co? — wykrzyknęła przerażona Merle, gdyż nie mieściło jej się to w głowie.
— Syn Matki — zaczęła Sekhmet i natychmiast przerwała, by po chwili ponownie
wrócić do zaczętego wątku: — Mój syn był wprawdzie wielki i silny, a nawet
przebiegły, ale w rzeczywistości nigdy nie był bogiem. Sfinksy oddawały mu boską
cześć, a jego magia zaspokajała potrzeby twierdzy zanurzonej w lustrzanym
świecie. Ale zżerała go żądza posiadania, nienawiści i zemsty. Z powodów, które
już dawno sam zdążył zapomnieć. — Potrząsnęła smutno lwią głową.
— Nie jestem nawet pewna, czy mnie w ogóle rozpoznał. Na pewno zbagatelizował.
Rozprułam mu brzuch i rzuciłam się na jego wnętrzności. Tak samo jak za
pierwszym razem.
— Sekhmet westchnęła, jakby miała poczucie żalu z powodu tego, co się wydarzyło.
— Ale wtedy zostawiłam mu serce. Tym razem już nie. Jest martwy. Na zawsze.
Merle odczekała chwilę, zanim zapytała: — A co się stało z resztą sfinksów?
— Rozpierzchły się. Ale nie było ich wiele. Widziały zresztą, jak rozprawiłam
się z Synem Matki. Więc czuły przede mną respekt. Nie wiem, co robią teraz.
Prawdopodobnie ukryły się. Niektóre z nich może odważą się dotrzeć do Kamiennego
Światła. Do ich ojca. Ale nie stanowią żadnego zagrożenia. Nie teraz.
— A co stało się z Żelaznym Okiem?
— Zostało zniszczone. — Sekhmet zauważyła zdumienie w oczach Merle. Dodała
kąśliwie: — Ale nie przeze mnie. Myślę, że runęło wskutek przyjścia najpierw
fali zimna, potem upału.
— Zimna i upału? — powtórzyła zafascynowana Merle.
— Para twoich przyjaciół nie pozostała bezczynna.
— Lato i Zima?
231
Sekhmet zamruczała potwierdzająco. — Roztrzaskali lustra na drobny mak. Z
Żelaznego Oka pozostała jedynie góra srebrnego pyłu. Z biegiem lat Nil zaniesie
pył do morza. — Przekrzywiła lekko głowę. — Chcesz zobaczyć Oko? Mogę cię tam
zaprowadzić.
Merle poważnie zastanowiła się nad propozycją, po czym potrząsnęła głową. — Nie
chcę mieć z twierdzą nic wspólnego.
— Co teraz zamierzasz?
Merle spojrzała dyskretnie na uformowany grób. — Wszyscy mówią o przyszłości.
Unke zamierza zostać u piratów — uśmiechnęła się lekko — albo u kapitana, jak
kto woli. Na pewno pozostanie wierna morzu. Nawet jeśli nie jest stuprocentową
syreną. Dario, Aristide i Tiziano... no cóż, chcą sami zostać piratami. —
Zaśmiała się serdecznie. — Możesz ich sobie wyobrazić w roli piratów? Toż to
jeszcze dzieci!
— Ty też powinnaś pozostać jeszcze dzieckiem, przynajmniej troszeczkę.
Spojrzenia Merle i lwicy skrzyżowały się. W tym momencie zgadzała się z nią w
stu procentach. A może w dalszym ciągu pozostawały dwiema organicznymi częściami
tej samej istoty? Złączonymi ze sobą w tajemniczy sposób? Może ich rozłączenie
nie nastąpi nigdy? Obojętnie, co jeszcze się zdarzy? — Nie jestem dzieckiem,
odkąd... — szukała odpowiednich słów. Wreszcie powiedziała: — od dnia, kiedy cię
wypiłam.
Sekhmet wydała z siebie dźwięk, który mógłby uchodzić za śmiech. — Czyżbyś
rzeczywiście uwierzyła, że mogę smakować jak maliny?
— Okłamałaś mnie!
— Tylko nabiłam w butelkę.
— Aż!
232
— Troszeczkę.
Merle podeszła do lwicy i objęła ją za aksamitną szyję. Czuła ciepło, drapieżny
język zwierzęcia, które lizało ją teraz z największym oddaniem i uczuciem.
— Co teraz zrobisz? — Merle próbowała powstrzymać łzy, ale wzruszenie ścisnęło
jej gardło.
— Udam się na północ — powiedziała lwica. — A potem na wschód.
— Tropem Baby Jagi?
Sekhmet kiwnęła głową, opierając się o ramię Merle. — Chcę ją poznać. Dowiedzieć
się, kim jest. Przez wszystkie te lata sprawowała pieczę nad imperium carów.
— Jak ty nad Wenecją.
— Z tym, że odniosła większy sukces niż ja. Mimo to możemy mieć ze sobą wiele
wspólnego. A jeśli nie, to przynajmniej mam jakiś cel i wyzwanie. — Ponownie
spojrzała na Merle. — Ale ty nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Co zamierzasz?
— Razem z Junipą wracamy do Wenecji. Zawiozą nas Unke i Calvino. Ale nie
będziemy mogły długo zostać w mieście.
Oczy Sekhmet zwęziły się. — Z powodu serca Junipy?
— Kamienne Światło jest zbyt silne. Przynajmniej w tym świecie.
— Czyli pójdziesz razem z nią? Przez lustro?
— Sądzę, że tak, właśnie tak.
Lwia bogini oblizała całą jej twarz. Potem delikatnie pogłaskała szorstkimi
łapami. — Powodzenia Merle! Gdziekolwiek będziesz!
— Powodzenia! Będę za tobą tęsknić! Także wtedy, kiedy przypomnę sobie, jak
często działałaś mi na nerwy!
Lwica zamruczała jej coś do ucha, a potem przeskoczyła przez grób Serafina.
Odwróciła się i raz jeszcze pochyli-
233
la przed pochowanym w piasku chłopcem, po czym znikła w objęciach nocy.
Kolejny podmuch pustynnej bryzy zatarł jej ślady.
Vermithrax opuścił ich następnego dnia.
— Udaję się na poszukiwania mojego plemienia, obojętnie, co mówił Seth.
Odejście Vermithraxa bardzo Merle zabolało. To trzecie pożegnanie w ciągu kilku
godzin. Najpierw Serafin, potem Królowa, teraz on. Nie życzyła sobie tego
rozstania. Ale wiedziała, że dla obsydianowego lwa jej życzenie nie ma większego
znaczenia. Czyż każdy z nich nie szukał dla siebie nowego celu? Nowego wyzwania?
— Moi współplemieńcy jeszcze gdzieś żyją — powiedział Vermithrax. — Latające,
mówiące lwy, takie jak ja. Jestem o tym przekonany. I odnajdę ich.
— Na południu?
— Raczej tak.
— Jestem tego samego zdania — powiedziała Lalapeja, która podeszła do córki. —
Prawdopodobnie tam właśnie się schroniły. — Merle uważała, że Lalapeja obnosiła
się ze swoim ludzkim wcieleniem jak z sukienką. Zawsze, kiedy widziała mamę w
tej postaci, posądzała ją o pewną teatralność w zachowaniu. Uważała ją za
najpiękniejszą kobietę na świecie, jednak natura sfinksa przeważała w niej nad
ludzką. Także w ludzkim wcieleniu.
Ponownie zwróciła się do Vermithraxa: — Życzę ci szczęścia. A nam ponownego
spotkania.
— Spotkamy się jeszcze. — Zrobił skłon i potarł ją swoim potężnym nosem po
czole.
Junipa podeszła do Vermithraxa i pogłaskała go po szyi. — Do widzenia.
234
— Do zobaczenia, Junipo. Uważaj na swoje serce.
— Dobrze, będę uważać.
— I na Merle.
— Także na nią. — Dziewczynki spojrzały na siebie i uśmiechnęły się. W jednej
chwili rzuciły się mu na szyję i puściły go dopiero wtedy, gdy zamruczał „hola,
hola" i potrząsnął głową.
Odwrócił się, rozpostarł swoje kamienne skrzydła i poszybował do góry. Długim
ogonem jak biczem kilkakrotnie uderzył o ziemię. Odkąd na niebie prażyło słońce,
ziemia była spieczona.
Wpatrywali się w jego postać, kurczącą się do wielkości świetlistego punkciku na
niekończącym się lazurze, niewielkiej komety w samym środku jasnego dnia.
— Myślisz, że odnajdzie swoje plemię? — zapytała cicho Junipa.
Merle nie odpowiedziała nic. Na ramieniu czuła tylko obandażowaną rękę Lalapei.
W milczeniu wrócili do łodzi, gdzie czekała na nich Unke.
Załoga wypolerowała łódź na najwyższy połysk. Złote rury i klamki lśniły we
wszystkich drzwiach, oszklone drzwi, które dało się znaleźć, zostały wstawione.
A jeden z piratów, rzekomo lepiej władający pędzlem niż szablą — jak mówił
Calvino — odświeżył wyblakłe freski. Teraz nawet ma zamiar zabrać się do
konserwacji wszystkich zawieszonych na łodzi obrazów. Ponieważ, jak sam
twierdził, lepiej mu się maluje, kiedy jest podchmielony, od kapitana otrzymał w
nagrodę dodatkową porcję rumu. Tym samym wywołał lawinę ochotników, wielbicieli
trunku, którzy proponowali swoje usługi. Niektórzy założyli warsztat; na lodzi
uwijali się więc piraci dokręcający śruby czy polerujący meble. Inni odkry-
235
li w sobie powołanie kulinarne i przygotowywali na cześć Merle prawdziwą ucztę.
Dziewczynka była im niezmiernie wdzięczna za ten gest. Ale myślami wciąż była z
Serafinem, samotnie leżącym wśród skał i być może marzącym o pustynnych
piaskach. Albo o niej.
Unke rozsiadła się obok kapitana Calvino. Przed nią, na stole leżała maska
Arcimbolda. W zależności od natężenia buchających w zamkniętych w miedzianych
osłonkach płomieni lamp gazowych, które odbijały się na srebrzystych policzkach
maski, rysy Arcimbolda zmieniały się. Raz sugerowały uśmiech, raz zatopienie w
rozmowie.
Unke z rzadka pochylała się nad maską i coś do niej szeptała. Ale możliwe, że ów
szept był jedynie ułudą, podczas gdy w rzeczywistości Unke nachylała się, by
sięgnąć po łyżkę lub by nalać sobie wina do kielicha. Tylko co wywoływało jej
nieprzewidywalne i niepohamowane salwy śmiechu, podczas gdy Calvino ani jego
kompani nie mówili ani słowa? I dlaczego Unke nie chciała pozostawić maski w
ukrytym pod pokładem skarbcu łodzi?
Gdy uczta zbliżała się do końca, syrena wymogła na kapitanie obietnicę, że
srebrna maska zawiśnie na mostku, na samym jego szczycie, skąd będzie mogła
wszystko widzieć, a według słów kapitana widzieć dużo lepiej niż nawet on sam. Z
wdzięczności syrena czule pochwyciła dłoń Calvina i obdarowała go
najpiękniejszym uśmiechem.
— Za moment zamruga jeszcze przed nim rzęsami — szepnęła Junipa Merle do ucha. I
rzeczywiście. W chwilę potem dziewczynki wybuchły rzęsistym śmiechem, gdy Unke
mrugnęła do kapitana, zniewalając go ostatecznie. Na wieki.
— Myślę, że o Unke nie musimy się już martwić — stwierdziła Merle, podczas gdy
Lalapeja, siedząca obok dziewczynek w ludzkiej postaci, śmiała się od ucha do
ucha. Ale
236
nawet jej szczery śmiech miał coś ze śmiechu sfinksa. Jak zresztą wszystko, co
mówiła lub czyniła.
Po skończonej uczcie Junipa skryła się w lustrzanym świecie, przechodząc przez
jedno z dwumetrowych luster, zdobiących jej kabinę. Tylko w ten sposób mogła
przeciwdziałać uzyskaniu pełni władzy nad nią przez Kamienne Światło.
Oczywiście, że lustrzaną drogą mogła siebie i Merle przenieść na skróty do
Wenecji. Ale zarówno ona, jak i Merle cieszyły się, przebywając wśród przyjaciół
i rozkoszowały się czasem spędzonym z nimi. Ponadto Merle miała jeszcze jedną
sprawę do załatwienia.
Gdzieś pośrodku Morza Śródziemnego, może w połowie drogi między kontynentami,
Calvino wydał rozkaz wypłynięcia na powierzchnię. Merle i jej mama wyszły przez
otwór na rufę łodzi, potem przez gąszcz złotych zdobień na jej dziób, skąd
rozpościerał się imponujący widok na bezkresne morze. W pobliżu łodzi tafla
morza marszczyła się. Może od przepływających ryb? Albo od syren, z którymi
krzyżowały drogi? Odkąd bezpańskie galery imperium dryfowały zagubione po morzu,
syreny wyszły ze swoich kryjówek i zatapiały wojenne statki wszędzie, gdzie
tylko je spotkały.
Merle rozpięła kieszeń sukienki i wyciągnęła lusterko. Z lekkim wahaniem
dotknęła jego powierzchni i wypowiedziała magiczne słowo. Jasna mgiełka
lustrzanej zjawy w mgnieniu oka spowiła jej dłoń.
— Chcę spełnić moją obietnicę — powiedziała. Mleczne kręgi wokół jej palców
zadrżały. — Czyli zaczynamy? — spytała zjawa.
— Tak.
— Więc morze? Merle kiwnęła głową.
— Największe lustro świata.
237
Po krótkim zawahaniu Lalapeja położyła zabandażowaną rękę na jej ramieniu. —
Musisz mi je przekazać.
Merle jeszcze przez chwilę przytrzymała palce w środku owalnego lusterka. —
Dzięki — powiedziała po chwili zastanowienia. — Może nie wiesz, ale bez twojej
pomocy...
— Tak, tak — powiedziała zjawa.
— Nie możesz się doczekać, nieprawdaż?
— Wyczuwam obecność innych. Takich jak ja. Pełno ich w morzu.
— Naprawdę?
— Tak — powiedziała podekscytowanym głosem. — Są wszędzie.
— Jeszcze jedno pytanie.
— Hm.
— Świat, z którego pochodzisz, czy on się jakoś nazywa? Zjawa zastanowiła się. —
Czy się jakoś nazywa? Nie,
wszyscy mówią o nim „świat". Nikt nie wie, że istnieją jakieś inne światy.
— W naszym jest tak samo.
Za nimi kapitan Calvino wystawił głowę z otworu.
— Jesteście gotowe?
— Będziemy za chwilę! — krzyknęła w jego stronę Merle. A do lustra powiedziała:
— Powodzenia!
— Tobie również!
Wyciągnęła palce z lusterka. Zjawa w szalonym tempie zaczęła krążyć, kręcąc w
powietrzu kolejne spirale. Lalapeja z wyraźną trudnością chwyciła lusterko do
zabandażowanej ręki i przymknęła oczy. Przyłożyła owalny przedmiot do ust i
dmuchnęła w niego mocno. Wypowiedziała serię niezrozumiałych dla Merle słów.
Otworzyła oczy i wyrzuciła lusterko w morze. Połyskując, spadało do wody,
zataczając w powietrzu szeroki łuk. Tuż przed zderzeniem z taflą morza woda
z lusterka wylała się. Na zewnątrz wypadły srebrne perły jak lawa z wulkanu i
niemal natychmiast stopiły się z falami. Lusterko zanurzyło się w wodzie i
poszło na dno. — Czy ono...
Lalapeja potwierdzająco kiwnęła głową, wskazując na fale, które uderzały o dziób
statku. To, co Merle w pierwszej chwili wzięła za morską pianę, okazało się
czymś zwinnym, gibkim i eterycznym, tworzącym coraz to nowe, nieprawdopodobne
wzory. Wreszcie jakby na pożegnanie pomachało ręką i pomknęło jak błyskawica
między unoszącymi się falami, daleko, daleko, daleko. W stronę wolności.
La Serenissima
li , Wenecja była skąpana w promieniach
porannego słońca. Wyzwolona i wolna. ^^MftSJCŁS ^ac^ wrakami galer, w połowie
zatopiony-^^BAMt;^^ mi, w polowie wystającymi z wód laguny, jak nad szkieletami
przedziwnych istot morskich z drzewa lub żelaza, krążyły mewy. Na większości
wraków postawiono patrole gwardzistów miejskich, pilnujących szczątków przed
rabunkiem. Upłynie jeszcze sporo czasu, zanim po uprzątnięciu miasta będzie
można zająć się cennymi wrakami statków.
Nad jedną z wysepek w północno-wschodniej części laguny, z dala od głównej
wyspy, strzelał w niebo czarny słup dymu. Ciemne opary unosiły się nad
buchającymi w noc i w dzień płomieniami ognia. To właśnie tam przewożono na
promach rozsypujące się zwłoki wojowników-mumii. I składano na stosie. Na
wieczny odpoczynek. Sprzyjający wiatr zwiewał spalony popiół na otwarte morze.
Nad dachami i wieżami miasta na milczących skrzydlatych lwach fruwali
gwardziści. Mężczyźni bacznie obserwowali ruch w uliczkach. Pilnowali, by w
najbardziej nawet odległych zakątkach miasta nie pozostały szczątki mumii. Z
lotu ptaka koordynowali działania żołnierzy, oddziałów porządkujących miasto czy
grup dokonujących specjalistycznych napraw. Wszystkie do tej pory istniejące
podziały między uwijającymi się w dole ludźmi zniknęły: mundurowi czy złodzieje,
rybacy czy handlarze, wszyscy razem porządkowali
240
ulice miasta, wyciągali resztki mumii z domów i placów oraz demontowali
nieliczne barykady — osmalone świadectwa lichego oporu przeciwko imperium.
Od szerokiego ujścia Canale Grandę — głównej arterii miasta — aż po jego drugi
kraniec panował ruch, jaki dawniej notowano jedynie w dni świąteczne. Na wodzie
roiło się od łodzi, gondoli i stateczków handlowych, płynących w jedną czy drugą
stronę. Zewsząd dobiegał gwar, pokrzykiwania, a gdzieniegdzie — wreszcie,
wreszcie — radosny śpiew z wypolerowanych gondoli.
Nad brzegiem, u ujścia Canale Grandę, na murku portowego bulwaru stały Merle,
Junipa i Lalapeja. Machały w kierunku odpływającej łodzi, na pokładzie której
dotarły do miasta. Tiziano i Aristide wiosłowali zawzięcie, podczas gdy Unke i
Dario pozdrawiali i żegnali stojące na brzegu przyjaciółki. Morski wiatr wyrywał
im słowa z ust. Łódź podwodna odpłynęła już daleko. Wypłynęła poza krąg
sterczących z wody wraków, ale ani Merle, ani Junipa, ani Lalapeja nie odwróciły
głowy, dopóki łódź nie zniknęła całkowicie z horyzontu. A nawet wtedy nie
ruszyły się z miejsca. Stały, wpatrując się w morze.
— Odprowadzicie mnie jeszcze kawałek? — zapytała Lalapeja.
Merle spojrzała na Junipę. —Jak się czujesz?
Blada dziewczynka dotknęła blizny na piersiach. — W tej chwili nie czuję nic.
Mam wrażenie, że Kamienne Światło wycofało się. Może musi najpierw przetrawić
klęskę, jakiej doznały sfinksy.
Lalapeja, której drobna kobieca kibić kryła się pod zwiewną sukienką w piaskowym
kolorze, a którą znalazła niegdyś w pirackiej skrzyni, prowadziła dziewczynki
przez tłumne i gwarne uliczki i place Wenecji.
241
Przechodziły przez niewielkie mostki, wąskie podwórka oficyn domów. Na samym
końcu przepłynęły promem na drugą stronę Canale Grandę. Merle nie mogła wyjść ze
zdumienia, jak szybko postępują prace porządkowe. Wprawdzie śladów po
trzydziestoletnim oblężeniu nie dało się zatrzeć w ciągu kilku dni, to jednak
symbole egipskiego panowania zostały szybko usunięte z pejzażu miasta. Natomiast
Merle zastanawiała się, co stało się ze zwłokami faraona. Przypuszczała, że
najprawdopodobniej wrzucono je razem z mumiami na płonący stos.
Po drodze jedna z młodych kobiet, nosząca wiadra z wodą, powiedziała im, że rada
miasta ponownie przejęła rządy w mieście. Wcześniej wielu miejskich rajców
zostało przez faraona skazanych na śmierć i straconych. Wśród ofiar znajdowali
się także zwykli zdrajcy. Teraz ich następcy czynili starania, by odzyskać
zaufanie mieszkańców. Powoływali się przy tym na Królową Laguny, która po upadku
imperium wróciła do Wenecji. Stąd, jak twierdzili ojcowie miasta, ich decyzje są
konsultowane z Królową, stanowią wyraz jej woli i w konsekwencji nie podlegają
dyskusji. W końcu nikt nie zamierza narazić się troskliwej opiekunce i patronce.
Interesy mieszkańców wymagają więc posłuszeństwa wobec zarządzeń ojców miasta —
zakończyła swoją relację młoda kobieta. Promieniowała niezwykłą ufnością i wiarą
w to, że dopóki Królowa sprawuje pieczę nad Wenecją, ona czuje się w mieście
bezpieczna.
Merle, Junipa i Lalapeja uprzejmie i ze zrozumieniem skinęły głowami,
podziękowały za informacje, pożegnały się i poszły w kierunku pałacu sfinksów.
Żadna z nich nie odważyła się rozentuzjazmowanej rozmówczyni powiedzieć prawdy o
Królowej. A zresztą, czy ich wyjaśnienia miałyby jakiś sens? Nikt by im nie
uwierzył. Nikt nie chciałby im uwierzyć.
242
W pałacu zastały wielu chłopców, których Serafin wykluczył z akcji
przeprowadzenia zamachu na faraona. Kiedy Lalapeja ukazała się w drzwiach,
zapanowała wśród nich wielka radość. Po chwili Lalapeja zorientowała się, że nie
pozostało jej nic innego, jak tylko pozwolić im pozostać w pałacu, także na
dłużej, choć pod warunkiem, że będą utrzymywali w czystości sale i korytarze i
włączą się do prac porządkowych w dzielnicy. Merle przypuszczała, że towarzystwo
chłopców wyjdzie Lalapei na korzyść; tutaj w starych i obszernych salach i
korytarzach nie będzie się czuła samotna.
Wieczorem w dużej sali zasiadły do wspólnej kolacji. Merle i Junipa uświadomiły
sobie, że dla nich prawdopodobnie ostatniej w tym świecie. Trochę je to
martwiło. Ale i ekscytowało.
Już dawno zapadł zmierzch, kiedy Lalapeja przeprowadzała je przez komnaty
pałacu. Szły przez labirynt zwiewnych kotar z cienkiego jedwabiu, aż dotarły do
ściany z wysokimi lustrami. Srebrzyste szkło połyskiwało strukturą czystego
kryształu. Drewniane ramy olśniewały bajkowymi kolorami orientu — zmysłowa
rozkosz z tysiąca i jednej nocy.
— Jeszcze jedno pożegnanie — powiedziała Lalapeja do dziewczynek z plecakami na
ramionach, napełnionymi prowiantem i wodą. — Byleby ostatnie.
Merle chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Lalapeja przyłożyła jej delikatnie
palec do ust. — Nie — szepnęła, potrząsając głową. — Wiesz, gdzie mnie
znajdziesz. Zawsze, kiedy tylko będziesz chciała. Zostanę tutaj. Jako
strażniczka laguny. Nawet jeśli ludzie mnie już nie potrzebują, zostają mi
jeszcze syreny.
Merle długo się w nią wpatrywała. — To ty wybudowałaś syrenom cmentarz?
243
Sfinks przytaknął. — Leży pod pałacem. Ktoś musi się nim opiekować. A ponadto
może uda się wytłumaczyć chłopcom, że istnieje sporo powodów, dla których
powinno się respektować syreny. Albo jeszcze lepiej, że warto się z nimi
zaprzyjaźnić. Myślę, że jak na początek jest to dobra idea. — Aha, jeszcze
jedno. Wkrótce nastanie lato. A skąpana słońcem Wenecja jest cudna.
— Lato! — krzyknęła Merle. — Oczywiście! Co stało się z nim i z Zimą?
— Co się stało? — Lalapeja uśmiechnęła się. — Obydwoje nigdy się nie zmienią.
Niezmiennie będą przemierzać świat. Tak jak to czynią od początku jego
istnienia. Niezależnie od biegu ludzkich losów. Zawsze będą się spotykać, jak
spotykają się ze sobą zakochani ludzie.
— A nie są w sobie zakochani? — zapytała Junipa.
— Może i są. Może bardziej z konieczności niż z wyboru. Nawet oni nie są wolni.
Junipa zamyśliła się nad ostatnimi słowami. Zanim zdążyła o cokolwiek zapytać,
Lalapeja zadała Merle pytanie, na które ta od dawna czekała.
— Chcesz go odnaleźć? Nieprawdaż? Mam na myśli Ste-vena. Twojego ojca.
— Tak, chyba tak — odpowiedziała Merle. — Jeżeli jeszcze żyje.
— Och, z pewnością — powiedziała z przekonaniem Lalapeja. — Gdzieś za ścianą
luster. Wytrzymałość i zdolność przetrwania odziedziczyłaś nie tylko po mnie.
Może nawet w większym stopniu po nim.
— Możemy go szukać wszędzie — powiedziała Junipa zdecydowanie. — We wszystkich
światach.
Lalapeja czule pogłaskała Merle po policzku. — Tak, możecie. A ty, Junipo,
opiekuj się Merle. Kiedy jest sama,
244
za dużo rozmyśla. To z kolei odziedziczyła po swojej matce.
— Nie będę sama — Merle uśmiechnęła się do Junipy. — Żadna z nas nie będzie
sama. — Objęła i pocałowała La-lapeję, żegnając się z nią. Ostatni raz. Junipa
dotknęła powierzchni lustra i wypowiedziała szeptem Szklane Słowo.
Merle poszła w jej ślady, przechodząc przez ścianę ze srebra. Wkroczyły w
labirynt lustrzanego świata. Tam, gdzie wiele jeszcze pozostaje do odszukania,
odkrycia, zobaczenia. Tam, gdzie przebywa jej ojciec. Gdzie ukrywa się inna
Wenecja — ta odbijająca się w weneckich kanałach. A możliwe, że inna Merle, inna
Junipa — któż to wie?
A może inny Serafin?
Lalapeja długo jeszcze stała w miejscu, w którym znikły dziewczynki.
Pomarszczona powierzchnia lustra już się dawno wygładziła, a ona nadal stała.
Dopiero po chwili odwróciła się, rozchyliła zabandażowanymi rękami jedwabne
zasłony i przeszła się po domu, który na powrót przejęła we władanie.
Z dołu, od kuchni, dochodziły zapachy cynamonu i miodu, a zza murów odgłosy
pulsującego życiem miasta. Przyszłość budziła się do życia. Gdzieś od szumiącego
morza, ale z dala od wszystkich wysp dobiegał cichy śpiew syren, niesłyszalny
dla ludzkiego ucha. Z jeszcze większej głębi docierało pohukiwanie morskiej
wiedźmy, szelest rozkwitającego na pustynnym piasku kwiatu, matowe uderzenia
skrzydeł księcia lwów.
I najciszej, jak przez mgłę dolatywały może nawet wyimaginowane głosy dwóch
dziewczynek, które wkroczyły właśnie do innego, nieznanego im świata.
Wcześniejsze przygody Merle poznacie w dwóch poprzednich tomach trylogii:
Merle i Królowa Laguny
Pełna magii powieść, której akcja toczy się w XIX-wiecznej Wenecji. Jej
bohaterką jest osierocona dziewczynka imieniem Merle, która podejmuje się pełnej
przygód misji, by ocalić ukochane miasto przed wojskami faraona.
Lagunę wenecką przed obcą przemocą chroniła do tej pory cudowna siła, nazywana
Królową Laguny. Jednak gdy egipskiemu szpiegowi udało się zagarnąć „esencję
Królowej Laguny", Wenecja stoi dla wrogów otworem. Siły zła nieustannie czyhają
na fantastyczną istotę i w labiryncie ciemnych uliczek i kanałów wybucha wojna.
Od chwili, gdy Merle udaje się przechwycić karafkę z bezcenną substancją i
zręcznie uciec pościgowi, rozpoczyna się dla niej walka z czasem i seria
niebezpiecznych przygód.
Merle i Kamienne Światło
Od czasu, gdy czar Królowej Laguny przechwyciły złe moce, w Wenecji panuje
strach i smutek. Syreny, sfinksy i czarodziejscy kapłani wierzą, że tylko Merle
może odmienić los miasta nad laguną. Po tym, jak dziewczynce udało się uratować
Królową Laguny i uciec na grzbiecie kamiennego lwa, w zajętym przez Egipcjan
mieście zawiązuje się ruch oporu, do którego przyłącza się Serafin i czeladnicy
z warsztatu luster. Na czele tego ruchu stoi sfinks Lalapeja, który planuje
zamach na faraona. Kiedy przyjaciele Merle wdzierają się do Pałacu Dożów i
przelewają krew za wolność, ona przedostaje się do wnętrza ziemi i dociera do
osi świata. Tu, w imperium Lorda Światło poznaje tajemnicę kamiennych serc, za
pomocą których władca piekieł chce kontrolować ludzi. Teraz Merle ma do
spełnienia jeszcze jedną misję, a przy okazji musi dokonać wyboru między starymi
przyjaźniami a pokojem dla całego świata...
Wszystkim, którzy polubili książki Kaia Meyera, polecamy również wielotomową
serię powieści fantasy - „Siedem pieczęci":
Bohaterką serii jest rudowłosa Kira i trójka jej przyjaciół, którzy walczą z
wiedźmami i demonami, wykorzystując moc czarodziejskich pieczęci. Te dziwne
znaki pojawiają się na ich ramionach w momencie zagrożenia ze strony złych mocy.
Dzielni nastolatkowie przeżywają w kolejnych tomach emocjonujące przygody i
starają się rozwikłać zagadki i tajemnice, jakie napotykają w trakcie licznych
podróży.
1. Powrót czarnoksiężnika
2. Czarny bocian
3. Tajemnicze katakumby
4. Kolczaste monstrum
5. Anioły cienia
6. Noc żywych straszydeł
7. Demony morskich głębin
8. Diabelskie Halloween
9. Brama do zaświatów
10. Księżycowy wędrowiec
Miłośnikom literatury fantasy polecamy także bestsellerową serię Petera Freunda:
Laura i tajemnica Aventerry Laura i pieczęć Siedmiu Księżyców Laura i proroctwo
Srebrnego Sfinksa Laura i klątwa króla smoków Laura i pierścień ognistej żmii
Bohaterką seriijestLauraLeander-dzielna trzynastolatka, porównywana często do
Harrego Pottera. Na pozór jest normalną dziewczynką z całą masą problemów: jej
ojciec zniknął przed rokiem bez śladu, jej macocha wciąż się o coś czepia, a jej
przemądrzały brat zawsze wszystko wie najlepiej. Ale w jej trzynaste urodziny
sprawy komplikują się jeszcze bardziej - ku swemu wielkiemu zdziwieniu Laura
dowiaduje się, że została wybrana do bardzo trudnej misji: ma odegrać decydującą
rolę w walce ze złymi mocami i uchronić Elisiona, Strażnika Światła, przed pewną
śmiercią. Tylko wtedy Czarny Książę Borboron nie przejmie władzy na planecie
Aventerra.
Laura musi podjąć niebezpieczną walkę, zwłaszcza że na ziemi Borboronowi pomaga
cały zastęp złych postaci, które nie cofną się przed niczym, by usunąć
dziewczynkę z gry.