WANDA WASILEWSKA
pokój
na
poddaszu
Wanda Wasilewska
pokój na poddaszu
@
19 7 3 WARSZAWA
WYDAWMCTWO
MIMSTERSTWA
OBRONY
OKOPOWEJ
Okładką projektował WITOLD CHMIELEWSKI
Ilustracje projektowała LEONIA JANECKA
Redaktor ZOFIA BYBICKA
M*
«2*
tr**:
l?
i
i
Postanowienie
Anka była tak zmęczona, że zupełnie leciała z nóg. A tu jeszcze trzeba ułożyć do snu zapłakanego
Adasia, uspokoić Zosię, jako tako posprzątać pokój. Piekły ją oczy i chętnie zapłakałaby tak samo jak
najmłodszy braciszek. Ale nie było można. Nie wolno jej teraz zapominać, że jest najstarsza w domu,
że na jej opiece została ta trójka, bo przecież i Ignasia trudno uważać za dorosłego, chociaż już jest
sporym chłopcem.
— Teraz musisz iść spać, Adasiu. Pościelę ci łóżeczko, popatrz, jak ładnie.
— Nie chcę spać — marudził chłopczyk.
— Trzeba koniecznie — tłumaczyła Ania łagodnie i posadziła braciszka na krześle, żeby mu zdjąć
buciki. Był taki śpiący, że nim go zdążyła rozebrać, głowa opadła mu na piersi i bez protestu pozwolił
się zanieść do łóżka.
— Kładź się i ty, Zosiu.
Skrzypnęły drzwi. Wszedł Ignaś. Jego wesoła zawsze twarzyczka stała się w ciągu ostatnich dni
surowa i poważna nad wiek.
— Nie śpicie jeszcze?
— Adasia już położyłam. Zosia się zaraz kładzie. Kładź się i ty. Ignaś spojrzał w kąt, gdzie stało gładko
zasłane łóżko matki,
i usta mu zadrgały.
— A ty nie idziesz spać, Anka?
— Nie. Prosiła pani Tobiakowa, żeby jeszcze zajść do niej. Ma mi coś powiedzieć.
Leżąca już w łóżku Zosia przywołała ją gestem. Ania pochyliła się nad zapłakaną twarzą siostry.
5
— Aniu, co teraz będzie? — zapytała dziewczynka cicho i nowe łzy popłynęły po jej policzkach.
— Nie płacz, kochanie, nie płacz już! Zupełnie oczy ci za-puchły! Jakoś przecież będziemy sobie
musieli radzić. Co się stało, to się nie odstanie. Tylko musisz być dzielna, ty i my wszyscy. Inaczej
będzie trudno...
Siedziała chwilę przy siostrze czekając, aż tamta uśnie. Nie, nie będzie to łatwo, przy największej
nawet odwadze. Po śmierci ojca ledwo sobie przecież dawali radę, chociaż matka pracowała w
fabryce i jak mogła oszczędzała każdy grosz. A teraz? Już matka nie pójdzie nigdzie do pracy, już
nigdy, nigdy nie pogładzi zniszczoną ręką głowy Ani, już nigdy nie uśmiechnie się do najmłodszego
Adasia, którego tak kochała. Po południu pokryła ją bura glina na cmentarzu. Zostali zupełnie sami —
ich czwórka.
Równy, głęboki oddech Zosi wskazywał, że dziewczynka usnęła. Ania cicho wysunęła się z pokoju.
Zeszła po skrzypiących schodkach na pierwsze piętro i zapukała do drzwi sąsiadki, pani To-biakowej.
W pokoju było gwarno i ludno. Z pięć sąsiadek zeszło się na wieczorną pogawędkę. Na widok Ani
gruba i czuła pani Matylda, żona piekarza, zaczęła od razu pochlipywać.
— Oj, biedactwo ty moje, co teraz z wami będzie? Oj, ludzie kochani, taka dobra kobieta i jak to jej
przyszło czworo drobiazgu zostawić.
— No, Anka już nie drobiazg i Ignaś spory chłopak — wtrąciła się energicznie pani Tobiakowa.
A właśnie w tej chwili Anka poczuła się mała i słaba jak nigdy. Znów łzy napłynęły jej do oczu, ale je
wstrzymała całą siłą.
— Siądź, Anka — zapraszała gospodyni. — Tu nie ma co lamentować, trzeba jakoś obmyślić, co
sieroty mają robić.
„Sieroty" — pomyślała Anka. Tak, byli przecież sierotami. Cały ciężar tego słowa zwalił się na jej barki.
Sieroty — póki żyła matka, nie odczuwało się tak strasznie braku ojca. Ale teraz? Nie było ich obojga,
dobrych, kochanych, którzy o wszystkim pomyśleli, o wszystko się zatroszczyli.
6
— Mówiłam już z tą panią doktorową, co chodzę do niej prać. Przez swojego męża może się
wystarać, żeby Adasia wzięli do przytułku. Zaraz jutro musisz tam iść, pogadać z nią.
Anka oniemiała na chwilę. Zdawało się jej, że źle zrozumiała.
— Adasia? Do przytułku?
— Cóż się tak dziwisz. W parę dni się załatwi i pójdzie na Mostową.
— Na Mostową?
— Cóż ty, dziewczyno? Nie wiesz, że przytułek na Mostowej? Pod ósmym, w tym domu z ogródkiem.
Ania mocno zacisnęła ręce, aż paznokcie wbiły się w dłoń.
— Nie, proszę pani. Ja Adasia nie oddam do przytułku. Tobiakowa plasnęła w ręce ze zdumienia.
— Patrzcie! A cóż ty z malcem zrobisz? Przecież coście mieli, to matczyna choroba zjadła. Trzeba
jakoś i o tamtych pomyśleć! Ignasia pani Matylda w piekarni umieści, w terminie. Dostanie kąt i
chleb. A o Zosię pytała siostra pani doktorowej, zabrałaby ją do dziecka, do Sosnowca...
Ance zdawało się, że śni. Jakże to? Jeszcze przed chwilą byli wszyscy razem, cała czwórka, i oto nagle
mieliby się rozlecieć jak wyrzucone z gniazda pisklęta. Cóż by ona zrobiła w tym opustoszałym pokoju
bez wesołego śpiewu Zosi, bez szczebiotu Adasia, bez opowiadań Ignasia, który zawsze potrafił
zauważyć coś ciekawego na podwórzu, na ulicy i potem opowiedzieć tak pięknie, jakby z książki
czytał... I co by się stało ze szkołą? Matka tak przecież chciała, żeby Ignaś się uczył, skończył wszystkie
siedem klas.
Wstała. Głos jej trochę drżał.
— Ja pani bardzo dziękuję za dobroć, za troskę i staranie o nas. Ale to nie może być... My musimy
zostać razem wszyscy...
— Jakże to tak? Z czego będziecie żyli? Nie wiesz nawet, co mówisz — oburzyła się pani Tobiakowa
krzyżując dłonie na brzuchu, pod niebieskim fartuchem w paski.
— Majster obiecał, że mnie weźmie do fabryki. Nie dostanę tyle co mama, ale zawsze coś zarobię.
Będziemy sobie radzić.
— Do fabryki? Zedrzesz się, zdrowie zniszczysz, tak jak matka!
— Młode to przecież jeszcze...
— Rady sobie nie da...
:7
Anka stała w kręgu lamentujących sąsiadek. Zacięła zęby. Sama przecież bała się tej fabryki, bała się,
że nie podoła. Powiedziała majstrowi, że jest o dwa. lata starsza, niż była w rzeczywistości. Uwierzył,
bo była duża i silna, a lękała się, że jej nie przyjmie uważając, że jest zbyt młoda. A tu teraz, zamiast
jej dodać otuchy, kraczą nad nią jak kruki... Wiedziała, że to wszystko z życzliwości, ale chciała już jak
najprędzej stąd uciec, wrócić do siebie.
— No, choćbyś i spróbowała w fabryce, to Adasia i tak lepiej oddać. Nie będzie się kto miał dzieckiem
zająć. Tobie się zdaje, że tam majątek zarobisz, a to przecież tak nie jest. Pracować możesz, ale z
dziećmi zrób tak, jak ci radzę, bo nie wydolisz, dziewczyno, nie wydolisz!
— Spróbuję — powiedziała cicho Anka. — Ale zostaniemy razem jak przedtem...
Nie słuchała już, co mówią sąsiadki. Pożegnała się i wyszła. Ciężko szła po schodach na górę. Opadły ją
wątpliwości, czy da sobie radę, czy potrafi ocalić od rozbicia osierocone gniazdo.
Cicho uchyliła drzwi. Tykotanie zegara rozlegało się w ciemnościach. Wsłuchała się w oddechy śpiącej
trójki.
Nie, nie, za nic w świecie! Nie rozstaną się, nie odda nikogo z nich obcym ludziom. Ręce sobie do łokci
urobi, nogi sobie do kolan uchodzi, a musi, musi dać radę! Musi być wszystko tak, jakby mama nie
umarła, jakby tu była razem z nimi! Są sierotami, ale niechże ten ciężar sieroctwa spadnie na nią, a
nie na nich! Musi im zastąpić matkę!
Ostrożnie, żeby nie pobudzić śpiących, zapaliła naftową lampkę. Wzięła stojącą na komodzie starą,
spłowiała fotografię matki i patrzyła długą chwilę w tę kochaną twarz, której już nie było na ziemi. I
zdawało się jej, że matka się uśmiecha, jakby była zadowolona z postanowienia córki.
????? Anka wiedziała na pewno, że miała rację.
Adaś poruszył się przez sen i coś zamruczał. Podeszła i tkliwie pogładziła jego złote włoski.
— Odchowam cię, nie skrzywdzę cię, nie oddam cię obcym ludziom — szeptała Anka i choć wiedziała,
że olbrzymi jest ciężar, który bierze na siebie, jakby opadło z niej zmęczenie całego
8
strasznego dnia. Poczuła się silna, kiedy już znikły wszelkie wątpliwości.
— Dam sobie radę — powiedziała jeszcze raz do siebie samej, do śpiącej trójki, do matki, patrzącej
na nią dobrymi oczyma ze zblakłej fotografii.
Rower
Słychać było na schedach kroki. Zosia biegnie do drzwi. Tak, to Ania wraca. Jak powolutku
idzie. Musi być strasznie zmęczona.
— No, co u was słychać? Adaś był grzeczny?
— Tak — mówi malec i uważnie przygląda się paczce, którą siostra trzyma w ręce.
— Co tam jest?
— Nic! — śmieje się Anka przekornie.
— To coś dla mnie! To coś dla mnie! — cieszy się Adaś i wskakuje na krzesło, żeby dosięgnąć
wyciągniętej w górę ręki siostry. Jest! Zdobył! Cukierki!
— Miętowe! Anka, miętowe!
— Naturalnie, że miętowe!
Zosia pośpiesznie wyciąga z pieca garnek i nalewa na talerz barszcz dla siostry.
— Ho, ho, patrzcie, jakich to pyszności nagotowała!
Anka wesoło rozmawia z Zosią i Adasiem, ale jest niespokojna. Dziś, w sobotę, dostała po raz
pierwszy wypłatę za tydzień pracy w fabryce. Trzeba rozliczyć, na co wystarczy, na co nie. Strącono jej
trochę za zerwane nici na szpulkach, dostała mniej, niż się spodziewała.
Kiedy Adaś śpi już w swoim łóżeczku, trzy głowy, ciemna Anki i jasne Zosi i Ignasia, pochylają się nad
stołem w szczupłym kręgu naftowej lampy.
— Na komorne trzeba odłożyć... Ignaś z powagą zapisuje.
— W sklepie...
— Za węgiel...
9
— Adasiowe buty dać do szewca...
— Teraz policz wszystko.
Ignaś liczy. Sprawdza drugi raz, żeby nie było omyłki. Anka kładzie na stole zarobione pieniądze.
— Nie wystarczy — mówi zwyczajnym głosem, choć ogarnia ją rozpacz. Zapomniała zupełnie o
zelówkach Adasia... I węgla wyszło więcej, niż się spodziewała... Czyżby istotnie pani Tobiakowa miała
rację?
— To nie damy butów Adasia do szewca. I z komornym mamy czas, trzeba płacić przecież dopiero
pierwszego — mówi niefrasobliwie Zosia.
— Tak, a buty dziurawe i Adaś się zaziębi. Na komorne musimy odkładać co tydzień, bo skąd potem
wziąć tyle pieniędzy?
Zosia wzdycha. Anka opiera głowę na rękach i patrzy na wypisany przez Ignasia rachunek.
— Ech, nie ma co dzisiaj łamać sobie głowy! Zapłacimy rachunek w sklepie, a o komornym będziemy
myśleli w przyszłym tygodniu! — radzi Ignaś.
— Ty byś lepiej, Anka, położyła się wcześnie spać, jedna niedziela, kiedy się możesz wyspać
porządnie!
„Rzeczywiście, nic się przecież nie da wymyślić. Pieniądze się nie rozmnożą" — myśli Anka i kładzie się
spać.
Rano słońce już pada złotą smugą na czysto wyszorowane przez Zosię deski podłogi, kiedy się budzi.
Zosia z Adasiem siedzą przy stole, mały coś rysuje.
— Uch, ale się wyspałam za wszystkie czasy!
— A myśmy już dawno wstali! Tylko siedzieliśmy jak mysze, żeby cię nie budzić •-• mówi Adaś.
— Jak myszy, jak myszy. Adasiu — śmieje się Anka.
— Jak mysze, te ładniej — upiera się chłopczyk i wydyma wargi.
Anka ze śmiechem nalewa sobie wody do miednicy.
— A gdzie to Ignaś'.'
— Poleciał gdzieś zaraz rano. Pewnie na rowerze pojechał, bo słyszałam, jak brał z komórki.
Ance zrobiło się trochę przykro. Myślała, że niedzielę spędzą wszyscy razem, a tu tymczasem Ignaś
poleciał gdzieś w świat. Już
10
przeszło rok, jak dostał ten rower, i jeszcze się nie może nim nacieszyć. Tylko by jeździł i jeździł.
— No, to i my chyba pójdziemy na spacer, cc? Może do parku?
— Do parku! Do parku! Do parku! — zaczął podskakiwać radośnie Adaś.
A tymczasem Ignaś rzeczywiście jechał na swoim rowerze. Wyjechał z miasta na szeroką szosę. Het,
daleko ciągnęła się zielona aleja wysokich drzew. Małe domki kryły się w pełnych georginii
ogródkach. Wesoły wiatr muskał twarz świeżym powiewem. Jak cudownie było pędzić gładką drogą,
w błękitniejącą od lekkiej mgiełki dal! Rower szedł sprawnie, posłuszny kierującym rękom. „Pojadę
jeszcze dalej —myślał Ignaś. — To przecież ostatni raz!"
I przypomniał sobie teraz wszystkie dalekie wyprawy, które zawdzięczał swemu rowerowi.
Podmiejskie leski sosnowe i wsie u skraju dróg, i rzeczki płynące po złotym piasku, których nigdy by
nie poznał, gdyby nie rower; kochany, poczciwy rower, który w godzinę czy dwie potrafi zanieść
daleko od miasta, kurzu i hałasu ulicy. Rower dostał od wuja, który wyjechał do Francji i zostawił go
siostrzeńcowi. Miał piękną, popielatą ramę, z obłażącym już trochę lakierem, i znać było na nim
paroletnie trudy. Ale jeszcze mógł śmigać po drogach jak ptak.
Jeszcze poprzedniego dnia zdawało się Ignasiowi, że nie oddałby go nikomu za nic. Jeszcze dwa
tygodnie temu śmiał się tylko, kiedy Stefan od fryzjera z rogu chciał go od niego odkupić. Rower?
Nigdy w życiu! Czekają przecie dalekie drogi i — marzenie Ignasia — podróż rowerem po Polsce.
— Namyśl się — powiedział Stefan. — Dam ci trzydzieści złotych.
Wsiadł wtedy na rower i gwizdnąwszy łobuzersko pojechał sobie, gdzie oczy poniosą. To było ledwo
dwa tygodnie temu. Tak, ale ile w jego życiu zmieniło się przez te dwa tygodnie!
Trzydzieści złotych to znaczyło i komorne, i podzelowanie Ada-siowych butów. Nie płacili dużo za
pokoik na poddaszu, ciasny, z małym okienkiem, a szewc był znajomy i nie drożył się. Więc powinno
wystarczyć. Anka przestanie się trapić, po tygodniu pracy będzie sobie spokojnie mogła odpocząć w
niedzielę, nie myśląc, skąd wziąć pieniądze.
11
Wiatr zaszeleścił w przydrożnych wierzbach:
__ A ty 3UZ nigdy n*e P0PĘdzisz gościńcem! Już nigdy nie wykąpiesz się w rzece pod naszym cieniem!
Już najwyżej na piechotkę powędrujesz do lasku, zaśmieconego papierkami i starymi butelkami, gdzie
w niedzielę wylęgają gromady ludzi chcących odetchnąć świeżym powietrzem. Już nigdy nie
posłyszysz, jak świszczę wiatr koło uszu... Ach, taka wycieczka rowerem!
__ j trapiąca się Anka, i zabeczana Zosia, i kaszlący Adaś! —
powiedział Ignaś tak głośno> ze az wędrująca brzegiem drogi gęś zatrzepotała skrzydłami z
przestrachu. Zaśmiał się i zawrócił. Pochylił się nisko nad kierownicą, z całych sił przycisnął pedały i
pędził jak wiatr ku miastu, które rosło mu w oczach, wyłaniało się coraz bliższe i wyraźniejsze.
Wjechawszy w ulice zwolnił. Stefana nie trzeba było długo ikać — spacerował przed domem na
rogu. Dobito targu raz dwa i Ignaś pobrzękując w kieszeni pieniędzmi ruszył ku domowi.
Tamci już wrócili. Anka krzątała się koło pieca. Zosia pośpiesznie obierała kartofle.
— Gdzie byłeś?
— Ho, ho, to długa historia!
Adaś natychmiast rzucił drewienka, które na próżno usiłował zbić skrzywionym gwoździem.
— Jak to było? Jak to było? — dopytywał się zaciekawiony. — Opowiedz! On opowie historię! —
triumfalnie zwrócił się do Zosi, jakby to było jego własną zasługą.
__ Otóż... wyszedłem na spacer...
_ Wyjechałeś chyba?
__ No wyjechałem, niech ci będzie. Jadę sobie, jadę drogą, aż
tu zza drzewa wychodzi wysoki pan.
— I co? I co?
_ Kłania mi się uprzejmie...
__ Tobie się kłania? — dziwił się Adaś.
— A cóż ty sobie myślisz, brzdącu? Mnie, Ignacemu Sielskiemu we własnej osobie. I mówi: szanowny
panie, czy nie mógłbym służyć panu maleńkim prezentem? Mam właśnie do zbycia trzydzieści
złotych.
— Brednie! — oburzyła się Zosia.
12
—¦ Brednie? A co to jest? .4
Anka i Zosia ze zdumieniem patrzyły na połyskujące na stole monety.
— Ignasiu, co to?
— Komorne i zelówki — śmiał się Ignaś. I miał taką uszczęśliwioną minę, jakby w tej chwili zupełnie
nie pamiętał, że to był także świst wiatru w uszach i zielone wierzby schylone nad drogą, i plusk
rzeczułki po piasku, i wszystkie nieznane drogi Polski, które na niego czekały.
— Ignasiu! Coś ty zrobił? — zaniepokoiła się Anka.
— Zamordowałem sklepikarza z dołu — śmiał się Ignaś. — Cóż robisz tak wielkie oczy?
Anka wybiegła z pokoju. Słychać było, jak przesuwa graty w komórce obok.
— Ignaś! Tyś sprzedał rower!
— Sprzedałem. No i co z tego?
— Nic — powiedziała Anka, ale miała łzy w oczach. Ona wiedziała dobrze, jaką cenę zapłacił Ignaś za
zelówki Adasia, za komorne, to znaczy za spokój i dach nad głową ich wszystkich. Wiedziała, że był to
świeży oddech wiatru na twarzy i szept wierzb, i plusk wody, i dalekie, nieznane, cudowne drogi całej
Polski, którymi już nigdy nie pojedzie szary rower, kierowany ręką Ignasia.
Pożar
R anc o szóstej Anka wychodziła z domu. Do fabryki było daleko, a nie mogła wydawać pieniędzy na
tramwaj. O siódmej już miała stać przy maszynie nawijającej białą watę bawełnianą na furkoczące,
wielkie szpule.
O wpół do ósmej wybiegał do szkoły Ignaś. Na drewnianych schodach dudniły jego kroki jak kanonada
wystrzałów.
Teraz Zosia zostawała z Adasiem. Z poważną miną wkładała niebieski fartuszek i zabierała się do
sprzątania.
— Nie podłaź mi pod miotłę. Muszę przecież pozamiatać.
— Ale zostaw trochę okruszynek.
— Po co? Podłoga musi być czysta.
13
Chłopczyk zastanawiał się chwilę. — A co będzie, jak przyjdzie... myszą?
— Jaka mysz, Adasiu?
— Taka zwyczajna myszą. I co ona będzie jadła?
— Tu nie ma myszy.
— A są. Jak zamiatasz, to myszą piszczy. Posłuchaj. Ona się martwi, że nie będzie miała co jeść.
— Och, ty głuptasku! To przecież miotła tak skrzypi! Musi ją Ignaś lepiej przybić do drążka, bo opada.
— Miotła? — rozczarował się Adaś.
— Ano pewnie. O, posłuchaj!
Miotła istotnie skrzypiała za każdym mocniejszym przyciśnięciem do podłogi. Adaś się zmartwił.
— Myślałem, że myszą. I że będzie nasza własna, moja i twoja. I że jej będziemy dawali okruszynki.
Ona się może oswoić?
— Pewnie może. Bo przecież są białe myszki, widziałam w słoju u krawca. Są oswojone.
— A co będziemy robili teraz?
— Teraz ty pójdziesz do ogródka pobawić się z dziećmi, a ja
skoczę do sklepu.
— To ja ci potem pomogę obierać kartofle, dobrze?
— Dobrze. A teraz chodźmy. Czyste masz ręce?
— O...
Adaś wyciągnął ręce i szeroko rozstawił paluszki, żeby było
widać, że są czyste.
— I przecież w ogrodzie i tak się zbrudzą — powiedział poważnie. ¦"
......
Zeszli razem po schodach. Ogród to był właściwie tylko koślawy krzak bzu na obszernym podwórzu.
Zbierały się tu i bawiły dzieci z całej kamienicy. Z okna parterowego pokoju, w którym mieszkał szewc,
wyglądał tęsknie ku bawiącym się blady Chaimek, jego syn.
— Tylko się nie zabrudź, Adasiu.
— Nie. Tylko troszeczkę, to się otrzepie, prawda? • ¦ Zosia już nie odpowiedziała. Szybko
wyszła przez ciemny tunel
bramy na ulicę. Za chwilę wracała z torbą napełnioną ziemniakami i kapustą. Adaś zobaczywszy ją
wybiegł naprzeciw.
14
— Coś kupiła?
— Same dobre rzeczy. Ale ty, Adasiu, zostań tu jeszcze, to ja umyję okno. W co się bawicie?
— W czarnego luda. Ty się nie boisz czarnego luda?
— A kto teraz jest czarnym ludem?
— Józek. I ja się wcale nie boję, choć on tak ryczy.
Zosia zaśmiała się i skręciła ku klatce schodowej. Śmieszny był ten Adaś. Taki malutki i taki poważny.
Wszedłszy na schody poczuła od razu lekki zapach spalenizny.
— Co to może być?
Cuchnęło nieprzyjemnie, a na pierwszym piętrze dym szczypał w oczy. Co to. było? Błyskawicznie
zastanowiła się, czy to nie w ich mieszkaniu. Ale nie, przecież ogień w piecu dawno wygasł. Swąd
musiał dochodzić skądinąd.
Im wyżej wchodziła, tym więcej było dymu. Teraz już wiedziała: to z mieszkania pani Kalinowskiej.
Przeraziła się. Przecież o tej porze nie było nikogo w domu prócz staruszki babki, która była
sparaliżowana i leżała stale w łóżku. Dziewczynce zadrżały ręce. Upuściła torbę i poskoczyła ku
drzwiom Kalinowskich. Tak, przez szpary u dołu płynęły smugi dymu w klatkę schodową.
Co robić? Krzyczeć o pomoc? Któż o tej porze był w domu? Pani Tobiakowa poszła na pewno do
prania., wszędzie w mieszkaniach tylko dzieci. Wołanie na nic się nie przyda.
Uderzyła dłonią w zamknięte drzwi. Rozległ się za nimi słaby jęk.
Nie.namyślała się już ani chwili. Nacisnęła klamkę i wpadła do wnętrza. Uderzył ją w twarz gryzący
dym. W pokoju było niemal ciemno. Kłębił się dym, który teraz z całą siłą runął wprost na Zosię, w
otwarte drzwi..
— Pani Kalinowska! Pani Kalinowska! — zawołała Zosia nic nie mogąc zobaczyć w zadymionych
ciemnościach. Posuwała się wolno naprzód, wyciągając przed siebie obronnym ruchem ręce.
— Pani Kalinowska!
Odpowiedział jej słaby jęk. Rzuciła się naprzód, obijając sobie nogi o meble. Wreszcie potknęła się o
kogoś leżącego na ziemi. Tak, to nie mógł być nikt inny, tylko sparaliżowana staruszka. Paliła się
najwidoczniej podłoga koło pieca i chora zwlokła się
15
z łóżka, żeby gasić. Czuć było swąd spalonych szmat — na pewno na starowinie zatliło się ubranie.
Po omacku Zosia dobrnęła do okna i pchnęła je na zewnątrz. Otwarło się szeroko i gwałtowny
przeciąg porwał gęste kłęby dymu. Zrobiło się jaśniej. Zosia struchlała. Jaskrawy płomyk pełgał po
kaftaniku leżącej na ziemi. Na jedną chwilę wpadła w popłoch. Co robić? Gdzie tu może być woda?
Jak sobie poradzić?
Ale jak zbawienie przypomniała się jej czy tanka z książki Igna-sia. Zerwała z łóżka jakąś derkę i
zarzuciła na palący się kaftanik. Przyciskała rękami, dusząc płomyki. Nie czuła zupełnie, że klęczy na
deskach, które się nie palą, spróchniałe i zgniłe, ale tlą gorącym żarem. Nie czuła oparzeń na rękach.
Teraz złapała wiadro stojące w kącie i chlusnęła wodą na podłogę. Zasyczało, gęsty kłąb dymu i pary
wzniósł się w powietrze i opadł. W pokoju zrobiło się niemal jasno. W tej chwili na schodach
zadudniły kroki.
— Jezus Maria! Pali się! — wrzasnęła pani Maciej owa, żona dozorcy. Za nią biegł jeszcze ktoś. Zosi,
kiedy posłyszała ludzkie głosy, kiedy poczuła, że nie jest już sama, że niebezpieczeństwo pożaru
zażegnane, zrobiło się słabo. Niemal nie czuła, że ją podnoszą z ziemi. Jakby przez mgłę widziała, jak
dozorczyni ze służącą z pierwszego piętra niosą na łóżko sparaliżowaną staruszkę, jak się krzątają po
pokoju, jak leją jeszcze wodę na podłogę.
— Biedactwo moje, a toż ty całe ręce masz poparzone! Jak się to nie bało, moja panno Joasiu, w
ogień skoczyć!
— Tu był dym — powiedziała Zosia cichutko.
— I dym, i ogień, i wszystko! Spaliłaby się starowina na nic, żeby nie ty! A tak, tyle że się przelękła...
Jak tam, pani Kalinowska, boli co panią?
— Nie... Dym mnie tylko tak otumanił... Nie domykają się drzwiczki, dawno mówię: naprawić. Ale
gdzie tam! Poszli wszyscy, wysypały się węgle...
— Trzeba było wołać!
— Oj, wołać, wołać! Nie wołałam to? Gdzie mnie kto usłyszy... Zwlokłam się z łóżka, na rękach pod
ten piec się doczolgałam... I tam już ani-ani... Spaliłabym się ani chybi... ,
Panna Joasia oglądała ręce Zosi.
i (i
'
— Poparzone porządnie... Boli bardzo?
Ale Zosia niemal nie czuła bólu. Nie myślała o tym.
— To nic... Ale jak ja ugotuję teraz obiad? Panna Joasia pogłaskała ją po głowie.
— Nic się nie trap, pomogę ci. Ale teraz musimy iść do apteki, aptekarz da ci coś na te ręce.
Staruszka poruszyła się na łóżku.
— Panno Joasiu!
Służąca nachyliła się ku niej. Staruszka wyjęła spod poduszki złotówkę.
— Niech panna Joasia powie aptekarzowi, żeby dał dobre lekarstwo, najlepsze, jakie ma!
Zosia stała ze spuszczonymi oczyma, słuchając błogosławieństw i podziękowań. Była uszczęśliwiona,
kiedy wreszcie moż-na było wyjść. Ręce bolały porządnie, w sukience na samym przodzie wypaliła się
dziura.
— Nic, zaceruje się — pocieszała ją panna Joasia. — Zuch z ciebie, dziewczyno!
To samo powiedział pan aptekarz smarując oparzelizny olejem lnianym z wodą wapienną. A pannie
Joasi usta się nie zamykały. W drodze do apteki i z powrotem zdążyła opowiedzieć historię pożaru
pani maglarzowej, panu piekarzowi, pani zieleniarce, chłopcu od fryzjera i chyba jeszcze dziesięciu
osobom. Zosia szła coraz prędzej. Wstydziła się, że wszyscy na nią patrzą, że wszyscy się dziwią, że
nagle jakby zupełnie na nowo poznają ją, Zośkę Sielską, która się przecież urodziła i wychowała w tym
samym domu, na tej samej ulicy, i wszyscy znali ją od pieluch chyba.
Kiedy znalazła się wreszcie na podwórzu, wybiegł naprzeciw Adaś, rozgorączkowany, z wypiekami na
twarzy.
— Zosiu, jak to było? Nie spaliłaś się? A ogień był wielki? Józek mówi, że buchał aż pod dach! A
czemu masz ręce owinięte?
— Zosia się poparzyła — powiedziała panna Joasia — i Adaś musi być teraz bardzo grzeczny i nie
dokuczać jej.
— To ja będę obierał kartofle. Panna Joasia zaśmiała się.
— Ano, to chodź! Będziemy obierali razem!
2 — Pokój na poddaszu
17
Krzak bzu
'A niżej dziatwa leśna: głóg w objąciu kalin, ożyna czarne usta tuląca do malin...
Xosia opuściła książką na kolana.
— Pomyśl, Anka, jak tam było ślicznie... Chciałabym być kiedyś w lesie...
Anka udała, że nie słyszy. Cerowała dalej jedyną swoją sukienkę. Co właściwie miała odpowiedzieć
siostrze? Tak, były przecież na świecie — może nawet nie tak daleko — takie właśnie lasy, o jakich
pisał Mickiewicz. Lasy szumiące wielkimi drzewami, pełne ptaszęcego gwaru, zielone, pachnące,
prześliczne. Ale żadne z nich nie widziało nigdy takiego lasu — może tylko Ignaś zajechał kiedy na
rowerze tak daleko. Ona, Anka, znała las tylko z książek. I dobrze rozumiała tęsknotę w głosie Zosi.
Matka zresztą też opowiadała im nieraz o lesie — żyła przecież na wsi, nim dostała się tutaj do miasta
i wyszła za ojca. Nigdy nie zapomniała o wsi — przychodziła z fabryki zmęczona, kaszląca od
bawełnianego kurzu, ale na pierwsze pytanie Adasia zaczynała opowiadać, jak to było w jej
rodzinnych Zajęcznikach na wysokim brzegu Bugu. Na pewno niewesołe było tam życie sieroty
służącej u obcych ludzi, a przecież matka wspominała te czasy ze wzruszeniem. Adaś i Zosia wiedzieli
doskonale, jak wygląda Bug, jak polatują nad jego wodami białe rybitwy, jak zbiera się czarne jagody
w wielkich lasach, jak na ścieżce w świerkowym gąszczu można napotkać rudego lisa.
— Jak się nam kiedy będzie dobrze powodziło, to pojedziemy na wieś — mówiła zawsze matka. Ale
jakoś nigdy, nawet za życia ojca, nie powodziło się tak dobrze, żeby sobie można było pozwolić na
wyjazd.
— Anka, nie słuchasz?
Głos siostry wyrwał Ankę z zamyślenia.
— Słucham, słucham, Zosiu. Tylko tak się zamyśliłam...
— O czym?
— A o tym lesie... i tak w ogóle...
18
— Wiesz, żeby choć ogród był u nas taki jak na Śliskiej, tam gdzie pani Tobiakowa chodzi prać...
Zosia podeszła do okna i patrzyła na podwórze, smutne, szare podwórze kamienicy. Jedyna zieleń to
był krzak bzu, tulący się do muru wątłymi gałązkami. Nie, nie było tu pięknie.
Gdzie bursztynowy swierzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała...
Zadeklamowała Zosia zapamiętane z „Pana Tadeusza" wiersze. Nie rozumiała wszystkich wyrazów —
nie wiedziała, co to jest swierzop, co to za dzięcielina, ale na pewno musiało to być coś
najpiękniejszego w świecie. Takie kwiaty jak za szybą wystawową kwiaciarni w śródmieściu.
Ignaś podniósł głowę znad zeszytu. Kiedy się uczył, można by było z armat strzelać, nie słyszał, co się
koło niego dzieje. Ale teraz jakoś przeniknął do niego przez zawiłość rachunkowych zadań tęskny głos
Zosi.
— Oj, oj, jak się to rozmaśliła! Na przyszły rok można się przecież postarać, żeby cię wzięli na kolonie,
to zobaczysz las i wszystko. A dzięcielina to jest zwyczajna koniczyna, jak chcesz wiedzieć.
— Dobrze ci mówić, zwyczajna koniczyna! Dużo masz u nas na podwórzu zwyczajnej koniczyny!
Zosia była bliska płaczu. Nie wiedziała właściwie czemu, ale właśnie dziś, kiedy czytała „Pana
Tadeusza", tak żywo jak nigdy odczuła swoją krzywdę — krzywdę dziecka miasta, które szarymi
murami kamienic odgrodzone jest od cudów przyrody.
— Żeby choć ten bez kwitł porządnie...
— Co, może teraz w październiku ma kwitnąć?
— Nie, ale na wiosnę...
— Chyba... Dziwne i tak, że jeszcze żyje — zauważyła Anka.
Istotnie, nieszczęsny krzak bzu nie miał łatwego życia. Najmłodsi wdrapywali się stale na słabe
gałązki, kto przechodził, ten skubnął, ziemia wokoło była ubita, twarda jak kamień. Nierzadko jakaś
rzucona szmata zawisła na krzaku łamiąc gałązki i zasłaniając im i tę odrobinę słońca, jaka tu
dochodziła.
19
— Już wiem! — oznajmiła nagle triumfalnie Zosia.
— Co wiesz?
— Zrobię tak, że bez na wiosnę zakwitnie jak inne bzy!
— Zrobisz tak? — dziwił się Adaś rozwierając szeroko niebieskie oczy.
— Zrobię i ty mi pomożesz, dobrze Adasiu?
— Pomogę — powiedział poważnie malec, choć nie rozumiał, w czym ma pomagać. Może Zosia
wymyśliła jakie czary?
Ale to nie były czary. Zaraz na drugi dzień, po sprzątnięciu pokoju, Zosia wzięła braciszka za rękę i
powędrowała do mieszkania dozorcy.
— Proszę pana — dygnęła grzecznie.
Dozorca nie był przecież zbyt uprzejmy i wiecznie krzyczał na dzieci.
— A co tam?
Wytłumaczyła wszystko. Że się chce zająć krzakiem bzu, okopać, zrobić wszystko jak należy. I bardzo
prosi o pożyczenie łopaty i grabi.
Pan dozorca mruczał niechętnie, ale poszedł do składziku i dał narzędzia.
— Tylko żebyś w porządku oddała, bo inaczej będzie źle! Ach, odda, naturalnie odda, nie zepsuje!
Założywszy sobie łopatę i żelazne grabki na ramię poszła w kąt podwórza.
Krzak bzu z bliska wyglądał jeszcze gorzej niż z daleka. Połamane suche gałązki zwisały smutnie. Kita
rudych nasionek, ślad po jednej kiści kwiatów, której udało się na wiosnę zakwitnąć, sterczała w górę.
Pieniek był krzywy i widniały na nim ślady czyjegoś scyzoryka.
— To co będziemy robili? — dopytywał się Adaś.
— Najpierw trzeba poruszyć ziemię. Ubita jak kamień!
— To ja zgrabię śmieci!
— Uważaj, nie skalecz się tylko grabiami! Adaś popatrzył na siostrę.
— Ja przecież nie jestem już taki mały, ja tylko tak wyglądam — powiedział wydymając wargi i z
namaszczeniem zaczął grabić. Czego tam nie było! Skorupy rozbitego garnuszka i zą-
20
rdzewiały drut, i ułamki cegieł, i szmaty, i papiery! Bez stał w istnym śmietniku.
Zosia zabrała się do kopania. Z całej mocy przyciskała nogą łopatę. Z trudem, zgrzytając
nieprzyjemnie, ostrze wchodziło w ubitą glinę. Spociła się dobrze, nim wokół krzaka utworzył się mały
krąg skopanej ziemi, którą Adaś rozdrabniał jeszcze grabiami.
Mżył drobny deszczyk, więc kiedy przyszli, na podwórku były pustki. Ale wprędce zebrała się koło nich
gromadka z całej kamienicy.
Chłopcy z początku stroili sobie kpinki, że się Zosi zachciało być ogrodniczką, ale potem wszyscy zajęli
się bardzo sprawą ratowania bzu.
— Trzeba go podlać gnojówką, będzie lepiej rósł — oznajmił z miną znawcy Władek od ślusarza.
— Ciekawym, skąd weźmiemy tego gnpju! — skrzywił się chudy Maniek.
Ale Władek złapał zardzewiały, dziurawy garnek, tkwiący w śmietniku i wybiegł za bramę. —-
Już wiem! Poszedł do Moszka mleczarza!
— Dużo przyniesie w dziurawym garnku!
Ale Władek sobie poradził. Zatkał szmatą dziurę 1 po chwili wrócił, triumfalnie niosąc gnojówkę.
— Dostałem! Jak jeszcze będzie trzeba, to też mi da! Tam są przecież cztery krowy!
— Uch, śmierdzi... — skrzywiła się z niesmakiem Stefcia krawcowej, którą wszyscy nazywali Stefunia-
lalunia.
— To nic! Ale za to jak bez będzie pachniał!
Władek podlał starannie krzak i swoim świeżo wyostrzonym scyzorykiem obciął połamane gałązki.
Geniek od dozorcy wbił w ziemię kij i sznurkiem przywiązał do niego krzywy pieniek. W ogóle nagle
wszyscy, nawet ci, którzy najbardziej niszczyli dotąd krzaki, zaczęli się o niego troszczyć.
— Na zimę przydałoby się owinąć słomą.
— Idź, głupi! Róże się owija, nie bez!
— A bez to nie zmarznie?
— Widzisz przecie, że dotąd nie zmarzł. To i nie zmarznie.
— Może. — Maniek nie był wcale przekonany.
21
— To już gotowe! — cieszyła się Zosia. Wydało się jej, że bez już od razu inaczej wygląda.
— A już! — zgryźliwie stwierdził Rudek z sutereny. — Można
zacząć łamać!
Władek wystąpił na środek kręgu, jaki się zrobił przy krzaku.
— Chłopaki, i w ogóle wszyscy — zaczął uroczyście. — Jak tam sobie chcecie, ale zapowiadam, niech
który ziemię tu podepce albo gałąź złamie, no, to ze mną będzie miał do czynienia.
— Owa, jaki mi to! — zaczepnie bąknął Rudek, ale Władek wcale riie zwrócił na to uwagi.
— Bo dlaczego my nie mamy mieć bzu? Na wiosnę będzie sobie kwitł i będzie ładnie. No nie?
— Tak, tak! — przyświadczyła gorąco Zosia, a za nią inne
dziewczynki.
— Władek, a pójdziesz ty mi do domu! Deszcz leje!
To pani ślusarzowa wychylona z okna nawoływała gniewnie syna. I prawda, deszcz lał już na dobre. Że
też tego wcale nie zauważyli, zajęci bzem! Mała gromadka rozpierzchła się szybko i wsiąknęła w klatki
schodowe.
Adaś pośpiesznie dreptał za Zosią:
— A jutro rano, jak wstanę, to bez będzie kwitnął?
— Nie, głuptasku! Zakwitnie dopiero na wiosnę! Jeszcze będzie listopad i zima, i potem dopiero
wiosna, jeszcze dużo, dużo
niedziel!
— Ale wtedy na pewno zakwitnie?
— Na pewno! — potwierdziła Zosia, i aż uścisnęła braciszka z radości, że na wiosnę na ich smutnym
podwórku zakwitnie liliowy bez.
Wypadek
Wtym czasie, kiedy Ignaś siedzi w szkole, Zosia sprząta i gotuje, a Anka pracuje w fabryce, Adaś bawi
się na podwórzu. Codziennie ogląda krzak bzu, bo może akurat wbrew zapewnieniom Zosi bez
namyśli się i zacznie kwitnąć jeszcze teraz, choć ranne przymrozki są coraz silniejsze i jak powiada
pani Tobiakowa,
„ciut, ciut, a będzie śnieg".
22
I wszystko idzie dobrze. Ale pewnego dnia wydarza się nieszczęście.
Od dawien dawna Adasia kusi ulica. Nie żeby pójść gdzieś z Zosią albo Anką. To żadna sztuka i tak
przecież często chodzi. Ale sam. Zupełnie sam. Tak jak starsi chłopcy, a nawet nie starsi, bo chociażby
taki Edek wcale nie jest od niego starszy, a przecież, jak opowiadają, już się czepia tramwajów. Tylko
on, Adaś, zawsze był, jak się śmiali chłopcy, mamusin synek. Był najmłodszy, chorowity i mama
strasznie się o niego bała. A teraz siostry tak samo. I dlatego jest trochę inny od swoich rówieśników
— jakby młodszy od nich.
Na ulicy jest ciekawie. Jadą wozy, czasem przemknie auto, a za rogiem idzie tramwaj jak wielki,
huczący żuk.
Ciemne przejście bramy kusi. Adaś wie, że robi źle, że go Zosia po sto razy prosiła: „Tylko, Adasiu, nie
wychodź na ulicę!" Ale nie może się powstrzymać.
— Tylko na małą chwilunię — mówi sobie i niespokojnie spogląda w okno, to najwyższe na
poddaszu. A nuż Zosia patrzy akurat, co on robi?
Ale w oknie nie widać jasnej główki siostry. Adaś otrzepuje dłonie z piasku i wychodzi.
Na ulicy jest gwarno, bo to akurat targowy dzień i wozy chłopskie wracają z placu w mieście. Adaś
stoi i gapi się. Konie przy wozach są różne: kasztanowate, gniade i siwe. Sam o tym nie wiedząc,
chłopczyk schodzi na jezdnię.
— Ej, mały, uważaj! — rozlega się nagle okrzyk tuż nad jego głową. Adaś pośpiesznie odskakuje.
Akurat pod rower, który jechał tuż za jego plecami. Nikt nie jest winien — ani rowerzysta, który tak
mocno nacisnął hamulce, że aż koła zapiszczały po bruku, ani woźnica, który gwałtownie skręca w
bok — ale to nie zmienia postaci rzeczy. Adaś leży na jezdni i nie wie wcale, co się z nim dzieje. Jak
przez mgłę czuje dziwne kołysanie i dokuczliwy ból. Ktoś koło niego krzyczy, ktoś głośno mówi, ale
wyrazy nie dochodzą do świadomości chłopca.
Budzi go dopiero z półomdlenia jeszcze dokuczliwszy ból. Wysoki pan schyla się nad nim i obmacuje
nogę.
— Cichutko, Adasiu, cichutko — mówi Zosia i obejmuje go
23
mocno. Adaś czuje mokre kropelki na twarzy — ale to nie jest deszcz. To Zosia płacze. Adaś rozgląda
się. To już nie ulica ani nie pokój na poddaszu. Przez wielkie, matowe szyby pada słaby blask słońca.
Panie w białych kitlach kręcą się po dużym pokoju.
— Ja tu nie chcę! — wrzeszczy Adaś.
— Cicho, cicho, to szpital — mówi szeptem Zosia, z przestrachem spoglądając na doktora. Nie chcieli
jej tu przecież wcale wpuścić, choć dobrzy sanitariusze pogotowia, które przybyło po Adasia, pozwolili
jej przyjechać razem z braciszkiem aż tu.
Rzeczywiście doktor spogląda na nią i mówi:
— A teraz pójdziesz sobie do domu. Trzeba małemu zestawić nogę. Złamana. Te skaleczenia na
głowie to głupstwo, zagoi się za parę dni. Idź do domu i powiedz ojcu, żeby przyszedł.
Zosi drżą usta.
— Kiedy my nie mamy tatusia...
Pan doktor w zakłopotaniu gładzi małą, przystrzyżoną w klin bródkę.
— Hm... hm... no tak... To niech matka przyjdzie.
Oczy Zosi dopiero przed chwilą obeschłe znów napełniają się łzami.
— I mamusi nie mamy też...
Pan doktor jest coraz bardziej zakłopotany.
— To może Ania przyjdzie? Ania to nasza siostra najstarsza — tłumaczy Zosia.
Pan doktor jest wyraźnie ucieszony.
— Ależ tak, ależ tak, niech przyjdzie. A ty teraz zmykaj do domu. Temu kawalerowi żadna krzywda się
tu nie stanie.
Zosia lękliwie odchodzi. Aż na korytarz biegnie za nią rozpaczliwy krzyk Adasia:
— Nie chcę! Nie chcę! Zosiu! Zosiu!
Wybiegła z gmachu, gnana tym rozpaczliwym krzykiem. Co to będzie? Ta złamana noga... Anka już
pewnie jest w domu, już jej powiedzieli...
Anka już rzeczywiście wie. Wieczorem idzie do szpitala. Wraca chmurna jak noc. Nie jest dobrze z
nogą Adasia. Kto wie, może
24
będzie już zawsze kulał, Długo wieczorem w pokoiku na poddaszu nikt nie śpi.
Ciężko jest Ance na drugi dzień iść do fabryki. Najchętniej pobiegłaby do braciszka. Ale nie można.
Chorych wolno odwiedzać tylko dwa razy w tygodniu, po południu.
Prędko turkoczą szpule, prędko nawijają się nici, prędko musi Anka biegać wzdłuż mechanicznego
kołowrotka, żeby wiązać pękające nitki. I tak jest dzień po dniu. Ani na chwilę przy swojej robocie
Anka nie może przestać myśleć o braciszku.
A Adaś leży i leży w szpitalu. Noga kiepsko się zrasta.
Chłopczyk wraca do domu wymizerowany, szczuplutki. Kuleje trochę.
— To przejdzie — powiedział pan doktor. — Tylko potrzebny jest masaż i elektryzacja.
Anka zapada w otchłań rozpaczy. Zadłużyli się przecież w czasie choroby w sklepiku, zaciągnęli
pożyczkę u piekarzowej, nie ma już ani grosza. Więc Adaś ma zostać kulawy na całe życie?
Wszystkie kłopoty, wszystkie zmartwienia, które dotąd przeżyła, bledną nagle i zacierają się w
pamięci Anki. Głupstwem były, drobiazgiem niegodnym uwagi. Zapomina o pierwszych dniach pracy
w fabryce, kiedy wracała do domu obolała, zmęczona tak, że z tego zmęczenia nie mogła zasnąć, a
nieustanny turkot maszyn rozsadzał jej głowę. Zapomniała o kłopotach z oparzonymi rękami Zosi. Cóż
to wszystko znaczyło wobec tego, że Adaś, ma-min pieszczoszek, już nigdy nie będzie taki jak inne
dzieci, że już nigdy nie będzie mógł biegać, że się z niego będą śmiali niedobrzy chłopcy?
Anka blednie i mizernieje. Oczy otacza czerwona obwódka od częstego płaczu, ukrywanego zresztą
przed resztą rodzeństwa w poduszce, w ciszy nocnego mroku.
— Coś z tobą, dziewczyno, niedobrze — odzywa się szpularka od sąsiednich wrzecion, Korowa.
Anka opuszcza ręce. Podkrążonymi oczyma patrzy na towarzyszkę pracy.
— Braciszek...
Słowa więzną jej w gardle. Ale dobre oczy Korowej patrzą tak życzliwie, że szybko mija skrępowanie.
Anka pospiesznie, między
25
związaniem jednej a drugiej nitki, opowiada wszystko. O ojcu, o matce, o rodzeństwie w pokoju na
poddaszu. Korowa słucha.
— A to niedobrze, żeś nigdy nic nie powiedziała... — zauważyła wreszcie.
— Po co? — pyta Anka żałośnie i znów pędzi wzdłuż wrzecion, łapie nitki, wiąże je pospiesznie
drżącymi palcami. Musi uważać, nie mogą jej przecież nic wytrącać teraz, kiedy jest tak ciężko, kiedy
o każdy grosz chodzi jeszcze bardziej niż zwykle.
Korowa już się nie odzywa, tak jak i Anka zajęta swoją pracą. Ale po dwóch dniach ktoś puka do
pokoju na poddaszu... Anka otwiera. To Korowa i Kowalska, ta, która pracuje przy krosnach.
— Zebrałyśmy między sobą w szpulami i od krośniarek, i z paczkami. Wszystkie kobiety, jak
pracujemy. Żebyś miała na te tam masaże.
Anka stoi jak skamieniała. Nierozumiejącymi oczyma patrzy na kobiety, jakby zobaczyła je pierwszy
raz w życiu. A to są przecież te same, z którymi osiem godzin stoi co dnia w fabryce. Korowa z
siwiejącymi na skroniach włosami i wesoła, chuda Kowalska.
— Cóż tak stoisz? Porachuj i bierz!
Ręce dziewczyny są sztywne jak drewno. Nie mogą ani rusz wyciągnąć się po pieniądze.
Zniecierpliwiona Korowa kładzie je wreszcie na stole. Drobne, wytarte pieniążki, półzłotówki,
złotówki, pieniądze zarobione ciężką pracą w fabryce, wysnute ze szpul bawełny, wytłuczone ciężką
ramą krosien, nabrzmiałe gorącem farbiarni, zakurzone bawełnianym pyłem, okupione chorobą i
kalectwem nieraz.
— Jakże tak... jakże tak... — powtarza bezdźwięcznie Anka. Ale Korowa macha energicznie ręką.
— Mojaś ty, już ty aby nie stój jak ten słup! Nieszczęścia chodzą po ludziach, to jakżeby jeden
drugiego nie wspomógł? A jeszcze w fabryce — w jednej robocie stoimy, w jednej bawełnie
pracujemy, to jak by to było?
Usta Anki poruszają się bez głosu.
— Fanaberii tu żadnych nie strój! Zwyczajna to sprawa, żeby jeden drugiemu pomógł! Jak się innej co
zdarzy, to i ty, jak lepszy czas przyjdzie, wspomoeesz! To nie kradzione ani nie wyże-
26
brane. Z dobrego serca dane, po bratersku — choć my i baby, to by jakoś inaczej trzeba było rzec.
Ręce Ani drżą. Nie wie, co ma robić. Szorstki głos robotnicy brzmi w tej chwili tak jak głos matki:
— Znowu tak nie jest, żeby człowiek człowiekowi był wilkiem. Anka kładzie dłoń na pieniądzach. To
jest zdrowie Adasia,
zdrowa noga, koniec nieszczęścia.
— Jak ja mam...
— Nie dziękuj tu, nie dziękuj, bo nie ma za co. Dziś my tobie, jutro ty nam pomożesz. Zwyczajna
sprawa.
Odchodzą. Anka długo siedzi przy stok. Koniec kłopotów!
I nagle zaczyna inaczej patrzeć na swoje koleżanki fabryczne. Poratowały ją w nieszczęściu.
Zatroszczyły się o nią, obcą, wszystkie. I te ze szpulami, i te od krosien, i te z paczkami nawet, z
którymi nigdy się nie spotykała. Poczuły się w nieszczęściu jej siostrami, dopomogły.
I wydało się Ance teraz, że ma wielką rodzinę. Tam, w huku maszyn, w bawełnianym pyle pracujące
kobiety — to były wszystko jej siostry. I tu przecież, w kamienicy, też byli dobrzy, swoi ludzie. I
ucieszyła się, że ma tak wiele życzliwych serc, tak wiele przyjaznych dłoni, wielką rodzinę ludzi pracy.
Często, zmęczeni i zdenerwowani, mogli nawet dokuczać, nawet zrobić krzywdę. Ale kiedy kogoś
spotkało nieszczęście — okazywało się, ile w każdym tkwi dobroci i życzliwości. Okazywało się — że
ludzie są sobie braćmi.
Chaimek
Adaś powoli wraca do zdrowia. Najpierw chodzi o kulach, potem — podpierając się laską. A wreszcie
może już wyjść o własnych siłach.
— Tylko uważaj, tylko uważaj, Adasiu! — proszą go Anka i Zosia.
— Ja przecież uważam — rozkłada Adaś szeroko rączki. — Ja zawsze uważam... To tylko tamten nie
uważał, ten, co jechał na rowerze.
27
Więc tak jak dawniej Adaś bawi się na podwórku. Tylko że już nie kusi go brama. Zbyt bolesne było
samodzielne zapoznanie się z ulicą.
Podwórko, jak je dzieci nazywają „ogród", jest najważniejszym miejscem dla dzieci z całej kamienicy.
W innych domach są prawdziwe ogrody albo na ulicach są skwerki, gdzie się można bawić. Stąd do
parku jest daleko, ulica jest smutna i brudna, a dom pełen dzieci. Po drewnianych gankach,
obiegających wszystkie piętra, nieustannie dudnią dziecinne kroki. Matki się niecierpliwią.
— Nie plącz się pod nogami!
— Nie zawracaj mi głowy!
— Poszedłbyś wreszcie na podwórze!
Matki są zmęczone ciężką pracą, skłopotane wieczną biedą, mozolnym wiązaniem końca z końcem,
ciągłym obliczaniem, czy na drugi dzień będzie co do garnka włożyć. Łatwo oberwać jeden i drugi
szturchaniec, kiedy się nie w porę nawinąć pod rękę. Dlatego najlepiej, kiedy w domu nie ma nic do
roboty, wybiec na podwórze.
Tu spotykają się wszystkie dzieci z wszystkich pięter obu klatek schodowych. A właściwie nie
wszystkie. Bo Chaimek, syn szewca, przygląda się tylko z okna wesołym zabawom.
Na podwórku jest piasek, w którym grzebią się najmłodsi — zostało go sporo po budowie wozowni,
której tyły przylegają do podwórza. I jest dużo miejsca do skakania, biegania i zabaw. Ge-niek od
dozorcy potrafi wdrapać się na dach wozowni i skakać stamtąd — inni nie odważą się na to. Są za
mali i za bojaźliwi. Geniek jest najstarszy. Oczywiście nie najstarszy z wszystkich dzieci z kamienicy,
ale najstarszy z tych, co bawią się na podwórzu, Bo starsi chłopcy, jak na przykład Ignaś, nie uznają
podwórza.
— To dla brzdąców — mówią wędrując na nie zabudowane place, daleko, za parkiem jeszcze.
Brzdące są z tego zadowolone. Lepiej się bawić bez starszych chłopców, bo tamci dokuczają i zaraz
zaczynają się bójki.
Odkąd Adaś po chorobie zaczyna się już bawić na podwórzu,
, Zosia nieustannie podbiega do okna, żeby spojrzeć w dół, co się
z nim dzieje. I Anka, choć zmęczona pa powrocie z fabryki, czę-
28
sto schodzi na dół i patrzy, czy się Adaś zanrdto nie męczy, czy nie nadweręża sobie ledwo wygojonej
nogi.
Przy tej okazji Anka zauważa w oknie szewca bladą twarzyczkę Chaimka i jego wielkie, czarne oczy,
tęsknie utkwione w bawiące się dzieci. Chaimek patrzy, jak tamci biegają. Porusza ustami, kiedy
Geniek głośno liczy: entliczki pentliczki czerwone stoliczki, na kogo wypadnie — na tego bęc!
— Dlaczego Chaimek nie bawi się z wami? — pyta Anka, kiedy zdyszany od biegu braciszek
zatrzymuje się na chwilę przy niej.
— On jest chory, jemu nie wolno, wiesz? — tłumaczy Adaś. Ale w parę dni potem, kiedy Anka wraca
z fabryki, Chaimek
jest na podwórzu. Dzieci bawią się, a on stoi lękliwie pod murem i przygląda się szeroko otwartymi
oczyma.
— Czemu się nie bawisz? — pyta Anka.
— On nie umie biegać — tłumaczy prędko Stefcia, ale równocześnie pada odpowiedź Genka:
— My się nie chcemy bawić z Żydem.
Anka jakby nie słyszy tego, co powiedział Geniek. Bierze za rękę Chaimka.
— Nie umiesz prędko biegać?
— Bo ja byłem chory i mnie nie wolno — mówi cicho Chaimek i spuszcza nisko głowę.
— No tak, widzicie, Chaimek był chory i to dlatego. Tak samo jak Adaś, dopiero przecież od paru dni
biega tak jak wy wszyscy. Ale Chaimek na pewno potrafi coś innego, prawda?
Chaimek przestępuje z nogi na nogę i zastanawia się chwilkę.
— Ja umiem bajki... różne takie... I prawdziwe historie też. Bo jak ja leżałem, to mi siostra przynosiła
dużo książek z czytelni. To ja pamiętam.
Geniek od dozorcy nie wydyma już pogardliwie ust. Słucha. Słuchają i inni uważnie tego, co mówi
Chaimek. A Anka ściska dłoń chłopca, jakby chcąc mu dodać odwagi.
— I potrafisz opowiedzieć? Smutna twarz Chaimka ożywia się.
— O, potrafię, potrafię! Ja dziadkewi przecież zawsze opowiadam, bo dziadek jest ślepy i nie może
czytać.
29
Krąg dzieci zacieśnia się. Teraz i Chaimek stoi w tym kręgu. Nie jest już sam.
— O Ali Babie umiesz? — pytają go.
— O Ali Babie też... Ale teraz to ja czytałem o dzikich gęsiach i jak taki chłopak z nimi wędrował —
nieśmiało mówi Chaimek.
Dziecinne oczy płoną ciekawością. Jedyna książka tu na podwórzu to był stary kalendarz. Ale w
najciekawszej historii brakowało ostatniej kartki i nigdy nie można się było dowiedzieć, jak się
skończyła. A ten Chaimek, patrzcie no, powiada, że czyta dużo książek!
Anka trzyma dłoń na ramieniu chłopca i to go jakoś ośmiela. Czuje się bezpieczniejszy.
— I jeszcze... umiem zrobić zegar słoneczny... Ale to nie teraz, przed południem trzeba zrobić, jak jest
słońce.
— I wiesz, która godzina? Jaki zegar? — wypytują Geniek i Staszek, ci dwaj, którzy przedtem
najbardziej dokuczali Chaim-kowi.
— Zobaczycie jutro — mówi Anka. — A teraz się bawcie. Nie musicie przecież ciągle biegać. Możecie
się bawić w farby albo w złotą kulę...
Zabaw przecież jest dość. Anka odchodzi na górę. Chaimek zostaje w gromadce dzieci i jest najpierw
farbą czerwoną, a potem trzyma złotą kulę, a potem zadaje dzieciom do rozwiązania zabawne
zagadki. Na podwórku jest mniej wrzasku, a zabawa idzie w najlepsze.
Adaś wraca na kolację zadowolony.
— Wiesz, on nam opowiadał o tym chłopcu, co go krasnoludek zamienił w krasnoludka. I wiesz, on
nam opowiadał o dzikich gęsiach i o gąsiorze, co z nimi poleciał, taki domowy, wiesz? I on nam
opowiadał o takich wronach, i jeszcze nam opowiadał o lisach, wiesz?
Adaś ma wypieki na policzkach, takie to wszystko było ciekawe.
— A jutro to on nam zrobi słoneczny zegar. I zawsze będziemy wiedzieli, która godzina. I on
powiedział, że choć Geniek go zawsze bił, to on się nie gniewa i ten zegar będzie Genka też.
Anka uśmiecha się do braciszka. Chłopczyk opowiadając raa-
3U
cha rękami i jest niesłychanie przejęty. Nawet Ignaś podniósł głowę znad książki i słucha.
Kiedy Adaś już śpi, rozlega się pukanie do drzwi. To szewc, ojciec Chaimka, przyniósł podzelowane
Ignasicwe buty.
— Ile się należy? — pyta Anka.
— Ile się należy? — Szewc stoi w progu i zaognionymi oczyma patrzy na Ankę. — Nic się nie należy. I
ja chciałem pannie Ance podziękować za mojego chłopca.
Anka robi się czerwona.
— Ale dlaczego... cóż takiego... Zgarbiony szewc kiwa głową.
— To ja się martwiłem, to ja się martwiłem! Bo on chory był i słabowity taki, a zawsze chce do dzieci,
na podwórze. To jemu dzieci dokuczały, ten od dozorcy to go bił i nie chcieli się z nim bawić. To on
przychodził do domu i płakał, czemu oni nie chcą się z nim bawić. A dziś to on przyszedł taki wesoły i
on cały wieczór bawił się z dziećmi.
— Tak przecież powinno być — mówi zmieszana Anka.
— Powinno, powinno — powtarza szewc. — Ale tak nie było, dopiero dziś.
— I Chaimek umie się ładnie bawić — dodaje Anka.
— Czemu by nie umiał ładnie się bawić? To dobre dziecko, grzeczne dziecko! A oni tak jemu
dokuczali...
Anka stoi i nie wie, co ma jeszcze powiedzieć temu zgarbionemu, smutnemu człowiekowi.
— Ja pannie Ance dziękuję za mojego chłopca. Teraz całkiem będzie inaczej, jak on sobie może
pochodzić po podwórzu. Bo przedtem tylko w pokoju, a u nas ciasno i skóry śmierdzą. To on z tego
kaszlał coraz bardziej. To jakby panna Anka potrzebowała jeszcze może dla siebie albo dla brata buty
podzelować, to ja pod-zeluję. Bo pannie Ance też przecież ciężko — mówi szewc i rozgląda się po
pokoju. — To ja już pójdę. I jeszcze raz dziękuję za mojego chłopca.
— Nie ma za co — cicho mówi Anka.
— Oj, oj — kiwa głową szewc. — Jest za co, i to jeszcze jak! To się tak mówi, że wszyscy ludzie są
braćmi. Ale dzieci krzyczały zawsze na mojego chłopca: Żyd! Żyd! A że panna Anka im
31
wytłumaczyła, to się teraz z nim bawią i widzą, że on taki sam jak inni, i bajki umie, i bawić się umie...
Szewc wyszedł. Anka uśmiechnęła się. Jak to dobrze, że mały Chaimek nie będzie już stał samotny,
odtrącony przez dzieci pod murem wozowni! Bo przecież, tak jak powiedział szewc, wszyscy ludzie są
braćmi.
— Kto to tak powiedział przedtem, przed szewcem? — zastanawiała się, bo słowa o braterstwie ludzi
zabrzmiały w jej uszach jako coś bardzo znanego. Po chwili dopiero przypomniała sobie swoje
rozmyślania sprzed niedawnego czasu, kiedy to była w takiej rozpaczy, a ludzie ją poratowali i z ich
pomocą Adaś, zamiast zostać kaleką, był zdrowym, wesołym chłopcem.
Pani Kalinowska
Kjo to będzie z tą Kalinowską, moja pani! — martwi się na schodach pani Tobiakowa, założywszy
swoim zwyczajem ręce pod niebieskim fartuchem w paski.
— A co się stało? — dziwi się gruba pani Matylda, żona piekarza.
— To pani o niczym nie wie? A toć przecie córkę odwieźli do szpitala, a dzieci zabrali krewniacy aż
pono na Długą ulicę, a starowina została sama jak ten palec! Przecie to się z łóżka ruszyć nie może, jak
też sobie poradzi?
Pani Matylda wzdycha ciężko.
— Żebym miała czas, to bym zaleciała do niej, poobrządzała jakoś, ale gdzie, ledwie człowiek ze
swoim wydąży, jak z tego prania przyjdzie...
Głosy sąsiadek milkną na ganku. Zosia długo stoi i słowa pani Tobiakowej dźwięczą jej w uszach.
Tak, to prawda, przecież wtedy, w czasie pożaru, po którym Zosia ma jeszcze różowe blizny na
rękach, starowina na czworakach zwlokła się pod piec. Cały dzień spędzała w łóżku — a co teraz
będzie?
Zosia cichutko podchodzi do zamkniętych drzwi i puka.
— Proszę — mówi znany głos. Zosia wchodzi. Tak, pani Kali-
32
nowska leży w łóżku. Spod ciemnej chustki zawiązanej pod brodą wysuwają się kosmyki siwiuteńkich
włosów. Na zniszczonym kocu leżą pomarszczone, drobne dłonie.
— A, to Zosia! A chodźże, dziecko, co tam u was słychać? Zosia opowiada o Ance, o Adasiu, o tym, jak
się Ignaś dobrze
uczy, a równocześnie rozgląda się po pokoju. Brudno tu i smutno, nie tak jak w ich pokoiku, który
choć malutki, przecież jest miły i czysty. W wiadrze pod piecem stoi węgiel, ale widać dawno nie
palone, zimno jest niemożliwie.
Pani Kalinowska protestuje słabo, kiedy Zosia zabiera się do palenia, ale potem leży już cicho i patrzy,
jak Zosia krząta się po pokoju.
— Bo to widzisz, moja Mania zachorowała i leżę tu jak ten Łazarz...
— Ja tu pani wszystko posprzątam. Zaraz będzie przyjemniej. I chyba jakiś obiad trzeba ugotować?
Tak to się zaczyna. Wieczorem Zosia opowiada Ance o pani Kalinowskiej.
— To dobrze — mówi Anka. — Obiad to byś mogła tu ugotować razem z naszym i potem zanosić,
żeby było mniej kłopotu. A na osobne gotowanie to więcej wychodzi, tak przecież się przy nas pożywi.
Zosia się cieszy. Na drugi dzień zabiera już ze sobą Adasia, bo jest tak zimno, że nie można się bawić
na podwórzu.
I teraz okazują się różne dziwne rzeczy. A więc pani Kalinowska też jest ze wsi, jak mama.
— Mojaś ty, przecież wszyscy tutaj kiedyś ze wsi przywędrowali lepszego losu szukać — tłumaczy
pani Kalinowska. Adaś chce zapytać, czy pani Kalinowska znalazła ten lepszy los, ale go Zosia w sam
czas pociąga za rękaw. I okazuje się jeszcze, że pani Kalinowska bardzo lubi dzieci. I że zna dużo
ciekawych historyjek, i potrafi być wesoła, i śmiać się razem z Adasiem.
Staruszka siedzi oparta o poduszkę, a Adaś przy niej na krześle.
— Powiedz no, Adaś, co to takiego: w lesie rosło, liście miało, przyszło do wsi, zahuczało!
Adaś długo myśli.
3 — Pokój na poddaszu
33
— Krowa! — woła wreszcie triumfalnie.
Pani Kalinowska śmieje się cichutko, cienkim śmieszkiem.
— Krowa w lesie rosła?
— Drzewo!
— No, ale przecie drzewo nie zabuczało we wsi!
Adaś nie może odgadnąć. Wykręca sobie spocone z wysiłku palce.
— Basy przecież!
— Jakie basy?
Staruszka przestaje się śmiać.
— Prawda, skąd ty masz wiedzieć, co to basy? Miejskie dziecko jesteś przecie!
I tak się zwykle kończą rozmówki z Adasiem. Pani Kalinowska wzdycha. I Zosia wie — staruszka tęskni
za wsią, tak samo jak tęskniła mama.
Ale pani Kalinowska poprawia się na łóżku i zaczyna znów coś innego. Zosia zawsze czeka z
upragnieniem na te opowiadania. Staruszka pamięta wiele, wiele rzeczy. Każdy rok, każdy miesiąc,
każdy dzień przeżyty w długim życiu rozwija się w opowiadaniu starej kobiety jak niteczka z kłębka. A
niteczka jest różnych barw — czasem snuje się szara i smutna, czasem rozbłyskuje wszystkimi
kolorami. I Zosi wydaje się dziwne, że jeden człowiek mógł przeżyć tak dużo.
— Jak mieszkaliśmy w tamtym mieszkaniu na Śliskiej, poczekaj, ile to lat będzie? Ho, ho, sporo lat...
Najmłodsza już wtedy nie byłam, ale i stara też nie... W tkalni wtedy pracowałam, przy krosnach.
— Tak jak Anka — wtrąca nieśmiało Zosia.
— Anka przy wrzecionach przecież, nie przy krosnach! I co to teraz za robota. Osiem godzin i do
domu! Ale wtedy! Od rana do wieczora za krosnami się stało i majster srogi był, oj, srogi! Ani
przegadać, ani odetchnąć nie dał! I fabryka inna była, nie takie wielkie gmaszyska, jak potem
pobudowali. I tyle ludzi nie pracowało co teraz, a i tak o robotę łatwiej było niż dziś... Ale o czym to ja
chciałam mówić... aha... Mąż mój wtedy też w przędzalni pracował, a jakże.
I pani Kalinowska opowiada o tych dawnych czasach.
34
— Mówi mi raz mój Jan, mąż znaczy się, tak i tak, Małgosiu, bo mnie Małgorzata na imię, trzeba w
jedno miejsce coś zanieść. Wiedziałam ja zaraz, co to może być. Bo to czasy wtedy takie były, że
robotnicy z carem wojowali.
— Wojsko było? — pyta Adaś, który niewiele rozumie z całego opowiadania.
— Gdzie tam wojsko! Car wojsko miał, a ci nie mieli nic, ino własne ręce. A na tej przędzalni,
gdzieśmy z mężem pracowali, to każdy, jeden w drugiego, przeciw zaborcy taki był zapalony, że to
strach! I mój rozmaite tam rzeczy robił, nie wypytywałam ja, bo wiedziałam, że tajne.
Ale już za nim wietrzyli, poglądali, trza się było pilnować. A tu akuratnie trzeba było broń przenieść w
jedno miejsce, zamach się na takiego najgorszego szykował. No to ja wzięłam, poniosłam.
Wzięłam ja tę paczkę i idę, pomalutku, niby to nic. Ale skóra na mnie cierpnie. I od ciężaru, i od
strachu to siódme poty na mnie biły. Tak mi się zdawało, że kto na mnie popatrzy, to już zaraz wie:
oho, Kalinowska broń niesie!
— I co? I co?
— Ano nic. Na miejsce, jak trzeba, zaniosłam i zostawiłam. Teraz, kiedy sobie w łóżku leżę, nogą nie
ruszę, to mi się dziwne zdaje — czy to ja ta sama, co kiedyś z ulicy Śliskiej z bronią przez całe miasto
szła...
Staruszka zamyśla się na chwilę.
— ? znów kiedyś... mieszkał u nas chłopak taki młody, wesoły był...
Zosia słucha jak najciekawszej bajki tych dawnych dziejów, które dla pani Kalinowskiej najwidoczniej
są jeszcze bliskie i świeże.
Przewija się jak kolorowa mozaika długie życie — weselisko na wsi i młoda dziewczyna tańcząca do
upadłego przez całą noc. Huczące warsztaty przędzalni i schylona nad nimi młoda kobieta. I wreszcie
ten smutny, zaniedbany pokój, i staruszka ze sparaliżowanymi nogami leżąca na łóżku. I przecież te
wszystkie trzy osoby to jest jedna i ta sama pani Kalinowska.
Zosia patrzy na pomarszczone, drżące ręce, na posiekaną zmar-
35
szczkami twarz. Każda taka zmarszczka to znak, jaki życie mijając kładło na gładkiej ongiś twarzy
młodej dziewczyny. Trudne, mozolne było to życie. Najpierw zginał się grzbiet nad gliniastą rolą, ciekł
z czoła pot w sianokosy i żniwa. Potem przyszły czasy pracy w fabryce, tamte czasy, kiedy robotnica z
przędzalni szła ulicą dźwigając ciężki pakunek z bronią dla walki z zaborcami. Wyhodowała pani
Kalinowska troje dzieci, ,.wyprowadziła na ludzi", jak mówiła, a teraz, kiedy leżała bezwładna, nie
było przy niej nikogo.
— Ot, Mania dla mnie zawsze najlepsza była, i teraz, jak ona w szpitalu, to się już nikt o mnie nie
zatroszczy. Synowie wyjechali, pożenili się, jeden w Ameryce, pono dobrze mu się powodzi, ale o
starej matce nie wspomni.
Zosi łzy nabiegają do oczu. Troskliwie poprawia koc na nogach leżącej.
— A ty kochane dziecko jesteś i wszyscy wy poczciwości, żeście się starą zajęli. Nielekko, nielekko żyć
człowiekowi, kiedy już do pracy niezdatny...
Zosia nie umie odpowiedzieć. A tak strasznie przecież chciałaby pocieszyć staruszkę! I buntuje się jej
małe serduszko przeciw tej niesprawiedliwości.
Przecież ta pani Kalinowska przepracowała ciężko całe życie, nie dla siebie, dla innych, dla tych dzieci,
które wykierowała „na ludzi". Czy za to wszystko nie należał się jej spokojny kąt, lepszy niż ten ciasny
pokoik, i opieka lepsza, niż miała, bo nie miała właściwie żadnej.
Ale pani Kalinowska nie umie się długo martwić. Mimo wszystko było w niej jeszcze wiele wesołości.
Toteż machnęła ręką:
— Ech, zebrało się starej na marudzenie! Lepiej ja wam opowiem, jak to mnie raz chłopcy we wsi
nastraszyli.
Adaś rzuca pośpiesznie patyki, które układał przy piecu, i podbiega do łóżka. Z poprzedniej rozmowy
niewiele rozumiał i znudziła go szybko. Ale te historyjki to było coś dla niego. Opiera się o ramę łóżka i
słucha.
— Wyszłam ja sobie raz wieczorkiem, bo skrzypiało coś na podwórzu i ojciec wołał, że pewnie stajnia
otwarta, żeby zamknąć...
36
Pani Kalinowska opowiada. W pokoju jest czysto i miło. W piecu trzaska wesoło ogień. Staruszka
patrząc na twarzyczki siedzących przy niej dzieci zapomina o swoich biedach i troskach, jakby ubyło
jej wiele z tych lat ciążących na grzbiecie.
Zwykła bawełna
W racając z fabryki Anka zatrzymała się przed wystawą. W jasnym świetle żarówek barwiły się za
szybą materisły. Mieniły się wszystkimi kolorami. Były gładkie i w kwiaty, groszki i prążki, we wszelkie
możliwe desenie.
Tuż koło Anki przystanęły dwie dziewczynki.
— Które ci się najbardziej podoba?
— Czy ja wiem... To w groszki ładne... O, tamto w te czerwone maki, popatrz!
— Iii. To przecież zwykła bawełna — skrzywiła się druga dziewczynka.
Anka odeszła. Ale usłyszane słowa dźwięczały jej długo w uszach. A szczególnie żywo przypomniały
się na drugi dzień, kiedy weszła za wysoki fabryczny mur i stanęła do codziennej pracy.
„Zwyczajna bawełna" — powiedziała tamta dziewczynka — i na pewno nie miała pojęcia o tym, co to
znaczy zwyczajna bawełna. Tak jak nie miała pojęcia i Anka — nawet wtedy, kiedy matka opowiadała,
jak to jest w fabryce. Dopiero na własne oczy trzeba się było przekonać o tym, co to jest ta bawełna.
Anka raz była w kinie. I akurat zdarzyło się, że wyświetlano film o Murzynach. Z ekranu, z migających
na nim szybko obrazów, dowiedziała się Anka, jak na polach rosną bawełniane krzaki, jak z dojrzałych,
brunatnych owocków wysypuje się biała bawełniana wata. W wielkie kosze zbierają ją Murzyni —
mężczyźni, kobiety i dzieci. Widać było, jak tam musi być gorąco — ekran płonął słonecznym
blaskiem, na niebie nie było ani jednej chmurki. Pod tym upalnym niebem, pod prażącymi
promieniami słońca, Murzyni zbierali bawełnę, a pot kapał im z czół. A potem robotnicy pakowali
bawełnę w wielkie paki — i wiozły je okrę-
37
ty daleko, w świat. Z okrętów robotnicy portowi przeładowywali ciężkie bele do pociągów — i
bawełna wędrowała dalej. Aż wreszcie wysoko naładowane auto ciężarowe zajeżdżało pod bramę
fabryki — i tu już nie trzeba było kina ani ekranu — Anka wiedziała, co się z bawełną dalej dzieje.
Bawełnianą miękką watę skubały pośpiesznie ręce dziewcząt, rozczesywały ją przemyślne maszyny,
aż wreszcie mechaniczne wrzeciona, które obsługiwała Anka, ciągnęły z niej długą, długą, tak często
rwącą się nić. Nawijała się nić na furczące szpule, żeby potem powędrować do tkalni. Tam łomotały
ramy warsztatów, nad którymi przez osiem godzin schylali się mężczyźni i kobiety. Z tkalni szły
gotowe zwoje materiału do farbiarni, do salki o cementowej podłodze, gdzie wrzała w kotłach farba i
gęsta mgła pary zasłaniała wszystko. Potem jeszcze suszarnia, potem pakownia — i dopiero wtedy
„zwyczajna bawełna" wędrowała do sklepów, tam ją ręce sklepowych rozkładały na wystawie, żeby
nęciła oczy przechodniów swą barwą i połyskiem.
„Ileż to ja nitek musiałam związać, żeby naprzędło się nici na jedną bawełnianą sukienkę?" —
zastanawiała się Anka i wiedziała, że próżne liczyć — tak często przecież pękały nitki. I ileż razy trzeba
się było schylić nad ramą tkackiego warsztatu, i ile wilgoci wdychać w farbiarni, i ile ruchów wykonać
w pakowni — żeby wreszcie sztuka materiału była gotowa.
Anka rozprostowała na chwilę plecy i rzuciła okiem na salę. W powietrzu unosił się biały, bawełniany
pył. Niewiele pomagały huczące u sufitu wentylatory — pył był mocniejszy od nich, nie dał się wessać,
nie dał się wyrzucić. Wszystko — nawet włosy i twarze robotnic, były jakieś wybladłe i szare od tego
pyłu, który drażnił oczy i siadał na płucach.
„Zje cię bawełna" — przypominały się Ance gorzkie słowa jednej ze starszych robotnic. Doprawdy,
one wszystkie wyglądały, jakby je zjadała bawełna.
„W każdej nitce tkwi moja robota, odrobinka mojego życia — pomyślała Anka, pośpiesznie wiążąc
zerwaną nić. — Niesprawiedliwe były tamte dziewczęta, przy bawełnie się człowiek napracuje nie
mniej niż przy jedwabiu!"
38
Przy tych rozmyślaniach osiem godzin upłynęło jakby prędzej niż zwykle. Zaświstała głośno syrena
fabryczna.
— Fajerant! — powiedział głośno przechodzący przez salę majster i jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki umilkł od razu turkot i łomot maszyn. W przyzwyczajonych do nieustannego
hałasu uszach dziwnie dźwięczała cisza — ona właśnie wydawała się czymś głośnym.
Fala ludzi wypłynęła przez wielką fabryczną bramę. Anka pośpiesznie skręciła w swoją stronę, choć ją
koleżanki zagadywały, żeby je podprowadziła kawałek. Tak, one sobie może i mogły pospacerować,
ale Ance zawsze się spieszyło do domu. Co się dzieje z dziećmi? Czy nie przydarzyło się coś złego?
Nigdy nie mogła zapomnieć tej chwili, kiedy dowiedziała się o wypadku z Adasiem.
Ale w domu wszystko było w porządku. Ignaś odrabiał zadania, Zosia cerowała pończochy, a Adaś
bawił się z kotkiem przybłędą, który pewnego dnia przyszedł za Zosią z ulicy i osiedlił się na dobre w
pokoiku na poddaszu.
— Jedz prędko! — powiedział Adaś. — Obiecałaś mi przecież jedną rzecz.
— Co za rzecz? — nie mogła sobie przypomnieć Anka.
— Wczoraj mi obiecałaś. Nie, nie wczoraj. Wtedy kiedy padał deszcz i nie chciałaś mnie puścić na
podwórze.
— Aha! Już pamiętam!
— No, widzisz. Ty sama powiedziałaś, że jak się obiecuje, to trzeba dotrzymać.
— Dobrze, dobrze! Tylko o czym ma być ta bajka? — zastanawiała się Anka widząc, jak Adaś aż
drepcze koło jej krzesła ze zniecierpliwienia.
— Jak chcesz. Tylko długa, długa jak na sam koniec ulicy!
— Garnki naprawiać! Blaszane pobielać! Garnki pobiela, lutuje, drutuje! — rozległo się nagle z
podwórza.
— Oj, oj, druciarz! A w tym niebieskim garnku jest dziura! — podskoczyła Zosia ku oknu. I za chwilę
na schodach zaczłapały ciężkie kroki. Druciarz wziął garnek i chciał wyjść lutować na schody. Ale było
zimno, więc Anka zatrzymała go w mieszkaniu.
39
Usiadł na małym stołeczku przy piecu i zabrał się do roboty. Adaś zapomniał o bajce i przyglądał się
ciekawie.
— Wstawi się łatkę i garnek będzie jak nowy — powiedział druciarz.
— A te druty do czego?
— A do drutowania. Jak się gliniany garnek rozbije, nic z niego. A ja go odrutuję i jeszcze nowy
przetrzyma...
Adaś popatrzył na dziurawe, rozklapane buty druciarza i pomyślał, czy też da się drutować buty.
Druciarz dostrzegł spojrzenie chłopca.
— Na buty patrzysz? Ano, butów drutować się nie da. A te się wysłużyły. Kawał drogi przeszły.
— Z daleka?
— Żebyś wiedział. Z daleka — powiedział druciarz, ale nie okazywał chętki do dalszej rozmowy.
Wstawił blaszaną łatkę w garnek, wziął zapłatę i poszedł. Po chwili znów było słychać na sąsiednim
podwórzu jego nawoływanie.
— Garnki pobiela, lutuje, drutuje!
Teraz Adaś przypomniał sobie o obietnicy siostry.
— Anka, a bajka?
Anka była zmęczona i nie bardzo chciało jej się mówić. Trzeba jednak było jakoś zająć upartego
braciszka.
— A ot, widzisz, bajka. Był sobie garnek, zrobili go w fabryce i posłali do sklepu. Stał na blasze,
gotowały się w nim ziemniaki i zupa. Aż zrobiła się dziura. Bardzo się martwił garnek, że pójdzie na
śmietnik. A tu zjawił się druciarz i naprawił garnek. I jutro Zosia ugotuje w nim zupę!
— E... to wcale nie bajka! — oburzył się Adaś. — I to wcale nie jest nic ciekawego.
— Nic ciekawego? A żeby nie druciarz, to nie byłoby jutro zupy. Zosiu, co to jutro chcesz gotować?
— Żur... nie, żur był wczoraj. Chyba kapuśniak.
— A widzisz! Kapuśniak, to, co ty lubisz! A żeby nie druciarz, toby nie było kapuśniaku!
To się Adasiowi spodobało.
— A żeby nie węglarz, toby nie było węgla! — powiedział.
— Węglarz tylko roznosi węgiel. A górnik go kopie w kopalni,
40
— A kto jest najważniejszy?
— Jak to najważniejszy? — nie zrozumiała Anka.
— No, najważniejszy ze wszystkich, z wszystkich robót.
— Wszyscy są ważni — powiedziała wolno Anka. I nagle zupełnie jakoś inaczej spojrzała na ich mały
pokoik.
Przygarnęła do siebie brata.
— Popatrz: Zdun robił piec. Stolarz krzesła, stół i komodę. Murarz murował, malarz pomalował sufit i
ściany, robotnicy w fabryce zrobili lampę, w drukarni drukowano książkę, z której się uczy Ignaś.
Pomyśl, ile ludzi pracowało, żebyśmy tu mogli sobie razem siedzieć przy stole.
— A ja nie pracuję!
— Ty jesteś jeszcze malutki. Jak podrośniesz, będziesz pracował.
— A ty w tej fabryce to właściwie co pracujesz?
— Nie co, tylko jak. Widzisz, ja wiążę nitki. A żeby nie było nitek, nie byłoby materiału. A żeby nie
było materiału, w co byśmy się ubierali?
Anka uśmiechnęła się. Dopiero teraz przyszło jej do głowy, że i jej robota przecież jest ważna. Tak
ważna jak każda inna — jak każdy trud włożony w przedmioty, które nas otaczają, których każdy
używa — nieraz nie zdając sobie sprawy, że tkwi w nich cząstka ludzkiego życia, wysiłek, mozół,
praca.
C h o i n k a
Adaś nie wiedział, co to jest tydzień.
— To od niedzieli do niedzieli — wytłumaczyła mu Zosia. Ale to niewiele pomogło. Było tak jak z
bzem. Adaś codziennie czekał, że to właśnie już jutro będzie choinka.
— Tyle tych tygodniów, tyle, i wcale nie ubywa! — gniewał się. — A można choinkę zrobić już?
— Nie można. To dopiero na Boże Narodzenie — powiedziała Anka i spochmurniała. W zeszłym roku
mieli choinkę i była wilia, i matka upiekła nawet placek z powidłami na święta. Ale co będzie teraz? Z
wielkim trudem, przy oszczędnym gospoda-
41
rowaniu Zosi, ledwo starczyło. A małemu braciszkowi tak strasznie chciało się choinki i świąt, i
wszystkiego, co sobie zapamiętał z poprzedniego roku. Nie miała mu serca mówić, że pewnie trzeba
się będzie tego wyrzec.
— Geniek powiedział, że oni będą mieli choinkę aż do sufitu. A Stefcia robi w szkole taką gwiazdę,
całą ze złota. Powiedziała, że ją powiesi na samym wierzchołku, ale ona nie będzie miała takiego
dużego drzewka, ona nie chce. Powiedziała, że woli takie malutkie.
Anka nie odezwała się. W sobotę, kiedy wychodziła do pracy, śpiący jeszcze zwykle o tej porze Adaś
usiadł na łóżku.
— Anka!
— Co? Śpij jeszcze, śpij, wcześnie jest!
— Anka! Ty mi nie kupuj już cukierków! Wiesz?
Anka zdziwiła się. Co się stało małemu łakomczuchowi? Zawsze tak czekał na sobotę, kiedy dostanie
torebkę miętówek.
— Ty mi daj te pieniądze, co na cukierki, daj mnie! Dobrze, Anka?
— Po co ci pieniądze?
— Ja ci teraz nie powiem. To będzie niespodzianka. Ale mi je dasz?
— Dam, dam — uspokoiła go. I po południu dwudziestogro-szówka znalazła się w rączce Adasia.
— Nie powiesz mi, po co ci to?
— Nie. Teraz powiem tylko Zosi, bo bez niej nie można. A potem to i ty zobaczysz. Ale to jest straszna
niespodzianka, to nie mogę!
Anka nie dopytywała się więcej. A w poniedziałek Adaś z Zosią powędrowali do sklepu.
Położono przed nimi na ladzie cały stos bibułek. Adaś aż drżał ze wzruszenia, dotykając tych
tęczowych cudów.
— Ta, ta! Popatrz, jaka ładna!
— Obejrzyj najpierw wszystkie, to wybierzemy — doradzała Zosia, bo braciszek wpadał w zachwyt na
widok każdego arkusika i każdy chciał kupić.
— Czerwoną trzeba wziąć koniecznie.
— A ta zielona?
42
— E, lepiej nie. Za ciemna. Nie będzie widać na drzewku.
— Ta różowa...
— Dobrze. I żółta, i niebieska.
— O, jeszcze ta! Ta jaka jest?
— Pomarańczowa. No, to już dosyć. Aha, jeszcze biała!
— I jeszcze jaka?
— Już nam nie wystarczy pieniędzy, Adasiu. Bibułki są po trzy grosze — zostały nam jeszcze tylko
dwa.
Sklepowa za te dwa grosze dodała kilka złotych, papierowych gwiazdek. Adaś podskakiwał z uciechy.
— Chodź prędko, prędko! I będziemy robić, ale Ance, pamiętaj, nie mów nic! To ma być
niespodzianka!
Zabrali się zaraz w domu do roboty. To znaczy — zabrała się Zosia, a Adaś w przesadnej gorliwości
nieustannie jej przeszkadzał.
— Dlaczego tak krajesz?
— Tak trzeba. To będzie łańcuch.
— Czerwony? To już nic nam nie zostanie czerwonego.
— Nie cały czerwony! Popatrz, to będą takie kawałki, każdy inny.
— Ale skleisz?
— Pewnie! Zaraz zagotuję klajstru.
— I co jeszcze zrobimy?
— Parasolki. Wiesz, to się robi z patyczków i bibułki.
— Ładne?
— Bardzo ładne. Zobaczysz.
— A dlaczego tak krajesz?
— Nie nudź! Tak trzeba!
Adaś uspokoił się na chwilę. Ale nie mógł wytrzymać.
— Przetniesz! Oj, bo przetniesz!
— Nie przetnę! A jak będziesz nudził, to nie będę nic robiła — i koniec.
— To ja już nie będę. To ja może wystrugam patyczki na te parasolki?
— Tylko się nie zatnij. O, to tak trzeba. ¦— Takie cieniutkie?
—¦ To przecież nie są prawdziwe parasole!
43
Pracowali gorliwie. Przed przyjściem Anki ułożyli wszystko w tekturowym pudle po Adasiowych
butach i schowali pod łóżko.
— Ja nic nie powiem! Ja nic nie powiem! — podśpiewywał Adaś, kiedy Anka jadła swój spóźniony
obiad.
Zosia nieznacznie szturchnęła braciszka.
— Czemu mnie szturchasz? Ja przecie nic nie mówię!
— O czym masz mówić? — zapytała Anka.
— O niczym! Pamiętasz, ja ci przecież powiedziałem, że to niespodzianka! To się nie możesz niczego
spodziewać, dopiero potem, jak już wszystko będzie gotowe! I ja ci nawet nie powiem, jaki to będzie
dzień!
Anka śmiała się. Strasznie trudno było Adasiowi zachować tę jakąś tajemnicę. Ale nie dopytywała się
wcale.
Gorzej było z Ignasiem. Po powrocie ze szkoły potrzebował młotka, który się gdzieś zawieruszył.
Chciał naprawić drzwi, bo spaczyły się i przez szeroką szparę u dołu wiało do pokoju ze schodów.
Ignaś nachylił się i zajrzał pod łóżko.
— Tam nie wolno! Tam nie ruszaj! — wrzasnął przeraźliwie Adaś i poskoczył ku bratu.
— Oszalałeś? Czego się drzesz?
— Tam nie rusz! Tern... niespodzianka!
— Dużo mnie twoje niespodzianki obchodzą — mruknął Ignaś i odsunął tekturowe pudełko.
— Nie wolno! Nie dotykaj!
Ale już było za późno. Zaszeleścił łańcuch, kolorowa zawartość pudełka ukazała się oczom Ignasia.
— To na choinkę — rozbeczał się Adaś. — Ale to miała być niespodzianka-a-a!
— Nie płacz! — wmieszała się Zosia. — Ignaś nam też pomoże.
— Przecież choinki nie będzie — powiedział Ignaś. Adaś aż zbladł.
— Jak to nie będzie? Łańcuch już jest i parasolki, i koszyczek...
— Ale choinki nie ma.
— Bo to dopiero na Boże Narodzenie, tak Anka powiedziała. Ignaś stał zamyślony.
44'
— No, co, Zocha? Jakże to zrobimy?
— Może Anka będzie miała trochę pieniędzy. Chłopak pokręcił przecząco głową.
— Ciekawym skąd? Za węgiel jeszcze jesteśmy winni...
Adaś płakał na głos. Jak to, miała być choinka i wszystko tak sobie planowali — a tu nic?
— Nie bucz! Może się da coś wymyślić!
— A co?
— Niespodzianka! Powiem ci, jak już wszystko będzie gotowe! — śmiał się Ignaś coś kombinując.
Następnego dnia po szkole poszedł na plac za kościołem. Już tam leżały w stosach pachnące, zielone
drzewka. Chłopak przeszedł wzdłuż kramów, błyszczących, od wystawionych w nich świecidełek, i
skręcił w alejkę, którą tworzył gąszcz ustawionych jodełek i świerków. Szybko odszukał pana
Grzegorza, ojca jednego ż kolegów.
— A ty tu co robisz? Choinkę wybierasz? — pytał pan Grzegorz ociosując krzyż na podstawę do
drzewka.
— Ech, gdzie tam. Zarobić bym coś chciał...
— Zarobić, hm, może by się i dało! Tak, tak, każdy chciałby jakoś te święta przebyć jak ludzie.
Pan Grzegorz namyślał się chwilę.
— Jak kto kupi, to mógłbyś odnieść. Tylko cię tamci przepędzą, bo oni tu już od początku stoją —
mruknął.
Ignaś obejrzał się. Kilku obdartych, zmarzniętych chłopców dreptało dla rozgrzewki po błocie,
czekając, czy kto nie kupi choinki i nie zażąda, by ją odniesiono do domu.
— Co by mnie mieli przepędzać? Jak ludzie zaczną kupować, to i dla nich starczy, i dla mnie.
— A krzyże umiałbyś dopasować?
— Czemu nie? W domu przecież wszystko robię.
— Bo ja mam rękę odmrożoną, to mi ciężko. A Wicek chory, nie pomoże. To bym ci parę groszy dał
— dużo nie, bo co to na tych drzewkach za zarobek, — no, i jak byś chciał, to dla siebie drzewko
wybierzesz.
Ignaś ucieszył się. To było lepsze niż odnoszenie drzewek, na które czekali tamci chłopcy, którzy
pewnie chcieli sobie zarobić
45
na. kawałek chleba. A on sam był przecież syty — lepiej, że im nie będzie odbierał zarobku.
Do świąt był jeszcze jakiś tydzień. Od razu po obiedzie Ignaś każdego dnia biegł na plac. Ociosywał
krzyże, wstawiał w nie drzewka, dopasowywał. Czasem odniósł drzewko — i wtedy zarobek
powiększał się. Pomagał wieczorem zwijać stragany i od przekupek też coś za to dostawał. Cierpiała
na tym trochę szkoła, ale Ignaś pocieszał się, że to przecież nie potrwa długo — po świętach wszystko
nadrobi.
Adasiowi przyniósł arkusz srebrnego papieru, który mu ofiarowała któraś z przekupek, i Zosia
wylepiła wielkę gwiazdę na szczyt.
¦— Taka, jaką ma Stefcia! — cieszył się Adaś. A Ignaś konferował cicho z Zosią. Adasia do tego nie
dopuszczali.
Anka dziwiła się, że żadne z rodzeństwa nie mówi jakoś o zbliżających się świętach. Cała ta sprawa
martwiła ją bardzo, ale cóż miała zrobić? W zeszłym roku — tak, w zeszłym roku było co innego. Ale
teraz trzeba sobie było powiedzieć, że wtedy, kiedy w innych pokojach zabłysną świeczki na choince,
a rodziny zasiądą przy stole — u nich ten wieczór nie będzie się różnił od innych wieczorów.
Dziwiło ją, że Adaś już nie liczy tygodni i dni, że Zosia jest stale zaaferowana, a Ignasia nigdy nie ma w
domu. Ale nie miała czasu długo o tym myśleć. Zaziębiła się trochę — lekki, wytarty płaszczyk nie
chronił wystarczająco od zimowych chłodów i — czuła się źle. Przeważnie więc po przyjściu z fabryki
kładła się od razu spać.
W dzień wilii jakoś wszyscy zbudzili się wcześniej, nawet Adaś byl na nogach, kiedy wychodziła.
— Dziś wrócę wcześniej — powiedziała. — Pracujemy tylko do dwunastej. Potem muszę pomóc
piekarzowej, bo prosiła.
Młodsze rodzeństwo spojrzało na siebie znacząco, ale Anka tego nie zauważyła.
— Choć opłatek kupię, żeby było jak w wilię — powiedziała wychodząc i szybko zamknęła za sobą
drzwi, bo była pewna, że teraz Adaś rozpłacze się. A jakże miałaby go pocieszać?
W pokoiku tymczasem zawrzało.
46
— Adaś, pomożesz mi sprzątać! Ignaś, ty mi daj te pieniądze, to wszystko kupię. Ty zaraz
wychodzisz?
— Tak. Dziś będzie największy ruch, da się jeszcze coś zarobić.
— I choinkę przyniesiesz? — niepokoił się Adaś.
— Przyniosę, przyniosę! Już wybrałem i odstawiłem wczoraj na bok.
Nacisnął czapkę i poleciał na dół, aż zadudniły schody.
— Teraz posprzątamy, a potem pójdę do sklepu.
— Ze mną?
— Nie. Taki wszędzie musi być ścisk, że cię tylko zgniotą. Raz-dwa kupię i przyniosę. A ty nigdzie nie
wychodź,
— To ja jeszcze poprzylepiam na parasolkach te gwiazdki.
— Dobrze, klajster jest tam w garnuszku.
Ale wszystkie gwiazdki dawno już były przylepione, nim wróciła obładowana Zosia.
— Coś kupiła? Coś kupiła?
— Dużo rzeczy. Zaraz rozpakujemy.
— Oj oj, co tak pachnie?
— Śledzie.
— To śledzie będą?
— A jakże. Nalej wody do miseczki, bo je trzeba wymoczyć.
— I co będzie jeszcze?
— Śledzie smażone i kapusta z grzybami, i kluski z makiem.
— A mak masz?
— Pewnie, że mam. Wszystkiego po troszku, ale będzie prawdziwa wilia, tak jak w zeszłym roku.
— A pani Kalinowska będzie u nas?
— Nie. To nie wiesz, że wrócił ten syn, co to był w Ameryce, i zabrał ją do siebie?
— Tak? Toście o tym mówiły wczoraj z Anką? A jak to było?
— Trzeba było słuchać, to byś wiedział. A teraz daj tamten garnek, bo muszę utrzeć mak.
— A czym?
— Wałkiem od ciasta.
Robota wrzała. Koło jedenastej wpadł na chwilę Ignaś. Na ramieniu niósł małą, ale gęstą, zieloniutką
choinkę. Adaś aż zapiszczał z radości.
47
— A tu macie świeczki. Dziesięć! Jak przyjdę, to przymocuję drucikami do gałązek.
Świeczki były kręcone, kolorowe.
— Wiesz, Żocha, to my będziemy mieli prawdziwe święta!
— A pewnie, że prawdziwe. Może nie! Weź ścierkę i wytrzyj Stół, cała cerata brudna.
— Żeby tylko Anka nie przyszła za wcześnie!
— Nie przyjdzie, nie bój się. Ja już prosiłam piekarzową, żeby ją zatrzymała dłużej.
Wesoło trzaskał ogień w piecu, perkotała kapusta, smakowity zapach grzybów rozchodził się po
całym pokoju, kiedy na schodach rozległy się kroki.
— To Anka!
Zosia wybiegła na schody.
— Anka, Aneczka, my cię tak strasznie prosimy, nie przychodź jeszcze do domu! Idź zaraz do pani
piekarzowej!
— Dobrze, tylko chciałam trochę odpocząć.
— Złota, kochana, jedyna, to ty tam sobie odpocznij! Teraz nie można! Ja cię tak strasznie proszę!
— Bo się cała niespodzianka popsuje! — zapiszczał Adaś i Anka chcąc nie chcąc zawróciła.
„Co to może być — zastanawiała się. — Pewnie Zosia zrobi jakiś wystawny obiad — ale z czego?
Przecież nie zostawiłam jej więcej pieniędzy niż zwykle..."
Ona też sprawiła rodzeństwu niespodziankę — kupiła cukierków i pierników, choć miała wyrzuty
sumienia, że nie wystarczy potem na następny tydzień na życie. Ale przecież były to święta...
Zapadł mrok, kiedy Ignaś zapukał do mieszkania piekarzowej, gdzie Anka kończyła porządki.
— Anka! Chodź!
Piekarzową podziękowała Ance i dała jej wielką złocistą struclę.
— Będziecie mieli na święta — powiedziała.
Anka ucieszona szła po schodach. Ignaś miał ogromnie tajemniczą minę.
— Co wy tam wyrabiacie? — spytała go.
— Nic.
43
— Jak to nic? A czemu nie chcieliście mnie wpuścić do mieszkania?
Ignaś nie odpowiedział, bo już byli na miejscu. Drzwi otwarły się szeroko. Anka stanęła jak wryta na
progu. Na komodzie stała choinka, pięknie przybrana kolorowymi łańcuchami. Stół wysunięty był na
środek pokoju. Na półmisku leżały dwa smażone śledzie.
— Co to?
— Wilia! Wilia! Wilia! — wrzeszczał Adaś podskakując radośnie. — Prawdziwa wilia!
I była prawdziwa wilia. I prawdziwe prezenty — szalik dla Anki, chusteczka dla Zosi i pończochy dla
Adasia.
,,Tylko Ignaś nie dostał nic" — martwiła się Zosia.
Ale Ignaś się tylko śmiał. Zapalił świeczki na choince i w małym pokoiku na poddaszu zabrzmiały
dźwięki wesołej kolędy.
Był to naprawdę najweselszy dzień w pokoiku, na poddaszu — najweselszy ze wszystkich dni, jakie
przeżyli od śmierci matki. Teraz jakby zapomnieli o swoim sieroctwie, o wszystkich troskach i trudach.
Skwierczały świeczki, chrupały w zębach pierniki, ogień palił się w piecu, było tak przytulnie i miło!
— Mamy prawdziwe święta! — powiedział Adaś i dał kotkowi przybłędzie kawałek smażonego
śledzia. Niech i on wie, że jest
, wilia!
Wózek
Na drugim piętrze mieszkał pan Jan, który handlował owocami. Ale teraz pan Jan był chory, a jego
wózek stał w zamkniętym na skobel składziku w końcu podwórza. Jednak Geniek potrafił się tam
dobrać.
— Chłopaki, urządzimy zabawę!
Zaraz otoczyła go gromadka. Teraz, kiedy było zimno i padał śnieg, matki nie puszczały malców na
podwórze — bawili się więc { na nim starsi chłopcy. Często podnosili taki krzyk, że pan dozorca
wybiegał z kijem ze swego mieszkania i rozpędzał ich wymyślając głośno. Rozbiegali się jak spłoszone
wróble —• ale za chwilę,
4 — Pokój na poddaszu an
kiedy tylko wysoka postać dozorcy znikała w sieni, zabawa zaczynała się na nowo.
— Chodźcie, chodźcie, coś wam pokażę!
Chłopcy, a z nimi Ignaś, zbliżyli się zaciekawieni. Co znowu wymyślił Geniek?
— Popatrzcie.
Drzwi składziku były już nadpróchniałe ?? starości i skobel wysunął się z miękkiego drzewa. Kłódka
wisiała przy nim, ale wystarczyło lekkie pociągnięcie, żeby się drzwi otwarły.
Ostrożnie, oglądając się, czy dozorca nie widzi, wsunęli się jeden za drugim do ciemnej szopy.
— Tylko cicho! Ojciec zaraz pójdzie na miasto, to wtedy nikt nam nic nie zrobi. Ale teraz cicho!
Na palcach poruszali się w mroku. Ciekawie tu było. W kątach leżały całe stosy jakichś gratów, pod
ścianą, oparte o nią, stały narzędzia, na prawo od drzwi sterczały drewniane części starego warsztatu
stolarskiego, którego już nikt nie używał, a naprzeciw stał wózek owocarza.
— Cicho! Ojciec wychodzi!
Zamarli w miejscu. Ignaś widział przez szparę w nieszczelnych deskach ścian, jak dozorca wyszedł z
mieszkania i rozejrzał się po podwórku. Zdziwił się widocznie, że nigdzie nie widać chłopaków, którzy
jeszcze przed chwilą hałasowali mu pod oknami, ale nie pomyślał, żeby spojrzeć w stronę składu.
Postał chwilę i ruszył w stronę głównej sieni prowadzącej na ulicę.
— No, teraz możemy wszystko obejrzeć! — triumfalnie wrzasnął Geniek.
— Ty, Geniek! Po co twojemu ojcu ten świder! Wziąłbym go sobie... — powiedział Stefek grzebiąc w
narzędziach.
— Nie rusz! Dałby ci ojciec, że no! Dopiero niedawno kupił ten świder!
W składzie wisiały w kątach pajęczyny, wszystko okrywał grubą warstwą kurz. Od dawna nikt tu nie
zaglądał.
— Ojej! Tu coś jest! — wrzasnął przeraźliwie Franek od ślusarza.
— Idź, głupi! Co tu może być?
— Ruszyło się coś, ruszyło!
50
— To na dyszel wózka nastąpiłem — tłumaczył Ignaś.
Zaśmiali się, bo wszystkim zrobiło się na chwilę jakoś niewyraźnie. Bardzo dziwnie wyglądał ten
zakurzony, pełen gratów skład.
— A jak byśmy tak wzięli wózek? -- Po co?
— Powozimy się po podwórzu!
— Dobra jest! Ignaś, pociągnij no za dyszel! Koła wózka uwię-zły w jakichś szmatach, z trudem ruszyli
go z miejsca.
— No, teraz — hop! przez próg!
Próg był wysoki. Wózek podskoczył pod silnym pchnięciem kilku par rąk i znalazł się na podwórzu.
— Niczego sobie jeszcze wózek — okiem znawcy oglądał go Franek. — Można pojeździć!
— Siadaj!
Franek ochoczo wskoczył. Za nim dwaj inni.
— No, jazda!
Chłopcy ze śmiechem ciągnęli wózek. Coraz więcej było amatorów na jazdę, coraz mniej takich, co
chcieli ciągnąć.
— Hej, chłopcy! Siadamy wszyscy! Trzeba się rozpędzić, odepchnąć, potem już sam pojedzie!
Sześciu chłopców wskoczyło. Wózek silnie odepchnięty potoczył się naprzód, aż dyszel utknął w
ścianie składu. Zatrzeszczało.
— Złamał się?
— E, gdzie tam! No dalej!
— Da wam Jan, jak połamiecie! — zauważyła Stefcia przechodząc przez podwórze.
— Ty się nie wtrącaj! To nie dla dziewczyn! — odkrzyknął jej Maniek.
Wzruszyła ramionami i poszła dalej, po sól do sklepu. Jej uwaga ochłodziła jednak trochę zapał
gromadki.
— No, niechby tak wyszedł?
— E, nie wyjdzie! Chory przecież. U nas przez ścianę słychać, jak wciąż kaszle.
— Kto jedzie? Siadać — komenderował Geniek. — Spieszcie się, bo ojciec wnet wróci!
51
Znów zaturkotały koła po odmiecionym ze śniegu podwórzu i znów dyszel uderzył w ścianę domu.
— Szczęście, że nie trafiło w szybę! — stwierdził Franek, bo dyszel uderzył tuż koło okienka piwnicy.
— Ale coś w nim trzasło — niespokojnie zauważył Stefek.
— Ech, nic nie widać! No, jazda!
Tym razem wózek skręcił jakoś w bok, przechylił się, obładowany gromadką chłopców. Geniek zleciał
przez niewysoką deskę płytkiej skrzynki — a z koła spadła obręcz.
— Oj, co teraz będzie?
— A nic! Przejedziemy się jeszcze raz, a potem zamkniemy wózek w składzie i co nam kto zrobi?
— Dyszel też jest pęknięty.
— Pomyślą, że się rozsechł.
— A Stefka wy paple.
— Nie wypaple. Będzie się bała. No, jazda!
Kulawy wózek ruszył z miejsca, przechylając się na bok.
— Stop!
W tej chwili w drzwiach prowadzących do oficyny ukazała się szczupła postać. Chłopcy zamarli. To był
pan Jan, właściciel wózka.
Pierwszy zorientował się Geniek. Dał susa i w jednej chwili wymknął się na ulicę. Za nim Franek. Ale
reszta, a z nimi Tgnaś, stali jak osłupiali.
Stary człowiek pokaszlując szedł wolno ku nim. Spod gęstych brwi patrzyły małe, bure oczy. Siwe
kosmyki dawno nie golonej brody sterczały na wszystkie strony.
Jakby nie widząc chłopców stanął i zaczął oglądać wózek.
Koło do niczego i dyszel pęknięty...
Odwrócił się i przykładając ręce do ust ochrypłym głosem zawołał w ciemny otwór sieni:
— Hela! Hela!
Na schodach zatupotały kroki. Z drzwi wybiegła mała, ośmioletnia dziewczynka, wnuczka owocarza.
Na widok milczącej gromadki chłopców i rozklekotanego wózka stanęła zdziwiona.
— Chodź no tu, Hela — powiedział Jan i zakaszlał silniej. — Chodź no i popatrz. To nasz wózek?
52
— A nasz — powiedziała zalękniona dziewczynka.
— Dziadek na nim wozi owoce i chodzi po ulicy, i nawołuje, żeby ludzie kupowali jabłka i cytryny,
żeby zarobić na ciebie i na siebie?
— A tak — nieśmiało przytwierdziła Helenka nie rozumiejąc,
0 co chodzi.
— Ale teraz dziadek nie będzie miał czym wozić jabłek. Bo wózek popsuty. A na naprawienie
dziadek nie ma pieniędzy.
1 nie będzie mógł sprzedawać owoców, żeby ci kupić chleba. I co będzie?
Małe usteczka Helenki zadrgały.
— A czyj jest wózek? Dziadka. Ale się nie spytali, czy wolno, czy można, zabrali jak swój i popsuli. Dla
głupiej zabawy. A ty wiesz, Helenko, kto tak robi?
Dziewczynka milczała.
— Tak robi człowiek bardzo zły i nieuczciwy, żeby zabrać cudze i zniszczyć. Chodź do domu.
Ignaś stał czerwony ze wstydu. Wolałby się w ziemię zapaść. Marzył, że teraz spadnie cegła z dachu,
zabije go, żeby nie musiał słuchać spokojnych, surowych słów starego człowieka. Żebyż tamten
chociaż krzyczał, wymyślał tak, jak to nieraz, choć bez wielkiego powodu, robił dozorca! Ale nie. Stary
owocarz nie unosił się — i tym gorzej czuli się chłopcy. Woleli, żeby ich bodaj pobił — byle nie te
spokojne, gorsze od uderzeń słowa.
Umilkły już na schodach kroki starca i wnuczki. A chłopcy stali jeszcze i patrzyli na ruinę wózka.
— Wszystko przez Genka — wyrwał się Stefek. Ale nikt mu nie odpowiedział. Bo przecież wszyscy
wyciągali wózek ze składu i wszyscy na nim jeździli, a Geniek wcale nie był najstarszy ani
najmądrzejszy, żeby go tak zaraz trzeba było słuchać.
— Chłopcy — zaczął niepewnie Ignaś.
— No co?
— Jakoś to trzeba zrobić...
— Ale jak? Masz to pieniądze?
— Trzeba pogadać. Franka ojciec nam pomoże i dozorcy powiemy, i innym.
— Aha, żeby lanie każdemu sprawili?
53
— A choćby i lanie — powiedział cicho Ignaś. — Ale tak nie może zostać.
Cicho wsunęli się na podwórko Franek i Geniek. Ale i oni, choć nic nie mówili, czuli, że lepiej dostać
lanie, byle tylko naprawić jakoś nieszczęsny wózek.
Ignaś powoli wracał do pokoju na poddaszu.
„I co to nas skusiło?" — myślał z rozpaczą i wciąż stała mu w oczach szczupła postać starego
człowieka, patrzącego bez gniewu i złości na połamany, zniszczony wózek.
Kamizelki
Fewnego dnia rudy Wicek, terminator pana Pętelki z drugiego piętra, szedł z ważną miną i wywiesił w
bramie kartkę. Na kartce wielkimi kulfonami było napisane:
Kto hce zarobić
niech się zgłasza drugie piętro
mieszkanie 21
Od razu przed ogłoszeniem zebrała się gromadka. Wicek odstąpił o krok i przyglądał się swojemu
dziełu.
Dzieci uważnie przeczytały, co tam było napisane. To, że z błędami, nie było wcale ważne. Wszyscy
przecież wiedzieli, że Wicek jest sierotą i musi na siebie pracować. Kiedy więc miał się nauczyć dobrze
pisać?
— Ty, Wicek, a my byśmy mogli?
— Czemu nie? Napisane przecież wyraźnie: kto chce zarobić.
— To i dzieci też?
— A też.
— A co to będzie?
— Idź na górę, to ci majster powie.
— A dziewczyny też, czy tylko chłopcy?
— Dziewczyny lepiej. Ale jak chłopcy chcą, to też mogą. Więcej od Wicka się nie dowiedziano, bo
odwrócił się na pięcie
i taki sam ważny jak przyszedł — odszedł z powroiem.
54
Po pokojach, klatkach schodowych i gankach zawrzało jak w ulu.
— Ty, widziałeś ogłoszenie?
— Widziałem.
— No i co?
— Kto wie, co za zarobek?
— Może Wicek takie kawały robi?
— E, gdzie mu tam kawały w głowie!
— Majster mu kazał napisać, widać — zarobek jest.
— Trzeba by iść...
Z tym zgadzali się wszyscy: że trzeba iść i dowiedzieć się, o co chodzi. Ale jakoś nikt nie mógł się
.pierwszy odważyć. Stali grupką pod drzwiami, zza których dochodził turkot maszyny.
— Zapukaj...
— Ty zapukaj!
— Ale pierwszyś przyleciał, to pierwszy wchodź!
Wreszcie Zosia się odważyła. Zapukała, ostrożnie, z bijącym sercem.
— Proszę! — zawołał pan Pętelka i odchrząknął. Zawsze tak chrząkał.
Skrzypnęły drzwi. Zosia weszła, a za nią pchali się wszyscy inni. Stefcia i Helenka, i Geniek, i Staszek, i
inni.
— Względem ogłoszenia? — zapytał urzędowym tonem pan Pętelka i znów chrząknął.
Onieśmielona Zosia kiwnęła głową.
— A szyć umiesz?
Oczekującym chłopcom wyciągnęły się twarze. Chodziło o szycie! No tak, można się było przecież
domyślić, jaki zarobek może dać krawiec.
— Umiem — szepnęła cicho Zosia. Pewnie, że umiała! Mało się to nacerowała, nałatała ubrań
Adasia!
Teraz pan Pętelka zaczął objaśniać. Dostał duże zamówienie na kamizelki. Bo pan Pętelka nie robił
całych ubrań, nie przyjmował u siebie zamówień. Z wielkich firm dostawał towar na uszycie stu,
dwustu, trzystu kamizelek. Nic, tylko kamizelki. W innym domu był znów inny specjalista — od
samych spodni. Inny od marynarek. I tak składało się całe ubranie. W wielkim magazynie
55
sprzedawano potem te ubrania — a nikt z kupujących nie wiedział, że kamizelkę szył w swoim małym
pokoiku pan Pętelka, spodnie pan Majeranek, a marynarkę chorowity Jastrząb z sutereny.
Otóż teraz pan Pętelka dostał zamówienie na kamizelki, trzeba ich było uszyć dużo, dużo,
przygotować wiele ubrań na wiosenny sezon. A pan Pętelka miał do pomocy tylko rudego Wicka —
mógł nie zdążyć. Wobec tego chciał, żeby mu dzieci pomogły i przyszywały guziki.
— Nic, tylko guziki i sprzączkę z tyłu. A za jedną kamizelkę — dostanie każdy...
Pan Pętelka wzniósł palec w górę i wszyscy zamarli w oczekiwaniu.
— Dostanie każdy — grosz.
Nie było to dużo — grosz. Ale przecież wszyscy wiedzieli, że pan Pętelka za uszycie całej kamizelki
dostaje piętnaście groszy. A więc na guziki po sprawiedliwości nie wypadało więcej.
— Tylko musi być przyszyte mocno, dobrze, równiutko. Jak kto przyszyje źle, to więcej nie dam.
Zosia zgodziła się. Po południu miała zawsze trochę czasu. Przyda się parę groszy. A guziki można
szybko przyszyć.
— Tylko żeby nie pobrudzić, nie pochlapać czym, ręce przed robotą umyć! — pouczał pan Pętelka
odliczając dla Zosi dziesięć kamizelek, guziki, igłę i nici.
Za Zosią podeszła nieśmiało Helenka.
— Hm... taka mała...
— Ale ja umiem szyć! — protestowała Helenka. — A dziadek chory, to przyda się!
Pan Pętelka pokiwał głową i dał Helence pięć kamizelek. Skrzypnęły znów drzwi. To nadchodziły inne
dzieci.
— Ha, raz kozie śmierć! — zdecydował się nagle Staszek. — Daj pan te kamizelki! Może Wicek szyć,
to i ja spróbuję!
Zosia prędziutko pobiegła na górę. Położyła stos kamizelek na stole. Nawlekła igłę.
Nie było to tak łatwe, jak się zdaje. Najpierw trzeba było zaznaczyć miejsce, w którym miały być
guziki. Trzeba było równiutko położyć kamizelkę i według gotowych już dziurek wymie-
56
rzyć i zaznaczyć białą kredką, gdzie ma wypaść guzik. Potem się szyło. Materiał był sztywny, twardy,
igła przechodziła z trudem, nici się rwały. Guzików musiało być sześć. Po półgodzinie Zosia zarobiła
jeden grosz — przyszyła guzik i sprzączki z tyłu do jednej kamizelki.
Palce bolały ją od wpychania igły w sztywny materiał. Z przerażeniem patrzyła na stos kamizelek
leżących na stole. Kiedy zarobi dziesięć groszy? Trzeba będzie szyć do samiuteńkiego wieczora, a tu
jeszcze przecież pończochy Adasia czekają na cerowanie.
Za drzwiami rozległy się kroki. To szła Stefcia.
— Dużoś przyszyła? Jedną? Ja też jedną. Wiesz, ja chyba to oddam. Cały dzień trzeba by siedzieć za
dziesięć groszy. A ta głupia Helenka ryczy jak bóbr, nie przyszyła jeszcze nawet do jednej, pokłuła
sobie palce.
Ignaś podniósł głowę znad książki.
— A ja wam coś poradzę.
— Co?
— Tak nic nie zrobicie. Zejdźcie się wszyscy razem, urządzimy warsztat. Zobaczycie, jak robota
pójdzie!
Dziewczynki patrzyły z niedowierzaniem.
— Cóż tak oczy wytrzeszczacie? Mówię, zwołajcie tych wszystkich kamizelkarzy, to wam pokażę, jak
się pracuje!
Za chwilę w pokoiku było pełno. Okazało się, że nikt nie zdążył wykończyć więcej niż jedną kamizelkę.
Niemal wszyscy myśleli, żeby zrezygnować z roboty.
— Stół wysunąć na środek! — komenderował Ignaś. — Zocha, ty będziesz naznaczać, gdzie przyszyć
guzik. Stefka, Staszek, Marysia przyszywają guziki. Geniek i Jaśka sprzączki. Adaś i Helenka będą
nawlekali igły. Ustawcie się porządnie! Najpierw Zosia, i ty znacz, i zaraz rzucaj kamizelkę dalej! Adaś i
Helenka tu, z drugiej strony! Nawlekajcie i kładźcie igły na brzegu, żeby każdy brał i nie tracił czasu. Tu
sobie ustawcie pudełko z guzikami, a tu sprzączki! Żywo!
Zawrzała wesoła robota. Zosia pośpiesznie robiła białe znaczki na ciemnym materiale.
— Prędzej! Prędzej! Ja już przyszywam piąty guzik!
57
— A ja szósty!
— Zocha, śpiesz się!
— Adaś, dłuższe nitki!
— Trzeba wymierzyć tak, żeby każda wystarczała na trzy guziki. Dłuższa nie może być, bo się plącze.
— Stać! — wrzasnął nagle Geniek. Zatrzymali się.
— Co się stało?
— Robimy, robimy, ale jak to będzie? Nie wiadomo teraz, kto ile zarobił!
— Wszyscy tyle samo!
— Nie! Bo jeden szyje, a jeden znaczy, a jeden nawleka...
— To co z tego? Patrz, jak teraz prędko idzie! Jaka kupa kamizelek już gotowa!
— Trzeba zrobić tak, że się podzielimy zarobkiem. Równo, bo wszyscy tyle samo czasu pracują.
— Czy to będzie sprawiedliwie? — zastanawiał się Staszek.
— Pewnie, że sprawiedliwie! Wszyscy pracują, wszyscy zarabiają!
Zabrali się znów do roboty. A Ignaś, który pomagał Zosi znaczyć, przerwał na chwilę i na kawałku
papieru napisał: „Wielka spółdzielcza pracownia krawiecka".
I tę kartkę powiesił na drzwiach pokoju.
A wieczorem okazało się, że trzeba iść jeszcze raz po kamizelki. Wszystkie wzięte w południe były już
gotowe.
Helenka
Od trzech dni Helenka nie przychodzi do „spółdzielni krawieckiej". Było to dziwne, gdyż Helenka
bardzo potrzebuje pieniędzy, ale przecież wszyscy wiedzą, że dziadek Helenki ma się gorzej, Helenka
musi przy nim siedzieć.
— Słuehajcie — powiedział Staszek przyszywając ostatni guzik do kamizelki — to jak będzie teraz z
podziałem zarobków? Przecież Helenka trzy dni nie pracuje z nami. Ile to na nią wypada?
58
Geniek wziął papier i ołówek i liczy. Nie wypadało dużo, no bo ich cały zarobek nie był wielki, ale
przecież nawet tych kilka groszy to była dla Helenki duża strata.
— Wcale nie byłoby ładnie, żebyśmy nie liczyli Helenki — powiedziała Zosia wydymając usta. — Ona
przecież szyłaby chętnie, ale nie może odejść od dziadka.
— To jak zrobimy?
— Może tak, że jak kto choruje albo nie z własnej winy nie przyszedł szyć, to i tak należy do podziału?
— Naturalnie! Tak będzie sprawiedliwie. Przecież jak Wicek chorował, to go pan Pętelka nie
wyrzucał, tylko też dawał mu mieszkanie i jedzenie, choć Wicek nie pracował.
— To my mamy być gorsi od pana Pętelki?
— No, już nie wrzeszczcie, zgadzam się, zgadzam!
— Trzeba powiedzieć Helence, żeśmy tak uchwalili, bo ona pewnie się martwi.
— Ja skoczę do niej — ofiarowała się Stefcia.
— A skocz. Tylko prędko wracaj! Patrz, jaka jeszcze kupa kamizelek, a to już wieczór!
Stefa poszła i wróciła nadspodziewanie prędko.
— Tam coś bardzo źle z panem Janem.
— To nie powiedziałaś Helence?
— Nie. Pełno tam sąsiadek, a Helenka płacze, że aż strach. Piekarzowa powiedziała, że to już koniec.
Cała gromadka przycichła.
I co Helenka teraz zrobi?
Zapanowało milczenie. Zosi przypomniał się żywo dzień po pogrzebie matki. Ale ich było przecież
czworo i Anka była duża, mogła pracować w fabryce. Ale co będzie z Helenką? Taka mała jeszcze i
samiuteńka na świecie! W milczeniu kończyli robotę i rozeszli się do swoich mieszkań.
Rano wszyscy wiedzieli, że pan Jan rzeczywiście umarł w nocy. Już nigdy nie potoczy ulicami swego
wózka, nie będzie sprzedawał cytryn ani jabłek. A wózek naprawiono, kosztowało to co prawda
Genka porządne bicie, ale złośliwa psota została zmazana i okupiona. Zreperowany wózek stał w
składzie na podwórzu — i co z tego? Już nigdy nie będzie potrzebny panu Janowi.
59
Litowali się wszyscy nad Helenką, ale najwięcej zajmowała się jej losem gromadka dzieci złączona
wspólną pracą w „spółdzielni krawieckiej".
— Pamiętasz tą małą Manię, co jej matka umarła? Widziałem ją tu kiedyś, chodzi po prośbie.
— Przecież ona ma babkę!
— To co z tego? Babka też nie ma nigdzie pracy i Mania musi coś zarobić, stara wygania ją na ulicę.
Przycichli. Nie było to wszystko wesołe. Co się stanie z małą Helenką? Taka jest grzeczna, delikatna,
dziadek tak bardzo o nią dbał...
— A jak będzie z pogrzebem?
— Pogrzeb to już na koszt gminy, tak powiedział piekarz.
— Mój ojciec nawet za tym chodził — oświadczył z ważną miną Geniek, zresztą i bez tego dzieci
wiedziały, że dozorca jest najważniejszą osobą w kamienicy.
— Powinniśmy wszyscy iść na pogrzeb.
— A pewnie!
— A może uchwalimy, że w ogóle jak członkowi spółdzielni ktoś umrze, to zawsze wszyscy idziemy na
pogrzeb?
— Wariat! Co ty chcesz, żeby wciąż ktoś umierał? Może zamiast spółdzielni założyć towarzystwo
pogrzebowe?
Nikt się nie roześmiał, bo wszystkim było smutno. Przecież tam, obok, siedziała przy umarłym dziadku
mała Helenka, która została sama na świecie.
Niesporo szło szycie. Stos gotowych kamizelek wzrastał bardzo powoli. Adaś nie miał kłopotu z
nawlekaniem igieł, choć zawsze robili to we dwójkę z Helenką. A teraz sam mógł nastarczyć.
Smutno wlokły się dni do pogrzebu. A po pogrzebie zeszli się znów wszyscy w pokoju na poddaszu.
Ale jakoś nikt nie zabierał się do roboty.
— Co będzie z Helenką?
W pokoju zapanowało milczenie. Stefka popłakiwała. Miała już całkiem czerwony nos i oczy, bo
płakała przez cały czas pogrzebu. Skrzypnęły drzwi. Wszedł spóźniony Staszek.
— Dobrze się wam tu siedzi, a tam Helenka stoi na schodach i płacze.
60
— Na schodach?
— Piekarzowa chciała ją wziąć po pogrzebie do siebie, ale Helenka powiedziała, że nie chce. A teraz
widać nie chce tam wejść — że dziadka już nie ma — stoi i plącze.
Niepewnie spoglądali na siebie.
— Trzeba coś zrobić!
— Co zrobisz?
— Przecież tak nie można...
Wszyscy czuli, że tak nie można — i siedzieli bezradni, zmart-twieni.
— Gdzie ona się podzieje?
— Gospodarz powiedział, że póki się nie trafi lokator, to może siedzieć w tym mieszkaniu. A lokator
tak prędko na tę dziurę nie poleci. To najgorszy pokój ze wszystkich.
— No to co, że może zostać? A co będzie jadła? Znów zamilkli.
Wtem podniósł się Wacek, zawsze najbardziej milczący.
— A ja wam coś powiem. Spółdzielnia rozwija się, nie?
— No to co z tego?
— I tu jest coraz ciaśniej. Anka przychodzi z fabryki ledwo żywa, a my jej tu huczymy nad głową.
Ignasiowi zajmujemy cały stół, kłopot z nami mają.
— To żaden kłopot — wtrąciła się Zosia.
— Nie gadaj! Moja mama wczoraj mówiła, że nie rozumie, jak Anka może wytrzymać z takim
wiecznym bałaganem w domu. Otóż, czy nie dałoby się zrobić tak: będziemy pracować u Helenki. I za
to, że nam daje mieszkanie, to się jej będzie dawało część z naszych zarobków.
— Niby masz tego tak dużo!
— Dużo nie jest, ale przecież nie wszyscy muszą naprawdę zarabiać. Geniek na przykład — macie
mieszkanie, ojciec ma pensję, zarabiasz sobie na różne rzeczy. Jak będziesz miał mniej, to się dziura w
niebie nie zrobi.
— Ja też... — bąknęła nieśmiało Stefcia.
— No widzicie! To się jakoś da zrobić. A ogrodnik nam już przecież obiecał zarobki na wiosnę.
Uchwalmy tak: spółdzielnia bierze Helenkę na utrzymanie, zgoda?
61
— Piekarzowa też pomoże — co jej zaszkodzi, jak da co dzień kawałek chleba?
— U nas też czasem coś się da...
— Wszyscy pomożemy! Twarze rozjaśniły się.
— Nie damy Helence po prośbie chodzić! Jakoś sobie poradzimy! Zosia, skocz po Helenkę, to jej
powiemy!
Jakoś wesoło zrobiło się w pokoiku. Znikła troska o Helenkę, o jej los.
— Damy rady? — powątpiewał Czesiek.
— Pewnie, że damy rady! Mało to nas? Cała gromada!
— Patrzcie, jak to dobrze się ułożyło z tą spółdzielnią... Żeby nie to, toby każdy luzem chodził, i co z
tego? Nic byśmy nie pomogli Helence ani samym sobie!
— Pewnie, że gromada to nie jeden!
— Mój tata tak zawsze mówi, dlatego do związku się zapisał, wszyscy robotnicy z jege fabryki to w
związku są. Żeby razem, wspólnie.
Zapłakana Helenka stanęła w drzwiach. Ale Zosia widać już jej wytłumaczyła, o co chodzi, bo blady
uśmiech błąkał się po ustach dziewczynki.
— Nie bucz, Helka! Teraz ty jesteś dziecko spółdzielni!
— Opiekunów masz do licha i trochę — stwierdził Geniek.
— No to już dobrze! Za zarobione dzisiaj pieniądze kupimy nafty i już od jutra przenosimy warsztat
do Helenki.
Radosny gwar szedł z pokoiku na poddaszu aż na schody. Slu-sarzowa ze służącą od pana doktora
stanęły w klatce schodowej i słuchały. Wiedziały już, o co chodzi. W kamienicy każda wieść
rozchodziła się z szaloną szybkością.
— Patrz pani, panno Joasiu, jak to sobie bąki wymyśliły!
— Baciarnia i baciarnia, a tymczasem niezłe te dzieciska, nie?
— Myślę ja, że i dorosłe lokatory też się przyczynią.
— A pewnie! Jak wszyscy, to wszyscy! Żeby nas dzieci nie zawstydziły!
I tak los Helenki został rozstrzygnięty. Wzięła jej życie na swoją odpowiedzialność gromadka
„spółdzielni" i cała kamienica.
62
List
1 yle było w kamienicy zajęć i roboty, że dzieci nie oczekiwały wiosny tak gorączkowo, jak zwykle. Aż
jednego dnia Adaś przybiegł zdyszany na górę.
— Bez, bez!
— Bez czego?
— Ależ bez ma pączki, słyszysz, nasz bez!
Zosia pobiegła na dół tak szybko, że Adaś ledwo mógł nadążyć. Zachlapało rozpryskiwane butami
błoto.
Nieszczęsny, na pół umarły bez postanowił widać wywdzięcz3Tć się dzieciom. Brunatne gałązki były
okryte pąkami — dużymi, lśniącymi pąkami zieleni.
— O, tu zaraz będą liście...
— Jeszcze nie zaraz. Pączki nie bardzo duże.
— Duże! Ty byś chciała, żeby były takie jak na kasztanie? Zosia zaśmiała się i delikatnie pogładziła
ręką krzywy pie-
niek bzu.
— Poczciwina!
— A pamiętasz, jak się z na.s śmiali?
— Ale pomogli nam. I teraz już jest przecież inaczej. Pewnie, że było zupełnie inaczej. Przecież
między dniem, kiedy
Zosia i Adaś postanowili się zaopiekować bzem, a tym pachnącym już wiosną porankiem zdarzyła się
tak ważna rzecz, jak założenie „spółdzielni", co wprowadziło zupełną zmianę w życiu kamienicy, a
raczej — dzieci kamienicy.
— No, to już znaczy będzie wiosna.
— Za tydzień?
— Nie wiem, czasem zrobi się ciepło i znów potem spada śnieg, i jest mróz.
— Ale teraz nie będzie — oświadczył Adaś.
— Bo ty tak chcesz!
— Nie. Ale pachnie prawdziwa wiosna.
Pachniało wprawdzie najsilniej śmietnikiem i kuchennymi odorami, ale istotnie przebijał się przez to
inny zapach, zapach czegoś świeżego, młodego. Może był to topniejący już na dobre śnieg, a może
naprawdę wiosna?
63
— Pójdę po Helenkę, i pokażę jej. Żeby ona pierwsza zobaczyła. Tylko; Zosiu, czy on zakwitnie?
— Chyba zakwitnie. Trzeba go okopać i podlać.
— Znów tą gnojówką?
— Znów.
Adaś skrzywił nosek i poszedł po Helenkę. A potem już wieść o pączkach ?? bzie dotarła wszędzie i co
chwila zbiegało któreś z dzieci na dół, żeby obejrzeć krzak.
— Rano, jak myśmy oglądali, to były mniejsze — mówi z powagą Adaś.
— Idź, głupi, za tych parę godzin urosły, co?
— A urosły, a jak na przykład na tej fuksji, co Anka dostała, kwiatek rozwinął się przez jedną noc?
Z dnia na dzień grubiały pączki i nie tylko na bzie. Gdzie tylko rosła jakąś drzewina, jakiś najmarniejszy
krzaczek, widać już było zapowiedź zieleni. Pod murem na podwórku zaczęła puszczać zielone piórka
nowa, młoda trawa.
I akurat wtedy, kiedy Geniek przestał pracować w „spółdzielni", bo: ()jak jest wiosna, to nie da się nic
robić", zdarzyły się dwie rzeczy.
Pierwsza była przewidziana i oczekiwana. Ogrodnik klasztorny zamówił sobie pomoc „spółdzielni".
Ogrodnik był już stary, a ogród klasztorny był duży i trudno było dać sobie z nim radę staremu
człowiekowi. Miała mu więc pomóc „spółdzielnia". To było weselsze zajęcie niż przyszywanie
guzików. Grabiło się zgniłe liście, gracowało ścieżki, kopało grządki, spulchniało na nich ziemię,
mieszało kompost. Stary ogrodnik chodził, przyglądał się, mówił, co jak trzeba robić, i gderał.
Tak więc to było pierwsze zdarzenie. Ale drugie było całkiem niespodziewane.
Przyszedł Ust. List był zaadresowany do Anki. A Anka późno przychodziła z fabryki, więc list leżał na
stole przez długie godziny. Adaś oglądał go na wszystkie strony. • — Skąd to może być?
— Jak Anka przyjdzie, to przeczyta.
— A nie można teraz?
— Nie, przecież do Anki adresowane.
64
Adaś wzdychał i obchodził naokoło stół. Na samym środku leżała biała, gruba, kwadratowa koperta z
szeroko napisanym adresem. Na górze nazwisko, niżej nazwa miasta, ulica, numer domu. Kiedy
odezwały się wreszcie kroki Anki, Adaś wybiegł aż na schody.
— Chodź prędko, chodź prędko, list!
— Co za list?
— Do ciebie! Listonosz przyniósł! Położyłem na stole i leży! I nie wiemy od kogo!
— Zaraz, zaraz zobaczymy! Daj mi odetchnąć!
Anka wzięła w rękę kopertę i przyglądała się jej długo. List w pokoju na poddaszu nie był częstym
zjawiskiem. Może nawet w ogóle od śmierci matki nie było żadnego listu?
Anka ostrożnie rozerwała kopertę. Wyjęła arkusik papieru. „Kochana Aneczko i kochane dzieci!"
— Na głos czytaj, na głos! „Kochana Aneczko i kochane dzieci!"
— A od kogo jest list?
— Poczekaj, przecież muszę przeczytać!
— No, to czytaj!
„Kochana Aneczko i kochane dzieci! Piszę do was tych parę słów, bo oto tak różnie bywa i losy ludzkie
różnymi drogami chodzą."
— Co różnymi drogami chodzi?
— Losy, nie przeszkadzaj!
„A i ja teraz, na stare lata, szczęścia doczekałam się. I znowu jestem w swojej wsi i gospodarzę sobie z
synem pomalutku. Bo i to wam muszę napisać, że czy z tej radości, czy z tego starunku, ale tak się
stało, że na nogi pozdrowiałam i po tylu latach chodzić zdolę, tyle że się trochę jeszcze laską
podpieram. I myślę ja sobie tak, żeby Adaś i Zosia, że to zawsze tacy ciekawi byli wsi, na te święta do
nas przyjechali. I dwadzieścia złotych posyłam na drogę, bo przecież wiem, że u was się nie przelewa i
że pewnie tak samo ciężko jest, jak i wtedy było, kiedyście się starą kobietą zaopiekowali i ostatnim
kęskiem dzielili. I, kochane dzieci, nigdy wam tego nie zapomnę i chciałabym bardzo, żeby Adaś i
Zosia przyjechali, jak już tak chcieli tę wieś widzieć. A że się robi wio-
S — Pokój na poddaszu
65
sna, to tu bardzo ładnie u nas, i myślę, że zechcecie przyjechać. Ciebie, Aneczko, nie zapraszam, bo
wiem, że przecież do fabryki chodzisz, więc nie możesz jechać. Ale dzieci niech przyjadą, nie bój się,
Aneczko, to nie tak daleko i dobrze im tu będzie."
— I już?
— I jeszcze napisane, jak trzeba jechać, żebyście się nie pomylili.
— A od kogo to?
— Ojej, jakiś ty niemądry! — zawołała zniecierpliwiona Zosia — od kogo może być? Od pani
Kalinowskiej!
— Prawda! Od pani Kalinowskiej! — zawstydził się Adaś. Ale przecież to, co było w liście, było tak
piękne i niespodziane, że tak samo dobrze mogła to napisać dobra wróżka, która spełnia życzenia
dzieci.
— A te pieniądze, co pani Kalinowska pisze, to gdzie? Anka uważnie przejrzała kopertę.
— Nie ma. Pewnie przekazem wysłane, to jutro przyjdą. Pamiętasz, jak stryj posyłał pieniądze, to
zawsze szły dłużej niż list.
— No, to jak będzie?
Anka w zamyśleniu opuściła dłoń z listem na kolana.
— Jak to będzie? Pojedziecie.
— A kto będzie gotował?
— Damy sobie z Ignasiem radę.
— To Ignaś nie pojedzie?
— Przecież go pani Kalinowska nie zaprasza. Za dużo pewnie by było, cała trójka.
— Ignaś był już na wsi. Rowerem.
— Ale teraz nie ma roweru...
— No, trudno. Ignasiowi zawsze jakoś łatwiej będzie, jak się zechce gdzie wybrać. A z wami trudno.
To już trzeba pojechać, jak się okazja trafia. I pani Kalinowska naprawdę się ucieszy.
Adaś chodził od tego dnia jak nieprzytomny. Na wieś! Jak to jest na tej wsi? Zanudzał Zosię pytaniami.
— A wodociąg tam jest?
— Nie ma.
— A prawdziwego bociana zobaczymy?
66
— Może zobaczymy. Przecież wiosna, to chyba przyleciały.
— I co tam jeszcze będzie?
— Zobaczysz. Już przecież niedługo — trzy dni.
— Najlepiej byłoby, żeby się położyć spać i zbudzić wtedy, jak się już skończą te trzy dni.
Ale trzy dni minęły szybko. Dygocąc ze wzruszenia Adaś z Zosią jechali na dworzec. Odprowadzali ich
Anka i Ignaś.
— A uważajcie! Poproszę konduktora, to wam powie, gdzie wysiąść. I nie wyglądajcie przez okno, bo
może coś wpaść do oka. I żebyście nie zgubili chusteczek i pieniędzy. I kłaniajcie się pani Kalinowskiej.
Para syczała, pociąg dudnił. Adaś siedział z noskiem przyciśniętym do szyby.
— Popatrz, popatrz, takie małe domki!
— O, woda! A nad wodą most!
— Ojej, tu jakieś drzewa! Popatrz, to las!
— Zosiu, Zosiu, popatrz, jaka malutka krowa! Dużo malutkich krów!
— Nie malutka, Adasiu, tylko one się daleko pasą, to się tak wydaje.
— Zosiu, Zosiu, tu niedaleko stacja! To my już chyba wysiadamy!
— Jeszcze nie. Anka mi wypisała wszystkie stacje. Jeszcze trzy.
Zielone łąki, wąskie rzeczki, siwe lasy migały za oknami. Jechali przez nie znany dotąd świat, gdzie nie
było kominów, kamienic, ulic, nie było nic z tego, na co przyzwyczaili się patrzeć przez całe życie.
Lokomotywa zaświstała. Zosia poderwała się z ławki.
— To już chyba tu!
W tej chwili wszedł konduktor.
— Panienka tu wysiada.
Był tak uprzejmy, że pomógł zdjąć z półki tobołek. Dzieci wysiadły.
Owiało ich twarze ciepłe, wiosenne powietrze. Gdzieś, tuż niemal nad maleńkim budyneczkiem
stacyjnym, wysoko w górze, pod lazurowym niebem, śpiewał skowronek.
67
— Chodź, Adasiu, chodź! Potem sobie wszystko obejrzymy. Młody chłopak z zadartym nosem, z
biczem w ręku podszedł
do nich.
— Wyście do nas przyjechali?
— Do was?
— No, do Kalinowskich.
— Tak, to my.
— No, to chodźcie. Konie są.
Dzieci szły za wyrostkiem. Za stacją stał wózek zaprzęgnięty w dwa żwawe, drobne koniki.
— To wasze konie?
— A nasze. No, siadajcie.
Adaś błagalnie spojrzał na Zosię.
— Ja na koźle, dobrze?
— A siadaj, siadaj. Ostrożnie!
Wgramolił się wreszcie i chłopak cmoknął na konie. Ruszyły z miejsca. Wózek zaczął podskakiwać na
wyboistej drodze. Droga szybko przeszła spomiędzy pól w sosnowy las.
Dziwnie tu było, cudownie, inaczej niż w mieście. Zosi kręciło się trochę w głowie. A jeszcze trzeba się
było przeprawiać promem przez rzekę — umierała ze strachu, że prom się przewróci, że wóz, konie i
oni wszyscy wpadną w wodę, głęboką i szumiącą. Ale jakoś wszystko odbyło się szczęśliwie. Chłopak
wskazał biczyskiem na wzgórza rozciągające się ponad rzeką.
— A ot już my w domu. Tam, na skraju, koło tych drzew, to nasz dom. Już tam pewno babka
wygląda, czy nie jedziemy, bała się, żebyście stacji nie przejechali.
Wieś nie była wielka. Wzdłuż drogi, po obu stronach, ciągnęły się zabudowania, chaty kryte
gładziutkimi strzechami ze słomy. Przy każdym domu był ogródek.
— Ot i babka, zobaczyła nas z daleka.
Zosia ucałowała ze wzruszeniem pomarszczoną dłoń staruszki. Pani Kalinowska rogiem chustki
ocierała załzawione oczy.
Syn pani Kalinowskiej wesoło przywitał dzieci. Był rumiany, tęgi i co chwila śmiał się głośno. Pani
Kalinowska wyglądała przy nim jeszcze szczuplejsza, niż była w rzeczywistości.
68
Dobrze i miło było u Kalinowskich. Dzieci szybko poszły spać, bo po wszystkich wrażeniach podróży
oczy kleiły im się tak, że niemal nie rozumiały, co się do nich mówi.
A następny ranek zaczął się złotym blaskiem słońca na sosnowej podłodze i gruchaniem gołębi w
gołębniku pod strzechą. I potem już wszystko toczyło się jak najpiękniejsza bajka.
Pokazał im Franek gniazdka w zaroślach, łowili ryby na wędkę. Nie złapali wprawdzie nic, ale samo
siedzenie nad rzeką było cudowne. Wszystko zresztą było cudowne — białe zawilce w mchu leśnym i
pierwiosnki nad strumykiem, i kotki wierzb, wypuszczających już liście, i ten prawdziwy,
najprawdziwszy bocian, siedzący na gnieździe na stodole Kalinowskich.
— To pan już nie wróci do miasta? — zapytała Zosia syna pani Kalinowskiej, bo przecież wiedziała, że
jeździł gdzieś po dalekim świecie i pracował w mieście.
— A nie. Gospodarkę sobie kupiłem, matkę sprowadziłem, po cóż ja do miasta? Chłop zawsze byłem
i chłopem mi najlepiej być. Oj, tęskni człowiek w mieście za wsią, tęskni, że strach! A już co my,
Kalinowscy, to do tej ziemi strasznie ciągniemy.
Zosia nie dziwiła się. Tak pięknie było we wsi nad rzeką!
Szybko mijały dni. Adaś opalił się na wiosennym słońcu, nabrał rumieńców. Pasł krowy z wiejskimi
dziećmi, nauczył się wiejskich piosenek. Dobrze mu tu było.
Święta
Prędko mijały dni nad brzegiem rzeki. Ani się dzieci opatrzyły, kiedy nadeszła sobota przed Falmową
Niedzielą.
— Kładź się, Adaś, kładź — poganiała pani Kalinowska — bo jutro trzeba po palmy lecieć.
— Pójdziemy nad jezioro, tam najładniejsze.
— A idźcie, gdzie chcecie, żebyście tylko na czas przynieśli.
— Przyniesiemy, przyniesiemy! — zapewniał Franek.
— To ty mnie zbudź, Zosiu, bo ja może zaśpię — niepokoił się Adaś.
— E, co masz zaspać! Polecimy raniutko.
69
Zdawało się Adasiowi, że ledwo przyłożył głowę do poduszki, a tu już Zosia ciągnie go za ramię.
— Wstawaj, śpiochu, trzeba iść!
Chłopczyk przetarł zaspane oczy i raźno wyskoczył z łóżka.
— No zbierajcie się, idziemy!
Szli szybko dróżką przez łąki, przez zarośla wiklin.
— O, tu są bazie!
— E, takie tam bazie — pogardliwie machnął ręką Franek. — Nad jeziorem to dopiero są ładne.
Adaś zadyszał się trochę, nim doszli do jeziora. Ale opłaciło się. Franek ciął kozikiem gałązki, na
których bielały duże, puszyste bazie.
— Jakie śliczne!
— Mówiłem ci, że tu najładniejsze!
— To ja pójdę z panią Kalinowską.
— A idź, jak chcesz. Ale jak byś został...
Franek zamilkł na chwilę i obejrzał się za siebie w krzaki, czy nie słyszą go przypadkiem mali
Stasiakowie, mozolący się nad jakimiś szczególnie upartymi witkami.
— Co by było, jak by został?
— Chodźcie tu trochę dalej, to wam powiem. Ale nikomu nie powiecie?
— Nikomusieńku, choćby kto nie wiem jak nas pytał. Franek z tajemniczą miną odciągnął ich za krzak
wikliny.
— No, to wam już powiem. Dziś Palmowa Niedziela, nie?
— No pewnie, że Palmowa Niedziela! Przecież dlatego zbieramy te bazie!
— No, widzicie! A co się dzieje w Palmową Niedzielę?
— Jak to co?
— A bo to jest tak: w Palmową Niedzielę to się skarby suszą.
— Skarby? Jakie?
— A wszelakie, różne! Gdzie tylko skarby pod ziemią są, to w samiućko południe suszą się na białych
chusteczkach, na słonku. Jak kto kiedy pieniądze pod ziemią zakopał albo co, to się dziś wszystko
pokaże. W ten jeden dzień w roku. I trzeba prędko but z nogi ściągnąć i za siebie przez tę chusteczkę
przerzucić — to już nie znikną i można wziąć.
70
— E, to pewnie bajdy — wydęła pogardliwie usta Zosia.
— Żadne bajdy! Stara Kulaska, ta, co po prośbie chodzi, to na własne oczy widziała.
— To czemuż nie wzięła, tylko po prośbie chodzi?
— Ano, bo akuratnie boso była, to jakże miała trzewikiem chustkę przerzucić! To się tylko
przypatrzyła, a akurat w kościele na południe dzwonili. Przedzwonili — patrzy, już nie ma nic. No, i
zaraz o tym opowiadała.
— A gdzie to było?
— Tego nie mówiła. Pewnie chciała na drugi rok sama przyjść i wziąć.
— To skąd wiesz, gdzie szukać?
— Najczęściej to po kępach skarby są. Powyżej wsi, na tej góreczce, jest na miedzy taka kępa.
Pewnikiem tam się będą suszyły, bo niby gdzie? To my już tam pójdziemy.
— A co zrobimy z tymi pieniędzmi? — zastanawiał się Adaś.
— Jak je będziesz miał, to pomyślimy — wtrąciła się Zosia. Była to rzeczywiście rozsądna uwaga i
Adaś umilkł, pośpiesznie drepcząc ku domowi, żeby oddać bazie pani Kalinowskiej.
— Ładne przynieśliście — pochwaliła. — No, to ja już idę, a wy się tu dobrze sprawujcie przez ten
czas.
Adaś tajemniczo mrugnął na Franka. Ten udawał, że tego nie dostrzega. Niby nigdy nic. Zajadał chleb,
jakby wcale nie wiedział o skarbach i Palmowej Niedzieli.
Do południa było jeszcze daleko, kiedy ruszyli ku kępie pod laskiem. Kępa była zwyczajna, ot, kupa
kamieni zebranych na polach w czasie orki.
— Tu?
— Tu.
— Ja się trochę boję,, Zosiu!
— Czego się boisz? Kamienie jak kamienie.
— A jak tu nagle ziemia eię otworzy i te pieniądze się pokażą, i...
— Nic się nie otworzy.
— A otworzy! — upiera! się Franek. — Chusteczka wyjedzie, a na chusteczce pieniądze. Tylko żeby
but prędko zdjąć.
71
— To ja już zdejmę — ofiarował się Adaś.
— Nie! Wtedy trzeba zdjąć, jak się już pieniądze pokażą. Bo inaczej to na nic. I lepiej nie gadajcie tyle,
bo nic z tego nie będzie.
Usiedli więc w milczeniu koło kępy i czekali. Nieznośnie dłużyły się minuty.
— Słuchajcie, czy dzwonią — szeptem odezwał się Franek. Nasłuchiwali tak pilnie, że aż im
dźwięczało coś w uszach, i nie
wiedzieli, czy to odgłos dzwonów, czy nie. Słońce świeciło jasno, nad polami śpiewały skowronki. Nic
nie wskazywało na to, żeby za chwilę miały się dziać czary i dziwy.
— Dzwonią!
Istotnie, teraz lekki wiatr przyniósł ze sobą dźwięk dzwonów bijących w odległym kościele. Adaś
zbladł i okrągłymi oczyma wpatrywał się uporczywie w szare kamienie.
Głos dzwonów przebrzmiał. Franek poruszył się zniechęcony.
— Nie ma nic...
Nagle poskoczył i schylił się.
— Jest!
W palcach trzymał zaśniedziałą, zabłoconą dwugroszówkę.
— To skarby? — z rozczarowaniem przeciągnął Adaś.
— Widać miały być i coś się stało — ten jeden tylko się pokazał.
— Ech, głupstwa pleciesz! Zgubił ktoś dwa grosze, przecież tu pole, to ludzie chodzą, i przeleżały pod
śniegiem całą zimę. Też skarby znalazł!
Franek nie był jednak przekonany. Starannie otarł dwugroszówkę o spodnie i włożył ją do kieszeni.
Adaś także nie był zupełnie pewny, czy dwugroszówka nie była przypadkiem cząstką skarbów.
— A w każdym razie dobrze, że choć dwugroszówka! Lepiej niż nic — pocieszał się w powrotnej
drodze.
Pani Kalinowska nadeszła z kościoła już dobrze po południu. Dała każdemu do przełknięcia jeden
kotek z święconej palmy, „żeby choroby nie było". Tak samo dała bazie krowom, a resztę zatknęła za
święty obraz w izbie.
72
— Żeby od pożaru chroniły, od choroby, od nieszczęścia, od wszelkiego złego — powiedziała.
Od poniedziałku po Palmowej Niedzieli czuło się już, że naprawdę zbliżają się święta. Pani Kalinowska
w wielkim szaflu rozrobiła wapno, dosypała do niego błękitnej farbki i malowała poczerniałe, pożółkłe
przez zimę ściany. Adaś strasznie palił się do tej roboty, ale okazało się, że to wcale nie tak łatwo.
Wapno chlapało z wielkiego pędzla na wszystkie strony, a na ścianie wychodziły brzydkie, nierówne
maźnięcia.
— Nie na ciebie ta robota, nie! — tłumaczyła mu dobrotliwie pani Kalinowska. — Zdaje się łatwo, ale
przecie umieć trzeba. Daj lepiej spokój, bo sobie ubranie zawalasz, a to bieda potem z wapna czyścić.
Ot, podwórko posprzątać to byście mogli.
Poszli więc z Zosią i Frankiem sprzątać. Trzeba było najpierw w pobliskiej brzezinie wyciąć witki,
porobić z nich miotły, pięknie pozamiatać. Pozbierali starannie wszystkie trzaski, jakich przy rąbaniu
drzewa wyrosły pod stodołą całe stosy. Pousuwali śmieci, ułożyli porządnie żerdki, wysypali piaskiem
placyk przed stodołą. Aż ich pan Kalinowski nie mógł się dość nachwalić.
— Z miasta, a patrzcie, jak to do wsiowej roboty zdatni! — pokiwał z podziwem głową. Adaś
poczerwieniał z zadowolenia i palił się do wszelkiej roboty podłażąc wszystkim pod ręce, aż mu
wreszcie pani Kalinowska wynalazła zajęcie.
— Ja sobie ciasto rozczynię, a wy kraszanki zróbcie. Zawołam Marcysię od sąsiada, to wam pokaże,
jak się robi.
Okazało się, że barwienie jajek nie jest też taką prostą sprawą, jakby się zdawało. Pewnie, że to nie
żadna sztuka iść w mieście do sklepu, kupić farb i pomalować jajka. Tu trzeba było iść z nożem i
motyką i nakopać korzeni tarniny. Odwarem z tarniny i cebuli barwiło się jajka.
Potem paliło się wielki ogień w piekarskim piecu. Pani Kalinowska drewnianą kociubą wygarniała z
pieca żar i kładła na rozpalonych kamieniach wnętrza okrągłe kołacze i wielkie bochny żytniego
chleba.
Minęły szybko świąteczne dni, minął lany poniedziałek i wnet już trzeba było wracać do domu, do
Anki, do Ignasia.
73
Powrót
Kiedy Zosia i Adaś wrócili ze wsi, miasto wydało im się dziwnie szare i smutne.
— Oj, popatrz, Zosiu, jak to podwórko wygląda — przedtem wydawało mi się całkiem inne.
— Przedtem... przedtem nie wiedzieliśmy przecież, jak wygląda wieś.
Istotnie podwórko było szare i smutne, w blaskach wiosennego słońca wydawało się jeszcze
brudniejsze i smutniejsze, niż było w rzeczywistości. Odrapane mury kamienicy wyglądały jak ro-
baczywe. Jeszcze bardziej raził zapach kuchenny unoszący się z pootwieranych na ganki drzwi. Weszli
w ciemną klatkę schodową. Wionęła na nich wilgoć i chłód.
Cicho szli na górę po skrzypiących schodach. Anki jeszcze nie było. Otworzył im uradowany Ignaś.
— Już jesteście! Dlaczegoście nie napisali? Byłbym wyszedł na dworzec.
— Chcieliśmy zrobić niespodziankę — powiedziała Zosia i rozejrzała się po pokoju, jakby była tu po
raz pierwszy.
— Jak tu się zmieniło! — stwierdził zdziwiony Adaś.
Ale naprawdę nie zmieniło się nic. Był to ten sam mały, ciasny pokoik na poddaszu, w którym
mieszkali od lat. Małe okienko wychodzące na podwórko wpuszczało niewiele światła.
Podłoga była miejscami popróchniała, ściany brudne, pełne plam.
— Smutno — powiedziała jeszcze Zosia. Tak, teraz wydawało im się tu wszystko brudne i smutne,
kiedy zobaczyli, że może tyć inaczej. Ze może ciepły wiatr wiać nad zieleniejącymi polami, że może
szemrać i szumieć błękitna woda rzeki, że w ogródku pod oknami mogą wyłazić z ziemi czerwone
pędy piwonii i listki nagietek. Że w chacie może pachnieć świeży chleb i na białych, czystych ścianach
mogą wisieć obrazy.
— Oj, jacy się wielcy państwo znaleźli! — zadrwił Ignaś. — Na trzy tygodnie wyjechali i już im się
wszystko nie podoba!
— Wcale nie, Ignasiu — tłumaczyła Zosia. — Ale odzwyczailiśmy się, tam jest całkiem inaczej.
74
— No, opowiecie potem o wszystkim, zaraz zrobię herbaty. Pewno jesteście głodni. Zaraz skoczę po
chleb, bo nic nie ma.
— Nie trzeba, nie przynoś. Przywieźliśmy różne rzeczy od pani Kalinowskiej.
Zosia rozpakowała tobołek i położyła na stole okrągły bochenek czarnego chleba, biały serek,
porcelanowy garnuszek pełen żółtego masła i kołacz, ostatni kołacz świąteczny, który pani Kalinowska
schowała na drogę dla dzieci.
— A tam co jeszcze masz?
— To dla Anki! Pani Kalinowska to sama tkała. To kapa na łóżko albo może być na stół. To lniane.
Ignaś nie bardzo interesował się piękną tkaniną. Więcej zajął go chleb, którego wielką kromkę ukrajał
sobie i nasmarował świeżutkim masłem.
— Pycha! To wyście tam zawsze zajadali takie dobrości? Zosia zawstydziła się. Prawda, przecież
przez ten cały czas
brat siedział tu w mieście i na pewno były tu te same wieczne braki i kłopoty co zawsze.
— W czasie wakacji to ty musisz tam pojechać. Pani Kalinowska powiedziała, że zawsze będzie się
cieszyła, jak ktoś z nas przyjedzie.
— No, do wakacji jeszcze daleko. Może mi się uda dostać na kolonie.
Na chwilę zamilkli jedząc chleb z masłem i serem. Ale Zosia wciąż rozglądała się po pokoju i jakaś myśl
nie dawała jej usiedzieć spokojnie.
— Ty się, Ignaś, nie śmiej, ale tu naprawdę jest bardzo brzydko. Może by co dało się na to poradzić...
— Cóż poradzisz? Przeprowadzisz się do pałacu?
— Po co do pałacu? Można by i tu jakoś urządzić inaczej... Ignaś nie miał sam pomysłów, ale kiedy,
ktoś podał projekt,
to zapalał się do niego. Majstrować lubił, a robota paliła mu się w rękach.
— A wiesz, że może by się i dało. Tylko co i jak?
W tej chwili rozległy się kroki na schodach. To wracała Anka. Powitania i opowiadanie o tym, jak to
było u pani Kalinowskiej,
75
przerwały ?? ??3? niemal wieczór projekty odnowienia mieszkania. Ale w końcu zeszło i na to. Anka
zgodziła się chętnie.
— Tylko
wiecie przecież, że ja nie mam czasu na nic. Róbcie
sobie sami, co chcecie. Ja przez ten czas, co was nie było, zaoszczędziłam parę gr0SZy( to wam dam.
Zosia rzuCija się si0strze na szyję.
Moja ^łociutka, moja kochana, nam wcale nie trzeba dużo. Zobaczysz, jak my tQ wszystko
wymyślimy, urządzimy!
Dobrze> dobrze, tylko mnie nie zaduś! — śmiała się Anka. — I juz teraz spać, bo Adasiowi oczy się
kleją!
Położyli sję; ale Zosia długo nie mogła usnąć. Myślała, rozważała, co zrok}^ żeby ich pokoik wyglądał
jakoś inaczej.
Rano zertyała się szybko, ale i tak trzeba było odłożyć wszystko do powr0tu Ignasia ze szkoły. Dopiero
wtedy można było rozpocząć Obr9dy i policzyć
co można zrobić za te pieniądze, które im dała ??^?
Teraz pr^ez kilka dni dzieci pracowały w pocie czoła. Okazało się, że to nje jest tak łatwo, jak się
zdawało.
Zosia miąja czerwone placki na kolanach, nim zdołała powlec jasnym pokostem podłogę. Ale
wyglądało teraz inaczej. Ignaś z mozołem wybielił ściany glinką. Nie było to tak ładne jak farba, którą
malowali ściany malarze, ale przecież było czysto i jasno e» 0 nic więcej nie chodziło.
Wymyli szyby, polakierowali ramy okienne. Zosia przykryła stół lnianą tkaniną od pani Kalinowskiej, a
Ignaś postarał się o gliniany Wazonik i postawił na stole pęk pierwiosnków, po które powę^rował
daieko za miasto.
No, wadzisz, ze nje potrzeba wcale żadnego pałacu — przecież tu jest teraz ślicznie!
W całej kamienicy wiedziano o nowych porządkach w pokoju na poddasz^ Pierwsza przybiegła
Helenka i z otwartą ze zdumienia buzią stanęła w progu.
— °JeJ- Jak tu ładnie!
Za Heleną przySzii inni. Starannie wycierali nogi przed drzwiami, b0 każdemu rzucało się w oczy, że
podłoga jest świeżo pomalowana j ??^ jej nie chciał pobrudzić. Wchodzili, rozglądali się, dziwili.
76
- Kupę pieniędzy musiało to was kosztować — westchnął rudy Wicek.
— Kosztować, kosztowało, ale się przecie opłaciło tych parę złotych.
Więc znów dziwili się wszyscy, kiwali głowami, zaglądali w każdy kąt.
— Jej, jej, strach tu będzie teraz przychodzić, żeby czego nie powalać — zażartował Geniek od
dozorcy.
— Ja ci dam powalać! Teraz tu już zawsze będzie porządek — pochwaliła się Zosia.
I rzeczywiście, teraz łatwiej było utrzymać porządek w pokoju. Przedtem rozpacz brała, kiedy się
spojrzało na popaczoną podłogę, nie chciało się myć szyb, bo i tak tkwiły w brzydkich, oblaz-łych z
farby ramach. A teraz pokój jaśniał i lśnił. Ile razy Anka wracała z fabryki, już w drzwiach uśmiechała
się — tak tu było miło i przytulnie.
Pani piekarzowa, mimo swojej tuszy, wdrapała się po schodach i podziwiała, co dzieci potrafiły zrobić.
A potem wróciła do siebie na dół i przysłała za chwilę przez Joasię, służącą od pana doktora, ładną
haftowaną serwetkę na komodę i obrazek na ścianę. Ignaś ostrożnie wbił gwóźdź w sam środek
ściany i powiesił obrazek. Odstąpił o parę kroków i podziwiał swoje dzieło.
— Patrzcie! Nieładnie?
Rzeczywiście było ładnie. Obrazek przedstawiał białe brzozy na wzgórku.
— A to nam będzie przypominało wieś — ucieszyła się Zosia. — Adasiu, tamte brzozy koło kępy,
gdzieśmy szukali skarbów, to na pewno są takie same jak te.
— Może — westchnął Adaś. Przypomniało mu się teraz pachnące ciepłe powietrze, jakie płynęło
przez pola owej Palmowej Niedzieli. Poskoczył ku oknu i otwarł je szeroko.
— Jak tu inaczej pachnie — westchnął.
— Chciałeś, żeby pachniało jak na wsi? Trudno, tego już nie będzie, tego nie zmienisz żadnym
pokostem ani żadną glinką.
— Nie narzekajcie. I tak jest zupełnie inaczej.
Teraz dopiero poczuli i zrozumieli, że inaczej żyje się w ich pokoju, odkąd stał się ładny. Jakoś lepiej
się Ignasiowi odrabiało
77
lekcje, kiedy nie miał przed oczami odrapanych, brudnych ścian. Zosi Weselej było gotować obiad,
kiedy widziała, ile się zmieniło dzięki iCn w}asnej pracy.
^e najbardziej puszył się Adaś. Zwoływał po kolei wszystkich, Seby obejrzeli pokój. Raz nawet udało
mu się zaciągnąć na górę pana dozorcę.
Prawda, jak u nas jest ładnie? — pytał z dumą, a pan dozorca kiwał głową i dziwił się tak samo jak
wszyscy.
Imieninv
J aki to jutro dzień? — zapytał Ignaś zastanawiając się nad datą wyCieczki szk0inej.
Anka podniosła znad szycia głowę i spojrzała na kalendarz. Ale me odpowiedziała. ^o się stało? -^ic...
Jutro imieniny mamy.
MllcZenie zaległo pokój. Prawda, przecież mamie było Stanisława na imję_ Dawniej, kiedy matka żyła,
jakoś nie myślało się o imieriinacn_ Był to taki sam dzień, jak każdy inny. Ale teraz, kiedy jej juz nje
kyj0 z nimi, wydało im się to niezmiernie ważne, 2e właśnie następnego dnia są jej imieniny.
Anka wzięia w rękę fotografię matki. Tę samą, przed którą kiedyś przyrzekała uroczyście samej sobie,
że nie da rodzeństwa w obcę ręCe> ze wszystko zrobi, żeby siostrze i braciom zapewnić ognisko
domowe i możność życia. Z fotografii patrzyły dobre, mądre 0czy matki w drobnej, przywiędłej
twarzy.
Ancę jZy napłynęły do oczu. Jak to już strasznie dawno — choć nje Upłynął przecież jeszcze nawet rok
od owego dnia, kiedy szli za pogrzebem.
~~ y- pamiętasz, jeszcze dawno, dawno, to raz byli u nas na i?i??i*i??? goście i stryj przysłał wtedy
szal, prawda? ^aki szal? — zainteresował się Adaś.
¦{¦'y, Adasiu, nie pamiętasz, byłeś wtedy całkiem malutki... mo2e nawet nie było cię jeszcze na
świecie... — przypomniała
78
sobie Anka. — Wtedy tatuś zaprosił gości, a stryj przysłał prezent, taki jedwabny szal.
Urwała. Przypomniało jej się, jaka wesoła, rozbawiona była jeszcze przed śmiercią ojca, przed
najcięższym okresem życia, który wyrył tyle zmarszczek na twarzy matki.
— Wiesz co, Anka... — zaczęła niepewnie Zosia.
— Co?
Ale Zosia umilkła. Tak trudno było powiedzieć to, co czuła, to, co czuli wszyscy troje! Na schodach
rozległy się głosy.
— Co ja mam z tym Genkiem, moja pani, t® nie do wytrzymania! Nieusłuchane chłopaczysko, że
strach! Jak tak dalej pójdzie...
To pani dozorcowa myła schody i przy tej okazji rozmawiała z którąś z lokatorek. Jak zawsze
wyrzekała na swego syna łobuza. Ale wszyscy w pokoju na poddaszu równocześnie pomyśleli to
samo:
— Na nas już nawet gniewać się nie ma kto. Już nie posłyszymy głosu matki, choćby karcącego
surowo.
Ale matka przecież nigdy na nich nie wyrzekała. Umiała jednym słowem, jednym uśmiechem załatwić
wszystkie spory i zadrażnienia. Wtedy, kiedy żyła, jakoś tego nie spostrzegali. Dopiero teraz
zrozumieli, jaka była ich matka, cicha, zapracowana, całym sercem kochająca.
Nie mówili o tych sprawach. Zbyt to było i ciężkie, i trudne. Ale każde myślało o tym nieraz. Może
oprócz Adasia, który był za mały, żeby wiele rzeczy móc pamiętać i rozumieć.
Najdotkliwsze wyrzuty sumienia dokuczały Ignasiowi. Przypomniał sobie tyle rzeczy, których żałował,
a które były nie do odrobienia. Jak w zabłoconych butach wchodził do mieszkania i na czysto
wyszorowanej przez matkę podłodze zostawały brudne ślady. Jak niegrzecznie odpowiedział, kiedy
matka gniewała się, że nie wraca ze szkoły wprost do domu. Jak łaził po płotach, drąc ubranie, a
matka musiała potem długo w nocy ślęczeć przy kopcącej lampce i cerować — choć oczy miała słabe i
wcześnie rano musiała się zrywać, żeby biec do fabryki. Jak żywe stały
79
teraz przed nim dobre, siwe, zaczerwienione z wysiłku oczy
matki.
__ jgjc mogłem, jak mogłem! — powtarzał sobie w duchu. —
Gdyby to tak wiedzieć, móc zacząć jeszcze raz od początku. Gdyby śmiefć matki to był tylko jakiś
okropny, zły sen — jakże inaczej zachowałby się po przebudzeniu.
Ale to nie był sen i nie dało się cofnąć czasu. Wszystkie winy wobec r^atki pozostały nieokupione i
trudno o nich zapomnieć.
__ Co my zrobimy mamie na imieniny? — zapytał niefrasobliwie Adaś, którego znudziło to długie,
poważne milczenie rodzeństwa.
Prawd9 — można jakoś uczcić dzień imienin matki. Że też nie przyszło to żadnemu z nich do głowy
wtedy, kiedy matka żyła, kiedy tfiożna było przyjść, złożyć życzenia, ofiarować coś, co byłoby
dowodem troskliwej pamięci.
__ pójdziemy na cmentarz — powiedziała cicho Anka.
__ To ja wstąpię do naszego ogrodnika — wtrąciła żywo Zo-
sja# __ Obiecał mi kiedyś, że jak narcyzy zakwitną, to mi da.
A już przecież kwitną.
Cicho kładli się spać, zajęci jedną myślą, o matce. Lampa
zgasła.
__ Adasiu, pamiętasz tę bajkę o matce, co szukała dziecka.
__ O tych oczach i włosach?
— Tak-
•__ To w tej książce Andersena, prawda? — przypomniała sobie
Anka.
I okazało się, że wszyscy znają bajkę. O tym, jak umarło
dziecko i matka poszła je wypraszać u śmierci. I oddała swoje
piękne włosy, i oddała oczy, żeby tylko odzyskać dziecko. Jakoś
zupełnie inaczej teraz rozumieli tę bajkę. Rozumieli, że mówi
ona o każdej matce — autor chciał powiedzieć, że matka dla
swego dziecka gotowa jest do największych ofiar, największych
poświęceń.
__ Smutna bajka! — powiedział sennie Adaś i za chwilę usłyszeli ieg° równy, głęboki oddech. Spał.
__ ? wiesz... — zaczęła znów Zosia, ale Ignaś zaprotestował.
__ gpijmy! Trzeba jutro wcześnie wstać.
80
''¦-< 2-
Obie dziewczynki wiedziały, że Ignasiowi wcale nie chce się tak bardzo spać, ale nie chce, żeby
mówiły o matce. Zbyt go to wzruszało, a wstydził się łez napływających do oczu, choć w ciemności nie
mogły ich widzieć.
Leżeli więc cicho aż do zaśnięcia. Rano pierwsza zerwała się Zosia.
— Wstawajcie! Patrzcie, jaka cudowna pogoda!
Rzeczywiście, niebo było błękitne, bez jednej chmurki, a ciepły wiatr podnosił białą firankę. W taką
pogodę łatwiej jest wstać, senność mija szybko.
— Prędko, prędko, po drodze jeszcze wstąpimy do ogrodnika.
Adaś cieszył się, że pojadą tramwajem. Na cmentarz było daleko i choć starsze dzieci
przespacerowałyby się z przyjemnością, ze względu na Adasia trzeba było jechać tramwajem. A
tramwaj to była dla Adasia wielka przygoda, mimo że już przecież jechał raz koleją do pani
Kalinowskiej.
Ogrodnik gderając i mrucząc dał Zosi spory pęczek narcyzów, a kiedy się dowiedział, o co chodzi,
wygrzebał parę krzaczków rozkwitłych bratków i wręczył dziewczynce. ' ¦***¦ Tamto zwiędnie, a
bratki będą kwitły — powiedział. — Tylko jak wy to posadzicie, pożal się Boże!
— Posadzimy, posadzimy — śmiała się Zosia. — Przecież widzieliśmy, jak pan to robi.
. — Nie to samo widzieć — a samemu robić. Nie za głęboko, ale żeby korzonki całe przykryć ziemią,
dołek porządnie wykopać, nie byle jak — pouczał ogrodnik.
Ale to wszystko Zosia wiedziała już dawno. Podziękowała pięknie i wybiegła.
— No, a teraz do tramwaju!
Przez cmentarny mur zwieszały się okryte młodymi listeczkami gałęzie. Na wysypanych piaskiem
alejkach nie było niemal nikogo. Na grobach kwitły pierwiosnki, bratki, narcyzy. . — Jak tu ładnie! A
tam ptaszek śpiewa, słyszycie?
— Pewnie gniazdko tu ma!
— Gniazdko na cmentarzu?
— A czemu nie? Cicho tu jest, spokojnie, to mu dobrze. Słyszysz, jak śpiewa?
6 — Pokój na poddaszu
81
Ptak zanosił się radosnym kląskaniem, szeleściły cicho listki na brzozach. Dzieci mówiły ściszonym
szeptem, tak tu jakoś było uroczyście mimo wiosennej wesołości.
Grób matki był daleko, w odległej części cmentarza, poza alejkami, przy których wznosiły się
grobowce z marmuru i piaskowca. Zabłądzili, takie wszystkie kwatery były do siebie podobne.
Wreszcie doszli.
Grób mamy stał samotny i opuszczony pomiędzy innymi grobami. Nie byli tu od pogrzebu dziadka
Helenki. Nie było jakoś czasu, nie pomyśleli o tym. Przykro uderzył ich widok żółtej gliny, na której
leżały zrudziałe gałązki jodłowe.
— Na tamtych grobach tyle kwiatów — powiedział Adaś i dziewczynki odczuły to jako wyrzut. Tak,
ich wina, zapomniały o tym, żeby, gdy się zaczęła wiosna, zająć się jak należy grobem mamy.
— To nic, zaraz wszystko urządzimy — zakrzątnął się Ignaś, który zauważył drgnięcie ust Anki. —
Dawaj, Zocha, te bratki!
Posadzili na grobie mamy krzaczki bratków. Delikatne, aksamitne płateczki zabłysły kolorami na żółtej
glinie.
— Patrzą jak oczka — zauważył Adaś, i Zosi natychmiast przypomniała się bajka, o której mówili
wieczorem. Tak, ten jeden krzaczek ma kwiaty bladoniebieskie jak oczy mamy.
— To nasz prezent na mamy imieniny, prawda? — cieszył się Adaś. Tak, Adaś był malutki. Słabo
pamiętał matkę, a ojca wcale. Nie odczuwał swojego sieroctwa tak boleśnie jak oni. Zaraz też zajął się
oglądaniem kwiatów na innych grobach, a potem z zadartą głową śledził drozda na drzewie.
A oni długo stali w milczeniu nad ukwieconym grobem. Nie było o czym mówić — ale wiedzieli, że
myślą o jednym. O mamie, której już nie ma. O tym, że mogli być dla niej lepsi wtedy, kiedy żyła. Ale
że tego nie da się już odrobić, że już nigdy nie będą jej mogli powiedzieć, jak bardzo ją kochają, jak
bardzo są jej wdzięczni za wszystko, co dla nich zrobiła, jak bardzo żałują tylu, tylu rzeczy.
— Musimy tu częściej przychodzić. Trzeba posadzić jakiś krzaczek albo coś, żeby rosło przez cały rok.
— Ja zapytam ogrodnika, on poradzi.
82
Znów umilkli. Ale nadszedł Adaś i zaczął nudzić.
— Chodźmy już. Już wszystko widziałem.
Zosia chciała ofuknąć braciszka, ale się powstrzymała. Cóż un może rozumieć, za mały jest. Dopiero
kiedy podrośnie, zrozumie, że matka była tym człowiekiem, który go kochał najbardziej na świecie, i
że już nigdy, nigdy nie znajdzie się nikt, kto by go kochał tak jak matka.
Szofer
Ignaś nie spieszył się. Szedł ulicą wolniutko i myślał o tym, co mu powiedział w szkole Janek Rudawski.
Oczywiście chodziło o gołębie. Gołębie Janka znane były w całej szkole. Wiadomo było, że Janek nie
myśli o niczym innym tylko o swoich pawikach, sercatych, newkach, i jak się tam one nazywają. Janek
potrafił upatrzyć sobie gołębia na drugim końcu miasta i nie miał spokoju, póki nie udało mu się go
zdobyć. Często spóźniał się do szkoły, bo akurat wydarzył się jakiś kłopot z gołębiami. Kiedy się szło
do Janka na odległą maleńką uliczkę, wiadomo było, że nie należy go szukać w domu. Stał na
podwórku z zadartą głową i śledził, jak stadko ptaków lata wysoko, zataczając kręgi nad domami.
A teraz Janek sprzedawał swoje gołębie. Wszystkie. Kupowane przez lata, zdobywane z największym
trudem.
— Przeprowadzamy się. Tam nie wolno gołębi trzymać, wielka kamienica i okropnie porządna, ojciec
dozorcą będzie.
Janek mówił to wszystko spokojnie, ale usta mu drgały. Koledzy słuchali zdumieni. Jakże to, Janek
Rudawski bez gołębi? Nie mieściło im się to w głowach.
— Już wczoraj posprzedawałem, została mi para tych pawików, co to ci się wtedy tak podobały.
Może byś je wziął?
— Nie mam pieniędzy — powiedział Ignaś.
— Dużo nie chcę. I skredytuję ci. Jak będziesz miał, to oddasz. Żal mi byle komu sprzedawać.
Ignaś przypomniał sobie żywo, jak wtedy, kiedy odwiedził Janka, napuszony gołąb łaził po krawędzi
dachu z nastawionym półkolisto ogonem, jak gruchał śmiesznie, jak spoglądał w dół
83
okrągłym, zabawnym oczkiem. Jakby to dobrze było mieć taką parkę! Tylko gdzie je trzymać? Dozorca
na pewno nie pozwoli. I właściwie — przecież coś zapłacić będzie trzeba, a skąd wziąć pieniądze? To
nic, że Janek chce dać na kredyt. Bo w końcu i tak trzeba będzie zapłacić.
Tak był zamyślony, że nie bardzo wiedział, co się koło niego dzieje. Niedbale przyciskał łokciem książki
i zeszyty.
Wtem tuż nad uchem usłyszał jakiś okrzyk. Ryknęło auto i wtedy dopiero chłopak zdał sobie sprawę,
że trąbiło już tak od chwili. Uskoczył w bok — i przeraził się. Wielki, ciemny przód samochodu dotknął
niemal jego ramienia, gwałtownie skręcił w bok, rozległ się łomot i brzęk.
— Smarkaczu, jak chodzisz! — krzyknął szofer.
I wtedy dopiero Ignaś zrozumiał, co się stało. Szedł niewłaściwą stroną, podlazł wprost pod
samochód. Kierowca skręcił w ostatniej chwili — i auto wpadło na latarnię narożną, wskoczyło na
chodnik i zatrzymało się dopiero uderzywszy w oszklone drzwi sklepu. Cały chodnik zasłany był
odłamkami szkła.
Od razu zaczęli się gromadzić ludzie. Ze sklepu wypadła blada jak płótno kobieta i zaczęła wygrażać
szoferowi pięściami.
— Jak jedziesz! Patrzcie państwo, na chodnik się wpakował, caluteńkie szyby na nic!
— Chłopca się jeszcze czepia!
— Szczęście, że nikogo na chodniku nie było! Zabiłby na miejscu!
— Cała ulica ich! Co ich tam obchodzi, że kogo przejadą! Ludzi zbierało się coraz więcej. Szofer
wysiadł z uszkodzonego
auta i ocierał twarz rękawem. Odłamki szkła z wybitej szyby skaleczyły go lekko w policzek. Płynęła
wąziutkim pasemkiem krew.
— Jak kto ślepy, to pod kościół, a nie autem kierować!
— Byłby chłopaka przejechał!
— Gdzie policja? Policjanta wołać, niech protokół spisze!
— Nauczyć trzeba takiego, jak ma jeździć!
Przerażony Ignaś stał. poza kręgiem tłumu. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Rozgniewane kobiety
wygrażały pięściami szoferowi.
84
— Prawo jazdy odbiorą, skończy się kawalerska jazda! — powiedział ktoś.
— Chłopak pod maszynę wlazł — próbował się tłumaczyć szofer.
— Ale, akurat! Ile nas tu jest, to poświadczymy, jak było! Chłopak nic nie winien. Szedł sobie
zwyczajnie, a tu ani sygnału, ani nic.
Ignaś nie rozumiał, co się dzieje. Przecież to wszystko nie była prawda. Czy podejść i powiedzieć, że to
on winien, a nie szofer.
W tej chwili dostrzegł granatowy mundur zbliżającego się policjanta i przeląkł się. Tłum zafalował,
ludzie zaczęli podbiegać do policjanta. Nikt nie pamiętał o Ignasiu.
„Pójdę sobie" — pomyślał chłopak i schylił się po rozsypane książki. Zerknął jeszcze za siebie. Szofer
stał przed policjantem, czerwone pasemko krwi sączyło mu się po policzku, policjant spisywał coś w
swojej książeczce, a z tłumu padały nieustanne okrzyki i wyjaśnienia. Ignaś przyśpieszył kroku. A nuż
go jeszcze zawołają, zaczną pytać. Kto wie, może trzeba będzie zapłacić za szybę, za latarnię, za
uszkodzenia auta. Skąd on na to wszystko weźmie pieniędzy? Lepiej już odejść.
Z początku szedł normalnym krokiem, ale im było dalej od miejsca wypadku, tym bardziej się śpieszył.
W kcńcu już biegł.
I taki zadyszany, zmęczony wpadł do domu.
— Co się stało? — spytała Zosia.
— Nic.
Usiadł przy stole i próbował jeść, ale barszcz nie przechodził mu przez gardło. Teraz dopiero
przeżywał z całą wyrazistością wypadek. Wielki, czarny przód auta był tuż-tuż, przecież gdyby szofer
nie skręcił w ostatniej chwili, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Pogotowie, szpital, a kto wie, czy
nie gorzej jeszcze. A teraz Ignaś siedzi sobie spokojnie w domu i je obiad — a tam szofera pewnie
odprowadził policjant do więzienia. Przecież wszyscy świadczyli przeciw niemu, tak jak zresztą
najczęściej bywa przy podobnych wypadkach ulicznych. Zawsze winien jest szofer, rowerzysta,
tramwajarz, a ludzie nie zastanawiają się nad tym, czy wypadku nie spowodował przechodzień.
35
Ignaś odłożył łyżkę.
— Co to, nie będziesz jadł?
— Jakoś mi się nie chce... .
Rozłożył zeszyt i zabrał się do zadania. Ale i to nie szło. Nie mógł skupić uwagi — wciąż wypływała
przed oczyma blada, skrwawiona twarz szofera, wzburzony tłum, rozwalone drzwi sklepu. No, i
wreszcie policjant, skrzętnie zapisujący zeznania w dużym notesie.
Westchnął. Co właściwie należy zrobić? A może i jego tam już szukają? Ale chyba nie znajdą? To było
w obcej dzielnicy, nikt go tam nie zna. Ot, powiedzą, że chłopiec i już. Mało to chłopców o tej porze,
kiedy się kończą lekcje w szkołach, chodzi po mieście. A nawet jakby spytali, to można się nie
przyznać. Nikt tam na niego nie zwracał specjalnej uwagi, szofer był zbyt wstrząśnięty wypadkiem,
przechodnie interesowali się szoferem i wybitą szybą, a nie nim, istotnym sprawcą wypadku.
— Mogę spokojnie zabrać się do lekcji — powiedział sobie chłopak, ale jakoś to nie szło. Twarz
szofera, brzęk wylatujących szyb, wszystko to było zbyt żywe i natrętne, żeby można się było zająć
czymś innym.
Zosia i Adaś niewiele zwracali uwagi na brata. Ale Anka po powrocie do domu od razu zauważyła, że
coś jest nie w porządku.
— Masz jakie zmartwienie?
Ignaś zastanawiał się chwilę. Powiedzieć czy nie? Ale zbyt mu ciążyło na sercu przedpołudniowe
wydarzenie. Opowiedział. Anka zerwała się z miejsca..
— Musimy zaraz iść do komisariatu! Opowiesz wszystko, co i jak było.
Ignaś zbladł. Do komisariatu? Ale Anka miała rację. Ręce mu trochę drżały, kiedy brał z wieszaka
czapkę.
— Nic się nie bój, śmiało mów, przecież tamtemu prawo jazdy mogą odebrać, do kryminału
wpakować!
Szli w milczeniu. Pod Ignasiem nogi się uginały. Marzył, że się stanie coś takiego, że nie dojdą do tego
komisariatu. Niechby go lepiej auto przejechało.
— To tu — powiedziała spokojnie Anka.
86
Weszli. Ignasiowi tańczyły przed oczyma czarne cienie, nie dostrzegł nawet dyżurnego przodownika.
— W jakiej sprawie?
Anka szturchnęła brata, ale Ignaś nie mógł z siebie słowa wydobyć. Wyręczyła go więc.
— My w sprawie tego wypadku z autem na ulicy Szerokiej. Brat zeznanie chciał złożyć.
Przodownik uważnie przyjrzał się chłopcu i wydobył z szuflady czysty arkusz papieru. Zanotował imię,
nazwisko.
Ignaś opanował się już i drżącym, ale wyraźnym głosem opowiedział wszystko. Jak myślał o gołębiach
Janka i wcale nie uważał. Jak szofer trąbił, jak chciał go wyminąć. Pióro biegało po papierze,
przodownik wypytywał o szczegóły. Potem telefonował gdzieś.
— No tak, to się zgadza, szofer zeznał to samo. Ale świadkowie jakoś inaczej mówią.
Ignaś jeszcze raz powtórzył, jak to było, jak ludzie zebrali się i krzyczeli na szofera, choć ten nie był
winien.
Wreszcie przodownik powiedział, że mogą sobie pójść. Dziwnie lekko i dobrze było Ignasiowi na
sercu. Jaka ta Anka mądra! I przecież właściwie od początku trzeba było tak zrobić — podejść do
tamtego policjanta na ulicy i powiedzieć, że szofer mówi prawdę. I że to on, Ignaś, winien. Choć tak
naprawdę to właściwie winne były gołębie Janka Rudawskiego.
W trzy dni potem przyszedł szofer. Widocznie w komisariacie dali mu adres Ignasia. Przez policzek
biegła mu czerwona, wąska kreska — ślad wypadku. Szofer podał Ignasiowi rękę jak dorosłemu
człowiekowi.
— Morowiec jesteś, choć po ulicy chodzić nie umiesz. Ja mam żonę, czworo dzieci, żebyś się nie był
zgłosił, prawo jazdy by mi odebrali, a wtedy — choć z mostu do rzeki skacz! A tak, to kłopoty są, ale
już nie to. Morow,iec jesteś.
Bardzo miły był ten szofer. Siedział dosyć długo i rozmawiał z dziećmi. Opowiadał, jak to się jeździ
autem. A na pożegnanie powiedział Ignasiowi:
— Ja mam postój tam, na Szerokiej. Jakbyś się chciał przejechać, to przyjdź!
87
Nowe mieszkanie
Już od dłuższego czasu chodziły pe kamienicy te wieści, ale dzieci jakoś nie zwracały na nie uwagi.
Toteż Anka osłupiała, kiedy pani piekarzowa zaczepiła ją pewnego dnia na schodach!
— No i co, wyprowadzacie się, czy jak? Anka nie zrozumiała, o co chodzi.
— Dlaczego się mamy wyprowadzać?
— Nie wiesz to? Piętro podnoszą, 'oba te pokoje pod dachem będą burzyć.
— Burzyć?!
— A jakżeś chciała, jakby mogli budować? Zapytaj dozorcy, to ci powie.
Anka pośpiesznie zbiegła na dół. Pan dozorca tylko pokiwał głową.
— A jakże, budują jeszcze jedno piętro. Gospodarz się namyślał, namyślał, już się zdawało, że z tego
nic nie wyjdzie, aż się i namyślił. Co mu te dwa pokoiki, piętro buduje, parę mieszkań sobie zrobi, za
czynsz zaraz więcej wpłynie.
Wszystka krew zbiegła Ance z twarzy. Głucho wyszeptała:
— A my?
— No cóż, wyprowadzić się trzeba będzie. Jeszcze macie czas, to wam nie mówiłem, po co się macie
trapić. Gadałem z gospodarzem, żeby to jakoś załatwić — ale cóż, żadnego mieszkania wolnego nie
ma. Musicie sobie poszukać, wy i ta mała owocarza.
— Helenka!
— A tak, Helenka jej przecie. To już ja nic nie poradzę — mćwił pan dozorca i pilnie patrzył gdzieś w
bok, żeby nie widzieć, jak usta Anki drżą żałośnie, jak się jej trzęsą ręce.
Odwróciła się i wolno poszła na górę.
Cicho skrzypnęły drzwi pokoiku. Ich własnego pokoiku. Tyle czasu tu mieszkali, tyle złego i dobrego
przeżyli, a teraz trzeba się będzie wyprowadzić.
Rodzeństwa nie było. Zosia poszła ź Adasiem na spacer, Ignaś gdzieś pobiegł do kolegi. Anka usiadła
przy stole i patrzyła na czysto wybielone ściany, na obrazek z brzozami. Jakże to możliwe, że niedługo
ten pokój nie będzie należał do nich? Że trzeba
84
będzie rzucić to wszystko, zostawić sąsiadów, których się pozn?ło tak dobrze — w chwilach smutku i
radości. Już się nie spotka na schodach grubej pani Matyldy, nie zadzwoni cienki głos panny Joasi od
doktora, nie będzie się słyszało z podwórza znanych głosów dzieciarni.
Zadudniły prędkie kroki po schodach. Wracali Adaś i Zosia.
— Anka, jaka ładna pogoda! Mówię ci, w parku to aż... Zosia zatrzymała się w rozpędzie.
— Co się stało, Anka?
— Nic. Musimy się wyprowadzić.
— Wy-pro~wa-dzić? — przeciągnęła zdumiona Zosia.
— Ja się nie wyprowadzę — oświadcz3^ł Adaś z taką energią, że starsza siostra uśmiechnęła się.
— Nic nie poradzimy, trzeba, to trzeba. Od jutra zacznę się rozglądać za nowym mieszkaniem.
Dzieci stały jak ogłuszone. Tak się przyzwyczaiły do swojej małej izdebki. Nigdy im przez myśl nie
przeszło, że kiedykolwiek trzeba ją będzie opuścić.
Na drugi dzień przyszedł dozorca z karteczką od gospodarza. Tak, teraz już nie ulegało wątpliwości —
trzeba było szukać nowego mieszkania.
— Tylko żeby było takie samo jak to — zażądał Adaś. Anka rozpoczęła mozolną wędrówkę. Ale nie
było to łatwe.
Wisiały na bramach kartki: do wynajęcia. Wędrowała po schodach, oglądała, najczęściej jednak
wystarczyło wejść do dozorcy i zapytać, jaki jest czynsz. Sumy były tak wiellde, że Anka odwracała się
na pięcie i odchodziła.
I żaden z pokoi, które obejrzała, nie był podobny do ich pokoiku na poddaszu — były to malutkie
klitki, niemal zupełnie ciemne, z oknem wychodzącym na brudne drewniane ganki, z żelaznymi
piecykami, na których nie dałoby się ugotować obiadu, smutne, niskie pokoiki. Wychodziła z nich
Anka coraz bardziej przygnębiona.
Codziennie szła na te poszukiwania, a pomagał jej Ignaś. I oboje zruważyli dziwne zjawisko, że w
poszukiwaniach coraz bardziej oddalali się od dużych, szerokich ulic, coraz bliżej byli niskich domków
na przedmieściach. Tam, w śródmieściu, nie
8S
mieli w ogóle o co pytać _ mieszkania były drogie i niechętnie odpowiadano im nawet na pytania.
Dotąd zdawało im się, że mieszkają daleko od centrum, a teraz okazało się, że trzeba się chyba
przenieść o wiele, tyiele dalej.
Wreszcie pewnego dnia ignaś wrócił z triumfującą miną.
— Mam! Mam! Wiesz, ^araz koło tego domu, gdzie przedtem mieszkał Janek Rudawski!
— Na poddaszu jak tu? _ dopytywał się skwapliwie Adaś.
— No, jak chcesz koniecznie, to można powiedzieć, że na poddaszu! Bo już nad nami nje ma żadnego
mieszkania, ale nie jak tu, bo tak nisko jak u dozorcy!
— Jak to może być wysok0 i nisko, wszystko na raz — zdziwił się Adaś.
— A czy ja ci mówiłer^ ze wysoko? Tylko że dom jest parterowy.
— Aha... I jak tam jest?
— Nawet ładnie. Ogródek jest i niedaleko taka łączka. Trochę jak na wsi.
Adaś westchnął.
— Ale tak nam już ni§ będzie, jak tu...
— Dlaczego? — wtrąciła Anka. — Może nam być całkiem dobrze.
Ale powiedziała to bez wielkiego przekonania. Tak się przecież przywiązali do swego pokoiku na
poddaszu; żadne z nich nie wyobrażało sobie, że można będzie żyć gdzie indziej.
Trochę się im poprawiły humory, kiedy poszli całą gromadą oglądać nowe mieszkanie.
Właścicielka, pani Bugaj0Wa, zona murarza, przyjęła ich bardzo życzliwie.
— Jakoś się tu przecie pogodzimy. A mój całą zimę nie robi, za lepszych czasów domek się postawiło,
to sobie tak dorabiamy. W ogródku sobie grządki będziecie mogli zrobić, ale to już na przyszły rok,
teraz za późno.
Zosi oczy się zaśmiały, kiedy zobaczyła w ogrodzie jabłonkę i krzaczki piwonii.
— Patrz, Adaś, piwonie jak u pani Kalinowskiej!
Wrócili do domu trochę pocieszeni i powoli zaczęli myśleć
90
o przeprowadzce. I teraz dopiero zaczęli boleśnie odczuwać rozstanie z pokoikiem i kamienicą.
— Wiesz, Anka, ale chyba czasem przyjdziemy tu.
— Pewnie, że przyjdziemy. Choćby zobaczyć, jak bez kwitnie.
— Czy też dzieci o nim nie zapomną, jak się wyprowadzimy! — troskała się Zosia. Bo koślawy krzak
bzu wywdzięczał się dzieciom za ich troskę i wysilał się, jak mógł. Na kilku gałązkach zakwitły
pachnące, liliowe kwiaty i dzieci z kamienicy stały całymi godzinami i podziwiały swoje dzieło.
— E, nie zapomną — tak się wszyscy cieszą, że kwitnie.
— Pomyśl, ile się zmieniło przez ten czas: pani Kalinowska wyjechała i wyzdrowiała, bez kwitnie,
dziadek Helenki umarł, założyliśmy spółdzielnię, Adaś złamał nogę, byliśmy na. wsi — wyliczała Zosia i
aż się zdumiała, ile to zdarzeń i spraw zaszło od lata w ich życiu.
A świadkiem wszystkiego był pokoik na poddaszu. Kiedy przyszło do robienia porządków, do
sprawdzania, co jest do wyrzucenia, a co trzeba ze sobą zabrać, wciąż trafiali na drobiazgi, które
wywoływały wspomnienia.
— Patrzcie, tu w kącie guziki od kamizelki! To jak jeszcze u nas się szyło!
— O, w skrzynce papierek kolorowy, pamiętasz, Adasiu, to chyba z tych parasolek na drzewko.
— Ignaś, tu jeszcze glinka od malowania pokoju.
— O, skorupka z jajka! To z tych, cośmy wzięli od pani Kalinowskiej.
I tak w koło. Trzeba to było wyrzucać — a robiło się żal. Bo jakby się wyrzucało cząsteczki życia, które
przepłynęło w tym pokoju.
— Nie możemy przecież zabierać ze sobą śmieci — powiedziała Anka, ale i ona długo trzymała w
dłoni jakąś czarną, pokruszoną łodyżkę, pewnie z tych kwiatów, którymi przybrali fotografię matki w
dzień jej imienia.
A już najgorzej było, kiedy zaczęły się rozmówki z sąsiadami. Z Helenką nie trzeba się było żegnać —
na nowym mieszkaniu mieli pokój i małą kuchenkę, uznali więc, że zmieszczą się razem z Helenką. Ale
inni...
91
Nawet pan dozorca, zwykle taki srogi, teraz ofiarował się z pomocą przy znoszeniu rzeczy i
przewiezieniu ich na nowe mieszkanie, pani Matylda wzdychała tak ciężko, jakby sapał miech
kowalski. Przyszedł też ojciec Chaimka i długo stał w progu.
— Ą wy mi stamtąd też przynieście buty, jak będzie potrzeba — powiedział cicho — pcdzeluję.
Panna Joasia przybiegła i ofiarowała Ance swoją jedwabną bluzkę.
— Na mnie już ciasna, a tobie się jeszcze przyda — powiedziała i miała łzy w oczach.
A już najbardziej dzieci. Tłoczyły się do drzwi, zawadzały, właziły pod ręce.
— Ja tam przylecę w niedzielę — obiecywał Geniek. — Tam to chyba już będziesz miał gołębie —
dopytywał się Ignasia.
— Nie wiem, może — odparł chłopak, któremu teraz wcale nie gołębie były w głowie.
— Smutno jak na pogrzebie — powiedziała Stefunia-lalunia i nagl^ rozpłakała się. A za nią inne
dziewczynki.
Nie, nie było to wcale wesoło opuszczać pokoik na poddaszu i tych wszystkich ludzi, z którymi się
zżyło.
U progu
"o jednej stronie sieni małego domku mieszkała pani Bugajo-wa z mężem i malutką Cesią, po drugiej
— Anka z rodzeństwem. Było tu prawie jak na wsi. Na jabłonce w ogródku siadywała zięba i śpiewała
tak głośno, jakby chciała obudzić śpiące zbyt długo dzieci.
— Cjwirrr, ćwirrr, tiu, tiu, tiuuu! — zanosiła się zięba radosną piosenką i Anka zrywała się na równe
nogi.
— Oj oj, czy to już tak późno?
Ale wcale nie było jeszcze późno. Tylko ranek tutaj, na przedmieścia zaczynał się jakoś wcześniej niż
na podwórku kamienicy vw mieście.
Przyjemnie zaczynał się dzień, do którego hasło dawała pta-szęca piosenka. Adaś od razu biegł na
drugą stronę do pani Bugaj cwej.
92
— Cesiu, wstawaj!
Dwuletnia Cesia podnosiła główkę i śmiała się wesoło. Bardzo lubiła Adasia. A Adasiowi było
przyjemnie, że teraz to nie on jest najmłodszy w domu — był jeszcze ktoś mniejszy, Cesia. I cały
niemal dzień siedział u pani Bugajowej albo w ogródku. Cesia bawiła się w piasku, a Adaś opiekował
się nią naśladując Zosię.
— Uważaj, Cesiu, nie brudź sukienki.
— Uważaj, nie skalecz się w paluszek, tu szkło leży.
Cesia niewiele sobie robiła z tych uwag, ale Adaś był bardzo dumny, bo pani Bugaj owa prosiła go
czasem:
— Adasiu, zajmij się Cesią, ja muszę skoczyć do sklepiku.
Zosia miała teraz o wiele więcej czasu, nie trzeba było pilnować młodszego braciszka. Nie szły tędy
tramwaje, nie jeździły auta i zresztą mógł się bawić w ogródku. Od czasu do czasu dziewczynka
znikała gdzieś z domu.
— Dokąd idziesz, Zosiu?
— Zaraz wrócę. Mam coś załatwić. Baw się grzecznie z Cesią.
— Będziemy robili babki z piasku.
— Dobrze. Róbcie sobie. A jak będziesz głodny, to chleb jest na półce.
I szła. Wracała zarumieniona, szczęśliwa, ale nie mówiła nikomu ani słowa.
Anka w ogóle nie wiedziała o tych tajemniczych wyprawach, Ignaś się nimi nie interesował. Miał teraz
mało czasu — zbliżał się przecież koniec roku szkolnego. Ale to nie było to samo, co każdy inny koniec
roku. Teraz Ignaś kończył ostatnią klasę. Już nie pójdzie we wrześniu do szkoły.
— A jak skończysz szkołę, to co będziesz robił? — dopytywała się Zosia.
— Co będę robił, to moja rzecz. Zobaczysz w swoim czasie.
— Tajemnica?
— Może i tajemnica. A ty nie masz żadnych tajemnic? Zosia zaczerwieniła się. Czy Ignaś się czego
domyśla? Ale to
było powiedziane ot, tak sobie. Nie. Ignaś nie wiedział — może tylko jedna Helenka. Ale Helenka
mało przebywała teraz w domu.
»3
Uparła się, że nie będzie za darmo jadła chleba, na który Anka ciężko pracuje.
— Cóż ty możesz zarobić? Taka mała? — tłumaczyła jej Anka, ale Helenka nie ustępowała.
— Mała jestem, aie przecież mogę się do czegoś przydać. Dziadek zawsze mówił, ze trzeba pracować.
— Rób, jak chcesz. Ale pamiętaj sobie, żebyś się nie martwiła, jak niczego nie znajdziesz. Nam jest
bardzo dobrze z tobą.
Helenka szukała. Radziła się pani Bugaj owej.
— Mojaś ty, a jak byś spróbowała zalecieć na Kamienną ulicę, tu zaraz, do Sowińskiej?
— Kto to taki?
— Krawcowa. Mówiła mi kiedyś, że potrzebuje kogoś do pomocy, bo tam dzieci dwoje, szycia ma
sporo, to się jej ktoś przyda. Może jeszcze nikogo nie znalazła.
Helenka pobiegła z bijącym sercem na ulicę Kamienną. Pani Sowińska podniosłą głowę znad
turkoczącej maszyny.
— Tak, rzeczywiście, potrzebuję pomocy. Żeby się zająć trochę dziećmi i pomóc Przy szyciu. Ale ty,
moje dziecko, chyba jesteś za mała.
Helenka wyprostowała małą figurkę starając się, żeby wyglądać na jak najwyższą.
— Proszę pani, ja jestem bardzo silna! I szyć umiem trochę, i dzieci lubię, i w ogóle...
Pani Sowińska namyślała się.
— Miłą masz buzię; ale boję się trochę... Nie dasz rady.
— To niech mnie pani weźmie na próbę. Pani zobaczy, ja wszystko zrobię, wSzystko potrafię.
— A rodzice zgodzili się, żebyś do mnie przychodziła?
— Ja nie mam rodziców — powiedziała cicho Helenka. I od razu zrobiło się tak, że pani Sowińska już
się nie namyślała. Umówiła się, że Helenka będzie przychodziła o siódmej i zostanie już do wieczora.
— Mogłabyś właściwie nocować tutaj, ale ciasno trochę.
— O, proszę pan^ ja mam mieszkanie, my tam wszyscy razem, to ja już wolę. — Prędko pobiegła z
nowiną do domu.
94
— Czy ci nie będzie za ciężko? — martwiła się Anka. Ale Helenka była jak najlepszej myśli.
— Dam sobie radę! A ta pani Sowińska taka miła. Taką ma łagodną twarz. I dzieci też miłe, chłopczyk
podobny trochę do Adasia, ale mniejszy.
Zaczęła więc Helenka swoją robotę. I była zadowolona. Nie zarabiała dużo — ale dostawała jedzenie,
kilka złotych, a czasem, gdy odniosła gotową robotę, płacono jej za to. Przemocą wciskała od czasu
do czasu w rękę Anki zarobione pieniądze.
— To moja część za mieszkanie. Dlaczego mam za darmo mieszkać?
Po długich prośbach i namowach Anka godziła się wreszcie brać. Nie było jej łatwo — zarobki w
fabryce obniżyli, a tymczasem wydatki rosły. Za rok Adasia trzeba będzie posłać do szkoły. Zosia
wyrastała gwałtownie ze wszystkich sukienek, zelówki Ignasia domagały się reperacji. I tak w koło.
Załatało się jedną dziurę — a już pokazywała się druga.
Największy kłopot był właściwie z Ignasiem. Dotąd wiedziało się, że w czerwcu zaczynają się wakacje,
a we wrześniu rok szkolny. Wiedziało się, że trzeba starać się o książki i zeszyty — ale nad niczym
innym nie było powodu łamać sobie głowy.
A teraz Ignaś kończył szkołę — i co dalej!
Widywała Anka często chłopców w wieku Ignasia, którzy nie mogąc dostać po skończeniu szkoły
żadnego zajęcia, nie mając pieniędzy na to, żeby się uczyć dalej, całymi dniami zbijali bąki, palili
papierosy ze znalezionych niedopałków, grywali pod parkanami w karty, uczyli się włóczęgostwa i
kradzieży.
„Ignaś jest dobry chłopak, to prawda, ale jak nie będzie miał nic do roboty..." — martwiła się
rozmyślając o bracie. Był zdolny i nauczyciele bardzo go chwalili. Ale o tym, żeby się dalej uczył, nie
mogło być mowy. Rozumiała, że nie będzie ze swoich zarobków mogła pomagać bratu. Dobrze, że
starczy choć na to, co jest — mieszkanko na przedmieściu, jedzenie i ubranie, choć już z ubraniem
zawsze bywał kłopot.
Nie zaczynała rozmowy, gdyż nie widziała żadnego wyjścia. Co może poradzić? A przecież poradzić
powinna ona, starsza siostra.
95
Zmartwienie było także z Zosią. Teraz, kiedy pani Bugajowa zajmowała się Adasiem, Zosia nie miała
już tak dużo roboty. Jak Adaś pójdzie do szkoły, zajęcia będzie jeszcze mniej. Do fabryki nie chciała
brać siostry. Na razie była jeszcze za mała, a później — nie, w fabryce za ciężka robota. Niezdrowa.
Przecież Anka stale pokaszliwała od tego bawełnianego pyłu, który wdychała w ?i??? każdego dnia
przez tygodnie i miesiące. Widziała, jak szybko tracą siły i zdrowie robotnice przędzalni — nie była to
wcale przyszłość, której życzyła siostrze. Ale co robić? Przecież trzeba jakoś zabezpieczyć przyszłość
Zosi, dać jej w ręce jakiś fach. I znów wypływała kwestia pieniędzy — skąd je wziąć na kształcenie?
Jednym słowem zmartwień było mnóstwo. Najłatwiej z Adasiem — nim skończy szkołę, nie trzeba się
trapić o jego dalsze losy.
— Panna Anka coś mizerna — zauważyła Bugajowa. — Zmartwienie jakie czy co? Dzieci przecież,
dziękować Bogu, zdrowe.
— Zdrowe, ale czy to tylko o zdrowie człowiek się kłopoce?
— Zdrowie grunt, żeby panna Anka wiedziała. A reszta to iuż głupstwo.
Dobrze było mówić pani Bugaj owej — ale nie były to przecież głupstwa. I Anka uginała się pod
ciężarem wziętej na siebie odpowiedzialności. Obiecała przecież matce, ślubowała po jej śmierci, że
zaopiekuje się rodzeństwem, że im zastąpi matkę. Nie było to tak łatwo — i Anka niejedną noc
przepłakała nie mogąc znaleźć żadnego wyjścia z sytuacji.
Ale okazało się, że Ignaś sam myśli o sobie. Pewnego dnia zaczął niespodziewanie przy kolacji
rozmowę.
— Mówiłem z panem Bugajem. Zaraz jak się skończy szkoła, pójdę do niego na budowę.
— Po co?
— Jak to, po co? Na pomocnika, pracować.
— Bój się Boga, Ignaś, za mały jesteś!
— Wcale nie. Już ty się nie bój, jak mnie pan Bugaj bierze, to wie, co robi.
— To będziesz murarzem? — zapytał ciekawie Adaś.
S6
— Nie. Tak zaraz murarzem nie można być. Będę pomocnikiem. A potem murarzem, a może jeszcze
kimś innym, jak mi się uda. Ale to jeszcze nieprędko.
— Kim, kim? — podskakiwał niecierpliwie Adaś koło stołu.
— Strażakiem.
— Strażakiem? — zdziwiła się Anka.
— A co, źle? Widziałem, jak się paliło na Ceglanej. Dziecko po drabinie znieśli, kobietę wyratowali.
Ludzi ratują, domy im ratują. Tylko że muszę jeszcze czekać. Jak będę całkiem dorosły.
— Niebezpieczne... Niedawno w gazecie było, że się strażak poparzył.
— Tak, ale ile ludzi wyratował?
— Anka — wtrąciła nieśmiało Zosia — ja ci też mam coś powiedzieć.
— Co znów? Co się stało?
— Nic się nie stało... Tylko że ja...
— Co?
— Widzisz, myślałam sobie... Już w domu nie jestem taka potrzebna, a jeszcze jak Adaś pójdzie do
szkoły...
— Na miłość Boską, mówże wreszcie!
— Bo ja... bo ja... mam miejsce w szpitalu! — wypaliła nagle Zosia.
— W jakim znowu szpitalu?
— Na Zagórnej... Tam jest szpital dla dzieci... I ja mówiłam z jedną tam... i ona powiedziała.
— Co powiedziała?
— I nie gniewaj się, Anka, ale ja już mówiłam z dyrektorem i z doktorami... i ja...
— Wyduśże wreszcie — zniecierpliwił się Ignaś.
— I ja mam od jesieni miejsce posługaczki w tym szpitalu. Anka patrzyła zdumiona.
— Jak to?
— A tak... Myślałam sobie, trzeba przecież jakoś... I jak tam będę pracowała... przy chorych
dzieciach... To myślałam sobie...
Anka uściskała siostrę. Łzy stanęły jej w oczach. Wieczorem wyszli do ogródka. Pachniały kwiaty, ktoś
daleko grał na harmonii. Było cicho i pięknie.
7 — Pokój na poddaszu
97
— Więc ty, Ignaś, będziesz ratował ludzi i ich dobytek... Ty, Zocha, będziesz pomagała ratować chore
dzieci.
— A ja, ja co? — wtrącił się Adaś. Ty masz jeszcze czas.
__A ty, Anka co?
__ Cóż, malutki, ja będę dalej w fabryce — powiedziała Anka cicho i jakoś smutno.
_ Przecież ty dajesz ludziom ubranie, robisz płótno na bandaże i na poduszki dla niemowląt, i na
sukienki dla dzieci, i na wszystko, wszystko.
_ Prawda — rozjaśniła się Anka. — Każdy z nas będzie robił pożyteczną robotę.
pachniały kwiaty. Słodko dźwięczała daleka melodia. Było cicho, pogodnie, dziwnie radośnie.
Spis rozdziałów
Postanowienie........ 5
Rower........... 9
Pożar........... 13
Krzak bzu.......... 18
Wypadek.......... 22
Chaimek.......... 27
Pani Kalinowska....... 32
Zwykła bawełna....... 37
Choinka........... 41
Wózek........... 49
Kamizelki.......... 54
Helenka.......... 58
List............ 63
Święta........... 69
Powrót........... 74
Imieniny.......... 78
Szofer........... 83
Nowe mieszkanie....... 88
U progu........... 92
Piąć tysięcy dwieście osiemdziesiąta trzecia publikacja Wydawnictwa MON
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1973 r. Wydanie XI
Nakład 70 000+336 egz. Objętość (z wklejkami): 5,45 ark. wyd., 6,75 ark. druk. Papier druk. sat. V ki.
65 g, format 61?8?/16 z Zakl. Celulozowo-Papierniczych im. J. Marchlewskiego we Włocławku. Druk z
matryc ukończono w kwietniu 1973 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 1478 z
dnia 23 III 1973 r.
Cena zł 8.— B-15
!
1
-??-