Kopnęli nam w stolik. Dlaczego
lewica nie zyskuje na walce z PiS
Jan Sowa
06.02.2016
Wolność to piękna sprawa. Ale jak się nie ma za co dojechać do
Warszawy z Radomia, to trudno docenić uroki Schengen, dzięki którym
można polecieć do Rzymu.
Tak
silnego ożywienia społeczeństwa obywatelskiego nie było w Polsce od lat
80. Byłoby się z czego cieszyć, zwłaszcza że ocknęła się klasa średnia, dotąd
bierna. Jednak przy bliższej analizie sytuacja nie wygląda tak różowo. Ta
mobilizacja nosi sporo cech tzw. paniki moralnej.
***
Jak dotąd tego typu artykulacje - np. histeria wokół sekt, dopalaczy czy
obsesyjna walka z "zagrożeniem dżenderyzmu" - były bardziej popularne
wśród klas ludowych. KOD jest natomiast, również w opinii jego zwolenników,
ruchem
skupiającym społeczną elitę i wyższą klasę średnią (nie tylko, ale
jednak w istotnym stopniu, co właśnie stanowi jego novum). I ją właśnie
dopadła panika moralna: obsesyjny wręcz nacisk na jedność i konsensus (stąd
ataki na "stojącą z boku" Partię Razem), kluczowa rola tzw. przedsiębiorców
moralnych w kształtowaniu opinii społecznej (rolę tę odgrywają dziennikarze
liberalnych mediów, wśród których trzeźwe głosy, jak na przykład teksty
Grzegorza Sroczyńskiego na łamach "Wyborczej", należą niestety do
rzadkości), przekonanie, że zagrożone są fundamenty społeczeństwa,
moralny imperatyw natychmiastowej reakcji na radykalne zło zastępujący
analizę systemową czy też częste odwołania do argumentacji poprzez
ekstrapolację zgodnie ze wzorem: "PiS zaraz zrobi nam drugi Iran,
znacjonalizuje w jedną noc media prywatne, wyprowadzi Polskę z UE".
Oczywiście, rządy PiS niosą duże zagrożenie. Nie zgodziłbym się jednak, że
stanowią one najgorszą rzecz, jaka zdarzyła się w III RP ani że są złem
wcielonym. Odczytywałbym je raczej jako symptom i rezultat niż istotę
problemu. Najgorszą rzeczą, jaka zdarzyła się w III RP, jest 2,5 miliona
Polaków i Polek pozbawionych ubezpieczenia zdrowotnego, a więc dostępu
do służby zdrowia, chociaż konstytucja gwarantuje wszystkim powszechne i
bezwarunkowe prawo do korzystania z niej.
Nie przypominam sobie powszechnej mobilizacji strażników konstytucji w
związku z tym skandalem. Pamiętam natomiast wiele głosów tłumaczących,
że kto znalazł się w takiej sytuacji, sam sobie winien, że powinien być bardziej
pracowity, samodzielny, przedsiębiorczy. Nie dziwi więc, że Partia Razem nie
jest w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu i w jednym szeregu bronić
wolności oraz konstytucji z politykami i autorytetami, którym zawdzięczamy
taki stan rzeczy. Odpowia
dają za niego wszystkie poprzednie rządy, a
szczególnie ci, którzy rządzili długo i w czasach dobrej koniunktury, czyli PO.
***
Liczba szkodliwych czy katastrofalnych pomysłów PiS jest długa i nie będę ich
wymieniał, bo są powszechnie znane oraz często nagłaśniane.
Szkopuł w tym, że PiS ma również trochę pomysłów lepszych niż jakakolwiek
poprzednia ekipa. Częściowo są to już konkretne, zrealizowane bądź będące
w realizacji zmiany. I nie mam na myśli programu 500+, w którym poza
kupowaniem elektoratu chodzi przede wszystkim o cementowanie
patriarchalnej rodziny i osłabienie zachęt do uczestnictwa kobiet w rynku
pracy, które frustruje wielu życiowo niezaradnych mikropatriarchów.
Myślę raczej o ustanowieniu minimalnej stawki godzinowej czy też
wzmocnieniu
Państwowej Inspekcji Pracy. Jeśli rząd rzeczywiście obejmie
bezwarunkową opieką zdrowotną wszystkich obywateli i obywatelki, będzie to
najważniejsza i najlepsza pojedyncza reforma społeczna, jakiej dokonano w
ostatnich dekadach. Zanim zaczniemy słusznie pomstować na różnego
rodzaju posunięcia i pomysły ekipy Jarosława Kaczyńskiego, zastanówmy się,
jak to możliwe, że przez tyle lat Polski "demokratycznej i uśmiechniętej", jak
ujął to Tomasz Lis, Polski rządzonej przez polityków tak niewiarygodnie ponoć
lepsz
ych od tych, których dzisiaj oglądać można w reżimowych
"Wiadomościach", nikt tych prostych i ekonomicznie możliwych kroków nie
wykonał.
Takim właśnie zaniechaniom - bynajmniej nieprzypadkowym, bo dyktowanym
przez neoliberalną ortodoksję - zawdzięczamy sukces PiS.
Masowy zryw w obronie najważniejszych wartości pod sztandarami KOD
uważam za wyraz raczej moralnej paniki niż krytyczny ruch polityczny, bo zbyt
rzadko towarzyszy mu systemowa, strukturalna i długookresowa analiza takich
właśnie problemów.
***
Pomiędzy reakcyjnymi i postępowymi elementami programu PiS nie ma
logicznego związku. Ustanowienie nadprokuratora, inwigilacja bez zgody
sądu, destabilizowanie Trybunału Konstytucyjnego, robienie z teorii
spiskowych i przesądów fundamentu polityki wewnętrznej oraz
międzynarodowej nie jest warunkiem prowadzenia porządnej polityki
społecznej.
Ci, którzy myślą, że konserwatywna burżuazja rozprawi się z burżuazją
liberalną i to pomoże jakoś klasom podporządkowanym, nie rozumieją wiele
ani z logiki polityki p
arlamentarnej, ani z sensu walki klasowej. Liberalizm bądź
konserwatyzm burżuazji jest drugorzędny wobec jej miejsca w logice produkcji
oraz w materialnej strukturze społeczeństwa.
Zachodnia burżuazja nie miała innego wyjścia, jak zgodzić się na jakąś
red
ystrybucję, bo alternatywą była rewolucja podobna do tego, co wydarzyło
się w 1917 roku w Rosji. John Maynard Keynes przemyślał poglądy Lenina
oraz przebieg rewolucji październikowej i wyciągnął jednoznaczne wnioski:
albo postępowa reforma kapitalizmu, albo rewolucja i zamach na prawo
własności. Keynes zrozumiał coś, co nie dociera do ekonomistów z zacięciem
księgowych, którzy, jak Ryszard Petru, sądzą, że gwarantem społecznej
stabilności jest zbilansowanie na zero w budżecie państwa rubryczek "ma" i
"winie
n". I czego nie widzą często dzisiejsi obrońcy wolności oraz państwa
prawa: że wyzysk i biedę można ignorować, nawet sankcjonować, ale tylko do
czasu. W pewnym momencie skończy się to jakimś "kopnięciem w stolik".
Obecny atak na ustrojowe filary państwa wspierają lub biernie tolerują ci, dla
których państwo niewiele zrobiło.
Kluczowa dla poprawy sytuacji w Polsce jest samoorganizacja oraz opór
pracowników i pracowniczek, a nie to, czy społeczne elity i klasa średnia
wybiorą lewicę, czy nie. Albo inaczej: elity zgodzą się na lewicową politykę
tylko wtedy, jeśli cena za jej odrzucenie będzie dla nich większa niż zgoda na
nią.
***
Zobaczymy, jak sprawna okaże się nowa ekipa w realizowaniu
prorównościowych obietnic. Obawiam się, że może się to zakończyć większą
lub mniejszą porażką. W 2005 r. partia ta wygrała wybory w dużej mierze
dzięki piętnowaniu materialnego wykluczenia (pamiętny spot z pustą lodówką).
Po dojściu do władzy nie zrobiła jednak wiele, a nawet wykonała kilka
regresywnych kroków służących wyłącznie bogatym elitom, jak np. likwidacja
trzeciego progu podatkowego czy podatku od spadków i darowizn.
Nawet jeśli teraz podejmie sensowniejsze działania, mam wątpliwości, czy w
ekipie PiS są wystarczająco sprawni fachowcy, aby dobre pomysły skutecznie
wcielić w życie. Obecność w rządzie takich ekspertów od finansów jak np.
Mateusz Morawiecki w ogóle nie uspokaja. Wręcz przeciwnie: państwo i
społeczeństwo to nie firma - a tym bardziej bank - a cele, które osiągać
powinna administracja państwowa, są inne od tych, do których dążą zarządy
korporacji.
Konsekwencje ewentualnej porażki PiS w realizacji prosocjalnych obietnic
będą straszliwe pod względem symbolicznym i mogą na długi czas utrudnić
realizację polityki redystrybucyjnej. Neoliberałowie lubują się w straszeniu
konsekwencjami prospołecznych reform.
Przez ostatnie 25 lat w odpowiedzi na dążenia do budowy bardziej
sprawiedliwego społeczeństwa słyszeliśmy bez przerwy: "To już było w PRL i
wiadomo, jak się skończyło".
Niewykluczone, że od teraz będziemy słyszeć: "To już robił PiS i wiadomo, jak
się skończyło".
***
Chociaż KOD jest zjawiskiem nowym, mamy dla niego dobry punkt
odniesienia w najnowszej historii. KOD przypomina "Solidarność", jednak nie
"Solidarność" z początku lat 80. - czyli ruch robotniczy - ale tzw. drugą
"Solidarność", z okresu po stanie wojennym, a więc ruch społeczny, w którym
hegemoniczne pozycje objęły intelektualne elity oraz rzecznicy neoliberalnych
wolności ze środowisk gdańskich i krakowskich liberałów. KOD ma taką samą
struktu
rę: hegemoniczne pozycje zajmują intelektualne elity skupione wokół
liberalnych mediów oraz neoliberałowie z Nowoczesnej i, częściowo, PO.
Co ciekawe, że PiS zarówno formą, stylem rządzenia, jak i autorytarnymi
pomysłami przypomina PZPR. Nie dziwne, że tak świetnie odnajduje się w nim
Stanisław Piotrowicz, prokurator ścigający opozycję w czasach późnego PRL.
Nawet retoryka uzasadniająca kontrowersyjne posunięcia jest podobna: PZPR
twierdziła, że reprezentuje wolę i interesy klasy robotniczej, a partia
Kacz
yńskiego - wolę i interesy narodu.
To podobieństwo pozwala dostrzec, dokąd zmierzamy. Czym zakończyło się
prowadzone pod sztandarami wolności starcie drugiej "Solidarności" z PZPR-
em? Dojściem do władzy neoliberałów i transformacją początku lat 90. W tym
samym kierunku idziemy obecnie. Z opublikowanego pod koniec stycznia
sondażu TNS wynika, że gdyby wybory odbyły się teraz, rząd sformowałaby
koalicja Nowoczesnej i PO. Nie chcę nawet myśleć, jak straszny byłby to rząd,
i to nie tylko ze względu na neoliberalne poglądy Ryszarda Petru. Grzegorz
Schetyna, nowy lider Platformy, mówił niedawno o swoich planach
zaprzyjaźnienia się z Kościołem.
Ktoś powie: wina Razem. Gdyby lojalnie dołączyli do protestów, zamiast stać
obok, też zdobyliby sympatię wyborców i coś na tym zyskali. Bardzo wątpię.
Barbara Nowacka, liderka Zjednoczonej Lewicy, grała pierwsze skrzypce na
demonstracjach KOD i wyrażała entuzjazm dla tego ruchu, podobnie jak inne
polityczki i politycy lewicy, np. Joanna Senyszyn. Delegację na manifestacje
KOD wysyłało SLD. Jak można dowiedzieć się z fanpage'u Zielonych, "KOD i
europejscy Zieloni rozmawiali, jak dalej rozwijać demokratyczny ruch w
Polsce, oraz o tym, co obie strony mogą w tej sprawie zrobić w najbliższych
miesiącach". I co? I nic. Nie widać w sondażach, aby którakolwiek z
lewicowych organizacji cokolwiek dzięki temu zyskała.
To, że impet KOD pompuje przede wszystkim liberałów, ma głęboki
społeczno-polityczny sens. KOD to - mówiąc językiem Ernesto Laclaua i
Chantal Mouffe -
"łańcuch ekwiwalencji spajany przez nadrzędne puste
znaczące": wolność gwarantowaną rządami prawa i dającą możliwość
indywidualnej samorealizacji.
Jest to jednak mało użyteczne dla lewicowej polityki i mało interesujące dla
lewicowego elektoratu, zwłaszcza socjalnego, który może być głównym kołem
zamachowym sukcesu lewicy. Nie chodzi o to, że współczesna lewica jest
przeciwna wolności. Wolność to piękna sprawa. Trzeba o nią walczyć i wiele
warto dla niej poświęcić. Wspaniale jest móc się realizować i być wolnym. Ale
pod jednym zasadniczym warunkiem -
że ma się z tej wolności jak korzystać,
że ma się za co być wolnym. Dla człowieka biednego wolność nie jest
automatycznym błogosławieństwem. Może być raczej źródłem ogromnych
frustracji.
Co z tego, że dzięki strefie Schengen można podróżować po całej Europie,
jeśli kogoś nie stać nawet na bilet do Warszawy? Co z tego, że dzięki
wzrostowi gospodarczemu można w świetnie zaopatrzonych sklepach
wybierać pośród dziesiątków modeli nowych telewizorów, pralek i zmywarek,
jeśli ktoś nie ma pieniędzy na ich zakup?
Do ludzi w takiej sytuacji (jest ich w Polsce kilka milionów) argumenty typu
"przez PiS wywalą nas z UE i stracimy Schengen" albo "PiS właśnie pogrąża
zieloną wyspę w brunatnych odmętach swojej indolencji" nigdy nie trafią,
niew
ażne, ile razy i w jaki sposób będą artykułowane. O wiele bardziej
przekonujący jest dla nich Jarosław Kaczyński z jednym prostym zdaniem:
"PKB to nie fetysz". Trudno się dziwić, skoro rosnące PKB niewiele tym
ludziom dało.
Z tego właśnie powodu wolność nie jest dobrym symbolem dla organizowania
lewicowej polityki w Polsce. Przeciwnicy PiS twierdzą, że właśnie wolność i
państwo prawa są rzeczami, które w III RP udały się najbardziej. OK, możemy
przyznać im rację, tylko że to jeszcze bardziej pogarsza sprawę, bo z tego
sukcesu nie wyszło w takim razie wiele dla polepszenia sytuacji materialnej
najgorzej sytuowanych segmentów społeczeństwa. A nawet wręcz przeciwnie:
gdy wolność pojawiała się w dyskursie publicznym, to przede wszystkim jako
wolność gospodarcza, czyli, ujmując to mniej górnolotnie, możliwość dowolnej
eksploatacji pracowników przez przedsiębiorców.
Epatując hasłami wolności, liberałowie oczekują, że, mówiąc obrazowo,
przyszłe parówki staną na straży rzeźni.
Wątpliwa wartość hasła "wolność!" dla postępowej polityki społecznej jest
szczególnie widoczna w kontekście historii Polski. Wolność to jedna z
głównych idei tradycji sarmackiej, której materialnym filarem była brutalna
eksploatacja niewolniczej siły roboczej pod postacią pańszczyzny.
Współczesna Polska świetnie kontynuuje pod tym względem tradycje Polski
dawniejszej, co zasadniczo studzić też powinno entuzjazm dla tradycji tzw.
polskiego republikanizmu.
Ataki prawicy na III RP jako formację niepolską czy antypolską zawsze
wydawały mi się fundamentalnie chybione. W swojej społecznej
niesprawiedliwości i w pogardzie elit dla tzw. ciemnego ludu jest ona
ultrapolska. Bardziej "po polsku" już się raczej nie da.
***
Można odpowiedzieć, że cała ta analiza to tylko jałowe reanimowanie starych
lewi
cowych schematów myślenia o społeczeństwie i historii, które nie pasują
do współczesnej sytuacji w Polsce, bo przecież, po pierwsze, różne wskaźniki
pokazują, że za rządów PO poprawiała się sytuacja materialna wszystkich
klas, a po drugie, PiS nie wygrał wcale wyborów głosami biedaków, ale klasy
średniej, która mu zaufała.
Oba argumenty rozmijają się z istotą problemu. O skali frustracji bardziej od
obiektywnych wskaźników decyduje subiektywne napięcie między
możliwościami, jakie istnieją w społeczeństwie, a możliwościami konkretnego
człowieka. Pod tym względem sporej grupie ludzi powodzi się w Polsce źle:
rozziew między możliwościami przedmiotowymi a podmiotowymi staje się dla
nich coraz większy.
Nawet jeśli jedne i drugie rosną, to te pierwsze zdecydowanie szybciej.
Co do drugiej kwestii: jasne jest, że PiS wygrał wybory prezydenckie i
parlamentarne, bo udało mu się omamić część społeczeństwa - wyborców z
klasy średniej nielokujących się w grupie wykluczonych czy sfrustrowanych.
Byli oni co najwyżej niezadowoleni z poprzedniej władzy, a nie rozczarowani
tym, jak ogólnie wygląda Polska.
Najistotniejsze jednak pytanie brzmi: jak to możliwe, że w Polsce mimo
ciągłego wzrostu gospodarczego oraz wielu sukcesów powstała i utrzymała
się przez tyle lat partia taka jak PiS, chociaż przegrała wybory osiem razy z
rzędu, a wszystkie opiniotwórcze ośrodki głównego nurtu ośmieszały ją i
miażdżyły, jak się tylko dało. Aby to zrozumieć, trzeba spojrzeć na twarde
jądro elektoratu PiS, które nigdy tej partii nie opuściło. Historia sondaży
pokazuje, że jest to mniej więcej połowa wyborców PiS z 2015 r. (najniższe
wskaźniki poparcia dla tej partii wahały się mniej więcej między 15 a 20 proc.).
Grupa ta nie składa się wcale z przedstawicieli i przedstawicielek klasy
średniej w dużych ośrodkach miejskich. Tworzą ją raczej osoby w różny
sposób wykluczone: biedne, zamieszkujące małe miasteczka bądź wsie,
nieposiadające wyższego wykształcenia, nieuczestniczące w sukcesach III
RP. To jest baza, dzięki której PiS mógł się ukonstytuować i przetrwać. Do niej
w zeszłym roku dostawił doraźną nadbudówkę, która pozwoliła mu wygrać
wybory, a stało się to w dużej mierze dzięki indolencji i arogancji ekipy PO,
która zraziła do siebie wyborców centrowych, a swoim niespójnym
przesłaniem nie zachęciła lewicowych.
Ta szczególna konfiguracja raczej już się nie powtórzy, ale prawicowy
populizm nie zniknie, nawet gdy PiS straci w końcu władzę. Populizm ten
będzie trwał, dopóki Polska będzie krajem materialnie niesprawiedliwym.
Wizja zwycięstwa liberałów nad konserwatystami nie wydaje się pocieszająca.
Przeciwnie: ostatnie dziesięć lat pokazuje, że z każdym obrotem liberalno-
konserwatywnej śruby robi się gorzej. To liberalno-konserwatywny tandem jest
głównym i podstawowym problemem w Polsce, z którym powinna się zmierzyć
lewica. Nic się z nim nie zrobi, rozgrywając jedno skrzydło przeciwko
drugiemu, jak wydaje się tym, którzy wzywają lewicę do solidarności z
liberałami przeciw konserwatystom. Są to dwa wzajemnie warunkujące się
elementy jednej i tej sa
mej układanki.
Jak głosi japońskie powiedzenie: słońce nie może zniszczyć cienia rzucanego
przez rzeczy niezależnie od tego, jak jasno świeci.
Jan Sowa - Socjolog i kulturoznawca, pracuje w Katedrze
Antropologii Literatury i Badań Kulturowych Uniwersytetu
Jagiellońskiego, wykłada na Uniwersytecie w Sao Paulo.
Jest członkiem Rady Narodowego Programu Rozwoju
Humanistyki oraz Komitetu Nauk o Kulturze PAN. Autor m.in. książek
"Fantomowe ciało króla" oraz "Inna Rzeczpospolita jest możliwa".