DIANA PALMER
SKAZANI NA MIŁOŚĆ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Stojący poza grupką ludzi zebranych przed kościołem Jacob wydał się
Kate właśnie takim, jakim go pamiętała. Jacob Cade nigdy nie miał łatwości ob-
cowania z ludźmi. Dzięki sporej fortunie nie brakowało mu pewno kobiet, które
zabiegały o jego względy, ale sam zdawał się odnosić do każdego z jednakową
pogardą. Teraz spokojnie palił papierosa, ponurym wzrokiem patrząc na drogę,
gdzie lada chwila miała ukazać się jego bratanica. Miał śniadą cerę i wyraziste
rysy twarzy, doskonały krój spodni uwydatniał jego krzepkie nogi, a szerokie ra-
miona rozpychały marynarkę. We wszystkim - od stroju po zachowanie - był
staroświecki, i nie wstydził się tego. Nie musiał. Miał dosyć pieniędzy, by w
miarę potrzeby narzucać innym swoje reguły gry.
- Pan i władca - szepnęła wpatrzona w niego Kate.
- Ma w kieszeni dość roztrzepotanych damskich serc - zaśmiał się cicho
jej brat, Tom. - Twoje też...
- Pst! - uciszyła go Kate.
- Niczego nie zauważył - uspokoił ją Tom i spojrzał na nią.
Oboje byli wysocy, oboje mieli ciemne włosy i zielone oczy. Podobień-
stwo ich twarzy sprawiało, że wyglądali na bliźnięta, mimo że Tom - teraz dwu-
dziestoośmioletni - był od niej o cztery lata starszy. Te same regularne, jakby
odlane z brązu rysy, twarze o wydatnych kościach policzkowych, jedynej pozo-
stałości po pradziadku z plemienia Siuksów.
- Nienawidzę go - stwierdziła stanowczo Kate, wplatając opadły kosmyk z
powrotem we wdzięczny kok, w jaki uczesała rano swoje długie i proste włosy.
- Ależ oczywiście.
- Naprawdę - powiedziała z naciskiem.
W tej chwili faktycznie czuła nienawiść. Pewne zdarzenie, kiedy Kate
miała osiemnaście lat, wzbudziło do niej nagłą, gwałtowną niechęć Jacoba.
Przez to właśnie bardzo skomplikowała się jej przyjaźń z Margo.
Po śmierci ojca Kate i Tom zostali adoptowani przez babkę ze strony ojca.
Bóg jeden wiedział, gdzie była ich matka. Opuściła ich przed laty i Kate nigdy
nie wybaczyła jej tego. Co przeszli dzięki metodom wychowawczym ojca, tego
nie wiedziała nawet babcia Walker, bo nie należała do osób chętnie słuchają-
cych zwierzeń. Ale zabrała ich do swego domu w Blairsville w Południowej Da-
kocie, bardzo blisko stolicy stanu - Pierre.
Margo Cade mieszkała od wielu lat, od nieoczekiwanej śmierci rodziców,
ze stryjem Jacobem Cade i jego ojcem Hankiem na rancho Warlance. Kiedy
Kate i Tom Walkerowie przeprowadzili się do Blairsville - do babki - dziewczę-
ta zaprzyjaźniły się. A teraz Margo wychodziła za mąż i Kate, chociaż zrezy-
gnowała z zaszczytu drużbowania, nie mogła nie być na ślubie. Choćby nawet
chciała zrobić na złość Jacobowi Cade.
Tak jakby wyczuł jej obecność, odwrócił swą dumną głowę, nakrytą bar-
dzo drogim, kremowym kapeluszem stetson. Ubrany nienagannie w ciemnosza-
ry garnitur z kamizelką, stanowił uosobienie elegancji, ale Kate widywała go
przy bydle i znała siłę kryjącą się w tym wysokim smukłym ciele.
Jacob uniósł swą kwadratową głowę i uśmiechnął się do niej, ale nie było
to miłe pozdrowienie. Bez słowa wypowiadał wojnę.
Kate poczuła rumieniec na szyi i przycisnęła do siebie biało-zieloną toreb-
kę, dopasowaną do jasnozielonego kostiumu. Sama też wyzywająco podniosła
głowę. Był to mechanizm obronny, zaprogramowana reakcja, która powstrzy-
mywała ją przed rzuceniem się na niego. Póki z nim walczyła, nie miał szans
zranić jej tak mocno, że ucierpiałoby na tym jej bardzo wrażliwe serce.
Kochała go chyba zawsze, przez całe życie. Ciągle o nim marzyła, drę-
czyły ją wspomnienia. Jacob na koniu, uśmiechający się do niej, gdy pod okiem
Margo uczyła się jeździć. Jacob spokojnie siedzący na huśtawce przed domem,
gdy ona i Margo tańczyły ze swymi młodymi adoratorami podczas letnich za-
baw na rancho. Jacob. We wszystkich jej dziewczęcych marzeniach pojawiał się
ten jeden silny, bardzo męski mężczyzna. I oto grom z jasnego nieba - Jacob sta-
je się jej wrogiem.
Coś się już między nimi zaczynało, odkąd skończyła osiemnaście lat. Wi-
dać to było po jego oczach, tliło się w nich zainteresowanie, które przerażało ją i
intrygowało zarazem. Kiedy dorastała, widziała w nim dobrotliwego starszego
brata, dla którego jej udział w przyjęciach urządzanych przez Margo i wspólne z
nią wypady były czymś tak naturalnym, jakby należała do rodziny. Oczywiście
nie zwierzała mu się, jak ją wychowywano. O tamtych niespokojnych latach
Kate nie opowiadała nikomu, nawet Margo.
Jacob był dla niej zawsze dobry. Po zawale babci Walker właśnie on na
wszelki wypadek towarzyszył jej w nocnym czuwaniu. Kiedy Tom miał w szko-
le kłopoty, bo bił się z kolegami, Jacob poszedł do dyrektora i uprosił, by nie
wydalano zapalczywego brata Kate. Jacob był zawsze na miejscu - jak kotwica
zapewniająca wszystkim równowagę wśród życiowych sztormów. I Kate poko-
chała go z czasem, urzeczona jego siłą i dobrocią. A potem w ciągu jednego
wieczoru cała serdeczność zniknęła i jej przyjaciel Jacob stał się nagle jej naj-
większym wrogiem.
Przed sześciu laty, w lipcu, Kate i chłopiec, z którym się wtedy spotykała,
zostali zaproszeni do domu Margo na przyjęcie połączone z pływaniem w base-
nie. Po godzinie pływania, kiedy to Kate nie mogła oderwać wzroku od niewia-
rygodnie zmysłowego ciała Jacoba w białych kąpielówkach, poszła do przebie-
ralni. Dopiero co zdjęła kostium, gdy na tonącym w słońcu pasie betonu przy
ścianie zobaczyła zwiniętego grzechotnika. Straciła głowę, od dziecka bała się
węży. Ogarnięta histerią zapomniała, że jest rozebrana. Rozkrzyczała się i zaraz
przybiegł jej chłopak, Gerald. Wąż wypełzł już przez jakąś dziurę. Kate trzęsła
się, płakała, a bezradny Gerald trzymał ją tylko w objęciach. Na to wszedł Jacob
i zobaczył ich w takiej pozie - nagie ciało Kate przytulone do wysokiej postaci
Geralda, mającego na sobie jedynie krótkie kąpielówki.
W innych okolicznościach Jacob wysłuchałby może jej wyjaśnień, ale
Kate była już wcześniej zła na siebie o swoją reakcję na silne, sprężyste ciało Ja-
coba, na niego samego zaś o to, że wyraźnie zalecał się do pięknej jasnowłosej
sąsiadki, Barbary Dugan. Dlatego podpłynęła w basenie do Geralda i obdarzyła
go na oczach Jacoba całkiem dorosłym pocałunkiem. Zdawała sobie sprawę, że
właściwie nie powinna mieć do Jacoba żalu o to, że nabrał o niej tak złego mnie-
mania. Była wstrząśnięta swoim własnym zachowaniem, ale wytrąciło ją z rów-
nowagi, że tak bardzo pociągał ją ten mężczyzna i że nie umiała sobie z tym po-
radzić.
Wydawało jej się, że nie potrafi zapomnieć, jak Jacob wtedy na nią spoj-
rzał - jego czarne oczy były pełne wzgardy, a twarz pozbawiona wszelkiego wy-
razu. Gerald, speszony gniewem Jacoba, bąkał jakieś wyjaśnienia, które brzmia-
ły zbyt niepewnie, by mogły kogokolwiek przekonać.
Wszystko, co mówił, było prawdą, ale Jacob nie słuchał. Wtedy Kate była
po raz ostatni mile widzianym gościem w Warlance. Jacob pozostał stanowczy
mimo błagań i gróźb Margo. Mówił, że nie chce, żeby jego bratanica utrzymy-
wała kontakt z taką kobietą jak Kate. A Geralda przepędził z rancho natych-
miast, bez jednego słowa pożegnania.
Zanim Kate wsiadła do samochodu Geralda, doszło między nią a Jacobem
do strasznej, gwałtownej kłótni.
- Dlaczego nie chcesz jej wysłuchać? - pytała Margo, broniąc Kate. - To
było całkiem niewinne. W przebieralni był wąż!
- Oczywiście - odparł Jacob lodowatym tonem. Nigdy dotąd Kate nie sły-
szała, żeby zwracał się tak do kogokolwiek.
Stała z zaciśniętymi pięściami, pałając gniewem.
- A więc dobrze, możesz wierzyć, że jestem taką kobietą, chociaż wiesz,
że nią nie jestem!
- Uważałem cię za świętą osóbkę - odparł opryskliwie, mrożąc ją wzro-
kiem - aż do dzisiejszego wieczoru, kiedy to straciłaś aureolę i zobaczyłem, że
doroślejesz.
Nie zrozumiała, dlaczego tak się wyraził. Ani tego, ani żalu w jego głosie.
- Jacobie, ja nie kłamię, nigdy cię nie okłamywałam!
- Widziałem, jak kroczyła tą drogą moja matka - powiedział Jacob tonem
świadczącym o dawnej udręce. - Jeden mężczyzna po drugim i przez cały czas
wypieranie się tego, że kiedykolwiek zdradziła ojca. Pewnego dnia uciekła z ak-
tualnym kochankiem i już nie wróciła. Nie potrafię zapomnieć, jakim piekłem
było przez nią życie mojego ojca. Bratanicę wychowywałem tak, by miała su-
mienie i poczucie moralności. Nie pozwolę, żeby Margo była narażona na kon-
takty z takimi kobietami jak ty.
Margo stała z zaciśniętymi zębami, ale jej oczy były wymowne - w mil-
czeniu usprawiedliwiała się wobec Kate. W takim nastroju Jacob był niebez-
pieczny. I Kate to rozumiała.
- Nie chcesz słuchać - stwierdziła spokojnie Kate. - Jest mi przykro, bo
nie umiałabym skłamać w żadnej sprawie. Tyle jest rzeczy, o których nie wiesz,
Jacobie - dodała ze smutnym, pełnym goryczy uśmiechem. - Domyślam się, że
nie miałyby one dla ciebie znaczenia.
- Twoja babcia wstydziłaby się ciebie - powiedział gwałtownie. - Nie wy-
chowywała cię na kobietę lekkich obyczajów. Nie powinna była pozwolić, że-
byś pracowała w tej cholernej redakcji.
Kate otrzymała pracę na jedno lato w redakcji miejscowego tygodnika i
Jacob od początku był temu przeciwny, natomiast babcia Walker pochwalała to,
bo uważała, że kobiety powinny zajmować się tym, co im odpowiada.
Jej praca była tylko jednym z wielu przedmiotów krytyki z jego strony.
Ostatnimi czasy działała mu chyba na nerwy, bez widocznego powodu wywoły-
wała w nim niechęć do siebie. A ten incydent przepełnił miarę. Kate wiedziała,
że on nigdy nie zapomni i nie przebaczy jej tego, co - jego zdaniem - zrobiła w
przebieralni. Pozbawił ją dumy i pewności siebie.
- Podoba mi się praca reporterki - odpowiedziała. - Zamierzam nawet zro-
bić karierę w tym zawodzie. A teraz z przyjemnością przestanę kalać swoją oso-
bą twoje rancho i opuszczę je. Żałuję tylko, że ten wąż mnie nie ukąsił, bo wte-
dy przynajmniej byś mi uwierzył. Do widzenia, Margo. Przykro mi, że twój stryj
nie chce, żebyśmy się dalej przyjaźniły.
- Możesz być pewna, że nie zmienię zdania - odparł, zapalając spokojnie
papierosa i wpatrując się w nią swymi ciemnymi oczami.
Zanim obrócił się na pięcie i odszedł bez słowa, zmierzył Kate wzrokiem,
z którego wiele dało się wyczytać.
Działo się to przed sześciu laty. Później Kate spędziła kilka lat na studiach
dziennikarskich, po czym podjęła pracę w redakcji jednego z chicagowskich
dzienników. Przedtem nie znała nikogo w Chicago, ale Tom miał tam przyjacie-
la, który użył swoich wpływów. Kate polubiła to wielkie miasto. Było to jedyne
miejsce na świecie, gdzie mogłaby z czasem zapomnieć o istnieniu Jacoba.
Nieco później Jacob złagodniał. Kate nadal była oczywiście niepożąda-
nym gościem w Warlance, ale Jacob nie posunął się aż do tego, żeby zabronić
Margo rozmawiania i korespondowania z nią. Kiedyś Margo zaprosiła ją nawet
na rancho na weekend, zapewne z błogosławieństwem Jacoba, Kate odmówiła
jednak. Nie chciała nawet przyjechać na ślub. Ale ponieważ miał się on odbyć w
Blairsville, nie na rancho, uznała, że będzie dosyć bezpieczna. I był z nią jej ko-
chany Tom.
- Jesteś reporterką - mówił właśnie zakłócając jej milczące rozmarzenie. -
Zdobywałaś nagrody. Masz prawie dwadzieścia pięć lat. Nie pozwól, by on cię
onieśmielał. Przed takimi ludźmi jak Jacob nie można się uginać. Powinnaś to
już wiedzieć.
- Wiedzieć, a korzystać z tej wiedzy, to dwie różne rzeczy. Naprawdę go
nienawidzę - wyszeptała wpatrzona w Jacoba, który odwracał się akurat, żeby
porozmawiać ze stojącym w pobliżu małżeństwem. - Jest taki władczy. Sprawia
wrażenie, że wie wszystko.
- Założę się, że nie wie o tym, że jeszcze jesteś dziewicą - powiedział ze
śmiechem Tom. - Gdyby wiedział, na pewno nie oskarżyłby cię o to, że w prze-
bieralni zadałaś się z tamtym biednym nerwowym chłopaczkiem.
- Nigdy mu tego nie wybaczę. - Kate oblała się rumieńcem.
- On nie wie, jak nas wychowywano - przypomniał jej Tom. - Nie zapo-
minaj, że nigdy nie poznał naszej rodziny. Kiedy zaprzyjaźniłaś się z Margo,
mieszkaliśmy u babci Walker.
Kate uśmiechnęła się.
- Babcia była osobą z charakterem. Nawet Jacob Cade nie umiał nad nią
zapanować. Pamiętasz, próbował nakłonić ją, żeby nie pozwoliła mi pojechać z
Margo na tę wycieczkę z noclegiem na campingu. Właściwie nigdy nie rozumia-
łam, dlaczego tak się temu sprzeciwiał. Byli z nami chłopcy z college'u, były
przyzwoitki... Zachowywaliśmy się bardzo grzecznie.
- Tak musiało być, skoro pojechał jako jeden z opiekunów - powiedział
refleksyjnie Tom.
- To był jedyny minus w tej całej historii - stwierdziła półgłosem Kate.
- Kłamczucha. Założę się, że godzinami siedziałaś i patrzyłaś na niego -
wyszeptał Tom.
Oczywiście, tak było. W gruncie rzeczy całe dorosłe życie upłynęło jej na
marzeniu o tym jedynym mężczyźnie na świecie, który jej nienawidził. Czasami
zastanawiała się, czy nie rozmyślnie zdecydowała się na karierę reporterską, po
prostu po to, by mieć pretekst do wyjazdu z Blairsville i ucieczki przed nim. Te-
raz, gdy babcia Walker już nie żyła, a Tom pracował w agencji reklamowej w
Nowym Jorku, nie było powodu do pozostawania w Południowej Dakocie. Mia-
ła natomiast wszelkie powody po temu, żeby uciekać; musiała trzymać się z da-
leka od Jacoba. Kate nie miała nigdy zamiaru zestarzeć się z sercem złamanym
jego odczuwaną co dnia obojętnością.
Gdyby mieszkała w Blairsville, widywałaby go często, a jeszcze częściej
słyszałaby o nim.
Jej uwagę zwrócił błysk czerwieni, gdy przy krawężniku zatrzymał się
mały sportowy samochód Margo prowadzony przez jej narzeczonego Davida.
- Spodziewałem się zobaczyć was oboje w domu - zaczął David.
Kate szukała jakieś wymówki, kiedy padł na nią czyjś cień i jej serce roz-
szalało się. Zawsze wyczuwała obecność Jacoba.
- A więc tutaj jesteście - powiedział Jacob, dołączając do nich. Nawet nie
spojrzał na Kate. - Serwus, Tom. Cieszę się, że cię widzę. - Wyciągnął rękę i
mocno uścisnął dłoń młodszego od siebie Toma. Tych dwóch mężczyzn dzieliły
niespełna cztery lata - Jacob miał trzydzieści dwa, ale przez swe zachowanie
wydawał się starszy o całe pokolenie.
- Gdzie jest Margo? - zapytał.
- W drodze, niestety z dziadkiem za kierownicą. - David westchnął. - To
nie moja wina - dodał na swoje usprawiedliwienie, gdy Jacob zmierzył go wzro-
kiem.
- Mój ojciec jest na wpół ślepy z powodu katarakty, której nie chce po-
zwolić sobie usunąć - stwierdził chłodnym tonem Jacob. - Nie powinien w ogóle
prowadzić.
Kate przylgnęła mocniej do ramienia Toma.
- Już są - szepnęła wskazując ruchem głowy drogę, na której wielki lin-
coln z Hankiem za kierownicą właśnie zbliżał się do krawężnika.
- Widzicie? - śmiał się David, kiedy Margo wysiadła z samochodu, eskor-
towana przez wysokiego siwego mężczyznę, który stanowił starszą wersję Jaco-
ba, ale bez cholerycznego usposobienia, a zarazem chłodu i wyniosłości tego
ostatniego.
- Nikt nie ma połamanych kości, błotniki nie odpadły, wszystko jest nie-
naruszone. Hm, ale ona jest jednak trochę blada.
- Pewno z przerażenia, gdy uświadomiła sobie, że wychodzi za kogoś tak
zwariowanego - domyśliła się Kate, uśmiechając się do Davida.
- Nie jestem zwariowany - bronił się pozornie uroczystym tonem David. -
Dlatego tylko, że raz, jeden jedyny raz poszedłem z Margo do lokalu z męskim
striptease'em...
- Dokąd? - zapytał gwałtownie Jacob. David naprawdę się zaczerwienił.
- Och, przepraszam, muszę się pospieszyć - oddalił się szybko. - Zrozu-
miecie to, żenię się dzisiaj. - I zniknął.
- Dokąd?! - Jacob przeszywał wzrokiem Toma.
- To jest takie miejsce, gdzie mężczyźni rozbierają się, a kobiety z zapa-
łem na coś czekają - objaśniła Kate, dolewając oliwy do ognia. - To bardzo po-
uczające.
Ciemne oczy Jacoba patrzyły na nią wprost obraźliwie.
- Nie potrafię sobie wyobrazić, że potrzebujesz jakiejś nauki.
- Jakiś ty miły - stwierdziła uśmiechając się z rezerwą Kate.
Jacob, który przewyższał ją wzrostem, nie zdobył się na odpowiedź.
- Zobaczymy się wewnątrz - powiedział do Toma i oddalił się.
- Uff! - westchnął jej brat, kiedy ruszyli w kierunku pozostałych wier-
nych, którzy wchodzili właśnie do kościoła. - Ale skwar!
- On mnie nienawidzi - westchnęła Kate.
- Wątpię, czy Jacob naprawdę wie, co do ciebie czuje, Kate - zauważył
spokojnie Tom.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ślub był tak piękny, że Kate się popłakała. Siedząc spokojnie w pobliżu
ambony, wsłuchując się w słowa, które miały związać ze sobą Davida i Margo,
czuła, że sama coś traci. Mimo woli skierowała wzrok na Jacoba, górującego
nad Davidem. Takie wydarzenia traktował poważnie, a to musiało na nim zrobić
wrażenie - on sam i jego ojciec byli odpowiedzialni za Margo od jej dziesiątych
urodzin. Jak gdyby wyczuwając, że go obserwuje, spojrzał za siebie i jego ciem-
ne oczy spotkały się z jej oczyma. Nie wytrzymała tego spojrzenia i nie rozpo-
znała wyrazu jego oczu; szybko spuściła wzrok.
Ceremonia wreszcie się skończyła i goście zebrali się przed kościołem,
żeby obsypać szczęśliwych małżonków ryżem z gustownych małych worecz-
ków. Wkrótce Margo pojawiła się przebrana w prosty i elegancki strój podróżny
z białego płótna. Był z nią David, który zmienił smoking na sportową marynar-
kę, na zapewniające swobodę koszulę i spodnie. Nowożeńcy wyglądali młodo,
sprawiali wrażenie ogromnie podekscytowanych i nie potrafili oderwać od sie-
bie wzroku.
- Bądź szczęśliwa, moja droga - szepnęła Kate, wyściskawszy serdecznie
Margo, zanim ta usiadła obok świeżo poślubionego męża w czerwonym spor-
towym samochodzie.
- Będę. Naprawdę będę.
Margo spojrzała przed siebie ponad ramieniem Kate.
- Stryj Jacob wygląda tak, jakby miał ochotę kogoś pogryźć.
- Pewno mnie - zachichotał David, kiedy Margo siadła przy nim. - Opo-
wiedziałem mu o naszej wyprawie na męski striptease.
- Jak mogłeś? - jęknęła Margo. - On nas zamorduje!
- Będzie nas musiał najpierw schwytać. - Ze złośliwym uśmiechem na
twarzy David uruchomił samochód. - Do widzenia, Kate. Do widzenia, nowy
stryju Jacobie!
Zanim Jacob zdążył cokolwiek powiedzieć, już ich nie było.
Kate nie mogła się powstrzymać przed sprowokowaniem go.
- Czy zamierzałeś powiedzieć Margo w kilku słowach, czego powinna się
spodziewać w noc poślubną, stryju Jacobie? - wyszeptała dyskretnie, chociaż
stali w pewnym oddaleniu od innych gości.
- Sama mogłaś to zrobić. Wątpię, czy moje doświadczenia dorównują
twoim.
- Pewnie byś się zdziwił - odrzekła.
Pochylił głowę, żeby zapalić papierosa, ale jego ciemne oczy wciąż mie-
rzyły się z jej oczami.
- Margo zaprosiła cię, żebyś tu spędziła kilka dni przed ślubem. Odmówi-
łaś. Dlaczego?
- Ze względu na ciebie - odpowiedziała bez wahania. - Ponad sześć lat
temu wyprosiłeś mnie z Warlance i zażądałeś, żebym tu nigdy nie wracała.
- W kilka dni po tamtym przyjęciu jeden z ogrodników zabił grzechotnika
w przebieralni - stwierdził spokojnie.
- Ładnie z twojej strony, że przepraszasz - odparła Kate nieomal trzęsąc
się z gniewu. Mógł to przyznać sześć lat wcześniej, ale zachował to dla siebie.
- Tam był wąż, owszem. Ale to nie zmienia faktu, że chłopak trzymał cię
nagą w objęciach.
- Byłam śmiertelnie przerażona - odparła. - Ledwo zdawałam sobie spra-
wę z tego, co robię.
- Dlaczego wyjechałaś do pracy w Chicago? - spytał nagle. - Dlaczego nie
do Pierre?
To pytanie zaskoczyło ją. Popatrzyła na niego bezradnie - poczuła pustkę
w głowie. Tylko jedna myśl powracała obsesyjnie: jakiż on przystojny. Ze swą
śniadą cerą i regularnymi rysami twarzy przyciągałby wzrok także bardziej do-
świadczonej kobiety niż Kate. Przełknęła ślinę.
- Chicago jest ogromne - powiedziała idiotycznie, wciąż wpatrując się w
niego szeroko otwartymi jasnozielonymi oczami.
- To prawda - zgodził się spokojnie.
Gdy tak stali razem, nie odzywając się przez długie sekundy, on błądził
wzrokiem po jej twarzy i badał ją stopniowo, ona zaś czuła, że uginają się pod
nią nogi.
- Ślub... ładnie wypadł - wydusiła wreszcie.
- Bardzo ładnie - zgodził się Jacob, głosem niższym niż ten, jaki pamięta-
ła.
- Jadą na Jamajkę - dodała z zapartym tchem.
- Wiem. Tato i ja zafundowaliśmy im tę wycieczkę jako prezent ślubny.
- Na pewno będą zadowoleni.
Ośmieszam się - wyrzucała sobie. Była reporterką, umiała się wysłowić,
nawet szef działu miejskiego tak uważał. Dlaczego teraz jąkała się jak gimnazja-
listka?
Jacob wciąż patrzył jej w oczy, jakby nie mógł się nasycić. To jest bez
sensu, myślała Kate. Jacob był jej największym wrogiem.
- Zmieniłaś się - powiedział wreszcie. - Jesteś dojrzalsza. Bardziej zrów-
noważona. Czym się zajmujesz w tej swojej redakcji?
- Polityką - odrzekła bez namysłu.
- Lubisz to?
- To jest bardzo ekscytujące - wyznała. - Zwłaszcza wybory. Człowiek się
angażuje, chociaż stara się relacjonować bezstronnie. Zresztą ja chyba przyno-
szę pecha kandydatom - dodała z nieśmiałym uśmiechem.
Jacob nie odpowiedział uśmiechem na uśmiech. Znowu zaciągnął się dy-
mem, stojący za nim Tom poruszył się zaniepokojony. Jacob i Kate nie zwykli
rozmawiać ze sobą bez oglądania się za jakąś bronią.
Jacob rzucił niedopałek i zmiażdżył go swym eleganckim butem. Jego
ciemne oczy patrzyły na nią przenikliwie.
- Domyślam się, że ty i Tom odjedziecie dziś wieczór.
Przytaknęła.
- Musimy. Jutro z samego rana przeprowadzam wywiad.
- Tamten chłopiec, Kate...
- Nigdy cię nie okłamywałam, Jacobie - szepnęła. Zmiana na jego twarzy
była trochę niepokojąca, zapowiadała wybuch.
- Nie przypominam sobie, żeby jakakolwiek kobieta wypowiadała moje
imię tak, jak ty to robisz - wyznał półszeptem.
Kate musiała stoczyć ze sobą walkę, by nie rzucić mu się w objęcia. Pa-
trzyła na jego usta. Czując dotkliwy głód, oczyma zamglonymi po latach bez-
nadziejnej tęsknoty, chłonęła ich doskonały wykrój. Czy to jej pożądanie nigdy
się nie skończy? Nigdy jej nie dotknął, nigdy nie pocałował w ciągu tych wielu
lat, kiedy go znała. Marzyła o tym, zastanawiała się, jakby im było razem. Ale
to się nigdy nie wydarzy.
- Muszę iść - powiedziała zdeprymowana.
- Tak - powiedział po chwili. - Ja też muszę. Powinienem zdążyć na po-
ciąg do Nowego Jorku, gdzie mam spotkania na temat perspektyw hodowli by-
dła.
Chce jechać pociągiem, bo nie ma zaufania do samolotów, przypomniała
sobie z nieznacznym uśmiechem Kate. Nigdy nie latał, chyba że chodziło o
sprawę życia lub śmierci.
Był w każdym calu biznesmenem. Niewykluczone, że teraz, gdy Margo
wyszła za mąż, już nigdy go nie zobaczy. Z niezrozumiałych powodów ta myśl
przeraziła ją. Owo przerażenie zmieniło wyraz jej oczu, który zaintrygował sto-
jącego przy niej potężnego mężczyznę.
- Co się stało? - spytał, przy czym jego niski głos zabrzmiał nieomal ła-
godnie.
- Nic. Muszę iść. - Mocniej ujęła torebkę.
- Już to mówiłaś.
- Tak. - Kate wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się nieznacznie.
Nic nie odpowiedział i wtedy Kate powoli odwróciła się w stronę Toma.
- Od czasu do czasu bywam w Chicago - rzekł niespodziewanie Jacob.
- Naprawdę? - Odwróciła się do niego, zdenerwowana i zaskoczona.
- Mógłbym cię któregoś wieczoru zaprosić na obiad.
Starała się nie pokazać po sobie zapału, ale zupełnie jej się to nie powio-
dło.
- O, cieszyłabym się - szepnęła.
- Ja też.
Powoli przesunął wzrokiem po jej ciele, podziwiając je pełnymi nie skry-
wanej zmysłowości oczyma.
- Przez dłuższy czas nie miałaś tu wstępu, Kate - stwierdził, wychwyciw-
szy jej spojrzenie. - Ale Margo zniknęła z tej sceny; nie ma już żadnych prze-
szkód.
- Co takiego? - Nie zrozumiała.
Jacob zaśmiał się cicho, nie był to jednak wesoły śmiech.
- Kiedyś o tym porozmawiamy. Czy twój numer jest w książce telefonicz-
nej?
- Tak - odpowiedziała. - Mieszkam w Carrington Apartments.
- Odnajdę cię. - Odwrócił się od niej, żeby spojrzeć na Toma, który wciąż
kręcił się w pobliżu. - Czy podwieźć was na lotnisko?
Tom, uśmiechnięty, przyłączył się do nich.
- Dziękujemy, jesteśmy tu wynajętym samochodem.
- Tak, to wygodne. Muszę zdążyć na pociąg. Miło było znowu cię spo-
tkać, Tom.
Wyciągnął swoją mocną wysmukłą rękę i uścisnął dłoń Toma. Potem z
dziwnym uśmiechem spojrzał jeszcze raz na Kate.
- Zobaczymy się.
Kate przytaknęła.
- Przyjemnej podróży.
- Podróże zazwyczaj mijają mi przyjemnie.
Obrócił się na pięcie i odszedł, zapalając po drodze następnego papierosa.
- O czym rozmawialiście? - zagadnął Tom.
- On czasami przyjeżdża w interesach do Chicago - powiedziała półgło-
sem Kate wyglądając przez okno i szukając wzrokiem Jacoba, gdy ten mijał ich
swoim ogromnym lincolnem. Westchnęła. - Och, Tom. On chce mnie zaprosić
na obiad.
- Okropność! - wykrzyknął Tom wyjeżdżając na szosę. - Uważaj.
- Na co? - Kate wzruszyła ramionami.
- Na miłość boską, Kate. Margo wyszła za mąż, a ty zostałaś właśnie wpi-
sana na listę gatunków zagrożonych. Czyżbyś nie spostrzegła, że on ma na cie-
bie od lat ochotę?
- Na mnie? - Serce zabiło jej mocniej.
- Oczywiście, na ciebie - odpowiedział mrukliwie. - Miej więc to na uwa-
dze. On nie szuka żony, skarbie - dodał cicho Tom. - Wiem, co do niego czu-
jesz. Ale nie pozwól, żeby uczucia przesłoniły ci prawdę. On chce zaspokoić
chwilową żądzę. Jeśli w ogóle kiedykolwiek się ożeni, to najprawdopodobniej z
Barbarą Dugan, której ojciec jest właścicielem sąsiadującego z nimi rancha. To
będzie ładna fuzja, która podwoi jego majątek, a Barbara też jest niczego sobie.
- Tak, chyba masz rację, Tom.
Kate czuła się nieswojo. Jak zdobędzie się na to, żeby - gdy Jacob ją
gdzieś zaprosi - powiedzieć mu „nie”? Kochała go tak mocno, że nawet kilka
minut w jego towarzystwie starczyłoby jej wygłodzonemu sercu na wiele lat.
- A może obchodzę go choć trochę...
- Może - odparł. - Ale nie zapominaj o jego matce ani o tym, jakiego jest
przez nią mniemania o całej waszej płci. On nigdy nie ożeni się z kobietą, z któ-
rą się przespał.
Kate mimo woli zaczerwieniła się i znowu zapatrzyła się na szosę.
- Według tego, co mówiła mi Margo, jego matka zadawała się z każdym.
A biedny stary Hank siedział tylko i nic nie robił.
- Jak mówiła babcia, ta kobieta była dzika. Żadnego porównania z Han-
kiem, który był mało wymagający, sympatyczny i niezbyt ambitny. Marzyła o
majątku i uległa pokusie lepszego losu.
Gdy dojeżdżali do miasta, Tom usadowił się wygodniej.
- Przypuszczam, że go potem zaznała. Wyszła za potentata naftowego z
Teksasu i żyła szczęśliwie aż do śmierci. Ale Jacob nienawidził jej za to, co zro-
biła jemu, jego ojcu i bratu, nienawidził upokorzenia, jakiego musiał doznawać
z powodu jej złej reputacji.
- On nie ma dobrego zdania o kobietach - stwierdziła spokojnie Kate.
- Pamiętaj o tym. Nie pozwoli, by jego własne uczucia przeszkodziły mu
w czymkolwiek.
- Będę o tym pamiętać - obiecała Kate.
- Co powiesz na to, żebyśmy zjedli lunch przed odlotem? Na co miałabyś
ochotę?
- Na coś niecodziennego - odrzekła, szybko wpadając w ten sam ton. - Na
przykład kalmary?
- Czyżby?! A gdyby tak coś kulturalnego?
Kate westchnęła.
- Pewno stek z ziemniakami?
- Coś kulturalnego - powtórzył z naciskiem. - Coś takiego jak hamburger
u MacDonalda!
- No tak, to jest kulturalna potrawa. - Kate roześmiała się. - Jedź!
Brat był jedynym żyjącym krewnym, jakiego Kate posiadała i była skłon-
na szukać w nim oparcia. Wyrzucała sobie swój sprzeciw, gdy Tom krytykował
Jacoba. Być może słusznie ją ostrzegał, chociaż niechętnie przyznałaby mu ra-
cję.
Po wylądowaniu w Chicago pomachała mu na pożegnanie, kiedy odlaty-
wał do Nowego Jorku, i taksówką wróciła do siebie. Uczucie samotności, które
ją ogarnęło, nie było dla niej niczym nowym. Czuła się samotna za każdym ra-
zem, gdy rozstawała się z Jacobem. Tak bardzo go pragnęła! Czy romans byłby
czymś bardzo złym?
Jeśli Tom ma rację i Jacob woli kobiety wyrafinowane, to czy nie porzu-
ciłby Kate, gdyby się dowiedział, że jest dziewicą?
Z tą niepokojącą myślą zamknęła oczy i zasnęła.
ROZDZIAŁ TRZECI
Gdy Kate znalazła się znowu za biurkiem, w redakcji chicagowskiego
dziennika, miniony krótki urlop wydał jej się nie całkiem rzeczywisty. A tu, jak
zwykle, panował istny chaos.
Dan Harvey, szef działu miejskiego, panował nad redakcją wiadomości i
tak przydzielał tematy, jak gdyby chodziło o subtelną choreografię. W hierarchii
redakcji wiadomości ważne miejsce zajmował redaktor wiadomości krajowych,
który współpracował z kilkoma korespondentami i zajmował się przekazywa-
niem wieści spoza Chicago. Działali tu także: redaktor reportaży, redaktor nasłu-
chu radiowego, redaktor nowin z życia elity, by wymienić tylko niektórych, a
wszyscy oni - nie wyłączając Harveya - pracowali pod czujnym okiem redaktora
prowadzącego, Morgana Winthropa. Winthrop sam był dawnym reporterem,
który szczebel po szczeblu doszedł do obecnej pozycji. W redakcyjnej struktu-
rze władzy Winthrop był jedną z czołowych postaci - obok redaktora naczelne-
go, Jamesa Harrisa oraz wydawcy.
W tej chwili świdrujące oczy Harveya spoczywały na Kate, kończącej
ostatni trudny akapit wartkiej opowieści z dziedziny polityki, o pewnym rad-
nym, który spędził tydzień w dzielnicy będącej domeną świata przestępczego.
Wprost nie sposób było zebrać myśli, gdy tak stał nad nią ten wysoki, łysy
mężczyzna, gdy znacząco patrzył na zegarek i tupał nogą.
- W porządku...
Kate westchnęła z ulgą i wskazała mu ekran swojego monitora.
- Proszę podciągnąć - polecił i zaczął czytać. - W porządku, proszę to
przygotować - polecił lakonicznie i zostawił ją bez jednego słowa pochwały.
- Dziękuję ci, Kate, zrobiłaś kawał dobrej roboty - powiedziała sama do
siebie, wprowadzając historię do pamięci komputera. - Jesteś świetną reporterką,
kochamy cię tu wszyscy, nigdy nie pozwolilibyśmy ci odejść, choćbyśmy mu-
sieli ci dać dziesięć tysięcy dolarów podwyżki.
- Kate dostaje dziesięć tysięcy dolarów podwyżki - krzyknęła poprzez pe-
łen zabieganych ludzi pokój, w stronę Harveya, Dorie Blake. - Czy ja też mogę
dostać?
- Redaktorzy wiadomości z życia elity nie dostają podwyżek - zażartował
z poważną miną Harvey i nawet nie obejrzał się za siebie. - Wy zarabiacie cho-
dzeniem na wesela.
- Co takiego? - zdziwiła się Dorie.
- Tort weselny. Poncz. Zakąski. Z tego, że się pożywicie, macie dodatko-
wą korzyść.
Dorie pokazała język.
- Ta młodzież, ta młodzież - mruknął Harvey.
- Opowiedz panu Winthropowi, że Harvey napastował cię za linotypem -
podsunął idący do umywalki Bud Schuman, tak samo łysy jak Harvey, nieco
zgarbiony, w okularach złączonych taśmą samoprzylepną.
Dorie popatrzyła na niego.
- Bud, linotyp zabrano stąd dziesięć lat temu.
- Zabrano linotyp? - zapytał niepewnie. - Nic dziwnego, że nie mam gdzie
kłaść popielniczki...
- Na miły Bóg, on kiedyś straci samochód tylko przez to, że nie zauważy,
gdzie zaparkował.
Starsza, ruda kobieta pokręciła głową.
- Jest wciąż naszym najlepszym reporterem policyjnym - przypomniała jej
Kate. - Zajmuje się tym od dwudziestu pięciu lat. Wiesz, pewnego dnia zabrał
mnie na lunch i opowiedział mi o gangu handlarzy białymi niewolnikami. Oni
naprawdę sprzedawali dziewczęta...
- Mnie wystarczyłoby, gdybym została sprzedana Sylvestrowi Stallone
albo Arnoldowi Schwarzeneggerowi - westchnęła Dorie, uśmiechając się do
swoich marzeń.
- Z twoim szczęściem sprzedaliby cię do jakiejś restauracji, gdzie spędzi-
łabyś resztę życia na zmywaniu naczyń po żeberkach z rusztu - powiedział pół-
głosem Bud.
- Sadysta! - jęknęła Dorie.
- Czekają mnie trzy zebrania komitetów, a potem mam konferencję praso-
wą. - Kate pokręciła głową rozglądając się za aparatem fotograficznym. - Radny
James jest znowu w akcji - uśmiechnęła się.
- Sądzisz, że on ma gotowe odpowiedzi, czy raczej pod czujnym okiem
prasy uprawia politykierstwo? - spytała Dorie.
Kate wydęła wargi.
- Myślę, że on się przejmuje. Wyciągnął mnie ze spotkania w ratuszu i na-
mówił, żebym pomogła pewnej murzyńskiej rodzinie w tej dzielnicy, gdyż za-
blokowano jej książeczkę czekową. Pamiętasz, zrobiłam o nich reportaż - cho-
dziło o zwykły błąd komputera, ale oni byli w rozpaczliwej sytuacji, w dodatku
chorzy...
- Ależ tak, pamiętam - uśmiechnęła się do niej Dorie. - Jesteś jedyną zna-
ną mi osobą, która mogłaby nie zaczepiana zapuszczać się w głąb tej dzielnicy.
Mieszkańcy zabiliby każdego, kto by cię tknął.
- Dlatego właśnie kocham zawód reportera - powiedziała spokojnie Kate.
- Człowiek może zrobić dużo złego albo dużo dobrego. Wolę raczej pomagać
karmić głodnych, niż zdobywać sławę czymś robionym na pokaz. Cześć.
Zarzuciła sobie na ramię aparat, złapała mały przenośny komputer w pla-
stikowym futerale i ruszyła ty drogę. Komputer mógł jej się przydać na zebra-
niach komitetów albo nawet do zapisania rewelacji radnego. W domu miała mo-
dem, jeśli więc wprowadziłaby do niego notatki, mogłaby je po prostu przeka-
zać już gotowe do gazety, siedząc wygodnie w swoim salonie. Niewątpliwie
okropne było to, że trzeba było znaleźć telefon i podać nagie fakty komuś, kto je
relacjonował w nowej wersji.
Na nieszczęście Kate jej mały komputer popsuł się ty czasie ostatniego
zebrania komitetu, tuż przed zapisem przemówienia radnego. Posuwając się w
godzinie szczytu żółwim tempem w kierunku ratusza. Przeklinała nowoczesną
technikę, wypadało jej robić notatki odręcznie. Wspaniale, wyszeptała przypom-
niawszy sobie, że nie ma w torebce nawet skrawka papieru ani choćby kawałka
ołówka!
Pod fotelem w samochodzie znalazła, gdy tkwiła ty korku, jakieś stare ko-
perty bankowe, złożyła je na pół i wepchnęła do górnej kieszeni kombinezonu ty
stylu safari. Był to strój elegancki i wygodny. Poza tym miała na sobie buty na
gumowych podeszwach, ty których mogła szybko poruszać się po zatłoczonych
ulicach. Już dawno przekonała się, że praca reporterska jest łatwiejsza, gdy sto-
py mają nieco bardziej miękkie podłoże.
Kiedy bocznymi ulicami jechała swym małym volkswagenem do ratusza,
zastanawiała się, czy Jacob nie był przypadkiem w mieście i nie próbował skon-
taktować się z nią bezskutecznie; ostatnio pracowała do późnych godzin. Zasza-
lała i sprawiła sobie automatyczną sekretarkę, ale wiedziała, że wielu ludzi ra-
czej odłoży słuchawkę, niż zostawi wiadomość.
Wolny czas spędzała siedząc blisko telefonu i wyglądając przez okno na
ulicę. A gdy akurat tego nie robiła, wciąż na nowo sprawdzała, czy w skrzynce
nie ma listów z kodem Południowej Dakoty.
To szaleństwo - powtarzała sobie.
On nie mógł mówić serio. I gdyby kiedyś zapukał do jej drzwi, wszystkie
życzliwie wypowiadane argumenty i ostrzeżenia jej brata wyleciałyby za okno.
Gdyby Jacob ją poprosił, chodziłaby jego śladem po rozżarzonych węglach, po
dywanie utworzonym przez węże... Zrobiłaby wszystko, bo tęsknota za nim
osiągnęła w ciągu długich pustych lat niebywałe rozmiary. Kochała go. Uzy-
skałby wszystko, czego by zapragnął.
Była ciekawa jego uczuć. Tom powiedział, że Jacob nie wie, co do niej
czuje. Ale pragnął jej - na pewno. Niewinność nie przeszkodziła jej dostrzec po-
żądania w jego ciemnych oczach. Intrygowało ją, jak reagowałby, kiedy by się
kochali. Czy pochlebiałoby mu to, że jest dziewicą? Czy w ogóle by to zauwa-
żył? Podobno tylko lekarze potrafią to stwierdzić z całą pewnością. Ale Jacob
był bardzo doświadczonym mężczyzną - czy zauważyłby?
Stanęła na parkingu należącym do zarządu miasta i ze smutkiem popa-
trzyła na pogięte błotniki jej małego pomarańczowego garbusa.
- Małe biedactwo - powiedziała ze współczuciem, spoglądając na duże sa-
mochody dokoła niego. - Nie martw się, kiedyś oszczędzę tyle, że będzie mnie
stać na wyprostowanie twoich błotników.
Kiedyś... Może gdy będzie miała dziewięćdziesiąt lat... Zawód reportera,
choć pasjonujący, nie jest bynajmniej najlepiej płatnym zawodem świata. Skraj-
nie wyczerpuje nerwy, uczucia i ciało, a pensja nigdy nie rekompensuje nieunik-
nionej pracy po godzinach. Pracuje się dwadzieścia cztery godziny na dobę i
wcale nie jest tak wspaniale, jak przedstawia to telewizja.
Co jest wspaniałego - zastanawiała się, idąc na górę do gabinetu radnego -
w robieniu reportażu o powiększeniu miejskiej sieci kanalizacyjnej?
Kate zajęła miejsce obok Rogera Deana, reportera jednego z lokalnych ty-
godników.
- Znowu się spotykamy - powiedziała półgłosem, sprawdzając oświetlenie
w gabinecie i korygując ustawienie swego aparatu. - Chyba widziałam cię wczo-
raj na spotkaniu na temat zagospodarowania śmieci?
- To było paskudztwo, ale ktoś musiał się tym zająć - odpowiedział z te-
atralną emfazą Roger. - Dlaczego oni zawsze wysyłają ciebie na te spotkania?
- Kiedy pojawiają się takie tematy, jak miejsca składowania odpadów,
wszyscy inni chowają się w łazienkach, aż wreszcie Harvey upatruje sobie jakąś
ofiarę.
Roger wstrząsnął się.
- Kiedyś byłem na otwartym dla publiczności zebraniu na temat składowi-
ska odpadów. Ludzie mieli przy sobie pistolety. Noże. Wrzeszczeli.
- Przeżyłam dwa takie zebrania - powiedziała z triumfującym uśmiechem
Kate. - Na pierwszym doszło do bijatyki.
Radny, który zaczął przemawiać, przerwał ich rozmowę. Mówił o maso-
wym bezrobociu, o biedzie przekraczającej wszelkie oczekiwania. Mówił o wa-
runkach życia, których niepodobna było tolerować, o dzieciach bawiących się w
budynkach, które trzeba było zburzyć przed wielu laty. Slumsy - przekonywał
słuchaczy - nie mają w dwudziestym wieku racji bytu.
Kiedy skończył, zaczął się zwykły w takich przypadkach sprint reporte-
rów, chcących przekazać telefonicznie materiał do redakcji gazety, rozgłośni
czy ośrodka telewizyjnego.
Mało brakowało, by Kate została stratowana w tłoku. Udało jej się odna-
leźć jedyny sprawny telefon i zadzwoniła do redakcji, żeby podać to, co najistot-
niejsze w przemówieniu.
Gdy skończyła, oparła się znużona o ścianę i dostrzegła, że powolnym
krokiem zbliża się do niej Roger.
- Myślałem, że masz komputer - powiedział. Spojrzała na niego uważnie.
- Miałam. Popsuł się. Nienawidzę maszyn, nie mówiąc już o was, reporte-
rach tygodników - odburknęła. - Żadnego szaleńczego biegu do telefonu, żadne-
go galopu z powrotem do biurka...
- O tak, ciche, spokojne życie - zgodził się z uśmiechem. - A tak napraw-
dę reporterzy tygodników żyją krócej niż reporterzy gazet codziennych. Wy nie
musicie robić korekty, dawać ogłoszeń, przyjmować telefonów i pracować w
drukarni na zapleczu redakcji, sprzedawać redakcyjnych zapasów, przyjmować
prenumeraty...
- Stop!
Roger wzruszył ramionami.
- Informuję cię po prostu, jak ci się poszczęściło. - Schował pióro z po-
wrotem do kieszeni koszuli. - Czas na mnie. Miło było znowu cię spotkać, Kate.
- Wzajemnie.
Roger spojrzał na nią z uśmiechem.
- Gdybyś zechciała zjeść ze mną obiad, mógłbym znaleźć czas na to, żeby
nauczyć cię mojej pracy.
Było to kuszące. Roger nie był bynajmniej księciem z bajki, ale lubiła go i
z przyjemnością porozmawiałaby o kłopotach zawodowych.
- Chodźmy, postawię ci pizzę.
- Dziękuję, ale mam w domu bałagan, z którym muszę się uporać. Chyba
że kiedy indziej? - spytała i uśmiechnęła się do niego.
- Za taki uśmiech zgodziłbym się na wszystko - odparł ze uradowany. -
Do zobaczenia, śliczna dziewczyno.
Pomachał jej na pożegnanie i poszedł sobie. Ruszyła do wyjścia pochło-
nięta myślami o zepsutym komputerze i o tym, ile informacji ze spotkania nie
znajdzie się w reportażu, który będzie musiała złożyć nazajutrz w redakcji. Ale
na szczęście mogła porozmawiać jeszcze z członkami komisji telefonicznie.
Kate pojechała z powrotem do siebie, myśląc o nowej reklamie, jaką mia-
ła zyskać dzielnica przestępców. Historia, którą zbadała na prośbę radnego, do-
tyczyła sześcioosobowej rodziny murzyńskiej, pozbawionej pomocy społecznej.
Ojciec rodziny został bez pracy, jego żonie amputowano pierś, było poza tym
czworo dzieci, wszystkie jeszcze w wieku szkolnym.
Ojciec próbował dowiedzieć się, dlaczego nie dostaje czeków, ale pra-
cownicy socjalni nie mieli dla niego czasu. Ktoś kazał mu czekać przy telefonie,
a potem został połączony z nieprzyjemną kobietą, która potraktowała go z góry.
Tak więc gdy Kate zajęła się tą historią, najpierw zadzwoniła do pomocy spo-
łecznej. Pewna życzliwa pracowniczka socjalna zapoznała się dokładniej ze
sprawą. Po kilku minutach oddzwoniła do Kate z informacją, że pomylił się
komputer. Tę rodzinę pomylono z inną, która dopuściła się nadużycia pomocy
społecznej.
Błąd został naprawiony i teraz ta rodzina otrzymuje tymczasową pomoc.
Dużo więcej niż pomoc socjalną, bo reportaż Kate wzbudził zainteresowanie
opinii publicznej. Kilka rodzin znanych osobistości udzieliło szybko wsparcia.
Ale Kate nie potrafiła zapomnieć o tej historii. Społeczeństwo więcej stwarza
problemów, niż rozwiązuje.
Miała za sobą długi dzień. Niczego bardziej nie pragnęła niż tego, by po
gorącej kąpieli położyć się i uśpić jakąś książką. A jednak, pomimo trudności,
miała uczucie, że czegoś dokonała, że sama się do czegoś przyczyniła.
Winda była, jak zwykle, niemrawa. Kate stuknęła w tablicę i w końcu
dźwig ruszył żółwim tempem na czwarte piętro. Wysiadła i powędrowała do
drzwi swego mieszkania. Poczuła się bardzo stara.
Dzwonił telefon. Kate słuchała odrętwiała, aż wreszcie uświadomiła so-
bie, że zapomniała włączyć automatyczną sekretarkę. Otworzyła drzwi i po
czwartym dzwonku uchwyciła słuchawkę.
- Halo? - odezwała się, zadyszana i nieskora do rozmowy. - Jeśli to Dan
Harvey, to proszę zainteresować się toaletą. Tam wszyscy się chowają, kiedy
potrzebujesz kogoś do zrobienia reportażu...
- To nie Harvey - odpowiedział ktoś znanym męskim głosem.
- Jacob? - Jej serce zatrzepotało gwałtownie. Nieomal wyczuwała jego
uśmiech.
- Dzwonię od godziny. Myślałem, że kończysz pracę o piątej.
Opadła na stojący obok aparatu fotel i starała się opanować drżenie. Od
ślubu Margo minęły dwa tygodnie, ale jej wydawało się, że całe lata.
- Kończę o piątej - usłyszała swój własny głos. - Musiałam zrobić reportaż
w ratuszu, a potem był straszny ruch.
- Zjedz ze mną kolację - poprosił tonem, jakim nigdy przedtem do niej się
nie zwracał. - Wiem, że to nagłe zaproszenie, ale nie przewidywałem, iż zostanę
na noc w mieście.
Przeraziła się, gdy sobie przypomniała, że skłonna była przyjąć zaprosze-
nie Rogera. Gdyby przyjęła...
- Zbliża się wpół do siódmej - stwierdziła spojrzawszy na zegar.
- Czy możesz być gotowa za pół godziny?
- Oczywiście, mogę! - zgodziła się natychmiast.
- Przyjadę po ciebie.
- Ale, ale, poczekaj, nie wiesz, gdzie mieszkam - powiedziała gorączko-
wo.
- Wiem - odrzekł zwięźle i odłożył słuchawkę. Kate patrzyła tępo na tele-
fon. Hm, oto jaka byłam chłodna, zrównoważona i jak nie traciłam głowy, my-
ślała ponuro. Równie dobrze mogła w swojej gazecie zamieścić ogłoszenie tej
treści: Jestem twoja, Jacobie!
Prysznic i wysuszenie włosów zajęły jej tylko dziesięć minut, ale znale-
zienie odpowiedniej sukienki - aż piętnaście. Przejrzała całą zawartość szafy,
odrzucając jeden strój jako zbyt skromny, inny jako zbyt rażący, jeszcze inny
jako nijaki i okropnie staromodny. Pozostała już tylko czarna jedwabna suknia
bez rękawów, wykończona koronką, z głębokim dekoltem. Sięgała do kolan;
zwykła sukienka koktajlowa, ale Kate podobał się jej wymyślny krój. Nosiła ją
w połączeniu z czarnymi aksamitnymi pantoflami i skrzącym się naszyjnikiem z
kryształów górskich. Prezentowała się atrakcyjnie, nawet sama siebie za to po-
chwaliła. Swoje długie włosy rozpuściła tak, że opadały naturalnie na ramiona
jak czarny atłas. Umalowała się dyskretnie - Jacob nie lubił kosmetyków.
Okazał się punktualny. Domofon odezwał się dokładnie o siódmej.
Po chwili otworzyła mu drzwi roztrzęsiona, choć udawała spokój. Jacob
wspaniale prezentował się w czarnym smokingu i czarnych spodniach, w białej
koszuli z żabotem i eleganckim czarnym krawatem.
- Ładnie - powiedział półgłosem, przypatrując się jej czarnej sukience. -
Cieszę się, że nie miałaś ochoty na hamburgera w barze.
Kate zaczerwieniła się. Zabrzmiało to tak, jakby spodziewał się z góry, że
nie ma zbyt pospolitych gustów.
- Ja...
- Weź torebkę i chodźmy - poprosił. - Zarezerwowałem stolik na siódmą
trzydzieści.
Kate nie zaprotestowała.
- Nie mówiłeś, jak powinnam się ubrać - stwierdziła z wahaniem w głosie,
ledwo powstrzymawszy się przed wyznaniem, że wystroiła się po prostu po to,
żeby mu zrobić przyjemność.
W windzie opierał się o barierkę i spoglądał na Kate wzrokiem człowieka
doświadczonego. Tego wieczoru wyglądał drapieżnie; Kate uświadomiła sobie
ku swemu zaskoczeniu, że nigdy przedtem nie była z nim sam na sam. Być w
jego oczach kobietą... zawsze o tym marzyła. Nagle wszystko stało się inne, jej
serce biło jak szalone.
- W moim towarzystwie jesteś nerwowa - powiedział w końcu Jacob. -
Dlaczego?
- Zawsze byłam - odrzekła spokojnym tonem. - Działasz bardzo onieśmie-
lająco.
- Nie jesteś już dzieckiem - odparł, a jego ciemne oczy zwęziły się. - Dziś
wieczór jesteś moją dziewczyną, a nie najlepszą przyjaciółką Margo. Nie spo-
dziewam się, bym musiał uczyć cię dobrego tonu albo zakładać ci śliniaczek.
Teraz otwarcie ją obrażał, co Kate przyjęła znowu z godnością.
- A może wolisz pójść tam sam...?
Jacob spojrzał na nią uważnie.
- Jeśli nie przestaniesz udawać niewiniątka, to kto wie, czy nie będę żało-
wał, że nie wybrałem się sam. Gdybym chciał mieć do czynienia z nieśmiałą
dziewicą, znalazłbym sobie taką.
Ale przecież ona jest dziewicą! Nawet gotowa była mu to już wyznać, ale
zdała sobie sprawę, że mogłaby wszystko popsuć. Od lat chciała przeżyć jeden
czarowny wieczór, który starczyłby jej na dalsze życie...
- Przepraszam - powiedziała. - Mam za sobą długi dzień.
Po chwili zastanowienia przyjął to usprawiedliwienie. Wysiedli z windy i
Jacob ujął ją za ramię, prowadząc do samochodu. Wynajął eleganckiego sre-
brzystego mercedesa.
- Jest podobny do twojego - powiedziała powoli, gdy pomagał jej wsiąść.
Cade'owie mieli dwa samochody - czarnego lincolna i srebrnego mercede-
sa - a poza tym inne pojazdy potrzebne na rancho.
- Jest mój - sprostował. - Wiesz, że nienawidzę latać. Przyjechałem tutaj
samochodem.
- Zajęło ci to chyba cały dzień - stwierdziła niepewnym głosem.
- Dwa dni - odrzekł. - Ale to dlatego, że zatrzymałem się w Wisconsin.
Miałem tam coś do załatwienia z pewnym hodowcą krów.
Wiedząc, jak on jeździ, była zdziwiona, że dojechał żywy do Chicago.
- Bez mandatów za przekroczenie szybkości?
- Co takiego? - zapytał chłodno.
- Ile samochodów rozbiłeś na studiach?
- Nie jestem złym kierowcą - odpowiedział arogancko.
Włączył się w ruch, ledwo unikając zderzenia z mijającym go samocho-
dem. Tamten kierowca miał włączony klakson, a Jacob piorunował go wzro-
kiem.
- Idioci - mruczał. - Nikt w tym mieście nie potrafi jeździć. Dziś wieczór
miałem już pięć bliskich spotkań, takich jak to.
Kate starała się nie wybuchnąć śmiechem.
- Czyjego telefonu się spodziewałaś, kiedy podniosłaś słuchawkę? - zapy-
tał po chwili obojętnym tonem.
- Szefa działu miejskiego - wyjaśniła. - Dostają mi się wszystkie okropne
zadania, bo pozostali reporterzy ukrywają się, kiedy potrzeba mu ofiary.
- Wspomniałaś, że zrobiłaś jakiś reportaż - przy pomniał sobie, zatrzymu-
jąc się na światłach. - Co to była za sprawa?
Opowiedziała mu, dodając na zakończenie:
- Miasto wydaje się raczej nijakie, aż tu nagle dzieje się coś takiego. Lu-
bię Chicago.
Jacob przypatrzył jej się z zaciekawieniem, ale nic nie odpowiedział.
- Nigdy przedtem nigdzie mnie nie zapraszałeś. Właściwie - wyznała ci-
cho - sądziłam dotąd, że mnie nienawidzisz.
- Nienawiść i pożądanie to dwie strony tej samej monety - powiedział
spokojnie. - Nie było mi zręcznie uwodzić najlepszą przyjaciółkę mojej bratani-
cy.
Jej serce rozszalało się.
- Ja... się nie domyślałam - odparła niepewnym głosem.
- Bardzo się starałem, żebyś się nie domyśliła - stwierdził cicho Jacob,
przyglądając się jej uważnie. - Chciałem ochronić Margo. Dlatego nigdy nie
sprowadzałem kobiet do domu. Ty byłaś tak czy inaczej niełatwą zdobyczą -
spośród kobiet, których kiedykolwiek pragnąłem, pierwsza całkiem niedostępna.
Powiedział „pragnąłem”, nie „kochałem”. Musiała pamiętać, żeby to roz-
różnić, tak jak przestrzegał Tom. Ostrożnie, dziewczyno - mówiła sobie - nie
pozwól, by na ciebie działał.
Kłopot w tym, że już działał, i to mocno.
- Ale teraz Margo jest zamężna - powiedział cicho Jacob, wyciągając
rękę, żeby pogłaskać długi kosmyk czarnych włosów. Odczuła to na całym cie-
le. - I już nie muszę tego ukrywać. Ty masz prawie dwadzieścia pięć lat. Nie
muszę chyba traktować cię jak dziecko, prawda, Kate.
Było jej wszystko jedno, jak ją traktował. Jedną połową swej istoty chcia-
ła sprostować jego błędne mniemanie o niej, opowiedzieć mu o swoim dzieciń-
stwie, o bardzo surowym wychowaniu. Ale drugą połową duszy bała się, że
gdyby powiedziała mu prawdę, to uciekłby co prędzej do Południowej Dakoty i
nigdy więcej nie chciałby się z nią spotkać.
Jacob bez pośpiechu dopalił papierosa i pochylił się, żeby go wygasić.
Ten ruch przybliżył go tak bardzo do Kate, że widziała jego gęste czarne rzęsy i
maleńkie zmarszczki w kącikach oczu. Czuła zapach wody kolońskiej i słabszy
zapach mydła i szamponu.
Zanim powrócił do poprzedniej pozycji, odwrócił się i wpatrzył w jej
oczy. Nigdy przedtem nie była tak blisko niego. Czuła gwałtowne bicie serca,
kiedy położył swą szczupłą rękę na jej policzku i zaczął powolnym zmysłowym
ruchem ocierać kciukiem jej delikatne wargi.
- Nie nadużywasz makijażu - stwierdził cicho. - To mi się podoba. I ubie-
rasz się jak dama. Czy masz coś na sobie pod tą śliczną sukienką?
To pytanie było zbyt niedyskretne. Kate odwróciła wzrok.
- Mieliśmy, zdaje się, coś zjeść.
- Zgoda. Zrobimy tak, jak sobie życzysz - zaśmiał się Jacob.
W restauracji było tłoczno, ale mieli dogodny stolik na górnym poziomie
sali, którą zdobiły wykwintne kryształowe żyrandole. Panowała tu atmosfera do-
statku, przez co Kate czuła się pospolicie mimo swojej kosztownej sukienki.
Większość kobiet, które siedziały wokół niej, wyglądała tak, jakby mogły go-
tówką zapłacić za mercedesa.
- Nie bądź taka onieśmielona - powiedział ze zdziwieniem w głosie Jacob,
gdy zajęli swoje miejsca. - To tylko ludzie.
Kate roześmiała się nerwowo.
- Gdybyś wiedział, gdzie ja się wychowywałam... - zaczęła.
- Wiem. Widziałem dom twojej babci Walker - odparł swobodnym tonem.
- Był to stary wiktoriański dom, ale jednak na swój sposób elegancki.
- Wychowałam się - powtórzyła - w Nebrasce. Na farmie. Mój ojciec
był... - mało brakowało, a powie działaby „świeckim duszpasterzem”, ale zmie-
niła to na „biedny”. - Matka odeszła, kiedy Tom i ja byliśmy jeszcze mali. Oj-
ciec zatrzymał nas przy sobie aż do swojej śmierci.
Z powodu nowotworu w mózgu - mogłaby dodać - i to takiego, że wario-
wał. Przykre wspomnienia sprawiły, że lekko zadrżała. Po tylu latach wciąż
jeszcze bardzo mocno odczuwała strach przed męską dominacją. Miała w
uszach krzyki ojca, czuła smagnięcia pasa po gołych nogach.
- W moim domu nigdy nie brakowało pieniędzy - odrzekł Jacob. - Odzie-
dziczyliśmy fortunę po moim pradziadku. Dorobił się majątku pod koniec lat
osiemdziesiątych, kiedy jedna burza śnieżna zrujnowała połowę hodowców by-
dła w zachodnich stanach. Ten stary diabeł umiał przewidywać niepogodę. Uda-
ło mu się przed tą niszczącą śnieżycą przeprowadzić bydło na wschód.
- Pieniądze przysparzają chyba obowiązków - zauważyła Kate. - Wydaje
mi się, że nigdy nie masz czasu dla siebie.
- Czyżby? - Zadrżały mu kąciki ust.
- Przynajmniej nie za dnia - zastrzegła się Kate. - Gdy Margo i ja byłyśmy
jeszcze dziewczętami, zawsze ktoś ci się naprzykrzał.
Jacob obserwował ją zaborczym wzrokiem.
- To nieodłączne od wszelkich interesów, Kate. Nie zniósłbym życia w
bezczynności.
- Ja bym to chyba też źle znosiła - stwierdziła. - Czasami moja praca staje
się nieprzyjemna, ale wynagradzam to sobie.
- Domyślam się. Pracujesz z wieloma mężczyznami, prawda? - zapytał.
W jego słowach kryła się niepochlebna dla niej dwuznaczność. Spojrzała
prosto w jego przenikliwe oczy, starając się zapanować nad sobą na tyle, by nie
ulec jego magnetycznemu wpływowi.
- Tak - odpowiedziała. - Pracuję z wieloma mężczyznami. Nie tylko w re-
dakcji, ale i z politykami, z ludźmi ratującymi innych, z policjantami i wszędzie
tam jestem po prostu jednym z chłopaków.
- Właśnie widzę. - Jacob spuścił wzrok na jej dekolt.
- Nie pracuję w wyzywających strojach - odparła natychmiast. - Nie
wdzięczę się do żonatych mężczyzn, a gdybyś chciał zacząć robić aluzje do
tego, co sześć lat temu zobaczyłeś w przebieralni, to zaraz sobie pójdę!
- Siadaj.
Chłód w jego głosie sprawił, że poczuła się nieswojo. Usiadła drżąc lekko
z wrażenia.
- Wiem, jak na to patrzyłeś - powiedziała półszeptem, zarumieniwszy się,
gdy zdała sobie sprawę z zainteresowania, jakie wzbudziła na sali; przyglądano
się śniademu mężczyźnie i ładnej kobiecie, którzy widocznie kłócili się, jak to
zakochani. - Ale nie było tak, jak myślałeś.
- To, co zobaczyłem, było jednoznaczne - odrzekł. Ze złością zdusił pa-
pierosa. - Gerald miał cholerne szczęście. Gdyby to chodziło o moją bratanicę -
nawet jeśliby ona go sprowokowała - pogruchotałbym mu kości.
To było w jego stylu. Swoich bronił jak tygrys. Ale nie Kate. Uważał ją
nieomal za kobietę lekkich obyczajów i sądził, że nie potrzebuje żadnej obrony.
Kate dziwiła się czasami, że tak chętnie przypisywał jej to, co najgorsze, cho-
ciaż wszystko wskazywało na to, że jest wręcz przeciwnie. Znał ją od lat i był
jej niegdyś życzliwy. Aż tu w jedno popołudnie diametralnie zmienił swój stosu-
nek do niej. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego.
- Szczęśliwa Margo, że dzięki tobie miała wszystko - powiedziała z nie-
małym bólem. - Tom i ja nigdy tego nie doznaliśmy.
- Wasza babcia nie była biedna - zaprotestował Jacob. Kate zacisnęła
zęby.
- Nie miałam na myśli pieniędzy.
Tomowi i jej brakowało miłości. Babka Walker, która nie była osobą wy-
lewną, nigdy ani na jotę nie zmieniła dla nich swojego sposobu bycia. Chciała,
by dorastali bez fanaberii i bez szkodliwego psucia przez kogokolwiek.
Jacob milczał, gdy kelner przyniósł menu. Kate studiowała swoją kartę
bez entuzjazmu. Jacob zupełnie pozbawił ją apetytu.
- Na co masz ochotę? - zapytał obojętnym tonem. Spojrzała na niego wy-
mownie, a Jacob szczerze się roześmiał.
- Czasami wzrok może zabijać - stwierdził półgłosem. - Czy chciałaś, że-
bym ja był w jadłospisie?
- Nienawidzę cię - powiedziała, i to z przekonaniem. - To, że w ogóle
zgodziłam się pójść z tobą, to był mój największy błąd od wielu lat. Nie, nie
chcę niczego. Chciałabym stąd wyjść. Ty zostań i rozkoszuj się jedzeniem, a ja
poszukam taksówki...
- Kate, usiądź, proszę - odparł spokojnie Jacob. - Nie znoszę scen.
- Dziś wieczór urządziłam pierwszą scenę w moim życiu - powiedziała
zwięźle Kate.
Gdy patrzyła na niego ponad stołem, jej zielone oczy wydawały się ol-
brzymie na tle pobladłej twarzy.
Jak on może tak ją traktować, kiedy ona kocha go do szaleństwa?
Jacob patrzył na nią z mieszanymi uczuciami. Pragnął jej. Całymi latami
ganił siebie za tę nieokiełznaną namiętność. Teraz przeszkody zniknęły, a on nie
umie sobie poradzić z zamętem uczuciowym, o jaki ona go przyprawia. Jacob
zastanawiał się, ilu mężczyzn jej dotąd pragnęło, ilu było przy niej, i dziwił się,
że odczuwa tak wielką zazdrość. Nieważne - przekonywał sam siebie; musi ją
posiąść. Chociaż raz - mówił sobie. Chociaż raz, żeby zobaczyć to śliczne deli-
katne ciało w chwili namiętności. Potem gorączka minie. Jej urok przestanie na
niego działać.
Skąd miała wiedzieć, że Jacob dostrzegł w niej kobietę - gdy tak łapczy-
wie pocałowała tamtego chłopca. Odczuł to silniej, kiedy zastał ich w przebiera-
lni, i wówczas żądza, jaką w nim wzbudzała, nieomal zwaliła go z nóg.
Nawet nie zamierzał jej dziś zaprosić. Ale powab Kate był nieodparty. To
wcale nieźle, że ona jest doświadczona - myślał i nawet się tym cieszył. Gdyby
miał do czynienia z dziewicą, czułby się zobowiązany do poślubienia jej. Nie
był to pogląd nowoczesny, ale i on sam nie należał do ludzi nowoczesnych.
Mimo swych wielkich pieniędzy związany był ze wsią i na wsi się wychował.
Ona jest smutna - myślał, przypatrując się jej. Jego własne uczucia dziwi-
ły go i irytowały. Pragnął jej tak bardzo, że aż obsesyjnie. Czuł to już na całym
ciele, a jeszcze jej nawet nie dotknął. Zmrużył oczy patrząc na nią. Ona jest cu-
downa, o tak, żywa, chodząca pokusa. Tak, może to i lepiej, że nie jest niewin-
na. Gdyby nie uważał jej za wyrafinowaną, nie zdobyłby się nigdy na to, żeby ją
uwieść.
Jacob zaczął błądzić oczyma po jej dekolcie, gdzie przez koronkę prze-
świtywało nagie ciało.
- Popatrz na mnie.
Kate spojrzała na niego, prawie trzęsąc się ze złości. Zmarnował jej wie-
czór. Wszystkie jej piękne marzenia rozwiały się. Kiedy się odezwała, słowa
więzły jej w gardle.
- Nie powinnam była z tobą pójść. Roger Dean zapraszał mnie na smacz-
ną pizzę. Żałuję, że się na to nie zdecydowałam.
- Roger, a jak dalej? - Jacob uniósł wzrok.
- Roger Dean - odpowiedziała natychmiast, ucieszona tym, że wyglądał
na poirytowanego. - Jest reporterem jednej z tutejszych gazet. Przystojny i bar-
dzo miły - dodała. - I podobam mu się taka, jaka jestem.
A więc są w jej życiu inni mężczyźni. Podziałało to na jakąś wrażliwą
cząstkę jego duszy i zraniło go.
- Czy zrezygnowałaś z randki z nim po to, żeby pójść ze mną? - zapytał,
jak gdyby się spodziewał, że często tak postępowała.
- Odmówiłam mu, zanim zadzwoniłeś - odparła bez wahania. - Przykro
mi, że niweczę twoje złe wyobrażenie o mnie.
Jacob westchnął głęboko i przerwał rozmowę tylko po to, żeby zamówić
stek z pieczonymi ziemniakami.
- Na co masz ochotę? - spytał uprzejmie Kate.
- Dla mnie krewetki i kawa - odpowiedziała półgłosem.
- Potrzeba ci czegoś więcej - zauważył Jacob.
- Dziękuję, to mi wystarczy.
Z bladym uśmiechem oddała kelnerowi kartę i wtedy Jacob dostrzegł, jak
bardzo jest wyczerpana, jak bardzo zmęczona. Nagle zrozumiał, że chodzi tu o
niespełnione oczekiwania.
- Popsułem ci ten wieczór, prawda? - spytał. Przypatrywał się jej, zapala-
jąc papierosa.
Na jej ustach pojawił się smutny uśmiech.
- Przygotowując się pobiłam rekordy szybkości - powiedziała. - Po to,
żeby znaleźć coś ładnego, co by ci się spodobało, obejrzałam wszystkie sukien-
ki, jakie mam w szafie. Byłam chyba trochę podekscytowana tym, że po tylu la-
tach mnie zaprosiłeś, podczas gdy ja myślałam, że raczej cię irytuję i że unikasz
mnie jak zarazy.
Jej wzrok spotkał się z jego wzrokiem - spostrzegła wyraz szczerego zdzi-
wienia.
- Powinnam była pamiętać, jakie w tobie wzbudzam uczucia. To moja
wina.
Jacob zgasił papierosa, z jego sercem działo się po tym wyznaniu coś
dziwnego. Nie przypuszczał wcześniej, że ona chciałaby być w jego towarzy-
stwie. Od czasu do czasu zastanawiał się, czy chociaż trochę nie pociągał jej fi-
zycznie - jak ona jego. Ale Kate była tajemnicza. Nie była skłonna do zwierzeń,
zachowywała wielką rezerwę.
- Może udałoby się przynajmniej raz przerwać walkę - powiedział półgło-
sem Jacob.
Kate wzbudzała w nim zupełnie nowe uczucia i całym sobą buntował się
przeciwko temu. Wytrącała go z równowagi, dezorientowała. Miał ją za wyrafi-
nowaną, więc dlaczego zdawała się mówić tak zdumiewająco szczerze? Kiedyś
przysięgła, że nigdy przedtem go nie okłamała, i on musiał walczyć ze sobą,
żeby jej nie uwierzyć. Patrzył na nią, czując, że widok jej pokrywającej się ru-
mieńcami twarzy coś w nim porusza. Nie zdołał powstrzymać ciepłego, pełnego
spokoju uśmiechu.
Jego uśmiech potrafiłby otworzyć niejedne drzwi. Kate patrzyła na niego
zdziwiona. Jeszcze nigdy tak się do niej nie uśmiechał. Zaintrygowana, odpo-
wiedziała również uśmiechem.
- Może by się udało - powiedziała poruszona.
Jacob sięgnął poprzez stół po jej rękę. Żadnych pierścionków. Smukła,
kształtna dłoń ze starannie zaokrąglonymi paznokciami, bez śladu lakieru. Za-
drżał lekko.
Kiedy kciukiem pocierał jej dłoń, Kate zaparło dech. Jacob spojrzał jej
prosto w oczy, nie pozwalając im uciec, zgłębiając je w ciszy, która oddaliła od
nich pozostałych ludzi w lokalu i cały świat.
Jego palce uchwyciły z nagłą pasją jej palce, twarz przybrała surowy wy-
raz.
- Kate - szepnął namiętnie i jego palce zaczęły torować sobie drogę mię-
dzy jej palcami w geście nie mniej intymnym niż pocałunek. Miał ręce wrażli-
we, bardzo szczupłe, mocno opalone i silne dzięki wielu godzinom pracy na ran-
cho.
Jej ręka drżała, gdy jego oczy spotykały się z jej oczyma - był to kontakt
równie podniecający jak powolna rozkoszna wędrówka jego palców między jej
palcami. Czuła swój przyspieszony oddech, reakcję ciała na te wszystkie nowe
wrażenia.
- Całe lata - szeptał namiętnie Jacob, podczas gdy elektryzujący kontakt
rozpromieniał mu ciało - całe lata czekałem na dzisiejszy wieczór, Kate.
Czy miał na myśli... czy mógł mieć na myśli...? Powstrzymała natłok wy-
znań i ugryzła się w język. I ona czekała na to wiele lat, wiele lat o tym śniła.
Ale czyjego sen był taki sam jak jej sen? Czy czekali na to samo?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kelner przyniósł obiad. Kate zmuszała się do jedzenia, ale jej myśli krą-
żyły wokół cudownych uczuć, jakich doznawała w obecności Jacoba. Jacob za-
dowalał się już jedynie tematami neutralnymi, wyczuwała jednak w jego ciem-
niejących - gdy na nią patrzył - oczach nie mniejszą niż jej ekscytację seksualną.
Gdy skończył stek, usiadł wygodniej i zapalił papierosa.
- Masz ochotę na deser? - spytał czule. Ta nuta w jego głosie poruszyła ją.
- Nie - odrzekła. - Właściwie nie lubię słodyczy.
Jacob roześmiał się.
- Ja też nie, chociaż mam słabość do szarlotki. Nasza gospodyni, Janet,
piecze ją czasami, kiedy ojciec ładnie poprosi.
- Twój ojciec jest miły - powiedziała spokojnie Kate.
- Miły. To prawie pełna definicja. Mnie nikt nie mógłby nigdy oskarżyć o
to, że jestem... miły - dodał, patrząc na nią niespodziewanie zimnym wzrokiem.
- Nie wszyscy możemy być ludźmi porywczymi i bezwzględnymi - za-
uważyła.
- Gdybym nie był taki, stracilibyśmy Warlance dwanaście lat temu -
stwierdził lakonicznie. - Mój ojciec tracił pieniądze szybciej, niż rancho je zdo-
bywało. W ostatnich latach trudno było gospodarzyć. Każdego roku coraz wię-
cej gospodarzy bankrutuje.
- Ciebie to nigdy nie spotka - powiedziała półgłosem.
- Nie jestem nadczłowiekiem - odparł ku jej zaskoczeniu - i popełniłem
kilka poważnych błędów. Ale łagodne usposobienie w interesach prowadzi do-
nikąd. Mój ojciec powinien był zostać wynalazcą. Wolał dłubać w swoim
warsztacie, niż rozmawiać o perspektywach hodowli bydła.
Kate błądziła wzrokiem po jego twarzy.
- Twoja matka nie była marzycielką, prawda? - spytała cicho i prowoka-
cyjnie.
Jego ciemne oczy roziskrzyły się przez chwilę. Jacob przyglądał się swe-
mu papierosowi.
- Nienawidziłem jej - szepnął. - Odkąd byłem dosyć dorosły, żeby zrozu-
mieć, jak krzywdziła ojca, nienawidziłem jej. Była dziwką nastawioną na wyko-
rzystywanie wszelkich okazji. Kiedy wyszła za tego człowieka z Teksasu, przy-
słała kogoś po mnie. Pojechałem tam. Było to nieomal zabawne - patrzeć, jak
ona stara się wytłumaczyć.
- Nawet nie słuchałeś, prawda? - zapytała ze smutkiem Kate.
- Nie potrafisz sobie wyobrazić, jakie było moje dzieciństwo.
Tak, potrafiłabym zrozumieć - myślała. Musiało to być absolutne piekło,
przez tę jego niezłomną dumę.
- Później wyjechałeś do szkoły, prawda?
- Tato zmęczył się w końcu tym, że go dwa razy na tydzień wzywano do
gabinetu dyrektora - odparł, podnosząc papierosa do ust. - Ciągle wdawałem się
w bójki.
- Mój ojciec twierdził, że taka właśnie była moja matka - powiedziała z
wahaniem Kate. Jacob spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Ja jej nie znałam. A
ojciec był bardzo chory i mącił mu się umysł. Ale chyba zawsze bał się, że będę
taka jak ona. - Jacob zmarszczył brwi, widząc wyraz rozgoryczenia na jej twa-
rzy; zdziwił go własny brak wrażliwości. Co było w Kate takiego, co kazało mu
podawać w wątpliwość każde jej słowo?
- Ja dbałem o to, żeby Margo odróżniała dobro od zła - skomentował Ja-
cob. - Nie narzucałem jej swego zdania, a jednak to, co mówiłem, docierało do
niej. Tak samo było z moim ojcem. Czy jesteś gotowa do wyjścia? - zapytał po
chwili.
- Tak. Oczywiście.
Odrętwiała patrzyła, jak płacił. Znudziła go i teraz zabierze ją do domu, a
potem wróci do Południowej Dakoty. Zanim go znowu ujrzy, może minąć wiele
miesięcy. Albo być może już nigdy go nie zobaczy.
- Nigdy bym się nie przyzwyczaił do życia w wielkim mieście - zauważył,
pomagając jej wsiąść do mercedesa. - Za bardzo lubię otwarte przestrzenie.
- Kiedy się tutaj przeprowadziłam, długo nie mogłam spać - powiedziała z
uśmiechem Kate. - Syreny i klaksony nie pozwalały mi zasnąć. Tu nie słychać
ujadania psów i ryczącego bydła.
Przypatrywała się jego twarzy, gdy uruchamiał samochód i ruszał sprzed
restauracji.
Zatrzymał się na światłach i zaledwie o ułamek cala odwrócił głowę, żeby
na nią spojrzeć.
- Zapatrzyłaś się - powiedział obcesowo.
- Wiem - odrzekła cichym rozmarzonym głosem. Jacob sięgnął po jej rękę
i położył ją na swym mocnym udzie. Trzymał ją tam w czasie jazdy, pozwalając
jej wyczuć drganie mięśni, kiedy naciskał i zwalniał pedał gazu.
Gdy dojechali do jej bloku, wyłączył silnik i odwrócił się do niej, powoli
uwalniając jej rękę. Ciągle przypatrywała się jego twarzy. Czuła, że wyzbywa
się dumy. Na co jej duma, skoro po rozstaniu z nim będzie przez resztę życia sa-
motna?
- Och, pocałuj mnie, Jacobie - szepnęła błagalnie i jej dłonie dotknęły
jego dłoni, które drżały lekko. - Chociaż jeden raz...
Te słowa sprawiły, że stracił panowanie nad sobą.
Przyciągnął ją do siebie - o wiele za gwałtownie, ale jego ciało płonęło.
Czuł się bardzo męski i władczy, zwrócił jej twarz ku swojej i - oddychając
chrapliwie - patrzył w jej spragnione oczy.
Poczuła jego silne, ciepłe ręce na swoich policzkach. To było skryte ma-
rzenie jej życia. Całować się z nim...
Teraz to się spełniło. Czuła ciepło jego niewolnych od dymu ust, kiedy
powoli łączyła z nimi swoje, nieco drżąca pod wpływem tej nagłej możliwości -
tego, że dane jej jest okazywać mu miłość, wyrażać wszystkie fizyczne odczu-
cia.
- Jacobie - szepnęła załamującym się głosem, wsuwając ręce pod jego ma-
rynarkę.
Jacob ułożył jej głowę na swoim ramieniu, zwiększając nacisk swych ust.
Po chwili Kate poczuła wilgoć jego języka. Nawet w tym pozostawał delikatny,
podniecał ją stopniowo zwiększając intymność tej chwili.
Jej palce wciąż głaskały mu tors, wreszcie poczuła, że porusza się po nich
jego dłoń, że przesuwa je w dół, podczas gdy on rozpiął guziki.
Wsunął jej rękę w niewielki otwór i rozpostarł jej dłoń w gęstych wło-
sach, po czym przesunął ją tam i z powrotem, chcąc pokazać jej, jaka pieszczota
sprawia mu przyjemność.
Pożądanie nagle się wzmogło, jak gwałtowna ulewa spadająca na pusty-
nię. To delikatnie ją podniecał, to przyciskał ją mocno do siedzenia. Jego usta
stawały się ogromnie zaborcze. Kate uległa bez żadnej powściągliwości, była w
siódmym niebie widząc tę wielką namiętność, większą nawet niż w jej marze-
niach. Zaczęła wydawać ciche jęki, nieświadoma nagłego nieznośnego pożąda-
nia, które narastało w ciele znajdującego się nad nią mężczyzny.
Jacob odchylił się do tyłu, serce biło mu mocno - wyczuwała jego bicie
pod swoją dłonią.
- Nie możemy siedzieć tutaj i robić tego przez całą noc - szepnął. - Czy
pójdziemy do ciebie, czy do mojego pokoju w hotelu? Czy wolisz, żebym sam
wrócił do domu?
Powinno było nastąpić to ostatnie. Powinna była wcześniej powiedzieć
mu, że jest dziewicą, że prosi ją o coś, o co nie ma prawa prosić. Ale może się
nie spostrzeże. Kate była całe życie samotna. Czy nie zasłużyła sobie na jedną
godzinę rozkoszy w ramionach mężczyzny udającego, że kocha ją tak, jak ona
jego? To, że go kocha, daje chyba jej prawo do tego?
- Nie... odchodź do domu - szepnęła.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jej oczy, skrywając radosne poczu-
cie triumfu wywołane jej kapitulacją i starając się nie zastanawiać nad tym, czy
zawsze tak łatwo ulega mężczyznom.
Wypuścił ją z objęć i wysiadł, po czym otworzył przed nią drzwi samo-
chodu. W milczeniu poszli do jej mieszkania. Kate czuła się nieswojo i to uczu-
cie wzmogło się, gdy otworzyła drzwi i wpuściła go do środka.
Odwróciła się do niego, zamierzając powiedzieć, że nie jest pewna siebie,
wytłumaczyć mu swą przeszłość. Ale on obrócił ją bardzo powoli, umiejętnie -
tak, że plecami oparła się o drzwi. Wtedy pochylił się i poczuła jego oddech tuż
przy swoich ustach, a potem wewnątrz nich. Poczuła jego ręce na swoich bio-
drach. A potem jego ciało całe przywarło do jej ciała. Dostrzegła napięcie w
jego ciele i odgadywała instynktownie, co się z nim dzieje. Jej własne ciało re-
agowało na to w sposób, jakiego nigdy się po nim nie spodziewała - wyginając
się łagodnie, by przylgnąć do jego bioder, wzmóc jego namiętność.
Jacob wodził palcami od jej biodra do uda i z powrotem, nakłaniając ją do
powtórzenia bezwiednego gestu. I przez cały ten czas jego usta coraz lepiej po-
znawały jej usta, rozsmakowywały się w nich w nowy, czuły sposób.
Nieco ją przesunął i wtedy poczuła jego rękę przy dekolcie.
To, co robił, było dla niej czymś tak nowym, że zadrżała, trochę zaszoko-
wana tym, że jego ręce dotykały jej właśnie tam. Otworzyła szeroko oczy. Roz-
bawiło go to, bo był pewien, że nie jest pierwszym mężczyzną, który jej dotyka.
Ale pożądała go i to sprawiało mu satysfakcję.
Zaczął zsuwać materiał z jej pełnych, miękkich piersi, gdy jej ręka in-
stynktownie powstrzymywała jego rękę w symbolicznym geście protestu.
- Nie udawaj, Kate - powiedział cicho. - Mówiłem ci już, że nie chcę mieć
do czynienia z dziewicami.
Gdyby się przyznała, że jest niewinna, poszedłby sobie i nigdy nie wrócił.
Zmartwiona zagryzła wargę. Czy on się spostrzeże, kiedy będzie ją miał w łóż-
ku? Będzie wściekły...
- Co za wyraz twarzy - powiedział półgłosem, pochylając się do jej mięk-
kich ust. - Przestań zagryzać tę wargę - szepnął. - Gryź raczej moją.
Pieścił ją, wywołując nowe, nieoczekiwane fale rozkoszy. Gdy znowu po-
czuła jego palce błądzące po jej sutkach, chwyciła go za koszulę.
- Odpręż się - wyszeptał. - Mamy przed sobą całą noc. Nie ma pośpiechu.
Kochała go. Niczego w życiu nie pragnęła bardziej niż ofiarowania mu
nocy, która pozostałaby mu na zawsze w pamięci.
Nie miała doświadczenia, ale wiele przeczytała. Wiedziała dużo o męż-
czyznach z romantycznych książek i teraz korzystała z tej wiedzy.
Jej ręce znalazły się pod jego koszulą, paznokcie przedostawały się po-
przez gęste ciemne włosy do ciepłej skóry. Jej biodra wyginały się w powolnym
rytmie, zmysłowo ocierając się o jego uda.
Jacob zadrżał, jego usta stały się brutalne. Przestał ją pieścić jak dotąd,
chwycił całą jej pierś, pocierał twardy sutek, zwierając palce.
Tracił panowanie nad sobą. Kate czuła posmak tego w gwałtowności na-
miętnych reakcji, do jakich go doprowadzała. Jacob zmienił pozycję, przesunął
się niżej, jedno z jego kolan zaczęło torować sobie drogę między jej udami.
Zdjął rękę z jej piersi i, wciąż wiążąc jej usta ze swoimi, obnażył ją do pasa. Po-
tem przywarł do niej, jego mocny tors przylgnął do jej miękkich piersi, a biodra
przywarły do bioder w nagłym porywie intymności, który wyrwał jej z gardła
rozdzierający krzyk.
Kate płonęła z pożądania. Teraz jego ręce dotykały jej skóry - w sposób, o
jakim wcześniej nie marzyła, gdy wyobrażała sobie pieszczotę mężczyzny.
Wreszcie zaniósł ją do sypialni. Ledwo zdążył odrzucić narzutę, a już jego
usta płonęły na jej skórze, gdy poznawał ją cal po calu.
- Jacobie - jęknęła ze łzami w oczach, gdy spojrzała na jego pociemniałą z
namiętności twarz.
- Nic nie mów - szepnął gwałtownie. Przygwoździł ją, jego ręce splotły
się z jej rękoma, jego biodra przesuwały się po jej uległym ciele.
- Bądź... ostrożny - poprosiła.
- Dobrze - wyszeptał. - Odpręż się.
Zanim Kate uświadomiła sobie, co on mówi, zaczął się już stawać częścią
jej ciała. Obserwowała jego twarz i przerażało ją to, co widziała i czuła. Jej bio-
dra wyprężyły się, a on delikatnie głaskał jej uda, by ją uspokoić; jego palący
wzrok wbijał się w jej oczy.
Zadrżała. Nie było to tylko niemiłe uczucie, to bolało. Wtedy on pochylił
się i przywarł ustami do jej ust, wgryzając się w nie z pożądliwością, a jego cia-
ło zaczęło się gwałtownie poruszać.
Odpychała go, ale było za późno. Sądził, że jęki oznaczają rozkosz, że na-
gły ruch jej ciała świadczy o bliskiej kulminacji. Po raz pierwszy w życiu taka
reakcja kobiety sprawiła, że zatracił się. Ją piekły łzy, ale on tego nie widział.
Zmierzał do własnego zaspokojenia, pogrążając się w ogromie namiętności.
Wykrzyknął coś, wstrząśnięty falą rozkoszy.
Po dłuższym czasie dotarło do niego urywane łkanie Kate.
- Sprawiłem ci ból? - szepnął. Odepchnęła go.
- Proszę cię...
Wyraz jej twarzy powiedział mu wszystko. Zachmurzony, odsunął się od
niej.
- Zaczekaj - krzyknął, gdy na oślep ruszyła w stronę łazienki. - Na miłość
boską, wróć tutaj i pozwól, żebym ci to wynagrodził...
- Wynagrodził? - szepnęła. - Wolałabym umrzeć, niż pozwolić ci zrobić to
jeszcze raz! O Boże, jakie to okropne!
Pobiegła do łazienki i zamknęła się w niej, rozczarowana i zniechęcona.
Najpierw czuła ból, a potem udało mu się doprowadzić ją do odczuć, o których
chciała zapomnieć. Do potężnych przypływów rozkoszy, przez które czuła się
kobietą wyuzdaną, które sprawiały, że gotowa była gryźć i wbijać się w jego
ciało, przeorywać paznokciami. I właśnie wtedy, gdy zaczęła się ta rozkosz, on
już się nią nasycił. A więc taki jest seks. Kobieta ma tylko nadzieję na spełnie-
nie, podczas gdy mężczyzna syci się nim. To okropne - unieść się niemal do nie-
ba po to tylko, by opaść nie zaspokojoną. I on chciał, żeby przeżywała to jeszcze
raz, byle samemu mieć przyjemność. Była zbyt rozczarowana, by móc zebrać
myśli. Rozpłakała się.
Mężczyzna, który spokojnie ubierał się w pokoju obok, też odczuwał roz-
czarowanie. W przeszłości różnie wyrażano się o tym, jak kochał, ale określenie
„okropne” było czymś nowym. Utrata panowania nad sobą i to, że tak na nią re-
aguje i że ona wie o tym, zabolały go najbardziej. Nie dał jej przyjemności i nie
wiedział, że tak bardzo się zatracił. Gdyby zechciała, mógłby jej to wynagro-
dzić. Ale wyraz jej twarzy, jej oczu, był oskarżający. Rozczarował ją. Wywołał
w niej... obrzydzenie. Zapiął spodnie i wściekłym ruchem włożył na siebie ko-
szulę. Na miłość boską, czyżby ona nie rozumiała, że sama doprowadziła go do
takiej namiętności? Po co było sprawiać, by stracił panowanie, i potem skarżyć
się, że nie osiągnęła spełnienia?
Im więcej myślał o tym, co powiedziała, tym większą czuł wściekłość.
Okropne, ach tak? Niech tam, już nigdy nie będzie musiała cierpieć przez niego.
Uczesał się czując się bardziej wytrącony z równowagi niż kiedykolwiek przed-
tem.
Z łazienki dochodziły stłumione odgłosy, które jeszcze bardziej zwiększa-
ły jego frustrację i zmieszanie.
- Otwórz te drzwi albo je w końcu wyłamię! - krzyknął.
Kate zawinęła swe obolałe ciało w ręcznik kąpielowy i uchyliła drzwi.
Nie mogła spojrzeć mu w oczy.
- Za wyświadczone usługi - powiedział z zimnym uśmiechem Jacob i wło-
żył studolarowy banknot w ręcznik kąpielowy. - Może to wynagrodzi ci brak
przyjemności?
Potem obrócił się na pięcie i wybiegł, pozostawiając ją tonącą we łzach.
Ponieważ nic nie wiedziała o zachowaniu mężczyzn w sytuacjach intym-
nych, nie uświadomiła sobie, że jego własny zawód, wina i urażona męska próż-
ność kazały mu zrobić ten ostatni obraźliwy gest. Tyle lat go kochała, pragnęła,
a tak się to skończyło. Chciał tylko jej ciała. Nawet nie zauważył, że jest niewin-
na. Wykorzystał ją i odszedł bez jednego miłego słowa.
Zmyła z siebie jego zapach i ubrała się w staromodną podomkę, która
okryła ją od stóp do głów. Zdjęła pościel z łóżka, wrzuciła ją do pralki i położy-
ła się spać na sofie.
Nazajutrz, ledwo się obudziła, dotarło do niej to, co zrobiła. Okazała się
kobietą upadłą. Tak przynajmniej nazwałby ją ojciec. Tak samo pewno myślał
Jacob.
Wstała i ubrała się do pracy, z obolałym ciałem i duszą, udręczona winą i
rozgoryczeniem z powodu własnej słabości. Teraz wypadnie odpokutować, bo
mimo - jak zrozumiała - jego próby zapobieżenia ciąży mogło się jednak oka-
zać, że jest ciężarna.
O dziwo, myśl o dziecku Jacoba w jej łonie nie była wcale przykra mimo
tego, co jej zrobił. Dobrze byłoby mieć kogoś własnego. Potem powróciło po-
czucie rzeczywistości i Kate nie potrafiła już sobie wyobrazić próby ukrycia ta-
kiego wydarzenia przed własnym bratem, przed Margo - i Jacobem. Uciekłaby
do Afryki, z Korpusem Pokoju. Przystałaby do przemytników broni. Zrobiłaby
jeszcze coś... Jest ósma rano, spóźni się!
Dotarła do redakcji w samą porę, by zdążyć na reportaż o pożarze. Był to,
dzięki Bogu, mały pożar i nikt nie ucierpiał. Ale dobrze jej zrobiło zapomnienie
o własnych troskach. A gdy wróciła do redakcji, zapytała redaktora prowadzące-
go, czy nie ma czegoś do zrelacjonowania z pracy policji.
- Oczywiście - powiedział jej Morgan Winthrop. - Ale czy sądzisz, że coś
takiego spodobałoby ci się, Kate? Tam leje się dużo krwi.
- Pozwól mi spróbować - poprosiła natarczywie.
- Dobrze - odrzekł po chwili.
Gotowa była go wycałować. Teraz będzie miała coś, co zajmie jej myśli.
Tom zadzwonił po tygodniu, ale nic mu nie powiedziała. Zajmował się
właśnie realizacją nowego zamówienia w swej agencji reklamowej i miał mniej
więcej na tydzień wyjechać z Nowego Jorku. W drodze powrotnej zamierzał
wpaść do niej na kilka dni, jeśli nie miałaby nic przeciwko temu. Ależ nie - za-
pewniła, wdzięczna mu za to, że nie przyjedzie od razu.
Pracowała teraz z Budem Schumanem, reporterem kroniki policyjnej, któ-
ry często karmił ją opowieściami o dawnym Chicago. Wyglądał co najmniej na
sześćdziesiąt lat, ale ona nigdy nie śmiała zapytać go o wiek. Być może miał
dziewięćdziesiąt.
Bud posiadał radioodbiornik policyjny z kilkoma niedozwolonymi krysz-
tałkami do wychwytywania fal, do których nie powinien był mieć dostępu.
Jak ostrzegł ją Morgan Winthrop, ta praca bywała mordercza. Kate rela-
cjonowała mordy, samobójstwa, wypadki drogowe. Trafiały się wypadki przy
pracy, ludzie płonęli w pożarach. Trafiały się ofiary utonięć, maltretowane dzie-
ci, strzelanina. Chwilami bywało niebezpiecznie. Ale Kate miała teraz bardzo
mało czasu na myślenie, a o to przecież jej chodziło.
Trudne chwile nadchodziły z nocą, gdy była sama w swoim mieszkaniu.
Przystała na randkę z Rogerem Deanem, po to tylko, by gdzieś wyjść, ale okaza-
ło się to katastrofą. Nie łączyło jej z Rogerem nic oprócz pracy reporterskiej i
chociaż mieli dość historii do omówienia i skomentowania, ich poglądy na życie
różniły się diametralnie. Będąc z Rogerem Kate łapała się na tym, że myśli o Ja-
cobie.
Zastanawiała się, czy Jacob myśli kiedykolwiek o spędzonej z nią nocy.
Pewno poczuł się zraniony w swej dumie tym, iż uznała go za „okropnego”, tym
bardziej że nie wyjaśniła, co miała na myśli. Ale to, co on jej zrobił, było jesz-
cze gorsze. Zachowała tamten studolarowy banknot na pamiątkę, żeby nigdy nie
zapomnieć, jakiego pokroju jest to mężczyzna. Czerwieniła się za każdym ra-
zem, gdy o tym myślała. Posunęła się aż do tego, że - aby uwolnić się od dręczą-
cego wspomnienia - wymieniła łóżko na nowe.
Gdyby mogła przestać myśleć o Jacobie. Jak zachowuje się w łóżku. Jak
wygląda w chwilach namiętności. O każdym calu tego wspaniałego ciała.
Jedyne, za co musiała być wdzięczna, to że nie zaszła w ciążę. Ale poczu-
cie winy nie przemijało.
W ten wieczór, kiedy przyjechał Tom, robiła reportaż z przerażającego
morderstwa o podłożu terrorystycznym. Wyglądało na to, że jakaś nielegalna
grupa radykałów wymordowała zamieszkałą w Chicago rodzinę pochodzącą ze
Środkowego Wschodu. Kate wątpiła, czy kiedykolwiek potrafi zapomnieć to, co
zobaczyła w ich domu.
- Wyglądasz na wstrząśniętą, Kate - zauważył Tom podczas skromnego
posiłku, jaki przygotowała. - Miałaś ciężki dzień?
- Tak ciężki, że trudno mi o nim mówić - westchnęła. - Mam nową pracę.
- Co teraz robisz?
- Reportaże policyjne - powiedziała między jednym kęsem a drugim. -
Dzisiaj mieliśmy do czynienia z masakrą.
Tom odłożył widelec.
- To nie jest praca dla ciebie - stwierdził. Przyglądał się jej twarzy. - Co
się stało? Coś jest nie w porządku, prawda?
Chciała zwierzyć mu się tak, jak to robiła, kiedy byli dziećmi. Ale chodzi-
ło o coś zbyt osobistego, zbyt intymnego, żeby się z tym podzielić nawet z bra-
tem. Spuściła wzrok, mierzwiąc sobie włosy. Następnego dnia po spotkaniu z
Jacobem kazała je sobie obciąć. Włosy były teraz krótkie i wyglądała dojrzalej.
- Nic mi nie jest - powiedziała.
- Masz kłopoty? - zapytał obcesowo.
- Nie. - Zagryzła dolną wargę.
- Nie miałem na myśli tego rodzaju kłopotów - wyjaśnił z uśmiechem
świadczącym o rozbawieniu. - Nie jesteś typem kobiety wyzwolonej. Nigdy nie
poszłabyś bez ślubu z mężczyzną do łóżka.
Czekał go więc szok. Kate oglądała sobie paznokcie.
- Wiesz, Tom, właściwie...
Gdy nagle zadzwonił telefon, poruszyła się raptownie. Serce wyskakiwało
jej z piersi, kiedy wstała i podeszła do aparatu. Bóg raczy wiedzieć dlaczego za
każdym razem, kiedy dzwonił, spodziewała się, że to telefonuje Jacob. Oczywi-
ście, nigdy to nie był on. I nie będzie.
Podniosła słuchawkę.
- Halo?
- Mówi Bud - usłyszała głos swojego współpracownika. - Właśnie spa-
dłem ze schodów i skręciłem sobie nogę w kostce. Nie mogę chodzić. Policja
schwytała zgraję, co zamordowała tamtą rodzinę.
Podał jej adres, który zapisała na skrawku papieru.
- Masz swój aparat? Harvey przyśle chyba fotografa, ale kiedy odchodzi-
łem, nie było nikogo na miejscu. Jedź, dziewczyno, możesz zrobić nadzwyczaj-
ny reportaż! Dostałem cynk!
- Już jadę - powiedziała. - Muszę wyskoczyć na kilka minut - wyjaśniła
Tomowi, który przyglądał jej się z zaciekawieniem. - Policja złapała tych, co za-
bili tamtą rodzinę, o której ci opowiadałam. Wrócę, gdy tylko będę mogła.
- To mi się nie podoba - stwierdził lakonicznie Tom. - I muszę ci o czymś
powiedzieć. Nie znalazłem się tutaj przypadkowo. Jacob poprosił mnie, żebym
do ciebie przyjechał.
- Jacob? - wyszeptała.
- Co się dzieje, do cholery? - spytał Tom. - On nawet nie potrafił składnie
się wysłowić. Powtarzał, że musi podjąć jakąś decyzję i chce z tobą porozma-
wiać, ale wie, że nie otworzyłabyś mu drzwi, gdybym wcześniej się nie zjawił.
Kate rozglądała się niespokojnie.
- Jacob... miałby tu przyjechać? - zapytała łamiącym się głosem.
- Tak. Dzisiaj wieczorem. Do tego właśnie zmierzałem... - podjął Tom.
- Muszę jechać. - W drżących rękach ściskała aparat fotograficzny. - Wró-
cę, jak tylko będę mogła.
- Czy nikt nie może cię wyręczyć? - spytał Tom.
- Nie. Do widzenia...
Gdy wychodziła, jej twarz miała barwę popiołu.
Nie minęło nawet piętnaście minut i pojawił się Jacob. Tom wpuścił go do
mieszkania; wzrok miał przy tym niespokojny, a twarz surową. Jacob nie wyglą-
dał o wiele lepiej.
- Nie ma jej tutaj - wyjaśnił Tom. - Odbywa się jakaś obława policyjna.
Robi tam fotoreportaż.
- Przedtem zajmowała się sprawami politycznymi, prawda? Co, u diabła,
robi w kronice policyjnej?
Tom obserwował go uważnie.
- Też chciałbym wiedzieć. Nie wyjaśniła mi tego.
Jacob podszedł do okna; był niespokojny. Odchylił zasłonę i wyjrzał na
ulicę.
- To nie moja sprawa - zaczął Tom, przyglądając się wyższemu od siebie
Jacobowi. - Ale jest coś, co o Kate powinieneś wiedzieć. Nie sądzę, byś miał
tyle zimnej krwi, żeby ją uwieść, są jednak rzeczy, które musisz zrozumieć, gdy-
by ci przypadkiem przyszło to na myśl. Nasz ojciec był świeckim kaznodzieją.
Szerokie plecy Jacoba zesztywniały. Niewidoczna dla Toma twarz pobla-
dła.
- Naprawdę?
- Miał guz na mózgu. Nasza matka odeszła, gdy byliśmy młodzi. Zako-
chała się w innym mężczyźnie. Nie było skandalu, rozwiodła się z ojcem, zanim
wyszła za mąż po raz drugi. To jemu przyznano opiekę nad nami, ze względu na
funkcje religijne, jakie sprawował. Sąd nie wiedział, że ojciec był szalony.
Tom wstał, włożył ręce do kieszeni i zaczął chodzić po pokoju.
- Wtłaczał nam do głów zasady moralne tak długo, że w końcu Kate i ja
zaczęliśmy bać się seksu. Przedstawiał to jako coś niesamowicie grzesznego.
Mącił mu się umysł. Kochał naszą matkę, a ona go zdradziła. Wszystko to czy-
niło go coraz gorszym. Doszło wreszcie do tego, że gdy Kate uśmiechnęła się do
jakiegoś chłopca w supermarkecie, ojciec zbił ją pasem od razu tam, na oczach
ludzi. Aż trzech mężczyzn musiało go powstrzymywać. Dostał konwulsji i
zmarł w tym właśnie miejscu.
Jacob opadł na krzesło, jego oczy patrzyły dziko. Tom stanął nad nim.
- Kate powinna była ci o tym opowiedzieć. Powinieneś to wiedzieć, na
wypadek, gdybyś wpadł na niewydarzony pomysł uwiedzenia jej. Ona jest tak w
tobie zakochana, że mogłaby ulec. Ale potem... Po dzieciństwie pozostało jej
tyle blizn, że nie wiem, co by zrobiła.
- Zakochana... we mnie? - Jacob był blady jak ściana.
- Nie wmawiaj mi, że o tym nie wiedziałeś. - Tom pokręcił głową. - Bóg
mi świadkiem, wszyscy o tym wiedzą. Oprócz ciebie nie było w życiu Kate żad-
nego mężczyzny. Poukrywała w tym mieszkaniu twoje zdjęcia, które wybłagała
od Margo. Założę się nawet, że jedno jest tutaj - o właśnie.
Otworzył szufladę stolika i wyciągnął fotografię Jacoba na koniu, zrobio-
ną przed laty przez Margo. Jacob ukrył twarz w dłoniach.
- Ona jest dziewicą, prawda? - odezwał się głucho.
- I ona, i ja - odrzekł bez żadnego zakłopotania Tom. - Tego rodzaju blizn
trudno się pozbyć. Mimo to zakładam, że kiedyś się ożenię. Ale kobieta, która
zaakceptuje mnie takim, jaki jestem, będzie musiała być nie byle jaka. I mężczy-
zna, który zaakceptuje Kate, będzie musiał być nie byle jaki.
Jacob miał ochotę wyskoczyć oknem. Przypomniały mu się jej ostatnie
słowa. Oczywiście, sprawił jej ból i powiększył go... tym studolarowym bankno-
tem.
Wstał, twarz miał bladą jak papier.
- O Boże - westchnął. Spojrzał na Toma. - Dlaczego mi nie powiedziałeś?
- Zdawało mi się, że jej nie lubisz... - wzruszył ramionami Tom.
- Nie lubię... Gotów byłbym przejść przez ogień, żeby do niej dotrzeć. Ale
nie mogłem pozwolić, by zorientowała się, co czułem. Mężczyzna nie powinien
dawać kobiecie takiej przewagi nad sobą, Tom!
Tom patrzył na niego z zakłopotaniem. Wszystko to jest tak zagadkowe.
Dziwne zachowanie najpierw Kate, a teraz Jacoba...
Wśród panującej w mieszkaniu ciszy dzwonek domofonu zabrzmiał jak
wybuch bomby.
- Może zapomniała klucza - powiedział Tom. Nacisnął przycisk. - Słu-
cham?
- Policja - padła zwięzła odpowiedź. - Czy przebywa tu ktoś o nazwisku
Tom Walker?
Tom spojrzał przerażonym wzrokiem na Jacoba.
- Tak. To ja. Proszę jechać na górę.
Jacob zgasił drżącą ręką papierosa. Nie wiedział, jak żyć z tym, czego się
dowiedział tego wieczoru. A jeśli Kate przytrafiło się coś złego...
Tom otworzył drzwi. Wszedł wysoki mężczyzna w mundurze. Wyraz
jego twarzy był bardzo wymowny.
- Chodzi o moją siostrę Kate, prawda? - zapytał z lękiem w głosie Tom.
Mężczyzna przytaknął.
- Kiedy terroryści rzucili się do ucieczki, doszło do strzelaniny. Jeden z
nich miał pistolet automatyczny. Kate stała za jakimś znakiem drogowym. Kule
przebiły ten znak. Odwieziono ją do szpitala.
- Czy ona żyje? - spytał spoza pleców Toma dziwnie brzmiącym głosem
Jacob.
- Żyła, gdy odjeżdżała karetką - odrzekł policjant. - Przykro mi. Sądzę, że
była to rana brzucha.
Jacob nie patrzył na Toma. Ręce miał opuszczone i zaciśnięte w pięści.
- Zawiozę cię do szpitala - powiedział spokojnie.
- Tak... gdybyś mógł...
Tom odwrócił się, żeby podziękować policjantowi.
- Znam Kate dopiero dwa lata - stwierdził wychodząc siwy weteran. - Ale
jest to dziewczyna na schwał. Jeśli powie się jej coś w zaufaniu, zachowa to dla
siebie. Mało kto potrafi się na to zdobyć w jakimkolwiek zawodzie, zwłaszcza
reporterzy. Przykro mi. Lubiłem ją.
- Po co tak to formułować? - zapytał z niezadowoleniem w głosie Tom,
gdy Jacob zamykał za nim drzwi; serce miał ciężkie jak ołów. - Po co używać
czasu przeszłego?
- Nie wiesz, co to znaczy rana brzucha - odrzekł głucho Jacob. - Ja wiem.
Tom popatrzył na niego i pobladł chyba jeszcze bardziej.
- Nie - wyszeptał. - Och, nie.
- Może on się pomylił - powiedział Jacob. Ta myśl dodała mu nieco na-
dziei. - Pojedźmy tam i przekonajmy się.
- Jeśli umiesz się modlić, moglibyśmy spróbować - rzekł półgłosem Tom.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Gdy Jacob i Tom dotarli do szpitala, Kate miała właśnie być operowana.
Tom pomyślał, że lepiej by zrobili, biorąc taksówkę. Jazda Jacoba nie wzbudza-
ła zbyt wielkiego zaufania nawet normalnie, a teraz w drodze do szpitala dwa
razy o mało nie rozbił samochodu. Z jego nieporuszonej twarzy nie można było
niczego odczytać, tylko oczy zdradzały, jak wielką władzę uzyskała nad nim
Kate.
Tom poszedł zapytać o stan zdrowia siostry. Jacob siadł odrętwiały na so-
fie i przysunął sobie bliżej popielniczkę. Przedtem często myślał, że kiedyś bę-
dzie miał dziecko, ale nie zdobędzie się na poślubienie jakiejkolwiek kobiety.
Uświadomił sobie, że Kate mogła przez niego zajść w ciążę. Raptownie wstał, z
palącym się papierosem w ręku, i popatrzył w stronę Toma.
Rozmawiał ze starszym mężczyzną o poważnej twarzy. Gdy Tom zadał
jakieś pytanie, wzruszył ramionami, poklepał go uspokajająco i uśmiechnął się
dla dodania mu otuchy. Po chwili oddalił się.
- I co? - spytał Jacob, z lękiem w oczach.
- To był chirurg - wymamrotał Tom. Oparł się o ścianę. Oczy miał pełne
łez.
- Jak ona się czuje? - Ciemne oczy Jacoba zwęziły się z niepokoju.
- Cierpi - odparł zwięźle Tom. - Kula trafiła w żebro i przebiła płuco.
- Biedactwo - Jacob zamknął oczy.
- Czuję się okropnie - stwierdził ze smutkiem Tom. - Tylko ona mi pozo-
stała...
Skrzyżował ręce na piersi i rozpaczliwie westchnął.
- Wciąż jeszcze nie rozumiem, jak to się stało. Kate nie była nigdy zainte-
resowana robieniem kroniki policyjnej. Ona nienawidzi tego rodzaju historii, ale
widocznie sama poprosiła o tę pracę.
Jacob odwrócił się od niego - jego twarz była bez wyrazu - i zaciągnął się
papierosem. Tak, on wiedział, dlaczego Kate przyjęła tę pracę. Świadomie czy
nieświadomie, Kate chciała uciec od winy, którą na pewno czuła. Jego własna
niedelikatność w stosunku do niej nasiliła jej niepokój. Tamten studolarowy
banknot będzie prześladował go przez resztę życia - niezależnie od tego, czy ona
będzie żyła, czy nie. Nigdy dotąd nie czuł się tak nieswojo.
Przeczłapał obok nich łysiejący starszy pan z laską, blady i niespokojny.
- Kate Walker - zaczął wypytywać informatorkę, nie mogąc złapać tchu -
jak ona się czuje? Czy już coś wiadomo?
Tom i Jacob popatrzyli na niego.
- To jest pewno ten reporter, którego ona zastąpiła - zaczął Tom. - Skręcił
sobie nogę w kostce.
Oczy Jacoba pałały żądzą mordu. Ruszył na starszego mężczyznę.
- Nie, Jacob! - wykrzyknął Tom.
Rzucił się w kierunku Jacoba, wołając o pomoc. Pomogli mu dwaj inni
mężczyźni, będący w poczekalni.
Reporter patrzył przerażony na Jacoba; jeszcze bardziej zbladł.
- Puśćcie go, chłopcy - powiedział spokojnie. - Bóg mi świadkiem, że za-
służyłem na to. Nie powinienem był w żadnym przypadku dzwonić do niej z
prośbą, by pojechała tam zamiast mnie.
Jacob uwolnił się i stał teraz, ciężko dysząc.
Reporter pokuśtykał ku nim.
- Pan jest chyba jej bratem - powiedział do Jacoba. - Ja nazywam się Bud
Schuman. Kate pracuje ze mną. Jest mi cholernie przykro...
- Ja jestem jej bratem - przerwał mu Tom, wysuwając się do przodu. -
Kate nie oskarżałaby pana, panie Schuman. Jest pan jej bohaterem. Ciągle o
panu mówi.
- Mam nadzieję, że będzie znowu o mnie mówić, choćby miała mnie
przez cały czas przeklinać - powiedział ponuro Bud. - Jest mi ogromnie przykro.
Widzi pan, ja nigdy nie myślę o ryzyku. Zajmowałem się tą pracą przez większą
część życia. A Kate, proszę mi to wybaczyć, jest w redakcji po prostu jednym z
chłopaków. Nigdy nie myślimy o niej jako o kobiecie. Właśnie dlatego Winth-
rop powierzył jej kronikę policyjną.
Gdy to mówił, wpadł do izby przyjęć Morgan Winthrop. Był nieogolony i
wyglądał tak, jakby wyciągnięto go z łóżka.
- Dlaczego, do cholery, nie zadzwoniłeś do Joeya Bradshaw? - spytał
Winthrop. - On ma broń. Siedział w domu i oglądał któryś raz z rzędu Moich
trzech synów. Powinienem ci łeb rozkwasić, Schuman!
- Poczekaj na swoją kolej - poradził ponuro Bud. - Są już chętni.
Wskazał na kipiącego jeszcze gniewem Jacoba i spokojnego, ale wystra-
szonego, Toma. Winthrop spojrzał na nich.
- Domyślam się, że to rodzina. Co mogę powiedzieć? - Wcisnął swoje
wielkie ręce do kieszeni nieprzemakalnego płaszcza. - Czy teraz wiadomo wię-
cej niż pięć minut temu? - Tom pokręcił głową. - Sierżant Kovic powiedział mi,
że została trafiona w brzuch - mówił dalej Winthrop.
- W klatkę piersiową - sprostował Tom. - Wzięli ją na stół operacyjny.
Nie wiemy, jak ciężka jest rana, ale Kate ma co najmniej niedodmę jednego płu-
ca.
Winthrop skrzywił się.
- Biedne dziecko. Wiecie panowie, ona jest świetną reporterką. Z talentem
robi fotoreportaże, reportaże polityczne, nawet kronikę policyjną. I gliny ją lu-
bią. Mówią jej takie rzeczy, których stojący tu Schuman nie wyciągnąłby z nich
w żaden sposób.
- Faktycznie - powiedział Bud. - Lubią ją, bo ich nigdy nie okłamuje.
Robi dokładnie to, co zapowiada.
Jacob odwrócił wzrok i popatrzył bezmyślnie na swój papieros. Znał Kate
od jedenastu lat, a oto obcy ludzie poznali ją lepiej niż on.
- Kto to jest? - zapytał Toma Schuman, gdy Jacob nie mógł ich już sły-
szeć. - Mój Boże, myślałem, że już koniec ze mną, zanim go pan poskromił.
- Jacob Cade - odparł Tom. - Nasz dawny sąsiad.
- Wydawało mi się, że go rozpoznałem - stwierdził półgłosem Bud.
Uśmiechnął się nieśmiało. - Kate trzyma w biurku jego zdjęcie.
- Kate wszędzie trzyma jego zdjęcia. Nie spodziewałem się, że on tak się
przejmie. Myślałem, że jej nienawidzi - westchnął Tom.
- Miłość i nienawiść to kuzynki - stwierdził filozoficznie Winthrop.
Przyjrzał się sztywnym plecom chodzącego po pokoju mężczyzny.
- Wiem, co on czuje. Kiedyś sam to przeżywałem.
Przez następną godzinę Jacob chodził po pokoju, podczas gdy Winthrop,
Tom i Bud Schuman siedzieli, wymieniając uwagi o Kate. A potem nagle czeka-
nie się skończyło. Szybko otoczyli chirurga.
- Wyjdzie z tego - powiedział chirurg z uśmiechem do Toma. - Kula zła-
mała jej żebro i przeszła przez dolny płat płuca, gdzie uszkodziła część tkanki.
Musieliśmy usunąć ten dolny płat, ale nie będzie jej go brakowało. Wstawiliśmy
sączek i dajemy jej krew. To zadziwiające - pokręcił głową. - O dwa cale niżej i
skończyłoby się tragicznie. Dwa cale obok i kula nie trafiłaby jej w ogóle. Tak
czy inaczej, ta młoda kobieta ma dużo szczęścia.
Tom westchnął.
- Czy mogę ją zobaczyć?
- Nie wiedziałaby, że pan przyszedł - odrzekł chirurg. - Dziś w nocy bę-
dzie na oddziale intensywnej terapii, a jeśli nastąpi poprawa, jutro przeniesiemy
ją do izolatki. Może pan wrócić tutaj rano i ją zobaczyć.
Poklepał Toma po ramieniu.
- Niech pan jedzie do domu i prześpi się, o ile będzie pan mógł spać. Do-
myślam się, że były to dla pana ciężkie chwile.
- Tak. Dziękuję za wszystko, co pan zrobił - powiedział ze znużonym
uśmiechem Tom.
- Chwała Bogu - westchnął Bud Schuman. - Kiedy powiedzieli, że została
trafiona w brzuch, myślałem, że już po niej. Pewno zgięła się wpół, gdy ją trafiła
kula...
Te wypowiadane półgłosem słowa przerwało niby przypadkowe szturch-
nięcie szefa, który dostrzegł przerażenie na twarzy Toma.
- Powiedz dobranoc, Schuman, i chodźmy już.
Winthrop pożegnał się uściskiem dłoni z Tomem.
- Będziemy w kontakcie. Niech pan się postara odpocząć. Jeśli mógłbym
w czymś pomóc, proszę dzwonić.
- Dziękuję - odrzekł Tom.
Winthrop i Schuman wyszli, a Jacob przeszedł do poczekalni, teraz już
pustawej, żeby zgasić papierosa.
- Chodźmy - powiedział Tom. - Zostawiłem rejestratorce numer telefonu.
Oczy Jacoba były pełne bólu.
- Ja jej to zrobiłem - powiedział z przygnębieniem w głosie.
- Posłuchaj mnie: nie możesz pokochać jej na zamówienie - stwierdził
Tom w błogiej nieświadomości tego, co wydarzyło się między Kate a stojącym
obok mężczyzną. - Kate wyperswaduje sobie ciebie i będzie jej z tym dobrze.
Potrzebuje tylko trochę czasu.
- Mam nadzieję, że pozostał jej ten czas - powiedział spokojnie Jacob.
- Zrobię omlet - zaproponował Tom, gdy opuścili szpital. - Dobrze, że
umiem gotować.
Kiedy wrócili do mieszkania, Jacob niespokojnie rozglądał się po pokoju,
przez cały czas dowiadując się czegoś nowego o Kate: co chętnie czytała, że zaj-
mowała się robótkami ręcznymi, pasjonowała się ogrodnictwem, karmiła ptaki
na małym występie za oknem. Nie było żadnego podobieństwa między tą kobie-
tą a jej pełnym zagadek wizerunkiem, jaki sobie stworzył w wyobraźni.
- Czy nie przestaniesz się martwić? - spytał Tom, gdy skończyli posiłek,
podczas którego Jacob - zamiast jeść - wypalił pół paczki papierosów. - Co się
stało, to się nie odstanie. Powinniśmy pospać. Ja zajmę pokój gościnny, ty mo-
żesz spać w łóżku Kate.
- Nie - powiedział zwięźle Jacob. Odwrócił wzrok i ciszej dodał: - Nie. To
ja ulokuję się w pokoju gościnnym.
Jacob wyszedł z pokoju, zadowolony, że Tom nie może zobaczyć wyrazu
jego oczu. Spać w łóżku Kate... Piekło nie byłoby gorszą perspektywą. Nie za-
uważył, że Kate wymieniła łóżko na inne.
Jacob nie spał. O piątej rano nie mógł już tego dłużej znieść. Ubrał się,
zostawił Tomowi kartkę i opuścił mieszkanie.
Pielęgniarką dyżurną na oddziale intensywnej terapii była nieprzystępna
weteranka o nazwisku Gates, Jacobowi udało się jednak do niej dotrzeć. Choć
nie były to godziny wizyt, zezwoliła mu na dziesięciominutowe odwiedziny.
Przemówiło do niej coś w tych ciemnych, pełnych udręki oczach. Troskliwy
głos działa czasem uzdrawiająco - tej filozofii nie popierają dowody medyczne,
ale często okazuje się to prawdziwe. Dlatego złamała odwieczną zasadę i wpu-
ściła go do małej klitki.
Przedtem Jacob był tylko dwa razy w szpitalu - raz, kiedy zmarła jego
matka, i drugi raz, by odwiedzić umierającą babcię Kate. Ale tamte wizyty były
bez porównania łatwiejsze niż ta, która go teraz czekała. Kate była podłączona
do kilkunastu rurek i przewodów: wokół jej bladego, spokojnego ciała jakieś
maszyny wydawały dźwięki przypominające buczenie, warkot i szept.
Przysunął do łóżka jedyne w izolatce krzesło i niedbale rzucił płaszcz na
podłogę. Ujął swobodną rękę Kate - tę, do której nie podłączono rurek i przewo-
dów - i obrócił ją, żeby się jej przyjrzeć. Była zimna, a paznokcie krótkie, gład-
kie i bezbarwne. Palce miała długie, była to ręka silna, ale wdzięczna.
- Kate Walker w takim okropnym miejscu - stwierdził; jego niski głos
brzmiał spokojnie i łagodząco w otoczeniu tej mechanicznej orkiestry, a mówił
tak, jakby ona mogła go usłyszeć. - A ty nie lubisz żadnych mechanicznych
urządzeń, prawda, Kate? Karmnik na oknie i rośliny w całym mieszkaniu, na
półkach książki o ogrodnictwie. Nie, to wcale nie jest miejsce dla ciebie. Ty po-
trzebujesz słońca, otwartej przestrzeni i miejsca na sadzenie roślin. W ogóle nig-
dy cię nie znałem, prawda? - spytał. - Usłyszałem, jak mówili o tobie twoi
współpracownicy, ale przedtem chyba tak naprawdę nie widziałem w tobie czło-
wieka. Kobietę - oczywiście. Pragnąłem cię od dawna, Kate. Od bardzo dawna.
Myśl o tobie prześladowała mnie bez przerwy od chwili, gdy zobaczyłem, jak w
moim basenie całowałaś tego Geralda, jak mu tam, i gdy zastałem cię nagą w
jego objęciach. A kiedy zniknęła ze sceny Margo, wyobraziłem sobie, że bę-
dziesz łatwą zdobyczą. Zaspokoiłbym żądzę i przestałaby mnie dręczyć myśl o
tobie. - Twarz Jacoba zesztywniała. - Ale ułożyło się nie tak. Powiedziałem ci
trochę przykrych słów, a ty nawet nie wiesz, dlaczego tamtej nocy byłem taki
okrutny. Dlatego że domyślałem się prawdy o tobie. O tak, niech to diabli, w
głębi duszy wiedziałem, że byłaś niewinna, ale tak bardzo cię pożądałem, iż nie
chciałem słuchać głosu sumienia. A teraz ono mnie zabija, Kate.
Zamknął jej dłoń w swoich i uniósł wzrok, żeby spojrzeć na jej nierucho-
mą postać w łóżku.
- Widzisz, ja nie wiedziałem, że ty mnie kochasz - powiedział powoli i
czule. - Mój Boże, mnie nikt nigdy nie kochał! - przerwał sam sobie. - Wszędzie
w twoim mieszkaniu są moje zdjęcia...
Urwał, czując gdzieś wewnątrz dotkliwy ból.
- Zrozumiałem, jak cię krzywdziłem przez te wszystkie lata. Oskarżenia,
obojętność, sarkazm... A ty to wszystko znosiłaś jak dama. Kochałaś mnie, a ja
cię raniłem na wszelkie możliwe sposoby. Z tą świadomością najtrudniej żyć.
Tom nie wie, dlaczego czuję się winny. Nie wie, dlaczego poprosiłaś o przydział
do kroniki policyjnej... Cokolwiek niebezpiecznego, czy nie o to chodzi, Kate?
W ciągu minionych trzech tygodni sam próbowałem iść tą drogą. Dwa razy roz-
biłbym prawie samochód, dosiadałem nieokiełznanych ogierów, wdawałem się
w bójki. Mnie nie było wcale lżej niż tobie. Jeśli umrzesz, jak będę dalej żył? A
jeżeli nosisz moje dziecko? - dodał cicho. - Och, Kate, ja jestem... samotny. Nig-
dy przedtem nie przeszkadzało mi to. Ale teraz...
Podniósł jej dłoń do swoich warg, pieścił ją, ale jego pożądanie nie miało
już wyłącznie fizycznego charakteru.
- Nie umieraj, Kate.
Nagle załamał mu się głos i milczał, póki nie odzyskał nad nim panowa-
nia. Poczuł się nieswojo, ogarnął go lęk.
- Nie wyobrażam sobie, bym mógł żyć na świecie, na którym nie byłoby
gdzieś ciebie, choćbyś przez resztę życia miała mnie nienawidzieć.
Ręka, którą trzymał, poruszyła się lekko. Ciemna czupryna uniosła się -
Jacob popatrzył na Kate. Tak, jej palce starały się opleść jego palce. Nie spusz-
czając wzroku z jej bladej, spokojnej twarzy, wstał powoli. Kiedy tak na nią pa-
trzył, poruszyła się. Otworzyła oczy, ale nie widziała go. Jęknęła.
Siostra Gates znalazła się w pokoju, zanim zdążył ją przywołać. Poklepała
go po plecach.
- Tego jej właśnie było trzeba - powiedziała. - Wiedzieć, że ktoś chce,
żeby żyła. Niech pan pojedzie zjeść śniadanie. Jej już nic nie grozi.
Jacob chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie właściwych
słów. Pochylił się i musnął w pocałunku policzek tej starszej kobiety, a potem
pomachał jej na pożegnanie. Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego, przez kilka
sekund poczuła się znowu osiemnastolatką.
Następnego dnia przed południem Kate opuściła oddział intensywnej tera-
pii. Ale wstęp do niej miał tylko Tom. Tom nie miał odwagi powiedzieć Jacobo-
wi, że Kate wpadła nieomal w histerię na sam dźwięk jego imienia. Wpuszcze-
nie go do jej pokoju było wykluczone.
Ale w końcu Tom musiał powiedzieć mu prawdę.
Jacob nie spodziewał się właściwie, że ona będzie pamiętać, co jej mówił
na oddziale intensywnej terapii. Odczuł poniekąd ulgę, bo okazał się wobec niej
bezbronny, a to sprawiło mu przykrość. Poniosło go. Ale już nigdy więcej. Więc
ona nie chce, żeby ją odwiedzał. Dobrze, przekonają się, na co go stać. Zasiadł
znowu w poczekalni.
- Jacobie, czy nie zrozumiałeś, co powiedziałem? - spytał z wahaniem w
głosie Tom.
- Zrozumiałem. Ale ona zechce mnie prędzej czy później zobaczyć, choć-
bym miał siedzieć tu, aż piekło zamarznie.
- Dlaczego chcesz ją zobaczyć?
- Nie wiem. - Jacob nie uniósł wzroku.
- Doskonała odpowiedź - burknął Tom wychodząc. Jacob zastanawiał się,
jak mógłby się dowiedzieć, czy Kate jest w ciąży? Chciał sam się przekonać
przed wyjazdem z miasta, że Kate czuje się dobrze. Musiał niedługo wracać.
Miał mnóstwo pracy. Ale teraz najważniejsza była Kate.
Gdy Tom wrócił do jej pokoju, siedziała w łóżku, jeszcze nieco osłabiona
kuracją.
- On nie chce jechać do domu - powiedział już w drzwiach Tom, uśmie-
chając się. - Mówi, że będzie tu siedział, aż piekło zamarznie albo do czasu, gdy
uznasz, że chcesz z nim rozmawiać, cokolwiek nastąpi szybciej.
Kate patrzyła na swoje ręce ułożone na pościeli, starając się lekceważyć
gwałtowne bicie serca. Upór Jacoba zaskoczył ją. Ale dlaczego chciał się z nią
zobaczyć? Kate pomyślała o studolarowym banknocie i była zdziwiona tym, że
owo wspomnienie jest tak przykre, mimo wszystkiego, co wydarzyło się od tam-
tego czasu.
- Przyjdzie mu być może długo czekać - powiedziała słabym głosem. -
Nie chcę z nim rozmawiać.
Tom usiadł na krześle, które ustawił przy jej łóżku.
- Co się dzieje, Kate? - zapytał łagodnie.
- Co masz na myśli? - Jej rzadkie brwi uniosły się.
- Coś się wydarzyło między tobą a Jacobem. Od czasu, kiedy cię postrze-
lono, zachowywał się jak dziki człowiek. Gdy do poczekalni wszedł Bud Schu-
man, we trzech musieliśmy powstrzymać Jacoba, by go nie zabił.
Niespodzianka za niespodzianką - pomyślała ogromnie tym zaskoczona
Kate. Wpatrywała się w brata szeroko otwartymi oczyma.
- Jacob tak się zachowywał?
- Siedział też przy tobie na oddziale intensywnej terapii - dodał spokojnie
Tom. - Nie wiem, co mówił, ale oni tu, zdaje się, uważają, że pomogło ci to
dojść do siebie, cokolwiek to było.
Kate zmieniła pozycję i skrzywiła się z bólu.
- Nie pamiętam. To nie była wina Buda - dodała po chwili.
- Jesteś jedyną osobą, która tak dziwnie to ocenia - zapewnił. - Winthrop
zagroził, że go wyleje, i sam Bud też nie był z siebie zbyt zadowolony.
- Czy ktoś zrobił reportaż?
- Ty byłaś jego bohaterką - odrzekł Tom. - Pierwsza strona i tytuł na całą
szerokość.
- Mówiłam ci, że kiedyś trafię na pierwszą stronę - uśmiechnęła się blado
Kate.
- To dziwaczny sposób - stwierdził, uśmiechając się porozumiewawczo.
Pochylił się i ujął jej rękę.
- Jacob zrobił ci jakąś przykrość, czy o to chodzi?
- Doszło między nami do okropnej kłótni - powiedziała. - Nie chcę o tym
mówić.
Tom wzruszył ramionami.
- Przynajmniej nie będziesz już musiała martwić się jego sarkastycznymi
uwagami o twojej moralności. Wyprowadziłem go z błędu. Wszystko mu opo-
wiedziałem.
Twarz Kate była trzy razy bledsza niż przedtem, serce jej zamarło.
- Co on na to? - spytała szeptem.
- Właściwie nic nie powiedział. - Tom przyjrzał się jej twarzy. - Pobladł
tak samo jak ty teraz i wystarczyło mi to, co wyczytałem, gdy spojrzałem mu
tylko jeden raz w oczy. - Na chwilę przerwał. - Tak, wiem, Kate, że umówiliśmy
się, iż nigdy nikomu o tym nie opowiemy. Ale Jacob nie jest obcy. I ty go ko-
chasz.
- Och, Tom, tego mu nie powiedziałeś, prawda? - zapytała i cała jej twarz
wyrażała błaganie.
Dosyć już przeżyła - pomyślał - a Jacob o tym nie wspomni. Po co pogar-
szać sytuację?
- Czy byłbym zdolny opowiedzieć mu coś takiego? - spytał, unikając od-
powiedzi na jej pytanie.
- Mam nadzieję, że nie byłbyś - odrzekła. - Nie pozostało mi już wiele
dumy.
- On będzie tu siedział tydzień, jeśli będzie musiał - powiedział po chwili
Tom.
Kate patrzyła na niego i milczała. Wiedziała, dlaczego Jacob chce się z
nią zobaczyć. I dlatego, że wiedziała, pokonała nerwowość i lęk, jaki czuła
przed ponownym z nim spotkaniem.
- Zgoda - powiedziała. - Wpuść go. Ale tylko na pięć minut.
- Zaraz wracam. - Tom uśmiechnął się.
Kate siedziała, wpatrzona w drzwi z twarzą jeszcze bledszą i bardziej na-
piętą niż przedtem. Gdy otworzyły się powoli, zagryzła wargę, żeby się nie roz-
płakać.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Po jednym krótkim spojrzeniu na pełne napięcia rysy jego twarzy, Kate
spuściła wzrok.
- Jak się czujesz? - zapytał Jacob, podchodząc do łóżka.
Serce jej łomotało, zaschło jej w gardle, nie mogła oddychać.
- Mówią, że mniej więcej za sześć tygodni wyzdrowieję. Zostałam poważ-
nie zraniona - powiedziała zwięźle.
- Tak, wiem, Kate. Jeszcze jesteś blada, ale tym razem przynajmniej przy-
tomna - wyszeptał.
- Czego chcesz, Jacobie? - spytała.
- Upewnić się osobiście, że naprawdę wracasz do zdrowia.
- Dojdę do siebie. Możesz przestać czuć się winnym. Jestem odporna.
Jacob uśmiechnął się nieznacznie.
- Musiałaś taka być, prawda? - zapytał, a jego oczy zdradzały, że dowie-
dział się o niej czegoś nowego.
- Tom nie powinien był ci tego opowiedzieć - odparła. - Z Margo nigdy o
tym nie rozmawiałyśmy.
- Ale chyba rozumiesz, że gdybym wiedział, to bez względu na okoliczno-
ści nie wyciągałbym pochopnych wniosków na twój temat? - spytał łagodnym
głosem.
- Lubisz przypisywać mi wszystko, co najgorsze.
- Domyślam się, że tak właśnie to odbierałaś. - Jacob wzruszył ramiona-
mi.
Przez dłuższą chwilę przypatrywał się jej w milczeniu.
- Nie jestem w ciąży - wyznała mu otwarcie, lekko się zarumieniwszy, od-
gadując, że o to chciał zapytać. - To powinno cię ucieszyć.
Podsunął krzesło do łóżka i usiadł. Założył nogę na nogę. Machinalnie
sięgnął po papierosa i równie szybko cofnął rękę.
- W taki sposób nie powinno się płodzić dzieci - powiedział wreszcie. -
Nie powinny być owocem ślepej męskiej namiętności i egoistycznych pobudek.
Wiem, że mój charakter cię mierzi, Kate, i nie mam ci tego za złe. Sposób, w
jaki cię potraktowałem tamtej nocy, był niewybaczalny. Jeśli ci to może pomóc:
nigdy nie przeboleję tego, że wręczyłem ci tamten studolarowy banknot. Nie
przespałem odtąd spokojnie ani jednej nocy.
Kate zadrżała.
- Nie chcę o tym pamiętać - szepnęła zapalczywie.
Wiedział dlaczego - z trudem powstrzymał się od gwałtownej repliki. Ale
Bogiem a prawdą, należała jej się jakaś rekompensata.
- Wracaj ze mną do domu, Kathryn - poprosił nieoczekiwanie dla samego
siebie.
- Co takiego?! - wykrzyknęła.
- Nie możesz sama zostać w Chicago. Tom musi za kilka dni wrócić do
pracy.
- Potrafię zadbać o siebie - stwierdziła chłodno. Wstał, w jego oczach była
głęboka troska. Pochylił się i ujął rękę Kate; nie chciał jej puścić nawet wów-
czas, gdy próbowała ją cofnąć.
- Nie walcz ze mną - powiedział z napięciem w głosie. - Zdaję sobie aż za
dobrze sprawę, że to ja pomogłem ci tu się znaleźć. Pozwól mi przynajmniej, że-
bym postarał się wynagrodzić ci to w jedyny sposób, w jaki potrafię.
Kate czuła żar na twarzy. Zamknęła oczy.
- Idź, Jacobie.
- Lepsza byłaby pewno kula niż ta odprawa.
Kate zmarszczyła brwi. Nie wyglądał na człowieka skorego do żartów.
- Muszę coś zrobić, Kate - powiedział spokojnie. - Wiem, że mnie niena-
widzisz, ale...
- O nie - odrzekła. Przebiegła wzrokiem jego śniadą twarz. - Nie, to nie
jest... nienawiść.
Spojrzała w dół, na silną rękę trzymającą jej dłoń.
- To nawet nie jest wyłącznie twoja wina. Mogłabym cię powstrzymać,
gdybym ci powiedziała prawdę. Byłam tego świadoma. Ale za nami było zbyt
wiele lat wrogości, by mówić ci o moich trudnościach, a potem... - Jej twarz za-
płonęła. - Życzyłam sobie śmierci - wyszeptała i nagle zapiekły ją oczy od łez. -
Tak się wstydzę.
- Kate.
W jego głosie pojawiła się nuta zaniepokojenia. Żarliwie ucałował jej
dłoń.
- Nie płacz, skarbie. Proszę cię, nie płacz.
Kate odwróciła się twarzą do poduszki i łzy potoczyły się po policzkach.
Pochylił się nad nią, swobodną ręką delikatnie głaszcząc jej włosy i dotykając
ustami czoła, brwi, zamkniętych oczu. Czuła jego zapach, nieomal jego smak.
Nie - myślała - on robi to tylko z litości i poczucia winy; nie chciała wywoływać
w nim takich uczuć.
- Nie - poprosiła.
Otworzyła oczy - w ich ciemnej zieleni czaił się strach.
- Jacobie, ja nie chcę...
- Kate, nigdy dotąd nie starałem się być delikatny - powiedział z waha-
niem, jakby z trudem znajdował właściwe słowa. - Nie jestem nawet pewien,
czy potrafię taki być. Nie odtrącaj mnie...
- Nie chcę litości - szepnęła płaczliwie.
- Ja też nie - odpowiedział szeptem na szept. Wodził palcem po jej war-
gach, zafascynowany ich zaciskaniem się przy tym powolnym ruchu. - Lubisz
to? - spytał bezwiednie.
Musiała wytrwać w swojej dumie. Musiała pamiętać o tym, jak okropnie
ją potraktował. To, co Jacob robił, przeszkadzało jej myśleć.
- Tak, lubisz to, prawda? - szepnął.
- Jacobie - zaprotestowała, ale był to raczej jęk niż sprzeciw.
- Chcę, żebyś mi zwróciła mój studolarowy banknot.
Zdziwiona, otworzyła szeroko oczy.
- Dobrze usłyszałaś.
Zmysłowo pieścił jej kciuk, obserwując ją swoimi ciemnymi oczami.
- I cofam wszystkie te przeklęte obraźliwe uwagi, jakie wypowiadałem
kiedykolwiek. Czy chciałabyś wiedzieć, dlaczego w taki sposób obraziłem cię
tymi pieniędzmi, Kate?
- Bo... bo uciekłam od ciebie, tak się domyślam - powiedziała niepewnie.
Jacob pokręcił głową.
- Zraniłaś moją dumę - stwierdził spokojnie. - Nie chciałem wierzyć w
twą niewinność. Sprawiłem ci ból, ale nie uświadomiłem sobie tego. Byłem
przekonany o tym, że jesteś doświadczona i że nie dorównałem twoim wcze-
śniejszym mężczyznom.
Czując swą bezradność, Kate otworzyła usta.
- Ja... nie byłam tego świadoma - szepnęła. - Naprawdę tak sądziłeś?
Uśmiechnął się i był to szczery uśmiech.
- Tak sądziłem, naprawdę.
Kate chciała mu wyjaśnić, dlaczego wtedy powiedziała to, co powiedzia-
ła, co wtedy czuła. Ale ogarnęło ją przykre onieśmielenie. Jacob odgarnął jej
włosy z czoła.
- Wiesz, jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak bliski przepraszania.
- Nie oczekiwałam przeprosin.
- Jestem trudnym człowiekiem, Kate. Prędzej umrę niż ustąpię o cal. Taka
jest prawda. Nie potrafię się zmienić.
Ogarnęło ją zdziwienie, gdy dotykał ustami jej czoła. To nie może być Ja-
cob. Może ona śni. Albo jest w letargu. Albo umarła.
Jej pełne czułości oczy spotkały się z jego oczyma. Tak, chyba ciągle go
kochała... Miłość potrafi widocznie przetrwać wszystko. Zafascynowany do-
tknął palcami jej ust.
Zmarszczył brwi, wciąż nie był pewny, czy chce być kochany. Ona różni-
ła się jednak od kobiet, z którymi miał zazwyczaj do czynienia; było to nowe
doświadczenie. Kobiety nużyły go, wzbudzały w nim cynizm.
- Robisz wrażenie oszołomionego - zauważyła. - Czy dobrze się czujesz?
Jacob zmienił pozę, zatrzymał jednak jej dłoń w swojej.
- Nie wiem.
- O co chodzi?
Patrzył na nią ponuro, badając jej twarz, jej oczy. Póki pozostawała nie-
przytomna, póki liczył się z możliwością utracenia jej na zawsze, był mniej
ostrożny. Teraz, gdy przeszkody zniknęły, powróciły dawne obawy. Kate nie
należała do kobiet, którymi mężczyźni mogliby się bawić. To oznaczało małżeń-
stwo i dzieci - taką odpowiedzialność przewidywał dla siebie zawsze w dalekiej
przyszłości, nie na teraz. Kate kocha go. Ale czy on tego chce?
Z początku nie zrozumiała nagłej odmiany w jego zachowaniu. Wówczas
odszedł i nie zrobił dla niej nic. Ale zaraz pojęła: przedtem bał się, że ona umrze
i że będzie ją miał na sumieniu. A teraz odczuwa ulgę, czuje się winny i nieco
zawstydzony, już żałuje swojej spontanicznej propozycji. Jacob nie pragnął żad-
nej stabilizacji; dał jej to do zrozumienia w tamten wieczór, kiedy ja uwiódł.
Kate odczuła przytłaczający smutek. Nie chciał od niej niczego prócz wy-
baczenia. Mogłaby go kochać, ale on nie miał jej nic do ofiarowania.
- Wszystko w porządku - odezwała się niespodziewanie i zmusiła się do
uśmiechu. - Już nie musisz się o mnie troszczyć. Poradzę sobie. Chyba wyjadę z
Tomem do Nowego Jorku. Mogę mieszkać u niego, póki nie dojdę do siebie.
Powiedziała to zbyt szybko. Natychmiast zrozumiał, do czego zmierzała.
Zabolało go to, że zdobyła się aż na przełożenie jego wygody nad swoją, choć
tak bardzo go potrzebowała. Nie chciała jechać do Nowego Jorku, ale nie czuła
się mile widzianym gościem w Warlance.
- Złe odczytujesz moje intencje, Kate - stwierdził spokojnie. - Nie szukam
sposobu wycofania się z zaproszenia.
- Zdawało mi się, że nie jest ci ono na rękę.
- Ostatnio dużo rzeczy nie jest mi na rękę. - Wyglądał na zmęczonego:
świadczył o tym jego głos i mocno podkrążone oczy.
- Potrzeba ci snu - powiedziała raptownie Kate.
- Czyżby?
Włożył ręce do kieszeni i stanął przy łóżku, skąd patrzył na jej bladą, spo-
kojną twarz.
- Tobie bardziej go potrzeba.
- Nie sypiam dobrze - wyznała. - Ciągle słyszę świst kul.
- Tym bardziej powinnaś na jakiś czas wyjechać z miasta. Przez kilka ty-
godni nie będziesz mogła pracować. Prawdopodobnie oszalałabyś w swoim
mieszkaniu. - Zacisnął usta. - Wyjedź ze mną. Wybuduję ci oranżerię.
Spojrzała na niego z zaskoczeniem w oczach.
- Co? - wyszeptała, zdziwiona tym, że przypadkiem odgadł jej wielkie
marzenie.
- Zajmujesz się ogrodnictwem, prawda? - spytał. - Masz na ten temat kil-
kadziesiąt książek. Postaram się, żebyś podczas rekonwalescencji miała gdzie
zajmować się swoim hobby.
Marzenie jakby się spełniło. Chciała być z nim, choć wiedziała, że powo-
duje nim tylko poczucie winy. Być blisko niego, móc choćby siedzieć i patrzeć
na niego - to już było siódme niebo. A oprócz tego oranżeria. Chyba jej się coś
przyśniło.
- Miałbyś z tym duży kłopot - zaczęła, narzucając sobie rozsądek.
- Niezbyt wielki - odparł. - Mam dość miejsca i chciałbym trochę poeks-
perymentować z nowymi odmianami traw przeznaczonych na paszę.
- Tak, ale...
- Kończą ci się wymówki - zauważył. Westchnęła, splatając dłonie.
- Chciałabym tam pojechać - wyznała. - Ale tylko bym przeszkadzała, a
Janet ma dość roboty. I Barbarze nie będzie się to podobać - dodała, unikając
jego wzroku.
Od tak dawna nie widział się z Barbarą Dugan, że znaczyła ona dla niego
niewiele więcej niż byle wspomnienie.
- Co ma z tym wspólnego Barbara? - spytał zaciekawiony.
- Wszyscy mówią, że kiedyś się z nią ożenisz. Jej ziemia przylega do
Warlance.
- Mój Boże, Kate, ziemia Billy'ego Kramera też przylega, ale żebym go
chciał z tego powodu poślubić - niedoczekanie.
W ciągu długich lat wrogości zapomniała, że potrafił żartować z poważną
miną.
- Po prostu nie chcę popsuć ci życia - stwierdziła.
- Tak jakby nie było już dość popsute - powiedział półgłosem, przygląda-
jąc się jej uważnie. - Nie będziesz mnie krępować, Kate, ani przeszkadzać mi.
Będę się tobą opiekował, dopóki nie będziesz mogła znowu sama o siebie za-
dbać.
Jej opór słabł.
- Nie sprawię ci już bólu - powiedział spokojnie. - Przysięgam przed Bo-
giem, że nie!
Spuściła wzrok.
- Zgoda - westchnęła. - Pojadę z tobą, jeśli jesteś pewny...
- Jestem pewny.
Opadła z powrotem na poduszkę i z ciężkim westchnieniem zamknęła
oczy; skrzywiła się z bólu.
- Zastrzyk przestał działać. - Na jej twarzy pojawił się grymas.
- Wychodząc powiem o tym dyżurnej pielęgniarce - odrzekł. Pogłaskał ją
lekko po głowie. - Czy mogę coś ci przywieźć?
- Nie, dziękuję - odparła.
- A więc, do zobaczenia.
Zatrzymał się przy drzwiach, żeby na nią popatrzeć. Poprosił pielęgniarkę
- siostra uśmiechnęła się i od razu poszła zająć się Kate.
- Co ona mówiła? - spytał Tom
- Przekonałem ją, żeby pojechała ze mną do domu - odparł Jacob. - Na
wsi będzie jej lepiej, a ty nie możesz jednocześnie być przy niej i pracować.
- Nie sprzeciwiam się - odrzekł Tom. - Zastanawiam się po prostu, jak
udało ci się ją przekonać. Mówiła, że okropnie się posprzeczaliście.
- Tak było. Ale kto wie, czy teraz nie rozumiemy się trochę lepiej niż
przedtem.
Tom uniósł brwi.
- Nie mówiłeś jej, co ci opowiedziałem?
Jacob pokręcił głową.
- Uznałem, że przy jej stanie ducha takie rewelacje byłyby niewskazane. I
postaraj się uwierzyć, że nie wykorzystam jej uczuć, kiedy będzie ze mną.
- Nie podejrzewałem cię o to - powiedział szczerze Tom. - Nie należysz
do mężczyzn zadających się z dziewicami.
Dobrze się stało, że Tom nie poznał całej prawdy - pomyślał z gorzką iro-
nią Jacob.
- Chcę porozmawiać z jej szefem o urlopie. Zmartwiłaby się, gdyby po
powrocie nie byłoby już dla niej pracy.
I tyle nadziei Toma na jakieś głębsze uczucie Jacoba dla Kate. Tak jak się
obawiał, ten człowiek odczuwał tylko swą winę i litość. Jacob już planował jej
powrót do Chicago. Jakżeby to zabolało Kate. Tom zmusił się do uśmiechu.
- To chyba dobry pomysł.
- Wrócę niebawem.
Jacob obrócił się na pięcie i zostawił Toma w poczekalni. Musiał zostać
sam ze swoimi myślami.
Przez godzinę spacerował z pustką w głowie. W końcu zawrócił i skiero-
wał się do przecznicy, przy której mieściła się redakcja Kate.
Gdy wszedł, Morgan Winthrop siedział przy masywnym biurku i gromił
kogoś przez telefon. Gdy tylko zauważył gościa, skończył szybko rozmowę i
odłożył słuchawkę.
- Jak się czuje Kate? - zapytał bez konwencjonalnego powitania.
- Dzisiaj już siada, przynajmniej na krótko - powiedział Jacob. - Zabieram
ją do siebie, żeby odzyskała siły. Chcę pokrywać jej pensję, dopóki nie będzie
jej w pracy, i robić to tak, by sądziła, że wypłaca ją redakcja.
- A ja myślałem, że tylko ja mówię prosto z mostu - stwierdził refleksyj-
nie Winthrop.
- Przechodząc od razu do sedna oszczędza się czas. Ona jest zbyt dumna
na to, żeby mi pozwolić regulować jej rachunki i dlatego to jest jedyne wyjście.
- Zgoda. Zaaranżuję to w dziale finansowym, a my załatwimy to między
sobą.
Winthrop wymienił sumę, którą Kate otrzymywała co tydzień.
- Cholera - mruknął Jacob - ja wydaję więcej na nawozy i sól w blokach.
- Pracę reporterską wykonuje się nie po to, żeby się wzbogacić.
- W porządku, jutro rano prześlę czek. I ani słowa przy Kate, bardzo pro-
szę.
Oczy Winthropa zmierzyły niespokojnie Jacoba.
- Być może mówię coś, czego nie powinienem mówić, ale czy pan wie, co
Kate czuje do pana?
Twarz Jacoba zesztywniała.
- Tak - rzekł wreszcie. - Ale ona nie wie, że ja to wiem.
- Między moją żoną a mną doszło dwa lata temu do poważnego nieporo-
zumienia - powiedział Morgan Winthrop. - Wyjechała do Paryża, by dojść do
siebie po naszej kłótni. W dniu, w którym miała wrócić do domu, taksówka wio-
ząca ją na lotnisko miała wypadek i moja żona zginęła na miejscu. Niech pan ni-
gdy nie zakłada, że ma pan pod dostatkiem czasu na wyjaśnienia.
- Tak. Przekonałem się o tym trzy wieczory temu - stwierdził Jacob. -
Skąd pan wiedział?
- Kate trzyma w biurku pańskie zdjęcie.
Oczy Jacoba zwęziły się, gdy patrzył badawczo na tego starszego od sie-
bie mężczyznę. Po chwili wyjął powoli portfel i pokazał coś Winthropowi. Star-
szy pan skinął tylko głową.
- Proszę się nią opiekować.
- Zawsze się opiekowałem - odrzekł Jacob. Wskazał na portfel, podnosząc
go do góry. - Ani słowa o czeku.
Jacob zatrzymał się w okolicy mieszkania Kate na tyle długo, by zjeść
obiad, a potem wrócił do szpitala. Przy łóżku Kate zastał mężczyznę, trzymają-
cego ją za rękę.
Potrzeba mu było całej siły woli, żeby go nie chwycić za kołnierz i nie
wyrzucić przez okno.
- Pan jest na pewno bratem Kate. Dużo o panu słyszałem - powiedział
przyjemnym tonem wysoki potężny blondyn i wstał, by wymienić z Jacobem
uścisk dłoni. - Jestem Roger Dean. Pracuję dla jednego z pobliskich tygodników
i od lat bez powodzenia próbuję uwieść Kate.
Kate zaczerwieniła się jak burak. Twarz Jacoba przybrała dziwny odcień,
a czarne oczy sygnalizowały niebezpieczeństwo.
- To nie Tom - sprostowała szybko Kate. - To jest Jacob Cade. Jego brata-
nica jest moją najlepszą przyjaciółką.
- Przepraszam za tę pomyłkę. W każdym razie miło mi poznać - Roger
uśmiechnął się przyjaźnie. - To podobne do Kate, żeby stawać kuli na drodze.
Od lat przestrzegam ją, by nie chodziła za policjantami...
- Kate jedzie ze mną do domu, do Południowej Dakoty - przerwał mu Ja-
cob.
Roger nie był niepojętny. Od razu zrozumiał, co się dzieje. Uśmiechnął
się do Kate.
- Cieszę się, że zobaczyłem cię w lepszym stanie, mała. A nie łap tam
wołu czy czegoś takiego na lasso. Zobaczymy się jeszcze, zanim wyjedziesz.
- Zgoda - odrzekła cicho Kate. - Dziękuję ci, że przyjechałeś, Rogerze.
- Nie przepuściłbym takiej okazji. Zawsze chciałem wziąć udział w strze-
laninie. Ach, być może kiedyś przeżyję tornado albo coś podobnego. Do zoba-
czenia, śliczna dziewczyno. Miło mi było pana poznać, panie... Cade? Do wi-
dzenia.
Jacob przyglądał mu się, kiedy wychodził.
- Przeklęty zwariowany błazen - powiedział półszeptem. - Czy on jest
stuknięty?
- Roger tylko żartował. Kilka razy gdzieś z nim byłam.
Jacob obrócił się na pięcie, wzrok miał zaborczy.
- Nigdy więcej - stwierdził, nie zamierzając usprawiedliwiać się z wład-
czego tonu.
Kate przestała oddychać. Takie przynajmniej miała wrażenie.
- Nie jestem twoją własnością... - zaczęła z wahaniem.
- W tych okolicznościach mam pełne prawo do zaborczości w stosunku do
ciebie - odrzekł. - Nie chcę, żeby dotykał cię kiedykolwiek inny mężczyzna.
Kate zaczerwieniła się mocno.
- Tak, wiem - mówił dalej nie speszony - nie chcesz też czuć na sobie mo-
ich rąk. Nie mam ci tego za złe. Ale kiedyś uda mi się być może sprawić, że
zmienisz zdanie. A teraz pozwól, że ci powiem, jak załatwiłem z Winthropem
twój urlop.
Usiadł i opowiedział jej wygodną bajeczkę, a ona była zbyt oszołomiona
jego postawą w stosunku do Rogera, żeby podawać cokolwiek w wątpliwość.
Zanim rozjaśniło się jej głowie, pojawił się Tom. Mężczyźni rozmawiali dalej,
gdy ona - znużona - zasnęła.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Na wspólny powrót do Południowej Dakoty Jacob chciał wynająć prywat-
ny samolot, duży, dwusilnikowy, z mnóstwem miejsca dla Kate - żeby mogła
wypocząć w nim bez skrępowania i bez tłoku. Lekarz stwierdził jednak, że ze
względu na zakłóconą pracę płuca nie będzie mogła latać przynajmniej przez
dwa miesiące.
- Ależ ty przecież nie znosisz latania - wyrwało jej się, gdy wspomniał o
tym w szpitalu.
- Wytrzymałbym. - Jacob wzruszył ramionami. - Ale lekarz powiedział,
że nie możesz latać.
- To tylko żebro.
- I część płuca - dodał. - Dlatego wynająłem autokar. Duży. Ojciec zabie-
rze nas z Pierre swoim lincolnem, a ja wyślę kogoś do Chicago po mercedesa.
- Zadajesz sobie dużo trudu.
Jacob uniósł głowę i przyjrzał się jej twarzy.
- Nie zaszkodzi, jeśli cię trochę rozpieszczę.
- A jednak to ironia losu, że miałabym się przyzwyczaić do rozpieszcza-
nia przez ciebie - stwierdziła Kate.
Jacob zawahał się i wpatrzył w jej złączone ręce.
- Odwieczni wrogowie, czy o to chodzi? Ale nie zawsze byliśmy wroga-
mi, Kate - przypomniał jej. - Był taki czas, kiedy się przyjaźniliśmy.
Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
- Wówczas byłeś dla mnie miły.
- Byłaś jedyną przyjaciółką Margo - powiedział. - Wciąż jesteś. To utrud-
niało pewne sprawy, w większym stopniu niż ci się wydaje.
- Tak. Póki ona znajdowała się w pobliżu, nie śmiałeś mnie uwodzić. Mu-
siałeś dawać jej dobry przykład, prawda?
Ledwo wyrzekła te słowa, pożałowała ich.
- Przedstawiasz to jako chłodną kalkulację - stwierdził.
Mówił ciepłym tonem i kiedy Kate uniosła wzrok, dostrzegła w jego
oczach łagodność.
- Pragnąłem cię. Ale nawet wtedy wycofałbym się, gdybyś powiedziała
„nie”. Widzisz, nie przewidziałem, że tak mało będę panował nad sobą, kiedy
zbliżymy się do siebie. Straciłem głowę, gdy zacząłem cię całować w samocho-
dzie.
Nie przypuszczała, by Jacob mógł kiedykolwiek stracić panowanie nad
sobą, choć pamiętała, jak szybko je stracił tamtego wieczoru.
- Domyślam się, że od czasu do czasu to się zdarza - stwierdziła wymija-
jąco.
- Mnie to się nie zdarza.
Jego brwi ściągnęły się, gdy się jej przyglądał.
- Czy nikt ci nigdy nie mówił, że mężczyźni bardzo szybko przestają nad
sobą panować, kiedy kobieta reaguje bez zahamowań?
- Nie. Czytałam jednak dużo książek...
- Będziemy musieli kiedyś porozmawiać trochę o ptakach i pszczołach -
powiedział półgłosem, z poważną miną.
- To właściwie nie będzie konieczne. Nie mam ochoty na budowanie
gniazd ani na wyrabianie miodu.
- Potrafię to zrozumieć. Ale z czasem przekonasz się, że seks daje kobie-
tom tyle samo przyjemności co mężczyznom.
- Ależ nie! - odparowała przypomniawszy sobie uczucie pustki i niedosy-
tu, niepokój i rozczarowanie tamtej nocy.
- Oczywiście nie za pierwszym razem - powiedział niespeszony tym Ja-
cob. - Nie wtedy, gdy mężczyzna wszystko bierze dla siebie i nie daje nic w za-
mian. Jeśli cię to interesuje, dla mnie był to pierwszy taki przypadek. Nie jestem
egoistą.
Ta rozmowa wymykała im się spod kontroli. Było dla niej za wcześnie na
tak intymną wymianę zdań. Zmięła w zdenerwowaniu pościel.
- Kiedy mnie stąd wypuszczą? Czy Tom to sprawdził?
Jacob zacisnął usta.
- Widzę, że robisz uniki - stwierdził. - Zgoda, tym razem ci podaruję.
Twój lekarz mówi, że wyjdziesz w piątek rano, jeśli będziesz nadal czuła się tak
dobrze jak teraz. Tylko nie spodziewaj się, że będziesz mogła chodzić po drze-
wach, ledwo cię stąd wypuszczą. Nie wolno się dużo ruszać, dopóki nie zrośnie
się żebro, a to potrwa jeszcze jakieś pięć tygodni.
- Którą akademię medyczną ukończyłeś? - spytała półgłosem, z nieznacz-
nym uśmiechem.
- Kiedyś wdałem się w bójkę i złamano mi dwa żebra - powiedział. - Pa-
miętam swój ból, kiedy choćby tańczyłem z dziewczynami, nie mówiąc już o
czymś wymagającym większego wysiłku.
Kate chciała ma zadać tyle pytań, ale nie byłby z tego zadowolony. Bu-
dziła w nim współczucie, czuł się winny, bo ją uwiódł. Jej głód uczuć nie był
mu na nic potrzebny. Musiała o tym pamiętać, żeby nie wypaść głupio.
- Bez komentarza? - zapytał.
Kate wzruszyła ramionami i skrzywiła się.
- Nie mam prawa wnikać w twoje życie prywatne, Jacobie - odpowiedzia-
ła spokojnie.
- Nie masz prawa, czy nie jesteś zainteresowana? - spytał niskim, cichym
głosem.
- Czy nie napiłbyś się kawy? - W zakłopotaniu wbiła wzrok w podłogę.
- Myślę, że tak - westchnął. Wstał i wpatrzył się w nią uważnie. - Czy
mogę ci coś przynieść?
Kate pokręciła głową. Nikt nie mógł jej przynieść tego, czego chciała.
Nieoczekiwanie położył rękę na jej włosach, dotknął ich delikatnie, czując
w sobie nagły instynkt opiekuńczy.
- Wiem, że proszę o bardzo wiele, ale czy postarasz się przestać patrzeć
wstecz? Żadne z nas nie może odmienić tego, co się stało.
- Wiem o tym - powiedziała wyciszonym głosem. - Nie mam do ciebie
żalu, Jacobie.
- Nie masz?
Zabrzmiało to gorzko i gdy na niego spojrzała, zobaczyła na jego twarzy
zawziętość i szyderstwo.
- Mój ojciec był... fanatykiem - powiedziała cicho. - Nie wyobrażasz so-
bie, co przeżywałam.
- Ależ wyobrażam sobie - odrzekł. - Gdybym choć trochę domyślał się,
jak cię wychowano, nigdy bym cię nie tknął.
- Czy sądzisz, że tego nie wiedziałam? - spytała z urazą w głosie, obser-
wując go.
- Czy tak bardzo mnie pragnęłaś, mała? - zapytał czule.
Jej dolna warga zadrżała, zbierało jej się na łzy.
- Pragnęłam... - Zagryzła wargę. „Miłości” - mogłaby dodać. Tylko trochę
miłości, trochę wytchnienia od samotnego życia, wytchnienia po latach tęskno-
ty. Zamknęła oczy. - Teraz to nie ma znaczenia. Jestem bardzo zmęczona.
Zamykała się jak kwiat nocy, izolując się od niego. Nie chciała, by wie-
dział, co czuła naprawdę.
Uniósł jej dłoń do swoich ciepłych ust.
- Śpij mocno.
Z troską w oczach patrzyła, jak odchodzi. Życie stawało się z każdą chwi-
lą bardziej skomplikowane.
Tom postanowił jechać z nimi na rancho, żeby zobaczyć, jak Kate się za-
domowiła. Wydawało się, że Jacob był zadowolony z tego towarzystwa. Jazda
autostradą nie odpowiadała mu ani trochę bardziej niż latanie, a z Chicago do
Pierre jechało się cały dzień. Zabijał czas rozmową z Tomem, a Kate leżała na
fotelach z usuniętymi oparciami.
Uparła się, żeby samodzielnie wsiąść do autokaru, ale gdy dojeżdżali do
dworca autobusowego w Pierre, była już obolała i słaba. Jacob uniósł ją z łatwo-
ścią i zaniósł do czekającego już lincolna jego ojca.
- Serwus, Kate - uśmiechnął się Hank Cade, którego srebrzyste włosy roz-
wiewał wiatr. - Witaj, Tom. Jak przeszła podróż, synu? - spytał Jacoba.
- Wręcz wspaniale - wycedził przez zęby Jacob, układając Kate na tylnym
siedzeniu tak, żeby mogła się wyciągnąć.
- Nienawidzi samolotów - wyjaśnił Hank Tomowi, który zajmował wła-
śnie miejsce przy Kate. - Ale również nienawidzi jazdy autobusem.
- Większość trzeźwo myślących ludzi nienawidzi latania - odrzekł Jacob.
Otworzył drzwi samochodu od strony kierowcy.
Po kilku minutach jechali w górę długą wiejską drogą, która prowadziła
do Warlance. Krajobraz był typowy dla tej części Południowej Dakoty: pofalo-
wana równina z niezbyt gęsto rosnącymi drzewami dookoła odległych od siebie
domów. Sąsiadujące z Warlance rancho Duganów znajdowało się od niego w
odległości ponad piętnastu kilometrów.
Zbudowany przez dziadka Hanka Cade'a, wielki biały piętrowy dom stał
w otoczeniu dębów, bydło zaś pasło się wzdłuż dopływów rzeki Missouri, prze-
dzielającej pośrodku Południową Dakotę. Na północny wschód od Warlance
leży stolica stanu - Pierre. Na południowy zachód rozciągają się góry Badlands.
Daleko na zachodzie ciągnie się pasmo Gór Czarnych. Na północ nad rzeką
Cheyenne znajduje się rezerwat indiański. Dla Kate ta szeroko otwarta kraina z
jej wzgórzami o łagodnych zboczach była czymś miłym dla oczu.
- Zapomniałem, jak ogromne jest Warlance - zauważył Tom, gdy dojeż-
dżali do domu.
- Kiedy nie ma tu Jaya, wydaje się, że rancho staje się coraz większe -
przyznał łaskawie Hank.
Skrzywił się.
- Katastrofa goni katastrofę. Wczoraj zwolnił się Chuck Gray.
- Dlaczego? - Jacob popatrzył na ojca.
- Kazał ci powiedzieć, że przypędził o jednego cholernego byka za dużo -
odrzekł Hank. - Pamiętacie pewno, że jesień to pora, kiedy spędzamy byki - wy-
jaśnił dwojgu siedzącym z tyłu. - Zawsze tak jest, że byki następują na kogoś,
bodą kogoś albo kopią. W tym roku trafiło na Chucka.
- Niech to diabli - zaklął Jacob, zatrzymując samochód koło schodów. -
To był najlepszy kowboj, jakiego kiedykolwiek miałem.
- Więc trzeba było pozwolić mu zajmować się końmi, a nie kazać poma-
gać przy spędzaniu byków, synu, tak jak ci mówiłem - stwierdził z zadowoloną
miną Hank. - Gdybyś mnie posłuchał...
- Posłuchałem cię, niech to diabli. To ty jesteś tym staruszkiem, który mi
radził, żebym mu kazał pomóc przy spędzaniu byków!
Hank wzruszył ramionami.
- No dobrze, dlaczego więc mnie posłuchałeś?
Jacob wyłączył silnik gwałtownym ruchem.
- Dlaczego, do cholery, nie popłyniesz na Tahiti, skoro się ciągle zakli-
nasz, że to zrobisz?
- Ale, synu, kto by ci wszystkiego pilnował, gdybym to zrobił?
Kate zaczęła się śmiać.
- Przepraszam - powiedziała starając się powstrzymać, kiedy Jacob na nią
popatrzył.
Jacob wysiadł z samochodu i wyniósł ją, nie zważając na jej protesty, a
tymczasem Tom i Hank wyjmowali walizki z bagażnika.
- Janet! Otwórz drzwi wejściowe! - krzyknął Jacob.
- Tym głosem mógłbyś tłuc szklanki! - burczała stara, potężna kobieta w
zielonej podomce i różowych bamboszach, otwierając na oścież drzwi. - Dzień
dobry, Kate. Cieszę się, że cię widzę. Ale jego zachowania nie chcę komento-
wać. Już się przyzwyczaiłam do spokoju i ciszy, a tu on wraca. Idę o zakład, że
doprowadził do pasji pana Hanka i już obmyśla, jakby tu przy kolacji przemie-
nić moją pieczeń wołową w żółć.
- Wyrzucam cię - wycedził Jacob.
- Nie odejdę i tyle - odparowała Janet. - Zamknij się i przestań mi rozka-
zywać, młodzieńcze. Przewijałam cię, kiedy byłeś o półtora metra niższy niż te-
raz!
- Na miłość Boską, przestań mi to przypominać - odparł wnosząc Kate do
ciemnego holu. - Czy nie mamy w tym holu światła, chyba że znowu cię napa-
dła mania oszczędności?
- Czego się nie straci, tego nie zabraknie - odrzekła z zadowoloną miną
Janet - i nie potknij się niosąc pannę Kate.
Kate zaczerwieniła się.
Jacob odszedł w głąb holu do jednego z pokoi gościnnych na parterze,
który dzieliło tylko dwoje drzwi od jego własnego pokoju. Kate wyobrażała so-
bie przynajmniej, że ten dalej to jego pokój.
Znajdowały się tam te same staroświeckie ciężkie meble, których używał,
gdy Kate tyle lat temu była w odwiedzinach u Margo.
- Już prawie nie korzystamy z piętra - stwierdził, gdy ułożył ją na idealnie
czystej jasnoniebieskiej narzucie, na łożu z baldachimem. - W zimie jest tam
cholernie zimno i Janet jest za ciężko chodzić tam i z powrotem po schodach,
kiedy trzeba posprzątać. Staramy się, o ile to możliwe, oszczędzać jej nogi,
mimo że powinniśmy postawić ją pod płotem i zastrzelić.
- Brakowałoby wam jej - powiedziała z przyganą Kate.
- Być może. Jak twoje żebro?
- Tylko trochę boli - odrzekła cicho.
Nachylił się i otoczył jej usta ciepłem swoich ust. Widział, że tego pra-
gnęła. Dotknął swoim nosem jej nosa i usłyszał w ciszy panującej w pokoju, iż
zaczęła oddychać innym rytmem. Jego oddech też był przyspieszony. Jej na-
tychmiastowa reakcja podniecała go.
Cofnął się, niezadowolony z siebie.
- Odpocznij trochę - powiedział podnosząc się. - Zaraz dostaniemy coś do
jedzenia. Ja muszę usiąść z ojcem i wypytać, co się wydarzyło, kiedy byłem w
podróży. Tom może dotrzymać ci towarzystwa.
- Czy nadal lubisz kryminały? - spytała nieoczekiwanie.
Uniósł raptownie brwi.
- Oczywiście.
- Ja też. Czy masz jakieś nowe, które mogłabym przeczytać, póki tu je-
stem?
- Od czasu twojej ostatniej wizyty kupiłem ich kilkadziesiąt - odpowie-
dział. - Możesz je sobie wypożyczać.
- Dziękuję.
- Janet mówi, że jeden z twoich ludzi chce się z tobą zobaczyć - przerwał
im z uśmiechem Tom wnosząc walizkę Kate. - Chodzi o jakiś drut kolczasty,
który nie nadszedł.
- Świetnie - mruknął Jacob. - Wyjeżdżam na kilka dni i całe to cholerne
gospodarstwo się rozlatuje.
Wciąż mrucząc coś, wyszedł, a Tom i Kate wymienili nieszczere uśmie-
chy.
- Jak za dawnych czasów, prawda? - spytał. - Od czasu ślubu Margo Jacob
jest bardziej podobny do siebie takiego, jakim był kiedyś.
Kate powstrzymała się od komentarza.
- Usiądź i porozmawiaj ze mną - poprosiła. - Właściwie nie mieliśmy oka-
zji do rozmowy, odkąd przyjechałeś do mnie z Nowego Jorku.
Ciężko wzdychając, opadła z powrotem na poduszki.
- Opowiedz mi o swojej pracy.
Zrobił to, a potem rozśmieszał ją opowieściami o swoim szefie. Jego opo-
wiastki pozwoliły zabić czas: mówił, póki Kate nie zasnęła. Obserwował ją za-
troskany. Kate zachowywała się ostatnio dziwnie. Tom czuł, że jej obecny stan
ma jakiś związek z Jacobem i że doszło do czegoś więcej niż zwyczajna kłótnia.
Ale choć ją kochał, wiedział, że nie chciałaby, żeby się mieszał w jej sprawy.
Wzdychając wstał i przykrył ją kocem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Tom został na dwa dni, wystarczająco długo, żeby się przekonać, że Kate
się zadomowiła; potem musiał wrócić do pracy. Kate czuła się z początku sa-
motna, ale Janet znajdowała czas, aby z nią porozmawiać. Dziwnym trafem Ja-
cob jadał zawsze wcześniej albo później, tak że Kate spożywała posiłki w towa-
rzystwie Hanka i Janet. Nie wiedziała, czy to przypadek; od jej przyjazdu postę-
pował dziwnie, tak jakby głęboko żałował spontanicznej propozycji przywiezie-
nia jej na rancho. Kate starała się schodzić mu z drogi. Wiedziała, że tak czy
inaczej Jacob nie ma dużo wolnego czasu. Lekarz z Chicago uzyskał od Jacoba
obietnicę, że Kate zostanie zbadana w czterdzieści osiem godzin po przyjeździe
do Południowej Dakoty - żeby się upewnić, iż podróż jej nie zaszkodziła. Jacob
dotrzymał słowa i doktor Wright zbadał Kate, by przekonać się, czy złamane że-
bro dobrze się zrasta. Była jeszcze trochę obolała, ale już nie tak, jak przez kilka
pierwszych dni. Klamry usunięto tuż przed jej wyjściem ze szpitala, a otaczają-
cy żebro pas nie naruszał szwów i nie przeszkadzał w miejscu, przez które
wprowadzono sączek. Kazano jej wrócić do szpitala w czwartym tygodniu po
operacji na dalsze zdjęcia rentgenowskie i gdyby okazały się pozytywne, mogła-
by pozbyć się pasa żebrowego. Kate tłumaczyła sobie, że skoro nie czuje już
bólu przy kaszlu czy kichaniu, to pewno jest zdrowsza.
Hank zawiózł ich do lekarza do Blairsville, Kate i Jacob nie mieli więc
okazji do rozmowy. Być może Jacob chciał, żeby tak było.
Oczywiście Kate nie oczekiwała, iż będzie często go widywać i nie skar-
żyła się na jego nieobecność. Pod koniec pierwszego tygodnia jej pobytu na ran-
cho wszedł niespodziewanie do pokoju, gdzie bez większego zainteresowania
oglądała, siedząc w fotelu pod oknem, jakąś komedię w telewizji.
Miał na sobie drelichowe spodnie i kraciastą; niebieską kowbojską koszu-
lę. Jego buty jeszcze zakurzone były po pracy. Uśmiechnął się widząc ją w ja-
snoniebieskim peniuarze, zwiniętą w różowym fotelu, z bosymi nogami.
- Oglądasz to? - spytał wskazując ruchem głowy na ekran.
- Tak jakby - odrzekła i uśmiechnęła się. - Jest mi dobrze. Nie musisz
mnie bawić. Nie chcę ci przeszkadzać.
Lekko zirytowany pomyślał, że ona zawsze stawiała na pierwszym miej-
scu jego wygodę. W żadnym przypadku nie naruszyłaby jego prywatności,
choćby tylko po to, żeby poprosić o książki, które chciała przeczytać. Od przy-
jazdu do Warlance trzymała się najczęściej na uboczu, nie chcąc nikomu spra-
wiać kłopotu. Jacob czuł się w jej obecności trochę niezręcznie i dlatego zadbał
o to, żeby nigdy nie byli długo sami. Wydawało mu się, że jej nie przeszkadza
jego nieobecność i, o ironio, był tym szczerze zmartwiony. Ciężko pracował; nie
miał dotąd ani chwili na to, żeby ją bawić. A jednak poczuwał się do winy i jej
postawa rezygnacji dotykała go do żywego. Każda inna kobieta domagałaby się
zainteresowania sobą, byłaby poirytowana, natarczywa, zarozumiała.
- Czy świętość nigdy cię nie męczy? - zapytał niespodziewanie, bo był
zmęczony, zdeprymowany i zniecierpliwiony jej pasywnością. - Mój Boże, po-
trzeba ci już tylko aureoli.
Zaskoczył ją ten atak. Nie przypuszczała, że Jacob przestanie być uprzej-
my, zanim ona wyzdrowieje, ale może złościła go sama jej obecność w tym
domu. Odkąd znał prawdę o jej przeszłości, dręczyło go widocznie sumienie, a
konieczność oglądania jej na co dzień wzmagała tylko poczucie winy.
Kate popatrzyła na niego spokojna.
- Nie powinnam była w ogóle tu przyjeżdżać - stwierdziła. - Nie zmieniłeś
się ani trochę. - Wstała powoli, jeszcze była słaba i wciąż czuła lekki ból w
boku. - Przykro mi nawet prosić o to, ale czy zechcesz kupić mi bilet na następ-
ny autobus, jaki stąd odjeżdża? Jeśli tak się nie stanie, zatelefonuję do Toma.
Sytuacja wymykała mu się zbyt szybko spod kontroli. Nie sądził, że Kate
potraktuje dosłownie to, co powiedział.
- Jestem zmęczony - odpowiedział zwięźle. - Łatwo wybucham, źle się
czuję i mam ochotę kogoś pokąsać. Byłaś pod ręką.
Kate patrzyła na niego bez zmrużenia oka, zaskoczona tym szczerym wy-
znaniem.
- Powiem, kiedy zechcę, żebyś wyjechała - powiedział ostro.
Pociemniało mu w oczach, gdy ją zobaczył w tym czarującym peniuarze.
Wątpił, czy miała coś pod spodem i to wprawiało go w jeszcze większe zmie-
szanie.
- Wybacz, myślałam, że prosisz mnie, bym wyjechała - rzekła wyciszo-
nym głosem.
Z głośnym westchnieniem ruszył się z miejsca i delikatnie ujął ją za ra-
miona, sadzając z powrotem na fotel.
- Chyba zapomniałaś - zaczął cicho - że nie jestem łatwy w obcowaniu.
Mam choleryczne usposobienie i nie waham się go okazywać. Jeśli nie nauczysz
się stawiać mi czoło, będzie ci diabelnie trudno wytrzymać tutaj.
- Nie chcę walczyć - powiedziała żałośnie. - Jestem słaba, tęsknię do pra-
cy i do brata i mam za dużo czasu na myślenie.
Jej wyznanie zbiło go od razu z tropu.
- Odkąd Tom wyjechał, stroniłaś od ludzi - przypomniał. - Nie wiedzia-
łem, czy przez nieśmiałość, czy po prostu wolałaś swoje towarzystwo.
Nie mając czym zająć rąk, dotykał oparcia jej fotela.
- Kate, ja lubię być sam. To przyzwyczajenie trudno zmienić. Jeśli chcesz
być razem ze mną, wystarczy, że mi o tym powiesz.
W przypływie zakłopotania zamknęła oczy.
- Dziękuję, nie potrzebuję towarzystwa - rzekła z dumą. - Będę tylko mu-
siała prosić cię, żebyś zadbał o to, by mnie ktoś zawiózł w następny piątek do
lekarza.
- Ale duma - stwierdził, przyglądając się jej. - Myślałem, że ja mam na nią
monopol. Wolałabyś już raczej doczołgać się tam niż poprosić, bym ja cię za-
wiózł, prawda?
Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
- Wiesz, że tak - szepnęła i w tym momencie była szczera.
Odczuwała nieomal pierwotną niechęć do niego i do jego władzy nad jej
uczuciami.
Zapowiadało się na większe trudności, niż przewidywał. Kate była tak
dumna jak on i nic nie wskazywało na to, że przestanie mieć się na baczności.
Nie po tym, co jej zrobił. Nakłonienie jej choćby do rozmowy z nim będzie tak
trudne jak wyrywanie zębów. Miłość to jedno, a zaufanie to co innego. Z daleka
mogłaby go wielbić i teraz już Jacob zaczynał rozumieć, że dokładała wszelkich
starań, żeby odizolować go od swojego życia, żeby trzymać go na dystans.
- Czy nie mogłabyś dotrzymać mi towarzystwa, kiedy będę zajmował się
księgami? - zapytał nie spodziewanie.
Kate patrzyła na ekran.
- Wolę to obejrzeć. W każdym razie dziękuję ci.
Jacob okrążył ją i wyłączył telewizor.
- Jacobie!
Zignorował jej sprzeciw. Ostrożnie wziął ją na ręce, i zaniósł do swojego
gabinetu. Była szczuplejsza niż ją zapamiętał, bardzo delikatna. Nie chciał wie-
dzieć, ile teraz ważyła.
- Jesteś równie skryta jak ja. Nie ustąpisz ani o cal i ja też nie ustąpię. Nie
uda ci się ukryć w tym pokoju i odizolować mnie. Przywiozłem cię tu nie po to,
by obserwować twój sen zimowy.
Poczuła jego siłę, kiedy kładł ją na czerwonej kanapie obitej skórą. Nie
mieściło jej się w głowie, że naprawdę usłyszała takie słowa.
- Sądziłam, że lubisz samotność - powiedziała myśląc o czym innym.
- A ja sądziłem to samo o tobie.
Wstał i przyjrzał się jej. Odrastały jej włosy. Janet pomogła je umyć i były
teraz czyste, miękkie w dotyku, połyskliwe.
- Potrzebuję szlafroka...
- Po co? - spytał spokojnie. - Hank gra z kimś ze znajomych w pokera, a
Janet poszła na noc do domu. Nikt cię nie zobaczy prócz mnie.
Kate zaczerwieniła się.
- Nie jesteś chyba wstydliwa? - spytał. - Nie masz niczego, czego jeszcze
nie widziałem.
Rumieniec powiększył się.
- Przepraszam - powiedział lakonicznie. - To jest ostatnia rzecz, jaką po-
winienem był przy tobie powiedzieć.
Przeprosiny pomogły, ale nie potrafiła jeszcze unieść wzroku. Jacob przy-
woływał zbyt wiele niemiłych wspomnień.
Usiadł obok niej na kanapie.
- Jeszcze nigdy w życiu tak się nie pomyliłem w ocenie innego człowieka
- stwierdził. - Szkoda, że nie mogłaś o tym ze mną rozmawiać.
Kate czuła chłód w rękach. Patrząc na dywan, splotła dłonie.
- To zbyt przykry temat - rzekła. - Mój ojciec był niezrównoważony. Wie-
dzieliśmy o tym, ale byliśmy tacy mali, Jacobie. Nic nie mogliśmy poradzić, nie
mieliśmy do kogo się zwrócić. Po jego śmierci został nam straszny psychiczny
uraz.
- A fizycznie? - sondował; zacisnął zęby z gniewu, kiedy sobie przypo-
mniał, co mu Tom opowiedział o okolicznościach śmierci ich ojca.
Kate wpiła się paznokciami w ramię.
- A fizycznie - wycedziła. - Czy tamtego dnia, gdy byliśmy w przebieralni
przy basenie, nie dostrzegłeś blizn?
- Widziałem przed sobą tylko czerwień - odrzekł. - Mój Boże, gotów by-
łem zabić tego chłopaka!
Spojrzała na niego uważnie.
- On starał się tylko mi pomóc. Wiesz, jak bardzo bałam się węży. Zresztą
już przedtem wzbudziłam twoje podejrzenia sposobem, w jaki go pocałowałam.
Spuściła wzrok na wycięcie jego koszuli, gdzie od opalonej skóry odcina-
ły się gęste czarne włosy.
- Ty flirtowałeś z panną Dugan...
A więc Kate była wtedy zazdrosna. Ta świadomość sprawiła, że gwałtow-
nie zabiło mu serce. To wiele wyjaśniało. Chciał wypytać ją o wszystko, wydo-
być na światło dzienne jej uczucia. Ale nie byłoby to zręczne.
- To ona flirtowała ze mną - odparł swobodnie. - Lubię Barbarę. Zawsze
ją lubiłem.
Odgarnął kosmyk włosów, który zasłonił jej jedno oko.
- Czy mówiłem ci, że ona się zaręczyła? Z tym Hardym, na którego za-
wsze miała ochotę.
- Naprawdę? - Serce Kate załomotało.
- Tak, naprawdę. Gdybyś więc chciała mnie z nią zeswatać, to nie masz
szans. Chyba po prostu zostanę kawalerem.
- Kto w takim razie odziedziczy Warlance?
- Słuszne pytanie. Dopiero w ostatnich latach pomyślałem o dzieciach.
Mam trzydzieści dwa lata. Jeśli będę chciał mieć następcę, to przyjdzie mi kie-
dyś się ożenić.
- Nie sądzę, żebyś miał trudności ze znalezieniem kandydatki - powie-
działa unikając jego wzroku.
Na pewno nie - pomyślała z goryczą.
- Pod bramą ustawi się kolejka...
- Czyżby?
- Jestem bogaty, Kate.
- I co z tego? - odparowała patrząc na niego.
- Skąd będę wiedział, czy nie trafia mi się poszukiwaczka złota?
- Rozdaj całe - poradziła konspiracyjnym szeptem.
- Nie zależy mi aż tak. - Uśmiechnął się.
- W takim razie nigdy się nie dowiesz.
Błądziła dotąd wzrokiem po jego ciele, teraz zmusiła się do odwrócenia
spojrzenia; zanim ją zdradzi wyraz jej oczu.
Nie wiedziała, że to już nastąpiło. Jacob zrozumiał, że ona go pragnie. Jej
łagodne oczy spoglądały z nieśmiałym pożądaniem, przebiegały jego ciało jak
ręce. Potrafiła podniecić go już tym, że patrzyła na niego w ten sposób.
- Kiedy przekonałaś się, że nie jesteś w ciąży? - zapytał niespodziewanie.
Zapłoniła się cała i wybąkała:
- W następnym tygodniu.
Jego ciemne oczy wpatrywały się badawczo w odwróconą od niego twarz.
- Ja też ciężko to przeżyłem - stwierdził. - Wiedziałem, że nie zechcesz
rozmawiać ani zobaczyć się ze mną. Zadzwoniłem do Toma i poprosiłem go,
żeby przyjechał z Nowego Jorku i pośredniczył między tobą a mną. Musiałem
się dowiedzieć, czy nie spodziewasz się dziecka.
- Cóż, nie spodziewam się, więc nie musisz się martwić.
- Nie jestem pewien, czy byłem zmartwiony - odrzekł spokojnie, dotyka-
jąc jej peniuaru. - Chciałem wiedzieć i to wszystko.
- Nie powiedziałabym ci - odparła.
Teraz zdawał już sobie z tego sprawę. Chroniłaby go nawet w takich oko-
licznościach.
- Och, ale ja bym się dowiedział, Kate. Sama możliwość kazałaby mi cho-
dzić stale dziesięć kroków za tobą, póki bym się w ten czy inny sposób nie do-
wiedział.
- I gdybyś...? - zaczęła sondować z wahaniem.
- Znasz mnie na tyle dobrze, że nawet nie musisz pytać - odrzekł.
- Ożeniłbyś się ze mną.
- Mężczyzna zrobi właściwie wszystko, kiedy chodzi o dziecko, o ile ma
choć trochę honoru - przypomniał jej.
Nie dodał, że myśl o wspólnym dziecku z Kate nie była mu bynajmniej
niemiła. W gruncie rzeczy przeżył pewne rozczarowanie, gdy się dowiedział, że
ona nie jest w ciąży. Intrygowało go to.
- Cóż, dobrze, że tak się ułożyło - powiedziała ze znużeniem w głosie
Kate. Jej głowa leżała na oparciu, miała zamknięte oczy. - Nie mam ochoty na
żaden pospiesznie aranżowany ślub. Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle chcę
mieć dzieci.
- Dlaczego? - zapytał zaszokowany.
- Sprawiają, że ludzie popełniają szaleństwa - rzekła przypomniawszy so-
bie okrucieństwo ojca.
- Nie możesz wszystkich rodziców oceniać według swoich - zaczął Jacob.
- Dlaczego nie? Ty oceniasz wszystkie kobiety według swojej matki.
Zaczął coś mówić, a potem kilka sekund zastanawiał się.
- To chyba prawda, Kate - zgodził się po chwili.
- Musiało ci być z tym ciężko.
- Czy pamiętasz swoją matkę? - zapytał uchylając się od podjęcia tematu.
Pokręciła głową, jej oczy stały się surowe.
- Tylko trochę. Przede wszystkim to, co opowiadał o niej ojciec. Miała na-
turę włóczęgi. Uciekła z innym mężczyzną, porzucając Toma i mnie.
Jej dolna warga zadrżała.
- On mnie bił...!
- O Boże - wyszeptał Jacob, dla którego myśl o tym była nie do zniesie-
nia.
- Nienawidziłam matki - mówiła z łkaniem. - Jeszcze jej nienawidzę. Jak
mogła nas porzucić? Jak mogła?
Pogłaskał ją po włosach, dotykając ich swoim twardym policzkiem.
- Nie rozumiem rodziców ani trochę lepiej niż ty - rzekł spokojnie. - Moja
matka uciekła, a Hank nigdy nie próbował jej odnaleźć ani sprowadzić z powro-
tem. Kiedy go zapytałem dlaczego, odpowiedział, że nie można ludzi zmuszać,
jeśli nie chcą być z kimś razem. Wówczas brzmiało to jak wymówka, ale im je-
stem starszy, tym lepiej to rozumiem.
- Nigdy jej nie wybaczyłeś, prawda?
Jego ręka zatrzymała się na jej włosach.
- Była na łożu śmierci - powiedział cicho. - I mimo tego całego nieszczę-
ścia pozostawała moją matką. Tak, Kate. Przebaczyłem jej. I nawet Hankowi ni-
gdy o tym nie powiedziałem.
Delikatnie przytuliła twarz do jego szyi, czując dumę, że zechciał podzie-
lić się z nią czymś tak osobistym.
- Nie sądzę, bym potrafiła być tak wspaniałomyślna - wyszeptała. - Ja nig-
dy nie przebaczę mojej matce.
- Czy wiesz, gdzie ona jest? - spytał.
- Nie miałam nigdy tyle pieniędzy, żeby spróbować ją odszukać. I chyba
nie zrobiłabym tego nawet, gdybym mogła. Tom i ja cierpieliśmy przez nią tak
okropnie. Hank przynajmniej był dla ciebie dobry.
- Owszem, był, ten stary diabeł. Wojujemy ze sobą, ale, wiesz, dałbym się
za niego zabić.
- Wiem. - Kate uśmiechnęła się.
Przyjemnie było obejmować ją wśród panującej w pokoju ciszy, wsłuchu-
jąc się w hulający wiatr. Teraz jej piersi dotykały jego torsu, wyczuwał jej sutki,
zesztywniałe z podniecenia, i jego ręka, tkwiąca w jej włosach, drgnęła.
Zauważyła to i - zaciekawiona - spojrzała w jego ciemne oczy.
- Co się stało? - spytała szeptem. Westchnął, wstał i ułożył ją znowu na
kanapie.
- Muszę zająć się księgami, skarbie... - rzekł. - Co chciałabyś poczytać?
- Jeden z tych nowych kryminałów - podsunęła, zaskoczona jego nagłym
wycofaniem się.
Zdjął z półki książkę i wręczył ją Kate.
- Chcesz, żebym ci opowiedział, kto jest mordercą? - zapytał uśmiechając
się nieznacznie.
- Spróbuj, a czymś w ciebie rzucę.
- Ale nie lewą ręką.
Zmarszczył brwi, gdy Kate poruszyła się i dostrzegł gładkość pod peniu-
arem.
- Czy masz na sobie pas żebrowy?
- Lekarz powiedział, że w nocy nie muszę go nosić - przypomniała.
- Chyba tobą nie potrząsnąłem, kiedy cię tutaj niosłem?
Wydawał się tym przejęty, a Kate poczuła się dzięki temu bezbronna i
bardzo kobieca.
- Nie. Czuję się dobrze.
Skinął głową i siadł przy biurku z kilkoma arkuszami cyfr przed sobą.
Kate próbowała czytać, ale już samo siedzenie i przyglądanie się pracującemu
Jacobowi było tak ekscytujące. Jego gęste, prawie czarne włosy lśniły w padają-
cym z góry świetle. Dłonie miał szczupłe, ciemne, silne, o bardzo długich pal-
cach. Jego ręce były długie, muskuły napinały miękki materiał koszuli. Sama
koszula pozostawała rozpięta pod szyją; gwałtownie podniecało ją jego owłosio-
ne i opalone ciało. Podbródek znamionował siłę i wielki upór. Uśmiechała się
wędrując oczami w górę, ku jego wyrazistym, zmysłowym ustom z cienką górną
wargą i nieco grubszą dolną. Nos miał skrzywiony; w młodości ciągle wdawał
się w bójki. A jego oczy...
Zarumieniła się, bo jego oczy patrzyły właśnie na nią.
- Dobrze się bawisz, Kate? - spytał żartobliwie i zaraz gotów byłby od-
gryźć sobie język.
- Przepraszam. Nie zamierzałam ci się przypatrywać.
Uporczywie spoglądała na książkę, nie odróżniając w niej ani jednego sło-
wa.
Po tej jego drwiącej uwadze Kate nie potrafiła się skupić. Była zażenowa-
na, bała się nawet na niego spojrzeć. Dawna Kate umiałaby mu bez trudu sta-
wiać czoło, ale obecna była słaba, zmęczona i dręczyło ją więcej koszmarów,
niż chciałaby przyznać. Wystarczyło, że zamknęła oczy, a już słyszała świst kul
i czuła nagły, potworny ból, który wydawał się nie mieć końca.
Lekko drżąc zamknęła oczy. Zanim tamto się wydarzyło, praca reporter-
ska była spełnieniem marzeń. Teraz się bała. Bała się tego, czego być może za-
żądają od niej. Zdawała sobie sprawę z faktu, że ten wypadek był niecodzienny,
jeden na tysiąc, ale straciła odwagę. Dopiero teraz zaczęła sobie uświadamiać,
że nie może powrócić do robienia kroniki policyjnej. To oznaczało, że jeśli nie
będzie innego wakatu w redakcji, nie będzie miała pracy, do której mogłaby
wrócić. Jej czek nadchodził regularnie, raz w tygodniu, i był to ładny gest ze
strony pana Winthropa. Redakcja posiadała ubezpieczenie, dzięki czemu rachu-
nek za pobyt w szpitalu zostanie pokryty. Ale ona będzie potrzebowała jakiejś
pracy, a jeśli żadnej nie otrzyma?
- Coś nie w porządku? - spytał spokojnym tonem Jacob.
Nie spostrzegła się wcześniej, że obserwuje zmiany na jej twarzy. Zmusi-
ła się do uśmiechu.
- Nic się nie dzieje. Właśnie starałam się odgadnąć mordercę.
- Oczywiście. Trzymając książkę do góry nogami.
Kate spojrzała w dół. Tak było. Odwróciła książkę, trochę niezdarnie, bo
została przyłapana.
Jacob odłożył z westchnieniem ołówek i wyszedł zza biurka.
- Kate, nie możesz przez całe życie oglądać się do tyłu.
- Zdaję sobie z tego sprawę. - Nie chciała spojrzeć mu w oczy.
- Niebawem tamto wszystko będzie już tylko złym snem.
Kate odłożyła książkę na bok i powoli wstała.
- Chciałabym wrócić do siebie i położyć się. Myślę, że teraz zasnę. Dzię-
kuję ci za towarzystwo.
Zanim pokonała odległość trzech stóp, chwycił ją mocno i równocześnie
delikatnie za ramiona. Czuła na włosach jego ciepły oddech.
- Powiedz mi.
- Nic mi nie jest. - Zesztywniała w uścisku jego rąk.
Jacob ciężko westchnął. Nic nie układało się tak, jak oczekiwał. Kate oka-
zała się równie zazdrosna o swoją prywatność jak on.
- Ja też nie jestem przyzwyczajony do innych ludzi. Z nikim nie rozma-
wiam o tym, co mnie gnębi.
Jego palce lekko, pieszczotliwie uciskały jej ramiona.
- Dla mnie jest to tak samo trudna sytuacja jak dla ciebie. Jeśli dalej bę-
dziesz się przede mną cofać, nigdy nie uda nam się porozmawiać.
- Boję się ciebie - powiedziała spokojnie.
- Nie jestem ślepy. Widzę to. Nie dziwię się, że tak na mnie reagujesz po
tym, co się wydarzyło. Przestałaś wtedy mieć się przy mnie na baczności, a ja
cię zawiodłem. Na to, żeby o tym zapomnieć, potrzeba dużo czasu.
Przyciągnął ją powoli z powrotem do siebie i przycisnął do swojego cie-
płego torsu, a jego policzek ocierał się o jej czyste, miękkie włosy.
- W szpitalu mówiłem ci, że nigdy nie próbowałem być delikatny. To była
prawda. Nawet wobec kobiet, w intymnych chwilach...
Jego ręce powędrowały w dół, wzdłuż jej nagich pod peniuarem rąk.
- W nocy nie mogę zasnąć, kiedy sobie przypomnę, jak cię zraniłem - po-
wiedział półszeptem. - Unikałem cię od chwili naszego przyjazdu tutaj, bo nie
potrafię znieść niczego, co by mi przypominało...
- To nie ty mnie postrzeliłeś, Jacobie - stwierdziła.
- Popchnąłem cię przed lufę pistoletu - odrzekł; oczy zwęziły mu się, po-
ciemniały. Widać w nich było udrękę. - Ty szukałaś jakiegoś wyjścia z sytuacji.
- W tak wielkim mieście jak Chicago robienie kroniki policyjnej bywa
niebezpieczne - rzekła w końcu. - Sądziłam, że pomoże mi to przestać myśleć
o... o tym, co się wydarzyło. Nie chciałam świadomie popełnić samobójstwa.
- Nie wiesz, jak sobie to wyrzucałem.
- Nie wiedziałeś...
Spojrzała mu w oczy łagodnie, czule.
- Pragnęłam cię - szepnęła nieśmiało.
- I ja cię pragnąłem - powiedział spokojnie. Dotknął jej włosów, odgarnął
je do tyłu, a jego ciemne oczy wydawały się dziwnie łagodne, w ciszy tego po-
koju. - Bóg mi świadkiem, Kate, wciąż cię pragnę.
Jej serce rozszalało się. Już to, że słyszała, jak się do tego przyznawał tym
swoim niskim, powolnym głosem, wystarczyło, żeby przyspieszyć jej puls.
Twarz Jacoba zbliżała się, a jego wzrok spoczął na jej ustach. Zabrakło jej tchu.
Jacob widział wyraz jej twarzy i ogromnie podniecała go świadomość, że
dostarczał jej tak wiele przyjemności. Kiedy przywierał do miękkich ust, czuł,
że jego serce wali jak bęben.
- Kate - jęknął, gdy wyczuł natychmiastową reakcję. Przyciągnął ją deli-
katnie do siebie. Pozwalała się całować - pogrążała się w słodyczy jego blisko-
ści, jego pożądania.
Cicho pojękiwała, kiedy delikatnie wnikał językiem w rozkoszną ciem-
ność ust, kiedy doświadczała przejmująco czułej pieszczoty jego palców na ra-
mionach - palców, które z wolna, ale nieomylnie zmierzały ku jej piersiom.
Pozbawiona już instynktu samozachowawczego, odchyliła się do tyłu,
żeby miał pełny dostęp do jej ciała.
- Z tobą jest to tak miłe - wyszeptał.
Kate nie mogła mówić. Jego ręce podniecały ją. Chciała, żeby jej dotykał.
Spojrzała na niego rozkochanym wzrokiem, gdy jego usta igrały z jej ustami.
Uśmiechnął się czule na widok tej nie skrywanej żądzy. Dziwiło go to, że
wciąż była mu przychylna po tym, jak ją potraktował. Miłość - myślał oszoło-
miony - to potęga, skoro tyle przebacza. Chciał dostarczać jej przyjemności, bez
względu na to, czy sam ją odczuwał czy nie. Chciał wielbić ją rękoma, ustami,
chciał poznać słodycz zaspokojonego ciała.
Kate próbowała objąć go za szyję i skrzywiła się, nie mogąc bez bólu po-
ruszyć lewą ręką.
- Nie rób tego - szepnął, głaszcząc jej obolałe mięśnie.
Płonęła z pragnienia, było to aż bolesne.
- Jacobie - szeptała w uniesieniu. Powiódł ustami po jej zamkniętych
oczach.
- Będę cię trzymał - odpowiedział szeptem. Jedną ręką otoczył jej plecy, a
drugą dotykał jej piersi; zobaczył wyraźny zarys brodawki pod jedwabistym ma-
teriałem.
Kate oddychała z trudem. To lekkie, drażniące dotknięcie szalenie ją pod-
niecało. Oparła policzek na jego szerokim ramieniu i zaczęła obserwować grę
uczuć na jego twarzy, gdy jej dotykał.
- Nigdy przedtem nie przejmowałem się grą miłosną - wyszeptał. - Mój
Boże, to jest podniecające.
Kate dotknęła smukłych palców, które ją pieściły, zafascynowana przy-
jemnością, jakiej dostarczały; jej własna ręka drżała.
- Tak - przyznała, patrząc w jego ciemne oczy.
- Jeszcze się mnie boisz? - spytał szeptem.
- Nie... tak - zawahała się.
Czubki jego palców wędrowały po sztywnym sutku.
- Podoba ci się to?
Drżała na całym ciele.
- Tak. - Kiwnęła głową.
- Mnie też się to podoba - szepnął. - Od tamtej nocy z tobą nie tknąłem
żadnej kobiety - w żaden sposób.
- Czyżby?
- Śnisz mi się ciągle - szepnął, dotykając ustami jej ust. - W każdą samot-
ną noc śnię o tym, co mi dałaś...
Słowa przeszły w przejmujący jęk, gdy ją pocałował. Ten pocałunek oka-
zał się inny. Teraz Jacob był czuły - czułości towarzyszyła nieomal zmateriali-
zowana żądza.
- Kochać się z tobą... to taka przyjemność - szepnęła prawie niedosłyszal-
nie.
Jego usta otworzyły się leniwie, delikatnie wodził nimi po jej ustach. Wła-
śnie ciało wydawało mu się lżejsze od powietrza, jakby mógł latać. Swobodną
rękę zanurzył w jej gęstych włosach, rozkoszował się ich jedwabistością, pod-
czas gdy druga stawała się z wolna coraz bardzie natarczywa.
- Jacobie - pojękiwała.
Uwięziła jego rękę w swojej. Zatrzymał się, pozwolił ją unieść.
- Zgoda - szepnął. - Przestanę.
- Nie.
Nieśmiało przycisnęła jego dłoń z powrotem do swojego ciała.
- Nie, kochanie - szepnął czule. - Nie, nie teraz.
Zaczerwieniła się i odwróciła wzrok. Ofiarowała siebie, a on odtrąca ją
tak samo jak kiedyś... Uniósł jej podbródek.
- Pragnę cię - powiedział cicho. - Akurat teraz nie pragnę niczego na
świecie bardziej, niż ułożyć cię na tej kanapie, rozebrać i ukryć pod moim cia-
łem. Ty jednak, moja mała Kate, masz złamane żebro, a nie potrafiłbym akurat
teraz być delikatnym kochankiem. - Pochylił się i raptownie przylgnął ustami do
jej ust. - Nie potrafiłbym, Kate - wyszeptał, podczas gdy jego zęby wgryzały się
w jej nabrzmiałe wargi. - Chcę cię rzucić na posłanie i zgwałcić...!
Trzymała się kurczowo jego krzepkich rąk, tak silna była jej żądza.
- Tak, ty też tego chcesz, prawda? - spytał ochryple, przypatrując się jej
twarzy. - Nawet po tym, co było ostatnim razem...
- Ostatnim razem byłam już tak blisko - szepnęła drżąca. - Tak blisko, że
prawie dotykałam słońca, i potem wszystko się skończyło.
Wydawało się, iż Jacob przestał oddychać. Przedtem sądził, że ona niena-
widzi seksu - przez to, co jej zrobił; wówczas powiedziała nawet, że to było
okropne... Oczywiście, gdyby wtedy tak myślała, nie pozwalałaby teraz dotykać
jej ciała.
Ujął jej twarz między dłonie.
- Powiedz to jeszcze raz - szepnął.
Poczuła jednocześnie onieśmielenie i zakłopotanie.
- Słyszałeś, co mówiłam - odrzekła z wahaniem w głosie.
- Mam nadzieję, że dobrze usłyszałem - wyszeptał żarliwie, sondując wy-
raz jej oczu. - Mój Boże, nie potrafisz sobie wyobrazić, jak bardzo zraniłaś moją
dumę, gdy powiedziałaś, że tamto było „okropne”.
Zarumieniła się, ale nie spuściła wzroku.
- Och, Jacobie, nie... nie miałam na myśli... czułam się pusta. Całe to po-
żądanie... czułam, że powinno było nastąpić coś więcej, a nie nastąpiło.
Zażenowana, uśmiechnęła się.
- Chciałam ci to wyjaśnić, ale było to takie trudne. Nie rozumiałam, co się
ze mną dzieje.
- O Boże - szepnął. - Więc o to chodziło. - Otarł się twarzą o jej miękkie
włosy. - Powinienem był wiedzieć, ale gdy uświadomiłem sobie, że byłaś tak
zupełnie niewinna, nie zdziwiło mnie, że mogło ci się tamto wydać okropne.
Mężczyzna owładnięty namiętnością nie jest najlepszym partnerem dla dziewi-
cy.
- Nie chciałam, żebyś przestał - szepnęła. - Byłam przekonana, że gdybyś
wiedział, iż jestem dziewicą, poszedłbyś sobie i nigdy więcej bym cię nie zoba-
czyła.
- Ależ tak, zobaczyłabyś mnie. Czyżbyś nie zdawała sobie wówczas spra-
wy, że pociągałaś mnie równie silnie jak ja ciebie?
- Nie wtedy - odparła.
Westchnęła; mogłaby pozostać na zawsze w jego delikatnych objęciach.
- Czy dobrze się czujesz? - spytał.
- Jestem szczęśliwa.
Zaskoczony uświadomił sobie, że i on jest szczęśliwy. Szczęścia jako cze-
goś możliwego nie brał zazwyczaj pod uwagę. Owszem, był dość zadowolony z
życia; lubił swoją pracę. Ale szczęście... Spojrzał na jej ciemną głowę, tak ufnie
spoczywającą na jego szerokiej piersi. Kate sprawiała, że zdobywał się na opie-
kuńczość, czułość, że pałał namiętnością.
- Jestem zmęczony - powiedział. Pocałował ją we włosy. - I ty powinnaś
być zmęczona, nawet jeśli nie czujesz zmęczenia. Zaniosę cię do łóżka, a potem
sam też się położę.
Kate poczuła się rozczarowana. Tak słodko było znajdować się w jego ob-
jęciach.
- Nie musisz mnie nieść - zaczęła.
- Tak, muszę. Lubię cię nosić. Dzięki temu czuję się męski i silny jak
prawdziwy samiec. I dodaj sobie wszystkie inne określenia na to, czego mężczy-
zna nie powinien odczuwać w naszym oświeconym społeczeństwie.
Ruszył przez korytarz, a ona śmiała się cicho.
- Lubię być noszona - przyznała się. - Przez to czuję się ochranianą, bez-
bronną kobietą. I dodaj sobie wszystkie inne określenia na to, czego kobieta nie
powinna czuć, jeśli jest wyzwolona.
- Domyślam się, że i ty, i ja jesteśmy przeżytkami z innej epoki, Kate.
- Prawdopodobnie.
Zamknęła oczy, rozkoszując się siłą jego ramion, męskim zapachem gdy
niósł ją długim korytarzem do jej pokoju i ułożył na łóżku.
- Dziękuję, że mnie przyniosłeś - uśmiechnęła się do niego. - Mam na-
dzieję, że będziesz dobrze spał.
Jacob pochylił się i nieuważnie powiódł ustami po jej czole.
- Jeśli czymś wystraszona obudzisz się, przyjdź do mnie. Przechowam cię
przez resztę nocy.
- Och, nie mógłbyś...
- Nikt by się nie dowiedział, Kate - rzekł spokojnie. - Hank śpi do ósmej,
a Janet sprząta w sypialniach dopiero w południe. Zadbałbym o to, żebyś znala-
zła się w swoim łóżku, zanim byłbym gotowy do wyjścia z domu. I nic by się
nie stało, mimo że się dziś wieczór tak z tobą droczyłem - dodał zdecydowanie.-
Popełniłem w stosunku do ciebie jeden wielki błąd. Nie chcę go powiększać, do-
dając jeszcze jedno uwiedzenie.
Zastanawiała się, jak to interpretować, kiedy zgasił światło, życzył jej do-
brej nocy i zamknął drzwi.
Z westchnieniem zamknęła oczy i stwierdziła, że właściwie jest bardzo
senna. Gdzieś w środku nocy dokoła niej zaczęły strzelać pistolety maszynowe.
Kate krzyknęła i usiadła na łóżku, dławiąc się ze strachu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Po kilku sekundach otworzyły się drzwi i zapaliło się światło. Momental-
nie znalazł się przy niej Jacob. Miał na sobie tylko morskiego koloru spodnie od
piżamy. Jego szeroki, owłosiony tors był zmysłowo obnażony - rzadko kiedy
przedtem oglądała jego opalone na brąz muskularne ciało.
- Jakiś koszmar? - zapytał spokojnie, wpatrując się w jej bladą załzawioną
twarz.
- Tak. Pistolet... - Ukryła twarz w dłoniach. - Och, Jacobie, czy to się nig-
dy nie skończy?
- Myślę, że kiedyś tak. Chodź.
Odrzucił na bok pościel. Delikatnie uniósł Kate, która przylgnęła do nie-
go, uradowana ostrym zapachem jego ciała, z przyjemnością wyczuwając gęste
włosy pod swoją swobodną ręką.
- Nie przesadzaj z tym - szepnął przewrotnie, gasząc u niej światło i za-
mykając drzwi.
- Hm? - spytała sennie.
- Z głaskaniem mnie po piersi tą twoją rączką - szepnął jej na ucho. - To
mnie podnieca.
- Ach.
Zatrzymała palce, śmiejąc się cicho z własnej nieświadomości.
- Przepraszam.
- Tak. Ja też.
Wniósł ją do swego ciemnego pokoju i nogą zamknął drzwi. Ułożył ją w
pościeli, która jeszcze zachowała ciepło jego ciała. Po chwili wśliznął się do łóż-
ka obok niej.
- Przytul się - poprosił szeptem, przyciągając jej głowę do swoich ramion.
- Leż po prostu spokojnie i wszystko będzie w porządku.
- Jeszcze nigdy z nikim nie spałam - wyznała sennym głosem.
- Spałaś ze mną - przypomniał.
- Nie spaliśmy.
- Nie, nie spaliśmy. - Westchnął ciężko. - Czy już łatwiej ci znieść tę ska-
zę na twoim nieskalanym sumieniu? - spytał łagodnym tonem.
- Trochę.
- Czy byłoby ci lżej - zapytał poważniejszym tonem - gdybyśmy się po-
brali?
Nie była pewna, czy go w ogóle słyszała. Wyprężyła się w ciemności, wy-
czuwając tuż obok jego ciepło, siłę i szybki oddech.
- Zastanów się, Kate - poprosił. - Być może przyzwyczaisz się do tej my-
śli.
- Nie pozwolę, żebyś ożenił się ze mną z poczucia winy, Jacobie - powie-
działa wreszcie. - Małżeństwo jest chyba dość trudne nawet wtedy, gdy ludzie
kochają się nawzajem. A my nie jesteśmy w sobie zakochani - dodała, zmusza-
jąc się do tego kłamstwa.
Wiedział, oczywiście, że to kłamstwo.
- A gdybym ci powiedział, że cię kocham - spytał, myśląc o tym, jak przy-
jemnie zabrzmiały te słowa, choć nie wypowiedział ich z pełnym przekonaniem.
- A gdybyś mi powiedział, że Warlance znajduje się w Tybecie - odrzekła.
Zamknęła oczy, z całego serca pragnąc, by mógł wypowiedzieć te cudow-
ne słowa z przekonaniem.
- Czy nie jesteś zmęczona samotnym życiem? - zapytał zmieniając takty-
kę. - Moglibyśmy żyć razem, jak para przyjaciół, jeśli tak sobie życzysz.
Rozwiązałoby to wszystkie jej problemy i równocześnie stworzyłoby
nowe. Nie wyobrażała sobie, jak miałaby żyć stawiając czoła codziennej ko-
nieczności ukrywania swoich prawdziwych uczuć i jego obojętności.
- Nie, Jacobie - rzekła. - To by się nie udało. Ale dziękuję.
Dotknęło go to do żywego. Starał się zrobić to, co uważał za słuszne,
ulżyć jej sumieniu, zadbać o nią, wynagrodzić dawną krzywdę. A ona odrzucała
tę ofertę.
- Posłuchaj, kochanie, jest mnóstwo kobiet, które zrobiłyby wszystko,
żeby wyjść za mnie, choćby tylko dla pieniędzy - stwierdził lakonicznie.
- Więc ożeń się z którąś - odrzekła, zmuszając się do swobodnego, obojęt-
nego tonu.
- Większość kobiet nie chce małżeństwa bez miłości.
- Sądzę, że inne kobiety nie miałyby obiekcji - Powiedziała z wahaniem w
głosie Kate.
- Nie chcę żadnych innych kobiet - stwierdził chłodno. Zdumiał się, gdy
uświadomił sobie, że to prawda.
Nie chciał patrzeć na żadną oprócz Kate, nie mówiąc o tym, żeby pójść z
inną do łóżka.
- Jeśli nie mogę mieć ciebie, to obejdę się bez kobiet.
- Nie rozumiem tego.
- Ani ja. Być może mam nieczyste sumienie. Nie mam zwyczaju uwodzić
dziewic. Zraniłem cię i boli mnie teraz wspomnienie o tym. Coś mi pewno prze-
szkadza.
- Przejdzie ci to.
- A ty? - spytał. Obrócił się ku niej. - Czy kiedykolwiek w życiu zapo-
mnisz o tej nocy?
- Chyba nie, ale...
- Czy kiedykolwiek zechcesz, żeby jakiś inny mężczyzna kochał cię fi-
zycznie? - dopytywał się.
- Nie.
Zabrzmiało to ostro, ale tak właśnie to widziała.
- Nie, nie mogłabym żadnemu innemu mężczyźnie pozwolić się dotykać.
W ten sposób... tylko tobie.
Przepełniła go duma. Mimo że ją kiedyś zranił, nie przestała go pragnąć.
Uwielbiała go i on wiedział o tym.
- Tylko mnie... - powtórzył automatycznie. Powiódł ustami po zamknię-
tych powiekach, a ręka powędrowała w dół po koszuli. Jej oddech przyspieszył
się, gdy dotknął jej piersi i przekonał się, że już są twarde i zapraszają do piesz-
czot. - Pewnego dnia zaniosę cię na rękach prosto do słońca, Kate.
- Jacobie... - jęknęła.
Znalazł z boku guziki i rozpiął je na tyle, by jego ręka mogła delikatnie
przedostać się do nagiego ciała.
- O Boże, jakie masz miękkie ciało, Kate - szepnął, czule ujmując palcami
jej nagie piersi. - Miękkie i cudownie jedwabiste. Tak miło cię dotykać, mała.
Jęczała bezradnie, jej ciało zaczęło płonąć. Uniosła zdrową rękę. Odnala-
zła guziki na ramionach i odpięła je po omacku, a potem się obnażyła.
- Tak - szepnął, czując, że jej pragnienie odbija się w jego własnym ciele.
- Tak, ja też tego chcę.
Przesunął ją w cienkie pasmo światła.
- Chcę cię zobaczyć - powiedział ochryple. - Chcę się upoić twoim wido-
kiem.
Zadrżała, gdy zobaczyła wyraz jego oczu, poczuła przenikającą na wskroś
pieszczotę jego rąk.
- Leż spokojnie - szepnął pochylając się. - Nie chcę ci sprawić bólu. Nie,
kochanie, nie wyginaj się. Dam ci to, czego chcesz...
Czułymi ustami całował nabrzmiałe ciało, wsuwając jej ręce pod plecy,
żeby ją podtrzymać i unieść. Słyszał jej raptowne, przerywane pojękiwanie i
musiał walczyć sam ze sobą, żeby nie pogłębić upajającej intymności. Wiedział,
jak bardzo jeszcze jest słaba. Nie mógł jej posiąść, jeszcze nie teraz. Ale mógł
dawać jej miłość w ten cudownie czuły sposób.
Mógł wydobywać z niej te miłe króciutkie okrzyki, którymi nie obdaro-
wywała żadnego innego mężczyzny; mógł dotykać jej tak, jak nie dotykały jej
ani nie będą dotykać niczyje ręce.
Roznamiętniony ugryzł ją, a ona uchwyciła jego głowę i jęknęła przestra-
szona.
Jacob uniósł głowę, żeby na nią spojrzeć i uśmiechnął się.
- Mężczyźni dają się ponieść namiętności, pamiętasz? - szepnął. - Moje
usta chłoną twoją jedwabistość, słodycz, a kiedy pomyślę, jak bardzo jesteś
dziewicza, czuję się tak męski, że aż dziki.
- Ugryzłeś mnie.
- Nie tak mocno, żeby cię to zabolało - szepnął. - Nigdy bym tego nie zro-
bił. To rodzaj gry miłosnej. Sposób okazywania namiętności.
- Och.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi, pełnymi miłości oczami.
- Twoje wychowanie miało zły wpływ na uczucia, wiem. Ale czy bę-
dziesz chciała pamiętać, że to, co razem robimy, też jest częścią życia? Że męż-
czyźni i kobiety są stworzeni po to, by się łączyć, by stawać się jednym ciałem
w związku fizycznym?
- Tak, ale... ale nie w żądzy - wyszeptała. Jego ręce zatrzymały się.
- Kate, czy sądzisz, że to, co czuję do ciebie, to tylko żądza?
- A nie jest tak? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Właśnie uświadamiał sobie, że jego odczucia nie są wyłącznie fizyczne.
Chciał jej dostarczyć przyjemności. Jego własne zadowolenie nie wydawało mu
się teraz tak ważne. Dotknął jej twarzy, urzeczony miękkością skóry.
- Nie. Nie sądzę, żeby tak było kiedykolwiek. Gdybym tamtej nocy w
twoim mieszkaniu nie stracił opanowania, zadbałbym o to, byś nigdy nie chciała
zapomnieć tego, co byśmy robili. Wyobrażałem sobie, że będzie nam cudownie.
Podskoczyło jej serce w piersi. Jak rozkosznie brzmiały te słowa. Spojrza-
ła na niego.
Zabrakło mu tchu, kiedy jej ręce znowu zaczęły wędrować po jego ciele.
Wahał się między chęcią przyzwolenia na to, by go pieściła, a ryzykiem, jakim
było niepowstrzymanie jej.
- Kate... Myślę, że naprawdę powinniśmy teraz przestać.
Z głębokim westchnieniem przeniosła ręce na jego ramiona.
- Szkoda, właśnie zaczęłam pojmować, o co chodzi - szepnęła. Jej serce
łomotało szaleńczo.
- Ja czuję się tak samo. Ale nie możemy pozwolić sobie na namiętność,
dopóki nie zrośnie się twoje żebro.
- Nie, chyba nie. - Zarumieniła się.
- Drżę jak nastolatek... - szepnął, powoli przykrywając jej piersi.
Kate zastanawiała się, czy innej kobiecie przyznał się kiedykolwiek do
czegoś takiego. Mało brakowało, żeby o to zapytała, ale była zbyt o niego za-
zdrosna, by chcieć usłyszeć odpowiedź. Patrzyła na jego śniadą twarz, kiedy
kończył zapinać guziki na jej ramieniu.
- Jacobie, powiedz, że to, co się właśnie wydarzyło, nie wzięło się z po-
czucia winy.
- Winy?
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią, aż wreszcie przekręcił się na
bok, przyciągając ją delikatnie do siebie. Jego ręce powoli przyciskały do siebie
jej biodra.
- Czy dostrzegasz w tym winę? Chyba że jeszcze jesteś tak naiwna, żeby
sądzić, iż mężczyzna potrafi udać pożądanie?
Czuła drżenie w nogach. Chwyciła jego dłonie, ale on nie chciał jej pu-
ścić.
- Nie wiem na ten temat zbyt wiele - powiedziała.
- Czy teraz zaczynasz rozumieć, co się wydarzyło tamtej nocy? - zapytał.
- Pragnąłem cię od tylu lat, ciągle o tobie marzyłem, a potem znalazłaś się przy
mnie i też mnie pragnęłaś, i byliśmy razem w łóżku. Nie powstrzymałoby mnie
wymierzone we mnie działo.
- Przez te wszystkie lata nie chciałeś być w pobliżu mnie - powiedziała
Kate.
- Wiedziałem, co by się wydarzyło, gdybym był - odrzekł.
Znowu przyciągnął ją do siebie.
- Chodziło o Margo, byłyście przyjaciółkami. Nie chciałem być zmuszony
do wyjaśniania bratanicy, dlaczego nie powinna zadawać się z chłopcami, jeśli
ja zadałbym się z jej najlepszą przyjaciółką.
- Po tamtym pierwszym razie nie chciałeś się ze mną zadawać - przypo-
mniała.
Uśmiechnął się, delikatnie dotykając jej włosów.
- To prawda. A jednak świadomość, że byłem tym pierwszym, sprawia, iż
czuję się nadzwyczaj męski. Przykro mi tylko, że nie dostarczyłem ci tej rozko-
szy, jaką sam przeżyłem.
- Czy jeszcze kiedykolwiek będziemy się kochać? - wyszeptała, zdobywa-
jąc się na odwagę.
- Tak, jeśli wyjdziesz za mnie - odrzekł po chwili. - W przeciwnym razie
nie pozwoli nam pewno na to moje albo twoje sumienie.
Musiała powstrzymać łzy.
- Tego rodzaju małżeństwo nie byłoby udane.
- Zostawmy to tymczasem. Trochę się pomęczymy i przekonamy, jak nam
to wychodzi. Śpij spokojnie.
- Czy teraz dobrze się czujesz? - spytała cicho.
- Tak, czuję się dobrze. - Roześmiał się.
Z przeciągłym westchnieniem przykrył ich oboje.
- Przytul się do mnie i spróbujmy zasnąć.
Odwrócił się na bok, a potem przyciągnął ją do siebie, a jej raz jeszcze za-
brakło tchu.
- Staraj się za dużo nie ruszać - szepnął jej do ucha. Roześmiała się, bo
wyczuła, dlaczego nie powinna była. Jak magia działała ta bliskość, która poja-
wiła się tak niespodziewanie, ta intymność - tak ciepła, pełna słodyczy, czułości.
Westchnęła splatając swoje palce z dłonią, która leżała w poprzek jej ręki. Czuła
na swoich plecach jego ciepło i siłę. Wiedziała, że już nie będą jej dręczyć żadne
koszmary. Nie tej nocy. Zamknęła oczy, pragnąc, żeby to mogło trwać wiecznie.
Ale nazajutrz obudziła się we własnym łóżku i w pierwszej chwili wyda-
wało jej się, że poprzednia noc była tylko miłym snem. Siadając poczuła jednak
na swoim ciele ostry zapach wody kolońskiej Jacoba. A obok, na sąsiedniej po-
duszce, leżała biała róża, taka jak te, które jeszcze kwitły na krzaku pod tylnymi
drzwiami domu.
Podniosła ją i zaczęła wchłaniać woń zroszonego kwiatu, lekko uśmiecha-
jąc się do swoich myśli. Nie. To jednak nie był sen.
Ubrała się, czuła się młoda i bardzo szczęśliwa. Jacob poprosił ją o rękę.
Oczywiście nie oznaczało to, że ją kocha. Ale musiało się już coś zaczy-
nać, skoro o tym myślał.
W dżinsach, w luźnej zielonej bluzce z dzianiny i wysokich butach wyszła
powoli do jadalni. Hank zdążył wyjść, ale Jacob był tam jeszcze i zamyślony
siedział bez apetytu nad jajkami.
Popatrzył na nią, kiedy weszła i jego oczy roziskrzyły się, gdy się do niej
uśmiechnął.
- Nareszcie - powiedział półgłosem. - Zastanawiałem się, jak długo jesz-
cze będę mógł siedzieć nad tymi przeklętymi zimnymi jajkami, nie wzbudzając
podejrzeń Janet.
- Czekałeś na mnie? - spytała, odpowiadając uśmiechem na uśmiech.
- A jak sądzisz? - Odsunął krzesło i wstał wyciągając rękę.
Uścisnęła ją, a on przyciągnął ją do swych krzepkich ramion i pocałował
ją gorąco, gwałtownie.
- Dzień dobry - szepnęła.
- Życzę ci dobrego dnia. Znalazłaś różę?
- Tak. Dziękuję. - Kate uśmiechnęła się.
- Chciałbym, żeby twoje żebro wreszcie się zrosło, Kate... - mruknął ze
znaczącym uśmiechem.
- Ja też - wyszeptała.
Czuła przy swoich piersiach bicie jego serca.
- Dobrze spałeś?
- Bardzo, bardzo długo leżałem i patrzyłem na ciebie, zanim w końcu za-
snąłem. Będziemy musieli się pobrać, Kate.
Chciała powiedzieć „tak”. Pragnęła go. Ale jakąś cząstką swojej duszy
uświadomiła sobie, że byłoby to katastrofalne. Być może on żywił jakieś nowe
uczucie dla niej, ale nie musiało to oznaczać, że ją kocha. Sam przyznawał, iż
jego uczucia miały w wielkiej mierze fizyczny charakter. Kiedy by został w peł-
ni zaspokojony, wygasłyby one i co by im wówczas pozostało?
- Nie mogę za ciebie wyjść.
- Dlaczego?
W jego głosie zabrzmiało oburzenie.
- Jacobie, pożądanie to za mało. Bez miłości...
- A jednak ty mnie kochasz, Kate - rzekł spokojnie, przypatrując się jej
twarzy. - Zawsze mnie kochałaś.
Wydawało się, że przestała oddychać. Patrzyła mu badawczo w oczy.
Czyżby on się domyślał...?
- Tom opowiedział mi wszystko, tuż przed tym, jak cię zabrano do szpita-
la - wyjaśnił. - Widziałem nawet swoje zdjęcia...
Jej reakcja była niespodziewana. Oderwała się od niego z dzikim wzro-
kiem, obojętna na szok widoczny na jego twarzy i na ból żebra.
- Wszystko w porządku - powiedział zwięźle, zaskoczony jej zachowa-
niem. - Nie ma powodu do zakłopotania.
Jednak był. Kate umierała ze wstydu. Czuła się tak, jakby jej dusza zosta-
ła obnażona wobec całego świata. Na przemian czerwieniła się i bladła, piekły ją
łzy.
Żeby Jacob wiedział wszystko, to już było zbyt wiele. Przedtem odczuwał
dla niej litość; była teraz tego pewna. Litość i winę, bo go kochała, a on ją zra-
nił. Teraz starał się wynagrodzić tamtą krzywdę, a już wierzyła, że kierowało
nim jakieś głębsze uczucie do niej. Jakaż była głupia!
Zrobił ruch w jej kierunku, a ona cofnęła się raptownie.
- Nie - wyszeptała płaczliwie. - Nie, nie dotykaj mnie nigdy więcej. Nie
chcę twojej litości, Jacobie!
Pobiegła korytarzem do swojego pokoju i zamknęła drzwi na klucz. Nie
usłyszała nawet jego pukania ani naciskania na gałkę. Po chwili zawołał ją po
imieniu.
Zignorowała go i we łzach opadła na łóżko. Nie wiedziała, co począć, ale
nie mogła dłużej pozostać w Warlance.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kate spędziła resztę przedpołudnia w swoim pokoju, póki nie upewniła
się, że Jacob wyszedł z domu. Potem usiadła w salonie i zaczęła zastanawiać się,
co zrobić. Na zewnątrz padał deszcz; Kate pomyślała o kowbojach pracujących
w taki zimny, słotny dzień. Pomyślała o Jacobie i poczuła chłód w sercu.
Dlaczego wyznał, że Tom mu wszystko powiedział? Czy dlatego, że nie
zgodziła się wyjść za niego i był zirytowany, że nie wykorzystała skwapliwie tej
szansy? Czy sądził, iż jest taką egoistką? Związanie się z niekochaną kobietą
unieszczęśliwiłoby go na całe życie. Miłość wymaga czasem poświęceń, ale on
tego chyba nie wie.
Jedno było pewne; musiała się stąd wydostać. Nie mogła ścierpieć tego,
że poznał wszystkie jej tajemnice. Oczy zamknęły jej się same, gdy odtwarzała
w myślach słodycz poprzedniej nocy. To wspomnienie stało się gorzkie, kiedy
uświadomiła sobie, że powodowała nim litość. Wiedział, że ona go kocha. Tam-
te powolne, czułe pieszczoty stały się jej udziałem dlatego, bo sądził, że sprawią
jej przyjemność; był to po prostu jeszcze jeden sposób wynagrodzenia krzywdy
wyrządzonej w Chicago. Być może i on jej pragnął, ale wiedziała, że nie z miło-
ści, i to bolało najbardziej.
Rozpłakała się. Musiała wrócić do Chicago. Ale co tam zrobi? Wiedziała,
że przynajmniej jeszcze przez tydzień albo i dłużej nie będzie mogła pracować,
a nawet kiedy będzie w stanie, to robienie kroniki policyjnej okaże się niemożli-
we. Dostawała czeki, ale te się skończą, gdy minie okres rekonwalescencji.
Oszczędności miała żałośnie mało. Co więc ma począć? Nie wydawało jej się
właściwe narzucanie się Tomowi, choć wiedziała, że przyjechałby po nią, gdyby
do niego zadzwoniła.
Wciąż martwiła się swoją przyszłością, kiedy wszedł Hank i coś mrucząc
zrzucił z siebie swój żółty płaszcz nieprzemakalny. Popatrzył na Kate i uśmiech-
nął się nieśmiało.
- Przepraszam, poniosło mnie. Mój syn - powiedział wskazując w kierun-
ku drzwi - jest tam w samej koszuli i moknie, a temperatura spada. Oczywiście
zapytałem go, czy nie chce płaszcza przeciwdeszczowego. Odpowiedział słowa-
mi, których nie powtórzę, i poszedł sobie mrucząc, że ma nadzieję umrzeć.
Hank zmarszczył brwi.
- Czy wy dwoje znowu się pokłóciliście albo coś takiego, Katie?
Był jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek tak się do niej zwracał.
Kate poruszyła się niespokojnie.
- No tak... właściwie tak.
- Właściwie tak?
- Jacob poprosił mnie o rękę, a ja odmówiłam.
Hank był zaszokowany i Kate to dostrzegła.
- Widzisz Hank, on mnie nie kocha - powiedziała. - To nie byłoby dobre
wyjście.
Hank aż gwizdnął.
- Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym on poprosi jakąś kobietę o rękę.
A teraz wydarzył się ten cud i oto ty musisz być szlachetna i powiedzieć „nie”.
Czy oszalałaś? - zapytał. - Dziewczyno, ja mam sześćdziesiąt lat. Jeśli on się nie
pospieszy, nie będę miał wnuków. A ty jesteś miłą dziewczyną. Wszyscy cię
znamy i lubimy. Nie mógłby znaleźć lepszej, choćby szukał latami.
Usiadł naprzeciw niej.
- Posłuchaj mnie, Kate, powinnaś to przemyśleć.
- Myślałam o tym. - Zaczerwieniła się i spuściła wzrok. - Kocham go i on
przez cały czas o tym wiedział, od Toma. Jacob wydał się z tym dziś rano, kiedy
powiedziałam, że za niego nie wyjdę. Jest mi tak przykro!
Rozpłakała się ponownie, a Hank poczuł się niezręcznie. Delikatnie po-
klepał ją po ręce.
- Dobrze już, dobrze - powtarzał z zakłopotaniem.
- Chcę stąd wyjechać - szepnęła. - Ale nie mam dokąd.
- Nie przejmuj się tym tak bardzo. Wszystko się ułoży.
Hank uśmiechnął się.
- A teraz zainteresuj się lunchem, a ja wyjdę i spróbuję uratować Jaya
przed nim samym.
- Zgoda. Jesteś dobrym człowiekiem, Hank.
- Owszem, jestem - potwierdził. - A ty jesteś dobrą dziewczyną. Wielka
szkoda, że nie możemy tego powiedzieć o Jayu.
Wstała i wyszła, żeby poszukać Janet. Ale czekało ją rozczarowanie, jeśli
liczyła, że Hank coś wskóra u swojego upartego potomka. Nadszedł wieczór, a
Jacob ciągle był na zewnątrz. Gdy niechętnie poszła się położyć, jego noga nie
postała jeszcze w domu.
Nazajutrz, kiedy po bezsennej nocy weszła do jadalni, siedział jeszcze
przy stole. Jej serce załomotało. Spodziewała się, że już go nie będzie.
Szukała odpowiednich słów, ale nie znajdowała żadnych. Świadomość, że
Jacob zna wszystkie sekrety jej serca, denerwowała ją.
Było za późno na ucieczkę. Odsunęła od stołu krzesło i usiadła.
Był blady, a gdy poprosił o podanie bekonu, słychać było, że jest zachryp-
nięty.
- Cały ten deszcz - powiedziała niepewnie. - Przeziębiłeś się.
- Może umrę - odparował, wpatrując się w nią. - Mam nadzieję, że jeśli
się tak stanie, będzie to ciążyło jak ołów na twoim sumieniu, Kate.
Zarumieniła się i spuściła wzrok.
- Nie kazałam ci moknąć.
- Nie chcesz wyjść za mnie - odrzekł chłodno.
- Ty wiesz dlaczego.
- Chciałbym zrozumieć, dlaczego kobiety są tak cholernie tajemnicze, kie-
dy chodzi o ich uczucia - powiedział półgłosem.
Odłożył widelec i spojrzał na nią.
- Jaka to różnica, że wiem, iż nie jestem ci obojętny?
- Mnie to krępuje - odparowała.
- Dlaczego?
Popatrzyła na niego, a potem w bok, dodając za dużo śmietanki do kawy;
przez cały czas starała się sprostać intymnemu charakterowi tej rozmowy.
- Czuję się bezbronna.
- Może i ja tak się czuję, Kate.
Roześmiała się z goryczą.
- Jak to możliwe? Nic dla ciebie nie znaczę.
Nastąpiła długa pauza, potem Kate uniosła wzrok i przekonała się, że Ja-
cob obserwuje ją zdziwiony.
- Ciągle jeszcze jestem na etapie uczenia się tych rzeczy - wyznał ochry-
płym głosem. Odchrząknął i zakasłał. - Cholernie zimny deszcz. Czuję się po-
twornie.
- Dlaczego nie idziesz do łóżka? - ośmieliła się zaproponować.
- To, że mnie kochasz, nie daje ci prawa do matkowania mi - odrzekł la-
konicznie i spostrzegł malujące się na jej twarzy zaskoczenie. - Dziękuję, nie
chcę się kłaść. Muszę zająć się bydłem.
- Nie będziesz mógł się nim zajmować, jeśli umrzesz - odparła.
Mówienie o jej uczuciach zaczynało wydawać się jej czymś naturalnym -
przynajmniej kiedy rozmawiała z nim.
- Nie umrę.
Dopił kawę, skrzywił się na jajka i bekon i wstał.
- Nie mogę jeść. Wychodzę.
Ale gdy ruszył z miejsca, zachwiał się. Kate zerwała się bez zastanowie-
nia z krzesła i wcisnęła mu się pod rękę. Czuła żar jego ciała, a kiedy dotknęła
czoła, stwierdziła, że jest rozpalone.
- Masz gorączkę. I to wysoką - przestraszyła się.
- Faktycznie, czuję się trochę nieswojo. Ostrożnie, kochanie, nie narażaj
żebra. Mogę oprzeć się o ścianę.
- Oprzyj się po prostu na mnie. Trzeba cię zaprowadzić do łóżka.
- Nie mam na to czasu, Kate - sprzeciwił się. Ale poszedł z nią, czuł się
rzeczywiście chory.
Spojrzał rozgorączkowanymi oczami na jej ciemne włosy. Taka dziew-
czyna zdarza się jedna na milion. I tak czy inaczej wyjdzie za niego.
- Połóż się, a ja zdejmę ci buty - powiedziała, gdy znaleźli się przy łóżku.
Patrzyła, jak się kładł, a potem sięgnęła po jego but.
- Nie, nie rób tego - odrzekł wpatrując się w nią. - Nie powinnaś niczego
podnosić ani ciągnąć, a do zdjęcia wysokich butów potrzeba trochę wysiłku.
Sprowadź Hanka.
Westchnęła. Miał rację.
- W porządku. Gdzie on jest?
- Pewnie w stajni. Miał przyjechać weterynarz, żeby zbadać nowe konie.
- Sprowadzę go. Nie ruszaj się.
Otworzył jedno oko.
- Martwisz się o mnie? - spytał i uśmiechnął się złośliwie.
Spojrzała na niego z gniewem.
- Przydałoby ci się, żebym zaczęła cię ignorować.
Znowu zamknął oko.
- Nie, nie przydałoby się. Dobrze jest być kochanym - powiedział powoli i
czule i uśmiechnął się.
Kate zarumieniła się i zaczęła szukać właściwych słów, by mu odpowie-
dzieć. Wytrącał ją z równowagi.
Jacob otworzył oczy, żeby sprawdzić jej reakcję, i wciąż się uśmiechał,
nawet jeszcze czulej niż przedtem.
- Załóż płaszcz przeciwdeszczowy, zanim wyjdziesz - przypomniał. - Nie
chcę, żebyś się przeziębiła.
Hank przyszedł od razu i kiedy zobaczył Jacoba, natychmiast zadzwonił
do lekarza, który polecił przywieźć pacjenta. Kate włożyła mu płaszcz nie-
przemakalny i oboje z Hankiem ulokowali go w szoferce furgonetki i zawieźli
do Blairsville.
Był to ostry bronchit z infekcją wirusową. Lekarz zrobił Jacobowi za-
strzyk, dał mu recepty na antybiotyki oraz syrop na kaszel. W drodze powrotnej
wykupili lekarstwa. Potem Hank rozebrał Jacoba i położył go do łóżka, a Janet
ugotowała rosół z kurczaka. Kiedy Hank poszedł do swoich zajęć, Kate została
przy Jacobie. Jacob przespał prawie cały dzień. Kate wpatrywała się w niego za-
kochanymi oczami, ucieszona tą rzadką okazją do patrzenia na niego bez oba-
wy, że ktoś ją na tym przyłapie.
Odeszła od jego łóżka tylko po to, by szybko zjeść obiad, a potem wróciła
z filiżanką kawy w ręce. Późnym wieczorem Jacob zaczął się budzić.
- Czuję się gorzej niż rano - wyszeptał.
- To zapowiada poprawę - powiedziała pogodnie. Uśmiechnął się do niej.
- Domyślam się. Powinnaś się położyć.
- Wkrótce pójdę.
- Czy nie przeczytałabyś mi czegoś, jeśli masz zamiar zostać?
- Czego chciałbyś posłuchać? Jednego z tych kryminałów?
- Wolałbym usłyszeć wiadomości handlowe. Na serwantce leży świeży
numer pisma stowarzyszenia hodowców bydła.
Znalazła pismo i przeczytała mu artykuł o nowych metodach prowadzenia
marketingu oraz reportaż na temat traw przeznaczonych na pasze.
- To mi coś przypomniało - powiedział półgłosem. - Moi chłopcy budują
dla ciebie oranżerię. Za kilka dni powinna być gotowa. Wtedy postaramy się o
doniczki i ziemię do nich, i o sadzonki.
- O to nie musisz się troszczyć - odrzekła, zadowolona, że pamiętał o swo-
jej obietnicy, i smutna, że nie będzie mogła zająć się oranżerią. - Wiesz, jeszcze
tydzień i będę mogła wyjechać...
Otworzył oczy i bez żadnych wybiegów powiedział:
- Chcę, żebyś była tam, gdzie ja.
- Mam swoją pracę... - Zaczerwieniła się.
- Rzuć ją - rzekł.
- Jacobie, ja... - Jeszcze bardziej się zaczerwieniła.
- Potrafię cię utrzymać. Mam tu całe cholerne imperium, choć chwieje się
w posadach w okresie płacenia podatków. Nawet jeśli zabraknie pieniędzy, mo-
żemy przez jakiś czas żywić się wołowiną. Ty możesz uprawiać to i owo w
oranżerii i przez okrągły rok będziemy mieć warzywa.
Nie brzmiało to jak żart.
- Ty nie chcesz się żenić - przypomniała. - Zawsze mówiłeś, że nie
chcesz.
- Mówiłem dużo głupstw, Kate. Nie zauważyłaś tego?
Przekręcił się na bok, żeby ją widzieć.
- Posłuchaj, czy ty nie chcesz mieć dzieci?
- Właściwie tak - przyznała z pełnymi beznadziejni tęsknoty oczami.
- Ze mną? - dopytywał się z uśmiechem. Odwróciła wzrok.
- Zabiję tego mojego brata - wycedziła.
- On jest w Nowym Jorku i ja go obronię. Już ci mówiłem: podoba mi się
to, że jestem kochany. Prócz rodziny nikt mnie dotychczas nie kochał.
Nagle powróciły wspomnienia. Niski powolny głos, trochę nietypowy, i te
słowa wypowiadane szeptem.
- Mówiłeś to... powiedziałeś mi to, kiedy byłam na oddziale intensywnej
terapii. Powiedziałeś: „Nie umieraj...”
Uśmiech zniknął; Jacob nie pozwalał jej odwrócić oczu.
- Tak. I powiedziałem, że chyba nie chciałbym żyć bez ciebie. Czy chcia-
łabyś, żebym to powiedział jeszcze raz?
- Byłeś po prostu zestresowany - stwierdziła.
- Wciąż jestem. Pragnę ciebie. - Delikatnie uchwycił jej rękę. - Nie od-
wracaj się tak ode mnie. Pragnąć kogoś to nie jest niewybaczalny grzech. Mieści
się to w uczuciu, które do mnie żywisz i o którym nie powinienem wiedzieć.
Uśmiechnął się do niej ciepło.
- Kate, lubisz sadzić różne rośliny i patrzeć, jak rosną. Hm, myślę, że i
Pan Bóg to lubi. Tak urządził świat, że mężczyzna i kobieta sadzą, a dziecko jest
rozrastającym się nasionkiem. Życie jest cudem, Kate.
- Byłam karana za każdym razem, gdy uśmiechnęłam się do jakiegoś
chłopca - szepnęła. - Tom i ja słyszeliśmy ciągle, jak grzeszny jest seks.
- Twój ojciec był chorym człowiekiem, kochanie - powiedział łagodnie
Jacob.
- Gdyby matka nas nie porzuciła...
Podniósł jej rękę do swoich ust.
- I moja matka mnie porzuciła - przypomniał. - Nie była to moja wina, że
odeszła, tak jak ty nie byłaś winna ucieczki swojej matki. Być może miała jakiś
powód. Byłaś bardzo młoda, gdy odeszła. Dziecku trudno zrozumieć sposób
myślenia rodziców.
- Płakałam po nocach z tęsknoty - rzekła Kate. - Tak bardzo mi jej brako-
wało.
- Kto wie, czy i ona nie tęskniła do ciebie i Toma.
Oczy Jacoba zwęziły się. Przyszedł mu właśnie do głowy pewien pomysł,
ale nie chciał się nim jeszcze dzielić z Kate. Póki nie zadba o szczegóły. Kate
nie odpowiadała.
- Wolałbym czuć się lepiej - szepnął obserwując ją. - Chcę się z tobą ko-
chać.
Poczuła, że przenika ją gorący dreszcz.
- A ja tak cię krzywdziłem przez te wszystkie lata, kiedy byliśmy daleko
od siebie. Chciałbym móc cofnąć każde przykre słowo, jakie ci kiedykolwiek
powiedziałem.
- Mówiłeś to, co wówczas czułeś. Nie ma czego żałować - odrzekła spo-
kojnie.
- Tak sądzisz? Podaj mi portfel z serwantki, skarbie.
Z wyrazem dezaprobaty na twarzy odszukała zużyty czarny portfel z wo-
łowej skóry i wręczyła mu go. Z wysiłkiem usiadł, odrzuciwszy pościel i otwo-
rzył portfel. Wśród plastikowych wkładek poszukał tej, którą pokazał w redakcji
Morganowi Winthropowi. Odwrócił ją i pokazał teraz Kate.
Oniemiała patrzyła na zdjęcie. Nie włożył tego tam, żeby zrobić na niej
wrażenie. Fakt, że fotografia była zniszczona, pogięta, oraz jej wiek, gdy ją wy-
konano, wskazywały, że Jacob nosił ją od wielu lat. Było to zdjęcie uśmiechnię-
tej Kate na jednym z przyjęć u Margo, w meksykańskiej spódniczce i ludowej
bluzce, z długimi włosami spadającymi na nagie ramiona. W tym uśmiechu za-
intrygowała Kate jego szczerość, przypomniała sobie w końcu, że Jacob zrobił
to zdjęcie na prośbę Margo, która została uwieczniona razem z Kate. Obciął je
tak, żeby mieściło się w portfelu, i przy tej okazji usunął wizerunek Margo.
- Nie uświadamiałem sobie, dlaczego wyglądałaś tak pięknie, póki Tom
nie powiedział mi prawdy - rzekł, obserwując jej skupienie. - Wtedy zrozumia-
łem, że ten blask w twoich oczach jest z mojego powodu. Całe lata nosiłem to
zdjęcie wszędzie. To, że je miałem przy sobie, pozwalało mi czuć się jak w
domu, gdziekolwiek się znajdowałem.
Wyciągnął rękę po portfel i spojrzał na nie z sympatią.
- Widzisz, ty chciałaś zostać reporterką - powiedział badając jej twarz,
kiedy znowu usiadła. - Chciałaś trafić do miasta, zależało ci na własnej karierze.
Ja nie miałem ochoty znaleźć się w sytuacji człowieka odtrąconego. Dlatego
stłumiłem uczucie, jakie zacząłem do ciebie żywić i poszukałem sobie powodu
do nienawiści.
Kate czuła, że brak jej tchu. Jacob zaczynał żywić już do niej jakieś uczu-
cie. Nie wiedział wówczas, co ona przeżywa, ale był pewny, że przedkłada ka-
rierę nad małżeństwo. O ironio...
- Pojechałam do Chicago, żeby nie męczyć tobą serca - wyznała. - Wszy-
scy myśleliśmy, że kiedyś ożenisz się z Barbarą, bo tak jak ty jest bogata, piękna
i inteligentna.
- Bzdury - stwierdził zwięźle. - Była dobra jako dekoracja. Zależało mi na
kobiecie, która chciałaby zajść ze mną w ciążę i spędzić życie mając przed sobą
bydło, tumany kurzu i siano.
- Och. - Rozchyliły jej się usta.
- Rancho rodzinne, podobnie jak farma rodzinna, zaczyna odchodzić w
przeszłość, Kate, a wiesz, dlaczego? Bo ludzie na farmach nie mają już gromady
dzieci. To niemodne. Mają jednego, dwóch synów. Często syn nienawidzi wsi,
więc ucieka. Ojciec się starzeje i sprzedaje farmę.
Wydął wargi i swymi ciemnymi oczami zaczął powoli błądzić po wyso-
kiej, smukłej sylwetce Kate.
- Moglibyśmy razem wyprodukować mnóstwo dzieci.
Zaparło jej dech. A on śmiał się, złośliwie, prowokacyjnie.
- Małych kowbojów - powiedział cicho. - Małych dziewczynek do doglą-
dania krów. Mógłbym się nawet nauczyć przewijać i karmić z butelki, chyba że-
byś ty karmiła je piersią.
Jego ciemne oczy powędrowały ku jej piersiom.
- O Boże, Kate, byłbym zachwycony mogąc patrzeć, jak je karmisz -
szepnął z zapałem.
Teraz już drżała. Kochała go tak żarliwie. A on chciał mieć dzieci; dzieci
związałyby ich ze sobą. Ale choć bardzo tego pragnęła, zdawała sobie jednak
sprawę, że ich małżeństwo byłoby tylko parodią małżeństwa. Kiedyś Jacob po-
kochałby nieuchronnie inną kobietę i porzuciłby Kate. Sama jej miłość nie wy-
starczała do zbudowania przyszłości.
- Nie. - Wydusiła z siebie to słowo, nie patrząc mu prosto w oczy. - Przy-
kro mi. Nie mogę.
Ruszyła z powrotem do drzwi.
- Niech to diabli, przecież mnie kochasz! - powiedział zdesperowany.
- Miłość jednej strony nie wystarczy - stwierdziła z żalem w głosie Kate. -
Później nie wystarczałoby ci to. Jacobie, kiedyś zrozumiesz, że było to tylko po-
żądanie z domieszką litości.
Otworzyła drzwi, ukrywając przed nim łzy, których nie powinien był zo-
baczyć.
- Dobranoc.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Jacob zaklął głośno. Na jej odejście pa-
trzył z bezradnością, jakiej jeszcze nigdy nie przeżywał. Niech diabli porwą ko-
biety, kobiecą logikę i wszystko razem! Gdyby czuł się trochę lepiej i gdyby ona
była całkiem zdrowa, zbiłby wszystkie jej argumenty. Ale tak jak się rzeczy
miały, nie mógł zrobić nic. Opadł z ciężkim westchnieniem na poduszki i za-
mknął oczy.
Obudził się z zupełnie nowym pomysłem. Być może powinien zmienić
taktykę.
Kate siedziała przy śniadaniu z bladą twarzą, z oczami opuchniętymi, jak-
by całą noc przepłakała. Jacob westchnął, kiedy to zobaczył. Nie do wiary, że
jest taka uparta. Wciąż chroniła go przed nim samym.
- Czy chcesz dzisiaj obejrzeć oranżerię? - zapytał Jacob, uśmiechając się
porozumiewawczo do ojca, kiedy ten zajął swoje miejsce u szczytu stołu i przy-
sunął sobie półmisek z bekonem. Jacob był jeszcze trochę schrypnięty i słaby,
ale już na najlepszej drodze do wyzdrowienia.
- Oranżerię? - powtórzyła Kate z uniesioną filiżanką. Od razu rozpogodzi-
ła się. - Czy to znaczy, że jest skończona?
- Czy wczoraj nie brakowało ci stukania młotkiem? - spytał Jacob z lekką
przekorą. - Tak, skończyli ją. I to w porę, bo już niedaleko do pierwszego śnie-
gu. Kazałem im dodać awaryjną prądnicę i instalację ogrzewczą, żebyś nie mia-
ła kłopotów z energią. Jeśli się postarasz, w grudniu będziesz miała truskawki.
- Truskawki w grudniu.
Kate westchnęła. Ale zaraz spojrzała na niego i zrzedła jej mina, gdy so-
bie uświadomiła, że w grudniu już jej tu nie będzie. Okazała się szlachetna i dała
mu kosza. Już wkrótce będzie w Chicago, zajęta szukaniem pracy.
- Skąd taka smutna mina? - zapytał.
- Nie będzie mnie tutaj - odrzekła. - To znaczy w grudniu.
- Będziesz - stwierdził pogodnie. - Pobierzemy się.
- O nie! - odparowała zaciskając usta. - Omówiliśmy to wszystko wczoraj
wieczorem, Jacobie.
- Ty omówiłaś, nie ja.
Położył sobie na talerz jajka i biskwit grubo posmarowany przecierem
jabłkowym.
- Czy możesz mi wlać trochę kawy, kochanie?
- Dobrze robisz, synu. Po prostu nie zwracaj uwagi na słowa Kate i ożeń
się z nią tak czy inaczej - pochwalił Hank. - Widzisz, Kate - zaczął ją zachęcać,
kiedy spojrzała na niego ze zdziwieniem - powinnaś zrozumieć, jak bardzo nam,
Janet i mnie, zależy na tym, żeby go ożenić. On ma znacznie lepszy humor, od-
kąd ty tu jesteś. Nie chcielibyśmy, żeby wrócił do dawnego sposobu bycia.
- Wszystko mi jedno, do czego on powróci. Nie mogę za niego wyjść -
powiedziała z uporem Kate.
- Jest bogaty - zachęcał Hank. - Przystojny. Rozpieszczałby cię. Miałabyś
mnóstwo dzieci, a ja bym ich pilnował...
- Nic z tego - zaprotestował gwałtownie Jacob. - Nie pozwolę, byś uczył
moich synów grać w bilard i w oko i pić whisky!
- Hm, tobie to nie zaszkodziło, Jay - odparł rozsądnie Hank.
- To on ci pozwalał pić whisky, jak byłeś małym chłopcem? - spytała z
szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami Kate.
- Oczywiście - odpowiedział cicho. - Pozwalał nam robić, co nam się po-
dobało. Dzięki temu nie podkradaliśmy jego butelek whisky i nie wkładaliśmy
mu na noc rzepów do łóżka.
- Ty mały potworze - zganiła go Kate.
- Miałem też dobre cechy - odrzekł Jacob.
- Czyżby? - spytał zaintrygowany Hank.
- A poza tym kocham cię - odezwał się do niego cicho Jacob.
- Cieszę się, ale powinieneś ćwiczyć się w mówieniu tego do Kate. Cze-
mu nie zabierasz jej, żeby zobaczyła tę oranżerię?
- Miałem taki zamiar. Obejdę się bez twoich nietaktownych zachęt, ale
dziękuję.
- Nie ma za co, synu - powiedział niewinnie Hank i zajął się jajkami na
swoim talerzu.
Jacob dopił kawę i gdy się przekonał, że Kate też skończyła śniadanie, po-
mógł jej wstać i poprowadził przez hol do tylnych drzwi domu.
- Idziesz pokazać Kate oranżerię, czy tak? - spytała ze znaczącym uśmie-
chem Janet i z wyrazem aprobaty na twarzy popatrzyła kolejno na oboje. - Ten
dzień nadaje się do tego.
Jacob powiedział coś półszeptem i wyprowadził Kate.
- Janet jest jedyna w swoim rodzaju - stwierdziła ze śmiechem Kate i
spojrzała na niego.
- Dzięki Bogu - odpowiedział natychmiast. Kate pokręciła głową.
- To rancho przypomina pole bitwy. Czy ty, Janet i twój ojciec walczycie
bez przerwy?
- Tylko za dnia.
Splótł jej palce ze swoimi i uśmiechnął się do niej. Dzień był słoneczny,
ciepły, nietypowy dla tej pory roku; Jacob miał na sobie tylko koszulę. Ona była
w dżinsach, tak jak i on, i w niebieskiej bluzce z zadrukowanego perkalu, bardzo
podobnej do jego koszuli.
- Pasujemy do siebie - powiedziała bez zastanowienia.
- To prawda. - Mocniej ścisnął jej dłoń. - Przekonamy się, że mamy dużo
wspólnych cech. Oboje kochamy wieś, jesteśmy zagorzałymi miłośnikami natu-
ry i, jeśli dobrze pamiętam, ty nawet lubisz zwierzęta.
- To nie wystarczy. Proszę cię, nie dręcz mnie, Jacobie - poprosiła spokoj-
nym tonem.
- Chcesz wyjść za mnie.
- Niczego bardziej nie pragnę - zgodziła się cichym, ochrypłym głosem. -
Z wyjątkiem twojego szczęścia.
- Uparta kobieta - westchnął.
- Chyba jestem uparta. I nawet ci jeszcze nie powiedziałam, jak bardzo je-
stem wdzięczna, że pozwoliłeś mi tu przyjechać, bym doszła do siebie.
- Nie mów głupstw - skwitował to; dochodzili właśnie do ogromnej oran-
żerii. - Nie zależy mi na wdzięczności.
- Jacobie, ona jest strasznie duża - stwierdziła niepewnie.
- Mówiłem ci, że planuję parę własnych eksperymentów.
Otworzył przed nią drzwi. Weszła do środka, zaskoczona przestrzenią, z
której będzie mogła korzystać. W przejściach leżały wiórki sosnowe, a stoły cią-
gnęły się przez całą długość budynku. Wszędzie były podłączone węże, a w
skrzynkach wzdłuż ścian znajdowały się pierwsze sadzonki. Kate, oszołomiona,
kręciła tylko głową.
- Nie spodziewałam się czegoś podobnego. Och, Jacobie, to jest... cudow-
ne!
- To dobrze, że ci się podoba. - Uśmiechnął się.
- Podoba się! Jesteś wspaniały! - Spontanicznie odwróciła się i uściskała
go.
Czuł się wspaniale, tuląc jej uległe ciało i widząc jej pogodną, rozpromie-
nioną twarz. Jego ręce powędrowały do jej ramion, żeby ją lekko przytrzymać i
zaparło mu dech. Miał wrażenie, że leci gdzieś. Zakręciło mu się w głowie, gdy
go dotknęła.
- Możesz z niej korzystać - powiedział z ustami przy jej skroni. - Nigdy
przedtem nie dotykałaś mnie dobrowolnie - dodał po chwili.
Uśmiechnęła się z wahaniem.
- Chyba nie - przyznała. - Wydawało mi się zawsze, że masz na szyi nie-
widzialną tabliczkę z napisem: „Nie zbliżać się”.
- A teraz nie mam? - dopytywał się.
- Hm... mniej rzuca się w oczy - odrzekła.
- Skoro tak - szepnął pochylając się - dlaczego mnie nie pocałujesz?
Zabrakło jej tchu. Ta czuła nuta w jego niskim, powolnym głosie też była
czymś nowym. Zamknęła oczy, kiedy jego usta zbliżyły się na tyle, by uwięzić
jej usta, a potem odpowiedziała na pocałunek, wkładając w to całe serce.
Po chwili tym, który się zbyt szybko odsunął, okazał się on.
- Lepiej będzie, jeśli przejrzymy katalogi nasion - wycedził, a oczy, który-
mi patrzył na nią z wysoka, pociemniały z pożądania.
Skoro nie zgodziła się wyjść za niego, nie czuł się - jak przypuszczała -
upoważniony do dalszych oznak miłości. Było to przykre, ale Kate musiała po-
godzić się z faktami.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Kate spędzała większość wolnego czasu bezużytecznie krzątając się po
oranżerii, a Jacob tymczasem próbował zapracować się na śmierć. Przez trzy dni
panował względny spokój. A potem, rano czwartego dnia, zasiadł do śniadania
w okropnym nastroju.
- Nie przejmuję się tym, że nie chcesz za mnie wyjść - powiedział ni stąd
ni zowąd. - Możesz sobie wracać do Chicago i dać się zastrzelić.
- Dziękuję, zrobię to - odrzekła siadając na krześle podsuniętym przez
Hanka. - Cieszy mnie to, że upodobniasz się do dawnego wybuchowego Jacoba.
- Te jajka zwarzyły się pewno - gderała Janet stawiając je gniewnie przed
Jacobem. - Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam żadnego mężczyzny w tak
złym humorze. Kate, chciałabym, żebyś wyszła za niego i wydobyła go z tego
nieszczęścia.
- I ja - westchnął, patrząc na Kate, Hank.
- Ja już nie chcę się z nią żenić! - grzmiał Jacob, nieporadnie krojąc be-
kon. - Ten bekon jest za twardy!
- Czemu więc nie wyjdziesz, nie wykroisz sobie kawałka wołowiny z któ-
rejś ze swoich krów i tego nie zjesz? - odcięła się Janet.
- A te jajka mają smak skóry.
- Wiedziałam, że przez ciebie się zwarzą - odpowiedziała gospodyni.
Wzięła się pod boki i zaczęła go strofować.
- I założę się, że kawa jest za słaba, a biskwity za bardzo się kruszą, jak na
twój gust!
- Właściwie tak - stwierdził Jacob.
- W takim razie możesz jadać śniadania w Blairsville - odparła Janet - bo
tu już nie dostaniesz!
- Zwolnię cię! - zapowiedział jej natychmiast.
- Proszę bardzo. Nawet w piekle nie trafiłby mi się gorszy pracodawca!
Jacob odłożył widelec, wściekle spojrzał na wszystkich i wybiegł z poko-
ju.
- Chwała Bogu, teraz możemy spokojnie jeść - powiedział z westchnie-
niem Hank. Uśmiechnął się do Kate, nieco bledszej niż zwykle. - Jeszcze grasz
na zwłokę, czy tak?
- On mnie nie kocha - odrzekła z uporem. - Nie chcę go wiązać. Jemu się
wydaje, że właśnie tego chce, ale kiedyś może się zakochać.
Hank nie powiedział ani słowa. Uśmiechał się jednak, gdy pochylał się
nad jajkami.
Tego dnia Kate powinna była pojechać na badanie. Była pewna, że zawie-
zie ją Hank albo któryś z pracowników, ale w stojącym przed domem lincolnem
czekał na nią Jacob.
Jak od wielu dni, był nie w humorze. Jak od wielu dni, patrzył na świat
nieprzyjaźnie. Ale otworzył przed nią drzwi samochodu i zachowywał chłodną
uprzejmość, jaka powinna cechować gospodarza.
- Domyślam się, że niezwłocznie wyruszysz do Chicago, skoro tylko le-
karz stwierdzi, że wyzdrowiałaś - powiedział, kiedy leniwie jechali autostradą.
- Chyba tak - odrzekła.
Nie uśmiechała jej się ta perspektywa.
- Nie oczekuj następnych oświadczyn z mojej strony - dodał krótko.
- Nie oczekiwałam ich.
Patrzyła na mijany krajobraz. Tu, w Południowej Dakocie, horyzont wy-
dawał się oddalony o całe lata drogi i miało się wrażenie przestrzeni, swobody.
Kate zastanawiała się, jak żyła przedtem. Ale nie powinna była za bardzo się
przyzwyczajać; wkrótce miała wyjechać.
Jacob zatrzymał się nagle na środku opustoszałej autostrady.
- Czy to dlatego, że przeze mnie seks stał się dla ciebie rodzajem koszma-
ru? - spytał nagle, nie zważając na jej rumieniec. - Czy o to chodzi? Czy boisz
się powierzyć mi jeszcze raz swoje ciało, bo tak bardzo cię zraniłem?
Kate czuła, że płonie.
- Proszę cię Jacobie, nie chcę o tym rozmawiać!
- Powiedz mi tylko prawdę.
- Nie zraniłeś mnie tak bardzo - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - To nie
dlatego, że się ciebie boję.
Westchnął gwałtownie i nacisnął gaz. Wyraz jego twarzy nie był inny,
gdy skręcał na drogę prowadzącą do Blairsville. Już się nie odezwał.
Lekarz przebadał ją, uznał za zdolną do powrotu do pracy i uśmiechał się,
kiedy wychodziła z gabinetu. Jacob zapłacił rachunek - mimo jej sprzeciwów - i
poprowadził ją z powrotem do lincolna.
- Jestem zdrowa - powiedziała. - Oficjalnie mogę wrócić do pracy. Teraz
możesz przestać czuć się winnym - powiedziała półszeptem, siedząc sztywno na
swoim miejscu.
- Umówmy się, że nie mam ci za złe niczego, co się wydarzyło.
Nie słuchał. Jak na tę porę roku dzień był ciepły; Jacob skręcił na boczną
drogę prowadzącą głęboko w las, do ustronnej polanki, gdzie drogę przecinał
strumyk.
- Dlaczego się tu zatrzymujemy? - spytała zaniepokojona.
- Bo jestem śmiertelnie znużony tym, że próbujesz mnie ratować. Dlacze-
góż to sądzisz, że chcę się z tobą ożenić z poczucia winy i litości? Nie jestem
taki głupi, żeby budować długotrwały związek na tego rodzaju piasku uczucio-
wym!
Chciała coś powiedzieć i wyjąkała:
- Więc dlaczego?
- Lubię być z tobą - powiedział lakonicznie. - Bóg raczy wiedzieć dlacze-
go. Przeważnie doprowadzasz mnie do szału. Lubię robić z tobą różne rzeczy,
lubię być z tobą sam na sam.
Powoli przyjrzał się jej twarzy.
- Chciałbym nawet mieć z tobą dzieci. Mimo złego początku staliśmy się
sobie bardzo bliscy przez czas twojego pobytu w Warlance, Kate. Wystarczają-
co bliscy, żeby ryzykować małżeństwo. Przynajmniej tak sądzę.
Trudno było jej zebrać myśli. Po kolei zbijał jej argumenty.
- Chcę wyjść za ciebie - szepnęła łamiącym się głosem. - Chcę tego bar-
dziej niż czegokolwiek na świecie, Jacobie. Ale czy nie widzisz, jakie to
ryzyko?
- Widzę tylko - odpowiedział szeptem na szept - ciało, do którego tęsknię
w ciemności, umysł dopasowany do mojego i kobietę, dla której gotów byłbym
zabijać.
Wiążąc wzrokiem jej oczy, odchylił do tyłu fotel i kolejno odpiął swój i
jej pas. Bez słowa przysunął się do niej.
Był to najpowolniejszy, najbardziej delikatny pocałunek, jakim się kiedy-
kolwiek obdarowali. Czuła obejmujące ją ramiona, jego palce wnikające w jej
włosy, żeby przytrzymać jej głowę tam, gdzie ją chciał zatrzymać, gdy zaczął
całować natarczywiej.
Zdobyła się na zdawkowy protest, który przerodził się w cichy jęk, a po-
tem poddała się jego czułości. Nawoływały się ptaki, hałaśliwy strumień było
słychać nawet przez zamknięte okna. Lekko wiał wiatr.
Obrócił ją i przesunął tak, że leżała na fotelu.
Niewyraźnie usłyszała, że otworzył drzwi, żeby mieli więcej miejsca.
Szum strumienia narastał tak samo jak bicie jej serca. Spojrzała na niego, pozba-
wiona tchu.
Zaczęła coś mówić, ale on uśmiechnął się i pokręcił głową. Znów pochylił
się do jej ciepłych warg i zaczął je pobudzać.
Rozchylił bluzkę, dzięki czemu uzyskał dostęp do koronkowego biustono-
sza. I z tym łatwo sobie poradził. Jego usta znalazły się na miękkiej skórze, po-
budzały, smakowały, przykrywały najpierw jedną wyprężoną pierś, a potem dru-
gą, w ciszy, którą oczekiwanie czyniło coraz gorętszą.
Była to lekcja podniecania. Kate nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego,
ile nerwów ma w ciele ani też, jak czułe one są na ręce i usta mężczyzny. Nie
mogła się nimi nasycić.
Jego koszula zniknęła i już dotykała go na wszelkie sposoby. Poprowadził
jej ręce wzdłuż swoich boków i gdzieś po drodze odkryła, że i jego dżinsy są
rozpięte i że je zsunął.
- Jest biały dzień - szepnęła, bo aż zaparło jej dech, kiedy sobie uświado-
miła, gdzie są, pośrodku pola, a drzwi samochodu są otwarte na oścież.
- A tak, jest - potwierdził cicho, przysuwając się jeszcze bliżej. - Biały
dzień i żadnych sekretów między nami. I pragnę cię do szaleństwa. Chcę, byś
zobaczyła, jak bardzo, wyczuła, jak bardzo.
Pochylił się do jej ust, oddając im hołd natarczywą czułością, a jego serce
biło gwałtownie nad jej wyprężonymi piersiami.
- Nie powinniśmy, Jacobie... - wyszeptała, chociaż jej ciało pulsowało z
podniecenia.
- Chcę mieć w tobie żonę, Kathryn - szeptał tuż przy jej chętnych ustach. -
Chcę, żebyś była matką moich dzieci. Nie proszę, byś oddała mi się po raz dru-
gi, bez zobowiązania z mej strony. Proszę o ciebie na resztę życia. I zamierzam
ci pokazać, ile piękna może być w intymności, jeśli dwoje ludzi dzieli ją bez
egoizmu.
Wyczuwała, jak bardzo jej pożądał. Jego ciało nie miało przed nią tajem-
nic. Kate spojrzała badawczo w jego ciemne oczy.
- To nie jest... tylko pożądanie?
Uśmiechnął się łagodnie.
- Gdyby nie było niczego więcej, nadałaby się jakakolwiek kobieta - po-
wiedział spokojnie.
- A nie każda się nada? - dopytywała się z przejęciem.
Jacob powiódł ustami po jej oczach, po jej nosie.
- Nie pragnę nikogo prócz ciebie, Kate. Nigdy już nie będzie innej kobie-
ty.
- Och, Jacobie, możesz się zakochać... - jęknęła.
- Tak - rzekł tuż przy jej rozchylonych wargach - teraz mogę. Leż spokoj-
nie, skarbie, i pozwól się kochać. Pozwól, żebym ci pokazał, jak to powinno
było się odbyć za pierwszym razem.
Nie odpowiedziała mu. Nie musiała. Jej długie, smukłe nogi poruszyły się
wystarczająco, by wpuścić spragnioną męskość.
- Tym razem - szeptał jej do ust, zaczynając je zmysłowo gryźć - i ty, i ja
razem polecimy w stronę słońca.
- Ktoś może tu przyjść... - zaprotestowała, wypowiadając ostatnią logicz-
ną myśl.
- Nie.
Poruszył się, wciąż delikatnie, oczami więził jej oczy, gdy rozpoczął czułe
przenikanie. Widział, że brak jej tchu, czuł jej dłonie chwytające jego ręce.
- Przyjmij mnie odprężona - szepnął. - Obiecuję, nie będzie wcale bolało.
Złącz się ze mną, Kate. Niech nasze ciała staną się jednym. Nie myśl - wyszep-
tał. - Po prostu połóż się i pozwól mi to wszystko zrobić. Pozwól, żebym cię na-
pełnił rozkoszą. Pozwól, żebym cię uczył.
Drżała. Jacob poruszał się miarowo, a ona czuła go tak jak tamtej nocy.
Tyle że teraz nie bolało. Jej oczy rozszerzały się za każdym powolnym i zręcz-
nym ruchem jego bioder, a on patrzył na nią, dostosowując swoje ruchy do po-
trzeb leżącego pod nim miękkiego ciała. Szeptał różne rzeczy - cudowne, szoku-
jące - i jego ręce naprowadzały ją z niewysłowioną cierpliwością, aż wreszcie
pragnęła go równie namiętnie jak on jej.
Powstrzymała gwałtowny jęk, a on uśmiechnął się ponad własnym pożą-
daniem, bo wiedział, co to znaczy - ten dźwięk, nagły skręt jej ciała i rozszerze-
nie oczu. Tak, teraz to czuła. Wniknął głębiej, natrętniej, a ona zamknęła oczy i
zaczęła wydawać dźwięki, które go roznamiętniały.
Teraz szeptała mu różne rzeczy, różne tajemnice, i on śmiał się, gryzł jej
ramiona, jej usta, jej szyję, a w końcu narastające napięcie wciągnęło ich oboje
w wir gorącej rozkoszy.
Otworzyła oczy, gdy spirala napięcia zaczęła nagle być bardziej wyczu-
walna. Jego twarz była wilgotna od potu, usta miał zaciśnięte i gwałtownie dy-
szał nad nią. Dostosowała się do jego ruchów, starała się go dosięgnąć i gdy jej
palce dotknęły jego twarzy, wszystko wybuchło.
Magia. Szał. Słońce, oślepiające kolory, szum przybrzeżnych fal, gorącz-
kowe zderzenie, które doprowadziło ją do pierwszego w życiu uniesienia. Do
pierwszego raptownego wybuchu ekstazy. Do pierwszego spełnienia.
Bardzo powoli powracały do jej świadomości szum drzew, wiatr i głosy
ptaków. Drżeli oboje. Mocno biło mu serce tuż nad jej piersiami, a jego ciało
lekko pulsowało.
Zaczęła całować go w szyję, podbródek, twarde usta, a on z zaspokajającą
ją gwałtownością odpowiadał pieszczotą na pieszczotę.
- Mój skarbie - szeptał natarczywie. - To było cudowne.
- Tak... - Urzeczona dotykała jego ust, patrzyła mu badawczo w oczy. Na-
gle coś ją tknęło. - Jacobie... ty nie... - Przełknęła ślinę. - Mogłam zajść w ciążę.
Uśmiechnął się leniwie.
- Tak. - Pocałował jej zamknięte powieki, nos, usta. - Jestem senny.
- Ja też. Co teraz zrobimy?
- Oczywiście pobierzemy się - powiedział półgłosem. - I nie proszę cię o
to, Kate. Będziesz niestety musiała obejść się bez oświadczyn, bo nie dostarczę
ci okazji do odtrącenia mnie jeszcze raz.
Ofiarowywał jej niebo, zwłaszcza po tym, co właśnie wspólnie przeżyli.
Jej zatroskane oczy wpatrzyły się badawczo w jego oczy.
- Być może kiedyś się zakochasz - wyszeptała po raz drugi.
- Jeśli to, co właśnie przeżyliśmy, nie była miłość, to co? - zapytał szep-
tem.
Jej powieki znowu się uniosły i znów patrzyła na niego.
Nie chciał tego powiedzieć. Tak mu się wymknęło. Ale kiedy spojrzał na
jej śliczną twarz, potrafił uwierzyć, że właśnie to miał na myśli. Seks nie był
taki nigdy przedtem. Odgarnął jej włosy.
- Nie zadręczaj się teraz żadnymi myślami - szepnął. - Pocałuj mnie.
Zrobiła to, ciepło, delikatnie, a potem on niechętnie odsunął się i z nad-
zwyczajną czułością pomógł jej się ubrać. Między jednym pocałunkiem a dru-
gim pozbierał swoją porozrzucaną odzież i doprowadził się do porządku.
Usiadł z zapalonym papierosem, a ona patrzyła na niego ukryta w jego
objęciach.
- Czy wynagrodziłem ci tamtą noc?
Kate zaczerwieniła się.
- Tak.
- Od tej chwili będzie za każdym razem lepiej. W przyszłym tygodniu po-
bierzemy się. Mam już dla ciebie prezent ślubny, mała Kate - dodał z tajemni-
czym uśmiechem.
- Co to jest? - zapytała.
- Poczekaj, a dowiesz się - poradził i jeszcze raz ją pocałował, spijając
nektar z jej ust.
Westchnął.
- Teraz już nie miej skrupułów. Nikt mnie nie popycha do ołtarza. Zgoda?
Obserwowała jego twarz, zbyt zakochana, żeby znowu odmówić. Gdy
była w jego objęciach, wszystkie szlachetne zasady ulatywały z dymem. Był
nieodparty. Nie mogła z niego zrezygnować.
- Zgoda, Jacobie - wyszeptała.
Po chwili uśmiechnął się i przyciągnął ją bliżej do siebie.
Ceremonia ślubu odbyła się w Warlance, w obecności Margo i Davida,
zdziwionych i zachwyconych tym, że para dawnych wrogów wymieniła obrącz-
ki.
Jacob patrzył rozpromieniony na swą śliczną partnerkę w kilometrach bia-
łej satyny i koronek. Ślubowali sobie w otoczeniu koszów kwiatów, obser-
wowali to Hank, Janet, Margo, David, Tom, garstka sąsiadów i pewna dziwna,
siedząca samotnie kobieta w niebieskim kapeluszu.
Gdy obrączki znalazły się na swoich miejscach i uroczyście zostały wypo-
wiedziane słowa przysięgi, Jacob podniósł woalkę Kate i delikatnie pocałował
swoją żonę. Ceremonia była taka piękna, że Kate płakała. Gdyby ją kochał, czu-
łaby się jak w niebie. Ale - perswadowała sobie - nie powinna pragnąć niemożli-
wego.
- Niepojęte, że ty i stryj Jacob pobieracie się - szepnęła Margo w czasie
krótkiego wypoczynku w sypialni Kate. - Myślałam, że się nienawidzicie.
- Tak było - roześmiała się Kate, przebierając się na niewielkie przyjęcie
w różową sukienkę.
- Czy zauważyłaś tę starszą kobietę, tę w niebieskim kapeluszu? Myśla-
łam, że to siostra Bena Hamlina, ale wygląda na to, że nikt jej nie zna.
Kate zacisnęła usta. A jakże, zauważyła tę kobietę. Było w niej jakby coś
znajomego. Kto wie, czy to nie dawna sąsiadka, która się wyprowadziła, albo
znajoma rodziny.
- O wilku mowa - szepnęła Margo, gdy otworzyły się drzwi. Nieznajoma
miała dyskretny makijaż i, jak na jej wiek, była dosyć atrakcyjna. A ponadto
była zdenerwowana, mięła w szczupłych rękach chusteczkę.
- Kathryn?
Kate zamrugała oczami. Więc ta kobieta ją zna.
- Tak?
- Przepraszam, pójdę poszukać Davida - powiedziała Margo i wyszła z
pokoju.
Kobieta w kapeluszu wpatrywała się badawczo w oczy równie zielone jak
jej własne.
- Nie znasz mnie, prawda? - spytała z wahaniem i jej oczy napełniły się
łzami. - Czy mogłam się spodziewać, że mnie znasz? On wykradł mi ciebie, kie-
dy byłaś jeszcze niemowlęciem...
Oczy Kate rozszerzyły się. Patrzyła na starszą wersję siebie samej. Nic
dziwnego, że ta kobieta wydała się taka znajoma. Powróciło wspomnienie
wszystkich długich lat nienawiści, goryczy, niepokoju, przebrała się miarka.
- Porzuciłaś nas! - oskarżała ją z gniewem Kate. - Odeszłaś od nas, a on
bił i mnie, i Toma!
- On cię wykradł, Kathryn. Wykradł i ukrył, a mnie nie zostało nic. Ani
pieniądze, ani dach nad głową... Wymknęłam się, żeby znaleźć adwokata po to,
by się z nim rozwieść i otrzymać prawo opieki nad tobą i Tomem. Był taki męż-
czyzna, miły, łagodny, który chciał przyjąć was oboje i byłby dla nas bardzo do-
bry po tym, jak... jak twój ojciec stał się potworem.
Zapłakała i westchnęła.
- Wszystko sobie zaplanowałam, a potem on się dowiedział i zanim wró-
ciłam na farmę, już go nie było.
Przytknęła chusteczką do oczu.
- Odjechał z obojgiem moich dzieci, a ja nie miałam nawet na bilet auto-
busowy.
- On... nas wykradł?
- Wykradł, kochanie - powiedziała ochryple kobieta w kapeluszu.
Patrzyła na córkę oczami pełnymi dumy, miłości i bólu.
- Przez dwa lata pracowałam jako kelnerka w barze, żeby zaoszczędzić
tyle pieniędzy, by zacząć szukać, ale wtedy było już za późno.
- A tamten mężczyzna, ten, za którego miałaś wyjść? - spytała Kate.
- Odtrąciłam go - padła niespodziewana odpowiedź. - Czułam się okrop-
nie wiedząc, co ty i Tom przechodzicie. Czy mogłam być tak nieczuła, żeby bu-
dować swoje szczęście na waszym bólu?
Kate odetchnęła powoli, mgliście świadoma tego, że Jacob obserwuje je z
drugiego pokoju. Wpatrzyła się badawczo w oczy matki.
- Przez cały ten czas byłaś sama?
- Przez cały ten czas - odrzekła cicho jej matka. - Wykorzystałam już
wszystkie agendy rządowe i dawno zapomniałam, że matka twojego ojca miesz-
kała w Południowej Dakocie. Rzadko kiedy o niej wspominał. I oto do restaura-
cji, w której pracuję, przyszedł twój mąż i powiedział mi, że ty i Tom żyjecie i
że przywiezie mnie tu, żebym was zobaczyła.
Znowu przez uśmiech przebiły się łzy.
- Od kilku dni płaczę bez ustanku. Jest mi to obojętne, czy mnie nienawi-
dzisz czy nie; wystarczy mi, że mogę na ciebie patrzeć.
- Och, mamo, nie...
Kate rzuciła się matce w objęcia. Kołysała ją, uspokajała ją i czuła, że po-
woli znika jej własny ból, uświadomiła sobie bowiem, jakie musiały być dla
matki wszystkie te lata. Kate miała przynajmniej Toma. Ich matka nie miała ni-
kogo, a tylko straszliwy lęk o dzieci i samotność.
Tom stał teraz uśmiechnięty obok Jacoba i gdy Kate go spostrzegła, zro-
zumiała, że obaj to ukartowali. Gdy Tom dołączył do obu kobiet, matka przy-
garnęła i jego.
- Mój chłopcze - szlochała. - Mój mały chłopcze. Kiedy cię pierwszy raz
zobaczyłam, trudno mi było uwierzyć, że minęło tyle czasu. A teraz odnalazłam
ciebie i Kate, i to jest jakby sen. Jakby kolejny sen, a ja tak się boję, że się prze-
budzę - tak jak zawsze się tego boję - i was nie będzie.
- Nie znikniemy, mamo - śmiał się Tom. - I ty też nie. Kate i ja będziemy
cię przez jakiś czas wozić tam i z powrotem między Południową Dakotą a No-
wym Jorkiem, zanim pozwolimy ci wrócić do domu.
- Oczywiście - potwierdziła Kate, odsuwając się, żeby wytrzeć zaczerwie-
nione oczy.
- Byłabym zachwycona - powiedziała promieniejąc ich matka. - Napraw-
dę. A poza tym chyba powiem „tak” mężczyźnie, który mi się od dwudziestu
dwóch lat oświadcza...
Kate otworzyła usta ze zdziwienia.
- On jeszcze na ciebie czeka, po tylu latach?
- Miłość się nie zużywa, Katie - powiedziała jej matka z uśmiechem
świadczącym o mądrości życiowej i znajomości świata. - Nie zużywa się, jeśli
istnieje naprawdę. Tak. On jeszcze czeka. I ja czekałam, póki nie odnalazłam
moich maleństw.
- Ładne maleństwa.
Tom uśmiechał się porozumiewawczo do siostry.
- Skoro już o maleństwach mówimy - odezwał się Jacob, który dołączył
do nich, żeby zaborczym gestem objąć Kate - mam nadzieję, że polubi pani
wnuki. Kate i ja planujemy dużą rodzinę.
- Byłabym zachwycona.
Pani Walker westchnęła spoglądając na nich kolejno.
- Ale akurat teraz chciałabym sobie obmyć twarz. Wyglądam pewno
strasznie.
- Tak, a potem wróć zaraz. Mamy sobie tyle do powiedzenia - powiedzia-
ła łagodnym tonem Kate.
Pani Walker dotknęła włosów Kate i policzka Toma i trochę pociągając
nosem odeszła do sypialni.
- Och, Jacobie - westchnęła Kate, przyglądając się świeżo poślubionemu
mężowi. - Od jak dawna to planowałeś?
- Od kilku tygodni. Tom mi pomógł. - Uśmiechnął się. - Sądziliśmy, że
może zechcesz się przekonać, co to znaczy mieć matkę.
- Tak się cieszę - powiedziała serdecznie Kate i uścisnęła Toma. - Czy
ona nie jest miła?
- Nasza matka musi być miła - powiedział z przyganą Tom. - A teraz wy-
baczcie, pójdę po poncz.
- Czy jesteś szczęśliwa? - spytał spokojnie Jacob, przypatrując się Kate. -
To było cholerne ryzyko, ale chyba poszło całkiem gładko.
- Przez wszystkie te lata miałam do niej żal, a ona była tak samo nieszczę-
śliwa jak my.
Kate westchnęła i spojrzała na Jacoba.
- Jak mogłam być taka ślepa?
- Czy czasami wszyscy nie bywamy ślepi? - zapytał.
Delikatnie dotknął jej włosów, zachwycony ich jedwabistością. Była pięk-
na w tej prostej i gustownej sukience, a on sprawiał wrażenie gotowego umrzeć
za nią. Teraz należała do niego i wydawało mu się, że od razu zniknęły wszelkie
bariery. Pociągnął ją w głąb holu, z dala od oczu ciekawych ludzi.
- Byłem ślepy, prawda, Kate? Nie miałem pojęcia, ile dla ciebie znaczę...
Mój Boże - szeptał - już nigdy się nie dowiesz, przez co przeszedłem w ciągu
tych pierwszych dwudziestu czterech godzin po tym, jak cię postrzelono. Mój
świat zawalił się w gruzy. Gdyby stało się z tobą coś złego, to nie wiem, czy w
ogóle mógłbym dalej żyć.
Nie była pewna, że słyszy jego. Patrzyła bezradnie na tę surową twarz,
chłonąc każde słowo.
- Czułeś się odpowiedzialny - szepnęła. - Nie było potrzeby...
- Ja... cię kochałem - wyszeptał, wydobywając z siebie te słowa z bólem,
którego nie potrafił już stłumić. Spuścił wzrok na jej łono, by nie dostrzegła wy-
razu jego oczu. - Od dawna. Ale widywałem, co miłość wyrządza mężczyznom,
dając kobietom przewagę nad nimi. Moja rodzona matka zadręczyła Hanka pra-
wie na śmieć, bo on ją kochał. Nie chciałem, żeby mnie to spotkało. I dlatego
przekonałem sam siebie, że czuję tylko pożądanie.
Roześmiał się z goryczą, unosząc ku niej pełen udręki wzrok.
- Ale nie widać było poprawy, Kate. Wróciłem do domu, upiłem się i po-
zostawałem pijany, wciąż słysząc twój płacz. - Niespokojnie zmienił pozycję,
wpatrzony spragnionymi oczami w jej napiętą twarz. - A później zamierzałem
pojechać i rozmówić się, ale ty zostałaś postrzelona. Wówczas Tom mi wszyst-
ko opowiedział. - Jacob zamknął oczy. - I świat pogrążył się w ciemności.
Kate dotknęła ostrożnie, z wahaniem jego twarzy; jej palce drżały.
- Och, Jacobie!
- Kocham cię - wyszeptał gwałtownie. - Zawsze cię kochałem.
Nie próbowała mu odpowiedzieć. Uniosła się i ustami przywarła delikat-
nie do jego twardych ust. Podniósł ją i przytrzymał tuż przy swoim ciele. Poca-
łował ją, a ona odpowiedziała. Jego ręce sprawiły jej ból, a ona była zadowolona
z ich mimowolnej gwałtowności, pojmując namiętność, o której świadczyły. I
ona ją czuła, cała płonęła, jej usta żądały tego samego co jego usta. Nagle jęknę-
ła, nogi zaczęły jej drżeć i Jacob odsunął się.
Jego surowa twarz zesztywniała z namiętności.
- Pragnę cię - szepnął gwałtownie. - Pragnę, żeby było nam tak jak w tam-
ten dzień, w samochodzie. Chcę się z tobą kochać i wiedzieć, że ty kochasz
mnie tak samo jak ja ciebie.
Ustami dotykała jego podbródka, jego szyi, drżąc z podniecenia.
- Ja też tego chcę - szepnęła.
- Nie kuś mnie - mruknął, pochylając się, żeby ją pocałować. - Goście we-
selni chyba nigdy nie wracają do domów - poskarżył się.
- To ty nalegałeś, by zaprosić aż tyle osób - szepnęła tuż przy jego ustach.
- Niech diabli porwą moją głupotę - powiedział półgłosem.
- Możemy napić się ponczu i zjeść ciasta...
- Nie chcę ponczu ani ciasta. Chcę całych akrów łóżka i ciebie pośrodku,
choćbyśmy nawet mieli się tylko tulić...
- Wy tam, przestańcie - zawołał Tom.
Jego matka przytrzymała go za ramię, gdy z przekornym uśmiechem sta-
nął przed Jacobem i Kate.
- Na to macie całe życie, ale tylko kilka cennych godzin do spędzenia z
rodziną, dopóki nie wywiozę mamy do Nowego Jorku.
- Chyba masz rację - stwierdził Jacob, tłumiąc namiętność.
Uśmiechnął się ciepło do Kate.
- Resztę życia spędzimy razem.
Kate odgarnęła do tyłu zmierzwione włosy, piękniejsza niż kiedykolwiek
przedtem, z roziskrzonymi zielonymi oczami, twarzą rozjaśnioną miłością i
śmiechem.
- Jaka to piękna myśl - szepnęła do Jacoba.
DIANA PALMER
NIE DO PARY?
PROLOG
Delikatna twarz na nakrochmalonej białej poduszce była blada i nierucho-
ma. Mężczyzna patrzył na nią z góry z trudnym do ukrycia uczuciem nie znane-
go sobie niepokoju. Przez lata trzymał swoje emocje pod kontrolą. Czułość była
luksusem, na jaki żaden najemnik, a już najmniej ktoś z reputacją Diega Lare-
mosa nie mógł sobie pozwolić.
Ale to nie była obca kobieta i emocje, które odczuwał patrząc na nią, były
dość pomieszane. Nie widział jej od pięciu lat, a mimo to nie wydawała się star-
sza nawet o dzień. Powinna mieć dwadzieścia sześć lat, pomyślał nieobecny du-
chem. Sam miał lat czterdzieści.
Nie spodziewał się, że będzie nieprzytomna. Kiedy nadeszła do niego
wiadomość ze szpitala, nieomal ją zlekceważył. Melissa Sterling zdradziła go
dawno temu. Nie miał ochoty na odnawianie przykrej znajomości, ale z poczu-
cia obowiązku i z ciekawości przyjechał do południowej Arizony. Ale to nie
była pułapka, jak poprzednio. Kobieta była ranna i bezradna, lecz żyła, choć
przez cały ten czas uważał ją za umarłą.
Wysoki, ciemny, w nieskazitelnym, ciemnoszarym garniturze, odwrócił
się, aby bezmyślnie popatrzeć przez szybę na dobrze utrzymane podłogi przed
separatką Melissy Sterling. Nosił wąsy, których nie miał w owe dramatyczne
dni, jakie z nim dzieliła. Był trochę bardziej muskularny i trochę starszy. Ale
lata podkreślały jedynie jego dobry wygląd i czyniły go dojrzalszym. Prześliznął
się spojrzeniem ciemnych oczu w stronę łóżka, na którym spoczywało smukłe
ciało tej kobiety, tej obcej, która schwytała go w pułapkę małżeństwa, a potem
porzuciła.
Jak na kobietę Melissa była wysoka, choć on był od niej znacznie wyższy.
Miała długie, faliste blond włosy, które kiedyś sięgały niżej talii. Obcięła je.
Okalały teraz jej owalną, mizerną twarz. Miała niebieskie cienie pod zamknięty-
mi oczami i doskonałe w kształcie usta, niemal tak samo blade jak jej twarz;
prosty nos marszczył się lekko w proteście przeciwko przymocowanym do nie-
go rurkom, które tłoczyły powietrze. Wokół pełno było sprzętu elektronicznego
i przewodów, które prowadziły do różnych monitorów.
Wypadek - powiedział dzień wcześniej przez telefon lekarz dyżurny. -
Jest gorzej niż źle.
To była katastrofa lotnicza, którą cudem przeżyli ona, pilot i kilku innych
pasażerów samolotu z Phoenix. Samolot rozbił się na pustyni w pobliżu Tucson;
przywieziono ją tu nieprzytomną. Personel ostrego dyżuru znalazł w portfelu
zniszczony, starannie złożony dokument, który zawierał informację o jej stanie
cywilnym. Był to akt ślubu napisany po hiszpańsku; wyblakły atrament za-
świadczał, że jest żoną niejakiego Diega Laremosa z Dos Rios w Gwatemali.
Lekarz upierał się, że Diego jest jej mężem, a skoro tak, to czy zgadza się na na-
tychmiastową operację dla ratowania jej życia?
Niezbyt chętnie sięgając pamięcią wstecz pytał, czy nie ma innych bli-
skich, ale lekarz powiedział, że tych trochę żałosnych resztek bagażu nie zawie-
rało żadnej wskazówki. Diego pozostawił więc swoją gwatemalską farmę na ła-
sce własnej, najemnej bandy i udał się samolotem z miasta Gwatemala do Tuc-
son.
Nie spał przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny.
Kobieta w łóżku poruszyła się nagle z jękiem. Jej wielkie i łagodne, szare
oczy były jedynym widocznym znakiem związków krwi z matką Melissy, Gwa-
temalką, której zdrada ściągnęła cierpienie i... niesławę na całą rodzinę Laremo-
sów.
Spojrzeniem ciemnych oczu ogarnął jej blade, zastygłe rysy i myślał, jak
to się stało, że on i Melissa mogli w ogóle do czegoś takiego doprowadzić...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Była mglista, deszczowa pogoda, ale to akurat nie przeszkadzało Melissie
Sterling. Zmokniecie nie wydawało się wygórowaną ceną za kilka drogich chwil
z Diegiem Laremosem.
Jego rodzina posiadała od czterech pokoleń fincę, gigantyczną gwatemal-
ską farmę, która graniczyła z ziemią jej ojca. Obydwie rodziny były zwaśnione
ze sobą z powodu, jaki dała nieżyjąca już matka Melissy. Mimo to dziewczyna
uwielbiała syna i spadkobiercę Laremosów. Wydawało się, że ta dziewczęca ad-
oracja jest mu obojętna.
Ostatniej nocy szalała burza. Melissa pojechała konno do małego domku
mamy Chavez, aby sprawdzić, czy staruszka czuje się dobrze. I okazało się, że
Diego, zaniepokojony o swoją starą nianię, również zajrzał tam w tym samym
celu. Przyniósł melony i ryby, a teraz odprowadzał Melissę do domu jej ojca.
Pod panamą Diega czerniała gęstwina włosów. Czuło się chłodne opano-
wanie, które graniczyło z zarozumiałością. Nigdy nie musiał podnosić głosu na
służących; Melissa tylko raz widziała go w bójce. Był godny, powściągliwy i
wydawało się, że nie ma żadnych słabości. Ale był tajemniczy. Często znikał na
całe tygodnie i pewnego razu wrócił z bliznami na policzku, utykając. Melissa
była bardzo ciekawa, ale nie zapytała, co się stało.
Mimo, że miała już lat dwadzieścia, ciągle jeszcze była nieśmiała w obec-
ności mężczyzn, a zwłaszcza Diega. Uratował ją kiedyś, gdy zgubiła się podczas
deszczu w lesie, poszukując ruin z czasów Majów i od tamtej chwili kochała się
w nim potajemnie.
- Przypuszczam, że twoja babka i siostra umarłyby, gdyby wiedziały, że
jestem o krok od ciebie - westchnęła.
- Nie darzą twojej rodziny nadmierną sympatią, to prawda... - zgodził się.
- Moi krewni nie mogą zapomnieć, że Edward Sterling porwał novię memu ojcu
w przeddzień ich ślubu i że z nią uciekł.
- Mój ojciec kochał ją i ona go kochała - powiedziała broniąc się Melissa.
- Twój ojciec tak czy owak mógł zawrzeć z nią jedynie małżeństwo aranżowane,
nie z miłości. Był znacznie starszy od mojej matki. Ponadto od lat był wdow-
cem.
- Twój ojciec jest Anglikiem - powiedział Diego chłodno. - Nigdy nie ro-
zumiał naszego sposobu życia. Tu honor jest życiem sam w sobie. Kiedy ukradł
kobietę zaręczoną z moim ojcem, pohańbił rodzinę. - Diego spojrzał na Melissę,
nie dodając, że jego ojciec liczył także na dziedzictwo jej nieboszczki matki, bo
chciał odbudować fortunę rodową. Diego uważał, że postawa ojca miała na
względzie raczej interes, ale stary mężczyzna, na swój chłodny sposób, był przy-
wiązany do Sheili Sterling.
Diego ściągnął cugle wierzchowca i utkwił wzrok w Melissie, obejmując
spojrzeniem jej wiotkie ciało w dżinsach i różowej koszuli, rozpiętej aż po pełne
piersi. Nie mógł sobie pozwolić na romans z córką kobiety, która okryła niesła-
wą jego rodzinę.
- Twój ojciec nie powinien ci pozwalać na takie włóczęgi - powiedział
nieoczekiwanie, łagodząc wymowę słów nieśmiałym uśmiechem. - Zaczynają tu
działać partyzanci. Jest niebezpiecznie.
- Nie myślałam o tym - powiedziała.
- Nigdy tak nie rób, chica - szepnął, naciągając kapelusz skosem na czoło.
- Twoje fantazje przyniosą ci pewnego dnia zgubę. To groźne czasy.
- Zawsze jest groźnie - powiedziała z płochliwym uśmiechem. - Ale ja
czuję się z tobą bezpiecznie.
- To najniebezpieczniejsza fantazja ze wszystkich - powiedział z zadumą -
ale niewątpliwie nie zdajesz sobie jeszcze z tego sprawy. Ruszaj, trzeba stąd
iść...
- Chwileczkę. - Wyjęła aparat fotograficzny z kieszeni i nastawiając na
niego, odpowiedziała uśmiechem na jego grymas: - Wiem, co myślisz: nigdy
więcej. Ale cóż mogę poradzić, jeśli trudno mi znaleźć właściwą perspektywę
na obrazie, na którym cię maluję? Potrzebny mi jeszcze jeden kadr. Jeden, obie-
cuję.
- Nacisnęła migawkę, zanim zdołał zaprotestować.
- Ten słynny obraz zabiera ci bardzo wiele czasu, niña - powiedział. - Pra-
cujesz nad nim już osiem miesięcy, a ja jeszcze nie mogłem nawet rzucić na nie-
go okiem.
- Pracuję wolno - odpowiedziała wymijająco. Fotografia miała być doda-
na do kolekcji zdjęć, nad którymi siadała, aby powzdychać w zaciszu własnego
pokoju. Aby pomarzyć, ponieważ marzenia były raczej wszystkim, co mogła
przeżyć z Diegiem. Wiedziała to dobrze. Jego rodzina byłaby przeciwna nawet
jakiejkolwiek wzmiance o możliwości pobytu Melissy pod ich dachem, podob-
nie zresztą jak o ich przyjaźni.
- Kiedy wybierasz się na studia?
- Niebawem, jak sądzę. Wyprosiłam rok po szkole, żeby pobyć z tatą, ale
ten zamęt bardzo go niepokoi. Zamierza mnie stąd wysłać. A ja nie chcę jechać
do Stanów. Chcę być tutaj.
- Twój ojciec słusznie nalega - mruknął Diego, choć nie chciał myśleć o
przejażdżkach po swoich włościach bez szans na spotkanie Melissy. Przyzwy-
czaił się do niej. Dla mężczyzny światowego, doświadczonego i cynicznego, ja-
kim stał się przez lata, Melissa była haustem wiosennego powietrza. Bał się, że
gdyby mu dano szansę, mógłby ulec pokusie jej rozkosznego, młodego ciała.
Była smukła i wysoka, miała długie, opalone nogi, piersi o właściwym kształcie
oraz zgrabnie wciętą talię. Nie była piękna, lecz jej ciemna twarz wspaniale pre-
zentowała się w oprawie długich jasnych włosów. Odpowiednio ubrana i wy-
szkolona byłaby wyjątkową... gospodynią, żoną, z której mężczyzna mógłby być
dumny.
Ale Diego nie zamierzał myśleć o Melissie w taki sposób. Gdyby kiedy-
kolwiek miał się ożenić, jego żoną byłaby Gwatemalka z dobrej rodziny, nie zaś
kobieta, której ojciec raz już zhańbił nazwisko Laremosów.
- Jesteś teraz prawie zawsze w domu - powiedziała Melissa, kiedy jechali
stępa wzdłuż doliny w pobliżu wulkanu Atitlán, widocznego na tle zielonej
dżungli. Kochała Gwatemalę, lubiła wulkany i jeziora, rzeki i rozległe doliny.
Kochała zwłaszcza tajemnicze ruiny Majów, te, których odkrycie było taką sen-
sacją.
- Farma pochłania większość mojego czasu od dnia śmierci ojca - odrzekł.
- Ponadto zrobiłem się za stary, aby zajmować się pracą, do której przywykłem.
- Nigdy o tym nie mówiłeś. Co to za praca?
- Owszem, byłoby o czym mówić. - Uśmiechnął się niepewnie. - Jak idzie
twojemu ojcu z kompanią bananową? Wyrównali mu straty z powodu burzy?
Tropikalna burza zniszczyła plantację bananów, w której ojciec Melissy
miał znaczne udziały. Tegoroczne zbiory były bardzo nędzne. Podobnie jak Die-
go, jej ojciec inwestował także w inne branże, na przykład w hodowlę bydła,
które pasło się na terenach sąsiadujących z ziemiami Laremosów. Ale tradycyj-
nie na owocach zarabiało się najwięcej.
- Nie wiem - potrząsnęła głową. - Nie rozmawia ze mną o interesach. Są-
dzę, że myśli, iż jestem zbyt tępa, aby je zrozumieć. - Uśmiechnęła się, będąc
myślami daleko, przy małej książce, na którą trafiła niedawno w kufrze matki. -
Wiesz, mój tata bardzo się zmienił od czasu, kiedy matka go poznała. Jest dziś
stateczny i spokojny. Mama pisała, że kiedy się pobrali, zawsze znajdował się w
samym centrum spraw, był bardzo odważny i lubił ryzyko...
- Myślę, że jej śmierć trochę go zmieniła, maleńka - powiedział Diego,
nieobecny duchem.
- Być może - odrzekła. - Apollo mówił, że byłeś najlepszy tam, w tej swo-
jej robocie - dodała szybko. - I że któregoś dnia może opowiesz mi o tym.
Patrząc jej w oczy, powiedział półszeptem:
- Moja przeszłość jest czymś, o czym nigdy nie zamierzam z kimkolwiek
rozmawiać. Apollo nie ma prawa mówić ci takich rzeczy.
Głos zmroził ją, ponieważ zabrzmiał lodowato. Zmieniła nerwowo temat.
- To miły człowiek. Kiedyś, podczas burzy, pomagał tacie spędzić zabłą-
kane krowy. Musi być dobry w tym, co robi, inaczej nie chciałbyś go trzymać.
- Jest dobry - powiedział, notując w pamięci, że musi poważnie porozma-
wiać z tym czarnym amerykańskim eks-żandarmem, który był jednym z człon-
ków jego bandy najemników - ale to nie oznacza, że może dyskutować z tobą na
mój temat.
- Nie złość się na niego, proszę - powiedziała łagodnie. - To była moja
wina, nie jego. Przepraszam, że go zapytałam. Wiem, że jesteś bardzo skryty, je-
śli idzie o twoje życie prywatne, ale chciałam wiedzieć, dlaczego wróciłeś wte-
dy do domu tak bardzo poraniony. - Spuściła oczy. - Martwiłam się.
Nie mógł jej mówić o swojej przeszłości. Nie mógł jej powiedzieć, że był
najemnikiem, którego praca polegała na niszczeniu pewnych miejsc i – czasem -
ludzi. I że była to bardzo dobrze płatna praca i że jedynym, czym się w takiej
pracy ryzykuje, jest własne życie. Jego sekretne operacje okryte były tajemnicą.
Wiedzieli o nich jedynie urzędnicy państwowi, którym wyświadczał czasem
przysługi. A co się tyczy przyjaciół i znajomych, nie musieli wiedzieć, skąd ma
pieniądze na utrzymywanie gospodarstwa...
- No importa. Powinnaś wyjść za mąż - powiedział niespodziewanie. - Już
czas, aby twój ojciec znalazł ci narzeczonego.
- Sama sobie znajdę męża. Nie chcę, aby mnie obiecano jakiemuś bogate-
mu staruchowi z myślą o pomnożeniu rodzinnej fortuny.
Diego uśmiechnął się.
- Och, niña, to młodzieńczy idealizm. Kiedy osiągniesz mój wiek, znikną
wszystkie jego ślady. Namiętna miłość nie trwa długo.
- Mówisz takim chłodnym tonem - powiedziała półgłosem. - Nie wierzysz
w miłość?
- Miłość jest słowem, którego nie znam - odrzekł niedbale. - Nie interesu-
je mnie.
Melissa doznała zawrotu głowy i poczuła lęk. Zawsze uważała, że Diego
jest równie romantyczny jak ona. Nie chciała myśleć o tym, że może poślubić
kogoś innego, ale miał już trzydzieści pięć lat i wkrótce powinien zacząć myśleć
o spadkobiercy.
- To bardzo cyniczna postawa.
Popatrzył na nią, unosząc czarne brwi.
- Należymy do dwóch różnych światów, wiesz o tym? Mimo twego gwa-
temalskiego wychowania i świetnej znajomości hiszpańskiego rozumujesz cią-
gle jak Angielka.
- Zapewne odziedziczyłam po matce znacznie więcej, niż sądzisz - wy-
znała z zakłopotaniem. - Była Hiszpanką, ale uciekła z pierwszym drużbą z wła-
snego ślubu.
- Nie ma z czego żartować.
Odgarnęła do tyłu długie włosy.
- Nie pesz mnie, Diego - napomniała go delikatnie. - Nie to miałam na
myśli. Ja naprawdę jestem bardzo tradycyjna.
- Oczywiście, tego jestem pewien - powiedział. Ich spojrzenia spotkały
się; odczekał, aż się zarumieni. - Nawet moja prababka aprobuje to, że ojciec
trzyma cię twardą ręką. Dwadzieścia lat i ani wieczoru z młodym mężczyzną
poza polem obserwacji taty.
Nie wytrzymała jego przenikliwego spojrzenia.
- Nie tak wielu młodych mężczyzn składa mi wizyty. Nie jestem dzie-
dziczką i nie jestem piękna.
- Piękno jest przelotne; charakter trwa. Dla mnie jesteś w porządku, pequ-
eña - powiedział miękko. - W swoim czasie młody człowiek przyjdzie z kwiata-
mi i zaproponuje ci małżeństwo. Nie trzeba się spieszyć.
- Więc tak myślisz - powiedziała żałośnie. - Spędzam całe moje życie sa-
motnie.
- Samotność jest ogniem, który hartuje stal - pocieszył ją. - Korzystaj z
tego. Da ci to w przyszłości pogodę ducha, którą nauczysz się cenić.
Spojrzała na niego pytająco.
- Założę się, że ty życia nie spędzasz samotnie?
- Nie całkiem, być może. - Wzruszył ramionami. - Ale od czasu do czasu
lubię swoje własne towarzystwo. Lubię także zapach kawowych krzewów,
wdzięczne ruchy liści palmy bananowej, parny wiatr na twarzy, dumne ruiny
Majów i wyniosłe wulkany. Oto moje dziedzictwo. Twoje dziedzictwo - dodał z
czułym uśmiechem. - Pewnego dnia uznasz to za najszczęśliwszy okres w swo-
im życiu. Nie marnuj go.
To możliwe, pomyślała z zadumą. Poczuła niemal dreszcz rozkoszy, ma-
jąc go tak blisko siebie. Tak, to był dobry czas, czas pełni życia i miłości. Nie
życzyłaby sobie niczego więcej.
Zsiadł z konia i zdjął ją z siodła, objąwszy szczupłymi, mocnymi i pewny-
mi dłońmi w talii. Przez krótką chwilę trzymał ją w taki sposób, że ich spojrze-
nia spotkały się i coś mignęło w jego ciemnych oczach. Ale zaraz zgasło; posta-
wił ją na ziemi i cofnął się.
Odchyliła głowę, broniąc się przed ledwo wyczuwalnym zapachem skóry
i tytoniu, którymi przesiąkła jego biała koszula. Tak bardzo chciała wspiąć się i
pocałować jego twarde wargi, przywrzeć do niego i doświadczyć wszystkich cu-
dów pierwszego uczucia. Ale Diego widział tylko młodą dziewczynę, a nie ko-
bietę.
- Odprowadzę twoją klacz do stajni - obiecał, wskakując z gracją na sio-
dło. - Nie odchodź teraz daleko od domu - dodał stanowczo. - Ojciec powie ci,
co wiesz już ode mnie, że samotne przejażdżki nie są teraz bezpieczne.
- Jak pan sobie życzy, señor Laremos - mruknęła i dygnęła prowokująco.
Kiedyś zareagowałby śmiechem na taki gest. Ale teraz zaczepka wywoła-
ła nagły i nieoczekiwany efekt. Krew zatętniła mu w skroniach, ciało odmówiło
posłuszeństwa. Czarne oczy powędrowały ku jej delikatnym piersiom i zatrzy-
mały się na nich.
- Do zobaczenia - powiedział i zawrócił konia.
Melissa wpatrywała się w niego z biciem serca. Mimo swej niewinności
rozpoznała w jego oczach błysk gorącego pożądania. Chciała biec za nim, aby
się przekonać, że właściwie pojęła jego reakcję.
Weszła do domu z dreszczem tłumionego podniecenia. Od tej chwili każ-
dy dzień miał nieść jeszcze więcej niespodzianek.
Estrella, przygotowując kolację, przeszła samą siebie. Przyrządziła stek z
pieprzem, serem i ryżem przyprawionym sosem oraz zimnym melonem jako sa-
łatką.
Melissa objęła ją, gdy ta delektowała się zapachami potraw.
- Delicioso - powiedziała, szczerząc w uśmiechu zęby.
- Stek kładzie się na podbite oko - prychnęła z lekceważeniem Estrella. -
Najlepsze jest mięso iguany.
- Prędzej zjadłabym węża - skrzywiła się Melissa.
- Jadłaś wczoraj. - Estrella uśmiechnęła się figlarnie.
- To był kurczak! - Oczy młodej kobiety rozszerzyły się.
Estrella zaprzeczyła ruchem głowy.
- Wąż! - Wybuchnęła śmiechem, kiedy Melissa zamierzyła się na nią. -
Nie, nie, nie. Nie możesz mnie uderzyć. To był pomysł twojego ojca.
- Mój ojciec nie zrobiłby czegoś takiego - powiedziała.
- Nie znasz ojca - skwitowała ladina z błyskiem w oku. - Poćwicz na pia-
ninie, bo señora Lopez rozzłości się, kiedy w piątek przyjdzie cię posłuchać.
Melissa westchnęła.
- Myślę, że ta cierpliwa dama rzeczywiście wpadnie w furię. Nigdy nie
daje za wygraną, nawet kiedy wie, że przelecę kadencję nie dotykając czarnych
klawiszy.
- Ćwicz!
Kiwnęła głową i nagle zmieniła temat:
- Tata nie dzwonił? - spytała.
- Nie. - Estrella spojrzała na Melissę, mrużąc jedno ze swych czarnych
oczu. - Nie życzyłby sobie, abyś jeździła konno z panem Laremosem.
- Skąd wiesz, że jeździłam? - krzyknęła.
- To jest mój sekret - powiedziała Estrella z zadowoloną miną. - No, zwie-
waj i pozwól mi zająć się kuchnią.
Melissa wstała z nadzieją, że Estrella nie podzieli się wiadomością z oj-
cem.
I, jak się wydaje, ladina rzeczywiście nie miała takiego zamiaru, ale
Edward Sterling dowiedział się o tym tak czy owak. Wrócił ze swojej podróży w
interesach zaniepokojony. Jego siwiejące blond włosy były wilgotne od deszczu,
a elegancki, biały garnitur trochę się wygniótł.
- Luis Martinez widział cię na przejażdżce z Laremosem - powiedział
szorstko, nie mówiąc jej „dzień dobry". - Sądziłem, że rozmawialiśmy już na ten
temat?
- Nic na to nie poradzę - powiedziała, rezygnując z jakichkolwiek wykrę-
tów. - Myślę, że w to nie wierzysz.
- Wierzę - powiedział ku jej zdziwieniu. - A nawet rozumiem to. Ale nie
rozumiem, dlaczego Laremos zachęca cię do tego. Nie zamierza się żenić, Me-
lisso, i wie, co dla mnie znaczyłoby skompromitowanie ciebie. - Jego twarz stę-
żała. - To właśnie niepokoi mnie najbardziej. Cała rodzina Laremosa byłaby za-
chwycona, gdyby mogła nas widzieć upokorzonych.
- Nie możesz uwierzyć, że Diego ma dobre intencje, prawda? Że mnie po
prostu lubi? - Podniosła ręce.
- Przypuszczam, że lubi pochlebstwa - powiedział sucho. Nalał brandy do
kieliszka i usiadł, krzyżując nogi. - Posłuchaj, kochanie, już pora, abyś poznała
prawdę o twoim bohaterze. To długa i niezbyt piękna historia. Miałem nadzieję,
że pójdziesz na studia i że nie stanie się nic złego. Ale musisz przestać ubó-
stwiać tego typa. Jak sądzisz, co Diego Laremos robił jeszcze dwa lata temu,
aby się utrzymać?
- Podróżował w interesach. Laremosowie mają pieniądze.
- Laremosowie nie mają niczego. Albo nie mieli niczego - uciął. - Stary
miał nadzieję, że poślubi Sheilę i położy łapę na domniemanych milionach jej
ojca. Ale nie wiedział, że ojciec Sheili stracił wszystko i że ma zamiar dobrać
się do ich plantacji bananów. To była komedia pomyłek. Wtedy poznałem twoją
matkę i tak skończyły się podchody. Do dziś nikt z jej rodziny nie odzywa się do
mnie, a Laremosowie robią to tylko przez grzeczność. A wielka ironia całej
sprawy polega na tym, że żaden z nich nie znał prawdy o rodzinie drugiego. Ni-
gdy nie było tam żadnych pieniędzy, jedynie mrzonki o połączeniu majątków.
- Jeśli Laremosowie nie mieli niczego - wdała się w spekulacje Melissa -
to dlaczego dziś mają tak wiele?
- Ponieważ twój drogi Diego miał wiele werwy. Miał także kilku takich
jak on sam przyjaciół z bronią automatyczną - powiedział bezceremonialnie oj-
ciec. - Diego był najemnym żołnierzem.
Melissa milczała i patrzyła bez wyrazu na ojca.
- Diego nie jest tak bezwzględny, aby mordować ludzi.
- Nie bądź dzieckiem - usłyszała w odpowiedzi. - Nie wiedziałaś, że lu-
dzie, którymi otacza się w Casa de Luz, są jego dawnymi kamratami? Człowiek,
którego nazwali Pierwsza Koszula, czarny eks-żołnierz Apollo Blain, Semson i
Drago - wszyscy są byłymi najemnikami i żaden z nich nie ma własnego kraju.
Melissa poczuła drżenie rąk. Sceny i epizody z życia Diega, które ogląda-
ła i które ją zaintrygowały, układają się oto w sensowną całość. Straszliwą ca-
łość.
- Widzę, że rozumiesz - powiedział ojciec bardzo spokojnie. - Nie myślę o
nim źle dlatego, że wiem, co robił. Ale przeszłość tego rodzaju byłaby zbyt trud-
na do przyjęcia dla kobiety. Jestem pewien, że nad swoimi uczuciami panuje że-
lazną wolą. Niewinna, zakochana dziewczyna nie zdoła go otworzyć, Melisso. A
ciebie on nie bierze nawet pod uwagę. Ożeni się z Gwatemalką, jeśli się w ogóle
ożeni. Ciebie nie poślubi, nie wiesz?
Starała się uśmiechnąć, ale na policzkach pokazały się łzy.
- Dziecinko! - Ojciec wstał i objął ją czule. - Nie gniewaj się; nie ma przy-
szłości dla ciebie i Diega. Najlepiej będzie, jeśli stąd wyjedziesz.
Melissa musiała się zgodzić.
- Masz rację. Nie wiedziałam. Diego nigdy mi nie mówił o swojej prze-
szłości. Teraz rozumiem, co miał na myśli, kiedy mówił, że nie wie, czym jest
miłość.
- Chciałbym, żeby twoja matka żyła. Wiedziałaby, co ci doradzić - powie-
dział ojciec i pogładził jej włosy.
- Ale i ty radzisz całkiem dobrze - odparła Melissa ocierając łzy. - Myślę,
że pewnego dnia będzie to dla mnie przeszłość.
- Pewnego dnia - zgodził się ojciec. - W najlepszym wypadku, Melly, wa-
sze dwa światy nie dopasują się do siebie. Są zbyt różne.
- Diego też to powiedział. - Podniosła wzrok.
- Zatem Laremos zdaje sobie z tego sprawę. Dobrze. Nie będzie więc żad-
nych przeszkód - pokiwał głową Edward.
Być może ojciec miał rację. Jeśli Diego coś czuł, było to fizyczne, nie du-
chowe. Pożądanie może być czymś wspaniałym, ale bez uczucia jest tylko cie-
niem. Przeszłość Diega wstrząsnęła nią. Czy mężczyzna taki jak on był w ogóle
zdolny do miłości?
Dzielenie się nimi z ojcem i wprowadzanie go w jeszcze większy niepo-
kój nie miało sensu.
- Jak poszło w stolicy? - zapytała, starając się rozluźnić atmosferę.
- Nie jest tak źle, jak na początku sądziłem. Zjedzmy coś, wszystko ci wy-
jaśnię. Jeżeli jesteś wystarczająco dorosła, aby iść na studia, przypuszczam, że
masz także dość lat, aby zapoznać się ze stanem finansów rodziny.
ROZDZIAŁ DRUGI
Melissa spała płytkim snem. Śnił jej się Diego w chaosie wystrzałów i
ostrych słów i obudziła się z wrażeniem, że niemal nie zmrużyła oka.
Zjadła śniadanie w towarzystwie ojca, który jej powiedział, że musi wra-
cać do miasta, aby sfinalizować kontrakt z firmą skupującą owoce.
- Siedź w domu - ostrzegł wychodząc. - Żadnych tête à tête z Diegiem La-
remosem.
- Muszę poćwiczyć na pianinie - rzuciła z daleka, kiedy już wychodził na
dwór. - Ty też uważaj na siebie.
Ruszył samochodem, a ona usiadła w salonie przy małym pianinie i otwo-
rzyła zeszyt z ćwiczeniami. Nie miała do nich serca, dlatego ćwiczyła bardzo
uproszczony kawałek Sibeliusa, poddając się bezwolnie jego błogiemu, smutne-
mu przesłaniu. Miała opuścić Gwatemalę i Diega. Nie było żadnej nadziei. Wie-
działa w głębi duszy, że nigdy go nie zdobędzie, zaczęła sobie uświadamiać, że
jeżeli nie wyjedzie, przyszłość jej rysuje się dość ponuro.
Poznawszy jego przeszłość, doszła do wniosku, że posiąść go może tylko
kobieta znacznie bardziej doświadczona i bardziej skomplikowana.
Wstała od pianina, zamknęła wieko i usiadła przy biurku ojca. Leżały tam
porozrzucane pakiety obligacji i ołówek służący do prowadzenia rachunków.
Melissa napisała nim kilka linijek namiętnej prozy o nieodwzajemnionej miło-
ści.
A potem nagle, pod wpływem impulsu, skreśliła krótki list do Diega, pro-
sząc, aby spotkał się z nią w dżungli tej nocy, ponieważ chciałaby mu pokazać,
zanim nastanie świt, jak bardzo go kocha.
Przeczytawszy roześmiała się na samą myśl o wysłaniu takiej kartki.
Zmięła ją, rzuciła na blat, wstała zza biurka, przeczytała list raz jeszcze i wróciła
do pianina. Potem zjadła obiad, który wcale jej nie smakował i w końcu uświa-
domiła sobie, że oszaleje, jeśli będzie musiała przesiedzieć tak resztę popołu-
dnia.
Osiodłała klacz i machając poirytowanej Estrelli ruszyła ku dolinie.
Musiała „wygalopować" z siebie trochę tej nerwowej energii. Pędziła w
dół poprzez dolinę, gdy nagle rozległ się wystrzał. Wystraszona klacz na mo-
ment stanęła w miejscu i zrzuciła Melissę na twardy grunt. Ramię i kark zetknę-
ły się z ostrymi kamieniami. Skrzywiła się i jęknęła, próbując usiąść. Klacz z
rozwianą grzywą pędziła dalej i wtedy właśnie Melissa dostrzegła zbliżającego
się jeźdźca, za którym gnali trzej uzbrojeni mężczyźni. Diego!
Wystrzał rozległ się raz jeszcze i Melissa uświadomiła sobie, że mężczyź-
ni strzelają do Diega. Nie odwracał się. Jego uwaga skupiona była teraz na Me-
lissie. Pędził ku niej galopem, był dzięki temu mniej wyraźnym celem dla ściga-
jących go jeźdźców. Łukiem mijając Melissę wyskoczył z siodła.
- Por Dios - rzucił się na kolana i wystrzelił w kierunku zbliżającego się
jeźdźca. Wystrzał ogłuszył ją i wywołał mdłości, kiedy uświadomiła sobie, jak
rozpaczliwa była to sytuacja.
- Jesteś ranna?
- Nie, Diego, upadłam tylko.
- Silencio. - Strzelił raz jeszcze do partyzanta, który zatrzymał się nagle w
połowie doliny, żeby oddać strzał. Przygiął Melissę ku ziemi delikatnym, lecz
zdecydowanym ruchem i wycelował, tym razem dokładniej. Nie chciał, żeby to
widziała, ale jej życie zależało od tego, czy zdoła zatrzymać prześladowców.
Ogień z przeciwnej strony zamarł. Melissa zerknęła na Diega. Jego moc-
no opalona twarz była teraz nieruchoma, a ręce zdecydowanie i pewnie unosiły
krótką broń.
Odwrócił się nagle. Podniósł ją z trawy szybkim, lekkim ruchem, a jego
mięśnie poradziły sobie z ciężarem, jak gdyby w ogóle go nie czuł.
Rzucił się w gęstą dżunglę, która graniczyła z łąką. Biegł cały czas. Ponad
jego ramieniem dostrzegła rozpierzchłe konie i dwu jeźdźców zwijających się w
siodłach jak gdyby z bólu, podczas gdy trzeci ciągle jeszcze leżał na ziemi. Koń
Diega dawno już uciekł, podobnie jak koń Melissy.
Teraz, kiedy przynajmniej przez chwilę byli poza zasięgiem niebezpie-
czeństwa, jej ciało stało się wiotkie. Była ranna. Była naprawdę ranna. Wyglą-
dało to na jakiś nieprawdopodobny koszmar. Chwała Bogu, że Diego... Dreszcz
przeniknął ją na myśl o tym, co mogło się zdarzyć, gdyby ci mężczyźni dopadli
ją i gdyby była sama.
- Spadłam - wyjąkała, patrząc bezsilnie w jego złą twarz, kiedy pochylił
się nad nią. - Diego, ci mężczyźni... czy jesteśmy wystarczająco daleko...?
- W tej chwili tak - powiedział. - Przynajmniej zanim zorganizują posiłki,
Melisso. Mówiłem ci, żebyś nie jeździła sama, prawda?
Jego oczy świeciły czernią, a ona myślała, że w gruncie rzeczy widzi go
po raz pierwszy. Nie był już tym rozleniwionym i pogodnym mężczyzną. Był
kimś obcym. Najemnikiem, o którym opowiadał jej ojciec. Człowiekiem bez
maski.
- Gdzie są twoi ludzie? - spytała oschłym tonem. Jej ciało zesztywniało,
kiedy męskie, szczupłe palce zaczęły rozpinać bluzkę. - Diego, nie! - krzyknęła.
- Trzeba zatamować krwotok - uciął. - Nie ma czasu na przesadną skrom-
ność. Leż spokojnie.
Unieruchomił jej ręce z rosnącym zniecierpliwieniem i ściągnął bluzkę,
pod którą nosiła delikatny biustonosz. Jego czarne oczy przeszyły natychmiast
przezroczysty materiał, który skrywał młode, jędrne piersi. Spojrzał też zaraz na
jej ramię, które było zranione i krwawiło.
- Jesteśmy odcięci - szepnął. - Popełniłem błąd zakładając, że kilka wy-
strzałów wystraszy partyzanta, który przeprowadzał zwiad wokół mojego pa-
stwiska. Odjechał, ale tylko po to, żeby wrócić z tuzinem albo i większą jeszcze
liczbą swoich przyjaciół. Nigdy nie nauczysz się słuchać? - spytał zimno. Przy-
tknął chusteczkę do zranionych miejsc, tamując krew.
Grymas bólu wykrzywił jej twarz.
- Trzeba to opatrzyć. To cud, że nic poważniejszego nie stało się twojej
piersi, choć jest porządnie posiniaczona.
Diego zignorował jej zakłopotanie, rozpościerając chusteczkę na piersiach
i poprawiając bluzkę. Nie pokazał po sobie nic z tego, co naprawdę czuł, ale ob-
raz jej nietkniętego, doskonałego młodego ciała wprawił go w stan bolesnego
pragnienia. Do tej pory mógł traktować Melissę jak dziecko. Ale po dzisiejszym
dniu nie będzie już zdolny myśleć o niej w ten sposób.
- Musimy szybko wydostać się z doliny. Rozpędziłem ich, ale właśnie
dlatego tu wrócą. - Pomógł jej wstać. - Możesz iść?
- Oczywiście - powiedziała, patrząc szeroko otwartymi oczami na małą,
ale potężną broń, którą podniósł z ziemi.
- Uzi - powiedział lekceważąc zaciekawienie dziewczyny - broń automa-
tyczna, którą zaprojektowali Izraelczycy. - Bardzo mi przykro, że musiałaś pa-
trzeć na to, co się działo, maleńka, ale gdybym nie odpowiedział im ogniem...
- Wiem - powiedziała. Popatrzyła na niego i odwróciła wzrok, kiedy ru-
szyli w dżunglę. - Diego, ojciec powiedział mi, że robiłeś to zawodowo.
Zatrzymał się i spojrzał na nią badawczo, ale w jej twarzy nie dostrzegł
ani pogardy, ani lęku, ani przerażenia.
- Po to, jak sądzę, żeby zniechęcić cię do jakichkolwiek poważniejszych
kontaktów ze mną?
Zarumieniła się raz jeszcze i opuściła wzrok.
- Widzę, że moje zachowanie było dość czytelne - powiedziała gorzko. -
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że każdy wokół wie, iż robię z siebie idiot-
kę.
- Mam trzydzieści pięć lat - powiedział Diego spokojnie. - A kobiety, wy-
bacz, są dopuszczalnym nałogiem. Masz wyrazistą twarz, Melisso, i twoja nie-
winność tym bardziej naraża cię na niebezpieczeństwo. Ale nigdy nie powie-
działbym o tobie, że jesteś głupia, bo jesteś wrażliwa - wahał się, czy użyć tego
zwrotu - na siłę przyciągania. - Ale to nie pora, żeby o tym rozmawiać. Chodź,
musimy znaleźć schronienie.
Marsz nie był łatwy. Dżunglę tworzyły rośliny pnące i gęste krzewy, a
Diego miał tylko nóż. Nie wziął maczety. Starał się nie zostawiać po sobie wi-
docznego śladu, ale goniący ich mężczyźni byli doświadczonymi tropicielami.
Melissa wiedziała, że należy się bać, ale obecność Diega całkowicie eliminowa-
ła lęki. Wiedziała, że ją ochroni, wszystko jedno, w jaki sposób. I niezależnie od
niebezpieczeństwa czuła radość, że jest z nim.
Stanął, żeby popatrzeć na kompas umieszczony na rękojeści noża.
- Gdzieś tu bardzo blisko są ruiny - powiedział cicho. - Przy odrobinie
szczęścia znajdziemy się tam przed zmrokiem. - Popatrzył na niebo, które ciem-
niało grożąc ulewą. - Ojca nie ma w domu?
- Nie - powiedziała z przygnębieniem - będzie chory ze zmartwienia. I
wściekły.
- I gotów do zbrodni, jak sądzę - mruknął poirytowany.
- Przepraszam - powiedziała delikatnie - naprawdę przepraszam.
- Rzeczywiście? Za to, że jesteś ze mną tak jak teraz? Naprawdę przepra-
szasz, querida? - zapytał głosem aksamitnym, głębokim, miękkim i czułym.
Odwrócił się od niej, lecz jego ciało drżało z namiętności. Był człowie-
kiem zbyt gorącej krwi, aby nie czuć niczego, kiedy patrzył na jej smukłe ciało,
na słodką jak uwodzicielski klejnot niewinność. Pragnął jej tak, jak nigdy jesz-
cze nie pragnął żadnej kobiety, ale poddanie się uczuciom oznaczałoby zdanie
się na łaskę mściwego ojca. Niepokoił się już, co będzie, jeśli okoliczności zmu-
szą ich do spędzenia nocy w ruinach. Apollo i reszta pójdą go szukać, ale ulewa
zmyje wszelkie ślady i opóźni odsiecz, a partyzanci wsiądą im wkrótce na kark.
Melissa czuła, że jej włosy przylgnęły do czaszki, a ubranie przykleiło się
do ciała. Dżinsy i buty nasiąkły wodą, a koszula stała się przezroczysta i ocieka-
ła strumieniami.
Czarne włosy Diega wyglądały jak mycka, a jego bardzo hiszpańskie rysy
ujawniły się jeszcze dobitniej. Oliwkowa karnacja i czarne oczy czyniły zeń nie-
mal typ człowieka pierwotnego. Miał w sobie zarówno krew Majów, jak i Hisz-
panów, bo jego pochodzący z Madrytu przodkowie weszli w związki rodzinne z
Gwatemalkami. Wystające kości policzkowe wskazywały na indiański rodowód,
a prosty nos i delikatne, zmysłowe wargi były z kolei dowodem pochodzenia
hiszpańskiego.
- Tam - powiedział nagle i dotarli na polanę, gdzie znajdowała się świąty-
nia Majów, tkwiąca jak szara wartownia w zielonej dżungli. Zachowała się tylko
fragmentarycznie, ale przynajmniej część budowli była pod dachem.
Diego poprowadził dziewczynę przez zarośnięte wejście, płosząc wielkie-
go węża. Pokryte pleśnią wnętrze pachniało głazami i kurzem, ale ściany po jed-
nej stronie ruin były niemal nietknięte.
Melissę przebiegł dreszcz.
- Nabawimy się zapalenia płuc - szepnęła.
- Nie jest aż tak źle - powiedział z lekkim uśmiechem. Podszedł ku zaro-
śniętemu otworowi. Ściągnął koszulę i powiesił ją na sterczącej belce. Przecią-
gnął się leniwie.
Melissa pieszczotliwym wzrokiem przyglądała się jego ciemnym opalo-
nym mięśniom i niewyraźnemu klinowi ciemnych włosów, które zwężały się ku
dołowi, w stronę pasa, wokół jego zgrabnej talii. Sam ten obraz przyprawiał ją o
drżenie.
Spostrzegł jej reakcję i dobre intencje osłabły. Wyglądała wspaniale w
ubraniu przylegającym do świetnej figury. Poprzez wilgotną bluzkę mógł podzi-
wiać kształt piersi, ich fiołkoworóżowe koniuszki, twarde i pięknie uformowane.
- Przyniosę trochę gałęzi - powiedział krótko.
Wyszedł, a Melissa ściągnęła bluzkę i wyżęła ją. Dotknęła włosów i od-
garnęła kosmyki z twarzy, zdając sobie sprawę, że musi wyglądać okropnie.
Diego wrócił po kilku minutach z liśćmi dzikiej palmy bananowej, które
rozłożył na ziemi, aby można było usiąść.
Miała już na sobie bluzkę i mimo że materiał był teraz nieco mniej wilgot-
ny, piersi w dalszym ciągu odznaczały się wyjątkowo wyraźnie.
- Przypuszczam, że rzeczywiście tak postąpią - powiedziała cicho, nawią-
zując do tego, co rzekł przed chwilą.
- Nie krępuje cię, niña, że tak patrzę na ciebie?
- Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia - bąknęła czerwieniąc się.
Swoboda, na jaką sobie pozwalał, była szaleństwem, ale nic nie mógł na
to poradzić. Bardziej niż czegokolwiek pragnął jej dotknąć. Pragnął rozbierać ją
wolno i delikatnie, chciał pokazać jej całe misterium kochania się. Serce zaczęło
mu walić w piersiach, kiedy wyobraził sobie ich dwoje na naprędce skleconym
posłaniu z jej ciałem przyzwalającym i otwartym dla niego do końca.
Wyraz jego twarzy wprawił Melissę w zakłopotanie.
- Dlaczego zostałeś najemnikiem? - zapytała z nadzieją, że odwróci od
siebie jego uwagę.
- To sprawa pieniędzy. Byliśmy w trudnej sytuacji, a ojciec nie mógł się
pogodzić z upokarzającym poszukiwaniem pracy, ponieważ przez całe swoje
życie miał pieniądze. Ja zaś byłem lekkomyślny i lubiłem niebezpieczeństwo.
Po służbie wojskowej dowiedziałem się o istnieniu grupy, która potrzebowała
eksperta w zakresie broni krótkiej. Zgłosiłem się. - Uśmiechnął się do wspo-
mnień. - To był pasjonujący okres. Raz czy dwa znalazłem się w poważnym nie-
bezpieczeństwie. Pozostali przechodzili z wolna do innych zajęć, a ja trwałem.
Nie byłem już tak szybki, a mimo to zostałem - to błąd, który kosztował mnie
niemal życie. Potem, kiedy byłem wystarczająco zamożny, aby ustabilizować
się, wróciłem do domu.
- Żałujesz?
- Czasami. To był dobry okres. Specjalne poczucie więzi i przyjaźni z
tymi, którzy razem ze mną narażali się na śmierć.
- I kobiety, jak sądzę - powiedziała z niechęcią, a jej twarz wyrażała wię-
cej, niż mogła przypuszczać.
- I kobiety - powiedział spokojnie. - Jesteś zaszokowana?
Spuściła wzrok.
- Nigdy nie sądziłam, że byłeś mnichem, Diego.
Lało coraz mocniej. Drgnęła, kiedy piorun rąbnął w pobliżu świątyni i
przerażający grzmot przewalił się po niebie.
Objął ją i położył na palmowych liściach, a palce raz jeszcze dotknęły gu-
zików bluzki. Tym razem nie broniła się i nie protestowała. Patrzyła nań po pro-
stu szeroko otwartymi oczami.
- Chcę sprawdzić, czy ranka jeszcze krwawi - powiedział łagodnie. Odsu-
nął brzegi bluzki, podniósł chusteczkę, którą wcześniej tamował krwotok, a jego
czarne oczy zwęziły się. Na twarzy pojawił się grymas. - Zostanie blizna - po-
wiedział, przesuwając palcem po skaleczeniu. - Szkoda, na tak wspaniałej skó-
rze.
Wstrzymała oddech.
- Nie mam żadnego kojącego rany balsamu - powiedział miękko, szukając
jej spojrzenia. - Ale może będzie lepiej, jeśli pocałuję to miejsce...
Kiedy mówił, był nad nią pochylony i Melissa jęknęła, czując wilgotne
ciepło jego ust na swoim ciele. Zacisnęła ręce za sobą, wyginając plecy.
Zaskoczony namiętną reakcją dziewczyny podniósł głowę, aby na nią po-
patrzeć. Był zdziwiony, ale i dumny, kiedy spostrzegł, że rozkosz rozogniła jej
policzki, a oczy stały się lśniące. Jej spragnione usta rozchyliły się. Przestało się
liczyć w tej chwili wszystko poza jednym - chciał, żeby jęknęła raz jeszcze,
chciał dostrzec w oczach pierwsze błyski pasji niewinnego ciała. Myśl o jej czy-
stości i postanowienie, że nie tknie Melissy, ulotniły się tak samo, jak poczucie
zagrożenia.
Wsunął jedną dłoń pod jej kark i palcami pieścił tył głowy. Ustami do-
tknął czule jej ciała, a język badał rankę na jedwabnej skórze. Pachniała kwiata-
mi; zanurzył twarz w jej zapachu. Wolna ręka znalazła zapięcie biustonosza.
Zsunął ramiączka i zdjął stanik razem z bluzką. Była naga i drżąca. Nie zamie-
rzał tego robić, ale pożądanie zerwało wędzidła. Nie mógł się cofnąć. Nie chciał.
Była jego. Należała do niego. Powstrzymał jej gwałtowny ruch, kiedy chciała
się zakryć.
- To będzie nasz sekret, coś, o czym będziemy wiedzieć tylko my dwoje -
wyszeptał. Jego oczy powędrowały ku piersiom. - Takie wspaniałe, młode -
westchnął, nachylając się ku nim. Takie słodkie, drżące, tak cudownie
kształtne...
Usta dotknęły twardego koniuszka. Zesztywniała. Objął ją, a drugą ręką
wzbudzał słodkie płomienie, błądząc wzdłuż żeber i poniżej piersi, niżej i niżej,
aby zapragnęła w bólu pełnej pieszczoty. Padał deszcz i rozlegały się straszliwe
gromy. Przemoknięte ubrania nie były żadną przeszkodą, ciała przylgnęły do
siebie w dusznym półmroku ruin.
Rozkoszował się wstydliwym dotknięciem jej rąk, którymi obejmowała
ramiona i plecy. Zachwycał go jej cichy jęk i krzyk, kiedy zbliżał swoje usta do
jej warg, aż w końcu rozchylił je pocałunkiem, którego nie można było po-
wstrzymać.
Wygięła się, napierając swoim ciałem na jego wilgotną skórę, naga pod
jego nagością. Czuła twardość mięśni, które dotykały piersi. Wbiła paznokcie w
jego plecy, smakując głodnymi ustami pachnący płomień jego otwartych ust.
- Ciiii... - szepnął, kiedy starała się coś powiedzieć. - Powiem ci jak to bę-
dzie. Moje ciało i twoje, deszcz wokół nas, dżungla ponad nami. Słodkie zespo-
lenie kobiety i mężczyzny tu; w pomniku Majów. Jak pierwsza kobieta i pierw-
szy mężczyzna na ziemi. Jedynie las usłyszy twój krzyk bolesnej rozkoszy.
Miękka głębia głosu odurzyła ją. Tak, chciała tego. Pragnęła go. Wygięła
się, kiedy przesunął dłońmi po jej rozedrganym ciele, dotykając ustami ust w
taki sposób, jakiego nigdy nie umiała sobie nawet wymarzyć. Zapach liści pal-
mowych, pleśni i wilgotna woń ruin współgrały z podnieceniem Diega i jego
gorączkową potrzebą spełnienia.
Patrzyła, jak się rozbiera, ale wstyd spalił się w ogniu pożądania. Kiedy
położył się obok, podziwiała jego zgrabną, smukłą sylwetkę. Pozwolił jej pa-
trzeć na siebie, a nawet był dumny ze swojej męskości. Skłonił ją, aby go do-
tknęła, aby odkryła twardość i płomień jego ciała, kiedy szeptał, całował ją i pie-
ścił, przeciągając tę chwilę w nieskończoność, kiedy wszelki rozsądek ustąpił
miejsca nienasyconej namiętności.
Dała wszystko, o co prosił, ulegając mu zupełnie. Kiedy nie było odwrotu,
popatrzyła na niego odważnie i z ufnością, biorąc w siebie nagłe wejście mocne-
go ciała z jednym tylko, niezbyt mocnym refleksem bólu, który znikł pod jego
czułym, dumnym wzrokiem.
- Dziewica - wyszeptał, a jego oczy lśniły czernią, kiedy ją wchłaniał w
siebie. Delikatnie, powoli kochał Melissę, drżąc z powstrzymywanego napięcia.
- Jesteśmy razem, jesteś cała moja, moja kobieta.
Powstrzymywała oddech czując to, co jej dawał. Oczy traciły na chwilę
zdolność widzenia, twarz wyrażała zdziwienie, miłość i pożądanie, wszystko na-
raz.
- Obejmij mnie - wyszeptał - obejmij mnie mocno, bo za chwilę poczujesz
uderzenie namiętności i będziesz potrzebowała mojej siły. Obejmij mocno, qu-
erida, obejmij mnie szybko, daj mi wszystko, co masz... adorada - szeptał, gdy
jego rytm potęgował się i rósł aż do szokującego finału. - Melissa mia!
Jej ciało poszybowało na niebotyczną wysokość, mięśnie napięły się do
granic możliwości. Krzyknęła, lecz on jęknął i zmiażdżył ją uściskiem, zanim
dotknęła czegoś, co znikło, choć była bardzo blisko.
Zapłakała, czując zawód i ból. Nie potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego. Cało-
wał czule jej twarz, obejmował ją, łagodne oczy patrzyły na nią pytająco.
- Nie czułaś? - wyszeptał, zmuszając ją do spojrzenia na siebie.
- Było tak blisko - szepnęła w zapamiętaniu. - Prawie... o!
Uśmiechnął się ze smutkiem i czułością, wolno podnosząc głowę, aby
móc popatrzeć jej w oczy.
- Tak - szepnął. - Tu. I tu... delikatnie, querida. Pocałuj mnie i staraj osią-
gnąć ten sam rytm, tak, querida, tak, tak, teraz...
Zacisnął zęby, czując jej ciało, które dążyło do spełnienia. Kiedy krzyknę-
ła, a potem zaczęła szeptać, był gdzieś w swoim piekielnym, czarnym niebycie,
a potem całą wieczność spadał na ziemię, w jej ramiona.
Leżeli w lekkim półmroku, zobojętniali na deszcz, nasyceni, cudownie
zmęczeni, pod jej bluzką i jego koszulą, jak pod mokrym kocem. Co jakiś czas
nachylał się, żeby pocałować ją leniwie. Wargi miał miękkie i powolne, uśmiech
subtelny. Przez kilka chwil nie było przeszłości ani przyszłości, nie było niebez-
pieczeństwa ani konsekwencji.
Melissa była poruszona tym, co nastąpiło, tak bardzo w nim zakochana,
że dać się w tej chwili kochać wydawało się jej rzeczą najnaturalniejszą na świe-
cie. Ale kiedy zmysły ostygły, poczuła przerażenie i lęk. O czym myślał, leżąc
tak spokojnie obok niej? Było mu przykro czy przyjemnie? Winił ją?
Nagle rzeczywistość uderzyła ich w najokrutniejszy z możliwych sposo-
bów.
Rżenie koni i donośne głosy przedarły się przez grzmoty i deszcz i grupy
mężczyzn znalazła się nagle w ruinach. Przewodził im ojciec Melissy. Zamarł,
widząc ubrania i dwoje ludzi, najwyraźniej kochanków, przykrytych niedbale
dwiema koszulami.
- Laremos! Niech cię piekło pochłonie! - wybuchnął Edward Sterling. -
Niech cię piekło pochłonie! Coś ty zrobił!
ROZDZIAŁ TRZECI
Melissa czuła, że upokorzenie, jakiego doznała tego wieczoru, pozostanie
w jej pamięci do końca życia. Wściekłość ojca, wymuszone poczucie winy Die-
ga, jej wstyd i łzy. Mężczyźni szybko opuścili ruiny, ponaglani przez Edwarda
Sterlinga, ale Melissa wiedziała, że wystarczyło im parę sekund, aby zoriento-
wać się, co się stało.
Edward Sterling ruszył ich śladem, dając Melissie i Laremosowi czas na
ubranie się. Diego milczał.
Melissa rzuciła pełne nadziei spojrzenie ku jego twarzy o ostrych rysach,
później ruszyła przodem.
Deszcz przestał padać. Ojciec czekał na zewnątrz, jego ludzie z respektem
trzymali się z dala.
- To nie była wyłącznie wina Diega - zaczęła Melissa.
- Tak, wiem o tym - powiedział ojciec lodowatym tonem. - Znalazłem
twoje zapiski i list, w którym prosisz Laremosa, żeby się z tobą spotkał. Jak to
ujęłaś? - „aby mu dać dowód miłości".
Diego obrócił się w stronę Melissy i wyrzucił z siebie z chłodną wściekło-
ścią w oczach:
- Ukartowałaś to wszystko, a ja jak głupiec dałem się wpędzić w pułapkę.
- Przecież to niemożliwe. Jak mogłam to wszystko zaplanować? Pościg
guerillas także? - spytała, starając się o rzeczowy ton.
- W takich okolicznościach żaden mężczyzna, który ma choć trochę po-
czucia honoru, nie odmówiłby małżeństwa - powiedział lodowatym tonem Ster-
ling.
- A co pan wie o honorze? - spytał Diego. - Pan, który uwiódł mojemu
ojcu narzeczoną, parę dni przed ich ślubem.
Sterling z trudem pohamował wściekłość.
- To nie ma nic do rzeczy. Nie będę bronił zachowania mojej córki, ale
musi pan przyznać, señor Laremos, że nie znalazłaby się w tym kłopotliwym
położeniu bez pańskiego współudziału.
Te słowa wzburzyły krew w żyłach Diega, bo zarzut trudno było ode-
przeć. Należało go winić w równym stopniu, co Melissę. Znalazł się w pułapce i
sam zatrzasnął zamek. Nie chciał nawet na nią patrzeć. Słodkie interludium, sny
o doskonałości, wszystko to zostało zniweczone. Nie był w stanie powiedzieć,
czy udźwignie ten ciężar, ale jakiż miał wybór? Jeszcze jedna plama na honorze
rodziny byłaby nie do zniesienia, zwłaszcza dla babki i siostry.
- Nie mam zamiaru uchylać się od odpowiedzialności, señor - powiedział
Diego tonem lekceważącej pogardy. - Zapewniam pana, że Melissa znajdzie
opiekę.
Melissa otworzyła usta, chciała się sprzeciwić, ale ojciec i Diego spojrzeli
na nią z tak jadowitą złością, że nie mogła wydusić z siebie ani słowa.
Uporano się z partyzantami. Apollo Blain - wysoki, uzbrojony po zęby -
wraz z niskim żylastym mężczyzną, którego Laremos nazywał Pierwszą Koszu-
lą, pojawili się na czele jeźdźców u wylotu doliny.
- Szefie, wojska rządowe są już w pańskiej posiadłości - powiedział,
szczerząc zęby Koszula.
Apollo zachichotał, skrzyżowawszy muskularne ramiona na łęku siodła.
- Robią panu porządki, że tak powiem. Widzę, że wyszedł pan cało, sze-
fie. I panna Sterling również.
- Dzięki - odpowiedziała z trudem Melissa.
- Jeśli pan pozwoli, dołączę do moich ludzi. – Diego zwrócił się do
Edwarda w sposób chłodny i formalny. - Dołożę wszelkich starań, aby ślub
mógł się odbyć tak szybko, jak to możliwe.
- Będziemy czekali na wiadomość od pana, señor - uciął Edward.
Ruszył w stronę swoich jeźdźców spinając konia za plecami Melissy.
- Chyba żadne wyjaśnienia nie mają już sensu. - Melissa była zbyt słaba i
roztrzęsiona, aby podnieść wzrok w stronę Diega i jego ludzi.
- Rzeczywiście - powiedział ojciec. - Mam nadzieję, że kochasz Laremo-
sa. A w każdym razie będziesz musiała, bo to on jest teraz panem sytuacji. Bę-
dzie nas nienawidził, ciebie i mnie, ale nie pozwolę, żeby wystawił cię na pu-
bliczne poniżenie. Nawet jeśli to ty nawarzyłaś tego cholernego piwa.
Łzy popłynęły jej po policzkach. Modlitwy, jej utęsknione marzenia ziści-
ły się, ale przecież nie chciała usidlić Diega. Pragnęła, aby ją pokochał, by się z
nią ożenił. I teraz przyszło spełnienie, ale ona czuła, że los zakpił z niej boleśnie.
Przypomniała sobie stare powiedzenie: „Uważaj, bo marzenia mogą się ziścić".
I dopiero teraz zrozumiała jego sens.
Mijał tydzień za tygodniem. Melissę fetowano, a i ona wydawała przyję-
cie za przyjęciem z nieodłączną, sztywną señorą Laremos i Juana, siostrą Diega,
u swego boku. Obydwie żywiły niechęć do Melissy, ale starały się robić dobrą
minę do złej gry.
Diego prawie nie odzywał się do Melissy, chyba że było to zupełnie nie-
zbędne. To, że jej nienawidził, stawało się coraz bardziej oczywiste. W miarę
jak przybliżał się dzień ślubu, uzmysławiała sobie coraz wyraźniej, jaki fatalny
błąd popełniła nie słuchając ojca. Nie powinna była wychodzić z domu tamtego
deszczowego dnia.
Ślubny strój został już wybrany. Katolicki kościół w Guatemala City za-
pełnił się po brzegi przyjaciółmi i pociotkami panny młodej i pana młodego.
Melissa była spięta, zaś pan młody traktował to wydarzenie z nieukrywaną non-
szalancją. Składał słowa przysięgi w obliczu ojca Santiago. Z ledwie ukrytą wy-
razem sarkazmu na twarzy włożył obrączkę na palec Melissy. Później uniósł
welon i spojrzał jej w oczy prawie z pogardą, a kiedy ją całował, czuła, że robi
to raczej z obowiązku, aby tradycji stało się zadość. Jego wargi były zimne jak
lód. Potem poprowadził ją od ołtarza, wiódł środkiem kościoła, tak nieczuły i
sztywny jak dywan, po którym stąpali.
Przyjęcie weselne było jednym wielkim koszmarem, wydawało się, że
muzyka i tańce nigdy się nie skończą. Wreszcie Diego oznajmił gościom, że już
pora na niego i na małżonkę. Wcześniej zapowiedział Melissie, że nie będzie
miodowego miesiąca, bo ma zbyt wiele pracy. Odjechali do domu, on, Melissa,
jego siostra i babka o lodowatym spojrzeniu. Spakował walizki i ruszył w długą
podróż do Europy. Melissie brakowało ojca i Estrelli. Tęskniła za ciepłem
domu. Ale przede wszystkim było jej brak tego, którego niegdyś pokochała,
dawnego Diega. Ten Diego, którego poślubiła, wiecznie zły i odpychający, wy-
dawał się jej obcym mężczyzną.
Nie minęło sześć tygodni od wyjazdu Diega, kiedy poczuła, że dzieje się z
nią coś dziwnego, co przerodziło się w przerażającą świadomość: była w ciąży.
Miała mdłości, już nie tylko w porze śniadania, ale przez cały czas. Ukrywała
swój stan przed babką i siostrą Diega, ale z czasem stawało się to coraz trudniej-
sze.
Zabijała czas, chodząc bez celu z pokoju do pokoju, szukała sobie zajęć,
aby tylko zapomnieć. Nie pozwalano jej uczestniczyć w pracach domowych ani
usiąść z wszystkimi; domownicy opuszczali pokój, kiedy się tam pojawiała. Ja-
dała w samotności, bo señorita, aby jej unikać, zmieniały codziennie pory posił-
ków. Ledwie ją tolerowano, obie kobiety dawały do zrozumienia, jak bardzo jej
nie lubią. A Diego ciągle był daleko.
- Czy nie ma sposobu, aby mnie pani polubiła? - spytała któregoś wieczo-
ra señora Laremos, kiedy Juana opuściła bawialnię, a sztywna dama szykowała
się, aby pójść w jej ślady.
Señora przeszyła ją spojrzeniem ciemnych zimnych oczu, tak bardzo
przypominających wzrok Diega, że Melissę przeszły ciarki.
- Nie jesteś tu mile widziana. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę? - wyce-
dziła starsza pani. - Mój wnuk cię nie chce, my też. Pozbawiłaś nas honoru, tak
jak wcześniej twoja matka.
Melissa spuściła głowę.
- To nie była moja wina - powiedziała drżącym głosem. - Nie tylko moja.
- Gdyby nie upór twojego ojca, Diego potraktowałby cię tak jak inne ko-
biety, które okazywały mu względy. Byłabyś sowicie wynagrodzona...
- Co pani na ma myśli? - spytała Melissa, czując, jak pryskają złudzenia i
jak pęka jej serce na wzmiankę o innych kobietach w życiu Diega.
- Zostałabyś wyposażona na całe życie, dostałabyś samochód, futro z no-
rek - mówiła chłodno señora, dumnie wyciągając szyję.
- Proszę, niech pani mówi dalej, niech mnie pani poniża. Nic nie jest w
stanie zmienić faktu, że jestem żoną Diega.
- Posłuchaj, mój mały kotku z tupetem. - Starszą panią wstrząsnął gniew. -
Wystarczająco wiele zgryzot przysporzyła mi wasza rodzina jeszcze przed tobą.
Gardzę wami!
Melissa przyjęła to ze spokojem.
- Tak, wiem - powiedziała z dumą. - Boże uchowaj, abym tak traktowała
gości pod moim dachem. Nie na próżno odebrałam staranne wychowanie - syk-
nęła jadowicie.
Twarz señory oblał rumieniec. Bez słowa wyszła z pokoju, a potem unika-
ła Melisy jeszcze staranniej.
Melissa zaniechała prób zbliżenia. Może gdyby Diego miał czas przywyk-
nąć do nowej sytuacji, wszystko potoczyłoby się inaczej. Wierzyła, że da się
ubłagać. I że uprosi go, aby dał jej szansę stania się jego prawdziwą żoną.
Na razie mdłości dokuczały coraz bardziej i wiedziała, że wkrótce musi
pójść do lekarza. Z dnia na dzień stawała się bledsza. Tak blada, że Juana, ryzy-
kując gniew babki, wślizgnęła się do jej pokoju pewnego wieczoru, pytając, jak
się czuje.
- Wyglądasz tak źle, Melisso. Tak bym chciała, żeby wszystko ułożyło się
inaczej. Diego... rozłożyła ręce... jest jaki jest. A babce otworzyły się stare rany
przez samą twoją obecność tutaj.
- Dobrze to rozumiem - powiedziała cicho Melissa, siląc się na uśmiech.
- Czy mogę ci w czymś pomóc? - Juana westchnęła.
- W każdym razie dziękuję za życzliwość. - Melissa potrząsnęła głową.
Juana otworzyła drzwi, zawahała się przez moment.
- Babcia ci tego nie powtórzy, ale dzwonił Diego. Jutro wraca. Myślę, że
chciałabyś o tym wiedzieć.
Znikła tak szybko, jak się pojawiła. Melissa rozejrzała się po swoim poko-
ju, schludnym, pełnym starych, ciemnych mebli. W żadnym wypadku nie mógł
uchodzić za sypialnię pana domu. Zastanawiała się, czy Diego w ogóle zdobę-
dzie się na to, aby sypiać z nią w jednym pokoju. I chciała, żeby na razie pozo-
stało tak, jak jest, by nie dowiedział się o dziecku.
Prawie nie spała tej nocy, zastanawiając się, jak to będzie, kiedy go znów
zobaczy. Zaspała następnego dnia i po raz pierwszy poczuła, że nie dokuczają
jej mdłości. Zeszła na dół. Siedział przy stole, na honorowym miejscu. Tym ra-
zem cała rodzina zebrała się przy śniadaniu.
Serce skoczyło jej do gardła na jego widok. Miał na sobie lekki, biały gar-
nitur z tropiku, który podkreślał jego ciemną karnację, natomiast sam Diego wy-
glądał na zmęczonego. Spojrzał na nią, kiedy wchodziła. Wtedy poczuła, że le-
jąca się sukienka z szarej krepy to nie był dobry pomysł. Wydawała się odpo-
wiednia na tę okazję, ale teraz czuła się tak, jakby stała przed nim naga. Juana
ubrana była w prostą, perkalową spódnicę i białą bluzkę, señora zaś wybrała
spokojny, ciemny strój.
Wzrok Diega nie zdradzał specjalnego zainteresowania. Przywitał ją w
sposób formalny.
- Señora Laremos. Jak się czujesz?
Nic się nie zmieniło, to było oczywiste. Dalej ją obwiniał. Nienawidził jej.
Nosiła w sobie jego dziecko, była tego prawie pewna, ale jak mogła mu o tym
powiedzieć? Podeszła do stołu, szybko usiadła, tak daleko od innych, na ile po-
zwalał dobry ton.
- Witam w domu, señor - powiedziała opanowana. Tygodnie chłodnej
kurtuazji i wrogości odcisnęły na niej swoje piętno. Siedziała blada i cicha, a
Diego wydawał się poruszony jej wyglądem. Później jednak powróciły wspo-
mnienia. Usidliła go. Nie był w stanie o tym zapomnieć. Najpierw Sheila, póź-
niej Melissa. Sterlingowie dwukrotnie gorzko zakpili z honoru Laremosów.
Mimo wszystko nie wygląda najlepiej, pomyślał. Señora Laremos rów-
nież zauważyła to szczególne zachowanie swojego nie chcianego domownika,
ale nie zamierzała zrobić pierwszego kroku. Ta dziewczyna była ich przekleń-
stwem. Nawet służący szeptali po kątach, w jak dwuznacznej sytuacji ich przy-
łapano.
- Jesteśmy już po śniadaniu, Melisso - powiedziała, siląc się na uprzej-
mość. - Ale jeśli chcesz, Carisa przyniesie ci coś do jedzenia.
- Dziękuję, señora, wystarczy mi kawa. - Sięgnęła po srebrny dzbanek, na
próżno starając się opanować drżenie rąk. Juana zagryzła wargi i odwróciła
wzrok. Diego dostrzegł reakcję siostry. Zaczął sobie wyobrażać, co musiała
przejść Melissa. Dotychczas myślał tylko o tym, jak się uwolnić od sztucznej in-
tymności, którą zmuszony był dzielić z żoną. Teraz zaczął się zastanawiać, jakie
przyjęcie zgotowali Melissie i uświadomił sobie z przerażeniem, że to jego
chłód narzucił ton.
- Schudłaś - powiedział nieoczekiwanie. - Nie dopisuje ci apetyt?
- Dziękuję, wszystko w porządku, señor. - Przełknęła łyk kawy ze wzro-
kiem utkwionym w filiżance.
- Powinnaś się położyć, Melisso - powiedziała z zakłopotaniem babka. -
Nie wyglądasz najlepiej.
Melissa nie zaprotestowała.
- Jak pani sobie życzy, señora - odpowiedziała bezwiednie. Wstała od sto-
łu i nie spojrzawszy na nikogo, ruszyła długim, wyłożonym dywanami holem do
swojego pokoju.
Diego zasępił się. Słuchał z roztargnieniem opowieści babki o tym, co się
wydarzyło na folwarku podczas jego nieobecności. Myślami był z Melissa.
- Od jak dawna jest w takim stanie? - przerwał nagle.
Juana już otwierała usta, ale babka uciszyła ją.
- Przecież przygarnęliśmy ją pod nasz dach, pomimo okoliczności, w ja-
kich doszło do waszego związku - powiedziała wyniośle. - Ona widać woli swo-
je towarzystwo.
- Przepraszam - przerwała Juana, gwałtownie wstała od stołu i z gniewną
dezaprobatą na twarzy znikła za drzwiami.
Diego dopił kawę i poszedł do pokoju Melissy. Ale kiedy zbliżał się do
drzwi, zawahał się. Sytuacja była napięta. Nie chciał jej zaostrzać. Cofnął rękę z
klamki. Będzie jeszcze wiele okazji, żeby z nią porozmawiać, pomyślał.
Interesy zaprzątnęły go bez reszty. Melissa widywała go w przelocie, kie-
dy właśnie wychodził albo szykował się do wyjścia. Nie zbliżał się do niej, a je-
śli już, to po to, żeby zapytać, jak się czuje, albo ukłonić się i odejść. Przez cały
dzień siedziała w pokoju i popatrywała przez okno. Tace z posiłkami przynosiła
Carisa. Nawet ciąża wydawała się czymś nierzeczywistym, mimo że zdawała
sobie sprawę, iż prędzej czy później będzie musiała zobaczyć się z lekarzem.
Kiedy Diego zdecydował się ją odwiedzić, za oknem szalała ulewa. Za-
gnał właśnie bydło i wyglądał na zmęczonego. W ciemnych, szerokich
spodniach i rozchełstanej białej koszuli, z kropelkami deszczu na mokrych wło-
sach wyglądał jak klasyczny Latynos, męski i bosko ponętny.
- Czy nie możesz choć trochę pobyć z nami? - spytał bez ogródek. - Moja
babka uważa, że mocno przesadzasz w swojej niechęci.
- Ona mnie nienawidzi - odpowiedziała mechanicznie, ze wzrokiem
utkwionym w mroku za szybą. - Ty też.
- Oczekiwałaś, że odnajdziesz we mnie czułego małżonka po tym wszyst-
kim, co się stało? - Twarz Diega stężała.
- Nie wiem, na co liczyłam. Żyłam marzeniami. Spełniły się, a ja zrozu-
miałam, że rzeczywistość lubi okłamywać. Lepiej by się stało, gdybym wyje-
chała do Ameryki. Nie powinnam się zgodzić... Powinnam cię powstrzymać.
Poczuł przypływ ślepego gniewu.
- Powstrzymać mnie? - Jego tubalny głos zadźwięczał w ciszy pokoju. -
Przecież to był twój cholerny plan!
Podniosła oczy.
- Ale to ty się zapomniałeś - powiedziała cicho tonem przygany. - Nie
musiałeś kochać się ze mną.
Tego było za wiele. Zaczął w szale wściekłości wyrzucać z siebie bezład-
nie hiszpańskie słowa, jakby zabrakło mu angielskich.
- Już dobrze - powiedziała, wstając niepewnie. - W porządku, to była
moja wina, wyłącznie moja. Chciałam cię usidlić i powiodło się, a teraz oby-
dwoje płacimy za moje błędy. - Jej przezroczyste oczy prosiły o litość, ale nie
znalazły zrozumienia. - Nie potrafię nawet wypowiedzieć, jak strasznie mi przy-
kro, jak bardzo cię błagam o wybaczenie. Ale zrozum, Diego, nie mamy szans
na rozwód. Musimy jakoś ułożyć sobie życie.
- Naprawdę tak myślisz? - spytał unosząc głowę.
Zbliżyła się do niego, w ostatnim desperackim wysiłku, aby przełamać
dzielący ich dystans. Łagodne oczy szukały jego wzroku. Wyglądała młodo i
bardzo pociągająco, rozbrajała go, była coraz bliżej, czuł zapach perfum i ciepło
jej ciała. Nagle zawirowały wspomnienia i poczuł, że słabnie.
Wyczuła, że w jakiś sposób staje się jej uległy. Dodało jej to odwagi. Wy-
ciągnęła ręce, położyła mu na piersi, czując chłód skóry i miękką plątaninę wło-
sów, kryjącą mocne mięśnie.
- Diego, jesteśmy mężem i żoną - wyszeptała.
Odrzucił głowę i zesztywniał. Nie, powiedział w duchu, nie omota go po
raz drugi.
- Za każdym razem, kiedy mnie pani dotyka, señora Laremos, czuję
wstręt - powiedział lodowato. - Wolałbym do końca życia sypiać sam, niż dzie-
lić z tobą łoże. Jesteś odpychająca.
Spojrzała na niego oczami zranionej łani. „Wstręt". „Jesteś odpychająca".
Nie mogła tego słuchać dłużej. Łzy stanęły jej w oczach. Z grymasem bólu na
twarzy rzuciła się do drzwi, które zostawił uchylone, biegła korytarzem z roz-
wianymi włosami. Kiedy przemykała w stronę drzwi wyjściowych, czuła na so-
bie spojrzenia kobiet obserwujących ją bacznie z bawialni.
Dom był piętrowy, położony na skarpie, z szerokim gankiem. Wyrosły
przed nią kamienne schody wiodące w dół. Ślepa od łez, w strugach deszczu,
straciła równowagę. Kiedy runęła głową w dół, w ciemność, nie czuła ulewy ani
bólu. Tępe uderzenie wstrząsnęło nią. Gdzieś w oddali męski głos złorzeczył i
przeklinał, zdawało się, że już poza zasięgiem jej świadomości.
Doszła do siebie w szpitalu, otoczona postaciami w białych fartuchach.
Dyżurny lekarz był Amerykaninem, młodym, jasnowłosym, o niebieskich
oczach i przyjaznym uśmiechu.
- No, nareszcie - powiedział łagodnie, kiedy drgnęła i otworzyła oczy. -
Lekki wstrząs, byliśmy o włos od poronienia.
- Jestem w ciąży? - spytała sennie.
- Gdzieś od dwóch i pół miesiąca - przytaknął. - Miła niespodzianka?
- Chciałabym, żeby tak było - westchnęła. - Niech pan nie mówi o tym
mężowi, zgoda? Wystarczająco wiele nerwów już go to kosztowało - dodała,
dobrze odgrywając swoją rolę przed młodym mężczyzną. Nie chciała, aby Die-
go dowiedział się o dziecku.
- Przykro mi, ale musiałem go uprzedzić, że ciąża jest zagrożona - powie-
dział przepraszająco. – Kiedy tu panią przywieziono, była pani w bardzo złym
stanie. To prawdziwy cud, że nie straciła pani dziecka, i mimo wszystko chciał-
bym, aby na wszelki wypadek przeszła pani serię badań.
Wybuchnęła płaczem. Wszystko powróciło: jej małżeństwo na siłę, niena-
wiść jego rodziny, jego nienawiść.
- Nie chcę, aby się dowiedział, że dziecko zostało uratowane - błagała. -
Zaklinam pana, nie wolno panu powiedzieć mu o tym, nie wolno! Nie mogę tu
zostać, nie mogę urodzić dziecka otoczona murem nienawiści. Zabiorą mi je i
nigdy już go nie zobaczę. Nie zdaje sobie pan sprawy, jak oni nienawidzą mnie i
mojej rodziny.
- Przecież nie mogę go okłamać - westchnął ciężko.
- Nie wymagam tego od pana - powiedziała. - Jeśli rano będę mogła opu-
ścić szpital, a pan nie będzie z nim rozmawiał, powiem mu, że dziecka nie udało
się uratować.
- Przecież nie mogę go okłamać - powtórzył lekarz.
Wzięła głęboki oddech. Teraz poczuła ból.
- Ale może pan z nim nie rozmawiać?
- Postaram się być dla niego nieuchwytny - obiecał. - Ale jeśli mnie spyta,
będę musiał powiedzieć mu całą prawdę. To mój obowiązek.
- Czy wyznanie pacjenta, tak jak spowiedź, nie jest otoczone tajemnicą? -
zapytała z gorzkim uśmiechem.
- Jest, ale kłamstwo to co innego. Zresztą nie potrafię udawać - powie-
dział. - Łatwo mnie przejrzy.
- W porządku - wyszeptała. - Mniejsza o to.
Zawahał się przez sekundę. Potem pochylił się nad nią, zbadał głowę.
Mocno zabolała. Po kilku minutach przyniósł coś na uśmierzenie bólu i kazał
przewieźć ją do separatki z całonocną opieką.
Zastanawiała się, czy Diego przyjdzie ją odwiedzić. Później pogrążona w
półśnie, zobaczyła go przy łóżku. Głos Diega był dziwnie matowy.
- Jak się czujesz? - spytał.
- Powiedzieli mi, że wyjdę z tego cało - odpowiedziała, odwracając od
niego głowę.
Zanurzył ręce głęboko w kieszeniach i popatrzył na nią z przeraźliwym
smutkiem w oczach, smutkiem, którego jeszcze nie znała.
- Tak mi przykro... z powodu dziecka - powiedział sztywno. - Jedna z
sióstr powiedziała, że lekarz, który się tobą opiekuje... wspominał, iż w czasie
upadku doznałaś ciężkich obrażeń. Nie zdawałem sobie sprawy, że w grę wcho-
dzi dziecko - dodał powoli.
- Nie musisz się o nie więcej kłopotać - powiedziała głucho. - Oszczędzę
ci kolejnej pułapki. Nienawidziłbyś myśli, że dziecko dodatkowo wiąże cię ze
mną.
Wpatrywał się w nią w milczeniu. Usidliła go, to była jej wina, ale żal mu
było dziecka, czuł się za to odpowiedzialny. Spojrzał z politowaniem na jej bla-
de rysy, na podrapaną twarz. Zmieniła się nie do poznania. Postarzała się o lata.
Zamyślił się. Czyż ona sama nie ściągnęła na siebie tego wszystkiego?
Pragnęła go poślubić, ale nie wzięła pod uwagę jego uczuć. Zmusiła go do ożen-
ku, o rozwodzie nie może być mowy. Żal nie wygasł i trudno było przypusz-
czać, że zdobędzie się na to, aby jej wybaczyć. Ale teraz przez jakiś czas będzie
musiał się nią opiekować. W porządku, jutro coś wymyśli. Może wyśle ją na
Barbados, do swojej posiadłości. Niech tam wydobrzeje.
Nie mógł zasnąć, zastanawiał się, co robić dalej. A kiedy poszedł ją zoba-
czyć, okazało się, że to ona sama rozwiązała jego problemy. Znikła...
ROZDZIAŁ CZWARTY
Melissa otworzyła oczy i zaraz je zamknęła. Poruszyła gwałtownie głową,
aby móc na niego spojrzeć. Zatrzymała wzrok na twarzy Diega i nagle ze
wzdrygnięciem przymknęła powieki. Wyprostował się i odwrócił, aby przywo-
łać pielęgniarkę. Kiedy wychodził z pokoju, myślał o tym, że wyraz jej twarzy
świadczy nie o tym, że przebudziła się z koszmarnego snu, lecz przeciwnie: że
obudziła się w koszmarze.
Kiedy oczy Melissy otworzyły się znowu, stał przed nią cień w ostrej bieli
i sprawdzał coś fachowo, używając czegoś nieprzyjemnie zimnego i metalowe-
go.
- W porządku - mruknął męski głos - bardzo dobrze. Wraca do siebie -
zwrócił się do ubranej na biało kobiety, która stała za nim.
Melissa próbowała unieść rękę.
- Pro...sze - jej głos brzmiał ochryple i obco. - Muszę jechać do domu.
- Obawiam się, że jeszcze nie w tej chwili - powiedział uprzejmie, z
uśmiechem.
Oblizała wargi. Były wyschnięte.
- Matthew - wyszeptała - mój chłopczyk. U sąsiadki. Oni nie wiedzą...
- Proszę odpoczywać, pani Laremos. Ma pani za sobą ciężką noc... - Le-
karz zawahał się.
- Niech pan tak do mnie nie mówi! - zaprotestowała. - Nazywam się Me-
lissa Sterling.
Lekarz chciał dodać, że jej mąż stoi właśnie za drzwiami, ale wyraz twa-
rzy pacjentki powstrzymał go. Powiedział coś do pielęgniarki i szybko wyszedł
do holu.
Diego przechadzał się tam i z powrotem i palił jak smok.
- Jak się czuje? - zapytał bez wstępów.
- Ciągle jeszcze jest w szoku - powiedział lekarz, opierając się o ścianę i
zakładając ręce. - Ale jest pewien problem - zawahał się, ponieważ wiedział od
Diega, że są z Melissa od kilku lat w separacji. Nie miał pojęcia, czy ojcem
dziecka jest jej mąż, czy ktoś inny. Odchrząknął. - Żona martwi się o dziecko.
Zdaje się, że jest ono u sąsiadki.
Diego poczuł, że sztywnieje. Dziecko. Na chwilę, straszną chwilę, za-
władnęła nim myśl, że było to jego dziecko. Ale przypomniał sobie, że Melissa
poroniła i że następna ciąża była wykluczona przed jej wyjazdem z farmy. Spali
ze sobą tylko raz.
Znaczy to, że Melissa była z innym mężczyzną. I że zaszła w ciążę. Że nie
on, Diego, był ojcem. Poczuł do niej wściekłą nienawiść. Zapewne jej zemsta
była usprawiedliwiona. Prawdę powiedziawszy, zmienił życie Melissy w piekło
przez krótki czas ich małżeństwa. A teraz ona brała rewanż. Zraniła go najmoc-
niej, jak tylko się dało.
Musiał stoczyć ze sobą walkę, żeby nie odwrócić się na pięcie i nie
odejść. Ale rozsądek przeważył. Dziecko nie mogło odpowiadać za zbieg oko-
liczności. Jest zapewne samotne i przerażone.
- Gdyby pan mógł ustalić, gdzie ono jest, zająłbym się nim - powiedział
sztywno. - Melissa wydobrzeje?
- Myślę, że tak. Najgorsze już za nią. Miała silny krwotok wewnętrzny.
Ma także poszarpane ścięgna. Będzie się to goić przynajmniej miesiąc. Musieli-
śmy usunąć jajnik, ale drugi jest w porządku. Może jeszcze mieć dzieci.
Diego nie patrzył na lekarza. Patrzył na drzwi do pokoju Melissy.
- Ile lat ma dziecko?
- Nie wiem. Czy to ma znaczenie?
Diego otrząsnął się. To, o czym myślał, było mało prawdopodobne. Stra-
ciła dziecko, które jej dał. Wzięli ją do szpitala po bolesnym upadku i lekarz po-
wiedział mu wtedy, że małe są nadzieje na donoszenie ciąży. Niemożliwe, żeby
obydwoje kłamali.
- Postaram się dowiedzieć czegoś o miejscu pobytu dziecka - powiedział
lekarz do Diega. - Nie ma sensu, żeby pan tu czekał. Jutro pacjentka będzie
znacznie bardziej przytomna. I wtedy może ją pan odwiedzić.
Diego chciał mu powiedzieć, że jeśli Melissa odzyska przytomność, nie
będzie chciała widzieć go w ogóle. Ale wzruszył jedynie ramionami i skinął gło-
wą na znak zgody.
Zostawił numer telefonu w pokoju pielęgniarek i wrócił do hotelu. Był za-
dowolony, że znajduje się w klimatyzowanym apartamencie, a nie w dusznym
upale w Tucson, gdzie opowiadano żartem, że kiedy złoczyńca z pobliskiej
Yumy umarł i poszedł do piekła, rodzina posłała mu z domu koce.
Jego myśli powędrowały z powrotem ku Melissie i jej szpitalnemu łóżku i
ku wyrazowi jej twarzy, kiedy go zobaczyła. Ukryła się bardzo dobrze. Wyko-
rzystał wszystkie swoje znajomości i kontakty, wszystkie pieniądze, jakie miał,
aby ją odnaleźć - bez rezultatu. Zatarła za sobą ślady. Właściwie dlaczego miał
jej to za złe ? Traktował ją okrutnie, a ona była zaledwie dziewczynką, która go
uwielbiała.
Ale Diego rozmyślał o dziecku z trudną do pohamowania wściekłością.
Byli ciągle małżeństwem i mimo niewierności nie mogło być mowy o rozwo-
dzie. Melissa, katoliczka, odrzuciłaby takie rozwiązanie, podobnie jak on.
Wyrwał go z tych rozmyślań nagły dzwonek telefonu. Telefonował le-
karz, któremu udało się ustalić nazwisko i adres sąsiadki, opiekującej się synem
Melissy.
Po godzinie wchodził do przyjemnego salonu w domu Henrietty Grady na
tej samej ulicy, przy której według informacji szpitala mieszkała także Melissa.
- Taka słodka dziewczyna - powiedziała pani Grady. - I Matthew bardzo
grzeczny. Nie mam własnych dzieci, wie pan, Melissa i Matthew właściwie
mnie zaadoptowali.
- Jestem przekonany, że pani przyjaźń ma ogromne znaczenie dla Melissy
- odrzekł, nie chcąc wchodzić w szczegóły na temat małżeństwa. - Chłopiec...
- Oto on. Jak się masz, dziecinko?
Diego urwał na widok zadbanego chłopca, który zaspany wkroczył do sa-
lonu w piżamce.
- Wszystko w porządku, babciu Grady - powiedział, wdrapując się na jej
kolana i patrząc na wysokiego, ciemnego mężczyznę z wyraźnym zaciekawie-
niem.
- Kto ty jesteś? - zapytał.
Diego patrzył na niego z zimnym gniewem. Kimkolwiek był kochanek
Melissy, musiał mieć w sobie trochę krwi hiszpańskiej. Chłopiec miał ciemno-
blond włosy, oliwkową cerę i brązowe oczy. Był czarującym dzieckiem ze
szczupłą, ciemną, śmiejącą się buzią. Wyglądał na cztery latka. Znaczyło to, że
wierność Melissy trwała zaledwie tygodnie, może miesiące, zanim pojawił się
inny mężczyzna.
- Jestem Matthew - powiedział do Diega. - Moja mamusia wyjechała. Je-
steś moim tatą?
Diego nie był pewien, czy potrafi się odezwać.
- Jestem mężem twojej mamy - powiedział krótko. - Twoja mama wy-
zdrowieje. Jest lekko ranna. Wkrótce wróci do domu.
- Dokąd pójdzie Matt? - zapytał grzecznie chłopiec.
Diego westchnął. Nie przypuszczał, że wypadek Melissy wpłynie tak bar-
dzo na jego własne życie. Był za nią odpowiedzialny, dopóki Melissa nie wydo-
brzeje, podobnie jak był odpowiedzialny za dziecko. To była kwestia honoru i
chociaż jego własny ucierpiał bardzo w przeszłości, honor był ciągle częścią
jego osobowości.
- Ty i twoja mama zamieszkacie ze mną - powiedział sztywno - ale tym-
czasem będziesz mógł zostać tutaj. - Zwrócił się do pani Grady: - Czy możemy
tak się umówić? Będę musiał spędzić sporo czasu w szpitalu, zanim zdołam
przywieźć Melissę do domu, a nie ma sensu przenosić go z miejsca na miejsce
częściej niż trzeba.
- Oczywiście - powiedziała pani Grady bez sprzeciwu.
- Zostawię pani numer telefonu w moim hotelu i w szpitalu na wypadek,
gdyby mnie pani potrzebowała. - Wyjął książeczkę czekową. - Proszę nie opo-
nować - powiedział spostrzegłszy, że waha się, czy przyjąć pieniądze. - Gdyby
nie pani, Melissa z pewnością musiałaby wynająć opiekunkę do dziecka. Dlate-
go nalegam, aby pozwoliła pani sobie zapłacić.
- Zrobiłabym to tak czy owak - powiedziała.
- Tak, czułem to. - Uśmiechnął się i wypisał czek.
- Czy Matt będzie mieszkać z tobą i mamą? - spytał Matthew spokojnie,
zrezygnowanym tonem.
Diego podniósł wzrok.
- Tak - powiedział oschle. - Przez jakiś czas.
- Moja mamusia będzie za mną tęsknić, jeśli jest chora. Czy mogę ją od-
wiedzić?
Ciemne, pełne łez oczy dziecka budziły wzruszenie. Diego całe lata uczył
się ukrywać emocje. A mimo to ciągle miał z tym problemy, zwłaszcza w takich
chwilach.
- Doktor opiekuje się twoją matką bardzo starannie. Niedługo będziesz
mógł ją odwiedzić. Obiecuję.
- Kocham mamę - powiedział Matthew. – Chodzi ze mną wszędzie i ku-
puje mi lody. I pozwala mi spać ze sobą, kiedy się boję.
Pani Grady spostrzegła, że twarz Diega stała się jeszcze bardziej obca niż
przedtem. Jak to możliwe, że Melissa wyszła za mąż za takiego zimnego typa,
człowieka, którego nie wzruszały nawet łzy własnego dziecka?
- Słuchaj, przecież jest film rysunkowy, a ty zaraz idziesz spać - powie-
działa pani Grady i szybko włączyła telewizor na film z Kubusiem Puchatkiem.
Chłopiec rozsiadł się wygodnie w fotelu.
- Gracias - powiedział Diego, kiedy chłopiec ukłonił mu się z szacun-
kiem. - Opowiem Melissie o pani dobroci dla jej synka.
Pani Grady starała się nie pokazać po sobie, że ją zamurowało.
- Proszę mi wybaczyć, ale Matthew jest oczywiście także pańskim syn-
kiem?
Wyraz jego oczu sprawił, że pożałowała pytania. Odprowadziła go prędko
do drzwi, mówiąc coś bez sensu.
- Mam nadzieję, że z Melissa wszystko będzie dobrze - powiedziała.
- Tak. Ja też mam taką nadzieję. - Diego odwrócił się, żeby jeszcze raz
spojrzeć na chłopca, który oglądał telewizję. Nie lubił dziecka Melissy. Przyje-
chał tu ze względu na poczucie obowiązku i honor. Czuł się zdradzony raz jesz-
cze i nie miał pojęcia, jak zniesie tego dzieciaka.
Wrócił do szpitala i zatrzymał się przed drzwiami izolatki Melissy, prze-
konując samego siebie, że denerwowanie jej w tej chwili nie ma sensu. Po chwi-
li zapukał i wkroczył bezceremonialnie - wysoki, elegancki, starając się pano-
wać nad sobą. Melissa prawdopodobnie nie wiedziała, co czuł, kiedy po raz
pierwszy zniknęła ze szpitala, ani w jaki sposób męczyło go poczucie winy. Po-
szukiwał jej, i gdyby ją znalazł, dołożyłby wszelkich starań, aby małżeństwo
funkcjonowało normalnie. Ze względu na honor rodziny postarałby się ją prze-
konać, iż jest nadzwyczaj zadowolony. A potem mieliby więcej dzieci i znaleźli-
by jakiś sposób na wspólne życie. Ale wszystko to mieściło się w sferze przy-
puszczeń, a teraz był tu i musiał stawić czoło przyszłości.
Jednego był pewien - nigdy więcej nie będzie jej mógł zaufać. Miłość to
słowo, którego nie znał. Zbliżył się do tego stanu, zanim Melissa zmusiła go do
nie chcianego małżeństwa. Ale unicestwiła to delikatne uczucie w zarodku, a on
uodpornił się przez lata na kobiece kłamstwa. Ale w jaki sposób ma teraz ukryć
swoją wzgardę i złość, kiedy Matthew każdego dnia będzie mu przypominać
zdradę?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Melissa patrzyła na Diega, który stał w drzwiach. Była oszołomiona środ-
kami znieczulającymi, ale nic nie mogło osłabić jej reakcji na pierwsze od pię-
ciu lat spotkanie z mężem.
Wiele lat temu tęskniła do niego. Ale wspomnienie obojętności oraz nie-
nawiści jego rodziny zabiły w jej sercu to uczucie. Wydoroślała. Była bezradna,
nie mogła ryzykować ujawnienia prawdy o chłopczyku, bo wiedziała bardzo do-
brze, że Diego odrzuci ją bezlitośnie. Raz już to zrobił.
Otworzyła oczy raz jeszcze - był teraz bliżej, a twarz miał nieprzeniknio-
ną jak zawsze. Poczuła zapach wody kolońskiej. Przeszył ją dreszcz. Pamiętała
czysty aromat perfum oraz zachwycający dotyk jego twardych ust. Wąsy wyglą-
dały obco, były bardzo czarne i gęste, podobnie jak pofalowana, starannie utrzy-
mana fryzura nad ciemną twarzą. Był starszy, to prawda i nawet trochę bardziej
muskularny. Ale to był Diego.
- Melissa - wypowiedział śpiewnie jej imię.
- Diego.
- Jak się czujesz?
Zastanawiała się, jak go odnaleźli, dlaczego się z nim skontaktowali. Do-
tknęła czoła, starając się coś sobie przypomnieć.
- To był wypadek lotniczy - wyszeptała.
- Postaraj się nie myśleć o tym teraz. - Stał nad nią, trzymając ręce głębo-
ko w kieszeniach.
I nagle przypomniała sobie:
- Matthew, och nie, Matthew!
- Ostrożnie - powiedział miękko i pomógł jej oprzeć się na poduszkach. -
Twój syn ma się bardzo dobrze, odwiedziłem go. - Patrzyła nań wyczekująco.
Ale on nie powiedział o dziecku nic więcej.
- Poprosiłem panią Grady, żeby został u niej, dopóki nie poczujesz się na
tyle dobrze, aby stąd wyjść.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony - powiedziała.
- Będziesz niezdolna do pracy przez sześć tygodni. A pani Grady przy-
puszcza, że masz poważne kłopoty finansowe.
Zamknęła oczy, ponieważ naszła ją fala mdłości.
- Na wiosnę miałam zapalenie płuc. Zostałam z rachunkami...
- Czy pani mnie słyszy, pani Laremos? - zapytał, akcentując starannie na-
zwisko małżeńskie, o którym wiedział, że go nienawidzi. - Jest pani niezdolna
do pracy. I dopóty tak będzie, wraz z dzieckiem pozostanie pani ze mną.
- Nie. - Otwarła oczy.
- To już postanowione - powiedział lekceważącym tonem.
- Nie pojadę do Gwatemali, Diego - powiedziała z nieoczekiwaną mocą.
Dawniej mu się nie sprzeciwiała. Podniósł głowę, patrząc na nią z góry.
- Do Chicago, nie do Gwatemali - odparł spokojnie. - Stan spoczynku, w
który przeszedłem, wycofując się z dawnej działalności, zaczyna mnie nudzić. -
Wzruszył ramionami. - Nie potrzebuję tak bardzo pieniędzy, ale Apollo Blain
zaoferował mi pracę konsultanta i mam już mieszkanie w Chicago.
Apollo. To było znajome imię. Pamiętała najemników, z którymi Diego
związał się w swoim czasie.
- On miał kłopoty, był na bakier z prawem...
- Nie, to już przeszłość. Bronił go J.D.Brettman i wygrał sprawę. Apollo
prowadzi teraz swój własny biznes i większość grupy pracuje dla niego.. Jest
ostatnim kawalerem z tego towarzystwa. Pozostali się pożenili. Nawet Koszula.
- Koszula ożenił się? - Przełknęła ślinę.
- Z wdową sekutnicą. Nie do wiary, prawda? Trzy lata temu jeździłem do
Teksasu na ślub.
- Bardzo się cieszę - powiedziała w napięciu. - Miło wiedzieć, że pewni
ludzie patrzą na małżeństwo jak na szczęśliwy finał, a nie jak na pewną śmierć.
Jego oczy zwęziły się i znieruchomiały.
- Oglądanie się w przeszłość niczego nie załatwi - powiedział w końcu. -
Obydwoje musimy się od niej oderwać. Nie mogę opuścić cię w takiej chwili, a
pani Grady raczej nie będzie w stanie zajmować się tobą i dbać o twego syna.
Zwróciła uwagę na akcent, z jakim mówił o Matthew. Musiał być przeko-
nany, że go zdradziła. A ona nie miała innego wyjścia, jak tylko utrzymywać go
w tym przekonaniu.
- A ty jesteś w stanie?
- To kwestia honoru - powiedział sucho.
- Oczywiście, honoru - rzuciła ze znużeniem i poruszyła się, czując rwący
ból. - Mam nadzieję, że potrafię wpoić dziecku, że honor i duma nie są tak waż-
ne, jak współczucie i miłość.
- Kim jest jego ojciec, Melisso? - spytał ostro. Nie chciał o to pytać, ale
słowa same utorowały sobie drogę. - Czyje jest to dziecko?
- To moje dziecko - powiedziała z oburzeniem. - Kiedy mnie odtrąciłeś,
straciłeś wszelkie prawa do narzucania mi czegokolwiek. Nic ci do tego, kto jest
jego ojcem. Nie chciałeś mnie, być może zechciał mnie ktoś inny. - Odwróciła
głowę.
Zagotowało się w nim, ale nie odpowiedział. Uderzyła w jego najsłabszy
punkt.
- Nie można zmienić tego, co się stało - powiedział raz jeszcze i popatrzył
przez okno.
Melissa nie potrafiła opanować emocji, które wywołał w niej ten łagodny,
brzmiący z hiszpańska głos. Nie mogła zaspokoić dręczącego ją ciągle głodu
jego miłości. Ale nie dała tego po sobie poznać.
- Dlaczego skontaktowali się z tobą? - Patrzyła na jego delikatne dłonie.
- Miałaś w portfelu metrykę ślubu. To dziwne, że nosiłaś ją przy sobie.
Nienawidziłaś mnie przecież w chwili wyjazdu z Gwatemali.
- W takim samym stopniu, jak ty nienawidziłeś mnie, Diego - powiedziała
zmęczona.
Jego serce zareagowało na dźwięk imienia w jej ustach. Wyszeptała je
tamtego deszczowego popołudnia w górach, potem wyjęczała je, a jeszcze póź-
niej wykrzyczała.
- Tak przynajmniej to wyglądało, prawda? - powiedział i odwrócił się po-
irytowany. - Niemniej jednak starałem się odnaleźć cię - rzekł twardo - ale nie
po to, aby ci pomóc.
- Nie sądziłam, że będziesz mnie szukać. Nie przypuszczałam, żeby ob-
chodziło cię to, iż wyjechałam, skoro straciłam dziecko - powiedziała, brnąc da-
lej w kłamstwo. - A to było jedyne, co miało dla ciebie jakąkolwiek wartość w
naszym małżeństwie.
Odwrócił głowę. Nie powiedział jej całej prawdy o spustoszeniu, jakie
spowodowało w nim jej odejście.
- Byłaś moją żoną - powiedział lekceważąco. - Byłem za ciebie odpowie-
dzialny.
- Tak - zgodziła się. - Tylko to. Niemiły obowiązek. - Skrzywiła się, wal-
cząc z bólem, ponieważ działanie zastrzyku powoli mijało. Jej łagodne, szare
oczy szukały twarzy Diega. - Nigdy mnie nie chciałeś inaczej, jak tylko w jeden
sposób. A po ślubie nawet i tego nie.
To nie była prawda. Nie mogła wiedzieć, jak musiał ze sobą walczyć, aby
trzymać się z dala od jej sypialni. Podniecała go nawet teraz. Ale zmusił się do
zachowania dystansu. Obcość i kąśliwe uwagi były częścią gry, która miała
trzymać Melissę z dala od jego serca. Zawsze był samotny i wolny. Miłość była
rodzajem więzienia, niewoli. Nie chciał tego. Nawet małżeństwo nie zmieniło
jego poglądów. Przynajmniej nie na początku.
- Wolność była dla mnie rodzajem religii - powiedział. - Nie przewidzia-
łem, że pewnego dnia będę musiał z niej zrezygnować. Małżeństwa nigdy nie
uważałem za stan pożądany.
- Nauczyłam się tego - odparła i skrzywiła się, opierając na poduszce. -
Co oni mi zrobili? Niczego mi nie mówią.
- Operowali cię, żeby zatamować krwotok wewnętrzny. - Stał nad nią z
lekko pochyloną głową. - Masz też poszarpane ścięgna w nodze i będzie cię to
bolało, dopóki się nie zagoi. I jeszcze mniejsze obrażenia. Musieli usunąć jeden
z jajników, ale lekarz mówi, że możesz jeszcze mieć dzieci.
- Nie chcę więcej dzieci. - Zarumieniła się.
- Nie ma wątpliwości, że to jedno, z którym zostawił cię kochanek, wy-
starczy, prawda?
Chciała go uderzyć. Jej oczy dziko zapłonęły, wstrzymała oddech.
- Boże, nienawidzę cię - wysyczała, a na jej twarzy odmalował się nowy
grymas bólu.
Zignorował ten atak.
- Czy potrzebujesz środka przeciwbólowego? - zapytał niespodziewanie.
Chciała powiedzieć, że nie. Ale nie mogła.
- Zajrzę do pielęgniarki, kiedy będę wychodzić. Muszę zająć się ubrania-
mi dla Matthew.
- Zapomniałam. Ubrania Matthew są w wysokiej skrzyni z szufladami w
moim mieszkaniu.
- A klucz? - spytał.
- W mojej torebce. - Nie chciała Diega w mieszkaniu. Nie było tam wi-
docznych śladów przeszłości, ale mógł zauważyć coś, co przeoczyła. Ale Mat-
thew był przecież ważniejszy.
Podał jej torebkę, wziął klucze i włożył żałosny, plastykowy pulares z po-
wrotem do jej szafki. Obraz jej strojów był również przygnębiający. Zamknął
oczy. Bolało go, że jest tak biedna. Diego wiedział o bankructwie ojca Melissy,
który wkrótce potem umarł.
Mieszkanie, które zajmowała wspólnie z Matthew, było równie biedne jak
ubrania w szpitalnej szafce. Właścicielka domu przyglądała mu się z podejrzli-
wością i zaciekawieniem, dopóki nie wyjął książeczki czekowej i nie zapytał, ile
jest jej winna jego żona.
Diego odnalazł plastykowy worek, w którym było dość rzeczy, aby Mat-
thew miał się w co ubierać przez następnych kilka dni. Ale już wiedział, że bę-
dzie musiał zrobić trochę zakupów. Tych kilka dziecięcych szmatek wyglądało
tak, jak gdyby pochodziły z wyprzedaży ubrań ofiarowanych na cele dobroczyn-
ne.
Zajrzał do drugiej komódki, żeby wyjąć szlafrok i trochę bielizny Melis-
sy, ale zatrzymał się, znalazłszy tam małą fotografię. Wziął ją delikatnie do rąk.
Było to jego zdjęcie, to, które Melissa zrobiła mu wiele lat temu. Siedział na
jednym ze swoich ogierów. Miał na głowie panamę, ubrany był w ciemne
spodnie i białą rozpiętą koszulę. Widać było pod nią brązową pierś i mech czar-
nych włosów. Uśmiechał się do niej pochylony nad końskim karkiem i gładził
falującą grzywę. Na odwrocie było napisane: Diego, okolice Atitlan. Brakowało
daty, ale fotografia była zniszczona i pognieciona, jak gdyby Melissa nosiła ją
bez przerwy ze sobą. Pamiętał dzień, w którym została zrobiona. Było to tuż
przed ich spotkaniem w ruinach Majów.
Włożył ją powoli pod szlafrok i znalazł jeszcze coś. Książeczkę z powkła-
danymi między kartki kwiatami i skrawkami papieru oraz srebrną, cienką za-
kładkę. Rozpoznał niektóre pamiątki. Kwiatki dawał jej od czasu do czasu, zry-
wając je po drodze, kiedy spacerowali razem po polach. Na kawałkach papieru
gryzmolił dla niej różne rzeczy, zwłaszcza hiszpańskie słowa, których starała się
nauczyć. Zakładkę do książki podarował jej na osiemnaste urodziny.
Zmarszczył brwi. Dlaczego przechowywała te przedmioty tyle lat? Poło-
żył je z powrotem tam, gdzie były i przykrył delikatnie sukienką, zostawiając
szufladę w takim porządku, w jakim ją zastał. Starał się nie myśleć o tym znale-
zisku.
Na zakupy wybrał się następnego ranka. Znał wymiary Melissy, ale mu-
siał zatelefonować do pani Grady w sprawie rozmiarów Matthew. Nie czuł się
najlepiej, kupując ubranka dla dziecka innego mężczyzny, ale podszedł w końcu
także do stoiska z zabawkami.
Twarz Matthew, kiedy położył pakunki na sofie w mieszkaniu pani Gra-
dy, wyrażała wielką radość. Diego uśmiechnął się bezradnie, kiedy chłopiec z
nie ukrywanym szczęściem wydobywał klocki i zabawki elektryczne oraz małe-
go, zdalnie sterowanego robota.
- On ma tak mało rzeczy. A to, co ma, jest takie skromne - westchnęła
pani Grady, przyglądając się z uśmiechem, jak chłopiec bierze jedną zabawkę
po drugiej, siadając w końcu na podłodze z małym, skomputeryzowanym mi-
siem, który mówił.
Diego przyglądał się chłopczykowi i poczuł nagle głęboki żal, że za jego
sprawą Melissa poroniła. Pamiętał z przerażającą jasnością, co jej powiedział tej
nocy, zanim wybiegła na deszcz i spadła ze schodów w wilgotną ciemność.
Dios, czy nigdy tego nie zapomni? Odwrócił się.
- Muszę iść. Melissa potrzebuje czystej odzieży. Wezmę sukienki do szpi-
tala.
- Jak ona się czuje?
- Dużo lepiej. Lekarz mówi, że będę mógł zabrać ją do domu za kilka dni.
- Spojrzał na przysadzistą kobietę. - Matthew pojedzie z nami do Chicago.
Wiem, że będzie za panią tęsknić. Melissa i ja jesteśmy pani wdzięczni za opie-
kę, jaką go pani otacza.
- Dziękuję panu za zabawki - powiedział Matthew, który znalazł się nagle
u stóp Diega. Wyciągnął ręce, aby mężczyzna go podniósł: był przyzwyczajony
do serdeczności dorosłych. Ale wysoki pan zesztywniał i popatrzył z niechęcią.
Matthew cofnął się, a radość w jego oczach ustąpiła miejsca chwilowej niepew-
ności. Diego czuł wzgardę dla samego siebie. Jak mógł potraktować dziecko z
takim chłodem! W czym Matthew zawinił? Odwrócił się do drzwi, unikając
wzroku pani Grady, która patrzyła z dezaprobatą. Pożegnał się i szybko wy-
szedł.
W szpitalu Melissa z pomocą pielęgniarki przymierzyła jedną z pastelo-
wych sukienek, które jej przyniósł... Była zachwycona różową, z gorsetem i ta-
siemkami, i pomyślała, że byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby w przeszłości Diego
kupił jej cokolwiek. Ale on zrobił to teraz z litości, a nie z miłości.
- Nie powinieneś wydawać tak wiele... - Sukienka była z jedwabiu, nie z
taniej tkaniny.
Wzruszył ramionami.
- Przez pewien czas będziesz to nosić - powiedział. - Kupiłem trochę rze-
czy dla twego syna - dodał niechętnie. - I jakieś zabawki.
Łzy napłynęły jej do oczu.
- Dziękuję, że to dla niego zrobiłeś - powiedziała spokojnie. - Nie mogłam
mu dać zbyt wiele. Nigdy nie miałam pieniędzy na zabawki.
Siedziała teraz podparta na łóżku, miała świeżo umyte włosy. Loki spada-
ły na zarumienione policzki. Jest urocza, myślał, patrząc na nią. Jej kształty i li-
nie stały się znacznie bardziej kobiece. Oczy zwęziły mu się na widok jej różo-
wych, pełnych piersi.
Zarumieniła się jeszcze bardziej i chciała podciągnąć prześcieradło, ale
jego szczupła, ciemna ręka przeszkodziła temu.
- Nie trzeba, Melisso - powiedział cicho. - Zapewne nie sądzisz, że chciał-
bym w tych okolicznościach cokolwiek ci sugerować?
Zmieniła pozycję.
- Nie, oczywiście, że nie. - Westchnęła. - Nie spodziewałam się, że kupisz
mi nowe sukienki - powiedziała z nadzieją, że zmieni temat. Nie lubiła tego typu
spojrzeń. - Nie mogłeś u mnie żadnych znaleźć? - I przypomniała sobie nagle z
bólem, co znajdowało się w szufladzie pod sukienkami.
- Jeden rzut oka na rzeczy w komódce przekonał mnie, że nie nadają się
do niczego - powiedział niedbale. - A te ci się nie podobają?
- Są bardzo piękne - rzuciła. Były z jedwabiu, a mogła sobie pozwolić za-
ledwie na bawełnę. Oczywiście, podobały jej się, ale skąd ten gest?
- Czy tak jest od twego przyjazdu do Ameryki? - spytał, patrząc na nią. -
Miałaś trudności?
Nie lubiła takich pytań. Patrzyła na swoje złożone ręce.
- Pieniądze to nie wszystko - powiedziała.
- Ale ich brak - owszem - odparł i wstał z fotela, patrząc zamyślonymi
oczami. - A ojciec chłopca nie mógł ci pomóc?
Zacisnęła zęby. To było nie do zniesienia.
- Nie, nie można go było niepokoić - powiedziała zwięźle. - A ty nie mu-
sisz być taki obłudny i oskarżycielska Diego. Nie sądziłam ani przez moment, że
spędziłeś ostatnie pięć lat bez kobiety.
Nie odpowiedział.
- Czy Matthew widział swego ojca? - zapytał z naciskiem.
Nie miała odwagi odpowiedzieć.
- Zdaję sobie sprawę, że nie lubisz Matthew, ale mam nadzieję, że nie za-
mierzasz wyładowywać na nim swojej złości.
Popatrzył na nią.
- Myślisz, że mógłbym tak potraktować dziecko?
- Sama byłam prawie dzieckiem - przypomniała.
- Ty i ta twoja pełna jadu rodzina traktowaliście mnie w taki sposób bez
skrupułów.
- Tak - przyznał nad wyraz uprzejmie. Włożył ręce do kieszeni i popatrzył
na nią z uwagą. - Moja babka zupełnie się załamała, kiedy zniknęłaś. Powiedzia-
ła mi wtedy, jak byłaś traktowana. Było to dla mnie coś w rodzaju szoku.
Zanim Melissa mogła zareagować na jego nieoczekiwane wyznanie,
drzwi otworzyły się i weszła pielęgniarka z kolacją. Uśmiechnęła się do Diega i
postawiła tacę przed Melissa.
- Jesz tak mało - powiedział Diego, kiedy ledwo co skubnęła.
Siedział z wdziękiem koło okna, trzymając nogę na nodze. Był bardzo la-
tynoamerykański i nieskazitelnie ubrany, jak zawsze. Musiała oderwać wzrok,
zanim wyraz jej twarzy mógłby mu zdradzić, jak bardzo jest dla niej ciągle
atrakcyjny.
- Nie jestem zbyt głodna.
- Nie zjadłabyś porządnego steku z grzybami i cebulką, chiquita? - spytał
z miłym spojrzeniem, pierwszym od chwili, kiedy zobaczyła go w tym pokoju. -
I frytek, i chleba?
- Stop - jęknęła.
- Myślę, że to jedzenie nie jest zbyt atrakcyjne. Kiedy stąd wyjdziesz, za-
dbam, abyś jadła, co należy. - Uśmiechnął się.
- Mam pracę - zaczęła.
- Której nie będziesz mogła wykonywać, dopóki nie poczujesz się całkiem
dobrze - przypomniał. - Porozmawiam z twoim pracodawcą.
- To nic nie pomoże. Nie mogą pozwolić sobie na trzymanie miejsca
przez sześć tygodni. - Westchnęła.
- Nie ma nikogo, kto mógłby cię zastąpić?
- Jest. - Pomyślała o swoim młodym, pełnym entuzjazmu asystencie.
- Nie będzie więc problemu.
Popatrzyła na niego, wypijając ostatni łyk mleka.
- Nie zgodzę się, żebyś mnie zabrał - powiedziała. - Wdzięczna ci jestem
za pomoc, ale nie chcę już być twoją żoną.
- Ja też tego nie chcę, Melisso - powiedział lekceważącym tonem, siląc się
na obojętność. - Ale na razie nie mamy wyjścia. A co do rozwodu - wzruszył ra-
mionami - nie wchodzi w grę. Ale możemy żyć w separacji lub może uda się
znaleźć jakieś inne rozwiązanie, kiedy będziesz już zdrowa. Oczywiście zaopie-
kuję się tobą i dzieckiem.
- To nie Gwatemala. W Ameryce kobiety mają takie same prawa jak męż-
czyźni. Nie jesteśmy niczyją własnością. W pełni odpowiadam za Matthew i sie-
bie. Mogę zarobić.
Jego ciemne brwi uniosły się nieco.
- Rzeczywiście? I dlatego znalazłem cię w skrajnej biedzie wraz z dziec-
kiem, które nosi używane ubranka i nie ma ani jednej nowej zabawki?
Zapragnęła nagle wyskoczyć z łóżka i zdzielić go tacą po głowie.
- Nie zamieszkam z tobą! Wzruszył ramionami.
- Więc co zrobisz, niña? - zapytał.
Zastanowiła się nad tym przez chwilę, przełykając łzy bezsilnej wściekło-
ści. I z ciężkim westchnieniem opadła na poduszkę.
- Nie wiem - powiedziała szczerze.
- To będzie tylko tymczasowe rozwiązanie - przypomniał. - Zanim nie
wydobrzejesz. Chicago na pewno ci się spodoba Jest tam jezioro, plaża i wiele
miejsc, które mogą zainteresować chłopca.
- Matt i ja dostaniemy tam w zimie zapalenia płuc. Żadne z nas nie było
poza Arizoną w ciągu ostatnich pię... poprawiła się szybko - trzech lat.
Nie zauważył pomyłki. Przyglądał się jej szczupłemu ciału. Nawet dziś
pojawiała się obsesyjnie w jego snach i marzeniach. Tak, bardzo kochał Melissę,
ale zdołał zabić całą miłość do niej. Kiedyś był pewien, że pragnęła go kochać,
ale teraz nie mógł mieć do niej pretensji o powściągliwość. A jego własne uczu-
cia kipiały od chwili, kiedy dowiedział się o dziecku.
- Jest wiosna - mruknął. - Do zimy wiele może się zdarzyć.
- Nie będę mieszkać w Gwatemali, Diego - powtórzyła. - I na pewno nie z
twoją babką ani siostrą. W żadnym wypadku.
Pogładził ją nerwowo po głowie.
- Moja babka mieszka teraz ze swoją siostrą na Barbados - powiedział. - I
ciągle żałuje, że nie została prababką, którą byłaby, gdyby nie trudny do zniesie-
nia chłód, którym cię otoczyliśmy. A moja siostra wyszła za mąż i mieszka w
Meksyku.
- Wiedzą, że tu przyjechałeś? - zapytała, udając obojętność. Señora była
okrutna i Juana również, choć w inny sposób.
- Dzwoniłem do obydwu wczoraj wieczorem. Przesyłają ci pozdrowienia.
Być może pewnego dnia będą mogły przeprosić cię za złe traktowanie.
- Juana starała się być uprzejma - powiedziała, wyciągając nitkę z prze-
ścieradła. - A babka nie. Sądzę, że mogłabym zrozumieć, jak się czuła, ale to w
niczym nie ułatwiłoby mi przebywania tam.
- I oskarżasz mnie, że pozostawiłem cię na jej łasce? - Prawda?
- Tak. W gruncie rzeczy tak - powtórzyła patrząc w górę. - Nigdy nie po-
zwoliłeś mi niczego wyjaśnić. Automatycznie oskarżyłeś mnie na podstawie
przypadkowych dowodów i zmusiłeś, bym za to zapłaciła, co - jak sądziłeś -
zrobiłam. I zapłaciłam - dodała lodowatym głosem. - Nigdy ci nie powiem jak.
- Ale zemściłaś się, prawda? - zwrócił się do niej z równie lodowatym
uśmiechem. - Wzięłaś sobie kochanka i jesteś matką jego dziecka.
Zmusiła się do uśmiechu.
- Umiesz dociekać prawdy, Diego - powiedziała delikatnie. - Podziwiam
łatwość, z jaką odczytujesz cudze myśli.
- Żałuję, że nie miałem tych umiejętności wtedy, kiedy opuszczałaś szpi-
tal. Tego dnia, kiedy zniknęłaś, był zamach stanu i wiele osób zginęło.
Kiedy mówił, dostrzegła w jego oczach błysk emocji. Nie spostrzegła
wcześniej, że wyglądał na bardzo zmęczonego. Na jego szczupłej twarzy poja-
wiły się zmarszczki.
Ten obcy, uprzejmy pan w niczym nie przypominał mężczyzny, którego
znała z Gwatemali. Zmienił się nie do poznania. Ale to, co powiedział, zaczęło
wreszcie docierać do jej świadomości. Drgnęła.
- Czy dużo osób zginęło? - spytała nagle.
- W czasie zamachu zdarzyło się kilka pojedynczych wypadków. Jednego
z ciał nie można było zidentyfikować. Była to młoda dziewczyna, blondynka.
- Myślałeś, że to ja? - krzyknęła.
Odetchnął głęboko. Mógł odpowiedzieć dopiero po dłuższej chwili.
- Tak, myślałem, że to ty.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ciche wyznanie Diega oszołomiło Melissę. Oczywiście, wiedziała o za-
machu. Trudno było nie wiedzieć. Ale przecież myślała tylko o tym, żeby uciec.
Zataiła miejsce pobytu, nie przypuszczając, że Diego mógłby pomyśleć, iż to ją
dotknęło nieszczęście. Myślała jedynie o tym, jak ukryć przed nim ciążę.
- Naprawdę nie przypuszczałam, że cię to obchodzi.
- Obchodzi? - obruszył się, a spojrzenie jego ciemnych oczu przypomnia-
ło tamto, które tak dobrze zapamiętała. Kiedy była podlotkiem, sprawiało, że na-
wet żaden z jego ludzi nie mógł mu się sprzeciwić. Twarz Diega stężała, oczy
nabrały koloru stali. - Czy mam ci dokładnie opisać, jak wyglądała tamta dziew-
czyna?
Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.
- Mogę sobie wyobrazić - powiedziała. - Ale skąd mogłam wiedzieć, że
ma to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie? Jak się o wszystkim dowiedziałeś?
- Twój ojciec mi powiedział. Udało ci się sprytnie schronić w Stanach
Zjednoczonych. Moi ludzie nie potrafili wpaść na twój trop.
Pragnęła mu zadać dużo więcej pytań, ale pora nie była ku temu stosow-
na. Co innego zaprzątało jej myśli. Przede wszystkim, jak teraz będą żyli razem,
kiedy jeszcze całkiem nie wydobrzała? I najważniejsze: jak uchronić przed nim
Matthew?
- Nie chcę jechać z tobą. - Postawiła sprawę jasno. - Pojadę, bo nie mam
innego wyboru. Ale nie oczekuj, że będę całowała ślady twoich stóp, tak jak to
miałam kiedyś w zwyczaju. Od pięciu lat przestałam żyć marzeniami.
- A ja ledwie zacząłem - odpowiedział miękkim, łagodnym tonem. Przyj-
rzał się jej z uwagą. - Może to lepiej, że spotkaliśmy się znów właśnie teraz. Je-
steś wystarczająco dojrzała, aby zobaczyć we mnie mężczyznę, a nie odbicie
swoich snów. Wrócę niebawem. Muszę się zająć Matthew - powiedział.
- Powiedz mu, że go kocham, powiedz, jak bardzo za nim tęsknię, i że już
niedługo wrócę do domu, dobrze?
- Oczywiście - zawahał się, czując niezręczność sytuacji. - Dziecko tęskni
za tobą - uśmiechnął się kącikami ust. - Enamorada - westchnął głęboko. - Gdy-
byś wiedziała, jak puste były te lata...
Niespodziewanie otworzyły się drzwi. Weszła pielęgniarka, żeby zajrzeć,
czy Melissa daje znaki życia. Diego uśmiechnął na ten widok, lekko zmieszany i
z wymówką, że już na niego pora, opuścił pokój. Melissa ścisnęła w dłoni chus-
teczkę, myśląc już tylko o tym, by wreszcie wypłakać się do woli.
Była wdzięczna, że Diego wyszedł, bo wyraz jego czarnych oczu przywo-
ływał najbardziej bolesne ze wspomnień. Nadal jej pożądał, ten wzrok nie mógł
kłamać, nawet jeśli nie kochał jej i nie ufał. Może to powinno jej wystarczyć, ale
nie wystarczyłoby Matthew. Matthew zasługiwał na to, żeby mieć prawdziwego
ojca, a nie chłodnego opiekuna. Z drugiej strony, gdyby powiedziała Diegowi
prawdę, mogłaby na zawsze utracić syna, szczególnie teraz, kiedy nie miała siły
o niego walczyć. Musi jakoś przeczekać. Na razie uwolni się od nieustannych
kłopotów finansowych. A to już było coś.
Kilka dni później Melissa opuściła szpital i Diego zabrał ją do hotelu, w
którym się zatrzymał. Wynajął samolot, aby następnego dnia przewieźć ją do
Chicago. Właściwie wdzięczna mu była za te luksusy.
Błagała, żeby to ona mogła odebrać Matthew od pani Grady, ale postawił
na swoim. Była osłabiona, a on nalegał. Tak więc poszedł po chłopca, a ona od-
poczywała na jednym z wielkich podwójnych łóżek wspaniałego hotelowego
apartamentu, obolała i wściekła.
Zaledwie po kilku minutach drzwi otworzyły się i Matthew biegł w jej
kierunku, płacząc i śmiejąc się, a później przywarł do jej piersi, objął ją i szybko
starał się coś powiedzieć poprzez łzy.
- Mój syneczku. - Uniosła się łagodnie, gładziła jego kasztanowe loki i
wzdychała cicho. Szwy krępowały ruchy, ale nie zważała na ból.
Diego obserwował czułą scenę, wpatrzony w jej jasne włosy nad ciemną
czupryną dziecka. Był zazdrosny o chłopca, a jeszcze bardziej o jego ojca. Nie-
nawidził myśli o ciele Melissy w objęciach innego mężczyzny, w łóżku innego
mężczyzny.
Melissa wybuchnęła śmiechem, kiedy Matt wyciągnął do niej misia i za-
bawka przemówiła elektronicznym głosem.
- Miły jest, co? - pytał wzrok Matta. - Mój... twój... to znaczy ten pan mi
go kupił.
- Diego - podpowiedziała Melissa.
- Diego - powtórzył Matthew. Skierował wzrok na wysokiego mężczyznę,
który milczał. Matt nie był pewien, czy lubi Diega, czy nie, ale czuł, że wysoki
mężczyzna z pewnością nie lubi jego. Będzie bardzo trudno zamieszkać z kimś,
kto okazuje tak mało ciepła.
Melissa dotknęła bladych, chudych policzków chłopca.
- Musisz się trochę opalić - powiedziała cicho. Za dużo czasu spędzasz w
domu.
Diego odstawił bagaże, podciągnął zasłony, zanurzył się w fotelu, stoją-
cym obok stolika przy oknie i zapalił cienkie cygaro.
- Wynająłem opiekunkę dla Matthew - powiedział. - Będzie zabierała go
do parku albo na plażę.
Melissa objęła mocno syna.
- Nie - powiedziała stanowczo. - Jeśli będzie chodził dokądkolwiek, to ze
mną.
Diego podniósł brwi. To nie jest zdrowy stosunek matki do dziecka. Chło-
piec, który się kurczowo trzyma maminego fartucha, raczej nie może wyrosnąć
na silnego mężczyznę.
Założywszy nogę na nogę, palił cygaro, a jego wzrok kontrolował kobietę
i dziecko.
- Skażesz go na przebywanie w czterech ścianach i na własne towarzy-
stwo?
Usiadła na łóżku, poprawiając poduszki za plecami.
- Już wkrótce wstanę, wkrótce będę na nogach - zaprotestowała.
- O tak - potwierdził dobrotliwie, obserwując, jak zmaga się z własną sła-
bością. - Potrafisz już sama usiąść.
- I mogę nawet chodzić. - Posłała mu najcieplejsze spojrzenie.
- Podtrzymam cię, mamo - zapewnił Matt. – Jestem bardzo silny.
- Tak, wiem o tym, kochanie - powiedziała głosem pełnym miłości. Męż-
czyzna siedzący w fotelu poczuł, jak wzbiera w nim gniew na widok kobiety,
darzącej takim uczuciem dziecko obcego mężczyzny.
- Co chcielibyście na obiad? - przerwał nagle, podnosząc się z fotela.
- Dla mnie stek i sałatkę - powiedziała.
- Matt ma ochotę na rybę - powiedział chłopczyk, nerwowo i z lękiem
przywarłszy do ramienia matki.
- Mogą nie mieć ryby, Matt - zaczęła Melissa.
- Muszą mieć - powiedział sztywno Diego. - Wczoraj wieczorem jadłem
rybę.
- Dla mnie kawa i mleko dla Matta - powiedziała, unikając zimnej twarzy
Diega, który przypatrywał się chłopcu.
Przytaknął ruchem głowy i podszedł do telefonu.
- Ten pan nie lubi Matta - powiedział chłopiec z cichym smutnym wes-
tchnieniem. - Nie ma dzieci?
Diego nie odwrócił się ani nie poruszył, ale dobrze wszystko słyszał. Sy-
tuacja stawała się coraz bardziej napięta.
Obiad podano ze stolika na kółkach, odsługiwał ich kelner cały w bieli.
Matthew usiadł tak daleko, jak się tylko dało, jakby potrzebował bezpiecznego
dystansu od wysokiego mężczyzny, który go nie lubił. Diego zajął miejsce obok
Melissy. Starała się pozostać obojętna na egzotyczny zapach jego wody koloń-
skiej, usiłowała nie dostrzegać silnego, smukłego ciała. Był najprzystojniejszym
mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała, a kiedy kroił stek, bardzo chciała
wsunąć palce w jego ciemną, wąską dłoń, trzymającą nóż.
Diego skończył pierwszy i zszedł do holu, niby po coś do czytania dla
Melissy. W rzeczywistości pragnął uwolnić się od widoku wątłej, smutnej twa-
rzy chłopca. Miał żal do siebie, że go tak traktuje, że rani Bogu ducha winne
dziecko, które przecież mogło być jego, gdyby wypadki potoczyły się inaczej.
Poszedł do hotelowego baru, zamówił whisky, wypalił jeszcze jedno cy-
garo i poszedł na górę, z magazynem dla Melissy i książką do kolorowania i
kredkami dla Matta.
Zastał chłopca u boku Melissy, obydwoje zesztywnieli na jego widok.
- Kupiłem książkę - odezwał się z wahaniem.
Matt nie poruszył się. Podniósł na niego wyczekujący wzrok, bez naj-
mniejszej zmiany na twarzy.
Diego wziął książkę i kredki, podał je chłopcu, ale ten nie wykonał żadne-
go ruchu.
- Nie weźmiesz książki, Matt? - spytała łagodnie Melissa.
- Nie. On nie lubi Matta - odpowiedział bez zastanowienia, podnosząc
oczy.
Diego obruszył się. Dzieciak dotknął go do żywego; nigdy by się nie spo-
dziewał, że to może tak zaboleć. Odnalazł siebie w tym małym chłopcu, samot-
nym, przestraszonym i smutnym. Nie miał szczęśliwego dzieciństwa, ponieważ
ojciec nigdy naprawdę nie kochał matki. Matka wiedziała o tym dobrze i cier-
piała z tego powodu. Zmarła młodo, a ojciec jeszcze bardziej usunął się w cień.
Później, kiedy spotkał śliczną Sheilę, zmienił się nie do poznania. Ale ta zmiana
trwała krótko za sprawą rodziny Melissy. Nawet na łożu śmierci ojciec ciągle
kochał Sheilę Sterling. Śmierć ojca odmieniła Diega, przekonał się, dokąd może
zaprowadzić mężczyznę miłość do kobiety. Nie można dać się owładnąć miło-
ści, bo to się kończy bardzo źle.
Co innego ten chłopiec... cóż był winien? Jak mógł obwiniać Matta za
grzechy Melissy? Położył delikatnie książkę i kredki na stoliku przy sofie i po-
dał Melissie kolorowy magazyn, który dla niej kupił. Później powrócił do swo-
jego fotela i zapalił cygaro, zanurzywszy głowę w stercie dokumentów.
Chłopiec westchnął, przysiadł na podłodze, rozrzucając wkoło kredki i za-
brał się do rysowania swojej ulubionej postaci z komiksu.
Diego spojrzał na niego i uśmiechnął się niepewnie. Melissa obserwowała
go. Zapomniała już, jak bardzo potrafił być opiekuńczy. Od tamtych dni, kiedy
byli przyjaciółmi, upłynęło wiele czasu.
Wieczór minął szybko. Kiedy Diego poprosił Matta o poskładanie kredek,
Melissa już otwierała usta, żeby coś powiedzieć. Nie stanęła jednak po stronie
malca, bo wiedziała, że Diego ma rację.
Pomogła Mattowi przebrać się w piżamę, a później spojrzała z wahaniem
na Diega, bo w pokoju były tylko dwa podwójne łoża. Nie chciała znaleźć się
zbyt blisko męża, który stał się obcy, ale też nie potrafiła tego powiedzieć w
obecności Matta.
Diego wybawił ją z kłopotów, sugerując, że chłopiec powinien spać ra-
zem z nią. Tylko tej nocy, ponieważ nazajutrz, w Chicago, będą mieli do dyspo-
zycji apartament z czterema sypialniami i pokojem dla Matta. Tak, pomyślała
Melissa, to dopiero początek kłopotów. Stać ją było tylko na maleńkie mieszka-
nie z wersalką, która służyła za łóżko. Matt nie był przyzwyczajony do spania w
oddzielnym pokoju.
Następnego ranka odlecieli do Chicago. Pomimo komfortu wynajętego
małego odrzutowca, Melissa ciągle czuła się obolała i było jej nieswojo. Wzięła
lekarstwa, a dyżurny doktor dał jej adres lekarza w Chicago na wypadek kom-
plikacji. Gdyby tylko mogła usiąść i podziwiać widoki, tak jak Matthew, pomy-
ślała obserwując ekscytację, z jaką chłopiec przylgnął do szyby i zadawał setki
pytań na temat samolotu i Chicago. Diego rozluźnił się na tyle, że zaczął odpo-
wiadać na niektóre pytania malca, ale nie przychodziło mu to łatwo.
W odległych gwatemalskich czasach Melissa nie zastanawiała się, jakim
ojcem będzie Diego. Pogrążona w świecie marzeń, myślała tylko o romansie z
nim, nie o codziennych sprawach, które zdarzają się w życiu mężczyzny i kobie-
ty, kiedy już przywiędnie pierwsze gwałtowne uczucie. Teraz, obserwując syna
z ojcem, zdała sobie sprawę, że Diego lubi dzieci. Był cierpliwy dla Matthew,
traktując każde jego nowe pytanie ze śmiertelną powagą. Co prawda jeszcze nie
wyzwolił się z szoku, jakim było pojawienie się dziecka i ciągle traktował jej
chłopca z rezerwą, nie jak swojego syna.
Wyniósł ją z samolotu do oczekującej limuzyny, aby zawieźć do aparta-
mentu przy Lincoln Park.
Apartament znajdował się na ostatnim piętrze, okna wychodziły na park i
jezioro Michigan, a na horyzoncie mokły w deszczu szare sylwetki drapaczy
chmur. Melissa od razu została położona do łóżka w jednym z pokoi gościn-
nych, aby odpocząć po podróży, podczas gdy Matthew zwiedzał olbrzymie
mieszkanie. Diego przedstawił Melissie panią Albright, która miała opiekować
się dzieckiem, a także sprzątać i gotować. Ta miła, korpulentna kobieta trafiła tu
z polecenia Apolla i opiekowała się apartamentem Diega od ponad roku.
Kiedy malec i Melissa byli już rozlokowani, Diego podniósł słuchawkę i
wykręcił numer.
Melissa słyszała rozmowę, ale nie mogła zrozumieć wielu słów. Wygląda-
ło na to, że Diego rozmawia z Apollem. I rzeczywiście to był on. Zjawił się w
mieszkaniu w godzinę później ze smukłą, niską czarną kobietą u swego boku.
Diego przedstawił Melissie wielkiego muskularnego mężczyznę w popie-
latym garniturze.
- To jest Apollo Blain. Pamiętasz go? - Apollo uśmiechnął się i przytak-
nął, Melissa odwzajemniła uśmiech. - A to jest Joyce Latham, sekretarka Apol-
la.
- Tymczasowa - dodał Apollo z lekkim skinieniem w stronę Joyce.
- Rzeczywiście, tymczasowa - powiedziała Joyce z silnym akcentem, cha-
rakterystycznym dla Indii Zachodnich. - Zanim nie znajdę kogoś wystarczająco
odważnego, aby mnie zastąpił.
Apollo popatrzył na nią z góry.
- Amen, siostro - przerwał. - Przy odrobinie szczęścia trafię na kogoś, kto
jest w stanie zapamiętać cholerne numery telefonów przynajmniej tak długo,
aby móc je wykręcić i jeszcze ułożyć teczki moich klientów według alfabetu,
żebym mógł znaleźć to, czego potrzebuję.
- A ja może wreszcie znajdę szefa, który umie czytać - odcięła się Joyce.
- Uspokójcie się - zaśmiał się Diego. - Melissa cudem wyszła z jednej
opresji, nie wpędzajcie jej w nowy kataklizm, proszę.
Apollo przytaknął posłusznie.
- Przepraszam, poniosło mnie.
- I mnie też - mruknęła Joyce i odsunęła się od niego na bezpieczną odle-
głość. Poruszała się bez wdzięku, miała za to piękne oczy i gładką cerę koloru
kawy z mlekiem. Pewnie miała też zgrabną figurę, ale luźna bezkształtna su-
kienka skrywała to udanie.
- Miło cię poznać. - Melissa przywitała się z nią z uśmiechem. - Oczywi-
ście pamiętam Apolla z dawnych lat. Jak długo z nim pracujesz?
- O dwa tygodnie za długo - mruknęła Joyce.
- Masz rację, o dwa tygodnie i jeden dzień za długo - dodał Apollo. Po
chwili odezwał się do Diega: - Dutch i J.D. wpadną tutaj później, a Koszula
obiecał, że przyleci ze swoją panią w przyszłym tygodniu. Będziemy w komple-
cie.
- Pamiętam nasze ostatnie spotkanie - powiedział Diego z lekkim uśmie-
chem. - Wyrzucili nas z hotelu o trzeciej nad ranem.
- A jeden z nas trafił do aresztu - dodał Apollo wyraźnie zadowolony z
siebie.
- A więc to tak? - spytała go Joyce. - Jak długo trzymali cię w więzieniu?
- Nie mnie. Diega. - Obruszył się.
- Diega? - Melissa spojrzała na niego z niedowierzaniem. Ten chłodny,
nieczuły mężczyzna, którego znała, miał wystarczająco dużo zimnej krwi, aby
nie dać się wpakować do więzienia. A może zupełnie go nie znała?
- Uraziły go pewne uwagi na temat jego latynoskiego dziedzictwa kultu-
rowego - wyjaśnił Apollo, spoglądając na Diega, którego twarz ani drgnęła. -
Dżentelmen, który poczynił te uwagi, był bardzo potężny i bardzo godny potę-
pienia, a więc - pozwolicie, że skrócę całą opowieść - Diego towarzyszył mu w
drodze do hotelowego basenu, a wiodła ona akurat przez wielkie przeszklone
drzwi.
- To było dawno. - Diego odwrócił się na widok wbiegającego do pokoju
Matthew.
- Mamo, musisz koniecznie zobaczyć moje rysunki - powiedział chłopiec
tonem nie znoszącym sprzeciwu i zaczął ciągnąć Melissę za rękę. - Narysowa-
łem szczeniaczka i pszczołę! Chodź, zobacz!
- Momento, Matthew - ostro przerwał Diego. Przedstawił chłopca go-
ściom, którzy uśmiechnęli się szeroko na widok malca. - Pokażesz mamie ry-
sunki za chwilę, kiedy już goście pójdą, dobrze, szkrabie?
- Dobrze - zgodził się Matthew. Uśmiechnął się do matki, onieśmielony
obszedł gości i znów zajął się swoimi kredkami.
Apollo odezwał się.
- Jesteście podobni jak dwie krople wody... - Słowa zamarły mu w gardle
na widok wściekłości w oczach Diega. Odchrząknął. - No tak, lepiej wracajmy
do roboty. Spotkamy się wieczorem, kiedy przyjdą tamci. Ale nie będziemy
wam zabierać dużo czasu. Nie chcemy pani sprawiać kłopotu. Proszę nie przy-
gotowywać żadnej kolacji. Wpadniemy tylko na parę drinków. W porządku?
- I następnym razem każde z nas przyjedzie własnym samochodem - do-
dała Joyce, rzucając wymowne spojrzenie w stronę czarnoskórego mężczyzny. -
Ma szczególny sposób jeżdżenia po mieście, wybiera kierunek jazdy i zamyka
oczy.
- Mógłbym lepiej prowadzić, gdybyś przestała zakrywać rękami oczy i ro-
bić tyle hałasu - rzucił.
- Usiłowałam się modlić!
- Do zobaczenia. - Apollo pożegnał Diega i Melissę. Ujął Joyce pod ramię
i na poły prowadząc ją, a na poły ciągnąc, zniknął za drzwiami.
- Dobrana z nich para, nie sądzisz? - rzuciła sucho Melissa, kiedy już so-
bie poszli. - Zastanawiam się, czy obydwoje ubezpieczyli się na życie...?
Na twarzy Diega pojawił się uśmiech.
- To ciekawe spostrzeżenie, señora Laremos. A teraz, jeśli nie mogę być
ci w niczym pomocny, doceń wreszcie talent artystyczny syna, a ja powrócę do
swoich zajęć.
Bladoszare oczy szukały jego twarzy, chciała coś wyczytać, jakąś zmianę,
ale na próżno; jak dawniej była kamienna i nieprzenikniona.
- Słowa Apolla o waszym podobieństwie z Mattem uraziły cię? - spytała.
- Ojciec chłopca z pewnością miał w sobie latynoską krew - odpowiedział
obojętnie. Włożył ręce do kieszeni, a spojrzenie jego ciemnych oczu stężało. -
Nadal nie masz zamiaru powiedzieć, kto był twoim kochankiem, prawda?
- Dlaczego ma to dla ciebie znaczenie? - spytała. - Kiedy wyjeżdżałam z
Gwatemali, miałam wrażenie, że najlepiej będzie, jeśli mnie nigdy nie zoba-
czysz.
- Był moment, kiedy chciałem z tobą poważnie porozmawiać. Nie posłu-
chałaś mnie, więc doszedłem do wniosku, że moje uczucia niewiele cię obcho-
dzą.
- Czy ty w ogóle masz jakieś uczucia? - spytała gwałtownie. - Ojciec po-
wiedział mi, że jeśli nawet tak jest, to potrzebny jest dynamit, żeby się do nich
dobrać.
Stał i obserwował ją uważnie, a w jego z lekka falujących kruczych wło-
sach odbijało się światło.
- Czy to cię dziwi, Melisso, jeśli wziąć pod uwagę, czym się wówczas zaj-
mowałem?
- Rozumiałam to - odpowiedziała. - Nawet jeśli byłam młoda, nie byłam
taka głupia.
- Czy nie zdawałaś sobie sprawy, Melisso, co się może zdarzyć, kiedy za-
stawiałaś na mnie swoje słodkie sidła? - spytał z gorzkim uśmiechem.
- To nie była pułapka - powiedziała z uporem. - Chodzi ci o parę głupich
miłosnych wierszy i jeden bezwstydny list do ciebie, który miałam zniszczyć? -
Jej policzki lekko zaróżowiły się pod wpływem wspomnień. - Chciałam powie-
dzieć ojcu i tobie, że to był błąd, ale czy ktokolwiek chciał mnie wysłuchać? -
Jej palce bezwiednie mięły kołnierz różowej bluzki. - Kochałam cię ponad ży-
cie, a ojciec właśnie chciał mnie wysłać na studia. Wiedziałam, że nie zobaczy-
łabym cię więcej. Każda sekunda, jaką miałam spędzić z tobą, była na wagę zło-
ta, dlatego ci uległam. Niczego nie zaplanowałam, to nie były sidła. - Uśmiech-
nęła się chłodno. - O, ironio losu, byłam na tyle głupia, że uwierzyłam, iż mnie
pokochasz, jeśli będziemy żyli razem. Ale zostawiłeś mnie na pastwę swojej ro-
dziny i wyjechałeś, a kiedy wróciłeś i ja rozpaczliwie usiłowałam zwrócić na
siebie uwagę... - Nie mogła mówić dalej. Myśl o tym, z jaką pogardą została
przez niego odrzucona, odebrała jej głos. - Wiem, śniłam na jawie. A potem do-
stałam od życia wszystko, co chciałam, ale to był prezent wymuszony, nie ofia-
rowany z wolnej woli. Pierwsza rozumna decyzja, jaką podjęłam, dotyczyła wy-
jazdu.
Czuł się tak, jakby go ugodziła czymś ciężkim.
- Chcesz mnie przekonać, że nie myślałaś o małżeństwie?
- Oczywiście, że myślałam o małżeństwie, ale nigdy nie pomyślałam,
żeby cię zmusić! - wybuchnęła i łzy pojawiły się w kącikach oczu. - Kochałam
cię, miałam dwadzieścia lat, nigdy nie było w moim życiu innego mężczyzny,
Diego, ty stałeś się całym moim światem!
Diego zesztywniał. Instynktownie, gdzieś głęboko w środku czuł, że mu-
siała przechodzić piekło, ale nie potrafił tego uzewnętrznić.
- Kiedy twój ojciec potwierdził, że żyjesz, poszedłem go odwiedzić. Po-
wiedział mi tylko, że mnie nienawidzisz i że nie chcesz mnie więcej widzieć. -
Opuścił wzrok i zaczął się jej uważnie przyglądać. - Chciałem potwierdzenia
tych słów, dlatego ciągle cię szukałem. Wszystko na próżno.
- Występując o amerykańskie obywatelstwo użyłam panieńskiego nazwi-
ska - wyjaśniła. - Mieszkałam w wielkich miastach. Kiedy się urządziłam, skon-
taktowałam się z ojcem i błagałam go, żeby ci nie podawał mojego adresu. Póź-
niej, kiedy zadzwonił do mnie adwokat i powiedział o śmierci ojca, pogrążyłam
się w żałobie. Ale nie miałam tyle pieniędzy, żeby przyjechać na pogrzeb. Wte-
dy uprosiłam adwokata, żeby nie ujawniał mojego miejsca pobytu. Naprawdę
nie przypuszczałam, że będziesz mnie szukał, kiedy się dowiesz, że... - muszę
skłamać, pomyślała - ...że straciłam dziecko. Ale powinnam się była co do tego
upewnić.
- Byłem za ciebie odpowiedzialny - powiedział sucho. - I ciągle jestem.
Wiara, w której zostaliśmy wychowani, nie pozwala na rozwody.
- A pamięć o tym, co przeszłam, nie pozwala mi pogodzić się z tobą -
ucięła. - Zostanę tutaj, póki nie będę mogła podjąć pracy. Odpowiadam za siebie
i za syna. Nie ma dla ciebie miejsca w moim życiu, ani w moim sercu. Już nig-
dy.
- A Matthew? - Starał się ukryć swoją bezradność.
- Matthew nie powinien cię obchodzić. – Odrzuciła włosy. - Myśli, że go
nienawidzisz, i pewnie się nie myli. Najlepiej będzie, jeśli wywiozę go stąd tak
szybko, jak to tylko możliwe.
- A czy spodziewałaś się, że zaakceptuję go bez zmrużenia oka? Jest naj-
lepszym dowodem, że to nie uczucia kierowały tobą, kiedy byliśmy razem. Gdy-
byś mnie kochała, Melisso, nigdy nie byłoby w twoim życiu innego mężczyzny.
Nigdy!
W tym tkwi sedno sprawy, pomyślała. Gdyby jej ufał, wiedziałby z pew-
nością, że kochała go za bardzo, żeby mieć innego. Nie znał jej. I nie uczynił
żadnego wysiłku, aby ją poznać, poza zbliżeniem fizycznym. Zmęczona osunęła
się na poduszki.
- Nie mam już więcej siły na kłótnie.
- Wiem. Potrzebujesz wypoczynku. Porozmawiamy, kiedy będziesz w
lepszej formie.
- Mam nadzieję, że nie oczekujesz, iż stanę się twoją wierną niewolnicą,
jak kiedyś - powiedziała, utkwiwszy w nim lodowaty wzrok.
- Lubię cię taką, jak teraz, niña - powiedział powoli, akcentując każde sło-
wo. Ciemne oczy zabłysły, kiedy sunął wzrokiem po jej ciele. - Kobiety z
ogniem w żyłach bywają dużo bardziej interesujące niż zalęknione dziewczynki.
- Dajmy już sobie spokój z ogniem - powiedziała twardo.
- Naprawdę? - Przysunął się powoli do łóżka. - Zastanów się, czy warto
odrzucać moje propozycje - powiedział łagodnym, głębokim głosem, który za-
pamiętała tak dobrze, gdy wypowiadał hiszpańskie miłosne zaklęcia w ciszy
ruin Majów. - Mógłbym cię do nich przekonać. - Pochylił się niżej, tak że pra-
wie czuła ciepło jego twardych ust tuż obok swoich rozchylonych warg. Pach-
niały dymem i drażniły obietnicą pocałunków, za które kiedyś oddałaby wszyst-
ko.
Z głębi piersi wyrwał się gwałtowny szloch, ukryła twarz w poduszce,
mocno zacisnęła powieki.
- Nie - westchnęła. - Proszę, nie. - Czuła jego oddech blisko swoich ust.
Nagle wyprostował się, aż zaskrzypiało łóżko i stanął obok. Odwrócił się i
wyciągnął cygaro.
- Ależ nie ma potrzeby, abyś się broniła z uporem dziewicy - powiedział
sucho, zapalając je. - Chciałem się tylko z tobą podroczyć. Straciłem na ciebie
ochotę dokładnie tego dnia, kiedy zobaczyłem, jak bardzo pragniesz zemsty.
Była mu wdzięczna za ten wybuch gniewu. Oszczędził jej poniżającego
pragnienia pocałunków.
- Ten mężczyzna, który mnie zastąpił w twoim sercu - ojciec Matthew -
gdzie on teraz jest, Melisso?
Oczy Melissy zwęziły się, błagała o wybawienie z kłopotu. Nadeszło w
postaci Matthew, który wbiegł do pokoju sprawdzić, dlaczego mama nie przy-
chodzi podziwiać jego rysunków. Melissa podniosła się powoli i pozwoliła
chłopcu, aby ją poprowadził do swojej sypialni. Stawiała stopy ostrożnie i nie-
pewnie. Nie spojrzała na Diega.
Tego wieczora pani Albright wykąpała Matthew i położyła go do łóżka,
aby Diego i Melissa mogli się zająć gośćmi. Melissa ciągle miała kłopoty z cho-
dzeniem, przeszkadzała jej noga i blizna po usunięciu jajnika. Wykąpała się i
ubrała samodzielnie, a później Diego przyszedł zanieść ją do bawialni. Zatrzy-
mał się w progu, urzeczony jej widokiem. Miała na sobie bladoniebieską je-
dwabną suknię, która podkreślała blask rozpuszczonych jasnych włosów, sza-
rość oczu i kremową cerę. Schudła nieco, jej piękna figura nabrała kształtów.
Diego ubrany był w ciemny garnitur, biała koszula kontrastowała z laty-
noską karnacją jego ciała, czernią włosów i oczu.
Odezwał się dzwonek i przyszli goście. Apollo i Joyce pojawili się razem,
choć z pewną rezerwą wobec siebie; Melissę zdziwiło, że czarny mężczyzna za-
brał swoją sekretarkę, mimo że jej gorąco nienawidził. Za nimi pojawił się krępy
blondyn o nienagannej prezencji gwiazdy kina oraz rosły osiłek o ciemnej ku-
dłatej czuprynie.
Diego przedstawił blondyna:
- Eric van Meer czyli Dutch. A to... - uśmiechnął się w stronę osiłka -
...Archer czyli J.D. Brettman. Panowie, to moja żona, Melissa.
Uśmiechnęli się i wypowiedzieli naraz wszystkie słowa stosowne na taką
okazję, ale Melissa wyczuła, że zaskoczyło ich, dlaczego Diego nigdy wcześniej
o niej nie wspominał. Przeprosili, że nie przyszli z żonami, z Danielle i Gaby,
ale dzieci złapały infekcję i panie musiały zostać w domu, żeby je kurować.
Oczywiście, przedstawią je Melissie przy innej okazji. Melissa odwzajemniła
uśmiech.
- Będę czekać z niecierpliwością - powiedziała grzecznie. Stanęli kołem i
zaczęli rozmawiać o interesach, a Melissa poczuła się daleko od męża, który za-
jął się rozmową ze starymi druhami. Widziała, jak bardzo jest do nich przywią-
zany. Ale czego się po nim spodziewać w takich okolicznościach? Diego miał
zająć się nią, póki nie wydobrzeje, tylko tego mogła się spodziewać. Być może
ożyło trochę dawnego zauroczenia, ale nie mogła sobie pozwolić na żadną próbę
pojednania.
Joyce odłączyła się od reszty i usiadła obok Melissy na rogu wielkiej sofy.
- Czuję się tutaj jak zielony groszek w sklepie z lodami - mruknęła.
Melissa uśmiechnęła się na przekór sobie.
- Ja identycznie, trzymajmy się więc razem - szepnęła. - Jak to się stało,
że pracujesz dla Apolla? - spytała po chwili.
Sąsiadka uśmiechnęła się ponuro.
- Nie znałam tu nikogo. Przyjechałam z Miami, więc zgłosiłam się do
agencji pośrednictwa. Skierowali mnie do niego. Starał się mnie od razu ode-
słać, ale nie było innych chętnych, więc machnął ręką.
- Nie wygląda na zbyt pamiętliwego - mruknęła cierpko Melissa. - W koń-
cu nie każdy szef zabiera swoją sekretarkę na imprezy towarzyskie.
- A, o to ci chodzi. - Joyce westchnęła. - Pomyślał, że będziesz się czuła
obco wśród samych mężczyzn. A skoro żony nie mogły przyjść, przyszłam ja. -
Uśmiechnęła się szeroko. Było mi miło, że zostałam zaproszona. Zazwyczaj nie
muszę się opędzać od zaproszeń.
- Rozumiem, co masz na myśli - powiedziała Melissa z uśmiechem. - Do-
brze, że przyszłaś.
Tak jak obiecał Apollo, nie zabawili długo. Kiedy żegnali się i wychodzi-
li, J.D. Brettman spojrzał na Melissę z nie ukrywanym zaciekawieniem.
Później, kiedy goście już poszli na dobre, a Diego zdejmował marynarkę i
krawat oraz rozpinał guziki koszuli, Melissa spytała o to.
- Dlaczego pan Brettman przyglądał się mi tak uważnie? - spytała cicho.
Nalał kieliszek brandy, zaproponował jej również, ale odmówiła.
- Wiedział, że w moim życiu istniała jakaś kobieta - zaczął. - Krążyły
opowieści, że zraniłem ją bardzo boleśnie. - Poprawił się w fotelu. - Takie tam
plotki służących. - Wiedziano, że potłukłaś się i że odwieziono cię do szpitala. -
Kiedy podnosił kieliszek brandy do ust, jego oczy miały smutny, nieobecny wy-
raz. - Pewnie mówiło się nawet, że to ja cię popchnąłem.
- Przecież to nie ty!
- Nie ja? - Uniósł głowę. - To przeze mnie wybiegłaś z domu w tamtą noc.
Ja jestem za to odpowiedzialny.
- Przykro mi, że ludzie tak o tobie pomyśleli. - Opuściła oczy. - Byłam
zbyt zdesperowana, żeby się zastanawiać, jak to może wyglądać w cudzych
oczach.
- Nieważne - powiedział, jakby chciał skończyć ten wątek. - To było daw-
no temu.
- Muszę sprawdzić, co się dzieje z Matthew. Pani Albright wyszła razem z
innymi - powiedziała Melissa. Zaczęła się podnosić, ale naderwane ścięgno i
świeże blizny dały o sobie znać. Stanęła nieruchomo, aby złapać oddech i za-
śmiała się. - Chyba nie mam siły na tę eskapadę.
Wstał z ociąganiem i odstawił kieliszek. Uniósł ją na rękach z zadziwiają-
cą łatwością.
- Jesteś ciągle taka słaba - mówił, niosąc ją w ramionach wzdłuż długiego
korytarza. - Potrzebujesz czasu, aby wydobrzeć do końca.
Po drodze musiała walczyć ze sobą, żeby nie oprzeć głowy na jego ramie-
niu. Upajała się zapachem Diega, czuła ciepło jego ciała i siłę wysmukłych ra-
mion.
- Lubię twoich starych kolegów - odezwała się cicho.
- Oni ciebie też. - Wniósł ją przez otwarte drzwi do pokoju Matthew i ła-
godnie postawił na podłodze. Chłopiec spał, długie rzęsy ciemniały na tle oliw-
kowej twarzy, ciemne włosy rozrzucone były na poduszce. Diego wpatrywał się
w malca w milczeniu.
- Tak mało jest do ciebie podobny - powiedział głębokim miękkim gło-
sem. - Za wyjątkiem włosów, w których jest coś z twoich jasnych. - Obrócił się,
w jego oczach czaiło się wyzwanie. - Jego ojcem jest ladino, prawda, Melisso?
Zaczerwieniła się jak burak. Starała się coś powiedzieć, ale głos zamarł jej
w gardle.
- Mówiłaś, że mnie kochałaś - nalegał. Zmrużył oczy. - Jeśli to była praw-
da, dlaczego oddałaś się innemu, nawet jeśli to miało pomóc zagoić rany, które
ci zadałem?
Ledwo chwyciła oddech. Czuła się jak w potrzasku.
- Jak on się nazywa? - spytał.
Jej usta rozchyliły się.
- Ja... nie musisz tego wiedzieć - westchnęła.
- Gdzie go spotkałaś? - Ujął jej twarz w swoje ciemne, wysmukłe dłonie.
- Diego... - Przełknęła ślinę. Czarne oczy wypełniły cały świat. W bladym
świetle lampy wydawał się groźnym olbrzymem.
- Tak - odetchnął z ulgą, przywierając do jej łagodnych ust. Tak, powtórz
to jeszcze raz, querida. Powiedz moje imię, wyszepcz je...
Rozwarł jej usta łagodnym, nieustępliwym naporem swoich warg, drażnił
je, pieścił. Jej bezradne ręce oplotły go w pasie. Nie chciała się poddać tak ła-
two, ale dawna namiętność brała górę z podobną mocą jak wtedy. Nie miała już
siły, aby zatrzymać bieg wydarzeń.
Wiedział o tym. Całował wzdychając z cicha. Później opuściła go łagod-
ność. Poczuła, jak jego usta stają się twardsze, zdobywcze. Szeptał coś po hisz-
pańsku, zanurzywszy ręce w jej włosach, coraz zapalczywiej przyciskał jej usta
do swoich. Wstrząsnął nim dreszcz, a ona wtuliła się w jego ciało, przywarła
doń roztrzęsiona, owładnięta chęcią, aby się znaleźć jak najbliżej. Nagle jego ra-
miona zamknęły się wokół niej, przyciągnęły ją silnie, aż do słodkiego bólu.
Brakło jej tchu pod naporem jego zdobywczych warg; wtedy przerwał
gwałtownie. Podniósł głowę, jego oczy stały się dzikie i ciemne, a oddech rów-
nie szybki jak jej.
- Zabolało? - spytał szorstko. Powracała mu zdolność samokontroli. Po-
woli uwolnił ją z objęć i odsunął się. Obrócił oczy w stronę śpiącego dziecka. -
Muszę cię prosić o wybaczenie - powiedział chłodno. - To nie było zamierzone.
Opuściła wzrok tam, gdzie spod białej rozchylonej koszuli wychynęło
jego oliwkowe ciało i ciemny gąszcz włosów.
- Już dobrze - powiedziała niepewnie i nie miała odwagi podnieść oczu.
Nie wiedział, co ze sobą zrobić, ciałem wstrząsało pożądanie łagodnego
ciepła Melissy, rozumem targały rozedrgane sprzeczne myśli. Uniósł jej głowę.
- Chyba będzie najrozsądniej, jeśli wrócisz do łóżka.
Nie zamierzała się sprzeczać.
- Nie, ja sama... nie musisz mnie brać na ręce - zaprotestowała, kiedy zbli-
żył się do niej. - Dam sobie radę. Powinnam zacząć ćwiczyć nogę. Dziękuję za
dobre chęci.
Skinął głową i odsunął się, aby mogła wyjść. Jego ciemne oczy podążały
za nią z ukrytym pragnieniem, ale kiedy znikła, przeniosły się na śpiącego mal-
ca. Zastanawiał się, czy Melissa ciągle jeszcze kocha ojca chłopca, czy myśli o
nim. Uczucie goryczy sprawiło, że szybko opuścił sypialnię dziecka i poszedł do
siebie. Później pogrążył się w pracy, aż do skrajnego wyczerpania, i dopiero
wtedy mógł zasnąć.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Atmosfera podczas śniadania była napięta. Melissa prawie nie spała tej
nocy. Bolesna świadomość, że tak łatwo uległa namiętnościom Diega, nie dawa-
ła jej spokoju. Za wszelką cenę chciała przecież udowodnić, że już nic do niego
nie czuje, ale wczoraj znów był tak blisko, że jej zbolałe serce nie miało siły się
obronić.
Czuła na sobie jego uważne spojrzenie, kiedy próbowała przełknąć kawa-
łek jajecznicy na bekonie. Także Matthew siedział przy stole nadspodziewanie
spokojnie. Zwracał dużo więcej uwagi na swoje zachowanie niż wtedy, kiedy
mieszkał tylko z Melissa.
- Jesteś dzisiaj milcząca, señora Laremos - powiedział łagodnie Diego, a
jego ciemne oczy przypatrywały się uważnie bladej twarzy Melissy. - Nie wy-
spałaś się?
Drażnił się z nią, a ona była zbyt zmęczona, aby podjąć grę.
- Nie - wyznała, odnajdując jego spojrzenie. - Prawdę mówiąc, prawie nie
zmrużyłam oka.
- Ja także - odpowiedział cicho. - Przez wiele lat żyłem samotnie, Melisso,
mimo że pewnie uważasz mnie za niepoprawnego playboya.
- Dawniej nigdy nie brakowało ci towarzystwa. - Podniosła filiżankę do
ust.
- Zanim się z tobą ożeniłem - zgodził się. - Małżeństwo oznacza świętą
przysięgę, niña.
- Nie jestem małą dziewczynką - odparowała.
Na jego zaciśniętych wargach pojawił się blady uśmiech.
- Ale byłaś nią tamtego odległego lata - powiedział i jego oczy złagodnia-
ły na to wspomnienie. - Dziewczęca, słodka, pełna radości życia. A później na-
gle odmieniłaś się, stałaś się złym duchem, który nawiedzał nasz dom, nawet
kiedy cię już w nim nie było.
- Lepiej by się stało, gdybym wyjechała do Ameryki - odpowiedziała,
spoglądając na cichego Matthew, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się
rozmowie. - Nie miałam u ciebie żadnej szansy.
- To okoliczności naszego małżeństwa, Melisso, obróciły mnie przeciw
tobie - powiedział krótko. - One przesądziły o wszystkim. - Mogliśmy się prze-
cież zbliżyć do siebie w sposób naturalny, budować nasz związek na uczuciu i
przyjaźni.
- Nigdy nie potrafiłabym zadowolić się okruchami - powiedziała z prosto-
tą. - Potrzebowałam czegoś więcej.
- I uważałaś, że wystarczy samo pragnienie - przypomniał jej.
Zaniepokojona nagłym zainteresowaniem Matta uśmiechnęła się do niego
i chociaż był dopiero w połowie śniadania, odesłała go od stołu, aby się zajął
kreskówkami.
- Jest mały, ale słuch ma dobry - powiedziała sucho, z oskarżeniem w sza-
rych oczach. - Nasze kłótnie martwią go.
- Zrobię wszystko, żeby cię uwolnić od mojego towarzystwa, skoro jest ci
niemiłe - powiedział łagodnie. Wytarł wąsy w serwetkę i wstał od stołu. - Adios.
Przystanął w progu, popatrzył na Matthew, który właśnie włączył telewi-
zor na cały regulator. Powiedział coś do chłopca, który przyciszył fonię, spoglą-
dając oskarżycielsko na wysokiego mężczyznę.
- Jeśli będziesz przeszkadzał sąsiadom, szkrabie, wyrzucą nas wszystkich
- zwrócił mu uwagę. - I wylądujemy na ulicy.
- Wtedy Matt pójdzie z mamą do domu - powiedział chłopiec - i już nie
będzie z tobą.
Diega rozśmieszyła ta próba sił. Chłopiec miał charakter. Nie chciał go ła-
mać, choć to syn innego mężczyzny. Diego, wbrew samemu sobie, poczuł sym-
patię do malca.
Wiedziony impulsem podszedł do telewizora, przyklęknął przed ciemno-
okim chłopcem. Zaskoczona Melissa obserwowała całą scenę od drzwi.
- Podczas weekendu możemy pójść do zoo - powiedział Diego do chłop-
ca. - Jeśli odejdziesz ode mnie, szkrabie, lwy i tygrysy odwiedzę sam...
- Lwy i tygrysy?
- Słonie i żyrafy, i niedźwiedzie.
Matt przysunął się nieco do Diega.
- I dostanę watę na patyku? Tata Billa zabrał go do zoo, a później poszli
na watę i na lody.
- Może zrobimy tak samo. - Diego uśmiechnął się łagodnie.
- Jutro?
- Za kilka dni - powiedział mu Diego. - Mam dużo rzeczy do zrobienia w
tym tygodniu, a ty musisz się opiekować mamą, zanim nie wydobrzeje.
- Mogę jej poczytać książkę.
Melissa omal nie wybuchnęła śmiechem, ponieważ historie Matthew były
jedyne w swoim rodzaju. Postaci z bajek występowały obok bohaterów kreskó-
wek w nieprawdopodobnych sytuacjach.
- A więc jeśli będziesz grzeczny, niño, w sobotę pójdziemy razem obej-
rzeć zwierzęta.
Matt spojrzał na Melissę, a później, z ociąganiem, jeszcze raz na Diega.
- Mama nie może pójść z nami?
I.
Mama nie może tyle chodzić - wyjaśnił Diego cierpliwie. - Ale my może-
my, si?
Matt zawahał się. Nie czuł się pewnie w towarzystwie tego mężczyzny,
ale bardzo chciał iść do zoo.
- Si - odpowiedział.
- Zatem jesteśmy umówieni. - Diego uśmiechnął się i wstał z klęczek. - I
bez oglądania kreskówek na cały regulator - ostrzegł, pogroziwszy chłopcu pal-
cem.
- Zgoda. - Matt uśmiechnął się z wahaniem.
Diego spojrzał na Melissę, która stała w drzwiach w różowej koszuli i
długim białym bawełnianym szlafroku, bez makijażu, z falą jasnych loków oka-
lających bladą twarz. Nawet teraz była piękna.
Spojrzał jej w oczy, aż się zarumieniła i spuściła wzrok. Uśmiechnął się
łagodnie.
- Peszę cię, querida?- spytał z westchnieniem. - Taką dojrzałą kobietę jak
ty?
- Oczywiście, że nie - obruszyła się.
- Zostań w łóżku - powiedział. - Im szybciej noga się wyleczy, tym prę-
dzej rozpoczniemy życie rodzinne.
- Za wcześnie na to - zaczęła.
- Nie. O pięć lat za późno. - Rzucił jej długie spojrzenie. - Odpowiadam
za ciebie, i za Matta. Musimy się porozumieć.
- Mówiłam ci, że poszukam pracy...
- Nie!
Chciała coś powiedzieć, ale uciszył ją ruchem ręki i oczu. Wyszedł, zanim
zdążyła się odezwać.
To był gorączkowy poranek. Ledwie Diego pojawił się w biurze, już mu-
siał wyjść z Dutchem, obsłużyć klientów. Kiedy wrócili, zza drzwi biura dobie-
gały podniesione głosy. Diego zawahał się, przysłuchując się gwałtownej wy-
mianie zdań między Joyce i Apollem. Nadszedł Dutch, z papierosem w ustach,
łagodny jak zwykle. Spojrzał na Diega z wyrozumiałym uśmiechem.
- Mam wrażenie, że łatwiej było polubić strzelaninę niż to tutaj - powie-
dział, wskazując na zamknięte drzwi, zza których dobiegały wrzaski tamtych
dwojga. - Dokończę tutaj papierosa, zanim się nie dogadają albo zatłuką na
śmierć.
- Może się pobiorą pewnego dnia i wtedy wszystko się ułoży. - Diego za-
palił cygaro i wypuścił dym.
- Lepiej, aby się wpierw porozumieli - zauważył Dutch. - Małżeństwo ra-
czej nie rozwiązuje problemów. Na odwrót, jeszcze bardziej je uwidacznia.
Diego westchnął.
- Pewnie masz rację. - Jego twarz zasępiła się. W miarę jak za drzwiami
coraz głośniej brzmiały podniesione głosy, wspomnienie wczorajszej nocy po-
wracało jak zły sen. Czy staną się z Melissa taką wiecznie skłóconą parą? Powo-
dem konfliktu był Matthew i nie było nadziei na rozwiązanie; mimo rosnącego
zainteresowania chłopcem nie mógł znieść myśli o jego ojcu.
- Zagłębiony w myślach? - cicho spytał Dutch.
- Małżeństwo nie jest instytucją, którą brałem pod uwagę. Zostaliśmy ra-
zem z Melissa przyłapani w... jak to powiedzieć... kompromitującej sytuacji.
Małżeństwo było sprawą honoru, a nie wyboru.
- Chyba zależy jej na tobie - powiedział Dutch bez przekonania. - Chło-
piec...
- To nie jest mój syn - odpowiedział Diego opryskliwie, patrząc w ciemne
oczy Dutcha.
- Mój Boże! - Dutch wpatrywał się w niego.
- Opuściła mnie, kiedy z mojej winy straciła nasze dziecko - powiedział
Diego. Jego czarne oczy zmąciła gorycz wspomnień. - Być może szukała pocie-
szenia, może chciała się zrewanżować. Tak czy inaczej dziecko stało się prze-
szkodą, której nie mogę pokonać.
- Jesteś całkowicie pewien, że straciła twoje dziecko? - zapytał Dutch po
dłuższym namyśle.
Wtedy właśnie Diego po raz pierwszy zaczął wątpić w to, co usłyszał pięć
lat temu. Słowa Dutcha zasiały ziarno zwątpienia. Spojrzał na niego, marszcząc
brwi.
- Był tam, w szpitalu, lekarz - powiedział do Dutcha. - Starałem się go
później odnaleźć, ale wyjechał do Ameryki Południowej na praktykę. Pielę-
gniarka mówiła, że Melissa była ciężko ranna, a ona sama powiedziała mi, że
dziecko nie żyje.
- Porządnie się spiłeś podczas naszego ostatniego spotkania - mówił
Dutch. - Zapakowałem cię do łóżka. Dużo mówiłeś. Wiem wszystko o Melissie.
Diego odwrócił wzrok.
- Naprawdę? - spytał z lękiem.
- Dlatego możesz wyłożyć przede mną karty na stół - powiedział Dutch. -
Przeszliśmy razem długą drogę. Nie mamy przed sobą wielu sekretów. Nie ukła-
dało się między wami. Czy zatem nie mogło być tak, że chciała ukryć ciążę
przed tobą, obawiając się, że zabierzesz jej chłopca?
Diego wpatrywał się w niego, na wpół oślepły z szoku.
- Melissa nie zrobiłaby tego - powiedział szybko. - Kłamstwo nie leży w
jej naturze. Nawet teraz nie ma serca do oszukiwania.
- Możesz się mylić - obruszył się Dutch.
- Nie w tym przypadku. Poza tym wiek się nie zgadza - powiedział cięż-
ko. - Matthew nie ma jeszcze czterech lat.
- Rozumiem.
Diego jeszcze raz zaciągnął się cygarem. Głosy dochodzące zza ściany
były coraz głośniejsze, a później nagle umilkły, kiedy zadzwonił telefon.
- Początkowo i ja miałem wątpliwości - wyznał. - Ale później wyleciały
mi z głowy.
- Mimo wszystko mógłbyś rzucić okiem na jego metrykę - zasugerował
Dutch. - Aby się upewnić.
Diego zaśmiał się i podziękował za radę Dutcha. W głębi duszy pojawiły
się nowe wątpliwości. Nie był już pewien niczego, ani swoich uczuć do Melissy,
ani upartej myśli, że zna ją dobrze. Zaczął sobie uświadamiać, że właściwie nig-
dy jej nie poznał.
Kiedy wrócił do domu, zastał Matthew rozciągniętego na łóżku i Melissę
czytającą mu książkę. Zatrzymał się w progu, aby im się przyjrzeć przez parę
sekund.
Tak, to było możliwe. Matthew mógł być jego synem. Musiał to teraz
przyznać. Chłopiec miał jego karnację, jego oczy, jego nos i podbródek. Kształt
oczu odziedziczył po matce, a jego włosy były tylko trochę ciemniejsze niż jej.
Nie zgadzał się tylko wiek. Matthew musiałby mieć ponad cztery lata, aby być
jego prawowitym synem. Melissa powiedziała, że właśnie skończył trzy lata.
Ale też Diego niewiele wiedział o dzieciach, a poza tym istniała zawsze możli-
wość, że Melissa nie powiedziała prawdy.
Z zasady nie kłamała, ale miała wiele powodów, aby chcieć mu odpłacić
za okrutne potraktowanie. I czy była typem kobiety, która by łatwo przeszła od
jednego mężczyzny do drugiego? A może po prostu uważała, że Diega stać na
to, aby zabrać jej Matta i razem z nim zniknąć z jej życia. Zrozumiał, że miała
prawo tak pomyśleć. Jeśli on nie znał Melissy, Melissa z pewnością nie znała
jego. Odwrócił się od drzwi z postanowieniem, że zniszczy bariery, jakie wybu-
dował między nimi. Był samotny, i ona też. Czy była dla nich jeszcze jakaś na-
dzieja?
Nie musiał długo czekać. W połowie pierwszego dania odważyła się za-
dać mu pytanie, które chodziło za nią przez cały dzień.
- Myślisz, że będę mogła dostać pracę, kiedy lekarz wyrazi na to zgodę? -
spytała ostrożnie.
Odstawił filiżankę kawy i spojrzał na nią przeciągle.
- Przecież już masz zajęcie, prawda? - spytał, wskazując ruchem głowy na
Matthew, który z zadowoleniem pochłaniał kurczaka.
- Tak, i uwielbiam się nim opiekować, móc poświęcać mu wolny czas -
wyznała. Ale... - Westchnęła ciężko. - To nie jest uczciwe z mojej strony, pozo-
stawać na twoim utrzymaniu.
Zaskoczyły go te słowa. Usiadł głębiej w krześle.
- Melisso, pamiętasz z pewnością, że w Gwatemali należałem do ludzi bo-
gatych. Pracuję, bo lubię, nie dlatego, że muszę. I odłożyłem w szwajcarskich
bankach więcej niż potrzeba, by utrzymać nas wszystkich aż do późnej starości.
- Nie wiedziałam o tym. Mimo wszystko nie chciałabym mieć wobec cie-
bie zobowiązań.
- Jestem twoim mężem. I moim obowiązkiem jest opiekować się tobą.
- To jest przedpotopowe podejście do sprawy - mruknęła Melissa, czując,
jak bierze ją gniew. - We współczesnym świecie ludzie są partnerami.
- Mama i tata Josego kłócili się przez cały czas - zauważył Matthew, pa-
trząc na matkę z wyrzutem. - A później tata Josego poszedł sobie.
- Niñito - powiedział łagodnie Diego - nie zgadzamy się z twoją mamą od
czasu do czasu. Tak to już jest w małżeństwie?
Matthew gonił widelcem kluski po talerzu.
- Yo no se - mruknął pod nosem doskonałym hiszpańskim.
Diego drgnął. Wstał od stołu, aby uklęknąć obok krzesła chłopca.
- Hablas español? - zapytał ciepło.
- Si - odpowiedział Matthew, a później wyrzucił z siebie w tym samym ję-
zyku kilka nieskładnych słów, pełnych obaw i strachu, zanim Diego nie prze-
rwał mu, kładąc palec na jego małych ustach.
- Niño - powiedział uspokajającym głębokim tonem - tworzymy rodzinę.
Nie będzie nam łatwo, ale jeśli się postaramy, będziemy mogli się nauczyć, jak
być ze sobą. Czy nie będzie ci miło, mój mały, spędzać tu czas z mamą, w ład-
nym mieszkaniu, wśród zabawek?
Matt popatrzył z przestrachem.
- Nie lubisz Matta - mruknął.
Diego wziął długi oddech i położył miękko rękę na głowie malca. - Przez
długi czas żyłem samotnie - powiedział z wahaniem. - Nie miałem nikogo, kto
by mi pokazał, jak być ojcem. Tego trzeba się nauczyć i tylko mały chłopiec
może być nauczycielem.
- Aha - powiedział Matt i przytaknął głową. - No dobrze, mogę spróbo-
wać. - Podniósł brwi. - Ale pójdziemy razem do zoo, i do parku, i na mecz base-
ballowy, i w różne miejsca?
- To również - przytaknął Diego.
- Nie masz małego chłopca?
Diego poczuł, jak język grzęźnie mu w gardle. Wpatrywał się w drobną
twarz chłopca, tak podobną do swojej, i był zaskoczony, jak wielką odczuwa po-
trzebę, aby być jego ojcem, prawdziwym ojcem. Samotność stała się nagle nie
do zniesienia.
- Nie - powiedział. - Nie mam... małego chłopca.
Melissa poczuła gorące łzy na policzkach. Nie przypuszczała nawet w
najskrytszych marzeniach, że Diego będzie w stanie zaakceptować Matta, że go
pokocha.
- Tak przypuszczałem - powiedział Matthew z dziecięcą prostotą. - Mama
i ja będziemy mieszkać z tobą?
- Si.
- Zawsze chciałem mieć własnego tatusia - wyznał Matthew. - Mama po-
wiedziała, że mój tata jest bardzo dzielnym mężczyzną. Wyjechał od nas, ale
mama często mówi, że on wróci.
Tego już było za wiele. Twarz Diega stężała. Kiedy odwracał się do Me-
lissy z oskarżeniem w oczach, czułość wyparowała w jednej chwili i powróciły
myśli, że może to wszystko jest wyłącznie tworem jego wyobraźni.
- Tak mówiła? - spytał ostro.
Melissa, łykając łzy, resztką sił starała się zachować opanowanie.
- Matt, nie poszedłbyś pobawić się misiem?
- Dobrze. - Zeskoczył z krzesła ze wstydliwym spojrzeniem w stronę Die-
ga i wybiegł z pokoju.
Kiedy Diego odwrócił się do Melissy, miał skupioną twarz.
- Czy jego ojciec żyje? - powiedział z napięciem.
- Tak. - Spuściła oczy na stół. Serce jej biło jak oszalałe.
- Gdzie on jest?
Potrząsnęła głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa, niezdolna brnąć dalej
w kłamstwa.
- Jeśli mi nie ufasz, jak możemy nadal być małżeństwem?
- To samo dotyczy ciebie. Nigdy mi nie ufałeś. Jak mogłeś się spodzie-
wać, Diego, że zaufam tobie?
- Nie zdawałem sobie sprawy, że tak świetnie mówi po hiszpańsku - za-
czął po chwili, łagodząc napięcie.
- To przyszło jakby samo z siebie - powiedziała. - Swoją drogą to dobrze,
kiedy dziecko zna dwa języki, zwłaszcza w Tucson, gdzie tyle osób mówi po
hiszpańsku. W każdym razie większość jego kolegów.
Poprawił się w krześle, jego ciemne oczy przyglądały się Melissie z upo-
rem.
- Stajesz się z dnia na dzień piękniejsza - powiedział niespodziewanie.
- Nie sądziłam, że kiedykolwiek przyjrzałeś mi się wystarczająco uważ-
nie, aby to dostrzec. - Zapłoniła się.
Zapalił cygaro i łagodnie wypuścił dym.
- To wszystko nie jest takie proste, zdajesz sobie sprawę? Chłopiec nie ma
poczucia pewności.
- Przepraszam za kłótnie - powiedziała ze smutkiem. - Wszystko psuję.
- Nie. Obydwoje jesteśmy temu winni - obruszył się. - Nie jest łatwo za-
pomnieć o przeszłości, prawda?
- Gwatemala wydaje mi się czasami taka odległa - przechyliła się w tył. -
Diego, a co się dzieje z farmą?
- Myślę o niej częściej, niż ci się wydaje, Melisso - odpowiedział. Wpa-
trywał się w cygaro. - Utrzymanie posiadłości, zapewnienie ochrony robotnikom
staje się coraz trudniejsze. - Wzdrygałem się na samą myśl, że mógłbym się
poddać, ale też w grę zaczyna wchodzić coraz większe ryzyko finansowe. Teraz,
kiedy muszę się zająć tobą i chłopcem, zaczynam myśleć, czy nie lepiej ją
sprzedać.
- Przecież twoja rodzina mieszkała tam od trzech pokoleń - zaprotestowa-
ła. - To twoje dziedzictwo.
- To tylko kawałek ziemi - powiedział łagodnie. - Trochę kamieni i ziemi.
Wiele istnień ludzkich kosztowało utrzymanie go i jeszcze wiele nowych trzeba
by było poświęcić. - Przechylił się gwałtownie, zmarszczył brwi. - A gdybym
cię poprosił, żebyśmy razem wrócili do Gwatemali i tam wychowywali Mat-
thew?
Na moment wstrzymała oddech. Zawahała się, starając oddalić niepokój,
z jakim przyjęła słowa Diega.
- Widzisz? Sama boisz się podjąć ryzyko związane z życiem Matthew, ja
również. - Jeszcze raz poprawił się w krześle. - Rozsądniej byłoby wydzierżawić
albo sprzedać posiadłość, niż ryzykować powrót. Lubię Chicago. A ty?
- Dlaczego nie? - odpowiedziała powoli. - Wydaje mi się, że też je polubi-
łam. Nie wiem, jak to będzie zimą...
- Zimę możemy spędzić na Karaibach i wrócić wiosną. Apollo myśli o
rozszerzeniu działalności naszej firmy, Blain Security Consultants, chcemy uru-
chomić kursy walki z terroryzmem w tamtej części świata. - Uśmiechnął się. -
Mogę połączyć interesy z przyjemnością.
- Nigdy mi nie mówiłeś, czym się zajmujesz - przypomniała mu.
- Uczę taktyki - powiedział. Odłożył cygaro. - Zajmujemy się tym razem,
Dutch i ja, uczę również szoferów zamożnych ludzi odpowiedniej techniki jaz-
dy. - Podniósł na nią wzrok. - Pamiętasz, że przez kilka lat byłem kierowcą raj-
dowym.
- Ojciec wspominał kiedyś o tym - powiedziała. Oczy Melissy przebiegły
po jego ciemnej twarzy. - Nie możesz żyć bez kuszenia losu? Bez ryzyka?
- Dorastałem przyzwyczajony do ryzyka i adrenaliny we krwi. - Zamyślił
się z uśmiechem na twarzy. - I widać uzależniłem się. W każdym razie to mało
prawdopodobne, abym w najbliższym czasie uczynił cię bogatą wdową, señora
Laremos - dodał kpiącym tonem, myśląc z goryczą o ojcu chłopca.
- Pieniądze nigdy nie były moim nałogiem - powiedziała z cichą dumą.
Powoli podniosła się. - Myśl sobie, co chcesz. Twoje zdanie nie jest już dla
mnie takie ważne.
- Kiedyś było inaczej - powiedział miękko, uniósł się, aby ją ująć w pasie
i przytrzymać przed sobą. - Kiedyś mnie kochałaś, Melisso.
- Miłość umiera jak marzenia - westchnęła zadumana. - To było dawno,
byłam bardzo młoda.
- Wciąż jesteś bardzo młoda - powiedział cicho głębokim głosem. - Jak
sobie dawałaś radę, samotna i w ciąży, w obcym miejscu?
- Miałam przyjaciół - odpowiedziała z wahaniem. - I dobrą pracę. Później
zachorowałam na zapalenie płuc i wszystko się rozleciało.
- Ale znalazłaś czas, aby wpoić Matthew wartości, dumę i honor.
- Chciałam, aby wyrósł na prawdziwego człowieka - powiedziała. Podnio-
sła wzrok, szukając jego ciemnych oczu, tak blisko swoich.
- Obwiniasz mnie, prawda? O zdradę...
Jej poniżenie zraniło go. Sprawiło, że poczuł się winny za wszystko, co jej
powiedział. Westchnął ciężko.
- Czy to raczej nie ja cię zdradziłem? - wyszeptał i przywarł do jej ust.
Nigdy wcześniej nie całował jej w ten sposób. Czuła cudownie łagodny
dotyk jego warg. Pieściły ją, całowały w ciszy wzajemnego spełnienia.
- Ale Matthew... - wyszeptała.
- Pocałuj mnie, querida - wyszeptał i znów jego usta przywarły do jej ust,
kiedy przyciskał ją do swojego twardego wysmukłego ciała, a jego wargi stawa-
ły się coraz bardziej niecierpliwe.
Poczuła, jak narasta w nim pragnienie. Jej nogi drżały, wargi podążały
tam, gdzie je prowadził, zagubione do utraty tchu w ciepłej rozkoszy. Oplotła go
ramionami i przylgnęła jeszcze mocniej. Nagle poczuła, że cały sztywnieje,
przeszyty gwałtownym skurczem.
- Nie - szepnął ostro i odepchnął ją. Oczy mu błyszczały. Oddech był
szybki i urywany. - Nie chcę półśrodków. Chcę cię mieć całą albo wcale. A na
to jeszcze za wcześnie, prawda?
Chciała zaprzeczyć, ale rzeczywiście było za wcześnie, nie tylko na fi-
zyczne zbliżenie. Było zbyt wiele ran, zbyt wiele pytań. Spuściła oczy.
- Nie będę cię powstrzymywać - powiedziała, szokując siebie samą i męż-
czyznę stojącego przed nią w bezruchu. - Nie powiem nie.
- To już tyle czasu - powiedział głębokim, cichym głosem. - Nie mogę ci
obiecać, że będę spokojny i łagodny, mimo czułości, jaką cię darzę; nie tym ra-
zem. - Wzdrygnął się. - A nie zniósłbym myśli, że mogę ci zadać ból. Lepiej bę-
dzie, jeśli się powstrzymamy.
Obserwowała go ze zdziwieniem w oczach. Cała drżała z niespełnienia.
Niczego nie pragnęła bardziej, niż poczuć na sobie jego ciało i zatopić się w
słodkiej ciemności.
- Pragnę cię - wyszeptała z bólem.
Odwrócił się, jego ciemne oczy były spokojne i gorące.
- Ja również, nie mniej niż ty, wierz mi – powiedział gwałtownie. - Ale
najpierw musimy sobie wszystko wyjaśnić do końca. Powiedz mi, Melisso, kto
jest ojcem Matthew?
Chciała powiedzieć. Musiała powiedzieć. Ale nie mogła. Uważała, że po-
winien dojść do tego samodzielnie, powinien uwierzyć w jej niewinność, bez
dowodów i wyjaśnień.
- Nie mogę - westchnęła.
- Wiedz zatem jedno: mam już dosyć wykrętów i udawania. Jeśli nie po-
wiesz mi prawdy, przysięgam, więcej cię nie dotknę.
Oddychała z trudem. Nie miała do niego pełnego zaufania, on z kolei nie
ufał jej. Gdyby ją kochał, nie miałby wątpliwości, że Matthew jest jego synem.
Diego obserwował, jak bije się z myślami. Kiedy zobaczył, jak zaciska
zęby, zrozumiał, że przegrał tę rundę. Nie powie mu. Boi się. W końcu istniał
jeszcze jeden sposób, aby poznać prawdę. Tak jak sugerował Dutch, musiała ist-
nieć metryka Matthew. Napisze do Biura Ewidencji Ludności w Arizonie i po-
prosi o odpis. Pozwoli to mu poznać wiek Matta i wyjaśnić kwestię jego ojco-
stwa.
- Późno już - powiedział, nie dając jej szansy na podjęcie rozmowy. - Le-
piej będzie, jak pójdziesz spać. - Przytaknęła, odwróciła się na pięcie i bez słowa
poszła do swojego pokoju.
Następne dni minęły w takiej atmosferze, jakby siedzieli na minie. Melis-
sa czuła obecność Diega jak nigdy dotąd. Był miły i uprzejmy, ale nic ponadto.
Noce stawały się coraz dłuższe.
Melissa była zawiedziona, jej syn wręcz na odwrót. Niczym cień, nie od-
stępował Diega ani na krok. Diegowi to nie przeszkadzało, przeciwnie, wydawa-
ło się, jest zachwycony. Był pobłażliwy, zauważał obecność chłopca, bawił się z
nim. Na początku robił to dosyć niezdarnie, ponieważ nie miał doświadczenia z
dziećmi. Ale z biegiem czasu nauczył się wszystkiego i malec stał się niezbędną
częścią każdego dnia.
Poszli do zoo, zostawiając Melissę w towarzystwie telewizora i filmu
przygodowego na wideo. Byli tam prawie do zmierzchu, a kiedy wreszcie wró-
cili, Matthew wydawał się odmieniony.
- Widzieliśmy kobrę - opowiadał z podnieceniem na twarzy. - I żyrafę, i
lwa, i małpy. Jadłem watę cukrową, jechałem kolejką i gonił mnie mały piesek -
paplał radośnie.
- A tata już nie żyje ze zmęczenia - westchnął Diego i wycieńczony padł
na kanapę obok Melissy. - Już myślałem, że będę musiał kupić motor, żeby do-
trzymać mu kroku.
- Ale wykończyłem tatę - wykrzyknął Matt. - Prawda, tato? - Melissa pa-
trzyła to na jednego, to na drugiego szerokimi ze zdziwienia oczami.
- Ojciec Matthew nie wróci do was. - Diego zwrócił się do niej. Zapalił
papierosa z lekkim drżeniem rąk i czekał, jakie wrażenie na Melissie zrobią te
słowa. - Ja zastąpię mu ojca i zaopiekuję się nim. A on będzie moim synem.
- Zawsze chciałem mieć własnego tatusia - powiedział Matthew do Melis-
sy. Wtulił policzek w oparcie kanapy i przyglądał się jej. - Mój tata odszedł,
więc chcę mieć Diega.
Melissa próbowała złapać powietrze, ale przychodziło jej to z trudem.
Wszystko, co naopowiadała Matthew na temat ojca, powróciło teraz z bez-
względną konsekwencją. Błagała los, żeby nie wygadał się przed Diegiem. A
zwłaszcza o fotografii... czemu na Boga pokazała Matthew to zdjęcie?
Ale Diego i Matthew wyglądali tak niewinnie i spokojnie, że z pewnością
nie łączył ich żaden sekret. Oczywiście, że nie. Martwiła się na zapas.
- Dobrze się bawiłeś?
- Wspaniale, a jutro idziemy do kościoła.
Melissa popatrzyła ze zdumieniem na Diega.
- Chłopcu potrzebna jest religia - powiedział stanowczo. - Kiedy wyzdro-
wiejesz, możesz chodzić z nami.
- Nie mam zamiaru się sprzeciwiać - powiedziała z roztargnieniem.
- To dobrze, bo na nic by się to zdało. Matt, zobacz, co jest w telewizji, a
ja zorganizuję coś do jedzenia. Chcesz rybę?
- Tak, bardzo - powiedział chłopiec, cały rozpromieniony, i pobiegł oglą-
dać kreskówki.
- A ty, kochanie? - spytał Melissę, czułym spojrzeniem oceniając jej strój:
kremowy sweter z dekoltem i szare spodnie.
- Poproszę o sałatkę - mruknęła. - Obiad dla Matthew jest w lodówce, sa-
łatka też. Wszystko przygotowałam, kiedy was nie było. Są też steki, mogę je
upiec dla ciebie...
- Ja to zrobię. - Wstał, przeciągnął się leniwie.
- I tak muszę się poruszać. - Podniosła się i zaczekała parę sekund, zanim
ruszyła z miejsca. Utykała jeszcze wyraźnie, ale chodzenie sprawiało dużo
mniejszy ból niż tydzień temu. Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- Młodym rany goją się szybko - powiedział z uśmiechem.
- Nie jestem taka młoda, Diego - odpowiedziała.
Zbliżył się do niej, objął w pasie i przyciągnął do siebie łagodnie.
- Jesteś, kiedy się uśmiechasz - odrzekł pogodnie. - Przywracasz mi wspo-
mnienia szczęśliwych chwil w Gwatemali.
- A były w ogóle takie? - spytała ze smutkiem. Szukał jej łagodnych sza-
rych oczu.
- Nie pamiętasz, co przeżyliśmy razem, zanim wzięliśmy ślub? Zapomnia-
łaś o naszej przyjaźni, miłych chwilach spędzonych razem?
- Byłam wtedy dzieckiem, a ty byłeś już dorosły. - Spuściła wzrok - Mia-
łam dosyć bezinteresownej przyjaźni i nie spełnionych marzeń.
- A później schroniliśmy się w ruinach Majów - wyszeptał cicho, by nie
usłyszał ich Matt, zajęty oglądaniem telewizji. - I staliśmy się kochankami, w
strugach ulewy, gdy wokół czaiło się niebezpieczeństwo. Twoje ciało przykryte
moim ciałem, twoje usta zanurzone w moich...
Odsunęła się zbyt gwałtownie, czuła rumieniec na twarzy i przyspieszone
tętno.
- Pozwól... przygotuję sos do sałatki.
Obserwował ją z lekkim, tajemniczym uśmiechem. Za jego plecami Matt
śmiał się z kreskówki. Posłał mu takie spojrzenie, że rad był, iż Melissa tego nie
widzi. Matt powiedział mu o fotografii ojca, kiedy zobaczyli plakat ze zdjęciem
bananowców.
- Takie same śmieszne drzewa - krzyknął wtedy Matt - są na fotografii ta-
tusia, którą ma mama. Tatuś ma na głowie duży kapelusz i jest na koniu.
Diego oparł się o ścianę i nawet nie pamiętał, co z siebie wydusił, kiedy
Matt paplał dalej. Co prawda wysłał już list z prośbą o metrykę chłopca, ale nie
była już potrzebna. Nie mogła wchodzić w grę inna fotografia. Zrozumiał z bez-
silną wściekłością, że mężczyzną, o którego był zazdrosny, był on sam.
To on był ojcem Matta. To Matt był tym dzieckiem, które rzekomo straci-
ła Melissa. Ukrywała ciążę, bo prawdopodobnie obawiała się, że nie zależy mu
na niej i bała się z nim zostać, kiedy już urodzi się dziecko. Myślała raczej, że
Diego odbierze jej dziecko, a ją oddali. Uciekła, aby tak się nie stało.
Ciągle uciekała. Nie powiedziała mu prawdy o Matthew, bo mu nie ufała.
Może zresztą nie kochała go wystarczająco mocno, kto wie? Musi tę kwestię
rozpracować. W końcu poznał jednak prawdę, i to było najważniejsze.
Po kolacji Diego i Matthew rozciągnęli się na dywanie przed telewizorem.
Diego był w samych skarpetkach, w rozpiętej koszuli, z włosami w nieładzie i
oczami śmiejącymi się do syna. Spojrzał w górę, ciągle uśmiechnięty i zobaczył,
że Melissa obserwuje go uważnie. Matthew rzucił się na niego i czar chwili pry-
snął. Pozostawił Melissę rozbitą i nie zaspokojoną. Diego zaakceptował Matta, i
to powinno jej wystarczyć. Ale nie wystarczało. Chciała, aby Diego ją kochał.
Czy kiedykolwiek, pomyślała z goryczą, pragnęła czegoś innego? Jednak ciągle
to pragnienie wydawało się niemożliwe do spełnienia, teraz tak jak i wtedy. Po-
żądał jej, ale być może nie miał już jej niczego do ofiarowania.
Diego był pochłonięty pracą przez następne kilka tygodni. Atmosfera w
domu nieco zelżała. Matt bawił się z Diegiem i z czasem stali się prawie nieroz-
łączni. Diego spoglądał na Melissę z leniwym pobłażaniem i raz czy drugi draż-
nił się z nią łagodnie. Tym niemniej napięcie stale rosło, a nerwowość, z jaką
Melissa odnosiła się do niego, jeszcze pogarszała sprawę. Nie mogła zrozumieć,
czemu zawdzięcza zmianę w traktowaniu Matta i jej samej. A ponieważ nie do-
myślała się racjonalnej przyczyny tej odmiany, nie wierzyła w jej trwałość.
Kiedy przyszedł czas na ostatnie badanie kontrolne, Diego zwolnił się z
pracy i zawiózł ją do lekarza.
Uznano, że jest już zdrowa. Doktor prosił, aby uważała na nogę, która za-
goiła się tak szybko, ale orzekł, że może wrócić do pracy.
Kiedy zaczęła wspominać, że najwyższa pora rozejrzeć się za pracą, Die-
go poczuł się nieswojo. Co będzie, jeśli skorzysta z pierwszej okazji i ucieknie?
Nie potrafił dłużej skrywać rosnącego przywiązania do chłopca. A jeśli się do-
wie, że Diego odkrył już prawdę o chłopcu? Czy zabierze Matta i zniknie razem
z nim, obawiając się, że mógłby ukraść jej syna? Wzdrygał się na samą myśl,
ale nie ufał Melissie na tyle, by zadać to pytanie. Musiał działać ostrożnie, aby
nie pogorszyć sytuacji. Rzecz sprowadzała się do jednego: jak zatrzymać Melis-
sę?
Bił się z myślami przez całą drogę powrotną do domu, zamknięty w sobie
i nieobecny. Odprowadziwszy ją do pokoju, wrócił do pracy. Wyszedł bez sło-
wa. Jego zachowanie zaniepokoiło Melissę.
- Potrzeba pani trochę rozrywki - radziła pani Albright, przyrządzając
lunch. - Za dużo pani przebywa w czterech ścianach, to niezdrowo.
- Z pewnością ma pani rację - westchnęła Melissa. - Chyba zadzwonię do
Joyce i umówię się z nią jutro na lunch. Może nawet znajdę pracę.
- Mężowi to się nie będzie podobało. Niech pani nie ma za złe moich słów
- mruknęła pani Albright sponad tartej marchewki.
- Obawiam się, że nie - powiedziała Melissa. - Ale to mnie nie powstrzy-
ma.
Ucałowała w przelocie ciemną główkę Matthew, zajętego programem
oświatowym w telewizji, i poszła zatelefonować z pokoju Diega.
Na nieszczęście zapomniała telefonu do biura Apolla. Diego musiał mieć
to gdzieś zapisane. Nie chciała szukać w jego biurku, ale sprawa była zbyt waż-
na. Otworzyła środkową szufladę i znalazła czarny notes z telefonami. Pod nim
leżała otwarta koperta, która przykuła jej uwagę.
Szybko spojrzała w stronę drzwi, a potem z bijącym sercem wyciągnęła ją
i obejrzała. Adres zwrotny wskazywał na Biuro Ewidencji Ludności w Arizonie.
Otworzyła kopertę drżącymi rękami i znalazła w środku to, czego się obawiała -
odpis aktu urodzenia Matthew. W rubryce „ojciec" starannie wypisano na ma-
szynie imię, nazwisko i adres Diega.
A więc wiedział. I nic nie powiedział. Dręczył ją pytaniami, zagroził, że
nie zbliży się do niej, póki się nie dowie prawdy o Matthew. Dlaczego? Czy
tego wymagało poczucie dumy? Czy raczej grał na zwłokę, aby zdobyć sympa-
tię Matthew, a później siłą usunąć Melissę z ich życia? Może nie mówił prawdy,
może chciał wrócić do Gwatemali tylko z synem, a ją zostawić tutaj? Jego cie-
pły stosunek do Matta, od kiedy poszli razem do zoo, i brak zainteresowania nią,
pogłębiały uczucie niepewności. Albo dzisiejsza obojętność, kiedy lekarz uznał,
że Melissa może powrócić do pracy. Czy myślał, że pora ją porzucić, bo już nie
potrzebuje pomocy?
Bała się, w pierwszym odruchu chciała spakować walizkę i zabrać Mat-
thew jak najdalej i tak szybko, jak to możliwe. Ale to nie byłoby rozsądne. Musi
spokojnie pomyśleć. Musi działać logicznie, nie podejmować decyzji na łapu
capu, by ich potem nie żałować.
Włożyła dokument z powrotem do koperty, przykryła ją starannie czar-
nym notesem i zamknęła szufladę. Nie odważyła się szukać numeru telefonu, by
Diego nie zorientował się, że zaglądała do szuflady.
Przypomniała sobie, że pani Albright musi znać ten numer. Wróciła do
kuchni i spytała ją o to.
- Ależ oczywiście, pani Laremos - uśmiechnęła się. - Znajdzie go pani w
książce telefonicznej pod Blain Security Consultants, Inc. - Przyjrzała się uważ-
nie Melissie. - Wszystko w porządku? Jest pani bardzo blada.
- Czuję się dobrze. - Melissa zdobyła się na uśmiech. - Tylko trudno mi
się pozbierać. Rany zabliźniły się, ale noga ciągle jeszcze sztywnieje. Chcieli
mnie skierować na fizykoterapię, ale wolałam ćwiczenia w domu. Kiedy je za-
cznę, noga na pewno się rozrusza.
- Moja siostra miała bóle w krzyżu i lekarz przepisał ćwiczenia - zauwa-
żyła pani Albright. - Bardzo jej pomogły. Pani również pomogą.
- Tak, na pewno. Dziękuję.
Poszła do salonu, drżącymi rękami odnalazła i nakręciła numer.
Po drugim dzwonku w słuchawce odezwał się melodyjny głos Joyce.
- Blain Security Consultants. Słucham.
- Możesz jutro pójść ze mną na lunch i pomóc mi uchronić moje władze
umysłowe - powiedziała sucho Melissa. - Mówi Melissa, żona Diega.
- Tak, poznałam cię po głosie, Melisso - powiedziała ze śmiechem Joyce.
- To cudowny pomysł. Czy mogę wpaść po ciebie koło wpół do dwunastej? Jeśli
mój szef pozwoli...
Głęboki głos Apolla zabrzmiał w tle.
- Od kiedy to zabraniam pani wychodzić na lunch, panno Latham? Oczy-
wiście, idźcie razem. Niech pani przestanie robić ze mnie potwora.
- Nigdy tego nie robię, panie Blain - zapewniła go skwapliwie Joyce. -
Obrażałabym w ten sposób potwory.
Z oddali doszło przekleństwo, a później trzask drzwi. Joyce westchnęła
niewinnie.
- Do zobaczenia jutro - szepnęła. - Muszę się zabrać do pracy, bo wylecę
na zbitą twarz.
- Wszystko na to wskazuje. Przyjemnego dnia.
- Wzajemnie.
Tego wieczora Diego wrócił późno. Akurat w samą porę, żeby pocałować
Matthew na dobranoc. Melissa, obserwując ich od progu, widziała na twarzy
Diega oddanie i dumę, z jaką spoglądał na syna. Od jak dawna wiedział? Być
może domyślał się tego od samego początku. Pewnie nawet wiedział, jak bardzo
go kocha. Zastanawiała się, czy znajdzie w sobie dość siły, aby go opuścić. Jeśli
planuje odebranie jej Matta, nie będzie miała innego wyjścia. Nigdy nie krył, co
sądzi o miłości. Nie wierzył w nią. Nie miała powodu uważać, że po latach
zmienił zdanie.
Kochał Matthew, jeśli w ogóle kogoś kochał. Melissa komplikowała mu
życie. Kiedy wstał i ruszył do drzwi, odwróciła oczy - nie chciała, aby zobaczył
w nich strach.
- Joyce powiedziała, że zabiera cię jutro na lunch - zaczął.
- Tak. Pomyślałam, że powinnam ruszyć się z mieszkania - powiedziała. -
Czuję się tutaj... samotnie.
Zatrzymał się na progu jej sypialni. Jego ciemne oczy były spokojne.
- Nie zawsze będzie tak, jak teraz - powiedział. - Już przecież możesz się
poruszać; poszukamy wspólnych zajęć dla naszej trójki, na ile czas pozwoli.
- Nie musisz czuć się wobec mnie zobowiązany. - Uśmiechnęła się smut-
no.
- Dlaczego?
Zapomniała, jaki był sprytny. Odwróciła oczy.
- Wiesz, chłopcy czasami lubią tylko męskie towarzystwo, bez udziału
kobiet, prawda?
Popatrzył zdziwiony. Spodziewał się, że powie coś więcej. Czuł się roz-
czarowany i rozdrażniony. Czego w końcu oczekiwał? Utrzymała tajemnicę tak
długo i teraz miałaby ją zdradzić? Dawał się ponieść najczarniejszym myślom.
Zostawił ją w spokoju, licząc, że wreszcie wyjawi prawdę. Tak się nie stało. Być
może źle odczytał stan jej ducha. A jeśli po prostu nie zależy jej na nim? Jeśli
opuści go teraz, kiedy już nie potrzebuje opieki?
Ledwie pamiętał, że zadała mu pytanie.
- Myślę, że będzie to z pożytkiem dla Matthew, jeśli trochę czasu będzie
spędzał tylko ze mną - odpowiedział jej znużony. Na tego twarzy rysowało się
zmęczenie, przybyło mu zmarszczek. Przyglądał się jej powoli przez chwilę,
później odwrócił się. – Miałem dzisiaj męczący dzień. Nie mam siły na rozmo-
wy. Jeśli pozwolisz, pójdę już spać.
- Oczywiście. Dobranoc - odpowiedziała, zdziwiona jego tonem i spojrze-
niem.
Skinął głową i ruszył korytarzem. Obserwowała go oczami pełnymi ła-
godnej zadumy i żalu. Miłość to nie tylko to słodkie uczucie, które pokazują w
kinie, pomyślała gorzko. Bywa bolesna, przysparza cierpień.
Odwróciła się i weszła do sypialni, oglądając się w lustrze. Wyglądała mi-
zernie, dostrzegła zmarszczki na twarzy.
Otworzyła szufladę komódki i wyjęła z niej zdjęcie, które mu zrobiła w
przeddzień tamtych zdarzeń, kiedy ojciec odnalazł ich na wzgórzach. Westchnę-
ła, gładząc palcami jego twarz. Jakie to wszystko wydawało się odległe, jak nie
spełnione! Kochała go, ale wspomnienie tego wywoływało tylko ból. Gdyby i
dla niej miał choć trochę uczucia, pomyślała. Ale może on nie potrafi kochać?
Schowała fotografię i zamknęła szufladę. Marzenia nie zastąpią rzeczywistości.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Joyce i Melissa wybrały małą, przytulną restaurację z kuchnią francuską.
Melissa zamówiła naleśnik z nadzieniem z kurczaka i brokułów oraz świeżego
melona, Joyce wolała befsztyk z przystawkami.
- Jesteś dosyć milcząca, jak na osobę, która umówiła się na zwierzenia -
zauważyła Joyce po piętnastu minutach cichego skupienia nad talerzem.
- Mam kłopot. - Melissa westchnęła.
- Kto ich nie ma? - Joyce uśmiechnęła się.
- Zgoda. Mój sprowadza się do tego, że nie wiem, czy nie spakować wa-
lizki i nie wyjechać z Chicago.
- W takim razie słucham uważnie. - Joyce odłożyła widelec.
- Matthew jest synem Diega - powiedziała. - Zanim uciekłam od niego
pięć lat temu, powiedziałam mu, że straciłam dziecko.
- I to ma być kłopot? - spytała Joyce ze zdziwieniem.
- Nie myślałam, że wie o wszystkim. Na początku wydawało się, że nie
lubi Matta, a później stali się nierozłącznymi przyjaciółmi. Wczoraj znalazłam
w jego biurku odpis aktu urodzenia Matthew.
- Jeśli już o tym wie, wszystko się dobrze ułoży. Czemu miałoby być ina-
czej? - spytała Joyce.
- O to właśnie chodzi - powiedziała Melissa z westchnieniem. - Zależało
mi, aby sam się domyślił, że jest ojcem Matta i nie szukał dowodów; powinno
mu wystarczyć przekonanie, że nie byłabym w stanie go zdradzić. Ostatnio za-
chowuje się tak, jakby mnie nie chciał przy sobie. I chyba wiem, dlaczego. Po-
znał prawdę o Matthew i teraz nienawidzi mnie za to, że go okłamałam.
- Nadal nic nie rozumiem - przerwała Joyce.
- Bo to długa historia. Kiedyś wydawało mi się, że będzie lepiej, jeśli
ukryję prawdę i zniknę mu z oczu.
- Może miałaś rację - powiedziała łagodnie Joyce. - Nie możesz się obwi-
niać o wszystko.
- Tak uważasz? - Melissa podniosła strapione oczy. - Prawdę mówiąc,
wina leżała po obu stronach. Teraz, kiedy zna prawdę, pewnie ma do mnie żal,
że rozłączyłam go z synem. Obawiam się, że będzie chciał zabrać mi Matta.
- To już czysta histeria - powiedziała stanowczo Joyce. - Dziewczyno,
weź się w garść. Tym razem nie możesz uciekać. Musisz zostać i walczyć o
syna. Pomyśl również o tym - dodała - że może warto także zacząć walczyć o
męża. Poślubił cię. To znaczy, że mu na tobie zależało.
Melissa skrzywiła się.
- Diego nie chciał się ze mną żenić. Przyłapano nas w dwuznacznej sytu-
acji - myślał zresztą, że to był mój podstęp - i został zmuszony do ożenku. Trak-
towali mnie, on i jego rodzina, jak trędowatą. Kiedy zorientowałam się, że je-
stem w ciąży, nie mogłam znieść myśli, że dziecko przyjdzie na świat w atmos-
ferze nienawiści. Upewniłam go, że straciliśmy potomka i uciekłam.
- Jesteś pewna, że cię nie kocha?
- Powiedział mi kiedyś, że nie wierzy w miłość, że to luksus, na który nie
może sobie pozwolić. Pociągam go fizycznie. I to wszystko.
Joyce przypatrywała się zgnębionej twarzy koleżanki.
- Żadna z nas nie ma szczęścia w miłości - powiedziała po chwili waha-
nia. - Pracuję dla mężczyzny, który mnie nienawidzi, a ty żyjesz z mężczyzną,
który cię nie kocha.
- Ty także nienawidzisz Apolla - przerwała Melissa.
- Tak uważasz? - Joyce uśmiechnęła się z bólem.
- Aha - Melissa odstawiła filiżankę. – Teraz rozumiem.
- Odpłacam mu pięknym za nadobne, aby się nie domyślił, co naprawdę
czuję. Spójrz na mnie - mruknęła. - On jest przystojny, bogaty, odnosi sukcesy.
Czy chciałby kogoś tak zwykłego i mało atrakcyjnego jak ja? Gdybym była tak
piękna, jak ty...
- Ja? Piękna? - Melissa była autentycznie zdziwiona.
- Kochasz Diega? - Joyce patrzyła na nią długo.
Trudno było uczciwie odpowiedzieć na to pytanie, ale w końcu musiała.
- Tak, zawsze go kochałam - wyznała - i myślę, że zawsze będę.
- Dlaczego zatem uciekasz, dlaczego nie starasz się zbliżyć do niego? -
spytała Joyce. - Ucieczki nie przyniosły ci wiele, prawda?
- Tak, czuję się całkiem nędznie.
- Musisz sprawić, żeby cię chciał.
- Masz rację.
- A więc spróbuj. Nie pozwól, aby was rozdzieliła przeszłość.
- Nie bardzo wiem, jak uwieść mężczyznę.
- Ja również. - Joyce wzruszyła ramionami. - I co z tego? Nauczymy się
razem.
Pomysł wydawał się Melissie coraz bardziej pociągający.
- Możemy spróbować. A jak nie wyjdzie...
- Zaufaj mi. Musi się udać.
- Jeśli mnie, to i tobie. - Melissa zacisnęła wargi. - Czy wiesz, że praco-
wałam w wielkim sklepie z odzieżą? Mam niezły gust i wiem, co na kim dobrze
leży. Może wybrałybyśmy się na zakupy?
- A po co? - Joyce zmarszczyła brwi.
- Musisz trochę popracować nad sobą, a efekt będzie piorunujący, gwa-
rantuję. Wyobraź sobie Apolla klęczącego przy twoim biurku i wpatrzonego w
ciebie z uwielbieniem - przymilała się.
- Jedyny sposób, żeby klęknął przy moim biurku, to kopniak w żołądek -
skrzywiła się Joyce.
- Pesymistka. Przecież sama mnie namawiałaś do działania.
- Zgoda. W końcu co mamy do stracenia?
- Niewiele, jeśli o mnie chodzi. Co robisz w sobotę przed południem?
Wybierzmy się razem na zakupy.
- Mam trochę oszczędności - mruknęła Joyce. - W porządku. Przystępuje-
my do działania.
- Cudownie. - Melissa zabrała się do deseru. - Wiesz, nagle wszystko za-
częło mi smakować. Już czuję się lepiej.
- I ja też. Ale jeśli Apollo wyrzuci mnie przez okno, nie daruję ci tego.
- Nie wyrzuci.
Wiele pomysłów chodziło Melissie po głowie. A wszystko przez Joyce.
Tego przedpołudnia kupiła Mattowi grę rozwijającą pamięć. Kiedy Diego
wrócił wieczorem do domu, zastał ich rozciągniętych na dywanie. Była w beżo-
wej bluzce bez rękawów i opiętych dżinsach. Diego zatrzymał się na moment w
progu. Na jego widok obróciła się na bok, w zalotnej pozie.
- Dobry wieczór, señor Laremos - przywitała go. - Matthew dostał nową
grę.
- I już pamiętam, gdzie jest jabłko - wykrzyknął Matthew, podrywając się
na nogi i rzucając w objęcia ojca. Później paplał z przejęciem, na czym polega
nowa gra, i że już raz pobił mamę.
- Jest pojętny - zauważył Diego, przyglądając się dużej kupce kart leżą-
cych obok Matta i małej pod ręką Melissy.
- Niezwykle - zgodziła się, patrząc z uśmiechem na zadowoloną minę
Matta. - I skromny.
- Wiem już wszystko - powiedział Matthew ze szczerym przekonaniem. -
Tato, zagrasz z nami?
- Po obiedzie - zgodził się Diego.
- W porządku. - Matthew znów zajął się grą.
Teraz była kolej Melissy. Zauważyła, że Diego nie może oderwać oczu od
dekoltu bluzki, którą nałożyła na gołe ciało.
Usiadła i skierowała wzrok na męża.
- Stało się coś?
- Nie, nic. Przepraszam was na moment. - Zmarszczył brwi, odwrócił się
na pięcie i wyszedł do sypialni.
Przy obiedzie było wiele zamieszania, ponieważ wcześniej pani Albright
zabrała malca na dół do holu, gdzie spotkali jej córkę i wnuczka, którzy właśnie
wrócili z Meksyku i przywieźli Mattowi zabawkę: drewnianą kulkę na sznurku
przyczepionym do podstawki, w której trzeba ją było umieścić.
- O, znam tę zabawkę - uśmiechnął się Diego. - Jest bardzo popularna w
stronach, z których pochodzimy, ja i twoja mama - dodał uśmiechając się do
Melissy. - Prawda, kochanie?
- Tam, gdzie mieszkaliśmy, nie było sklepów z zabawkami - powiedziała
do Matta. - Żyliśmy daleko od świata, w pobliżu wulkanu, a naokoło były staro-
żytne ruiny Majów. - Zarumieniła się lekko na myśl o jednym z tych pomników.
Popatrzyła na Diega i odnalazła w jego ciemnych oczach to samo wspomnienie.
- Tak - powiedział łagodnie. - Ruiny były... imponujące.
Zamyśliła się.
- To już pięć lat. - Była bardziej elokwentna, niż się tego spodziewała. - A
wydaje się, że minęło tylko kilka dni.
- Mnie nie - odpowiedział gwałtownie. - Za dużo było trudnych chwil.
Matthew próbował bawić się kulką, ale Melissa odebrała mu zabawkę i
położyła koło swojego talerza, na znak, że powinien zająć się posiłkiem.
- Nigdy nie myślałaś o tym, żeby się ze mną skontaktować? - spytał nie-
oczekiwanie Diego. Ta myśl coraz bardziej nie dawała mu spokoju. Nawet jeśli
był w stanie zrozumieć postępowanie Melissy, świadomość rozłąki z synem nie
dawała spokoju. Tak bardzo chciał być częścią życia Matta, doświadczyć tego,
co inni ojcowie przechowują przez lata w czułej pamięci. Pierwsze słowa Matta,
pierwsze samodzielne kroki, pierwsze wspólne chwile, które spajają rodziców i
dzieci na zawsze. Wszystkiego został pozbawiony.
Melissa westchnęła ze smutkiem, wspominając moment narodzin Mat-
thew. Jak desperacko potrzebowała wtedy Diega! Ale on jej nie chciał. Dał to
jasno do zrozumienia, zaraz po ślubie, i nawet potem, kiedy spadła ze schodów,
nie sposób było się do niego zbliżyć.
- Myślałam o tym kiedyś - powiedziała cicho. - Ale przecież było oczywi-
ste, Diego, że nie ma dla mnie miejsca w twoim życiu.
- Nigdy nie brałaś pod uwagę, że uczucia potrafią być zmienne? I że może
gorzko wszystkiego żałowałem?
- Nie - odparła uczciwie. - Uznałam, że lepiej będzie, jeśli sama zadbam o
siebie... i o Matta.
- Musiało być ci ciężko, kiedy się urodził. - Starał się wydobyć z niej jak
najwięcej.
- Coś było nie tak. Musiałam mieć cesarskie cięcie.
- Mój Boże. I nie miałaś nikogo przy sobie.
Spojrzała ciepło na Matta.
- Dałam sobie świetnie radę. Miałam uczynnych sąsiadów, a firma, w któ-
rej pracowałam, okazała wiele zrozumienia.
Palce Diega zacisnęły się na filiżance z taką siłą, że omal nie pękła. Nie
mógł dłużej tego słuchać. Melissa przeszła prawdziwe piekło, sama z maleńkim
dzieckiem, które musiała wychować. Gdyby ją inaczej potraktował, mogliby ra-
zem dzielić kłopoty.
- Nie było tak źle, Diego - powiedziała cicho, zauważywszy ból na jego
twarzy. - Naprawdę. Matt był najsłodszą nagrodą...
- Mam kilka telefonów do załatwienia. Przepraszam was na chwilę. - Die-
go wstał gwałtownie.
Melissa obserwowała go, tęskniła za nim rozpaczliwie.
Diego poszedł do gabinetu, zamknął drzwi i oparł się o nie całym cięża-
rem. Nie potrafił znieść myśli, że tyle wycierpiała przez niego. Gdyby mógł
wcześniej z nią porozmawiać. Otworzyć serce. Powiedzieć, co naprawdę czuje,
jak wiele znaczą dla niego ona i chłopiec. Miał za sobą burzliwą przeszłość; nie-
wiele było tam miejsca na czułość. Teraz odkrywał, co to właściwie znaczy, u
boku dziecka i Melissy, która stopniowo stawała się najcudowniejszą sprawą w
jego życiu. Im dłużej byli razem, tym trudniej przychodziło ukrywać rosnącą
potrzebę tej kobiety. To już nie było wyłącznie fizyczne pożądanie, tak jak na
początku, w Gwatemali. Ale ciągle nie był jej pewny.
Być może czuła się zobowiązana; za to, że zaopiekował się Mattem i nią,
że stworzył im dom, kiedy potrzebowała kąta, aby dojść do siebie. Ale czy tak
było naprawdę? Czy to była tylko wdzięczność, czy coś więcej? Trudno powie-
dzieć.
Melissa poszła z Mattem do bawialni i rozłożyła karty na podłodze. Kiedy
wrócił Diego, zaczynali już drugą kolejkę. Zdjął marynarkę i krawat, podwinął
rękawy białej koszuli. Była rozpięta pod szyją. Oczy Melissy zatrzymały się na
owłosionym muskularnym torsie.
Dostrzegł to spojrzenie i zachwyt w jej oczach. Żadna inna kobieta nie bu-
dziła w nim takiego poczucia męskości i dumy jak Melissa. Pragnie go; tylko
tego był pewien.
- Zagraj z nami, tatusiu - zawołał Matt, zapraszając ojca do siebie na dy-
wan.
- Zrobimy ci miejsce - powiedziała Melissa z ciepłym uśmiechem.
- Ale tylko na chwilę - zgodził się Diego. Zdjął buty i położył się obok
Melissy.
- Jak się w to gra?
Matt i Melissa wytłumaczyli mu zasady i obserwowali, czy zauważy, że
dwie karty pasują do siebie. Matthew zaśmiał się, a Melissa jęknęła, kiedy zgar-
nął je i ułożył koło siebie.
Uśmiechnął się do Melissy ze złośliwą iskierką w oku.
- Obserwowałem was od progu. Może nie tyle karty... - przesunął wzro-
kiem po krągłych pośladkach Melissy, które rysowały się pod ciasnymi dżinsa-
mi.
Melissa zarumieniła się, ale jej wzrok ani drgnął.
- Zbereźnik - szepnęła drocząc się.
Był zaskoczony i wniebowzięty. Patrzył na jej usta rozchylone w uśmie-
chu. Nagle podniósł się i musnął je delikatnie.
- Tata i mama Bobby'ego całują się w ten sposób, tylko Bobby mówi, że
to mama całuje tatę. - Matthew zaśmiał się radośnie.
Diego obruszył się.
- Mama nie może mnie całować, jest osłabiona po wypadku.
Melissa spojrzała na niego złośliwie.
- Matt, czy mógłbyś iść do kuchni i przynieść mi coś zimnego do picia? -
zwróciła się do chłopca.
- Dobrze. - Podniósł się i wybiegł z pokoju.
Melissa spojrzała kpiąco na Diega.
- A więc jestem za słaba, żeby cię pocałować, tak? - Obróciła się, popy-
chając go łagodnie na dywan. Oniemiał z wrażenia, kiedy pochyliła się nad nim
i wpiła w jego usta tak żarliwie, że aż jęknął w ekstazie.
- Za słaba, tak? - Melissa szeptała w rozchylone usta.
Zanurzył rękę w jej jasne falujące włosy, obrócił ją łagodnie i ułożył na
dywanie. Oplotła go ramionami, słyszała szaleńczy rytm jego serca, szeptała i
wzdychała w nienasycone usta Diega.
Gwałtownie uniósł głowę, we wpatrzonych w nią ciemnych oczach do-
strzegła dziką żądzę.
- Ostrożnie! - mruknął. - Kusisz los.
- Nie los - szepnęła z trudem łapiąc oddech. - Ciebie, señor. - Jej dłoń
wślizgnęła się pod koszulę Diega, zanurzyła w gęstych włosach, pieściła gorący,
naprężony tors. Nagle cały zesztywniał, a ona westchnęła urażona. - Jeśli nie
chcesz mnie wystawiać na pokusę, miej zawsze zapiętą koszulę.
- Co się stało z moją wstydliwą, dziką orchideą?
- Dorosła. - Jej łagodny wzrok szukał jego oczu. - Nie masz o to żalu...?
- Nie - powiedział cicho. Przycisnął jej rękę do piersi. - Rób, na co masz
ochotę, moja mała. Ale zdajesz sobie sprawę z nieuniknionych konsekwencji ta-
kiego zachowania? Prawda?
- Tak - szepnęła.
Przyciągnęła jego rękę i usiadła zgrabnym ruchem. Patrzyła mu w oczy i
prowadziła dłoń Diega tam, gdzie materiał bluzki nie osłaniał jędrnego ciała.
Westchnął głęboko, ręka w pieszczocie posuwała się coraz dalej.
- Czy i to zaplanowałaś? - spytał.
- O, tak - westchnęła, pochylając głowę, kiedy dotyk stawał się coraz
słodszy. - Diego...
- Nie. Nie tutaj. - Uwolnił rękę.
- Nie masz ochoty?
Obruszył się.
- Słodki głuptasie - westchnął. - Jeśli będę cię nadal trzymał w ramionach,
moja ochota stanie się jeszcze bardziej widoczna. Ale to nie jest zajęcie na tę
chwilę.
Przytaknęła ze zrozumieniem.
- Tak, masz rację. - Uśmiechnęła się, unikając jego spojrzenia i odwróciła
się na widok Matta, który wbiegł do pokoju z butelką lemoniady. Otworzyła ją,
dziękując chłopcu.
Diego przysiadł w pobliżu, obserwując ich, ale nie uczestnicząc w zaba-
wie. Przez resztę wieczoru nie spuszczał wzroku z Melissy. Był zatopiony w
swoich myślach.
Przyszedł czas, żeby położyć Matthew. Melissa starała się ukryć przed
Diegiem swój stan ducha, ale czuła, jak drżą jej kolana za każdym razem, kiedy
się do niej zbliżał. Pożegnała się z Matthew i Diegiem i poszła do sypialni. Za-
mknęła drzwi na klucz, po raz pierwszy od kiedy tu zamieszkała. Wstrzymała
oddech na odgłos kroków w korytarzu, ale one nawet nie zawahały się u jej pro-
gu.
Melissa i Joyce spędziły całą sobotę na zakupach i u fryzjera. Melissa na-
mówiła Joyce na jasne, żywe kolory, które podkreślały jej zgrabną figurę i przy-
ciągały uwagę.
- To jest za bardzo seksy - powiedziała Joyce, pełna obaw, mierząc su-
kienkę z gorsetem, który przywierał do jej smukłego ciała niczym bluszcz. W
mieszance czerwieni, żółci, pomarańczowego i bieli było jej niezwykle do twa-
rzy. - Nie potrafię tego z siebie zdjąć.
- Oczywiście, że potrafisz - zapewniała Melissa.
Joyce zaśmiała się nerwowo, ale kiedy ujrzała swoje odbicie w jednym z
wielkich luster butiku, aż jej odjęło dech. Czuła się jak nowo narodzona. Ruszy-
ła do przodu, najpierw z wahaniem, później z coraz większym luzem, aż wresz-
cie dała z siebie wszystko, na co stać zgrabną dziewczynę z Indii Zachodnich.
- Tak - zaśmiała się Melissa. - Dokładnie taką sobie ciebie wyobrażałam.
Masz wiele naturalnego powabu, który skrywałaś pod fatalnymi luźnymi kiecka-
mi. Masz piękną figurę. Uwidocznij ją!
Joyce nie wierzyła własnym oczom. Przymierzyła następny strój. Włożyła
do niego kolorowy turban i z zaskoczeniem wpatrywała się w elegancką damę,
która spoglądała na nią z lustra.
- Czy to ja? - mruknęła.
- Ależ tak - zapewniła Melissa. - Chodź. Stroje już mamy, teraz pora na
resztę.
Zaprowadziła Joyce do fryzjera, który przystrzygł jej modnie włosy i tym
samym odmłodził o kilka lat.
- I jeszcze ostatnia rzecz - mruknęła Melissa, zabierając ją do kosmetycz-
ki.
Tam znów odmieniono jej twarz, doradzono kolor pudru, szminki, cieni
do powiek i błyszczka, podkreślających kremową, gładką karnację Joyce.
- To niemożliwe. - Wpatrywała się w siebie, kiedy dzieło było już skoń-
czone.
- Biedny Apollo - powiedziała Melissa z uśmiechem. - Już przepadł.
- Tak myślisz? - Serce Joyce zabiło mocniej.
- Jestem tego pewna - zapewniła ją Melissa. - Teraz zajmiemy się moimi
strojami, a później popracujemy nad menu na poniedziałkowe party. Ale obie-
caj, że wcześniej nie nałożysz żadnej z nowych sukien, ani nie zdradzisz makija-
żu - ostrzegła. - To musi być niespodzianka.
- Trudno mi będzie wytrzymać - skrzywiła się Joyce.
- Mnie również.
Melissa miała jeszcze trochę oszczędności w banku. Poprosiła Diega, aby
je przelał z Tucson do Chicago. Wyjęła je teraz na zakupy. Poszła do fryzjera i
kosmetyczki. I, pełna obaw, nie mogła się doczekać premiery. Diego już nie był
tym beztroskim mężczyzną, którego znała z Gwatemali. Był dużo dojrzalszy i
jego doświadczenie onieśmielało ją.
Kiedy uporały się z zakupami, było już prawie ciemno. Melissa wróciła
do domu lekko utykając.
- Za bardzo sforsowałaś nogę - martwiła się Joyce.
- To tylko podrażnienie - zapewniła ją Melissa. - A ile było uciechy! Po-
czekaj do następnego tygodnia, wtedy im pokażemy.
- Postaram się doprowadzić Apolla do nerwowego załamania - obiecała
Joyce. - Wracam do domu ćwiczyć wężowe ruchy. Jestem ci taka wdzięczna,
Melisso.
- Od czego mamy przyjaciół? - Melissa uśmiechnęła się. - Podtrzymałaś
mnie na duchu. Chciałam ci się choć zrewanżować. Swoją drogą, wyglądasz
wspaniale.
Joyce rozpromieniła się.
- Mam nadzieję, że ten dziki człowiek z biura będzie tego samego zdania.
- Na pewno. Wspomnisz moje słowa. Dobranoc.
Melissa weszła do mieszkania. Pani Albright miała wolny wieczór. Melis-
sa ze zdziwieniem spostrzegła Diega i syna w kuchni, wśród apetycznych
ostrych zapachów dobywających się z piekarnika.
Diego miał na sobie długi, biały fartuch pani Albright, a Matthew z zacię-
ciem przygotowywał sałatę.
- Co tu robicie? - wykrzyknęła Melissa, położywszy zakupy w bawialni.
- Obiad, querida - powiedział Diego z uśmiechem. - Twój syn szykuje sa-
łatę, a ja wołowinę w chili. Udała się wyprawa z Joyce?
- Wspaniale. Mój Boże, mogę wam w czymś pomóc?
- Oczywiście, nakryj do stołu, jeśli możesz. I nie przeszkadzaj kucharzom
- dodał z przekorą.
Uśmiechnęła się i podeszła do niego. Podniosła się na palcach i ucałowała
go w policzek.
- Jesteś kochany. Czy możemy zaprosić na poniedziałek van Meersów,
Brettonów, Apolla i Joyce?
Diego łapał oddech, zaskoczony jej bliskością i niespodziewanym poca-
łunkiem.
- Kochanie, możesz zaprosić nawet cały klub zapaśniczy, jeśli odmiana,
jaka zaszła w tobie, ma trwały charakter.
- Naprawdę się zmieniłam? - spytała cicho.
- Bardziej, niż ci się wydaje. Noga już nie boli?
- Tylko trochę sztywnieje, to wszystko.
- Tato, coś się przypala - stwierdził Matthew.
Diego znów skupił uwagę na ciężkim, żeliwnym rondlu i ze zdwojoną
energią zaczął mieszać mięso.
- Kucharz niech się lepiej zajmie chili, albo zostaniemy bez obiadu. Deser
musi zaczekać - dodał takim tonem, że przeszył ją dreszcz.
- Jak sobie życzysz, señor - uśmiechnęła się miło i z ociąganiem poszła
układać talerze i zastawę.
To był wspaniały posiłek. Przywołał wspomnienia pikantnej gwatemal-
skiej kuchni. Rozmawiała z Diegiem o pracy i o zakupach, o tym, jak bardzo
udała się wycieczka z Mattem do zoo i jak chłopiec wpadł w zachwyt na widok
prawdziwego lwa.
Kiedy malec poszedł spać, Melissa ułożyła się na kanapie, a Diego, prze-
prosiwszy ją, zajął się dokumentami z biura.
- Wiesz - mruknął znad notatek - polubiłem pracę dla Apolla, to dla mnie
prawdziwe wyzwanie uczyć biznesmenów, jak sobie radzić z terroryzmem.
Odgarnęła włosy z twarzy.
- Diego... jak myślisz, czy Apollo coś czuje do Joyce?
Podniósł wzrok.
- O, nie - pogroził jej palcem z pobłażliwym uśmiechem. - Nie wycią-
gniesz tego ode mnie. Nie mogę się z tobą dzielić sekretami Apolla.
Zarumieniła się lekko.
- Skoro tak, to ja ci nie wyjawię tajemnic Joyce.
- Wyglądasz tam samo, jak wtedy, kiedy miałaś szesnaście lat - powie-
dział obserwując ją bacznie - a ja nie chciałem zabrać cię ze sobą na walkę by-
ków. Pamiętasz? Nie odzywałaś się później do mnie przez dłuższy czas.
- Poszłabym wtedy za tobą do jaskini zaklinacza węży - wyznała cicho -
tak bardzo cię uwielbiałam.
- Wiedziałem o tym. Dlatego tak konsekwentnie trzymałem cię na dy-
stans. I udawało mi się to całkiem nieźle do czasu, kiedy odcięła nas od świata
banda guerrillas i zmusiła, abyśmy się schronili w ruinach Majów. Tam straci-
łem głowę i zaspokoiłem głód, który we mnie narastał od dawna.
- I słono za to zapłaciłeś - dodała cicho.
- Ty zapłaciłaś jeszcze więcej. Nigdy nie powinienem cię oskarżać, że za-
stawiłaś na mnie sidła.
- Tyle było uraz z przeszłości - powiedziała. - A ty mnie nie kochałeś.
Zmarszczył brwi.
- Powiedziałem ci kiedyś, że ukryłem uczucia pod grubą skorupą.
- Tak. Pamiętam. Nie musisz się martwić, Diego - powiedziała ledwo do-
słyszalnie. - Wiem, że nie masz mi nic do ofiarowania, i nie proszę cię o nic.
Tylko o dach nad głową i o pomoc w wychowaniu syna, abyśmy nie musieli
zwracać się do opieki społecznej. - Jasne oczy szukały jego napiętej twarzy. -
Chętnie pójdę do pracy i odciążę cię.
Wpatrywał się w nią.
- Czy wymagam od ciebie takiego poświęcenia?
- Nie masz z nas żadnego pożytku. Przybyły ci dwie osoby do utrzymania
i przyniosły ze sobą stare wspomnienie, gorzkie i niemiłe.
Wstał gwałtownie, trzymając biurowe dokumenty w zaciśniętej pięści.
Spojrzał na nią ze złością.
- Staram się zburzyć mur między nami, a ty odbudowujesz go na nowo.
Mamy przed sobą jeszcze wiele dobrego. Ale zanim zaczniemy wszystko od
nowa, musisz nabrać do mnie zaufania.
- Nie przychodzi mi to łatwo - odparła patrząc na niego. - Już raz mnie
zdradziłeś.
- Zgoda. A czy ty nie zdradziłaś mnie z ojcem Matta?
Chciała mu odpowiedzieć, ale nie potrafiła. Odwróciła się i wyszła z po-
koju. Mocne postanowienie, że podejmie próbę pojednania, utonęło w bezbrzeż-
nej złości. Oddalali się od siebie każdego dnia, nie mogła pokonać bariery, która
oddzielała ją od Diega, mimo że naprawdę się starała.
Może poniedziałkowe przyjęcie otworzy jakąś furtkę. Będzie liczyć go-
dziny i modlić się. Musi mu choć trochę na niej zależeć. Jeśli było inaczej, czy
przeszłość ciążyłaby mu aż tak bardzo? Ta myśl przyniosła na moment ukojenie.
Przynajmniej tyle.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Jedyną pociechą, jaką przyniosła Melissie bezsenna noc, były przekrwio-
ne oczy Diega. Wczorajszy spór zmartwił go, jak się zdaje, w tym samym stop-
niu, co ją. A wszystko szło tak dobrze! Czy Diego miał rację? Czy to ona wzno-
siła mury?
Ubrała się do kościoła i pomogła Matthew włożyć piękne, niebieskie
ubranko, które kupili na skutek nalegań Diega.
Nie zapukała do jego pokoju, kiedy wchodzili do salonu. Był tam już,
ubrany w bardzo dobrze uszyty beżowy garnitur.
- Wyglądasz ślicznie - powiedział.
- Wyglądałabym lepiej, gdybym była wypoczęta - odparła. - Za bardzo się
ostatnio spieramy, Diego.
Westchnął i podszedł do niej. Matthew wykorzystał chwilę ich nieuwagi i
włączył program dla dzieci, reagując radosnym śmiechem na niektóre wierszyki.
- I to w czasie, kiedy powinniśmy przegnać demony przeszłości, sil - za-
pytał. Jego szczupłe ręce dotykały lekko ramion Melissy, pieszcząc je poprzez
delikatną tkaninę. Wpatrywał się z niepokojem w jej oczy.
- Trochę ufności, to wszystko, czego nam potrzeba.
Uśmiechnęła się z rozrzewnieniem.
- A czego w żadnym z nas nie ma...
Nachylił się, żeby musnąć ustami jej wargi.
- Niech to przyjdzie samo - wyszeptał. - Mamy jeszcze czas, prawda?
Czułość w głosie Diega sprawiła, że łzy napłynęły jej do oczu. Objęła go
ramionami, dotykając włosów nad karkiem.
- Mam nadzieję - szepnęła z bólem. - Ze względu na Matthew.
- Na Matthew, a nie na nas? - zapytał spokojnie. - Żyjemy oddzielnie. To
nie może tak trwać.
- Wiem. - Oparła czoło o jego podbródek i zamknęła oczy. - Nigdy mnie
nie chciałeś tak naprawdę. Sądzę, że powinnam być ci wdzięczna za twój przy-
jazd po katastrofie.
- Jakże mógłbym cię tak zostawić? - zapytał.
- Sądziłam, że to zrobisz, kiedy dowiesz się o dziecku - wyznała.
- Melisso, byłem samotny przez całe życie. Spędzałem każdy dzień tak,
jak gdyby śmierć stała u drzwi. Nigdy nie zamierzałem wiązać się z tobą. Ale
pragnąłem cię, maleńka - powiedział cicho ochrypłym głosem. - Pragnąłem cię
obsesyjnie, aż stałaś się całym moim życiem. To ja utraciłem kontrolę nad sobą,
to była moja wina, to ona nas rozdzieliła. - Wzruszył ramionami. - Dlatego opu-
ściłem dom. Dlatego właśnie kłamałem tej nocy, kiedy wybiegłaś na deszcz i
zostałaś odwieziona do szpitala. Odepchniesz mnie? - zaśmiał się z goryczą.
Serce Melissy zaczęło bić mocniej, ponieważ poczuła lekkie drżenie jego
szczupłego ciała. Ale było to tylko pożądanie. A ona potrzebowała znacznie
więcej.
- Czy pragnienie wystarczy? - zapytała, patrząc na niego uważnie, ze
smutkiem.
Dotknął jej delikatnego policzka.
- Melisso, cieszą nas te same rzeczy. Lubimy tych samych ludzi. Zgadza-
my się nawet w sprawach polityki. Obydwoje kochamy dziecko. - Uśmiechnął
się. - I co ważniejsze, znamy się od tak dawna, niña. Znasz mnie na wylot, ze
wszystkimi moimi wadami. Czy to nie lepszy fundament małżeństwa niż pożą-
danie, o którym sądzisz, że jest jedynym łącznikiem między nami?
- Być może zakochasz się w kimś... - zaczęła.
Położył palec na jej ustach.
- Dlaczego nie zmusisz mnie, abym zakochał się w tobie? - zapytał cicho.
- Te nowe stroje i sposób, w jaki się zachowujesz, wywierają większe wrażenie,
niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.
- Mógłbyś? - Uśmiechnęła się.
- Mógłbym co? - szepnął.
- Zakochać się we mnie.
- Dlaczego nie skusisz mnie i nie sprawdzisz?
Patrzył na nią w taki sposób, że poczuła falę czystej radości i słodyczy,
ale zanim zdążyła odpowiedzieć, Matt wdarł się między nich, żeby stanowczo
zapytać, czy zamierzają w ogóle wyjść do kościoła.
Po mszy wybrali się na obiad, a potem na film, który Matt chciał koniecz-
nie obejrzeć. Nie było już więcej ani oskarżeń, ani sporów. Bawili się z Mattem
i przygotowywali razem kolację. Tej nocy, kiedy Matt znalazł się w łóżeczku,
Melissa powiedziała Diegowi „dobranoc" i poszła niechętnie do swego pokoju.
- Chwileczkę - zatrzymał ją i stanął w drzwiach. Bez słowa przyciągnął
Melissę do siebie i pochylił się, żeby pocałować ją z pełną bólu czułością. - Śpij
dobrze.
- Ty też... - W jej oczach malowało się pytanie, którego nie umiała mu
jeszcze zadać. Krępowała się.
- Jeszcze nie moja... - wyszeptał. Odszukał oczami jej oczy. - Dopiero
wtedy, kiedy wszystkie bariery znikną, zrobimy ostatni, słodki krok razem. Go-
ście przychodzą jutro wieczorem?
Nagła zmiana tematu, coś jak gdyby zwolnienie rytmu silnika, pomyślała
z rozbawieniem, ale dostroiła się.
- Tak. Pani Albright i ja spędzimy bez wątpienia cały dzień w kuchni, ale
zaprosiłam także Gabby, Danielle i Joyce. Przyjdą. Mam nadzieję, że inne panie
przyjdą także. Lubię je.
- A ja lubię ciebie - powiedział niespodziewanie z uśmiechem. - Niech ci
się przyśnię - szepnął, szukając ustami jej warg po raz ostatni.
Melissa weszła do sypialni, ale nie po to, żeby spać. Marzyła o nim.
Następny dzień był dość napięty. Melissa ubrała się wieczorem w jedną
ze swoich nowych sukni. Była to słodka kompozycja koloru fiołkoworóżowego
i lawendy z dopasowanym gorsetem, bluzką i bufiastymi rękawami. Ujęła jej
pięć lat, jeszcze bardziej rozjaśniła włosy i wyszczupliła zgrabną figurę.
Wychodząc z sypialni mocowała się z zapinką bransoletki.
Diego czekał w salonie, sącząc brandy.
- Pozwól - powiedział, odstawiając kieliszek, żeby pomóc jej zapiąć za-
meczek. Zapiawszy zatrzymał jej rękę w swojej i zmarszczył brwi, patrząc na
biżuterię.
Natychmiast domyśliła się, dlaczego tak się zachowuje. Bransoletka była
cieniuteńkim kółkiem z białego złota, wysadzanym szmaragdami. Kosztowny
drobiazg, który Diego podarował jej, kiedy ukończyła szkołę średnią. Zarumie-
niła się lekko.
- Dałem ci to tak dawno temu - powiedział miękko. Podniósł jej dłoń do
ust i pocałował. - Czy to dalej znaczy coś dla ciebie? Dlatego przechowujesz
kółko tyle lat, mimo że mnie nienawidziłaś? - dociekał.
Zamknęła oczy, kiedy kruczoczarna głowa pochylała się nad jej ręką.
- Nigdy nie byłam zdolna do tego, aby cię znienawidzić, mimo wszystko -
powiedziała z gorzkim uśmiechem. Łzy napłynęły jej do oczu. - Starałam się,
ale nawiedzałeś mnie, jak dobry duch. Cały czas.
- Tak jak ty nawiedzałaś mnie - westchnął. - A teraz? Zależy ci jeszcze
choć trochę na mnie, mimo przeszłości?
- Nie musisz udawać, że nie wiesz, co do ciebie czuję - powiedziała, a jej
bródka zaczęła drgać. - Jesteś jak nałóg, z którego nie mogę się wyrwać. Dałam
ci wszystko, co miałam, a i tak było jeszcze za mało.
Łzy spłynęły jej po policzkach.
- Melisso, nie... - przygarnął ją do siebie delikatnym ruchem. - Nie płacz,
mała, nie mogę tego znieść.
- Nienawidzisz mnie!
Zanurzył palce w jej włosach i zamknął oczy.
- Mój Boże, jakże mógłbym cię nienawidzić?
Policzkiem potarł jej policzek, szukając ust. Całował je, starając się oszu-
kać nienasycony głód. Pieścił dłońmi jej plecy i przytulał mocno do siebie.
- Jakaś część mnie umarła, kiedy odeszłaś. Zabrałaś barwę mojego życia i
pozostawiłaś mnie z poczuciem winy i smutku.
Prawie go nie słyszała. Usta były wciąż głodne, a ona potrzebowała Die-
ga, chciała go zatrzymać. Wtem rozległ się głośny dzwonek u drzwi. Cofnął nie-
chętnie głowę, a ramiona, którymi ją obejmował, zaczęły lekko drżeć.
- Bez dalszych podstępów - powiedział cichym głosem. - Musimy być te-
raz uczciwi wobec siebie. Dziś, kiedy goście wyjdą, porozmawiamy.
- Zdobędziesz się na całkowitą uczciwość, Diego?
- Zdaje się, że mnie nie doceniasz.
- Czy zawsze tak było? - spytała z westchnieniem.
Usłyszał głosy w holu i puścił Melissę, aby wziąć ją za rękę i poprowa-
dzić w stronę gości.
- Kiedy wyjdą, będzie mnóstwo czasu na rozmowę. Matthew poszedł do
łóżka, ale mogłabyś zajrzeć do niego, a ja zrobię drinki. Pani Albright wspo-
mniała, że miał jakieś kłopoty z żołądkiem.
- Zajrzę.
Melissa czuła jego palce na swoich; przeniknął ją przyjemny dreszcz, kie-
dy na niego spojrzała. Uśmiechnął się. Upłynęło bardzo wiele czasu od chwili,
kiedy po raz ostatni byli tak blisko siebie. Oddała mu uścisk dłoni, kiedy witali
się ze zdenerwowanym Apollem i z zadowoloną z siebie Joyce. Miała na sobie
jedną z sukienek, które kupowały wraz z Melissa. Był to cynamonowordzawy
szyfon, który opinał jej smukłą figurę. Ściągnęła włosy do tyłu, wpięła drobne
kolczyki, a do makijażu użyła kosmetyków z butiku. Wszystko razem powodo-
wało piorunujący efekt. Apollo zarejestrował ten fakt z niechęcią i złością w
oku.
- I cóż ci teraz powiem? - zapytała Melissa, wskazując suknię Joyce. - Je-
steś po prostu urocza.
- To prawda. - Diego podniósł jej dłoń do ust i uśmiechnął się, kiedy nie-
zadowolony Apollo zrobił krok w tył burcząc „dobry wieczór".
- Zajrzę do Matthew i zaraz wracam - obiecała Melissa, przepraszając ich
na chwilkę.
Chłopczyk spokojnie zasypiał. Melissa pogładziła go po ciemnych wło-
sach z uśmiechem i spytała:
- Czujesz się dobrze?
- Mój brzuszek źle się czuje. Boli.
- Gdzie cię boli, dziecinko? - spytała czule. Pokazał sam środek. Zadała
szereg pytań i doszła do wniosku, że jest to albo wirusowa infekcja, albo zatru-
cie. Mógł to być również wyrostek. Ale gdyby tak było rzeczywiście stan mu-
siałby się pogorszyć bardzo szybko.
- Staraj się zasnąć - powiedziała łagodnie, z serdecznością. - Jeśli do rana
nie poczujesz się lepiej, pójdziemy do lekarza, dobrze?
- Nie chcę do lekarza - powiedział Matthew buntowniczo. - Lekarze kłują
ludzi igłami.
- Nie zawsze. A ty chcesz czuć się lepiej, prawda? Tata mówił, że może
znowu pojedziemy do zoo w przyszłą niedzielę - szepnęła konspiracyjnie. - Nie
podoba ci się ten pomysł?
- Bardzo. Tam są misie.
- Więc będziemy musieli coś zrobić, żebyś wyzdrowiał. Staraj się pospać
trochę i rano poczujesz się lepiej.
- Dobrze, mamo.
- Będę na dole, w holu. Zostawię ci szparę w drzwiach. Kiedy mnie bę-
dziesz potrzebował, zawołaj, dobrze? - Pocałowała go w czoło i uśmiechnęła
się. Była pewna, że to wirus. Wnuczek pani Albright przyszedł z tym dwa dni
temu. Matthew zszedł wtedy na dół, żeby się z nim pobawić.
Zafrasowanie zniknęło z jej twarzy, kiedy weszła do salonu.
- Przyjechali już Gabby i J.D.Brettman. - Diego podał Melissie kieliszek
brandy, po czym objął ją ramieniem, kiedy rozmawiali o Chicago i o interesach.
Lubiła czuć jego bliskość. Miłość do niego gwałtownie rosła przez ostatnie ty-
godnie. Zadawała sobie nawet pytanie, czy mogłaby teraz w ogóle istnieć bez
niego. Kilka chwil później przyszli Erie van Meer z żoną, pięknie uśmiechniętą
brunetką w okularach. Melissa była zaskoczona. Spodziewała się Dutcha raczej
w towarzystwie jakiejś pięknej panienki z wyższych sfer. Ale kiedy poznała Da-
nielle, przyczyny jego zainteresowania stały się oczywiste. Dani była wyjątko-
wa. Podobnie jak Gabby.
- Pozwólmy naszym paniom porozmawiać przez chwilę o modzie, bo ja
mam coś do omówienia z wami dwoma, zanim zacznie się kolacja. - Apollo po-
wiedział to nagle, uśmiechając się do pań. Wyraźnie zignorował przy tym Joyce,
podszedł do panów i zabrał ich na drugą stronę pokoju.
- Ot i mężczyźni - westchnęła Gabby, odprowadzając pełnym zadumy
spojrzeniem ogromne plecy swego męża.
- Któregoś dnia uduszę go - mruknęła Joyce do siebie. - Pewnego dnia
wywieszę go za oknem na sznurze od telefonu, który przetnę z uśmiechem na
ustach.
- Ojej, to nie jest zdrowa postawa - zaśmiała się Danielle.
- Nienawidzę go - powiedziała z jadem w głosie. - Oto co jest zdrowe. -
Oczy Joyce stały się jeszcze czarniejsze.
Gabby wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Jest wystraszony, nie zauważyłaś? - szepnęła do Joyce. - Boi się ciebie.
Pochodzi ze skromnej rodziny dzierżawców ziemi. Z Południa. A twoi rodzice
to dobrze prosperująca familia. W pewien sposób, choć inaczej, J.D. był podob-
ny, dopóki nie pobraliśmy się. Wydawało się, że mnie nienawidzi i cokolwiek
bym zrobiła, zawsze był niezadowolony. Kłócił się i awanturował. A Apollo w
jeszcze mniejszym stopniu niż Dutch skłonny jest myśleć o małżeństwie. Dani
mogłaby napisać książkę o niechętnych mężach. Dutch nienawidził kobiet.
- Myślał, że nienawidzi - skorygowała Dani, posyłając sympatyczne spoj-
rzenie swemu przystojnemu mężowi. - Jedyne, czego oni zapewne potrzebują, to
impuls, który może pobudzić instynkty mężowskie i ojcowskie.
Melissa przytaknęła.
- Diego jest bardzo dobry dla Matthew. Nawet nie wiedziałam wtedy w
Gwatemali, że lubi dzieci.
- Wychowywać się w Ameryce Środkowej, to musi być ekscytujące - po-
wiedziała Gabby.
Po oczach Melissy było widać, że ma co wspominać.
- Żyć w pobliżu Diega Laremosa to było ekscytujące - poprawiła. - Był
całym moim światem.
- A mimo to dość długo żyliście oddzielnie.
- To było małżeństwo nie chciane. Wyjechałam, ponieważ sądziłam, że
mnie już nie chce, a teraz staramy się pozbierać i złożyć wszystko w całość. Nie
jest łatwo - wyznała Melissa.
- To dobry człowiek - powiedziała Gabby, patrząc przyjaźnie spokojnymi,
zielonymi oczami. – Uratował mi życie w Gwatemali, kiedy staraliśmy się wy-
dostać z opałów siostrę J.D. W krytycznej sytuacji jest to najbardziej opanowa-
ny mężczyzna, jakiego znam.
- Przypuszczam, że oni musieli w ten sposób żyć - zauważyła Joyce. Po-
wędrowała spojrzeniem ku miejscu, w którym stał Apollo i przez moment
wszystko, co do niego czuła, malowało się na jej twarzy.
- Przepraszam - powiedziała pani Albright, stając w drzwiach. - Kolacja
na stole.
- Dziękuję, pani Albright - Melissa uśmiechnęła się i podeszła do Diega.
- Kolacja, kochanie - powiedziała lekko.
- Przez cały czas, jaki byliśmy razem - powiedział, kiedy przechodzili do
elegancko urządzonej jadalni - nie pamiętam, abyś kiedykolwiek użyła tego sło-
wa.
- A ty używasz go ciągle - zauważyła z zuchwałym uśmiechem. - Jeśli nie
po angielsku, to po hiszpańsku.
- To przychodzi samo. - Przycisnął jej rękę do siebie i popatrzył na nią z
głębokim uczuciem.
Inni mężowie, idąc za nimi, wymieniali ze swoimi żonami porozumie-
wawcze uśmiechy. Zamykająca pochód Joyce dotykała rękawa Apolla, jak gdy-
by były tam kolce. A Apollo kroczył sztywno jak człowiek, który połknął kij.
- Rozluźnij się, dobrze? - mruknął do Joyce.
- Dobrze ci mówić, człowieku z żelaza.
Zwrócił ku niej głowę. Popatrzyli na siebie z dzikim pragnieniem.
- Boże, nie patrz tak na mnie - warknął prawie. - Nie tutaj.
- Niby dlaczego?
Szarpnął ją za sobą do stołu. Był przerażająco surowy.
Kolacja była dobra, ale goście - przynajmniej dwoje z nich' - sprawili, że
napięcie utrzymywało się.
- Stoisz mi na nodze - powiedziała nagle najeżona Joyce do Apolla.
- Jak możesz czuć cokolwiek, mając nogę tego rozmiaru? - odciął się.
Joyce starała się coś powiedzieć, ale nie mogła. Chwyciła swoją torebkę i
rzucając niemal z płaczem w głosie krótkie „dobranoc" wybiegła na dwór.
- Cholera - warknął Apollo i poszedł za nią, trzaskając drzwiami.
Kiedy wrócił w końcu do salonu, aby się pożegnać, był sam. Twarz wy-
krzywiał mu grymas, widać było lekkie zaczerwienienie na jednym z policzków,
ale jego przyjaciele okazali się na tyle uprzejmi, że tego nie zauważyli. Pozostali
goście wyszli wkrótce po nim.
Drzwi zamknęły się i Diego poprowadził Melissę do salonu.
- Wypijmy jeszcze po łyku kawy - powiedział - zanim pani Albright po-
zbiera naczynia.
Melissa napełniła filiżankę.
- Dobrze poszło, prawda?
Uniósł brwi i uśmiechnął się.
- Masz na myśli Apolla i Joyce? Kiedy ją odpowiednio ubrać, ma świetną
prezencję i unikalną urodę.
- Tak też sądziłam. - Uśmiechnęła się. - Wydaje mi się, że go uderzyła.
Zwróciłeś uwagę na jego policzek?
- Ale zauważyłem także ślad szminki na jego ustach - powiedział z zadu-
mą i tłumionym śmiechem. - Biedak. Ożeni się, zanim zda sobie sprawę z tego,
co się dzieje.
Postawiła spodeczek i filiżankę na kolanie.
- To w taki sposób myślisz o małżeństwie? Czy jest to coś, co sprawia, że
mężczyźnie należy współczuć?
- Tak, w pewnym okresie myślałem dokładnie w ten sposób - przyznał.
Zapalił cygaro i otoczył się chmurą dymu. - Nawet mówiłem ci o tym.
- Pamiętam - uśmiechnęła się do swojej kawy, upijając łyk. - Byłam zbyt
młoda i naiwna, aby uważać, że mogę skłonić cię do zmiany zdania.
- Gdybym dał ci szansę, być może tak by i było - powiedział, przymyka-
jąc oczy. - Nie mogę sobie przypomnieć ani jednego momentu w moim życiu,
kiedy myślałbym o dzieciach i domu, wiesz? I nawet gdy byłem z tobą, myśla-
łem tylko o twoim zachwycającym ciele. I nagle straciłem głowę i przywiązałem
się do ciebie w najbardziej stały i trwały sposób. Znienawidziłem za to ciebie i
twojego ojca.
- Zauważyłam to - powiedziała żałośnie.
- Dopiero kiedy poroniłaś, wrócił mój rozsądek - kontynuował patrząc jej
w twarz. - Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak wiele odrzuciłem. Zdawałem
sobie sprawę z niechęci mojej babki do ciebie. Nawet chyba sądziłem, że chłód
mojej rodziny sprawi, iż mnie porzucisz. - Opuścił głowę i popatrzył na czubki
butów. - Bardzo długo żyłem samotnie, mogłem robić to, co chciałem. Ale tygo-
dnie ciągnęły się bez końca. Brakowało mi ciebie. I zawsze przypominał mi się
ten dzień w deszczu i nasze łoże z liści. - Westchnął głęboko. - Wróciłem do
domu z nadzieją, że zdołam cię wypędzić, zanim przyjdzie mi skapitulować. I
wtedy przyszłaś do mnie, a ponieważ byłem tak bardzo ciebie spragniony, po-
wiedziałem ci, że mnie odpychasz. I odrzuciłem cię.
Odczuwała współczucie dla jego przeżyć, choć przecież jej własne wcale
nie były lżejsze.
- Jak sobie radziłaś, kiedy wyjechałaś? - zapytał.
- Siłą woli przede wszystkim - westchnęła. - Musiałam poddać się wielu
biurokratycznym procedurom, żeby pozostać w USA. A ponieważ pojechałam z
Matthew, było ciężko. Zarabiałam dość dobrze, ale trzeba było dużo pieniędzy,
aby go ubrać i wynająć dla niego opiekunkę. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby
nie pani Grady.
Podniósł brodę i popatrzył na nią półprzymkniętymi oczami.
- Nigdy cię nie interesowało, co się dzieje ze mną?
- Owszem, na początku chciałam to wiedzieć. Bałam się, że zechcesz
mnie szukać. - Przekręciła obrączkę ślubną na palcu. - A później, kiedy prze-
zwyciężyłam depresję, interesowało mnie, czy jesteś z inną kobietą, czy jest ci
dobrze beze mnie.
Nachmurzył się.
- Uważasz mnie za dość płytkiego człowieka.
- Sam powiedziałeś, że mnie ani nie kochasz, ani nie potrzebujesz, że je-
stem narzuconą ci przykrością.
Pociągnął cygaro i wypuścił chmurę dymu.
- Kiedy zacząłem sprzedawać moje usługi za granicą, robiłem to, aby się
utrzymać i aby pomóc rodzinie w spłacie długów - zaczął. - Ponieważ twoja
matka uciekła z moim ojcem zabierając nam swój posag, rodzina znalazła się w
tarapatach. Po krótkim czasie uświadomiłem sobie, że to, co robię, jest ekscytu-
jące. Polubiłem ryzyko. Najważniejszą przyczyną, dla której z oddaniem praco-
wałem, była potrzeba przygody oraz umiłowanie wolności i niebezpieczeństwa.
Przypuszczam, że żywiłem się adrenaliną.
- Jest coś, czego twoja rodzina nigdy nie wiedziała o posagu mojej matki,
Diego - powiedziała Melissa. - Matka go nie miała.
- Co to znaczy? - Zmarszczył brwi. - Mój ojciec powiedział...
- Twój ojciec nie wiedział. Mój dziadek miał trudności finansowe. Miał
nadzieję, że uda się połączyć jego kompanię z plantacją bananów twojej rodzi-
ny. Myślał, że w ten sposób stanie na nogi. - Uśmiechnęła się ironicznie. - Posag
nigdy nie istniał. To była właśnie jedna z przyczyn jej ucieczki z moim ojcem:
czuła się winna, że jej ojciec stara się wykorzystać własną córkę do nieuczciwe-
go robienia pieniędzy. Ojciec mojego ojca umarł wkrótce potem i tata odziedzi-
czył jego fortunę. Oto źródło naszych pieniędzy, a nie posag.
- Mój Boże - wyszeptał, chowając twarz w dłoniach. - Dios, a moja rodzi-
na przez wszystkie te lata oskarżała twojego ojca o nasze kłopoty finansowe.
- Uważał, że najlepiej będzie, jeśli wam tego nie powie - rzekła. - Rany
były dostatecznie głębokie, a twój ojciec powiedział mu coś bardzo przykrego
po ich ślubie. Myślę, że dosypał soli do ran, ponieważ mój ojciec nigdy mu nie
wybaczył.
- Zawstydziłaś mnie, Melisso, - powiedział w końcu podnosząc głowę. -
Wygląda na to, że przyniosłem ci jedynie smutek i zgryzotę.
- Nie byłam bez skazy - powiedziała. - Wiersze i list napisane pod wpły-
wem impulsu były prawdziwe, chyba wiesz. Brakowało mi jedynie odwagi, aby
ci je wysłać. Nie byłam nawet piękna - powiedziała ze smutkiem.
- Ależ byłaś śliczna - zaprotestował. - Róża herbaciana w pąku, nie tknięta
ani przez fałsz, ani cynizm. Uwielbiałem cię. I kiedy skosztowałem tej słodyczy,
okazało się, że mnie odurzyła.
- Tak, zauważyłam to - westchnęła z goryczą.
- Walczyłem przeciwko małżeństwu, to prawda przyznał. - Broniłem się
przed twoim wpływem i w jakiejś mierze wygrałem. Ale kiedy uciekłaś z mojej
sypialni tej ostatniej nocy, wiedziałem, że to porażka. Wybiegłem za tobą, żeby
ci wyjaśnić, że nie miałem na myśli tego, co powiedziałem. Miałem zamiar pro-
sić, żebyśmy postarali się uczynić nasze małżeństwo normalnym związkiem,
Melisso. I starałbym się. Przecież lubiłem cię i pragnąłem. Mieliśmy więcej niż
trzeba, by zbudować małżeństwo.
- Byłam przecież zbyt młoda - powiedziała. - Pragnęłabym czegoś, czego
nie mógłbyś mi dać. Byłeś moim idolem, a nie człowiekiem z krwi i kości. By-
łeś większy niż życie, a jak kobieta śmiertelna mogłaby żyć z wzorem doskona-
łości? Och, nie. Wolę cię takim, jakim jesteś teraz. Ciało i krew, tu i ówdzie ska-
za. Potrafię postępować z człowiekiem, który jest tak samo ludzki, jak ja.
Zaczął się uśmiechać spokojnie i zaborczo.
- Potrafisz, kochanie? - zapytał. - No to chodź tu i pokaż.
Serce Melissy zabiło z radości.
- Na kanapie? - spytała podnosząc brwi. - Przy otwartych drzwiach? Kie-
dy pani Albright jest w kuchni?
- Widzisz, w jaki sposób działasz na mój mózg, Melisso. Najwyraźniej
przestaje funkcjonować, kiedy jestem w tym samym pomieszczeniu, co ty.
- Wszystko posprzątane, z wyjątkiem serwisu do kawy - powiedziała pani
Albright pogodnie, wchodząc do pokoju.
- Proszę zostawić filiżanki do jutra - powiedział Diego z uśmiechem. -
Napracowała się pani dosyć. A teraz proszę iść do domu i odpocząć wraz z ro-
dziną. Buenas noches.
- Dziękuję, señor i buenas noches także państwu. - Skinęła głową Melis-
sie, wyjęła płaszcz z szafy i wyszła z mieszkania.
Oczy Diega pociemniały.
- Teraz - powiedział miękko - chodź do mnie, malutka.
Wstała, serce łomotało jej w piersiach. Podeszła do niego. Diego objął ją
w talii i pociągnął na kolana. Jej blond głowa znalazła się w zgięciu mocnego
ramienia, a oczy szukały oczu.
- Nie ma już barier - wyszeptał, nachylając się. - Nie będzie więcej forteli
ani gier. Jesteśmy mężem i żoną i będziemy teraz jednym umysłem, jednym ser-
cem, jednym ciałem...!
Jego zgłodniałe usta wdarły się w nią, a ona przywarła do niego rozpalona
w zachwycie, z pragnieniem, które odczuwała zmysłami i duszą. Chciał ją
wziąć, ale nie była już dwudziestoletnią dziewczyną z gwiazdami w oczach.
Była kobietą świadomą własnych pragnień i potrzeb.
- A więc jesteś wystarczająco dorosła, aby być namiętną. To właśnie
chcesz mi powiedzieć prowokującą pieszczotą. Uważaj zatem, bo w tej materii
moja wiedza jest bogatsza od twojej.
Zaczęła oddychać szybciej.
- Pokaż mi - wyszeptała, zanurzając palce w jego gęstych włosach nad
karkiem. - Naucz mnie.
- To nie będzie tak delikatne i czułe jak za pierwszym razem, amada - po-
wiedział szorstko i coś ciemnego błysnęło mu w oczach. - To będzie dzika mi-
łość.
- Dzika miłość to coś, co czuję do ciebie - wyszeptała zbliżając usta do
jego warg.
- To spróbuj mnie - wyszeptał, otwierając jej wargi swoimi. - Niech to bę-
dzie święto namiętności. - Przygarnął ją do siebie. Poczuła ręce na biodrach i
wściekłą zuchwałość jego ciała. Zaczęła drżeć. Przez lata żyła marzeniami, a te-
raz czuła tak dobrze zapamiętaną rozkosz. Pragnął jej. I ona go pragnęła; tak
bardzo, że tracili niemal przytomność. Przywarła do niego, usta ustom przekaza-
ły jęk, zatraciła się zupełnie, kochając go bardziej, niż można to wyrazić słowa-
mi.
- To będzie straszna noc - wyszeptał. - Tej nocy nie okażę ci litości. Cze-
ka cię spełnienie, które dasz także i mnie. Będę cię kochać tak, jak kocha się ko-
bietę w marzeniach.
Drżała z emocji, słuchając jego wyznania.
- Nie wierzysz w miłość - szepnęła, idąc na niepewnych nogach.
- Rzeczywiście? Przekonasz się. Do rana dowiesz się o mnie znacznie
więcej, niż sądziłaś, że wiesz.
I nagle dziecięcy głos zapłakał w ciemnościach. Słychać było nie budzące
wątpliwości odgłosy, informujące, że ktoś cierpi po kolacji.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Matthew wymiotował dwukrotnie. Melissa zaopiekowała się malcem, wy-
kąpała go, zmieniła ubranie i pościel.
Chłopiec płakał, upokorzony z powodu tych chwil słabości.
- Przepraszam - westchnął.
- Za co, synku? - odpowiedziała łagodnie, całując go w czoło. - Kochanie,
wszyscy od czasu do czasu mamy takie kłopoty. Przyniosę ci trochę lodu, a tata
zostanie przy tobie, dopóki nie wrócę.
- Oczywiście - powiedział Diego, a kiedy przechodziła obok, złapał ją za
rękę i pocałował z oddaniem. - Naparz dla nas dzbanek kawy, kochanie.
- Nie musisz tu siedzieć - powiedziała. - Ja się nim zajmę.
- A od czego są ojcowie? Czyż nie są na dobre i złe?
Wróciła z kawą, która napełniła aromatem całą kuchnię, z kruszonym lo-
dem i łyżeczką. Diego cicho rozmawiał z Mattem. Rozpoznała historię, którą
opowiadał chłopcu. To była „Piękna i bestia", jedna z jego ulubionych opowie-
ści.
- A później także żyli szczęśliwie? - dopytywał się Matthew, blady i osła-
biony, ale trzymający się dzielnie.
- Szczęście w prawdziwym świecie nie przychodzi samo, synku - powie-
dział Diego, kiedy Melissa pochyliła się nad łóżkiem i podawała chłopcu do ust
kawałki lodu.
Uśmiechnęła się do niego. Siedział przy łóżku chłopca, w rozpiętej koszu-
li z podwiniętymi rękawami – klasyczny Latynos, wspaniale zbudowany, pod
koszulą i spodniami rysował się wyraźnie każdy mięsień silnego ciała.
Podała chłopcu jeszcze jeden kawałek lodu i z ulgą spostrzegła, że go po-
łknął. Po chwili już spał. Melissa odgarnęła potargane ciemne włosy z jego czo-
ła i pieściła go wzrokiem.
- Świetny facet - powiedział ciepło Diego. - Ma charakter, już za młodu.
Dobrze się spisałaś. Długo czekałem, kiedy mi wreszcie wszystko powiesz. Czy
nie uważasz, że przyszedł na to czas? Tej nocy, kiedy będziemy się kochali w
mojej sypialni i kiedy ostatecznie runie to, co nas oddziela od siebie?
- Czy wiedziałeś o tym od samego początku? - spytała.
- Nie - odpowiedział zgodnie z prawdą i uśmiechnął się. - Byłem choro-
bliwie zazdrosny o mitycznego ojca Matthew. Ale kiedy was poznawałem, jego
i ciebie, zacząłem nabierać podejrzeń. Dlatego wysłałem list z prośbą o metrykę
chłopca.
- Wiem, znalazłam ją przypadkiem w twoim biurku - wyznała.
- Ale zanim ją dostałem - ciągnął dalej - Matthew opisał mi fotografię
ojca, którą mu pokazałaś - uśmiechnął się, obserwując rumieńce na jej twarzy. -
Tak, niña. Tę samą fotografię, którą odkryłem, nic ci o tym nie mówiąc, w two-
jej szufladzie, przykrytą ubraniami. Przywołała wspomnienia. I dała choć trochę
nadziei, że jeszcze coś do mnie czujesz.
- Tak się bałam, że ją zobaczysz. - Potrząsnęła głową. - Matt był twoim
synem - westchnęła - i pewnie chciałbyś go mieć.
- A ciebie nie? - spytał cicho. Pochylił się do przodu, obserwując ją. - Nie
byłem dla ciebie dobry, Melisso. Wzięliśmy ślub w tak złych okolicznościach,
że gorsze trudno sobie wyobrazić, i nawet kiedy cię znów odnalazłem, chciałem
zachować wolność. Ale teraz... - Uśmiechnął się czule. - Budziłem się każdego
dnia z myślą, że zobaczę cię przy śniadaniu. W nocy nie mogłem zasnąć, czując,
że jesteś tak blisko. Moje dnie zaczynały się i kończyły myślą o tobie. Zależy mi
na synu, Melisso, ale ty jesteś dla mnie wszystkim na tym świecie. Czymś wię-
cej niż Matthew.
Zagryzła wargi, bliska łez. Odetchnęła głęboko.
- Chciałam ci powiedzieć, że nie straciliśmy dziecka, jeszcze zanim opu-
ściłam Gwatemalę. Ale nie mogłam pozwolić, aby się urodziło i wychowało w
atmosferze nienawiści. - Spuściła wzrok. - Był wszystkim, co mi zostało po to-
bie i pragnęłam go zatrzymać za wszelką cenę. Ale nie było dnia ani nocy, nie
było ani sekundy, abym nie myślała o tobie i nie tęskniła za tobą. Nigdy nie
przestałam cię kochać. I nigdy nie przestanę.
- Matthew jest twoim synem - dodała, walcząc ze łzami. - Przykro mi, że
nie ufałam ci na tyle, żeby to wcześniej powiedzieć.
- Przepraszam, że ci to utrudniłem. - Przybliżył się do niej, ujął jej dłonie,
podniósł do ust i całował łagodnie i żarliwie. - Mamy pięknego chłopca - powie-
dział patrząc jej w oczy. - Ma z nas to, co najlepsze.
Przyciągnął ją do siebie i wziął w ramiona. Tulił ją i kołysał, szeptał do
ucha hiszpańskie zaklęcia, a ona musiała wypłakać z siebie całą gorycz, samot-
ność i ból.
- Diego, jak mogliśmy stracić tyle lat.
- Teraz wreszcie możemy wszystko zacząć od nowa powiedział. Mamy
przed sobą wspólne życie i przyszłość.
- Nie myślałam o tym w najskrytszych marzeniach - mówiła przez łzy. -
Znów bliska byłam ucieczki. Na szczęście Joyce uświadomiła mi, że już raz
uciekłam i to nie rozwiązało niczego.
- Kiedy cię poślubiłem w Gwatemali, byłaś dzieckiem. Nie spodziewałem
się, że w Tucson odnajdę kobietę. - Zaśmiał się radośnie.
- Kiedy cię tam ujrzałam, nie mogłam uwierzyć własnym oczom - powie-
działa. - Śniłam o tobie, pragnęłam cię tak strasznie i oto się pojawiłeś. Ale my-
ślałam, że mnie nienawidzisz, więc nie miałam odwagi dać ci poznać, co czu-
łam. No i był Matt.
- Dlaczego nie powiedziałaś mi prawdy na samym początku? - spytał ci-
cho.
- Bo nie byłam pewna, czy mi go nie zabierzesz. - Westchnęła. - Chcia-
łam, żebyś okazał mi zaufanie i sam z siebie doszedł do tego, że nie mogłam cię
zdradzić z innym mężczyzną.
- Wstyd mi, ale na początku myślałem inaczej - wyznał. - I oskarżałem
siebie, że moje okrutne postępowanie doprowadziło cię do ucieczki. Wina była i
po mojej stronie; pozwoliłem, aby moje pragnienie wzięło górę nad zdrowym
rozsądkiem. - Westchnął ciężko. - Ulegliśmy pożądaniu, nie myśląc o konse-
kwencjach, czyż nie tak?
- Ta konsekwencja okazała się cudowna, nie sądzisz, mój mężu? - Z
uśmiechem odwróciła się w stronę śpiącego syna.
Obrócił się i on.
- Jest zachwycający. - Pieścił ją wzrokiem. - Tak jak jego piękna mamu-
sia.
Matthew poruszył się, usiadła obok niego na łóżku, patrząc w zaspane
oczy.
- Czujesz się lepiej? - zapytała cicho.
- Jestem głodny - mruknął.
- Na razie nie możesz nic jeść, mój mały - powiedziała z uśmiechem. -
Najpierw żołądek musi się uspokoić. Może ci przynieść trochę lodu?
- Tak, przynieś - poprosił.
W progu słyszała miękki głos Diega, który tłumaczył chłopcu, że jest jego
prawdziwym tatą.
Było już późno, ale obydwoje czuwali przy chłopcu. Melissa zwinęła się
w kłębek w nogach łóżka i w końcu przysnęła, Diego też zasnął, zatopiony w fo-
telu. Pani Albright zastała ich tak następnego rana i uśmiechnęła się na progu.
Ale po Matthew nie było ani śladu.
Zaskoczona weszła do kuchni, skąd wydobywały się podejrzane zapachy.
- Matthew! - krzyknęła od drzwi.
- Jestem głodny - odpowiedział chłopiec - a mama i tata nie chcą się obu-
dzić.
Stał przy kuchni, w piżamie i na bosaka, i smażył jajecznicę.
- Przygotuję ci śniadanie, mój kurczaczku. Dlaczego jesteś taki głodny?
- Bo wczoraj kolacja sama ze mnie wyszła - wytłumaczył.
Pani Albright skinęła głową ze zrozumieniem.
- Kłopoty żołądkowe.
- Wielkie - zgodził się. - Mój tatuś jest prawdziwym tatusiem, wiesz, po-
wiedział mi to i zostaniemy z nim na zawsze. Czy możesz mi dać jajecznicę?
- Tak, kurczaczku, za sekundę - odpowiedziała ze śmiechem.
Diego ziewnął i przetarł oczy na widok chłopca gramolącego się do łóżka.
- Gdzie pani go znalazła? - spytał; był zarośnięty i miał podkrążone oczy.
- W kuchni. Szykował sobie śniadanie - wytłumaczyła pani Albright. -
Przygotuję mu jajecznicę i grzankę, jeśli mu to nie zaszkodzi. Wygląda na zdro-
wego.
- Trzeba go było widzieć wczoraj wieczorem - powiedziała zaspana Me-
lissa. - Ale jeśli jest głodny, jajecznica mu dobrze zrobi.
- A państwo niech się trochę prześpią - powiedziała pani Albright tonem
nie znoszącym sprzeciwu. - Matthew czuje się już dobrze i zajmę się nim. Za-
dzwonię do pańskiego biura, señor, i powiem, co pana zatrzymało.
- Jest pani bardzo miła - ziewnął, ujmując rękę Melissy. - Chodź ze mną,
señora Laremos, dopóki jeszcze potrafię odnaleźć drogę do łóżka.
- Buenos noches! - mruknął Matthew.
- Buenos dias! - poprawiła go z uśmiechem Melissa. - I nie jedz zbyt
dużo, dobrze? - Posłała mu całusa. - Do zobaczenia, kochanie.
Poszła za Diegiem do sypialni i położyła się do łóżka, kiedy zamykał
drzwi. Ledwie czuła, jak rozbiera ją do snu. Po chwili już spała.
Kiedy przecierała oczy, jasne słońce leniwie oświetlało pokój; z zaskocze-
niem odkryła, że nie ma na sobie niczego.
Diego wszedł do sypialni z ręcznikiem na biodrach i z mokrymi włosami.
- Zbudziłaś się wreszcie - mruknął. Pochylił się i ściągnął z niej przykry-
cie. Studiował z zachwytem każdy cal jej delikatnego różowego ciała. Po raz
pierwszy od pięciu lat widział ją znów nagą. Nie mógł ukryć wrażenia, jakie na
nim zrobiła.
- Co za piękny widok - westchnął, z uśmiechem obserwując rumieniec
wstydu na jej twarzy. Kiedy to mówił, ściągnął ręcznik z bioder i niedbałym ru-
chem rzucił go na podłogę. - Nareszcie - westchnął układając się koło niej. - Tak
miała wyglądać nasza wczorajsza noc, prawda, querida?
Spuściła wzrok, otoczyła go ramionami i przygarnęła ku sobie. Poczuła
falę ciepła i przygniatający ją ciężar muskularnego ciała. Dygotała w objęciach
Diega, jej piersi prężyły się pod dotykiem jego szorstkiego, owłosionego torsu,
splecione nogi kochanków toczyły czuły pojedynek.
- Cudownie - szepnęła łamiącym się głosem i wtuliła się w niego. Cało-
wała jego usta, pieściła je, błagała. - To cudowne, mieć cię tak blisko.
- Masz rację, nie ma nic wspanialszego – szepnął w jej rozchylone pożą-
dliwe wargi. Jego łagodne ręce wędrowały po jej ciele. - Tutaj, kochanie? - spy-
tał czule. - Delikatnie, w ten sposób? - Drgnęła pod jego palcami i naprężyła się
cała. To była uczta zmysłów, po latach głodówki.
- Ty... bestio - droczyła się. Wczepiła się paznokciami w jego plecy; twarz
mu pociemniała, oczy błyszczały.
- Co za rozkosz - szeptał, wędrując pocałunkami po zakątkach jej ciała,
wzdłuż piersi, brzucha i bioder.
Reagowała całym ciałem na zaborczy dotyk jego rąk, rozpalał w niej
ogień pragnienia, jej oczy stawały się ciemne i dzikie. Kiedy na moment spotka-
ła jego wzrok, odczytała w nim nienasycony głód pożądania. Wtedy wszedł w
nią po raz pierwszy od ponad pięciu lat.
Wydała z siebie krzyk ostry, gwałtowny, zdławiony; krzyczały jej oczy,
wielkie i dzikie, i całe ciało, oddające się posłusznie kochankowi. Krzyczała z
rozkoszy i z bólu, jaki jej zadawał.
- To już tyle czasu, prawda? - szeptał łagodnie, zachwycony uczuciem
błogości wypisanym na jej twarzy. - Rozluźnij się, kochanie. - Zastygł w bezru-
chu, dając jej czas, aby przywykła do niego, aby przyjęła go bez skrępowania. -
Spokojnie. Tak, tak... - Przymknął oczy i zagryzł zęby w przypływie dzikiej na-
miętności. Przeszył go dreszcz. - Cudownie - westchnął, na powrót otwierając
oczy. - Cudownie, robić to... z tobą... dzielić to razem. - Oczy zamknęły się bez-
wiednie, ruchy stały się nagle ostre i gwałtowne. - Wybacz mi...!
Ale ona była razem z nim, przemierzała z nim każdy etap tej dzikiej po-
dróży, jej młode gibkie ciało oddawało się wspólnym uniesieniom i nie pozosta-
wało dłużne. Powolna mu, wtopiona w niego, obserwująca na jego twarzy wy-
buch spełnienia na krótko przed jej wzlotem, ze zduszonym krzykiem ukryła
głowę pod ramieniem Diega.
Muskularne ramiona, trzymające ją w uścisku, całe wilgotne, lekko drża-
ły; napięcie powoli ustępowało. Ugryzła go delikatnie w ramię i uśmiechnęła się
odprężona, czując się po raz pierwszy jak stuprocentowa kobieta, jak żona.
- Spróbuj mnie teraz zdradzić - szepnęła mu do ucha. - Tylko spróbuj, a
wycisnę z ciebie wszystkie soki, nie będziesz miał siły wyczołgać się z mojego
łóżka.
- Czy mógłbym dotknąć innej kobiety? Po tobie? - westchnął. - Ślubowa-
łem ci wierność i traktuję tę przysięgę poważnie, tak jak ty. Nie dałyby mi spo-
koju wyrzuty sumienia i strach, że mógłbym cię utracić. Kocham cię - powie-
dział cicho i musnął lekko jej wargi. - Nie chcę nikogo innego. Od pierwszej na-
szej nocy, kiedy twoja dusza połączyła się na zawsze z moją. Gdy mnie opuści-
łaś, zabrałaś cząstkę mojego życia.
- Przepraszam.
- To ja chciałem cię przeprosić. Wszystko co złe mamy już za sobą. Słod-
kie zespolenie naszych ciał to dopiero początek. Będziemy razem dzielić życie,
Melisso. Wszystkie smutki i radości. Śmiech i łzy. Bo na tym polega związek
dwojga ludzi.
- Tak bardzo cię kocham. - Uniosła się i pocałowała go w policzek.
- Ja ciebie też. - Bawił się jej jasnym lokiem, okręcał go wokół palca.
Przysunął się i odnalazł jej usta. W chwilę potem znów przyciągnęła go ku so-
bie; westchnął w przypływie pożądania, które opanowało ich na nowo i powio-
dło w słodkie zatracenie z jeszcze większą siłą niż poprzednio.
Prosto spod prysznica, odświeżeni, wymieniając czułe spojrzenia, zjawili
się w kuchni. Pani Albright nakrywała do kolacji.
Matthew został w swoim pokoju. Po posiłku poszli go zobaczyć, zachwy-
ceni sobą, synem i nowym związkiem, który ich połączył tego popołudnia.
- Kiedy jutro wrócę z pracy, przyniosę ci prezent. Co byś chciał? - spytał
chłopca Diego.
- Tylko ciebie, tato - zaśmiał się malec wyciągając ramiona.
- W takim razie to będzie okręt z całą załogą - zawyrokował Diego i z
uśmiechem spojrzał na Melissę, która przytuliła się do niego.
Następnego dnia rano Diego poszedł do pracy bez entuzjazmu. Apollo
miotał się po biurze jak kocur z przetrąconą łapą, a Joyce była tak chłodna, jak-
by dwie ostatnie doby spędziła w lodówce.
- Jak się czuje Matthew? - spytał Apollo na widok Diega.
- On dużo lepiej, ale my mamy duże zaległości w spaniu - uśmiechnął się
Diego, opowiadając, jak to Matthew zabrał się za przygotowywanie śniadania.
Joyce wybuchnęła śmiechem.
- Mam nadzieję, że mieszkanie jest ubezpieczone od pożaru.
Apollo spojrzał na nią z nie ukrywaną złością.
- Nie masz nic do roboty? - spytał chłodno.
- Oczywiście, a zamiast tego muszę odwalać pracę za ciebie - powiedziała
ze słodkim uśmieszkiem. Miała na sobie kolejną nową kreację i wyglądała nie-
zwykle ponętnie. Apollo resztką woli udawał, że nie robi to na nim większego
wrażenia, co zapowiadało kolejny trudny i konfliktowy dzień pracy.
Tego popołudnia, kiedy Diego poszedł już do domu, Apollo był u kresu
wytrzymałości. Spoglądał na Joyce spode łba, a ona na niego i widać było, że
coś muszą z tym zrobić; inaczej groził kataklizm.
- Ładnie wyglądasz - powiedział z ociąganiem.
- Dziękuję - odpowiedziała równie uprzejmie.
Westchnął ze złością.
- Do cholery, już nie mogę z tym wytrzymać - mruknął, nerwowo prze-
mierzając przestrzeń wokół jej biurka. Wreszcie złapał ją za ramiona, przycią-
gnął do siebie i zaskoczony swoim odruchem skonstatował, że sięga mu ledwie
ramion. - Słuchaj, nie możemy dłużej udawać, że przedwczoraj u Laremosów
nic się nie stało. Zaraz zwariuję.
Wzięła głęboki oddech, bo i on robił na niej podobne wrażenie.
- Co w związku tym proponujesz? - spytała pewna, że chodzą mu po gło-
wie poważne zamiary.
Przyciągnął jej usta do swoich i pocałował ją długo i żarliwie. Westchnęła
przysuwając się bliżej i przywierając do niego. Oplótł ją ramionami, aż jęknęła.
- Nie chcę ci sprawiać bólu - obiecał skwapliwie, patrząc jej głęboko w
oczy. - Potrzebujemy na wszystko czasu...
- Co?
- Wynajmę ci lepsze mieszkanie. W tym samym budynku co moje - cią-
gnął dalej. - Będziemy razem spędzać... prawie wszystkie noce. I jeśli się okaże,
że wszystko dobrze się układa... może zamieszkamy razem.
- Co? Chcesz, żebym została twoją kochanką? - Zmrużyła oczy.
- Kochanką? Co przez to rozumiesz? Mieszkamy w Ameryce. Ludzie tutaj
żyją ze sobą bez ślubu...
- Pochodzę z dobrego domu, więc nie będziemy żyć ze sobą - powiedziała
z dumą. - Weźmiemy ślub, będziemy mieli dzieci i staniemy się normalną rodzi-
ną! Moja matka ubiłaby cię na miejscu, gdybyś chciał mnie uwieść!
- Kim jest twoja matka? Samotnym Jeźdźcem? - ironizował. - Posłuchaj,
skarbie, mogę mieć prawie każdą kobietę, na którą mam ochotę. I nie mam za-
miaru cierpieć z tego powodu, że moja cnotliwa sekretarka ma purytańskie zaha-
mowania...
Joyce wbiła mu kolano w żołądek i obserwowała uważnie, jaki to przynie-
sie efekt. Poczerwieniał, ledwo łapiąc oddech - i dobrze mu tak.
- Odchodzę stąd, chyba cię to nie dziwi - powiedziała z uśmieszkiem, któ-
rego nie mógł nie zauważyć. Obróciła się na pięcie i zaczęła porządkować szu-
flady biurka i pakować swoje drobiazgi do torebki. Żałowała, że tak się wszyst-
ko potoczyło, bo przecież kochała tego stukniętego faceta.
- Żegnam, szefie - powiedziała zmierzając do drzwi. - Mam nadzieję, że
lepiej ci się ułoży z nową sekretarką.
- Gorzej już być nie może! - odciął się z wahaniem w głosie.
- Miło było - powiedziała z kpiną, zatrzymując się na moment w
drzwiach. - Mam nadzieję, że wystawisz mi wspaniałą opinię.
- Nie poleciłbym cię nawet diabłu!
- To wspaniale, bo nie chcę trafić gdzieś, gdzie mogłabym natknąć się na
ciebie!
Zapłakana pospieszyła do mieszkania Melissy. Diego przyjrzał się jej
uważnie i nalał drinka, a później zostawił obie kobiety razem i pospiesznie wy-
szedł zagrać w karty z synem.
- Opowiedz mi wszystko po kolei - powiedziała spokojnie Melissa, kiedy
Joyce udało się powstrzymać łzy.
- Chciał, żebym została jego kochanką - wydobyła z siebie i szybko ukry-
ła twarz w chusteczce.
- Moje ty biedactwo! I domyślam się, co mu odpowiedziałaś.
- Nie tyle powiedziałam, co zrobiłam - wyznała Joyce. - Kopnęłam go w
żołądek. Opowiadał, ile to kobiet może mieć na jedno skinienie, naigrawał się ze
mnie, że zachowałam cnotę. Moja matka umarłaby ze wstydu, gdyby miała tego
wszystkiego wysłuchać.
- Nie musisz się tłumaczyć - powiedziała łagodnie Melissa. - Powiem ci
coś, nauczyłam się na błędach, że lepiej intymne chwile pozostawić na po ślu-
bie. Jestem może staroświecka. Ale tam, gdzie dorastałam, rodzina cieszyła się
szczególnym poważaniem. Żaden z jej członków nie odważyłby się skalać jej
dobrego imienia. Teraz honor jest pustym słowem, i czy ludzie stali się przez to
szczęśliwsi?
- Rzeczywiście, jesteś staroświecka - westchnęła Joyce. - Tak, prawdziwy
dinozaur - westchnęła Melissa.
- I co teraz masz zamiar zrobić?
- To, co zrobiły dinozaury. Zginąć, w każdym razie dla Apolla Blain. Zre-
zygnowałam z pracy - oczy Joyce powilgotniały - i nie zobaczę go nigdy więcej.
- Tego jestem pewna. Zostań u nas na kolacji, a później zastanowimy się,
jak znaleźć ci nową pracę.
- To miło z twojej strony - powiedziała Joyce. - Ale chyba lepiej będzie,
jeśli wrócę do Miami. Albo do domu, do mamy. - Wzdrygnęła się. - Nie sądzę,
abym pasowała do tego wspaniałego świata. Równie dobrze mogę powrócić
tam, gdzie są moje korzenie.
- Nie będę miała do kogo się odezwać, ani z kim robić zakupów - wes-
tchnęła Melissa. - Nie możesz wyjechać. Słuchaj, wykopiemy birmańską pułap-
kę na tygrysy tuż przed drzwiami Apolla...
- Jesteś dobrą przyjaciółką - powiedziała Joyce i uśmiechnęła się. - Ale i
to nie pomoże. Musimy pomyśleć o czymś solidniejszym, czego nie przegryzie.
- Najpierw zjedzmy kolację. A później o tym porozmawiamy.
Joyce potrząsnęła głową.
- Nie przełknę niczego. Chcę już wrócić do domu i porządnie się wypła-
kać, a później zadzwonić do mamy. Porozmawiamy jutro, zgoda?
- Jeśli ci będzie bardzo źle, zadzwoń do mnie, dobrze?
- Dobrze. - Joyce wstała i uśmiechnęła się z trudem.
Melissa odprowadziła ją do drzwi. A później oparła się o nie ciężko i wes-
tchnęła.
Zatrwożony Diego zajrzał do przedpokoju.
- Jakieś kłopoty?
- Odeszła z pracy. Wcześniej dała szefowi kopniaka - wyjaśniła Melissa. -
Myślę, że Apollo będzie do końca tygodnia w cudownym nastroju, ale to tylko
moje przypuszczenie - dodała z grymasem.
Podszedł do niej, ujął jej twarz w obie dłonie. Uśmiechnął się.
- Robi się gorąco - powiedział z kpiną.
- Nie tylko im - westchnęła z zaproszeniem w oczach. - Zbliżył się i się-
gnął jej ust. - Chodź do mnie - szepnęła, zarzucając mu ramiona na szyję i przy-
ciągając go do siebie.
Był jej posłuszny; w ciężkim oddechu, w dzikim rytmie serca, w napręże-
niu ciała mogła odczytać to samo pragnienie, które i ją popychało ku niemu.
Rozwarła usta pod naporem jego warg.
- Tato! - Diego odwrócił głowę z ociąganiem.
- Za chwilę - odkrzyknął. - Ustalamy z twoją mamą plany - westchnął i
dokończył pocałunku.
- Jakie plany, tato? Wycieczki do zoo? - nalegał Matthew.
- Niezupełnie. Za chwilę wrócę, zgoda?
Odpowiedziało mu długie westchnienie.
- Zgoda.
Diego wzruszył ramionami i uśmiechnął się obserwując bezradną minę
Melissy.
- Myślę, że dzisiaj wszyscy wcześnie położymy się spać - powiedział. -
Aby nadrobić wczorajsze zaległości - dodał.
- Jestem tego samego zdania - mruknęła Melissa, kiedy jego usta pozwoli-
ły jej mówić. Z każdą sekundą napierały coraz natarczywiej i dopiero głośne za-
proszenie pani Albright, że kolacja już gotowa, przywołało ich do porządku.
- Czasami tęsknię za ruinami Majów - westchnął Diego i wypuścił ją z ob-
jęć.
- Z guerrillas uzbrojonymi po zęby, którzy się na nas zasadzili, z pająka-
mi i wężami naokoło, z grzmotami piorunów - przekomarzała się. Pokręciła gło-
wą. - Chyba już wolę Chicago.
- Trudno się z tym nie zgodzić. Zjedzmy kolację, a później porozmawia-
my o wyprawie do zoo, inaczej Matthew nie da nam spokoju.
W biurze pojawiła się nowa sekretarka, wynajęta do końca tygodnia.
Apollo zakopał topór wojenny. Wyglądał na przybitego i znużonego.
- Może weźmiesz urlop? - zaproponował Diego.
- Na pewno by nie zaszkodził - przytaknął Dutch, pochylając się nad biur-
kiem Apolla z papierosem w dłoni.
- Dokąd miałbym pojechać? - Apollo spojrzał na nich bezradnie.
Diego oglądał paznokcie.
- Może na Ferris Street - powiedział szybko. - Panuje tam niezła pogoda o
tej porze roku.
Przy Ferris Street mieszkała Joyce, Apollo dobrze o tym wiedział, więc
spojrzał na Diega wściekle.
- Zaparkujesz samochód i możesz się nieźle zabawić - wtórował Dutch. -
Poczytasz książkę albo wypożyczysz przenośny telewizor i będziesz mógł spo-
kojnie oglądać seriale.
- Ferris Street leży na końcu świata - powiedział Apollo. - Czy mam spę-
dzić urlop w cholernym samochodzie? O co wam chodzi?
- Możesz poprosić jakąś miłą panią, żeby się do ciebie przysiadła. Ferris
Street może się okazać całkiem romantycznym miejscem, jeśli się znajdzie od-
powiednie towarzystwo. Jesteś specjalistą od antyterroryzmu. Wiesz, jak oce-
niać ludzi.
- To prawda - zgodził się Diego. - Umiał przewidzieć, że damy sobie radę
w kilku rozmaitych przedsięwzięciach, na które nie mieliśmy ochoty.
- No właśnie - powiedział Dutch. - Kiedyś byłem taki jak ty. I miałem o
wiele więcej cholernych powodów niż ty, żeby nienawidzić kobiet. Ale odkry-
łem, że być z kobietą to diabelnie bardziej interesujące, niż odrzucać ją.
- Poprosiłem, aby była ze mną, jeśli chcesz wiedzieć, panie Opiekunie
Społeczny - mruknął Apollo. - I dostałem od niej kopa.
- Zaproponowałeś jej małżeństwo? - dopytywał się Dutch.
- Nie chcę się żenić - powiedział Apollo.
- A więc miała rację, że się ciebie pozbyła - odparł Diego ze spokojem. -
Znajdzie innego, który się z nią ożeni i będzie miał z nią dzieci...
- Zamknij się do cholery - przerwał Apollo wyprowadzony z równowagi.
- Pójdę na spacer!
Ruszył w stronę drzwi.
- Idź na Ferris Street - krzyknął za nim Dutch. - Słyszałem, że pełno tam
kwiatów. - Może spotkasz jakąś znajomą twarz - dodał Diego z krzywym uśmie-
chem.
Apollo rzucił im na odchodnym wściekłe spojrzenie i trzasnął drzwiami.
- Pogodzi się z tym - rzucił Dutch. - Tak jak ja to zrobiłem.
- Jak my wszyscy - powiedział Diego. - Przyprowadź do nas w sobotę
Dani. I dzieci. Matthew się ucieszy.
Dutch popatrzył na niego uważnie.
- U was wszystko w porządku, jak widzę.
- Przyjacielu, gdyby szczęście miało postać ziaren piasku, mieszkałbym
na bezbrzeżnej pustyni. Świat należy do mnie.
- Czułem, że Matthew to twój syn - powiedział nieoczekiwanie Dutch. -
Melissa nie wyglądała na taką, która mogłaby zdradzić.
- Jesteś przenikliwy, jak za starych dobrych czasów - odpowiedział Diego
i uśmiechnął się do przyjaciela. - A twoja Dani? Czy jest zadowolona, że siedzi
w domu i zajmuje się dziećmi, zamiast iść do pracy?
- Zanim dzieci nie poszły do szkoły, było jej z tym dobrze. Później coraz
częściej zaczęła mi opowiadać, że chciałaby otworzyć mały antykwariat - skrzy-
wił się Dutch. - Trudno, skoro tak chce. Wolę ustąpić pierwszy. Tak było i tak
będzie. Moja duma nie cierpi z tego powodu.
Diego myślał o tych słowach w drodze do domu. Dutch miał rację. Jeśli
Melissa zechce wrócić do pracy, kiedy Matthew pójdzie do szkoły, to czemu
nie? Powiedział jej o tym w nocy, kiedy leżała w jego ramionach, obserwując
światła wielkiego miasta, które igrały na suficie w półmroku pokoju. Uśmiech-
nęła się i pocałowała go. I wtedy poczuł, że warto było jej o tym powiedzieć.