KELLY KEATON
Z CIEMNOŚCIĄ JEJ
DO TWARZY
Przełożyła Anna Gralak
Wydawnictwo Znak
Dla Mary Keaton
Brałaś mnie za rękę i szłyśmy do lasu,
gdzie zdejmowałaś zasłonę z mojej wyobraźni
i pokazywałaś mi cudowne rzeczy:
miejsca, w których mieszkają wróżki, tańczą duchy,
a krasnoludki chowają się przed chochlikami.
Ta zasłona nigdy nie opadła z powrotem.
Szkoda, że cię tu nie ma i nie możesz tego zobaczyć.
Rozdział pierwszy
SIEDZIAŁEM PRZY STOLE W STOŁÓWCE, a moje prawe kolano
podskakiwało pod blatem jak jakaś opętana wiertarka udarowa. Czułam
buzowanie adrenaliny nakłaniającej mnie, żebym czym prędzej stąd uciekła,
nie oglądając się za siebie.
Oddychaj głęboko.
Jeśli natychmiast nie wezmę się w garść i nie zapanuję nad nerwami,
dostanę spazmów i wyjdę na wariatkę. To kiepski pomysł, zwłaszcza kiedy
się składa wizytę w Rocquemore House – w domu wariatów, w którym
czekają wolne pokoje.
– Na pewno chce pani to zrobić?
– Mam na imię Ari. Tak, panie doktorze, na pewno. – Kiwnęłam
potakująco głową, patrząc na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. – Nie po
to jechałam taki szmat drogi, żeby się teraz wycofać. Chcę wiedzieć.
Najbardziej chciałam, żeby ta rozmowa już się skończyła i żebym mogła
zrobić coś, cokolwiek, z rękami. Zamiast tego położyłam je na stole.
Zupełnie nieruchome. Zupełnie spokojne.
Wąskie spierzchnięte usta lekarza z wahaniem wypuściły powietrze, a
jego oczy spojrzały na mnie, jakby chciały powiedzieć: „Przykro mi, skarbie,
sama tego chciałaś”. Otworzył teczkę, którą trzymał w ręku, i odchrząknął.
– Wtedy jeszcze tu nie pracowałem, ale spójrzmy… – Przerzucił kilka
kartek. – Po tym, jak matka oddała panią do domu dziecka, resztę życia
spędziła tutaj, w Rocquemore. – Jego palce nerwowo skubały teczkę. –
Została przyjęta na własne życzenie – ciągnął. – Była u nas sześć miesięcy i
osiemnaście dni. Popełniła samobójstwo w przeddzień swoich dwudziestych
pierwszych urodzin.
Zatkało mnie.
Do diabła. Czegoś takiego się nie spodziewałam.
Ta wiadomość wprawiła mój umysł w odrętwienie. I rozniosła w pył listę
domysłów, które dotychczas snułam i z którymi zdążyłam się oswoić.
Przez lata roztrząsałam wszystkie możliwe powody, dla których matka
mogła mnie zostawić. Jasne, przyszło mi do głowy, że w ciągu ostatnich
trzynastu lat mogła umrzeć. Ale samobójstwo? Tak, frajerko, o tym nie
pomyślałaś. Przez umysł przebiegła mi długa wiązanka przekleństw. Miałam
ochotę walnąć głową w stół – może to pomogłoby mi stawić czoło tej
nowinie.
Matka oddała mnie pod opiekę stanowi Luizjana tuż po moich czwartych
urodzinach, a pół roku później już nie żyła. Przez te wszystkie lata myślałam
o niej, zastanawiałam się, jak wygląda, co robi, czy wspomina małą
dziewczynkę, którą kiedyś porzuciła, a tymczasem ona nie mogła nic robić
ani myśleć, bo leżała dwa pieprzone metry pod ziemią.
Moja pierś wypełniła się krzykiem, którego nie potrafiłam z siebie
wydobyć. Wpatrywałam się w swoje dłonie, w krótko obcięte, pomalowane
na czarno paznokcie przypominające lśniące żuki na tle białej kompozytowej
powierzchni stołu. Oparłam się pokusie, żeby zgiąć palce i wbić paznokcie w
laminat, by poczuć, jak odrywają się od skóry, poczuć coś innego niż smutek
ściskający i spalający wnętrzności.
– Dobra – powiedziałam, biorąc się w garść. – A co dokładnie było z nią
nie tak?
To pytanie sparzyło mi język jak gorąca smoła i sprawiło, że moja twarz
oblała się rumieńcem. Włożyłam ręce pod stół, oparłam na udach i wytarłam
spocone dłonie o dżinsy.
– Schizofrenia. Urojenia… a raczej urojenie.
– Tylko jedno?
Otworzył teczkę i udawał, że czyta. Facet cholernie się denerwował i
trudno było mu się dziwić. Kto by chciał opowiadać nastolatce o jej mamie,
która była tak porąbana, że w końcu się zabiła?
Na jego policzkach wykwitły różowe plamki.
– Tutaj jest napisane – głośno przełknął ślinę – że chodziło o węże…
Twierdziła, że węże próbują wychodzić z jej głowy, że czuje, jak rosną i
poruszają się pod jej czaszką. Kilkakrotnie podrapała głowę do krwi.
Próbowała je wyciągnąć nożem do masła ukradzionym ze stołówki. Lekarze
robili wszystko, ale nie zdołali jej przekonać, że to tylko wytwór jej umysłu.
Ten obraz popełznął wzdłuż mojego kręgosłupa i poczułam dreszcz
biegnący aż do karku. Nienawidziłam węży.
Doktor Giroux zamknął teczkę i pospiesznie zaczął mnie pocieszać:
– Należy pamiętać, że w tamtym okresie mnóstwo osób zmagało się ze
stresem pourazowym… Była pani za mała, żeby pamiętać, ale…
– Trochę pamiętam.
Jak mogłabym zapomnieć? Uciekaliśmy razem z setkami tysięcy ludzi, a
dwa huragany czwartej kategorii, jeden po drugim, niszczyły Nowy Orlean i
południową część stanu. Nikt nie był na to przygotowany. I nikt tam nie
wrócił. Nawet teraz, trzynaście lat później, nikt przy zdrowych zmysłach nie
zapuszczał się dalej niż na skraj Obręczy.
Doktor Giroux uśmiechnął się smutno.
– W takim razie nie muszę tłumaczyć, dlaczego pani matka do nas trafiła.
– Nie.
– Było ich tak wielu – ciągnął posępnie, patrząc w przestrzeń.
Zastanawiałam się, czy w ogóle mówi do mnie. – Psychozy, strach przed
utonięciem, wspomnienia śmierci najbliższych. A do tego węże, węże, które
woda wypłukała z bagien i mokradeł… Pani matka najprawdopodobniej
przeżyła coś strasznego, a to w końcu doprowadziło do urojeń.
Obrazy huraganów i tego, co zostało po ich przejściu, migały w mojej
głowie jak slajdy. Bardzo rzadko o nich myślałam. Zerwałam się z miejsca,
pragnąć zaczerpnąć świeżego powietrza, chcąc się wydostać z tego upiornego
bajzlu otoczonego mokradłami, mchem i sękatymi wilgotnymi drzewami.
Miałam ochotę trząść się jak opętana, zrzucić z siebie obrazy pełzające po
mojej skórze. Zmusiłam się jednak do zachowania spokoju, odetchnęłam
głęboko, a potem obciągnęłam czarną podkoszulkę i odchrząknęłam.
– Dziękuję, że zechciał pan ze mną porozmawiać mimo późnej pory,
panie doktorze. Chyba powinnam już iść.
Powoli się odwróciłam i ruszyłam w stronę drzwi, nie mając pojęcia,
dokąd idę ani co teraz zrobię. Wiedziałam tylko, że aby stamtąd wyjść,
muszę poruszać nogami.
– Nie chce pani zabrać jej rzeczy? – zapytał doktor Giroux.
Moja stopa zastygła w powietrzu.
– Właściwie należą teraz do pani.
Spojrzałam na lekarza i mój żołądek wykonał obrót przyprawiający o
mdłości.
– Zdaje się, że pudełko jest w magazynie. Pójdę po nie. Proszę tu
zaczekać – skinął w stronę ławki – to zajmie tylko chwilę.
Ławka. Usiądź na ławce. Dobry pomysł. Opadłam na skraj ławki,
oparłam łokcie na kolanach i gapiłam się na literę V, którą utworzyły moje
stopy, póki doktor Giroux nie wrócił z wypłowiałym brązowym pudełkiem
po butach.
Myślałam, że będzie cięższe, więc jego waga mnie zaskoczyła i trochę
rozczarowała.
– Dziękuję. Aha, jeszcze jedno… Czy moja matka została tu gdzieś
pochowana?
– Nie. Pochowano ją w Grecji.
Myślałam, że się przesłyszałam.
– W jakimś małym miasteczku w Stanach czy…?
Doktor Giroux się uśmiechnął, włożył ręce do kieszeni i zakołysał się na
piętach.
– Nie. W prawdziwej Grecji. Zjawił się tu ktoś z rodziny i odebrał ciało.
Jak już mówiłem, wtedy jeszcze tu nie pracowałem, ale może uda się pani
zdobyć więcej informacji w biurze koronera. Dowie się pani, kto pokwitował
odbiór ciała i tak dalej.
Rodzina.
To słowo brzmiało tak obco, tak nierealnie, że nawet nie byłam pewna,
czy dobrze usłyszałam. Rodzina. Głęboko w mojej piersi drgnęła nadzieja –
mała, ulotna, gotowa się przeobrazić w piosenkę z filmu Disneya z chórami
uroczych drozdów i rozśpiewanych wiewiórek.
Nie. Jeszcze na to za wcześnie. Powoli.
Zerknęłam na pudełko, zdusiłam nadzieję – zawodziła mnie tak wiele
razy, że nie miałam zamiaru natychmiast jej ulegać – i zaczęłam się
zastanawiać, co jeszcze okropnego usłyszę dziś wieczorem.
– Niech pani na siebie uważa.
Postałam jeszcze chwilę, patrząc, jak lekarz idzie w stronę grupy
pacjentów siedzących obok wykuszowego okna, a potem wyszłam wysokimi
dwuskrzydłowymi drzwiami. Każdy krok, który oddalał mnie od podupadłej
rezydencji zamienionej na szpital psychiatryczny i przybliżał do
zaparkowanego przed nią samochodu, przenosił mnie w przeszłość. Okropne
męczarnie mojej matki. Życie w domu dziecka. Byłam córką niezamężnej
nastolatki, która popełniła samobójstwo.
Zajebiście. Normalnie zajebiście.
Żwir chrzęścił pod podeszwami moich butów i ten chrzęst niósł się
echem pośród nieustannego cykania świerszczy, sporadycznych plusków
wody i kumkania żab. W reszcie kraju panowała zima, ale styczeń na
południu był ciepły i parny. Mocniej przycisnęłam do siebie pudełko,
próbując dojrzeć najgłębsze, najmroczniejsze cienie błotnistego jeziora za
porośniętymi oplątwą dębami i cyprysami. Zasłoniła je jednak ściana czerni,
która – zamrugałam – jakoś dziwnie drżała.
Ale to były tylko łzy, które wreszcie wypłynęły na powierzchnię.
Ledwie mogłam oddychać. Nie spodziewałam się takiego… bólu. Nigdy
nie przypuszczałam, że naprawdę odkryję, co się stało z matką. Szybko
wytarłam mokre kąciki oczu, a potem położyłam pudełko na siedzeniu
pasażera i ruszyłam pustą krętą drogą do Covington w Luizjanie, by wrócić
do czegoś, co przypomina cywilizację.
Covington majaczyło na skraju Obręczy, granicy między ziemią
zapomnianą a resztą stanu. Przygraniczne miasteczko z Holiday Inn Express.
Pudełko leżało na hotelowym łóżku. Zdjęłam buty, zrzuciłam stare dżinsy
i ściągnęłam koszulkę przez głowę. Rano wzięłam prysznic, ale po wizycie w
szpitalu musiałam z siebie zmyć przygnębienie i gęstą warstwę południowej
wilgoci, która przywarła do mojej skóry.
W łazience puściłam wodę i zaczęłam odwiązywać cienką czarną
wstążkę, którą miałam na szyi, uważając, żeby mój ulubiony amulet –
platynowy sierp księżyca – nie ześlizgnął się z jej końca. Zawsze
uwielbiałam patrzeć na sierp księżyca, zwłaszcza w bezchmurną noc, kiedy
otaczały go migoczące gwiazdy. Uwielbiam ten widok tak bardzo, że
wytatuowałam go sobie tuż pod kącikiem prawego oka, w najwyższym
punkcie kości policzkowej – zrobiłam sobie taki prezent z okazji zbliżającego
się ukończenia liceum. Tatuaż przypominał mi o tym, skąd pochodzę, gdzie
się urodziłam. W Crescent City, Mieście Półksiężyca. W Nowym Orleanie.
Te nazwy wyszły już z użycia. Nowy Orlean stał się Nowym 2 –
ogromnym, niszczejącym, zagubionym miastem, które nie chciało dać się
porwać fali. Było własnością prywatną, a zarazem światłem przewodnim i
schronieniem dla odmieńców i rzeczy, które czają się nocą. Przynajmniej tak
wszyscy mówili.
Stojąc w czarnym staniku i majtkach przed podłużnym hotelowym
lustrem, pochyliłam się w stronę swojego odbicia i dotknęłam małego
czarnego księżyca, myśląc o matce, której nigdy nie znałam, o matce, która
mogła mieć takie same jasnozielone oczy jak te spoglądające na mnie z lustra
albo takie same włosy…
Westchnęłam, wyprostowałam się i uniosłam rękę, żeby rozplątać ciasny
kok nad karkiem.
Nienaturalne. Dziwaczne. Popieprzone.
Między innymi takich słów używałam na określenie gęstych włosów,
które opadły mi na ramiona, muskając końcówkami dół pleców. Rozdzieliły
się, tworząc przedziałek pośrodku głowy. Wszystkie tej samej długości. Tak
jasne, że w świetle księżyca wydawały się srebrne. Moje włosy. Zmora
mojego życia. Gęste. Lśniące. I tak proste, jakby armia fryzjerów prasowała
je rozgrzanymi prostownicami. Ale były całkowicie naturalne.
Nie. Nienaturalne.
Z moich ust wyrwało się kolejne westchnienie zmęczenia. Już dawno
przestałam z tym walczyć.
Kiedy po raz pierwszy – miałam wtedy mniej więcej siedem lat – zdałam
sobie sprawę, że moje włosy budzą niewłaściwe zainteresowanie mężczyzn i
chłopaków z przybranych rodzin, próbowałam wszystkiego, żeby się ich
pozbyć. Obcinałam je. Farbowałam. Goliłam. W siódmej klasie zwędziłam
nawet z laboratorium chemicznego kwas solny, wypełniłam nim umywalkę i
zanurzyłam włosy w roztworze. Kwas spalił włosy, ale kilka dni później
miały już taką samą długość, taki sam kolor, takie samo wszystko. Jak
zwykle.
Dlatego ukrywałam je, najlepiej jak umiałam: w kokach, warkoczach,
pod czapkami. Poza tym nosiłam czarne ciuchy i w okresie dojrzewania
nabrałam pewności siebie, więc kiedy mówiłam „nie”, większość facetów
dawała sobie spokój. A nawet jeśli nie, to też umiałam sobie poradzić. Moi
obecni przybrani rodzice, Bruce i Casey Sandersonowie, byli poręczycielami,
to znaczy wpłacali kaucję, żeby oskarżony mógł uniknąć odsiadki przed
rozprawą. Jeżeli ten oskarżony nie zjawił się w sądzie, ścigaliśmy go i
doprowadzaliśmy przed oblicze prawa, żeby uniknąć płacenia rachunku.
Dzięki Bruce’owi i Casey posługiwałam się sześcioma rodzajami broni
palnej, umiałam w trzy sekundy powalić stukilogramowego dupka na glebę
oraz jedną ręką zakuć przestępcę w kajdanki.
A oni nazywali to „czasem spędzanym w rodzinnym gronie”.
Moje odbicie w zamglonym lustrze posłało mi uśmiech. Sandersonowie
byli dość porządnymi ludźmi, wystarczająco porządnymi, żeby pożyczyć
siedemnastolatce samochód i pozwolić jej tropić przeszłość. Casey też
wychowała się w rodzinie zastępczej, więc rozumiała, dlaczego to robię.
Wiedziała, że muszę to załatwić sama. Szkoda, że nie trafiłam do nich na
początku. Prychnęłam. Jasne, gdyby życzenia były dolarami, już dawno
dorównałabym Billowi Gatesowi.
Łazienka wypełniła się parą. Dokładnie wiedziałam, co robię.
Wiedziałam, że to unik. Klasyczna taktyka Ari. Póki nie wezmę prysznica,
nie będę mogła wyjść z łazienki, nie włożę piżamy i nie otworzę tego
przeklętego pudełka. Weź się w garść, idiotko. Zrzuciłam z siebie bieliznę.
Pół godziny później, kiedy skóra na opuszkach palców zaczęła mi się
marszczyć, a powietrze tak bardzo nasyciło się parą, że trudno było
oddychać, wytarłam się ręcznikiem i włożyłam ulubione stare bokserki w
kratkę i cienką bawełnianą koszulkę na ramiączkach. Ponownie związałam
mokre włosy w węzeł, włożyłam skarpetki na wiecznie zimne stopy, a potem
usiadłam po turecku na środku podwójnego łóżka.
Pudełko zwyczajnie sobie leżało. Dokładnie naprzeciwko mnie.
Zmrużyłam oczy. Moje ręce i uda pokryła gęsia skórka. Podskoczyło mi
ciśnienie – czułam to, bo w klatce piersiowej zacisnął się bolesny supeł
niepokoju.
Przestań się mazać!
Przecież to tylko głupie pudełko. Tylko moja przeszłość.
Usadowiłam się wygodnie i uniosłam pokrywkę, a potem przysunęłam
pudełko i zajrzałam do środka. Zobaczyłam kilka listów i dwa małe
pudełeczka z biżuterią.
Niewiele jak na pudełko skrywające historię całego życia. Bez wątpienia
wyniknie z tego więcej pytań niż odpowiedzi – zazwyczaj moje
poszukiwania kończyły się właśnie tak. Niechętnie sięgnęłam do środka i
wzięłam do ręki zwykłą białą kopertę, która leżała na wierzchu. Gdy ją
odwróciłam, zobaczyłam moje imię napisane niebieskim atramentem.
Aristanae.
Zatkało mnie. A niech to! Matka napisała do mnie list.
Musiała upłynąć chwila, zanim to do mnie dotarło. Przesunęłam kciukiem
po zamaszystych pochyłych literach, a potem drżącymi rękami otworzyłam
kopertę i wyjęłam z niej kartkę wyrwaną z notesu.
Moja najdroższa, piękna Ari,
jeśli czytasz ten list, to znaczy, że mnie znalazłaś. Miałam nadzieję, że do
tego nie dojdzie. Przepraszam, że cię porzuciłam. Wiem, że „przepraszam” to
za mało, ale naprawdę nie miałam innego wyjścia. Wkrótce zrozumiesz
dlaczego i za to też cię przepraszam. Zakładam, że dostałaś to pudełko w
Rocquemore, więc teraz musisz uciekać. Trzymaj się z dala od Nowego
Orleanu i od tych, którzy mogą cię rozpoznać. Tak bym chciała móc cię
uratować. Serce mi pęka na myśl, że staniesz w obliczu tego, co sama
przeżyłam. Bardzo cię kocham, Ari. I przepraszam. Przepraszam cię za
wszystko.
Nie jestem stuknięta. Zaufaj mi. Proszę, córeczko, UCIEKAJ.
Mama
Wystraszona zeskoczyłam z łóżka i odrzuciłam list, jakby parzył.
O co tu chodzi, do cholery?
Serce waliło mi jak młotem, a cieniutkie włoski na skórze podniosły się,
jakby były naelektryzowane. Podeszłam do okna i wyjrzałam zza rolet,
zerkając w dół na zaparkowany z tyłu samochód. Wszystko w porządku.
Roztarłam ręce, a potem zaczęłam krążyć po pokoju, obgryzając paznokieć
małego palca u lewej ręki.
Znowu zaczęłam się gapić na porzucony list napisany drobnym pochyłym
pismem.
Nie jestem stuknięta. Zaufaj mi. Proszę, córeczko.
Córeczko. Córeczko.
Pozostała mi tylko garstka niewyraźnych wspomnień, ale te słowa…
Prawie słyszałam, jak mama je wypowiada. Miękko. Czule. Radosnym
głosem. Zdałam sobie sprawę, że to prawdziwe wspomnienie, a nie jedna z
tysięcy fantazji, które snułam w ciągu tych wszystkich lat. Poczułam ukłucie
w sercu i tępy ból za lewym okiem zapowiadający nadciągającą migrenę.
Tyle lat… To niesprawiedliwe!
Na moje żebra naparła fala adrenaliny, która po chwili popędziła wzdłuż
ręki. Zamiast krzyczeć i walić pięściami w ścianę, tak jak miałam ochotę
zrobić, mocno przygryzłam dolną wargę i zacisnęłam dłoń.
Nie. Odpuść sobie.
Nie było sensu znowu skręcać w drogę prowadzącą do wniosku, że życie
jest niesprawiedliwe. Już tamtędy chodziłam. Dostałam nauczkę. Taki ból
niczemu nie służył.
Z jękiem wrzuciłam list z powrotem do pudełka, gwałtownie je
zamknęłam, a potem się ubrałam. Kiedy moje rzeczy leżały już w plecaku,
złapałam pudełko. Matka, której nie widziałam od trzynastu lat, kazała mi
uciekać, uciekać w bezpieczne miejsce. Nie wiedziałam, o co chodzi, ale
bardzo wyraźnie czułam, że coś jest nie tak. Może po prostu byłam
wystraszona i dostałam paranoi po tym, co usłyszałam od doktora Giroux.
A może, pomyślałam, kiedy mój podejrzliwy umysł zaczął pracować na
wysokich obrotach, może moja matka wcale nie popełniła samobójstwa?
Rozdział drugi
ZBIEGŁAM DO RECEPCJI, oddałam klucz, a potem wypadłam tylnymi
drzwiami i popędziłam do samochodu. Latarnia na ulicy bzyczała i od czasu
do czasu mrugała, a jej światło podkreślało mgłę, która wisiała nisko nad
ziemią. Żaby i świerszcze hałasowały za drucianym płotem, który oddzielał
hotelowy parking od zarośniętego, wypełnionego wodą rowu ciągnącego się
wzdłuż placu.
Z każdym krokiem coraz bardziej się uspokajałam i robiło mi się coraz
bardziej głupio. Co ja wyprawiam, do cholery?! Uciekam, bo przeczytałam
jakiś list? Jakie niebezpieczeństwo mogło czyhać w Nowym 2? Odpowiedzi
na pytania dotyczące mojej przeszłości? Wyjaśnienie, dlaczego jestem
wybrykiem natury? Więcej informacji o życiu mojej matki?
Matka mnie ostrzegła, ale pewnie nie przypuszczała, że jej jedyna córka
zostanie poręczycielką na pół etatu. Potrafiłam stawić czoło Nowemu 2 i
wszystkim innym problemom.
Znowu położyłam pudełko na siedzeniu pasażera, a pękaty plecak na
podłodze. Zacisnęłam palce na kierownicy i siedziałam tak przez dłuższy
czas, wściekając się na swój brak zdecydowania.
O Rocquemore i o tym, że urodziłam się w Nowym Orleanie,
dowiedziałam się przed wyjazdem z Memphis. Bruce i Casey od razu
pożyczyli mi jeden ze swoich samochodów. Czuli, że jestem dojrzalsza i
bardziej odpowiedzialna niż większość dorosłych. Miałam siedemnaście lat,
zaliczyłam półrocze przed terminem, a moje wyniki w pracy dowiodły, że
jestem godna zaufania. Poza tym za pół roku miałam zostać obywatelką,
która na legalu nosi spluwę jako etatowa pracowniczka firmy Sanderson
Kaucje i Poręczenia.
Tyle tylko że – nachyliłam się i lekko uderzyłam głową o kierownicę –
obiecałam Bruce’owi i Casey poprzestać na Covington i przyrzekłam, że jeśli
poszukiwania zawiodą mnie do Nowego 2, nie wybiorę się tam sama, lecz
zaczekam na nich.
Teraz, po tym liście od mamy, chciałam jednak od razu ruszyć w drogę.
Czekałam tyle lat. Byłam już tak blisko…
Cały ten wieczór totalnie namieszał mi w głowie. Ari Selkirk nie miała
trudności z podejmowaniem decyzji. Przez większość życia musiałam dbać o
siebie sama i zdarzały mi się gorsze chwile niż ta. Kurczę, w porównaniu z
niektórymi z nich ta sprawa była naprawdę lajtowa.
Doszedłszy do tego wniosku, wyprostowałam się i wsunęłam kluczyk do
stacyjki, ale zanim zdążyłam go przekręcić, w plecaku rozbrzmiał dzwonek
komórki.
– Słucham?
– Jak poszło, mała? – To był Bruce.
– W porządku. Chyba znalazłam to, po co przyjechałam. Ale muszę
jeszcze coś sprawdzić. Hej, podziękuj bratu za pomoc, dobra? – Mimo że
dupek sporo mi policzył za te swoje usługi detektywistyczne.
– Jasne. Wrócisz jutro? Mamy dwie nowe sprawy. Pomogłabyś nam.
Pomogłabym, pomyślałam. A jeszcze bardziej pomogłabym sobie,
gdybym się w końcu dowiedziała, kim jestem i dlaczego różnię się od
wszystkich innych dziewczyn na świecie.
– Hej, słyszysz mnie?
– Tak. – Urwałam. – Zanim wrócę, muszę jeszcze sprawdzić kilka
nowych tropów. Może przyjadę jutro wieczorem.
Zacisnęłam powieki i poczułam się jak świnia: nie umiałam po prostu być
szczera i powiedzieć, że zamierzam pojechać do Nowego 2. Ale za bardzo się
bałam, że jeśli Bruce się dowie, natychmiast mi tego zabroni. Z początku
planowałam wyjechać z Covington rano i wrócić do Memphis. Teraz nie
wiedziałam, co zrobić ani dlaczego, u diabła, wymeldowałam się z hotelu.
Jasne, że wiesz. Zamierzasz wjechać za Obręcz. Zamierzasz odwiedzić
Nowy 2.
Rozłączyłam się, przekręciłam kluczyk w stacyjce i pozwoliłam silnikowi
popracować na luzie. Potrzebowałam jednego dnia. Jednego dnia, żeby
pojechać do Nowego 2, zajrzeć do Szpitala Miłosierdzia, zdobyć dostęp do
aktu urodzenia i – jeśli się uda – poznać nazwisko ojca. Chociaż podróż
samochodem nie była chyba najlepszym rozwiązaniem, bo Nowy 2 słynął z
kradzieży pojazdów. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałam, zwłaszcza po złamaniu
obietnicy, był powrót do Memphis bez samochodu.
Może recepcjonistka wskaże mi jakiś przystanek autobusowy. Jeśli się
okaże, że przystanek jest w pobliżu, uznam, że to przeznaczenie. Jeśli nie,
będę musiała poczekać. Ale nie zaszkodzi zapytać, prawda?
Przechyliłam się na bok, żeby sięgnąć po plecak, i zastygłam w tej
pozycji na widok jakiegoś ruchu we wstecznym lusterku.
Za samochodem stała ciemna postać, która też znieruchomiała. Strach
przeszył moje ciało jak błyskawica i nabrałam wyraźnego poczucia, że
właśnie wpadłam prosto na plan horroru.
Cholera.
Postać stała za samochodem, majacząc we wstecznym lusterku.
Moja dłoń powoli ominęła plecak i skierowała się do schowka na
rękawiczki.
Otworzyłam
go
i
próbowałam
wymacać
dziewięciomilimetrówkę, którą trzymał tam Bruce. Siedziałam w
samochodzie służbowym. W każdym z nich zawsze była jakaś broń na
wszelki wypadek. Nie miałam prawa jej używać, ale coś mi podpowiadało, że
niepełnoletność jest teraz najmniejszym z moich problemów. Jeśli uda mi się
wystraszyć tego typka, nic złego się nie stanie.
Poczułam ulgę, kiedy moja dłoń zacisnęła się na kolbie pistoletu.
Wyprostowałam się, wzięłam głęboki oddech i siłą woli przestawiłam umysł
na tryb treningowy. Miliony razy ćwiczyłam takie sytuacje – uniki,
samoobrona, obezwładnianie…
Otworzyłam drzwi i wysiadłam z samochodu.
Był wysoki. Miał krótko obcięte włosy koloru ciemnoblond. Czarną
podkoszulkę. Skórzany pas, przecinający w poprzek pierś, podtrzymywał
okrągłą tarczę na plecach. Ale tym, co zwróciło moją uwagę i sprawiło, że
serce podskoczyło mi do gardła, był bardzo błyszczący i bardzo przerażający
nóż w jego dłoni, coś pomiędzy sztyletem a krótkim mieczem.
Facet był dobrze zbudowany, a kiedy zmierzył mnie wzrokiem i spojrzał
mi w oczy, w moim umyśle odbiły się echem słowa matki. UCIEKAJ!
Nieznajomy typ wyszedł zza samochodu, zamykając mnie w przestrzeni
ograniczonej dwoma pojazdami i ścianą hotelu. Zacisnęłam dłoń na pistolecie
przy udzie. Cofnęłam się i wślizgnęłam między maskę samochodu a zarośla,
a potem ruszyłam na drugą stronę. On zrobił to samo.
– Słuchaj, koleś, nie wiem, o co ci chodzi, ale może lepiej odłóż ten nóż,
dobra?
Byliśmy na parkingu za hotelem, właściwie odcięci od świata.
Wiedziałam, że dopóki drogą biegnącą obok placu nie będzie przejeżdżał
jakiś samochód, jestem zdana wyłącznie na siebie.
Ruszył naprzód, pochylając szerokie ramiona. Nie chciałam go zastrzelić,
ale coś mi mówiło, że facet wcale się nie przejmuje moim pistoletem.
Odezwał się. W jakimś obcym języku. Mówił niskim głosem i rozkazującym
tonem, a przy tym z takim przekonaniem, że na pewno chodziło mu o coś
okropnego. Na przykład o ostatnie namaszczenie.
– Daj spokój, nie bądź głupi – cofnęłam się i potknęłam o krawężnik. –
Nie chcę cię zastrzelić.
Coraz bardziej zbliżał się do mnie, a kiedy stanął mniej więcej w
odległości metra, przemówił z twardym akcentem i uniósł nóż.
– Z woli Athana potnija, uwalniam cię od tego życia.
Niech to szlag, zmusi mnie, żebym to zrobiła.
Ostrze opadło w dół. Strzeliłam.
Huk rozdarł nocne powietrze jak bomba i moje ciało lekko zadrżało od
odrzutu. Kula głucho wbiła mu się w udo.
Skrzywił się, na chwilę przystanął, a potem znowu ruszył w moją stronę.
Wytrzeszczyłam oczy i zaschło mi w gardle. No tak, jasne, był napruty,
czegoś się nawciągał. Na pewno.
Znowu uniósł długi nóż. W uszach czułam głośne i powolne łomotanie
serca. Miałam wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim w końcu opuścił
rękę z taką siłą, że aż stęknął. Prawie nie czułam dłoni, kiedy uniosłam
pistolet i jeszcze raz pociągnęłam za spust. Kula trafiła go w prawe ramię.
Rana nie była śmiertelna, po prostu chciałam, żeby wypuścił ten przeklęty
minimiecz.
Jego ręka zastygła w powietrzu i popatrzył na krew wyciekającą z rany.
Potem wbił we mnie spojrzenie szalonych oczu. Uśmiechnął się.
O cholera.
Zrobił dwa kroki i zamachnął się. Złapałam go za rękę, mając nadzieję, że
rana postrzałowa i moja siła zdołają go jakoś powstrzymać. Jego twarz
znalazła się o kilka centymetrów od mojej, wystarczająco blisko, żebym
zobaczyła morderczy błysk w jego oczach. Po lewej skroni pociekł mu pot.
Zacisnął zęby i chyba zaklął w tym dziwnym języku. Zamachnął się drugą
ręką, ale zablokowałam ją łokciem, szykując się na ból. Od razu kopnęłam go
kolanem w pachwinę z siłą mogącą wgiąć maskę samochodu. Odskoczył do
tyłu i zgiął się wpół.
Nóż z brzękiem upadł na ziemię.
W samą porę.
Obudziły się moje zmysły. Rzuciłam się naprzód, płynnym ruchem
złapałam nóż, a mój kok się rozsypał i włosy opadły mi na oczy. Ruszyłam w
stronę bocznej uliczki prowadzącej do wejścia do hotelu, ale zaraz za rogiem
mnie dogonił. Wyciągnął dłoń i złapał mnie za kostkę. Pisnęłam zaskoczona.
Zatrzepotałam rękami. O nie. Przygotowałam się na upadek.
Najpierw o ziemię uderzyły moje łokcie, a ułamek sekundy później czoło
mocno wyrżnęło w asfalt przy akompaniamencie brzęku pistoletu i noża.
Ból trysnął na wszystkie strony, biegnąc wzdłuż każdego centymetra
mojej czaszki i przy okazji mnie oślepiając.
Jezu Chryste! Zewsząd otaczało mnie jaskrawe białe światło.
Zdrętwiały mi kończyny, puls dudnił w uszach, galopując zbyt szybko,
zbyt chaotycznie. Byłam na krawędzi paniki – takiej, która całkowicie
zniszczy moją zdolność walki, jeśli natychmiast się nie pozbieram. Jeśli
leżysz na ziemi, celuj w cokolwiek! Rób wszystko, żeby wstać! – krzyknął głos
Bruce’a w mojej głowie.
Zdusiłam panikę, przewróciłam się na plecy i kopnęłam na oślep.
Trafiłam w coś. Moja dłoń otarła się o rękojeść noża leżącego za głową.
Chwyciłam go, usiadłam i pchnęłam z całej siły, mając cholerną nadzieję, że
w coś wceluję.
Ostrze napotkało opór. Pchnęłam mocniej.
Serce tak głośno waliło mi w uszach, że prawie nic nie słyszałam. Powoli
odzyskiwałam wzrok.
Mężczyzna klęczał między moimi nogami, trzymając oburącz skrawek
ostrza przy rękojeści. Reszta tkwiła głęboko w jego piersi. Miał
wytrzeszczone, zdziwione oczy, jakby myśl o porażce nigdy nie przyszła mu
do głowy.
Czas mijał. Nie odrywaliśmy od siebie wzroku. W pewnej chwili jego
twarz drgnęła i odmalował się na niej żal. Wyciągnął jedną rękę i uniósł
kosmyk moich włosów.
– Taka piękna – szepnął.
Pogładził kosmyk, trzymając go między zakrwawionym palcem
wskazującym a kciukiem. Potem wymamrotał coś w tym swoim dziwnym
języku i dostał ataku kaszlu. Skrzywił się, mocno zacisnął powieki. Moje
włosy wysunęły się spomiędzy jego palców i mężczyzna runął w tył, a jego
ciało zsunęło się z ostrza.
Żaby i świerszcze nadal śpiewały wieczorną pieśń. Znowu rozległy się
odgłosy ruchu na drodze. Ale te wszystkie dźwięki nie miały pojęcia, co się
właśnie stało, i zostały stłumione przez mój głośny urywany oddech.
Czułam ucisk w wyschniętym gardle. Łzy szczypały mnie w oczy, kiedy
gapiłam się na leżącego przede mną człowieka. Miał najwyżej dwadzieścia
pięć lat. Był zdrowy. Przystojny. Mógł wieść przyzwoite życie. Poznać miłą
dziewczynę. Wziąć ślub. Mieć dzieci.
O Boże. Właśnie zabiłam człowieka – moje palce zacisnęły się na
rękojeści noża – zabiłam człowieka jakimś cholernym, pieprzonym,
miniaturowym mieczem.
Czas spędzony w rodzinnym gronie z Sandersonami niczego takiego nie
uwzględniał.
Otarłam mokre oczy grzbietem drżącej dłoni. W drugiej nadal trzymałam
nóż, mimo że zbielały mi knykcie i zdrętwiały palce. Nie byłam w stanie się
ruszyć, nie potrafiłam się otrząsnąć. Otrząsnąć się z szoku po tym, jak
zaatakował mnie obcy człowiek. Jak walczyłam o życie. Jak go zabiłam…
Wyjmij komórkę. Zadzwoń pod 911. Rusz tyłek, przecież wiesz, co robić. Tak.
Wiedziałam, co robić. Wzięłam kilka głębokich oddechów, chcąc uspokoić
galopujące serce, i przewróciłam się na bok, żeby wstać. Ale ciało
mężczyzny nagle drgnęło.
Zamarłam. Rozdziawiłam usta, patrząc, jak zwłoki unoszą się nad ziemią,
kilka sekund wiszą w powietrzu, powoli zamieniają się w dym, a potem
znikają uniesione niewidocznym podmuchem powietrza.
Oniemiałam, usiadłam z powrotem na ziemi i zamrugałam. Palce
zaciśnięte na rękojeści powoli się rozluźniły, a w ostrzu noża odbiło się
światło ulicznej lampy i zalśniła na nim krew.
Z moich ust wydobył się piskliwy śmiech.
– Serio? – W głuchej nocy mój głos zabrzmiał cicho i słabo. Odchyliłam
głowę i krzyknęłam do mglistego czarnego nieba: – Serio!
Czyżby to była jakaś pokrętna gra umysłowa? Może spadłam ze schodów
w Rocquemore? Za mocno wyrżnęłam głową w chodnik? Niech to szlag! Łzy
rozmazywały mi obraz, kiedy gapiłam się na nóż leżący na ziemi między
moimi stopami.
Krew. Nóż.
Cokolwiek się stało, jednego byłam pewna. To się zdarzyło naprawdę.
Miałam przed sobą dowód w postaci zakrwawionego noża. List mojej mamy
wydawał się kompletnie popieprzony, ale ona miała rację.
Rozdział trzeci
NAGLE DO MOICH PORAŻONYCH ZMYSŁÓW DOTARŁ NISKI
WARKOT i dudnienie muzyki. Oślepiły mnie jaskrawe światła. Pisk
hamulców. Zapach gumy topiącej się na asfalcie… To wszystko zauważyłam
jednak zbyt późno.
Zasłoniłam twarz ręką i poturlałam się na bok, bo zdałam sobie sprawę,
że siedzę w bocznej uliczce, na wprost nadjeżdżającego auta. Samochód mnie
zaskoczył, byłam wstrząśnięta tym, co właśnie zrobiłam i zobaczyłam. Krew
pędziła mi w żyłach, moje kończyny zdrętwiały i byłam zamroczona.
Ciężarówką zarzuciło na bok, a potem pojazd ostro zahamował i stanął
rozkołysany ze zderzakiem tak blisko mnie, że mogłam wyciągnąć rękę i go
dotknąć. Obok przemknęła chmura spalin z rury wydechowej. Ich woń
przyprawiła mnie o mdłości. Zza uchylonych drzwi od strony kierowcy
wychyliła się mała postać. Opuściłam rękę zasłaniającą twarz. Głośny warkot
silnika wibrował we mnie jak powolny nieprzerwany strumień prądu.
– Hej, nic ci nie jest? – zapytała dziewczyna w ogrodniczkach i
tweedowym kaszkiecie.
Próbowałam odpowiedzieć, ale nie mogłam wydobyć głosu.
– Upiłaś się czy co?
– Nie – wychrypiałam, przewracając się na kolana, a potem podparłam
się dłońmi, żeby podźwignąć słabe ciało. Kiedy wstałam, wytarłam ręce w
dżinsy.
– Dobra. Mogłabyś się odsunąć? Muszę dostarczyć przesyłki.
Przyjrzałam się dziewczynie, jej poplamionym olejem ogrodniczkom,
wyzierającej spod nich białej prążkowanej koszulce na ramiączkach, koszuli
flanelowej i chudym, żylastym rękom. Jej brązowe włosy zostały zaplecione
w dwa warkocze, miała błyszczące zielone oczy, piegi rozsypane na grzbiecie
nosa i plamę oleju na twarzy. Spod cienkiej warstwy czarnego sprayu z boku
ciężarówki przebijało stare logo UPS.
– Jesteś z Nowego 2. Pracujesz jako kurier.
– No i?
Przełknęłam ślinę, wiedząc, że jestem w szoku i prawdopodobnie w nie
najlepszej formie, żeby podejmować decyzje pod wpływem chwili, ale
czułam, że jeśli nie skorzystam z okazji, to później wybiję sobie tę podróż z
głowy. Jeden dzień. Potrzebowałam tylko jednego dnia.
– Szukam transportu do miasta.
Dziewczyna zmrużyła lewe oko i zmierzyła mnie wzrokiem, zupełnie się
z tym nie kryjąc.
– Jesteś papugą?
– Papugą?
– No tak, wiesz… paranormalną turystką.
Zgięła ręce w łokciach i zaczęła nimi trzepotać jak skrzydłami, naśladując
dźwięki wydawane przez papugę.
– Ile masz lat?
– Prawie trzynaście.
Uniosłam brew.
– Pozwalają dwunastolatce rozwozić pocztę?
Dziewczyna przewróciła oczami i oparła łokcie na wielkiej kierownicy.
– Nigdy nie byłaś w Nowym 2, prawda?
Wzruszyłam ramionami.
– Tutaj życie biegnie inaczej niż poza Obręczą. – Zmrużyła oczy,
zastanawiając się nad czymś. – Mogę cię zabrać, ale to będzie kosztowało.
– Ile?
– Dwadzieścia dolców.
– Załatwione. Ale poczekaj chwilę.
Szybko podniosłam z ziemi pistolet i nóż, a potem pobiegłam do
samochodu po pudełko mamy. Schowałam miecz do plecaka, wkładając go
pod kątem, bo inaczej by się nie zmieścił, wsunęłam pistolet za pasek spodni,
a potem zamknęłam samochód.
– Muszę tylko zrzucić paczki na poczcie i będę wolna – powiedziała
dziewczyna, kiedy wsiadłam do samochodu.
Jej wzrok na chwilę powędrował w stronę plecaka, ale nie wspomniała o
pistolecie ani o nożu. Zamiast tego wyciągnęła usmarowaną olejem rękę.
– Jestem Crank.
Uścisnęłam małą dłoń.
– Ari.
Crank przesunęła ciężki drążek skrzyni biegów i puściła sprzęgło.
Ciężarówka zakołysała się w przód i w tył, zmuszając mnie do złapania
zimnej metalowej klamki, i w końcu powoli ruszyła.
Nikt nie wyszedł z hotelu, kiedy rozległy się strzały. Czyżby ich nie
słyszeli? Widząc, jak hotel i parking znikają w tyle, poczułam dreszczyk
niepokoju biegnący w dół kręgosłupa. Albo obsługa hotelu i goście
postanowili nie dzwonić po gliny, albo strzały w środku nocy były w okolicy
Obręczy normą. To drugie wyjaśniałoby także, dlaczego Crank w ogóle się
nie speszyła, kiedy wniosłam broń do samochodu. Niestety, żadna z tych
myśli nie podnosiła mnie na duchu.
Gdy dotarłyśmy do budynku poczty, Crank wjechała od tyłu i wycofała w
stronę strefy załadunkowej, a potem wdrapała się na pakę, otworzyła drzwi i
wyjęła przesyłki, które po chwili wylądowały w trzech wielkich
pojemnikach. Dwie paczki zaadresowane do Nowego 2 wrzuciła do środka, a
potem ruszyłyśmy w stronę drogi numer 190.
Zjazd na południe był częściowo zabarykadowany, ale trzy wypłowiałe
pomarańczowe beczki odsunięto, żeby umożliwić ruch pojazdów.
Dopiero po jakichś piętnastu kilometrach oficjalnie przekroczyłyśmy
granicę Obręczy. Nie świadczyło o tym nic oprócz starej przydrożnej tablicy,
na której widniał napis: GRANICA STANÓW ZJEDNOCZONYCH.
STREFA KLĘSKI ŻYWIOŁOWEJ. WJAZD NA WŁASNE RYZYKO. Parę
metrów dalej stała druga tablica: WŁASNOŚĆ NOVEM. PROSIMY
SZANOWAĆ NASZĄ ZIEMIĘ. WITAMY W NOWYM ORLEANIE.
Nie licząc odgłosów towarzyszących jechaniu po wybojach i warkotu
silnika, długa podróż upływała nam w ciszy – takiej, którą się widzi, a nie
słyszy. Ciszy, która dominowała w płaskim krajobrazie sięgającym aż do
czarnych zarysów zrujnowanych miasteczek na horyzoncie, porzuconych
barów fast food, stacji benzynowych i pojazdów. Im dalej jechałyśmy, tym
gorzej wyglądała droga: popękany asfalt upstrzony był dziurami i wielkimi
nieregularnymi kępami chwastów.
– Niewiele tutaj zostało – powiedziała Crank, podążając za moim
spojrzeniem. – Większość ludzi mieszka w Nowym 2 albo gdzieś w pobliżu.
– Dlaczego w ogóle tam zostali? – zapytałam cicho.
Po kataklizmie rząd umył ręce, zapominając o tym mieście i o całej
okolicy. Ogłosił ją obszarem klęski żywiołowej i zabrał stamtąd wszystkich,
którzy chcieli się wyprowadzić. Cała infrastruktura miejska, stanowa i
federalna upadła razem z gospodarką. Jeśli ktoś został, zrobił to ze
świadomością, że Ameryki już tam nie ma.
Dziewięć najstarszych rodzin w Nowym Orleanie zawarło sojusz zwany
Novem i wykupiło zrujnowane miasto wraz z okolicznymi gminami,
przeprowadzając bezprecedensową transakcję, z której najwyraźniej wszyscy
byli zadowoleni. Rząd nie musiał się dłużej przejmować Nowym Orleanem.
Mniej więcej osiem miliardów dwieście tysięcy dolarów, jakie zarobiły na
sprzedaży Stany Zjednoczone, trafiło do wysiedlonych i poszkodowanych
mieszkańców. A Novem dostało to, na czym najwyraźniej mu zależało:
miasto, które mogło uznać za swoją własność.
Przez jakiś czas media trąbiły o Novem, wabione licznymi spekulacjami
na temat zagadkowego zakupu nieużytków oraz zafascynowane bogactwem
rodzin i władzą związaną z posiadaniem całego miasta i rządzeniem nim.
Napisano nawet książkę o rodzinach i ich długiej historii w Nowym Orleanie.
Zdobyły one coś w rodzaju statusu celebrytów, który przerodził się w swoistą
legendę. Dziwne postacie ubarwiające ich drzewa genealogiczne – wiedźmy,
wampiry i królowe wudu – tylko dodawały im tajemniczości.
Novem nigdy nie potwierdziło tych pogłosek ani im nie zaprzeczyło. Jego
członkowie nie udzielali wywiadów i nie licząc pamiętnego zakupu, unikali
zwracania na siebie uwagi. A po transakcji wycofali się do swojego
zrujnowanego miasta, skazując resztę kraju na domysły. Wkrótce dołączyli
do Strefy 51, Roswell i potwora z Loch Ness oraz innych teorii spiskowych i
zjawisk paranormalnych znanych na świecie. Reporterzy pracujący pod
przykrywką i poszukiwacze prawdy, którzy wracali z miasta z niewyraźnymi
zdjęciami oraz opowieściami o potworach i morderstwach, jeszcze bardziej
podsycali te spekulacje. Teraz, trzynaście lat później, ogromna część kraju
uważała Nowy 2 za schronienie odmieńców i siedlisko zjawisk
nadprzyrodzonych.
Crank wzruszyła ramionami, a jej policzki zadrżały, kiedy koła
ciężarówki wjechały w serię dziur.
– Nowy 2 to nasz dom – odpowiedziała na moje ciche pytanie.
Podskakiwała na fotelu na sprężynach, co zwracało uwagę na jej stopy
spoczywające na drewnianych klockach przytwierdzonych do pedałów tak,
żeby mogła do nich dosięgnąć. – Niektórzy nie mieli gdzie się podziać, a inni
byli zbyt uparci, żeby się wynieść.
– Do której grupy należysz?
Crank zachichotała.
– Chyba do obu. Mój tata zginął w powodzi. Wujek ukrył brata i mamę.
Wielu tak zrobiło, kiedy przyszło wojsko i zarządziło ewakuację. Ale mnie
nie było jeszcze wtedy na świecie. Po co tu przyjechałaś?
Trochę mocniej ścisnęłam pudełko.
– Próbuję się czegoś dowiedzieć o moich rodzicach. Urodziłam się w
Szpitalu Miłosierdzia kilka lat przed huraganami.
– Bez kitu, serio?
W gardle zagulgotał mi cichy śmiech. Crank przypominała dorosłego
człowieka uwięzionego w ciele dziewczynki.
– Serio.
– Mój brat chyba będzie mógł ci pomóc. Całkiem nieźle mu idzie
znajdowanie różnych rzeczy. Zaklepałaś sobie jakiś nocleg?
No tak… Kiedy postanowiłam wskoczyć do ciężarówki z pocztą, nie
wybiegałam myślą tak daleko w przyszłość.
– Nie, jeszcze nie.
Potrzebowałam tylko jednego dnia. Jednego dnia, żeby znaleźć szpital i
dostęp do mojej kartoteki. Nie zamierzałam się teraz poddawać.
– To dobrze. Możesz się zatrzymać u nas. Hotele dla turystów w
Dzielnicy Francuskiej kosztują majątek.
Ta propozycja była ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam. Ale z drugiej
strony nie spodziewałam się też tego, że do Nowego 2 dowiezie mnie
dwunastolatka.
– Sama nie wiem…
– Zaufaj mi, mamy mnóstwo pokojów. Odstąpimy ci jeden za
czterdzieści dolców.
Ociągałam się z odpowiedzią, więc zapytała:
– Wchodzisz w to?
– Jasne – powiedziałam z westchnieniem, a potem rozparłam się w fotelu
i przewróciłam oczami. – Czemu nie.
Ciężarówka pędziła przez ruiny Mandeville, a potem minęła coś, co
kiedyś było punktem pobierania opłat na moście nad jeziorem Pontchartrain.
W jednej z budek paliło się słabe światło i w środku zauważyłam ciemną
postać. Crank zwolniła. Mężczyzna – tak przynajmniej uznałam na podstawie
wielkości jego sylwetki – machnął, pozwalając nam jechać dalej.
Kiedy ciężarówka potoczyła się jedną stroną dwupasmowego mostu,
mocno ścisnęłam uchwyt nad drzwiami. Druga strona była nieprzejezdna,
brakowało w niej wielkich kawałów asfaltu i pozostały jedynie masywne
filary z betonu. Na większości z nich widać było ptasie gniazda.
Crank spojrzała na mnie z ukosa i na jej ustach pojawił się znaczący
uśmiech. Dodała gazu.
– Jeszcze tylko niecałe czterdzieści kilometrów – zanuciła pod nosem,
trochę za bardzo uradowana moim niepokojem.
Pochyliła się i wyciągnęła rękę w stronę radia, prawie zapominając o
drodze. Ciężarówkę zniosło niebezpiecznie blisko barierki.
Jedną dłoń zacisnęłam na klamce, a drugą ręką mocno chwyciłam
pudełko.
– Eee, Crank?
Radio z rykiem obudziło się do życia. Crank wyprostowała się, kręcąc
przy okazji kierownicą, przez co zarzuciło nas w lewą stronę, po której
brakowało kawałka barierki. Nie gubiąc rytmu, Crank usadowiła się z
powrotem w fotelu kierowcy i powoli skierowała pojazd na środek drogi.
Prawie czterdzieści kilometrów mostu (minus kilka już pokonanych z
narażeniem życia), który rozciągał się nisko nad spokojną taflą jeziora.
Czterdzieści kilometrów kreolskiej muzyki, bólu w żołądku i drętwienia
palców na klamce. Kiedy dotarłyśmy do lądu, czułam się tak, jakbym zrobiła
sto przysiadów, i byłam całkowicie pewna, że taka dawka kreolskiej muzyki
starczy mi co najmniej do końca życia.
Crank jechała przez przedmieścia Metairie, na których o tak późnej porze
było ciemno i cicho. Tu i tam paliły się samotne światełka, których powinny
być tysiące. Potem wjechałyśmy na drogę numer 61 prowadzącą do
Washington Avenue. Ulica kilka razy zmieniała nazwę, aż w końcu przecięła
St. Charles Avenue w Dzielnicy Ogrodowej. Crank nie zwolniła, żeby
spojrzeć na drogę, tylko wjechała na skrzyżowanie i skręciła w lewo. Tak czy
siak nie miało to żadnego znaczenia: oprócz nas na drodze nie było nikogo.
Świeciło się kilka latarni, a na St. Charles Avenue zauważyłam podwójne
tory tramwajowe biegnące wzdłuż drogi.
Dzielnica Ogrodowa przemieniła się w coś w rodzaju miasteczka
duchów: w piękne, zagubione miejsce, gdzie rośliny z wypielęgnowanych
niegdyś ogrodów wyrastały nad ogrodzenia z kutego żelaza i wylewały się na
ulice plątaniną pnączy, chwastów i mchu.
Crank skręciła w First Street i poczułam się tak, jakbyśmy cofnęły się w
czasie o sto lat. Mimo obłażącej farby, zbutwiałych desek, połamanych
ogrodzeń i popękanych, powybijanych albo zabitych deskami okien, domy
stały jak pełni godności wartownicy strzegący ulicy, otoczeni starymi dębami
w szarych postrzępionych szalach z oplątwy.
Ciężarówka skręciła w Coliseum Street, a potem nagle zahamowała z
piskiem opon. Runęłam do przodu i leciałam, póki nie zadziałał pas
bezpieczeństwa, który uchronił mnie przed wypadnięciem przez przednią
szybę. Z łomoczącym sercem opadłam z powrotem na fotel, a Crank wrzuciła
luz, zaciągnęła ręczny hamulec i zgasiła silnik.
Nadal czułam resztki wibracji rozdygotanej ciężarówki, a dźwięki
docierające do moich uszu były stłumione, jakbym włożyła słuchawki.
– Nie ma to jak w domu – głośno powiedziała Crank. – Chodź.
Wyskoczyłam z samochodu z pudełkiem w ręku i zarzuciłam plecak na
ramię. Moje stopy dotknęły twardego podłoża. Miałam ochotę paść na kolana
i podziękować Bogu, że wyszłam z tego cało, ale mimo to stałam bez ruchu i
spokojnie odzyskiwałam równowagę.
– Tędy – głos Crank odbił się echem w ciemności.
Weszłam na zniszczony chodnik i odchyliłam głowę, żeby spojrzeć na
majaczący nad nami wysoki, mroczny budynek. O rany.
Dom na rogu First i Coliseum tkwił w dżungli drzew i wybujałej trawy,
otoczony czarnym ogrodzeniem z żelaza. Był wysoki i prostokątny, piętrowy,
pokryty wyblakłą fioletoworóżową farbą, z koronkowymi balustradami z
kutego żelaza, ze spiralnym ornamentem biegnącym wzdłuż piętrowej
werandy i z czarnymi okiennicami na ogromnych oknach. Gdzieniegdzie
przez szyby przebijało słabe światło przytłumione ciemnymi, brudnymi
zasłonami.
Dom od razu mnie zachwycił: piękno przyprószone czasem i
zniszczeniem, ale nadal dumne. Tak, to było miejsce w moim stylu.
Trochę bardziej zadowolona z podjęcia spontanicznej decyzji o
przyjeździe do Nowego 2, ruszyłam za Crank, weszłam przez bramę, która
podtrzymywała
gęstą
plątaninę
pachnących
pnączy
obsypanych
kwiatuszkami – takimi samymi jak te, które rosły z boku domu i oplatały
balustradę na piętrze. Nad nami z dachu werandy zwisała czarna latarnia.
– Fajnie, no nie? – rzuciła przez ramię Crank, otwierając drzwi
wejściowe.
– Mieszkasz tutaj?
– Tak. W zasadzie dom nie jest naszą własnością, ale nikt się o niego nie
upomniał, więc teraz jest nasz. W DO jest mnóstwo pustych domów. DO to
w skrócie Dzielnica Ogrodowa. Najlepsze zajęli dzicy lokatorzy, chociaż ten
też jest niczego sobie. Niektóre pokoje wyglądają nieciekawie, ale poza tym
mieszka się tu całkiem znośnie. – Wyciągnęła rękę. – Dwie dychy za
podwiezienie i cztery za pokój.
– A tak, racja.
Postawiłam plecak na werandzie i pogmerałam w środku w poszukiwaniu
portfela. Wyjęłam z niego trzy dwudziestki, które położyłam na otwartej
dłoni Crank.
Weszłyśmy do ogromnego holu z drewnianą podłogą i szerokimi
schodami biegnącymi wzdłuż całej długości ściany. Dół schodów lekko
skręcał w stronę drzwi wejściowych. Ich podstawa rozlewała się jak miód
wylany ze słoika. Na długim łańcuchu przymocowanym do sufitu wisiał
ogromny żyrandol z kutego żelaza, tak delikatny i misternie wykonany, że
wyglądał jak czarodziejskie dzieło pająka metaloplastyka. W ścianach po obu
stronach holu były szerokie przejścia prowadzące do innych pomieszczeń.
Po prawej mieściła się ogromna jadalnia z długim, okazałym stołem i
dziesięcioma krzesłami z wysokimi oparciami. Na suficie widniało wyblakłe
malowidło, a na ścianach zauważyłam bordowo-złotą tapetę, również
wyblakłą i gdzieniegdzie odklejoną. Świeciły się czarne kinkiety
rozmieszczone w równych odstępach wokół pomieszczenia – tylko dwa nie
działały – a nad parą wysokich okien wisiały karnisze z ciężkimi, starymi,
bordowymi zasłonami.
– Ładnie, no nie? – Crank stanęła obok. – Nazywamy go kryptą, bo pokój
wygląda jak z filmu o wampirach.
– Ładny – mruknęłam.
Część desek w podłodze zbutwiała. Omijałam je, podchodząc do
schodów. Tapeta w holu też była miejscami zdarta albo odklejona, ale jak
powiedziała Crank, dalej było całkiem znośnie. W zasadzie wnętrze wydało
mi się równie piękne jak fasada.
– Najpierw pokażę ci twój pokój.
Po drugiej stronie holu, naprzeciwko jadalni, był salon. Zajmował całą
lewą część domu. Wysoki sufit. Dwa zakurzone żyrandole. W głębi dwa
kominki, a nad gzymsami dwa lustra w pozłacanych ramach. Tak jak jadalnia
i pewnie każde inne pomieszczenie w tym domu, salon został ozdobiony
sztukateriami. Jedno z okien zabito nierównymi deskami i gwoździami różnej
wielkości.
– Możesz zająć pokój naprzeciwko mojego – powiedziała Crank, idąc po
schodach. – Aha, i uważaj na szesnasty stopień.
Liczyłam, żeby ominąć obluzowany stopień, a potem poszłam za Crank
szerokim korytarzem. Zatrzymała się przy pierwszych drzwiach po lewej
stronie i odsunęła się na bok, żebym mogła wejść do środka.
– Zapraszam.
Wewnątrz było ciemno i pachniało mokrym drewnem. Crank uderzyła we
włącznik światła i mały żyrandol zwisający z gipsowego medalionu na
suficie rozbłysnął światłem. W pokoju była podłoga z szerokich desek oraz
dwa wysokie okna. Ostrożnie weszłam do środka. Podłoga skrzypnęła, ale
wytrzymała.
– Będziesz miała widok na ogród. Materac spleśniał, więc wyrzuciliśmy
go dawno temu. Mogę ci przynieść mój stary śpiwór. Mamy bieżącą wodę,
ale na twoim miejscu bym jej nie piła. Używaj jej tylko do kąpieli i w
toalecie, a wszystko będzie w porządku. Łazienka jest za tamtymi drzwiami.
Każdy pokój ma własną. Na razie Novem ładuje wszystkie pieniądze w
remont Dzielnicy Francuskiej, ale w końcu i tutaj zaprowadzimy porządek.
Powiem bratu, że przyjechałaś.
Crank zniknęła, zanim zdążyłam się odwrócić i jej podziękować. Stałam
pośrodku starego pokoju, patrzyłam na żelazną ramę łóżka bez materaca, na
stary, wypłowiały, owalny dywan na podłodze oraz na marmurowy kominek
i gzyms, na którym ustawiono mnóstwo świec o różnym stopniu zużycia.
Nad łóżkiem wisiał stary obraz olejny przedstawiający matkę z dwojgiem
dzieci, a po obu jego stronach zainstalowano kinkiety, które najwidoczniej
nie działały.
W rogu stało wysokie biurko, a obok kominka ustawiono długą toaletkę z
lustrem z tego samego kompletu. Podeszłam bliżej, zaciekawiona leżącą na
niej ludzką czaszką przysypaną kolorowymi koralikami i ozdobioną czarnym
cylindrem. Przełknęłam ślinę. Czaszka wyglądała na prawdziwą. Ktoś wsunął
jej w zęby stare cygaro. Na toaletce leżały też inne rzeczy: srebrne ręczne
lusterko i szczotka do włosów, małe pudełko na biżuterię i pusta butelka po
winie z wciśniętą w szyjkę świeczką.
Lustro nad toaletką było zamglone i pęknięte w prawym rogu. Spojrzała
na mnie z niego milcząca, zagubiona twarz. Trudno się dziwić. Nigdy w
życiu nie przyszłoby mi do głowy, że przedostanę się za Obręcz. Jasne,
ludzie tu przyjeżdżali – imprezowicze ciągnący na święto Mardi Gras, turyści
albo naukowcy chcący zbadać doniesienia o zjawiskach paranormalnych –
ale przeważnie omijano to miasto z daleka.
Podeszłam do okna i zerknęłam na zarośnięty ogród. W rogu po lewej
stronie rósł stary dąb, ale reszta ogrodu była pogrzebana pod pnączami i
długimi szarymi wąsami oplątwy. Trawnikiem zawładnęły małe fioletowe
kwiatki i dywan z suchych liści. Posąg anioła ze złamanym skrzydłem oraz z
twarzą i rękami uniesionymi do nieba przysłaniały zielone porosty. Po
kręgosłupie przebiegł mi dreszcz. Pod dywanem z liści coś się ruszało.
– Przyniosłem frykasy! – zawołał jakiś głos na dole.
Tupot stóp i wołanie odbiły się echem w moim pokoju.
W otwartych drzwiach ukazała się głowa Crank.
– Wrócił Henri.
Postawiłam plecak i pudełko na podłodze obok toaletki, a potem zeszłam
za Crank po schodach. W połowie drogi zatrzymałam się, oparłam rękę na
żelaznej balustradzie i utkwiłam spojrzenie w grupce stojącej w przedpokoju.
Chłopak – domyśliłam się, że to on ma na imię Henri – trzymał nad
głową siatkę pomarańczy. Crank i dwoje innych dzieci otoczyły go ze
wszystkich stron. Henri musiał być w moim wieku albo trochę starszy, bo
jego szczękę i brodę porastała ruda szczecina. Miał ciemnorude, długie włosy
związane z tyłu. Ale na widok jego oczu wydałam z siebie zduszony okrzyk.
Podobnie jak moje nie były normalne. Tęczówki wydawały się prawie
orzechowe, ale były zbyt jasne, zbyt żółte, by mogły uchodzić za normalne.
A może mi się przywidziało?
Ktoś przeciął siatkę nożem i kilka pomarańczy wypadło, uderzając o
podłogę. Rozległa się salwa śmiechu. Wszyscy, oprócz Henriego, upadli na
kolana, żeby pozbierać rozsypane owoce.
Najmniejsze z dzieci przykucnęło, złapało pomarańczę, a potem
odwróciło się i spojrzało mi w oczy. Dziewczynka była mała i drobna, trochę
wychudzona, miała ogromne czarne oczy otoczone szarymi obwódkami. Jej
twarz była malutka, owalna i biała, nie licząc lekko zaróżowionych ust.
Rozczochrane czarne włosy ścięte na pazia sięgały do brody. Na jej piersi
spoczywała złota maska ze święta Mardi Gras zawieszona na cienkim
sznureczku.
Dziewczynka powoli się uśmiechnęła, odsłaniając rząd białych ząbków i
dwa bardzo małe, ale bardzo wyraźne… kły.
Moje serce zamarło. Czym prędzej odwróciłam wzrok od dziewczynki.
Weź się w garść, Ari.
Grupka na dole ucichła. Wszyscy się gapili. Na mnie. Serce waliło mi w
piersi. Moja ręka powoli puściła balustradę. Odwróciłam się, a potem
sztywno weszłam z powrotem na górę.
Co ja tutaj robię, do diabła?
Nowy 2 był totalnie odjechanym miejscem. Już wcześniej o tym
wiedziałam, ale…
Dopiero kiedy wróciłam do pokoju i ruszyłam w stronę plecaka, na
parterze rozległy się szepty. Po chwili usłyszałam kroki na schodach.
– Crank powiedziała, że szukasz informacji – zagadnął mnie Henri,
opierając się plecami o framugę z rękami splecionymi na piersi.
Podniosłam plecak.
– Już nie.
Wszedł do pokoju, kręcąc głową.
– Czego się spodziewałaś, pięciogwiazdkowego hotelu? Zgrai
nastolatków z komórkami, iPodami i najnowszymi ciuchami od Abercrombie
& Fitch?
Ugryzłam się w język i nie powiedziałam mu, że iPody to już zamierzchła
przeszłość, a Abercrombie & Fitch zniknęli z rynku wiele lat temu.
Pochyliłam się i sięgnęłam po pudełko.
– Po co ci pistolet?
Cholera. Uświadomiłam sobie, że zza paska spodni wystaje mi
dziewięciomilimetrówka. Gwałtownie się wyprostowałam.
– Mam pozwolenie.
Oczywiście nie miałam.
– Nie o to pytałem.
Naprawdę nie byłam w nastroju, żeby opowiadać o tym, po co tu
przyjechałam i dlaczego noszę przy sobie broń. W sumie zaczynałam
dochodzić do wniosku, że zapuszczając się do Nowego 2, popełniłam wielki
błąd.
Henri zagrodził mi drogę. Za jego plecami stała Crank i reszta.
Przysłuchiwali się naszej rozmowie z wytrzeszczonymi oczami. Odsunęłam
się i zmroziłam Henriego spojrzeniem.
– Mógłbyś mnie przepuścić?
Po krótkiej i pełnej napięcia ciszy podniósł ręce i odsunął się na bok.
– Dobrze, proszę bardzo. Nie wiem, jak zamierzasz się dostać do Obręczy
bez samochodu. Jeśli chcesz zawołać taksówkę albo wskoczyć do autobusu
Greyhound, życzę powodzenia.
Pozostali zarechotali.
Wykrzywiłam się w cierpkim uśmiechu.
– Dzięki.
Potem minęłam go z furią. Dzieci odskoczyły na bok. Wiem,
dramatyzowałam i zachowywałam się jak idiotka, ale zęby tej dziewczynki…
oczy Henriego… To wszystko wydawało się zbyt znajome, za bardzo mi
przypominało o własnej dziwności i sprawiało, że jak zawsze miałam ochotę
uciec.
Moje buty głośno stukały, kiedy zbiegałam po schodach. Uważałam, żeby
nie stanąć na szesnastym stopniu, i zastanawiałam się, co, do diabła, strzeliło
mi do głowy. Chciałam jedynie zdobyć jakieś informacje o matce, przyjechać
do Nowego 2 i zajrzeć do szpitalnych akt, być może poznać nazwisko ojca.
Nic więcej, tylko nazwisko. Jasne, super byłoby odkryć całą historię rodziny,
ale wiedziałam, że to niewykonalne.
Poza tym powinnam była wiedzieć, że lepiej omijać Nowy 2 z daleka i
zaczekać na Bruce’a i Casey, tak jak obiecałam. Nie przypuszczałam jednak,
że w moje ręce wpadnie ten zakręcony list od matki ani że zostanę
zaatakowana przez znikającego czubka z jakiegoś obcego kraju.
Byłam już w połowie holu, kiedy otworzyły się drzwi i do środka wszedł
następny chłopak.
Miał spuszczoną głowę i kruczoczarne włosy zasłaniały mu twarz. Jedną
ręką ściskał pasek starego plecaka, a drugą zamykał drzwi. Był wysoki.
Jakieś metr osiemdziesiąt trzy. Miał na sobie wytarte dżinsy, czarne buty i
stary T-shirt z Iron Maiden wypłowiały do jasnej szarości. Na lewym
nadgarstku nosił bransoletkę z ciemnej skóry nabijaną srebrnymi ćwiekami.
Zamarłam. Jak totalna kretynka.
Podniósł głowę i spojrzał na mnie najbardziej olśniewającymi szarymi
oczami, jakie kiedykolwiek widziałam. Kątem oka zobaczyłam, że plecak
powoli wysuwa mu się z dłoni i uderza o podłogę.
Tak bardzo zaschło mi w gardle, że nie mogłam przełknąć śliny. Po mojej
twarzy i po kręgosłupie rozlała się fala ciepła. Czarne zmarszczone brwi
nadawały mu nieco złowrogi wygląd, ale ostro kontrastowały ze smutnymi
oczami otoczonymi gęstymi czarnymi jak atrament rzęsami. Miał fajną twarz,
która w zależności od jego nastroju mogła się kojarzyć z poetą albo z
twardzielem. Jego usta były ciemniejsze niż usta większości ludzi. Kiedy
zmrużył oczy, lekko się zacisnęły. Potem znów się rozluźniły. Zrobiłam krok
do tyłu. Czułam się dziwnie, jakby zajrzał w głąb mnie, jakby wiedział, kim
jestem.
– Już cię szukają.
Rozdział czwarty
POCZUŁAM NARASTAJĄCY UCISK W GARDLE i od razu
przypomniał mi się tamten świr z nożem. Tak mocno przygryzłam
wewnętrzną stronę policzka, że pękła skóra, oblewając język ciepłą, bogatą w
żelazo krwią.
– Kto mnie szuka?
– Novem.
– Tak – powiedziałam, wiążąc z sobą fakty – już raz próbowali mnie
zabić. Nie dam im drugiej szansy.
Zdziwiony zmarszczył brwi.
– Novem nie chce cię zabić.
Crank ominęła mnie i wskoczyła na długi stół pod ścianą, usiadła, a
potem zaczęła machać nogami.
– On ma rację.
Pokręciłam głową. Nic z tego nie rozumiałam.
– Skąd wiesz?
– Bo Sebastian to mój brat i wie o wszystkim, co się dzieje w Nowym 2.
Na tym polega jego praca.
Uniosłam brew i spojrzałam na niego, czekając na jakieś potwierdzenie,
ale Sebastian milczał.
– Bas pracuje dla Novem. Płacą mu za przekazywanie wiadomości,
zdobywanie informacji, tego typu rzeczy. – Crank odwróciła kaszkiet
daszkiem do tyłu. – No więc komu się naraziłaś, Ari? Czy to ma coś
wspólnego z zakrwawionym nożem w twoim plecaku?
Powoli zamknęłam oczy i policzyłam do pięciu. Zabiłam człowieka.
Widziałam, jak znika. Była tu upiorna dziewczynka z kłami. A teraz ścigało
mnie Novem – a może i nie ścigało. Bez względu na to, co mówiła Crank,
wolałam założyć, że jednak ścigało.
Cholera, jak udało mi się wpakować w ten cały bajzel? Na dodatek ten
bajzel nie był mój, lecz mojej matki. Poza tym nie miałam już pewności, czy
chcę poznać prawdę. Wysunęłam komórkę z pokrowca na nadgarstku. Bruce
mnie stąd zabierze. Wścieknie się, ale po mnie przyjedzie.
– Komórki nie działają w Nowym 2 – rozległ się głos Henriego za moimi
plecami.
Zerknęłam na wyświetlacz. Brak zasięgu.
– Dobra. Jest tu jakiś telefon albo budka telefoniczna, z której mogłabym
zadzwonić?
– Ech, nowicjusze – mruknął chłopiec w wieku Crank i usiadł na
schodach, żeby obrać pomarańczę ze skórki.
Wyglądał tak dziwnie, że na chwilę odwrócił moją uwagę. Jasnobrązowa
skóra. Zielone oczy. I krótkie afro w kolorze ciemnoblond.
– Jeśli nie masz forsy albo znajomości, nie znajdziesz tu ani telefonu, ani
internetu. Nic oprócz bieżącej wody, prądu i gońców – wyjaśnił Henri. –
Witamy w Nowym 2.
– Ari urodziła się w Szpitalu Miłosierdzia. Chce znaleźć swoją kartotekę.
Możesz jej w tym pomóc, Bas? – zapytała Crank.
Sebastian podniósł plecak, unikając jej spojrzenia.
– Nie. Powinna wracać do domu.
Ruszył na górę.
Crank próbowała coś powiedzieć, ale nikt inny nie odezwał się słowem.
Słychać było tylko niespieszne kroki Sebastiana. Stojąc przy drzwiach,
zerknęłam na schody, a potem jęknęłam, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę
mam zamiar pobiec za panem Miłym i Gościnnym.
Dogoniłam Sebastiana na piętrze.
– Hej, zaczekaj chwilę!
Zatrzymał się i lekko się odwrócił.
– Słuchaj, jeśli coś wiesz… jeśli wiesz, dlaczego ci ludzie mnie ścigają…
Miałam metr siedemdziesiąt, więc byłam niewiele niższa od Sebastiana,
ale pod wpływem jego chmurnego spojrzenia poczułam się malutka. Nie
potrafiłam rozszyfrować wyrazu jego twarzy. Zerknął na pozostałych, którzy
zebrali się w połowie schodów. Zacisnął zęby i przeszył mnie przenikliwym
spojrzeniem. Potem się pochylił i cicho powiedział:
– Kilka godzin temu ktoś zadzwonił do Novem, podając twój rysopis i
nazwisko… Zawiadomiono wszystkich gońców i ludzi pracujących dla
Novem. Czyli praktycznie wszystkich mieszkańców miasta. Mają cię szukać.
Doktor Giroux. Pewnie to on zadzwonił. Ale dlaczego?
– Ty też dla nich pracujesz.
– Chcą cię tylko zobaczyć. Nikt nie wspomniał o robieniu ci krzywdy,
więc nic mi nie wiadomo o żadnym pieprzonym nożu, o którym mówi Crank.
Tak, pracuję dla nich. Co nie znaczy, że zawsze ich słucham.
Pomaszerował przed siebie i zniknął w pokoju na samym końcu
korytarza.
Ogarnęła mnie fala zmęczenia. Opadły mi ręce. Czułam na sobie wzrok
pozostałych. Bardziej niż czegokolwiek innego chciałam teraz zostać sama,
żebym mogła się pozbierać, pomyśleć logicznie, przetrawić wszystko, co
zdarzyło się do tej pory. Jeszcze przed chwilą chciałam uciec, ale ta
pochopna decyzja albo odruch – jak zwał, tak zwał – nie przyniosłyby nic
dobrego. Było ciemno. Musiałam gdzieś przenocować. Już zapłaciłam.
Chyba nie miałam innego wyjścia. Westchnęłam.
Wróciłam do pokoju, wzięłam pudełko i usiadłam na dywanie przed
kominkiem. Ale szuranie na korytarzu szybko mi uzmysłowiło, że w
najbliższym czasie nie mam co liczyć na odrobinę prywatności.
Crank, dziwny chłopak i dziewczynka z kłami – która tymczasem
włożyła maskę Mardi Gras – weszli do mojego pokoju. Usiedli w kręgu na
dywanie. Chłopak przechylił się w stronę kominka i pstryknął palcami nad
stertą drewna. Buchnęły płomienie.
Potrzymał dłonie nad ogniem, a kiedy już je ogrzał, wrócił do kręgu.
– To nic wielkiego. Taka sztuczka – powiedział, widząc moje
rozdziawione ze zdumienia usta. – Co jest w tym pudełku?
Jasne, taka odjechana sztuczka. Lepsze to niż inne wyjaśnienie, które
nasuwało mi się na myśl.
– Rzeczy mojej matki.
Gdzieś w głębi korytarza rozległo się bębnienie na perkusji. Potem
jeszcze raz i znowu, aż w końcu muzyk złapał rytm. Ściany i podłoga zaczęły
wibrować. Tempo rosło, szybkie, wściekłe i naprawdę niezłe, przenikało do
mojej skóry i kości, odnalazło drogę do mojego serca i pulsowało w jego
rytmie.
– To Sebastian – wyjaśniła Crank. – Gra, kiedy ma zły humor.
Nie musiałam pytać dlaczego. Też bywałam w złym humorze, jak każdy.
W tle usłyszałam bardzo cichą muzykę i wokal. Domyśliłam się, że Sebastian
gra do utworu z radia albo z płyty kompaktowej. Cokolwiek to było,
mogłabym przy tym tańczyć albo położyć się na podłodze, zamknąć oczy i
płakać.
Płomienie w kominku sięgały coraz wyżej, cienie tańczyły na ścianach i
na czaszce, która zdawała się do mnie uśmiechać, jakby wiedziała coś, o
czym ja nie miałam pojęcia. Światło z kominka połyskiwało w kolorowych
paciorkach i na czarnej satynie cylindra. Trzeba wymyślić jej imię,
pomyślałam, zastanawiając się, co jest bardziej przerażające: czaszka czy
dziewczynka, która gapiła się na mnie zza złotej maski czarnymi
błyszczącymi oczami.
– To jest Dub – Crank skinęła w stronę chłopca. – A to Violet. Violet
rzadko się odzywa.
Dziewczynka nadal tuliła w dłoniach pomarańczę, od czasu do czasu
zbliżała ją do nosa, żeby powąchać, ale jej okrągłe oczy skupiały się na mnie.
Wyglądała jak jakaś dziwna gotycka lalka z Mardi Gras. I nie wiem dlaczego,
ale poczułam do tego dziwnego dziecka sympatię. Mogło mieć najwyżej
dziesięć lat.
– Chyba podoba jej się twój tatuaż – powiedział Dub, bębniąc palcami w
kolana w spodniach khaki. – Ty też jesteś doué?
– Czym?
– Doué. Tym miłym słowem Novem określa świrów. Dziwaków. No
wiesz… nas – wyjaśnił jednym tchem.
Dub kipiał nerwową energią. Jego ciało było w ciągłym ruchu.
– Violet ma odjechane zęby. Henri dziwne oczy. Ja znam różne sztuczki.
Crank…
– Ja niczego nie mam – wtrąciła zawiedziona. – Jestem normalna.
– Tak, ale tylko ty potrafisz wszystko naprawić – powiedział Dub. – A
jak ci wiadomo – położył jedną dłoń na sercu, a drugą wyciągnął przed
siebie, jakby zamierzał zaśpiewać serenadę – w nagrodę za naprawienie
lodówki rządzisz tym domem świrów.
Crank pochyliła głowę i przewróciła oczami, ale zauważyłam, że
komplement ją ucieszył.
– A twój brat Sebastian – zapytałam – on też jest normalny?
Poza tym, że jest palantem i odjazdowo gra na perkusji.
– Sebastian nie lubi o tym rozmawiać. Ale potrafi czytać ludziom w
myślach, wiesz? Czuje to, co oni. Czasami aż za bardzo.
Nadal słychać było dudnienie perkusji, ale już nie tak wściekłe jak przed
chwilą, nie tak szybkie. Teraz rytm był spokojny, pełen emocji. Nie umiałam
tego opisać inaczej. Nie był to jedynie rytm odbijający się echem w
korytarzu, miał w sobie coś więcej.
– A ty? – zapytał Dub ściszonym głosem. – Też dziwnie wyglądasz.
– Dzięki.
– No wiesz, masz tatuaż na twarzy, białe włosy i trochę odjechane oczy. –
Wzruszył ramionami. – Po prostu mówię, że ty też mogłabyś być doué.
– Może i ona nie lubi o tym rozmawiać – powiedziała Crank, posyłając
mi słaby uśmiech.
Odpowiedziałam jej uśmiechem, a potem spuściłam wzrok na dłonie. To
prawda. Nie chciałam o tym rozmawiać. Nigdy nie czułam takiej potrzeby.
Nagle zdałam sobie sprawę, że naprawdę nie lubię się nikomu zwierzać.
– A niech mnie – powiedział Dub.
Podniosłam głowę i zobaczyłam, że wyciąga nóż z mojego plecaka.
– Jest cały ubabrany krwią!
– Oddawaj to! – zerwałam się z kolan, wyrwałam mu nóż, a potem
plecak.
– Jeeeju. Sorry.
Usiadł z powrotem, zachowując się tak, jakbym robiła z igły widły. Ale
to wcale nie była drobnostka. Nie miał prawa szperać w moich rzeczach. Nie
miał żadnego prawa.
Wrzuciłam nóż do plecaka, mając nadzieję, że krew już zakrzepła i nie
pobrudzi mi ubrań. Brawo, Ari. Powinnam była o tym pomyśleć, zanim go
tam włożyłam.
– Po prostu trzymaj się z dala od moich rzeczy, dobra? Jutro już mnie tu
nie będzie.
– Mogę spróbować jeszcze raz pogadać z Basem – powiedziała Crank. –
Jestem pewna, że pomoże ci w szpitalu, a…
– Bez urazy, Crank, ale nie chcę jego pomocy.
Crank trąciła Duba łokciem i wstali. Violet nie ruszyła się z miejsca, więc
Crank pochyliła się i pociągnęła ją za rękę.
– Chodź, Vi.
Mroczna dziewczynka syknęła na Crank, ale wstała i wyszła razem z
nimi.
Crank przyniosła mi śpiwór, a potem czekałam, dopóki za drzwiami
mojego pokoju nie zapadła cisza przerywana jedynie naturalnym
skrzypieniem i szmerami domu.
Wzięłam dwie świeczki z gzymsu i zapaliłam je rozgrzanymi do
czerwoności węgielkami z kominka, a następnie postawiłam przed sobą na
podłodze. Wreszcie zostałam sama. Nic mi nie przeszkadzało. Żadne dzieci.
Żadne perkusje. Nic nie rozpraszało mojej uwagi. Chociaż szczerze mówiąc,
potrzebowałam czasu, żeby zebrać się na odwagę i zobaczyć, co jeszcze jest
w pudełku.
Wzięłam głęboki oddech i na początek otworzyłam dwa małe pudełeczka
na biżuterię. W jednym leżał srebrny pierścionek z wygrawerowanym
greckim napisem. Pierścionek był wypolerowany, piękny i prosty. Wsunęłam
go na serdeczny palec prawej ręki. Pasował idealnie. W drugim pudełeczku
znajdował się medalion. Był tak zniszczony, że trudno było rozpoznać
widniejący na nim obrazek i odczytać słowa biegnące wzdłuż krawędzi.
Możliwe, że przedstawiał słońce, ale nie byłam tego pewna. Odłożyłam
medalion z powrotem do pudełeczka, a potem wyjęłam wycinek z gazety.
Artykuł dotyczył kobiety, której ścięto głowę w Chicago. Pozostawiła małą
córeczkę Eleni i nie miała żadnych innych krewnych. Serce zabiło mi
mocniej. O cholera. Moja matka miała na imię Eleni, więc ta kobieta mogła
być moją babką.
Potem znalazłam wyblakły list napisany do mojej matki.
Kochana Eleni,
jeśli czytasz te słowa, to znaczy, że mi się nie udało, podobnie jak wielu
innym przede mną. Zawiodłam cię.
Gdy zaczniesz dojrzewać i zmieniać się w kobietę, zrozumiesz, że jesteś
inna. Wszystkie przez to przechodziłyśmy. Z tego, czego zdołałam się
dowiedzieć, żadna kobieta w naszej rodzinie nie dożyła dwudziestych
pierwszych urodzin. Każda z nas zostawia córkę. Wygląda na to, że taki już
nasz los.
Z tobą będzie podobnie. Chyba że znajdziesz sposób, by zdjąć tę klątwę.
Moja matka popełniła samobójstwo, kiedy byłam dzieckiem. Niczego mi nie
zostawiła, ale dowiedziałam się, że jej matka i babka zginęły w identyczny
sposób.
Wkrótce ja również odejdę. Czuję to w kościach, pod skórą. Zbliża się
mój czas. Próbowałam, byłam u wielu okultystów, szarlatanów i księży, ale ta
klątwa nadal nade mną wisi i będzie wisiała także nad tobą. Nie poddam się
jednak szaleństwu. Nie poddam się. Nie ulegnę pragnieniu, żeby to wszystko
zakończyć. Może dzięki temu uda mi się zdjąć klątwę.
Znajdź lekarstwo, Eleni. Powstrzymaj ten obłęd, który nas nęka. Szkoda,
że nie mogłyśmy pobyć razem trochę dłużej…
Zawsze będę przy tobie
Mama
Łzy zaszczypały mnie w oczy i coraz bardziej ściskało mnie w gardle.
Ostrożnie złożyłam list i wsunęłam go z powrotem do koperty. Nie chciałam
w to uwierzyć, ale w głębi serca wiedziałam. Te słowa były prawdziwe.
Wszystkie kobiety z mojej rodziny spotykał taki sam los, a teraz nadeszła
moja kolej. Ciepła kropla spadła mi na policzek. Wytarłam ją.
Pieprzyć to.
Nie miałam zamiaru ani umrzeć, ani zajść w ciążę w ciągu najbliższych
trzech i pół roku. To coś, ta klątwa czy cokolwiek to było, skończy się w
moim pokoleniu. Ścięcie głowy babce oznaczało, że ktoś po nią przyszedł i ją
zabił, bo nie chciała się poddać szaleństwu i popełnić samobójstwa. Po mnie
też coś przyszło na parking za hotelem – do moich dwudziestych pierwszych
urodzin pozostało wprawdzie jeszcze trochę czasu, ale facet z pewnością
chciał mnie wykończyć.
Potarłam twarz dłońmi.
Miałam za mało informacji. Pewna byłam jedynie tego, że jestem inna –
czułam to przez całe życie – że coś próbowało mnie zabić oraz że kobiety w
mojej rodzinie są przeklęte i żadna z nich nie dożywa dwudziestych
pierwszych urodzin.
Dwudziestych pierwszych. Dwudziestych pierwszych!
Oparłam brodę na splecionych palcach, próbując znaleźć odrobinę
spokoju i jakąś drogę pośród chaosu, który w ciągu jednej nocy stał się moim
życiem. Zabiłam to coś, co przyszło mnie zabić. Może w ten sposób zdjęłam
z siebie klątwę.
Słaba teoria.
Ale… przecież byłam tutaj. W Nowym 2. Jedyne sensowne wyjście to
dowiedzieć się czegoś więcej o mojej matce, ojcu i o tym, dlaczego Novem
chce się ze mną zobaczyć. Albo zrobić mi krzywdę.
Jeden dzień. Poświęcę na to tylko jeden dzień.
Obudziłam się z posiniaczonymi łokciami, obolałą głową i sztywnymi
plecami. Jeśli czerwień pod powiekami mogła o czymś świadczyć, oznaczała,
że przez okno wlewały się promienie słońca. Zacisnęłam powieki jeszcze
mocniej, a wtedy coś odgrodziło mnie od światła. Podłoga skrzypnęła.
Otworzyłam oczy.
Wszystkie mięśnie mojego ciała gwałtownie stężały. Patrzyłam prosto w
niebieskie oczy małego białego aligatora.
– Pascal, to jest Ari – szepnął dziewczęcy głosik.
Violet klęczała, pochylona nad moim śpiworem. Bordową, wysadzaną
drogimi kamieniami maskę przesunęła na czubek głowy i trzymała małego
białego aligatora tuż nad moją twarzą. Wystarczyło, żeby kłapnął paszczą, a
pożegnałabym się z nosem.
Wstrzymałam oddech, żeby nie chuchać na jego mleczną skórę.
W końcu Violet usiadła na piętach i odwróciła aligatora, żeby pocałować
go w pysk.
– Grzeczny Pascal – szepnęła, a potem postawiła go na podłodze i
opuściła maskę na twarz. W rogach zdobiły ją dwa piórka.
Pascal podreptał na korytarz, kołysząc się jak kaczka.
Znowu zaczęłam oddychać i usiadłam, nie wiedząc, co powiedzieć do tej
dziwnej dziewczynki, która ponownie utkwiła we mnie wzrok. Jej malutkie
białe rączki leżały płasko na kolanach, a czarna suknia, którą miała na sobie,
wyglądała jak kreacja wieczorowa. Pod spodem zauważyłam rajstopy, które
równie dobrze mogły być podkolanówkami przeznaczonymi dla dorosłej
osoby – tak czy siak znikały pod suknią. Na nogach miała trochę za duże
chłopięce mokasyny.
– To twój aligator? – zerknęłam w stronę drzwi, żeby się upewnić, czy
Pascal nie postanowił wrócić.
– On do nikogo nie należy. – Violet przechyliła głowę. – Podobają mu się
twoje włosy. Są takie jak jego skóra.
Odruchowo uniosłam rękę i założyłam luźny kosmyk za ucho.
Zapomniałam, że przed snem rozpuściłam włosy. Chciałam zebrać je
wszystkie i odsunąć na plecy, ale z jakiegoś powodu wolałam, żeby Violet
nie przypisywała im większego znaczenia, więc pozwoliłam im swobodnie
zwisać po bokach twarzy i opadać aż na kolana.
– Podobają mu się moje zęby. Są takie same jak jego zęby – powiedziała
Violet, mrugając oczami w otworach maski.
Siedziałam nieruchomo, prawie zupełnie zastygłam.
– Dlaczego masz takie zęby, Violet? – Miałam nadzieję, że to pytanie jej
nie zdenerwuje i dziewczynka nie rzuci mi się do szyi.
– Żeby jeść, oczywiście. – Przechyliła głowę. – Jesteś inna.
Potem wstała i wyszła cicho mimo ciężkich czarnych butów na nogach.
Patrzyłam, jak znika z mojego pola widzenia. Byłam trochę zmieszana i
czułam zakłopotanie, bo Violet budziła we mnie jakąś dziwną fascynację. Ale
chodziło o coś więcej niż maski i ostre zęby. W jej obecności miękło mi
serce, jakby budził się we mnie instynkt starszej siostry albo matki. Coś
podobnego poczuli chyba Casey i Bruce, kiedy po raz pierwszy mnie
zobaczyli: niewyjaśnioną więź i potrzebę otoczenia mnie opieką. Pokręciłam
głową. To i tak bez znaczenia. Dziś wieczorem już mnie tu nie będzie.
Kątem oka spostrzegłam, że korytarzem idzie Sebastian. Odwrócił się w
moją stronę. Na chwilę zwolnił, co wyraźnie świadczyło o tym, że nie
spodziewał się napotkać mojego spojrzenia.
Mój żołądek zrobił fikołka. Zaszczypały mnie gorące policzki. Jego szare
oczy przyciągały mnie jak dwie fascynujące kałuże płynnej rtęci. No jasne, a
rtęć jest trująca, kretynko.
Zdałam sobie jednak sprawę, że Sebastian wcale nie patrzy na mnie.
Przyglądał się moim włosom. Tak jak inni.
Miałam wrażenie, że to trwa wiecznie, ale w rzeczywistości już sekundę
później odwrócił wzrok i poszedł dalej.
Zamrugałam, żeby ocknąć się z oszołomienia, szybko zebrałam włosy i
zaczęłam je zwijać z tyłu. Jednocześnie wstałam i pobiegłam za nim.
– Sebastian!
Zatrzymał się w połowie schodów. Z wyraźną niechęcią patrzył, jak idę i
zawiązuję włosy w węzeł. Próbowałam nie zwracać uwagi na totalne
onieśmielenie, które budził we mnie ten facet.
Stanęłam dwa stopnie nad nim i rozłożyłam ręce.
– Słuchaj, wiem, że mnie tutaj nie chcesz, ale… Naprawdę uważasz, że
Novem nie zamierza mnie skrzywdzić?
Jeden kącik jego ust leciutko się uniósł, tak jakby Sebastian się
uśmiechnął. Albo po prostu się skrzywił.
– Tak, naprawdę – odpowiedział.
Przygryzłam wargi i podjęłam szybką decyzję.
– Jeśli mi pomożesz znaleźć informacje, których szukam, dobrowolnie
pójdę z tobą na spotkanie z Nov…
Drzwi wejściowe gwałtownie się otworzyły i huknęły w ścianę, wbijając
gałkę w tynk.
Zwabiona hałasem, na progu salonu stanęła Violet z Pascalem pod pachą.
Do domu weszli trzej młodzi mężczyźni.
Byli mniej więcej w tym samym wieku: koło dwudziestki. Ten w środku
spojrzał na Violet i pokręcił głową.
– Witamy w domu odmieńców – powiedział.
Jego koledzy parsknęli śmiechem, a on spojrzał na schody.
– Werbujecie następną członkinię? – oderwał wzrok od Sebastiana i
spojrzał na mnie. – Lepiej ci będzie na bagnach niż z tymi frajerami, skarbie.
– Czego chcesz, Ray? – Sebastian tak mocno ścisnął balustradę, że
pobielały mu knykcie.
Zeszłam o jeden stopień w dół. Z jadalni wynurzył się Dub z pomarańczą
w ręku. Kiedy zaczął ją obierać, Ray wyrwał mu owoc z dłoni.
– Hej!
Ray rzucił pomarańczę na ziemię.
– Co, Dub? Ty mały zasrany mieszańcu.
– Wal się, Raymond.
Ray ruszył w stronę Duba.
W ciągu kilku następnych sekund zdarzenia rozegrały się jakby w
zwolnionym tempie.
Violet postawiła Pascala na podłodze, zsunęła maskę na twarz, jakby
szykowała się do bitwy, a potem rzuciła się całym swoim małym ciałkiem na
Raya. Dopadła go jak ośmiornica, owinęła się wokół jego brzucha nogami i
rękami. Jej ostre zęby zatopiły się w jego bicepsie. Wrzasnął, próbując ją z
siebie ściągnąć. Udało mu się trochę ją odsunąć, ale nogi i ręce Violet
wyciągnęły się i znów kurczowo go złapały. Chłopak zaklął po francusku i
jeszcze raz ją szarpnął – tym razem cisnął jej małym ciałkiem przez cały hol.
Dziewczynka uderzyła o podłogę i pojechała po gładkiej drewnianej
powierzchni.
Straciłam panowanie nad sobą.
Minęłam Sebastiana i zbiegłam po schodach, a Dub i Crank popędzili
pomóc Violet. Dziewczynka wstała o własnych siłach, otarła krew z ust i
brody, a potem uciekła tylnymi drzwiami do ogrodu. Kątem oka dostrzegłam,
jak nurkuje pod warstwą suchych liści. Potem odwróciłam się do Raya.
W moich żyłach buzowała adrenalina, podsycając wściekłość. Nic mnie
tak nie rozjusza, jak widok krzywdzonego dziecka – wiem z autopsji, jak ono
się wtedy czuje.
– Może zmierzysz się ze mną? – zapytałam i na dokładkę rąbnęłam go w
szczękę.
Dłoń przeszył mi przyjemny ból, który pobiegł w górę ręki. Raymonda
otoczyli koledzy. Byłam gotowa do walki.
No, dalej, dupki.
Kiedy pierwszy z nich ruszył w moją stronę, obróciłam się na pięcie,
chwyciłam go za rękę, przeciągnęłam ją nad swoim ramieniem i rzuciłam
gościa na ziemię. Ledwie wylądował na podłodze, poczułam na karku oddech
jego kumpli. Mój wzrok napotkał spojrzenie Sebastiana. Jego oczy śmiały się
do mnie, zachęcały mnie, wiedziały, do czego jestem zdolna. Uśmiechnęłam
się. Trzeci chłopak złapał mnie w pasie. Odrzuciłam głowę do tyłu, szykując
się na trzask przy zderzeniu z jego twarzą. Stęknął. Zabolało go o wiele
bardziej niż mnie. Obróciłam się i kopnęłam go w brzuch. Padł na ziemię
obok kolegi.
Zrobiłam krok do tyłu i z walącym sercem obejrzałam swoje dzieło.
Dub zagwizdał gdzieś za moimi plecami. Ale ja skupiłam się na Rayu.
Tylko on nie leżał jeszcze na ziemi i nadal mógł stanowić zagrożenie.
– Pieprzona suka! – warknął, trzymając się za krwawiące ramię.
Drugą ręką masował szczękę. Jego twarz była teraz o ton bledsza, niż
kiedy wszedł do domu.
Prychnęłam i gwizdnęłam z pogardą. Jego twarz zrobiła się czerwona, a
usta lekko drgnęły, jakby chciał obnażyć zęby.
Sebastian stanął obok mnie.
– Ona jest moja – powiedział spokojnym tonem. – Pierwszy ją znalazłem.
– Jasne, jak zwykle musisz być najlepszy, co, Lamarliere? – Chłopak
splunął, a jego kumple wreszcie pozbierali się z podłogi. – Lepiej szybko ją
do nich zaprowadź. Inaczej Grandmère zacznie się zastanawiać.
Kiedy zniknęli, Dub wyrwał gałkę ze ściany, żeby można było zamknąć
drzwi, a ja gwałtownie odwróciłam się do Sebastiana.
– Jestem twoja? Co to miało znaczyć, do cholery?
– Ray też pracuje dla Novem. Szukał cię. Ktoś musiał widzieć, jak
wchodziłaś tu z Jenną.
– Z Jenną?
– Z Crank. – Urwał. Minęły cztery sekundy. – Pomogę ci znaleźć te
dokumenty.
A potem ruszył w stronę tylnych drzwi.
No to super.
Wzięłam głęboki oddech – czułam, że współpraca z panem Humorzastym
nie będzie najłatwiejsza – i wyszłam za nim przez wielkie balkonowe drzwi
do ogrodu za domem. Dub i Crank stali na porośniętej oplątwą kamiennej
werandzie i gapili się na wybrzuszenie pod warstwą liści. Mimo zimy w
mieście było wilgotno, przez co ogród przypominał dżunglę: pachniał ziemią,
gnijącymi liśćmi i przenikała go intensywna woń białych kwiatków
okalających mury domu.
– Już sobie poszli, Vi. Poza tym ominęło cię odjazdowe lanie, które
sprawiła im Ari. – Dub podkreślił swoje słowa, markując kilka ciosów w
powietrzu i naśladując odgłos ciała uderzającego o podłogę. – Daj spokój,
Vivi. Broniłaś mnie. Wyjdź, żebym mógł ci podziękować.
Pod liśćmi zamrugało dwoje czarnych oczu. Kiedy Crank mówiła do
Violet, przysunęłam się do Sebastiana.
– A tak w ogóle, co jej jest? Skąd ma te małe wampirze kły?
– Vi nie jest wampirem – odpowiedział ze stłumionym śmiechem. – W
ubiegłym roku Dub znalazł ją na bagnach. Mieszkała sama na traperskiej
barce. Karmił ją trzy miesiące, zanim tu z nim przyszła. Pojawia się i znika,
kiedy ma na to ochotę, lubi dziwne rzeczy, na przykład maski. Albo owoce,
których dotyka, ale nigdy ich nie je.
Uniosłam brew i zakołysałam się na piętach.
– Więc jednak umiesz powiedzieć więcej niż jedno zdanie na raz?
Spojrzał na mnie i zmarszczył brwi.
– Lepiej już chodźmy. Violet wyjdzie, kiedy będzie gotowa.
Rozdział piąty
- ŁADNIE TU - POWIEDZIAŁAM, podziwiając Dzielnicę Ogrodową,
kiedy szliśmy z Sebastianem w stronę St. Charles Avenue.
Mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi. Nie miałam zamiaru dzielić się z
nim moimi przemyśleniami. Od razu było widać, że nie jest zainteresowany
rozmową. Zresztą wcale mi to nie przeszkadzało. Sama też nie słynęłam z
umiejętności interpersonalnych.
Dotrzymywałam kroku przewodnikowi i zachowywałam myśli dla siebie,
omijając pęknięcia w chodniku i gałęzie drzew, które wisiały nisko nad
ogrodzeniami, przytłoczone mchem albo ciężkimi pnączami.
Gdyby komuś udało się wniknąć w moją duszę, a potem stworzyć miasto,
w którym czułabym się najlepiej, wyglądałoby ono właśnie tak jak Dzielnica
Ogrodowa. Nigdy wcześniej nie miałam takiego poczucia przynależności.
Może dlatego że się tu urodziłam i wiedziałam, że tu mieszkała moja matka.
Czułam jednak, że chodzi o coś więcej. O emocje związane z tym miejscem,
o atmosferę opuszczenia i lekkiego rozkładu, o dzikość drzew i innych roślin,
o niesamowitą aurę otaczającą wielkie stare rezydencje i o mroczne zakątki,
do których nigdy nie docierało światło – w głębi zagubionych ogrodów,
pustych parceli i po drugiej stronie zabitych deskami okien. Nawet o
odmieńców, którzy się tam zadomowili. O Violet, Duba, Henriego i Crank.
Oraz – zerknęłam w bok – o Sebastiana z jego czarnymi włosami, smutkiem
w oczach i ciemnoczerwonymi ustami. Urzekła mnie wolność związana z
przebywaniem w miejscu, w którym nie liczy się to, kim jesteś, bo ono też
jest inne.
Nowy 2 był jednak całkowicie zaniedbany. Minęliśmy dom, przed
którym siedziała grupka dwudziestoparolatków o wyglądzie artystów. Facet
na werandzie grał na dwunastostrunowej gitarze. Jego palce muskały struny,
wydobywając romantyczną hiszpańską melodię, a obok niego kobieta w
turbanie malowała obraz na płótnie. Z otwartych okien dobiegały czyjeś
rozmowy i odgłosy młotków uderzających w drewno. Ktoś leżał w starym
hamaku rozwieszonym między kolumnami, a z jego rozluźnionych palców,
rozchylonych na kształt litery V, zwisał skręt.
Facet z gitarą podniósł głowę i skinieniem powitał Sebastiana.
Minęliśmy jeszcze kilka domów i przeszliśmy na drugą stronę St. Charles
Avenue, żeby zaczekać na tramwaj.
– Szpital Miłosierdzia, tak?
– Tak. Myślisz, że będą jakieś problemy ze zdobyciem tej kartoteki?
Sebastian wzruszył ramionami i przeczesał włosy palcami, lecz tylko
jeszcze bardziej je potargał.
– Raczej nie.
– Znasz jakichś Selkirków mieszkających w Nowym 2?
Tramwaj toczył się w naszą stronę. Sebastian pokręcił głową, a potem
sięgnął do kieszeni po pieniądze.
– Bilet kosztuje dolara dwadzieścia pięć.
– Aha… cholera. – Położyłam plecak na ziemi i odpięłam przednią
kieszeń, żeby wyjąć dwa dolary.
Tramwaj się zatrzymał. Sebastian był już w połowie schodków.
Popędziłam za nim, zapłaciłam za przejazd, a potem usiadłam na drewnianej
ławce naprzeciw miejsca, które zajął mój przewodnik.
Jechaliśmy w milczeniu. Oprócz nas w tramwaju nie było nikogo. W
końcu, ku mojemu zaskoczeniu, Sebastian prześlizgnął się na miejsce obok
mnie. Przysunęłam się do okna.
– No i? – zaczął ściszonym głosem, nie spuszczając wzroku z
motorniczego. – Chcesz mi opowiedzieć o kolesiu, który próbował cię zabić?
Zetknęliśmy się ramionami. Starałam się nie oddychać zbyt głęboko, bo
pachniał naprawdę nieziemsko.
– Niekoniecznie. – Spojrzałam przez okno.
– Myślisz, że był z Nowego 2?
Zmarszczyłam brwi.
– Nie wiem, co myśleć. Facet zachowywał się tak, jakby był z innej
planety. – Znowu odwróciłam się do okna i mruknęłam: – A przynajmniej z
innego kraju. Strzeliłam do niego dwa razy, a on nawet się nie skrzywił. –
Wróciły do mnie obrazy z poprzedniej nocy. – Co dziwne… moja matka to
przewidziała. Umarła dawno temu, ale wiedziała, że ktoś będzie mnie ścigał.
Przeczytałam list, który mi zostawiła, i czary-mary: zjawił się ten facet.
– A ty go zabiłaś – powiedział ponuro Sebastian.
W jego oczach dostrzegłam smutek, smutek z powodu tego, co musiałam
zrobić.
– Tak, zabiłam go, jego nożem. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Przypomniało mi się, jak napastnik zniknął. Nie byłam pewna, co tak
naprawdę się z nim stało. Może umarł, a może ulotnił się, żeby lizać rany.
Ale nie zamierzałam opowiadać Sebastianowi tej części historii. Do diabła,
nie byłam nawet pewna, dlaczego w ogóle aż tyle mu powiedziałam.
Tramwaj lekko się zakołysał, popychając mnie w stronę Sebastiana. Mój
nos znalazł się o kilka centymetrów od jego nosa. Zaschło mi w ustach.
Poczułam ciepło w brzuchu. Wypełniło mnie poczucie bezpieczeństwa, ale
wcale nie było to uspokajające doznanie. Raczej pełne napięcia, choć
zarazem podniecające. Wzrok Sebastiana błądził po mojej twarzy i w końcu
zatrzymał się na ustach. Drgnął mięsień w jego brodzie. Wstrzymałam
oddech.
Wtedy tramwaj się zatrzymał i w porę się ocknęłam, zanim mój tyłek
zjechał z gładkiej drewnianej ławki.
– Canal Street! – zawołał motorniczy.
Sebastian poderwał się i już wysiadał z tramwaju.
Szybko wstałam i porządnie objechałam się w myślach. Byłam tu z
ważnego powodu, a nie po to, żeby robić maślane oczy do jakiegoś kolesia,
tylko dlatego że otaczała go naprawdę mroczna aura i przypadkiem okazał się
zabójczo przystojny, a do tego umiał grać na bębnach jak mało kto. Jeśli
posiadał równie pokręcone zdolności jak ja, byłam w poważnych tarapatach.
– Musimy złapać jeszcze jeden tramwaj. Ten, który odjeżdża z Canal
Street. Dowiezie nas w pobliże szpitala. Dalej pójdziemy pieszo. Stamtąd jest
już niedaleko – powiedział, kiedy zeskoczyłam ze schodków.
Wsiedliśmy do tramwaju przy Canal Street i przez całą drogę
milczeliśmy, co wcale mi nie przeszkadzało. Skupiłam wzrok na ruinach
dzielnicy handlowej po lewej i na rozciągającym się przed nami śródmieściu.
Wieżowce i budynki były w ruinie albo świeciły pustkami – miasto
wyglądało jak sceneria apokalipsy. Od razu było widać, że Novem nawet nie
tknęło tych miejsc.
Wysiedliśmy z tramwaju i pokonaliśmy pieszo mniej więcej trzy
przecznice dzielące nas od Szpitala Miłosierdzia. Sebastian od razu przebiegł
na drugą stronę ulicy, a ja stałam nieruchomo, podziwiając ogromny
budynek. To w nim moja matka wydała mnie na świat. Mój puls
przyspieszył. Czy ojciec uczestniczył w porodzie? Czy wszedł tymi drzwiami
z bukietem kwiatów? Z balonami? Z wielkim białym misiem?
– Ari! – Sebastian stał na chodniku z rękami rozłożonymi w geście
mówiącym: „Co się dzieje?”.
Weź się w garść. Zrobiłam identyczny gest, wkładając w to chyba więcej
sarkazmu, niż powinnam, a potem podbiegłam do Sebastiana i ignorując jego
pytające spojrzenie, ruszyłam w stronę głównego wejścia.
Dogonił mnie w drzwiach.
– Powinnaś tu zaczekać.
Kiedy drzwi się rozsunęły, z moich ust wymknął się cichy śmiech.
– Za słabo mnie znasz. Ja nie czekam pod drzwiami.
Weszłam do środka. Już słyszałam jego odpowiedź. „Wcale nie chcę cię
poznawać. Wolałbym siedzieć w kącie i marszczyć brwi na każdego, kto
ośmieliłby się podejść”.
Minęliśmy recepcję i ruszyliśmy głównym korytarzem.
– Dokumenty będą w komputerze.
– Myślałam, że nie macie…
– Mamy komputery. Papier nie przetrwa zbyt długo w takim klimacie.
Kiedy Novem kupiło Nowy 2, kazało wprowadzić do komputerów wszystkie
dane z dokumentów, jakie ocalały.
Zatrzymaliśmy się przy windzie. Sebastian wcisnął przycisk i drzwi od
razu się otworzyły. Weszliśmy do środka.
– Jaki jest plan? Wparujemy do archiwum i weźmiemy to, po co
przyszliśmy?
– Tak.
– No, no. Jestem pod wrażeniem – przewróciłam oczami.
Winda zjechała piętro w dół i rozległ się charakterystyczny gong.
Wyszłam na korytarz, zanim drzwi zdążyły się do końca otworzyć.
Powitała mnie chłodna cisza. Odgłos naszych kroków niósł się echem w
pustej przestrzeni. Próbowałam nie myśleć o tym, co znajduje się w piwnicy
większości szpitali, ale i tak poczułam ciarki na plecach.
Sebastian skręcił w lewo i otworzył drzwi z napisem: ARCHIWUM.
Potem po prostu wszedł do środa, jakby był właścicielem tego miejsca.
Zaczęłam nabierać podejrzeń. Szło nam zdecydowanie zbyt gładko.
W środku stały cztery biurka. Przy dwóch było pusto, a przy dwóch
następnych siedziały kobiety, które spojrzały na nas znad monitorów.
Minęły co najmniej trzy sekundy, zanim zdały sobie sprawę, że nie
jesteśmy pracownikami szpitala, lecz parą nastolatków. W dodatku
dziwnych, ubranych w dżinsy i czerń i bez wątpienia mających jakieś złe
zamiary.
Bo w zasadzie mieliśmy złe zamiary. Na tę myśl szeroko się
uśmiechnęłam.
Starsza kobieta wstała i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć.
Nagle Sebastian znalazł się obok niej – tak szybko, że nawet nie
zauważyłam, kiedy to zrobił. Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.
Zamknęła usta jak urzeczona, zahipnotyzowana jego spojrzeniem. Pochylił
się i szepcząc coś, musnął jej ucho ustami. Kobieta zamrugała.
Druga kobieta siedziała przy biurku, najwyraźniej nie mogąc się
poruszyć. Była porażona widokiem Sebastiana i swojej współpracowniczki
zamkniętych w intymnym uścisku i nie zważających na to, co się dzieje
wokół. Ręka Sebastiana odsunęła się od policzka pierwszej kobiety, a wtedy
ta opadła z powrotem na krzesło z szeroko otwartymi, niewidzącymi oczami,
zagubiona w jakiejś fantazji swojego umysłu. Sebastian odwrócił się do
drugiej kobiety. Moje serce biło jak szalone, jakbym była świadkiem jakiejś
intymnej sceny. Czegoś, czego nie powinnam oglądać. Zastygłam jednak w
miejscu. Nie mogłam się poruszyć, wyjść ani odwrócić wzroku, chociaż
bardzo chciałam to zrobić.
Kiedy Sebastian podszedł bliżej, młodsza kobieta wstała. Był od niej
wyższy o głowę i zupełnie spokojny, bardzo skupiony. Kiedy wyciągnął rękę
i przesunął palcem po jej policzku, jęknęła, jakby przez całe życie marzyła,
żeby ktoś dotknął jej twarzy w ten sposób. Jej też szepnął coś do ucha i już
po chwili kobieta bujała w obłokach tak jak jej współpracowniczka.
Sebastian spojrzał na mnie. Otworzyłam usta. Żar zalewał mi brzuch
powolną
zdecydowaną
falą.
Klaustrofobiczne,
dławiące
uczucie.
Odchrząknęłam.
– Fajna sztuczka. Jesteś jakimś hipnotyzerem czy co?
Patrzył mi w oczy sekundę dłużej, niż to było konieczne, i znowu zaczęło
we mnie wzbierać ciepło. Po chwili jednak odsunął młodszą z kobiet od
biurka, spojrzał na monitor i zaczął stukać w klawiaturę.
– Nazwisko matki?
Podeszłam do komputera.
– Eleni Selkirk.
– Twoja data urodzenia?
– Dwudziesty pierwszy czerwca dwa tysiące dziewiątego roku.
– Jakieś wady wrodzone, znaki szczególne? Cesarskie cięcie czy poród
naturalny?
O tak, jedna, wielka wada wrodzona, chciałam powiedzieć. Ale
ostatecznie zmieniłam zdanie.
– Żadnych wad. A o porodzie nic nie wiem.
Znowu coś napisał. Potem odsunął się na bok.
– Jest. Dziecko o nazwisku Selkirk. Płeć żeńska. Ojciec nieznany.
Przebiegłam wzrokiem po ekranie. Nie mogłam w to uwierzyć. To
niemożliwe. Nazwisko ojca musiało gdzieś tu być. Okazało się jednak, że w
akcie urodzenia nie ma nic, o czym bym już nie wiedziała.
– Nic tu nie ma.
Sebastian pochylił się i kliknął na zakładkę „płatności”.
– Spójrzmy, kto zapłacił rachunek. Znajdziemy tam dane ubezpieczyciela
i ewentualnie innych osób objętych polisą.
Jasne, powinnam była na to wpaść. Gdybym mogła sekundę pomyśleć,
pewnie bym wpadła. Na ekranie wyświetliły się informacje o płatności. Dane
osoby ubezpieczonej. Polisa obejmowała tylko Eleni. Ale część rachunku
pokrył ktoś inny.
– Josephine Arnaud. Kto to jest, do cholery?
Sebastian gwałtownie się wyprostował. Zacisnął zęby i spochmurniał.
Powoli przeczesał włosy palcami, a potem wbił we mnie wzrok i naprawdę
wkurzony powiedział:
– Josephine Arnaud to moja babcia.
Kobiety przy biurkach zaczęły się poruszać, wychodząc z tego dziwnego
transu, w który wprowadził je Sebastian. Mój przewodnik wcisnął klawisz,
wracając do głównego menu, chwycił mnie za ramię i popchnął w stronę
drzwi.
– Chodź, porozmawiamy po drodze.
Nie otrząsnęłam się jeszcze z szoku po tym, co powiedział, ale zanim
zdążyłam dojść do siebie, wyprowadził mnie za drzwi.
– Zaraz, chwilę, po drodze dokąd? – Byliśmy już na korytarzu.
Wyrwałam rękę z jego uścisku. – Do cholery, Sebastian! Co się tutaj dzieje?
Wiedziałam, że zachowuję się zbyt głośno, ale w tamtej chwili miałam
głęboko gdzieś, czy ktoś mnie usłyszy. Sebastian wepchnął mnie do
najbliższego pomieszczenia. Traf chciał, że to była kostnica.
Odsunęłam się od drzwi.
– No i?
– Novem składa się z dziewięciu rodzin…
– Słuchaj, nie potrzebuję żadnej pieprzonej lekcji historii. Słyszałam o
tych dziewięciu rodzinach. Jak każdy.
Sebastian pokręcił głową i w jego szarych oczach pojawił się błysk
rozdrażnienia.
– Ludziom z zewnątrz tylko się wydaje, że wszystko wiedzą. Josephine,
moja babcia, jest głową rodziny Arnaudów. Arnaudowie to jedna z
dziewięciu rodzin, które trzynaście lat temu kupiły Nowy Orlean.
Z moich ust wyrwał się krótki śmiech. Ale Sebastian się nie śmiał. Był
śmiertelnie poważny.
– Część Nowego 2 należy do twojej rodziny. – Zaczęłam chodzić w kółko
i jeszcze raz z niedowierzaniem parsknęłam śmiechem. – A w dodatku twoja
babunia znała moją matkę i pokrywała jej wydatki na lekarza. Niech to szlag!
Odwróciłam się do niego plecami i oparłam dłonie na biodrach. W moich
żyłach płynęła złość, a spojrzenie powoli przesuwało się po sterylnym
pomieszczeniu: po stole sekcyjnym oraz dwóch stołach z ciałami pod
niebieskimi prześcieradłami, ustawionych pod ścianą składającą się z małych
prostokątnych drzwiczek, za którymi prawdopodobnie leżały następne
ciała…
Niewiarygodne. Odwróciłam się gwałtownie, powstrzymując chęć
natychmiastowej ucieczki z trupiarni. Stanie plecami do dwóch martwych
ciał zdecydowanie nie należało do pokrzepiających doznań.
Pokręciłam głową i cicho zaklęłam. Nic z tego nie rozumiałam.
Ostrzeżenie mojej matki, napaść, znikający martwy facet. Klątwa, która
najwidoczniej dosięgła także mnie, a teraz jeszcze to: szefowa Novem
płacąca rachunek za pobyt mojej matki w szpitalu. Czy w takim razie Novem
wiedziało o moim istnieniu? Dlaczego jego członkowie chcieli się ze mną
zobaczyć? Może szukali mnie przez te wszystkie lata?
– I co teraz? Mam pójść pogadać z kochaną babcią? Zapytać ją, dlaczego
próbowała mnie zabić?
Potarłam dłońmi twarz i pokręciłam głową. Nadal nie mogłam uwierzyć,
że to wszystko dzieje się naprawdę.
– Tak, taki był plan. Chyba powinniśmy z nią porozmawiać.
– Jasne. Przecież właśnie na tym polega twoja praca, no nie? Robisz, co
ci każą. – Cofnęłam się. Przypływ paranoi podsycał mój strach, który
buzował jak płyn do zapalniczki na rozgrzanych węglach. – Dzięki, nie
skorzystam. Chyba pora się rozstać.
Wycofałam się za stół sekcyjny, zwiększając dystans, który dzielił mnie
od Sebastiana. Moje dłonie zacisnęły się na zimnej krawędzi. Byłam gotowa
rzucić w niego stołem, gdyby odważył się drgnąć w podejrzany sposób.
Jeden kącik jego ust uniósł się lekko, nadając twarzy wyraz, który mógł
być uśmiechem.
– Gdybym chciał ci zrobić krzywdę, raczej by mnie to nie powstrzymało.
Szybko zerknęłam przez ramię, szukając innego wyjścia z kostnicy. Ale
było tylko jedno. Sebastian zagradzał mi jedyne drzwi. Patrzył na mnie
cierpliwie, jak rodzic czekający, aż dziecku minie napad złości. Miałam
ochotę uderzyć go w twarz, żeby przestał.
– Ari – powiedział wreszcie. – Josephine Arnaud to jędza i
manipulatorka, ale nie jest morderczynią. Novem nie zatrudnia
obcokrajowców uzbrojonych w noże, ręczę ci za to własnym życiem. Skoro
znała twoją matkę, to pewnie zna wszystkie odpowiedzi, których szukasz.
Nie pozwolę, żeby ani ona, ani ktokolwiek inny cię skrzywdził.
– Nawet mnie nie znasz! Nawet nie chcesz mnie poznać, więc dlaczego,
do cholery, miałbyś mnie chronić?
Przez chwilę milczał i nie potrafiłam zgadnąć, o czym myśli. Jego oczy
pociemniały i stały się stalowoszare. Kilka razy drgnął mu mięsień w
brodzie. W końcu powiedział:
– Jesteśmy tacy sami. Wiem, jak…
– Och, litości. Nie wiesz, jasne? Nic nie wiesz. Nie masz pojęcia, jak to
jest…
– … być innym? Świrem wśród świrów? Zdziwiłabyś się. Ari, jesteś w
Nowym 2. Połowa tutejszych dzieciaków nawet nie chodzi do szkoły.
Chodzą do pracy. Do pracy! Druga połowa to Novem, a oni są bardziej
popieprzeni, niż możesz sobie wyobrazić.
Bardzo duża część mnie chciała podjąć to wyzwanie, powiedzieć mu,
jakie ze mnie dziwadło, ale ostatecznie ugryzłam się w język. Nie było warto.
Zresztą on też nie zamierzał mi opowiedzieć o swoich odjechanych
hipnotyzerskich zdolnościach. Po co miałabym zdradzać swoje tajemnice?
– Mniejsza o to – powiedział w końcu i otworzył drzwi. – Rób, jak
chcesz.
Pieprzyć go. Niech sobie idzie, jeśli taka jego wola. Poradzę sobie sama.
Zawsze lepiej radziłam sobie sama. To był Nowy 2, królestwo zjawisk
paranormalnych. Jeśli istniała jakaś szansa, żeby dowiedzieć się czegoś
więcej o wiszącej nade mną klątwie, to musiała być gdzieś tutaj. Nie
potrzebowałam Sebastiana. Jasne, twoja matka tutaj mieszkała, a jednak nie
udało jej się uniknąć klątwy. Lekko przygryzłam wewnętrzną stronę policzka.
Nadal była zraniona.
Kiedy zdałam sobie sprawę ze swojego położenia, westchnęłam z
rezygnacją.
– Co wiesz o klątwach?
Sebastian zastygł. Wiedziałam, o czym myśli: że powinien po prostu
wyjść, pozbyć się mnie i mojego niewyparzonego języka, i że tak byłoby dla
niego najlepiej.
Cofnął się i zamknął drzwi, a potem odwrócił się do mnie. Nie trzeba
było być geniuszem, żeby zauważyć, że jest piekielnie wkurzony. Mniej
więcej tak wkurzony jak ja.
– Coś tam wiem – odpowiedział. – Dlaczego pytasz?
Przypomniały mi się listy. Moje przodkinie – wszystkie przeklęte i
martwe przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia. I chociaż
bardzo chciałam, nie mogłam temu zaprzeczyć. Wiedziałam, że to się dzieje
naprawdę. Czułam to. Martwy facet, moje włosy, listy. To wszystko było
prawdziwe.
– Bo moja rodzina jest przeklęta. Ja jestem przeklęta. I nie chodzi o to, że
mam gówniane życie i jestem inna niż wszyscy. – Tak, tak wyglądała
prawda, ale kiedy mówiłam o niej głośno, brzmiała jak stek bzdur. – Słuchaj,
ktoś musi mi tylko wskazać właściwy kierunek. Chcę, żeby to „coś” się ode
mnie odczepiło. Zrobię wszystko, żeby tak się stało.
Złość, którą przed chwilą czułam, ustąpiła miejsca rezygnacji i poczuciu
porażki. Opadły mi ręce i ogarnął mnie chłód, jeszcze większy niż ten
otaczający zwłoki w kostnicy.
– Słuchaj – powiedział Sebastian – znam kogoś, kto umie zdejmować
klątwy… Zaprowadzę cię do najpotężniejszego kapłana wudu w Nowym 2.
Potem pozwolisz, żebym ci pokazał Vieux Carré. Na koniec razem
pójdziemy porozmawiać z Josephine o twojej matce.
Musiałam wyglądać jak zając w świetle przednich reflektorów
samochodu. Nie spodziewałam się usłyszeć takich słów, zwłaszcza po tym,
jak mu zarzuciłam, że też ma nieczyste sumienie.
– Eee… – Jak miałam na to odpowiedzieć, do cholery? – No dobra.
Na twarzy Sebastiana pojawił się uśmiech, tworzący dwa dołeczki w
policzkach.
Święta Mario, Matko Boża. Na chwilę dosłownie zaparło mi dech w
piersiach.
– W porządku – powiedział, nadal się uśmiechając. – A teraz się stąd
wynośmy. Strasznie tu zimno.
Rozdział szósty
CRANK MIAŁA RACJĘ. Większość działań i pieniędzy Novem – jeśli
nie wszystkie – skupiało się na odbudowie Dzielnicy Francuskiej albo, jak
nazywał ją Sebastian, Vieux Carré. Kiedy wolnym krokiem szliśmy wzdłuż
Bourbon Street, widziałam, że budynki zostały wyremontowane, każda szyba
w oknie, każda okiennica i każde żelazne ogrodzenie były odnowione.
Naprawiono nawet chodniki, które, jak powiedział Sebastian, nazywano tu
banquettes. Niczego nie pominięto, wszystko wyglądało dokładnie tak, jak na
dawnych pocztówkach przedstawiających Dzielnicę Francuską. Ta część
miasta tętniła życiem. To tutaj zarabiało się pieniądze. Tu przychodzili
turyści. Karnawał nadal przyciągał ogromne tłumy.
A Mardi Gras właśnie trwał w najlepsze. Rozpoczął się szóstego stycznia.
Za kilka tygodni, w lutowy wieczór poprzedzający Tłusty Czwartek, miały
go zakończyć największe parady i bale. Tymczasem organizowano bale co
weekend, odbywały się lokalne parady, a sprzedawcy handlowali maskami i
kostiumami, które rozchodziły się jak świeże bułeczki.
W dzielnicy panował gwar. Było to wypełnione energią miejsce z
otwartymi szeroko drzwiami barów, antykwariatów, restauracji, klubów i
pensjonatów. Ulicami człapały muły ciągnące wózki. Na ruchliwych
skrzyżowaniach grali muzycy. Przejeżdżały tędy jedynie nieliczne
samochody dostawcze – w dzielnicy obowiązywał zakaz ruchu pojazdów
osobowych, „żeby chronić atmosferę i historię”, jak wyjaśnił Sebastian.
– To aleja Wudu – powiedział, kiedy skręciliśmy w Dumaine Street.
Ulica była barwną mieszanką domów i sklepów sprzedających głównie
akcesoria wudu.
– Takie miejsca jak to – wskazał mieszczący się na parterze sklep
zapełniony małymi woreczkami, zwojami z zaklęciami, relikwiami,
figurkami, trójkątnymi szalami i ręcznie robionymi laleczkami – to pułapka
na turystów.
Kiedy przechodziliśmy obok, ze sklepu wyszła wycieczka z
przewodniczką przebraną za królową wudu Marie Laveau.
– Gdzie są prawdziwe sklepy? – Zeszłam z chodnika na ulicę, żeby
ominąć wycieczkę.
Sebastian włożył ręce do kieszeni.
– Na zapleczach, w podwórzach, w prywatnych domach, na bagnach…
Weszliśmy z powrotem na chodnik i ruszyliśmy wzdłuż długiego szeregu
domów po obu stronach ulicy. Zrobiło się trochę ciszej, ale wcale nie mniej
kolorowo – domy pomalowano jaskrawymi farbami charakterystycznymi dla
stylu karaibskiego. Długie drewniane okiennice były ozdobą otwartych
okien, które wpuszczały do środka bryzę znad rzeki.
Ale nawet tutaj, w części mieszkaniowej, królowało wudu. Każde drzwi,
każdą balustradę i bramę zdobiły koraliki, kwiaty, świece wotywne,
afrykańskie woreczki, ręcznie robione lalki, piękne chusty, świecidełka i
podobizny świętych.
Sebastian zatrzymał się przed jedną z takich bram. Furtka z kutego żelaza
zaskrzypiała, kiedy ją popchnął. Weszliśmy do zimnego tunelu, w którym
odgłosy naszych kroków odbijały się od sklepionego sufitu przejścia
łączącego wzniesione po obu stronach domy w stylu Indii Zachodnich.
Kiedy z ciemności wyszliśmy na zalane jaskrawym słońcem wielkie,
otoczone murem podwórze, do oczu napłynęły mi łzy. Z fontanny pośrodku
tryskała woda i wszędzie były ptaki – ćwierkały, trzepotały skrzydłami i
skakały po drzewach. Z wielkiego bananowca rosnącego w lewym rogu, w
głębi podwórza, zwisały chusty i koraliki.
– Tędy – cicho powiedział Sebastian.
Ruszyłam za nim ceglaną ścieżką ku kamiennej werandzie zrośniętej z
parterem domu. Na całej długości parterowej ściany powstawiano drzwi
balkonowe. Te pośrodku były otwarte, podparte roślinami w doniczkach i
prostą drewnianą rzeźbą przedstawiającą Dziewicę Maryję naturalnej
wielkości, z koralikami na szyi.
Pomieszczenie wypełniał dym kadzidełek. Drobne cząsteczki kurzu i
smużki dymu unosiły się w rozproszonych snopach słonecznego światła. W
pokoju pełno było różnych rzeczy. Dziwnych. Starych. Tandetnych. Było ich
tak dużo, że nie mogłam się skupić.
– Sebastian Lamarliere – powiedział głęboki, śpiewny głos z silnym
francuskim akcentem.
Zza rogu wyszła postać w zwiewnej szacie z szerokimi rękawami, która
muskała jej bose stopy. Ciemna skóra i oczy. Krótko przystrzyżone, siwe
kręcone włosy. Dwa wielkie koła w uszach. Jedną dłoń zdobiły pierścionki, a
w drugiej tkwił bukiet stokrotek.
Zamurowało mnie.
Po raz pierwszy w życiu nie byłam w stanie rozpoznać czyjejś płci. Moje
spojrzenie ześlizgnęło się na szyję w poszukiwaniu jabłka Adama, ale
zakrywała ją kolorowa chusta, której końce spływały na plecy.
– Jean Solomon – powiedział z szacunkiem Sebastian.
Wymówił to po francusku. We Francji „Jean” jest imieniem męskim. W
takim razie to facet.
Jean wszedł za długą ladę i wyjął wazon na kwiaty.
– To dla Legby – powiedział, wąchając stokrotki, które następnie wstawił
do wazonu.
Skinął na nas, żebyśmy podeszli bliżej. Jego życzliwe, mądre spojrzenie i
łagodny ton trochę mnie uspokoiły. Lekko się uśmiechnęłam, nie wiedząc, co
powiedzieć. Upłynęło kilka niezręcznych minut, zanim w końcu odsunął
wazon i oparł łokcie na ladzie.
– Z jakąż to ciekawą sprawą przychodzisz do mojego sklepu, Bastianie? –
Spojrzał na mnie z ukosa, rozbawiony, lecz jednocześnie poważny, czujny i
tajemniczy.
– Sebastian przyprowadził mnie tu, żeby zapytać, czy umiałby pan zdjąć
ze mnie klątwę… starą klątwę.
Uniósł brew zdziwiony moimi słowami albo tym, że odpowiedziałam
zamiast Sebastiana – trudno było zgadnąć.
– Starą, tak? – Oparł brodę na jednej dłoni. – Uroczy tatuaż. Jak się
nazywasz, chère?
– Ari.
– A co ofiarujesz loa w zamian za zdjęcie klątwy, Mademoiselle Ar-iii?
Wiedziałam, że loa to duchy, które przyzywa na pomoc kapłan wudu, a
Legba pośredniczy między kapłanem a światem duchów. Przynajmniej tak
mi się wydawało. Nie wzięłam jednak pod uwagę zapłaty. A pieniądze
powoli mi się kończyły.
– Wiesz co – zaproponował Jean – zobaczymy, co to za klątwa, i loa ci
powiedzą, czego chcą za jej zdjęcie, c’est bon?
Odetchnęłam z ulgą.
– Dzięki.
Puścił do mnie oko, co wywołało uśmiech na mojej twarzy i sprawiło, że
trochę się odprężyłam. Jesteśmy na dobrej drodze.
Jean wyszedł zza lady, zapraszając mnie i Sebastiana do wielkiego
kwadratowego pokoju zapełnionego różnymi przedmiotami i krzesłami, ale
pustego pośrodku. Na przeciwległej ścianie był szeroki ołtarz upaćkany
zakrzepłym woskiem świec i krwią, zastawiony małymi bożkami wudu i
podobiznami świętych, jedzeniem i świecidełkami. Zauważyłam też zdjęcie
kobiety w turbanie i wielki krucyfiks. U jego podstawy leżał zwinięty żółty
wąż. Był mały, ale ja bałam się nawet małych węży.
Krew odpłynęła mi z twarzy i poczułam elektryczne mrowienie strachu.
Moje ręce i nogi zdrętwiały, a serce zaczęło walić jak jeden z bębnów
Sebastiana. Zamarłam i nie byłam w stanie się ruszać. Dystans. Tak, trzymaj
się od niego z daleka.
– Wszystko w porządku – powiedział Sebastian, wyczuwając moje
przerażenie. – Węże pomagają kapłanowi się skupić i połączyć z duchami.
– Chodźcie, chodźcie – zachęcał nas Jean.
Zamknął drzwi balkonowe, a potem podszedł do ołtarza, uniósł węża i
ułożył go sobie na ramionach. Kiedy zapalał świece, końcówka gadziego
ogona oplotła mu szyję.
Wszystkie włoski na moim karku stanęły dęba. Jean odwrócił się i zrobił
dwa kroki w naszą stronę. Wiedziałam, że po trzecim ucieknę. Nie byłam w
stanie tego kontrolować. Wąż gapił się prosto na mnie.
Jean zatrzymał się jednak, wziął głęboki oddech i zamknął oczy.
– Legba – szepnął w nabożnym skupieniu, unosząc dłonie, żeby
pogłaskać węża. – Papa Legba, otwórz przede mną bramę, abym mógł wejść.
Kiedy wrócę, oddam cześć loa. Papa Legba ouvri baye-a pou mwen, pou
mwen pase. Le ma tounen, ma salyie lwa yo. Papa Legba ouvri baye-a pou
mwen, pou mwen pase. Le ma tounen, ma salyie lwa yo.
Jean w kółko powtarzał zaklęcie, aż zaczęło przypominać piosenkę.
Mówił coraz szybciej. Kołysał się, nucąc, i wprowadzał się w stan
przypominający głęboki trans. Wąż poruszał się w przód i w tył razem z
Jeanem, balansując na swój przerażający gadzi sposób, ale nawet na chwilę
nie spuszczał mnie z oka. Ja i Sebastian też zaczęliśmy się kołysać.
Nagle Jean zastygł i stanął jak wryty.
Omal nie wyskoczyłam ze skóry.
Minęło sześć sekund. Liczyłam je, próbując uspokoić rozpędzony puls,
ale nic to nie dało. Jean powoli otworzył oczy, które wyglądały jednak
inaczej niż przed chwilą. Były zamglone. Uśmiechnął się i powiedział kilka
niezrozumiałych słów, patrząc na nas albo na wskroś nas – nie byłam pewna.
– Czego szukasz?
Głośno przełknęłam ślinę, zerkając na Sebastiana. Wyglądał na równie
przestraszonego jak ja i był trochę bledszy niż zwykle. Powoli zaczerpnęłam
tchu, żeby się uspokoić. Zauważyłam, że Jean odchylił głowę do tyłu i utkwił
wzrok w wentylatorze pod sufitem.
– Eee… – Odchrząknęłam. – Szukam sposobu, który pozwoli zdjąć ze
mnie klątwę.
Poruszył się tak szybko, że nawet nie zauważyłam, kiedy wyprostował
głowę i przeniósł wzrok. Za szybko jak na człowieka. Jeszcze przed chwilą
jego oczy wpatrywały się w sufit, a teraz patrzyły prosto na mnie. Zamarłam.
Wąż uniósł łeb i odsunął się od ramienia Jeana. Gapił się na mnie.
A potem rozpętało się piekło.
Jean albo Papa Legba – kimkolwiek teraz był – wrzasnął i zaczął
podskakiwać, jakby ktoś podłożył pod nim ogień. Wąż upadł na podłogę i
wpełzł pod ołtarz, odwracając łeb, żeby na mnie syknąć. Wybuchła zaciekła
kłótnia między Papą Legbą a Jeanem Solomonem. Ta sama osoba, dwa różne
głosy.
Powoli
zaczęłam
się
wycofywać,
chwytając
kawałki
zdań
wypowiadanych łamaną angielszczyzną, po francusku i w innych językach.
Sebastian złapał mnie za rękę, a Jean mruknął pod nosem:
– Ona nie może skrzywdzić… – I nagle wrzasnął: – Uaa! Legba się nie
boi! – Rozejrzał się i podbiegł do mnie, wyciągnął szyję i zbliżył twarz do
mojej.
Nie byłam w stanie się poruszyć.
– MNIE NIE PRZESTRASZYSZ!
Żyły na głowie Jeana Solomona nabrzmiały. Jego twarz trzęsła się z
gniewu. Potem się wyprostował i pomaszerował z powrotem do ołtarza,
dziko gestykulując.
– Hańba, hańba, hańba!
Po chwili spokojny głos Jeana:
– Ciii. Ciii. Ciii…
I niezrozumiałe, kojące mamrotanie, kiedy Jean próbował ugłaskać
rozzłoszczonego ducha.
Kolejne słowa pełne złości.
A potem Jean Solomon zgiął się wpół i zapadła cisza przerywana jedynie
dudnieniem krwi w moich uszach i śpiewem ptaków na zewnątrz, które na
nowo rozpoczęły swoje trele. Moje ciało pokryła gęsia skórka. Brutalnie
ściskałam rękę Sebastiana, ale nie cofał dłoni. Prawdę mówiąc, ściskał mnie
równie mocno, jak ja jego.
Jean się wyprostował. Kiedy do nas podszedł, wyglądał na zmieszanego,
zakłopotanego i trochę przestraszonego.
– Musicie już iść – powiedział.
Jego głos stał się bardziej kobiecy i zmęczony.
– Ale…
– Przykro mi, panno Ari, ale loa pani nie pomogą.
Poczułam rozpaczliwy skurcz żołądka.
– Niech pan posłucha, mogę zapłacić. Zdobędę pieniądze. Proszę, muszę
się czegoś dowiedzieć. Czegokolwiek. Co on powiedział?
Jean popchnął nas w stronę drzwi balkonowych i nacisnął klamkę, żeby
się otworzyły. Wykonał gest w stronę podwórza.
– Proszę, idźcie już.
Zawahałam się, ale Sebastian pociągnął mnie za sobą. Jean stał ze
spuszczoną głową, lecz gdy tylko znaleźliśmy się na podwórzu, ze
zdziwieniem zobaczyłam, że wyszedł za nami i cicho zamknął za sobą drzwi.
Mówił ściszonym głosem. Najwidoczniej nie chciał, żeby ktoś usłyszał.
– Zhańbiłem moje loa twoją obecnością przed ołtarzem. To moja wina,
bo nie dostrzegłem, kim naprawdę jesteś, póki nie połączyłem się z Legbą.
Nie wolno ci tutaj przychodzić.
– Dlaczego? O czym pan mówi? – Zacisnęłam dłonie w pięści. Miałam
ochotę krzyczeć z wściekłości. – Co jest ze mną nie tak, do cholery?
W jego oczach błysnął smutek.
– Mam nadzieję, że nigdy się tego nie dowiesz.
A potem się odwrócił i pokręcił głową.
– Proszę, Jean – powiedziałam błagalnym tonem. Ten człowiek widział
moją klątwę. Wiedział, czym jest, był jedyną osobą, która to wiedziała. –
Potrzebuję pomocy.
Jezu Chryste, nienawidziłam błagać. Nienawidziłam tak bardzo, że
poczułam ucisk i gorycz w piersi.
Jean westchnął, a potem znowu pokręcił głową, jakby zamierzał zrobić
coś, czego nie powinien. Odwrócił się od drzwi.
– Chcesz poznać przeszłość, chcesz się dowiedzieć, jaka klątwa na tobie
ciąży? Zetrzyj kość Alice Cromley na proch, na pył lekki jak kurz, a wtedy
się dowiesz. Te kości opowiedzą ci całą historię. Bastian wie, prawda?
Sebastian pokiwał głową, co chyba ucieszyło Jeana.
– Powodzenia, chère.
Wszedł do środka i zamknął drzwi.
Odwróciłam się do Sebastiana.
– Proszę, powiedz, że on żartował.
Sebastian wziął mnie za ramię i z powrotem poprowadził przejściem.
– Niestety, Jean mówił śmiertelnie poważnie.
Pieprzone dziwolągi.
Wyrwałam ramię z jego uścisku i pomaszerowałam tunelem z powrotem
na Dumaine Street. Nie oglądając się na Sebastiana, wypadłam na ulicę,
trzasnęłam furtką i ruszyłam na południe.
Chciałam jedynie odrobiny normalności w swoim życiu. Tylko tyle!
Dlaczego tak cholernie trudno było ją znaleźć? Dlaczego?
Łzy szczypały mnie w oczy – głupie, palące łzy, które otarłam grzbietem
dłoni. W mojej piersi wzbierał krzyk, napierał na serce i żebra, sprawiał mi
piekielny ból. Wzięłam głęboki wdech i…
Oślepił mnie jaskrawy błysk.
Grot potwornego bólu przeszył mi mózg, wywołując krzyk. Złapałam się
za głowę i padłam na kolana na środku ulicy. Zgięłam się wpół, wbijając
łokcie w bruk, i zaczęłam ciągnąć się za włosy, bo ból zalał każdy zakątek
mojej czaszki, a potem wrócił, żeby dalej siać zniszczenie. Krzyknęłam
jeszcze raz, czując, jak fale cierpienia przelewają mi się przez głowę.
Nie mogłam tego wytrzymać… nie mogłam wytrzymać.
Czyjeś dłonie zacisnęły się na moich ramionach i podniosły mnie z ziemi.
Otworzyłam oczy, ale nic nie widziałam, ból mnie oślepił. Mój mokry
policzek ocierał się o jakiś materiał. O koszulę Sebastiana. Ten zapach. Ten
głos. Mówił coś, ale nie rozumiałam słów. Jego usta i ciepły oddech były tuż
przy mojej skroni. Szeptał. Przytuliłam się do niego, szukając otuchy,
pocieszenia, ucieczki od bólu, który nie ustawał. Każdy krok Sebastiana
wibrował w mojej głowie.
I wtedy, dzięki Bogu, ból ustał. Sebastian mocno mnie trzymał, leżałam
na jego rękach z odchyloną do tyłu głową. Przywarłam do niego, zaciskając
powieki, odgradzając się od świata. Ale nie sama. Tym razem na szczęście
nie sama.
Rozdział siódmy
ŁAGODNA JAZZOWA MELODIA wtórowała spokojnemu biciu serca
Sebastiana, dźwięki fortepianu unosiły się w moim budzącym się umyśle jak
spokojna bryza. Resztki tępego bólu oblepiały mi czaszkę, przypominając o
załamaniu na środku Dumaine Street i o ramionach, które mnie trzymały –
które wciąż mnie trzymały.
Mój prawy policzek wtulał się w miękką bawełnę koszulki Sebastiana, a
ucho przylgnęło do jego serca. Jedną ręką podtrzymywał mi głowę,
zatapiając palce w moich rozpuszczonych włosach. Drugą wsunął mi pod
plecy i dotykał nagiej skóry w miejscu, gdzie koszula podwinęła się do góry.
Otaczało mnie ciepło. Jego ciepło. Jego zapach. Jego ramiona. Siedziałam
między jego nogami, przywierając biodrem do krocza.
Im bardziej dochodziłam do siebie, tym bardziej mój przyspieszający puls
tłumił bicie serca Sebastiana. W żołądku poczułam falę chłodu. Wszystkie
zakończenia nerwowe obudziły się do życia, czując, że jestem tak blisko… i
cholernie zawstydzone tym, że tak długo się do niego przytulam.
Pora się odsunąć.
Cicho odetchnęłam. Przygryzając wargi, podniosłam głowę i otworzyłam
oczy. Obiema rękami – jedna leżała na piersi Sebastiana, a druga obok jego
ramienia – delikatnie odepchnęłam się do pozycji siedzącej między jego
nogami i włosy opadły mi na twarz. Nigdy nie dotykałam w ten sposób
żadnego faceta. Nigdy nie czułam ciepła, mięśni ani skóry uginającej się
lekko pod moimi palcami.
Kiedy usiadłam, mój wzrok zatrzymał się na Sebastianie. Tym razem się
cieszyłam, że włosy zasłaniają mi twarz. Przynajmniej mogłam się ukryć.
Głowa Sebastiana spoczywała na ciemnozielonym oparciu w rogu boksu
w kształcie litery V. Barman wycierał bar, jakiś człowiek grał na fortepianie,
a kelnerka podawała drinki parze, która razem z nami tworzyła całą klientelę
ciemnej knajpki. Drzwi wejściowe były otwarte na ulicę.
Kiedy znowu spojrzałam na Sebastiana, jego zmrużone oczy skupiały się
na mnie w jakiś spokojny, zagadkowy sposób. Ich kolor przypominał
skłębiony dym, mgłę z szarości i srebra. Sebastian był odprężony i jego usta
miały odcień głębokiej czerwieni. Nadal siedział z odchyloną do tyłu głową,
a kiedy cicho przełknął ślinę, na jego bladym gardle przesunęła się mała
wypukłość. Nie poruszyłam się. Nie byłam w stanie.
O dziwo wcale się nie przejmowałam rozpuszczonymi włosami. Mój
umysł był spokojny, całkowicie odprężony – w przeciwieństwie do ciała.
Krew pędziła mi w żyłach z prędkością światła. Z żołądka co jakiś czas
wystrzelały wąskie pasma mrowiącej energii.
Sebastian podniósł rękę i delikatnie przeczesał mi włosy palcami. Serce
zabiło mi jeszcze mocniej, kiedy tę samą dłoń zbliżył do mojego policzka,
zatopił palce we włosach, ujął głowę od tyłu i lekko ją uniósł.
Miałam wrażenie, że nadal śnię, że ciągle jestem w krainie marzeń.
Z nim było chyba podobnie, bo wydawał się zupełnie rozluźniony. Nie
było żadnej przerwy, żadnego wahania, tylko powolna, niepowstrzymana
podróż do jego ust.
Mój żołądek wykonał obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, kiedy na krótką
chwilę moje usta zawisły tuż pod ustami Sebastiana, tak blisko, że poczułam
jego oddech. Potem nasze wargi się spotkały.
W moim wnętrzu eksplodowała chłodna adrenalina. Nasze usta coraz
mocniej do siebie przywierały. Rozchylił wargi. Moje zrobiły to samo. Kiedy
jego język otarł się o mój, poczułam motyle w brzuchu.
Motyle w brzuchu. Wreszcie zrozumiałam, co to znaczy.
Przytulił mnie bardziej, mocniej, całując jeszcze głębiej, jakby umierał z
głodu, ale mimo to niespiesznie delektował się każdą sekundą. Umiałam się
całować, znałam technikę, ale po raz pierwszy w życiu naprawdę się
zatraciłam, pragnęłam tego pocałunku bardziej niż powietrza i chciałam się
całować, póki czas nie stanie w miejscu, a ziemia nie zniknie.
Żyłam. Nie tylko istniałam, ale naprawdę żyłam.
– A niech mnie! – rozległ się czyjś wstrząśnięty głos po drugiej stronie
stolika.
Oderwałam się od Sebastiana, wydając zduszony okrzyk, w samą porę,
by zobaczyć szeroki uśmiech kelnerki.
– Przepraszam, nie chciałam przeszkadzać. Mogę wrócić za chwilę…
Sebastian się wyprostował, otarł twarz dłonią, a potem przeczesał włosy
palcami. Odchrząknęłam i w końcu poczułam to zakłopotanie, którego przed
chwilą tak mi brakowało, a które jednak ani trochę nie przygasiło żaru
naszego pocałunku – żaru, który wydawał się obłędnie przyjemny, lecz
zarazem nieco stresujący i zniewalający.
– Nic nie szkodzi – wydusiłam mimo urywanego oddechu. – Poproszę
wodę, jeśli jest.
Jasne, że mają wodę. Co za głupi tekst.
– A co dla ciebie, Sebastianie?
– Dla mnie to samo, Pam. Dzięki.
Pam odeszła od stolika i dłonie Sebastiana spoczęły na moich biodrach.
– Lepiej? – Jego policzki zaróżowiły się tylko na chwilę. Roześmiał się. –
Mam na myśli twoją głowę. Nadal boli?
– Nie. Już jest w porządku. Ale dzięki… za pomoc. Co to za miejsce?
– To Gabonna’s. Jedna przecznica od miejsca, gdzie upadłaś. Stale tutaj
przychodzę… Często ci się to zdarza?
– Co?
Kącik jego ust lekko drgnął.
– Krzyki na ulicy. Padanie na kolana. Płacz…
Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, co odpowiedzieć. Ostatnio migreny
zdarzały mi się częściej, ale jeszcze nigdy nie były aż tak silne. Kelnerka
przyniosła wodę. Od razu wypiłam pół szklanki. Zimny płyn obudził mnie i
oczyścił mój umysł. Odstawiłam szklankę, a potem zaczęłam związywać
włosy.
– Powinnaś nosić rozpuszczone.
Moje policzki znowu zrobiły się ciepłe. Uśmiechnęłam się.
– To komplement?
– Tak. Podobają mi się. Są takie…
– Dziwne? Dziwaczne? Inne? Pewnie, bez przerwy to słyszę –
przewróciłam oczami, kończąc układanie fryzury.
– Chciałem powiedzieć: ładne.
Aha.
Super. Brawo, kretynko. Od razu było widać, że w kontaktach z facetami
radzę sobie fatalnie. W zasadzie nie miałam zbyt wielkiego doświadczenia w
tym całym flirtowaniu i romansowaniu z chłopakami. Najczęściej ich
unikałam albo biłam się z tymi, którzy nie chcieli pozwolić się unikać.
– Sorry – powiedziałam, decydując się na szczerość. – Słuchaj, tak
naprawdę nie znam się na flirtach. Ani na całowaniu…
– Nie czekają na ciebie żadni wielbiciele?
Nie byłam pewna, czy to go bawi, czy może naprawdę chce wiedzieć.
Wyglądało na to, że i jedno, i drugie.
– Nie.
– Dlaczego?
– Chyba nie spotkałam zbyt wielu takich, którzy potrafią myśleć o czymś
więcej niż sport, hormony i imprezy.
– Ciebie te rzeczy nie interesują?
Wzruszyłam ramionami.
– Może w innym życiu by mnie interesowały. Sprawy, które są ważne dla
ludzi w moim wieku, przestały mnie obchodzić już dawno temu albo nigdy
nie
obchodziły.
–
Lekko
się
ukłoniłam.
–
Oto
ja,
produkt
niedofinansowanego i olewanego przez wszystkich systemu opieki
społecznej.
Roześmiał się.
– Już prawie pora lunchu. I chociaż podają tu dobre jedzenie, wpadłem na
trochę inny pomysł. Co powiesz na zmianę lokalu?
– A jaki to pomysł?
– Francuskie pączki.
Na samą myśl zaburczało mi w brzuchu.
– Jestem za.
Sebastian odpowiedział uśmiechem na mój uśmiech. I wtedy do mnie
dotarło, że siedzimy i uśmiechamy się do siebie jak para kretynów.
Odwróciłam wzrok, ześlizgnęłam się z ławki i chwyciłam plecak, a Sebastian
sięgnął do kieszeni po kilka dolarów, które zostawił na stoliku dla Pam.
Na niebie zebrały się chmury, ale nic nie zapowiadało burzy. Cień był dla
mnie błogosławieństwem, bo czułam, że po tej piekielnej migrenie moja
głowa nie będzie w stanie znieść w najbliższym czasie jaskrawego światła.
Kiedy wyszliśmy z Gabonna’s, Sebastian gwizdnął na jedną z dorożek
toczących się wolno w dół St. Ann Street. Woźnica pomachał do niego,
zawrócił i zatrzymał się obok nas.
– Bonjour, mes amis. Dokąd ja i panna Pralinka możemy was zawieźć w
ten piękny dzień?
Miał zaraźliwy uśmiech, więc ja też się do niego uśmiechnęłam,
wsiadając do trzeszczącej dorożki. Nie przypuszczałam, że mój wypad do
Nowego 2 obejmie turystyczną przejażdżkę po Dzielnicy Francuskiej, ale
cieszyłam się z takiego urozmaicenia… i z towarzystwa.
– Na Jackson Square – powiedział Sebastian, siadając obok mnie.
– Słyszałaś, panno Pralinko? Jackson Square. – Woźnica lekko uderzył
lejcami w wielki zad mulicy i panna Pralinka ruszyła przed siebie.
Nie zanosiło się na to, że dotrzemy do celu w rekordowym czasie, ale
chyba właśnie o to chodziło: żeby jechać powoli, delektując się widokami i
dźwiękami Dzielnicy Francuskiej. Sebastian przechylił się lekko w moją
stronę, więc poszłam za jego przykładem i też swobodnie się o niego
oparłam. Dziwne, ale było miło.
Potrzebowałam takiej przerwy, chciałam na chwilę zapomnieć o
wszystkich mrocznych sprawach, więc słuchałam opowieści woźnicy, który
pokazywał ciekawe miejsca, i podążałam wzrokiem za palcem Sebastiana,
kiedy zwracał moją uwagę na coś, co jego zdaniem mogło mi się spodobać.
– A tu – powiedział woźnica, kiedy wolno przejeżdżaliśmy obok budynku
na rogu z piętrową werandą i balustradami z kutego żelaza – podobno
mieszkała kiedyś Alice Cromley.
Na dźwięk nazwiska tej kobiety – tego samego, które wymienił Jean
Solomon – przeszły mnie ciarki. Wymieniłam szybkie spojrzenie z
Sebastianem, a potem pochyliłam się i zapytałam woźnicę:
– Kim była Alice Cromley?
Woźnica obrócił się na swoim czerwonym wyściełanym koźle i z
błyskiem w oku zaczął opowiadać:
– Kim była Alice Cromley? Dobre pytanie. Alice Cromley była Mulatką
z jedną czwartą krwi murzyńskiej, najpiękniejszą Kreolką, jaką kiedykolwiek
widziała Vieux Carré. Miała rzesze wielbicieli i sporo o nich wiedziała.
Wiedziała o rzeczach, o których kochanka nie powinna wiedzieć, jeśli
rozumiesz, o co mi chodzi – zachichotał. – Widzisz, Alice Cromley posiadała
dar zwany jasnowidzeniem. Zbiła fortunę, mówiąc ludziom to, co chcieli
usłyszeć. I nigdy się nie myliła, chyba że tego chciała. Pewnego dnia po
prostu zniknęła. Ot, tak – pstryknął palcami. – Dwa tygodnie później
znaleziono dwa ciała dryfujące w Missisipi. Trudno było ustalić przyczynę
śmierci, bo znajdowały się w wodzie już od jakiegoś czasu. Ale niektórzy
mówią, że jeden z nieszczęsnych topielców miał na sobie najładniejszą
suknię Alice Cromley. – Roześmiał się i cmoknął na powolną mulicę. –
Kochanek zbudował dla Alice grobowiec na pobliskim cmentarzu. Nikt nie
wie, gdzie dokładnie. Podobno złożył w nim oba ciała, uznając, że jedno z
nich musi należeć do jego ukochanej Alice. – Woźnica wzruszył ramionami.
– Chyba chciał mieć całkowitą pewność.
A według Jeana Solomona kości tej kobiety mogły odkryć przede mną
przeszłość. Jasne. Marne szanse.
Dorożka przetoczyła się obok katedry Świętego Ludwika i wjechaliśmy
na Jackson Square.
Na chwilę zapomniałam o Alice Cromley i podziwiałam wysoką iglicę
katedry, a panna Pralinka ciągnęła dorożkę przez całą długość Pontalba
Apartments. Były to najstarsze kamienice w Stanach Zjednoczonych.
Zbudowano je z czerwonej cegły, miały długie balkony z kutego żelaza i
sklepy na parterze. Na środku placu stał pomnik Andrew Jacksona na koniu.
Było tam mnóstwo energii. Przenikała do mojej duszy i dodawała mi sił,
których tak bardzo teraz potrzebowałam. Kolory. Wibracje. Piękno. Wróżki,
jubilerzy, rzemieślnicy, muzycy… eklektyczny miks wszystkiego.
Potem pojechaliśmy w stronę Riverwalk i Decatur Street, na której
znajdował się postój dorożek.
Sebastian zapłacił woźnicy, pomógł mi wysiąść, a kiedy przechodziliśmy
przez ulicę, kierując się w stronę Café Du Monde, dalej trzymał mnie za rękę.
Nie cofnęłam dłoni, było mi dobrze. Jeśli on nie zamierzał puścić mojej ręki,
to ja tym bardziej.
Kiedy znaleźliśmy miejsce na zewnątrz, pod markizą w zielono-białe
paski, zapach świeżego pieczywa i kawy sprawił, że znowu zaburczało mi w
brzuchu.
Sebastian zamówił talerz francuskich pączków i dwie kawy. Ja z
zaciekawieniem patrzyłam na ludzi i na plac. Było na nim zaskakująco dużo
zieleni.
– Założę się, że przyprowadzała cię tu mama – Sebastian przerwał moje
wzrokowe zwiedzanie.
– Dlaczego tak myślisz?
Wzruszył ramionami i w kącikach jego czerwonych ust zadrgał lekki
uśmiech.
– Jeśli mieszkała w Nowym Orleanie, na pewno tu przychodziła. To
element tutejszego życia.
Pewnie miał rację. Ja byłam z zewnątrz, ale mimo to wiedziałam, że w
Nowym 2 wszyscy chodzą do Café Du Monde.
– Masz rację – odpowiedziałam cicho, rozglądając się wokół. – Pewnie
mnie tu przyprowadzała.
Szkoda tylko, że tego nie pamiętałam. Jak by to było? Przychodzić tu z
mamą, siedzieć przy jednym z tych stolików…
– Więc chcesz odnaleźć Alice Cromley? – zapytał Sebastian, zmieniając
temat. Próbował ukryć rozbawienie, ale dość szybko dał za wygraną.
– Jasne. Nie, dzięki. – Wstrząsnął mną lekki dreszcz. – Zamiast okradać
grób jakiejś kobiety i ścierać jej kość na proszek, chyba raczej spróbuję
porozmawiać z twoją babcią.
Kelner przyniósł nasze zamówienie.
– Boisz się? – Sebastian wlał śmietankę do kawy. – Jeśli nigdy nie
okradałaś grobów, nie wiesz, co to prawdziwe życie.
Już miałam dotknąć ustami filiżanki, ale wyrwał się z nich śmiech.
– Skoro tak twierdzisz.
Gorąca kawa idealnie pasowała do chłodnego styczniowego dnia w
Dzielnicy Francuskiej. Upiłam kilka łyków, odstawiłam filiżankę i sięgnęłam
po francuskiego pączka. Kiedy go rozerwałam, ze środka wydobyła się para.
– Rób, jak uważasz – ciągnął Sebastian. – Dub jest jednym z najlepszych
cmentarnych złodziei w okolicy. Szkoda, że nie widziałaś, co potrafi znaleźć.
– Dub? Dub okrada groby? Robisz sobie ze mnie jaja?
Pączek rozpłynął mi się w ustach. Jęknęłam z rozkoszy. A niech to,
smakował naprawdę dobrze.
– Mnóstwo dzieciaków okrada groby. Musimy jakoś zarabiać. Crunk
rozwozi pocztę. Ja pracuję dla Novem. Henri usuwa z budynków szczury i
węże. A Dub okrada groby i sprzedaje łupy turystom albo antykwariatom.
– To trochę chore.
Przytaknął uniesieniem brwi.
– No tak, podobnie jak ty nie interesujemy się sportem, hormonami i
imprezowaniem. – Lekko się ukłonił, tak jak wcześniej ja. – Oto produkt
Nowego 2 – roześmiał się.
Jego śmiech był głęboki i zaraźliwy. Poza tym znowu ukazały się te
niesamowite dołeczki…
– Opowiedz mi o sojuszu dziewięciu rodzin, o Novem. – Odgryzłam
następny kęs, chcąc odejść od tematu zwłok i cmentarzy, a już zwłaszcza od
mojego rosnącego zauroczenia przewodnikiem. – Dlaczego ciągle się tak
izolują?
– Nie izolują się. Po prostu świat zewnętrzny nie obchodzi ich tak bardzo
jak innych ludzi.
– W takim razie co ich obchodzi?
– Ocalenie miasta – mówił między kolejnymi kęsami – historii naszych
rodzin i ludzi nam podobnych, zapewnianie schronienia jednostkom o
zbliżonym podejściu do życia, ratowanie miejsca, gdzie nikt nikogo nie
ocenia i na nikim nie robi się eksperymentów laboratoryjnych.
– Eksperymentów laboratoryjnych?
Oparł łokcie o stolik.
– W Nowym 2 mieszka wielu ludzi, których Novem nazywa
„uzdolnionymi”. Jak myślisz, co by się stało, gdyby Violet albo Dub znaleźli
się poza Obręczą? Albo ja?
Łatwizna.
– Gdybyście nie potrafili ukryć swoich umiejętności, wasze życie nie
byłoby zbyt przyjemne – odpowiedziałam cicho, myśląc o własnych
doświadczeniach.
– Właśnie. Nowy 2 to miejsce, w którym nie trzeba się ukrywać, chociaż
jeśli chcesz się ukrywać, nikt ci nie zabrania. Nikt cię nie ocenia tylko
dlatego, że jesteś inna. Właśnie do tego dążyło Novem.
Moje serce na chwilę zamarło.
– Bo oni też są inni.
A więc nie byli jedynie rodzinami posiadającymi stare fortuny, byli inni.
– Są doué, jak mówi Dub?
Sebastian pokiwał głową.
– A reszta twojej rodziny, Arnaudowie, są tacy jak ty? Umieją
hipnotyzować ludzi?
Zastanawiając się nad odpowiedzią, coraz wolniej przeżuwał pączka.
– Tak, potrafią to robić.
Chciałam mu wierzyć, chciałam wierzyć, że to nie Novem wysłało
mężczyznę, który zaatakował mnie w Covington, że stało po mojej stronie i
tak naprawdę tworzyła je grupa przyzwoitych ludzi. Ale zdążyłam się już
nauczyć, że zawsze lepiej oczekiwać najgorszego. To znacznie
bezpieczniejsze niż uwierzenie komuś, zaufanie mu, a potem otrzymanie
ciosu w serce.
Dopiliśmy kawę i zjedliśmy cały talerz francuskich pączków. Sebastian
zapłacił.
– Jesteś gotowa na spotkanie z Josephine?
Wstałam i zarzuciłam plecak na ramię.
– Czemu nie? To równie dobry moment jak każdy inny.
Rozdział ósmy
KIEDY SZLIŚMY PRZEZ PLAC, Sebastian wszystko mi objaśniał. Po
obu stronach katedry Świętego Ludwika stały dwa ogromne zabytkowe
budynki. Presbytère, po prawej, zostało przekształcone w szpanerską
prywatną szkołę należącą do Novem. Sebastian też powinien był do niej
chodzić, ale regularnie wagarował. Budynek po lewej nosił nazwę Cabildo.
Pozostał muzeum, którym był jeszcze przed epoką Nowego 2, ale pierwsze i
drugie piętro trafiły w ręce Novem, które urządziło tam swoją siedzibę.
Zwoływano tam posiedzenia Rady Dziewięciorga, w których mogły
uczestniczyć wyłącznie głowy poszczególnych rodzin.
Wszystkie rodziny miały apartamenty w kamienicach Pontalba
tworzących dwie pierzeje placu.
Wyglądało na to, że Jackson Square to centrum życia i działalności
Novem.
Z każdym krokiem w stronę budynku rosło napięcie w moich mięśniach.
Wyciągnęłam szyję, żeby jeszcze raz spojrzeć na wysoką iglicę katedry
Świętego Ludwika.
– Jak daleko sięga historia twojej rodziny?
– Pierwszy Arnaud przybył do Nowego Orleanu w tysiąc siedemset
siedemdziesiątym siódmym roku. Był trzecim synem arystokratycznej
rodziny z Narbonne we Francji.
Trzech muzyków grało niedaleko ławek przed katedrą. Nasilił się wiatr, a
nisko wiszące chmury zasłoniły słońce. Powietrze zrobiło się wilgotne i
zimne, grożąc deszczem. Zaczęło kropić dokładnie w chwili, w której
weszliśmy pod jedno ze sklepionych przejść budynku Cabildo.
W muzeum panowała głucha cisza. Było tam kilka stałych wystaw, ale
nie miałam czasu, żeby na nie spojrzeć, bo Sebastian popchnął mnie w stronę
schodów.
Hol na pierwszym piętrze został urządzony na wzór eleganckiego
biurowca i wyposażony w ustawioną pośrodku recepcję. Sebastian wypuścił
moją rękę. Facet za kontuarem podniósł wzrok, poznał młodego Lamarliere’a
i lekko skinął głową, a potem wrócił do pracy.
Odgłosy
naszych
kroków
odbijały
się
głośnym
echem
od
wypolerowanych drewnianych podłóg, kiedy szliśmy długą frontową galerią.
Burzowe światło z zewnątrz wlewało się przez łukowate okna, oświetlając
przestrzeń upiornym blaskiem. W połowie drogi z galerii wychodził korytarz.
Sebastian skręcił. Poszłam za nim. Nie było tam okien. Ani sztucznego
oświetlenia. Tylko korytarz, w którym robiło się coraz ciemniej.
Zatrzymaliśmy się przed ostatnimi drzwiami po prawej stronie. W uszach
czułam miarowe dudnienie pulsu. Josephine Arnaud zapłaciła rachunek za
pobyt mojej matki w szpitalu. Musiały się znać. Może babcia Sebastiana
wiedziała nawet, kto jest moim ojcem. Przełknęłam ślinę, czując ucisk w
gardle. Starałam się nie robić sobie zbyt wielkich nadziei. Ale byłam tak
blisko.
Poczekalnia, do której weszliśmy, była równie stara jak reszta budynku i
w niej także panowała głucha cisza. Meble wydawały się stanowczo za
drogie, bym odważyła się na nich usiąść, a obrazy na ścianach musiały być
warte kilka milionów. Marzyłam o jakiejś muzyce w tle, o czymś innym niż
ta złowroga cisza.
Kiedy podeszliśmy bliżej, mężczyzna za biurkiem podniósł głowę. Był
przystojny, miał ze trzydzieści parę lat i zupełnie nie odpowiadał mojemu
wyobrażeniu sekretarza. Miał ciemnobrązowe włosy związane w kucyk.
Zakola. Klasyczne rysy.
Zacisnął usta i zmrużył oczy, patrząc na Sebastiana.
– Wrócił ci rozum, Bastianie?
Sebastian zesztywniał.
– Mój rozum jest tam, gdzie jego miejsce, Danielu.
– Trudno nazwać wagarowanie i mieszkanie w jakimś zbutwiałym starym
domu w Dzielnicy Ogro…
– Po prostu powiedz Josephine, że przyszliśmy.
Ciemne oczy Daniela wpatrywały się w Sebastiana przez długą, pełną
napięcia chwilę, a potem skupiły się na mnie.
– Więc ją znalazłeś – powiedział, mierząc mnie wzrokiem i
prawdopodobnie zastanawiając się, do czego właściwie jestem potrzebna
jego szefowej. – Madame się ucieszy. Możecie wejść.
Sięgnął po słuchawkę i zaczął coś do niej szeptać, a my przecięliśmy
poczekalnię i ruszyliśmy w stronę dwuskrzydłowych drzwi.
Sebastian spojrzał na mnie i przewrócił oczami, jakby chciał powiedzieć:
„Szykuje się niezła zabawa”, a potem popchnął drzwi. Wciągnęłam
powietrze w płuca i przygotowałam się na spotkanie z osobą, która być może
potrafi odpowiedzieć na dręczące mnie pytania.
Kobieta o kruczoczarnych włosach odłożyła słuchawkę i powoli wstała,
obciągając różowy żakiet na spódnicę od kompletu. Spod żakietu wyzierała
śnieżnobiała bluzka. Ciemne włosy miała upięte w kok, a do tego perłowe
kolczyki i naszyjnik z kameą. Bardzo stara fortuna. Bardzo stary świat. Ale
za to bardzo niestara babcia.
– Bonjour, Grandmère. - Sebastian pochylił się, żeby ucałować ją w oba
policzki.
Zamknęłam na chwilę oczy, a potem pokręciłam głową. Miałam ochotę
się roześmiać. Nie mogłam sobie wyobrazić bardziej popieprzonego
scenariusza. Przecież ta kobieta miała najwyżej dwadzieścia parę lat. Nie
mogła być jego babcią. Każdy głupek z połową mózgu od razu by to
zauważył.
Sebastian się odsunął. Wzrok Josephine skupił się na mnie.
Skłamał. Wcisnął mi stek bzdur, a ja mu uwierzyłam. Boże, czasami
potrafiłam być taka głupia. Czułam się jak kretynka, kretynka, która zaufała
jakiemuś palantowi. A dlaczego? Bo był ładny, bo okazał mi odrobinę
zainteresowania?
– Nic tu po mnie – mruknęłam, a potem obróciłam się na pięcie i
pomaszerowałam do drzwi, starając się nie czuć bólu.
Nie wiedziałam, w co ze mną pogrywa, ale miałam tego dość.
– Ari.
Szłam dalej. Dłoń Sebastiana zamknęła się na moim ramieniu.
Gwałtownie się odwróciłam, zacisnęłam pięść i chciałam się na niego
zamierzyć.
– To dla ciebie jakaś zabawa, Sebastianie? Miałeś akurat wolny dzień i
nie było co robić, więc postanowiłeś zbajerować nową laskę? Zabawić się?
Zobaczyć, jak bardzo da się nabrać? Zostaw mnie. – Wyrwałam rękę, nie
patrząc w te fałszywe szare oczy. – Zapomnijmy o tym. – Ruszyłam w stronę
drzwi.
Nagle stanął przede mną i zagrodził mi drogę.
Wydałam zduszony okrzyk i stanęłam w pół kroku. Krew odpłynęła mi z
twarzy. Poruszał się stanowczo zbyt szybko.
Gdzieś w głowie usłyszałam głos, który kazał mi uciekać, uderzyć go i
zbiec po schodach, ale nie byłam w stanie się poruszyć.
W jego oczach widać było smutek i żal, może nawet lekkie błaganie.
Otworzył usta i westchnął zrezygnowany.
– Przepraszam, Ari – szepnął. – Myślałem… – potarł twarz dłonią –
myślałem, że to zrozumiesz. Przypomnij sobie, co widziałaś do tej pory.
Pamiętasz, co ci powiedziałem w kawiarni? O doué, o byciu innym? Nie
kłamałem. Jesteśmy inni. – Jego wzrok powędrował ku sufitowi. Sebastian
zacisnął dłonie na moich bicepsach. – Próbuję ci pomóc. Przysięgam, ona jest
moją babcią.
Cofnęłam się o krok i szybko zamrugałam, żeby otrząsnąć się z
zamroczenia, które ogarniało mój umysł. Racja, jak dotąd dość dobrze
znosiłam wszystkie dziwactwa. Moja wina. Ale to spadło na mnie jak jakiś
pieprzony potop i nie umiałam uciec, nie potrafiłam tego włożyć do
zgrabnego pudełeczka, a potem o nim zapomnieć.
– Kim ty właściwie jesteś?
Kosmyk czarnych włosów opadł mu na oko i Sebastian odsunął go
dmuchnięciem. Otworzył usta, ale nie padło z nich żadne słowo. Zacisnął
zęby. Miałam wrażenie, że naprawdę nie wie, jak odpowiedzieć na moje
pytanie.
– To Arnaud – odezwał się zmysłowy głos z francuskim akcentem.
Usta Sebastiana zacisnęły się ponuro, tworząc prostą linię, jakby wolał
być wszystkim, byle nie Arnaudem.
– Usiądźcie, proszę – powiedziała kobieta.
Rzuciłam Sebastianowi wściekłe spojrzenie, odwróciłam się i podeszłam
do jednego z krzeseł przed biurkiem Josephine. Dobra. Cokolwiek tu się
działo… tak naprawdę nie miało znaczenia. Liczyło się uzyskanie informacji
o mojej matce. Potem się stąd wyniosę.
– No cóż – zaczęła, mierząc mnie spojrzeniem – nie licząc tego pieprzyka
na policzku, wyglądasz dokładnie tak jak twoja matka.
Wytrzeszczyłam oczy. Jedną ręką złapałam oparcie krzesła, a drugą
przycisnęłam do brzucha. Te słowa zafundowały mi prawdziwy wstrząs.
Jasne, miałam kilka niewyraźnych wspomnień, ale nigdy nie byłam pewna,
czy są prawdziwe. Zawsze się zastanawiałam.
Wreszcie zdobyłam jakąś odpowiedź, która dała mi dziwne poczucie
szczęścia zmieszanego z bólem.
– Proszę, usiądź. – Josephine rozparła się w swoim fotelu i uważnie mi
się przyglądała.
Oddychaj. Kątem oka zobaczyłam, że Sebastian też siada. Mój puls za
bardzo przyspieszył, a kończyny osłabły. Może skorzystanie z krzesła było
dobrym pomysłem.
– Kiedy zadzwonili do mnie z Rocquemore, nie mogłam w to uwierzyć.
Ale proszę. – Josephine rozłożyła ręce i uśmiechnęła się, czego najwidoczniej
nie robiła zbyt często, bo o mało nie popękała jej skóra wokół ust. – To
naprawdę ty.
– Więc wiedziałaś o Rocquemore. Wiedziałaś, że moja matka tam była.
– Twoja matka uciekła z Nowego Orleanu, mimo że jej to odradzałam.
Szukaliśmy jej kilka miesięcy, ale w końcu ją znaleźliśmy…
– A wtedy po prostu ją tam zostawiłaś.
– Czy miałam inne wyjście? Traciła panowanie nad umysłem. Wymagała
ciągłej opieki. Szpital był dla niej najlepszym miejscem. Niestety, zanim ją
znaleźliśmy, ty zaginęłaś gdzieś w systemie. W przeciwnym razie
zamieszkałabyś tutaj, razem z nami.
Sebastian cicho prychnął.
– Jak poznałaś moją matkę?
– Eleni przyszła do mnie po pomoc kilka miesięcy przed uderzeniem
huraganów. Twoja matka była wyjątkową kobietą. Pewnie już o tym wiesz,
oui?
– Jeśli „wyjątkowa” znaczy „przeklęta”, to tak, wiem.
Josephine wzruszyła ramionami, jakby to było to samo.
– A mój ojciec?
– Twój ojciec to tajemnica, którą Eleni zachowała dla siebie.
Ta jędza kłamała. I wcale tego nie kryła. Splotłam ręce na piersi.
– A ty? Kim właściwie jesteś?
– Nazywam się Josephine Isabella Arnaud. Jestem córką Jacques’a
Arnauda, założyciela tej rodziny, pierwszego Arnauda, który przybył do
Nowego Orleanu.
Roześmiałam się piskliwie i głośno, jak człowiek na skraju załamania
nerwowego.
– Więc jesteś córką człowieka, który przyjechał tu w tysiąc siedemset
siedemdziesiątym siódmym roku? To ile masz lat? Trzysta z hakiem? Jesteś
pewna, że sama nie powinnaś być teraz w Rocquemore?
Josephine parsknęła gardłowym śmiechem.
– Masz większy tupet niż ona. Masz więcej… charakteru.
Z każdą mijającą sekundą ogarniała mnie coraz większa złość.
– Dlaczego pomogłaś mojej matce?
– Bała się. Była sama. Powiedziała, że na świecie nie ma więcej takich
jak ona. Czułam, że jest inna, ale dopiero później naprawdę zrozumiałam, jak
wielką posiada moc.
– No więc jak wielką?
– Ari, chcę ci pomóc. Pewni ludzie wiedzą, co w sobie nosisz, i pragną
twojej śmierci. Twoja matka powinna była zostać w Nowym Orleanie, tak jak
jej radziłam, ale kiedy zaczęły się burze, wpadła w panikę. Nie wierzyła, że
potrafię ją obronić, że my wszyscy, nasze połączone siły, jesteśmy w stanie
ochronić to miasto. Ale udało nam się. I teraz ono należy do nas. Gdyby tu
została, być może nadal by żyła. – Przez chwilę obracała w palcach pióro. –
Chciałam się z tobą zobaczyć, żeby zaproponować ci ochronę podczas
pobytu w naszym mieście. Razem poznamy twoją przeszłość i odkryjemy
dar, który posiadasz. Ale w zamian musisz mi obiecać posłuszeństwo, złożyć
przysięgę krwi rodzinie Arnaudów i nikomu innemu.
– Czy to samo zaproponowałaś mojej matce? Nie pomagałaś jej z
dobrego serca?
Josephine się roześmiała.
– Ja nie mam serca, skarbie. Zapytaj mojego wnuka.
Sebastian tylko cierpko się uśmiechnął.
– Umowa stoi?
– Dasz słowo, że zdejmiesz ze mnie klątwę?
– Moc dziewięciu rodzin może wszystko. Oui, daję słowo.
Nie zamierzałam zbyt długo zabawić w Nowym 2 po tym, jak to coś, ta
klątwa, przez którą zginęła moja matka, na dobre zniknie z mojego życia.
Wcale nie planowałam odkrywać swojej przeszłości razem z Josephine, ale
przecież ona nie musiała o tym wiedzieć. Nie ufałam ani jednemu słowu,
które wychodziło z tych idealnie wykrojonych ust. Nie mogłam jednak
zaprzeczyć, że jej nazwisko widniało w dokumentach szpitalnych. Ona
naprawdę znała moją matkę. A ja naprawdę widziałam znikającego martwego
gościa, który próbował mnie zabić. Czy Josephine faktycznie była w stanie
zdjąć ze mnie klątwę? Wątpię. Ale nadeszła pora decyzji. Nikt oprócz mnie
nie mógł podjąć tej próby, a ja nie miałam żadnych oporów przed kłamaniem
po to, by zdobyć sojuszniczkę.
– W porządku. Ty zdejmiesz ze mnie klątwę, a ja złożę przysięgę.
– Daj mi dwa dni na przygotowanie rytuału. Tymczasem będziesz pod
opieką rodziny Arnaudów. Etienne będzie cię chronił. I możesz zamieszkać
w…
Sebastian zerwał się z miejsca.
– Niby dlaczego miałaby zostać u ciebie?
– Twoje myśli i pragnienia mają dla mnie bardzo niewielkie znaczenie,
Sebastianie.
– Etienne to dupek.
Josephine zignorowała ten wybuch, oparła łokcie o biurko i z namysłem
spojrzała na wnuka.
– Bądź łaskaw wyjaśnić, czego ode mnie oczekujesz.
– Przynajmniej nie zwalaj jej na głowę Etienne’a.
W końcu wstałam. Miałam to gdzieś. Mogli sobie tu siedzieć i kłócić się
cały dzień.
– Dzięki za propozycję, ale potrafię o siebie zadbać. Muszę zadzwonić do
przybranych rodziców i dać im znać, że zostanę tu trochę dłużej.
Zapadła cisza, słychać było jedynie stłumiony huk grzmotu
zapowiadającego burzę.
– Dobrze – powiedziała w końcu Josephine. – Idź. Mam trochę pracy.
Zaopiekuje się tobą Sebastian. Daniel powie ci, z którego aparatu możesz
zadzwonić. – Wróciła do lektury leżących na biurku dokumentów, ale po
chwili podniosła głowę. – Spodziewam się ciebie za dwa dni.
Drżałam, kiedy Daniel wystukiwał numer do Memphis. Novem miało
dostęp do linii telefonicznych. Do internetu pewnie też.
Daniel podał mi słuchawkę. Po czwartym sygnale odezwała się Casey.
– Sanderson Kaucje i Poręczenia. Mówi Casey.
Przesunęłam się w stronę ściany. Sebastian czekał przy drzwiach, oparty
o nie plecami. Splótł ręce na piersi i wyglądał tak, jakby marzył, żeby się stąd
jak najprędzej wynieść.
– Casey. To ja.
– Jezu Chryste, Ari. Gdzie jesteś? Bruce ciągle dzwoni do ciebie na
komórkę, ale odpowiada mu poczta głosowa. Miałaś już dawno wrócić do
domu – urwała.
Wyobraziłam ją sobie: dwie zmarszczki między brwiami pogłębiły się ze
zmartwienia, rude włosy sięgające do ramion założyła za ucho.
– Wszystko w porządku? – zapytała.
– Wszystko gra. Znalazłam kobietę, która znała moją matkę. Chce,
żebym tu została kilka dni. Ja chcę zostać kilka dni…
– Aha. No cóż…
Długie milczenie uzmysłowiło mi, że całkowicie ją zaskoczyłam.
– Ari, wiesz, że życzę ci, żeby ci się udało. I jeśli naprawdę tego chcesz,
nie będę ci stała na drodze. Ale jestem za ciebie odpowiedzialna. Czy ona
tam jest? Mogę z nią porozmawiać?
Skrzywiłam się.
– Jasne. Ale powinnam cię uprzedzić… – Oddychaj głęboko. – Jestem w
Nowym 2. I przepraszam. Wiem, że nie chcieliście, żebym zapuszczała się tu
sama, ale znalazłam trop, byłam blisko, a potem poznałam Josephine i… –
zamilkłam, żeby zaczerpnąć tchu, lecz nie miałam pojęcia, co jeszcze
powiedzieć. Czułam tylko, że zawiodłam, że okłamałam pierwszych
przybranych rodziców, którym naprawdę na mnie zależało.
Na drugim końcu linii panowała cisza.
Wreszcie w słuchawce rozległo się westchnienie Casey.
– Chyba przeczuwałam, że kiedy dowiesz się o szpitalu, będziesz chciała
pojechać dalej. Słuchaj, rozumiem to, naprawdę. Ale nie możesz wyjeżdżać,
nie zawiadamiając nas, dokąd się wybierasz. Nie skończyłaś jeszcze
osiemnastu lat. Ja i Bruce naprawdę się o ciebie martwimy. Wiem, że
czasami pewnie trudno w to uwierzyć, ale…
– Nie – przerwałam jej. – Wiem, że się martwicie. To ja dałam ciała.
Przepraszam.
– No to wszystko gra, chociaż kiedy już wrócisz, Bruce każe ci pewnie
wyszorować łazienkę w biurze i zrobić kilka sparingów. Wiesz, że jego
zdaniem ciężka praca wspomaga myślenie. Ale… nie odcinaj się od nas,
dobra? To nie rozwiąże żadnych problemów, w niczym ci nie pomoże.
– Jasne.
Przepraszam. Tak bardzo mi przykro. Wiedziałam, że bez względu na to,
ile razy powtarzałabym to jej albo sobie, nigdy nie będę w stanie wyrazić, jak
paskudnie się czuję.
– Za pięć minut mam spotkanie. Pozwól mi porozmawiać z tą całą
Josephine.
Sebastian pędził za mną po schodach, krzycząc, żebym zaczekała, ale ja
nie czekałam. Do diabła z nim.
Złość i upokorzenie płynęły w moich żyłach. Złość na niego, na
Josephine i na samą siebie – za to, że skłamałam. Zachowałam się jak świnia.
Paskudna świnia. Bruce dostanie szału, kiedy się dowie. A Casey… jej
rozczarowanie… Boże, to bolało. Wolałabym, żeby na mnie nawrzeszczała,
niż po prostu pogodziła się z tym, co zrobiłam, zrozumiała i próbowała o tym
zapomnieć. Nie zasługiwałam na taką wyrozumiałość. A najgorsze było to,
że zawiodłam ich zaufanie.
Wybiegając z budynku, byłam już tak wściekła, że miałam ochotę
krzyczeć.
Znów zaczęło mżyć. Muzycy zniknęli i na ulicy było pusto. Światła
sklepów na parterze Pontalby ciepło jaśniały w szarej mgle, nadając okolicy
opustoszały wygląd.
Wyszłam na środek ulicy, wdzięczna za chłód. Zastanawiałam się, czy
unosząca się nade mną mgła bierze się z ciepła mojego ciała, czy może z
czystej dzikiej wściekłości, którą wyładowałam na Sebastianie.
– Czym ty, do diabła, jesteś? I nie zmieniaj pieprzonego tematu ani nie
wciskaj mi tu żadnej ciemnoty. Sebastian, pytam poważnie. Nie wiem, ile
jeszcze dam radę znieść.
Czekałam z dłońmi opartymi na biodrach i patrzyłam, jak z jego ciała
powoli znika napięcie.
– Moja matka pochodziła z rodziny Arnaudów – powiedział. – Ale bez
względu na to, co im się wydaje, bardziej przypominam ojca. – Drgnął
mięsień w jego brodzie. – Dziewięć rodzin dzieli się na trzy grupy.
Cromleyowie, Hawthorne’owie i Lamarliere’owie to czarownice posiadające
wielką moc.
Skrzywił się przy słowie „czarownice”. Wyglądał tak, jakby wolał, żeby
wyrwano mu wszystkie zęby bez najmniejszego znieczulenia. Wystawił
twarz na deszcz i jeszcze raz głęboko westchnął.
– Ramseyowie, Deschanelowie i Sinclairowie są kimś w rodzaju
półbogów
umiejących
przybierać
różne
postacie.
A
Arnaudów,
Mandeville’ów i Baptiste’ów można nazwać… wampirami.
Moją jedyną reakcją było powolne mrugnięcie.
Reszta rozegrała się w środku: ucisk w żołądku, lodowate zimno w
żyłach i świadomość, że wszystko, co powiedział, jest prawdą.
Rzeczywiście. Poszczególne elementy idealnie do siebie pasowały.
Ludzie spoza Obręczy śmiali się i kręcili głowami, słuchając doniesień o
zjawiskach paranormalnych, szalonych relacji o wampirach, duchach i innych
dziwnych rzeczach widywanych w Nowym 2. Do tego ja i moja klątwa.
Dzieciaki z First Street. Sebastian, który zmienił dwie kobiety w szpitalu w
roboty…
– Jesteś wampirem – roześmiałam się.
A ty widziałaś gościa, który rozpłynął się w powietrzu, Ari.
– W połowie – odpowiedział, jakby to robiło wielką różnicę. – Mój ojciec
nie był wampirem. Nazywał się Lamarliere. Nie jestem żadnym trzystuletnim
zboczeńcem, który całuje nastolatki, jasne? Jestem w twoim wieku.
Urodziłem się tak jak ty.
Wyrzucił ręce w górę, spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Wiem,
myślisz, że mi odbiło”, a potem się odwrócił i pomaszerował środkiem ulicy.
Po mojej twarzy płynęły łaskoczące kropelki deszczu. Rozciągającą się przed
Sebastianem Dzielnicę Francuską spowijały chmury i mgła. Nagle się
odwrócił, zrobił kilka kroków w moją stronę, szeroko rozłożył ręce i krzyknął
zrozpaczonym głosem:
– Witaj w Nowym 2!
Cierpiał, a ja nie wiedziałam dlaczego. Znowu się odwrócił i przygarbił,
żeby osłonić twarz przed mżawką. Moje serce pracowało ponad siły. Ciało
przeszywały niekontrolowane dreszcze wywołane zimnem i słowami
Sebastiana.
Nie powinnam być zaskoczona. Nie powinnam. Zwłaszcza że sama
byłam inna. Słyszałam te wszystkie teorie na temat Novem. A do tego
klątwa. Dzieciaki w Dzielnicy Ogrodowej.
Co zamierzasz zrobić, Ari? Uciekniesz? Będziesz udawała, że jesteś
normalna i nie potrafisz znieść takich dziwactw? A może zostaniesz,
wytrzymasz i dowiesz się czegoś o sobie?
Chodziłam po ulicy jak lew w klatce, tam i z powrotem, z oczami
utkwionymi w rozpływających się we mgle plecach Sebastiana. Przygryzłam
wewnętrzną stronę policzka, aż na język wypłynęła krew, która dodała mi
odrobinę człowieczeństwa, realności. Ci ludzie też krwawili. Umierali.
Kochali, cierpieli i pragnęli przeżyć. Zarówno doué, „uzdolnieni”, jak i
członkowie Novem.
– Sebastian!
Pobiegłam ulicą.
Zrobił jeszcze kilka kroków, a potem się odwrócił. Mżawka przemieniła
się już w deszcz. Nie miałam pojęcia, co właściwie wyprawiam ani dlaczego.
Ale podbiegłam do niego, objęłam go i mocno przytuliłam.
Na początku stał sztywno, zaskoczony albo wkurzony, nie byłam pewna,
ale po chwili też mnie przytulił, jeszcze mocniej, wtulając nos w moją szyję.
W końcu, kiedy już zupełnie przemokliśmy, podniósł głowę i spojrzał na
mnie. Wziął moją twarz w dłonie.
– Myślałem, że każesz mi spadać i wyjedziesz. Myślałem, że już nigdy
więcej cię nie zobaczę.
– Daj spokój. Jakoś sobie z tym poradzę. Nawet nie masz pojęcia, jak
bardzo jestem popieprzona.
Krzywy uśmiech od razu odmienił jego twarz.
– Chyba potrafię sobie wyobrazić.
W moim brzuchu znowu zrobiło się ciepło. Sebastian mnie pocałował.
Miał usta mokre od deszczu.
Rozdział dziewiąty
– TO MIASTO JEST NASZYM DOMEM OD SAMEGO POCZĄTKU.
Kiedy zaczęły się huragany, rodziny zapomniały o dzielących je różnicach,
połączyły siły i starały się ocalić jak największą część Nowego Orleanu.
Vieux Carré. Dzielnicę Ogrodową. Dzielnica handlowa ucierpiała dość
mocno i dlatego większa jej część nadal jest w ruinie. Gdy kataklizm się
skończył, przywódcy dziewięciu rodzin utworzyli radę, zapomnieli o
dawnych animozjach i zaczęli z sobą rozmawiać. A kiedy stało się jasne, że
rząd nie jest w stanie odbudować Nowego Orleanu, rodziny połączyły siły i
wykupiły ziemię. Od tamtej pory miasto należy do nich. Kontrolują
wszystko: bankowość, rynek nieruchomości, turystykę, handel… wszystko.
Słuchałam, sącząc gorącą herbatę z papierowego kubka. Kiedy deszcz się
nasilił, wbiegliśmy na chodnik i znaleźliśmy małą księgarnię połączoną z
kawiarnią.
Sebastian mówił ściszonym głosem, miał bladą twarz, a szare oczy
mocno i srebrzyście kontrastowały z mokrymi czarnymi włosami i
ciemnoczerwonymi ustami. Mogłabym na niego patrzeć w nieskończoność.
Ale nigdy, przenigdy bym mu tego nie powiedziała.
– W mieście i wokół niego mieszkają też inni ludzie – ciągnął. – Novem
oferuje schronienie każdemu, pod warunkiem że będzie przestrzegał
panujących tu zasad i unikał zwracania na siebie uwagi. Nie wszyscy tutaj są
odmieńcami. Mieszkają tu także zwykli ludzie.
Moje palce oplotły gorący kubek i poczułam ucisk w żołądku.
– Więc twoja mama była…
– Wampirem? – dokończył ze śmiechem, jakby sam w to nie wierzył. –
Tak. I jedyną córką Josephine.
– Zawsze myślałam, że wampiry są stwarzane, że nie rodzą się jak ludzie.
Że nie mogą mieć dzieci.
– Większość ludzi tak uważa – uśmiechnął się i lekko wzruszył
ramionami. – W zasadzie nie widzimy potrzeby, by ich oświecać. To dość
proste. Nie jesteśmy odrębnym gatunkiem ani niczym w tym rodzaju. Po
prostu na wczesnym etapie ewolucji człowieka oddaliliśmy się od niego i
rozwinęliśmy się inaczej. Zdziwiłabyś się, jak wiele jest takich odgałęzień.
Wampiry dzielą się na stworzone i zrodzone. Te stworzone nazywamy
odwróconymi. Najkrócej mówiąc, są to ludzie przemienieni w wampiry.
– A dzieci?
– Rodzą się dość rzadko. W wypadku wampirów jest to skomplikowana
sprawa i tylko nieliczne mają potomstwo. Dzieci dorastają tak jak ludzie, ale
kiedy osiągną dojrzałość, ich ciała przestają się starzeć. To dlatego większość
zrodzonych wampirów wygląda na dwudziestoparolatków. – Chciał
powiedzieć coś więcej, ale zawahał się i pokręcił głową. – Jesteś pewna, że
chcesz się tego wszystkiego dowiedzieć?
– Jasne. To ciekawe – roześmiałam się cicho. – Na swój pokręcony
sposób.
– Ciesz się, że nie musiałaś chodzić na biologię molekularną do pana Fry,
który wszystko, co ludzkie i doué, wyjaśniał na poziomie genomu.
– Totalne nudy, no nie?
– Pewnie. – Zamilkł.
Przygryzłam wargi, myśląc o tym, co przed chwilą powiedział.
– Ale ty jesteś tylko półwampirem?
Oparł łokcie o stolik i pochylił się.
– Opowiem ci to w skrócie. Potomków pełnej krwi nazywa się
„zrodzonymi z krwi”. Są uważani za arystokrację, mają największą moc i
najbardziej wszystkim działają na nerwy. Mam na myśli ich ego, wielkości
Mount Everestu. Dzieci ludzi i wampirów to „zrodzeni z dnia”. Mają różne
cechy, różne moce i słabości. W przeciwieństwie do „zrodzonych z krwi” nie
potrzebują krwi do tego, żeby przetrwać. Ale kiedy stają się dorosłe, dopada
je pragnienie. Jeśli wypiją krew – dodał, wzruszając ramionami – potrzebują
jej potem już tak samo, jak ci „zrodzeni z krwi”.
– A zazwyczaj wypijają?
Sebastian pokiwał głową. Spochmurniał i ściszył głos.
– Wampirowi trudno jest się oprzeć pragnieniu krwi, bez względu na to,
w jaki sposób stał się wampirem.
Ciężar tych słów zawisł między nami na dłuższą chwilę. Odchrząknęłam.
– A ty? W takim razie jesteś „zrodzonym z dnia”?
Odwrócił wzrok. Jego jabłko Adama poruszyło się, kiedy głośno
przełknął ślinę.
– Nie. Mój ojciec był Lamarliere’em, więc nie do końca człowiekiem.
DNA wiedźminów jest trochę inne niż ludzkie, podobnie jak DNA
wampirów i zmiennokształtnych, ale zazwyczaj przekazują swą moc z matki
na córki, w linii żeńskiej.
– Więc… kim właściwie jesteś?
– Zawsze myślałem, że wybrykiem natury.
– Ha! – uśmiechnęłam się. – Ten tytuł jest już zajęty.
Pochylił głowę, zwracając mi go.
– A tak poważnie… Kiedy byłem mały, tata zakradł się ze mną do tajnej
biblioteki w Presbytère. Uczniowie nie mają prawa tam wchodzić. Są w niej
naprawdę stare teksty. Tata wyjął jakąś kamienną tabliczkę i powiedział, że
zapisano na niej historię takiego dziecka jak ja. Nazwał tamtą dziewczynę
„zrodzoną z mgły”.
– „Zrodzona z mgły” – powtórzyłam.
– Tak. Bo mgła ukrywa to, co jest w środku. I mniej więcej taki właśnie
jestem. Widzisz? Wielki znak zapytania. Nikt nie jest w stanie powiedzieć,
jakie mam cechy i potrzeby ani jakie ciążą na mnie klątwy, dopóki same się
nie ujawnią. Część z nas potrzebowała krwi, żeby przetrwać. Inni nie. A
jeszcze inni potrafią zapanować nad tym pragnieniem.
– Aha. – Poczułam zalewającą mi szyję falę ciepła i poruszyłam się na
krześle. – A do której grupy ty należysz?
Pokręcił głową i z nieodgadnionym wyrazem twarzy spojrzał gdzieś nad
moim ramieniem.
– Nie wiem. Nie da się przewidzieć, czy, a jeśli tak, to kiedy dopadnie
mnie pragnienie krwi.
Pocieszające, nie ma co. Mocniej ścisnęłam kubek.
– Ilu was jest?
Uniósł dłonie i odsunął się.
– Właśnie na nas patrzysz.
– Jeden? Jesteś jedyny?
– W Ameryce Północnej tak. Na świecie żyje jeszcze chyba dwoje
„zrodzonych z mgły”. Jak już wspomniałem, nie rodzimy się zbyt często.
– A co z Crank? Przecież to twoja siostra.
– Jenna nie jest moją siostrą. Nie łączą nas więzy krwi.
– Ale… – nie wiedziałam, jak to rozumieć.
Zamilkł, próbując znaleźć właściwe słowa.
– To miejsce sprawia, że ludzie łączą się w grupy. Spotykasz podobnych
do siebie, kogoś, komu możesz całkowicie zaufać, i stajecie się rodziną.
Violet właśnie się tego uczy. To dlatego znika teraz rzadziej niż kiedyś. –
Wzruszył ramionami. Najwidoczniej krępowały go takie zwierzenia i
udowadnianie, że ma dobre serce. – Jenna straciła rodziców, a potem brata.
Załamała się. Kiedy ją znalazłem, nadal siedziała przy jego ciele. Myślała, że
jestem jej bratem i poszła ze mną. Nigdy nie próbowałem jej wyprowadzać z
błędu. Nie widziałem potrzeby, żeby jeszcze bardziej ją ranić. To jej sposób
radzenia sobie z rzeczywistością. Wymyśla różne rzeczy.
Słysząc to wszystko, poczułam ucisk w piersi.
– Jak on zginął?
– Nie jestem pewien. Znalazłem ich w śródmieściu, w dzielnicy
handlowej. W ruinach. Nigdy nie chodź tam sama, bez względu na porę dnia.
To raj drapieżników. Chyba właśnie dlatego Novem zostawiło tę dzielnicę w
spokoju. Wolą oddać ruiny siłom zła, niż ryzykować, że przeniosą się one do
Dzielnicy Ogrodowej. – Spojrzał przez okno, po którym spływały ostatnie
krople deszczu. – Wygląda na to, że przestało padać.
Nie drążyłam tematu, po części dlatego, że nie chciałam odpowiadać na
jego pytania. Może gdy przyjdzie na nie pora, odwdzięczy mi się tym
samym.
– Chcesz pójść na rynek? – zapytał. – Obiecałem dzieciakom, że
przyniosę coś na obiad.
– Jasne.
Od Francuskiego Rynku nad rzeką dzielił nas krótki spacer przez plac.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, wyszło słońce. Turyści i mieszkańcy miasta
schronili się tam przed deszczem, więc pod dachem kłębił się tłum klientów.
Przestrzeń wypełniały jaskrawe kolory warzyw i owoców, mięs i serów,
roślin i ozdób ogrodowych. Sebastian szedł zdecydowanym krokiem, a ja
spokojnie się rozglądałam, szperałam, przyglądałam się klientom i
zastanawiałam się, kto jest człowiekiem, a kto nie, i czy jako doué jestem w
stanie odróżnić jednych od drugich.
Ale nikt się nie wyróżniał. Nowy 2 był także rajem dla pogan, wiccan i
alternatywnej młodzieży, więc wokół roiło się od oryginalnych strojów i
licznych kolczyków w ciele.
Porzuciłam detektywistyczne ambicje i zaczęłam myszkować na
straganach, wdychając zapach kawy i chleba, świeżo ściętych kwiatów, a
nawet rzeczną woń, która od czasu do czasu docierała na rynek, przynoszona
lekkim wietrzykiem.
Na straganach ustawionych z okazji Mardi Gras sprzedawano koraliki,
maski i kostiumy. Już po chwili zatraciłam się w tęczy barw i labiryncie
wąskich przejść, zostawiając Sebastiana, który targował się o siatkę
ziemniaków. Koraliki Mardi Gras były zimne w dotyku i spływały po dłoni
jak woda. Maski wyglądały pięknie, choć zarazem niepokojąco i
uwodzicielsko.
Wpadła mi w oko maska z czarnego aksamitu ze złotą podszewką i
puszystymi czarnymi piórkami. Od razu pomyślałam o Violet. Wiedziałam,
że będzie nią zachwycona. Wyobraziłam sobie tę maskę odsuniętą na czubek
jej małej głowy. Postawiłam plecak na ziemi i wyjęłam trochę pieniędzy.
Na drugim straganie kupiłam francuskie pączki dla Duba i Henriego oraz
metalową łamigłówkę dla Crank. Potem zaczęłam się zastanawiać, co
mogłoby się spodobać Sebastianowi oraz, przede wszystkim, czy te prezenty
nie wydadzą im się dziwne.
Na skraju długiej zadaszonej konstrukcji zaczęłam oglądać powiewające
na wietrze apaszki. Kiedy odwróciłam się w poszukiwaniu Sebastiana,
mocny podmuch owinął nimi moją twarz i szyję. Wyswobodziłam się z ich
satynowych pieszczot i wpadłam prosto na czyjeś twarde ciało.
– Ojej, przepraszam…
Żadnej odpowiedzi. Zero ruchu – ten człowiek nawet nie drgnął. Ścisnęło
mnie w żołądku i serce mi zamarło zmrożone złym przeczuciem. Podniosłam
głowę.
Znowu czarna podkoszulka. Następny jasnowłosy olbrzym. Następne
odjechane ostrze i następna tarcza.
Korciło mnie, żeby wyjąć pistolet zza paska spodni, ale w pobliżu byli
ludzie. Zawahałam się, zaskoczona.
Nie powinnam była się wahać.
Olbrzym chwycił mnie za rękę, obrócił się i wywlókł mnie z rynku.
– Hej! – Szamotałam się, czując nagły przypływ adrenaliny. – Sebastian!
– Zaparłam się nogami i mocno szarpnęłam, próbując odkleić palce
zaciśnięte wokół mojej ręki. – Puszczaj!
Nie puścił. O mało nie upadłam, bo pociągnął mnie jeszcze mocniej.
Zamknął w mocnym uścisku obydwa moje nadgarstki i ciągnął mnie w stronę
rzeki.
Mój wzrok padł na sprzedawcę chust. Widząc, że spuścił głowę i wycofał
się w ciemny kąt stoiska, zaczęłam się zastanawiać, czy takie rzeczy to tutaj
codzienność. Niemożliwe. Krzyknęłam jeszcze raz, z nadzieją, że zwrócę na
siebie uwagę turystów, ale od rynku dzieliło mnie już kilka metrów, a łódki
kołyszące się na wodzie i hałas panujący wśród straganów musiały zagłuszyć
moje wołanie.
Na widok wody przyszła mi do głowy nagła, przerażająca myśl: on
zamierzał mnie utopić. Zaczęłam się wyrywać, pochyliłam się i ugryzłam go
w dłoń. Uścisk zelżał na tyle, że mogłam uwolnić jedną rękę, więc mocno
rąbnęłam drania w lewy policzek.
Wyciągnęłam pistolet zza paska, ale kiedy go uniosłam, chwycił mnie za
nadgarstek i odsunął moją rękę w bok, oddalając lufę od celu. Walczyłam,
lecz nie miałam szans wygrać z kimś o takiej posturze i sile. Nadeszła pora,
żeby ponownie przemyśleć strategię. Nasze spojrzenia się spotkały.
Uśmiechnęłam się, co na ułamek sekundy zbiło go z tropu. Jednocześnie
uniosłam kolano i kopnęłam go w pachwinę. Jeszcze bardziej zacisnął dłoń
na moich nadgarstkach, ale jęknął i zgiął się wpół. Doskonała okazja, żeby
kopnąć go w twarz. Więc kopnęłam.
Krzyknął i zaklął w tym samym dziwnym języku, którego używał jego
poprzednik. Potem się wyprostował. Był czerwony na twarzy, z nosa kapała
mu krew, żyły na skroniach nabrzmiały. Zobaczyłam nadciągający cios
głową, ale nie miałam szans go powstrzymać.
Świat przed moimi oczami zawirował, a potem zapadła ciemność.
Usłyszałam cichy warkot silnika. Rytmiczne kołysanie i plusk wody o
burtę z włókna szklanego powoli mnie budziły. Wracałam do rzeczywistości.
Chropowata powierzchnia niebieskiej maty na dnie łódki podrapała mi
policzek do krwi. Spadły na mnie delikatne kropelki wody, zimne i
odświeżające, zapewniając dodatkowy bodziec, którego potrzebowałam, żeby
zacząć trzeźwo myśleć. Rozejrzałam się i zobaczyłam czyjeś nogi stojące
przy sterze. Łódka kołysała się na falach. Wyglądało na to, że płyniemy po
Missisipi.
Mój pistolet zniknął. Nie musiałam się poruszać, żeby poczuć brak
metalu przy skórze. Przynajmniej miałam przy sobie plecak. Leżał na ławce
obok steru. W środku był sztylet. A skoro nie miałam pistoletu, najlepszą
rzeczą, jaka mi pozostała, był właśnie ten nóż.
Gdy tylko usiadłam i oparłam się dłońmi o matę, żeby złapać równowagę,
głowę przeszył mi ból. Oddychaj. Oddychaj głęboko. Przyprawiające o
mdłości kołysanie łódki nie zwiększało moich szans na ustanie na nogach.
Cholera. Spojrzałam na plecak i doszłam do wniosku, że najlepszym
rozwiązaniem będzie zapomnieć o sztylecie i wypchnąć porywacza z łódki,
zdając się na element zaskoczenia i siłę rąk.
Ale próba ustania na płynącej łódce po ciosie głową zadanym przez
stukilowego dupka o czaszce z ołowiu przypominała jazdę rowerem po
błocie, i to z zawiązanymi oczami.
Łódka wpłynęła na spokojniejszą wodę i zwolniła, zbliżając się do
brzegu. Wiedziałam, że mam zaledwie sekundę, bo za chwilę uwaga
olbrzyma znowu skupi się na mnie. Podźwignęłam się na nogi i rzuciłam się
na porywacza akurat w chwili, kiedy się odwrócił.
Łódka zaryła dziobem w piach. Gwałtownie się zatrzymała, a ja wpadłam
prosto w jego otwarte ramiona, które owinęły się wokół mojego tułowia.
Łódka stała przy małym nabrzeżu. Za ramieniem mężczyzny dostrzegłam
zachodzące słońce, które na chwilę mnie oślepiło, a potem wsiąkło w czarny
horyzont połyskującej rzeki i bagien po obydwu jej stronach.
Ominie mnie obiad z Sebastianem i dzieciakami. Zabawne, jakie
dziwaczne myśli przelatują przez głowę w chwilach kryzysu. Jeśli nie liczyć
nieudanego rytuału wudu, migreny i spotkania z Josephine, miałam za sobą
jeden z najlepszych dni w życiu – dzięki Sebastianowi. Dopóki nie zjawił się
ten idiota na sterydach, który wszystko zepsuł.
Porywacz gwałtownie mnie odepchnął, jakby przeraziła go myśl o
przedłużaniu tego bliskiego kontaktu cielesnego. Upadłam na niebieską matę,
która podrapała mi łokcie, i uderzyłam głową o krawędź łódki.
– Dupek – mruknęłam przez zaciśnięte zęby, masując potylicę.
Zmarszczył brwi i powiedział coś, co pewnie było równie miłe, a potem
wyrzucił mój plecak na nabrzeże, przywiązał łódkę i sięgnął po mnie.
Kiedy stanęliśmy na brzegu, zmówiłam modlitwę dziękczynną, nie
pragnąc niczego innego, jak tylko chwili spokoju, żeby moje ciało mogło się
przyzwyczaić do stałego lądu. Ołowiany Łeb już jednak ciągnął mnie wzdłuż
nabrzeża, za którym po raz pierwszy zobaczyłam cel naszej wycieczki.
Potknęłam się.
W pewnej odległości od rzeki, wśród starych dębów porośniętych
oplątwą przypominającą postrzępione ubrania duchów dawno zmarłych
ludzi, stała ogromna rezydencja. Tkwiła samotnie pośrodku bagna, otoczona
wypielęgnowanym trawnikiem niczym jakaś uparta wyspa, która nie chce
utonąć w błocie. Wokół unosił się intensywny zapach rzeki i przybrzeżnych
mokradeł, łagodzony jednak bryzą i chłodem, który towarzyszył zachodowi
słońca. Kumkały już żaby i przygrywały koniki polne.
Dom miał długi balkon na pierwszym piętrze i grube białe kolumny,
które wydawały się równie mocne jak rosnące wokół dęby. Wysokie okna
rozświetlało słabe światło.
Kiedy weszliśmy na trawnik, moje stopy zapadły się w miękkiej trawie
jak w piasku. W umyśle kłębiły mi się plany ucieczki i pytania, ale nie było
sensu zadawać ich porywaczowi, który najwidoczniej nie mówił po
angielsku. Zresztą gdy zbliżyliśmy się do domu, nie byłam już pewna, czy w
ogóle byłabym w stanie coś z siebie wydusić. Dom zapierał dech w piersiach.
Jasne, był ogromny i ładny, ale zdawał się ociekać emocjami. Smutkiem.
Samotnością. Jak piękna dama pozostawiona na morzu szarości, zieleni i
czerni, chroniona jedynie przez dębowe matrony w trupich szalach.
Weszliśmy na werandę na parterze i zbliżyliśmy się do drzwi. Wnętrze
oświetlał ogromny żyrandol wiszący w holu.
Opuszczony dom, słabe światło. Marzenie dekoratora wnętrz. Głuche
odgłosy naszych mokrych, ubłoconych butów niosły się po drewnianej
podłodze. Przeszliśmy obok ogromnych schodów zakręcających na tył domu.
Mężczyzna popchnął mnie w prawo, w stronę drzwi pod schodami.
Wypowiedział szeptem kilka słów i popchnął mnie na cuchnące schody
oświetlone starymi latarniami z żelaza. Coś tu było nie tak – i to bardzo.
Schodziliśmy w dół. To niemożliwe na tak bagnistym terenie. Dom mógł
oczywiście zostać wybudowany na skrawku twardej ziemi, ale nawet wtedy
zostałby zalany, jak wszystko wokół Nowego 2.
Mój puls gwałtownie przyspieszył, kiedy zobaczyłam ściany zbudowane
z ciasno ułożonych kamiennych bloków. Z niektórych szczelin wypływały
czarne smugi mułu, przez co kamienie wyglądały tak, jakby płakały czarnymi
łzami. Miałam wrażenie, że w każdej chwili kamienne ściany mogą ustąpić
pod naporem mułu, a wtedy czarna woda i bagienne istoty przybędą tu, by
odzyskać to, co do nich należy.
Kiedy weszliśmy do długiego korytarza, głośno przełknęłam ślinę.
Musieliśmy być ze dwa piętra pod ziemią i wiszący nad nami ciężar oraz
myśl, że wszystko wokół opiera się na miękkim błocie i bagnach, podniosły
mi ciśnienie i sprawiły, że zaczęły mi się pocić dłonie. Musiałam się stąd
wydostać. Natychmiast. Zanim dopadnie mnie klaustrofobia, nim zacznę
panikować i zrobię coś głupiego.
Porywacz prowadził mnie korytarzem. Kiedy szliśmy, wokół zapalały się
latarnie, jakby za sprawą czarów. Po chwili z przerażeniem zdałam sobie
sprawę, że mijamy cele. Cele. Ciemne cele za grubymi żelaznymi kratami
pokrytymi brudem i pajęczynami. Od panującego tu smrodu zaczynałam się
dusić. Był znacznie gorszy niż odór odpadków i brudnych ludzi.
Ścisnęło mnie w żołądku. Porywacz popchnął mnie do przodu i znowu
się potknęłam. Upadłam na kolana i zwymiotowałam. Po chwili szarpnął
mnie i postawił z powrotem na nogi. Moją skórę pokrywała cieniutka
warstwa zimnego potu, a w gardle szczypało mnie od żółci.
Kiedy minęliśmy cztery cele, mężczyzna zatrzymał się i otworzył kratę.
– Nie – powiedziałam cichym głosem, zapierając się nogami.
Odwróciłam się i przylgnęłam do niego jak dziecko. – Proszę, nie.
Zaczął odrywać od siebie moje palce. Łzy płynęły mi po twarzy, kiedy
tak walczyliśmy, spleceni w uścisku, ja trzymająca się kurczowo ukochanego
życia, a on robiący wszystko, żeby mnie od siebie odepchnąć. Czułam coś
znacznie silniejszego niż panika. Pospiesznie mamrotałam drżące,
rozpaczliwe słowa.
Nie miałam zamiaru wejść do tej pieprzonej celi. O nie. Proszę, Boże,
nie!
W końcu opadłam z sił i mężczyzna zwyciężył. Wepchnął mnie do
środka. Wylądowałam na tyłku. Krata zatrzasnęła się z hukiem. Na rękach
miałam błoto, a kiedy pełzłam do kraty, żeby chwycić się prętów i krzyczeć,
moje kolano poślizgnęło się na jakimś paskudztwie.
– Nie zostawiaj mnie! Proszę!
Kiedy olbrzym wyszedł, zgasły wszystkie latarnie.
Coraz trudniej było mi oddychać przez nos. Gorące łzy szybko płynęły po
twarzy, którą przycisnęłam do kraty, ogarnięta rozpaczliwym pragnieniem
zatrzymania światła, zobaczenia światła.
– Proszę.
A potem była już tylko aksamitna ciemność i cisza.
Długo płakałam, aż w końcu zabrakło mi łez. Mój uścisk na kracie zelżał
i osunęłam się obok niej, ale nadal trzymałam żelazne pręty, nadal starałam
się być jak najbliżej wyjścia, bojąc się tego, co czaiło się – teraz albo dawniej
– w głębi celi.
W końcu stałam się równie cicha jak przestrzeń wokół mnie. Mój umysł
uspokoił się i znów zaczęłam trzeźwo myśleć. Facet, który mnie tu zamknął,
wyglądał identycznie jak tamten, którego uśmierciłam w Covington. Więc
zabicie tamtego nie zdjęło ze mnie klątwy. Przez moje trzewia przetoczyła się
lekka fala mdłości. Czy przyprowadził mnie tu po to, żeby ściąć mi głowę tak
jak mojej babci? Nie. Nie, nie ma takiej opcji. Mocno zamknęłam oczy,
skupiając się na cichym kapaniu wody i na miarowym oddechu, który mógł
dochodzić z sąsiedniej celi. Albo z tej naprzeciwko.
Rozległo się ciche szuranie. Stęknięcie. Wyprostowałam się. Po moim
kręgosłupie przebiegł dreszcz, od którego uniosły mi się włoski na rękach i
nogach. W tych celach ktoś był. Nie siedziałam tu sama. Poczułam ulgę, ale
jednocześnie dostrzegłam następny powód do zmartwień. Przyjaciel czy
wróg? Porwany tak jak ja, czy może niebezpieczny dla mnie? Siedziałam
przy kracie, mając wrażenie, że trwa to godzinami. Myślałam o Sebastianie i
o dzieciach w domu przy First Street. Szukali mnie? Zrezygnowali? Kładli
się spać?
W celi po przekątnej pojawiło się małe światełko. Przetarłam suche oczy
wierzchem dłoni. Światełko osiągnęło pełną moc, ale i tak tworzyło tylko
maleńką poświatę, niewiele jaśniejszą niż dogasająca świeczka.
Na ścianie w celi ukazał się cień, wskazujący, że rzucająca go postać
siedzi pod ścianą poza zasięgiem mojego wzroku.
– Halo? – Głos, który wydobył się z moich ust był ochrypły od krzyku i
ledwie słyszalny. Spróbowałam jeszcze raz: – Halo?
– Mówi „halo” – zaskrzeczał piskliwy głos z głębi korytarza,
przedrzeźniając mnie ze śmiechem. – Biedne dziecko. Biedne, biedniutkie
dziecko.
Rozległ się radosny śmiech, który zaskrzypiał na moim kręgosłupie jak
paznokcie po tablicy. Brzmiał jak głos ptaka obdarzonego zdolnością mowy.
Podłego ptaka.
– Przyzwyczaj się, maleńka. Przyzwyczaj się. Mówi „halo”. Halo, halo,
halo… – Znowu parsknął śmiechem, ale w końcu umilkł, bo inny głos,
również z głębi korytarza, kazał mu „zamknąć ryj”.
W kilku następnych celach rozbłysły płomyczki. Najwidoczniej ich
lokatorzy mieli jakieś źródło światła, którego tak mi brakowało.
Cień w celi po przekątnej poruszył się i czarny kształt, oświetlony od tyłu
słabym blaskiem, zbliżył się do kraty.
– Czym zawiniłaś? – zapytał szorstki męski głos. Bardzo niski, ale
jednocześnie bardzo cichy.
– Niczym. Nic nie zrobiłam.
Wokół rozległ się śmiech. Łzy znowu zaszczypały mnie w oczy, ale
zamrugałam, żeby je zdusić.
– Tobie może się wydawać, że nic, ale ona wie lepiej.
– Ona?
Mężczyzna cicho się roześmiał. Pomruk odbił się echem na korytarzu.
– W takim razie musisz być ślicznotką.
– Kim?
– Tylko ślicznotki nie mają pojęcia, dlaczego się tu znalazły. Te, które
wzbudziły niewłaściwe zainteresowanie i odciągnęły uwagę od niej. –
Westchnął. – Ślicznotki tak szybko umierają…
– Nie jestem żadną ślicznotką. – Nigdy się za taką nie uważałam.
Czasami widywałam w lustrze jedynie możliwość piękna, którą jednak
przekreślały dziwaczne włosy i zbyt jasne zielone oczy. Zbyt dziwne, by
mogły być piękne. – I na pewno nie mam zamiaru tu umierać.
Mężczyzna poruszył się i usiadł przy kracie.
– W takim razie dlaczego się tu znalazłaś?
– Sama chciałabym wiedzieć. W jednej chwili spaceruję sobie po
Francuskim Rynku, a w następnej atakuje mnie jakiś psychiczny
cudzoziemiec, który lubi sztylety i tarcze.
Rozległo się syknięcie.
– Po Francuskim Rynku? W mieście? W Nowym 2?
– Tak – potwierdziłam powoli. – Co ma do tego Nowy 2?
– To jeden z synów Perseusza – wyjaśnił głos. – Łowca τέρας. Nie wolno
im wchodzić do miasta. Niech to szlag! – zaklął pod nosem. – Zerwała pakt.
– Wybacz mi, jeśli trochę się w tym wszystkim pogubiłam, ale kim jest
ten łowca τέρας? I co to za pakt?
– Pakt jest, a właściwie był, porozumieniem między nią a Novem, które
zawarli po uderzeniu huraganów. My wydaliśmy jej łowcę τέρας, który ją
zdradził, a w zamian ona obiecała, że już nigdy nie wkroczy do miasta. τέρας
to po grecku potwór. Każda istota, która nie jest człowiekiem. Synowie
Perseusza je ścigają. Ścigają biedne, nieszczęsne stworzenia, które ta suka
sama powołała do życia.
Ptasi głos wybuchnął śmiechem. Dostrzegłam zarys podskakującej
postaci.
– Suka! Suka, suka, suka!
– Zamkniesz… w końcu… ten ryj? – odezwał się ten sam głos co
wcześniej.
– Skoro zerwała pakt, musisz być kimś bardzo ważnym. Jak się
nazywasz? – zapytał koleś z celi po przekątnej, jakby w ogóle nie słyszał
zamieszania w głębi korytarza.
– Ty pierwszy. Kim ona jest?
W całym korytarzu odezwały się smutne słabe szepty. W końcu wyłoniło
się z nich jedno słowo.
Atena.
Włoski na moim karku stanęły dęba. Ptasi głos zmieszał się z innymi w
szepcie przesyconym trwogą.
– To Atena.
Rozdział dziesiąty
ROZEŚMIAŁAM SIĘ Z NIEDOWIERZANIEM i ten piskliwy dźwięk
poniósł się korytarzem. W końcu echo ustąpiło miejsca głuchemu,
monotonnemu kapaniu wody na kamień. Najpierw wampiry, wiedźmy i
istoty o wielu postaciach. A teraz to.
Coś takiego musiała czuć Alicja, kiedy wpadła do króliczej nory.
Nikt się nie poruszył ani nie odezwał. Miałam wrażenie, że moja reakcja
nowicjuszki wzbudziła w podziemnym więzieniu smutek, jakby wszyscy
wrócili pamięcią do swojej pierwszej nocy, do swojego przerażenia i
niedowierzania.
– Jak długo tu siedzisz? – zapytałam mężczyznę w celi po przekątnej.
– Nic nie wywołuje szaleństwa szybciej niż myślenie o czasie –
powiedział cicho. – Lepiej nie zadawać tego pytania. Nikt nie lubi się nad
tym zastanawiać.
Aha. Jasne.
– A Atena… Macie na myśli tę Atenę, grecką boginię mieszkającą na
Olimpie?
– Na nasze nieszczęście ona istnieje naprawdę.
Opadły mi ręce i powieki, a w gardle zabulgotał rechot zdumienia, który
jednak nie wydostał się na zewnątrz. Co się działo, do diabła? Dlaczego, do
cholery, nie mogłam się obudzić z tego popieprzonego koszmaru? Bogowie
istnieli naprawdę. Nie miałam pojęcia, jak na to zareagować, więc po prostu
usiadłam oszołomiona i najmocniej, jak mogłam, ścisnęłam kratę. Jeszcze
bardziej dziwaczne było to, że w jakiś sposób udało mi się wkurzyć boginię.
Przynajmniej na to wygląda.
Podciągnęłam kolana i objęłam je rękami. Oparłam głowę na
przedramieniu i zaczęłam nucić:
– Nie mogę w to uwierzyć.
Mężczyzna po drugiej stronie cicho się roześmiał. Musiał mieć doskonały
słuch. Podniosłam głowę i zapytałam:
– Mówisz, że bogowie są prawdziwi?
– Niektórzy tak. Część mitów, które wszyscy znamy, i część bogów, o
których uczysz się w szkole, to tylko fikcja, ale wiele z tych postaci istnieje
lub istniało naprawdę. Niektóre nadal krążą po ziemi, mimo że nie
wspominają o nich żadne kroniki ludzkości. Panteony nie wyglądają już tak
jak kiedyś. Era bogów dawno dobiegła końca i teraz bogowie walczą o
przetrwanie tak samo jak reszta z nas. Znikają całe ich rody, przywódcy są
obalani, więzieni… Pozostały tylko dwa panteony złożone z tych, którzy
przetrwali wojny i rywalizację. A największym marzeniem Ateny jest zetrzeć
wrogów z powierzchni planety. Tymczasem zabawia się knuciem intryg i
czerpie przyjemność z zemsty.
– Czym ją wkurzyłeś?
Roześmiał się.
– Zostałem zrodzony do władzy.
W głębi korytarza odezwał się następny szept.
– Ja też zostałem zrodzony.
– Ja też.
– I ja.
– I ja.
Moje serce zabiło mocniej. Jedynym przestępstwem tych ludzi było to, że
się urodzili. Może moim też?
Odezwał się ptasi głos:
– Zrodzeni albo stworzeni. Zrodzeni albo stworzeni. Wszyscy jesteśmy
zrodzeni albo stworzeni…
– A reszta z was? – zapytałam, przyciskając twarz do kraty, żeby mój
głos mógł dotrzeć na koniec korytarza.
– Stworzony. Stworzony. Stworzyła mnie – zaskrzeczał ptasi głos, aż po
ręce przebiegł mi dreszcz.
W ciemności odezwała się jakaś kobieta:
– Stworzona.
Naliczyłam siedem głosów. W lochach siedziało siedem osób. A ja byłam
ósma. Rozumiałam, co znaczy „urodzony do władzy”, ale „stworzony”…
– Co to właściwie znaczy, że ktoś został stworzony?
– To znaczy, że człowiek stał się czymś… innym. Że został τέρας. Za
karę. Żeby walczyć dla niej. Czasami przez zwykły kaprys. Atena jest
surowa, krytyczna i nie lubi być przyćmiewana. Wystarczy, że kobieta jest
piękna – wyjaśnił mężczyzna z celi po przekątnej.
Zapanowało lekkie poruszenie i znowu odezwał się ptasi głos:
– Nie wszyscy z nas siedzą tu dlatego, że zostali zrodzeni albo stworzeni.
Jeden trafił do lochu z innego powodu…
– Odwal się – odezwał się zdenerwowany niski głos.
Męski głos. Z takim samym akcentem, z jakim mówili dwaj łowcy,
którzy po mnie przyszli. Już wiedziałam, że to grecki akcent. Ptak wściekle
zaskrzeczał w odpowiedzi. Kiedy ten przenikliwy dźwięk odbił się od
kamiennych ścian, musiałam zatkać uszy.
Później wszyscy zamilkli.
Znowu oparłam głowę o przedramię i zamknęłam oczy, pozwalając ciału
odpocząć. Ale mój umysł pędził, analizował zdarzenia z dwóch ostatnich dni,
które doprowadziły mnie do tego lochu. Nie mogłam być daleko od Nowego
2. To pewnie jedna z plantacji, które ciągnęły się kiedyś wzdłuż River Road.
Musiałam tylko wydostać się z celi i wrócić na nabrzeże. Albo znaleźć inną
drogę. Nie mogłam tu zostać, nie w tych ciemnościach otoczonych bagnami i
mułem, który mógł sforsować mury i utopić mnie w błocie – w dławiącym
błocie, od którego nie było ucieczki.
Na tę myśl podskoczyło mi ciśnienie. Palce zacisnęły się w pięść, pragnąc
zrobić jakąś krzywdę. Sobie. Celi. Nieważne. Moja stopa szybko uderzała o
nogę. Jeden ze sposobów znalezienia ujścia dla adrenaliny gromadzącej się w
ciele. Kopać własną nogę albo walić pięścią w tę pieprzoną kratę aż do
złamania ręki. Pierwszy wariant wydawał się lepszy, chociaż w tej sytuacji
ból mógłby się okazać całkiem przyjemny.
Oddychaj, Ari. Bywałaś w gorszych miejscach. W wieku siedmiu lat
przez trzy dni siedziałam zamknięta w brudnej budzie dla psa i żywiłam się
psim żarciem wrzucanym przez otwór z przodu. To była moja kara.
Przyszywana mama numer dwa podała na kolację pierś kurczaka, zupełnie
surową w środku. Celowo. Nie chciałam jeść, więc rzuciła mnie na podłogę i
wepchnęła mi kurczaka siłą. Natychmiast obrzygałam nim dłoń mamy numer
dwa, zanim zdążyła zakleić mi usta taśmą. Reszta stworzyła następny
rozdział mojej historii. Nieważne. Poradziłam sobie z tamtą małą
przestrzenią. Tym razem też nie pęknę.
Mocno pociągnęłam nosem i wytarłam go dłonią, wpatrując się w słabe
światełko w głębi korytarza. Powróciły inne wydarzenia z przeszłości…
Nie myśl o tym.
Dla odmiany pomyślałam o Brusie i Casey, o ich sympatycznym
usposobieniu i częstych uśmiechach. Obydwoje byli rzeczowi i twardzi, ale
na swój sposób mili i kochający. Pomyślałam o Crank i Violet oraz o
prezentach, które nadal leżały w moim plecaku, gdziekolwiek teraz był. I o
Sebastianie. O tym, jaką lekkość czułam w żołądku na wspomnienie jego
twarzy. O tym, jak miło było trzymać go za rękę w drodze do Café Du
Monde. Jak całowanie go wymazywało z mojej głowy wszystkie myśli,
pozwalając mi żyć chwilą i zapomnieć o całym świecie.
W ciemności rozległ się kaszel.
Odsunęłam głowę od kraty, moja noga w końcu znieruchomiała.
Wiedziałam, że doświadczam tego, co przeżywał każdy więzień tych lochów.
Paniki. Niedowierzania. Strachu.
Moje zęby lekko przygryzły wargę. Oni pewnie także myśleli o ucieczce.
Pomacałam kratę w poszukiwaniu zamka. Był kwadratowy z ogromną
dziurą w środku, w której mieścił się mój mały palec. Wchodził do
pierwszego knykcia, ale dalej już nie. Pogmerałam w środku, próbując
wyczuć nieregularne krawędzie.
– Nie otworzy się – powiedział koleś po przekątnej. – Nasze moce tutaj
nie działają.
Moja ręka znieruchomiała.
– Moce?
Zanim zdążył odpowiedzieć, otworzyły się drzwi u góry schodów,
wpuszczając do lochów snop upragnionego światła. Nie było ono zbyt silne,
ale po kilku godzinach siedzenia w ciemności miało się wrażenie, że wzeszło
słońce. Zasłoniłam oczy, słuchając odgłosu kroków.
– Powodzenia, mała – powiedział ptasi głos.
Moje ciało napięło się, wstałam, złapałam kratę i wbiłam wzrok w gościa
obok, szukając u niego pocieszenia, pomocy, czegokolwiek.
– Zabierze cię do Ateny – wyjaśnił szybko. – Ona tu nie przychodzi. Ani
się obejrzysz, jak będzie po wszystkim.
Latarnie wzdłuż korytarza zapalały się jedna po drugiej, a odgłos kroków
coraz bardziej się zbliżał. Przed moją celą zatrzymała się wielka czarna
postać. Ten sam mężczyzna, który mnie tu zamknął. Łowca τέρας. Łowca
potworów. Na jego ramieniu wisiał mój plecak. Porywacz wsunął klucz do
zamka, otworzył drzwi i sięgnął po mnie.
Zareagowałam bez namysłu, wiedziona instynktem i bardzo silną
potrzebą wydostania się stamtąd. Chwyciłam drania za nadgarstek i z całej
siły pociągnęłam go do środka, wiedząc, że się tego nie spodziewa. Mógłby
najwyżej przeczuwać, że spróbuję uciec, ale nie, że postanowię go wciągnąć
do celi.
Zbiłam go z tropu. Warknął zaskoczony, wpadł do środka, poślizgnął się
na brudnej podłodze i runął w mrok, a tymczasem ja zerwałam mu plecak z
ramienia.
Odezwał się ptasi pisk. Usłyszałam szuranie. Łowca głośno zaklął.
Szybko rozpięłam plecak, wymacałam sztylet, wyjęłam go za ostrze, a
potem obróciłam i ścisnęłam za rękojeść. Czekałam z walącym sercem.
Czułam w kończynach mrowienie adrenaliny.
Moje oczy były trochę bardziej oswojone z ciemnością niż jego, więc
miałam pewną przewagę. Zacisnęłam palce na rękojeści sztyletu.
Dostrzegłam ruch. Kiedy łowca wyskoczył z ciemności, widziałam go tylko
przez sekundę. Upadłam na kolana i usiadłam na piętach, a jego ręce złapały
powietrze, tam gdzie jeszcze przed chwilą była moja głowa. Stopy łowcy
natrafiły na moje kolana i facet runął do przodu. Wtedy ja odchyliłam się do
tyłu tak bardzo, że dotknęłam głową brudnej podłogi, i jednocześnie
pchnęłam go sztyletem. Jego dłonie uderzyły o kratę. Jęknął.
Na twarz spadły mi ciepłe krople. Silny zapach żelaza przyprawiał o
mdłości.
Krew łowcy spłynęła po rękojeści na moje dłonie, a potem na
przedramiona. Spokojnie czekałam, ciężko oddychając. Nie ruszałam się. W
celach zapadła cisza. Mięśnie moich pleców i brzucha napięły się, kiedy cały
ciężar przebitego ciała osunął się na sztylet. W rękach czułam palący ból, ale
mimo to się nie ruszałam. I nagle łowca drgnął. Trzy sekundy później jego
ciało przemieniło się w dym, który rozpłynął się w nagłym podmuchu
powietrza. Ciężar przytłaczający moje ciało zniknął. Wyczerpana opadłam na
podłogę.
Przewróciłam się na bok, ogarnięta niedowierzaniem. Szybko wytarłam
zakrwawione ręce w dżinsy, a potem mocno potrząsnęłam dłońmi, próbując
powstrzymać drżenie. Nie pomogło. Włożyłam sztylet z powrotem do
plecaka, wyjęłam klucz z zamka, a potem wyszłam z celi.
Droga do wolności biegnąca z celi ku schodom była oświetlona, ale
odwróciłam się w stronę mrocznej części korytarza. Płonęły wszystkie
zakończenia nerwowe w moim ciele, ponaglając, żebym uciekała, ale ja
stałam bez ruchu z łomoczącym sercem.
– Wydostałam się – powiedziałam wystarczająco głośno, żeby wszyscy
usłyszeli.
W celach znowu rozbłysły światełka, lekko rozświetlając korytarz.
Podeszłam do celi naprzeciwko mojej, ale była pusta. Obok siedział facet, z
którym rozmawiałam. Stał przy kracie, czekał, a jego szare oczy jaśniały
nadzieją.
Na widok jego twarzy wydałam zduszony okrzyk.
– O mój Boże!
Zmarszczył brwi.
– Co?
– Nic – powiedziałam i drżącymi dłońmi zaczęłam otwierać kratę. – Po
prostu kogoś mi przypominasz.
Drzwi gwałtownie się otworzyły. Wyszedł z celi. Był równie wysoki jak
Sebastian, wpatrywał się we mnie takimi samymi szarymi oczami. Twarz
miał przysłoniętą kosmatą czarną brodą, a włosy urosły mu i splątały się, ale
nie miałam żadnych wątpliwości. Czułam się tak, jakbym patrzyła na
Sebastiana, tyle że o trzydzieści lat starszego. Ruszyliśmy korytarzem.
Szłam od celi do celi i otwierałam kraty, nie przyglądając się więźniom
zbyt uważnie. Wszyscy wyglądali podobnie. Byli brudni, mieli długie
potargane włosy i wisiały na nich łachmany. Ale płonęły im oczy. Strachem.
Przerażeniem. Smakiem wolności, na którą ten strach nie dawał jeszcze
jednak nadziei.
Podeszłam do następnej celi i tym razem cofnęłam się o krok. Serce
podeszło mi do gardła.
– Szybko! – syknął głos.
Przełknęłam ślinę i znowu podeszłam do zamka. Ręce trzęsły mi się
jeszcze bardziej niż przed chwilą. Kiedy włożyłam klucz do dziurki, szpony
więźnia zacisnęły się na kratach, a jego ostry zakrzywiony dziób znalazł się
tuż obok mojej twarzy. Przekręciłam klucz w zamku. Podniosłam głowę i
spojrzałam w czarne okrągłe oczy otoczone żółtą obwódką. Dostrzegłam w
nich odrobinę człowieczeństwa. Smutek. Zamrugały.
– Stworzony – powiedział cicho więzień, jakby zawstydzony.
Pociągnęłam kratę i odsunęłam się, a ze środka wyszła prawie
dwumetrowa harpia. Nie znam innego słowa, które mogłoby opisać tę istotę.
Człekopodobny ptak. Przerażający jak diabli.
Zostały jeszcze dwie cele.
Otworzyłam jedną z nich. W środku panowała zupełna ciemność. Ze
środka wybiegła kobieta, która od pasa w dół miała ciało czarnego pająka.
Cała krew odpłynęła mi z twarzy.
– Dziękuję – powiedziała. Jej lekki ukłon starczał za tysiąc słów.
Cholera jasna.
Ostatnia cela. Skupiłam się na działaniu. Musiałam. Tylko dzięki temu
nie wpadłam jeszcze w histerię. Działaj. Później będziesz się zastanawiała.
Trzęsłam się już tak bardzo, że prawie upuściłam klucze. Ale sobowtór
Sebastiana położył swoją ogromną dłoń na mojej ręce.
– Nie. On zostaje.
Myślałam, że się przesłyszałam.
– Co?!
Więzień nawet nie podszedł do kraty. Zobaczyłam zarys jego sylwetki.
Siedział oparty o ścianę z jedną nogą zgiętą w kolanie.
– Nie możemy go tutaj zostawić.
– To łowca τέρας. Taki jak ten, którego przed chwilą zabiłaś. Niektórzy z
nas siedzieli tutaj przez niego. On zostaje.
Poczułam w żołądku narastający lodowaty chłód. Przeniosłam wzrok z
więźnia na brodatego faceta i ogarnęło mnie niewytłumaczalne przerażenie
zmieszane z czymś bardzo zbliżonym do smutku. To był łowca τέρας. Jeden
z trepów Ateny. Kto wie, czym ją rozzłościł. Ale pozostawianie go w lochach
wydawało się złe. Złe, złe, złe. Pokręciłam głową.
– Szybciej! – ponaglała nas harpia, która była już na schodach.
Starsza wersja Sebastiana zabrała mi klucze i odeszła. Stałam jak wryta.
Nie byłam w stanie się ruszyć. Spojrzałam na spowitą cieniem postać w celi.
Miałam wrażenie, że kurczy mi się serce.
– Ale…
– Po prostu uciekaj – odezwał się szorstki głos. Ten sam, który mówił
harpii, żeby „zamknęła ryj”. – Moje miejsce jest tutaj.
– Pospiesz się, dziewczyno! – zawołał starszy Sebastian.
Przełknęłam ślinę i po mojej brudnej twarzy popłynęły gorące łzy.
– Nikt nie zasługuje na to, żeby tu zostać – powiedziałam.
– Mordercy tak. Uciekaj. Wybierz szlak biegnący za dawnymi barakami
niewolników. Zaprowadzi cię do drogi, którą dotrzesz do Nowego 2. Chyba
zdążysz się ukryć. Ale to jej nie powstrzyma. Już złamała pakt z Novem,
posyłając do miasta łowcę. I wyśle następnych. Nie rozstawaj się ze
sztyletem. To dzięki niemu odzyskałaś wolność. Tylko jego ostrze może
zabić łowcę. Trzymaj go w bezpiecznym miejscu i nikomu o nim nie mów.
Uderzyłam w kratę. Miałam ochotę krzyknąć, żeby starszy Sebastian
oddał mi klucz.
– Pospiesz się. Zostało ci mało czasu.
– Dziękuję – powiedziałam łamiącym się głosem, chociaż zabrzmiało to
kompletnie niestosownie.
Łowca nie zareagował.
Uciekłam z poczuciem, że właśnie zrobiłam coś złego, coś, czego zawsze
będę żałowała. Minęłam starszego Sebastiana i wbiegłam po schodach,
przeskakując po dwa stopnie naraz.
W domu nie było nikogo. Wybiegliśmy frontowymi drzwiami.
Pędziłam przodem, przez ogromne podwórze, a potem pod baldachimem
z dębów, ku barakom niewolników za domem. Sierp księżyca oświetlał nam
drogę.
Trochę dalej przystanęłam. Bolały mnie płuca, a pierś gwałtownie unosiła
się i opadała. Rozejrzałam się w poszukiwaniu szlaku i w gąszczu pnączy,
palm i cyprysów zauważyłam wąską ścieżkę prowadzącą na bagna.
Przeciągły krzyk bólu sprawił, że z powrotem skupiłam się na swoich
towarzyszach.
Kobieta pająk klęczała. Przeobraziła się w człowieka i była całkiem naga.
Odrzuciła głowę do tyłu, wystawiając twarz na światło księżyca. Jej ręce
bezwładnie zwisały po bokach. Łzy ulgi i radości płynęły jej po twarzy.
Któryś z więźniów pomógł jej wstać.
– Nie przemieniałam się od dwustu lat. Dziękuję.
Spojrzałam w jej ciemne oczy. Była piękna jak Królowa Nocy. Miała
długie ciemne włosy i wyraźnie zarysowane uwodzicielskie rysy twarzy.
– Nie ma za co – powiedziałam. Chciałam, żeby to zabrzmiało
zwyczajnie, ale mówiłam drżącym, piskliwym głosem.
Zmrużyła powieki, patrząc na moje białe włosy i jasnozielone oczy.
– Jesteś τέρας? – zapytała.
Otworzyłam usta, żeby zaprzeczyć, ale zawahałam się. Nie byłam pewna,
co odpowiedzieć co właściwie robię na tym zadupiu pośród bagien.
– Nie wiem, kim jestem – powiedziałam w końcu.
Starszy Sebastian położył miękką dłoń na moim ramieniu.
– Wiedziałabyś, gdybyś była stworzona. Ci, którzy są stworzeni, tak jak
Arachne, mają moc powracania do ludzkiej postaci.
– Tutaj was opuszczę. Jeśli kiedykolwiek będziesz mnie potrzebowała –
zwróciła się do mnie Arachne – po prostu zawołaj. Usłyszę.
Pożegnała się z resztą kiwnięciem głowy, a potem uciekła na mroczne
bagna.
– Ja też was tutaj zostawię – powiedziała harpia.
Jej wielka głowa zbliżyła się do mnie, oczy spojrzały w skupieniu, a
dziób prawie dotknął mojego nosa. Czubkiem pazura dotknęła małego sierpa
księżyca wytatuowanego na policzku, a potem musnęła moje włosy.
Roześmiała się.
– Zostałam uwolniona przez ślicznotkę. Kto by pomyślał? Kiedyś byłam
taka jak ty. Nie pozwól, żeby Atena cię dopadła, mała. Ja spróbuję szczęścia
na bagnach.
Zbliżyła się jeszcze bardziej i pogładziła mnie dziobem po policzku, aż
po kręgosłupie przebiegł mi zimny dreszcz.
– Kiedy wypowiesz moje imię, usłyszę je, bez względu na to, jak daleko
będę – szepnęła cicho, tak bym tylko ja słyszała.
I zdradziła mi swoje imię.
Magia tego słowa sprawiła, że moje ciało pokryło się gęsią skórką.
Harpia rozwinęła ciężkie szorstkie skrzydła i odfrunęła. Siła podmuchu
zmiotła liście wokół moich stóp i zmierzwiła mi włosy.
Harpia zniknęła.
– Chodźmy – powiedział starszy sobowtór Sebastiana, ruszając szybkim
krokiem w stronę szlaku.
Trzymaliśmy się razem i szybko uciekaliśmy przez bagna. Nikt się nie
odzywał, ale nasze sapanie i uderzanie stóp o poszycie wydawały mi się
nienaturalnie głośne.
Miałam wrażenie, że uciekaliśmy godzinami, zanim w końcu dotarliśmy
do pylistej drogi. Wreszcie zniknęły liście smagające mi twarz, przestałam się
potykać o korzenie oraz brnąć po kolana w błocie i wodzie. Pobiegliśmy
środkiem drogi, uważając, żeby nie wpaść w koleiny po bokach.
Pozostali nie męczyli się tak jak ja, biegli coraz szybciej, jakby złapali
drugi oddech. Przypomniałam sobie, że ich moce nie działały w lochach, i
zaczęłam się zastanawiać, czy już do nich wróciły, czy to właśnie one dodają
im sił, gdy ja mam ochotę usiąść na piachu, dać za wygraną i położyć się bez
tchu.
Mimo wszystko biegłam dalej, skupiając się na podnoszeniu nóg, aż w
końcu całe moje ciało zdrętwiało i zgrzało się, a w nosie czułam suchość
graniczącą z bólem.
Zanim słońce zdążyło się wznieść nad horyzontem, ujrzeliśmy pierwsze
światła na północy miasta, wskazujące nam drogę biegnącą w dół Leake
Avenue, do St. Charles i obok zoo Audubon.
Kilku byłych więźniów przystanęło. Dzięki Bogu! Nie zadawałam pytań,
po prostu się pochyliłam, oparłam dłonie na kolanach i próbowałam złapać
oddech. Ból w płucach, suchy płomień w gardle. Nigdy wcześniej nie czułam
niczego podobnego. Potem położyłam ręce na biodrach i zaczęłam chodzić w
kółko, próbując się uspokoić i dać odpocząć spracowanemu sercu.
Jeden z więźniów wziął głęboki oddech, a potem potrząsnął ciałem jak
pies po wyjściu z wody. Odpadło z niego trochę brudu, ale niewiele. Chwycił
mnie za rękę i pocałował ją.
– Jestem łowca Deschanel. Zawdzięczam ci życie. Jeśli zajdzie potrzeba,
wezwij mnie, a spłacę ten dług.
Łowca się odsunął. Dwie kobiety i następny facet podeszli, żeby mi
podziękować. Mogłam jedynie skinąć głową. Wcale nie uważałam, że są mi
coś winni. Udało mi się uciec z celi tylko czystym fuksem i dobrze o tym
wiedziałam. Gdybym nie miała noża w plecaku, nadal siedzielibyśmy pod
ziemią.
Łowca i reszta grupy, oprócz starszej wersji Sebastiana, umknęli w
słabym świetle poranka. Zniknęli w oddali. Każde z nich ruszyło w swoją
stronę.
Odwróciłam się do sobowtóra Sebastiana, odprowadzającego wzrokiem
jeden z oddalających się cieni. Zostaliśmy tylko my dwoje. Na ciemnej pustej
ulicy.
Odchylił głowę i powoli zamknął oczy. Jego pierś się uniosła, gdy
głęboko odetchnął. Powietrze zawirowało wokół niego i oplotło jego ciało,
poruszając ubraniem i włosami – delikatne tornado, przez które na chwilę
straciłam go z oczu. Zdmuchnęło brud i zastąpiło łachmany dżinsami,
śnieżnobiałą koszulą i cienkim czarnym płaszczem sięgającym do bioder.
Czarne włosy mężczyzny były teraz związane z tyłu, odsłaniając gładko
ogoloną twarz, na której pozostał jedynie delikatny ślad zarostu. Znad
kołnierzyka koszuli po lewej stronie szyi wyłonił się czarny tatuaż biegnący
w górę, obok szczęki, wijący się wokół ucha i skroni.
Krew w moich żyłach zawrzała. Przełknęłam ślinę i stłumiłam chęć
ucieczki. Kiedy odwrócił się w moją stronę, stałam nieruchomo. Szok
odebrał mi mowę. Moje ciało przeszył dreszcz. W końcu doszłam do siebie i
skupiłam się na zapisaniu tej sceny w katalogu wszystkich cudów, jakie
widziałam w ciągu ostatnich dwóch dni. Naprawdę nie powinnam czuć
zaskoczenia, nie po tym, co widziałam w więzieniu Ateny i po ucieczce z
niego.
– Domyślam się, że już poznałaś mojego syna.
Rozdział jedenasty
– SEBASTIAN JEST TWOIM SYNEM.
W zasadzie nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. Podobieństwo
wydawało się oczywiste. Wyglądali niemal identycznie. Te same czarne
włosy, te same szare oczy, te same rysy twarzy… choć usta Sebastiana były
trochę pełniejsze i ciemniejsze. Może po prostu musiałam to powiedzieć
głośno, żeby dotarła do mnie prawda.
– Nazywam się Michel Lamarliere. – Wyciągnął rękę.
W jego oczach było widać jedynie uprzejmość i zdecydowanie oraz
głęboką, bardzo głęboką wiedzę. Szybko uścisnęłam mu dłoń, zbita z tropu
jego spojrzeniem i lekkim drżeniem lęku, który jeszcze mnie nie opuścił.
Jego ogromna dłoń sprawiła, że poczułam się mała i nieważna. Słabsza.
Młodsza. Oczywiście taka właśnie byłam, ale nie musiałam przecież lubić
tego uczucia.
– Jeśli mógłbyś mi wskazać drogę do Dzielnicy Ogrodowej… –
zaczęłam. Czułam się trochę niezręcznie.
Michel wypuścił moją dłoń, zmrużył oczy i spojrzał nad moim
ramieniem, oceniając nasze położenie.
– Tędy.
Cicho westchnęłam i ruszyłam za nim ulicą, po której obu stronach stały
małe drewniane domki.
– Co słychać u mojego syna?
Prawie nie znałam Sebastiana. Znasz go wystarczająco, żeby się z nim
obściskiwać. Przewróciłam oczami na tak głupią myśl. Odchrząknęłam,
złapałam za szelki plecaka, odsunęłam je od pach i skupiłam się na
popękanym asfalcie.
– Chyba wszystko w porządku. W zasadzie nie znam go zbyt dobrze.
Pomaga mi przy czymś. Jego babcia też. Pomoże nam. To znaczy mnie.
– Josephine?
– Tak. To twoja matka? – Gdy tylko zadałam to pytanie, przypomniało
mi się, że Josephine jest babcią Sebastiana ze strony mamy.
– Bogowie, nigdy nie chciałbym takiej klątwy. Nie, Josephine to moja
teściowa. W czym ci pomagają?
– Chodzi o klątwę – zaufałam mu bez zastanowienia. – O klątwę, która na
mnie ciąży.
W zamyśleniu pokiwał głową i splótł dłonie za plecami. Szliśmy dalej
opustoszałą ulicą. Wszystkie stare domy, drzewa i samochody spowijał cień.
Słabe pomarańczowe światła, które migały w oknach zza brudnych szyb,
jeszcze bardziej podkreślały tę ciemność.
Teraz, kiedy moje ciało ochłonęło po maratonie, skóra zrobiła się
wilgotna i zimna. Poczułam lekki dreszcz na karku, ale nie był on
spowodowany chłodem.
– Za co trafiłeś… – zawahałam się, nie wiedząc, jak zadać to pytanie.
– Jedynym przestępstwem, jakie popełniłem przeciwko Atenie, było to,
że urodziłem się z pewnym dziedzictwem i stawiłem opór jej szaleństwu. Jak
masz na imię, dziecko?
– Ari. – Przypomniałam sobie słowa Sebastiana o trzech rodzajach rodzin
tworzących Novem. Lamarliere’owie byli wiedźmami. Moc dziedziczyli w
linii żeńskiej. – Myślałam, że tylko kobiety potrafią…
– Czarować?
Wzruszyłam ramionami. Jak inaczej miałam opisać to, co przed chwilą
zrobił?
– Od czasu do czasu moc otrzymują także mężczyźni – wyjaśnił.
– Czyli Sebastian to…
– W połowie czarnoksiężnik, a w połowie wampir. I to bardzo
wyjątkowy.
No tak, następny drobiazg, o którym Sebastian zapomniał mnie
poinformować.
– Nie widziałem syna od blisko dziesięciu lat – smutno wyznał Michel. –
Pewnie myśli, że go porzuciłem, opuściłem. Jestem przekonany, że podczas
mojej nieobecności Josephine wzmocniła swoje wpływy. Boję się, że przy
niej się zmienił.
– Raczej nie masz się o co martwić. Sebastian żyje według własnych
zasad.
Michel szeroko się uśmiechnął, a w jego oczach błysnęła duma i łzy.
– To dobrze.
Pokiwałam głową, pozwalając, żeby temat Sebastiana się wyczerpał.
Dziesięć lat to długa rozłąka. Mogłam sobie tylko wyobrażać, jak trudne
myśli kłębią się teraz w głowie Michela.
– Dlaczego harpia nie wróciła do ludzkiej postaci tak jak Arachne? Bo to
naprawdę była harpia, prawda?
Michel cicho się roześmiał.
– Tak. I tylko tobie zdradziła swoje prawdziwe imię. Przez cały czas,
który spędziłem w tamtej dziurze, nikt inny go nie poznał. Strzeż tego daru.
Harpia nie może wrócić do ludzkiej postaci, bo stwarzając ją, Atena nie
obdarzyła jej tą zdolnością. Arachne została stworzona inaczej, tak aby mogła
wabić wrogów Ateny urodą, a potem przeobrażać się i ich zabijać.
Michel zatrzymał się i spojrzał na mnie.
– Uwolniłaś nas i zabiłaś syna Perseusza. Atena zemści się na tobie po
dziesięciokroć.
– W zasadzie zabiłam dwóch – skrzywiłam się – dwóch synów Perseusza.
Zamrugał zaskoczony.
– W takim razie dokonałaś czegoś, co jeszcze nikomu się nie udało. –
Znowu ruszył ulicą i dodał: – Musisz zostać w mieście, pod ochroną
Lamarliere’ów. Jesteśmy jedną z dziewięciu rodzin i z mocą Novem możemy
ci zapewnić bezpieczeństwo.
– Dzięki, ale tak naprawdę chcę tylko pozbyć się klątwy, a Josephine wie,
jak to zrobić. Później uciekam z tego koszmaru. Bez urazy.
Podrapał się po brodzie.
– Musisz uważać na Josephine.
– Wiem. Już mnie ostrzeżono. Ale ona znała moją matkę i wie, jak mi
pomóc.
Zastygł w bezruchu i zaczął się we mnie wpatrywać. Jego umysł
intensywnie pracował, chłonąc informacje o mnie, analizując je i coraz
bardziej mnie przerażając, bo wnioski, do jakich mógł dojść, nie wyglądały
najlepiej. Zaklął pod nosem.
– Córka Eleni.
Przez mój żołądek przetoczyła się fala zimna.
– Nic dziwnego, że cię szuka.
Nie pytałam kto. Josephine. Atena. Poczułam, że wcale nie chcę tego
wiedzieć. Chciałam tylko, żeby ktoś mnie odmienił. Może kiedy uwolnię się
od klątwy, przestaną się mną tak przejmować.
Wyciągnął rękę i położył mi dłoń na ramieniu.
– Nie bój się – powiedział. – To dla twojego dobra.
Poczułam napięcie. A po chwili ziemia osunęła mi się spod nóg i nastała
ciemność.
Mój umysł wypełniały obrazy – oderwane, przypadkowe. Więzienie.
Violet w masce. Mlecznobiały nos Pascala, jego otwarta paszcza ukazująca
zęby oraz oczy przypatrujące się z bliskiej odległości. Mama przed lustrem,
łzy płynące jej po twarzy, drżące ręce, którymi próbowała wyrwać z głowy
niewidzialne węże. Harpia ćwierkająca z chórem innych ptaków i jej
ogromne trzepoczące skrzydła. Słońce. Czysta pościel.
Czysta pościel?
Gwałtownie otworzyłam oczy. Ptaki fruwały, trzepotały skrzydłami i
ćwierkały w pnączach okalających ramę jednego z okien. Przetarłam oczy,
wycierając łzy, które wypłynęły podczas ziewania. Moja twarz wydawała mi
się stara i ciężka, ciało miałam zdrętwiałe i zmęczone, ale kiedy się
poruszyłam, przeciągnęłam i wtuliłam w miękki materac, znowu poczułam
się tak jak dawniej. Ramiona wiatraka pod sufitem wolno się obracały,
pieszcząc mnie delikatnym wietrzykiem.
Nietrudno było się zorientować, że jestem w sypialni na parterze, z której
rozciąga się widok na ogród podobny do tego przed domem Jeana Solomona
przy Dumaine Street. Ktoś ubrał mnie w białą koszulkę na ramiączkach i parę
białych wiązanych w pasie spodni od piżamy. Byłam bosa. Wstałam z łóżka i
po drewnianej podłodze podeszłam do drzwi balkonowych, żeby otworzyć je
na piękny zimowy zachód słońca w Dzielnicy Francuskiej. Powietrze było
chłodne, ale w ciągu dnia słońce rozgrzało bruk, który teraz oddawał ciepło.
Spałam cały dzień, aż do wieczora. Nie było w tym nic dziwnego –
uciekłam z więzienia bogini, a potem przedzierałam się przez bagna, by
wrócić do cywilizacji.
Tutaj nie było zamków w drzwiach. Nie byłam w więzieniu. Po prostu
Michel ułożył mnie w miękkim łóżku. Michel, który wiedział o mojej matce.
Który prawdopodobnie wiedział też o mojej klątwie.
Moją uwagę przykuł stukot kopyt na ulicy i skrzypienie kół dorożek,
dobiegające zza wysokiego ceglanego muru. W tunelu na podwórzu unosiły
się stłumione głosy. Zacisnęłam dłoń na ramie okna. Boże, szkoda, że nie
było przy mnie mamy, że nie mogłyśmy spędzić z sobą więcej czasu. Że nie
mogła mnie teraz zobaczyć.
Zaczynałam rozumieć, dlaczego zamieszkała w tym mieście. Było
wypełnione pięknem, nie tylko widzialnym, ale też takim, które się czuło,
słyszało i smakowało. Jeszcze raz odetchnęłam oczyszczającym powietrzem,
próbując pozbyć się ucisku w piersi przed powrotem do sypialni.
Na komodzie czekał stosik starannie złożonych ubrań. Nie moich. Moje
nie nadawały się pewnie nawet do prania. Para dżinsów. Elastyczna czarna
koszulka. Moje buty zostały wyczyszczone. Zauważyłam też nowe skarpetki
i bieliznę. Plecak leżał na podłodze obok komody. Szybko zajrzałam do
środka i z ulgą stwierdziłam, że nikt go nie otwierał. Pistolet oczywiście
zniknął. Zabrał go łowca τέρας, ale nóż tkwił na swoim miejscu, a to było
najważniejsze. Okazał się bronią znacznie lepszą niż pistolet.
W przylegającej do sypialni łazience wzięłam szybki prysznic i
dwukrotnie myjąc włosy, zastanawiałam się, jak tu trafiłam, co teraz zrobię i
w jaki sposób mam skłonić Michela, żeby powiedział mi wszystko, co wie.
Wycisnęłam wodę z włosów, próbując zgadnąć, dlaczego Atena chciała mnie
uwięzić i czy to ona rzuciła klątwę na moją rodzinę. Ale dlaczego zależało jej
na tym, żebyśmy umierały przed ukończeniem dwudziestu jeden lat? Po co
nam te dziwne włosy i oczy koloru morza? Jeśli już, takie cechy tylko
przyciągały uwagę, a przecież Michel powiedział, że Atena tego nie znosi.
Więc dlaczego?
Wytarłam się ręcznikiem, skorzystałam z kosmetyków czekających na
toaletce, a potem włożyłam nowe ubranie. Pod umywalką znalazłam suszarkę
do włosów.
Moje włosy ciągle były wilgotne, więc w końcu się poddałam i zaczęłam
zaplatać tę gęstwinę w coś bardziej praktycznego i mniej rzucającego się w
oczy. Potem odświeżona wyszłam z pokoju, zarzuciłam plecak na ramię i
rozejrzałam się w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Nie pamiętałam, kiedy
po raz ostatni miałam coś w ustach.
A tak, przypomniałam sobie. Jadłam francuskie pączki z Sebastianem.
Dom był olbrzymi, pełen dziwnych przedmiotów i antyków. Kryjówka
czarnoksiężnika, bez dwóch zdań. Na piętrze przeszłam przez podłużny
salon. Zza wysokich drewnianych drzwi w korytarzu dobiegały czyjeś głosy.
Na widok służącej, która wyniosła stamtąd tacę i wypuściła głosy niosące
moje imię, schowałam się za wielką urną. Kiedy przeszła obok, wyjrzałam i
przez szparę zobaczyłam ogromną bibliotekę. Rozglądając się, czy nikt mnie
nie widzi, wyprostowałam się, wysunęłam stopę i dotknęłam drzwi,
pozostawiając je lekko uchylone.
– Trzymanie jej tutaj jest zbyt niebezpieczne, Michel. Wiesz o tym. Atena
skieruje przeciwko nam wszystkie swoje siły.
– Rowen ma rację. Widziałeś, jaką cenę zapłaciliśmy za ukrywanie Eleni.
My i całe miasto. Te huragany zniszczyły prawie wszystko.
– Ale razem mamy moc, żeby się obronić. Razem jesteśmy silni –
przekonywał Michel. – I razem możemy ochronić to dziecko.
– Nie wtedy, gdy na dziewczynie ciąży klątwa. Nawet bez Ateny stanowi
zagrożenie dla nas i dla tego miasta. Kiedy osiągnie dojrzałość, żadna siła jej
nie powstrzyma.
– Ale jeszcze jej nie osiągnęła. Na razie nie może nam zaszkodzić –
tłumaczył Michel. – Jeśli pomożemy jej pozbyć się klątwy, przestanie być
potrzebna Atenie i nie zrobi nam krzywdy.
– Mamy jej pomóc pozbyć się klątwy? – To był głos Josephine. – Zdajesz
sobie sprawę, jakim atutem byłaby dla nas ta dziewczyna? Pomyśl o mocy,
którą dzięki niej zyskamy. O mocy większej niż moc bogów. Moglibyśmy się
ich pozbyć raz na zawsze.
Rozległ się huk, kiedy coś uderzyło o drewno. Michel przemówił srogim
tonem:
– Co ty wygadujesz, Josephine?! Właśnie dlatego wpadliśmy wtedy w
tarapaty. Gdybyś nie próbowała wykorzystać Eleni, pewnie nie bylibyśmy
teraz w tak trudnej sytuacji. A ty chcesz wykorzystać jej córkę? I to dla
władzy?
– Dla bezpieczeństwa – warknęła. – Atena jest naszym wrogiem od
czasów inkwizycji, kiedy próbowała zetrzeć nas wszystkich z powierzchni
ziemi. Boi się, że zdobędziemy zbyt dużą moc, że to, co stworzyła, powróci,
aby ją pokonać. Zatrzymamy dziecko i pozwolimy, żeby stało się tym, kim
ma być. Wtedy ani Atena, ani żaden inny bóg nie odważą się nam zagrozić.
– Co sugerujesz? Mamy ją uwięzić? Nie. Zabraniam.
Josephine parsknęła śmiechem.
– Nie możesz niczego zabronić, Michel. To rada. Podejmujemy decyzje
większością głosów.
– Wolałbym nie wykorzystywać w ten sposób dziecka, ale nie możemy
dopuścić, żeby miasto nawiedził taki kataklizm, jak trzynaście lat temu –
odezwał się inny głos. – W Nowym 2 zapanował pokój, o który zabiegaliśmy
od wieków. Ukrywanie tego dziecka albo pomaganie mu doprowadzi do
wojny z Ateną. Moim zdaniem dziewczyna powinna wyjechać i spróbować
szczęścia poza Obręczą.
– Nie, ona nie może wyjechać – powiedział Michel. – Zastanów się,
Nickolai. Córka Eleni nie zdoła się ukryć przed Ateną. Ta dziewczyna nawet
nie wie, do czego jest zdolna. Kiedy bogini ją dopadnie, będzie mogła ją
wykorzystać przeciwko nam i zrobi to. Ari musi tu zostać, ale nie jako broń.
Jako dziecko potrzebujące ochrony.
Zaschło mi w gardle. Serce waliło mi jak szalone. Oparłam się o ścianę.
Krew tak szybko pulsowała w moich uszach, że nawet gdybym chciała, nie
byłabym w stanie usłyszeć dalszej części rozmowy.
Nie wiedziałam, co zrobić, więc uciekłam.
Wybiegłam na ulicę, prosto przed kłusującego konia, który ciągnął
dorożkę pełną turystów. Znalazłam się tak blisko, że zanim zdążyłam
odskoczyć na drugą stronę ulicy, jego ciepły oddech musnął mi policzek.
Zatrzymałam się na rogu i chwyciłam się słupa latarni, żeby odzyskać
równowagę i złapać oddech. Łzy szczypały mnie w oczy, ale nie wypływały
na twarz. Miałam ochotę wrócić, wpaść do tej biblioteki i powiedzieć im, że
się mylą. Nie byłam żadną bronią. Nie miałam takich mocy, jak Novem czy
doué.
Podejmę za nich tę pieprzoną decyzję. Wyjadę z Nowego 2. Jeśli Atena
naprawdę wywołała huragany tylko dlatego, że Novem ukryło przed nią moją
matkę, trudno było przewidzieć, co zrobi tym razem, po tym jak zabiłam
łowców i uwolniłam jej więźniów.
Odrętwiała i pusta w środku szłam ulicami Dzielnicy Francuskiej. Słońce
zachodziło, latarnie rozbłyskiwały światłem, a ja próbowałam zebrać myśli i
zaplanować następny ruch. Mogłam znaleźć gdzieś telefon i zadzwonić do
Bruce’a i Casey, ale ostatnią rzeczą, jakiej chciałam, było wciąganie ich do
tego paranormalnego cyrku, w którym występowałam w roli gwiazdy.
Za ostatnie pięć dolarów kupiłam kanapkę z krewetkami w małej budce
na Jackson Square, a potem usiadłam na ławce. Obok katedry grali trzej
muzycy. Występował połykacz ognia. Światło połyskiwało na obszytych
cekinami kostiumach, maskach i koralikach. Nad placem unosiły się głosy,
muzyka i śmiech. Dobry czas, żeby wtopić się w tłum – zwłaszcza teraz,
kiedy wschodził księżyc i miasto budziło się do życia.
Ciężarówka z logo UPS, którą jeździła Crank, tkwiła przy krawężniku
przy First Street 1331, w tym samym miejscu, w którym zaparkowałyśmy po
moim przyjeździe do Dzielnicy Ogrodowej. Na podjeździe zauważyłam starą
toyotę camry bez tablic rejestracyjnych, ze zderzakami obklejonymi
nalepkami. Zatrzymałam się pod osłoną dębu, ukryta w cieniu oplątwy
zwisającej z jego konarów. Moje spojrzenie powędrowało ciemną ulicą nad
żelazną bramę, w stronę okien na pierwszym piętrze.
Novem pewnie już zauważyło, że uciekłam. Ale nie miałam zamiaru
wyjeżdżać bez pudełka mamy.
Ukrywałam się w czarnych cieniach wiszących nad ulicami Dzielnicy
Ogrodowej. Nie licząc kilku działających latarń przy St. Charles Avenue,
jedynym źródłem światła były tu niektóre domy. Z mojego punktu
obserwacyjnego przyjrzałam się wysokiemu budynkowi i najbliższej okolicy,
delikatnie przygryzając wewnętrzną stronę policzka.
Zimna wilgoć powlekała mi skórę. Powietrze stało w miejscu. Nic się nie
poruszało. Pora wkroczyć do akcji. Przebiegłam przez ulicę, starając się nie
robić hałasu. Skierowałam się ku końcowi ogrodzenia z kutego żelaza. Tę
jego część zarosły pnącza i łatwo było się przedostać do środka.
Kiedy moje stopy wylądowały na miękkim dywanie gnijących liści,
pobiegłam na tyły domu. Cały czas byłam pochylona i trzymałam się cienia.
Po krótkim przystanku za magnolią popędziłam werandą i otworzyłam drzwi
balkonowe, a następnie wślizgnęłam się do środka i cicho je za sobą
zamknęłam.
Wewnątrz paliło się światło, ale było cicho i spokojnie. W salonie nikogo
nie zastałam, podobnie jak w „krypcie” – jadalni i w kuchni. Z nadzieją
przystanęłam obok schodów i zaczęłam nasłuchiwać. Cisza. Wbiegłam na
górę, a potem ruszyłam w stronę mojego pokoju. Gdyby udało mi się wejść i
wyjść, nie zwracając niczyjej uwagi, gdybym nie musiała niczego wyjaśniać
ani się z nikim żegnać… Nie było to najgrzeczniejsze zachowanie, ale
ułatwiłoby życie wszystkim zainteresowanym.
Drzwi do pokoju były uchylone. Wystarczyło je popchnąć i wślizgnąć się
do środka. Kiedy jednak to zrobiłam, stanęłam jak wryta.
Violet leżała skulona na śpiworze, który pożyczyła mi Crank. Była do
mnie odwrócona tyłem, a obok niej rozciągnął się Pascal wtulony w
zagłębienie jej pleców.
Przeniosłam ciężar na drugą nogę. Deski w podłodze zaskrzypiały. Pascal
podniósł głowę i powoli odwrócił się w moją stronę. Zamrugał. Obudzona
Violet spojrzała przez ramię. Podniosła się, odsuwając Pascala, żeby go nie
przygnieść, a potem postawiła aligatora obok siebie na podłodze. Na jej szyi
wisiała królewska błękitna maska. Odsunęła ją na czubek głowy. Wpatrywała
się we mnie z powagą. Miała ogromne czarne oczy, dokładnie takie, jakie
zapamiętałam. W mojej piersi na chwilę rozlało się ciepło. Zapragnęłam
usiąść obok niej, poznać ją, dowiedzieć się…
Nie, przecież właśnie wyjeżdżałam.
– Cześć, Violet.
Czując na sobie spojrzenie jej okrągłych oczu, podeszłam do pudełka.
Otoczyłam je dłońmi. Po prostu je weź i wyjdź. Violet poradzi sobie i bez
ciebie. Co za głupia myśl. Violet od początku doskonale radziła sobie beze
mnie i na pewno nie przejmie się nagłym wyjazdem kogoś, kogo zna
zaledwie od paru dni.
Przytuliłam pudełko do piersi i poczułam ucisk w gardle. Zdałam sobie
sprawę, że ja i Violet jesteśmy takie same. Inne niż wszyscy. Samotne. Tylko
że ona miała coś, czego jej zazdrościłam, co podziwiałam. Akceptowała
siebie taką, jaka była. Nie próbowała niczego ukryć ani udawać kogoś
innego. Za to ja marzyłam o normalności, wolałam być kimkolwiek, byle nie
sobą.
– Sebastian cię szuka. Wszyscy cię szukają – powiedziała Violet cichym,
spokojnym głosem.
Odwróciłam się, a ona pogładziła Pascala po chropowatym grzbiecie.
– Co ci się stało, Ari?
– Nic. – Mocniej ścisnęłam pudełko. – Trzymaj się, Violet. Nigdy się nie
zmieniaj.
Byłam już prawie na korytarzu, kiedy powiedziała:
– Wiesz, ty też nie powinnaś się zmieniać.
Szłam dalej.
Rozdział dwunasty
BYŁAM JUŻ W SALONIE, kiedy przypomniałam sobie o prezentach,
które kupiłam, zanim łowca τέρας porwał mnie z rynku. Szybko położyłam
pudełko na stole w holu, wyjęłam z plecaka łamigłówkę dla Crank i
francuskie pączki dla chłopców, które zdążyły już pewnie sczerstwieć.
Wyciągnęłam też maskę dla Violet. Pogładziłam kciukiem jej miękką
powierzchnię i pomyślałam, że chętnie włożyłabym podobną, żeby jak
zwykle się ukryć. W moich trzewiach zacisnął się mały węzeł poczucia winy.
Nie należałam do osób, które postępują zgodnie ze swoimi przekonaniami,
prawda?
Tyle tylko, że Violet nie miała na karku greckiej bogini ani spragnionej
władzy wampirzycy, która zamierzała ją wykorzystać w charakterze broni.
Nagle włoski na moim karku stanęły dęba i pod skórę wślizgnął się
zimny strach.
Ktoś za mną stał.
Powoli zamknęłam oczy i cicho wzięłam głęboki oddech, zaciskając
dłonie w pięści. Tak. Bez wątpienia ktoś za mną stał. Ktoś wyższy, większy i
milczący jak grób. Napięłam mięśnie, przygotowałam się do ataku.
Raz. Dwa. Trzy.
Teraz!
Kucnęłam i wykonałam obrót, wysuwając jedną nogę, która trafiła w
czyjąś łydkę, a potem skosiła obie, aż ciało intruza runęło do tyłu.
Zabawne – mimo to nie dotknęło ziemi.
Podparłam się palcami i cofnęłam nogę, gotowa ruszyć do ataku, ale jego
ciało obróciło się w powietrzu i zawisło twarzą w dół. Koniuszkami palców i
butów odbiło się od podłogi z lekkością piłki, a potem wróciło do pozycji
stojącej.
Zupełnie nienaturalne zagranie. Nie miałam do czynienia z człowiekiem.
Skoczyłam na nogi i wzięłam zamach, ale przeciwnik szybko złapał mnie
za przedramię. Zamachnęłam się drugą ręką. Ją również zablokował. Jego
poważną kanciastą twarz rozświetlił arogancki uśmieszek zwycięzcy. Palant.
Zawsze się na to nabierali. Teraz nie miał czym zasłonić krocza, kolan ani
piszczeli.
Nagle mój umysł zaskoczył.
– Daniel? – Kolano zastygło w połowie drogi, gdy w jednej chwili
przypomniałam sobie i twarz, i imię. Sekretarz Josephine. – Co ty tutaj
robisz, do diabła?
Trudno było nie zauważyć, że wolałby być gdzieś indziej. Gniewnie
zmarszczył brwi i ignorując pytanie, puścił moje ręce, żeby wyjąć białą
kopertę z wewnętrznej kieszeni eleganckiej czarnej marynarki. Nic dziwnego,
że był wkurzony. Czekał tu na mnie, zamiast bawić się na balu albo innej
imprezie z okazji Mardi Gras, na którą tak się wystroił.
Pomachał mi kopertą przed nosem. Wyrwałam mu ją z ręki, wyjęłam ze
środka kartkę i spojrzałam na zaproszenie na bal. Nadal waliło mi serce.
Zaskoczona uniosłam brwi. Na dole zobaczyłam krótką, starannie napisaną
wiadomość.
Rodzina Arnaudów oczekuje cię dziś wieczorem o północy przy Dauphine
716, gdzie miło spędzisz czas w towarzystwie przyjaciół: Sebastiana, Jenny,
Duba i Henriego.
– Dorwała ich – szepnęłam.
Moja dłoń zacisnęła się na zaproszeniu. Daniel przygładził marynarkę,
skinął głową i wymaszerował frontowymi drzwiami. Dupek.
Josephine Arnaud dopadła moich przyjaciół. Novem nie musiało
przetrząsać całego miasta, żeby mnie znaleźć. Wystarczyło schwytać Crank i
pozostałych. Zastanawiałam się, czy podjęto tę decyzję jednomyślnie i czy
reszta rady wie, że chcąc mnie dopaść, Josephine uwięziła moich przyjaciół.
– Co tam jest napisane? – zapytała Violet, stając na ostatnim stopniu
schodów z Pascalem pod pachą.
Byłam zbyt wściekła, żeby odpowiedzieć, więc tylko podałam jej
pogniecioną kartkę grubego papieru. Violet gapiła się na nią, jakbym właśnie
podała jej piłeczkę do tenisa. Oddała mi kartkę.
– Nie umiem czytać.
Na chwilę zamarłam ze zdziwienia. Violet nie umiała czytać? W moim
żołądku wezbrała litość. To dziecko nie miało szansy się nauczyć. Dub
znalazł ją mieszkającą samotnie na traperskiej barce, a na bagnach raczej nie
było szkół ani nauczycieli.
Powiedziałam Violet, co przeczytałam w zaproszeniu. Starałam się
zapanować nad głosem, żeby nie zdradzić swojego strachu.
– Co powinnyśmy zrobić?
– Chyba pójdziemy na bal maskowy – powiedziałam.
Na twarzy Violet wolno zakwitł lisi uśmiech, ukazując na chwilę
koniuszki kłów, na widok których przeszły mnie ciarki.
– Wspaniale. – Ruszyła na górę, ale zatrzymała się w połowie schodów i
odwróciła do mnie. – Chodź. Wybierzesz sobie kostium i maskę. Mam ich
mnóstwo.
Wbiegłam po schodach i poszłam za Violet do pokoju na końcu
korytarza, naprzeciwko drzwi Sebastiana. Dziewczynka wyjęła klucz, który
nosiła na czarnej sznurówce na szyi, i otworzyła drzwi. Obok szerokiego łoża
paliła się lampka przykryta czerwoną apaszką. Z jego czterech kolumn
zwisały koraliki, chusty i maski. Czułam się, jakbym wkroczyła do świata
Mardi Gras. Maski zasłaniały każdy centymetr ściany, pod którą piętrzyły się
sterty sukien i kostiumów.
Światło odbijało się w cekinach, koralikach i kryształach, rzucając na
sufit kolorową tęczę. Efekt był magiczny.
– To wszystko jest twoje?
Violet położyła Pascala na łóżku.
– Teraz tak. Zbieram takie rzeczy.
– Dlaczego?
Spojrzała na mnie, jakby nie rozumiała pytania albo jakby odpowiedź
była oczywista. Potem zaczęła przerzucać sterty fantastycznych kreacji i
kostiumów.
– Bal u Arnaudów to bardzo oficjalna impreza. Każda rodzina organizuje
własne przyjęcie, a potem, w ostatnią noc Mardi Gras, odbywa się bal całej
rady. Potrzebujesz czegoś, żeby wtopić się w tłum… nie, nie tej… o! Ta
będzie dobra.
Violet stała pośród ubrań jak malutka mroczna wróżka w kręgu klejnotów
i trzymała w ręku suknię z czarnego atłasu obszytą białą lamówką. Gorset
bez ramiączek ozdobiono setkami pereł i kryształów górskich, które
wyglądały jak gwiazdy na atramentowym niebie.
– Pasuje do twojego tatuażu i będzie ładnie wyglądała w zestawieniu z
twoimi włosami. Jak czarno-białe domino.
Podeszła, depcząc odrzucone suknie, podała mi tę wybraną, a potem
stanęła naprzeciw ściany, szukając odpowiedniej maski. Naprawdę mnie nie
obchodziło, na którą się zdecyduje. Chciałam jedynie dostać się do domu
Josephine i zabrać przyjaciół w bezpieczne miejsce. Moje dłonie gładziły
jednak miękką tkaninę, a serce wypełniło się… wyczekiwaniem. Chyba
ostatecznie miałam w sobie coś z dziewczyny, bo suknia wydawała mi się
olśniewająca.
– Włożysz tę – oznajmiła Violet.
Podążyłam wzrokiem za jej paluszkiem wycelowanym w białą,
połyskliwą, atłasową maskę o zadartych w górę końcach. Została obszyta
puszystymi czarnymi piórkami i ozdobiona kryształami górskimi. Zakrywała
jedynie oczy, brwi i grzbiet nosa.
Byłam wystarczająco wysoka, żeby do niej dosięgnąć, więc zdjęłam
maskę ze ściany, a Violet poszła poszukać kostiumu dla siebie. Z początku
chciałam jej powiedzieć, żeby została w domu, ale kim właściwie byłam,
żeby jej rozkazywać? Nie miałam do tego prawa. Ta dziewczynka była
niezależna. Bóg jeden wie, jak długo samotnie żyła na bagnach. Robiła to, co
chciała, i gdybym spróbowała jej czegoś zabronić, poczułaby się pewnie
urażona.
– Violet? – zagadnęłam, zdejmując koszulę i dżinsy, żeby włożyć suknię.
– Hmm?
– Czy w Nowym 2 są szkoły?
Wzruszyła szczupłymi ramionkami. Była do mnie odwrócona tyłem i
nadal grzebała w stercie ubrań.
– Novem mają szkołę, ale jest tylko dla ich dzieci albo dla tych, które
mają mnóstwo pieniędzy. Nie dla nas. Raz w tygodniu do Dzielnicy
Ogrodowej przychodzi kobieta, która uczy wszystkich chętnych.
Violet wynurzyła się ze sterty kostiumów ubrana w fioletową suknię
sięgającą jej do połowy łydki, odsłaniającą czarne, za duże buty i skarpetki w
biało-czarne paski. Zdjęła maskę, którą miała na czubku głowy i zastąpiła ją
inną, wybraną spośród wielu leżących na kredensie. Maska była fioletowo-
biała i pasowała do sukienki. W zestawieniu z czarnymi włosami obciętymi
na pazia kostium wyglądał trochę punkowo. Punkowa wróżka.
Widząc, że szamoczę się z zamkiem z tyłu sukni balowej, Violet obróciła
mnie do siebie plecami i pomogła mi go zapiąć. Suknia była obcisła i uniosła
moje piersi, tworząc przedziałek w miejscu, w którym zazwyczaj go nie
miałam. Z nagimi ramionami i szyją czułam się trochę bezbronna, ale
uznałam, że jakoś sobie poradzę. Rąbek sukni zakrywał koniuszki czarnych
butów, więc postanowiłam ich nie zmieniać. Wsunęłam tylko maskę na
twarz.
Kamuflaż od razu mi się spodobał. Nikt nie będzie wiedział, kim jestem
ani co jest ze mną nie tak. Zdradzały mnie jedynie włosy. Związałam je w
ciasny kok na karku. Violet podała mi parę wiszących klipsów z czarnych
kamieni i kwadratowych cyrkonii. Zrezygnowałam z naszyjnika. Kolczyki i
maska były wystarczającą ozdobą.
Znalazłam skórzany pasek i przywiązałam sztylet łowcy τέρας do
zewnętrznej strony uda. Obijał się o nogę, ale dół sukni był szeroki i
powłóczysty, więc nóż nie krępował ruchów.
– Doskonale.
Kiedy schodziłyśmy na dół, nagle poczułam się tak, jakbym żyła we śnie.
We śnie, w którym zbiegam ze schodów wielkiego starego domu, by zostać
królową balu i tańczyć całą noc.
Gdy wypłynęłyśmy na pustą ulicę strumieniem kolorów i dźwięków,
zimne nocne powietrze jeszcze bardziej podsyciło moją euforię. Szelest
sukien. Radosny chichot Violet. Dźwięki niosły się echem wokół nas.
Nie powinnam się tak zachwycać tkaniną wirującą wokół moich nóg ani
zapierającym dech podnieceniem, które towarzyszyło pędzeniu mroczną,
dziwną ulicą pełną starych niszczejących rezydencji. W masce stałam się
jednak inną osobą, pewną siebie wersją dawnej Ari. Poczułam się piękna,
tajemnicza i silna, jakbym należała do nocy i do panującej tu magii bardziej
niż do jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi. I jakby one należały do mnie.
Gdy w ostatniej chwili wskoczyłyśmy do pełnego poprzebieranych
turystów tramwaju przy St. Charles Avenue, z trudem łapałam oddech. Violet
zapłaciła za bilety. Ja nawet o tym nie pomyślałam – skupiłam się na
fatałaszkach i ratowaniu przyjaciół. Przynajmniej jedna z nas była
przygotowana.
Rozweseleni pasażerowie głośno rozmawiali, kiedy tramwaj toczył się w
stronę Dzielnicy Francuskiej, gdzie wysiadłyśmy. Szybkim krokiem
mijałyśmy tłumy ludzi w kostiumach oraz zwykłych mieszkańców
zmierzających ku Royal Street na jedną z nocnych parad. W całej dzielnicy
rozbrzmiewała muzyka, która mieszała się z odgłosami imprezowania i
gdzieniegdzie zderzała się z dźwiękami dobiegającymi z klubów i barów.
Dom Arnaudów zajmował róg Dauphine i Orleans. Był to
trzykondygnacyjny budynek z dwoma balkonami i koronkowymi
balustradami z żelaza. Ze spiralnego ornamentu zwisały paprocie, a wysokie
otwarte okna były rozświetlone od wewnątrz. Przesuwały się w nich cienie
ludzi i płynęła z nich muzyka klasyczna.
Zatrzymałyśmy się na chodniku naprzeciwko domu i patrzyłyśmy na
wchodzącą do środka grupkę kobiet i mężczyzn w maskach. W drzwiach stali
dwaj lokaje w oficjalnych strojach. Moja dłoń zacisnęła się na złożonym na
pół zaproszeniu. Przyszłyśmy za wcześnie i w przebraniu. Wyglądało na to,
że na tym kończy się nasza przewaga. Prawdziwe wyzwanie czekało w
środku.
– Jesteś gotowa?
Violet wsunęła rączkę w moją dłoń i mocno ją ścisnęła. Odchyliła głowę,
spojrzała w górę i jej ogromne oczy zalśniły w otworkach maski.
– Jasssne.
Rozdział trzynasty
NA PIERWSZYM PIĘTRZE REZYDENCJI tłoczyli się goście w
maskach. Chodzili po pokojach, rozpraszając moją uwagę kolorowymi
połyskliwymi strojami. Wietrzyk, który od czasu do czasu wpadał przez
otwarte okna, unosił śmiech i urywki rozmów, mieszające się z cichą muzyką
kwartetu smyczkowego grającego w sali balowej na pierwszym piętrze.
Ruszyłam po schodach w stronę tej melodii. Bal był oszałamiający i
surrealistyczny, jakbym nagle znalazła się w obcym kraju setki lat temu.
Lawirowałam w tłumie gości, kierując się w stronę tylnej części domu,
gdzie z balkonu roztaczał się widok na ogromne podwórze zastawione
okrągłymi stołami ozdobionymi świeżymi kwiatami i ustawionymi pośrodku
świecznikami. Kelnerzy chodzili pod błyszczącymi sznurami światełek
zwisających z konarów drzew.
Zacisnęłam dłonie na balustradzie z kutego żelaza i wodziłam wzrokiem
po tłumie w dole, szukając Josephine albo Michela. Trudno było jednak
kogokolwiek rozpoznać pośród tylu masek. Chciałam podzielić się
rozczarowaniem z Violet, ale już jej przy mnie nie było.
– Violet! – szepnęłam, odwracając się szybko, żeby poszukać jej w domu.
Zeszłam na dół. Nigdzie jej jednak nie znalazłam.
Lokaje zamknęli drzwi wejściowe i usiedli po ich obu stronach. Violet
musiała być więc gdzieś w środku. Podobnie jak reszta. Skup się. Przecież
Josephine nie zrobi im krzywdy, prawda? W końcu Sebastian to jej wnuk, a
pozostali są jego przyjaciółmi. Szkoda tylko, że Josephine sama przyznała, że
nie ma serca.
Bardzo dyskretnie rozejrzałam się na parterze, a potem uniosłam suknię i
wbiegłam na pierwsze piętro, żeby poszukać również tam.
W sali balowej rozpoczęły się tańce. Zebrał się tłum, by podziwiać
tancerzy wirujących w gmatwaninie połyskliwych barw. Powoli ruszyłam
wzdłuż ściany, okrążając salę.
– Ach, piękna wśród pięknych – odezwał się głos z francuskim akcentem
i czyjaś dłoń lekko opadła mi na ramię, sterując mną w tłumie gapiów. –
Masz ochotę zatańczyć walca?
Otworzyłam usta, lekko się cofając. Wyszliśmy z tłumu i znaleźliśmy się
na parkiecie. Jego ciepła dłoń zsunęła się z mojego ramienia i objęła mnie w
talii, a potem zmusiła do przysunięcia się i wykonania obrotu.
Zesztywniałam z przerażenia. Odsunęłam się. Dłoń spoczywająca na dole
moich pleców lekko ustąpiła. Ale mężczyzna nie wypuszczał mnie z objęcia.
– Marna ze mnie tancerka – wymamrotałam, bardzo zakłopotana. Nie
wiedziałam, jak się zachować. Otoczona tymi wszystkimi ludźmi, czułam się
nie na miejscu. – Naprawdę powinnam już…
– Jeden taniec. Proszę.
Przyspieszył kroku, żeby nadążyć za innymi parami na parkiecie, i
zaczęliśmy wirować w jedną stronę, zataczając szybkie i zapierające dech w
piersiach koło. Poczułam pot na plecach. Szukałam wzrokiem miejsca, w
którym mogłabym się wycofać i…
– Odpręż się, ma chère. Pozwól mi prowadzić.
Mój umysł próbował nadążyć za tym mężczyzną, który wirował i unosił
mnie z prądem.
– Oddychaj. Oddychanie zazwyczaj się przydaje – powiedział ze
śmiechem.
Natychmiast wypuściłam powietrze. Nie zdawałam sobie sprawy, że
wstrzymuję oddech. Moje palce zacisnęły się na jego ramieniu, a stopy
opanowały prosty krok. Przemknęliśmy obok schodów. Spojrzałam w górę,
ale maska zasłoniła mi część widoku i byłam zmuszona skupić się na
partnerze. Chciałam stamtąd uciec, lecz jednocześnie jakaś część mnie
pragnęła zostać.
Mężczyzna był wysoki i młody, jego oczy, policzki i nos zasłaniała prosta
złota maska. Lekko się uśmiechnął i jego oczy zabłyszczały jak dwa
szmaragdy uniesione pod światło. Miał jasnobrązowe falujące włosy
muśnięte słońcem i wystarczająco długie, by wiły się lekko obok uszu i na
białym kołnierzyku. Zaskakująco ładnie pachniał.
Ukrywanie się za maską miało w sobie coś, dzięki czemu odprężyłam się
na ten jeden taniec, stając się kimś innym: młodą kobietą, która uwielbia się
bawić, tańczyć z mężczyzną, flirtować i czuć się wyjątkowo.
Wirowałam i wirowałam, zupełnie tracąc poczucie czasu.
Wiele razy zmieniałam partnerów, a każdy następny facet w masce
wydawał mi się bardziej tajemniczy i przystojniejszy niż poprzedni. Skrzypce
kwiliły, a ja upijałam się ich muzyką, upijałam się pięknem, śmiechem i
ciepłem w moim ciele.
Nagle partner wypuścił mnie z objęć, a ja ze śmiechem wirowałam dalej,
dopóki następny nie złapał mnie w talii. Siłą rozpędu uderzyłam piersią w
jego tors.
– Ojej, przepraszam! – zamilkłam na chwilę. Oddychałam coraz szybciej.
– To znowu ty.
Powrócił mój pierwszy partner. Mocno mnie przytulił, a jego ciepła dłoń
spoczęła na moich plecach. Pochylił się i musnął moje ucho ustami.
Poczułam w żołądku lekki podmuch powietrza.
– Nie przejmuj się. Ja się nie przejmuję.
Pocałował mnie w ucho, a potem jeszcze raz porwał do tańca.
– Jak masz na imię? – zapytał. – Nimfa? Syrena? Wróżka?
Flirtowanie miało w sobie coś zabawnego, dawało mi poczucie władzy.
– Nie zgadłeś – odpowiedziałam z uśmiechem.
– Ach tak, ty jesteś kimś więcej, kimś znacznie więcej.
Przyciągnął mnie bliżej, nasze piersi się zetknęły, a jego policzek
przytulił się do mojej skroni.
– Będę cię nazywał Księżycową Królową.
Roześmiałam się.
– A kim będziesz ty?
– Dobre pytanie.
Pochylił się, żeby na mnie spojrzeć. Powoli się uśmiechnął.
– Bycie królem byłoby dość nudne. Zdecydowanie bardziej wolałbym
zostać… małżonkiem królowej.
Poczułam na twarzy gorący rumieniec, zaczęłam ciężko oddychać. Jego
usta musnęły moją skroń, a potem powoli, leniwie, przesunęły się na dół, ku
policzkowi, uchu i w końcu w stronę szyi. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi
gorący dreszcz. Pragnęłam więcej, chciałam wpaść w nierozważną spiralę
doznań. Do diabła z konsekwencjami. Przytulił mnie jeszcze mocniej, jakby
wyczuwał tę potrzebę. Pozwoliłam mu na to i wirując wokół sali, jeszcze
bardziej odsłoniłam szyję.
Przełknęłam ślinę. Gdzieś w głębi serca wiedziałam, że to wszystko
dzieje się zbyt szybko i jest dość dziwnie, ale malowidło na suficie i światła
zlewające się w połyskliwe kolory odwracały moją uwagę. Kiedy całował
mnie po szyi, jego ramiona objęły mnie jeszcze mocniej. Drobne, lekkie jak
piórko pocałunki i gorący oddech, od którego uginały się pode mną nogi.
Błędnym wzrokiem spojrzałam na pozostałych tancerzy. Muzyka w tle
ucichła, a razem z nią głosy i śmiech.
Kiedy wirowaliśmy na parkiecie, przed oczami migały mi różne obrazy.
Rozwiązłe obrazy. Inni mężczyźni i kobiety w maskach zbliżali usta do szyj
partnerów. Niektórzy przypierali kobiety do ściany. Całowali się. Wzdychali
z rozkoszy. Zauważyłam ciemnowłosą parę. On zbliżał usta do jej szyi, ona
odchyliła głowę i zamknęła oczy.
Jeszcze jedno okrążenie. Szybki puls zagłuszał muzykę. Moje reakcje
stały się powolne i leniwe, ale w środku szalał ogień. Kiedy znów
zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie całowała się ciemnowłosa para, nie
potrafiłam się powstrzymać i spojrzałam jeszcze raz.
O mój Boże – facet na chwilę odsunął usta od odsłoniętej szyi
dziewczyny, a potem zatopił w niej długie zęby. W tym samym momencie
mój partner wysunął język i musnął nim moją skórę. Wbiłam mu w ramię
krótkie, pomalowane na czarno paznokcie i patrzyłam, jak usta dziewczyny
obok lustra rozchylają się z rozkoszy. Nie byłam pewna, czy słyszę jęk, czy
tylko go sobie wyobrażam. Ale zabrzmiał w moich uszach.
Mocno waliło mi serce, czułam łaskotanie w żołądku, nie mogłam
oddychać. Pociemniało mi przed oczami, sala zawirowała.
Nagle poczułam ścianę za plecami, partner przyszpilił mnie do niej i
zaczął muskać zębami skórę na mojej szyi. Byłam oszołomiona, lecz wcale
mi to nie przeszkadzało. Stałam się kimś innym, nieznajomą w masce,
kobietą pożądaną.
Tak.
I nagle zniknął.
Na rozgrzanej skórze poczułam chłodny podmuch powietrza.
Zamrugałam, zamroczona i rozkojarzona, stęskniona za tamtym dotykiem.
– Zostaw ją, Gabrielu – powiedział znajomy głos.
Zamroczenie nie chciało mnie opuścić, ale z całych sił próbowałam się
skupić, czując, że coś tu nie gra. Nie reagowałam tak, jak powinnam.
– Ona nie chce, żebym ją zostawił – powiedział mój partner. – Zapytaj ją.
Sala nadal wirowała, ale muzyka znowu stawała się głośniejsza, a
otaczające mnie głosy nabierały wyrazistości. Stojąca przede mną postać w
prostej czarnej masce odsłoniła twarz.
Jej widok podziałał na mnie jak wiadro zimnej wody.
– Sebastian?
Rozdział czternasty
GWAŁTOWNIE ZAMRUGAŁAM i wyraźnie zobaczyłam przed sobą
dwóch facetów. Kiedy zdałam sobie sprawę, jak się zachowywałam i czego
omal nie zrobiłam, moja twarz rozgrzała się bardziej niż powierzchnia słońca.
Idiotka! Gdybym mogła wtedy wypowiedzieć jedno życzenie, chciałabym
zniknąć. Po prostu zniknąć w chmurze zażenowania.
Otaczali mnie amatorzy krwi, wampiry. Skwapliwie wykorzystywali
ofiary, które udostępniały im lśniące białe szyje, imprezowiczów zatraconych
w dziwnym hipnotycznym transie, skupionych wyłącznie na doznaniach i
pożądaniu. Gdyby nie Sebastian, zostałabym jedną z nich.
Czy naprawdę byłam aż tak słaba, czy aż tak bardzo chciałam zaspokoić
„pragnienie” Gabriela?
– Ari, nic ci nie jest? – zapytał Sebastian
Odsunęłam się od ściany.
– Wszystko w porządku.
Byłam jednak wściekła na siebie za naiwność i uległość, za ciepło, które
nadal promieniowało pod moją skórą i pod obcisłą suknią. Dzięki Bogu
miałam na twarzy maskę. Zakrywała przynajmniej część czerwonej twarzy.
Próbowałam nie patrzeć na to, co dzieje się wokół. Tancerze dalej wirowali
na parkiecie, goście nadal gawędzili, ale inni obejmowali się pod ścianami, w
ciemnych kątach…
– Jesteś taki jak oni?
Zacisnął usta.
Gabriel się roześmiał, mrużąc oczy za złotą maską.
– Sebastian zaprzecza swej naturze. Ale jest taki sam jak ja.
Oczy Sebastiana pociemniały i błysnął w nich gniew. Drgnął mięsień w
jego brodzie.
– Odwal się, Baptiste. Nigdy nie będę taki jak ty, jak wy wszyscy. –
Zdecydowany ton jego głosu był równie szorstki jak ręka, która chwyciła
mnie za ramię. – Chodź, Ari.
– Takie traktowanie damy nie przystoi nawet tobie, Lamarliere. Może
chociaż zapytaj, czy ma ochotę z tobą iść?
Odchrząknęłam. Rozpaczliwie chciałam stamtąd wyjść, rozdzielić tych
dwóch, zanim dojdzie do czegoś naprawdę okropnego.
– Dzięki za taniec – powiedziałam do nieznajomego, sygnalizując koniec
naszej rozmowy.
Gabriel spoważniał i zaczął się zachowywać bardzo oficjalnie. Lekko się
ukłonił.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Księżycowa Damo – powiedział, a
potem odszedł.
Sebastian pociągnął mnie w drugą stronę, lawirując między gośćmi, aż w
końcu znaleźliśmy puste miejsce obok frontowego balkonu. Świeże
powietrze, które wpadało przez otwarte drzwi, trochę rozjaśniło mi w głowie.
– Co tu się, do cholery, dzieje? Gdzie są pozostali? I gdzie wsiąkła
Violet?
– Pytasz, co się dzieje? Szukamy cię od wczoraj, odkąd zniknęłaś. To się
dzieje. – Spojrzał na mnie z wściekłością, zaciskając zęby. Gwałtownym
gestem wsunął maskę z powrotem na twarz, a potem wyszedł na balkon.
Jedną ręką złapał za żelazną balustradę, a drugą z głębokim
westchnieniem przeczesał włosy. Jego wzrok podążył w dół, w stronę ulicy,
skupiając się na przechodzących tamtędy imprezowiczach świętujących
Mardi Gras. Widziałam jego twarz z profilu. Była ponura. Sebastian
wyglądał jak drapieżny ptak. Krucze włosy opadły mu na czarną atłasową
maskę. Miał na sobie białą koszulę i czarne spodnie, a dzięki ciemnej masce
kontrastującej z bladością twarzy jego usta wydawały się jeszcze bardziej
czerwone niż zwykle. Oczywiście mogły też poczerwienieć ze złości.
Przenikliwy dźwięk rogu na ulicy sprawił, że nagle otrząsnęłam się z
podziwu. Ten dom, ten bal czy cokolwiek to było, zdołały mnie omamić.
Przemieniły mnie w uległą zabawkę jakiegoś pieprzonego krwiopijcy.
Zacisnęłam obie dłonie na balustradzie, aż pobielały mi knykcie.
– Nie widziałem tu Violet – powiedział. – Co się z tobą działo, do
cholery?
– To długa historia. Twoja babcia przysłała mi zaproszenie, sugerując, że
dorwała Duba, Crank i Henriego.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– Szukaliśmy cię bez przerwy aż do dzisiejszego wieczora, kiedy
dowiedziałem się od babci, że będziesz na balu. Odesłałem pozostałych do
domu, żeby odpoczęli.
– Nie widziałeś się jeszcze z ojcem?
Gwałtownie odsunął maskę na czoło, patrząc na mnie, jakbym zupełnie
zwariowała.
– Z moim ojcem? Mój ojciec odszedł, kiedy byłem mały.
A niech to. Złość od razu mi przeszła.
– Nie, Sebastianie, on nie odszedł. Uwięziła go Atena. Twój tata jest
tutaj, w Dzielnicy Francuskiej. Widziałam się z nim wcześniej.
Sebastian otworzył usta i zbladł. Zachwiał się.
Chwyciłam go za ramię i pomogłam mu dojść do długiej ławki pod
ścianą. Usiadł mechanicznie, jak nakręcana zabawka. Zaczął pocierać twarz
dłonią, ale tak bardzo się trząsł, że w końcu ją opuścił i po prostu siedział.
Był w szoku.
Marnie sobie radziłam w takich sytuacjach, nie potrafiłam pomagać
ludziom w rozwiązywaniu problemów z przeszłości. Nie potrafiłam nawet
rozwiązać własnych. Sebastian się pochylił, oparł łokcie na kolanach i spuścił
głowę. Stałam obok niego, nie wiedząc, co zrobić albo powiedzieć. Zdjęłam
maskę.
Spojrzał na mnie ze łzami w oczach. Z nadzieją, ale i z niepewnością.
– Skąd wiesz, że to był on?
– Jesteście podobni jak dwie krople wody. – Przez chwilę nerwowo
skubałam maskę. Chciałam mu pomóc, ale nie miałam pojęcia jak. – On
wcale cię nie opuścił. Widziałam to więzienie na własne oczy…
– Ale schiza – mruknął z niedowierzaniem. – Gdzie on teraz jest?
– Jakiś czas temu był w domu, w tej dzielnicy. Uciekłam stamtąd, kiedy
usłyszałam, że…
– Że co?
Przełknęłam ślinę.
– Że twoja babcia nie chce, żebym wyjechała z Nowego 2. Uważa mnie
za coś w rodzaju broni i zamierza mnie wykorzystać przeciwko Atenie. Ale
ja nie jestem taka jak wy. Nie mam żadnych mocy ani zdolności, żeby
postawić się bogini.
– Już po raz drugi wymieniasz to imię. Mówisz o tej Atenie? O bogini?
– Tak. Ale to wszystko popieprzone, no nie? – powiedziałam z lekkim
uśmiechem. – Twoja babka ukryła moją mamę przed Ateną. Atena się
wkurzyła i trzynaście lat temu wywołała huragany. Teraz już wie, że tu
jestem, i szuka mnie. Z tego, co słyszałam, ona też chce mnie wykorzystać,
zupełnie jak Novem.
Pokręcił głową i głęboko westchnął.
– Jezu. I naprawdę nie wiesz dlaczego?
– Nie mam zielonego pojęcia. – Na chwilę zamilkłam, a potem
postanowiłam zadać pytanie, które nie dawało mi spokoju: – Pamiętam, co
mi wczoraj powiedziałeś… – Tyle że mógł wtedy kłamać. Może bał się
wyznać prawdę. Nieśmiało spojrzałam w jego szare oczy. – Czy Gabriel
mówił serio? Jesteś taki sam jak on?
– Gabriel Baptiste powinien się ode mnie odpieprzyć. Pociesza się myślą,
że w końcu stanę się taki jak on. – Z gardła Sebastiana wydobył się głęboki
jęk pełen rezygnacji. – Szczerze mówiąc, mogę albo żyć bez krwi, albo
pewnego dnia zapragnąć jej tak samo jak oni. Nikt nie jest w stanie tego
przewidzieć.
W mojej głowie błysnęły wspomnienia tego, co widziałam i czułam w
sali balowej. Nabrały jeszcze większej intensywności pod wpływem myśli, że
pewnego dnia Sebastian też może się znaleźć wśród spragnionych krwi
uczestników balu. Jak bym się czuła, gdyby trzymał mnie w ramionach tak
jak Gabriel?
Głupia, głupia myśl, Ari.
– Nie powinien był tak cię wykorzystywać.
Wyprostowałam się.
– Wcale mnie nie wykorzystał. – Nie musiał, bo sama podałaś mu się na
srebrnej tacy. – Chodźmy stąd. Jestem pewna, że kiedy twoja babcia mnie
zobaczy, nie wypuści mnie tak łatwo.
– Przyszłaś tu ze względu na nas?
– Tak, ale wygląda na to, że Josephine skłamała, żeby mnie tu ściągnąć.
Powinnam była się domyślić. – Rozejrzałam się z nadzieją, że zobaczę gdzieś
Violet.
Sebastian wstał i chwycił mnie za rękę.
– Chodź.
Pozwoliłam prowadzić się przez tłum. Patrzyłam prosto przed siebie,
opierając się pokusie ponownego wzięcia udziału w balu wampirów. Okazało
się to łatwiejsze niż oparcie się urokowi dłoni, która mocno ściskała moją.
Dzięki niej czułam się dobrze i bezpiecznie, mimo że wiedziałam, kim jest
Sebastian i do czego jest zdolny.
Sebastian poprowadził mnie schodami na dół, a później przez podwórze.
Na zewnątrz tłum nie był tak gęsty jak w środku, ale i tak musieliśmy
lawirować między grupkami ludzi, stołami i kelnerami, żeby w końcu dotrzeć
do małego piętrowego domku gościnnego za rezydencją.
Dokładnie mówiąc, do pracowni malarskiej połączonej z mieszkaniem.
Kiedy wchodziliśmy, do pomieszczenia wlało się światło z podwórza,
ukazując sztalugi, płótna, pędzle oraz długi stół i umywalkę. Za pracownią
był mały salonik, sypialnia i kuchnia.
– Tutaj będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
Zatrzymałam się tuż przy drzwiach i zdjęłam maskę.
– Od kiedy chłopaki chcą rozmawiać?
Zatrzymał się, kiedy zauważył, że za nim nie idę. Zawrócił, chwycił mnie
za rękę i zaprowadził na kanapę.
– Słuchaj, skoro moja babcia chce cię zatrzymać w Nowym 2, a do tego
ściga cię jakaś bogini, to zdecydowanie musimy porozmawiać. Zacznij od
początku.
Kiedy usiadłam, dół sukni wydął się i rozkloszował. Trzymałam maskę
na kolanach. Mrugnęła do mnie, gdy jeden z kryształów górskich odbił
światło z zewnątrz. Wzięłam głęboki oddech i usadowiłam się tak, żeby móc
przyciągnąć do piersi nogę zgiętą w kolanie i usiąść twarzą do Sebastiana. A
potem powiedziałam mu wszystko, co wiedziałam. Zaczęłam od wizyty w
Rocquemore, wspomniałam o listach w pudełku, o klątwie, o facetach,
których zabiłam, o wielkim domu przy River Road i o wszystkim, czego się
dowiedziałam, podsłuchując pod drzwiami biblioteki w domu Michela. Z
początku obawiałam się, że ta historia wyda się naciągana i śmieszna, lecz
wcale tak się nie stało. To było moje życie. Słowa w jakiś sposób je zestaliły.
Koniec niedowierzania. Koniec myślenia, że to wszystko jest chore. Koniec
ukrywania się. Byłam inna, podobnie jak Violet. Tutaj, w Nowym 2, przed
Sebastianem, nie musiałam dłużej udawać.
– To bez sensu – powiedział, kiedy skończyłam. – Dlaczego Atena,
rzucając klątwę na kobiety z twojej rodziny, dała im takie piękne oczy i
włosy jak… światło księżyca? – Wyciągnął rękę, żeby rozpuścić moje włosy,
ale złapałam go za dłoń.
– Nie. Proszę.
On jednak nadal rozplątywał mój kok. Wstrzymałam oddech. W gardle
urosła mi sucha gruda, a serce zaczęło łomotać głośniej i szybciej.
– Dlaczego – ciągnął ściszonym głosem – dała wam takie piękno i
skazała na śmierć przed dwudziestymi pierwszymi urodzinami?
– Nie wiem – spuściłam wzrok na ręce spoczywające na kolanach i
przypomniawszy sobie harpię, zadrżałam w chłodnym powietrzu. – Nie
jestem pewna, czy chcę się dowiedzieć.
Rozpuścił moje włosy, a potem wziął moje dłonie i ogrzał je w swoich.
– Musimy na jakiś czas się ukryć i dowiedzieć się wszystkiego o twojej
przeszłości.
– Szkoda, że nie możemy po prostu zapytać Novem. Wygląda na to, że
jego członkowie doskonale ją znają.
Zamilkłam i wsłuchałam się w gwar przyjęcia: w wybuchy śmiechu,
brzęk sztućców, dźwięki orkiestry. Dla większości bawiących się tam ludzi
były to pewnie odgłosy wesołej zabawy, ale nie dla mnie. W moich uszach
brzmiały zwodniczo i jeszcze bardziej uwydatniały czające się tam
zagrożenie.
– Jak myślisz, gdzie się podziała reszta dzieciaków? – zapytałam. – Bo w
domu ich nie było. Zastałam tylko Violet.
– Nie wiem. Kiedy posłaniec mojej babci znalazł nas nad rzeką, Henri
powiedział, że wrócą do Dzielnicy Ogrodowej. Ja przyszedłem tutaj, żeby się
rozejrzeć i zaczekać na ciebie.
– A co z twoim tatą?
– Jeśli wrócił, na pewno pokaże się na balu. Ale najpierw musimy się
upewnić, że Josephine nie wysłała nikogo po pozostałych. Jeśli myśli, że
może cię tu trzymać wbrew twojej woli albo używać moich przyjaciół jako
przynęty, to chyba jej odbiło. – Zerknął na zegarek i wstał. – Mamy
wystarczająco dużo czasu.
Wstaliśmy z kanapy. Poprawiłam pasek podtrzymujący nóż łowcy τέρας
pod suknią.
– Na co?
Szybko odwrócił wzrok. Jego ciało natychmiast stało się sztywne i
napięte.
– Około północy na balu dzieją się dziwne rzeczy.
Serce na chwilę zamarło mi w piersi.
– Jak to „dziwne”? – zapytałam, chociaż domyślałam się, o co mu chodzi.
– Jest sezon – wyjaśnił. – Czas… dogadzania sobie. Kiedy kończy się
Mardi Gras i zaczyna Wielki Post, my też zaczynamy pościć. To tradycja.
Więc podczas Mardi Gras…
Opijają się krwią, nurzają w seksie i pewnie w wielu innych
dekadenckich przyjemnościach. Zrozumiałam. Nie musiał kończyć zdania.
Nagle, stojąc przed Sebastianem, poczułam się bardzo mała.
– I naprawdę nigdy nie czułeś pragnienia? Ani razu?
– Wcale nie powiedziałem, że nigdy go nie czułem. Nie chcę, żeby krew
rządziła moim życiem. Kiedy raz jej skosztujesz, działa jak narkotyk. –
Patrzył przez okno na zamaskowanych imprezowiczów na podwórzu. – Jest
ciepła, pyszna i nigdy nie masz jej dość.
Pokiwałam głową, obracając maskę w dłoniach.
– Zupełnie jak czekolada. – Próbowałam powstrzymać uśmiech.
Casey zawsze powtarza, że mam dziwaczne poczucie humoru, które
ujawnia się w najmniej oczekiwanych chwilach.
Sebastian zamrugał, a potem wybuchnął śmiechem. Miał najfajniejszy
śmiech i najcudowniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam.
Rozświetlał jego szare oczy i żłobił w policzkach malutkie dołeczki.
– Tak, chyba masz rację. Zupełnie jak czekolada.
Napięcie w pracowni trochę opadło.
Wziął mnie za rękę i otworzył drzwi. Włożyłam maskę.
– Trzymaj się mnie, a wszystko będzie w porządku. Znajdziemy Violet,
upewnimy się, że nie ma tu pozostałych, a potem się stąd wyniesiemy.
Rozdział piętnasty
KIEDY SEBASTIAN PROWADZIŁ MNIE WŚRÓD TŁUMU, nie
byłam w stanie skupić wzroku na jego plecach. Nie potrafiłam się oprzeć
czarowi cekinów i atłasu, masek i tajemniczości. Szmer głosów, muzyka,
kolory i odbijające się wszędzie światło sprawiały, że cały dom pulsował.
Sebastian poruszał się szybko, lawirował wśród gości. Przed oczami
przemykały mi obrazy, których starałam się nie zauważać, ale nie mogłam się
im oprzeć. Moją uwagę łatwo przyciągały mroczne, zaciszne zakątki i pary
zajmujące się czymś więcej niż jedynie tańcem i rozmową. Serce na chwilę
zamarło mi w piersi na widok małych białych kłów i kropelki krwi
połyskującej w kąciku uśmiechniętych ust. Błyszczała jak rubinowa łza, a po
chwili wysunął się język i szybko ją zlizał.
Sebastian pociągnął mnie za rękę i znowu skupiłam się na nim.
Zatrzymaliśmy się niedaleko balkonu na pierwszym piętrze. Zrobiło się
trochę chłodniej, więc łatwiej mi się oddychało i mogłam logicznie myśleć.
Głośne dźwięki czyneli i bębnów z ulicy coraz bardziej narastały,
zagłuszając orkiestrę. Goście wylegli na balkon. Sebastian zaklął i mocniej
ścisnął mnie za rękę. Unoszeni tłumem wylądowaliśmy przy balustradzie.
Zza rogu ulicy właśnie wychodziła parada Mardi Gras.
Goście wokół nas krzyczeli i wiwatowali, drinki wylewały im się z
kieliszków, oczy błyszczały od alkoholu, a policzki czerwieniły się od krwi,
podniecenia i zmysłowych rozkoszy parady.
Ulicą zaczęły sunąć platformy, jedna za drugą, bardzo powoli. Każda
przedstawiała życie na morzu.
– To parada Posejdona – wyjaśnił Sebastian.
Mężczyźni stali na pokładzie czegoś, co wyglądało jak stary okręt
wojenny. Zwrócili twarze ku balkonowi. Zza prostych złotych masek z
haczykowatymi nosami patrzyły przygaszone oczy. Mieli napoleońskie
czapki, długie ozdobne płaszcze i białe pończochy. Od czasu do czasu ktoś z
tłumu coś do nich krzyczał, ale żaden z mężczyzn nawet nie drgnął. Tylko
dalej się na nas gapili. Niepokojący widok.
Na następnej platformie jechały syreny. Obsypywały koralikami tłum
zgromadzony na ulicy i na balkonie. Ludzie stojący za nami jeszcze bardziej
napierali na balustradę. Sebastian objął mnie w talii. Wiedziałam, że zrobił to
instynktownie, a nie dlatego, że miał ochotę mnie przytulić.
Pochylił się i zbliżył usta do mojego ucha.
– Powinniśmy rozejrzeć się w środku, póki wszyscy są zajęci.
Kiedy to mówił, pojawiła się następna platforma. Przedstawiała
nadmorski klif, na którym wylegiwały się półnagie syreny, czekając na
niczego niepodejrzewających żeglarzy. Muzyka płynąca z tej platformy
przypominała kuszący syreni śpiew.
Nagle przez tłum gapiów na ulicy przemknęły błyszczące brązowe ciała.
Rozległy się piski zachwytu. Mężczyźni w przepaskach na biodrach i w
brązowych maskach na twarzach wskoczyli na platformę z syrenami.
Przycupnęli, czekając. Po chwili syreny skinęły w ich stronę ze zmysłowymi
tajemniczymi uśmiechami. Mężczyźni w maskach podpełzli do nich i zakryli
syrenie ciała własnymi. Tłum wiwatował.
Moja twarz płonęła. Zmysły totalnie sfiksowały, nie byłam w stanie
dłużej na to patrzeć. Zupełnie jakby ten hałas na dole miał hipnotyzujące
właściwości. Ale to przecież niemożliwe… prawda? Cała ta impreza działała
na mnie jak jeden wielki odlot. Upiłam się tymi widokami i dźwiękami jak
jakiś mięczak, a teraz robiło mi się niedobrze. Mocno zacisnęłam powieki,
zmuszając umysł do odcięcia się od natłoku bodźców. Musiałam się stąd
wydostać. Rozejrzeć się w domu. Znaleźć Violet i resztę, a potem uciec.
Sebastian się poruszył, jego udo przylgnęło do mojego i przesunęło nóż
przy skórze. Metal ogrzał się do temperatury ciała, a pasek ciasno oplatał
nogę. Może nawet zbyt ciasno. To jednak wystarczyło, żebym znowu zaczęła
trzeźwo myśleć.
Sznury koralików i cukierki latały nad naszymi głowami. Odsunęliśmy
się od balustrady, ustępując miejsca innym. Wycofaliśmy się wciągani jak
fala, która wraca do morza. Z powrotem do domu Josephine.
Boże, muszę się pozbyć tej sukni! Było mi w niej stanowczo zbyt gorąco,
zbyt ciasno. Zdjęłam maskę i wsunęłam palce pod gorset, ciągnąc go w górę i
odklejając od ciała, żeby wpuścić do środka trochę chłodnego powietrza. Nie
pomogło.
– Chodź – powiedział Sebastian, idąc przez opustoszałą salę.
Ruszyliśmy biegiem.
Nagle drzwi balkonowe zamknęły się z hukiem.
Potem drugie. I następne.
Zatrzymałam się na opustoszałym parkiecie, a gdy się odwróciłam,
zobaczyłam, że drzwi zamykają się i ryglują bez niczyjej pomocy. Orkiestra
przestała grać. Zauważyłam, że niektórzy goście próbują się dostać do
środka, ale nie mogą. Wszystkie drzwi zatrzaskiwały się przy
akompaniamencie szczęku zamków.
A potem zapadła cisza.
Tylko jedne drzwi nadal były otwarte.
Patrzyliśmy na nie, czekając, aż się zamkną, ale coś mi podpowiadało, że
one też czekają. Poczułam na plecach ostrzegawczy dreszcz.
Śnieżnobiałe zasłony po obu stronach drzwi wydęły się od podmuchu
wiatru, powietrze zadrgało i zalśniło.
A potem nie wiadomo skąd wyłoniła się wysoka postać.
Krew zamarzła mi w żyłach.
Nie miałam wątpliwości, kto wszedł do sali. Jak mogłabym je mieć?
Drzwi zatrzasnęły się za nią, wywołując grymas na mojej twarzy.
Metr osiemdziesiąt. Idealne ciało. Owinięte od szyi po nadgarstki i kostki
cieniutką, obcisłą skórą w ciemnym, przygaszonym, oliwkowym kolorze. Na
skórze były zmarszczki przywodzące na myśl gada – gada, który kiedyś żył.
Atena.
Miała alabastrową skórę, świetliste szmaragdowe oczy i długie, falujące,
czarne włosy, które muskały dół pleców. Każdy kosmyk tworzył cienki
warkoczyk przeplatany wąziutkimi paseczkami skóry, ścięgnami i koralikami
z kości. Warkoczyki wyglądały, jakby nosiła je od setek lat. Skórę wzdłuż
skroni, tuż przy linii włosów, pokrywały maleńkie symbole.
Pełne krwistoczerwone usta wykrzywiły się w uśmiechu.
– Chyba nie zamierzałaś opuścić balu? – odezwał się gardłowy kobiecy
głos, w którym wibrowała niezaprzeczalna władza.
Wodziłam po niej wzrokiem. Byłam wstrząśnięta. Nie potrafiłam
wydusić z siebie słowa.
– Od lat się zastanawiałam, czy istniejesz, dziecko.
Zmusiłam wyschnięte gardło do przełknięcia śliny. Stałam jak
wmurowana, a bogini podeszła bliżej z uśmiechem przytwierdzonym do
twarzy. Z podłym zwycięskim uśmiechem. Mocno ścisnęłam rękę
Sebastiana.
O Boże.
Kiedy wyraźniej zobaczyłam kostium Ateny, przewróciło mi się w
żołądku. On się ruszał. Jak żywa istota owinięta wokół jej ciała, z bardzo
słabo zarysowaną ogromną twarzą rozgniecioną na płasko, jakby wyjęto z
niej kości, rozprasowano i zszyto, żeby zrobić to… coś.
– Podoba ci się? – zapytała z radosnym błyskiem w oku. – Uszyłam go ze
skóry Tyfona. Naprawdę, wystarczył malutki kawałeczek. W końcu Tyfon
był tytanem.
Od razu zrozumiałam, dlaczego postanowiła włożyć taki kostium.
Tworzyła atmosferę zagrożenia. Chciała mnie zastraszyć.
Obejrzała mnie od stóp do głów. W jej beztroskiej minie dostrzegłam
jednak pewne napięcie, jakby za bardzo próbowała pokazać, że mało ją
obchodzę.
– Nie jesteś taka ładna jak pierwsza z was, ale widzę, że masz te same
włosy i oczy.
– Wcale ich nie chcę – wychrypiałam z wysiłkiem. – Możesz je sobie
wziąć.
W kącikach jej oczu ukazały się zmarszczki i Atena się roześmiała.
– Uważaj, co mówisz, dziecko, bo mogę to potraktować dosłownie. Tych
włosów i oczu nie dostałaś ode mnie. To dar natury.
– Ale… – W takim razie co dostałam od niej, do diabła?
– Ateno, nie masz prawa tu wchodzić! – warknęła wściekła Josephine.
O mało nie wyskoczyłam ze skóry. Drzwi, którymi weszła, huknęły o
ścianę. Matka rodu Arnaudów ubrana w suknię wieczorową przemaszerowała
po parkiecie jak królowa Anglii.
– Zerwałaś pakt.
– Och, pieprzę ten twój głupi pakcik, wampirzyco.
– Obiecałaś, że już nigdy nie zbliżysz się do Nowego Orleanu. Tylko
dlatego wydaliśmy ci łowcę τέρας, który się u nas ukrywał. Taka była
umowa.
– To dziecko wszystko zmienia, Josephine. Dobrze o tym wiesz. Wiesz,
że nie mogę jej zostawić w twoich rękach. Co zamierzasz zrobić, hmm?
Chronić ją tak jak jej rodziców? Zdradzić ją tak samo jak ich?
Gwałtownie odwróciłam się w stronę Josephine.
– Mówiłaś, że pomogłaś mojej matce.
Josephine rzuciła mi zniecierpliwione spojrzenie.
– Twoja matka była młoda i głupia. Nie wiedziała, co jest dla niej
najlepsze.
Do pokoju weszli pozostali członkowie rady i stanęli wokół nas. Drzwi
same się za nimi zamknęły i zaryglowały. Zerknęłam przez ramię i
zauważyłam, że goście na balkonie nadal byli pochłonięci paradą, chociaż
kilka osób szarpało za klamki, próbując dostać się do środka. Najwidoczniej
Novem również chciało rozwiązać ten problem w wąskim gronie.
Michel powitał mnie ponurym kiwnięciem głową. Jego oczy mówiły, że
stoi po mojej stronie, ale nie mogłam mu ufać. Jak miałabym komukolwiek
ufać po tym, co usłyszałam?
Widząc ojca po raz pierwszy od prawie dziesięciu lat, Sebastian
zesztywniał i mocniej ścisnął moją rękę. Ja też go ścisnęłam, ale po chwili
rozluźniłam palce, sygnalizując mu, żeby poszedł do ojca. Nie ruszył się
jednak z miejsca.
– Dość tego, to dziecko należy do mnie. – Zniecierpliwiona Atena
wyciągnęła rękę i chwyciła mnie za ramię.
Strach wpadł przez moje otwarte usta wraz ze zduszonym okrzykiem, a
potem przemknął gardłem i dotarł aż do płuc. Dotyk Ateny był zimny, a jej
lodowate palce zaciskały się na nagiej skórze mojego przedramienia.
Sebastian nie wypuszczał mojej dłoni. Atena spojrzała mu w oczy.
Członkowie rady otoczyli nas i unieśli ręce po bokach. Powietrze w sali
balowej naelektryzowało się, gdy połyskliwa błękitna linia energii połączyła
koniuszki ich palców, zamykając krąg.
– Już raz cię wypędziliśmy, Ateno – powiedziała Josephine. Mówiła
mocnym głosem, w którym nie było śladu wahania. – I możemy to
powtórzyć.
Grube paznokcie Ateny wbiły się w moje ramię, paląc skórę oraz
sygnalizując, że za chwilę skóra pęknie i popłynie krew. Bogini powoli
przeniosła wzrok na Josephine. Jej ciało zastygło, a potem przemówiła
głosem niższym i bardziej władczym niż przed chwilą.
– No, dalej. Połączcie swoje moce. Skierujcie je na mnie, a wasz bal
spłynie morzem krwi.
Patrzyłam przerażona, jak Josephine analizuje te słowa. Widziałam, że
nawet nie mrugnęłaby okiem, gdyby wszyscy wokół zginęli, pod warunkiem
że mogłaby dostać to, czego chciała.
Skórzany kostium znowu poruszył się na ręce i nadgarstku Ateny, tak
blisko mnie, że drgnęłam mimo żelaznego uścisku bogini. Wpadłam w
panikę.
– Do czego ci jestem potrzebna? – wrzasnęłam, wyrywając się.
Atena zastygła, odwróciła wzrok od Josephine i pochyliła się tak, że jej
twarz znalazła się kilka centymetrów od mojej. Pokazała mi, z czego
naprawdę jest stworzona bogini wojny.
Jej idealne oblicze nagle straciło piękno i zmieniło się w najmroczniejsze
i najbardziej przerażające piekło, jakie kiedykolwiek widziałam. Śmierć.
Wojna. Kości. Jej twarz przeobraziła się w królową tego wszystkiego. Po
części była jedynie czaszką. Jedno oko zniknęło, a drugie, nietknięte, nadal
wibrowało szmaragdową zielenią. Między oczodołem a gałką oczną pełzły
robaki. Ścięgna rozciągnęły jej usta w uśmiechu. A w czaszce, pośród
skłębionych włosów, kości i gnijącego mięsa, dostrzegłam jakiś ruch.
Wewnątrz bogini, w całym jej ciele, pod żebrami, tkwiły dusze wojowników
i piekło, jakie tam znalazły.
Atena, powróciwszy do swojej pięknej postaci, wyprostowała się i
uśmiechnęła z wyższością.
– Niech zdecyduje dziecko.
Ujrzałam serce wojny i śmierci. Wiedziałam, że bogini ma moc
pozwalającą zetrzeć całe miasto z powierzchni ziemi. Jasne, być może
istniały układy, pakty i prawa, których przestrzegała nawet ona, ale
wiedziałam, że w tym wypadku jest gotowa spustoszyć cały świat, by zdobyć
upragnioną nagrodę. Mnie.
– Nie – powiedział Sebastian, domyślając się, w którą stronę się
skłaniam.
Mocniej ścisnął mnie za rękę, ale wysunęłam dłoń.
– Ateno – powiedział Michel, patrząc na boginię – pewnego dnia istoty,
które stworzyłaś, zwrócą się przeciwko tobie. A wtedy niech bogowie mają
cię w swojej opiece.
Gwałtownie odwróciła głowę.
– Zawsze, kiedy próbują, ponoszą klęskę – warknęła. – Możesz
wylądować tam, gdzie niedawno byłeś, Lamarliere, więc lepiej zamknij
mordę.
Michel trafił w czuły punkt.
Moje myśli pędziły jak szalone. Ciało pokryło się gęsią skórką.
Pomyślałam o harpii i o Arachne, ale bałam się je wezwać – bałam się tego,
co mogłaby wtedy zrobić Atena.
– Trzynaście lat temu prawie ci się udało nas zniszczyć – odpowiedział
Michel spokojnym głosem, choć jego oczy błyszczały z wściekłości. –
Powiedz, Ateno, żałujesz, że wezwałaś wtedy wiatr i morze? Żałujesz swojej
żądzy władzy?
– Ja niczego nie żałuję – syknęła.
– Och, z pewnością żałujesz. Twoje huragany wymknęły się spod
kontroli. Może gdybyś nie popadła w tę przesadę, mogłabyś zatrzymać egidę
i nie musiałabyś jej strącać do morza.
Gwałtowny wdech Ateny podpowiedział mi, że Michel ujawnił coś, o
czym nie powinien był wiedzieć. Ale on tylko się uśmiechnął.
– W więzieniu jest mnóstwo czasu na rozmowy… Gdyby twój ojciec,
wielki Zeus, nadal żył i dowiedział się, że straciłaś jego egidę, jedną z
najpotężniejszych broni, tę, dla której go zabiłaś, ironia losu z pewnością by
go ubawiła, prawda? Bez egidy nie jesteś już niezwyciężona.
Atena zesztywniała i wpatrzyła się w Michela, mrużąc oczy. Potem
mocno szarpnęła mnie za rękę.
– Z egidą czy bez, nadal jestem znacznie silniejsza niż wy. A ta gówniara
– trąciła moje włosy – zostanie moją nową egidą. Oddzielę jej głowę od ciała,
skórę od kości i zrobię sobie nową tarczę, lepszą egidę niż tamta. A może
zdecyduję się na napierśnik albo pelerynę. – Przesunęła palcem wzdłuż
mojego policzka. – Skóra ma wiele zastosowań.
Josephine się roześmiała.
– Chyba o czymś zapominasz, Ateno. Zabiłaś jedynego boga, który
mógłby ci zrobić nową egidę. Zdaje się, że tracisz rozum.
O cholera. Zamrugałam oczami. Nie tylko Michel igrał z losem.
Josephine też. Jej słowa sprawiły, że Atena jeszcze mocniej wbiła paznokcie
w moją skórę i ciało. Ukłucie mnie zaskoczyło, ale tylko na chwilę. Krew
spłynęła po moim przedramieniu powolną wąską strużką.
Gniew Ateny gwałtownie rósł. Otoczyła nas dławiąca ciężka energia.
– Nie muszę czekać, mogę ją wykorzystać już teraz. I chyba umrzesz jako
pierwsza, Josephine.
– Nie możesz jej wykorzystać – odparowała Josephine. – Nie osiągnęła
jeszcze dojrzałości.
Usta Ateny okrutnie się wykrzywiły.
– W takim razie przyspieszę ten proces! – Szybko zbliżyła dłoń do mojej
piersi.
– Nie!!! – Josephine rzuciła się do przodu, przerywając krąg.
Atena wyprostowała drugą rękę, odpychając Josephine na ścianę. Za
Ateną pojawił się Sebastian.
– Sebastianie, nie! – zawołał Michel.
Ręka Sebastiana owinęła się wokół szyi Ateny. Ścisnął mocno, ale jej
ciało na chwilę zniknęło i przedramię Sebastiana trafiło w pustkę. Stracił
punkt oparcia i upadł na plecy.
Pod dłonią bogini rozlał się żar, który przeniknął do mojej piersi, ogarnął
całe ciało i dotarł do głowy. Dopadł mnie ten sam zdumiewający ból, który
poczułam na ulicy. Spalał mi mózg, rozszerzał naczynia krwionośne biegnące
pod czaszką, wywołując tępy ból. Gdzieś głęboko w moim ciele eksplodował
wrzask. Rósł, aż w końcu wypadł ustami. Nie przypominał ludzkiego głosu.
Spod opadających powiek zobaczyłam Michela, który odciągał
Sebastiana szykującego się do następnego ataku na Atenę, oraz Josephine,
która ponownie stawała w kręgu. Członkowie rady zaczęli coś nucić, a
łącząca ich linia mocy robiła się coraz grubsza. Ale to wszystko było bez
znaczenia. Umierałam. Czułam, że moja głowa zaraz eksploduje, imploduje
albo się stopi…
Nigdy nie przypuszczałam, że potrafię tak przeraźliwie krzyczeć – tak
długo i głośno, jakby dźwięk wydobywał się z głębi mojej duszy.
Wtedy w umyśle mignęły mi obrazy. Zobaczyłam piękną kobietę
podobną do mnie. Czułą. Kochającą. Oddaną. W jakiejś świątyni nad
brzegiem morza. A potem rozległ się płacz dziecka. Tyle śmierci. Przez te
wszystkie wieki. Rozpacz.
To musiało się skończyć. Musiało się skończyć. Boże! Nie chciałam
umierać!
Prawą ręką chwyciłam Atenę za nadgarstek i mocno ścisnęłam, próbując
odsunąć jej dłoń i zakończyć tę agonię.
Nagle na powierzchnię wypłynęła złość, która na chwilę stłumiła ból w
mojej głowie. A potem wypełniła pierś. Winę za te wszystkie obrazy, za
śmierć i krzywdy mojej rodziny ponosiła Atena. Ja nic złego nie zrobiłam,
podobnie jak moje przodkinie.
Otworzyłam rozpalone oczy.
Mocno zacisnęłam rękę, wkładając w to całą siłę, jaką byłam w stanie
wykrzesać. Spojrzałam Atenie w oczy.
– Jak… ja… cię… nienawidzę – syknęłam, chcąc wydobyć z siebie te
słowa, zanim umrę. – Za to, co im zrobiłaś… Za to, że jesteś… złą…
pieprzoną… suką!
Atena się skrzywiła, na ułamek sekundy wytrzeszczyła oczy.
Zauważyłam tylko malutką iskierkę bólu i poczułam, że szarpnęła ręką.
Zacisnęłam zęby. Mocniej naparła dłonią na moją pierś, ale mimo to jakimś
cudem odsuwałam od siebie jej rękę.
Spojrzałam w dół, na swoją dłoń zaciśniętą wokół nadgarstka bogini.
Biała skóra Ateny robiła się twarda i szara.
Co się dzieje, do diabła?
Zaskoczone, jednocześnie odskoczyłyśmy od siebie.
Ale ja lepiej wykorzystałam sytuację. Umiałam odsuwać pewne sprawy
na bok i zostawiać je na później. Teraz liczyła się tylko walka. Zacisnęłam
dłoń i wzięłam zamach, z którego Bruce byłby dumny. Moja pięść uderzyła
Atenę w szczękę, aż jej głowa odskoczyła na bok.
Serce waliło mi w piersi. Ból sprawiał, że świat kołysał mi się przed
oczami. Nie czułam kolan i nie byłam do końca pewna, jakim cudem nadal
trzymam się na nogach, ale uniosłam pięści, szykując się na powtórkę.
Atena powoli dotknęła szczęki. W jej szmaragdowych oczach pojawiło
się zdumienie i przysięgam, że poza tym dostrzegłam w nich jeszcze
odrobinę bezbronności i zakłopotania. Domyśliłam się, że jestem pierwszą
osobą, która odważyła się dać w zęby bogini wojny.
I nagle zniknęła.
Tak po prostu. W jednej sekundzie tu była, a w następnej już nie.
Nogi odmówiły mi posłuszeństwa i klapnęłam tyłkiem na parkiet. Suknia
rozkloszowała się wokół mnie i poczułam się bardzo mała – jak dziecko,
którym czasami mnie nazywano. Dziecko udające dużą dziewczynkę w
balowej sukni z falbankami. Dziecko niemające pojęcia o świecie, w którym
się znalazło. Dziecko w porównaniu ze starożytnymi istotami, które tu
poznawałam.
Michel puścił Sebastiana, a ten podbiegł do mnie i upadł na kolana.
– Ari! Wszystko w porządku?
Czułam odrętwienie. Mogłam jedynie pokiwać głową.
Josephine ruszyła naprzód, stukając obcasami o podłogę, i szarpnięciem
postawiła mnie na nogi.
– Wstawaj. Mamy coś do zrobienia.
– Josephine – zagrzmiał głos Michela. – Nie powinnaś tak traktować
osoby, która właśnie uchroniła ten dom przed unicestwieniem.
Otworzyła usta, żeby coś odpowiedzieć, ale pozostali członkowie rady też
do nas podeszli, wyraźnie niezadowoleni ze sposobu, w jaki mnie traktowała.
Wypuściła moją rękę.
– Dobrze. – Odwróciła się do członków rady. – Atena wycofała się, żeby
lizać rany, ale to dopiero początek. Rozpęta wojnę z powodu tego dziecka.
Uniosła suknię i szeleszcząc nią, wyszła z sali balowej. Po drodze
krzyknęła na służące, żeby otworzyły drzwi, i dała oszołomionym muzykom
znak, by znowu zaczęli grać.
– Josephine ma rację. – Michel podał Sebastianowi rękę, pomagając mu
wstać z podłogi.
Przygładziłam suknię, a Sebastian stanął naprzeciw ojca, którego nie
widział od lat. Przeniósł wzrok z jego twarzy na ich złączone dłonie. Jego
szare oczy wypełniły się wzruszeniem i nagle on także upodobnił się do
dziecka. Michel zamknął go w niedźwiedzim uścisku.
Zostawiłam ich samych, patrząc na gości, którzy wracali na parkiet.
Orkiestra zaczęła grać, zjawili się kelnerzy niosący tace z przekąskami i
kieliszkami szampana.
Przede wszystkim zauważyłam jednak Violet, która szeleszcząc fioletową
suknią, sunęła przez parkiet sprężystym krokiem, z opuszczoną maską.
Podeszła do mnie, włożyła maskę na twarz i zapytała:
– Co straciłam?
W końcu dotarła do mnie absurdalność tego, co się przed chwilą stało.
Roześmiałam się. A kiedy już zaczęłam się śmiać, nie mogłam przestać.
Violet jak zwykle wpatrywała się we mnie swoimi spokojnymi oczami.
– Jestem zmęczona – oznajmiła wreszcie. – Wracajmy do domu.
Zamrugałam i zamilkłam.
Dom.
W wyczerpanym umyśle poczułam szczypanie łez. Otworzyłam dłoń.
Violet wsunęła w nią swoją małą rączkę.
– Tak. Wracajmy do domu.
Pieprzyć radę. Opuszczałyśmy ten bal.
Wymaszerowałyśmy z sali, ignorując wołania Josephine.
Atena nie będzie lizała ran w nieskończoność. Wiedziałam o tym. Ale
teraz musiałam wrócić do starego domu w Dzielnicy Ogrodowej i chociaż
przez chwilę spróbować żyć normalnie, nawet jeśli miało to potrwać tylko
jedną noc.
– Hej! Zaczekajcie! – Tuż za bramą dogonił nas Sebastian.
Zatrzymałam się na środku ulicy. Parada już się skończyła, ale wokół
nadal snuły się grupki ludzi, niegotowe jeszcze do pożegnania się z imprezą.
Po raz pierwszy od chwili, w której go poznałam, Sebastian wyglądał na
szczęśliwego, jakby ciemna chmura, która nieustannie nad nim wisiała, nagle
zniknęła.
– Nie idziesz do taty?
– Nie chcę, żebyś wracała do Dzielnicy Ogrodowej sama. – Lekko się
zarumienił i włożył ręce do kieszeni spodni. – Gdyby nie to, że ściga cię
bogini pragnąca zniszczyć Novem, pewnie rzeczywiście poszedłbym do taty
nadrobić zaległości.
– Ari nie jest sama, Bastianie – obruszyła się Violet.
Sebastian się uśmiechnął.
– Wiem, Violet. Ale im więcej ma obrońców, tym lepiej. – Spojrzał mi w
oczy. – Tata zaprasza cię do swojego domu. U niego jest bezpieczniej.
Wiedziałam, gdzie chcę być.
– Zastanowię się nad tym. Ale teraz chcę się pozbyć tej sukni i coś zjeść.
Umieram z głodu. Poza tym Atena zacznie mnie szukać właśnie w domach
Novem, a nie w jakiejś zapuszczonej ruderze w Dzielnicy Ogrodowej.
Sebastian pokiwał głową. Wykonał szarmancki gest dłonią.
– Zatem w drogę, miłe panie.
Przez moją pierś przetoczyło się zabawne uczucie. Wybrał mnie. Zależało
mu. Tak, świat, który dotąd znałam, obracał się w gruzy i na szali leżało moje
życie, lecz szczęście, które czułam w tamtej chwili, przekreślało wszystkie
problemy. Szliśmy chodnikiem w stronę tramwaju, który miał nas zawieźć do
domu.
Rozdział szesnasty
ZNALEŹLIŚMY DUBA, HENRIEGO I CRANK W SALONIE.
Siedzieli na podłodze wokół stolika do kawy i grali w pokera o garnek
monet, złotych zębów, kamei i starej biżuterii. Na stole stało naczynie z zupą
z ketmii i brudne miseczki. Pachniało cudownie.
– Gdzie się podziewaliście, do cholery? – zapytał Sebastian zmęczonym
głosem, opadając na kanapę, żeby rozprostować nogi.
– Poszłaś na bal! – Crank rzuciła karty na stół, pożerając wzrokiem moją
wspaniałą czarno-białą suknię.
Zaparkowałam tyłek na oparciu kanapy i skrzywiłam się, kiedy pasek
oplatający udo boleśnie otarł się o skórę. Dub rzucił Crank zdziwione
spojrzenie i dziewczyna od razu zmieniła ton.
– Pewnie cię gryzie.
– O tak.
Marzyłam o tym, żeby od razu zrzucić z siebie suknię, ale byłam zbyt
zmęczona, by dowlec się na piętro. Mogłam jednak uwolnić się od noża.
Wstałam, odwróciłam się w drugą stronę, wysunęłam nogę, uniosłam suknię i
odczepiłam nóż. Położyłam go na stoliku obok kanapy razem z
wnerwiającym paskiem.
Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że wszyscy się we mnie wpatrują.
– Co?
Blade oczy Duba przesunęły się z noża na mnie.
– Ona naprawdę mi się podoba.
Crank szeroko się uśmiechnęła.
– Głosuję za tym, żebyśmy ją zatrzymali.
Henri rzucił kartę na stół.
– Tak – westchnął. – Faktycznie do was pasuje, dziwadła.
– Ha, ha – powiedziała z przekąsem Crank, dając mu kartę. – Więc na
którym balu byłaś?
– U Arnaudów – odpowiedziała Violet śpiewnym głosem, wymykając się
z pokoju. Odgłos jej kroków poniósł się echem po schodach.
Sebastian wolno wypuścił powietrze i przeczesał włosy palcami.
– Co się z wami działo? Myślałem, że pójdziecie prosto do domu.
– Postanowiliśmy zrobić po drodze małe plądrowanko – Dub skinął w
stronę skarbu na stoliku. – Ten, kto wygra garnek, pójdzie to sprzedać
Spitsowi.
Zdjęłam buty.
– Kto to jest Spits?
– Dzielnicowy handlarz antyków – odpowiedział Sebastian.
Violet wróciła z Pascalem i przeszła przez salon, żeby wypuścić aligatora
tylnymi drzwiami.
– Chcecie się przyłączyć? – zapytał Dub mnie i Sebastiana.
– Nie – powiedziałam. – Ale zjadłabym trochę tej zupy.
– Częstuj się. – Henri wykonał gest w stronę naczynia. – Przyniosła ją
pani Morgan i te petits bébés o mało nie posikały się z radości.
Crank wymierzyła mu kopniaka.
– Aua, to bolało.
– Przestań nas nazywać dziećmi. Poza tym ty też cieszyłeś się jak głupek.
Jak zwykle.
– Nie – poprawił ją Dub. – Henri cieszył się na widok pani Morgan.
Zakooochał się w niej.
Henri zrobił się czerwony jak burak, sięgnął po ząb trzonowy ze złotą
plombą i rzucił nim w Duba, trafiając w czoło.
– Wcale się nie zakochałem, kretynie.
Dub i Crank wybuchnęli śmiechem.
Sebastian nalał zupy do dwóch miseczek. Ześlizgnęłam się na poduszkę i
lekko uniosłam suknię, żeby usiąść po turecku.
– Pani Morgan – wyjaśnił Sebastian, podając mi miseczkę – jest kimś w
rodzaju objazdowej nauczycielki. Przychodzi do Dzielnicy Ogrodowej raz w
tygodniu i przynosi jedzenie.
– Wiem, Violet mi o niej wspomniała.
Byłam tak głodna, że jadłam o wiele za szybko. Ale co tam, zupa była
pyszna. I sycąca. Gra w pokera trwała dalej. Już wkrótce Crank wygrała
garnek skarbów i triumfowała z takim zaangażowaniem, że wzbudziłaby
uznanie nawet u zawodowego siłacza na gali wrestlingu.
Po tym, czego się dowiedziałam od Sebastiana – że Crank tak naprawdę
nie jest jego siostrą – przyglądałam jej się uważniej i czułam żal z powodu
tego, przez co przeszła. Biedne dziecko.
Myślałam, że sporo wiem o Nowym 2, ale po przyjeździe tutaj i
spędzeniu w mieście dwóch nocy zdałam sobie sprawę, że nie miałam
pojęcia, jakie naprawdę jest to miejsce. Pomijając zjawiska nadprzyrodzone,
nigdy bym nie pomyślała, że istnieją dzieci żyjące na własny rachunek,
mieszkające w opuszczonych domach i zadowalające się tym, co uda im się
zdobyć.
Zresztą te dzieci okazały się cudowne. Byłam dumna, że z nimi jestem.
Jedno po drugim szły na górę spać. W końcu w salonie zostałam tylko ja,
Sebastian i Henri.
Henri oparł się plecami o krzesło stojące obok kanapy.
– Powiecie mi w końcu, co tak naprawdę się dziś stało?
Mrugnęła lampka na stoliku, sprawiając, że długie cienie na ścianie
zakołysały się w przód i w tył. Oczy Henriego zalśniły w tym świetle
nienaturalnym blaskiem, który przywiódł mi na myśl uważne spojrzenie
dzikiego drapieżcy.
Skinęłam głową i Sebastian opowiedział Henriemu o wszystkim, co
zaszło na balu, pomijając mój taniec z Gabrielem i naszą rozmowę w domku
gościnnym.
– Więc to Atena wywołała huragany – powiedział Henri, kręcąc głową.
– Kto wie? Może tylko je wzmocniła albo spowodowała ostatni. Mimo to
– Sebastian przeniósł wzrok na mnie – nadal nie wiemy, co miała z tym
wspólnego twoja mama.
– Myślę, że Atena chciała ją dopaść tak jak teraz mnie.
– Tak, w dodatku żywą. W przeciwnym razie po prostu zabiłaby cię na
balu.
– I nie masz pojęcia, dlaczego ta popaprana bogini wojny i Novem tak się
o ciebie kłócą? – zapytał Henri.
Wzruszyłam ramionami.
– Więc co teraz? Ona po ciebie wróci. Przyjdzie tutaj. W końcu się
dowie, że nie jesteś z Novem, i zjawi się u nas.
Stwarzałam zagrożenie dla Duba, Crank i Violet. Henri nie musiał mówić
tego głośno. Wiedziałam, że moja obecność w tym domu oznacza dla nich
niebezpieczeństwo.
Ścisnęło mnie w gardle.
– Wyjadę.
Sebastian zmarszczył brwi.
– Poza Obręczą Atena posiada pełną moc. Dowie się, że wyjechałaś, w tej
samej minucie, w której to zrobisz. Nie będziesz miała żadnych szans. Miasta
strzeże przynajmniej Novem. To za mało, żeby ją unieszkodliwić, ale moc
rodzin ją osłabia.
– Dzięki za wotum zaufania.
– Ona się ciebie boi – zignorował mój sarkazm. – Czuję to. To przez tę
klątwę… Cokolwiek zrobiła twojej rodzinie, to coś może zaszkodzić także
jej.
Pomyślałam o nadgarstku Ateny, o tym, jak jej skóra stwardniała pod
moim uściskiem.
Henri wstał, przeciągnął się i ziewnął.
– Tak, ale na niewiele nam się to przyda, skoro nawet nie wiemy, na
czym polega ta klątwa.
Długo przyglądałam się Henriemu. Zegar szafkowy głośno tykał w ciszy.
– Jest jeden sposób, żeby się dowiedzieć – powiedziałam, przenosząc
wzrok z Henriego na Sebastiana.
– Alice Cromley – odezwał się Sebastian.
Henri zamarł i wytrzeszczył oczy.
– O, do diabła, nie! Nie zamierzam znowu mieć do czynienia z tym
wybrykiem natury, Bastianie. Jeden raz mi wystarczy.
– Wiesz, gdzie jest jej grób? – Wyprostowałam się i wbiłam wzrok w
Sebastiana. – To o to chodziło Jeanowi Solomonowi? Też wcześniej
korzystałeś z jej kości?
– Wiele lat temu – odpowiedział w końcu ściszonym głosem. –
Znaleźliśmy ją na cmentarzu Lafayette.
– Tak, żeby Bastian mógł poznać prawdę o…
– Mniejsza z tym – przerwał mu Sebastian. Z każdym wypowiadanym
słowem nabierał większej pewności siebie. – Wiemy, gdzie jest jej grób.
Umiem przeprowadzić rytuał. Ari ujrzy prawdę, a potem może będziemy
mieli szansę powalczyć.
Z boginią wojny? O mało nie parsknęłam śmiechem.
– Wyruszymy przed świtem – ciągnął Sebastian, patrząc wyzywająco na
Henriego.
Przez chwilę myślałam, że wysoki rudzielec będzie się kłócił, ale
ostatecznie pokiwał głową i wyszedł z salonu, mamrocząc, że musi się
wyspać, bo od świtu dzieli nas już tylko kilka godzin.
– Dlaczego akurat przed świtem? – zapytałam, kiedy zniknął.
– Rytuały zawsze udają się lepiej, kiedy dzień przechodzi w noc albo noc
w dzień.
– Aha.
Znowu mrugnęło światło. Wolno przesunęłam wzrokiem po zakamarkach
ogromnego salonu. Czułam się tak, jakbyśmy byli na malutkiej wysepce na
ciemnym morzu, zupełnie odciętej od reszty świata.
– Powinnaś się trochę przespać – Sebastian przerwał milczenie.
Wróciłam myślami do Gabonna’s, gdzie spałam wtulona w jego ciało i
obudziłam się w ciepłym, bezpiecznym miejscu. Poczułam wspinającą się po
szyi falę gorąca.
– Wątpię, żeby udało mi się teraz zasnąć.
– Ja też.
Takie milczenie powinno być niezręczne, ale nie było. Wzięłam głęboki
oddech i mocniej wtuliłam się w poduszki na kanapie, a potem oparłam
głowę na ramieniu wyciągniętym wzdłuż oparcia. Nie potrzebowaliśmy słów.
Żadne z nas nie chciało iść na górę, rozdzielić się i próbować zasnąć.
Mogliśmy sobie pozwolić jedynie na drzemkę, chociaż wcale nie byłam
pewna, czy w ogóle uda mi się zapaść w sen.
Sebastian poruszył się, ułożył wygodniej i uniósł nogi, żeby oprzeć je na
stoliku do kawy. Odchylił się do tyłu z rękami skrzyżowanymi na piersi i
zamknął oczy. Patrzyłam na niego przez chwilę, próbowałam się odprężyć i
powstrzymać myśli kłębiące się w mojej głowie, skaczące od zdarzenia do
zdarzenia, bez końca wałkujące kilka ostatnich dni – wszystko, co powinnam
była zrobić, i wszystko, co chciałabym, żeby się stało.
Łowca τέρας, którego zostawiłam w więzieniu, powracał do mnie w
myślach z taką wyrazistością, że czułam smród lochów i dotyk błota. I
słyszałam jego głos. Rozgoryczony. Wspominałam ulotną chwilę dobroci,
kiedy wskazał mi najkrótszą drogę do wolności. Tylko dlaczego to zrobił?
Dlaczego się mną przejmował? I przede wszystkim dlaczego trafił do tego
więzienia – pomijając oczywiście to, że wkurzył Atenę?
To, że go tam zostawiliśmy, trawiło moje wnętrzności kwaśnym
wyrzutem sumienia. Bez względu na to, co myślał Michel i pozostali,
popełniliśmy błąd.
Kości Alice Cromley były kluczem do wszystkiego. Może jeśli
zrozumiem, jaką mam władzę nad boginią, oraz poznam powód, dla którego
Atena tak bardzo mnie potrzebuje, zagwarantuję sobie bezpieczeństwo, a ona
na dobre odczepi się od Nowego 2. Może kiedy już będzie po wszystkim, uda
mi się wrócić do rezydencji na bagnach i uwolnić łowcę.
Oddech Sebastiana stawał się coraz głębszy.
Zabawne, jak szybko udało mu się zasnąć mimo tak trudnych
okoliczności. Bruce był taki sam. Potrafił zasnąć wszędzie, w każdej pozycji i
zazwyczaj w pięć minut.
Czarne włosy Sebastiana lśniły w świetle. Jeden kosmyk opadł mu na
czoło, nadając obliczu chłopięcy bezbronny wygląd. Kiedy patrzyłam na jego
profil, w moim żołądku eksplodowało confetti. Miał odprężoną twarz, z
której zniknęło prawie bezustanne zmarszczenie brwi. Kącik jego ust lekko
drgał. Boże, uwielbiałam ten ciemnoczerwony kolor jego warg. Był taki
wyjątkowy, taki zniewalający.
Śmiech odbił się echem w mojej głowie. Oj, Ari, wpadłaś po uszy.
Tutaj chodziło jednak o coś znacznie głębszego. Łączyła nas więź
powstała z podobieństw. Nawet w szalonym Nowym 2 Sebastian był inny niż
wszyscy, zrodzony z dwóch bardzo odmiennych rodów.
Patrzyłam, jak jego pierś unosi się i opada. Nawet jego oddech jest
pociągający. Cicho prychnęłam. Nie była to myśl w stylu dawnej Ari Selkirk.
Dawna Ari wolałaby umrzeć, niż wypowiedzieć ją na głos.
Z uśmiechem zamknęłam oczy. Tak, Nowy 2 oddziaływał na mnie na
przeróżne dziwne sposoby.
Obudziłam się w ciemności z głową wtuloną w pierś Sebastiana,
otoczona jego ramieniem. Zerknęłam przez okno i zauważyłam, że jeszcze
nie zaczęło świtać. Znowu zamknęłam oczy, ignorując tę część umysłu, która
wołała: „Wstawaj!”. Było mi zbyt dobrze w cieple ciała Sebastiana i w
zapachu jego skóry przypominającym zapach wody z krystalicznie czystego
jeziora w górach Tennessee.
Jego ręka drgnęła na moim ramieniu. Po skórze przebiegł mi dreszczyk.
Budził się. Cholera. Cicho odchrząknął. Podniosłam głowę i usiadłam, a on
przesunął się do bardziej pionowej pozycji. Ziewnęłam i przeciągnęłam się,
unikając spojrzenia jego szarych oczu. Byłam trochę zawstydzona, że
przytuliłam się do niego we śnie.
Skrzypienie podłogi na górze oznaczało, że Henri już wstał.
Sebastian długo wpatrywał się w zegarek. Jego oczy jeszcze się nie
obudziły. Włosy miał potargane i urocze. Uśmiechnęłam się.
– Cholera. Musimy ruszać – mruknął.
Odsunął moją spódnicę ze swoich nóg, zdjął je ze stolika, a potem się
pochylił, opierając łokcie na kolanach. Czarne włosy spadły mu na oczy.
Na schodach rozległ się tupot stóp, które z pewnością nie należały do
jednej osoby. Do salonu wszedł Henri, a za nim Dub, Crank i Violet.
– Już im mówiłem, że nie mogą z nami iść.
Dub prychnął.
– Nie wiem, co paliłeś, Henri, ani na jakim świecie żyjesz, ale nikt nie
będzie nam mówił, co robić, a czego nie.
Violet i Crank potwierdziły kiwnięciem głową. Violet stała z Pascalem
pod pachą. Znowu miała na sobie zwyczajną czarną sukienkę i maskę Mardi
Gras odsuniętą na czubek głowy.
Wstałam i przygładziłam suknię.
– Muszę się przebrać.
Zostawiłam ich, żeby rozstrzygnęli sprawę między sobą, i poszłam na
górę przebrać się w ubranie, które podarował mi Michel podczas mojego
pobytu w Dzielnicy Francuskiej. Wcześniej oczywiście zabrałam nóż z
salonu i schowałam go do plecaka.
Kiedy zbiegłam po schodach, Sebastian właśnie zapinał swoją torbę.
Pozostali czekali obok frontowych drzwi z ponurymi, zdeterminowanymi
minami.
– Domyślam się, że idziemy wszyscy? – powiedziałam.
– To wolny kraj. – Sebastian zarzucił torbę na ramię. – Jeśli komuś stanie
się krzywda, niedaleko jest Szpital Miłosierdzia…
Wyszliśmy z domu i reszta ruszyła wzdłuż Coliseum Street, tylko ja na
chwilę przystanęłam. Dom przy First Street 1331 w mglistej ciemności przed
świtem wyglądał niesamowicie. Czarny ogromny cień. Upiorny milczący
olbrzym, który strzeże spustoszonych ulic. Pokłoniłam mu się z szacunkiem.
To był mój dom. Kochałam go.
Zawsze będę wdzięczna za to, co zrobili dla mnie Bruce i Casey, ale
Memphis nie było moim miejscem na ziemi. Bardziej niż czegokolwiek
innego pragnęłam zostać tutaj, ułożyć sobie życie w Dzielnicy Ogrodowej.
Na własnych warunkach. Nie na warunkach Novem.
Nie wiedziałam jeszcze, czy dostanę taką szansę. Pozostał przecież
pewien drobny problem: musiałam się pozbyć Novem i greckiej bogini
wojny. Bułka z masłem.
– Ari! – zawołał Dub.
Po raz ostatni spojrzałam na dom, a potem pobiegłam ulicą. Dogoniłam
ich i zrównałam się z Sebastianem.
– Co miałeś na myśli, mówiąc, „jeśli komuś stanie się krzywda”?
– Część cmentarza została zalana podczas burz. Kawałek zatonął. I
jeszcze go nie osuszono.
Henri wybuchnął śmiechem.
– Powinni go nazwać bagnistym cmentarzem Lafayette. Miastem
umarłych. Krainą pełzających paskudztw.
Silny dreszcz pobiegł w górę mojego kręgosłupa i dotarł aż do karku.
Cudownie.
– Jak już wspomniałem, jeśli ktoś zostanie ukąszony, szpital jest
niedaleko.
Ciekawe, w której części cmentarza spoczywały szczątki Alice Cromley.
Nie zadałam tego pytania, w zasadzie nie chciałam znać odpowiedzi.
Dostać się na cmentarz i wydostać się z niego. Na tym powinnam była się
skupić. Być może grupa osób zdoła przestraszyć te „pełzające paskudztwa”,
zanim zdążą podpełznąć zbyt blisko.
Coś musnęło moją rękę i spojrzałam w dół. Violet niosła Pascala, a głowa
aligatora lekko podskakiwała w takt jej małych kroczków.
– Mam nadzieję, że grób jest w tej bagnistej części – mruknęła
dziewczynka z tęskną miną.
Dobra, Ari. Trzymaj się Violet. Jeśli napotkamy jakieś węże, Violet i
Pascal będą mogli się nimi zająć. W zasadzie był to całkiem niezły pomysł.
Postanowiłam nie odstępować Violet na krok.
Cmentarz Lafayette znajdował się cztery przecznice od First Street.
Zbliżający się świt przemienił atramentowe niebo w przygaszony fiolet,
wystarczająco jasny, żeby coś widzieć, ale nadal dość ciemny, by spowijać
ciemniejsze miejsca mrokiem i lekko oświetlać długie srebrzyste pnącza
oplątwy zwisające z dębów i cyprysów na cmentarzu i wokół niego. Za
wysokim ogrodzeniem z kutego żelaza zauważyłam groby wystające z
miękkiej ziemi jak szare duchy. Brama głośno jęknęła, kiedy Henri ją
popchnął. Ten dźwięk sprawił, że mój puls przyspieszył.
Ciężki zapach mokrych kamieni i błota wisiał w wilgotnym powietrzu,
przypominając mi o rezydencji nad Missisipi. Ziemię wokół głównej bramy
pokrywała warstwa liści i odpadków. Żelazny łuk oplatały gęste krzaczaste
pnącza. Zanurkowałam pod nie i weszłam na alejkę, która kiedyś była
brukowana, a teraz popękała, porastając mchem i chwastami.
Jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się na cmentarzu, było szuranie
naszych stóp, które zakłócało spokój poświęconej ziemi. Po obu stronach
alejki biegły długie rzędy grobów wyrzeźbionych na podobieństwo
miniaturowych kościołów z marmuru i granitu.
Upływ czasu i huragany pozostawiły tu ślad w postaci wyblakłych
kolorów, pęknięć i porozrzucanych wszędzie kawałków marmuru. Niektóre
nagrobki zostały porwane przez fale i utworzyły wysoką stertę gruzu pod
ogrodzeniem. Pośród kamieni, pnączy i liści walały się ludzkie kości i
kawałki trumien.
Wpatrywałam się w plecy Sebastiana, zastanawiając się, z jakiego
powodu przyszedł w takie miejsce, by po raz pierwszy odszukać grób Alice
Cromley.
Henri zatrzymał się na końcu długiej alejki. Sebastian minął go i skręcił
w następną. Otaczały nas poprzewracane nagrobki. Było już wystarczająco
jasno, by dostrzec drobne przedmioty leżące na ziemi. Potknęłam się,
zapatrzona na połamaną czaszkę wetkniętą pod płytę z marmuru.
Przy stercie gruzu Dub delikatnie mnie popchnął.
– Zapomnij – powiedział, podążając za moim spojrzeniem, lecz błędnie
odgadując przyczynę zainteresowania. – Ten cmentarz został już dokładnie
wyczyszczony.
– Jak to?
– No wiesz. Chodzi mi o rzeczy, z którymi ich chowają. Pierścionki.
Naszyjniki. Pamiątki… W tamtym grobie znalazłem olbrzymi rubin.
– Ukradłeś coś z trumny?
Wiedziałam, że Dub okrada groby. Powiedział mi o tym Sebastian, ale i
tak nie mogłam uwierzyć.
Wzruszył ramionami i kopnął małą grudkę marmuru.
– Jasne. Przecież oni już tego nie potrzebują. A myślałaś, że skąd
wzięliśmy ten garnek skarbów wczoraj wieczorem? Sprzedamy je Spitsowi,
on sprzeda antykwariatom, a antykwariaty turystom.
Na myśl o niczego niepodejrzewających turystach, którzy paradują w
biżuterii nieboszczyków, poczułam ciarki na plecach. Przypomniała mi się
czaszka w pokoju, w którym spałam.
– Proszę, powiedz, że tamta czaszka na toaletce nie jest prawdziwa.
Crank wybuchnęła śmiechem, oglądając się przez ramię. Jej warkocze
wystawały spod kaszkietu.
– To Eugene Hood z Saint Louis.
Saint Louis był cmentarzem w Dzielnicy Francuskiej. Nic dziwnego, że
czaszka wytrąciła mnie z równowagi. Pochodziła z obrabowanego grobu!
Zanurkowałam pod nisko rosnącą gałąź pochyloną nad grobami. Alejka
kończyła się wysokim żelaznym ogrodzeniem otaczającym cmentarz.
Sebastian skręcił za ostatnim grobem i ruszył wzdłuż ogrodzenia po miękkim
dywanie z liści i trawy. Ziemia robiła się błotnista i chlupiąca, coraz
wyraźniej wyczuwałam woń bagna.
Przed nami długie rzędy grobów wystawały z czarnej wody.
Sebastian znowu skręcił i od razu mi ulżyło. Przynajmniej nie szliśmy
prosto.
Chlupotanie pod naszymi butami stawało się coraz głośniejsze. Poczucie
ulgi szybko mnie opuściło, bo na myśl o utopieniu się w błocie pełnym zwłok
ścisnęło mnie w żołądku i moje nerwy napięły się jak postronki.
– To tutaj – cicho powiedział Sebastian, zatrzymując się przed
grobowcem.
Dwa stopnie prowadziły do prawie dwumetrowych żelaznych drzwi. Po
obu ich stronach stały dwie marmurowe urny pełne mułu, odpadów i kęp
trawy. Grobowiec pokrywała warstwa porostów i glonów. Na drzwiach
widniał napis: RZECZNE ANIOŁY 1867.
Im dłużej stałam w miejscu, tym więcej czarnej wody zalewało mi czubki
butów. Violet wypuściła Pascala i aligator pobiegł na bagna, prawdopodobnie
w poszukiwaniu jakiegoś kąska na śniadanie.
Zerknęłam za siebie na ciemne, spowite cieniem mokradła. Zobaczyłam
słaby błysk oczu, tysięcy oczu. Miałam cholernie wielką nadzieję, że należą
do żab i aligatorów.
Henri pomógł Sebastianowi popchnąć ciężkie żelazne drzwi, tworząc
wystarczająco szeroką szparę, żebyśmy mogli przecisnąć się do środka.
Potem odsunął się i wytarł ręce.
– Tym razem poczekam na zewnątrz. Bawcie się dobrze.
Sebastian zsunął torbę z ramienia, otworzył ją i wyjął grubą jasnożółtą
świecę.
– Dub.
Dub pstryknął palcami nad knotem. Płomień liznął powietrze.
– Gotowa? – zapytał mnie Sebastian.
Jeszcze raz zerknęłam przez ramię i zauważyłam, że zjawiło się więcej
błyszczących oczu – całe rządy maleńkich punkcików kołyszących się na
wodzie. Obserwowały i czekały. Ruszyłam naprzód, tłumiąc dreszcz i
odpychając od siebie dziwaczną myśl, że wszystkie te lśniące ślepia przybyły
ze względu na mnie.
Oddychaj głęboko. Wdech. Wydech.
Weszłam po popękanych marmurowych schodach, a Sebastian zniknął w
grobowcu, oświetlając mi drogę małym pomarańczowym światełkiem.
Obróciłam się bokiem i z łatwością wślizgnęłam się do środka.
Duszne wilgotne powietrze utrudniało oddychanie. Grobowiec miał mniej
więcej trzy metry głębokości i może ze dwa wysokości w najwyższym
miejscu pod sklepionym sufitem, więc w środku mogły się zmieścić cztery, a
może nawet pięć osób.
Po przeciwległych stronach prostokątnego pomieszczenia stały dwie
długie półki zastawione urnami i skrzynkami. Kolejne upchnięto na podłodze
poniżej.
– Grobowce były wykorzystywane wielokrotnie. Dlatego tyle tutaj ciał.
W dawnych czasach wyjmowano kości z trumny, wkładano je do skrzynki, a
potem wnoszono nową trumnę z nowym nieboszczykiem. Kiedy ciało uległo
rozkładowi albo zmarł następny członek rodziny, powtarzano tę procedurę od
początku. To coś jak zabawa w komórki do wynajęcia dla zmarłych.
– Fajnie.
Rozejrzałam się po małej przestrzeni, zauważając, że starsze skrzynki są
popękane i zbutwiałe, a ze środka wyzierają kości. Serce załomotało mi w
piersi, bo cholernie zależało mi na tym, żeby nie wdychać w płuca zapachu
rozkładających się zwłok.
– Która z nich to Alice?
Sebastian przeszedł na tył grobowca. To, co wzięłam za długą
marmurową ławkę, okazało się kamienną trumną ustawioną pod ścianą. Nad
nią, we wgłębieniu wyrzeźbionym w marmurowej ścianie, dostrzegłam
wypaloną do połowy starą świecę.
– Przed chwilą powiedziałeś, że przekładali kości do skrzynek.
– Wszystkie, oprócz tych. Pamiętasz legendę, którą opowiedział
woźnica… o dwóch topielcach w rzece? To tylko bajeczka. – Ustawił
świeczkę na półce w ścianie, a potem ukląkł przy grobie. – Pomóż mi
popchnąć.
Zajął miejsce przy jednym rogu, a ja przykucnęłam przy drugim i
położyłam dłonie na szorstkiej pokrywie z marmuru.
– Dobra, więc jak brzmi prawdziwa historia?
– Alice Cromley zginęła z ręki kochanka. Zbrodnia namiętności. Nikt nie
wie, co dokładnie się stało, ale na pewno nie wylądowała w rzece. Umierając,
poinstruowała go, jak spreparować ciało. To był jakiś rytuał wudu. Zrobił, co
kazała, bo bał się klątwy i dlatego, że jak twierdzą niektórzy, naprawdę ją
kochał. Gotowa?
Pokiwałam głową, wiedząc, że za chwilę będę musiała zaczerpnąć tchu.
Moje serce i płuca już ledwie zipały. Zacisnęłam zęby, spojrzałam na
kamienną płytę i w końcu wzięłam głęboki oddech, dochodząc do wniosku,
że lepiej to zrobić teraz, niż kiedy trumna zostanie otwarta i powietrze
wypełni się… Alice Cromley.
Zanim zdołaliśmy przesunąć jeden róg marmurowej pokrywy, byliśmy
już porządnie spoceni. Następnie poszliśmy na drugi koniec i zrobiliśmy to
samo, otwierając trumnę prawie do połowy.
Sebastian odsunął się i usiadł. Pot zrosił mu czoło tuż przy linii włosów.
– To powinno wystarczyć.
Otarł twarz przedramieniem, a potem wstał i sięgnął po świecę. Z ponurą
miną spuścił wzrok na trumnę.
Uklękłam i moje oczy znalazły się wystarczająco wysoko, żeby spojrzeć
nad krawędzią trumny i zerknąć na miejsce spoczynku niesławnej Alice
Cromley.
Wydałam z siebie zduszony okrzyk. Zatrzepotałam obiema rękami,
szukając jakiegoś oparcia, które uchroni mnie przed runięciem do tyłu.
Chwyciłam krawędź szorstkiej trumny.
W środku leżała bardzo piękna Kreolka w idealnym stanie.
Alice Cromley.
Jej suknia była w strzępach, ale skóra i włosy wyglądały tak, jakby
włożono ją do tej trumny zaledwie parę godzin temu.
– To niemożliwe – szepnęłam.
Słysząc śmiech, odwróciłam się od tej makabrycznej sceny i zobaczyłam
szeroko uśmiechniętego Sebastiana z uniesioną czarną brwią.
– Po tym wszystkim, co widziałaś? Wampiry. Bogini. Harpia.
– Tak. One wszystkie nadal wydają mi się niemożliwe. Podobnie jak to.
Śmiech Sebastiana zupełnie nie pasował do sytuacji.
– Nie w Nowym 2. Tutaj wszystko jest możliwe.
– Nawet pokonanie greckiej bogini?
Sebastian otworzył torbę.
– Powinniśmy się pospieszyć. Musimy zdążyć, zanim wzejdzie słońce.
Wyciągnął sekator.
– Jezu. – W żołądku poczułam napięcie, które w mgnieniu oka przeszło w
mdłości.
– Domyślam się, że to ja będę czynił honory.
Najwidoczniej niczego innego się nie spodziewał, bo od razu odwrócił się
w stronę trumny. Pochylił się i uniósł bosą stopę Alice Cromley.
Zauważyłam, że brakuje jej małego palca.
Cholera. Cholera. Cholera.
Odwróciłam wzrok i skrzywiłam się. Trzask kości w sekatorze odbił się
echem od marmurowych ścian. Miałam wrażenie, że lada chwila obudzą się
umarli. I będą wściekli, bo zbezcześciliśmy zwłoki jednej z nich. Prawie
rzuciłam się do ucieczki.
– Szybko – szepnął Sebastian.
Usiadł, opierając się plecami o sarkofag, a następnie wyjął z torby
moździerz i tłuczek, obrał mały palec ze skóry, osuszył kość i wrzucił ją do
moździerza. Zaczął ją ucierać na proch. Zerknął na mnie. Stałam i nie byłam
w stanie się poruszyć.
– Chcesz się dowiedzieć czy nie?
Przełknęłam ślinę, zduszając paniczny strach. W mojej krwi pędziło tyle
adrenaliny, że nie czułam nóg. Każda komórka ciała krzyczała: uciekaj!
Uciekaj jak najdalej od tej mrocznej, koszmarnej sceny i nie odwracaj się za
siebie, zapomnij o niej na zawsze. Zamiast tego usiadłam jednak sztywno na
podłodze i patrzyłam, jak Sebastian uciera malutką kość na proch.
Gdzieś w głębi serca wiedziałam, że zawartość moździerza ma
wylądować w moim ciele. Ale nie myślałam o tym. Po prostu patrzyłam i
pozwalałam, żeby głowę wypełniła mi pustka.
Rozdział siedemnasty
KILKA DŁUGICH MINUT PÓŹNIEJ Sebastian postukał tłuczkiem o
brzeg moździerza, strzepując do środka drobinki kościanego pyłu.
– Wyciągnij rękę.
Zacisnęłam zęby. Nie poruszyłam się. Nie byłam w stanie. Spojrzałam w
szare oczy Sebastiana. Były ciemne i nieodgadnione. Drgnął mięsień w jego
szczęce. Tylko raz, ale i tak to zauważyłam. Potem Sebastian sięgnął w moją
stronę, chwycił mnie za rękę i wysypał mi na dłoń zawartość moździerza.
– Ja też byłem przerażony – powiedział cicho. – Ale w razie potrzeby
zrobiłbym to jeszcze raz. To tylko kość. Pył. Nie ma smaku. Jakbyś wdychała
sproszkowany kamień.
– Sproszkowany kamień – powtórzyłam.
Sproszkowany kamień. Z tym sobie poradzę. Jestem silna. Poradzę sobie
ze wszystkim. Tak, ze wszystkim.
Skupiłam się na małej kupce pyłu w przymkniętej dłoni. Sproszkowany
kamień. Zbliżyłam ją do nosa, czując, jak serce wali mi o żebra, pochyliłam
się, a potem wciągnęłam.
Pył przemknął przez nos i uderzył w tylną ścianę gardła, ziarnisty i…
podobny do sproszkowanego kamienia, tak jak powiedział Sebastian. Zatkało
mnie. Był zbyt suchy jak na i tak już wyschnięte gardło. Nie mogłam
przełknąć śliny. Pył zbił się w grudki. Żołądek niebezpiecznie się zakołysał,
dając gardłu sygnał do wymiotów. Dokładnie w tej chwili obraz przed
oczami zakołysał się i po moim ciele przeszły ciarki, które ślizgały się pod
skórą jak błyskawica.
Grobowiec przekrzywił się i osunął na bok jak karnawałowa beczka
śmiechu.
Uderzyłam policzkiem o podłogę. Nie, nie o podłogę. O rękę Sebastiana,
która złagodziła upadek, a potem delikatnie wysunęła się spod mojej twarzy.
Mój wzrok skupił się na blasku świecy stojącej na podłodze, a potem na
kolanie Sebastiana w rogu i na pogrążonych w cieniu skrzynkach z kośćmi w
tle.
Zamarłam, byłam całkowicie sparaliżowana, ale mój umysł ciągle się
turlał i powoli zataczał krąg na tej karuzeli. Powieki stawały się coraz cięższe
i opadały coraz bardziej, aż w końcu zamknęły się oślepione białym
blaskiem.
Jaskrawe światło.
Migające kolory. Oślepiające. Połyskliwa biel i intensywne błękity.
Rozedrgane odbicie słońca na powierzchni morza i na gładkim
marmurze.
Urywane głosy.
Migawki przedstawiające grecką świątynię pośród nadmorskich skał.
Piękne miejsce. Przepiękne.
Za doskonałymi kolumnami unoszą się białe włosy falujące jak flaga na
lekkim wietrze.
Czuję ucisk w piersi. W moim ciele rozlewa się strach podsycany
świadomością tego, co się dzieje. Mam wrażenie, że to przydarza się mnie.
Ogarnia mnie przerażenie, kiedy kobieta o białych włosach wyrywa się z
uścisku czyjejś wielkiej dłoni trzymającej ją za ramię. Traci równowagę i
potyka się, uciekając do świątyni. Jest zbyt przerażona, by poczuć ból po
upadku na twarde, bezlitosne płytki mozaiki. Odwraca się i rozpaczliwie
pełznie po podłodze, próbując uciec od ogromnej postaci.
Kobieta wie.
On chce ją posiąść i nic mu w tym przeszkodzi.
Jego ręka sięga w stronę rąbka jej szaty i powoli unosi go na wysokość
ud. Kobieta nie może nic zrobić, kiedy górujący nad nią mężczyzna wymawia
kojące obce słowa przesycone siłą i władzą, która nakazuje jej spuścić wzrok
i nie patrzeć mu w twarz. Sprzeciw oznaczałby śmierć.
Zaciskam dłonie w pięści, a całe moje ciało robi się sztywne i odrętwiałe.
Powolny strumień wściekłości wzbiera w najgłębszym zakątku mojej
duszy, zrodzony z gniewu, niesprawiedliwości i strachu. Wylewa się z gardła,
pobrzmiewając rozpaczą i protestem.
W jakimś małym ciemnym miejscu w mózgu, gdzie zachowałam zdolność
trzeźwego myślenia, wiem, co spotyka tę kobietę. Nie chcę jednak
doświadczać tych emocji, więc stawiam im opór, stawiam opór mocy
jasnowidzących kości Alice Cromley i zaciekle walczę, zamykając umysł
przed tymi doznaniami, mimo że oczami umysłu widzę przebłyski gwałtu.
I nagle jest już po wszystkim.
Kobieta na podłodze kuli się i płacze. Jej srebrzyste włosy leżą
promieniście rozrzucone na kolorowej mozaice, a ciało, w białej szacie
poplamionej krwią na wysokości pośladków, drży.
Gdy mój umysł chłonie cierpienie tej kobiety, czuję wzbierającą złość.
Rośnie ucisk w gardle, oczy i policzki są mokre.
Obraz ponownie roztapia się w jaskrawym błysku.
Rozlega się głos. Głos tak znajomy, że po plecach przebiega mi dreszcz.
Atena.
Rozpoznaję jej głos, ale nie rozumiem słów. Brzmią obco, podobnie jak
słowa tamtego mężczyzny. Dźwięczy w nich ta sama sztuczna życzliwość.
Obrazy szybko przemykają. Słowa stają się brutalne, potępiają, nie
dopuszczają sprzeciwu. Kiedy doświadczam szoku jasnowłosej kobiety,
niedowierzanie zalewa mnie wolno jak miód i wyraźnie czuję, że stanie się
coś złego. Bogini obwinia kobietę za gwałt w świątyni, za zbezczeszczenie
świętego miejsca Ateny.
Jasnowłosa z wysiłkiem podnosi się z podłogi. Jest obolała,
zdezorientowana i zrozpaczona tym, że odwraca się od niej bogini, którą
czciła i kochała od dziecka.
Widzę oczami tej kobiety. Widzę stopy Ateny i rąbek jej szaty. Ale nie
twarz. Nie wolno mi patrzeć bogom w twarz. I właśnie wtedy spada na mnie
klątwa. Nadal nie rozumiem słów padających z ust Ateny, ale nie mam
żadnych wątpliwości, co się dzieje. Powietrze zmienia się i uderza z
pierwotną siłą, wiruje wokół kobiety, szarpie jej szatę i unosi włosy. Te oczy,
piękno i włosy doprowadzają ją do zguby, bo mściwa i niesprawiedliwa
bogini w szale małostkowej zazdrości wyładowuje gniew na niewinnej
spokojnej kobiecie.
Najpierw zgwałcona, a teraz obarczona winą.
Kobieta krzyczy, kiedy wirujące powietrze wnika do jej ciała ożywione
zaklęciem Ateny. Przenika jej skórę, organy i kości. Zmienia kształty, niosąc z
sobą brzydotę i truciznę. Palący ból wyrywa się z ust kobiety gardłowym
pierwotnym krzykiem, który zapiera mi dech. Czuję ten ból. Ale wiem, że jest
on niczym w porównaniu z tym, którego doświadcza ona. Kobieta zgina się
wpół, a jej żołądek pozbywa się zawartości na mozaikową podłogę. Ból
odbiera kobiecie wzrok. Już nie widzi, jedynie czuje. Jej głowa płonie,
otwierając się pośród drgawek i łez. Kobieta wyciąga rękę, żeby złapać się za
rozpalone czoło, ale coś kąsa jej dłonie. Kąsa boleśnie. A potem jeszcze raz i
znowu, aż w końcu pochłania ją litościwa czerń.
Oddychaj, powtarzam sobie. Serce wali mi jak oszalały bęben rytualny, a
jego dźwięk niesie się we mnie echem. Uwięziony w ciele.
Następny błysk przenosi mnie z białej świątyni do ciemnej groty. Grotę
spowija cień. Na ścianach migoczą płomienie świec, a od pustych ścian
odbijają się krzyki i dyszenie tej samej kobiety.
Tyle cierpienia.
Po chwili słyszę płacz nowo narodzonego dziecka, które matka niesie
przez ciemność – kolejna matka udręczona bólem porodu. Serce pompuje
krew. Nogi są słabe, ale wola silna. Kobieta chce ocalić to dziecko. Ukryć je.
Ukryć. Płacze gorącymi łzami i z każdym krokiem, który przybliża ją do
porzucenia dziecka, coraz bardziej pęka jej serce.
To jednak jedyne rozwiązanie.
Ukrywała się, ale wkrótce ją znajdą. A kiedy to nastąpi, nie będą mieli
litości dla tego dziecka. Dla dziecka zrodzonego z kobiety i boga.
Jęczę, a mój głos wznosi się ponad tymi obrazami i dociera do uszu.
Kobieta kładzie dziecko pod drzwiami wiejskiej chatki z kamienia.
Potem ucieka. Jej serce gwałtownie bije. Słabe ciało krwawi. Ciepły płyn
cieknie po udach równie szybko jak łzy po twarzy. Kobieta jest zdruzgotana.
Porzucenie dziecka sprawia jej więcej bólu niż wszystkie czyny Ateny i
okrutnego boga.
Wraca do jaskini, do małego zakątka, w którym jej córka po raz pierwszy
złapała powietrze, i ryje rękami w ziemi, żeby zatrzeć ślady porodu, zniszczyć
dowód przyjścia dziecka na świat. A potem kładzie się jak zwierz, by czekać
na myśliwego.
Tym razem nie będzie się ukrywała, nie będzie uciekała ani walczyła. Tym
razem pozwoli obciąć sobie głowę. Jest zmęczona, zbyt zniszczona, żeby
nadal tak żyć.
Nie pamięta już, ile nocy i dni przeleżała na zimnej kamiennej podłodze
jaskini. Gdy pojawia się łowca, od razu go wyczuwa. Podnosi głowę i drży.
Budzi się w niej potwór. Jej dłonie macają w poszukiwaniu małej świeczki i
krzemienia. Zapala knot.
Cienie liżą ściany i wyginają się na nich, ukazują skradającego się
mężczyznę w rynsztunku bojowym. Jego dłoń zaciska się na rękojeści
krótkiego miecza. W drugiej ręce trzyma okrągłą tarczę. Intruz zbliża się do
światła świecy.
Cienie na ścianie się spotykają.
Kobieta pochyla się i słyszy syczenie w swojej głowie – dźwięk, którego
nienawidzi bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Dźwięk, który
wkrótce zostanie uciszony.
Mężczyzna bierze zamach.
Ostremu ukłuciu na karku kobiety towarzyszy jej zduszony okrzyk, który
po chwili wypełnia ciało poczuciem ulgi. W końcu jest wolna. Wolna od
klątwy, wolna od bycia potworem. Wychodzi na spotkanie śmierci,
pocieszając się wspomnieniami o dziecku spoczywającym w jej ramionach.
– Ari!
Ktoś turla moją głowę w prawo i w lewo po twardej podłodze. Czyjeś
ręce mocno trzymają mnie za ramiona.
– Ari! Niech to szlag, oddychaj!
To głos Sebastiana. Jego ręce. Mam oddychać? Dlaczego? Przecież nic
mi się nie stało. Jest w porządku. Miło i sennie. Wycofałam się w
obezwładniającą ciepłą czerń, która wydawała mi się bardzo kojąca.
Dopóki czyjaś pięść nie rąbnęła mnie w klatkę piersiową.
Do diabła!
Gwałtownie podniosłam powieki. Usiadłam z rozdziawionymi ustami i
wytrzeszczonymi oczami, które jednak niczego nie widziały. Czułam palący
ból w płucach. Okropne kłucie w piersi. Poruszałam ustami jak ryba wyjęta z
wody. Dusiłam się. Po chwili mój wzrok nabrał ostrości, a wraz z nią w
końcu do mnie dotarło, że muszę wciągnąć powietrze, muszę oddychać.
Jezu Chryste, przecież muszę oddychać!
Moim ciałem gwałtownie szarpnęło, kiedy mózg w końcu odebrał
właściwy sygnał, i udało mi się złapać wielki, rozpaczliwy haust powietrza.
Serce tak mocno tłoczyło krew, że jeden oddech okazał się niewystarczający,
zdecydowanie niewystarczający.
Sebastian trochę się odsunął i otarł czoło ręką. Kiedy chwycił mnie za
dłoń, w jego oczach odmalowała się ulga.
– Przestałaś oddychać – powiedział po dłuższej chwili. – Leżałaś zupełnie
nieruchomo i cicho. Przez cały czas. Nawet nie mrugnęłaś.
Wstrząsały mną dreszcze. Zdusiłam łzy i przełknęłam ślinę.
– Naprawdę? – zapytałam zdławionym głosem.
Bo przecież doskonale pamiętałam krzyki, płacz i jęki.
I doskonale pamiętałam swoją przeszłość. Nie, nie moją. Okrutną
rozdzierającą serce przeszłość mojej przodkini. Pierś wypełniła się resztkami
rozpaczy, której doświadczyłam jako tamta kobieta. Ukryłam twarz w
dłoniach.
– Zobaczyłaś.
Podniosłam wzrok, a moje ręce bezwładnie opadły na kolana.
– Tak – powiedziałam drżącym i cichym głosem. – Zobaczyłam.
Czekał. A ja nie byłam w stanie wydusić słowa.
– Moglibyśmy się już stąd wynieść? – zapytałam w końcu.
Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. Zauważyłam troskę i strach w
jego spojrzeniu, ale szybko skinął głową i zaczął wkładać rytualne
przedmioty z powrotem do torby.
Zasunęliśmy ciężką pokrywę nad nienaturalnie świeżym ciałem Alice
Cromley i wyszliśmy z grobowca.
Długie fioletowe i pomarańczowe pasma wyciekały na ciemne niebo od
wschodu, ukazując cmentarz w jego upiornej podupadłej chwale. Wysokie
ogrodzenie z żelaza wznosiło się niczym włócznie na polu bitwy, otaczając
niepokonane groby, ruiny i omszałe odsłonięte kości.
Ciągle jeszcze osłabiona i odrętwiała, ostrożnie zeszłam po dwóch
popękanych stopniach i mój wzrok spoczął na plecach Crank, Duba,
Henriego i Violet. Dziwne. Myślałam, że zobaczę ich twarze, że będą czekali,
ciekawi tego, co się stało.
Czworo w szeregu. Ramię przy ramieniu. Nikt się nie poruszał.
– Hej… – zaczęłam powoli, czując jak włoski na moich rękach stają
dęba.
– Cii! – Głowa Henriego lekko się poruszyła i tylko dzięki temu
domyśliłam się, że dźwięk wyszedł z jego ust.
Oszołomiona szybko zerknęłam na Sebastiana, a potem podeszłam bliżej,
żeby zobaczyć, co tak przykuło ich uwagę.
Zdębiałam.
Nie.
Węże. Co najmniej trzydzieści. Zebrały się na brzegu mokradeł, tam
gdzie woda stykała się z ziemią. Unosiły się na powierzchni. Razem.
Zwabione tutaj. Wpatrywały się w grobowiec. We mnie. Wpatrywały się we
mnie.
Zatoczyłam się do tyłu i upadłam na schody. Plecy i łokieć uderzyły o
marmur i przeszył je ból. Wystarczyło jedno spojrzenie, jedno krótkie
spojrzenie, które zostanie wypalone w moim mózgu do końca życia.
Popchnął mnie strach, jakiego jeszcze nie znałam. Szarpnęłam się do przodu,
ciężko upadłam na kolana, podrapałam ręce o poszarpane krawędzie
ukruszonego kamienia i odwróciłam się, żeby uciec.
Uciekaj.
Moje serce i płuca obciążała siła przerażenia, która przepychała krew
przez żyły, wywołując mrowienie i niemoc w nogach, lecz mimo to pędziłam
między grobami, przeskakiwałam przez gruzy i zwolniłam dopiero przed
bramą prowadzącą ku wolności.
Zatrzymałam się obok wysokiego ogrodzenia. Moja pierś gwałtownie się
unosiła, ręce bezwładnie zwisały po bokach, a plecak wysunął się z dłoni i
upadł na ziemię. Łzy płynęły mi po policzkach i szyi, kiedy próbowałam
oddychać i ogarnąć to, co przed chwilą zobaczyłam.
Koszmar. Okropny pieprzony koszmar.
Usłyszałam tupot, więc pospiesznie otarłam łzy.
Crank dobiegła do mnie pierwsza.
– Dobrze się czujesz?
– Tak. Wszystko w porządku.
– Boisz się węży. – Dub dobiegł jako drugi i usiadł na kamieniu.
Sebastian rzucił torbę Dubowi pod nogi i usiadł obok niego. Podciągnął
do piersi nogę ugiętą w kolanie i spokojnie powiedział:
– Nigdy przedtem nie widziałem, żeby się tak zachowywały.
Cichy ironiczny śmiech uwiązł mi w gardle, przemieniając się w charkot.
Tak. Ja też nie widziałam. Oparłam dłonie na biodrach. Miałam ochotę
odrzucić głowę do tyłu i krzyczeć, ale zamiast tego milczałam, gapiąc się na
niebo, na którym noc przechodziła w dzień.
Moim ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Mocno potarłam twarz,
próbując zetrzeć obraz tkwiący w mojej głowie i pozbyć się przerażającej
świadomości, że te węże przybyły po to, by zobaczyć mnie. By oddać cześć
swojej królowej. Meduzie. Gorgonie. Tej, która nosi w sobie klątwę ciążącą
na jej rodzinie i pewnego dnia zmieni się w potwora. W odrażającą istotę,
której jedno spojrzenie obróci człowieka w kamień. Równie twardy jak ten,
na którym siedzieli teraz Dub i Sebastian.
Tak wyglądało moje pieprzone dziedzictwo. Tak wyglądała moja
przyszłość.
Była wystarczająco popaprana, by przerazić boginię. Przynajmniej tak to
wyglądało. Roześmiałam się.
– No i? – zapytał zdyszany Henri, gdy w końcu dotarł pod bramę. – Co
zobaczyłaś w grobowcu?
– Nic – w moim głosie pobrzmiewały przerażenie i smutek.
Violet przyszła spacerkiem. Znowu trzymała Pascala pod pachą. Nie
potrafiłam spojrzeć w jego gadzie oczy, więc odwróciłam wzrok, stając
twarzą w twarz ze zmarszczonymi brwiami Henriego i niedowierzaniem
Crank.
– Przyszliśmy tu z tobą, a ty nie zamierzasz nam powiedzieć?
– Wcale nie prosiłam, żebyście ze mną szli, Crank. – Skrzywiłam się,
wiedząc, że mówię jak ostatnia świnia. – Przepraszam, po prostu… nie
mogę…
Jak miałam im powiedzieć? Nie mogłabym patrzeć na szok i obrzydzenie,
które odmalowałoby się na ich twarzach.
– Bez naszej pomocy nigdy nie odkryłabyś prawdy – zauważył Henri. –
Zasługujemy na to, żeby wiedzieć, z czym walczysz. Jeśli Atena wejdzie na
wojenną ścieżkę, dostanie się nam wszystkim.
– Nie, jeśli stąd zniknę.
Crank z niedowierzaniem wytrzeszczyła oczy i zacisnęła ręce w dwie
małe pięści.
– Co ty mówisz? Chcesz nas opuścić?
Podniosłam ręce w górę, wpatrując się w jakiś punkt nad ramieniem
Crank. Nie miałam pojęcia, co jeszcze powiedzieć. Wiedziałam jedynie, że
nie mogę im zdradzić, kim jestem, ani kim się stanę. Nie mogłabym patrzeć,
jak uciekają, jak odwracają się do mnie plecami – do największego odmieńca
ze wszystkich, odtrąconego nawet przez tych z Nowego 2. Gdzie bym się
wtedy podziała? Kto by mnie zaakceptował?
Nie, jeśli będzie trzeba, zabiorę tę tajemnicę do grobu. Nawet jeśli
przyjdzie mi zranić własnych przyjaciół, nawet jeśli przyjdzie mi opuścić
Nowy 2 i nigdy tu nie wrócić.
Moje myśli przerwało krakanie, które rozległo się w rzadkim porannym
powietrzu.
Na grobowcu obok wylądował kruk. Zatrzepotał skrzydłami i złożył je po
bokach.
– Ari – odezwał się Sebastian. – Cokolwiek to jest, nam możesz
powiedzieć.
Kruk znowu zakrakał i zabrzmiało to jak echo dwóch ostatnich słów
Sebastiana: „Możesz powiedzieć! Możesz powiedzieć!”. Prawie jakby ptak
się ze mnie śmiał. Boże, zaczynało mi odbijać.
Ale pozostali też jakoś dziwnie patrzyli na tego kruka.
Nie tylko ja to słyszałam.
„Możesz powiedzieć! Możesz powiedzieć!”
Pod moją skórę wślizgnęło się przerażenie. Kruk przemienił się w kobietę
w czerni, która przycupnęła na grobowcu, ściskając krawędź dachu palcami o
długich ostrych paznokciach. Na jej twarzy widniał okrutny uśmiech.
– Tak, Ari, powiedz nam. Powiedz, co zobaczyłaś.
Atena.
Spomiędzy jej splątanych zaczesanych do góry włosów wyzierały
zwiędłe kwiaty i połyskliwe szmaragdy.
Głośno przełknęłam ślinę i poczułam, że napinają się wszystkie mięśnie
w moim ciele. Emocje wywołane podczas rytuału gwałtownie zawrzały,
równie świeże i wściekłe jak w grobowcu Alice Cromley.
– Dobrze wiesz co, ty żałosna suko.
Zamrugałam, zaskoczona jadem i słowami, które wyszły z moich ust.
Wiedziałam jednak, skąd się wzięły. Z widoku Meduzy i z horroru, przez
który przeszła. I to za co? Za to, że była piękna? Za to, że została zgwałcona
przez jakiegoś durnego boga w doskonałej świątyni Ateny?
Pieprzyć Atenę.
Oczy bogini zmrużyły się i zmieniły w maleńkie punkciki. Przechyliła
głowę. Ale gdy gwałtownie wciągnęła powietrze, zrozumiałam, że moje
słowa boleśnie ją ubodły. Dobrze.
– No cóż – powiedziała, wykrzywiając swoje idealne usta – skoro nie
chcesz im wyznać prawdy, sama to zrobię.
Rozdział osiemnasty
– NIE! – KRZYKNĘŁAM.
Atena usiadła okrakiem na dachu grobowca i zaczęła machać nogami jak
dziecko. Jej triumfalny uśmiech zmroził mnie aż do kości.
– Proszę – szepnęłam. Nienawidziłam błagać. – Nie rób tego.
– Mam pomysł! – Bogini klasnęła w dłonie. – Może zamiast opowiadać,
po prostu im to pokażmy? Mały przedsmak tego, co nastąpi w przyszłości.
Nieszkodliwa wizja nie wyrządzi im krzywdy. Ale tobie, droga Ari,
uzmysłowi, że nie ma tu dla ciebie miejsca.
O Boże.
Upadłam na kolana.
– Nie – błagałam łamiącym się głosem. – Proszę. Nie rób tego.
Triumfalnie uniosła kącik ust. Wiedziałam, że jest już za późno.
Zobaczyłam to głęboko w jej oczach – w ich brutalnym błysku i
niewiarygodnej arogancji.
Atena gwałtownie uniosła ręce i wystrzeliły z nich dwie skwierczące
zielonkawe błyskawice. Nie zdążyłam nawet wstać. Klęczałam zastygła w
bezruchu, a jej moc wirowała wokół mnie, szarpiąc ubrania i unosząc
kosmyki włosów. Kok z tyłu głowy rozplątał się. Włosy poszybowały w górę
i rozlały się białymi falami. Ścisnęło mnie w żołądku. Próbowałam zgiąć się
wpół, skulić się i ukryć, ale jakaś niewidzialna siła trzymała mnie w
bezruchu, z uniesioną twarzą i wypiętą piersią. Walczyłam, aż poczułam pot
na plecach.
Krzyknęłam, próbując unieść ręce, zebrać włosy i powstrzymać to, co się
działo, ale ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Moje kolana oderwały się od
ziemi i obróciłam się, stając z szeroko rozłożonymi ramionami naprzeciw
pobladłych, wstrząśniętych twarzy przyjaciół. Nie miałam szans się ukryć.
Sebastian wysunął jedną nogę i parł do przodu całym ciałem, ale nie mógł
się poruszyć, nie mógł mi pomóc. Żadne z nich nie mogło.
Jedyny ruch, jaki byłam w stanie wykonać, ograniczał się do oczu.
Spojrzałam na Sebastiana i poczułam łaskotanie łez. Ścisnęło mnie w gardle.
Serce pompowało krew w gorączkowym bolesnym tempie. Potem moje
włosy zaczęły się rozdzielać, tworząc kilka skręconych i rozkołysanych
pasm. Głowa stanęła w ogniu.
Dobry Boże, palę się!
Krzyknęłam i z moich ust wydobył się przerażający dźwięk. Zacisnęłam
powieki, pragnąc, żeby to się skończyło. Proszę! Niech to się skończy!
I wtedy poczułam, jak one ruszają się pod czaszką. Otworzyłam usta,
próbując zaczerpnąć powietrza, które nie chciało jednak wejść do gardła.
Wstrząsnęło mną obrzydzenie połączone z elektryzującym strachem. Z oczu
ciekły gorące łzy. Nie! Nie! Nie!
Moja czaszka rozłupała się i miałam wrażenie, że gładki dym wyślizgnął
się z porów mojej skóry, obracając i skręcając pasma włosów, które powoli
stawały się niewyraźnymi cieniami żywych istot. Przerażających żywych
istot. Mglistej wizji przyszłego losu. Wijącej się aureoli z przyprawiających o
mdłości, mlecznobiałych, żółtych i pomarańczowych widm.
Moje oczy powędrowały w górę i zniknęły pod powiekami. Serce głośno
biło, nie mogąc dłużej sprostać wywołanej paniką adrenalinie pędzącej w
żyłach. Powieki gwałtownie uniosły się wbrew woli. Atena zmuszała mnie
do patrzenia. Do patrzenia na przyjaciół.
Moi przyjaciele.
Cofali się przerażeni, przytrzymując się nawzajem, żeby nie stracić
równowagi. Ze strachu zbladły im twarze. Szeroko otworzyli usta.
Chciałam ich błagać: Nie, proszę, nie odchodźcie!
Ale nie mogłam mówić.
Sebastian, który jeszcze przed chwilą próbował zrobić krok do przodu,
przełamać niewidzialną barierę, żeby mi pomóc, też się wycofywał.
Wycofywał się.
Z mojej piersi uleciało powietrze. Zapadła się, gdy prawda i okrutna
świadomość porwały resztki nadziei i roztrzaskały ją w drobny mak. Nie
powinno mnie to zaskoczyć. Nie rób sobie nadziei, a nikt cię nie zrani. Nie
ufaj i nie kochaj, a nikt cię nie zrani. Złamałam własne zasady. Poza tym
która ze zdrowych albo chociaż odrobinę zdrowych na umyśle osób nie
uciekłaby, nie posrałaby się ze strachu i nie przeżyła szoku na taki widok?
Trudno było mieć do nich o to pretensje.
Crank trzymała Henriego za ramię i wtulała w nie policzek. Jej
wytrzeszczone oczy były okrągłe jak spodki. Wszyscy się wycofywali.
Wszyscy oprócz Violet, która stała zauroczona i powoli odsuwała maskę
Mardi Gras na czubek głowy, ukazując twarz zdumionego dziecka.
Henri podbiegł i chwycił Violet, żeby pociągnąć ją za sobą. Gwałtownie
się odwróciła i obnażyła maleńkie kły. Wypuścił ją jak oparzony.
Byli już za bramą, ściskali żelazne pręty i wołali Violet. Ich stłumione
głosy tonęły w chaosie, który wirował w moim mózgu, mieszając się z bólem
i cierpieniem złamanego serca.
Na znak oporu Violet usiadła po turecku na ziemi. W końcu dali za
wygraną. Henri odciągnął Crank i Duba od ogrodzenia, a potem uciekli ulicą.
Sebastian się zawahał, rzucił mi ostatnie nieodgadnione spojrzenie i pobiegł
za resztą, zostawiając mnie unoszącą się w cmentarnym powietrzu.
Wtedy Atena mnie uwolniła. Całym ciałem runęłam na ziemię, zatapiając
się w miękkim podłożu i gwałtownie wypuszczając powietrze z płuc.
Uderzyłam policzkiem o mokrą glebę. Jej chłód sprawił mi przyjemność.
Leżałam bez ruchu, zbyt słaba i obolała, żeby się czymkolwiek
przejmować.
Stopy Ateny wylądowały kilka kroków dalej. Czubkiem buta trąciła mnie
w ramię i przewróciła na plecy.
Spojrzałam w twarz bogini, tej okrutnej jędzy, na którą czekało specjalne
miejsce w piekle, o ile piekło w ogóle istniało. Przykucnęła i czule wytarła
samotną strużkę łez z mojego lewego policzka. Następnie oparła łokcie na
kolanach.
– Nie ma tu dla ciebie miejsca, dziecko. Oni cię nie chcą. On cię nie chce.
Nawet odmieńcy się ciebie wyrzekli. Nie ma dla ciebie miejsca w Nowym 2.
Żadne miejsce na tym świecie nie zaakceptuje cię taką, jaka jesteś. Tylko u
mnie znajdziesz dom.
Moje serce ścisnęło się pod ciężarem największej rozpaczy i samotności,
jakie znałam. Atena miała rację. Ta suka miała rację.
– Na podjęcie decyzji masz czas do zmroku. Pójdź ze mną, córko
Meduzy. Dam ci schronienie, bogactwo i czego tylko zapragniesz. Musisz
jedynie podporządkować się moim rozkazom.
Wyciągnęła rękę, uniosła kosmyk moich włosów i obróciła go w palcach.
W jej oczach mignął błysk zazdrości i rozgoryczenia.
– Co zrobisz, kiedy nastąpi przemiana? Gdzie się podziejesz? Może…
może po jakimś czasie zdejmę klątwę z twojego ciała i zwrócę ci normalne
życie. Bądź grzeczną dziewczynką, Aristanae, dobrym małym pachołkiem, a
może w zamian…
Następna strużka łez popłynęła po mokrym śladzie na moim policzku.
Atena wstała i zniknęła.
Zamknęłam oczy, przewróciłam się na bok, podkuliłam nogi i
przycisnęłam ręce do piersi, a potem cicho zapłakałam na mokrej trawie.
Wszystko mnie bolało. Na zewnątrz. W środku. I w końcu zrozumiałam,
jak się czuje załamany człowiek. Pozwoliłam, by cierpienie mnie pochłonęło
i zabrało do świata odrętwiałej pustki.
Po dłuższej chwili Violet usiadła obok i przytuliła się do moich pleców.
Ten drobny gest zabolał tak mocno, że popłynęły świeże łzy. Violet. Mała
Violet mnie zaakceptowała, okazała litość, dobroć i lojalność.
Obudziło mnie ciepło na plecach i krople deszczu spadające mi na twarz.
Powoli, przełamując opór każdego mięśnia, podźwignęłam się do pozycji
siedzącej i zerknęłam przez ramię. Violet leżała skulona na trawie, a obok
niej rozciągnął się Pascal. Rączka dziewczynki lekko spoczywała na liściach
obok buzi. Chudziutki odsłonięty nadgarstek i przedramię wydawały się
bardzo kruche.
Potarłam suche, opuchnięte oczy i czekałam, aż w pełni odzyskam wzrok.
Zamiast tego zalała mnie fala wspomnień. Przeszłość, klątwa i to, co zrobiła
Atena, żeby mnie złamać.
Kiedy odgarniałam długie włosy i odrzucałam je na plecy, z moich ust
wydobyło się smutne westchnienie. Zrozumiałam, dlaczego moja matka
zakończyła swoje życie i dlaczego tyle kobiet przed nią zrobiło to samo.
Wiedziałam, dlaczego harpia uciekła na bagna, zamiast wrócić do
cywilizacji. Samotność była znacznie lepsza niż widok przerażonych twarzy
ludzi, na których ci zależało.
Nad cmentarzem przepłynęły dźwięki muzyki, odległe, ale wyraźne.
Orkiestra dęta. Trąbka. Bębny. Czynele.
Violet zmarszczyła nos. Jej czarne rzęsy zadrgały na bladej skórze. Mała
rączka oparła się o miękką ziemię i dziewczynka się podniosła. Założyła
czarne włosy za ucho i przechyliła twarzyczkę, patrząc na mgliste niebo.
Lekko się od niej odsunęłam. Wilgoć przenikała przez moje ubranie aż do
skóry. Mżawka tworzyła na moim policzku większe krople, które spływały
po twarzy.
– Dlaczego zostałaś, Violet?
Pascal wgramolił się jej na kolana. Smukłe palce dziewczynki pogładziły
go po grzbiecie. Oderwała wzrok od nieba. Jej ogromne czarne oczy
spojrzały na mnie przenikliwie i tajemniczo.
– Wyglądałaś pięknie.
Świeży ból chwycił mnie za zgnębione serce. Połknęłam łzy, które znowu
chciały wypłynąć na wierzch, i zamiast płakać, cicho się roześmiałam.
– Dzięki.
Tylko Violet, tylko ta mała gotycka laleczka lubująca się w gadach i
cekinach, była gotowa mnie zaakceptować.
Po przyjeździe do Nowego 2 spędziłam z nią niewiele czasu, ale od
pierwszego spojrzenia połączyła nas więź. Więź, która prawdopodobnie
zrodziła się z naszej wyjątkowości, z pokrewieństwa dusz. Violet przy mnie
została. Zaakceptowała mnie. Czułam, że zrobiłabym dla niej wszystko.
– Zbliża się parada – powiedziała. – Parada dzieci. Wybieraliśmy się na
nią. – Przechyliła głowę w stronę muzyki. – Już prawie zmierzch.
Moje zimne uda i ręce pokryły się gęsią skórką. Mżawka zepchnęła mgłę
do ziemi, przemieniając ją w cienki szary całun nad trawą. Niebo zgubiło się
w morzu oparów i gęstych chmur. Sękate konary pobliskich dębów
rozciągały się pod nim jak ciemne błyskawice.
– Ona niedługo wróci – powiedziała Violet. – Co zamierzasz zrobić?
Zerknęłam na grobowiec, na którym rano ukazała się Atena.
– Nie wiem.
– Powinnaś ją zabić.
– Ja? Mam zabić boginię?
Jasne.
Violet wzruszyła ramionami i podniosła się z ziemi. Otrzepała czarną
sukienkę i włosy z trawy, kamyków i drobinek gruzu, a potem poprawiła
maskę na czubku głowy, decydując się na odsłoniętą twarz.
Muzyka rozbrzmiewała coraz głośniej, ale mgła ciągle zasłaniała
uczestników parady. Wstałam, potrząsnęłam długimi włosami i mimowolnie
zadrżałam. Wiedząc, kim jestem, kim się stanę… Zastanawiałam się, czy
któraś z moich przodkiń żyła po przemianie jako potwór, nie odebrawszy
sobie życia. Ile z nich zginęło od miecza łowców τέρας? Tak czy siak zawsze
spotykała je śmierć. Zatem dlaczego Atena postanowiła mnie oszczędzić?
Przyjęcie propozycji bogini wydawało się jedynym rozwiązaniem.
Mogłam też zniknąć. I dokąd byś poszła? Jak mogłabyś z tym żyć? Z czymś,
co budziło we mnie większy strach niż sama śmierć.
Violet trąciła mnie łokciem.
– Już przyszła.
Gwałtownie się odwróciłam. Atena siedziała na długiej grubej gałęzi
dębu. Zeskoczyła na ziemię i podeszła do mnie.
– Podjęłaś decyzję, gorgono?
To ona, to ta bogini skazała na śmierć i rozpacz moją rodzinę, tysiące
kobiet żyjących w ciągu wieków. Wiedziałam, że nie mogę jej ulec. Wolałam
umrzeć tak jak moje poprzedniczki. Ale jeszcze bardziej pragnęłam się
zemścić.
– Wal się, Ateno.
Violet złapała mnie za rękę i mocno ścisnęła. Chciałam ją odepchnąć,
powiedzieć, żeby uciekała, ale w ten sposób zwróciłabym tylko uwagę Ateny
na moją małą przyjaciółkę.
Bogini uderzyła mnie w twarz tak szybko, że nawet nie zdążyłam się
przygotować na cios. Piekący ból i szok sprawiły, że wydałam z siebie
zduszony okrzyk. Dzwoniło mi w uszach i szczypała mnie cała twarz.
Powoli się wyprostowałam, zacisnęłam zęby i pięści, a potem spojrzałam
wysokiej bogini prosto w oczy. Atena chwyciła mnie za brodę, mocno
ścisnęła i pochyliła się, by spojrzeć mi w twarz. Jej oczy jaśniały
niesamowitym wewnętrznym światłem. Wyglądałaby pięknie, gdyby nie
okrutnie wykrzywione usta.
– Uważaj, co mówisz, mała. Bo inaczej nabiję twoją głowę na pal, tak jak
to zrobiłam twojej matce.
– Moja matka popełniła samobójstwo – wycedziłam, wściekła, że w
ogóle o niej wspomina.
– A ja odebrałam jej ciało z kostnicy. Wyglądała całkiem ładnie przed
świątynią.
Pod moimi powiekami mignął biały błysk złości. Zamachnęłam się z
całej siły, ale złapała mnie za rękę i pochyliła się, z łatwością pokonując mój
opór.
– Słyszysz ten dźwięk, Aristanae? To twoi przyjaciele, dzieci z Nowego
2, które za chwilę przejdą przed bramą cmentarza i zginą z rąk moich
żołnierzy.
Za ramieniem Ateny w szarej mgle dostrzegłam ruch, od którego
zawirowało mleczne powietrze, odsłaniając część zgromadzonych tam
stworzeń Ateny. Czaiły się na grobach, spacerowały po ziemi i zeskakiwały z
gałęzi drzew. Odrażające sękate istoty. Istoty, które wyglądały jak dzieła
samego Frankensteina. Armia Ateny.
– Teraz oni – skinęła w ich stronę, odsuwając dłoń od mojej brody – są
twoją rodziną. Podobnie jak twoje przodkinie, powstali z klątw i mocy. Będą
cię czcili jak królową. Twoje miejsce jest wśród nich. Przy mnie. Chodź, a
obiecuję, że nigdy więcej nie pokażę się w Nowym 2.
Dźwięki parady rozbrzmiewały coraz głośniej. Bliżej. Zerknęłam przez
ramię i zauważyłam pierwszych uczestników pochodu, który powoli
przesuwał się za żelaznym ogrodzeniem. Wkrótce miał przejść przed
cmentarną bramą i jeśli Atena nie blefowała, tym ludziom groziło wielkie
niebezpieczeństwo.
Odwróciłam się do bogini.
– Dlaczego po prostu mnie nie zabijesz, tak jak to zrobiłaś z moimi
poprzedniczkami?
– Bo jesteś inna niż one i znalazłam dla ciebie lepszą funkcję. – Jej twarz
trochę złagodniała. – Masz serce buntowniczki, Ari. Dawniej byłam taka
sama jak ty, stawałam do walki, chociaż wiedziałam, że nie jestem w stanie
wygrać. Najważniejsze było to, że istniał dobry i słuszny powód. Ale
nadzieja, niewinność, optymizm, wiara… One wszystkie są ulotne. Co ci po
nich zostanie? Musisz dorosnąć, zrozumieć, gdzie jest twoje miejsce i co dla
ciebie najlepsze. Przysięgnij mi posłuszeństwo, a będziesz bezpieczna.
Zmrużyłam oczy, czując, że narasta we mnie dziwne poczucie pewności.
Atena za bardzo starała się mnie przekonać. Dała mi czas na podjęcie decyzji,
podarowała mi cały dzień życia, nie robiąc żadnej krzywdy. W moim gardle
zabulgotał chrapliwy śmiech.
– Naprawdę się mnie boisz, co?
Atena zamrugała i wyprostowała się. Jej usta lekko drgnęły.
– Jestem boginią wojny, dziecko. Nikogo się nie boję, bo nie mogę
umrzeć. Jestem śmiercią, gdyż zabiłam boginię śmierci w jej własnym łóżku.
Lepiej o tym pamiętaj. Twoi przyjaciele już tu są.
Zamiast przejść przed bramą, parada weszła na cmentarz. Co się dzieje,
do diabła?
Wszyscy uczestnicy byli w maskach. Wszyscy przybyli pieszo.
Cholera.
Zamaskowane postacie stanęły za mną i Violet. Muzyka ucichła.
Ogarnęło mnie niezdecydowanie i serce szybciej zabiło mi w piersi. Czy oni
oszaleli?
Postać w czerni wyszła z tłumu i uniosła maskę. Sebastian. Nasze
spojrzenia się spotkały. Powitał mnie skinieniem głowy i przez mój brzuch
przetoczył się lekki podmuch. Z szeregu wystąpiła następna osoba. Michel. A
potem jeszcze osiem. Przybyło całe Novem. Oraz Dub, Henri i Crank. Stali z
ponurymi minami. Gotowi do walki.
Wrócili.
Na cmentarz przybywały posiłki.
Atena lekko się zarumieniła, mierząc uczestników parady wściekłym
spojrzeniem.
– To nie wasze sprawy, Novem – warknęła. – Ja ją stworzyłam. Ona
należy do mnie.
– Przestała do ciebie należeć w chwili, kiedy zwróciłaś się przeciwko
swojemu stworzeniu i kazałaś zamordować Meduzę. Gorgony nigdy do
ciebie nie należały. Były wolne, mogły wybierać. Mogły żyć – powiedział
Michel niskim, pewnym głosem, stając u mojego boku razem z Sebastianem i
resztą.
Szkaradne potwory i człekopodobne istoty ustawione w szeregu za Ateną
syknęły i zaczęły się wiercić, gotowe do walki, ataku i zabijania. Poczułam
ciarki na plecach.
– Rozpoczniecie wojnę z jej powodu? – wściekała się Atena. – Dla was
jest bezużyteczna. Nie osiągnęła jeszcze dojrzałości. Nie ma żadnej mocy.
– Nie – przyznała Josephine. – Jeszcze nie, ale wystarczy, że ochronimy
ją przed tobą, a kiedy zdobędzie moc, już nigdy więcej nie zagrozisz
Nowemu 2.
Atena głośno syknęła, przybrała oblicze śmierci, a potem znowu wróciła
do zwykłej postaci.
– Zatem wojna!
– Uważaj, co robisz, bogini – ostrzegł Michel. – Nasze siły są
wyrównane.
Atena zignorowała jego słowa. Gwałtownie uniosła ręce, odrzuciła głowę
do tyłu i wydała z siebie przeszywający, nieludzki okrzyk wojenny.
Zawibrowały mi bębenki w uszach. Sebastian złapał mnie za rękę,
odciągając mnie i Violet z pierwszej linii walki. Novem i pozostali
członkowie dziewięciu rodzin ruszyli naprzód, nacierając na Atenę i jej
sługusów. Poruszali się nienaturalnie szybko. Między ich pelerynami i
nogami zawirowała mgła. Poczwary z wrzaskiem rzuciły się do walki. Kiedy
popłynęła krew, mgła zaiskrzyła się czerwienią.
Próbowałam wyrwać rękę z uścisku Sebastiana. Biegnąc za nim,
potykałam się o kawałki marmuru.
– Puść mnie!
Dotarliśmy pod bramę cmentarza.
– Nie możesz tutaj zostać.
– Muszę! To moja walka, Sebastianie. Nie mogę uciec.
– Musisz stąd zniknąć! Oni oddają życie, żeby cię chronić!
Zawahałam się. Miałam mętlik w głowie.
– Dlaczego?
Przysunął się do mnie.
– Ojciec wszystko mi powiedział, Ari. Jesteś bogobójczynią.
– Kim?
– Kiedy Atena rzuciła klątwę na Meduzę i dała jej moc zamieniania istot
w kamień, zapomniała zrobić wyjątek dla bogów. Pojęła swój błąd i
stworzyła łowców τέρας, by zniszczyli Meduzę oraz wszystkich jej
potomków. Tylko ty jedna posiadasz moc, która pozwala obrócić ją i każdego
innego boga w kamień.
– Więc dlaczego po prostu mnie nie zabiła?
– Bo wcześniej chroniła ją moc egidy. Dzięki tej broni pokonanie Ateny
było niemożliwe. Straciła ją jednak, więc teraz cię potrzebuje. Potrzebuje
nowej broni, żeby zniszczyć innych bogów, zabić nas i kto wie, kogo jeszcze.
– Pociągnął mnie za rękę. – Musisz uciekać!
Dwa potwory przerwały linię obrony. Jeden rzucił się na Sebastiana,
który zrobił unik. Maszkara przeleciała nad jego plecami i poturlała się po
ziemi. Druga zamachnęła się na mnie groźnie wyglądającym sztyletem.
Uchyliłam się od ciosu, kopnęłam ją w kolano i obracając się, rąbnęłam ją w
gębę, a przy okazji wyrwałam jej sztylet. Wykorzystując siłę rozpędu,
zrobiłam pełny obrót i zamaszystym cięciem pozbawiłam potwora głowy.
Łeb upadł na ziemię i potoczył się we mgle.
Jezu! Serce gwałtownie waliło mi w piersi. Nie mogłam uwierzyć, że to
zrobiłam. Ale nie było czasu na myślenie. Zjawił się następny potwór i
znowu stanęłam do walki, krzycząc do Sebastiana, żeby zabrał Violet i
pozostałe dzieci w bezpieczne miejsce. Violet wdrapywała się już jednak na
drzewo, a reszta walczyła, wykorzystując swą mikrą posturę do zmylenia
wroga albo odwrócenia jego uwagi. Novem i członkowie dziewięciu rodzin
zdawali się na magię i umiejętność walki.
Brutalne wampiry atakowały jak w amoku. Na chwilę zamarłam, widząc
jak Gabriel – poznałam go nawet bez maski – rozrywa kłami gardło jakiejś
istoty z taką samą zaciekłością, z jaką pracowały szpony i szczęki stworzeń o
wielu postaciach. Ktoś przebiegł obok, puścił do mnie oko, skoczył w górę i
zanim opadł na ziemię, przemienił się w brązowego wilka. Łowca Deschanel.
Jeden z więźniów, których uwolniłam z lochów Ateny.
Wtedy mój wzrok padł na boginię, która stała uzbrojona w dwa miecze i
wymachiwała nimi z nadnaturalną szybkością, zabijając każdego
przeciwnika, który odważył się do niej zbliżyć. Jej oczy lśniły intensywnym
zielonym blaskiem.
W mojej czaszce eksplodował ból.
Upadłam, nie zauważywszy nawet nadciągającego z tyłu ciosu. Skoczył
na mnie jakiś potwór. Zawołałam Sebastiana, ale on walczył właśnie z
dwoma przeciwnikami. Szorstkie łapy obróciły mnie na plecy, znalazły
gardło i mocno je ścisnęły. Zaczęłam kopać i próbowałam się odwrócić, ale
na próżno. Szara chropowata twarz wykrzywiła się w złośliwym uśmiechu.
Maszkara była pozbawiona włosów. Zamiast nosa miała małe otworki.
Brakowało jej warg, więc nic nie zasłaniało rzędów małych ostrych zębów,
które się do mnie szczerzyły.
Nagle przypomniałam sobie o Arachne i o harpii.
Musiałam jakoś oderwać te łapska od szyi.
Zebrałam resztki sił, wierzgnęłam obiema nogami, przewróciłam się na
bok i złapałam głowę potwora między kolana, a potem gwałtownie ją
odepchnęłam. Gdy tylko jego łapy odsunęły się od mojego gardła,
wykrzyczałam imiona sojuszniczek, starając się wołać jak najgłośniej.
– Mapsaura! Arachne!
Poczułam, jak powietrze zmienia się pod wpływem mocy tych imion,
nasyca się energią, elektryzuje i wystrzela pod chmury.
Potwór wyswobodził się z uścisku moich nóg. Odwróciłam się, żeby
uciec i jeszcze raz wezwać pomoc, ale maszkara chwyciła mnie za głowę,
ściskając skronie pazurami. Miała mocny chwyt, ciągnęła moją głowę do
góry, próbując oderwać czaszkę od kręgosłupa. Chryste! Nie mogłam dłużej
wytrzymać, przeciwnik był zbyt silny. Jego przedramię owinęło się wokół
mojej szyi i znowu próbował mnie udusić.
Moje serce biło coraz wolniej. Coraz bardziej napinała mi się twarz.
Płuca odmawiały posłuszeństwa i miałam wrażenie, że bitwa wokół rozgrywa
się w zwolnionym tempie.
Powiał wiatr, skłębiając mgłę, rozrzucając liście i kawałeczki gruzu.
W powietrzu rozległ się głośny przeszywający wrzask.
Usłyszałam łopotanie ogromnych skrzydeł i po chwili duszący mnie
potwór uniósł się w powietrze. Pociągnął mnie z sobą i wypuścił dopiero pół
metra nad ziemią. Spadłam na plecy i z przerażeniem patrzyłam na mgliste
tornado pozostawione przez harpię i jej ofiarę.
Trzy sekundy później ciało potwora runęło w dół i roztrzaskało się na
grobowcu.
Mapsaura wylądowała u moich stóp.
Przełknęłam ślinę i łapczywie zaczerpnęłam powietrza, nie mogąc
uwierzyć, że harpia przybyła na moje wezwanie.
– Dziękuję.
Małe nozdrza na dziobie lekko się poruszyły. Harpia gwałtownie się
odwróciła i zastygła wpatrzona w Atenę. Po chwili ujrzałam Arachne.
Odrzucała ciała wrogów na prawo i lewo, próbując dotrzeć do bogini, która
tak długo ją więziła.
Mapsaura ugięła umięśnione nogi i odbiła się od ziemi. Skoczyła w górę i
zniknęła we mgle, a po chwili spadła jak torpeda, pędząc prosto na Atenę. W
tej samej chwili Arachne pokonała napastników i ruszyła na boginię.
Zaatakowały ją jednocześnie.
Ale Atena nie bez powodu była boginią wojny. Obie napastniczki
natrafiły na ostrza mieczy, które wykorzystały ich siłę rozpędu i odrzuciły je
do tyłu. Harpia przekoziołkowała i zatrzymała się kawałek dalej, ryjąc
wielkimi pazurami koleiny w ziemi. Szeroko rozpostarła skrzydła, a z jej
gardła wyrwał się mrożący krew w żyłach wrzask, prawie równie głośny jak
okrzyk wojenny Ateny.
Gdy napastniczki odwróciły uwagę Ateny, piorun mocy z połączonych
rąk Michela i Sebastiana uderzył ją prosto w pierś.
Zamrugałam, notując w pamięci, że Sebastian posiada taką moc.
Atena zrobiła unik. Harpia znów zerwała się do lotu. Arachne
nieruchomo leżała na ziemi. Zauważyłam, że bogini szybko ocenia sytuację.
Jej stworzenia przechodziły na stronę Novem. Poza tym w Nowym 2 jej moc
była ograniczona. Mogła ponieść klęskę.
– Odwrót! – krzyknęła i w samą porę spojrzała w górę, bo z nieba właśnie
nacierała na nią harpia ze złożonymi po bokach skrzydłami.
Atena zniknęła.
Mapsaura wytrzeszczyła oczy. Rozłożyła skrzydła i złapała w nie trochę
powietrza, lecz dwie sekundy później i tak przechyliła się na bok, ocierając
się o ziemię. Jej szpony uderzyły w miękką glebę, zatrzepotała skrzydłami i
wzbiła się wystarczająco wysoko, by wylądować ślizgiem na jednym z
grobowców. Spod szponów harpii posypały się dachówki.
Sługusy Ateny, jeden po drugim, znikały we mgle.
Na cmentarzu zapanowała cisza i dominującym dźwiękiem stał się szum
padającego deszczu.
Ziemia była usłana ciałami. Złowrogą ciszę przerwały jęki i głosy.
Ruszyłam w stronę Sebastiana i Michela stojących niedaleko grobowca, na
którym przycupnęła Mapsaura, ale po drodze zauważyłam rannego.
Potknęłam się. Jezu! To był Daniel. Upadłam obok niego na kolana. W jego
rozerwanym gardle bulgotała krew. Gwałtownie zamrugał oczami. Poruszył
wargami, próbując coś powiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden głos.
– O Boże, Danielu – szepnęłam.
Chciałam mu pomóc, ale nie wiedziałam jak. Obok mnie stanęła
Josephine.
– Przeżyje, prawda? Przecież jest wampirem. Przeżyje.
Dwa inne wampiry podeszły i podniosły Daniela z ziemi. Jego głowa
oderwała się od ciała, gdy pękł spajający je cienki kawałek skóry.
Przewróciło mi się w żołądku. Upadłam na tyłek.
– I tak był martwy – powiedziała Josephine bez krztyny smutku, a potem
odeszła.
Dwaj mężczyźni wypuścili ciało Daniela i zostawili je na ziemi. Nagle
szczątki wampira skurczyły się i przemieniły w popiół.
Zebrało mi się na wymioty. Żółć zaszczypała mnie w gardle. Połknęłam
ją, odwróciłam się i chwiejnym krokiem odeszłam od kupki popiołu. Kątem
oka zobaczyłam Violet, która złaziła z drzewa.
Skupiłam się na stawianiu następnych kroków. Sebastian odwrócił się i
zobaczył, że się zbliżam. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Otworzyłam usta, żeby
coś powiedzieć, lecz nagle poczułam na skórze ostrzegawczy dreszcz.
Włoski na moich rękach stanęły dęba.
Atena rzuciła się na mnie od tyłu i mocno mnie złapała. Musnęła ustami
koniuszek mojego ucha.
– Wiesz, jak to mówią – jej głos przeszedł w złowrogi szept. – Skoro ja
nie mogę cię mieć… nikt cię nie dostanie. – Odsunęła twarz. – Aha, zanim
umrzesz, chciałabym ci podziękować. Kiedy uwalniałaś moich więźniów,
zostawiłaś w lochu własnego ojca.
Zaschło mi w gardle.
– Co?
Roześmiała się.
– Ironia losu, prawda? Łowca τέρας zakochał się w twojej matce, w
gorgonie, którą powinien był zabić. Chcę, żebyś w chwili śmierci myślała
właśnie o nim, o tym, jak go ukarałam za zdradę i za to, że nie zabił Eleni,
kiedy miał okazję. Oraz o wszystkich krzywdach, które mu jeszcze wyrządzę.
Żegnaj, mały potworze.
Atena gwałtownie mnie odepchnęła.
Miałam wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie.
Potknęłam się i upadłam na kolana. Kątem oka zauważyłam tylko błysk
przerażenia przemykający po twarzy Sebastiana i niewyraźną smugę, która
okazała się spadającą z drzewa Violet. Szok. Byłam w szoku.
Atena uniosła miecz łowcy τέρας, żeby obciąć mi głowę.
Czas zwolnił i nagle ujrzałam przesuwające się obrazy z mojego życia.
Jeden z nich wydawał się bardziej wyrazisty niż pozostałe: był to obraz, na
którym ściskałam nadgarstek Ateny w sali balowej Arnaudów i patrzyłam,
jak jej ciało przemienia się w kamień.
Do osiągnięcia dojrzałości gorgony pozostało mi jeszcze trzy i pół roku,
ale miałam w sobie moc. Już raz jej użyłam i właśnie na tym polegała moja
wyjątkowość. Byłam inna niż moje poprzedniczki. Czas, ewolucja, geny
ojca… bez względu na przyczynę tej odmienności, co do jednego miałam
pewność. Byłam bogobójczynią.
Ostrze śmignęło w powietrzu. Gdzieś w głębi umysłu usłyszałam czyjś
krzyk i płacz dziecka. Ale to nie miało znaczenia. Wszystko działo się zbyt
szybko, by ktokolwiek zdołał mi pomóc. Krew zaszumiała mi w uszach.
Wzrok skupił się na ostrzu pędzącym po łuku w stronę mojej szyi.
Pochyliłam głowę i uniosłam mrowiącą rękę. Otworzyłam dłoń,
wyzwalając cały gniew, ból mojego życia i życia mojej matki oraz cierpienie,
które czułam jako Meduza.
Ostrze zetknęło się z moją ręką.
I pękło na kamieniu.
Głośny brzęk poniósł się echem, eksplodując kręgiem mocy, która
powaliła wszystkich na ziemię. Uniosłam głowę, odłamana część ostrza
wzbiła się w powietrze. Spojrzałam w zdumione oczy Ateny.
W moich uszach rozlegało się powolne głośne bicie serca.
Nie powinnam była mieć takiej mocy. Na zaskoczonej twarzy Ateny
malowała się ta sama myśl. A mimo to ją miałam. Zobaczyłam, że moja ręka
stała się biała jak marmur, choć powoli wracał jej cielisty kolor. Potrafiłam
kontrolować tę moc i nie musiałam przeobrażać się w potwora, żeby jej użyć.
Atena gwałtownie zamrugała. Czas przyspieszył, osiągając normalne
tempo i właśnie w tej chwili Violet spadła jej na plecy. Otoczyła rękami szyję
Ateny, wbiła w nią kły i uniósłszy jedną dłoń, zatopiła w sercu bogini mały
sztylet.
W gardle Ateny zabulgotał wrzask.
Zszokowana i przerażona upadłam na ziemię. Nad bagnistym
cmentarzem odbił się echem krzyk wielu gardeł wołających imię Violet.
I nagle obie zniknęły.
Rozpuściły się w powietrzu, pozostawiając po sobie wirującą mgłę.
Rękojeść złamanego miecza Ateny upadła na marmurową płytę, a
zakrwawiony sztylet Violet miękko uderzył o ziemię.
– Violet! – zawołałam.
Rozdział dziewiętnasty
UPŁYNĘŁY TRZY DNI. Trzy dni bezsenności, koszmarów i niepokoju.
Violet zniknęła. Nikt nie wiedział, jak ją odzyskać. Nikt nie widział Ateny
ani nie słyszał, co się z nią stało.
Przez trzy dni chodziłam na cmentarz, wołałam Pascala, szukałam go w
każdym grobowcu i w każdej szczelinie. Violet na pewno by tego chciała.
Byłam jej to winna. Postanowiłam szukać dopóty, dopóki go nie znajdę.
Sebastian spędził dwa ostatnie dni zamknięty w swoim pokoju i grał na
perkusji, wypełniając dom tak wielką wściekłością, że trudno było tam
wytrzymać.
Michel wysłał mały oddział na plantację przy River Road, by uwolnić
mojego ojca, ale tak jak się obawialiśmy, więzienie zniknęło, jakby nigdy go
tam nie było. Nawet taki gest był jednak ze strony Michela wielkim
poświęceniem. Mój ojciec zabijał w imię Ateny niewinnych τέρας i ludzi
urodzonych do władzy. Tyle tylko, że miłość do mojej matki go odmieniła,
dała mu moc przeciwstawienia się bogini. Pokutował za swoje grzechy przez
wiele lat. Teraz, przeze mnie, musiał pokutować jeszcze dłużej.
W moim umyśle bez końca odtwarzałam tamtą chwilę w więzieniu.
Byłam tam, mogłam go uwolnić. Powinnam była zrobić to, co wydawało mi
się słuszne. Miałam szansę. Mogłam zażądać od Michela klucza. Powinnam
była się kłócić, oświadczyć, że nie ucieknę, dopóki nie uwolnię wszystkich
więźniów.
Żal i poczucie winy tkwiły we mnie jak zatrute kolce. Musiałam odnaleźć
ojca.
Opuszczając Nowy 2, poczułam niemal ulgę. Oderwałam się od
wspomnień, wskoczyłam do ciężarówki Crank i wróciłyśmy mostem nad
jeziorem Pontchartrain do Covington, przygranicznego miasteczka, w którym
czekali na nas Bruce i Casey.
– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – zapytała Casey, mocno mnie
przytulając.
Odsunęła się, a ja wykorzystałam tę chwilę, żeby dobrze zapamiętać jej
twarz. Okrągłą. Dobrą. Błękitne oczy, w których malowała się każda emocja.
Oczy, do których napływały teraz łzy.
Wiedzieli tylko tyle, że wpadłam na trop ojca i chcę go odszukać, zanim
znów zniknie mi z oczu.
– Muszę to zrobić. Muszę go odnaleźć.
Potem przyszła kolej Bruce’a. Zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku, w
chmurze wody kolońskiej. Czując ten ostry, świeży zapach, głęboko
wciągnęłam powietrze. Ścisnęłam ramię w miękkiej flanelowej koszuli.
– Uważaj na siebie – mruknął. – Pamiętaj o treningu. Oczekujemy
regularnych odwiedzin.
Odsunęłam się i pokiwałam głową.
– Załatwianie papierów potrwa ze dwa miesiące, ale Novem
najwidoczniej mają dobre układy z urzędami, bo błyskawicznie zdobyli
pozwolenie na przeniesienie praw do opieki – powiedziała Casey. – Damy ci
znać, kiedy już będzie po wszystkim.
– Dzięki.
Wkrótce Michel Lamarliere miał zostać moim prawnym opiekunem.
Przynajmniej na najbliższe pół roku, dopóki nie stanę się pełnoletnia.
Sandersonowie pomogli mi przenieść moje rzeczy z ich SUV-a do
ciężarówki Crank. Nie było tego wiele: dwie torby ubrań i butów oraz dwa
pudełka z książkami i innymi rzeczami, które zgromadziłam przez te
wszystkie lata.
– Do jednego z tych pudełek włożyłam album ze zdjęciami – powiedziała
Casey, próbując powstrzymać łzy.
Bruce zamknął tylne drzwi ciężarówki i oboje jeszcze raz mnie uścisnęli.
– Ja też coś tam dla ciebie wsunąłem – szepnął mi na ucho Bruce.
Z tonu jego głosu wywnioskowałam, że ma na myśli jakiś gadżet do
samoobrony.
– Kochamy cię, mała.
Poczułam ucisk w gardle.
– Ja was też – wydusiłam.
Pożegnania nigdy nie są przyjemne, ale to było wyjątkowo trudne.
Powstrzymałam się od płaczu i kiedy odjeżdżałyśmy, starałam się być
twarda. Dopiero gdy Crank zrzuciła ładunek, odebrała przesyłki
zaadresowane do Nowego 2 i ruszyłyśmy zniszczoną autostradą, uroniłam
kilka łez.
Ostatnie promienie słońca rozchodziły się na powierzchni jeziora,
przemieniając je w połyskliwe zwierciadło intensywnych błękitów, fioletów i
oranżu. Na horyzoncie zamajaczyły dachy Nowego 2, przypominając mi
dzień, w którym Crank po raz pierwszy wiozła mnie tym mostem do Miasta
Półksiężyca. Tyle że tym razem nie zmierzałyśmy ku Dzielnicy Ogrodowej,
lecz ku Dzielnicy Francuskiej.
Ciężarówka wolno sunęła po Royal Street, omijając pieszych i dorożki.
Było już prawie ciemno. Zbliżała się pora następnej parady Mardi Gras i
następnego balu. Takie rozrywki mało mnie jednak obchodziły.
Crank zaparkowała przed Cabildo.
– Zaczekam tu na ciebie.
Pokiwałam głową, wzięłam głęboki oddech, zacisnęłam zęby i
wyskoczyłam z ciężarówki.
Moje czarne buty uderzyły o chodnik. Nóż τέρας kołysał się przy udzie,
wsunięty w nowiutki pokrowiec. Na wysokości łydki ukryłam mniejszy
pokrowiec z bardzo ostrym i bardzo niebezpiecznym sztyletem Violet. To był
mój manifest. Miałam nóż i wcale tego nie kryłam. Włosy po bokach twarzy
zaplotłam w warkoczyki i zwinęłam je razem z pozostałymi w ciasny kok na
karku.
Zrobiłam mały balonik z gumy do życia, otworzyłam ciężkie drewniane
drzwi i weszłam do środka.
Zebrała się Rada Dziewięciorga.
Na pierwszym piętrze zignorowałam recepcjonistkę i z jedną dłonią na
rękojeści noża łowcy τέρας pomaszerowałam starym korytarzem. Potem
weszłam do sali posiedzeń.
Dziewięć twarzy zwróciło się w moją stronę. Siedmiu członków Novem
jeszcze nie znałam, ale dzięki opowieściom Henriego, Sebastiana i innych
wiedziałam, że bez trudu odgadnę ich imiona.
Nie wydawali się zaskoczeni moim widokiem.
Głęboki oddech.
Wystarczyło, że pomyślałam o Violet – o tym, jak biegłyśmy w dół First
Street w maskach i sukniach balowych, o tym, jak powiedziała, że jestem
piękna, i jak skoczyła na Atenę, by ugodzić jędzę prosto w serce – a od razu
odnalazłam w sobie siłę.
Złapałam wolne krzesło stojące w rogu sali i pociągnęłam je po
drewnianej podłodze, głośno szurając, z nadzieją, że na ten dźwięk po
plecach członków rady przejdą ciarki. Przy wielkim owalnym stole obróciłam
krzesło i usiadłam.
Powoli spojrzałam im w oczy, wszystkim po kolei.
Głowom trzech rodzin wiedźm: Lamarierów, Hawthorne’ów i
Cromleyów. Przywódcom rodów wampirów: Arnaudów, Mandeville’ów i
Baptiste’ów. Oraz półbogom stojącym na czele rodzin istot o wielu
postaciach: Deschanelów, Ramseyów i Sinclairów.
Jeszcze raz wzięłam głęboki oddech. Znowu wydmuchałam mały
balonik.
– Chciałabym się zapisać do Presbytère – powiedziałam.
Josephine, ubrana w drogi kremowy kostium, parsknęła donośnym
śmiechem. Ale nikt oprócz niej się nie śmiał.
Po dłuższej chwili odezwał się Michel.
– Nie widzę problemu.
– Oczywiście, że nie widzisz, Michel. Powiedz nam, Ari, dlaczego tak ci
zależy, żeby chodzić do szkoły Novem?
– No cóż, przeprowadzam się tu na stałe. I wszystko wskazuje na to, że
jestem wam potrzebna. Potrzebujecie mojej pomocy. W Nowym 2 rozpęta się
wojna.
– Mamy moc – powiedział Soren Mandeville. – Jesteśmy w stanie
obronić miasto i jego mieszkańców.
– W przeszłości być może tak. Ale teraz nie macie nic – przeszyłam
Josephine surowym spojrzeniem, obiecując zemstę za to, że zdradziła mojego
ojca i wydała go Atenie, kiedy zwrócił się do Novem o ochronę – a raczej
nikogo, kogo moglibyście wymienić za pokój.
– Mamy ciebie – cicho powiedziała Josephine.
– Josephine, proszę – odezwał się Rowen Hawthorne. – Już
uzgodniliśmy, że zapewnimy pani Selkirk schronienie. Stanęliśmy do walki
przeciwko Atenie i wyraźnie określiliśmy swoją rolę w tej wojnie. Grożenie
tej młodej kobiecie jest… zbyteczne.
– Chcesz walczyć, proponujesz, że weźmiesz udział w bitwie, a w zamian
oczekujesz jedynie schronienia i nauki? – zapytał podejrzliwie Bran Ramsey.
– Chcę wiedzy. – Z łomoczącym sercem pochyliłam się do przodu i
oparłam łokcie o stół. – Chcę się dowiedzieć wszystkiego o Atenie, o bogach,
o przeszłości, pragnę poznać każdą informację na temat mojej klątwy. Wiem,
że w Presbytère jest tajna biblioteka, o której uczniowie nie mają pojęcia.
Chcę mieć do niej dostęp.
Nikt się nie odezwał, ale w sali dało się słyszeć kilka zduszonych
okrzyków niedowierzania.
– Żądasz zbyt wiele – oświadczył Bran.
Następnie głos zabrała Nell Cromley. Zastanawiałam się, czy ta
ciemnowłosa i niebieskooka wiedźma jest blisko spokrewniona z Alice
Cromley, której kość wciągnęłam niedawno w płuca.
– Ukrywamy tę wiedzę ze słusznego powodu. Oprócz nas dziewięciorga
do biblioteki mają wstęp jedynie tłumacze. Nie wchodzą tam nawet
członkowie naszych rodzin. Przykro mi, dziecko, ale jesteś po prostu zbyt
młoda i niedoświadczona, by pojąć to, czego od nas żądasz. Z posiadaniem
takiej wiedzy wiąże się wielka odpowiedzialność.
Szkoda, że nie wiedziała, z jakimi rzeczami miewałam już do czynienia.
Sugestia, że mogę nie udźwignąć tej wiedzy albo że brakuje mi poczucia
odpowiedzialności doprowadzała mnie do szału. Do szału. Mój spokój ustąpił
miejsca zniecierpliwieniu.
– Czy któreś z was potrafi zabić boga? – rozejrzałam się wokół. – Pytam
poważnie. Czy umiecie tak po prostu uśmiercić boga? – Znowu spojrzałam
na Nell. – Ja pewnego dnia zdobędę taką moc. Być może już ją mam. Nie
potrzebuję do tego waszej książkowej wiedzy. Widzieliście, co zrobiłam na
cmentarzu. Atena się mnie boi.
Usta Michela lekko się uśmiechnęły, a w jego szarych oczach pojawił się
błysk zdecydowania.
– Wątpię, by Ari miała zamiar zdradzać nasze sekrety i naszą historię
świata. Udzielenie jej dostępu do biblioteki i do naszej wiedzy może nam
przynieść jedynie korzyść, jeśli ostatecznie doprowadzi ona do klęski Ateny.
Mój syn chętnie będzie jej towarzyszyć…
– Och, brawo, Michel! – prychnęła Josephine. – Następny dojrzały
czytelnik.
– A nasze dzieci? – wtrącił się Soren. – Oczekujesz, że pozwolimy, by
twój syn posiadł wiedzę, a nasi potomkowie nie?
– Pewnego dnia Sebastian zostanie głową rodziny – powiedział Michel. –
W końcu i tak uzyska dostęp do biblioteki.
– Oui – odparował Soren. – Kiedy zajmie twoje miejsce. Ale nie
wcześniej. Ta zasada dotyczy nas wszystkich.
Pozostali członkowie rady pokiwali głowami. Michel usiadł wygodniej i
wzruszył ramionami. Miał u mnie plus za to, że spróbował (oraz za to, że już
przed laty przemycił do biblioteki syna, by pokazać mu kamienną tabliczkę z
historią istoty „zrodzonej z mgły”, o czym reszta Novem najwidoczniej nie
wiedziała). Zrozumiałam, po kim Sebastian odziedziczył skłonność do
przeciwstawiania się władzy.
– Byłbym skłonny rozważyć pewien kompromis – powiedział z
namysłem Nikolai Deschanel. – Mogłaby przecież wchodzić do biblioteki
sama i niczego stamtąd nie wynosić. Żadnych przedmiotów, zwojów ani
książek. Żadnych notatek ani niczego w tym rodzaju. Jedynie to, co zdoła
zapamiętać.
– To by mi odpowiadało – powiedziałam czym prędzej.
W zasadzie nie miałam pamięci fotograficznej, ale gdybym znalazła
informacje pozwalające zlokalizować Atenę i Violet, raczej bym ich nie
zapomniała. Przede wszystkim pragnęłam jak najszybciej rozpocząć
poszukiwania.
– Więc jak? Zapiszcie mnie do szkoły, dajcie mi dostęp do biblioteki, a ja
– uśmiechnęłam się – rozwiążę wasz problem z boginią.
Kilka osób cicho się roześmiało.
– Ale dlaczego? – zapytał następny członek Novem, Simon Baptiste. –
Jesteś bystrą młodą kobietą. Mogłabyś się ukryć, zniknąć Atenie z oczu.
Dlaczego wolisz stanąć jej na drodze i pomóc nam obronić miasto? Czego
tak naprawdę chcesz? Bogactwa, wpływów, władzy…?
Serce na chwilę zamarło mi w piersi i skupiłam wzrok na potężnym
wampirze. W moich żyłach przemknął prąd zniecierpliwienia i poczułam
absolutną pewność. Odpowiedź była prosta.
– Chcę zemsty.
Ostatnie słowo odbiło się echem, jakby miało w sobie moc.
Powoli odsunęłam się od stołu i gęsia skórka zniknęła z moich rąk.
Zemsta.
Nie spocznę, póki nie wyrównam rachunków. Nie spocznę, póki Violet
nie wróci do Nowego 2 cała i zdrowa. Nie spocznę, póki moje przodkinie nie
zaznają spokoju, a ojciec nie odzyska wolności. Nie spocznę. Póki Atena w
końcu nie zginie.
Gdzieś pośród mętliku w mojej głowie usłyszałam, że głosują. Każdy
członek rady powtarzał jak echo: „Tak”.
I już wiedziałam, że w taki czy inny sposób, bez względu na to, ile czasu
będzie musiało upłynąć, w końcu dokonam zemsty.
Podziękowania
JESTEM BARDZO WDZIĘCZNA cudownym ludziom z wydawnictwa
Simon Pulse i mojej wspaniałej redaktorce Emilii Rhodes. To była zabawna i
ekscytująca przygoda. Ogromnie się cieszę, że mogłam z Wami
współpracować! Dziękuję fantastycznej Miriam Kriss za to, że wierzyła w tę
książkę i pomogła ziścić moje marzenie, a także za to, że zajęła się stroną
organizacyjną, pozwalając mi skupić się na pisaniu – Miriam, dzięki Tobie
pracowało mi się o niebo lepiej. Bycie Twoją klientką to przyjemność.
Dziękuję mojej przyjaciółce, pisarce i pierwszej recenzentce Jennie
Black, która przeczytała tę książkę i chwilami ciarki chodziły jej po plecach,
co utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze się spisałam.
Dziękuję Kameryn Long, która po przeczytaniu połowy przysłała mi
SMS o treści „Nienawidzę cię”, bo nie mogła się doczekać drugiej części. To
jeden z najpiękniejszych SMS-ów, jakie kiedykolwiek dostałam. Dzięki, że
jesteś moją nieustanną orędowniczką, Kam.
Uściski dla dziewczyn z Destination Debut za empatię, zwierzenia i
doping. Nie wiem, co bym bez was zrobiła.
Jak zwykle dziękuję Mamie, Tacie, rodzinie i przyjaciołom za
niesłabnące wsparcie, a także Audrey, Jamesowi i Jonathanowi, którzy
znosili moje humory i dali mi trochę czasu na zaszycie się w świecie fantazji.
Dziękuję, że sprowadziliście mnie z powrotem na ziemię i nie pozwalacie
odfrunąć.
Spis treści
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Podziękowania