Wojciech Jóźwiak
Godzamba
czyli wyprawa po moc
1. Środek i Skraj
2. Przekaz Słowian
3. Wielkie Uproszczenie
4. Droga do Skraju
Środek i Skraj
1
Świat jest mandalą. W środku rezydują Bóg i Król, na skraju włóczą się
Obcy, wyją wilki, a dalej ciągnie się niepojęty Chaos. W środku wszystko jest
jasne i jednoznaczne, skraj jest mglisty i niepewny. I środek, i skraj są
Miejscem Mocy - tylko, że tu i tam jest inna moc.
Słowo "środek" (wśród, średni, środa) pochodzi od słowa "serce", niegdyś
"sierd-ce". Środek jest sercem mandali świata. Słowo "świat" też ma swoją
mitologię: jest z tego samego pnia, co światło, świecić, świt i prze-świt, a
także gwiazda i kwiat. W sercu świata mieszka jasność.
Słowo "skraj", tak samo jak kraj, skrajność i ukraina czyli "pogranicze",
pochodzi od czasownika "kroić", w tle którego słychać stary rdzeń "kri". Od
niego krój i kraj, okrawek, krawiec i krawędź. Skraj ma więc to do siebie, że
coś tam odkrojono, nastąpiło cięcie, w przestrzeni powstała nieciągłość. Dalej
jest już nie-świat, zaświaty, ziemia nie-ludzka; tam już nie da się zamieszkać.
Jak "środek", tak i "skraj" doprowadza w końcu do anatomii ludzkiego
ciała. Równoległym rdzeniem do "kri", skąd skraj, było "kru", skąd po polsku
"krew", po łacinie cruor czyli krew płynąca z rany, po grecku kreas czyli
surowe, odkrojone mięso. Środek i skraj - jak serce i rana.
Środek i skraj - oba te miejsca są niebezpieczne, jako naładowane mocą.
Ludzie rozsądni raczej będą unikać obu tych skrajności. Najwyższa
śmiertelność była na pograniczach, gdzie atakowali Obcy, i w samym środku,
na dworach władców, gdzie tak samo nikt nie był pewien swego jutra.
2
Europa składa się, jak wiadomo, ze Śródziemnomorza i z Północy. W
starożytności Środziemnomorze było cywilizowane, Północ była
barbarzyńska. Ale nie było żadnych wątpliwości, że Środek jest na
Śródziemnomorzu; można było dyskutować, czy są nim Ateny, Rzym,
Jeruzalem czy Konstantynopol. Północ na pewno pozbawiona była środka.
Tam był jedynie Skraj. Ta sytuacja była nie do zniesienia dla mieszkańców
Północy. Dzieje germańskich najazdów (dla prostoty obrazu inne ludy
pominiemy), od których w końcu upadł Rzym, to dzieje trwającej przez kilka
stuleci manii, aby zdobyć i zawłaszczyć Środek - który jest gdzie indziej, na
Południu. Wandalowie i Goci swego dopięli, po drodze łupiąc cel, do którego
szli. Powtórką tej manii były Krucjaty, ich celem Jeruzalem, środek idealny,
bo zamieszkały przez Boga.
3
Raczej nie łudźmy się, że w Środku zostanie miejsca dla przyrody. Może
Tubylcy Australii i Indianie Prerii, którzy mieli swoje święte góry, byli dość
nieliczni, aby ich nie zadeptać. W bardziej rozwiniętych społeczeństwach
środek - jaki by nie był, miasto, świątynia, centralny plac, pałac króla - musi
być jakoś umocniony i wybrukowany, wypełniony materią sztuczną. Dwa są
tego powody. Jeden to właśnie taki, że tylko sztuczna materia jest odporna na
napór ludzkich stóp, rąk i siedzeń. Drugi zaś, że tylko ze sztucznej materii daje
się sporządzić symbole mocy, takie, jakich potrzebują stali mieszkańcy
środków - władcy, kapłani i urzędnicy; a więc wielkie budowle, obeliski,
piramidy, katedry i oszklone wieżowce.
Zatem w środku nie ma przyrody. Tłoczą się za to ludzie, albo
przynajmniej ich intencje. Życie w środku i blisko środka jest życiem pośród
ludzi, w nieustającej interakcji. Świat bliski środka ma dwa punkty
odniesienia: moc, która jest w środku, czyli jakiegoś boga lub władzę, oraz
ludzi.
Inne stosunki panują na skraju. Tu człowiek żyje w dużo większym
rozproszeniu, jest dużo bardziej samotny, i postawiony w obliczu Żywiołów.
Moc też tu jest obecna, ale jest moc innego rodzaju niż ta środkowa; a jej
przekaźnikiem nie są władcy i kapłani, którzy na skraju zawsze tracą władzę,
ale sama przyroda, poza którą ludzka percepcja chętnie postrzega duchy tejże
przyrody.
4
Dawna granica Państwa Rzymskiego, ta na Renie i Dunaju, z małymi
zmianami przetrwała do dziś. I nie chodzi tylko o to, że na południe i zachód
od tej linii (pominąwszy kapryśne Bałkany) mieszkają - tak samo jak w
czasach Imperium Romanum - ludy mówiące językami romańskimi,
kontynuującymi łacinę; na północ zaś i wschód od tej linii, tak samo jak w
starożytności, Celtowie i Germanowie (ze Słowianami na zapleczu).
Przed tą linią ("przed" - patrząc z Rzymu) panuje wzór postrzegania
świata właściwy dla bliskości środka. Za rzymskim limesem za to przeważa -
do dziś - wzór postrzegania świata właściwy dla skraju.
I nie chodzi nawet o to, że mieszkańcy Południa do dziś chętniej
przyznają, że środek jest gdzieś u nich, zaś ci z Północy chętniej będą środka
poszukiwać poza swoją ziemią i poza sobą. Nie będziemy też się fascynować
odkryciem, że jeden z narodów Północy sam swoją ziemię nazwał "skrajem"
czyli Ukrainą.
Dla mieszkańców Południa: Francuzów, Włochów, Hiszpanów... także dla
Żydów i Arabów (jeśli cokolwiek wolno mi o tych niedocieczonych ludach
powiedzieć) przyroda nie ma znaczenia, nie mieszka w niej żaden sens, nie
płynie z niej żadna moc. Tu do końca przyswojono sobie instrukcję, którą
Jahwe dał Noemu:
"Płódźcie się i mnóżcie, a napełniajcie ziemię. Niech
bojaźń i lęk przed wami padnie na wszelkie zwierzęta ziemskie... uwijajcie
się po ziemi i bierzcie ją we władanie."
[Tłumaczył Artur Sandauer.] Po
południowej stronie limesu bogowie ze szczętem opuścili ziemię. A kiedy
mieszkańcy tych ziem tracą wiarę w Boga, pozostaje im tylko jałowa
kotłowanina pomiędzy podobnymi sobie. To jeden z nich, mieszkańców
Południa, powiedział, że "piekło to inni".
Północ przechowała jeszcze jakieś ślady poczucia sensu i sakralności
ziemi i przyrody. Jednym z dowodów na to jest ten, że podczas gdy francuskie
(południowe!) parki były modelowane w geometryczne figury, parki
angielskie - północne - naśladowały dziką przyrodę. Innym dowodem, że tylko
na Północy czyniono próby odrodzenia pogaństwa, podczas gdy Południe
zawsze leciało po pochyłej równi w bluźnierstwo lub ateizm.
Przekaz Słowian
5
Czy Słowianie - ci dawni - coś nam pozostawili? Jakieś Przesłanie,
Przekaz, Naukę? Czy z tego, że byli, żyli, kiedyś, bardzo dawno temu, coś w
ogóle dla nas wynika?
Dosłownie - nie pozostawili nic. Nie zachowały się po nich opowieści o
czynach ich bóstw i bohaterów. Nie przetrwało nic, co przypominałoby "Tain
Bó Cuailnge", "Eddę" ani "Der Nibelunge Not". Celowo wymieniam zabytki
celtyckie i germańskie, bo przecież ani Grekom, ani Rzymianom, o Żydach już
nie wspominając, niczego nie zazdrościmy, bo nawet nie umiemy sobie
pomyśleć, jak moglibyśmy im zazdrościć ich starożytności. Przyzwyczailiśmy
się, że gdzieś, w otchłaniach czasu, istniały inne, starodawne kultury, i nasi
przodkowie do żadnej z nich się nie zaliczają. Ale starożytności celtyckie i
germańskie budzą w nas zawiść. Dlaczego oni mają swoje Stare Kultury, a my
nie? Co za niesprawiedliwość... Że teraz ich potomkowie na Zachodzie są
bogatsi i szczęśliwsi od nas, to jakoś byśmy znieśli, gdybyśmy tylko byli
mocniej okopani w naszych Korzeniach. A tu nic z tego... Okazuje się, że
również nasze korzenie są dużo cieńsze i krótsze, niż mają ci z Zachodu.
Dobrze, niech będą już te Korzenie takie jakie są, z ich niepewnym
pochodzeniem, odnotowanym przez wykopaliska jakichś skorup i ziemianek, z
pięćsetnych lat naszej ery - to też byśmy znieśli, gdyby za nami stała nasza
późniejsza Oryginalność. Ale tej też brakuje. Kultura wysoka, warstw
oświeconych, jest w całości kopią tej europejskiej, i to w pośledniejszym, bo
peryferyjnym i wtórnym wydaniu. Folklor zaś, kultura warstw niższych, który
mógłby być zaczątkiem jakiejś nowej Oryginalności, przepadł, i nigdzie nie
podtrzymają go państwowe dotacje. Pod tym względem jesteśmy ubożsi od
dowolnego afrykańskiego plemienia...
Kiedy się czyta o tych resztkach i śladach po naszych przodkach, ogarnia
w końcu żal i złość...
6
Jest książka Marka Derwicha i Marka Cetwińskiego (mam jej drugie
wydanie z 1989 roku), pod tytułem "Herby, legendy, dawne mity". Jest to
jedna z kilku książek, które czytam wciąż i wciąż od nowa, i to od wielu lat.
Autorzy badają w niej legendy herbowe polskiej szlachty - i starają się w
oparciu o ten materiał dociec pierwotnych słowiańskich mitów i
towarzyszących im religijnych obrzędów. Legendy herbowe opowiadały o
okolicznościach, w których poszczególne rody szlacheckie weszły w
posiadanie swoich herbów. Były to opowiadania pseudohistoryczne; w
każdym razie renesansowi i późniejsi heraldycy starali się te opowieści
wpasować w znaną sobie historię. Jednak ich mitologiczne pochodzenie jest
dziś dla nas oczywiste. Legenda herbowa była niszą, ostoją, w której mogła się
schować i zachować dawna przedchrześcijańska słowiańska święta opowieść,
wszędzie indziej zajadle tępiona przez chrześcijański kler.
7
Wśród mitycznych wątków, wyekstrahowanych przez Derwicha i
Cetwińskiego, jest jeden, który szczególnie porusza. Zacytuję Autorów:
"Paprocki [...] i [...] Niesiecki prawią, jakoby herb ten [herb
Godzięba] nadano komesowi Godzambie na pamiątkę przygody, jaka
rycerz ten przeżył w 1094 roku podczas wyprawy wojewody
krakowskiego Sieciecha na Morawy. Oto kiedy straż przednia wojsk
polskich [...] starła się z czatującymi w zasadzce Morawianami,
Godzamba utracił broń i ratował się ucieczką do pobliskiego lasu.
Ścigający [go] rycerz morawski nie poniechał jednak pogoni i nadal godził
na życie Godzamby. Polak w rozpaczy ostatecznej zeskoczył z konia,
wyrwał z korzeniami sosnę i tak uzbrojony stanął do walki. Mimo że wróg
mieczem odrąbał dwie gałęzie z zaimprowizowanej maczugi, strącił
Morawianina z konia oraz wziął go w niewolę."
Herb Godzięba wyobraża
"sosnę o trzech wierzchołkach i pięciu
korzeniach, z dwiema gałązkami obciętymi przy pniu. [...] pole tarczy
malowane było na czerwono, pień sosny na złoto, a trzy wierzchołki na
zielono. [...] nad tarczą herbową hełm z [...] figurą rycerza odzianego w
zbroję, dzierżącego w prawicy herbową sosnę."
- To też z Derwicha-
Cetwinskiego.
8
Legenda ta, i inne podobne do niej, w książce D-C jest przedmiotem
drobiazgowej egzegezy. Da się sprowadzić do takiego "generycznego"
schematu: Bohater, zagrożony przegraną, śmiercią i, co najgorsze, klęską
swojej wojennej misji, ucieka do lasu. Tam uzyskuje pomoc od jakichś istot
zamieszkujących ów las, albo chwyta broń najprostszą: kij, gałąź, lub (tak
właśnie czyni Godzamba) wyrywa drzewo z korzeniami, i tą bronią zwycięża
wroga, czym często ratuje zagrożony kraj lub władcę. Ostateczna walka
zwykle ma miejsce w nocy.
Pod tym schematem leży warstwa głębsza, której kronikarze-heraldycy
już nie przekazują: las jest tym samym, co zaświaty, krainą zmarłych
przodków, i to oni, duchy przodków, w takiej lub innej postaci wspierają
bohatera. Drzewo, z którego bohater sporządza swoją - magiczną w istocie -
broń, jest źródłem mocy i siedzibą przodków, ale i czymś więcej - jest
Drzewem Kosmicznym. Noc, podobnie jak mrok leśny, także jest metaforą
zaświatów.
9
Godzięba-Godzamba ścigany przez przemożnego przeciwnika kieruje
swoje kroki ku skrajowi i ku mocy skraju. W obliczu klęski wychodzi poza
ziemie ludzi. Jego ucieczka do lasu jest zarazem wyjściem poza ekumenę,
poza świat przez ludzi oswojony (gdyż czymś takim, an-ekumeną był las) - i
wejściem w zaświaty, do krainy duchów, co może bez wielkiego błędu dałoby
się porównać ze współczesnymi doświadczeniami ludzi, którzy przeszli przez
śmierć kliniczną i near death experiences. Ale bohater wnika w te nie-ludzkie
światy w pełni sił fizycznych i psychicznych, a więc postępuje jak typowy
szaman. Jego ucieczka nie jest błędem i nie jest haniebnym odwrotem -
przeciwnie, jest wyprawą po moc. I - zauważmy - nie jest to moc mieszkająca
w środku! To jest ta inna moc, moc skraju.
Wielkie Uproszczenie
10
"Rewolucja neolityczna", czyli wynalazek rolnictwa czyli produkcji
żywności (w przeciwieństwie do żywienia się tym, co daje ekosystem, jak w
gospodarce myśliwsko-zbierackiej) niemal nieuchronnie prowadzi do
wyłonienia się "kleptokracji" czyli elity żyjącej na koszt pracy reszty ludności,
dla której z kolei konieczne jest państwo, i dalsze jego pochodne, jak miasta,
pismo, administracja, hierarchiczna podległość i zorganizowana religia. Ale
mimo tej niemal nieuchronnej konieczności pojawiają się niekiedy w historii
zdumiewające formacje, które robią wrażenie, jakby dokonało się w nich
pewne radykalne uproszczenie struktur. Rolnicza "baza" pozostaje zachowana
- ale za to cala "nadbudowa" zostaje znakomicie uproszczona. Wśród ludów
takich nie ma państw, władców, arystokracji, hierarchicznych kościołów... -
choć zachowują one całą techniczną sprawność, potrafią się mnożyć i
powiększać swoje terytorium, i zdarza im się stanowić zagrożenie dla bardziej
"rozwiniętych" sąsiadów.
Zapewne ludów takich było wiele w historii. Nam najbliższe są dwa.
Jednym są Amerykanie, drugim - dawni Słowianie.
Przodkami - zarówno genetycznymi, jak i ideowymi - Amerykanów byli
mieszkańcy Europy (a raczej jej północno-zachodniego, brytyjskiego i
germańskiego kąta), żyjący pod władzą monarchów i dziedzicznej
arystokracji, wyzyskiwani i wyzyskujący, krępowani piramidą prawa,
podlegający religii zorganizowanej w hierarchiczny kościół. Mówiąc w
przenośni, świat, z którego wyszli Amerykanie, był szczelnie wypełniony
kulturowymi strukturami, i każdy jego uczestnik miał swoje ściśle
wyznaczone miejsce. Podboje kolonialne mogły przenieść cała tę piramidalną
(nadużywam tej metafory, trudno...) strukturę do Nowego Świata, i tak się
rzeczywiście stało w koloniach portugalskich i hiszpańskich. W koloniach, z
których powstały Stany Zjednoczone wyszło inaczej. Nastąpiło Wielkie
Uproszczenie. Miejsce feudalnych czynszów, pańszczyzn i cechów zajął
najprostszy, odruchowy ustrój gospodarczy - wolny rynek. (Jego zaczątki i
zapowiedzi istniały już wcześniej w Starej Europie.) Miejsce monarchii i
arystokracji zajęła demokracja. (Też na mniej śmiałą skalę wypróbowywana
już wcześniej w Starej Europie: były przecież włoskie republiki miejskie, był
republikański ustrój szlachty polskiej, była Rzeczpospolita Helwecka.)
Miejsce hierarchicznego, wyniosłego kościoła zajęły "rodzinne" sekty i
wędrowni kaznodzieje. To też nie był wynalazek amerykański, lecz Starej
Europy; emigrację za ocean na długo poprzedziła wielka fala Reformacji. A
więc różne upraszczające procesy występowały w Starej Europie, tyle że
połączyć się w jeden nurt i stworzyć nową jakość - nową cywilizację, mogły
dopiero za Atlantykiem.
Amerykańskie Uproszczenie miało szczęście. Więcej: wygrało główny los
na loterii. Nie chodzi mi wcale o te niezmierzone przestrzenie Teksasów i
Oregonów, na których wystarczyło tylko obezwładnić Indian. Amerykańskie
Uproszczenie zbiegło się z wielkim technologicznym przewrotem w łonie
macierzystej cywilizacji Zachodu, z przewrotem, który wydzwaniał Koniec
Świata Neolitu. Kiedy pierwsi Amerykanie budowali swoje osady, w Europie
zaczynała się rewolucja naukowo-techniczna, rewolucja - upraszczając znowu
do symbolu - Newtona, Watta i Pasteura. Ludzie dostali do rąk Naukę, Silniki
i Szczepionki. Trzy rzeczy, które (wraz z telefonem i komputerem, które
przyjdą chwilę później) rozpoczęły Kasowanie Neolitu.
Słowianie podobnie byli formacją, która bazowała na Uproszczeniu.
Pojawili się bez państwa, miasta, pisma i zorganizowanej religii, na obszarze,
który te wynalazki znał, i to od paru tysięcy lat. Uformowali się jako nowy
etnos w środkowym biegu Dniepru, który przecież nie leży na antypodach. W
dolnym biegu tej rzeki jest Krym, i czarnomorskie limany, gdzie od półtora
tysiąca lat istniały miasta, świątynie, armie i królowie, i gdzie mówiono w
ówczesnym światowym języku - po grecku. (A za Morzem Czarnym, więc
niedaleko, leżała jedna z prakolebek cywilizacji - Azja Mniejsza.) Ale pojawili
się w szczególnym monecie historii, kiedy śródziemnomorska cywilizacja
leżała w śmiertelnym kryzysie, i kiedy - co więcej - jej kryzys pociągnął
równie śmiertelne wyczerpanie u jej odwiecznych wrogów i konkurentów,
Germanów. Przecież wtedy nie tylko Rzym porastał trawą, ale przede
wszystkim prastare siedziby jego zwycięzców, Wandalów i Gotów, czyli
ziemie nad Odrą, Wisłą i Łabą, wyludniły się i porosły dąbrową. Złoty Wiek
Słowian, czas ich ekspansji, kiedy (podobnie jak 1200 lat później Amerykanie)
poszli na swój Dziki Zachód, czyli nad Dunaj, Wisłę i Łabę, przypadł przecież
na Ciemne Wieki cywilizacji Zachodu.
Słowianie, rezygnując z życia miejskiego, władzy królów i kultu bogów,
wynaleźli po prostu bardziej energooszczędną formę społecznego bytu, lepiej
dopasowaną do trudnych czasów.
11
W biologii znane jest zjawisko neotenii - kiedy rozradzać się zaczynają
organizmy nie dorosłe. Jest to taka sztuczka Matki Natury: kiedy źle się dzieje,
kiedy stres trudnych warunków środowiska ogranicza rozwój form wysoce
wyewoluowanych i wyspecjalizowanych, okazać się może, że skutecznym
ewolucyjnie manewrem staje się pozbycie się nadmiaru specjalizacji -
sprawdza się to choćby wtedy, kiedy środowiska, do którego doskonale
przystosowane były pewne żywe formy, już nie ma. Wtedy, jak już
powiedziałem, należałoby zrzucić garb postępu - i zacząć poszukiwania od
nowa. Jedynym znanym ewolucji sposobem na taki zwrot jest właśnie
neotenia, czyli pozwolenie na rozmnażanie się takim formom, u których
pewne specjalistyczne wynalazki jeszcze nie zdążyły w pełni się wykształcić.
Jest zresztą hipoteza, że Homo Sapiens wyewoluował z takich neotenicznie
cofniętych w rozwoju małp. (Czy zresztą człowiek nie przypomina
szympansiego dziecka?)
To, co piszę o Amerykanach i Słowianach, byłoby kulturowym
odpowiednikiem neotenii.
12
Pora wrócić do naszego Godzamby. Jego mit opisuje właśnie takie
neoteniczne (pozorne) cofnięcie w rozwoju.
Opowieść zaczyna się od tego, że bohater staje przed śmiertelnym
zagrożeniem i totalną porażką w obliczu przeważającego wroga. To gorzej niż
jego własna śmierć - bo gdyby zginął, klęska ugodziłaby także jego
towarzyszy, kraj, którego bronił, lub jego władcę. Droga wyjścia jest jedna -
wstecz. Ucieczkę do lasu można rozumieć także jako ucieczkę ku
prymitywniejszym formom istnienia, kiedy to jeszcze uprawne pola, nie
mówiąc już o grodach, miastach, nie dziurawiły lasów. "Dar" cywilizacji:
miecz, żelazo, został wytrącony z ręki. Już nie nasz bohater posiada go jako
przewagę, ale jego wróg. Cywilizacja stała się kolejnym śmiertelnym
zagrożeniem. Pozostaje uciec się do oręża, który jest darem przyrody: do
wyrwanego drzewa. Ale drzewo, co także wynika z analizy mitów, jest
najgłębszą własną istotą bohatera.
Dalej już uciec (uciec się) nie można: ucieczka do lasu jest (w istocie)
Udaniem Się Po Schronienie, a uchwycenie drzewa jest (w istocie)
Uchwyceniem Własnej Prawdziwej Natury. W tym momencie opowieść o
Godzambie zaczyna przypominać nauki buddyjskie, i wydaje to mi się
nieprzypadkowe: bo wcale nie byłoby rzeczą niemożliwą, gdyby w swojej
mitologicznej, na wpół świadomej, a na wpół nieświadomie objawionej
twórczości, dawni Słowianie po omacku natrafili na te same wątki wiedzy o
Prawdziwej Naturze Umysłu, które zebrał i objawił, tysiąc lat przecież
wcześniej, Budda Śakjamuni. (A może nam tak to się tylko wydaje.)
Droga do Skraju
13
Godzamba broni się wyrwanym drzewem - co interpretujemy jako
uchwycenie się przez niego własnej najgłębszej istoty, która może nawet
przypomina buddyjską "naturę umysłu". Dlaczego można sądzić, iż owo
drzewo symbolizuje najgłębszą istotę bohatera? Derwich i Cetwiński
wysnuwają jako argument długą listę mitów, w których drzewo jest Drzewem
Kosmicznym, Osią Świata, pomostem między ziemią a niebem, miejscem
boskich epifanii, przedmiotem wojny miedzy dobrymi bogami a demonami,
mieszkaniem i rezerwuarem dusz zmarłych przodków i mających się narodzić
potomków. Wreszcie stawiają tezę, iż bohater, Godzamba, w równoległych
wersjach mitu sam był drzewem, a imię jego znaczyło (oprócz roju innych
znaczeń) tyle, co kij, słup, pień.
Dodam do tego inny szczegół. W staroniemieckim kronikarskim zapisku,
zwanym "Geografem Bawarskim", napisanym około 850 roku, oprócz innych
plemion słowiańskich, wymienieni są Zeriuani. Oto Geograf:
"[Zeriuani] które jest takim krajem, że niego wszystkie plemiona
słowiańskie i ród swój, jak zapewniają, wywodzą."
(Cytuję za Jerzym Strzelczykiem, "Mity, podania i wierzenia dawnych
Słowian".) Dalej pisze prof. Strzelczyk, że owych Zeriuanów identyfikowano
z Siewierzanami bułgarskimi lub ruskimi, Serbami ("Serbianami") z
Bałkanów, Łużyc lub Wielkopolski, szukano też ich na Pomorzu. Zdaje się, że
nie zgadł nikt... A przecież to takie łatwe. Autor "Geografa", Niemiec, użył
litery "z" według własnych ortograficznych obyczajów - na oznaczenie czegoś
w rodzaju "c" lub "dz". Bardzo możliwe, że tak oznaczył egzotyczne dla
niemczyzny zmiękczone "d". Z kolei "u" mogło znaczyć zarówno "u", jak i
"w", jak też "u" niezgłoskotwórcze (nasze "ł") oraz "w" dwuwargowe.
Zapiszmy ten dźwięk po naszemu jako "w". I oto zeriuani przekształcają się
nam w d'eriwani. Były przynajmniej dwa plemiona słowiańskie, używające
tej nazwy. Jedni to Drzewianie, którzy wywędrowali najdalej na zachód, aż za
Łabę, na Pustać Lueneburską pod Hamburgiem, i zachowali swój język aż do
18 wieku, kiedy w ostatniej chwili został zapisany. Drudzy to Derewlanie,
którzy mieszkali nieco na zachód od Kijowa, a ich gród Iskorosteń (zapewne
położony tam, gdzie dziś jest miasto Korosteń) spaliła okrutna księżna
kijowska Olga, nasyłając na niepokorne miasto wróble z płonącymi knotami,
co zapewne tyle ma związku z historyczną prozą, co myszy zjadające Popiela.
Ale ci wołyńscy Derewlanie mieszkali w bardzo szczególnym miejscu: tam
gdzie znaleziono najstarsze wykopaliska uznane za słowiańskie. To właśnie z
ich ziemi wyszła cała ogromna fala słowiańskiej ekspansji w 5-6 wieku. Nic
dziwnego, że zachowała się pamięć, iż to od Drzewian-Derewlan-Zeriuanów i
z ich kraju, "wszystkie plemiona słowiańskie ród swój wywodzą".
Co to ma wspólnego z Godzambą? Nazwa Drzewian wywodzi się od
'drzewa'. Ciepło... W języku rosyjskim, ale i w dawnym polskim, zachowała
się charakterystyczna dwuznaczność rodziny słów skupionej wokół rdzenia
drew. Jest "drzewo", ale jest też "drzewiej", czyli w "w (pra)dawnych
czasach"; a po rosyjsku drewnij to po prostu "dawny", "z dawnych czasów
pochodzący". Aż się prosi pomysł, że Drzewianami nazwano tych Słowian-
rodaków, którzy, w przeciwieństwie do pionierów idących na zachód i
południe, pozostali w swoich dawnych siedzibach. Drzewianie to jakby
"Słowianie tradycyjni". Ale końcówka -anin, -anie służyła do urabiania nazw
grup ludzkich od konkretnego miejsca, a nie od abstrakcyjnej cechy, jaką jest
"dawność" czy "tradycyjność". Nasuwa się podejrzenie, zgodne z duchem
opowieści Derwicha i Cetwińskiego o świętych drzewach, że Drzewianie
pozostali w roli strażników jakiegoś sakralnego miejsca, kultowego centrum
łączącego ogół Słowian - miejsca, gdzie rosło święte Drzewo.
Oczywiście dwuznaczność "drzewa" nadal działa, i owo Drzewo, które
chętnie widzimy jako żywy, rosnący egzemplarz dębu (a może sosny?), było
jednocześnie symbolem duchowej łączności z dawnymi czasami, z tym, co
było "drzewiej", czyli, jak w każdym micie, na początku czasu.
Drzewo kojarzy się więc ze źródłem bytu, z istotą, z jakimś arche i hyle.
Dodajmy tu jeszcze polskie słowo "rdzeń" , którego dziś używamy
przeważnie w znaczeniu "tego, co najistotniejsze, najbardziej wewnętrzne i
źródłowe", a które pierwotnie oznaczało przecież wewnętrzną cześć pnia
drzewa, ale także szpik w kości, mlecz-rdzeń w kręgosłupie, mózg w czaszce.
Pobrzmiewa w tym znowu utożsamienie człowieka i drzewa - ta sama idea, co
w micie o Godzambie.
14
Godzamba wyrywający, aby uczynić je orężem, drzewo, a więc siebie,
stoi blisko Odyna, który powiesił się na jesionie (innym Kosmicznym
Drzewie!) aby siebie złożyć w ofierze samemu sobie - Odynowi. (Germański
bogoheros w ten sposób uzyskał mądrość, co jest jednym z nazwań duchowej
przemiany. Ale to już trochę inna, równoległa opowieść.)
15
Z kim walczy Godzamba? Według herbowej legendy, z Morawianinem.
Derwich i Cetwiński dowodzą jednak, że opowieść ta, tak jak ją przekazano,
jest wynikiem euhemeryzacji, czyli upodobnienia mitu do historii. W bardziej
pierwotnej, nie-historycznej wersji mitu przeciwnikiem Godzamby, jak i
innych herosów jego rodzaju, był smok, a więc Potwór Chaotyczny, istota
ucieleśniająca i skupiająca w sobie siły Chaosu, te właśnie siły, które panoszą
się na Skraju. (Pamiętamy, że w Środku mieszka Ład, na skraju Chaos, i w
środku mieszka Jasność, na Skraju Mrok.) Oznacza to, że Godzamba dociera
do Skraju podwójnie: oto staje do walki ze Smokiem, czyli z
upostaciowionymi siłami Skraju, lecz aby ratować życie i uzyskać Moc,
ponownie ucieka na Skraj, zanurza się w mroku Skraju - bo taki sens ma
przecież, jak stwierdziliśmy, jego ucieczka do lasu.
Próbę, przed którą stanął Godzamba, wyznaczyły mu siły Skraju, i aby je
zwyciężyć, musi sam odwołać się do Skraju, tym razem jako do sojusznika.
Skraj, las, świat pierwotny i nieludzki, noc, pustkowie, mrok i smok - jak
w każdym dobrym micie - są symbolami: symbolami innej walki, tej która
rozgrywa się w umyśle. Czyż bój Godzamby nie przypomina łudząco innej
sławnej bitwy, tej którą stoczył Gautama nazwany później Buddą
Śakjamunim, kiedy u kresu swego siedmioletniego odosobnienia siedział pod
drzewem (tak, pod drzewem!) i nieporuszony znosił wściekłe ataki Mary wraz
z jego demoniczną armią?
Budda po swoją Moc także udał się na Skraj, poza ludzkie siedziby i
obyczaje. I także przed urzeczywistnieniem Natury swego Umysłu
(nieporuszone drzewo jej symbolem) musiał przejść przez próbę walki ze
strażnikami Skraju, istotami chaotycznymi. W micie Buddy tak samo Skraj
występuje w roli podwójnej: ostatecznego źródła mocy, i ostatecznego
niebezpieczeństwa.
16
Są religie Środka i religie Skraju. Różnią się od siebie tak dalece, jak tylko
Środek od Skraju może się różnić. W religiach Środka bóg, mieszkaniec
pełnego jasnej mocy Środka, objawia się i ogłasza swoje Prawo. Ma być tak a
tak, tak czyńcie, to jest powinnością, owo zaś jest grzechem, oto uregulowane,
uporządkowane są drogi wasze. Środkowym Bogom człowiekowi pozostaje
poddać się. I nie jest to przypadkiem, że religia najbardziej chyba spośród
istniejących właściwa Środkowi, nazywa się właśnie "islamem" czyli
poddaniem się. Owszem, Środek i bogowie Środka są potężnym źródłem
mocy, ale ten, kto tę moc posiadł, nie zawdzięcza jej samemu sobie. Więcej:
człowiek niewiele ma tu do gadania. W Środku moc ujawnia się jako łaska
boga. Zatem w religiach Środka uzasadnione jest padanie na twarz, klękanie,
bicie pokłonów czołem, błagalne składanie rąk.
W religiach Skraju moc jest rzadkim skarbem, który człowiek może -
aczkolwiek wcale nie musi - zdobyć. Od jego woli, pasji i determinacji zależy
tu wszystko. Aby zdobyć ten skarb, który zresztą nie jest wcale ukryty, bo jest
nim własna Istota, własna Natura Umysłu, trzeba stoczyć walkę. Miejscem tej
walki jest Skraj i przeciwnikiem są chaotyczne moce zamieszkujące Skraj. Ale
zarazem jedynie Skraj, gdzie słabnie władza zarówno środkowych bogów jak i
ludzkich obyczajów, jest tym miejscem, gdzie może się ujawnić Istota.
Judaizm, chrześcijaństwo i islam, a także wiary w Wisznu i Krysznę, są to
religie Środka. Religią Skraju jest buddyzm, i nie jest przypadkiem, że od
swoich początków aż do dziś buddyzm upodobał sobie odosobnienia i miejsca
odludne, a buddyjskie klasztory wszędzie lokowano jak najbliżej dzikiej
przyrody. Ale jak widać zaczątki drogi podobnej do buddyzmu istniały w
pierwotnych wierzeniach wielu ludów, bo przecież mit słowiańskiego
Godzamby nie jest jedyny.
17
Chrześcijaństwo, jak stwierdziłem wyżej, jest religią Środka, co pieczętuje
w swych ostatnich wersetach Apokalipsa św. Jana, rysując obraz Wiecznego
Miasta, siedziby zbawionych, zbudowanego przez Boga ze szlachetnych
kamieni, którego bramy zamknięto dla tych, którzy "pozostaną na zewnątrz"
a wśród nich są "psy i czarownicy". Zewnętrze, a więc tym bardziej Skraj, jest
miejscem jednoznacznie przeklętym. Apokalipsa zamyka bramy Miasta
Zbawienia przed tymi, którzy chcieliby udać się po moc na Skraj. Jednakże
istnieją również w chrześcijaństwie pewne nieoczekiwane wątki "skrajne".
Jezus na samym początku swej nauczycielskiej drogi przyjmuje inicjację,
przekaz mocy (zwany zwykle chrztem), z rąk Jana Chrzciciela, który jest
mieszkańcem Skraju: żyje poza wspólnotą ludzi cywilizowanych, jest
pustelnikiem, żywi się darami przyrody, a nie produktem pracy rąk, ubrany
jest w skóry dzikich zwierząt. Wkrótce potem Jezus sam przystępuje do
odosobnienia, z którego chrześcijanie zrozumieli tyle, że był kuszony przez
diabła. Druga seria rzeczy "skrajnych" ma miejsce u kresu ziemskiej drogi
Jezusa: udaje się On do Środka - do Jerozolimy i jej Świątyni - lecz zostaje
przez ludzi Środka odrzucony, zdradzony, skazany na śmierć. Jego drogę na
miejsce kaźni można rozumieć jako drogę ku Skrajowi, choć nie jest to skraj w
sensie odludnego miejsca, lecz kres życia, "stany przyśmiertne" mówiąc trochę
brzydko. Tam Jezus - trochę podobnie do Odyna - godzi się, że ma być
złożony w ofierze sobie samemu: bo skoro jest Bogiem i Synem Boga, to
ofiarowany Bogu, jest ofiarowany sobie samemu. Jednak te i inne "skrajne"
wątki nie przeważyły, i chrześcijaństwo we wszystkich swoich wersjach
rozwinęło się w religię Środka.
Wojciech Jóźwiak
25 października - 2 listopada 2000
Książki wymienione w tekście:
Cetwiński Marek, Derwich Marek. Herby, legendy, dawne mity.
Krajowa Agencja Wydawnicza, Wrocław 1989
Tain czyli uprowadzenie stad z Cuailnge. Tłumaczyli Ernest Bryll i
Małgorzata Goraj według staroirlandzkiego poematu "Tain Bó Cuailnge".
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1983
Edda poetycka. Ze staroislandzkiego przełożyła Apolonia Załuska-
Stroemberg. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1986
Robert Stiller. Krymhilda. Opowieść rycerska o Nibelungach. Nasza
Księgarnia, Warszawa 1974. (Wolny przekład staroniemieckiego eposu "Der
Nibelunge not".)
Artur Sandauer. Bóg, szatan, mesjasz i...? Wydawnictwo Literackie,
Kraków 1977. Stąd cytat z "Księgi Rodzaju".