1.09.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 34/2010
Jerzy Pilch
Piękno jest kluczowe. Sportowców obdarza się atrybutami i tytułami z dziedziny sztuki wziętymi.
„Wirtuoz kortu”, „artystka bieżni”, a nawet – tak jest – „poeta ringu”.
Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla
5 sierpnia
Nakładem biura literackiego ukazała się ciekawa książka o Tymoteuszu Karpowiczu – pozwolą
państwo, że w związku z tym rytualnie powiem coś o sobie. Tom zatytułowany „W cztery strony
naraz” jest zbiorem wspomnień i rozmów o poecie, które z jego przyjaciółmi i ze znajomymi
przeprowadziła Joanna Roszak. W pierwszym wywiadzie z profesorem Edwardem Balcerzanem
pada pytanie o mój napisany po śmierci Karpowicza felieton, w którym twórczość autora
„Odwróconego światła” przyrównałem do swoistego laboratorium językowego.
Odpowiedź Balcerzana jest następująca: „W czasach wielkich tryumfów Adama Małysza Pilch
w telewizji oznajmił, że nasz skoczek różni się od zagranicznych zawodników tym, że oni walczą
o miejsce na podium, podczas gdy Małyszowi zależy jedynie, by wykonać piękny skok. Była
to ewidentna mistyfikacja, której na pewno sam Małysz by nie przyjął. Ja Pilchowi nie ufam. Nie
wiem, kiedy kpi, a kiedy o drogę pyta. Zdaje się on sam już tego nie wie, jest ofiarą współczesnego
hiperionizmu, czyli produkowania tekstów w cudzysłowie, za które mówiący nie bierze
odpowiedzialności. Zgodnie z zasadą tralala bomba, kto czytał, ten bomba. Wedle mnie
laboratorium nie było celem poety”.
Wedle mnie też nie było, choć bezcelowe także nie było. Tekst swój pamiętam słabo, sprawdzać ani
mi w głowie; czytanie własnych rzeczy, zwłaszcza po latach, to jest trauma, wstyd i wyniszczenie.
Nawet dla nieufnego – ale skoro pamięta, co mówiłem bez mała 10 lat temu, też wielce oddanego
– odbiorcy nie jestem w stanie tego uczynić. Owszem, być może oddanie Balcerzana jest z lekka
chorobliwe, może nawet jest to fascynacja podszyta jakąś odrazą, ale dajcie pokój! – tego,
co na początku mijającej dekady mówiłem w telewizji, nie pamięta nawet moja matka.
Ufa, nie ufa – pamięć tak dalekosiężna, tak czuła – prawdopodobnie wierne co do słowa
zacytowanie mojej wypowiedzi – zasługuje na pietyzm, a też plasuje profesora w ścisłej
wierchuszce moich wielbicieli, a w gruncie rzeczy – myślcie, co chcecie – wielbicielek.
6 sierpnia
Ewentualności, że Balcerzan zapamiętał, ponieważ palnąłem jakąś piramidalną bzdurę nie
do zapomnienia, nie ma. Jeśli powiedziałem to, co profesor pamięta, to powiedziałem prawdę tak
starą i tak często w sporcie powtarzaną, że stała się frazesem, a nawet komunałem. Jaka tam
mistyfikacja! Banialuka znana każdemu dziecku! Wiadomo, że na ogół mistrzami zostają ci, którzy
grają na radosnym luzie, ci, którzy cieszą się pięknem zawodów, ci, którzy „zdają się zapominać”
o wyniku. I na odwrót: tych, co z zaciśniętymi zębami myślą tylko o wygranej, laury – że użyję
estetycznego terminu – omijają.
Oczywiście zdarzają się wyjątki, na przykład sławny swego czasu szwedzki tenisista Borg przez
ładnych parę lat kosił wszystkie turnieje z ponurym ryjem, na którym nawet jeden mięsień nie
drgnął; grał szpetnie, zawsze jednakowo, zawsze atomowe uderzenia z głębi kortu, nie było
na to sposobu, facet miał siłę stada bawołów – ulubieńcem kibiców nie był, a i Pan Bóg za brak
piękna w grze pokarał go podatkami i kłopotami z żoną.
Piękno jest kluczowe, wielkich sportowców obdarza się wręcz z dziedziny sztuki wziętymi
atrybutami i tytułami; upiorne, ale wymowne określenia „wirtuoz kortu”, „artystka bieżni”, a nawet
– tak jest – „poeta ringu” musiały przecież Balcerzanowi obić się o uszy! Nigdy nie słyszał
zapewnień graczy, że przede wszystkim chcą zagrać p i ę k n i e, dać radość kibicom, stworzyć
atrakcyjne widowisko? Chcemy włożyć w grę wszystkie umiejętności, całe serce, a wynik nie jest
aż tak ważny? Albo: jeśli zagramy tak pięknie jak tydzień temu, zwycięstwo mamy w kieszeni?
Obcy to jest jakiś język?
Zapomnij o rywalizacji, zapomnij, że jest to finał olimpijski, skup się na kunszcie! – przecież to jest
wskazówka, którą trenerzy dawali zawodnikom już za Arystotelesa!
Jednym z podstawowych składników tryumfów Małysza była radość skakania i piękno skakania.
Harmonia lotu, która – jak sam mistrz wspominał – niekiedy zdała mu się harmonią nieskończoną:
„Myślałem – wyznał w jednym z wywiadów – że nigdy nie wyląduję”. Ten zapał, ta radość,
to piękno sprzyjały rywalizacji; oczywiście całkiem jej nie przesłaniały, ale w fundamentalny
sposób ją warunkowały. Jak było na odwrót, jak rywalizacja przesłaniała radość sportu, jak Małysz
„musiał wygrać”, jak zawody sprowadzały się do posępnej walki – skoczek nie tylko przegrywał,
ale w ogóle się gubił.
Poza wszystkim: akurat w skokach piękno jest obecne w sensie wymiernym! W futbolu za piękno
gry goli – owszem – nie doliczają, w skokach punktuje się przecież styl – kategorię estetyczną
w sensie ścisłym. Skoczyć możesz nie najdalej, ale jak skoczysz pięknie stylowo, możesz wygrać.
A jak estetykę skoku olejesz, choćbyś skoczył nie wiadomo jak daleko, choćbyś nigdy nie
wylądował – przegrasz niezawodnie! Zupełne truizmy przed laty w telewizorze wygadywałem!
Jakże intensywnymi uczuciami trzeba mnie darzyć, by i takie rzeczy mi pamiętać!
Czy usiłowałem te frazesy ratować i pogłębiać jakimś cudzysłowem? Wątpię, raczej trema mnie
żarła i nawet na śladowe finezje nie miałem siły. Kwestia odpowiedzialności za takie marności też
zdaje mi się mglista. Akurat mój mało wyszukany komentarz do zawodów narciarskich sprzed
wojen perskich jest znakiem epoki? Być może tak ekstatycznie widzi to roznamiętniony Balcerzan.
Ja skromnie uważam, że nie każde moje słowo jest obowiązujące. Przynajmniej to, co mówię
w telewizji, na razie mocy prawnej nie ma.
7 sierpnia
Metafora „laboratorium językowego” jest równie, a może bardziej jeszcze wyświechtana niż frazes
o „pięknie sportu”. Co nie znaczy, że jest fałszywa. Nie wiemy, ku czemu prowadzą prace Mistrza,
ale sam jego warsztat, sama jego droga budzą zachwyt. Aż tak nie pasuje to do Karpowicza? Proszę
bardzo. Snadź sam nie byłem do końca pewien i jeśli faktycznie takiego obrazu użyłem, musiałem
niezawodnie dać jakiś cudzysłów, może napisałem, że dzieło Karpowicza „sprawia wrażenie
laboratorium” albo „jest pozorem warsztatu alchemika”, jakiś dystans, jakieś zastrzeżenie musiałem
dać.
Jeśli z kolei stawianie cudzysłowu jest jakąś szerszą pretensją i dotyczy jakichś innych moich
– powiedzmy – wypowiedzi, odpowiadam: lubię cudzysłów. Nie tak perwersyjnie jak kursywę i nie
tak zboczeńczo jak liternictwo rozstrzelone, ale lubię. Bardzo, a nawet pasjami. Jako człowiekowi
obdarzonemu pewnym gasnącym, bo gasnącym, ale wciąż jeszcze jakim takim poczuciem humoru
ciężko by mi było bez cudzysłowu się obejść. Zwłaszcza w pisaniu. Cdn.
Jerzy Pilch, "Przekrój" 34/2010