Wiesław Wernic
Ucieczka z Wichita Falls
Spotkanie w drodze
Kraina była bezkresna. Wędrował po niej poprzez
rozkołysane wiatrem trawy, poprzez liche, ledwo od-
rośle od ziemi poszycie i poprzez nagą, rudawą ziemię,
na której trująca wilgoć bagnistych rozlewów alkalicz-
nych źródeł ledwie pozwalała na skąpą wegetację ro-
ślin. To była preria. Gdzieniegdzie pokryta szmaragdo-
wym dywanem, gdzieniegdzie porosła rudziejącą dar-
nią lub spopielała, cuchnąca saletrą, kwasem i siarką.
Żelazne szyny najkrótszą linią przecinały płaszczy-
znę ze wschodu na zachód, lecz nim dobiegły brzegów
Pacyfiku, przeskakiwały przepaście Gór Skalistych,
dźwigały się ku przełęczom ryzykownymi spiralami,
aby po tamtej stronie biec dalej przez doliny, brzegami
strumieni i rzek wartko płynących ku morzu.
Widział to wszystko — ogromną panoramę świata, a
wśród niej nielicznych wędrowców: stadko bizonów,
antylopy gnające stepem, grzechotniki wygrzewające
się na osypiskach kamieni, kujoty skryte w gąszczu
krzewów, pumę skradającą się wśród leśnego zbocza
góry. Niekiedy biegły konie z ludźmi na grzbietach,
niekiedy sunęła karawana wysokich wozów ciągnio-
nych przez woły, chmurę kurzu wzbijały koła dyli-
żansu, jednego z ostatnich. Na koniec ujrzał długi sznur
czarnowłosych, posępnych wojowników na chudych,
grzywiastych mustangach, powoli i bezszelestnie
zmierzających tam, gdzie leżała Pasangua — Liano
Estacado, czyli wrota piekieł na ziemi.
Poczuł żar i duchotę rozpalonego powietrza, a na po-
wiekach blask słońca.
Otworzył oczy, odwrócił głowę, bo jaskrawe światło
padające z góry, przesączające się przez wąziutką
szczelinę, oślepiło go.
— Co za dziwny sen? — mruknął i zmienił pozycję
ciała, aż coś zachrzęściło pod plecami. Leżał nierucho-
mo, ciągle jeszcze na pół przytomny i ciągle wpatrzony
w kolorową wizję prerii, dopóki nie zastąpił jej
rzeczywisty obraz: nie heblowane deski wiszące tak
nisko, iż nie sposób było usiąść. Dopiero teraz wróciła
mu pełna świadomość czasu, miejsca i zdarzeń, które
poprzedziły nocleg w tym dziwnym schronieniu. Nad
sobą miał podłogę werandy wzniesionej nad ziemią na
kamiennych słupkach, dostatecznie jednak niskich, by
ktoś przechodzący obok nie mógł dojrzeć, co kryje pod
nimi mroczna przestrzeń.
Wróciwszy do rzeczywistości Robert nadał spoczy-
wał na warstwie wiórów, nieskory do opuszczenia za-
cisznego schowka. Coś miękkiego otarło się o jego
policzek. Biały kotek w czarne łaty miauknął
nieśmiało, a później powędrował ku granicy mroku i
światła, wreszcie podskoczył zabawnie i zniknął z pola
widzenia.
Robert zaniepokoił się. Kot jak kot, lecz jeśli zwęszy
go pies? Co prawda w nocy zbadał otoczenie domu.
Psów tu nie trzymano, jednak mógł który przywędro-
wać od sąsiadów. Postanowił opuścić swoje nocne
Liano Estacado (hiszp.) lub Staked Plain (ang.) —
Pustynia Palikowa. Nazwa wywodzi się od palików
ustawianych dla oznaczenia właściwych szlaków lub
od gładkich pni jukki, rosnących gdzieniegdzie.
Indianie nazywają ten teren Pasangua.
schronienie. Obrócił się i na czworakach począł pełznąć
w kierunku węższego boku prostokąta, jaki wyznaczała
podłoga werandy. Posuwał się wolno, unikając szelestu
wiórów, które służyły mu dotąd za kiepski materac. W
ciszy wczesnego poranka nawet szuranie kolanami
zabrzmiałoby zbyt głośno. Odetchnął z ulgą, gdy głowa
znalazła się pod ostatnią belką, za którą ciągnął się
równy pas wydeptanej ścieżki, ograniczonej zaporą
zielonych krzewów. Wyjrzał ostrożnie, gotów w każdej
chwili cofnąć się. Na lewo biegła ulica osiedla, zupełnie
pusta. Odczekał jeszcze kilka sekund, nie mogąc
zdecydować się na skok, który powinien być cichy i tak
szybki, aby pozwolił w mgnieniu oka osiągnąć linię
krzewów. Naprężył mięśnie, wsparł się dłońmi o ziemię
i... zamarł w bezruchu.
Klap, klap, klap... Najpierw usłyszał, później dostrzegł
buty i skraj spódnicy. Cofnął się. Ten pierwszy ranny
przechodzień to sygnał ostrzegawczy. Robert czekał
cierpliwie, aż odgłos kroków ucichnie. Niestety. Po
kilkunastu sekundach zadudniły schodki werandy,
później kurz poleciał z desek wprost na głowę Roberta.
— Pani Cavendish!
Głos zabrzmiał czysto, wyraźnie i bardzo donośnie.
Robert z niepokojem pomyślał, że jeszcze kilka takich
okrzyków, a zbudzi się całe osiedle, a on zostanie
unieruchomiony w kryjówce. Ale nieznana pani
Cavendish musiała być równie rannym ptaszkiem, co
osoba składająca jej wizytę — rozległ się szczęk klucza i
skrzyp zawiasów.
— Dzień dobry, dzień dobry... Proszę wejść. Już za-
częłam...
Dalsze słowa zagłuszyło trzaśniecie drzwiami. Później
brzękła szyba. Prawdopodobnie uchylono okno, bo od
tej chwili do uszu Roberta dobiegały fragmenty
rozmowy, raz cichsze, raz głośniejsze, lecz zawsze nie-
zrozumiałe. Przez pewien czas wsłuchiwał się, pragnąc
wywnioskować, czy ranny gość nie zamierza wyjść.
Nieprzerwana gadanina utwierdziła go jednak w
mniemaniu, że wizyta nie zakończy się szybko.
Znowu podpełzł ku linii światła i mroku i znowu
skamieniał w bezruchu, dostrzegłszy końskie kopyta i
koła wozu toczące się po drodze. Tupot i turkot nagle
zamilkły, akurat naprzeciw werandy.
— Pani Cavendish! — zabrzmiało gdzieś z góry, z
wnętrza domu. — Mleko przywieźli! Ja przyniosę.
Dźwięk otwieranych , drzwi, tupot nóg po deskach.
Później — niezrozumiała rozmowa, znowu tupot, a po
nim cichnący głos oddalającego się pojazdu. Gdy
ostatecznie umilkł, Robert wolniutko wysunął głowę z
głębi swego schronienia. Zerknął w górę. Weranda była
pusta. Wypełzł, wyprostował się, rozejrzał. Nie dostrzegł
nikogo, nie usłyszał niczego poza odgłosami
dobiegającymi zza otwartego okna. Dotarł do krzewów
krokiem pozornie niedbałym, wśliznął się w zarośla i
począł porządkować ubranie. Do spodni i do bluzy
poprzyczepiało się mnóstwo wiórów, trocin i drzazg.
Zdejmował to z siebie ostrożnie, aby nie szeleścić liść-
mi. Dokonawszy tej żmudnej czynności siadł wśród
zielonego gąszczu. Rozmyślał. Powinien skierować się
do stacji kolejowej i wsiąść do pociągu jadącego na
północ lub na wschód. Lecz nie tutaj. Osada jest zbyt
mała i zbyt duża jednocześnie. Oznaczało to, że mieszka
w niej niewiele ludzi i wszyscy znają się wzajemnie, a
każdy przybysz zwraca na siebie uwagę i staje się
obiektem dociekliwych zainteresowań. Oznaczało to
jednak, iż urzęduje tu szeryf. Rozważywszy te dwie
okoliczności Robert zdecydował się poszukać innego
przystanku kolejowego, gdzie mógłby zniknąć w tłumie
podróżnych lub gdzie tylko deska z wypisaną nazwą
oznacza stację, a pustkowie podbiega pod same tory. W
takich warunkach można spokojnie czekać na dymiący
parowóz i wagoniki z platformami. Żaden szeryf, żaden
agent nie będzie się tam kręcił, bo i po co? Lecz tu... Tu
należało zachować wielką ostrożność. Spacer po ulicy
osady stanowił zbytnie ryzyko, a próba nabycia
żywności W którymś ze sklepików graniczyłaby z
głupotą. Robert westchnął. Ostatni jego posiłek był już
tylko wspomnieniem ubiegłego ranka. Odetchnął
głęboko i poczuł zapach, jaki ocenić potrafi tylko
człowiek głodny: zapach chleba. Zerknął poprzez
liściastą zasłonę w kierunku domu, pod którego werandą
niedawno spoczywał. Nad spadzistym dachem, z otworu
komina bił ku niebu ciemną smugą dym. Z otwartego
okna płynęły wonie, które przyprawiły Roberta o skurcz
żołądka. Usiadł i gapił się w okno, dręczony
wzrastającym uczuciem głodu. Ten zapach pieczonego
chleba trzymał go tutaj, chociaż powinien jak
najszybciej odejść. Wiedział o tym, lecz nie mógł się
zdobyć na decyzję. Poczuł się słaby, bezsilny, prawie
chory. Na myśl, że w takim stanie czeka go wędrówka
kilku, a może kilkunastu mil, aż spocił się z przerażenia.
Pożałował, że sprzedał konia. Uczynił to, gdy wydał
resztę pieniędzy. Teraz miał pełną kieszeń monet, a
jednocześnie... umierał z głodu.
W oknie zamajaczyła czyjaś postać. Pokazała się i
znikła, pokazała i znikła... Powtórzyło się to ze cztery
razy. Robert nie mógł oderwać wzroku od parapetu
okna. Tak, nie mylił się, leżały tam bochenki chleba!
Cudowne bochenki chleba, na pewno jeszcze gorące!
Zerwał się, rozgarnął gałęzie, wyszedł na otwartą
przestrzeń. Głód kazał mu zapomnieć o ryzyku. Chęć
zatopienia zębów w miękkim, ciepłym cieście i w chru-
piącej skórce działała niczym siła magiczna.
Los okazał się dla Roberta łaskawy. Bochenki
spokojnie leżały na białym ręczniku, a w oknie nikogo
nie było
widać.
Dotarł pod ścianę ^domu i nasłuchiwał. Nic, żadnego
dźwięku. Obejrzał się. Pusto. Wspiął się na czubki bu-
tów, lecz to nie wystarczyło. Wyprostowana ręka minęła
o cal krawędź parapetu. Podskoczył. Dopiero wtedy
palce dotknęły upragnionej zdobyczy. Nim opadł na
ziemię, dzierżył już w dłoni bochenek ciężki i tak go-
rący, że o mało go nie upuścił. Ukrył chleb pod kurtką i
traperskim krokiem pomaszerował wzdłuż ściany.
Traperskim krokiem! Tak stąpać nauczył go Karol
Gordon — opiekun, wychowawca, doświadczony my-
śliwy, a później rolnik. Jakże odległe dzieje! A przecież
od tamtych dni minęły zaledwie dwa lata.
Dotarł do narożnika domu, ostrożnie wyjrzał. Od tej
strony znajdowały się dwa okna, oba zamknięte.
Stwierdziwszy ten pomyślny fakt, oderwał się od ściany
i pobiegł prościutko przez łąkę ciągnącą się za domem,
przez zarośla szałwii, przez piaszczystą ścieżkę i dalej
miedzą, wzdłuż zieleniejącego pola ozimin. Miedza
doprowadziła go nad brzeg rozlanego wiosennym
przyborem strumienia. Bury nurt bulgotał groźnie,
tajemniczo. Na pewno nie był tak niebezpieczny, jak na
to wyglądał, lecz Robert wolał nie ryzykować. Poszedł
brzegiem. Gorący bochenek grzał mu pierś, ssące
uczucie głodu stało się znowu nieznośne. Sięgnął za
pazuchę, oderwał kawał chleba, ugryzł i począł żuć
powoli, pamiętając słowa (kiedyż to było?) Gordona:
„Jeśli długo nie będziesz jeść, a później dadzą ci całą
furę mięsa, nie rzucaj/się na nie jak zgłodniały ku jot,
jeśli chcesz uniknąć choroby".
Teraz starał się być rozsądnym. Trudno mu szło. Ileż
wysiłku włożył w to powolne żucie i w
powstrzymywanie się od natychmiastowego połknięcia
gorącego kęsa.
„Jeśli połknę, dostanę boleści" — powtarzał w my-
ślach przy każdymi ruchu szczęk.
Rozsądek zwyciężył. Może dlatego, że Robert, cho-
ciaż nie westman, nie traper ani nawet doświadczony
latami
mężczyzna (dochodził zaledwie dwudziestki!), zdołał
zwycięsko przejść sporo prób życiowych, przy których
załamałby się niejeden jego rówieśnik.
Szedł szybko, pogryzając od czasu do czasu, aż do-
tarł do miejsca, gdzie rozlane wody strumienia utwo-
rzyły
niewielkie jeziorko omywające miniaturowy półwysep
porośnięty drzewami. Obejrzał się. Nie było już
stąd widać domów osady. Uspokojony wkroczył w głąb
lasku i siadł pod potężnym pniem. Dopiero teraz wy-
dobył bochenek spod kurtki. Sięgnął po myśliwski nóż,
nie znalazł. Ani noża, ani pasa, na którym wisiała skó-
rzana pochwa. Ba, na którym wisiały futerały obu
rewolwerów. Zerwał się w popłochu. Wrażenie było tak
silne, że poczuł zawrót głowy. Nie wiedział, czy to na
skutek spożytego chleba, czy nagłej choroby. Siedział
oddychając z wysiłkiem, a gdy łopotanie serca ustało i
zawrót głowy minął, sięgnął pamięcią do minionych
godzin.. Czy zgubił podczas wędrówki? Nie, to
niemożliwe. W takim wypadku natychmiast odczułby
brak ciężaru uciskającego biodra. To mogło się stać
tylko podczas noclegu pod podłogą werandy. Musiał
odpiąć pas przed zaśnięciem, a później zapomniał go
założyć. Wszystkiemu winne zdenerwowanie, ,,a i z
głodu musiałem zgłupieć" — dopowiedział w myślach.
Teraz należało wrócić po zgubę. Czekała go daleka, a
więc niebezpieczna droga — nie mógł wyruszyć tak
całkowicie bezbronny. Miał nadzieję, że nikt dotych-
czas nie znalazł pasa pozostawionego przecież w miej-
scu odwiedzanym co najwyżej przez koty.
Ułamał kawał chleba, całego bochenka nie chciał
dźwigać. Chleb był kradziony i ta myśl nie dawała mu
spokoju. Nigdy dotąd w swych chłopięcych i młodzień-
czych latach nie przywłaszczył sobie niczego, nawet
posiadającego tak niewielką wartość, jak bochenek
zwykłego pieczywa. Rozejrzał się, gdzie mógłby ukryć
chleb, aż dostrzegł w drzewie dziuplę. Była pusta.
Wepchnął w nią bochenek, westchnął nad swym losem
i zawrócił w kierunku osady. Nie spieszył się, mimo że
niepokój skłaniał go do szybszego marszu. Uznał
jednak, że najbezpieczniej będzie udawać spacerowicza
wałęsającego się tu i tam bez określonego celu. Z tego
powodu droga powrotna za jęła mu więcej czasu.
Na koniec ujrzał dom. Najpierw jego tylną ścianę,
później narożnik, wreszcie otwarte okno. Wytężył
wzrok. W oknie nie było nikogo, znikły również leżące
przedtem bochenki. Czy zauważono brak jednego? Czy
wszczęto alarm? Lecz chyba z powodu kradzieży
przedmiotu tak małej wartości nikt nie będzie zawracał
głowy szeryfowi ani nawet mieszkańcom sąsiednich
domostw. Zresztą... okradzeni na pewno nie byli
biedakami. Budynek wyglądał solidnie i świeżo,
jeszcze pachniał drewnem i farbą. Cóż dla właścicieli
mogła znaczyć strata bochenka chleba?
Ruszył ścieżką biegnącą ku głównej drodze-ulicy,
poza kępami krzewów. Z otwartego okna nikt nie mógł
go
dojrzeć. Wyszedł na miejsce otwarte, skąd dokładnie
mógł obserwować front domu. Na jej deskach
hałasowało teraz dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka,
a obok nich skakał mały piesek. Robert zmartwił się. W
takiej sytuacji nie mógł nawet marzyć o dostaniu się
pod werandę. Lecz i od strony drogi-ulicy rzecz nie
przedstawiała się lepiej. Pusty wczesnym rankiem szlak
zaludnił się teraz. W przeciągu kijku minut naliczył
dziesięciu przechodniów, czterech konnych, trzy
ładowne wozy i jucznego osła prowadzonego na
postronku przez jakiegoś oberwańca. Cofnął się,
zawrócił między krzaki, siadł w ich gąszczu i nie
spuszczał oka z werandy. Pies skakał do taktu
podrzucanej przez dzieci piłki.
Robert obserwował zabawę coraz bardziej zdener-
wowany i głodny. Pożałował, że zostawił bochenek w
dziupli. Weranda zaludniła się. Z głębi domu wyszły
trzy osoby: dwie kobiety i mężczyzna. Zatrzymali się
na sekundę, a później, wraz z dziećmi, zeszli na skraj
ulicy. Od tego miejsca mężczyzna skręcił w prawo,
kobiety z dziećmi — w lewo. Robert opuścił krzaki,
obszedł dokoła willę przyglądając się oknom.
Wszystkie były zamknięte. Wywnioskował, że nikt nie
pozostał w domu. Odetchnął z ulgą, ale w tym momen-
cie przyskoczył do niego mały piesek, machając ogo-
nem i poszczekując. Nie mógł tak stać bez końca,
postanowił wpełznąć pod werandę, nawet gdyby to miał
zauważyć któryś z ulicznych przechodniów. Podszedł
ku schodkom, a wówczas, gdzieś z boku, wypadł kot i
smyrgnął pod deski werandy. Pies rzucił się za nim i
zniknął w półmrocznym przyziemiu. Do uszu Roberta
dobiegły kocie miaukoty i warczenie psa, potem kot
wyskoczył i pobiegł w krzaki. Pies nie ukazał się
natychmiast, chociaż jego warczenie i poszczekiwanie
przybrały na sile. Coś tam kotłowało się w
ciemnościach, aż wreszcie czworonóg wypełzł ciągnąc
po piasku kowbojski pas. Robert patrzył przerażony, jak
pies szarpie zgubę. Wolniutko, aby nie spłoszyć
czworonożnego złodzieja, posunął się kilka kroków.
Jeszcze chwila i odzyska swój skarb. Lecz pies był
czujny, odskoczył nagle, a gdy Robert wyciągnął rękę,
ruszył psim galopem przed siebie, aż podskakiwały
skórzane futerały z tkwiącymi w nich coltami. Na
szczęście zwierzę nie pognało ku drodze, co na pewno
spowodowałoby zbiegowisko ciekawych, lecz
równolegle do drogi. Ale i ten pomyślny dla Roberta
zbieg okoliczności wywołał nadmierne zainteresowanie
chłopaka idącego obok starszego mężczyzny — skoczył
za psem i dopiero gromkie wezwanie opiekuna czy ojca
skłoniło go do przerwania pościgu. Pies obiegł dom
dokoła i zniknął za narożnikiem. Robert podążył za
zwierzęciem, lecz pewnie i teraz nie odzyskałby swej
zguby, gdyby nie kot. Ten sam, który uciekł spod
werandy, czy jakiś inny — wychynął z krzaków, zanim
spostrzegł psa. Szczekający czworonóg popędził za
nim, Robert chwycił wreszcie pas, zapiął go, pogroził
pięścią zwierzęciu i zawrócił w stronę rzeczki.
Gdy dotarł do leśnego półwyspu przekonany, że
świetnie zapamiętał miejsce, gdzie ukrył chleb, okazało
się, że wszystkie drzewa wyglądają bliźniaczo.
Wędrował od pnia do pnia, zaglądając we wszystkie
dziuple, na próżno. Nie miał tu nic więcej do roboty.
Zdjął obuwie, podwinął nogawki spodni i przeszedł
przez strumień tak w tym miejscu płytki, że woda
sięgała zaledwie kolan. Po drugiej stronie ciągnęły się
pola zieleniejącycn ozimin. Odnalazł miedzę, która do-
prowadziła go do traktu, prymitywnego gościńca, zna-
czonego głębokim^ dołami i koleinami wozów. Gości-
niec był pusty. Robert skierował się na wschód.
Po kilku godzinach marszu począł dotkliwie odczu-
wać wzrastający upał. Słońce osiągnęło szczyt nieba i
grzało nielitościwie, jakby w pełni lata. Robert za-
marzył o cieniu, o szklance mleka, o kromce chleba,
lepz horyzont był pusty, nic nie zwiastowało możli-
wości zaspokojenia pragnienia i głodu. Dopiero po dal-
szych dwu godzinach, gdy orne pola ustąpiły falistej,
naturalnej łące, dostrzegł najpierw czarną smugę dymu,
a nieco później — dach z kominem, wreszcie — piskie
zabudowania gospodarcze. Ujrzał na koniec dom
mieszkalny i ku niemu się skierował. Po drodze minął
stado długorogiego bydła teksaskiego oraz corral —
ogrodzenie, za którego niskim palikowym płotem wi-
dniały końskie łby. Kiedy dotarł do studni i koryta dla
pojenia zwierząt, przystanął. Puste wiadro i długi drąg,
zakończony podkową zamiast haka, spoczywały obok.
Założył je na podkowę i ostrożnie opuścił drąg w
mroczny otwór. Poczuł na twarzy chłodną wilgoć i
ujrzał lustro wody tak blisko, że wystarczyło ręką
sięgnąć, lecz było to złudzenie, bo zanim zanurzył ku-
beł, musiał spuścić ponad połowę drąga. Wyciągnął
pełne wiadro, postawił je na krawędzi cembrowiny, aż
woda chlusnęła mu na spodnie. Pochylił się i pił
drobnymi łykami, a gdy zaspokoił pragnienie, obtarł
mokrą twarz i odwrócił się. Już nie był sam. Krok od
studni sterczał wysoki i chudy jak kołek w płocie
mężczyzna.
__ Przepraszam — odezwał się Robert — bardzo
chciało mi się pić...
— Woda jest dla wszystkich. Szukasz pracy?
— Nie — zaprzeczył pospiesznie. — Udaję się do
krewnych. Czy... — tu zawahał się. — Bardzo jestem
głodny — wyznał szczerze.
— Tylko tyle? — roześmiał się nieznajomy. — Zaraz
temu zaradzimy. Chodź.
Ruszył pierwszy i dopiero przy drzwiach przepuścił
gościa. Za drzwiami znajdowała się wielka izba o dwu
oknach, z piecem, stołem, dwiema ławami i półką
biegnącą wzdłuż ściany.
— "Siadaj, wędrowcze. Coś tam skombinuję...
Wyszedł, a Robert usiadł na ławie i odetchnął z ulgą.
Dzisiejszy ranek dobrze się mu dał we znaki. Gdyby tu
nagle zjawił się sam szeryf Murphy, Robert nie
próbowałby ucieczki. Na szczęście, zamiast szeryfa
wkroczył gościnny farmer dźwigając kamienny dzban i
cynowy kubek. Postawił to wszystko na stole, znowu
zniknął i znowu wrócił z potężnym bochnem chleba i
długim nożem, przypominającym raczej rzeźnicze
narzędzie do szlachtowania bydła.
— Wybacz, chłopcze, że tak skromnie. Żona poje-
chała do miasta, a ze mnie żaden kucharz.
W dzbanku znajdowało się mleko, chleb pachniał tak
cudownie, że Robert zjadł, a raczej pochłonął na-
tychmiast pół bochenka. Kubek odstawił dopiero wów-
czas, gdy wysączył ostatnie krople. Poczuł się syty i
ociężały.
— Dziękuję — powiedział rozluźniając pasa.
—
Et, głupstwo. Za dwie godziny wróci żona i wtedy
pomyślimy o czymś lepszym. Mleko to dobra rzecz do
picia, lecz nie zastąpi mięsa. Prawda?
Robert zaprzeczył. Jednak tylko dlatego, że nie miał
zamiaru siedzieć tu przez dwie godziny. Zbyt wielkie
ryzyko.
— Spieszę się — wyjaśnił — czekają na mnie krew-
ni.
—
Daleko?
— W Wichita — skłamał.
—
Och, toż to prawie pod nosem. Na dobrym koniu
dotrzesz w jeden dzień. Nie zanocowałbyś u nas? Przy-
dałby ci się odpoczynek.
Robert zdobył się na uśmiech oświadczając, że czuje
się znakomicie.
A twój koń? — zainteresował się nagle farmer. —
Gdzie zostawiłeś konia?
—
Nie mam konia.
— No, to przed wieczorem nie dojdziesz do celu.
Mieszkasz w tych stronach?
Robertowi nie w smak były takie pytania. Aby
uniknąć dalszych, wyjaśnił, że wędruje z południowego
wschodu, z Luizjany, gdzie jego ojciec ma gospo-
darstwo rolne. Gorączkowo szukał nazwy miasteczka,
przy którym to gospodarstwo się znajduje, lecz nic nie
wymyślił. Szczęśliwie farmer nie zagadnął go o to.
Wyjaśnił więc dalej (bo piesza wędrówka z Luizjany
wyglądała zbyt podejrzanie), że jego wierzchowiec,
przebywając łąkę podziurawioną norami piesków
preriowych, złamał nogę. Że musiał konia dobić, a
uprząż sprzedać przygodnemu kowbojowi. Wszystko to
wyglądało bardzo prawdopodobnie.
— Czemuś nie kupił drugiego konia? Ja sam...
— Nie, nie, nie mam tyle pieniędzy — stwierdził, po
raz pierwszy zgodnie z prawdą.
— O, to przykre. Lecz czemu nie skorzystałeś z
pociągu? Zabrakło na bilet?
Robert przeląkł się. Jedno kłamstwo pociągało za
sobą konieczność następnego. Wyjaśnił, że koń mu
padł zaledwie kilka mil stąd, a on właśnie zmierza ku
najbliższej stacji kolejowej.
— Toś zmylił drogę — stwierdził farmer. — Linia
kolejowa biegnie tam — wskazał ręką kierunek, z
którego Robert przybył.
Chłopak podziękował za informację i podniósł się
zza stołu. Przedłużanie wizyty byłoby zbyt wielkim
ryzykiem. Gospodarz wyprowadził go na dwór.
— Tam — powiedział, znowu wskazując ręką. —
Tam musisz iść. Stacja kolejowa jest w Utte. Powo-
dzenia!
Utte nie mogło być niczym innym, jak właśnie osa-
dą, w której nocował i w której zgubił pas. Chcąc nie
chcąc ruszył drogą, którą już raz przebył. Był pewien,
iż obserwują go oczy farmera. Cóż za pechowy dzień!
Maszerował żwawo, ciągle przez łąkę, lecz z zamia-
rem skręcenia w bok, tak aby właśnie ominąć Utte i
trafić na jakiś inny przystanek kolejowy, ustawiony w
bezludnej okolicy. Istniały takie przystanki, Robert o
tym wiedział, wyznaczone przez zarząd kolei w miej-
scach, w których było pod dostatkiem wody, gdzie zie-
mia żyzna stanowiła własność kompanii kolejowej.
Przystanek, pozornie bezsensowny, miał przyciągać
osadników i zachęcić do nabycia kolejowych gruntów.
Istniało jeszcze sporo takich przystanków, gdzie diabeł
mówił dobranoc, a rącze antylopy bez obawy pasły się
na łąkach. Takiego właśnie szukał Robert.
Gdy wydało mu się, że przebył spory odcinek drogi,
zerknął za siebie. Nadal widać stąd było budynki, a
nawet sylwetkę człowieka. To pewnie gościnny far-
mer nabrał jakichś podejrzeń i obserwował oddalają-
cego się gościa. Robert nie mógł zmienić kierunku wę-
drówki i dopiero po dalszej półgodzinie, gdy chata
znikła za horyzontem, skręcił raptownie i ruszył na
wschód. Szedł jeszcze z godzinę i uznawszy, że Utte
pozostało już za nim, skierował się na południe. Prze-
maszerowawszy dobre pół mili niespodziewanie
natknął się na szyny, błyszczące w słońcu/jak srebrne
sztaby. Nasyp nie istniał. Prawdopodobnie dlatego, że
grunt dźwigał się tu ponad płaszczyznę prerii. Ruszył
więc wzdłuż toru, pełen obaw, że zanim dotrze do
najbliższego przystanku, nadjedzie pociąg. Obawa
okazała się płonną. Przystanek ukazał się/ znacznie
szybciej od pociągu. Był to słup wbity w /ziemię o
kilka kroków od szyn. Do słupa przytwierdzano deskę
z wymalowanym napisem: „Open Field" *.\ Robert
zatrzymał się, przeczytał i roześmiał. Nazwa była
trafna, lecz mało oryginalna. Jak okiem sięgnąć — na
prawo i na lewo — ciągnęło się właśnie otwarte pole,
pierwotna preria nie ruszona pługiem rolnika.
Robert legł pod słupem. Wydobył zza pazuchy zwi-
tek banknotów, a z kieszeni spodni garść monet. Prze-
liczył dokładnie swój skromny majątek. Nic w nim nie
przybyło i nic nie ubyło od wczorajszego ranka. Nie
wydał ani centa, lecz rozumiał, że skutki takiej
oszczędności mogą być opłakane. Między Teksasem,
na terenie którego obecnie przebywał, a Montana, ku
której zmierzał, rozciągała się przestrzeń równa prawie
całej długości Stanów, mierzonych z południa na
północ, a taką drogę, obojętnie: pociągiem, statkiem
czy konno, zdoła przebyć tylko człowiek odżywiający
się normalnie, a nie głodomór słaniający się na nogach,
jakim był obecnie. Miał nadzieję, że w pociągu będzie
mógł coś kupić i najeść się do syta nie zwracając
niczyjej uwagi. Czy mu starczy pieniędzy na podróż do
Montany?
Leżał i dumał nad swym losem, który wydał mu się
czarny jak wnętrze nie oświetlonego tunelu, a chociaż
gdzieś tam w oddali błyskało nikłe światełko — ognik
nadziei — wątłe było i bardzo odległe.
Westchnął, rozczuliwszy się nad samym sobą, po
czym odwrócił się na wznak i po chwili zasnął. Nie
obudził go ani gwizd lokomotywy, ani turkot wago-
nów, lecz... zapach dymu. Wdychał ten dym i ciągle
jeszcze wydawało mu się, że śpi. Dopiero brzęk metalu
otrzeźwił go na dobre. Siadłszy wytrzeszczył zaspane
oczy.
— Obudziłem kolegę?
Głos zabrzmiał chropowato, lecz wcale nie groźnie.
— Nie — zaprzeczył chłopak — to jest... rzeczywi-
ście nieco się zdrzemnąłem.
Rozejrzał się podejrzliwie dokoła, lecz poza samot-
nym przybyszem nie zauważył nikogo więcej.
— Pociąg nie jechał? — zagadnął niespokojnie.
— Nie jechał. Ale nadjedzie. Czekasz? Ja również.
Napijesz się kawy, kolego?
Dopiero teraz Robert dostrzegł metalowy garnczek
ustawiony na dwu płaskich kamieniach, między który-
mi płonął niemrawy ogieniek.
— Napiję się — odparł pospiesznie, jak gdyby z
obawy, że zaproszenie zostanie cofnięte.
— Masz kubek? Ech, co za pytanie! Oczywiście, nie
masz kubka. Pożyczę ci swego.
Po czym zręcznie uniósł naczynie i nie rozlewając
ani kropli napełnił blaszankę.
— Pij, kolego, na zdrowie!
Robert nie dał się prosić. Ach, jakaż to była przy-
jemność!
— A możeś ty głodny?
Chłopiec wypił już sporo, czuł miłe ciepło w żołądku
i całą górę wdzięczności dla nieznajomego.
—
Żeby rzec prawdę — odparł oblizując wargi —
nie jadłem od rana.
— To tak, kolego? I nic ni o tym nie powiedziałeś.
Znajdzie się coś na ząb.
Sięgnął ręką za siebie i ujawnił oczom chłopca spory
worek ściągnięty postronkiem i zaopatrzony w parcianą
szelkę do przewieszania przez ramię. Rozsupłał
węzełki i wydobył najpierw pół bochenka chleba, a
później paczkę owiniętą szarym papierem, nieco nad-
dartym i mocno zatłuszczonym. Gdy zdjął opakowanie,
ukazał się gruby prostokąt boczku, wagi chyba ponad
dwa funty. Na taki widok Robert poczuł w żołądku
przykre ssanie. Z bochenka nieznajomy odkrajał ko-
lejną pajdę, przykrył płatem boczku.
— Wcinaj!
Resztę prowiantu schował do worka i z wyraźnym
zadowoleniem przyglądał się jedzącemu.
— Starczy?
Robert najchętniej poprosiłby o następną porcję, lecz
ponieważ prosić nie lubił, a swego towarzysza ocenił
jako biedaka — podziękował i odmówił. Oddał kubek,
siadł twarzą zwróconą ku zachodowi, wypatrując
cienkiego pióropusza dymu w miejscu, w którym szyny
stapiały się w jedną lśniącą nitkę i ginęły za
horyzontem. Lecz żaden znak nie sygnalizował zbli-
żania się pociągu. Preria drzemała w promieniach słoń-
ca, w ciszy i bezruchu.
— Jedziesz na wschód — stwierdził nieznajomy, a
Robert nie zaprzeczył. Kłamstwo wydałoby się z na-
dejściem pociągu.
Odparł więc:
— Tak, ale jak to odgadliście? Przecież mogłem tu
tylko czekać na kogoś.
— Tu nikt nie wysiada, kolego, bo i po co? Lecz
myślę, że wszystko wspaniale się składa, jak w dziecin-
nej łamigłówce.
Na zdziwione spojrzenie chłopaka dorzucił:
— Ja również podążam na wschód. Nie umrzesz z
głodu, kolego, nawet jeśli nie masz centa w kieszeni.
Nie martw się.
Robert uśmiechnął się blado. W istocie bowiem za-
niepokoiła go i zmartwiła perspektywa towarzystwa
zupełnie obcego człowieka. Kim był? Sądząc po ubiorze
— równie dobrze bezdomnym włóczęgą, jak ro-
botnikiem rolnym poszukującym pracy. A może...
przebranym agentem słynnego Pinkertona? Robert
słyszał o tej agencji wiele, a jeszcze więcej o sztuczkach
jej ludzi, przyćmiewających sławę najbardziej
sprawnych szeryfów i stanowej policji. Nie, na ro-
botnika ten obcy nie wyglądał. Och, na takich typach
Robert znał się nieźle. Ten nieznajomy z płóciennym
workiem, w płóciennej bluzie i takichże spodniach
posiadał zbyt wyostrzoną spostrzegawczość. I to właśnie
zaniepokoiło Roberta, a tego niepokoju nie rozwiało
wesołe spojrzenie szarych oczu ani uśmiech, jaki prawie
stale gościł na wargach tego człowieka. Twarz miał
lekko zaróżowioną — jakoś to nie pasowało do zawodu
robotnika rolnego ani do żadnego innego zawodu
związanego z częstym przebywaniem pod gołym
niebem. Słońce Teksasu szybko opala. Poza tym —
uczesanie! Wyglądał tak, jakby wczoraj zajął się nim
fryzjer. Spod ronda prawie nowego kapelusza nie
spadały na ramiona długie, dawno nie obcinane włosy,
charakterystyczne dla traperów i włóczęgów.
Robert sięgnął do kieszeni i wydobył garść monet,
pokazał je na otwartej dłoni.
— Mogę sam się wyżywić — oświadczył — nie je-
stem żebrakiem.
— No, no! Nie ma się o co obrażać, kolego. Przyja-
cielska usługa nikogo nie hańbi.
Robert poczuł chętkę zapytać, odkąd to datuje się ich
przyjaźń, lecz tylko wzruszył lekko ramionami i wsypał
z powrotem pieniądze do kieszeni. Zapadło milczenie.
Nie na długo jednak. Nieznajomy albo był z urodzenia
gadułą, albo też pragnął pociągnąć Roberta za język.
— Nie przeszkadza ci, kolego? — odezwał się po
chwili.
— Co ma przeszkadzać?
—
Ostrogi. Piękne ostrogi, ale zawadzające w mar-
szu. A może ukryłeś gdzieś konia?
Robert z trudem maskował zdenerwowanie i po-
wtórzył bajeczkę opowiedzianą uprzednio gościnnemu
farmerowi, z tą tylko różnicą, że za cel podróży podał
północną Luizjanę. Zrozumiałe. Wichita Falls leżała
przecież na zachodzie, a on wybierał się na wschód.
— Ach — westchnął, a może tylko udał westchnie
nie nieznajomy. — To nasza wspólna podróż nie po-
trwa długo. Szkoda, kolego. Przypadłeś mi do serca.
Podniósł się, zadeptał resztki tlejącego ogniska i ru-
szył z kubkiem do pobliskiego strumyczka. Robert
ucieszył się z informacji, towarzystwo nieznajomego
nie przypadło mu do smaku, a nie wiedział, jak tego
towarzystwa się pozbyć. Teraz zdjął ostrogi — zbyt
zwracały uwagę — i rozciągnął się na trawie. Udał, iż
drzemie, nie miał ochoty na dalszą pogawędkę. I tak
przez dobre pół godziny trwała cisza. Zmącił ją deli-
katny początkowo, a później coraz donośniejszy stukot
szyn, wreszcie gwizd parowozu.
— Jedziemy, kolego — uradował się nieznajomy. —
Uważaj, żebyś czego nie zapomniał.
Była to zwykła złośliwość. Robert nie miał nawet
najmniejszego pakunku.
Z dalekiego krańca horyzontu, gdzie tory łączyły się
w jedną cienką linię, wyjrzał czarny punkcik i rósł z
każdą sekundą, ciągnąc po niebie rozwleczoną chmurę
dymu. Teraz już grzmiały koła, białe wytryski pa-
ry
buchnęły tuż przy ziemi. Gorący wiatr dmuchnął w
twarz Roberta, zgrzytnęły hamulce, zastukały zderzaki
wagonów i pociąg zatrzymał się tuż przed słupem
oznaczającym stację. Konduktor zeskoczył ze stopni
pocztowego wozu.
__ Open Field! — zawiadomił donośnie. —
Open Field! — powtórzył.
W kilku oknach pojawiły się głowy podróżnych, lecz
poza tym głośny anons nie wywołał zainteresowania
pasażerów. Nikt nie opuścił pociągu, nikt nie ukazał się
na peronie. Poza dudnieniem parowozu żaden inny
dźwięk nie zakłócił ciszy.
—
Wsiadacie, panowie? Zaraz ruszamy.
— Chodźmy, kolego.
Robert ruszył za nieznajomym niezbyt zdecydowa-
nym krokiem. W ostatniej chwili przemknęło mu przez
myśl, by zrezygnować z nieprzyjemnego towarzystwa,
no i z podróży. Jednak poniechał tego zamiaru.
Trzasnęły drzwiczki, wagon był prawie pusty. Gdy
siedli przy oknie, ozwał się gwizd i wozy drgnęły na-
bierając stopniowo rozpędu.
— Jedziemy, kolego — stwierdził zbytecznie nie-
znajomy, gdy za oknem trawy zielonej prerii coraz
szybciej poczęły przesuwać się do tyłu. — Jak się
czujesz, kolego?
Robert nie odpowiedział. Gorączkowo rozważał, do
jakiej stacji powinien wykupić bilet, gdy zjawi się
konduktor. Przecież nie miał najmniejszej nawet chęci
odwiedzenia Luizjany, a jednocześnie nie chciał przy-
znać się do kłamstwa wykupując bilet w zupełnie in-
nym kierunku, ku północy. W duchu złorzeczył swemu
towarzyszowi. To jego obecność zmuszała do tak
kłopotliwych rozważań. Wybrnął z sytuacji pod wpły-
wem natchnienia, które kazało mu nabyć bilet do Dal-
las. Tam pozbędzie się niewygodnego
towarzystwa, a później ruszy najkrótszą drogą ku
Montanie. Rzecz jasna, iż kupno biletu do Dallas
natychmiast zwróciło uwagę nieznajomego.
—
Cóż to, kolego — zagadnął czy zmieniliście
plany? Przecież Dallas to Teksas, ą nie Luizjana. A
może to tajemnica?
—
Żadna tajemnica. Wpadłem na myśl, aby po
'drodze odwiedzić mego wuja.
j
—
To i dla mnie do Dallas. Cóż mi szkodzi
obejrzeć miasto, w którym nigdy nie byłem. Prawda,
kolego?
Robert tylko mruknął coś niewyraźnie, wściekły, a
równocześnie zrozpaczony. Podstęp sianie udał. Jak
teraz zniknąć z oczu wścibskiego natręta? A może to
nie tylko natręt, lecz policyjny szpicel? Agent
Pinkertona? Nie, chyba nie. Któż by zawiadomił
agencję? Dobrze znał Denisa Murphy, szeryf nie
podjął takiej decyzji. Tak czy owak, trzeba jak
najszybciej zerwać przypadkową znajomość. Póki nie
będzie za późno.
— Słyszysz, kolego?
Robert drgnął, przyciszony głos sąsiada dotarł wre-
szcie do jego świadomości.
— Przepraszam, co takiego?
—
Gadają o jakiejś hecy w Wichita Falls
— Kto?
—
Tamci dwaj...
Robert rozejrzał się po wagonie. Tamci dwaj — to
mogło dotyczyć tylko dwu pasażerów z sąsiedniej
ławki, zwróconych plecami. Zerknął na nich raz i drugi.
Ogarnął go paniczny strach, iż obok siedzi dwu jego
znajomych z Wichita. Aż spocił się z wrażenia.
— Co oni mówili? — szepnął.
— Podobno jeden z pomocników szeryfa z Wichita
ranił drugiego zastępcę, a zamknięty w areszcie wyła-
mał kraty i uciekł.
W informacji tej tkwiła tylko połowa prawdy, lecz to
wystarczyło, aby ciałem Roberta wstrząsnął dreszcz
przerażenia.
— To pewnie jakaś plotka — odparł zdobywając się
na nieludzki wysiłek.
— Plotka albo nie plotka. Jak zrozumiałem, tamci
dwaj jadą wprost z Wichita Falls, więc musieli słyszeć
o tej sprawie. Ach, różne rzeczy dzieją się na tym
świecie.
Pociąg począł zwalniać. Robertowi wpadł do głowy
desperacki pomysł wyskoczenia z wagonu. Niech sobie
widzowie takiego zdarzenia pomyślą, co chcą. Lepsze
to od rozpoznania go przez znajomków z Wichita. Już
się podrywał z ławki, gdy właśnie wstali tamci dwaj.
Spojrzał na nich bystro. Nie, tych ludzi nigdy w życiu
dotąd nie spotkał. Odprężył się i nawet uśmiechnął.
Gdy nieznajomi opuścili wagon, parowóz zagwizdał i
wagony potoczyły się dalej.
— A w związku z tą sprawą w Wichita — odezwał
się sąsiad — spotkałem się w swym życiu z podobną
historią. Nie mówię, że taką samą, tylko podobną. Bo
widzisz — tu zniżył głos do szeptu — byłem kiedyś
posądzony o morderstwo, ba, nawet skazany...
Robert wytrzeszczył oczy. Wszystkiego mógłby
oczekiwać, lecz nie takiego wyznania! Teraz się oka-
zało, że od paru godzin przebywa w towarzystwie
przestępcy. Cóż za przypadek!
— Nie patrz tak na mnie, kolego. Nie popełniłem
żadnej zbrodni, to była pomyłka i sąd ją sprostował,
szkoda, że tak późno. Przecież gdybym był winien, nie
gadałbym o tym.
Robert mimo woli uśmiechnął się. Podczas służby u
szeryfa niejeden raz spotykał się z tego rodzaju
oświadczeniami padającymi z ust notorycznych bandy-
tów. Lecz kto by im wierzył.
— Zabawne, prawda? Teraz to i mnie wydaje się
zabawne. Siedziałem, jak to się mówi,! za
niewinność, dwa
lata! Czy wiesz, co to znaczy?
Chłopakowi zrobiło się nagle bardzo gorąco, a w se-
kundę później bardzo zimno.
— Nie wiem — odparł półgłosem — nic takiego nie
przeżyłem.
— To i dobrze. Nie wyobrażasz sobie, jaka to męka
tkwić między czterema ścianami i tylko raz na dzień
korzystać z półgodzinnego spaceru po więziennym
dziedzińcu. Dla kogoś, kto pół życia spędził na prerii!
Ty tego nie pojmiesz, kolego, lecz ja... A najgorsze, że
nic nie zawiniłem.
Umilkł, spojrzał w okno, za którym nadal przesuwało
się zielone morze prerii, a później zerknął za siebie,
jakby chciał sprawdzić, czy któryś z pasażerów nie
przysłuchuje się jego opowieści.
— Widzisz, kolego, byłem ja, i to wcale nie tak
dawno, eksplorerem i traperem. Na przemian jednym i
drugim, jak wypadło. Jednak nie miałem zamiaru
spędzić w ten sposób całego życia. Chodziło mi tylko o
zebranie małej fortunki. Później planowałem obrać
sobie za siedzibę któreś z małych, cichych miasteczek
(nie cierpię wielkomiejskiego gwaru) na południu,
gdzie słonko mocniej przygrzewa, a zimy są łagodne.
Bardzo nie lubię mrozów. I cóż powiesz, kolego? For-
tunkę zebrałem. To nie był wcale szczęśliwy traf, żadna
bryła złota wagi kilkunastu funtów. Nic z tych rzeczy.
Po prostu, ziarnko do ziarnka i uciułałem spory worek
złotego piachu. Nie wiedziałem dokładnie, ile to warte,
aż mi oczy otworzyli w bankierskim kantorze.
Dostałem dwa razy więcej, niż sobie zamarzyłem. Ech,
stałem się panem, co się zowie'! Inny na moim miejscu
ległby do góry brzuchem i w rok roztrwonił cały
dorobek po knajpach i szulerniach. Ja...
nie! Porozglądałem się tu i tam, aż na koniec znalazłem
sobie miejsce w malutkim, nowiutkim miasteczku. W
Teksasie. Nazwa cię chyba nie obchodzi, kolego?
Robert przyznał, że istotnie nic a nic nie obchodzi go
nazwa malutkiego miasteczka.
— Słusznie, po co zaśmiecać głowę zbyteczną wia-
domością. Wyobraź sobie, że w tym miasteczku nie
istniał saloon! Nigdy go nie było. Trudno uwierzyć, ale
ludzie kupowali whisky w „składzie towarów mie-
szanych", a pili w domach. Postanowiłem zmienić taki
stan rzeczy i właśnie otworzyć saloon.
— Tak nagle? — roześmiał się Robert, po raz pierw-
szy od wielu dni.
—
Wcale nie nagle. Podczas mej wędrówki często
zastanawiałem się, w czym ulokować zdobytą gotówkę.
Farmerstwo mi nie odpowiadało, na hodowli się nie
znam. Wybrałem handel, i to ten najmniej ryzykowny,
nie wymagający wielkich umiejętności, właśnie saloon.
W miasteczku, którego nazwa cię nie obchodzi, wyna-
jąłem duży lokal po sklepie z narzędziami rolniczymi.
Sięgnąłem głęboko do kieszeni. Kosztowało, bo koszto-
wało, ale tam gdzie stały pługi, brony i jakieś inne
żelastwa, powstała wielka sala z szynkwasem, półkami,
stołami i wszystkim, co potrzeba dla takiego interesu.
Zawiesiłem szyld z napisem ,,Bow's Inn". Wiesz, co to
znaczy?
— No... łuk, chyba myśliwski.
— O nie, kolego. Bow to ja. Jestem Allan Bow od
początku swego życia aż po najdłuższe jego trwanie.
Robert uznał, że w takiej sytuacji grubiaństwem
byłoby nie przedstawić się.
— Jestem Robert Smith — powiedział.
Smithów żyło w Ameryce setki tysięcy, więc naj-
mniej ryzykował.
— Doskonale, Robercie. Pozwolisz, że będę ci mówił
po imieniu, kolego. Jestem kapinkę jod ciebie starszy,
więc chyba się nie obrazisz?
Chłopiec natychmiast oświadczył, iż ani mu w gło-
wie żadna obraza. Wręcz przeciwnie...
—
Wiedziałem, że tak odpowiesz. Znam się na lu-
dziach, chociaż — tu westchnął — jeden raz srodze się
pomyliłem. Kosztowało mnie to, oj, kosztowało...
— Furę pieniędzy — wtrącił Robert.
—
Gorzej, znacznie gorzej. Dwa lata! Rozumiesz?
Dwa lata odsiadki, a siedziałbym jeszcze, gdyby praw-
da nie wypłynęła na wierzch, jak oliwa na wodę.
Wszystko zaczęło się od saloonu.
— To znaczy, iż handel nie jest najlepszym intere-
sem.
—
Nic z tych rzeczy. Poszło o zupełnie co innego.
Mój saloon okazał się świetnym wynalazkiem, czymś
znacznie lepszym od bonanzy. Pieniądze płynęły stru-
gą, szybko jak wody górskiej rzeki. Już pierwszego
dnia wiedziałem, iż odkryłem złotą dziurę. Całe mia-
steczko przybyło w moje progi, chyba tylko dzieci za-
brakło, ale i te zebrały się przed domem sądząc, że
zostaną wpuszczone. Zabawa trwała do świtu, z tań-
cami i bez żadnej awantury. Może dlatego, że był na
niej szeryf, a może dlatego, że saloon to niekoniecznie
miejsce, w którym ani jeden wieczór nie obejdzie się
bez bójki. Po tym pierwszym wieczorze zawsze u mnie
było pełno. Cóż w tym dziwnego, jedyny saloon w mia-
steczku. Przyjąłem chłopca do pomocy, zgodziłem
kuchcika. Jaki tam z niego był kucharz! Lecz gdzie
miałem szukać? Zresztą, chyba wiesz, że do saloonu
rzadko kto przychodzi na jedzenie, chyba podróżny,
bo miejscowy woli najeść się w domu. Taniej wypada.
Podróżni to do naszej mieściny jakoś nie trafiali, lecz
był taki jeden, ani miejscowy, ani podróżny.
— Jak to może być? — uśmiechnął się Robert.
—
Ano, może. To był hacjender, jak tu nazywają co
większych farmerów. Miał mnóstwo ornej ziemi,
pastwisk i bydła. Tak ludzie gadali. Przyjeżdżał do
miasteczka co trzeci, czwarty dzień. Zawsze wpadał do
mnie na przekąskę. I zawsze trzymałem dla niego
pieczoną wołowinę. Przepadał za nią. Wyglądał na
wielkiego pana. Ho, ho! Od czubka pięt po czubek ka-
pelusza. Elegancik. Wystrojony jak greenhorn przybyły
z wielkiego miasta i za takiego początkowo go
uważałem, lecz to nie była prawda. Pozory mylą, Ro-
bercie. Zapamiętaj to sobie.
Jegomość lubił gadać, a że wpadał do mnie w porze
południa, gdy ruch jest najmniejszy, przegawędziliśmy
wiele godzin. Nasze stosunki układały się coraz
bardziej przyjacielsko. Zawsze ukazywał się na progu
saloonu, niespodziewanie, jakby spod ziemi wyrósł.
Gdzieś od czwartego miesiąca naszej znajomości witał
mnie okrzykiem: „Jak się masz, Allan!" Po czym
opierał się o szynkwas i opowiadał o plotkach i
wieściach, jakie chyba tylko wiatr mógł przywiać z
dalekiego świata do naszej dziury. Skąd tyle wiedział?
Nigdy tego nie odgadnę, lecz chyba co najmniej połowa
z nich była wytworem jego wyobraźni.
Zdarzyło się kiedyś, że zabrakło mu pieniędzy na
zakupy, po które przyjechał aż wozem. Zwrócił się do
mnie. Pożyczyłem mu bez mrugnięcia okiem. Zwrócił
wszystko, co do jednego centa, w trzy dni później.
Takie pożyczki parodniowe powtarzały się dwa, trzy
razy w miesiącu. Nie mogłem przecież odmówić drob-
nej usługi stałemu gościowi. Nieco później Turner, bo
tak się nazywał hacjender, zaproponował mi otwarcie w
saloonie sali gier. Odmówiłem. Co prawda, moi klienci
od czasu do czasu rżnęli W karcięta przy co
zaciszniejszych stolikach, lecz przymykałem na to
oczy.
Gra odbywała się spokojnie i prawie niewidocznie.
Natomiast Turner namawiał mnie do kupna ruletki,
piekielnego narzędzia, które wyciąga ludziom dolary z
kieszeni z szybkością parowej pompy. Wiesz, jak to
wygląda?
— Coś w rodzaju miski z kołowrotkiem i numero-
wanymi wgłębieniami, do których wpada kulka.
— Tak. A ja widziałem, jak przy takiej misce w cią-
gu jednej nocy bogaci zamieniali się w nędzarzy, a nie
pamiętam wypadku, aby zdarzyło się odwrotnie. Strzeż
się, kolego, ruletki! Wygrywa tylko właściciel. Dlatego
odrzuciłem propozycję Turnera. Wystarczały mi do-
chody z saloonu. Nie minął roczek, a obrosłem w piór-
ka. Z Turnerem związała mnie serdeczna przyjaźń,
przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Co pe-
wien czas pożyczał pieniądze, ale zawsze je oddawał.
W tym to okresie wpadła mi w oko pewna młoda oso-
ba, córka miejscowego pocztmistrza i kierownika stacji
dyliżansów. Dziwi cię to?
— Każdemu może wpaść w oko młoda osoba.
—
Nie to mam na myśli, lecz dyliżans. Otóż w tam-
tych stronach istniała jeszcze linia dyliżansów, uzupeł-
niająca rzadką sieć kolejową. Ale mniejsza z tym.
Dziewczyna podobała mi się. Poznałem ją przez ojca.
W takiej dziurze wszyscy się znają, a właściciel sa-
loonu ma po temu najwięcej okazji. Nieco później do-
wiedziałem się, iż do panny zaleca się nadzorca kow-
bojów w majątku Turnera. Nie była to przyjemna in-
formacja. Przy najbliższej sposobności zagadnąłem o to
Turnera. Roześmiał się, poklepał mnie po plecach.
Odparł, że dziewczynie konkurentów nie brakuje, a
wśród nich, i owszem, znajduje się Ben. Takie imię
nosił ten kowboj, a nazywał się Ley. Dobrze sobie za-
pamiętałem to nazwisko i nie zapomnę go do końca
życia.
— Naraził się? — żartobliwie zagadnął Robert.
— Och, to był skończony drań. A dlaczego... zaraz
się o tym dowiesz. Wyobraź sobie, że w drugim roku
mego mieszczańskiego życia Turner zwrócił się do
mnie o pożyczenie znacznie większej niż dotąd sumy.
Zwierzył się, że trafił, na okazję kupienia po bardzo
niskiej cenie dużego stada bydła i że zabrakło mu
trzech tysięcy dolarów. Powodziło mi się znakomicie,
lecz trzy tysiące to poważna suma. Wahałem się.
Jednak Turner jakoś mnie zaczarował, poprowadził,
dokąd chciał, jak chłop cielę na postronku. Musiałem
wtedy całkowicie zgłupieć. Żeby mnie ostatecznie
skłonić do udzielenia pożyczki, obiecał, że szepnie o
mnie ciepłe słówko ojcu Ann (takie imię nosiła córka
pocztmistrza), a mniej ciepłe o Benie Ley. Nie
pomyślałem wtedy, że pracodawca źle wyrażający się o
swym pomocniku nie wystawia sobie dobrego
świadectwa. Pożyczyłem. W ostatniej chwili obudziła
się we mnie resztka ostrożności, bardzo grzecznie
poprosiłem o rewers. Skrzywił się, zapytał, czyżbym
nie żywił do niego zaufania, lecz zobowiązanie
podpisał i na tym zakończyła się pierwsza część tej
historii.
— A dużo będzie tych części? — zaniepokoił się
Robert.
— Tylko dwie. Zresztą... gdzie się tak spieszysz, ko-
lego? Przed nami długa droga, a pociąg nie będzie je-
chał szybciej, gdy przestanę opowiadać. Nie uważasz?
Robert kiwnął głową na znak, że zgadza się z tym
stwierdzeniem, i opowieść gładko potoczyła się dalej.
Nadszedł termin zwrotu pożyczki i tego dnia Turner
zjawił się w saloonie Allana Bow. W bardzo dobrym
usposobieniu, a może tylko nadrabiający wesołością.
Długo i żartobliwym tonem przepraszał karczmarza, że
nie przyniósł pieniędzy, lecz— do licha! — świat się
od tego nie zawali, a „dobry, stary przyjaciel" (niby:
Allan) chyba nie odczuje różnicy, gdy termin zwrotu
zostanie przesunięty o Milka dni, może o tydzień.
„Dobry, stary przyjaciel" istotnie nie przejął się
zwłoką, pieniędzy miał dosyć. Zresztą Turner potrafił
chyba naprawdę zaczarować/karczmarza, który nie
wątpił, że zwrot pożyczki jest kwestią bardzo krótkiego
czasu. Minęły jednak dwa tygodnie, a Turner — wbrew
swoim zwyczajom — nie odwiedził saloonu. Lecz i
tym Bow się nie przejął sądząc, że wesoły hacjender po
prostu zachorował. Przypuszczenie to zostało
podważone informacją uzyskaną od Ann. Oto Turner
odwiedził miasteczko przed paru dniami, nawet roz-
mawiał z pocztmistrzem i nie wyglądał na chorego.
Bow zasępił się na taką wiadomość, ale że z natury był
optymistą, wytłumaczył sobie postępowanie hacjendera
nadmiarem zajęć. Minęły następne dwa tygodnie i
wreszcie, ku radości karczmarza, w któreś południe
progi saloonu przekroczył Turner. Jak zwykle
uśmiechnięty, witający Allana wesołym okrzykiem:
„Jak się masz!"
Bow równie radośnie odpowiedział na powitanie.
Hacjender pierwszy rozpoczął rozmowę na temat dłu-
gu. Bardzo przepraszał, choroba uniemożliwiła mu
przyjazd do miasteczka. Bow stwierdził oczywiste
kłamstwo, lecz nawet okiem nie mrugnął czekając, co
nastąpi dalej.
Turner położył na ladzie spory plik zielonych pa-
pierków.
— Wybacz, Allan, że to nie wszystko. Choroba wpę-
dziła mnie w tarapaty. Zwracam ci pięćset. Za tydzień,
dwa przyniosę całą resztę. A teraz... nalej!
Bow nalał do szklaneczki whisky.
— A sobie? Nie napijesz się ze mną?
— Może później. Jakoś nie bardzo tęgo się czuję.
— Ba, pewnie. Zapracowujesz się, chłopie. Odwiedź
mnie. Odpoczniesz, nawdychasz dobrego powietrza i
opalisz na słoneczku. Przecież to już minęło dwa lata,
odkąd się znamy. Byłem tu setki razy, a ty u mnie
nigdy.
Bow odpowiedział na to półżartem, że chyba przy-
jedzie dobrze po północy, a pożegna się o świcie, aby
zdążyć na czas otworzyć saloon.
— Wariat z ciebie, Allan. Ja na twoim miejscu
zamknąłbym interes na miesiąc. Przecież nie musisz tak
się męczyć, pieniędzy masz chyba dosyć.
Karczmarz spochmurniał na takie słowa. Nie lubił,
gdy się interesowano jego majątkiem, a zwłaszcza gdy
takie zainteresowanie okazywał dłużnik. To był nawyk
pozostały jeszcze z czasów eksplorerstwa. Nigdy nie
należało chwalić się znalezionym złotem w obecności
przypadkowych słuchaczów. Odparł zwięźle i nieco
ostro, że pieniędzy ma tyle, ile trzeba. Ani mniej, ani
więcej. Turner natychmiast zmienił temat rozmowy.
— A co tam z Ann? — zagadnął.
— Ech, żyjemy na przyjacielskiej stopie, lecz ile
razy zaczynam napomykać o swym samotnym życiu,
tyle razy dziewczyna obraca wszystko w żart. Powiada,
że ona w ciągu miesiąca nie rozmawia z taką masą osób
jak ja, gdy stoję za szynkwasem przez jeden dzień.
Więc nie powinienem narzekać na samotność. Gadaj tu
z taką!
— Hm, sprytna. A nie próbowałeś sprawy wyłożyć
jaśniej?
— Nie. Muszę mieć chociaż cień nadziei, że nie od-
mówi.
— A może to Ben? — zauważył Turner. — Ben się
koło niej kręci. Przysłużę ci się, Allan, przestanę go
puszczać do miasta. Doprawdy nie wiem, co ona w nim
widzi?
Istotnie, cóż Ann mogła widzieć sympatycznego w
osobie Bena Ley? Był to człowiek o zwalistej figurze, o
obliczu zarośniętym, kudła ;ej głowie, chropawym
głosie niemile brzmiącym w uszach słuchacza. Jego
sposób wyrażania się — jak to dobrze zauważył Allan
— daleki był od poprawności, naszpikowany
popularnymi wśród kowbojów przekleństwami. Dla-
czego podobał się Ann? Na takie pytanie odpowiedzi
nie znalazł ani wówczas, ani później.
— No, Allan — pożegnał go Turner — muszę już
iść. W przyszłym tygodniu wpadnę tu znowu.
Lecz minął tydzień, a hacjender nie pokazał się.
Minął drugi i trzeci — dłużnik nie dał znaku życia. W
takiej sytuacji Bow postanowił odwiedzić opieszałego
płatnika. Saloon zostawił pod opieką chłopca do
pomocy, co było dość dużym ryzykiem, lecz jeszcze
większym — strata pieniędzy, które winien mu był
Turner.
Wynajął jednokonną bryczuszkę i po raz pierwszy od
dwu lat znalazł się poza granicami miasteczka. Pogoda
dopisała. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, łąki
mieniły się tęczowymi barwami wiosennych kwiatów.
Lecz taki pogodny obraz świata nie uradował
karczmarza. Jechał ponury, złorzecząc w myślach Tur-
nerowi. Nawet nie za to, że parokrotnie nie dotrzymał
terminu zwrotu pożyczki, lecz za lekceważenie, jakie
okazywał swemu wierzycielowi. Trudno bowiem było
inaczej określić postępowanie hacjendera, Bow
poganiał konia i obmyślał, co powie Turnerowi, aby
mu udowodnić, że nawet skromny właściciel saloonu
nie pozwoli sobie grać na nosie.
,
Ziemie hacjendera leżały o dwie godziny wolnej
jazdy od granic miasteczka i Bow przybył do celu na
długo przed południem. A ten cel poznał dopiero po
dłuższym zastanowieniu się. Z tego przecież, co Turner
wielokrotnie opowiadał, miały tu wznosić się liczne
budynki gospodarcze, no i okazała siedziba właściciela.
Jednak Bow jakoś nie potrafił dostrzec tych wszystkich
wspaniałości. Z miejsca, w którym ledwie przetarta
droga wybiegała spośród traw i wiła się dalej między
skibami zaoranej ziemi, widać było jedynie dwa baraki
o płaskich dachach, a nieco dalej — budynek
mieszkalny, prezentujący się tak skromnie, że Bow
zaniepokoił się, czy nie zmylił drogi albo czy do
hacjendy nie należy jechać dalej.
Cmoknął na konia, wolno podjechał pod domek, ze-
skoczył z kozła, aby zasięgnąć informacji. Jakież było
jego zdziwienie, gdy po otwarciu drzwi ujrzał zwalistą
postać Bena Ley. Zapytał o Turnera.
— Jest u siebie — burknął Ley.
— To znaczy, gdzie?
— No... tutaj.
Rozwarł drzwi jeszcze szerzej i wpuścił gościa do
wnętrza. Bow znalazł się w wąskim i krótkim koryta-
rzyku o nagich ścianach i zadeptanych deskach pod-
łogi. Z obu stron znajdowało się po parze drzwi.
— Tu — poinformował Ley wskazując palcem na
najbliższe.
Bow zastukał, a usłyszawszy znajomy głos, nacisnął
klamkę i wszedł. Pokoik był niewielki, dwuokienny, z
szafą, stołem, kilku krzesłami i półką przybitą do
ściany. Pachniało tytoniowym dymem i stęchlizną. Za
stołem tkwił Turner, pochylony nad grubą księgą.
Zamknął ją z trzaskiem na widok gościa i podniósł się.
— Jak się masz, Allan? Co za niespodziewana wi-
zyta!
Wydało się przybyszowi, że gospodarz z trudem opa-
nował nerwowy grymas twarzy.
— Jednak przyjechałeś, nareszcie!
—
Powiedz lepiej, że nareszcie widzę ciebie. Po tylu
tygodniach oczekiwania — powiedział bez uśmiechu
karczmarz.
— Siadaj, Allan. Mieszkam skromnie, pewnie spo-
dziewałeś się czegoś innego?
— Pewnie — mruknął Bow. — Ta chałupka niewarta
pieniędzy, które pożyczyłeś.
— Oczywiście, lecz przecież nie pożyczałem na jej
budowę, lecz na interes handlowy.
— A ja czekałem, aż ten interes ubijesz i zwrócisz
dług. I uważam, że czekam zbyt długo. Dlatego tu je-
stem.
— Przykro mi, Allan. Bardzo przykro. To wynik mojej
choroby.
— Widziano cię w mieście.
— Ja? W mieście? To chyba przed chorobą albo też...
kiedy się zaczęła. Tak, tak, przypominam sobie. Miałem
zamiar wpaść do saloonu, lecz nagle poczułem się tak
kiepsko, że wskoczyłem na konia i ledwie dojechałem do
domu. Zapytaj się Bena, jeśli nie wierzysz.
Bow nie miał zamiaru szukać potwierdzenia kłamstwa
u Bena, zapytał tylko:
— Cóż ci było?
— Dreszcze mną trzęsły prawie przez dwa tygodnie,
pewnie febra.
— No, ale teraz już wyzdrowiałeś.
— Oczywiście, Posiedź tu, Allan, chwilkę, muszę cię
ugościć.
Nie czekając odpowiedzi, a może pragnąc jej uniknąć,
wybiegł z izby. Bow wyjrzał przez okno. Jego bryczka
stała prawie naprzeciw. Koń, opuściwszy łeb, szczypał
trawę i w miarę zaspokajania apetytu posuwał się krok za
krokiem, ciągnąc za sobą pojazd. Karczmarz zaniepokoił
się, wybiegł z pokoju na dwór i począł się rozglądać za
jakimkolwiek drzewem, do którego mógłby przywiązać
zwierzę. Nie znalazł. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się
płaszczyzna na przemian zielonej łąki i czarno zaoranej
gleby. Zafrasował się. Podprowadził konia pod ścianę
domu, do antaby uchylonego okna, i wrócił do pokoju.
Turnera nadal nie było. Nic nie świadczyło o jego
obecności nawet w pobliżu. Ani jeden odgłos nie docierał
do wnętrza izby, żadnego echa tej krzątaniny tak ściśle
związanej z każdym gospodarstwem rolnym, i to w porze
orki i siewów. Zdziwiło to Allana, lecz tylko wzruszył
ramionami i siadł za stołem. Cierpliwość jego na długą
wystawiono próbę. Już gotów był przypuścić, że nie-
wdzięczny dłużnik po prostu uciekł, gdy tupot kroków
wzbudził w nim nową nadzieję. Po paru sekundach drzwi
skrzypnęły przepuszczając dwu ludzi. Pierwszy wkroczył
Turner, niosąc butelkę i szklanki, za nim Ben Ley z
półmiskiem i talerzami. Postawił to wszystko na stole i
odszedł.
Allan poczuł głód i zapomniał na chwilę o swej nie-
chęci do gospodarza. Równocześnie przypomniał sobie
niezwykle dokładnie, jak przed kilku laty (gdy parał się
jeszcze eksplorerstwem) trafił do hacjendy, której
mieszkalny budynek bardziej przypominał pałac niż dom
rolnika czy hodowcy. Zaproszono go do wnętrza,
posadzono za stołem nakrytym śnieżnym obrusem, a
lokaj Murzyn podawał jedzenie na półmisku. Allan —
człowiek pustkowi — czuł się skrępowany. Nie wiedział,
jak ma nabierać potrawy, jak trzymać widelec, od którego
całkowicie odwykł. Odetchnął z ulgą, gdy uczta się
skończyła, a on sam czym prędzej pożegnał gościnnego
gospodarza. Odtąd postanowił unikać zbyt zamożnych
hacjend. To była jedna z przyczyn, dla której nie chciał
odwiedzić Turnera. Teraz, spoglądając na nagi stół,
wyszczerbione talerze i pogięte sztućce — z trudem
powstrzymał się od śmiechu.
— No... — zagaił Turner — napijmy się.
Wypili jedną szklaneczkę, po niej drugą, wreszcie
zajęli się mięsem, które wydało się karczmarzowi zna-
komite. Pewnie dlatego, że od wielu godzin nie jadł
albo że jego kuchcik w saloonie był wyjątkowym par-
taczem.
Turnerowi usta się nie zamykały. Między jednym
łykiem a drugim, jednym kęsem a drugim gadał bez
przerwy, jakby nie chciał dopuścić do głosu gościa. Na
koniec Bow przykrył szklankę dłonią.
— Dziękuję, dosyć — powiedział — muszę dziś
wracać i jeszcze czeka mnie sporo roboty. Załatwmy
więc sprawę, w jakiej tu przybyłem.
— Oczywiście, oczywiście. No cóż, jeśli tak bardzo
się spieszysz... Poczekaj jeszcze chwilkę, zaraz wrócę.
Wyszedł, lecz po paru zaledwie minutach znowu
skrzypnęły drzwi. Bow odwrócił się, lecz zamiast spo-
dziewanej szczupłej sylwetki Turnera ujrzał zwalistą
postać Bena Ley. Nie miał ochoty z nim rozmawiać,
więc utkwił wzrok w oknie, udając, że nie dostrzega
przybysza.
— Przyszedłem tu z pewną sprawą.
— O co chodzi? — zdumiał się Bow.
— O Ann. Nie podoba mi się.
Karczmarz parsknął śmiechem.
— Cóż ja na to poradzę, że dziewczyna ci się nie
podoba?
—
Nie rób ze mnie durnia! Nie podoba mi się, że jej
głowę zawracasz.
— A to coś nowego! Słuchaj, Ley, chyba się upiłeś?
— Nie będziesz do niej łaził, rozumiesz!
Podniesiony głos jakoś dziwnie nie pasował do spo-
kojnej twarzy Bena. Allan zauważył to i uznał nie-
oczekiwane wystąpienie za jakiś cudaczny żart.
— Daj spokój, Ben, nie znam się na takich dowci-
pach. Gdzie jest Turner, czas mi wracać.
Wówczas wydarzyło się coś, czego karczmarz, nawet
gdyby posiadał najbujniejszą fantazję, nie mógł prze-
widzieć. Ujrzał uchylające się drzwi, a w ich szparze
dłoń zaciśniętą na kolbie rewolweru. Ledwie zdążył
zerwać się z krzesła i uskoczyć. Zabrzmiał strzał. Ben
zachwiał się i osunął na podłogę. Drzwi nadal pozo-
stawały tylko lekko uchylone, a dłoń tkwiąca w szparze
opuściła broń. Ciężki kawaleryjski colt z głuchym
stuknięciem upadł pod ścianę, drzwi zamknęły się bez-
szelestnie. Allan podbiegł, szarpnął za klamkę. Korytarz
był pusty. Nikogo. Ani na prawo, ani na lewo.
— Turner! — zawołał. — Hej, Turner!
Dopiero wówczas z przeciwległego pokoju wyszedł
hacjender.
— Co się stało?
— Ktoś strzelił do Bena.
— Kto?
— Nie wiem, zobacz...
Uklękli nad leżącym. Spoczywał nieruchomy z wiel-
ką, ogromniejącą plamą krwi na kamizelce.
— Jak się czujesz, Ben? — zapytał Turner.
— Ty łobuzie... — stęknął ranny.
— Cicho, cicho, nic nie gadaj. Allan, skocz na dwór i
przynieś wody.
Karczmarz natychmiast wybiegł, lecz odnalezienie
studni, a później szukanie wiadra zabrało kilka minut.
Gdy wreszcie wrócił, Ley siedział na krześle, rozebrany
do pasa, a Turner białym gałganem wycierał krew
spływającą po plecach.
— Kula przeszła bokiem — stwierdził — dużo krwi,
lecz rana powierzchowna. Miałeś szczęście —
odezwał się do Allana.
— Jakie szczęście?
— Mogłeś go zabić.
— Ja?! — krzyknął karczmarz zdumiony.
— No, ty. Ben mi powiedział, że pokłóciliście się o
Ann. Rozumiem, Nieraz się przecież zdarzało, że
chłopy pobiły się o dziewczynę, ale żeby zaraź strze-
lać... I do tego w plecy...
— Chyba kpisz ze mnie?! — wrzasnął karczmarz.
— Ani mi to w głowie. Uspokój się. Pogadamy o
tym za chwilę, a teraz należy opatrzyć nieboraka.
Rana, jak stwierdził to Allan, istotnie była po-
wierzchowna, kula przeszła bokiem, poniżej prawej ło-
patki, żłobiąc długą, lecz płytką szramę. Z opatrunkiem
Turner uporał się bardzo szybko i sam, bowiem gość
nie przyłożył do tego ręki. Tak był wstrząśnięty
absurdalnym oskarżeniem.
— A teraz — rozkazał gospodarz — ruszaj, Ben, i
połóż się.
Kiedy' drzwi się zamknęły, zwrócił się do karcz-
marza:
—
Paskudna historia, Allan. Co zamierzasz dalej?
— Zwrócić się do ciebie o pomoc w odszukaniu ta-
jemniczego strzelca. Widziałem tylko jego dłoń, jak
wysunęła się przez szparę uchylonych drzwi.
— Daj spokój. Po co ta bajeczka? Lepiej przyznaj, że
Ben zachował się ordynarnie, może nawet groził i to cię
wyprowadziło z równowagi. Trafiają się takie wypadki.
Zresztą omówiłem sprawę z Benem i nie zawiadomimy
szeryfa. Oczywiście, musisz wynagrodzić Benowi
przykrość, jaką mu wyrządziłeś.
— Ach, to tak — stwierdził Allan, z trudem hamując
wściekłość. — A czegóż to Ben sobie życzy?
— Półtora tysiąca. Nie jest to zbyt wielka cena za
uniknięcie kłopotów z szeryfem i sędzią. A poza tym...
jakby się ludzie o wszystkim dowiedzieli, musiałbyś
chyba zwijać manatki. Jak myślisz?
— Myślę — odparł karczmarz usiłujący zachować
spokój — że z ciebie niezły łajdak. A szeryfa to ja sam
zawiadomię.
Odwrócił się i wyszedł, z hukiem zatrzasnąwszy
drzwi.
— Cóż za łajdak — mruczał do siebie rozplątując
lejce.
Wsiadł do bryczki i popędził konia. Turner coś tam
za nim wołał, lecz Allan puścił to mimo uszu. Wró-
ciwszy do miasteczka, zajechał wprost przed biuro
szeryfa. Opowiedział, co mu się przydarzyło, i udał się
do saloonu ponury jak noc, ponieważ nie tylko nie
odzyskał pieniędzy, lecz ponadto został wplątany w pa-
skudną sprawę. Nie mógł sobie darować własnej głu-
poty, że przez dwa lata darzył Turnera zaufaniem. A
cóż o nim wiedział? Że nie liczy się z pieniędzmi, że
jest znakomitym kompanem do zabawy, że się nie
upija, że robi wrażenie człowieka uczciwego i boga-
tego. Z tych wszystkich prawd dwie ostatnie okazały
się kłamstwem. Dopiero teraz Allan począł sprytnie
przepytywać gości saloonu o Turnera. Wiadomości,
jakie zebrał, były zadziwiająco skąpe i raczej... niezbyt
pochlebne. Allan Bow nie znalazł wśród bywalców
saloonu ani jednego, który by oglądał posiadłość
Turnera. Mógł to być zbieg okoliczności, jednak za-
stanawiający.
W dwa dni później szeryf wezwał Allana i przekazał
mu niezbyt przyjemną wiadomość. Ben Ley oskarżał
karczmarza o usiłowanie zabójstwa, przedstawiając za
świadka Turnera. Szeryf radził Allanowi, aby poszedł
na ugodę. Ley był gotów zrzec się oskarżenia za pew-
nym... hm... godziwym odszkodowaniem.
Na taką propozycję Allan porwał się z krzesła i pod-
niesionym głosem oświadczył, że nie da ani centa obu
wydrwigroszom, a rozprawa sądowa stanie się okazją
do zdemaskowania Turnera.
— Tak sobie wówczas myślałem, kolego — opowia-
dał Bow do wtóru stukotu kół pociągu. — Tak sobie
myślałem i byłem pewien swego. Nawet nie postarałem
się o obrońcę. Ano, ładnie na tym wyszedłem!
Wlepili mi pięć lat! Usiłowanie morderstwa! Strzał w
plecy! Poczułem się wówczas jak człowiek, którego
nagle rąbnięto pałką w głowę. Cała rzecz w tym, że
tamten łajdak miał świadka, a ja nie. A że świadek był
fałszywy, nie potrafiłem udowodnić. Czy możesz sobie
wyobrazić taką niesprawiedliwość?
Robert nie odpowiedział. Przecież został wplątany w
podobną historię i aż podejrzane wydało mu się, że to,
co mówił towarzysz podróży, chociaż w szczegółach
różne, tak bardzo przypominało jego własną sytuację.
Zerknął na Allana, lecz dojrzał na jego twarzy jedynie
wyraz skupienia i smutku.
— I co stało się później? — zagadnął.
— Niebiosa czuwały nade mną, a Turner, jak to się
mówi, przeciągnął strunę i... pękła.
— Co to znaczy?
— To, że spróbował swej sztuczki po raz drugi. Tym
razem na ofiarę wybrał pocztmistrza. Później
dowiedziałem się wszystkiego. Turner pożyczył od nie-
go równo tysiąc dolarów i zwlekał z oddaniem. Po
kilku tygodniach zaprosił go do siebie. Ben Ley odegrał
drugi raz tę samą komedię, robiąc awanturę o Ann,
której ręki rzekomo odmówił mu jej ojciec. Dalej
rozegrało się wszystko tak, jak ze mną. Tajemnicza
ręka z rewolwerem, strzał w plecy Bena i oskarżenie
pocztmistrza o morderstwo. Tylko że sprawa stała się
jeszcze poważniejsza: Ley dostał w plecy tak
nieszczęśliwie, że kula przeszła przez serce. Trup na
miejscu. Podejrzewam, że Turnerowi wcale nie zadrża-
ła dłoń, to było celowe. Prawdopodobnie Ley począł
go szantażować.
— I oskarżono pocztmistrza?
—
Nie. Drobny pozornie przypadek pokrzyżował
plany Turnera. Tamtego właśnie dnia do miasteczka
wracał ładowną bryką Green, właściciel składu mate-
riałów mieszanych. Tak to się nazywało. Nie zatrzy-
małby się przed domkiem Turnera, gdyby tego dnia nie
było bardzo gorąco. Postanowił napoić konie, a przy
okazji siebie i swego pomocnika. Podjechali pod
studnię, zeskoczyli z wozu i — jak grzeczność naka-
zywała — poszli zapytać hacjendera, czy pozwoli za-
czerpnąć wody. Żeby dotrzeć do drzwi, musieli przejść
obok okna pokoju, w którym akurat strzelano do Bena.
W sekundę później przed dom wyskoczył Turner. Jak
mi później opowiadał Green, hacjender na widok dwu
nieoczekiwanych gości dosłownie wrósł w ziemię i za-
niemówił. Tamci byli nie mniej wstrząśnięci tym, co
przed chwilą ujrzeli za szybą. Ech, co tu dużo gadać!
Zajął się tym wszystkim szeryf, później sędzia i ława
przysięgłych. Turner został skazany na śmierć, a rów-
nocześnie przypomniano sobie moją historię. Ano, dla-
tego jestem na wolności. Pieniędzy, oczywiście, nie od-
zyskałem, lecz znalazł się amator na mój saloon. Sprze-
dałem, i to z zyskiem.
— Dlaczego?
—
Zbrzydła mi ta miejscowość. Miałem dosyć plo-
tek. Ruszyłem w świat szukać szczęścia, a że nic tak
nie utrudnia wędrówki, jak nadmierny bagaż, pozby-
łem się wszystkiego, co nie jest konieczne, a strój do-
brałem taki, aby jak najmniej zwracał uwagę. Biorą
mnie za chudzinę, goszczą, zapraszają na noclegi, a ja
im opowiadam cudowności o traperskim życiu, z
którym jakoby przed chwilą się rozstałem. O saloonie i
tej paskudnej historii nie wspominam. Tyś jej pierwszy
wysłuchał.
— Dlaczego? — zapytał Robert po raz drugi.
— Ponieważ wkrótce się rozstaniemy, ponieważ nu-
dzimy się obaj w tej nudnej podróży, ponieważ... przy-
padłeś mi do serca. Rozumiesz?
— Rozumiem — odparł chłopak, nie bardzo wierząc
w szczerość tego wyjaśnienia. — Ale ten Ben Ley to
chyba jakiś pomylony jegomość. Przecież Turner do
niego strzelał, a on zamiast oskarżyć hacjendera,
świadczył na jego korzyść?
— Zastanawiałem się nad tym. Turner mu zapłacił
albo też obiecał tyle, że Benowi opłacała się po-
wierzchowna rana.
— Lecz za drugim razem dostał w serce.
— Prawda, ale jak już mówiłem, rzecz wygląda na
to, że hacjender chciał się pozbyć niebezpiecznego
wspólnika.
— I po cóż to wszystko? — naiwnie zapytał Robert.
— Dla pieniędzy, kolego, dla pieniędzy. Turner źle
gospodarował, a lubił dobrze żyć. Pożyczał więc i starał
się nie oddawać.
— Przecież pożyczył tylko dwa razy.
— Któż może wiedzieć? Ja myślę, że naciągnął spo-
ro osób, a później tak je diabelsko opętał, że nie pisnęły
ani słówkiem i zrezygnowały z odbioru długu.
— Dowodu na to nie ma.
—
A nie ma. Młody jesteś i nic jeszcze nie słyszałeś
o świństwach, których nie sposób udowodnić.
Robert pomyślał o świństwie, jakiego sam padł
ofiarą, i cicho westchnął.
Tropami przeszłości
Wreszcie dojechali do Dallas. Robert, chcąc nie
chcąc, opuścił wagon, a za nim wygramolił się Allan
Bow.
— I cóż teraz poczniemy, kolego? — zapytał, gdy
wyszli na stacyjny budynek.
— Idę do wuja.
— Daleko?
— Spory kawałek.
— To może pojedziemy?
— Jak to, pojedziemy? — zaniepokoił się
Robert.
— Po prostu: pojedziemy. Mam pociąg na północ
dopiero za trzy godziny. Co szkodzi przewietrzyć się
trochę? Chyba twój wuj jest człowiekiem gościnnym?
Robert zmartwiał usłyszawszy te słowa.
— Doprawdy... — odparł nieco jąkając się — nie
wiem... mój wuj jest nieco dziwnym człowiekiem.
— Świetnie! — ucieszył się Bow. — Przepadam za
oryginałami.
— Ale... — Robert zająknął się powtórnie i wów-
czas jego wzrok zatrzymał się na błyszczących insy-
gniach golibrody, zawieszonych na parterze domu po
przeciwległej stronie ulicy. To go natchnęło nową
myślą.
— Mój wuj — powiedział gładko — nie znosi na
przykład mężczyzn nie ogolonych.
— Tak? Patrz, kolego! Fryzjera mamy naprzeciwko.
Maszerujmy.
Poszli. Robert zły jak chrzan, Bow wesoło pogwizdu-
jący. Fryzjer, a raczej lokal, który zajmował, okazał się
pomieszczeniem lśniącym od niklu i fałszywego srebra.
Robert wytrzeszczył oczy na widok człowieka, który
otworzył im drzwi, ale równocześnie zagrodził
przejście. Był nim Murzyn ubrany w dziwnego kroju
surdut błyszczący złotem guzików i epoletów. Wyglą-
dał na generała jakiejś fantastycznej armii z odległych
wieków. Jego głowę zdobił trójgraniasty kapelusz, taki
samiuteńki, jaki Robert oglądał na starych sztychach
przedstawiających żołnierzy armii angielskiej w latach
wojny o niepodległość *. Że Murzyn zagrodził im
drogę, temu Robert wcale się nie dziwił: obaj przecież
wyglądali dość paskudnie, jak na klientów tak ele-
ganckiego lokalu. Cofnął się, lecz Bow chwycił go za
rękę.
— Idziemy, kolego. Jeden czarnuch nie przeszkodzi
nam porządnie się ostrzyc i ogolić. Naprzód!
Po słowie „naprzód" Murzyn cofnął się w głąb krót-
kiego korytarzyka, a następnie jeszcze dalej, mrucząc
coś do siebie. Za korytarzykiem znajdowała się szatnia,
gdzie oddali swe kapelusze osobnikowi kapiącemu od
złotych szamerowań krzyżujących się na fraku barwy
dojrzałej wiśni. Bow pchnął kolejne drzwi i Robert
oniemiał z zachwytu. Ujrzał wielką, długą salę z rzę-
dami luster oprawnych w złocone ramy, z kryształo-
wymi żyrandolami wiszącymi u sufitu. W lustrach od-
bijały się ściany, ale przede wszystkim — twarze
mężczyzn siedzących w głębokich fotelach z podpórka-
mi pod głowy, z ręcznikami pod szyją, z obliczami
przeważnie ginącymi pod grubą warstwą mydła,
znikającą w miarę jak w białe kitle odziani fryzjerzy
lśniącymi ostrzami brzytew usuwali zarost z twarzy
klientów.
W lokalu panowała prawie kompletna cisza. Opera-
cje z brzytwami skłaniały nawet najbardziej gadatli-
wych do milczenia. Wszystko to przedstawiało się nie-
zwykle dostojnie, lecz Roberta oszołomił widok impo-
nującego bufetu w narożniku sali, kłującego oczy
lśniącymi ozdóbkami niczym wystawa jubilerskiego
sklepu. Obserwację przerwało pojawienie się męż-
czyzny wyglądającego na mistrza ceremonii, odzianego
na czarno, z udającym srebro łańcuchem na szyi.
Zmierzył Roberta wzrokiem, na sekundę jakby się za-
wahał (tu Robert pomyślał, że każe im opuścić lokal),
później skłonił się dość sztywno i powiedział zwracając
się do obu przybyszów:
— Panowie pozwolą za mną.
Ruszył przodem, lecz nie w stronę pozłacanych luster
i foteli, a prościutko do bufetu, przed którym stały trzy
wolne stoliki i dwa razy tyle pustych krzeseł. Wskazał
im stolik.
— Panowie będą łaskawi... Chwilowo wszystkie
miejsca są zajęte, lecz to nie potrwa długo, najwyżej
dziesięć minut.
Skłonił się znowu i odszedł ku bufetowi.
— A to heca — szepnął Robert. — Cyrk czy maska-
rada?
— Cii! — mruknął Bo w. — Zachowaj powagę,
kolego. Oglądałem ja coś podobnego w Kentucky. Nie,
to było chyba w Illinois, chociaż... coś mi się pokręciło.
Mniejsza z tym, dość że ogolono mnie w podobnym
zakładzie bardzo sprawnie. Z zarostu i z... pieniędzy.
Robert parsknął śmiechem, ale zaraz zaniepokoił się.
— Może lepiej czmychnąć? — spytał półgłosem. —
Na pewno jest tu mnóstwo normalnych golami z
normalnymi cennikami. Moja kieszeń nie jest zbyt
zasobna.
— Daj spokój, biorę to na siebie. Będzie nielicha
zabawa. Zresztą... już za późno.
Ostatnie słowa dotyczyły czarnego jegomościa ze
srebrnym łańcuchem. Zmierzał w ich stronę z tacą w
ręku i skłoniwszy się postawił ją na stoliku.
—
To skróci panom czas oczekiwania.
— Ależ... nie zamawialiśmy — lękliwie zauważył
Robert.
— Szklaneczkę whisky podaje nasz zakład każdemu
gościowi. Bezpłatnie.
Skłonił się po raz drugi i odszedł.
—
Darmowy poczęstunek? — zdziwił się chłopak.
— A jakże! Jak zobaczysz rachunek za golenie, oko
ci zbieleje. No?
Przysunął tacę.
— Skromne szklaneczki i skromnie wypełnione.
Chcesz z lodem? O wszystkim tu pamiętają. I lód, i bu-
telka wody mineralnej. Co wolisz?
— I jedno, i drugie.
Allan wyjął dwa kawałki lodu z salaterki i wrzucił je
do szklanek, potem nalał trunek.
— Pycha! — stwierdził po pierwszym łyku.
Robert naśladował go.
— Nie spiesz się. Drugiej na pewno nie podadzą.
Patrz! Są nawet gazety.
Wskazał paczkę druków ułożonych na skraju tacy.
Robert odstawił szklankę i sięgnął po pisma.
— Bawi cię to? — zdziwił się Allan. — Ja nie cenię
wysoko tych wszystkich gazeciarzy. Układają bajeczki
dla głupców, którzy w nie wierzą, lub dla znudzonych
życiem.
__ Jednak... — sprzeciwił się chłopak — niekiedy
trafia się coś ciekawego. Przejrzę.
— A przeglądaj sobie.
Robert począł szeleścić stronicami. Szukał jakiejkol-
wiek informacji pochodzącej z Wichita Falls, lecz jej
nie znalazł. Allan Bow trącił go w ramię.
— Idź, jest wolne miejsce.
Jakoż czarny mistrz ceremonii stał przed nimi w pół-
ukłonie i wskazywał dłonią jedno ze wspaniałych lu-
ster, przed którym fotel był pusty. Obok tkwił człowiek
w olśniewająco białym kitlu, przypominający chirurga
szykującego się do rozpoczęcia operacji.
— Dlaczego ja? — szepnął chłopak.
— Dlatego, że golenie i strzyżenie ciebie będzie
trwało krócej niż mnie. Przez ten czas łyknę jeszcze
jedną szklaneczkę na własny rachunek. Idź!
Robert posłuchał. Operacja nożyc i brzytwy, doko-
nywana w całkowitym milczeniu, trwała z piętnaście
minut. Robert ze zdumieniem obserwował ruchy fry-
zjera i pomyślał, że facet musiał chyba ukończyć szkołę
teatralną, a później praktykować w balecie. Na koniec,
gdy Robert, a raczej jego głowa, przypominał manekin
z wystaw sklepów z odzieżą, prysznic z wody
kolońskiej zakończył operację. Chłopak z westchnie-
niem ulgi zwolnił fotel. Zajął go natychmiast Allan.
— Poczekam na dworze, trochę tu duszno.
Karczmarz wykonał przyzwalający gest ręką,
bo głowę miał już uwięzioną w podpórce fotela, a
mistrz brzytwy
poczynał szczękać nożyczkami wokół jego
skudłaconych włosów. Robert odszedł, zabrał kapelusz
z szatni i wydostał się na ulicę. Skręcił w bok i szybko
ruszył w stronę dworca kolejowego. Taki pomysł za-
świtał mu w głowie w ciągu ostatnich dwu minut i
uznał go za znakomity. Powodzenie zależało tylko od
szybkości, więc Robert spieszył się i na stacyjne perony
wpadł już biegiem. Na najbliższym torze stał pociąg.
Robert wskoczył do wagonu i siadł przy oknie
naprzeciw tęgiego jegomościa w czarnej marynarce,
czerwonej kamizeli, ze złotą dewizką od zegarka, zwi-
sającą między dwiema kieszonkami. Odetchnął
głęboko, odsapnął i zagadnął sąsiada:
— Czy to pociąg z Wichita Falls?
— Tak. Za dziesięć minut ruszamy.
— Do Luizjany?
— No oczywiście, do Vicksburga. Będziemy jechać
przez Shreverport nad Rzeką Czerwoną. Znam tę trasę
jak własną kieszeń.
— Jest połączenie na północ?
— Przesiądzie się pan w Vicksburgu. Stamtąd przez
Jackson do Memphis i dalej, albo też statkiem w górę
Missisipi. Przyjemna podróż, tylko trochę długa, ale jak
się komu nie spieszy... Za to znacznie tańsza — tu
zerknął na Roberta i wydobył zegarek. — Jeszcze pięć
minut — zauważył i uznając rozmowę za skończoną
począł gapić się w okno.
Robert również utkwił wzrok w szybie. Dostrzegł
tragarza z wózkiem, dwu elegantów w cylindrach, star-
szą panią w towarzystwie dwu dziewczynek, na koniec
— trzech mężczyzn w kolejarskich mundurach. Allana
Bow nie było. Jakże mógłby zjawić się tak szybko,
nawet gdyby go ogolono i ostrzyżono w bły-
skawicznym tempie? Na pewno będzie szukał Roberta
na ulicy, nie na dworcu. Było to bardzo logiczne ro-
zumowanie, lecz licho nie śpi! Dlatego, gdy już wagon
drgnął, a budynek stacji począł przesuwać się ku ty-
łowi, chłopiec jeszcze się lękał, że ujrzy Allana wska-
kującego do pociągu. Lecz stacja znikła, jej miejsce
zajęły domy, wysokie i niskie. Na koniec znikły ko-
miny, dachy i parkany. Zielona przestrzeń ukazała się
za oknem. Dopiero teraz Robert uspokoił się. Oto bez-
powrotnie zgubił Allana Bow, dziwnego podróżnika, o
którym ciągle nie wiedział, co ma sądzić. Udało się i to
powinno było poprawić mu humor. Niestety! Ponura
rzeczywistość i niepewność jutra nie dawały mu
spokoju. Jakże dalekie wydawały się minione lata i
jakże radosne! Pamięć ludzka często gubi ślady nie-
powodzeń i maluje różowymi barwami przeszłość, w
porównaniu z którą dzień bieżący jest czarny jak smoła.
Tak to odczuwał Robert Dreer jadący samotnie
pociągiem ku nieznanemu Vicksburgowi, dokąd wę-
drować nigdy nie zamierzał. Złośliwy los pogmatwał
mu plany.
Droga była długa, żaden sąsiad nie zaczepił chłopca,
mógł rozmyślać i sięgnąć pamięcią w przeszłość.
Jakże to wówczas było? Rok? Któryż rok? Zasta-
nowił się i przypomniał. Rok klęski generała Custera
nad Little Bighom. Tak, 1876.
Wtedy przecież Robert Dreer, jako trzynastoletni
zaledwie chłopak, znalazł się wśród kowbojów prze-
pędzających bydło z pastwisk Teksasu aż do Abilene,
w Kansas. Intratny był to proceder, gdy bowiem cena
wołu w Teksasie sięgała 7 dolarów i 20 centów, w
Kansasie przekraczała 18 dolarów. Lecz był to rów-
nocześnie proceder niebezpieczny. Na szlaku wędrówki
leżały nie tylko łąki o soczystej trawie, lecz również
bezwodne pustynie i rzeki trudne do przebycia. Na
wędrowców czekały wrogie plemiona Indian lub grupy
białych rozbójników porywających stada, aby je pędzić
dalej i sprzedać.
Robert Dreer nie ruszał na tę wyprawę z własnej
woli. Któż by zresztą chciał zatrudnić przy
przepędzie niedoświadczone dziecko?
Zdarzyło się jednak, że w tym właśnie, pamiętnym
dla malca 1876 roku zmarła jego matka, a ojciec
wcześniej jeszcze wyruszył na kalifornijski szlak jako
przewodnik i już nie wrócił. Dzieckiem
zaopiekował się samotny współlokator domku, w
którym mieszkali rodzice Roberta, w malutkiej
osadzie teksaskiej niedaleko San Antonio. Ten sąsiad
— Fred Atkins — był właścicielem saloonu, zakładu
bardzo skromnego, na miarę wielkości osady i
zasobności jej obywateli. Robert Dreer nie odczuł
zbyt boleśnie skutków swego sieroctwa. Może
dlatego, że Fred Atkins opiekował się nim jak
własnym dzieckiem; może dlatego, że sieroctwo
przyszło tak nagle; może wreszcie dlatego, że chłopiec
liczył na powrót ojca. Więź zadzierzgnięta
między malcem a znajomym mu człowiekiem stała się
wkrótce tak mocna, jak to możliwe jest tylko wśród
najbliższych, kochających się krewnych.
Zdarzyło się również, że wczesną wiosną 1876 roku
kilku posiadaczy setek długorogich wołów i krów zde-
cydowało się przegnać stada na północ. Werbowano
kowbojów, zwerbowano i Freda Atkinsa. Oczywiście
nie jako dozorcę bydła. Nic się na tym nie znał. Za-
kontraktowano go na stanowisko intendenta, mającego
się troszczyć o zaopatrzenie w żywność pół setki
ludzi, a równocześnie zajmować się kuchnią.
Wynagrodzenie było wysokie, dochody z saloonu
kiepskie, więc Atkins nie zastanawiał się ani sekundy.
A Robert? Co począć z Robertem? Fred Atkins
postanowił go zabrać z sobą. Sądził, że chłopcu grozić
będzie mniej niebezpieczeństw podczas podróży niż
samemu wśród obcych ludzi. Zresztą, komu miał
powierzyć opiekę nad malcem? Nie ufał żadnemu ze
znajomych. Uważał wreszcie, że paromiesięczna
wędrówka podczas najpiękniejszej pory roku wyjdzie
malcowi na zdrowie. I tak obaj wyruszyli na północ.
Za mieszkanie służył im wóz zaprzężony w dwie
pary mułów, za najbliższego towarzysza — woźnica, a
równocześnie pomocnik kucharza. Wnętrze pojazdu w
połowie wypełniały naczynia kuchenne i zapasy
żywności, w połowie zrobiono z niego coś w rodzaju
izby sypialnej.
Karawana bydła, koni, mułów i ludzi ruszyła ku
odległemu Kansas znaną już dawniej drogą przepędu,
zwaną szlakiem Chisholm od nazwiska pierwszego
przewodnika pierwszej wyprawy. Ten szlak, przetarty
w 1867 roku, prowadził z południa Teksasu, aż znad
brzegów Rio Grandę. Do tej potężnej kawalkady Fred
Atkins wraz z malcem przyłączył się w San Antonio. W
kłębach kurzu, w spiekocie i ulewach wiosennych
deszczów, wśród nawoływań ludzi, skrzypienia wozów
i ryków bydła powędrowali najpierw do Austin nad
południową Colorado. Z Austin do Wace i poprzez Fort
Worth przywędrowali nad dolinę Rzeki Czerwonej. Za
nią, na Terytorium Indiańskim (które później włączone
zostało do stanu Oklahoma), rozciągały się ziemie
wolnych plemion czerwonoskórych. Za rozlaną szeroko
wodą, gdzieś w niewidocznej dali rozłożyły się wioski
indiańskie, a po pustych równinach gnali na półdzikich
mustangach wojownicy Komanczów, strzelający
zarówno do ludzi, jak do bydła, co wywoływało
niemały popłoch w stadach. Zwierzęta rozpraszały się i
ginęły.
Do Rzeki Czerwonej dotarli bez przeszkód i bez strat.
Nie padła nawet jedna rogata sztuka — sytuacja jaką
doświadczeni kowboje uznali za nienormalną: bądź
świadczącą o wyjątkowej łaskawości „ducha prerii",
bądź też — wręcz odwrotnie — stanowiącą zapowiedź
nieuniknionych klęsk. Fred Atkins kpił sobie z takich
przepowiedni, pouczając małego Roberta, że żadne
„duchy prerii" nie istnieją. Są wytworem ludzkiej
fantazji lub głupoty.
Jednakże po przebyciu Rzeki Czerwonej, w dwa dni
później o szarym świcie, potężne stado wpadło w po-
płoch. Setki zwierząt zerwały się nagle ze swych le-
gowisk i pognały w panicznej trwodze prosto przed
siebie: znane zjawisko, określane mianem „stampede",
stanowiące prawdziwą zmorę wszystkich przepędów i
przyczynę największych strat. Powody stampede po-
zostają najczęściej nie wyjaśnione. Stada wpadają w
popłoch pośród najspokojniejszych, najcichszych nocy
lub zapowiadającego piękny dzień ranka. Tym razem
źródło niepokoju było oczywiste: przed świtem grupa
uzbrojonych jeźdźców otoczyła uśpiony obóz. Czuwa-
jący na skrajach kowboje pierwsi otworzyli ogień. Huk
obudził pozostałych. W bladej poświacie wstającego
dnia rozpoznano atakujących: niezbyt liczną, lecz przez
to wcale nie mniej groźną watahę Komanczów. Starym
zwyczajem Indianie na swych ścigłych konikach gnali
po obwodzie koła, strzelając do ukrytych za wozami
dozorców stada, vaquerów i przewodników wielkiej
karawany. Trzynastoletni Robert po raz pierwszy był
świadkiem wydarzeń, o których dotychczas tylko
słyszał od starych kowbojów. Ba, lecz te opowiadania
w niczym nie przypominały walki, jaką oglądał.
Indian przepędzono, nie uspokoiło to jednak prze-
rażonych stad. Setki zwierząt runęły przed siebie na
oślep, tratując wszystko, co napotkały w biegu. Naj-
lepszy sposób opanowania stampede — to zawrócić
czoło gnającej kolumny tak, aby zakreśliwszy daleki
łuk znalazło się na tyłach stada. W ten sposób zwie-
rzęta poczynają kręcić się po obwodzie wielkiego
koła, aż w końcu zmęczone ustają w biegu.
Aby skierować czoło stada w odpowiednim kierunku,
potrzeba niezwykłej zręczności jeźdźców, odwagi i...
szczęścia. Upadek konia najczęściej kończy się strato-
waniem i wierzchowca, i jeźdźca. Kowboj musi baczyć,
aby nie zagarnęło go stado. Zmiana kierunku biegu od-
bywa się przy akompaniamencie okrzyków i przez na-
cieranie końmi na boki żywego nurtu łbów i rogów.
Celem ograniczenia szybkości galopujących krów jeź-
dźcy starają się zwęzić, stłoczyć rozciągniętą gromadę.
I tym razem tak właśnie postępowano. Niewiele ponad
pół godziny trwała walka z Komanczami, lecz ponad
dwie godziny — uspokajanie przerażonego bydła. W
boju z czerwonoskorymi padło dwu kowbojów, trzech
zostało lekko rannych. Opanowanie stampede
pociągnęło za sobą liczniejsze ofiary: trzech śmiertelnie
stratowanych, pięciu rannych.
Ponuro zaczął się ten dzień i ponure były twarze
ludzi. Robert szlochał skryty w najgłębszym kącie ku-
chennego wozu. Podczas stampede zginął jego przy-
brany ojciec, wierny przyjaciel i opiekun. Padł usiłując
powstrzymać szaleńczy bieg bydła. Był kiepskim
jeźdźcem i zupełnie zbytecznie wdał się w sprawę,
której zakończenie okazało się tragiczne. Pogrzebano
zabitych, opatrzono rannych. Karawana ruszyła dalej
na północ. Malec tkwił w wozie, ogarnięty apatią i
pełen zrozumiałych pretensji do świata, który był dlań
tak okrutny. Na szczęście następca Atkinsa, człowiek z
gruntu dobry, starał się zatrzeć w umyśle dziecka obraz
niedawnej tragedii. Gdy pogawędki i bajki opowiadane
podczas jazdy wozem niewielki zdały się odnosić
skutek, nowy opiekun Roberta, sobie tylko wiadomym
sposobem (być może większymi porcjami zupy i
mięsa), zdołał pozyskać dla swego celu najmłodszego z
kowbojów, zaledwie cztery lata starszego od Roberta.
W efekcie — Robert nauczył się jazdy konnej, po ty-
godniu pomagał już kowbojom w spędzie bydła, po
dwu — towarzyszył stadom, całymi dniami tkwiąc w
siodle. Odmiana trybu życia wyszła chłopcu na dobre.
Tak upływał czas. Wbrew przewidywaniom pe-
symistów dalsza wędrówka minęła bez zakłóceń, Ro-
bert doczekał się wielkiego dnia: w nagrodę za swą
ochotniczą pracę dostał na własność konia, a równo-
cześnie obiecano mu, że gdy dotrą do Abilene, otrzyma
wynagrodzenie. Ale co miał począć samotny chłopiec
po osiągnięciu celu wędrówki — o tym jakoś nikt nie
pomyślał. Zdecydował los, ślepy los.
Robert rozchorował się. Może przyczyną był wysiłek
fizyczny ponad miarę wieku, może sprawiły to
dokuczliwe deszcze
przez pięć dni i nocy nękające ludzi i zwierzęta.
Wymoszczono mu legowisko w kuchennym wozie i tak
ruszył w dalszą drogę, lecz do Abilene nigdy nie dotarł.
Rozgorączkowany, na pół przytomny, gadał od rzeczy,
aż swym stanem zaniepokoił wszystkich uczestników
przepędu. Byli całkowicie bezradni. Szczęśliwy zbieg
okoliczności zrządził, że w Kansas, niezbyt daleko od
Abilene, napotkano karawanę osadników ciągnącą ku
południowemu zachodowi. Rada w radę,
zdecydowano powierzyć chłopca opiece przyszłych
farmerów. Mieli wygodne wozy, a przede wszystkim
jechało w nich sporo kobiet. Uznano, że chłopcu
potrzebna jest właśnie troskliwa kobieca ręka. Robert
prawdopodobnie zaprotestowałby przeciw takiej
decyzji, lecz był nieprzytomny, a więc całkowicie
bezwolny. Zostawiono mu wierzchowca i pewną sumę
pieniędzy. Chorym zajęło się młode bezdzietne
małżeństwo: Vincent Irvin — rolnik, który sprzedał
swe skromne gospodarstwo w Północnej Karolinie i
ruszył wraz z żoną szukać szczęścia. Trzeba trafu, że w
parę godzin po rozstaniu się farmerów z pędzonymi
stadami nastąpiło drugie spotkanie, tym razem z
samotnym jeźdźcem. Był nim Karol Gordon, młody
traper powracający po rocznym prawie pobycie w
Górach Wielkiego Rogu, gdzie polował na futerkowe
zwierzęta, a poprzednio w Czarnych Górach, w Po-
łudniowej Dakocie, gdzie trudnił się eksplorerstwem
jako początkujący poszukiwacz złota. W obu przedsię-
wzięciach towarzyszyło mu powodzenie: futerka sprze-
dał handlarzowi w Laramie, złoty piasek zamienił na
pieniądze w kantorze bankierskim. Z wypchanymi kie-
szeniami podążył na południe, decydując się zerwać raz
na zawsze z włóczęgowskim trybem życia i osiąść na
własnym gospodarstwie rolnym. Jego ojciec był
farmerem, on sam — we wczesnej młodości — praco-
wał przez pewien czas na wielkiej farmie w okolicach
Chicago, co nie dało mu większych możliwości zapo-
znania się z uprawą roli, lecz Karol Gordon postanowił
zaryzykować. Jechał na południe w poszukiwaniu
wolnych terenów pod osadnictwo. Karawana, którą na-
potkał, wędrowała w tym samym kierunku i do tego
samego celu. Okazja była świetna, jakże z niej nie
skorzystać?
Został bardzo mile przyjęty, gdy przedstawił się jako
traper. Dobra strzelba była instrumentem nie do po-
gardzenia dla ludzi kiepsko władających bronią. Mogła
przysporzyć żywności, a równocześnie zwiększała siły
obronne wędrowców lękających się napadu białych lub
czerwonych watah, ciągle jeszcze przemierzających
dziewicze obszary Dalekiego Zachodu.
Tak więc Karol Gordon stał się jednym z uczestni-
ków osadniczej wyprawy. Rychło dowiedział się o kło-
potach z „małym kowbojem", umieszczonym w wozie
Irvinów. Zainteresował się chłopcem, a później włączył
do opieki, jaką nad chorym roztaczało młode mał-
żeństwo. Karol stał się częstym gościem w wozie
Irvinów. Zadzierzgnięta w ten sposób znajomość
przerodziła się w przyjaźń trojga dorosłych i jednego
chłopaka. Zanim dotarli do celu — upatrzonych łąk
Teksasu — Robert Dreer wyzdrowiał. Opowiedział
historię swego krótkiego życia. Wynikła z niej prawda
oczywista: nie miał do kogo wracać. Irvinowie postano-
wili przyjąć chłopca do swego przyszłego domu. Jed-
nak los pokierował Robertem nieco inaczej. Gordon,
gdy zakomunikowano mu o tej decyzji, pokiwał głową.
— Wydaje mi się — powiedział przyglądając się
sylwetce pani Becky — iż wasza rodzina wkrótce się
powiększy.
Vincent Irvin tylko się uśmiechnął.
— A więc nie pomyliłem się. Będziecie mieli dość
własnych kłopotów. Ja zajmę się Robertem.
Zdumieli się na tak niespodziewany projekt i zapro-
testowali. Pani Becky oświadczyła, że chłopiec po-
trzebuje kobiecej ręki. Gordon wysunął inne argu-
menty. Powiedział, że czeka ich założenie nowego go-
spodarstwa, budowa domu, a ponadto rychłe narodzi-
ny. Jakże w takiej sytuacji znajdą czas, by zająć się
jeszcze trzynastolatkiem, na którego pomoc przecież
nie mogą liczyć?
Spór nie został rozstrzygnięty. Odrodził się następ-
nego dnia i trwał, z małymi przerwami, podczas całej
wędrówki. W
końcu przybyli na prerie Teksasu. Obrano
najdogodniejszy zdaniem wszystkich teren, bo i gleba
była urodzajna, i stacja kolejowa odległa zaledwie o
cztery mile. Zdecydowano nie rozpraszać się, by nie
trwonić sił na zakładanie oddzielnych, daleko od siebie
położonych gospodarstw, lecz wznieść osadę w jednym
miejscu, a pola wokół niej leżące sprawiedliwie
podzielić.
I tak się stało. Najpierw przybysze mieszkali w pry-
mitywnych ziemiankach o ścianach skleconych z gru-
bej darni. W podobnych budowlach gnieździły się ko-
nie i krowy. Nikt jednak nie oczekiwał wygodnego
życia i nikt nie myślał o luksusach. Mieszkało się byle
jak, jadło byle co, maksimum wysiłku poświęcając
ziemi. Ostrza pługów po raz pierwszy w dziejach tej
krainy zagłębiły się w twardą glebę. Ciężka to była
orka i dosłownie potem ludzkim zroszona. Cudowne
nastało lato: w miarę suche, w miarę wilgotne. Lecz
jeszcze cudowniejsza okazała się ziemia. Pszenica ob-
rodziła dając kłosy wielkie i ciężkie, jakich nigdy
przedtem nie oglądali przybysze ze wschodu. A kolby
kukurydzy przypominały — jak to zauważył trafnie
któryś z osiedleńców — pękate flaszki whisky. Po tym
nastąpił drugi rok równie wspaniały. I trzeci, nie ustę-
pujący poprzednim. Farmerskie wozy, załadowane plo-
nami, ciągnęły długim szeregiem do kolejowego przy-
stanku. Kupcy płacili gotówką, farmerzy gromadzili w
swych kuferkach brzęczące i szeleszczące pieniądze.
Wtedy nadano osadzie nazwę i wybrano szeryfa. Przed-
tem nikt na takie głupstwa nie miał czasu. Miejscowość
nazwano — przy zgodnym aplauzie — Green Field, ale
z tych dwu słów utworzono natychmiast jedno:
Greenfield. Nazwa była bardzo odpowiednia.
Okoliczne pola każdej wiosny pokrywały się przecież
zieloną runią młodych siewów. Przez te kilka lat zmie-
niło się wszystko. Znikły ziemianki z darni. Na ich
miejscu wyrosły normalne domy i zabudowania go-
spodarskie z drewna, niekiedy z cegły. Budulec spro-
wadzono koleją — drzewa były w okolicy rzadkością.
A Robert Dreer? Po wielu sporach, argumentach i
kontrargumentach Irvinowie ustąpili. Pod opieką Karola
Gordona chłopak mężniał i mądrzał. Opiekun uczył
malca tego, co sam już osiągnął. Co prawda, nie było
tych mądrości tak bardzo wiele. Gordon ciągle jeszcze
sam musiał się uczyć, przede wszystkim gospodarki
rolnej. Stał się sąsiadem Irvinów, celowo wybrał działkę
leżącą o miedzę od ich posiadłości, a gdy po pewnym
czasie rodzina Irvinów powiększyła się o niemowlę płci
męskiej i pani Becky zajęła się bez reszty dzieckiem,
Gordon i mały Robert pomagali, jak potrafili, sąsiadom.
Z kolei Irvin odwdzięczał się swym sporym
doświadczeniem farmerskim. W rezultacie oba go-
spodarstwa wyszły na tym bardzo dobrze. Gdy do
Greenfield sprowadzono nauczyciela i założono szkołę,
Gordon skierował do niej Roberta. Chłopiec ledwie
umiał czytać, a pisanie stanowiło dlań trudność nie do
pokonania.
Piękne to były dni i Robert Dreer wspominał je
później z żalem, niekiedy z rozpaczą. Zapowiedź klęski
nadeszła nieoczekiwanie i nikt z farmerów nie
potrafił jej przewidzieć. Rolnikom wydawało się, że
poznali klimat kraju doskonale i nabyli umiejętności
przepowiadania pogody nie tylko na najbliższe dni,
lecz na tygodnie, na miesiące. Aż nastała wiosna pra-
wie bezdeszczowa. Siewy ukończono, jednak
później gleba stwardniała na kamień, ani jedno ziarno
nie zakiełkowało. Z pogodnego nieba nie spadła nawet
kropla wody. Sytuację nieco odmieniły kilkakrotne
burze gradowe. Niestety, wydarzyło się to w połowie
teksaskiej zimy, bez żadnego dla siewów pożytku.
Popsuł się humor farmerów, lecz jeszcze nie wpadli w
rozpacz. Nadal posiadali w swych spichrzach
mnóstwo dorodnego ziarna, którego nie pozbyli
się, zgodnie z tradycją zapobiegliwego i
przewidującego gospodarżenia, przekazaną im jeszcze
przez ojców. Gdy jednak podobnie bezdeszczowa
pogoda powtórzyła się w roku następnym, troska o
jutro ogarnęła wszystkich. Skamieniała gleba nie
nadawała się do uprawy. Otaczające osadę dalekie
przestrzenie prerii zmieniły barwę — z zielonych stały
się brudnobrązowe. Szumiące latem trawy przeobraziły
się w pokrowiec skołtunionych, wbitych w ziemię
uschłych łodyg. Skończyła się świeża pasza. Trzeba
było powybijać krowy i owce. Oszczędzano tylko
konie. Na suszy wyszły one najlepiej, otrzymując teraz
zamiast siana cenną kukurydzę i jeszcze cenniejsze
ziarno pszeniczne. Lecz cóż poczęliby farmerzy bez
koni, gdyby spadły strumienie wody na bezpłodną
ziemię?
Kilku rolników, nie wierząc w rychłą poprawę sy-
tuacji, opuściło Greenfield i zapewne wszyscy mie-
szkańcy osady poszliby ich śladem, gdyby nie pomoc
Fulk Bryana. Kimże był ten dobroczyńca? Otóż w latach
gospodarczego rozwoju Greenfield przywędrował ten
agent, przedstawiciel kompanii handlowej z Houston i
otworzył „skład towarów mieszanych", oferując
nabywcom wyroby przemysłowe: od pługów po damską
bieliznę. Gdy nastały lata suszy, Fulk Bryan począł
sprowadzać żywność. Znalazł na nią, jak było do prze-
widzenia, chętnych nabywców. Farmerzy mieli przecież
pieniądze. Tragedia poczęła olbrzymieć, gdy
oszczędności stopniały. Jednak agent okazał się czło-
wiekiem dobrego serca i spoglądającym w przyszłość
dalej niż na jeden rok. Otworzył kredyt. Tylko dzięki
niemu ludność Greenfield nie zaczęła przymierać gło-
dem. W tym to właśnie tak ciężkim okresie pani Becky
Irvin zachorowała. Już po urodzeniu dziecka nie czuła
się dobrze, teraz jej stan zdrowia znacznie się pogorszył.
Należało zasięgnąć porady lekarza, lecz Irvinowie nie
mieli nawet centa. Karol Gordon — również, a
jednak pieniądze uzyskał. Nikt nigdy się nie dowiedział,
w jaki sposób Gordon zdołał pożyczyć od Fulk Bryana
okrągłą sumkę dolarów. Pojechał do Amarillo i
sprowadził pomoc. Doktor sumiennie zbadał chorą i
oświadczył, że tutejszy klimat nie sprzyja zdrowiu pani
Becky. Radził przenieść się w inne strony. Tymczasem
należało chorą umieścić w szpitalu w Amarillo. Na
pewno powróci do zdrowia, a później... Lecz o tym
„później" nie było nawet mowy. Przede wszystkim
dlatego, że nawet wyjazdu do Amarillo i pobytu w
szpitalu nie było czym opłacić. Vincent Irvin nadrabiał
miną w obecności żony, ale kiedy się znalazł sam na
sam z Gordonem, nie skrywał rozpaczy. Obaj długo
radzili, jak zdobyć fundusze na szpital, w końcu
zdecydowali się sprzedać konia. Zamiar okazał się nie
do wykonania, bo jedyny człowiek, o którym sądzili, że
posiada gotówkę, czyli Fulk Bryan, odmówił kupna. —
Chyba że dostarczycie mi siana i owsa na pół roku.
Po takiej odpowiedzi Karol próbował namówić
Bryana na drugą pożyczkę. Bezskutecznie. Wówczas to
Irvin i Gordon zwrócili się o pomoc do szeryfa. Długo
radzono we trójkę, a później przepytywano mieszkań-
ców Greenfield. Rezultat tej „ankiety" był fatalny. W
całej osadzie zebranie kilkuset dolarów okazało się
rzeczą nieosiągalną. W ten sposób upadły nadzieje na
umieszczenie pani Becky w szpitalu.
Robert Dreer wiedział o tych nieudanych próbach i
martwił się na swój sposób, a nawet rozmyślał, jak by
pomóc Gordonowi w jego zabiegach. Nic nie wymyślił.
Niespodziewany wypadek zaważył na dalszych losach
Irvina, Gordona i Roberta. Jeśli chodzi o chłopca,
pozornie nie pozostające w żadnym z nim związku
wydarzenie miało w niedalekiej przyszłości całkowicie
zmienić jego sytuację życiową.
Niebo nad Greenfield nadal, ku utrapieniu wszyst-
kich, było błękitne, lecz nad głowami Irvina i Gordona
poczęły gromadzić się czarne chmury. Ale któregoś
dnia na skraju osady, w pobliżu zagród Gordona i
Irvina, zatrzymało się dwu jeźdźców wiodących
jednego jucznego konia. Szukali wody. Zaczerpnąwszy
jej z nie wyschłej jeszcze studni Irvina, napoili
zwierzęta i natychmiast ruszyli dalej, mimo że miało się
ku wieczorowi. W kilka dni później, o świtaniu, gdy
mieszkańcy osady jeszcze spali, odwiedził Irvina
najstarszy w Greenfield człowiek, Abel Meredith,
nazywany popularnie „ojcem". Przyniósł egzemplarz
listu gończego, wydany przez szeryfa w Lubbock —
miasteczka położonego w północno-zachodniej części
Teksasu. List informował o napadzie dokonanym na
urząd pocztowy w Lubbock, w chwili gdy przed nim
zatrzymał się dyliżans z Wichita Falls, wiozący
czterdzieści tysięcy dolarów. Chociaż przesyłka była
tajemnicą, w chwili gdy pocztmistrz wynosił torby z
pieniędzmi z wozu, zaatakowało go dwu ludzi.
Woźnica dyliżansu i pocztmistrz zostali ranni,
pieniądze zrabowane. Napastnicy mieli odkryte twarze i
zostali rozpoznani. Za ich schwytanie, żywych lub
martwych, wyznaczono po tysiąc dolarów, za
odzyskanie łupu — dwudziestą jego część, dwa tysiące.
Irvin przeczytał dokładnie list gończy oraz podane
rysopisy bandytów, na koniec wzruszył
ramionami.
— Mało mnie to obchodzi — stwierdził. — Mam
ważniejsze sprawy na głowie.
— Lecz chyba przydałyby ci się dwa tysiące dola-
rów, w najgorszym wypadku. Bo mogą być i cztery —
spokojnie mówił ojciec Abel.
— O czym myślicie? — zdziwił się Irvin. — Nie
rozumiem...
— Zastanów się chwilę, a zrozumiesz.
— Uważacie, że powinienem ruszyć za nimi? To
chyba żart? Żebym ich chociaż przedtem spotkał, ale
tak? Rysopis na nic się nie zda.
— A spotkałeś, spotkałeś.. Nawet im pozwoliłeś na-
poić konie.
— Co!? — krzyknął zdumiony farmer. — Więc to
byli oni? Skąd wiecie? To niemożliwe.
— Możliwe. Przyjrzałeś się im?
— Tak.
— No, to porównaj rysopisy.
Irvin rozwinął papier. Czytał raz jeszcze, uważniej.
— Niby się zgadza — mruknął. — I barwa włosów, i
z grubsza rysy twarzy. Lecz taki opis może dotyczyć
tysięcy osób.
Znowu zajrzał do arkusza.
— James Coffin. Też nazwisko! Brr, aż mnie ciarki
przechodzą!
— Czytaj dalej.
— Znaki szczególne: głęboka szrama na prawej pier-
si, prawdopodobnie od cięcia nożem. Włosy czarne —
przerwał i roześmiał się: — Wspaniale! Wystarczy te-
raz nakazać brunetom, aby chodzili bez kurtek, ojcze
Ablu, a w mig znajdziemy pana Coffina.
— Nie kpij. Zobacz, co dalej.
— Edwin Weng. Znaki... brak środkowego palca u
lewej dłoni. Hm, to już lepiej. Włosy rude. Nieźle,
chociaż rudych nie brak na świecie. W sumie: tyle co
nic. Nie wróżę sukcesu poszukiwaczom, jeśli osobiście
nie poznali obu bandytów — oddał arkusz Ablowi.
— Nie, nie. Zatrzymaj sobie. I dobrze się namyśl,
Vincent. Z całego Greenfield tylko ty jeden ich
widziałeś.
— Gordon również. I Robert. — Zamyślił się. —
Wiecie co, ojcze? Wpadniemy do Gordona.
Abel nie dał się prosić: Karol Gordon uważnie wy-
słuchał obu. Przeczytał, aż dwukrotnie, list gończy.
— Chyba nie zamierzasz ich ścigać — zwrócił się do
Irvina tonem stwierdzenia raczej niż pytania.
— Tysiąc dolarów postawiłoby mnie na nogi — od-
parł Vincent.
— Nie ruszysz się stąd. Nie możesz zostawić Becky
samej. Też pomysł!
Irvin nic na to nie odpowiedział. Abel Meredith po-
kiwał głową, wstał, poklepał po plecach obu przyja-
ciół: „Zastanówcie się" — mruknął i opuścił izbę.
Siedzieli w milczeniu. A z tego milczenia narodził
się w głowie Gordona pomysł.
— Nie mam tu nic do roboty — oświadczył. — Nic
nie wróży deszczu. Kto wie, kto wie? Oni nie
odjechali daleko. Gdyby tak spróbować? Coś niecoś
znam się na tropicielstwie.
— To nie ma sensu — sprzeciwił się Vincent.
— Lecz przed chwilą się nad tym zastanawiałeś.
— Prawda. Mógłbym umieścić Becky w szpitalu.
— No właśnie... Ty jednak, wybacz, Vincent,
kiepsko strzelasz, nie znasz się na tropach. Zabłądzisz
i wrócisz z niczym. W najlepszym wypadku. Bo
gdybyś ich dognał, mogłoby skończyć się gorzej.
Spierali się. Bardzo długo. Jednak nie rozstrzygnęli
niczego. Gdy Irvin odszedł, Karol przywołał Roberta.
— Słyszałeś? — zagadnął. — Tylko nie udawaj, żeś
nie słuchał.
Chłopiec skinął głową.
— Świetnie. Ani słowa nikomu. Przyrzekasz?
— Będę niemy jak głaz.
—
Pamiętaj! I to, co ci teraz powiem, zachowaj dla
siebie. Otóż... musimy się rozstać. Nie rób tak
grobowej miny, to na krótko. Może na tydzień, może
na dwa. Przez ten czas masz pomagać Irvinowi.
— Czy to pana ostatnie słowo?
— Nie ostatnie, ale najważniejsze.
— A gdybym wyruszył z panem?
— Nawet o tym nie myśl. Trzymaj język za zębami i
słuchaj się Irvina. Tylko on ma prawo wiedzieć, dokąd
wyjechałem. Innym gadaj, że na polowanie.
Wieczorem Karol odwiedził przyjaciela i
powiadomił o swej decyzji. Irvin przyjął wiadomość
nie protestując.
— Nie spieram się dłużej — oświadczył — lecz daj
mi słowo, że jutro, przed opuszczeniem Greenfield,
wpadniesz do mnie.
— Po co?
— Może przez noc jakiś nowy pomysł zaświta mi w
głowie i twój wyjazd okaże się zbyteczny?
Gordon wzruszył ramionami i przyrzekł. W kilka
godzin później, jeszcze w przedrannym mroku, od-
wiedził zagrodę Irvina. Na zamkniętych drzwiach wi-
siała biała kartka. Zerwał ją, przybliżył do oczu i z
trudem odczytał: „Idź koniecznie do szeryfa i opiekuj
się Becky i dzieckiem. Powiedziałem im, że wyruszam
na polowanie. Nie zdradź mnie. Vincent"
Gordon pognał do szeryfa. Z trudem go zbudził i
pokazał kartkę. Ten przetarł oczy i odczytał.
— Wiem o tym — oświadczył ziewając. — Irvin był
u mnie.
— Gdzie on jest?! — wykrzyknął Karol.
— Pojechał ścigać bandytów.
— Jak mogliście, szeryfie, zgodzić się na to?
— Miałem zakazać? Jakim prawem?
— Przecież to samobójstwo. Mam nadzieję, że do-
gnam go w ciągu paru godzin i zawrócę.
Pobiegł do swego domu, powiadomił o
wszystkim
Roberta. Kazał mu czuwać przy pani Becky, opiekować
się jej synkiem Clemem i cierpliwie czekać. Potem
wskoczył na koński grzbiet i ruszył prosto na południe.
Jednak Irvina nie doścignął. Gdy już minął granice
urodzajnych niegdyś ziem, zaskoczyła go burza
piaszczysta. Trwała trzy godziny i zatarła wszelkie
tropy. Mimo to Karol krążył jeszcze tu i tam, bez
rezultatu. Późną nocą, zmordowany i posępny, wrócił
do Greenfield.
W drugim tygodniu nieobecności Irvina pani Becky,
która wciąż wierzyła, że mąż udał się na polowanie,
poważnie się rozchorowała. Gordon zwrócił się o po-
moc do Abla Mereditha. Zorganizowano kobiece dy-
żury przy pacjentce, lecz nie mogły one zastąpić le-
czenia. Czwartego dnia choroby Becky Irvin zmarła.
Małego Cierna przyjęła rodzina Mereditha. Dziecko
bardzo tęskniło za matką i za ojcem, cały dzień ponure
i ciche, kryło się po kątach. Straciło rumieńce i tak
osłabło, że trzeba było je nosić. Karol Gordon raz
jeszcze zdołał pożyczyć pieniądze od Fulk Bryana (tym
razem nie spotkał się z odmową) i pojechał do Ama-
rillo, zostawiając Roberta na straży obu gospodarstw.
Na lekarza trzeba było czekać. Gdy wreszcie Karol
wrócił z doktorem, Ciem już nie żył.
W kilka dni później zjawił się Vincent Irvin. Cały,
zdrowy i — o dziwo! — z częścią odzyskanych pienię-
dzy.
Jak Robert dowiedział się nieco później, Vincent po
wielu przygodach dopadł uciekających bandytów nad
wodami południowej Colorado. Padał deszcz, gdy ści-
gający znalazł się na wysokim brzegu rzeki. Dostrzegł
ich na plaży i zaskoczył chyba w minutę po
dokonanym morderstwie na przypadkowym
towarzyszu-eksplorerze wiozącym złoto. Na wezwanie
Irvina nie podnieśli rąk. Przeciwnie, jeden z nich
zdążył wyszarpnąć rewolwer zza pasa i pociągnąć za
spust. Chybił w pośpiechu. Kula tylko bzyknęła
Irvinowi nad uchem. Nim echo huku przebrzmiało,
Irvin strzelił trzykrotnie. Już po pierwszym strzale
właściciel rewolweru zachwiał się, po drugim — zwalił
na ziemię. Wówczas jego towarzysz wrzasnął
przeraźliwie, podbiegł do stojących w pobliżu koni,
wskoczył na siodło i pognał galopem. W parę sekund
później i jeźdźca, i konia zakryły nierówności gruntu.
Irvin nie podjął pościgu, zajął się leżącymi. Obaj byli
martwi. Stwierdziwszy ten fakt, przeszukał juki pozo-
stawionych wierzchowców. Znalazł w tych jukach
paczki banknotów oraz rulony złotych monet. Jak się
później — już w Greenfield — okazało, Irvin odzyskał
część łupu: dziewiętnaście tysięcy pięćset dolarów, a
więc prawie połowę zrabowanych pieniędzy. Pozostałe
widać miał przy sobie drugi z bandytów. Ten, który
uciekł.
Tak to wszystko wyglądało w wielkim skrócie.
Wkrótce Robert dowiedział się o szczegółach i z po-
dziwem spoglądał na Irvina.
Pierwsza rozmowa Gordona z Irvinem odbyła się w
cztery oczy. O czym rozmawiano, Robert mógł się
tylko domyślać spoglądając na poszarzałe, postarzałe o
lata oblicze Irvina, który zaraz poszedł na cmentarzyk i
przebywał tam kilka godzin. Następnego dnia
zostawiono Roberta na straży obu domów. Szeryf
Fawkes, Irvin i Gordon udali się wczesnym świtem na
stację kolejową, a z niej najpierw pociągiem do
Wichita Falls, stamtąd dyliżansem do Lubbock, miej-
scowości, w której dokonano napadu na pocztę. Jak
później Robertowi opowiadano, po różnych ceregielach
z tamtejszym szeryfem Irvin otrzymał jako nagrodę
dziesięć procent odzyskanych pieniędzy, czyli 1950
dolarów, sumę znaczną, a w stosunku do kłopotów
finansowych mieszkańców Greenfield — wręcz mają-
tek. Cała trójka natychmiast wróciła do osady. Przybyli
do Greenfield późną nocą, gdy księżyc osiągnął szczyt
nieba. Dzięki temu uniknęli zbędnych pytań i plotek.
Nazajutrz Irvin udał się do Fulk Bryana i ku zdu-
mieniu agenta spłacił wszystkie długi, swoje i Karola
Gordona. Teraz wydawało się, że życie obu przyjaciół
potoczy się starymi koleinami. Robert cieszył się, że
przeminęły finansowe kłopoty jego opiekuna i że
można spokojnie czekać, aż spadnie pierwszy deszcz.
Jakże się mylił!
Gdy cała historia się rozniosła i nieprawdopodobny
sukces Irvina zadziwił wszystkich, każdy lub prawie
każdy z mieszkańców Greenfield chciał się dowiedzieć
prawdy z ust samego bohatera. Ale bohater był ponury
i z nikim nie chciał mówić. Począł sobie wyobrażać, że
gdyby nie wyruszył w pogoń za bandytami, uchroniłby
żonę i dziecko od śmierci. Zdobył pieniądze, lecz zbyt
późno. Na pytania ciekawskich odpowiadał krótko,
prawie niegrzecznie, aż zraził do siebie wszystkich.
Nie zastanawiając się nad przyczynami takiej
małomówności, poczęto gadać, że Irvinowi w głowie
się przewróciło od sukcesu. Ba, nawet znaleźli się tacy,
którzy twierdzili, że dorobił się majątku na...
morderstwie!
Karol, gdy po raz pierwszy o tym się dowiedział, o
mało nie pobił śmiałka wyrażającego wątpliwość, czy
Irvin słusznie uzyskał nagrodę „za zabicie człowieka".
Zapomniano, kim w rzeczywistości był „zabity,
człowiek". Za to świetnie pamiętano o spłaconych
przez Irvina długach. Poczęto go unikać. Irvin zdumiał
się. Próbował dojść przyczyny. Uzyskał wyjaśnienia
wykrętne, zaprzeczające rzeczywistości. Udał się do
starego Abla Mereditha po radę. Ten uznał, że najlepiej
będzie na pewien czas „zejść z oczu gromadzie
głupców". Po kilku tygodniach zapomną o wszystkim.
I tak zapadła decyzja wyjazdu. Kto wie, może to był
istotnie najlepszy sposób uniknięcia dalszych przy-
krości? Karol poparł zdanie Abla, dodatkowo jeszcze
miał nadzieję, że pobyt Irvina poza Greenfield pozwoli
mu „dojść do siebie" po przeżytej tragedii. Zwierzył się
z tym Robertowi oraz z chęci towarzyszenia przy-
jacielowi w drodze. Lecz Irvin tego nie chciał. Wy-
jechał samotnie. Nie było go w osadzie bardzo długo i
nie dawał znać o sobie.
Z początku ani Karol, ani Robert nie martwili się.
Irvin zdał przecież zwycięsko swój życiowy egzamin
ścigając bandytów, więc też nie było powodu do obaw.
Jednak w miarę upływu czasu niepokój począł ogarniać
Gordona. Wreszcie Irvin wrócił i zaraz skierował się do
chaty przyjaciela. Na pierwszy rzut oka wyglądał nieco
szczupłej niż w dniu wyjazdu z Greenfield, był
opalony, pełen energii. Nie ten sam człowiek z po-
nurym obliczem, opuszczający progi osamotnionego
domu. Długa wyprawa, widać, wyszła mu na dobre.
Ani Karol, ani Robert nie wiedzieli, gdzie Irvin się
obracał. Teraz wysłuchali opowieści tak zdumiewają-
cej, że gdyby od lat nie znali Irvina, mogliby sądzić, że
zmyśla.
Irvin, opuściwszy Greenfield, udał się do Wichita
Falls, do miejscowego szeryfa, Denisa Murphy. Za-
proponował mu swe usługi, jako „łapacz". Mianem
takim określano powszechnie śmiałków, którzy nie po-
zostając na służbie szeryfów współpracowali z nimi od
czasu do czasu, angażując się w ściganie poszukiwa-
nych listami gończymi przestępców. Najczęściej, cho-
ciaż nie zawsze, zachętą do tego rodzaju ochotniczej
akcji była wysoka nagroda pieniężna, obiecana temu,
kto dostarczy szeryfowi ściganego zbrodniarza
,,żywego czy martwego", jak brzmiała ustalona formuła
każdego listu gończego.
Denis Murphy wysłuchał uważnie przybysza, a do-
wiedziawszy się, że jest rolnikiem, odrzucił ofertę.
Jakież bowiem doświadczenie mógł posiadać rolnik w
chwytaniu przestępców?
Wtedy Irvin opowiedział mu bardzo dokładnie o
swej wyprawie za rabusiami pocztowych pieniędzy.
Szeryf słyszał o tej sprawie i natychmiast zmienił
opinię o swym gościu. Zaproponował mu stałą pracę u
siebie. Irvin odmówił. Oświadczył, że nie chce się
wiązać na stałe z zawodem, który mu nie odpowiada.
Denis Murphy nie był człowiekiem głupim, wręcz
przeciwnie — cieszył się sławą znawcy ludzi, znakomi-
tego organizatora i osobnika, co to z niejednego pieca
chleb jadł. Zastanowiły go przyczyny, dla których
spokojny farmer podejmował się tak ryzykownego
przedsięwzięcia. Słowo po słowie, dowiedział się całej
prawdy. Chyba wzruszyła go tragedia Irvina i za-
pragnął pojąć intencje człowieka, który ją przeżył. Sam
Irvin bardzo mu w tym dopomógł. Podniecony własną
relacją wyznał, że znienawidził łotrów, za którymi udał
się w pościg, bo gdyby pozostał w Green-field, być
może ocaliłby żonę i dziecko. I dlatego postanowił na
pewien czas zostać „łapaczem". Czy było to
postępowanie logiczne, czy nie — nad tym szeryf nie
zastanawiał się, lecz wyciągnął z biurka spis osób
poszukiwanych listami gończymi i powoli go odczytał,
opatrując głośnymi uwagami. Większość nazwisk
należała do osobników, którzy najprawdopodobniej
dawno zdążyli opuścić granice Stanów Zjednoczonych
lub ukryć się i zamaskować tak dokładnie, że odnale-
zienie ich graniczyło z cudem. Cudów Irvin nie pra-
gnął, nalegał więc na szeryfa, aby powierzył mu sprawę
stwarzającą możliwość sukcesu. Wówczas padło
nazwisko, a raczej przezwisko Czarnego Jacka. Nazwi-
ska chyba nikt, nie wyłączając szeryfa, nie znał. Lecz i
przezwiska nie przybrał sobie przestępca. Nadali mu je
liczni poszkodowani, którzy zdołali ujść cało, oraz ci,
którzy przelotnie, przypadkowo go spotkali. Jack
zawsze ukazywał się w czarnym stroju.
A imię? Prawdopodobnie było prawdziwe. Czarny
Jack od dawna grasował po Teksasie. Dziwne przywią-
zanie do tego obszaru powinno było ułatwić szeryfom
schwytanie bandyty. Praktyka pokazała coś wręcz
przeciwnego. Oto Czarny Jack działał zawsze w poje-
dynkę. Jeśli w rabunkowym napadzie miał wspólnika
czy wspólników — a zdarzało się to od czasu do czasu
— wspólnicy tyleż wiedzieli o swym przywódcy, co...
napadnięci.
Czarny Jack dobierał ludzi za każdym razem na jeden
tylko napad, po dokonaniu którego wypłacał im
należny udział i znikał. Zupełnie jakby się pod ziemię
zapadł. Pomocników Jacka chwytano niejeden raz, ale
ślady herszta urywały się dosłownie o kilka kroków od
miejsca napadu. Po paru tygodniach szeryfowie do-
chodzili do wniosku, że Jack wyemigrował poza gra-
nice Teksasu i dalsze poszukiwania są bezcelowe. No-
we listy gończe rozsyłano po kolejnym napadzie. Nie
zmieniało to w niczym sytuacji. Mijał miesiąc lub dwa
i Czarny Jack znowu dawał znać o sobie. Albo sam,
albo w towarzystwie wspólników. Raz bywał to napad
na ambulans pocztowy, kiedy indziej — ograbienie
pasażerów dyliżansu. Lecz do takich wypadków nie
ograniczały się zbrodnicze akcje. Przed czterema laty
jeden z farmerów spod Wichita Falls spotkał Czarnego
Jacka w saloonie Billa Havaya. Poznał bandytę i głośno
o tym zawiadomił obecnych. Jack nawet nie mrugnął
okiem. Wybiegł z lokalu, skoczył na konia i odjechał.
Najbliższej nocy podpalił dom farmera, zabił jego żonę
i dwu synów. Jeden tylko kowboj, nocujący w stajni,
zdołał uciec.
Wiadomość o tej zbrodni rozeszła się szeroko. Wy-
nik był taki, że od tej pory nawet najodważniejsi, jeśli
przypadkowo spotkali na swej drodze Czarnego Jacka,
udawali, że go nie poznają, a szeryfom odmawiali
wszelkich informacji. Nic więc dziwnego, że listy
gończe, podwyższające za każdym razem wysokość
nagrody za schwytanie Jacka, nie dawały żadnych re-
zultatów.
Czarny Jack — okrutnik i zbrodniarz — bardzo się
różnił od innych trudniących się haniebnym procede-
rem zabijaków. Oni — najczęściej stali bywalcy
saloonów — zapici nałogowcy, ordynarni w
zachowaniu i odrażający w wyglądzie twarzy, samym
swym
pojawieniem
się
sygnalizowali
niebezpieczeństwo. Czarny Jack prezentował się
zupełnie inaczej. Elegancko ubrany, gładki w słowach i
sposobie bycia, prawdziwy, zdawałoby się,
dżentelmen. To był właśnie jeden z powodów, dla
których wszystko tak mu się udawało. Kto by
podejrzewał o bandytyzm człowieka wyglądającego na
zamożnego ranczera?
Opowiadano, jak Czarny Jack dostał się do wagonu-
salonki któregoś ze wschodnich miliarderów. Przez
połowę przebytej pociągiem drogi czarował
gospodarza swym miłym głosem, a później... ulotnił się
z wagonu wraz ze szkatułką zawierającą pokaźną
gotówkę.
Tyle, a może nawet więcej, opowiedział o Jacku
szeryf Denis Murphy. Lecz przerażająca charaktery-
styka nie wywarła na Irvinie większego wrażenia. Taki
z niego był wówczas desperat. Na szczęście, Denis
Murphy nie był desperatem ani człowiekiem nierozum-
nym, kierującym innych na pole nierównej walki. Gdy
więc zgodził się, aby Irvin wyruszył w pościg za Czar-
nym Jackiem, nie powiedział od razu, gdzie należy
szukać bandyty. Uzależnił tę informację od sprawności
Irvina we władaniu bronią.
Umówili się wczesnym rankiem dnia następnego w
lokalu szeryfa. Irvin stawił się punktualnie. Szeryf już
czekał i wyprowadził go daleko za miasto, na brzeg
rzeki Wichita. Tam, pod stromym urwiskiem
spadającym ku plaży, odbyła się próba strzelania z re-
wolweru. Wypadła dla Irvina fatalnie. Z kolei Murphy
pokazywał mu, jak należy sprawnie wyciągać broń z
kabury i jeszcze sprawniej naciskać spust, na koniec
oświadczył, że nie powie ani słówka więcej o Czarnym
Jacku, póki farmer nie nauczy się lepiej władać bronią.
Dla Irvina stało się to przekreśleniem nadziei na szybki
wyjazd z Wichita Falls i pościg za bandytą. Jednak
uważał — i słusznie uważał — że bez wskazówek
szeryfa nigdy nie trafi na ślad Jacka. Więc został.
Zamieszkał w hotelu i każdego ranka w ustronnym
miejscu uczył się od Murphy'ego sztuki rewolwe-
rowców. Aż nadszedł dzień, kiedy szeryf zgodził się
„wypuścić w świat" swego ucznia. Wyjaśnił mu wów-
czas przyczynę nieuchwytności Jacka. Oto po każdym
napadzie bandyta na kilka tygodni zaszywał się w
swych kryjówkach. Miał ich sporo, rozrzuconych na
terenie wielkiego kraju. Szeryf wiedział o niektórych i
zdradził swą tajemnicę Irvinowi. Farmer ruszył na los
szczęścia, bo przecież nie sposób było przewidzieć, w
której kryjówce Jack właśnie przebywa.
I szczęście się doń uśmiechnęło: spotkał bandytę
zupełnie przypadkowo. Dzięki swej odwadze i spryto-
wi zdołał go pochwycić i dostarczyć żywego i całego
do rąk szeryfa w Wichita Falls. To był wielki sukces.
Tak to ocenił Karol Gordon wysłuchawszy do końca
opowiadania, tak sobie o tym pomyślał Robert —
świadek długiej relacji.
Szeryf Murphy już przedtem wyraził swoje uznanie i
podziw, proponując Irvinowi stanowisko zastępcy
szeryfa. Farmer
odmówił. Miał już dosyć wielotygodniowej wędrówki.
Otrzymał więc nagrodę i wrócił z nią do Greenfield.
Lecz tu na nowo opadły go wspomnienia przeszłości.
Tragedia, którą przeżył i o której mniej myślał, zajęty
tropieniem Jacka, teraz — na widok osady i jej
mieszkańców — odżyła ze wzmożoną siłą. Okazało się,
że nie potrafi rozpocząć nowego życia w tym samym
miejscu. Z tego stwierdzenia narodziła się decyzja
sprzedania gospodarstwa. Karol przyznał rację
przyjacielowi, sam również zdecydował się opuścić
spalone słońcem i wysuszone wiatrem ziemie. Przestał
wierzyć, że Greenfield kiedykolwiek doczeka się
deszczu.
Sprzedać gospodarstwo! Ba, ale komu? W Green-
field nie było amatorów na jałowe ugory, zresztą nikt
nie miał pieniędzy. Irvin zaproponował, że jeszcze raz
uda się do Wichita Falls i poprosi szeryfa o znalezienie
kupca. Karol akceptował ten projekt.
Irvin wyjechał, mijały dni bez żadnej wieści. Farmer
jak gdyby pod ziemię się zapadł. Na koniec Karol
Gordon zabrał Roberta i wyruszył szukać przyjaciela.
Przybywszy do Wichita Falls udali się prościutko do
budynku szeryfa. Po trzech stopniach dotarli do drzwi,
które Karol energicznie otworzył. Za drzwiami znajdo-
wała się obszerna, widna izba. Pod ścianami stały pro-
ste, ciężkie ławy, a między nimi krzesło z poręczami.
Na tym krześle siedział- jedyny w tym pustym po-
mieszczeniu człowiek. Że nie był szeryfem, chociaż
nosił srebrną gwiazdę na kolorowej koszuli, Robert od
razu odgadł. Tak młodych ludzi nie wybierano na
stróżów porządku i przedstawicieli prawa, zbyt małe
posiadali doświadczenie. Ten chłopak, wyglądający na
równolatka Roberta, miał głowę nakrytą
szerokoskrzydłym kapeluszem tak olśniewająco
czystym, jakby go przed chwilą zdjęto ze sklepowej
wystawy. To, że trzymał go na głowie, mogło być
wynikiem bądź próżności (bo pragnął pochwalić się
przed każdym interesantem swym strojem), bądź złego
wychowania (bo w zamkniętym pomieszczeniu raczej
odkrywa się głowę), bądź też małpowaniem
gruboskórnych farmerów i kowbojów, którzy w
saloonach nigdy nie odsłaniali głów.
Kolorowa koszula i spodnie obszyte traperskimi
frędzlami wzdłuż szwów, zbyt ładne, aby mogły być
autentyczne, opadały na buty o wysokich obcasach,
elegancko wyczyszczone, aż lśniły jak słońce.
Widok tak odzianego chłopca skłonił Roberta do
uśmiechu nieco ironicznego. Pamiętał, jak wyglądają
prawdziwi kowboje, traperzy i szeryfowie małych
miasteczek rozłożonych przy szlaku jak paciorki pod-
niszczonego naszyjnika, tak rzadkie.
— Szeryf jest? — zapytał Gordon.
W odpowiedzi nastąpiło kiwnięcie głową i gest ręki
wskazującej drzwi umieszczone w bocznej ścianie
izby.
— Trzeba zapukać.
Gordon trzykrotnie stuknął zgiętym palcem w nie
malowane deski, lecz zanim nacisnął klamkę, mruknął
do Roberta:
— Czekaj tu na mnie...
Zawiasy lekko zapiszczały, drzwi się uchyliły i za-
trzasnęły. Chłopak w kapeluszu poruszył się.
— Nie stój — powiedział. — Zanosi się na długą
rozmowę. Wystarczy, abym spojrzał w twarz wcho-
dzącego, a już wiem, czy przychodzi z głupstwem, czy
na poważną gadaninę. Stało się co?
— Nic a nic — odparł Robert sadowiąc się na ławie.
— Przyjechaliśmy zapytać o pana Irvina.
—
Z Greenfield?
— Z Greenfield.
— Ho, ho! Łapacz z Sacramento.
— Kto?
— Łapacz z Sacramento. Nie słyszałeś? Tak nazy-
wają Irvina, bo pierwszego bandziora ścigał w górach
Sacramento. Po tym napadzie na dyliżans w Lubbock.
Robert dopiero teraz skojarzył nazwę „łapacz z Sac-
ramento" z nazwiskiem pierwszego opiekuna i przyja-
ciela Gordona. W drodze do Wichita Falls i jemu, i
Gordonowi kilka razy otarł się o uszy ten przydomek,
ale ani na sekundę nie wiązali go z Irvinem.
— Słyszałeś o tym? — powtórnie zapytał chłopak w
kapeluszu.
Robert wzruszył ramionami:
— Przecież ja mieszkam w Greenfield.
— Ooo! To znasz Irvina.
— W Greenfield wszyscy się znają, a pan Irvin jest
przyjacielem mego szefa. Kiedyś ratował mnie w cho-
robie.
— A ten twój szef to kto?
— Razem gospodarzymy.
— Na farmie?
— W Greenfield są tylko farmy, fabryki jeszcze nikt
nie zbudował.
Chłopak w kapeluszu pokiwał głową.
— No, no. Takeście znajomki? Słuchaj, jaki jest ten
Irvin na co dzień? Rewolwerowiec, zabijaka?
— Spokojny rolnik.
— Dobry dowcip!
— To prawda i gdyby nie susza...
— Wiem, wiem. Spokojny rolnik, który łapie Czar-
nego Jacka. Chyba bujasz?
Robert zapewnił, że mówi szczerą prawdę.
— Hm, skoro tak, to rzeczywiście dziwny facet.
W kilka tygodni oczyścił całą okolicę. Szeryf chciał go
zrobić swym zastępcą, ale odmówił. Wiesz o tym?
— Wiem. Schwytał Czarnego, a przedtem odzyskał
zrabowane pieniądze. To wszystko.
— Nie wszystko, mój ty panie mądralski.
Robert drgnął na tak poufały ton, lecz powstrzymał
się od uwagi. Być może dlatego usłyszał o dalszym
ciągu przygód Irvina — istotnego powodu
przedłużania się jego nieobecności w osadzie. Okazało
się, że szeryf zdołał namówić Irvina na kilka — jak to
określił chłopak w kapeluszu — „akcji".
Robert zasłuchany w tę fantastyczną dla siebie opo-
wieść nawet nie zauważył, że ktoś obcy przekroczył
progi szeryfówki. Drgnął na dźwięk znajomego głosu.
— Robert! Co tu robisz?
Chłopak zerwał się z ławy.
— Pan Irvin! Przyjechaliśmy szukać pana.
— Co się stało?
—
Nic się nie stało. Wszystko po staremu.
— Spadł deszcz?
— Och, nie. Jest tak sucho, jak na pustym talerzu.
A gdzie pan Gordon? — Siedzi u szeryfa —
uprzedził Roberta chłopak w kapeluszu. — Gadają
bez przerwy i pewnie im dobrze, bo nie mogą się
rozstać.
Irvin bez słowa skierował się ku drzwiom wiodącym
do gabinetu szeryfa. Zniknął za nimi. Przerwana po-
gawędka potoczyła się dalej. Lecz jej temat znacznie
się rozszerzył, objął szeryfa Denisa Murphy'ego i jego
osiągnięcia w walce z przestępczością. Chłopak w ka-
peluszu wiedział wiele, a czego nie wiedział,
sztukował fantazją. Jakże to wszystko brzmiało
pięknie! Tamta trójka siedziała za zamkniętymi
drzwiami chyba ze dwie godziny, więc starczyło czasu
na bajędy i prawdy, których Robert wysłuchał z
zapartym oddechem. Przypomniał sobie udział w
przepędzie bydła, o mało co nie zakończony tragicznie,
dni pełne nudy w spalonym suszą Greenfield i
zatęsknił za jazdą na końskim grzbiecie poprzez
niezmierzone obszary prerii. W służbie prawa. W
obronie pokrzywdzonych! To dopiero jest życie!
— To dopiero jest życie! — powtórzył głośno, gdy
Gordon i Irvin opuścili wreszcie szeryfówkę.
— O jakim życiu myślisz? — zagadnął Irvin.
— O życiu szeryfa. Tamten chłopak mi opowiadał.
O panu także mówił, że pan taki sławny...
Później wypadki potoczyły się w szybszym tempie,
Po przenocowaniu w miejscowym hotelu cała trójka
wróciła rankiem do szeryfa. Tam zjawił się niejaki
James Hood, kandydat do kupna obu gospodarstw.
Wraz z nim udali się do Greenfield, by obejrzeć ziemię,
z kolei — znowu do Wichita Falls, gdzie w obecności
szeryfa spisano akt kupna-sprzedaży. Wówczas to
doszło do rozmowy między Robertem a szeryfem.
Robert nie zdawał sobie sprawy, jak sprytnie został
wybadany i, sam nie wiedząc kiedy, zgodził się na
służbę u szeryfa. W kilka minut później począł się
martwić, jak Gordon przyjmie jego decyzję. Czuł się
podle, wspominając, ile mu zawdzięczał. O mało się
nie rozpłakał, gdy podczas pożegnalnego spotkania
przyjaciół z szeryfem wezwano go do gabinetu, a Gor-
don oświadczył, że wie o wszystkim i wyboru chłopca
nie potępia. Przeciwnie, dodał, osoba szeryfa stanowi
gwarancję, że Robert nie zboczy z uczciwej drogi ży-
cia.
Nazajutrz Gordon i Irvin opuścili Wichita Falls.
Robert został, miotany niepokojem, czy słusznie po-
stąpił, lecz po kilku dniach wrócił do równowagi.
Zresztą szeryf nie zostawiał mu czasu na smętne roz-
pamiętywanie przeszłości. I tak oto odwróciła się osta-
tecznie jedna zapisana karta życia Roberta, choć on
sam nie uświadamiał sobie tego.
W służbie szeryfa
— To Peter Bentley, to Kid Snowden — powiedział
szeryf. — Z Bobem Locke już się poznałeś. Przed-
stawiam wszystkim — oświadczył uroczyście —
nowego współpracownika, Roberta Dreer. Jest jeszcze
zielony, ale postaram się, aby szybko zmienił barwę.
Liczę na waszą pomoc.
Zabrani uśmiechnęli się. Robert usiłował ich naśla-
dować, ale doskonale wiedział, że jego uśmiech bar-
dziej przypomina grymas, niż oznacza radość. Poczuł
się samotny wśród obcych ludzi, chyba bardziej sa-
motny niż wówczas, gdy jako malec udawał kowboja.
A może to przeszłość tak zatarła się w jego pamięci!?
Bentley i Snowden byli znacznie starsi od niego,
chyba! w wieku szeryfa, ogorzali, rośli mężczyźni.
Pewnie nie tak mądrzy, jak Denis Murphy, o którym
Robert zdążył sporo się dowiedzieć, lecz przecież do-
świadczeni, bardziej doświadczeni niż Bob Locke. Ten
ostatni jednak przypadł Robertowi do serca. Nic dziw-
nego, byli równolatkami.
— Peter i Kid — odezwał się szeryf — powiedzia-
łem wam na dzisiaj już wszystko, możecie odejść.
— Do jutra, szefie.
— Do jutra. Mam nadzieję, że noc będzie spokojna.
Mruknęli ,,do .widzenia" i wyszli. Zdaje się, że Bob
Locke chciał podążyć w ich ślady i szeryf to
zauważył, bo szybko
dodał:
— Ty, Bobie, zostań. Siadajcie. Więc tak to teraz
będzie — zaczął zagłębiając się w fotelu za biurkiem
— że dwu najmłodszych ma sobie pomagać. Żadnych
sporów, kłótni ani bijatyk, bo przepędzę was obu.
Ty, Bob, pracujesz już od roku. Chcę, żebyś przekazał
cząstkę swych doświadczeń Robertowi. Tylko nie
opowiadaj mu bajek. Nosicie jednakowe imiona, to
dobra wróżba. Powinniście zostać przyjaciółmi.
Dostrzegłszy zaprzeczający gest chłopaka, dodał:
— Nie zapieraj się, Bob. Lubisz bajki, a ja wiem o
tym. Robert, zamieszkasz u pani Locke. To ciotka
Boba. Dziwisz się, Bob? Ja już wszystko załatwiłem.
Robert otrzyma oddzielny pokoik. Jak sobie przypad-
niecie do serca, w co nie wątpię, możecie zająć jedno
wspólne pomieszczenie. Tak uzgodniłem z panią
Locke.
Wyciągnął szufladę biurka, a z niej zapisaną ćwiartkę
papieru i srebrną gwiazdę szeryfowską.
— Wstańcie, chłopcy — rozkazał i sam podniósł się.
— Teraz złożysz przyrzeczenie, Robercie. Podnieś
prawą rękę. Tak.
Z kolei Murphy odczytał tekst z kartki, ale tak
szybko, że Robert zdołał zrozumieć tylko piąte przez
dziesiąte.
— Przyrzekasz?
— Przyrzekam — odpowiedział chłopak.
— Doskonale.
Szeryf sięgnął po gwiazdę spoczywającą na biurku i
przypiął ją do koszuli na lewej piersi Roberta.
— A teraz maszerujcie do domu. Jutro spotkamy się
o szóstej.
I tak zakończyło się pasowanie Roberta na pomocni-
ka szeryfa. Bardzo był z tego dumny.
Pani Locke mieszkała nie dalej niż ćwierć mili od
siedziby szeryfa, przy bocznej uliczce, gdzie wśród
ogrodów wznosiły się małe rodzinne domki. Przez
ogródek pani Locke biegła ścieżka ograniczona z pra-
wej strony rabatą kwiatową, z lewej — grządkami
zielonych warzyw. Tuż przed stopniami białej werand-
ki rósł potężny dąb, o którym nikt nie wiedział, skąd tu
się wziął ani kiedy wyrósł. Był to jedyny dąb w
Wichita Falls, jak pani Locke zapewniła o tym Roberta,
nie bez dumy w głosie.
Otoczenie wywarło na przybyszu miłe wrażenie.
Pani Locke — również. Była czerstwą, roześmianą
kobietą nieokreślonego wieku, jedną z tych, dla których
czas ani nie cofa się, ani nie ośmiela zbyt szybko
kroczyć naprzód. Później, znacznie później Robert do-
wiedział się od Boba, że ciotka (tak ją zawsze nazywał,
jako że była siostrą jego ojca) przeżyła przed laty
wielką tragedię. Jej ukochany, z którym miała się
pobrać, na miesiąc przed wyznaczonym terminem ślu-
bu zginął, okrutnie zamordowany wśród pustkowi
Liano Estacado wraz z grupą towarzyszy-wędrowców.
O Liano Estacado Robert już dawniej słyszał, jednak
nic nie wiedział o napadach. Dopiero Bob wtajem-
niczył go w krwawe dzieje tego pustynnego obszaru.
Przed laty na karawany kupców, westmanów i trape-
rów, skracających sobie drogę z Teksasu do Nowego
Meksyku przez Liano, napadały zbójeckie watahy bia-
łych rabusiów lub czerwonoskórych wojowników.
Usuwali lub przestawiali paliki oznaczające właściwy
kierunek, a gdy zwierzęta i ludzie, wyczerpani skwa-
rem i pragnieniem, błąkali się po bezwodnym
pustkowiu i padali na pół martwi, bandyci — już bez
ryzyka — grabili mienie i mordowali pozostałych przy
życiu świadków.
Pani Locke dowiedziała się o tragedii z ust jedynego
uczestnika wędrówki, ocalałego cudem. W godzinę po
napadzie znalazła go, ciężko rannego i dogory-
wającego, gromadka podróżnych: dwu kowbojów
(vaquerów — jak ich w tych stronach z hiszpańska na-
zywano) i trzech myśliwych, którzy nie przelękli się ani
widoku zwłok, ani groźby powtórnego zjawienia się
napastników. Dzielni ludzie dokładnie zbadali ciała
ofiar — jedna jeszcze żyła. Świadek napadu został
przewieziony do Nowego Meksyku, gdzie odzyskał
zdrowie. Jego spotkanie się z rodziną Locke'ów, już w
Teksasie, było czystym przypadkiem. Pani Locke, a
ściślej: panna Alicja Locke, przeżyła wstrząs, który
pozostawił ślad na całym jej życiu. Odtrąciła później
wielu kandydatów do swej ręki, w końcu, aby pozbyć
się natrętów, znęconych być może i zamożnością far-
merskiej rodziny, przeniosła się do Wichita Falls, gdzie
brat nabył dla niej skromny domek z ogródkiem, a po-
nadto, w razie potrzeby, wspierał materialnie.
Nieodgadniona koleją losu historia Alicji Locke
wpłynęła na życie jej bratanka. Jak opowiadał Bob,
ciotka tak znienawidziła bandytów, że poczęła marzyć,
aby w jej rodzinie narodził się mściciel biednego Ralfa
(tak zwał się narzeczony). Oto dlaczego Bob został
skierowany do służby u szeryfa Wichita Falls. Denis
Murphy, w mniemaniu Alicji Locke, był naj-
odpowiedniejszym człowiekiem dla kształtowania cha-
rakteru Boba i przeobrażenia chłopca w mężczyznę —
pogromcę łotrów i obrońcę uciśnionych. Nieco później
Robert doszedł do wniosku, że Bob nie zdradził całej
prawdy. Po kilku miesiącach pobytu w Wichita Falls,
któregoś wieczoru pani Locke, podczas rozmowy o tym
i o owym, wspomniała jakby mimochodem o niezno-
śnym usposobieniu Boba. Ani rodzice, ani rodzeństwo
nie mogli sobie dać rady z chłopcem. Teraz — mówiła
pani Locke — Bob bardzo się zmienił, oczywiście dzię-
ki szeryfowi.
Robert zamieszkał w malutkim, schludnym pokoiku.
Kiedy zagadnął o wysokość komornego, dowiedział się
ze zdumieniem, że wszystko zostało omówione z panem
Murphym, „który jest najmądrzejszym człowiekiem na
świecie". Ciotka dodała, że opłatę za wynajem
potrącać będzie szeryf raz na miesiąc z pensji Roberta.
Chłopca oburzył ten brak zaufania, jakże inaczej
odnosił się do niego Karol Gordon! Stłumił w sobie
jednak głos protestu. Nie należało rozpoczynać nowej
karty życia od zwady z szeryfem.
Robert sądził, że otrzymawszy srebrną gwiazdę na-
tychmiast skierowany zostanie do jakiejś bohaterskiej
akcji, uwieńczonej schwytaniem groźnego przestępcy.
W myślach widział siebie jadącego główną ulicą
Wichita Falls, między szpalerami wiwatujących mie-
szkańców. Zawiódł się srodze. Co prawda, nie dano mu
gnuśnieć w szeryfówce, lecz czynności, jakie miał speł-
niać, nie wróżyły szybkiego złapania najłagodniejszego
nawet bandyty ani oklasków tłumu. Każdego ranka
Denis Murphy zabierał Roberta za miasto, nad rzekę,
gdzie uczył go nie tyle strzelać (bo tę sztukę Robert
jako tako opanował), ile błyskawicznie wydobywać colt
z kabury i natychmiast trafiać do celu. Ten cel, w
postaci blaszanego krążka lub skrawka papieru,
umieszczał Murphy na piaskowej ścianie nabrzeżnej
skarpy. Och, nie była to łatwa nauka! O tym uczeń
przekonał się już pierwszego dnia. Gdy wrócili do
miasta, Roberta bolała prawa ręka od łokcia aż po
czubki palców, tyle razy musiał — na rozkaz nauczy-
ciela — wyszarpywać ciężką broń ze skórzanej
pochwy i wsuwać ją z powrotem. Szybkość tych dwu
ruchów sprawdzana była przez szeryfa na zegarku. Po
skończonej strzelaninie Robert męczył się nad czysz-
czeniem broni pod nadzorem Boba, który — wbrew
nadziejom Roberta — okazał się wymagającym ponad
miarę i zdrowy rozsądek. Któregoś dnia wielokrotne
czyszczenie lufy i pucowanie magazynku zostało prze-
rwane przez Murphy'ego. Obejrzał, colt i wyraził
uznanie.
— Będziesz go teraz nosił — oświadczył chłopcu —
razem z pasem. Jak... nauczysz się strzelać.
To rzekłszy szeryf zabrał i pas, i broń. W ten sposób
Robert przełknął jeszcze jedną gorzką pigułkę.
— Nie przejmuj się — pocieszał go Bob wieczorem,
gdy siedzieli za stołem w przytulnej jadalni domku
ciotki Locke. — Ja na początku tak samo brałem
wszystko do serca, lecz teraz gwiżdżę na to.
— Bob! — zgromiła go pani Locke. — Jak możesz?
Mój chłopcze — zwróciła się do Roberta — nie wierz
Bobowi, on tylko tak gada, lecz w gruncie rzeczy zu-
pełnie inaczej myśli.
Skarcony uśmiechnął się, co mogło oznaczać za-
równo potwierdzenie, jak i zbagatelizowanie słów
ciotki.
Nauka obchodzenia się z bronią trwała nadal, lecz
teraz po nauce Robert, żeby się nie „zasiedział", speł-
niał funkcję roznosiciela najrozmaitszych pism urzędo-
wych. Wprawdzie Murphy tę nudną czynność nazwał
pompatycznie „zastępstwem szeryfa", lecz to nie
zwiodło Roberta. Jedną przecież uzyskał z tego korzyść
— poznawał coraz lepiej miasteczko: ulice, budynki i
ludzi.
W tym czasie wydarzył się w okolicach Wichita
Falls napad rabunkowy. Denis Murphy pogonił za
przestępcą, a do pomocy zabrał Bentleya. Obaj chłopcy
pozostali pod pieczą Snowdena. Jak wkrótce Robert się
przekonał, Snowden był nie mniej od szeryfa
wymagającym zwierzchnikiem, gorzej — bo równo-
cześnie człowiekiem kostycznym, nie znającym się na
żartach. Podczas nauki obchodzenia się z bronią (bo nie
uległa ona przerwie) Robert nasłuchał się mnóstwa
złośliwości, chociaż strzelał już szybko i celnie. Do-
wiedział się, że „świat jest pełen smarkaczy, którym się
wydaje, że wystarczy przypiąć blaszkę do koszuli, aby
stać się wyborowym strzelcem". Gdyby Snowden był
szeryfem Wichita Falls, Robert nie wytrzymałby i
tygodnia w nowym zawodzie. Powrót Murphy'ego
powitał tak radośnie, jak stęskniony młodzieniec po-
wrót ukochanej, a dalsze ćwiczenia w strzelaniu wyda-
wały mu się odtąd wesołą rozrywką.
Tak mijał czas dzielony między strzelaniem, czysz-
czeniem broni, roznoszeniem listów i anonsowaniem
szeryfowi interesantów, gdy Robert zastępował Boba
w tej nudnej czynności. Zaiste, nie tak wyobrażał sobie
swoje obowiązki.
Nadszedł jednak — to zupełnie niespodziewanie —
dzień, w którym szeryf wezwał Roberta i kazał przy-
gotować się do wyjazdu następnego ranka.
— Mała sprawa do załatwienia — wyjaśnił. —
Oczywiście urzędowa.
Robert aż pokraśniał z zadowolenia.
— Musisz zobaczyć, chłopcze, jak należy postępo-
wać z ludźmi w specyficznych wypadkach. Tylko
dlatego cię zabieram, bo w rzeczywistości mógłbym
pojechać sam lub wysłać Bentleya albo Snowdena.
Przygotuj konia.
Po takiej informacji radość Roberta nieco przygasła.
Sądził bowiem, że szeryf zechce wypróbować jego
odwagę i
sprawność, a tymczasem miał być tylko biernym
świadkiem. Nie zapytał jednak, dokąd i po co jadą,
lecz natychmiast pognał do stajni, wynajętej specjalnie
dla wierzchowców ludzi szeryfa. Tam znajdował silę i
jego koń, ten sam, na którym przybył tu z Greenfield,
ten sam, którego ofiarowano mu podczas przepędu
bydła. Nie było więc to zwierzę w pełni sił młodości,
jednak trzymało się znakomicie i Robert za skarby
świata nie pozbyłby się czworonogiego towarzysza.
Chłopiec dokładnie obejrzał wierzchowca, uprząż,
później osiodłał zwierzę i pojechał, raz stępa, raz
kłusem, raz galopem, za miasto. Podczas dotych-
czasowego pobytu w Wichita Falls Robert mało miał
takich okazji, a koń zbyt długo przebywający w stajni
traci sprawność. Robert obawiał się, że może nie spro-
stać wymaganiom wędrówki z szeryfem. Ale zbytecznie
się tym kłopotał, bo wyprawa z Murphym okazała się
spacerkiem długości zaledwie paru mil, a jej cel — w
mniemaniu Roberta — nie był wart i tej krótkiej jazdy.
Chodziło bowiem tylko o zażegnanie sporu między
dwoma farmerami o dostęp do rzeki. Stromy brzeg
uniemożliwiał pojenie bydła, natomiast drugi brzeg,
płaski, wchodził na teren ziem sąsiada. Przez lata taki
stan rzeczy posiadaczowi płaskiego brzegu nic a nic nie
przeszkadzał. Piaszczysta łacha nie była ani łąką, ani
ornym gruntem. Nagle wszystko się odmieniło.
Posiadacz łachy, zapewne za radą „życzliwej osoby",
zażądał stałej opłaty za dostęp do wody, na co druga
strona wcale nie miała zamiaru przystać. W pojęciu
Roberta było to głupstwo niewarte interwencji szeryfa.
Przez godzinę Robert ze znudzoną miną przysłuchiwał
się argumentom obu wezwanych „stron" i wcale nie
ucieszył się polubownym załatwieniem sporu.
— Domyślam się — powiedział szeryf w powrotnej
drodze — że uważasz naszą wyprawę za stratę czasu —
a kiedy Robert słabo zaprzeczył, dodał: — Nie
lekceważ drobiazgów, mój chłopcze. Człowiek
przewidujący nigdy ich nie lekceważy. Czy mógłbyś
zagwarantować, że ci dwaj rolnicy po kilku dniach nie
zaczęliby do siebie strzelać?
Robert potulnie odpowiedział, że takiej gwarancji nie
mógłby dać ani on, ani nikt inny na świecie.
— A widzisz! Farmerzy to spokojny naród, póki
rzecz nie dotyczy ziemi lub bydła. Są bardzo czuli na
punkcie własności i honoru. Niejeden raz miałem do
czynienia z takimi jak te głupstwami, a nie stłumiony w
zarodku spór wprowadzał jednego do szpitalnej sali,
drugiego za więzienne kraty. Nie lekceważ
drobiazgów, chłopcze, pamiętaj!
Wieczorem tegoż dnia Bob, w obecności ciotki,
długo żartował z „wyprawy" Roberta. A w żartach tych
więcej było złośliwości niż dowcipu. Robert starał się
okazywać wesołą minę, lecz gdy układał się do snu w
swym pokoiku\ pomyślał, iż Bob Locke wcale nie jest
tak miłym towarzyszem, jak to początkowo się
wydawało. Nieco później zaobserwował skłonność Bo-
ba do imponowania innym, jednak nie czynami, a...
gadaniem. Jedynie wobec szeryfa i jego dwu starszych
pomocników Bob nie zadzierał nosa. Natomiast inte-
resantów traktował wyniośle, czyniąc wyjątek tylko dla
znanych w mieście i powszechnie szanowanych osób.
Teraz w funkcjach Roberta zaszła pewna zmiana, bo
chociaż w niektórych godzinach dnia pełnił nadal rolę
roznosiciela listów, w innych — portiera anonsującego
szeryfowi przybycie interesanta, został równocześnie
podniesiony do godności strażnika wieczornego i noc-
nego porządku na ulicach miasta. Przez kilka kolejnych
dni — w towarzystwie Murphy'ego, później chodził
razem ze Snowdenem, na koniec i odtąd już na stałe —
z Bobem.
Praca polegała na tym, że każdego wieczoru, dobrze
już po zmroku, obaj chłopcy maszerowali ulicami i
uliczkami Wichita Falls, bacznie obserwując, czy
„porządek publiczny" nie został naruszony, czy nie
zakłócono czyjegoś spokoju. Szeryf zastrzegł, że w wy-
padku „poważniejszych spraw" winni się ograniczyć
tylko do szybkiego zawiadomienia albo jego, albo
któregoś ze starszych pomocników.
— Żadnego udziału w bójkach! — rozkazał surowo.
— Żadnej strzelaniny. Jeśli się dowiem, że któryś z was
wyciągnął colt, już ja mu obmyślę nagrodę.
Tak oto działalność „młodych szeryfów" ograniczono
do uspokajania i odprowadzania do domów zbyt
agresywnych pijaków, zatrzymywania kieszonkowych
złodziei oraz mitygowania niesfornych woźniców lub
zbyt śmiałych jeźdźców. Wywiązywali się z takich za-
dań znakomicie, przy czym Bob pouczał Roberta przy
każdej okazji, jak powinien postępować, co po pewnym
czasie przerodziło się w nudę trudną do wytrzymania,
równą nudzie pełnionych obowiązków. Jeden jedyny
raz trafił się przypadek interesujący. Otóż każdego
wieczoru Bob oprowadzał Roberta po miejscowych
saloonach. W każdym z nich gościli po kilka zaledwie
minut. Rzadko kiedy zauważeni przez wesoły tłum
gości, okrążali salę i wychodzili. Jednak gdy któregoś
wieczoru wkroczyli do wnętrza „Czarnego Bizona", nie
skończyło się na zwykłym spacerku po zatłoczonym
lokalu. Robert stąpał krok za Bobem, starając się
nikogo nie potrącić, pomny na słowa szeryfa, żeby
przypadkiem nie sprowokować awantury. W taki
sposób dotarli obaj do krańca sali, gdzie przy dwu
stołach zabawiano się grą w karty. Tam Bob zatrzymał
się dłużej niż zwykle.
— Tylko się przyglądaj — szepnął Robertowi. —
Nie potrzebujesz mi pomagać. Sam sobie poradzę.
Z czym Bob miał sobie poradzić, Robert ani wiedział,
ani próbował odgadnąć. Tkwił więc jak kołek w płocie
na dwa kroki od kącika grających i znudzonym
wzrokiem przyglądał się kartom, padającym na stół i
zgarnianej przez wygrywającego kupce pieniędzy.
Robert nic a nic nie znał się na karcianych grach,
wiedział tylko, że we wszystkich saloonach Wichita
Falls tolerowane są tego rodzaju zabawy. Cóż więc
potrafiło -nagle zainteresować Boba? Jego towarzysz
zatrzymał sie za jednym ze stołów i przyglądał się
grającym. Nie zwracali na niego uwagi. Trzej z nich,
których twarze\ zwrócone były w kierunku Roberta,
wyglądali na farmerów. Robert nie mógł się mylić. W
Greenfield poznał wielu rolników, ich strój, sposób
bycia, wyrażania się. Znał zamaszyste gesty, mające
ukryć wrodzoną nieśmiałość i pokazać „miejskim" lu-
dziom, że rolnik jest\ tak samo „światowym" człowie-
kiem, jak mieszkaniec wielkiej metropolii.
Tak, to byli farmerzy w swych odświętnych, a prze-
cież starych i staromodnych kurtach, w kapeluszach
niby nowiutkich, lecz od samego wiszenia na kołkach
czy gwoździach wypłowiałych i nabitych kurzem. A ten
czwarty? Robert widział tylko jego plecy,, szare sukno
surduta, którego poły zwieszały się z obu stron krzesła.
Wyglądało to bardzo elegancko. Siwy cylinder,
srebrzyście polśniewający, dopełniał stroju, na jaki —
w mniemaniu Roberta — stać było tylko bardzo
zamożnych mieszkańców Wichita Falls. Może lekarza,
może adwokata, a może samego burmistrza? Czego tu
szukał Bob? Odpowiedź otrzymał szybko i zupełnie
niespodziewaną.
Nagle ujrzał, jak Bob pochylił się nad plecami ele-
ganta, wyciągnął przed siebie obie ręce, przesunął je
nad ramionami gracza i chwycił za końce rękawów. To
był ruch błyskawiczny. Robert ledwie zdążył
zauważyć muśnięcie dłońmi, które nagłe uniosły
się, dzierżąc po jednej karcie.
— Dżentelmeni! — zawołał Bob usiłując nadać
swemu głosowi grube brzmienie. — Zabierzcie swoje
pieniądze. To szuler!
Porwali się z krzeseł. Trzy pary rąk prawie rów-
nocześnie przykryły stosik srebrnych monet i papiero-
wych banknotów. Przy sąsiednim stole przerwano grę,
lecz nieco dalej, w głębi zatłoczonej sali nikt nie
zwrócił uwagi na incydent. Szuler podniósł się wolno,
odwrócił. Nie wyglądał ani na zdenerwowanego, ani na
oburzonego. Robert dostrzegł oblicze podługowate,
jakby pysk lisa, z małymi, chytrymi oczkami, długim
nosem i -czarnym wąsikiem na górnej wardze. Oczki
zamrugały na widok Boba, a rysy twarzy wykrzywiły
się w uśmiechu.
— Znowu? — zapytał skrzekliwym głosem. — Do-
igrasz się, Locke. Oj, doigrasz się.
— Zmykaj, stary oszuście, albo cię wsadzę za kratki!
— Nie uczynisz tego, Locke, nie uczynisz. Przecież
ci panowie nie czują do mnie żadnej urazy. Prawda? —
zwrócił się do trójki farmerów, tak bardzo zajętych
segregowaniem i liczeniem pieniędzy, że zapomnieli o
całym świecie.
Robert nie potrafił zrozumieć postępowania ludzi
dziwnie obojętnych wobec człowieka, który ich oszu-
kiwał.
— To ja już sobie pójdę — oznajmił szuler.
— A idź. W razie czego i tak cię odnajdę. Radzę
jednak opuścić Wichita Falls.
— Rozważę to, Locke. Do zobaczenia.
Skłonił się elegancko cylindrem i skierował się ku
wyjściu.
— Puszczasz go? — zdumiał się Robert.
Bob tylko kiwnął głową i zapytał farmerów:
— Wnosicie skargę?
Popatrzyli jeden na drugiego i nie odpowiedzieli.
— No więc?
— Ech, szeryfie — odparł z wyraźnym ociąganiem
się ogorzały wielkolud z brodą do pasa — szkoda
czasu, przecież nikt nie jest stratny.. Nie uważacie? —
zwrócił się do swych kompanów.
Pokiwali głowami.
— Mądrze namówisz, Natanie. Nikt nie jest stratny.
Bob wzruszył ramionami, pociągnął za rękaw Roberta.
—
Chodź — szepnął, a gdy znaleźli się na ulicy,
powiedział: — Teraz już wiesz, dlaczego nie zatrzy-
małem Stevensa. \
— Tego szulera?
—
Właśnie.
— Nie bardzo rozumiem — wyznał Robert.
—
Jak tu pobędziesz dłużej, wszystko stanie się dla
ciebie jasne. Jak dla mnie. Rzecz w tym, że gdybym
zaaresztował Stevensa, musiałbym mieć równocześnie
świadków przestępstwa.
— Przecież ich masz?
— O to chodzi, że nie mam. Ci farmerzy nie będą
świadczyć. Sam słyszałeś, co mówili.
— Ale dlaczego?
— Dlatego — tu Bob parsknął śmiechem — że mają
wygórowane poczucie własnego honoru. Żaden farmer
nie przyzna się publicznie, że został oszukany, a poza
tym... boją się własnych żon. Nie chcą, aby ich poło-
wice dowiedziały się, jak małżonkowie spędzają czas w
mieście.
— Ach, to tak? Myślę, że ten oszust dobrze wie,
czego może się spodziewać: bezkarności.
— Świetnie jest zorientowany. Stevensa zna chyba
każdy dorosły mieszkaniec Wichita Falls, ma opinię
oszusta karcianego i żaden z tutejszych nie siądzie z
nim do stolika. Co innego obcy. Ja sam zdemasko-
wałem go pięć czy sześć razy, a szeryf na pewno wię-
cej. I wyobraź sobie, że nikt z oszukanych farmerów
nie chciał świadczyć, a bez świadków żaden sędzia nie
rozpocznie sprawy. Nie ma poszkodowanych, nie ma
przestępstwa. Tak to wygląda.
— Paskudnie — stwierdził Robert bardzo dotknięty
w swym poczuciu sprawiedliwości. — Nie sądziłem,
że można tak bezczelnie ograbiać ludzi.
— Do czasu, Robercie, do czasu. W końcu Stevens
trafi na człowieka nie lękającego się żony lub na ka-
walera o normalnym poziomie honoru i... wpadnie.
Na tym zakończyła się historia tego błahego z pozoru
zdarzenia. Nigdy później Robert już nie natknął się na
Stevensa, przynajmniej tak mu się wydawało. Albo
szuler dobrze się ukrywał, albo też opuścił Wichita
Falls.
Od tamtego wydarzenia Robert na nocne patrole
uczęszczał rzadziej. Za to w dzień zabierał go szeryf
Murphy poza miasto, aby tropić poszukiwanych listami
gończymi przestępców. Niekiedy nie dawało to
rezultatów, niekiedy wykonanie zadania okazywało się
tak łatwe, że Robert powracał z wyprawy mocno roz-
czarowany. Nie to mu się marzyło, lecz jakieś bliżej nie
określone, bohaterskie czyny, pozwalające na zdobycie
poważania ludzi i odrobiny sławy. Niełatwo było ani o
jedno, ani o drugie — okazji brakowało. Trafiła się
wreszcie dopiero po roku służby. Na południe od
Wichita Falls dokonano napadu na pociąg. Trójka
zamaskowanych mężczyzn wkroczyła niespodziewanie
do jednego z wagonów podczas jazdy, ste-roryzowała
podróżnych rewolwerami i ograbiła ich tak dokładnie,
jak to tylko było możliwe w pośpiechu
Rabunek ograniczył się do tego wagonu. Wieść o na-
padzie przedostała się jednak do innych. Uzbrojeni
konduktorzy zagrodzili drogę i trójka napastników ra-
towała się ucieczką, skacząc z pędzącego pociągu.
Nikt z napadniętych nie był w stanie nawet w przy-
bliżeniu podać rysopisu bandytów. I tylko przypadek
odegrał w tej sprawie decydującą rolę. Otóż do grona
obrabowanych, jak się później okazało, należał pewien
traper, a jednocześnie eksplorer, wiozący spory wore-
czek złotego piasku. Gdy spłoszeni bandyci wyskoczyli
z pociągu, jedynym człowiekiem, który podążył w ich
ślady, był właśnie ów traper. Jego skoku z wagonu nie
zauważyli ani współtowarzysze podróży, ani uciekający
napastnicy. Teren przylegający do torów porastała
wysoka trawa, co sprzyjało ścigającemu. Dobrze
skryty, mógł śledzić ucieczkę bandytów. Najpierw
biegli co sił\ lecz stwierdziwszy, że pociąg nie
zatrzymał się,' zwolnili kroku. Wówczas traper ruszył
za nimi. Siady wśród łąki były wyraźne jak ścieżka
bizona, więc nawet gdy uciekinierzy zniknęli mu z
oczu, mógł śmiało i bezbłędnie kroczyć we właściwym
kierunku. Tak tropił bandytów około trzech godzin, po-
suwając się trawiastą, pustą płaszczyzną. Dopiero gdy
zapadł zmierzch, dostrzegł na horyzoncie zabudowania.
Wydeptany ślad zmierzał w tamtym kierunku. Traper
przyspieszył kroku i zatrzymał się w miejscu, gdzie
kończyła się preria, a zaczynały orne pola i wśród nich,
widoczny jak na dłoni, wznosił się mieszkalny dom.
Traper, ukryty w samotnej kępie krzaków, dostrzegł
trzech zbiegów. Posuwali się wolno, prawdopodobnie
dlatego, że jeden z nich, wlokący się na końcu,
wyraźnie kulał. Teraz zza węgła budynku wyskoczyły
dwa psy i z ujadaniem rzuciły się na przybyszów. Była
to niepomyślna okoliczność — czujne psy
uniemożliwiały traperowi niepostrzeżone podejście.
Położył się więc w krzakach i tylko obserwował.
Widział, jak bandyci opędzali się przed zwierzętami,
jak otworzyły się drzwi domu i na progu stanął
mężczyzna. Krzyknął coś niezrozumiale. Psy odbiegły
w stronę zabudowań. Trzej wędrowcy zbliżyli się ku
budynkowi, nieznajomy wyszedł im naprzeciw. Chwilę
trwała rozmowa, niedosłyszalna, aż wreszcie wszyscy
zniknęli w głębi domu.
Ściemniało się coraz bardziej, w oknach zabłysły
światła. Później, gdy już wzeszedł księżyc, a gwiazdy
poznaczyły niebo białymi punktami, tylko jeden czło-
wiek, zapewne gospodarz, bo w asyście psów, obszedł
dom oraz stojącą w pobliżu szopę, potem stał chwilę na
progu i spoglądał w kierunku kępy krzewów, w której
spoczywał traper. Gdyby podszedł bliżej, psy na pewno
by wytropiły ukrywającego się. Jednak zrezygnował
widać z dalszego obchodu, bo zniknął za drzwiami, a w
kilkanaście minut później pogasły światła w oknach.
Jak słusznie wywnioskował traper, fakt ten oznaczał, że
bandycka trójka skorzystała z noclegu. McCallum (tak
nazywał się traper) długo zastanawiał się nad
lekkomyślnym postępkiem rabusiów. Farma leżała
niezbyt daleko od miejsca napadu i należało
przypuszczać, że ewentualny pościg tu przede
wszystkim zawita. McCallum nie potrafił wytłumaczyć
takiej nieostrożności, wręcz głupoty. Chyba że farmer
był przyjacielem, a może nawet wspólnikiem bandytów
i nie grzeszył nadmiarem rozsądku.
Traper przeleżał w krzakach jeszcze z pół godziny,
aż zdecydował się na odwrót. Nie mógł przeboleć zra-
bowanego woreczka, lecz równocześnie zdał sobie
sprawę, że w pojedynkę nic nie zdziała. Postanowił
poszukać sojuszników. Pomaszerował z powrotem ku
kolejowym torom, słusznie przewidując, że jeśli
podróżni wszczęli alarm, pościg za zbiegami
rozpocznie się od miejsca, gdzie bandyci wyskoczyli z
pociągu, tym bardziej że miejsce to leżało zaledwie o
kilka mil od Wichita Falls, miasteczka, którego szeryf
słynął z energii i odwagi. O Denisie Murphym traper
już słyszał, mimo że w tych okolicach bawił zaledwie
dwa razy. Zdrowy rozsądek nie zawiódł go, a wiara w
energię Murphy'ego znalazła potwierdzenie. Tuż przy
torach McCailum natknął się na trzech jeźdźców:
Denisa Murphyego, Kida Snowdena i Roberta Dreera.
Miał nieco kłopotów z wyjaśnianiem, że nie jest
wspólnikiem bandytów. Uwierzyli, gdy opowiedział o
szczegółach napadu i gdy obiecał doprowadzić pościg
do miejsca, gdzie ukryli się napastnicy.
Jak to się stało, że szeryf Wichita Falls tak szybko
zabrał się do sprawy?
Otóż w niecałe dwie godziny po napadzie pociąg
osiągnął Wichita, Falls. Kierownik drużyny
konduktorskiej natychmiast pognał do szeryfa, a z nim
większość obrabowanych pasażerów. W pół godziny
później — Murphy nie bawił się w kradnące cenny
czas, drobiazgowe przesłuchania — szeryf wysłał
czterech pomocników, aby podnieśli alarm w
miejscowościach leżących w najbliższym rejonie
Wichita. Po trzech dalszych godzinach wrócili pierwsi,
spełniwszy zadanie: Kit Snowden i Robert Dreer.
Szeryf nie czekał na pozostałych. Wyruszył z
początkiem nocy, posuwając się wzdłuż torów, pewien,
że blask wschodzącego, księżyca pozwoli odkryć tropy
uciekinierów. Nie sposób stwierdzić, czy
przewidywania szeryfa uwieńczone zostałyby
sukcesem, czy też pogoń wróciłaby z niczym.
Przypadek, jakim stało się spotkanie trapera, roz-
strzygnął o powodzeniu.
Od kolejowych torów powiódł McCailum całą trójkę
do krzaków stanowiących niedawno jego punkt obser-
wacyjny. Tu zatrzymano się. Gdyby nie psy, można
by zaskoczyć mieszkańców domu, jednak czekanie do
świtu w niczym nie polepszało sytuacji. Dlatego szeryf
polecił Snowdenowi i Robertowi objechać dalekim łu-
kiem zabudowania, ukryć konie i podczołgać się pod
tylną ścianę budynku mieszkalnego tak blisko, jak to
tylko będzie możliwe. Polecenie wykonali szybko i bez
trudności, lecz tylko w połowie. Bo gdy obaj zwia-
dowcy rozpoczęli mozolną wędrówkę, narobili tyle ha-
łasu, że doświadczony westman przyrównałby go do
łomotu spłoszonego bizona. Nic dziwnego, ani
Snowden, ani Robert nie byli mistrzami w czołganiu
się. Zanim przebyli połowę drogi do domu,
wyskoczyły psy, wprawdzie nie atakowały, lecz ich
ujadanie musiało zbudzić śpiących. W jednym z okien
zabłysło światło i po minucie zgasło. W chwilę później
rozległ się huk wystrzału oddanego — jak sądził Ro-
bert — po przeciwległej stronie budynku. Nie wahając
się dłużej, skoczyli przed siebie i dopadli ściany domu.
Psy nadal szczekały. Nagle z lekkim trzaskiem
otworzyło się okno. Ciemna postać stanęła na para-
pecie i zsunęła ku ziemi. Uciekającemu nie dopisało
szczęście. Musiał potknąć się o jakiś kamień, bo po
kilku krokach runął. Podniósł się bardzo niemrawo i to
go zgubiło. Robert rzucił się na-wstającego i uderzył
pięścią w głowę tak silnie, że przeciwnik zachwiał się i
powtórnie upadł. Tymczasem Snowden szarpał się z
drugim zbiegiem, podczas gdy trzeci już gnał wąską
steczką między zagonami i ledwie go było widać.
Robert pomógł Snowdenowi — w kilka sekund rabuś
został obalony i skrępowany własnym pasem i lassem.
W ten sam sposób załatwiono się z przeciwnikiem
Roberta, zanim jeszcze odzyskał przytomność. Dopiero
po tym wszystkim zjawił się szeryf. Nie okrążał domu,
lecz po prostu wyszedł tym samym oknem, przez które
uciekali ścigani. Murphy wespół z McCallumem
usiłował dostać się do wnętrza drzwiami frontowymi.
Początkowo na wezwanie nikt nie odpowiedział, lecz
na ostrzegawczy strzał szeryfa wpuszczono go. Zastał
tylko gospodarza i jego żonę.
Tak to, w dużym skrócie, wyglądała historia pogoni i
schwytania uczestników napadu na pociąg, bo i trzeci z
Bandytów niedługo korzystał ze swobody. Schwytano
go. w kilka godzin później w miasteczku leżącym o
piętnaście mil od Wichita Falls.
Złapanie bandyckiej trójki nie było niczym nad-
zwyczajnym. Szeryf Murphy, odkąd objął swój urząd,
zdołał zaprowadzić za więzienne kratki kilka dziesiątek
przestępców. Natomiast zadziwiającą była szybkość, z
jaką zlikwidowano szajkę i odzyskano cały łup.
Przeważnie bowiem chwytano rabusiów dopiero wów-
czas, gdy zdołali już roztrwonić zrabowane pieniądze
ku prawdziwej rozpaczy poszkodowanych.
Podczas prowadzonego śledztwa farmer, u którego
przestępcy nocowali, wyparł się jakiejkolwiek z nimi
znajomości, twierdząc z uporem, że udzielił gościny
strudzonym wędrowcom, jak przypuszczał kowbojom
poszukującym pracy. Ponieważ to samo zeznali oskar-
żeni, rolnika nie pociągnięto do odpowiedzialności. W
czasie rozprawy sądowej występował tylko jako świa-
dek. Denis Murphy uważał, że cała czwórka bezczelnie
kłamie, jednak nie sposób tego kłamstwa dowieść.
Bohaterem historii stał się nie szeryf i nie Snowden,
nie mówiąc już o ograbionym traperze, lecz Robert
Dreer. Przyczyną sławy był chyba jego młody wiek.
Kiedy zeznawał podczas rozprawy sądowej i
szczegółowo opowiedział o swym udziale w schwyta-
niu bandytów, na sali szczelnie wypełnionej ciekaw-
skimi raz po raz powstawał szmer pochwalnych szep-
tów, a nawet ktoś zaklaskał, co wywołało uwagę sę-
dziego na temat zachowania się publiczności.
Po zakończeniu rozprawy wokół Roberta uczyniło się
tłoczno. Ściskano mu ręce, klepano po plecach, głośno
wyrażając przekonanie, że Denis Murphy znalazł skarb
w osobie takiego pomocnika i że na pewno, gdy obecny
szeryf, syt chwały, zrezygnuje z funkcji, Robert Dreer
stanie się godnym jego następcą.
Robert, z natury skromny, pierwszy raz w swym
życiu dał się ponieść dumie, za co wkrótce srodze zo-
stał ukarany.
Wieczorem, po tym pamiętnym dniu rozprawy są-
dowej, podczas posiłku w domku ciotki Locke, Bob
zaczął go wyśmiewać, a czynił to w sposób tak zło-
śliwy, że Robert szybko stracił humor i gdyby nie
obecność ciotki, ostro sprzeciwiłby się tego rodzaju
żartom. Od tego czasu przy byle jakiej sposobności
Bob pokpiwał z Roberta, stał się dokuczliwym i
oschłym towarzyszem pracy. Roczna znajomość, która
mogła przekształcić się w przyjaźń, poczęła zmieniać
się we wzajemny antagonizm. W imię sprawiedliwości
stwierdzić należy, że nie było w tym winy Roberta. To
Bob prowokował go stale i z rozmysłem, a postępował
tak zazwyczaj, gdy brakło świadków rozmowy.
Początkowo Robert nie mógł pojąć, dlaczego Bob
nieoczekiwanie z sympatycznego chłopaka przemienił
się w opryskliwego złośliwca. Później zrozumiał, gdy
zauważył, że natężenie złośliwości wzmaga się po każ-
dej pochwale udzielonej mu przez szeryfa. Oczywiście,
tylko wówczas gdy Bob mógł ją usłyszeć. Odtąd Ro-
bert wystrzegał się wspominania o pochlebnych uwa-
gach Denisa Murphy'ego, a gdy szeryf w obecności
swych pomocników klepał go po plecach oświadczając,
że nigdy dotąd nie zatrudniał chłopca tak świetnie dają-
cego sobie radę, Robert tylko udawał radość. Wiedział,
że jeszcze tego samego dnia stanie się ofiarą kolejnych
złośliwości Boba. Przestały więc go cieszyć własne
sukcesy — a miał ich już kilka. Po schwytaniu ban-
dyckiej trójki Denis Murphy coraz częściej zabierał
Roberta na przejażdżki w okolice Wichita Falls. Nie
były to jednak wycieczki krajoznawcze, lecz ważny
fragment szeryfowskiej służby. Robert rychło odgadł
cel tych parogodzinnych wypraw i równocześnie
stwierdził, jak dużym zaufaniem ludzi cieszył się jego
szef.
Odwiedzali większe, mniejsze i zupełnie malutkie
gospodarstwa rolne, a wszędzie witano przybyszów z
serdecznością, która znacznie przekraczała tradycyjne
na Dalekim Zachodzie formy gościnności i niekiedy
bywała dość kłopotliwa, zmuszająca szeryfa do dłu-
giego I tłumaczenia gospodarzom, dlaczego nie może u
niob przenocować, a nawet spędzić kilku godzin.
Lecz/nie tylko farmerzy i ich rodziny, również parobcy,
kowboje, traperzy witali Denisa Murphy'ego tak, jak
wita się starego przyjaciela. Przy tej okazji — Robert to
spostrzegł — przekazywali szeryfowi jakieś informacje.
Niekiedy głośno, w rodzaju: „Ślepy Bill znowu się
kręci nad jeziorem Texoma" lub: „Kulawy Seaver
tydzień temu opuścił więzienie" — niekiedy szeptane
na ucho. Wśród tych wiadomości znajdowały się takie,
których sensu Robert nie pojmował, na przykład: „W
przyszły czwartek koło Pemroke" albo: „Holbrook
sprzedał dwanaście talii". Brzmiało to zupełnie jak
szyfr, o jego znaczenie Robert nie śmiał pytać.
Cierpliwość została wynagrodzona. Któregoś wie-
czoru, gdy wracali do Wichita Falls, szeryf nieoczeki-
wanie zagadnął Roberta:
— Jak sądzisz, co jest warunkiem powodzenia na-
szej pracy?
— Dzielność — odparł chłopak bez namysłu.
— No... pewnie. Chociaż znałem szeryfa nie grze-
szącego odwagą, a sukcesów odniósł niemało.
— Bystre oko i celna ręka — szybko dodał Robert.
— Może być, lecz niekoniecznie. Celna ręka, mój
chłopcze, często skłania jej posiadacza do ułatwiania
sobie obowiązku. Strzela, gdy powinien przestępcę
schwytać żywego. Zabicie człowieka to czyn karygod-
ny. Naszym zadaniem jest dostarczanie poszukiwanych
osób sędziom, a cóż jest wart dla sądu przestępca
martwy? Dlatego w tym, co powiedziałeś, tkwi tylko
drobne ziarnko prawdy.
Robert westchnął.
— To już nie wiem — wyznał ze skruchą.
— Więc ci powiem: informacja.
— Informacja? — powtórzył chłopak niedowierza-
jąco.
— A tak, a tak. Warunkiem powodzenia jest dla
szeryfa dobra znajomość ludzi przebywających w jego
okręgu. Powinien wiedzieć, kto przybył, kto i dlaczego
wyjechał, kto się kręci po okolicy i czego tu szuka.
Warto również znać nazwiska osobników wypuszczo-
nych z najbliższego więzienia. To zresztą jest najłat-
wiejsze. Zbieraniu innych wiadomości nie podołałbym
mając tylko was czterech do pomocy. Potrzeba ze
czterdziestu. A kto może opłacać tyle ludzi? Po paru
latach pracy odkryłem lepszą metodę. Posiadam bez-
płatnych informatorów. I to jakich! Widzisz, Robercie,
szeryf musi umieć współżyć z ludźmi. Tylko wówczas
osiągnie to, czego jako człowiek samotny nigdy by nie
osiągnął. Ludzie ufają mi, zawiadamiają o różnych
drobnych i ważnych sprawach. To są moi prywatni
agenci, dzięki którym wiem wszystko lub prawie wszy-
stko, co dzieje się w moim okręgu. Dobra informacja,
mój chłopcze, to połowa sukcesu. Dlatego co pewien
czas urządzam wycieczki poza miasto.
Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem — przyznał Robert, a Denis
Murphy urósł nagle w jego oczach do wielkości
mędrca.
Równocześnie przeraził się ogromu zadań, jakie cią-
żą na barkach szeryfa.
„Ja temu nigdy nie podołam" — pomyślał ze smut-
kiem i natychmiast zapytał:
— Co to miało znaczyć: „Holbrook sprzedał
dwanaście talii"?
Szeryf roześmiał się.
—To, mój kochany, że Stevens, ten szuler, widać
wybiera się w dłuższą podróż, do miejsc, w których nie
kupi potrzebnych mu do szulerki kart. Holbrook
prowadzi niewielki sklepik w Wichita i handluje
przyborami do pisania, książkami, kartami, tytoniem i
różnymi drobiazgami, bez których można się obejść
albo nie, w zależności od przyzwyczajenia. Ale
powiem ci jeszcze jedno, tylko trzymaj język za
zębami, bo na to nie ma dowodu. Otóż Holbrook na
specjalne życzenie sprzedaje karty znaczone.
— Też pomysł! — wykrzyknął Robert.
— Pomysł świetny. Dla oszustów. Stevens szachro-
wał mając najczęściej ukryte zapasowe asy w rękawie,
lecz na pewno zabawia się również kartami znaczo-
nymi; Teraz już wiesz wszystko.
— Nie wszystko — sprzeciwił się chłopak. — Co
znaczyło: „W przyszły czwartek koło Pemroke'a?"
— Masz świetną pamięć — zauważył szeryf — to
dobrze. Pemroke jest posiadaczem sadu, pół mili od
granicy Wichita Falls. W czwartek spotkają się koło
sadu trzej włóczykije-złodziejaszki, pewnie aby omó-
wić kolejną machlojkę. Przerwiemy im tę naradę.
— To panu powiedział ten kowboj na czarnym ko-
niu?
— Zgadza się.
— I to jest rzetelna informacja, nie plotka?
—
Nie zawsze wszystko się sprawdza, mój chłop-
cze, lecz jeśli nawet tylko połowa uzyskanych w ten
sposób wiadomości warta jest zachodu, stanowią one
olbrzymią pomoc w naszej pracy.
Robert nie śmiał dłużej pytać. Przejażdżki z szeryfem
zaliczał do najprzyjemniejszych chwil w swej pracy,
jednak zatruwały je później rozmowy z Bobem.
Bowiem po każdej wyprawie Bob stawał się niezwykle
agresywny. Gdyby nie wspólne mieszkanie, Robert
mógłby go unikać w godzinach wolnych od zajęć. Nie-
stety, w domku ciotki Locke obaj chłopcy musieli wi-
dywać się rano, wieczór i przy wszystkich posiłkach.
Robert zaczął zastanawiać się nad zmianą mieszkania,
lecz jak miał wytłumaczyć to ciotce? Co powiedzieć
szeryfowi, który na pewno zainteresuje się przepro-
wadzką?
Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl poskarżyć się
przed szeryfem na Boba. Uważał taki postępek za
niegodny mężczyzny. Spróbował porozmawiać z
ciotką, licząc na to, że potrafi ona wpłynąć na
zachowanie się bratanka. Długo czekał na okazję.
Doczekał się wreszcie, gdy Bobowi wypadł nocny
dyżur w szeryfówce. Po jego odejściu dość niezdarnie
rozpoczął swój wywód i tak wszystko poplątał, że pani
Locke przerwała mu w pewnej. chwili, zapytując, czy
jedzenie mu nie smakuje, czy może pokój zbyt ciasny.
Ona przecież stara się, by jej młody przyjaciel czuł się
u niej jak w rodzinnym domu.
Robert szczerze zaprzeczył wszystkiemu, zapewnił o
swej wdzięczności.
— Więc o co ci chodzi?
— O Boba — zdobył się na desperacką odwagę.
— Czyżby coś przeskrobał? —zaniepokoiła się ciot-
ka. — To jest... chciałam powiedzieć, źle postąpił?
Szeryf nic mi o tym nie wspominał.
Robert oświadczył, że ta sprawa nie ma nic wspól-
nego z szeryfem.
— O jakiej sprawie mówisz?
—
Ja... po prostu — zająknął się — ... podejrzewam,
że moje towarzystwo nie odpowiada Bobowi, i dlatego
gotów jestem w każdej chwili zamieszkać gdzie in-
dziej.
—
Co ty wygadujesz, chłopcze? Nie odpowiada Bo-
bowi? To jakaś pomyłka! Nie dalej jak dwa dni temu
zagadnęłam Bona o ciebie. Powiedział, że jesteś do-
brym towarzyszem w pracy i poza pracą. Więc o co
chodzi?
Robert westchnął. Wyglądało na to, że Bob był nie
tylko złośliwcem zazdrosnym o cudze powodzenie,
lecz również człowiekiem fałszywym. Ale jak o tym
mówić ciotce? Przeprosił panią Locke — widocznie
musiał się pomylić — dodał jednak nieśmiało, że prze-
cież sama ciotka kilkakrotnie była świadkiem złośli-
wości Boba.
— To prawda — przyznała smętnie. — Lecz on ma
w gruncie rzeczy złote serce. Widzisz, mój chłopcze,
Bob, mówię to w zaufaniu, był dość niesfornym dziec-
kiem, rodzice mieli z nim sporo kłopotów. Och, ja
wiem, że jest nieco... trudny, ale mam nadzieję, że
wasze wzajemne stosunki ulegną poprawie. Bądź do-
brej myśli, Robercie.
Na tym rozmowa się urwała, a Robert nadal nie
wiedział, jak ma postępować, co czynić w tak skompli-
kowanej sytuacji. Myśli jego coraz częściej kierowały
się ku przeszłości. Dziwnym trafem przeszłość nagle
dała znać o sobie.
Któregoś dnia Denis Murphy wezwał chłopca do
gabinetu i oświadczył radośnie:
— Przypomnieli sobie o nas. Późno, bo późno, ale
lepiej późno niż wcale!
Po tych słowach podniósł z biurka ćwiartkę papieru.
— Oto i list — powiedział.
— Od pana Gordona?! — krzyknął Robert.
— Od Irvina, ale i Gordon się dopisał. Wyobraź
sobie, że Irvin został szeryfem w jakimś Fort Benton,
w Montanie. A tak się przecież wypierał służby u
mnie! Teraz wyszło szydło z worka. Ale niech tam!
Życzę mu sukcesów. Pytają się o ciebie, zresztą... sam
przeczytaj — podał mu list.
Robert chwycił papier skwapliwie. Żywił nieuza-
sadnioną nadzieję, że Karol Gordon wzywa go do sie-
bie. Nic takiego w liście nie znalazł. Dowiedział się
natomiast, że jego opiekun i przyjaciel wrócił do swego
traperskiego zawodu i ani mu w głowie zakładać nowe
farmerskie gospodarstwo. Robert westchnął. Najlepsza
możliwość uniknięcia dalszych kłopotów z Bobem
rozwiała się. Karol Gordon-farmer na pewno
potrzebowałby pomocnika, a któż mógł być dlań wy-
godniejszy od Roberta? Lecz Karol Gordon-traper nie
potrzebował nikogo.
— Cóżeś tak pomarkotniał? — zauważył szeryf. —
Nie w smak ci ten list?
— Ależ nie. Cieszę się z sukcesów ich obu. Gdzie
leży Fort Benton?
— Sprawdzimy. Sam jestem ciekaw.
Szeryf podszedł do wielkiej, czarnej szafy, wydobył
pęk kluczy, otworzył drzwiczki. Na półkach stały rów-
nymi rzędami grube i cienkie tomy książek. Ten widok
nieco zaskoczył Roberta. Kiedyż to Murphy znajdował
czas na czytanie? Gdy mieszkał z Karolem Gordonem,
jego opiekun, a równocześnie pracodawca posiadał
tylko kilkanaście bardzo podniszczonych tomików, tu
znajdowała się pokaźna biblioteka. Jednak nie
wszystkie w niej przegrody wypełniały książki. Na
najniższej półce widniały uszeregowane równym rząd-
kiem lśniące szklaneczki, a na obu jego krańcach ster-
czały, jak żołnierze na warcie, dwie wysokie i ciemne
butelki z kolorowymi etykietami. Robert nie zdążył
odczytać napisów, bo szeryf, wyciągnąwszy opasłe to-
misko, zatrzasnął szafę.
Tomisko spoczęło na biurku. Szeryf siadł i począł
przerzucać kartki. Zatrzymał się przy jednej.
— Siadaj przy mnie, Robercie.
Chłopiec spełnił polecenie i zerknął na otwartą stro-
nicę. Widniała na nim kolorowa mapa. Ale jaka mapa!
— Co to jest? — Zagadnął szeryf. — Jeśli
chodziłeś do szkoły, to odgadniesz.
— Teksas — odpowiedział chłopak.
Przyszło mu to bez trudu, jako że nazwę stanu wy-
drukowano na marginesie karty.
—
Tak jest, Robercie. Największy ze stanów naszej
Unii. A tu — palec szeryfa zatrzymał się na małym
kółku — my jesteśmy.
—
Wichita Falls — odczytał Robert.
—
No właśnie. A teraz, skoro już wiesz, gdzie się
znajdujemy, pokażę ci, gdzie mieszka Vincent Irvin.
Znowu zaszeleściły kartki. Szeryf je przewracał i
przewracał, aż zatrzymał się przy bardziej kolorowej.
Barwne prostokąty i kwadraty: zielone, żółte,
pomarańczowe, różowe i o odcieniu fioletu znaczyły
cały ląd Północnej Ameryki, od Atlantyku aż po
Ocean Spokojny i aż po prawie równą jak linia
granicę, powyżej której widniał rozstrzelonymi
literami wydrukowany napis: Kanada.
— Popatrz, Robercie, ten pomarańczowy prostokąt
to Montana, a tu, nad Missouri, leży właśnie Fort
Benton.
— Strasznie daleko od nas.
— A daleko. Wiesz, co to jest skala mapy?
— To są prawdziwe odległości podane w zmniej-
szeniu.
__ Coś w tym rodzaju. Tu, na dole, wydrukowano
taką skalę. Teraz możemy sprawdzić, ile mil dzieli
nas od Vincenta Irvina.
Odsunął szufladę biurka, wydobył z niej pasek pa-
pieru, położył go na mapie tak, że jednym końcem
dotykał kółeczka z napisem: Wichita Falls, a drugim —
podobnego, z napisem: Fort Benton.
— Ho, ho! Wiesz, ile wypadło? Tysiąc sto osiem-
dziesiąt mil. Może nieco mniej, może nieco więcej. I to
w linii powietrznej, dla ptaka. Bo dla wędrującego
człowieka, myślę, należy dołożyć jeszcze z połowę.
— Tysiąc sto mil — powtórzył Robert żałosnym
głosem.
Jakiż to niezmierny szmat drogi dzielił go teraz od
Vincenta Irvina! A od Gordona?
— Cóżeś tak pomarkotniał, chłopcze? — zapytał
znowu szeryf. — Tęskno ci za starymi znajomkami?
Napisz do nich.
— Pan Gordon nie podał swego adresu.
— To drobiazg. Jestem pewien, że Irvin i Gordon
często się spotykają. To chyba starzy przyjaciele i nie-
jedno wspólnie przeżyli.
— Prawda — żarliwie przytaknął Robert.
— Więc wyślij list do Fort Benton i poproś Irvina,
żeby go przekazał Gordonowi. Jeszcze chwilkę — do-
dał widząc, że Robert zamierza odejść. — Powiedz mi,
co takiego zaszło między tobą a Bobem?
Robert, który sądził w swej naiwności, że o dokucz-
liwych żartach Boba wie co najwyżej ciotka Locke, tak
został zaskoczony pytaniem szeryfa, że przez kilka
sekund nie był w stanie wykrztusić słowa, —
No, cóż cię tak zatkało? Teraz widzę, że moje
domysły są słuszne. Gadaj mi zaraz. Przyrzekam
tajemnicę.
Robert nie mógł odmówić żądaniu, lecz postarał się
sprawę zbagatelizować. Wypadło to bardzo fałszywie.
Nawet człowiek znający się mniej od Denisa
Murphy'ego na ludziach nie uwierzyłby w
prawdziwość relacji chłopca.
— Kręcisz — oświadczył szeryf. — Przypuszczam,
że Bob nieco zalazł ci za skórę, że wina bardziej ob-
ciąża jego niż ciebie. Jednak uprzedzam: nie będę to-
lerował żadnych sporów między moimi współpracow-
nikami. Bowiem tego rodzaju stosunki wpływają na
pogarszanie się wyników pracy szeryfa. Ja tego nie
ścierpię. Pogadam z Bobem, nie wspominając o naszej
rozmowie, jeśli jednak o waszych sporach dowiedzą
się mieszkańcy Wichita, zwolnię was obu. To wszyst-
ko. Mam nadzieję/że już nigdy więcej nie będę zmu-
szony do mówienia tak przykrych słów. Z twojej pra-
cy jestem zadowolony i wróżę ci sukcesy, więc nie
psuj sobie tej dobrej opinii.
Robert opuścił gabinet szeryfa kompletnie zdruzgo-
tany. Wystąpienie szeryfa uznał za niesprawiedliwe i
krzywdzące. Przecież sam szeryf, wyróżniając Ro-
berta, obudził w Bobie uczucie zazdrości. Lecz jakże
można było o tym mu powiedzieć? Nie, nigdy! Więc
co dalej? Chyba tylko uzbroić się w cierpliwość licząc
na to, że Bob się uspokoi. A może zrezygnować z pra-
cy? Lecz co powiedziałby na to Karol Gordon? Prze-
cież Robert sam zdecydował się pozostać w Wichita
Falls, zamiast towarzyszyć dalej opiekunowi. A de-
cyzję taką podjął pod wpływem opowiadań Boba. Jak-
że inny wydawał się wówczas ten najmłodszy pomoc-
nik szeryfa! Tak bardzo mu zaimponował, że posta-
nowił stać się kimś podobnym. Marzenie stało się
rzeczywistością, lecz w miarę upływu czasu coraz bar-
dziej przykrą.
Cóż więc dziwnego, że znajdując się w takim stanie
ducha Robert coraz częściej wybiegał myślami ku
nieznanemu Fort Benton lub sięgał w przeszłość
wspominając Greenfield i jego mieszkańców. Cóż by
dał za powrót tamtych, spokojnych dni!
Ze strachem wracał na nocleg do domku ciotki Locke
i starał się przyjść albo przed Bobem, albo po nim. Nie
zawsze mu się to udawało, często Bob specjalnie
czekał na współlokatora, a w drodze, raz częściej, raz
rzadziej — w zależności od humoru — dowcipkował
na temat sukcesów Roberta lub jego przeszłości, którą
świetnie poznał z dawnych opowiadań swego
towarzysza. Pytał, go najpoważniejszym tonem, czy
pozostając w służbie Gordona doił krowy ciągnąc je za
ogon. Kiedy indziej wyraził przypuszczenie, że
Vincent Irvin opuścił Greenfield, bo nie mógł dłużej
znieść sąsiedztwa Roberta, a Karol Gordon z podobnej
przyczyny podrzucił Roberta szeryfowi.
— Być może Murphy z kolei podrzuci cię komu. in-
nemu, jak sądzisz?
Robert starał się traktować podobną gadaninę za
dobry żart, jednak nie bardzo mu to szło. Pamiętał
wszakże o rozmowie z szeryfem i zdołał powstrzymy-
wać się od ostrzejszych odpowiedzi. Łudził się
nadzieją, że w miarę upływu czasu albo Bobowi
znudzą się zaczepki, albo też on — Robert — tak do
nich przywyknie, że staną się dlań obojętne. Te
przewidywania nie sprawdziły się. Natomiast
wydarzyło się coś, czego Robert nie mógł brać pod
uwagę nawet w najbardziej ponurych rozważaniach na
temat swej przyszłości.
Ucieczka
Tego wieczoru Bob Locke pierwszy opuścił
szeryfówkę. Robert uczynił to w kilkanaście minut
później, zadowolony, że sam wróci do domu.
Szedł wolno, pozdrawiając co starszych i statecz-
niejszych przechodniów, znanych mu z widzenia lub z
którymi już wielokrotnie rozmawiał. Odpowiadali mu
wesoło: „Halo, Bob!" lub żartobliwie: „Jak leci, szery-
fie?", lub krótko: „Dobry wieczór".
Inni, młodsi, pierwsi zdejmowali kapelusze, niekiedy
przystając, aby zaproponować szklaneczkę piwa w
najbliższym saloonie. Robert grzecznie odmawiał. Po
pierwsze dlatego, że ciotka nie lubiła, gdy któryś z
chłopców spóźniał się na wieczorny posiłek, po drugie
dlatego, że „szklaneczka" mogła zamienić się w całą
beczkę lub w długą kolejkę szklaneczek whisky.
Fundatorzy byli szczodrzy, a pod wpływem alkoholu
bardzo czuli na wszelką odmowę.
Szeryf Murphy już na samym początku służby prze-
strzegł Roberta, że pierwszy wypadek upicia się będzie
równoznaczny z ostatnim dniem pracy.
Dotarł wreszcie przed ogródek ciotki Locke, zado-
wolony z tylu spotkań i zaproszeń. Uznał, że go lu-
biano, i nie mylił się.
W jadalnym pokoju ciotka jak zwykle powitała go
uśmiechem, a Bob, pochylony nad talerzem, tylko nań
zerknął i milczał, zajęty bez reszty nożem i widelcem.
Ciotka przyniosła drugą porcję baraniny i wielki pół-
misek parującego makaronu.
— Co słychać? — zagadnęła siadając przy stole.
Dzień upłynął wyjątkowo spokojnie, więc
Robert nie bardzo miał ó czym opowiadać. Wiedział
jednak, że ciotka
Locke spragniona jest jakichkolwiek wiadomości,
dlatego rozwiódł się szeroko na temat spotkanych
znajomków i choroby żony Snowdena, do której sam
szeryf sprowadził lekarza.
— Murphy jest cudownym człowiekiem — stwier-
dziła natychmiast pani Locke.
— Lecz nie wtedy, gdy wysłuchuje czyichś bredni i
daje im wiarę — wtrącił Bob.
— O czym ty .mówisz?
— O pewnym naszym znajomym, ciociu, który
mieszka pod naszym dachem.
— Bob! — krzyknęła ciotka. — Znowu zaczynasz?
— To tylko w imię prawdy, żebyś wiedziała, kogo
masz przed sobą — tu skinął głową w stronę Roberta.
— Bob — powtórzyła pani Locke — wstyd tak mó-
wić o naszym gościu.
— Ten gość, ciociu, to skarżypyta i lizus. Poszedł do
szeryfa poskarżyć się na mnie. Miałem dość przykrą
rozmowę z Murphym.
Robert drgnął i wyprostował się:
—
To nieprawda — powiedział, z trudem opano-
wując wzburzenie. — Przysięgam, że nie chodziłem do
szeryfa z własnej woli. To szeryf mnie wezwał i pytał,
jak się układają moje stosunki z Bobem. On się czegoś
domyśla i chciał mnie wybadać, ale daję słowo — tu
zwrócił się do ciotki — że nie skarżyłem się, a jeśli
pani mi nie wierzy, jeszcze dziś poszukam innego
mieszkania.
— Tak będzie najlepiej — mruknął Bob.
Ciotka, która miała słuch znakomity, usłyszała zło-
śliwą uwagę i aż poczerwieniała.
— Bob — odezwała się ostro — zachowaj swe uwa-
gi dla siebie, a teraz bądź łaskaw zostawić nas samych.
Wezwany odsunął krzesło z hałasem i wyszedł bez
słowa.
— Bardzo mi przykro — szepnął .Robert — chociaż
nie poczuwam się do żadnej winy.
Teraz odtworzył, jak umiał najlepiej, przebieg roz-
mowy z szeryfem.
— Dobrze mi tu u pani — zakończył swą relację —
lecz sądzę, że będzie jeszcze lepiej, gdy poszukam in-
nego mieszkania.
— Nawet nie myśl o tym. Uznałabym to za osobistą
obrazę. Bob ma trudny charakter, popełnia mnóstwo
błędów, lecz wyprowadzając się ode mnie, utwierdził-
byś go w przekonaniu, że postępował słusznie. Nie,
Robercie, proszę cię, zostań. Porozmawiam z szeryfem,
na pewno mi dobrze poradzi. Robert zaniepokoił się:
— Czy to konieczne?
— Jesteś przeciwny? Dlaczego?
— Szeryf zapewnił mnie, że zachowa tajemnicę i nie
będzie rad, że ja nie zastosowałem się do tego.
— Rozumiem. Przyrzekam, że powiem szeryfowi
tylko tyle, ile dowiedzieliśmy się od Boba. Jesteś za-
dowolony?
— Dziękuję.
— Widzisz... bardzo mi przykro z powodu zachowa-
nia się Boba. Przede wszystkim dlatego, że to mój
bratanek. Chyba rozumiesz, że mi na nim zależy i lę-
kam się, aby nie wkroczył na złą ścieżkę. Jeśli z innymi
będzie postępował tak, jak z tobą, straci przyjaciół, a
zyska śmiertelnych wrogów. Martwię się o Boba.
No, idź teraz spać, mój chłopcze, dobranoc i bądź do-
brej myśli Robert starał się, jak mógł, „być dobrej
myśli", lecz w następnych dniach nie wydarzyło się
nic, co mogłoby natchnąć go otuchą. Wysłał list do
Karola Gordona na adres Irvina, ale w tym liście nie
wspomniał ani słówkiem o „sprawie Boba". Nie chciał
skarżyć się, a takie pisanie wyglądałoby na skargę.
Teraz nawet tego trochę żałował. „Optymistycznym"
listem utwierdzał Gordona w mniemaniu, że w Wichita
Falls wszystko układa się jak najlepiej, gdy w
rzeczywistości układało się... jak najgorzej.
Od pamiętnego wieczoru Bob odzywał się do Ro-
berta jedynie w sprawach służbowych. Wspólne dyżury
w szeryfówce upływały w ciszy. W domku ciotki
Locke Bob również milczał jak głaz. Robert nie starał
się przerywać tego milczenia. Taka sytuacja była
nieprzyjemna, ale Robert nie widział możliwości jej
zmiany. Czy szeryf Murphy zdawał sobie sprawę z
wzajemnej, nadal trwającej niechęci dwu swych
najmłodszych współpracowników, czy też nic o tym
nie wiedział — któż odgadnie?
Któregoś ranka obaj chłopcy zostali wezwani do
gabinetu szefa. Szeryf spojrzał na nich dość ostro i
zwrócił się do Boba:
— Pamiętasz wąwóz? Tam gdzie stoi opuszczona
chałupa.
— Pamiętam.
— Trafisz?
Bob wyprostował się dumnie.
— Znam wszystkie ścieżki w okolicy.
— Doskonale. Pojedziecie obaj, zbadacie wąwóz,
spenetrujecie wnętrze chatki. Zalecam ostrożność.
— Czy to oznacza, że tam ktoś się ukrywa?
—
Może tak, może nie. Na ten temat ludzie różnie
gadają. Gdyby się jednak okazało, że domek jest za-
mieszkały,
przyjrzyjcie się bacznie lokatorowi czy lokatorom.
Bądźcie uprzejmi i nie zdradźcie, w jakim celu
przyjechaliście. Oczekuję was wieczorem, więc
czasu macie dość. A teraz... w drogę!
W pół godziny po tej rozmowie pozostawili za sobą
ostatnie zabudowania Wichita Falls. Miasteczko było
ciche, budziło się dopiero ze snu. Dzień zapowiadał się
ciepły, więc wyprawa byłaby na pewno dla Roberta
miłą rozrywką, połączoną z jakże łatwym do wykona-
nia zadaniem, gdyby nie grobowe milczenie i ponura
mina towarzysza podróży.
Droga praktycznie nie istniała. W historii miasta i
jego okolic był to stary, bardzo stary szlak, którym
ongiś posuwały się karawany wozów i gromady jeź-
dźców, po opuszczeniu Wichita Falls ku Dalekiemu
Zachodowi. Później o tym szlaku zapomniano. Pod
kobiercem zieleni znikły odciski podków i racic, ko-
leiny i wydeptane stopami tysięcy piechurów łyse
ścieżki. Dlatego Robert dziwił się, że Bob bez wahania
zmierza ku wspomnianej przez szeryfa dolinie.
Dopiero po godzinnej jeździe zorientował się, że
istotnie posuwają się biegnącą tędy ongiś drogą.
Robert, uczestnik wielkiego przepędu bydła, a później
pomocnik farmera, widział, jak na opuszczonych
traktach, na podłożu rozmytego deszczami końskiego i
krowiego nawozu, wyrosła trawa znacznie gęstsza i
wyższa niż w sąsiedztwie. Właśnie Bob gnał teraz
pasem z daleka już widocznych, bujnych traw.
Gdy słońce wspięło się na szczyt nieba, Bob
skręcił raptownie w prawo, a po przejechaniu jeszcze
mili zatrzymał wierzchowca i zeskoczył z siodła.
— To tu — stwierdził półgłosem.
.Były to pierwsze słowa, z jakimi zwrócił się do to-
warzysza tego dnia.
Robert rozejrzał się dokoła. Daleko, po horyzont,
płaszczyzna prerii i... nic więcej. Ani śladu
spadzistości, która zapowiadałaby wąwóz.
— Spętaj konie, zabierz broń — rozkazał Bob.
Robert wykonał polecenie, mimo że rzucone zostało
przykrym, aroganckim tonem. Lecz przecież to Bob
był
kierownikiem wyprawy i bez względu na formę
wydawanych poleceń należało je wypełniać. Wyjął
winchester z futerału zawieszonego przy siodle, spętał
zwierzęta i dodatkowo, na długich linkach, przywiązał
je do kołków, które wydobył z juków i wbił w ziemię.
— Chodź za mną — mruknął Bob — i nie hałasuj.
Przeszli kilkadziesiąt kroków, gdy nagle płaszczyzna
urwała się. Bob padł na ziemię, Robert go naśladował.
Zerknął w dół. Stroma ściana spadała głęboko, prze-
rażająco głęboko. To był właśnie wąwóz, o którym
wspominał szeryf. Wydawało się, że nie ma sposobu
dotrzeć do jego dna, bo i przeciwległe zbocze spadało
podobną stromizną. Robert na próżno wytrzeszczał
oczy wypatrując ścieżki, a równocześnie szukając śla-
dów jakiejkolwiek budowli. Pewnie wznosiła się
gdzieś na prawo, tam gdzie biegła ta rozpadlina,
zdawało się, nie mająca kresu.
— Idziemy — zdecydował wreszcie Bob.
Przebyli kilkanaście jardów, aż dotarli do miejsca, w
którym gładkie dotąd zbocze opuszczało się tara-
sowate, małymi występami skalnymi. Wystarczyło nie-
co zręczności, aby zejść na samo dno wąwozu.
— Schodzimy! — zakomenderował Bob.
— A konie?
— Chcesz je sprowadzić? Ano spróbuj, mój mądra-
lo. To będzie ciekawy widok.
Robert tylko wzruszył ramionami.
— Tam w prawo istnieje zejście wygodniejsze —
zauważył po chwili Bob — nawet konie się przecisną,
ale to daleko, szkoda czasu.
Robert miał nieco inny pogląd w tej sprawie, pozo-
stawienie zwierząt na pustkowiu, bez dozoru, uważał
za czyn lekkomyślny, lecz i tym razem nie odezwał się,
pragnąc uniknąć kłótni.
Ostrożnie dotarli do dna wąwozu pokrytego skąpą
trawą wyrosłą na jałowej, piaszczystej glebie.
Bob przyłożył palec do ust na znak milczenia i po-
czął posuwać się tuż pod ścianą wąwozu. Wędrówka
nie trwała długo. Robert dostrzegł ciemną budowlę,
wzniesioną z nie okorowanych bali, w których wycięto
wąziutkie okienka, tym tylko różniące się od strzelnic
dawnych blockhausów, że zaopatrzono je w szyby.
— Zaczekaj — szepnął Bob, a kiedy Robert przy-
stanął, podbiegł i kopnął nogą nieforemne drzwi.
Był to postępek niezgodny z zaleceniami szeryfa.
Przecież mieli zachowywać się uprzejmie w stosunku
do przypuszczalnych mieszkańców budynku, a walenie
butem w drzwi na pewno nie zaliczało się do aktów
grzeczności.
Drzwi skrzypnęły przeciągle i Bob zniknął we wnę-
trzu. Po kilku sekundach wysunął głowę.
— Chodź, nie ma nikogo.
Robert z winchesterem w dłoni przekroczyły próg.
Wewnątrz było szaro i duszno. Niezdrowy, stęchły
odór unosił się w powietrzu. Środek izby, bo to była
tylko jedna izba, zajmował stół sklecony z kilku desek
i wbity czterema pniakami w twarde klepisko. Za
stołem, podobnie umocowana, ciągnęła się ława. Pod
ścianą, w rogu, prymitywny tapczan, przymocowane
do czterech kołków drewniane ramy obciągnięte bizo-
nia skórą, pomarszczoną i prawie całkowicie
pozbawioną włosia. W przeciwległym kącie równo
poukładane, poczerniałe kamienie oznaczać mogły
tylko palenisko prymitywnego pieca bez komina. W
sumie wnętrze wyglądało na mieszkanie
niewybrednego trapera, takie jakie wznoszono w
bezludnym kraju, wśród pustkowi pierwotnej
przyrody; kilkaset, lecz nie kilkanaście mil od
Wichita Falls.
— Nie ma nikogo — z rozczarowaniem
powiedział Robert.
— Genialne spostrzeżenie! — zakpił Bob. —
Murphy musiał się pomylić. Tu nikt nie gościł od lat.
Robert zapomniał na chwilę o swej
powściągliwości, bo odkrył przyczynę, która
pozwoliła mu wyrazić odmienny pogląd.
— To nie jest takie pewne — zauważył.
—
Nie jest takie <pewne? Czemu to, panie
mądralski?
— Bob, proszę cię, daj spokój.
—
Czemu to mam dać spokój? Nie podoba ci się,
wielki detektywie? Nie jest pewne, nie jest pewne... —
przedrzeźniał — a cóż jest pewne w twoim przekona-
niu?
— Właśnie to — odparł nieco rozdrażnionym tonem
Robert.
Schylił się i podniósł z klepiska kilka białych dro-
binek, pokazał je na dłoni.
— Jakieś śmiecie — stwierdził Bob.
— Nie śmiecie, tylko okruchy chleba.
— Niech tam, więc co z tego?
— Ktoś tu się pożywiał. Może wczoraj, może nawet
dzisiaj rano.
— Okruchy mogą leżeć od roku.
— Mogą. Lecz wówczas pleśnieją albo schną. Te są
zupełnie świeże. Sprawdź.
— Wypchaj się swymi okruszynami.
— Posłuchaj mnie, Bob, ktoś tutaj musiał się za-
trzymać, a może jeszcze mieszka. Trzeba dokładnie
sprawdzić.
— Nie zawracaj głowy i nie udawaj mądrego, skoro
nim nie jesteś.
W Robercie każdy nerw aż zadrżał z oburzenia, ale
jeszcze się hamował.
— Bob, co się z tobą dzieje? Czego ty ode mnie
chcesz?
— Jeszcze nie zrozumiałeś? Żebyś sobie stąd po-
szedł! Ulotnił się z Wichita Falls do swoich koni, krów
i całego szlachetnego zawodu rolnika. Ty skarżypyto!
Słowa te zostały wypowiedziane, a raczej wykrzy-
czane jednym tchem. Robert w pierwszej chwili za-
niemówił. Nigdy nie przypuszczał, że tyle złości
można zmieścić w paru zdaniach.
— Oszalałeś! Bob, uspokój się. Gdyby szeryf się
dowiedział...
— Ach tak! Znowu chcesz naskarżyć? Ty... pod-
stępny tchórzu!
Była to obelga, której nie/ścierpiałby nawet ktoś
starszy i bardziej opanowany od Roberta, a jednak
chłopak — rzecz nie do wiary — odparł tylko:
— Wracamy. Powtórzę wszystko Murphy'emu, a ty
będziesz świadkiem rozmowy.
Podszedł do uchylonych drzwi, lecz nie zdążył prze-
kroczyć progu, gdy Bob chwycił go za rękaw kurty.
— Nigdzie nie pójdziesz! — wrzasnął. — Porachuję
się z tobą tutaj! Odechce ci się skarg.
Robert szarpnął się, odepchnął napastnika i wydostał
się na dwór. Zamierzał wspiąć się steczką na
płaszczyznę prerii, dosiąść konia i pogalopować
prościutko do Wichita Falls. Zatrzymał się w połowie
drogi na głos Boba.
— Ej! Ty tchórzu!
Odwrócił się. Bob zbliżył się na odległość paru kro-
ków, przystanął, z rękami opuszczonymi wzdłuż bioder
i znowu wrzasnął:
— Pokaż no swój colt! Pokaż, a szybko! Chcę
sprawdzić, jaki z ciebie odważniak.
Robertowi ciarki przebiegły po krzyżu.
— Bob! Oszalałeś? Zastanów się.
— Milcz! Liczę do trzech: raz, dwa...
Słowo „trzy" już nie padło. Jego dźwięk zagłuszył, a
może zastąpił, huk strzału. Bob przekręcił się dziwnie i
wolno osunął na ziemię.
Wydało się Robertowi, że za węgłem chaty mignęła
sylwetka człowieka. Cisnął trzymany w dłoni winche-
ster (co było błędem, bo zmarnował na ten ruch se-
kundę cennego czasu) i skoczył za tym, co mogło być
cieniem, złudzeniem wzroku lub... uciekającym czło-
wiekiem. Biegnąc wyszarpnął z kabury colt i strzelił.
To był drugi błąd. Wydobycie broni opóźniło pościg o
następną sekundę, oddanie strzału — o trzecią. A po-
nadto oddanie strzału w biegu nie mogło gwarantować
skutku. W wyniku tych trzech sekundowych opóźnień i
haniebnego pudła — gdy dopadł węgła chaty, nie znalazł
za nim nikogo. Mając do wyboru dalszy pościg za
zbrodniarzem lub ratowanie rannego, Robert
zrezygnował z pościgu. Zawrócił.
Bob spoczywał na ziemi lewym bokiem, twarz miał
bladą, wykrzywioną bólem, lecz oczy otwarte i przy-
tomne. Prawe ramię musiało krwawić, bo na kurcie w
tym miejscu ukazała się wielka czerwona plama. Robert
jednym cięciem noża rozciął zakrwawiony rękaw kurty.
Wełniana koszula była jeszcze bardziej splamiona, i to
aż w dwu miejscach. Umiejętnie użyty nóż odsłonił
przyczynę: kula przeszła na wylot, na wysokości
prawego barku, co było szczęściem w nieszczęściu, a
obie rany stosunkowo mało krwawiły. Podartym na pasy
rękawem koszuli Boba obandażował Robert, jak mógł
najlepiej, całe ramię. Pedantyczny chirurg zatrząsłby się
z oburzenia na tego rodzaju bandaż. Niestety, Robert nie
posiadał ani podręcznej apteczki, ani nic czyściejszego
od przepoconej i zakurzonej koszuli. Wiedział, że musi
zatamować krew, więc tamował tym, co było pod ręką.
Gdy skończył ten prymitywny opatrunek, zapytał:
— Jak się czujesz, Bob?
—
Piecze, cholernie piecze i rwie, gdy oddycham.
—
Musimy zabierać się stąd. Dasz radę? Zagadnięty
oparł się lewą ręką o ziemię, usiłując powstać, lecz tylko
jęknął i znieruchomiał.
— Pomogę ci.
Robert jakby zapomniał o niedawnych złośliwościach
swego towarzysza. Miał przed sobą trzy pilne cele:
przetransportować Boba do Wichita Falls i zaalarmować
lekarza, zawiadomić szeryfa oraz wracać do wąwozu i
ścigać zbrodniarza. Oczywiście, jeżeli Murphy na to się
zgodzi. Lecz przecież Robert, jako jedyny — poza
ofiarą — świadek wydarzenia, powinien wziąć udział
w pościgu.
Zabrało to nieco czasu, zanim dotarł na równinę, z
Bobem przewieszonym lewym ramieniem przez plecy.
A przez ten czas niepokoił się, czy nieznany napastnik
nie skorzystał z okazji i nie ukradł koni. Aż spocił się na
samą myśl o tym. Na szczęście, oba zwierzęta pasły się
spokojnie. Z niemałym trudem umieścił Boba na siodle
i ruszyli ramię w ramię, bardzo powoli. Dopiero z
początkiem nocy dotarli do Wichita Falls, obaj bliscy
całkowitego wyczerpania: Bob z powodu rany, Robert
w wyniku podtrzymywania towarzysza, aby nie zsunął
się z siodła. Wichita Falls już spało. Miasteczko
bowiem wzorowało się raczej na farmerskich niż
wielkomiejskich zwyczajach: zrywać się o świcie, kłaść
się spać o zmroku. Tylko bywalcy saloonów
wyłamywali się z tej zasady, lecz byli to najczęściej
przybysze, nie stali mieszkańcy.
Ciemność, gdzieniegdzie rozświetlona blaskiem naf-
towych lamp ulicznych, ukryła przed oczyma nielicz-
nych przechodniów niecodzienną parę jeźdźców.
Willa doktora Landsdale wznosiła się przy głównej
ulicy, kilkanaście domów przed szeryfówką. Tu się
zatrzymali. Chirurg jeszcze nie spał i to znakomicie
przyspieszyło powierzenie jego pieczy rannego, bez
dobijania się do drzwi, co na pewno zwróciłoby uwagę
sąsiadów. Tak więc poza doktorem Landsdale nikt z
mieszkańców Wichita Falls tej nocy nie dowiedział się
o wypadku. Spełniwszy pierwsze zadanie, Robert,
prowadząc oba konie, udał się do szeryfówki, ledwie
trzymając się na nogach. Zawiadomienie pani Locke
odłożył na później, słusznie rozumując, że pierwszy
powinien to uczynić sam szeryf. Rozmowa z Murphym
— to był kolejny obowiązek Roberta, i bardzo przykry.
Jakże to bowiem?! Pojechali zbadać, czy chata w
wąwozie jest zamieszkana, i sprawili się tak głupio, że
lokator tej chaty (bo któż mógłby być inny?) nie tylko
uciekł niepostrzeżenie, lecz jeszcze ranił Boba. Po co to
uczynił nie będąc zagrożonym? Robert nie potrafił
odgadnąć. Niech się szeryf głowi nad rozwiązaniem tej
zagadki. A Bob? Biedak! Robert szczerze go żałował,
chociaż równocześnie nie mógł mu darować kłótni
sprowokowanej w- wąwozie. Kto wie, może bez tej
kłótni zdołaliby zaskoczyć tajemniczego strzelca? Jak to
wszystko wytłumaczyć Murphy'emu nie obciążając
winą Boba? Robert uznał, że w takiej sytuacji nie
powinien skarżyć się na swego towarzysza. Nic dziw-
nego, że myśląc o tych sprawach coraz bardziej zwal-
niał kroku. Jednak każda droga musi się wreszcie
skończyć, nawet gdy się ją przebywa z szybkością
ślimaka, więc też Robert dotarł do celu. Przywiązał
konie i wdrapał się po czterech schodkach. Zatrzymał
się, odetchnął i pchnął drzwi.
— No, wreszcie! — krzyknął Snowden na widok
chłopaka. — Murphy bardzo się niepokoi. Niewiele
brakowało, a wysłałby mnie za wami. Jak poszło?
—- Fatalnie. Jest? — zapytał Robert wskazując pal-
cem na drzwi gabinetu szeryfa.
— Jest, jest. A gdzie Bob?
Robert nie odpowiedział. Zapukał do drzwi i nie
czekając na wezwanie otworzył je. Szeryf tkwił za
biurkiem, w mżącym blasku naftowej lampy. Spojrzał na
Roberta przenikliwie.
— Dlaczego tak późno? Gdzie Bob?
— Bob ranny. Zawiozłem go do doktora Lansdale.
Szeryf porwał się z fotela.
—
Idziemy, w drodze opowiesz mi wszystko. Droga
była krótka i chociaż Robert bardzo się streszczał,
ledwie zdążył, gdy stanęli przed furtką willi lekarza. W
wyniku pośpiechu relacja Roberta była bardzo
niedokładna, pomijając już fakt, że nie wspomniał o
kłótni z Bobem. Czy szeryf dostrzegł te niedokładności
i zapragnął przesłuchać Boba bez świadków, czy też
kierował się innymi względami — nie sposób
stwierdzić. Dość że kazał Robertowi czekać przed
domem. Zaskoczyło to chłopca, bardzo się niepokoił o
Boba, a czekanie wydawało mu się torturą. Czas wlókł
się i w miarę jego upływu Robert martwił się i
denerwował coraz bardziej. Lękał się, że przedłużający
się pobyt szeryfa w mieszkaniu chirurga może być
wynikiem kiepskiego stanu rannego. Uspokoił się, gdy
wreszcie szeryf stanął przy furtce i nie pytany,
stwierdził:
— Doktor zapewnia, że Bob wygrzebie się, jeśli nie
nastąpią nieprzewidziane komplikacje, ale na dzisiejszą
noc zostawimy go tutaj. Teraz idę do pani Locke.
Wracaj do szeryfówki i czekaj na mnie. Paskudna
sprawa — dorzucił i zniknął w ciemnościach.
Robert nie zdziwił się poleceniu. Zrozumiałe, że sze-
ryf pragnął wysłuchać bardziej dokładnego sprawo-
zdania z wypadku. Bob, na pewno bardzo osłabiony,
nie mógł mu opowiedzieć szczegółowo.
Drugie czekanie na szeryfa nie trwało długo, mniej niż
pół godziny. Murphy natychmiast wezwał Roberta. —
Siadaj i mów wszystko po kolei. Mamy sporo czasu,
nie potrzebujesz się spieszyć.
Tak więc Robert wrócił do tego, co wydarzyło się w
wąwozie. Jednak i tym razem nie wspomniał o kłótni z
Bobem.
Szeryf słuchał uważnie, niektóre fragmenty kazał
powtarzać, zainteresował się specjalnie „sprawą okru-
szyn".
— Czemu nie zachowaliście wówczas ostrożności?
— zagadnął. — To był ślad oczywisty, jeśli się nie po-
myliłeś.
__ Nie pomyliłem się — gorąco zapewnił chłopak. —
Wiem dobrze, kiedy pieczywo jest świeże, a kiedy
stare. Nauczyłem się tego jeszcze w Greenfield, gdy
piekliśmy chleb z panem Gordonem.
Szeryf uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy w trak-
cie całej rozmowy, ale i po raz ostatni.
— Skoro tak byłeś pewien swego, dlaczego nie prze-
szukaliście wąwozu, chociażby najbliższego otoczenia
chaty?
Robert z ociąganiem się wyznał, że Bob był temu
przeciwny. Twierdził, że to są bardzo stare okruchy.
— I oczywiście... pokłóciliście się — zauważył
Murphy. — To jasne. Mimo moich przestróg.
Robert otwierał usta, by oświadczyć, że nie poczuwa
się do winy, lecz w ostatniej sekundzie powstrzymał
się. Zaprzeczenie równało się bowiem oskarżeniu
Boba. Szeryf odczekał chwilę i podniósł się zza biurka.
— Już północ — stwierdził — idź się przespać.
Gdzie wolisz nocować: tu czy u pani Locke?
— Tu? — zdziwił się chłopak. — Dlaczego w
szeryfówce? Czy chodzi o to, abym nie budził
ciotki?
— Nie, nie o to chodzi. Nawet przypuszczam, że
pani Locke czaka na ciebie. Jest bardzo zdenerwowana.
Więc idź tam, kto wie, może ostatni raz u niej
nocujesz?
Robert wytrzeszczył oczy.
— Przepraszam, szeryfie, nic z tego nie rozumiem.
Murphy przenikliwie spojrzał na swego podwład-
nego.
— Oby to była prawda... Dobranoc.
Chłopiec wyszedł na mroczną ulicę z zamętem w
głowie i całą drogę rozmyślał nad dziwnymi słowami
szeryfa, ale nie potrafił zrozumieć ich właściwej treści.
W domu czekała nań pani Locke.
— Och, Robercie! Bałam się, że już nie przyjdziesz.
Co z Bobem? Byłam u lekarza, jak tylko szeryf za-
wiadomił mnie o wypadku, lecz Bob spał i Lansdale
nie pozwolił go budzić.
Robert powtórzył informację uzyskaną od szeryfa,
czym nieco uspokoił swą gospodynię, lecz na tym roz-
mowa nie została zakończona. Musiał opowiedzieć o
całym przebiegu wydarzenia, a ciotka zdziwiła się, że
Murphy, tak zazwyczaj energiczny i szybki w działa-
niu, natychmiast nie ruszył za tropami przestępcy.
— Bardzo to ładnie — mówiła dalej pani Locke —
że szeryf tak zatroszczył się o Boba, lecz przecież nic
mu nie pomoże, od tego jest lekarz, a bandyta tym
czasem ucieknie za dziesiątą górę, za dziesiątą rzekę!
Robert starał się wytłumaczyć zdenerwowanej pani,
że pościg w nocy za człowiekiem, o którym nie wiemy,
kim jest ani jak wygląda, nie da rezultatu. Należy
poczekać do rana, aby móc odszukać ślady i posuwać
się ich szlakiem, zawiadamiając równocześnie o wy-
padku okolicznych szeryfów.
— Więc twierdzisz, że ruszycie rankiem?
Robert nie był jednak tego pewien. Rzecz dziwna,
ale szeryf nawet słówkiem nie wspomniał mu o po-
ścigu. Przecież nie jest możliwe pominięcie w tej akcji
osoby Roberta. Cóż to miało oznaczać?
— Lekarz powiadał, że rana Boba nie jest ciężka. A
ty co sądzisz o tym?
— No... cóż, kula przeszła na wylot. To okoliczność
pomyślna, proszę pani, zresztą... doktor Lansdale jest
dobrym fachowcem.
— Obyś się nie mylił, mój chłopcze. Obyś się nie
mylił. Nie wiem, jak doczekam ranka. Dobranoc.
Robert przypuszczał, że i jemu trudno przyjdzie
doczekać dnia następnego, lecz nie wziął pod uwagę
swego zmęczenia i ledwie przyłożył głowę do
poduszki, zasnął.
Obudził się późno i dopiero na pukanie ciotki do
drzwi jego pokoju.
-— Zaspałeś — powitała go przy śniadaniu lekkim
wyrzutem. — Już po siódmej. Szeryf musi się nie-
cierpliwić.
— Tak... na pewno — bąknął zawstydzony.
Nie powiedział jednak, że szeryf w ogóle nie wy-
znaczył mu żadnej wcześniejszej godziny stawienia
się, a normalnie Robert przychodził na ósmą.
— Nie wyobrażasz sobie, jak się denerwuję —
mówiła ciotka. — Chyba jeszcze zbyt wcześnie, żeby
złożyć wizytę doktorowi?
Przytaknął, że istotnie zbyt wcześnie, bo jeśli nawet
doktor już wstał, to Bob na pewno jeszcze śpi, a nie ma
nic gorszego od przerywania snu choremu.
— Tak, tak, słusznie. Pójdę o dziewiątej. Gdybyś
wcześniej dowiedział się czegoś o Bobie, daj mi znać.
Och, cóż ja plotę?! — krzyknęła. — Przecież ruszysz z
szeryfem w pościg. Zupełnie tracę głowę.
Robert znowu począł uspokajać panią Lockę, lecz tej
czynności poświęcił tylko kilka chwil, bo jego również
gnała do szeryfówki niecierpliwość. Prawie biegiem
osiągnął cel. Zastał Snowdena, który tej nocy sprawo-
wał dyżur i bardzo się ucieszył na widok przybysza.
— Zastąp mnie — poprosił — jestem piekielnie
śpiący.
— Szeryfa nie było?
— Nie, noc spokojna i nie mam nic do niego. Za-
stąpisz mnie?
— Oczywiście, lecz co z pościgiem?
— Z jakim pościgiem? Murphy nic wczoraj o tym
nie wspominał.
— A Bob? Były jakieś wieści?
—
Żadnych, szeryf na dobranoc kazał mi natych-
miast zbudzić go, gdyby zjawił się kto od lekarza.
Jednak nikt nie przyszedł. Chyba dobrze. Słuchaj,
Robercie, jak to właściwie wygląda ta historia zranie-
nia Boba? Pytałem wczoraj szeryfa, ale tylko coś
mruknął na temat nieostrożnego obchodzenia się z
bronią.
—
Co takiego?! — wykrzyknął chłopak. — Nie-
ostrożne obchodzenie się... Chyba źle zrozumiałeś?
—
Może. Murphy był wściekły jak nigdy i bardzo
nierozmowny.
Robert znowu odtworzył dokładnie cały przebieg
pobytu w wąwozie, jeszcze raz pomijając kłótnię z
Bobem. W godzinę później zjawił się Bentley, a
ponieważ nic nie wiedział o wydarzeniu, cierpliwość
Roberta na nową wystawiona została próbę. Wreszcie
przyszedł Murphy, ponury jak noc. Trzem swoim
pracownikom zakomunikował, że Bob ma się lepiej,
rana nie jest groźna i chłopak będzie mógł o własnych
siłach przejść do willi swej ciotki. Jednak kuracja
potrwa na pewno kilka tygodni.
— Będziemy teraz działać w zmniejszonym skła-
dzie — dodał na zakończenie i skinął na Roberta: —
Chodź do mnie.
I ani słowa o jakimkolwiek pościgu!
— Siadaj, Robercie, i mów, ale szczegółowo. Jak
tam było z tym strzałem?
— Opowiedziałem wszystko bardzo dokładnie.
—
No, to opowiesz jeszcze raz, nic w tym chyba
trudnego?
— Oczywiście, że nie. Więc kiedy przybyliśmy do
wąwozu...
Robert dokładnie opisał cały przebieg wypadków
aż do chwili, w której „ktoś" strzelił do Boba.
— Dalej nie trzeba — stwierdził szeryf. — Czy
poznałbyś tego tajemniczego strzelca?
— Zauważyłem tylko zarys postaci, i to na
mgnienie oka. Gdy dobiegłem do narożnika chaty,
nie było zanim nikogo.
Cóż więc mogło się stać z napastnikiem?
— Nie wiem, po prostu... uciekł.
— Zapewne, zapewne, lecz w jaki sposób? Ściany
wąwozu są bardzo strome i tylko w paru miejscach jako
tako dostępne. W pobliżu chaty nie ma żadnej ścieżki
wiodącej ku górze.
— Może uciekł w głąb wąwozu? — wyraził przy-
puszczenie Robert.
— Czy było dostatecznie widno?
— Jeszcze zmrok nie zapadł.
— No, to musiałbyś dostrzec uciekającego.
— Nie dostrzegłem i nie próbowałem szukać. Pan
rozumie, szeryfie, że moim pierwszym obowiązkiem
było nieść ratunek Bobowi.
— Oczywiście, ale podejrzewam, że nie powiedzia-
łeś mi całej prawdy. Nie masz nic do dodania?
— Jeśli coś pominąłem, to tylko drobiazg bez zna-
czenia.
— Hm... a wiesz, co o tym wszystkim mówił mi
Bob?
— Chyba to samo, co ja?
— Otóż... nie! Jego relacja jest zupełnie inna,
twierdzi, że nie widział żadnego napastnika.
— Nie mógł widzieć, bo stał do niego plecami.
— A ty w jakiej pozycji wówczas znajdowałeś się?
— Twarzą do Boba i do chaty.
— Na pewno?
— Oczywiście — zdenerwował się Robert.
— A Bob twierdzi, że w chwili strzału był odwró-
cony do ciebie plecami.
— Ależ... to nieprawda!
—
Nie krzycz. Powtarzam tylko słowa Boba. Wczo-
raj sądziłem, że ból i gorączka nieco przyćmiły mu
pamięć, lecz dziś rano powiedział to samo i
dodał jeszcze, że pokłóciliście się o te okruszyny, że
obraziłeś go, a kiedy wyszedł z chaty, wybiegłeś za
nim i wówczas padł strzał. Rozumiesz, co to znaczy?
Robert aż podskoczył na krześle.
— Czyżby Bob podejrzewał mnie, że go zraniłem?
On chyba jest nieprzytomny!
— Przytomny, przytomny. I nie podejrzewa ciebie,
lecz po prostu oskarża. Paskudna sprawa, bez względu
na to, kto z was dwu mówi prawdę, a kto kłamie.
Świadków przecież nie mamy.
— Mamy — porywczo zaprzeczył Robert.
— A kogóż to?
— Tego, który strzelił.
— Przypuśćmy. Z relacji Boba wynika, że w wą-
wozie bawiło wówczas tylko was dwu. I co na to po-
wiesz, Robercie?
Chłopak uznał, że dalsze ukrywanie całej prawdy
byłoby w takiej sytuacji czymś graniczącym z głupotą.
— Dobrze — oświadczył — do tej pory nie chciałem
skarżyć się na Boba, lecz skoro on sam oskarża mnie,
mam prawo się bronić.
— Oczywiście. Mów śmiało.
Po takiej zachęcie Robert rozwiódł się szczegółowo
nad postępowaniem Boba. Sięgnął w przeszłość, aż do
poprzedniej rozmowy z szeryfem, i dokładnie opisał
sposób, w jaki Bob odnosił się do niego. Następnie
przeszedł do „sprawy okruszyn", do kłótni i jej skut-
ków.
Murphy wysłuchał go uważnie, potem siedział mil-
czący przez dobre dwie minuty.
— Paskudna historia — odezwał się wreszcie. — Do
tej pory nikt jeszcze nie zna relacji Boba, lecz za
godzinę wraca do domu i na pewno nie zachowa
dyskrecji, a pani Locke należy do osób raczej
gadatliwych. Kiepsko, mój chłopcze, bardzo kiepsko.
Ja skłonny byłbym wierzyć tobie, lecz ludzie
najczęściej gotowi są przyznawać rację skarżącemu. Za
dwie, trzy godziny całe miasto zacznie plotkować. W
takim stanie rzeczy nie możesz spełniać żadnych
urzędowych funkcji. Przykro, lecz muszę odebrać ci
gwiazdę.
— Ależ ja niczemu nie jestem winien!
— Ba, ilu w to uwierzy? Jadę do wąwozu zbadać te
przeklęte okruchy, może znajdę coś więcej, ale na
pewno nie człowieka, który strzelał. Gdzie on teraz,
któż odgadnie?
— Czy pan mi ufa?
— Moją ufnością nie wybronisz się, chłopcze, przed
sądem. Potrzebne są lepsze dowody twej niewinności.
— Przed sądem?! — wykrzyknął Robert.
— A coś ty myślał? Jeśli Bob uprze się przy swych
zeznaniach, sprawa trafi do sędziego. Taki jest zwykły
porządek rzeczy.
Robert zwiesił głowę. Dopiero teraz zdał sobie w
pełni sprawę z konsekwencji nieszczęsnego
wydarzenia. Drżącymi palcami odpiął z bluzy gwiazdę,
z której był tak dumny.
Szeryf podniósł się.
— Zostaniesz tu, razem z Bentleyem. Czekaj na mój
powrót i nie wtrącaj się do niczego.
Chłopiec opuścił szeryfowski gabinet zupełnie za-
łamany. Murphy jeszcze porozmawiał z Bentleyem,
zapewne wtajemniczył go w sytuację Roberta, po czym
odjechał.
Robert opadł na ławę pod ścianą i pogrążył się w
ponurych rozmyślaniach. Jeśli szeryf nie znajdzie w
wąwozie żadnych, poza okruszynami, dodatkowych
śladów tajemniczego strzelca, kariera Roberta jako po-
mocnika szeryfa zostanie raz na zawsze zakończona.
Mało tego, czeka go rozprawa sądowa i wyrok. Oczy-
wiście — skazujący. Więzienie!
Co począć? Uciekać? Ucieczka tylko potwierdzi
oskarżenie Boba. Ach, gdyby tu znajdował się Karol
Gordon lub chociażby Vincent Irvin! Oni potrafiliby
wyciągnąć Roberta z biedy.
— Nie martw się — niespodziewanie odezwał się
Bentley. — Znam już całą sprawę. Szeryf ci wierzy.
W przeciwnym wypadku już od wczoraj siedziałbyś
w areszcie.
Robert wstrząsnął się na te słowa. Przecież to była
prawda: mógł znaleźć się za kratkami lada dzień, a
może lada godzina!
— Co mam robić? — zapytał szeptem.
— Cierpliwie czekać. Murphy coś tam wymyśli, on
ma swoje sposoby. Żeby rzec prawdę — tu zniżył głos
— od dawna już zauważyłem, że Bob ma' do ciebie
jakieś pretensje. To zdolny chłopak, lecz strasznie
zarozumiały i trudny we współżyciu. Widziałem, że
bardzo bolał nad każdym twoim sukcesem, nie przy-
puszczałem jednak, że posunie się tak daleko. Bo ja
tobie wierzę, Robercie, a nie jemu.
— Dziękuję — szepnął chłopiec. — Przysięgam,
że to nie ja zraniłem Boba!
Na tym temat został wyczerpany, lecz odżył, gdy
zjawił się Snowden. Przegadano z pół godziny nie do-
chodząc do żadnego wniosku i Robert na nowo pogrą-
żył się w rozpaczy.
W szeryfówce nie działo się nic, nie przybył żaden
interesant, nie wpadła ciotka Locke, aby publicznie
oskarżyć
Roberta o usiłowanie zabójstwa jej bratanka, czego
Robert najbardziej się lękał. Przed wieczorem zjawił
się Murphy. Robert na próżno starał się odczytać z jego
twarzy jakąś pocieszającą nowinę. Szeryf wezwał do
siebie Snowdena i Bentleya, konferował z nimi bardzo
długo, a później, już wychodząc, zwrócił się do
chłopca:
— Dzisiejszą noc spędzisz tutaj, nie będzie to wy-
godne, jednak słuszne. Nocny dyżur pełni Bentley. A
teraz idź, Robercie, coś przekąsić i szybko wracaj.
Dobranoc.
— A ślady? — zapytał nieśmiało Robert.
— Poza okruszkami nie znalazłem nic więcej. To
trochę mało. Dobranoc — powtórzył i wyszedł.
Roberta znowu ogarnęła fala rozpaczy. Osunął się
apatycznie na ławę i pewnie tkwiłby na niej do rana,
gdyby - nie Snowden, który prawie siłą wyprowadził
go na dwór i zaciągnął do najbliższego saloonu. We
wnętrzu było w miarę tłoczno, w miarę przestronnie i
Robert, który obawiał się, że zebrani poczną przy-
glądać mu się podejrzliwie, odetchnął z ulgą stwier-
dziwszy, że nie wzbudził zainteresowania. Prawdopo-
dobnie wieść o wypadku w wąwozie jeszcze się nie
rozeszła.
— Napijemy się po jednym? — zaproponował
Snowden. — Dobrze ci to zrobi.
Nie odmówił. Podeszli do szynkwasu, barman nalał
im to, czego Snowden zażądał — i to dwukrotnie — a
później zajęli się pieczenia wołową. Po półgodzinie
opuścili lokal. Snowden udawał się na nocleg do wła-
snego mieszkania, więc rozstali się zaraz za progiem.
Robert ruszył w stronę szeryfówki. Czuł się lepiej niż
przed godziną. Może sprawiło to towarzystwo
Snowdena, lecz prawdopodobnie — pełny żołądek i
dwie szklaneczki whisky. I zapewne pod jej wpływem
Robert począł snuć fantastyczne marzenia, że Bob się
rozmyśli i cofnie swe niedorzeczne oskarżenie. A gdy-
by tak, to może do czasu, aż się sprawa wyjaśni, skryć
się w jakimś ustronnym zakątku? Może zapytać o to
szeryfa? Lecz tę myśl natychmiast odrzucił. Murphy
nie zgodzi się na wyjazd z Wichita Falls człowieka
oskarżonego o usiłowanie zabójstwa, raczej zamknie
Roberta w tymczasowym areszcie. Co za wstyd! Lecz
gdyby Murphy wpadł na trop tajemniczego strzelca,
gdyby jego liczni informatorzy donieśli o nieznanym
włóczędze koczującym w okolicy wąwozu? Same
„gdyby"! Więc co pozostaje? Bezczynnie czekać?
Przeciw temu Robert buntował się najbardziej.
Powinien działać, lecz działanie wymagało niczym nie
ograniczonej swobody ruchów, a taką mógł stworzyć
jedynie wyjazd z Wichita Falls. Więc... ucieczka?
Która zostanie uznana za potwierdzenie winy Roberta.
Jednak w ucieczce widział Robert jedyny dla siebie
ratunek. Jeśli z niego nie skorzysta, za dzień, za dwa
Murphy będzie musiał rzekomego przestępcę „wsadzić
za kratki", chociażby pod naciskiem opinii publicznej.
Robert wlókł się skąpo oświetloną i prawie już
pustą ulicą, minął szeryfówkę i przystanął dopiero
przed stajnią przylegającą do kuźni. Tam trzymał
swego konia. Wierzeje były jeszcze otwarte, a
pomocnik kowala, który tu nocował pilnując zwierząt,
oparty o ścianę ćmił fajeczkę. Robert pozdrowił go,
wszedł do środka, wyprowadził swego wierzchowca,
wyniósł uprząż. Te czynności wcale nie zdziwiły
dozorcy, Robert niejeden raz wyjeżdżał w nocy z
polecenia szeryfa, zapytał tylko:
—
Daleko?
— Bardzo daleko — odparł chłopak.
— Trudna sprawa?
— Diabelnie trudna.
— No, to powodzenia!
— Dziękuję.
Dopiął popręgów, wskoczył na siodło i cmoknął na
konia. Wolniutko ruszył środkiem ulicy. Miał przy
sobie dwa rewolwery i nieco nabojów (winchester
zostawił, stanowił własność „publiczną", jako część
arsenału szeryfówki), kilkanaście dolarów w kieszeni
i nic do jedzenia, lecz nie przejmował się tym.
Uważał, że postępuje jak prawdziwy mężczyzna
znajdujący się
w
sytuacji, z której wybrnąć może
licząc tylko na własne siły.
Przejechawszy stępa całą długość ulicy, za ostatnim
domkiem puścił konia galopem.
Kierował się w stronę wąwozu przekonany, że jego
pierwszym obowiązkiem jest odkrycie tropów czło-
wieka, który ranił Boba. W miarę przebywanej drogi
poczęły go ogarniać wątpliwości. Przecież do wąwozu
dotrze w nocy, więc będzie musiał czekać do rana, by
rozpocząć poszukiwania. Tajemniczy strzelec, jeśli na-
wet mieszkał w opuszczonej chacie, po swej ucieczce
na pewno do niej nie wrócił. W tym stanie rzeczy
nocna wyprawa nie miała sensu, była
przedsięwzięciem bardzo ryzykownym. Mogło
bowiem zdarzyć się, że szeryf Murphy w pogoni za
zbiegiem uda się również do wąwozu. I zastanie w nim
Roberta.
Zatrzymał wierzchowca. Wrócić? To znaczy zdać się
całkowicie na bieg wypadków bez żadnego na nie
wpływu. Jeśli szeryf nie odkryje nic więcej, a Bob
uprze się przy swych pierwotnych zeznaniach, Robert
stanie przed sądem. Co począć? Ach, gdyby ktoś mą-
dry, ktoś bardzo mądry mógł mu poradzić! Na
przykład Karol Gordon lub Vincent Irvin. Lecz
pierwszy znajdował się nie wiadomo gdzie, a drugi w
jakże odległym Fort Benton.
Stuknął się palcem w czoło. Że też wcześniej o tym
nie pomyślał. Greenfield! Bliziutko, prawie pod no-
sem. W Greenfield poradzi się Abla Mereditha, który z
niejednego pieca chleb jadł, a rozumem przewyższał
wielu. Może Gordon pisał do Greenfield? I podał swój
obecny adres!
Zawrócił koniem i pognał z powrotem, lecz gdy do-
strzegł pierwsze blade światełka domostw, skręcił w
bok i objechał dalekim łukiem całe miasteczko. Później
ruszył wzdłuż torów, drogą stanowiącą najkrótsze po-
łączenie Wichita Falls z przystankiem kolejowym
„Greenfield", od którego tylko „jeden skok", do osady
o tej samej nazwie. Jechał mądrze, aby zbytnio nie
zmęczyć wierzchowca. Po trzech godzinach zrobił
przerwę tuż przy kolejowym mostku, nad brzegiem
strumyka. Puścił zwierzę i legł w gęstej trawie nad
samą wodą srebrną od blasku księżyca. Prerią pogrą-
żona była w głębokim śnie i ciszy, którą mącił jedynie
plusk wody. Nawet kujoty gdzieś odeszły, bo nie sły-
szał ich szczekliwych nawoływań. Gwiazdy migotały i
było tak jasno, że Robert widział skąpaną w księży-
cowej poświacie płaszczyznę aż po horyzont. Nie czuł
chłodu, leżał z wzrokiem utkwionym w roziskrzone
niebo i dumał. Jutro szeryf dowie się, że Robert nie
nocował w szeryfówce. Odwiedzi panią Locke,
posiedzi chwilę, może pogada z Bobem, a może
wysłucha skarg ciotki na „niewdzięcznego Roberta",
który tak odpłacił się za gościnę. Później Murphy
prawdopodobnie uda się do doktora Lansdale, rzekomo
dla zasięgnięcia opinii o stanie zdrowia Boba, w
rzeczywistości — aby zagadnąć od niechcenia, czy nie
było tam Roberta. A następnie? Co szeryf uczyni
następnie? Nietrudno odgadnąć. Wezwie Snowdena,
zapyta, kiedy się rozstali, i nakaże mu milczeć o
sprawie. Na pewno tak. Murphy nie lubi plotek, a w
danym wypadku plotka o zniknięciu Roberta groziła
zachwianiem autorytetu szeryfa. Robert podniósł się z
trawy. Znowu opadły go wszystkie niepokoje i rozterki
ostatnich dni. Chwycił wierzchowca za cugle i razem z
nim wkroczył w zimny nurt strumienia.
„Jeśli zaczną mnie ścigać, niech się pomęczą” —
pomyślał nieco złośliwie i powlókł się korytem
rzeczki z dobre
pół mili. Zatarłszy w ten sposób ślady wskoczył na
siodło i ruszył kłusem po przekątnej linii strumienia i
toru. Gdy go w ten sposób na nowo osiągnął, pognał
galopem wzdłuż lśniących szyn.
Po raz pierwszy poczuł lekkie wyrzuty sumienia.
Narobił kłopotu szeryfowi, postąpił w stosunku do
niego obrzydliwie. Murphy miał prawo go aresztować,
a jednak tego nie uczynił, zaufał mu, a on zawiódł to
zaufanie
Teraz Murphy pocznie zbierać wiadomości w gronie
swych „informatorów", a później — kto wie? — może
roześle listy gończe? Jakże wobec takiej możliwości
należy się spieszyć! I Robert się spieszył.
Wczesnym świtem dotarł do przystanku Greenfield i
serce zabiło mu żywiej, gdy poznał znajome strony.
Z przystanku do osady Greenfield — niecałe trzy
mile, dlatego ujrzał pierwsze domy osady jeszcze
pomalowane różowością porannej zorzy. Usłyszał
ujadanie psów i zeskoczył z konia. Tej nocy nie
zmrużył oka, lecz czuł się rześki i tak spokojny, jak
gdyby wszystkie kłopoty nagle przestały istnieć. Psy
nadal szczekały, kilka z nich ukazało się na drodze,
lecz nie odważyły się zaatakować przybysza. Jazgot,
jaki podniosły, mógł obudzić wszystkich, a Robert
wolał uniknąć świadków swego przyjazdu. Kto wie,
czy za dwa, trzy dni nie trafi tu list gończy, a wówczas
wszyscy przypomną sobie, że widzieli poszukiwanego
tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie. Lojalni wobec
prawa, dadzą znać do Wichita Falls i nie minie dzień,
jak Denis Murphy poszuka trop uciekiniera.
Zawrócił konia i dopiero gdy umilkło ujadanie, skie-
rował go na powrót ku domostwom, lecz nie wjechał w
ulicę-drogę. Zatoczył daleki krąg, który zaprowadził
go na tyły zabudowań. Pamiętał doskonałe ich
kolejność, a posuwając się wolno, stwierdził, że nic tu
się nie zmieniło. Dwa lata nie stanowiły widać okresu
czasu, w którym Greenfield mogłoby ulec jakimkol-
wiek przeobrażeniom. Oto dom Meredithów. Czy Abel
Meredith żyje? W przeciwnym wypadku cała wyprawa
na nic. Z Jerrym, synem Abla, nie ma co gadać. Abel
Meredith był mądry, bardzo mądry — o tym wiedziało
całe Greenfield, o tym niejeden raz w przeszłości
przekonał się Robert. Któż lepiej znał świat i ludzi?
Oczywiście, z wyjątkiem Gordona i Irvina, lecz ci dwaj
posiadali mądrość innego gatunku, mądrość działania
szybkiego, i niezawodnego. Abel był na to zbyt stary,
za to potrafił myśleć i wyciągać praktyczne wnioski,
których realizacja zapewniała sukces.
Zeskoczył z konia. Znajdował się teraz na tyłach sadu
okalającego siedzibę rodu Meredithów: głowę rodziny,
syna z żoną i siedmiorga dzieci. Tylu ich było, gdy
przed dwoma laty Robert opuszczał Greenfield. Abel
Meredith trzymał mocno w ryzach swą rodzinę i jeśli
jej członkom nakaże dyskrecję, na pewno Greenfield
nigdy nie dowie się o wizycie Roberta.
Abel Meredith wstawał najwcześniej i Robert na to
właśnie liczył. Przywiązał konia do płotu, pchnął furtkę
i wkroczył między drzewka. Przysiadł na ławce.
Postanowił czekać na Abla. Jeśli starzec żyje, pierwszy
ukaże się w obejściu, nie tyle z gospodarskiego
nawyku, bo nigdy nie był farmerem, ile z traperskiego
przyzwyczajenia. W dawnych czasach, gdy o Green-
field nikomu się nie śniło, Abel Meredith był łowcą
skórek. Chudy, kościsty, wysoki, z białą jak mleko
brodą i takiejże barwy wąsiskami, prosty jak cięciwa
łuku, nie stroniący od szklaneczki whisky. Takim Ro-
bert go pamiętał.
Abel Meredith do każdego zwracał się przez „synu".
Głosił, że jest najstarszym mieszkańcem Greenfield
w
ięc ma takie „ojcowskie" prawa. Że jest najstar-
gz
y
m
—
uwierzono, ohociaż jego sprawność fizyczna
pozostawała w pewnej niezgodzie z takim mniema-
niem. He miał lat — tego nikt nie wiedział, prawdo-
podobnie nawet sam Abel! Jednak nazywano go ojcem,
trochę żartem, trochę serio.
Poranne zorze dopalały się, gdy między drzewka
sadu wpadł pies, kundel-mieszaniec, coś jak pół kujo-ta
i pół lisa. Dziwne, że dotąd nie zwietrzył przybysza.
Teraz się rozszczekał biegając dokoła ławki, lecz nie
podchodził do intruza. Skrzypnęło okno, czyjaś głowa
wyjrzała i, znikła. Robert nie usłyszał kroków,
zagłuszył je psi jazgot, lecz dojrzał postać wynurzającą
się zza rogu budynku. Wstał. Oto pierwsze pomyślne
wydarzenie po dniach niepowodzeń. Pies zamilkł, a
Robert zapytał półgłosem:
— Poznajecie mnie, ojcze?
— Czy poznaję cię, synu? Niechże się przyjrzę le-
piej. Ależ, tak! Robert Dreer. Dawno tu jesteś?
— Od pół godziny.
— Czemuś nie zapukał do drzwi? Zmężniałeś, Ro-
bercie, prawdziwy z ciebie mężczyzna. Chodź, obudzę
swoich śpiochów, chociaż to dziś niedziela.
— Byłoby lepiej — nieśmiało zauważył Robert —
gdybym mógł z wami tutaj na osobności pogadać.
— Pilna sprawa?
— Bardzo pilna.,
— Ano, to siadajmy. Przybywasz od szeryfa
Murphy'ego?
Chłopak zaprzeczył.
— Od Gordona? Czy mu się coś wydarzyło?
— Nie od Gordona. Stało się coś bardzo niedobrego,
dla mnie.
— Ho, ho! Gadajże.
Przyjrzał się bacznie Robertowi.
— Jechałeś całą noc? — Z
krótką przerwą.
— Słucham cię, synu.
Robert zaczął od tego, że... zająknął się. Trudno mu
przychodziło zwierzyć się obcemu przecież człowie-
kowi ze swych strapień, tak nieprawdopodobnych. Czy
mu zaufa? Opadł go strach, ale na odwrót było za
późno. Przystąpił wreszcie do opowiadania. Przypo-
mniał, jak to Gordon powierzył go opiece szeryfa z
Wichita Falls. Najpierw mówił bardzo szczegółowo,
lecz gdy spostrzegł się, że przy takiej metodzie nie wy-
czerpie tematu i po kilku godzinach, począł się stresz-
czać. Nabrał odwagi i zupełnie gładko przeszedł do
najważniejszej sprawy: swych stosunków z Bobem, od
pierwszych chwil znajomości aż po nieszczęsną przy-
godę w wąwozie i jej okropne skutki.
— Może powinienem był raz jeszcze porozmawiać z
Bobem, przed ucieczką — wyraził swą wątpliwość.
Abel Meredith pokręcił głową.
— Nic by to nie dało, mój synu. Ten Bob paskud-
nym jest człowiekiem i zawziętym.
— Co mam teraz robić?
Abel zadumał się. Jego milczenie trwało tak długo,
że Robert zaczął wątpić w uzyskanie jakiejkolwiek
odpowiedzi. Omylił się.
— Diabelska historia — szepnął wreszcie Meredith.
— Nie wybrniesz z niej o własnych siłach, synu. Nie
masz doświadczenia. Hm... gdybym był nieco
młodszy... Sądzę, że Karol Gordon potrafiłby ci pomóc
i chyba nikt inny. Wychodzi na to, że twój przyjazd do
Greenfield to tylko strata czasu.
— Ależ nie! — zaprzeczył Robert. — Bardzo sobie
cenię wasze rady.
Taka odpowiedź musiała się spodobać Ablowi, bo
uśmiechnął się i pogładził po brodzie.
__ Moja rada: musisz odszukać Gordona, w osta-
teczności: Irvina. Przed półrokiem Fawkes otrzymał od
nich list, lecz chyba nie zwrócisz się do niego w tej
sprawie?
Robert roześmiał się cicho. Fawkes był szeryfem w
Greenfield i chyba ostatnim człowiekiem, do którego
zgłosiłby się o pomoc.
— Czytałem ten list — powiedział Abel. — Gordon
został traperem. Któż wie, gdzie się teraz obraca?
— Myślałem, że może w tych stronach.
— Nie, nie sądzę. Na pewno zawadziłby o Green-
field. Ale Vincent Irvin podał swój adres. Jest szeryfem
w Fort Benton, piekielny kawał stąd...
—
Wiem o tym — wtrącił Robert. — Pisał do
Wichita.
— Do ciebie?
— Dla mnie były tylko pozdrowienia. List otrzymał
szeryf Murphy. Kiedy to wszystko się stało, zaraz po-
myślałem o Fort Benton. Irvin na pewno wie, gdzie się
Gordon obraca.
— Słusznie rozumujesz. Trzeba ci do Fort Benton. A
ten Murphy bardzo zawzięty na ciebie?
—
Zawzięty? Może teraz, ale przedtem był naj-
lepszym dla mnie szefem. Chyba nawet zbyt mnie wy-
różniał, stąd nienawiść Boba. Nie, na szeryfa
Murphy'ego nie powiem złego słowa.
— To znaczy, że cię lubił — stwierdził Abel. — Kto
wie, czy z tej racji nie zrezygnuje z listów gończych?
— Tak sądzicie, ojcze? — ucieszył się chłopak.
—
Tak przypuszczam, bo widzisz... nawet z tego, co
opowiedziałeś, wynika, że ten Murphy nie jest prze-
konany o twej winie. W przeciwnym wypadku
natychmiast znalazłbyś się w areszcie. Z drugiej znów
strony... spłatałeś mu paskudnego psikusa. Uciekając.
— Więc mam wrócić? Jeśli radzicie wrócić, uczynię
tak.
— Nie, nie. Nawet nie myśl o tym. Wsadzą cię za
kratki, synu. Murphy będzie zmuszony tak postąpić, w
przeciwnym wypadku pozbawią go szeryfostwa. To
pewne. Twoje ocalenie w Gordonie. Pędź do Benton.
Tylko Gordon albo Irvin potrafią cię wydobyć z tego
przeklętego wąwozu. Moja szczera rada. Zawsze cię
lubiłem i wierzę, że nic nie ukryłeś przede mną.
—
Nie ukryłem! — żarliwie przytaknął Robert.
— Tośmy chyba wszystko omówili. Nie jesteś głod-
ny, synu?
Robert przyznał, że owszem, jest głodny, i to bardzo.
— Obudzę synową.
— Przepraszam, ojcze, sądzę, że byłoby lepiej, gdy-
by mnie tu nikt poza wami nie widział.
— Hm... jest w tym sporo racji. Ani słowa. Chociaż
ja potrafię nakazać swoim milczenie.
— Jednak... — nieśmiało zaprotestował Robert.
— Dobrze, dobrze. Posiedź chwilkę, sam ci coś
przyniosę na zakąskę.
Oddalił się bezszelestnie jak duch, a za nim pies.
Wrócił bardzo szybko, niosąc garnek i bochen chleba.
Położył na ławce, z kieszeni wydobył nóż i widelec.
— No, zwijaj się, synu. Chociaż dziś niedziela, za
jakąś godzinkę poczną wstawać. Przyniosłem to, co
było pod ręką. Wybacz, że nic do picia. Wodą nie chcę
cię częstować, a na whisky jeszcze za wcześnie.
Robert przytaknął i skwapliwie zajął się chlebem i
wołową pieczenia tkwiącą w garnku.
— Posłuchaj mnie — mówił dalej Abel. — Do Fort
Benton spory kawał drogi...
— Wiem — zauważył Robert. — Murphy pokazał
mi na mapie.
— Tym lepiej. Otóż, jeśli w drogę wybierzesz się
konno, nie dotrzesz wcześniej, jak za miesiąc, dwa,
według mej kalkulacji. Powinieneś skorzystać z kolei.
Masz pieniądze? To kosztowna podróż.
.— Niezbyt wiele — wyznał Robert przełknąwszy
kęs chleba — lecz chyba starczy. Ale co począć z ko-
niem? — zafrasował się. — Tyle lat już go mam. Może
mógłbym go zostawić u was?
Meredith roześmiał się cicho.
— Zastanów się. Nie chcesz, aby wiedziano o twej
bytności w Greenfield, a zostawiasz konia? Jakże ja
wytłumaczę memu synowi, a później sąsiadom, skąd
mam taki nabytek?
— Przepraszam. Powiedziałem głupstwo.
—
Każdemu to się może zdarzyć. Sprzedaj konia.
Taka moja rada. Jak dotrzesz do celu, daj znać, a w ra-
zie czego pamiętaj: stary Abel zawsze ci pomoże.
Spojrzał w niebo.
— Słoneczko coraz wyżej, czas na ciebie.
— Czas na mnie — powtórzył Robert — nie mówcie
nikomu.
— Bądź spokojny, synu.
Robert odstawił naczynie i podniósł się z ławki.
— Bardzo wam dziękuję, ojcze.
— Nie ma za co. Dobrej drogi, synu. Kłaniaj się ode
mnie Gordonowi i Irvinowi. Żałuję, że ich tu już nie
ma. To były zuchy.
Odprowadził chłopca do furtki i długo spoglądał za
oddalającym się jeźdźcem. Psy znowu się
rozszczekały.
Robert wierzchowca sprzedał, lecz ani tego samego
dnia, ani dni następnych. Żal mu było rozstawać się
ze zwierzęciem. A poza tym — przyjemniej oglądać
piękny wiosenny krajobraz z wysokości siodła niż
przez zakurzone okno wagonu.
Był to postępek nieroztropny. Greenfield leżało nie-
daleko Wichita Falls, a do tej pory szeryf Murphy nie
tylko zdołał stwierdzić fakt niezbity: ucieczkę Roberta,
lecz na pewno już penetrował okolice miasta. Tymcza-
sem poszukiwany ciągle jeszcze znajdował się na te-
renie Teksasu, kierując się ku północnemu wschodowi,
nadal zbyt blisko Wichita Falls, aby to mogło być dlań
bezpieczne. Co prawda, zachowywał ostrożność:
omijał miasteczka w obawie przed listem gończym
obiecującym nagrodę łapaczowi. Nie brakowało
przecież zawadiaków pragnących pokazać swą
dzielność, a równocześnie coś niecoś na tej dzielności
zarobić. I dlatego Robert zawsze nocował pod gołym
niebem, nigdy pod dachem farmera. Niekiedy jednak
korzystał z tradycyjnej w tych stronach gościnności u
spotykanych po drodze rolników, zawsze przyjmowany
obfitym posiłkiem, za który nawet nie próbował płacić.
Wiedział, że sama propozycja uznana zostałaby za
obrazę.
Za porę odwiedzin obierał godziny, w których mie-
szkańcy rolniczych obszarów byli zazwyczaj najbar-
dziej zaabsorbowani codziennymi pracami. Nigdy
więc nie zjawiał się wieczorem, gdy ludzie
odpoczywali, a każdy obcy stawał się obiektem
ciekawości i komentarzy.
Zdarzało się przecież, że musiał łamać zasadę
nieodwiedzania większych skupisk ludzkich, po prostu
dla dokonania niezbędnego zakupu żywności. Starał
się jednak wybierać osady jak najmniejsze, w porze
południowej, gdy wyglądały na wymarłe. Wjeżdżał
truchtem, rozglądał się, zsiadał przed pierwszym
napotkanym sklepikiem z artykułami spożywczymi i
nabywał towary według z góry ułożonego planu. Nie
chciał tracić czasu na przypominanie sobie przy ladzie,
co jeszcze należałoby kupić, lecz unikał pośpiechu,
który mógłby wzbudzić podejrzenie. Stał się
ostrożnym aż do przesady. W okresie paru zaledwie
dni potrafił wyzbyć się związanej zwykle z jego latami
niefrasobliwości. Strach stał się jego surowym
nauczycielem. Robert aż drętwiał na myśl, że mógłby
zostać „zatrzymany" i odstawiony do Wichita Falls.
Ostrożność zakazała mu również targowania się ze
sprzedawcami, co przedłużałoby czas zakupów, wobec
czego płacił wysokie ceny, co z kolei szybko
wyczerpywało jego pieniężne zasoby. Spostrzegłszy
się, począł odtąd częściej korzystać z gościnności
farmerów. Nie na długo jednak. Wpadł w panikę, gdy
od jednego z nich dowiedział się, że „w Wichita Falls
straszna chryja". Udał nieświadomego rzeczy, więc mu
natychmiast wyjaśniono szczegółowo i rozwlekle
przyczyny „chryi". Były to dzieje jego własnej
ucieczki. Jakże jednak zniekształcone! Oto jeden z
ludzi szeryfa miał ukraść konia i broń, ciężko ranić
zastępcę szeryfa, z którego gościny korzystał, i zbiec.
Do tego sprowadzał się sens bałamutnej informacji.
Robert, uzbroiwszy się w odwagę, zapytał, czy za
przestępcą rozesłano listy gończe, ale gospodarz nic o
tym nie wiedział. Począł natomiast rozpytywać gościa,
skąd przybywa, czym się trudni i dokąd podąża, co
Roberta zmusiło do szeregu kłamstw i szybkiego
odjazdu.
Odtąd zadecydował nie korzystać więcej z niczyjej
gościny,. a w związku z tym wkrótce wyczerpała się
resztka pieniędzy. Dopiero wówczas sprzedał konia i
uprząż, o mało nie płacząc podczas przeprowadzania
tej transakcji z przygodnym kowalem. Koń i uprząż
były jedynymi pamiątkami „dobrych" dni, a wyzby-
wając się zwierzęcia Robert czuł się jak zdrajca wobec
wiernego towarzysza minionych lat.
Odtąd musiał wędrować piechotą, przynajmniej do
najbliższej stacji kolei.
Tak wyglądała przeszłość, o której rozmyślał siedząc
w wagonie pociągu mknącego w kierunku Vicks-burga
nad Missisipi, w stanie Missisipi. Nie miał zamiaru
jechać do Luizjany, ponieważ w taki sposób zbaczał z
drogi wiodącej ku północy, a teraz — złośliwym
zrządzeniem losu — musiał przebyć całą Luizjanę
właśnie po to, by móc skierować się na północ.
Na Missisipi
„Warto poczytać o Missisipi. Nie jest to pospolita
rzeka, przeciwnie, pod każdym względem niezwykła.
Wziąwszy Missuori za jej główną odnogę, jest to naj-
dłuższa rzeka na świecie — cztery tysiące trzysta mil.
Można śmiało powiedzieć, że jest również najbardziej
krętą rzeką na świecie, ponieważ w pewnej części
biegu zużywa tysiąc trzysta mil na przebycie tej samej
przestrzeni, którą wrona przeleciałaby robiąc sześćset
siedemdziesiąt pięć mil. Wyrzuca z siebie trzy razy tyle
wód, co Rzeka Sw. Wawrzyńca, dwadzieścia pięć razy
tyle, co Ren, a trzysta trzydzieści osiem razy tyle, co
Tamiza. Żadna inna rzeka nie ma tak rozległego
dorzecza: ściąga wody z dwudziestu ośmiu stanów i
terytoriów, od Delaware nad wybrzeżem atlantyckim aż
do Idaho na wyżynie nad Oceanem Spokojnym — z
przestrzeni, która zajmuje czterdzieści pięć stopni
długości geograficznej. Missisipi zbiera i niesie do
zatoki wody pięćdziesięciu czterech mniejszych rzek,
po których mogą pływać parowce, i około kilkuset
innych rzek, po których mogą pływać lichtugi i barki.
Obszar jej dorzecza jest tak wielki, jak Anglia, Walia,
Szkocja, Irlandia, Francja, Hiszpania, Portugalia,
Niemcy, Austria, Włochy i Turcja razem Wzięte.
Prawie cały ten rozległy szmat ziemi jest urodzajny.
Właściwa dolina rzeki Missisipi odznacza się
wyjątkową żyznością.
Jest to niezwykła rzeka, bo zwęża się przy ujściu
zamiast rozszerzać — staje się węższa i głębsza. Od
ujścia Ohio do punktu położonego w połowie drogi do
morza przeciętna jej szerokość przy wysokiej wodzie
wynosi jedną milę. Dalej, w kierunku morza, szerokość
stale się zmniejsza, aż przy przełomie powyżej ujścia
wynosi niewiele więcej niż pół mili".*
Robert Dreer nie znał tego opisu, bowiem ukazał się
on w książce wydanej wówczas, gdy wędrówka
chłopca dawno już dobiegła końca. Lecz i bez tego,
gdy wczesnym rankiem stanął nad brzegiem rzeki,
której nigdy dotąd nie oglądał, zdumiał go ogrom
wezbranych wiosennych wód.
Takiej rzeki nie napotkał ani w Teksasie, ani podczas
przepędu bydła ku północnym ziemiom i miastom.
Zmęczony i senny wysiadł z wagonu w Vicksburgu,
zielonym mieście na wzgórzu, gdzie rzeka Yazoo wpa-
da do Missisipi. Z wysokiego brzegu, ot, wiedziony
ciekawością, powędrował na gliniastą łachę. Tam
drewniane pomosty, barki, łodzie i długie szopy
oznaczały punkt załadunku i wyładunku towarów, ludzi
i zwierząt. To był port. Jeszcze uśpiony i cichy, tonący
w rannych mgłach, które otulały rzekę i prawie nie-
widoczny jej przeciwległy brzeg. Robert siadł na ja-
kiejś porzuconej skrzyni i patrzał. Nieco w lewo, wśród
niskich barek, żaglowych łodzi i płaskich galarów
dostrzegł wyłaniający się z siwych oparów kształt
większy: szerszy i wyższy. Powoli występowały kon-
tury, a gdy pierwszy promień słońca przebił kłębiące
się tumany, Robert ujrzał kominy, pomosty, nadbu-
dówki, a wreszcie — obłe, ciemno polśniewające burty
parowca. Wydał mu się olbrzymem.
Po wodach Teksasu nie pływały takie kolosy. Przy-
glądał się więc z ciekawością, a gdy mgły opadły, mógł
zobaczyć olbrzyma w całej okazałości. W końcu
poczuł głód i domyśliwszy się z położenia słońca, że
pora jest odpowiednia, powędrował ku miastu. Idąc
poprzez ciche jeszcze ulice, szczęśliwym zbiegiem
okoliczności trafił na ledwie co otwarty saloon. Jego
właściciel chyba należał do wyjątków wśród ludzi swej
profesji, dla których dzień kończył się po północy, a
noc rozciągała na kilka godzin po świcie. Ranni goście
stanowili rzadkość. Kto się spieszył do pracy, ten
zjadał śniadanie we własnym domu, a kogo na to nie
było stać, nie pojawiał się w saloonie.
Robert przekroczył próg długiej sali z pierwszym
blaskiem słonecznym, który wyzłocił stoły, stołki, ladę
z niklowymi kranami do piwa i świeżo zamiecioną,
jeszcze wilgotną podłogę. Drzwi stały otworem, a rzeź-
wy wietrzyk wypłaszał z wnętrza stęchłe wonie nocy:
pomieszane zapachy fajek, cygar, alkoholu i ludzi, któ-
rzy tu gościli przed paru godzinami.
Gospodarz, o twarzy rumianej, świeżej i wypoczętej,
jakby przed chwilą powrócił z przyjemnej wycieczki,
przerwał wycieranie srebrzystych kurków i powiewa-
jąc ścierką zawołał dźwięcznym głosem:
— Proszę! Proszę bardzo! Dobry dzionek, mój
pierwszy gościu.
Gdy Robert, nieco zaskoczony takim powitaniem,
podszedł do lady, człowiek ze ścierką dorzucił:
— Kto wstaje o świcie, ten dzień wesoły ma, ra-
dosne życie!
Odwrócił się, by zdjąć z półki butlę z kolorową ety-
kietą i szklankę wąską a wysoką.
— Na zdrowie! — krzyknął i nim Robert zdążył za-
protestować, napełnił naczynie żółtawym płynem. —
Na zdrowie — powtórzył karczmarz.
— Dziękuję, trochę na to za wcześnie...
— Doleję wody. Nic nie płacisz. Pierwszy gość każ-
dego ranka otrzymuje ode mnie taką porcję.
— Doprawdy... jeszcze nic nie jadłem i nie spałem w
nocy, a na pusty żołądek...
— Oczywiście, oczywiście! Szklaneczka poczeka.
Siadaj, chłopcze. Domyślam się, żeś przywędrował z
końca świata. Jajecznica z czterech jajek, na boczku.
Co?
— Chętnie.
— Poczekaj chwilkę.
Wyszedł zza kontuaru i zniknął w głębi salki. Robert
siadł przy okrągłym stoliku, roześmiał się cicho. Co za
dziwny człowiek z tego właściciela saloonu!
Drzwi od ulicy nadal stały otworem i Robert ode-
tchnął głęboko. Czuł się lepiej, znacznie lepiej, mimo
nie przespanej nocy, niż przed kilku godzinami. Wszy-
stkie strachy, przywidzenia i ponure myśli opadły zeń,
jak opada woda z dachu po wiosennej burzy. Gdzie
Wichita Falls, a gdzie Vicksburg? Kto wie, może to i
dobrze, że nadłożył taki szmat drogi? Komu przyjdzie
do głowy szukać go aż nad Missisipi?
Jajecznica okazała się rzetelną jajecznicą z bocz-
kiem, bez dodatku mąki, którą zwykle powiększano
porcję, a chleb był jeszcze ciepły, whisky zimna, go-
spodarz bardzo przyjemny.
— Przyjechałeś dzisiaj rano? — zagadywał. —
Pewnie tym. pociągiem o czwartej. Bardzo to
niewygodny pociąg. Szukasz kogo w Vicksburgu?
Znam miasto, służę radą.
Robert zaprzeczył.
__ Nie spałeś w nocy. Może prześpisz się u mnie?
Nie policzę drogo.
__ To tylko krótka przerwa w podróży — ośmielił się
wyznać Robert.
__ Ach, więc masz tu do załatwienia interes.
— Nie, nie — zaprzeczył chłopiec. — Ja tylko szu-
kam statku płynącego w górę rzeki.
— Pomyliłeś pociągi? Któż wybiera statek mogąc
szybciej dotrzeć do celu koleją?
— Tak — przyznał się Robert obiecując sobie w du-
chu, że jest to jego ostatnie kłamstwo.
— To przykre. A daleko się wybierasz?
— Daleko, daleko — mruknął Robert przełykając
kęs chleba.
— Jeśli daleko, skorzystaj z pociągu. Warto nawet
przeczekać tu jeden dzień, niż wlec się wodą.
— Jednak spróbuję dowiedzieć się o statek.
— Tak? Ach, rozumiem! Chcesz zaoszczędzić na
kosztach przejazdu. No cóż! Jeśli ci się nie spieszy...
— Owszem, spieszy mi się, ale obawiam się, że po-
dróżując koleją zapłacę tyle, że mi nie wystarczy na
jedzenie.
— Aż tak kiepsko? Coś ci zaproponuję: potrzeba mi
pomocnika, przerwij podróż chociaż na dwa tygodnie,
dobrze zapłacę. Będziesz miał wówczas na kolej. No
co, zgoda? Pływałeś po Missisipi?
— Nigdy.
— Teraz rozumiem. Kto nie pływał parowcem, ten
nie wie, jakie to żmudne. Dam ci trzydzieści dolarów i
mieszkanie bezpłatne.
Robert przecząco pokręcił głową. Czuł się w
Vicksburgu bezpiecznie. Lecz co innego bawić tu
dzień
c
zy dwa, a co innego — dwa tygodnie. Różne
rzeczy mogą się wydarzyć w okresie dwu tygodni. Na
przykład — nadejdzie list gończy! Swe
bezpieczeństwo opierał Robert na ustawicznej zmianie
miejsca pobytu. Uznał, że gdyby mu przyszło
wędrować do Fort Benton nawet piechotą, będzie to
lepsze od pozostania na dłużej w Vicksburgu. Nie
chcąc jednak ani wtajemniczać karczmarza w istotne
powody odmowy, ani też wzbudzić podejrzenie
nieuzasadnionym uporem, odparł, że udaje się do
Memphis. W Teksasie słyszał o Memphis. Że leży nad
Missisipi i niezbyt daleko od Wichita Falls. Trafił
dobrze, bo gdy gospodarz usłyszał o Memphis parsknął
śmiechem.
— A ja myślałem — powiedział — że wybierasz się
Bóg wie gdzie! Jeśli tak, to rzeczywiście nie ma sensu,
żebyś tu tkwił przez dwa tygodnie, chyba... chyba że ci
nie starczy nawet na przejazd wodą?
Robert oświadczył, że na pewno starczy, i zaraz za-
pytał o kursowanie parowców.
— Nie powiem ci nic dokładnego. Musisz udać się
na przystań. Lecz nie rób sobie wielkich nadziei. Mi-
nęły lata, kiedy Vicksburg żył godzinami liczonymi od
przybycia do przybycia kolejnego statku. Ech, dobrze
pamiętam tamte czasy! Ileż to razy, w tajemnicy przed
rodzicami gnałem nad rzekę! Ale był ruch! Niekiedy
stało po pięć, sześć parowców, a słońce zakrywały
najczarniejsze dymy walące z kominów. A jaki rwetes,
hałas, tumult na wybrzeżu! Wozy, platformy, tłumy
ludzi. To już tylko przeszłość. Kolej ukradła rzece
pasażerów i towary, nie wszystkie, lecz większość.
— Przecież statki kursują — zaniepokoił się Robert.
— Bardzo nieregularnie.
— Widziałem jeden, dzisiaj o świcie.
— Jeden? Nie więcej?
— Jeden.
— On nigdzie nie płynie.
— Dlaczego?
— To stary frachtowiec, prawie wrak. Służy za
przystań. Za drobną opłatą można na nim przenocować.
Rzecz wywodzi się z tego, że Missisipi jest nie-
spokojną i złośliwą rzeką. Ni stąd, ni zowąd, nagle
zaczyna przybierać, aż zalewa brzegi, sięga pod samo
miasto. Kiedy indziej opada tak szybko, jakby chciała
pokazać dno. Dlatego zacumowano statek-przystań.
Gdy woda zalewa pomosty — można go przesunąć bli-
żej brzegu, gdy opada i żaden parowiec nie zaryzykuje
podejścia pod przystań, przeciąga się go bliżej głów-
nego nurtu i przerzuca kładkę na ląd. Tylko do tego
służy.
Przerwał, bo właśnie do saloonu wkroczyło dwu
nowych gości. Robert zapłacił i wyszedł w niezbyt
wesołym nastroju. Podróż statkiem, na pewno tańsza
niż koleją, nie była łatwo osiągalna. Pomaszerował w
kierunku rzeki, lecz w połowie drogi zawrócił. Po-
stanowił najpierw odwiedzić stację kolejową. Kto wie,
może koszt przejazdu do Fort Benton nie przekroczy
możliwości jego kieszeni? Jeśli nawet dotrze do celu
bez jednego centa, lepsze to od czekania na parowiec
nie wiadomo jak długo. Przecież pobyt w Vicksburgu
pociągnie za sobą poważne wydatki i zdarzyć się może,
że uszczuplone w ten sposób fundusze nie starczą już
nawet na podróż rzeką.
Miasto budziło się do dziennego życia, a chociaż to
był dopiero wczesny ranek, Robert nie mógł nadziwić
się ulicznemu ruchowi, który przewyższał wszystko, co
do tej pory widział w Wichita Falls. Jakże wspaniale
prezentował się Vicksburg! Co za domy: wysokie i po-
tężne jak góry. Szerokie chodniki i jezdnie. Mnóstwo
wozów turkocących po bruku: ciężkich, wyładowanych
pakami platform, eleganckich, błyszczących czernią
karet i odkrytych powozów; na kozłach tkwili woźnice
w kolorowych kubrakach i wysokich nakryciach gło-
wy. Robertowi objawił się nowy, nieznany świat. Co
kilkadziesiąt kroków przystawał przed witrynami skle-
pów i z podziwem spoglądał na rozłożone towary. Nic
podobnego nie widział ani w Wichita Falls, ani tym
bardziej w malutkim Greenfield.
Na koniec dotarł do stacji, zużywszy na to dwu-
krotnie więcej czasu, niż wymagał tego najpowolniej-
szy nawet spacer. Kolejowy budynek świecił pustką,
jego wnętrze pachniało stęchlizną, a puste perony —
dymem i smarami parowozów. Portier drzemał w trzci-
nowym fotelu tuż przy drzwiach. Nie chciał go budzić,
więc powędrował ku kasom. Trzy okienka były na
głucho zamknięte, czwarte — uchylone — ukazywało
brodatą i wąsatą twarz urzędnika, który widać bardzo
się nudził, bo ujrzawszy Roberta uśmiechnął się od
ucha do ucha i nie pytany pierwszy zagadał:
— Dokąd się pan wybiera? Najbliższy pociąg mamy
za dwie godziny. Przyjeżdża ze Shreverport, a dalej
leci przez Jackson, Meridian, Tuscaloosa do
Birmingham. Dać bilet?
Robert nic a nic nie orientował się w położeniu
wymienionych miast.
— Muszę jechać na północ — odparł.
— Doskonale. Wysiądzie pan w Jackson i złapie lo-
kalny do Memphis. Pół godziny czasu na przesiadkę.
Można zjeść obiad. Znakomita restauracja dworcowa,
świetna obsługa. Nasza linia bardzo dba o podróżnych,
będzie pan zadowolony. Dać bilet?
— Najpierw chciałbym wiedzieć, ile to ma koszto-
wać.
— Do Jackson?
— Do Fort Benton, w Montanie.
__ Ho, ho! Toż to cała wyprawa. Zaraz sprawdzę.
Sięgnął ręką pod drewniany blat i wydobył grubą
księgę. Począł ją wertować śliniąc grube paluchy, na
koniec rozłożyć
przed sobą kartkę papieru i w miarę przewracania
stronic notował na niej cyfry. Uwinął się z tym szybko
i machnął kartką w stronę Roberta.
— Ma pan tu wszystko: połączenia, przesiadki i
koszt przejazdu z Vicksburga do Fort Benton.
Chłopiec podziękował, spojrzał na kartkę i
westchnął. Nie z przyczyny litanii miast, w których
miał się przesiadać, lecz w efekcie podsumowania
krótkiej drabinki liczb. Dało ono wynik przerastający
jego finansowe zasoby. Nie mógł jechać koleją, nie
starczało na kupno biletu. Kasjer zaniepokoił się.
— Drogo wypadło? — zagadnął wysuwając głowę z
okienka. — Statkiem taniej. Przecież może pan wybrać
się statkiem.
— Bardzo panu dziękuję. Pójdę nad rzekę.
Dotarł bez przeszkód nad brzeg Missisipi. Wszystko
wyglądało tak samo jak o świtaniu. Milczący
parowiec-przystań, puste pomosty, wymarły brzeg i
rzeka wyglądająca tak, jakby w ogóle nie była
żeglowna. Robert apatycznie spoglądał na to wszystko.
Czuł się ociężale i śpiąco. Zapragnął nareszcie
porządnie się wyspać. Piaszczysty brzeg nieco dalej
piął się malowniczymi wzgórzami. Porastały je krzewy
i gdzieniegdzie drzewa. Tam postanowił się udać, lecz
przedtem należało dowiedzieć się, kiedy do
Vicksburga zawita statek płynący w górę rzeki. Robert
wkroczył na kładkę wiodącą na pokład
unieruchomionego parowca. Nie zauważył nikogo.
Śródokręcie świeciło pustką i czyniło wrażenie
krańcowego zaniedbania: farba odpadająca płatami od
ścian nadbudówek, kurz i zaschłe błoto na deskach
pokładu, śmiecie i niedopałki papierosów porozrzucane
po kątach.
Czyżby właściciel saloonu pomylił się informując,
że przystań jest czynna, a może pomylił się sam Ro-
bert? Postanowił rzecz zbadać dokładniej. Przewędro-
wawszy cały pokład, od dziobu po rufę, zdecydował
się zajrzeć do pomieszczeń parowca. Odnalazł schodki
prowadzące w dół, lecz zawiodły go one tylko do brud-
nej hali, w której rzędem sterczały cztery kotły z wy-
stygłymi paleniskami, z których wysypywał się szary
popiół — znak, że kiedyś w ich wnętrzu huczał pło-
mień. Jeśli statek-przystań istotnie udzielał podróżnym
noclegów, na pewno nie lokował ich tutaj. Robert
zawrócił. Gdy gramolił się po schodkach, usłyszał
wołanie:
— To ty, John?
Przyspieszył kroku, aż na końcowych stopniach
ujrzał człowieka.
— Przepraszam — powiedział — nie zastałem ni-
kogo na pokładzie.
— To nie powód, młody człowieku, do
myszkowania po całym okręcie.
Słowa zabrzmiały surowo, lecz głos, którym zostały
wypowiedziane, był łagodny, więc Robert nie obraził
się. Stał teraz twarzą w twarz z mężczyzną, jakiego na
statku znajdującym się w ruchu uznałby — w swej
nieświadomości — za kapitana. Tak imponująco wy-
glądał srebrny lampas na otoku granatowej czapki z
wielkim daszkiem i tak wspaniale błyszczały guziki
granatowej marynarskiej kurty. Sucha, pociągła, moc-
no opalona twarz zrobiła na Robercie wrażenie oblicza
starego wilka morskiego, takiego, o jakich słyszał, bo
osobiście nie zetknął się jeszcze z żadnym maryna-
rzem.
— Przepraszam, panie... kapitanie.
Opalona twarz rozjaśniła się uśmiechem, a siwe wą-
sy na sekundę zadrgały.
— No dobrze... Czego ci potrzeba, chłopcze? Jeśli
szukasz pracy, źle trafiłeś. Ten statek już nigdzie nie
wyruszy. Skończyły się dobre czasy.
— Nie szukam pracy. Szukam statku płynącego w
górę rzeki.
— To co innego. A pieniądze masz? Bo jeśli przy-
puszczasz, że odpracujesz swą podróż, to się mylisz.
Statków coraz mniej, marynarzy coraz więcej.
Robert oświadczył, że pieniądze ma i ani mu w gło-
wie praca na parowcu.
— Kiedy przypłynie statek? Czy pan wie, kapitanie?
Znowu przelotny uśmiech i charakterystyczne
drgnięcie wąsów.
— Jasne, że wiem. Jutro, mój chłopcze, o czwartej
po południu. Frachtowiec, ale wozi pasażerów na do-
kładkę. Jeśli więc nie jesteś zbyt wymagający, możesz
się zabrać na „Pensylwanię". Tak się nazywa ta stara
łajba. Będzie tu stała z godzinkę, nie spóźnij się. No, co
jeszcze? — zagadnął widząc, że chłopak nie odchodzi.
— Mówiono mi, że można tu przenocować.
— Prawdę mówiono. Kabina pierwszej klasy trzy
dolary za noc, w drugiej klasie dolara, a na pokładzie
dwadzieścia centów.
— Będę spał w drugiej — zdecydował się Robert,
któremu leżenie na gołych deskach nie przypadło do
smaku.
— Jak uważasz. To wszystko?
— Czy pan nie wie, ile kosztuje przejazd? Nigdy
dotąd nie podróżowałem statkiem.
— Dokąd się wybierasz?
— Do., do... — Robert na chwilę zawahał się — do
Fort Benton — wyrzucił z siebie.
— „Pensylwania" nie płynie do Fort Benton, tylko
do St. Louis. Ale dam ci radę: wysiądziesz w St. Louis
i poszukasz statku udającego się w górę Missouri. Fort
Benton leży nad Missuori. W St. Louis łatwiej znaj-
dziesz odpowiedni statek. Tutaj musiałbyś czekać bar-
dzo długo.
Robert podziękował informatorowi i odszedł nieco
zaniepokojony. Dotychczas sądził, że z Vicksburga
dopłynie prosto do Fort Benton. Przesiadka jest zawsze
sprawą kłopotliwą. A kto wie, czy w St. Louis nie
przyjdzie mu czekać na właściwy parowiec? Przerwa
w podróży pociągnie za sobą wzrost kosztów.
W kiepskim nastroju wspiął się na pagórek, prze-
brnął zielony gąszcz i znalazł się w wysokopiennym
lesie, dość rzadko zarośniętym, pełnym słońca,
zapachu żywicy i ptasich głosów. Wybrał stosowne
miejsce i legł, podłożywszy pod głowę dłoń i kapelusz.
Ani troska . o przyszłość, ani ponure wspomnienia
minionych dni nie przeszkodziły mu zasnąć prawie
natychmiast.
Zbudził go chłód przedwieczorny. Słońce chyliło się
ku zachodowi i cień wypełnił wnętrze lasu. Robert
zdumiał się: przespał cały dzień. Przywróciwszy pier-
wotną formę pogniecionemu kapeluszowi, stwierdziw-
szy, że nie skradziono mu ani broni, ani pieniędzy —
poszedł ku miastu. Postanowił najeść się w znajomym
saloonie. Jeśli karczmarz zaproponuje mu nocleg,
zostanie na noc, jeśli nie, uda się na statek.
Rozczarował się, gdy dotarłszy do celu ujrzał wnę-
trze saloonu zatłoczone, zadymione i, gwarne ponad
miarę. Ledwie dopchał się do szynkwasu, bacznie uwa-
żając, aby nie potrącić któregoś z nadmiernie wesołych
gości. Miał nadzieję, że właściciel, tak dlań rankiem
uprzejmy, zauważy go natychmiast. Gdzie tam!
Czekał, ściśnięty z obu stron napierającymi sąsiadami,
dobre kilka minut. Karczmarz wcale go nie poznał albo
udał, że nie poznaje. Zamiast wymarzonej gorącej
potrawy Robert otrzymał tylko kilka plastrów zimnej
wołowiny, pajdę chleba i szklaneczkę whisky, chociaż
wcale jej nie żądał. Uporał się szybko ze swym
zamówieniem, zapłacił i wyszedł wydychając z siebie
alkoholowe opary pomieszane z tytoniowym dymem.
Wrócił nad brzeg Missisipi. Statek-przystań błyszczał
mdławymi światełkami okienek i nie budził już tak
przygnębiających uczuć jak za dnia. Mrok zakrył ślady
niechlujstwa i brudu, a nieświadomemu rzeczy
przybyszowi mogłoby się wydawać, że widzi statek
sprawny, gotowy do wyruszenia w daleką drogę.
Na końcu kładki Robert napotkał człowieka w gra-
natowym mundurze, lecz bez srebrnego otoku na czap-
ce ani błyszczących guzików. Wartownik, dowiedziaw-
szy się, o co chodzi, przekazał klienta innemu osobni-
kowi, także odzianemu w granat, który zaprowadził
chłopca do nadbudówki, gdzie urządzono coś w
rodzaju nędznej recepcji nędznego hoteliku: kontuar i
tablica z wbitymi gwoździami, na których wisiały
klucze do kabin. Robert został wpisany do wielkiej
księgi jako Robert Smith przybyły z Dallas (tak sobie
dla ostrożności to wszystko pozmieniał), pobrano od
niego opłatę i wręczono klucze. Dopiero wówczas ze
zdziwieniem zauważył, że załatwiający go urzędnik był
„kapitanem" z rannego spotkania.
Swą kabinę odnalazł Robert na środkowym pokła-
dzie, w mrzącym świetle naftowej lampki. Była nie-
wielka, ciasna i podobna zapewne do wszystkich in-
nych kajut tańszej klasy na statkach kursujących po
Missisipi. Robert uchylił okienka, odpiął pas, ściągnął
buty i — nie rozbierając się — położył na koi zasłanej
kilkoma derkami. Zasnął natychmiast, ukołysany
monotonnym pluskiem rzeki za oknem.
Obudził się wcześnie, wypoczęty i pełen najlepszych
myśli. Opuścił statek-przystań, obejrzany
dokładnie
przez wartownika tkwiącego na trapie wiodącym na ląd
(pewnie chodziło o derki z kajuty padające łupem
nieuczciwych gości) i poszedł w górę rzeki. Tam, zna-
lazłszy piaszczystą plażę, zrzucił ubranie i skoczył do
wody. Pozbył się w ten sposób kurzu i brudu wielo-
dniowej łazęgi i chociaż w mniemaniu elegancików
wielkich miast uchodziłby nadal za nie domytego bru-
dasa, sam uznał się po półgodzinnej kąpieli za wystar-
czająco czystego. Chłodna woda pozbawiła go resztek
senności, a równocześnie wzmogła uczucie głodu. Po-
pędził do miasta, lecz nie odwiedził znajomego
saloonu. Czuł żal do karczmarza za zimne przyjęcie i
zimny posiłek. Wolał nadłożyć drogi, by znaleźć inny
lokal. Najadłszy się na zapas, ruszył dalej dla
zaopatrzenia się w żywność na długą drogę. Nabył
bochen chleba i dwa funty wędzonego boczku —
niezbyt wiele, lecz nie posiadał nic, w czym mógłby
umieścić zapasy. Miał nadzieję, że w drodze statek
zatrzyma się parokrotnie i wystarczająco długo, co
pozwoli uzupełnić prowiant.
Dokonawszy zakupów pospieszył ku rzece, w
obawie że parowiec przybędzie wcześniej i wcześniej
odpłynie. Niepokój kazał mu przesiedzieć bezczynnie
aż cztery godziny, z oczami utkwionymi w daleki i
szeroki nurt Missisipi. Wreszcie doczekał się.
Najpierw ujrzał hen, w dali, wąską chmurę dymu,
nieco później — pionowy, czarny pióropusz, na koniec
— kominy, nadbudówki i dziób statku, przed którym
biegły ku obu brzegom skośne, niskie fale. Za nimi
wrzał nurt zbałwaniony łopatkami kół, łomocących po
obu burtach parowca. Wówczas u szczytu dwu
kominów, ustawionych jeden obok drugiego, wykwitła
śnieżysta kita pary. Wysoki, wibrujący dźwięk syreny
powtórzył się dalekim echem. Po raz pierwszy, po raz
drugi, po raz trzeci.
Robert chwycił zawiniątko z żywnością i pędem
zbiegł z pagórka. O mało nie wpadł pod rozpędzony
wóz, który nadjechał niespodziewanie. Puste dotąd
wybrzeże zaroiło się ludźmi. Dokoła rozbrzmiewał głu-
chy turkot kół, rżenie koni, okrzyki woźniców. Robert
zatrzymał się tuż nad wodą, na wilgotnym piasku, tak
grząskim, że nie odważyła się nań wjechać żadna z
pędzących po wariacku wyładowanych platform, bryk,
powozów. Z tego miejsca obserwował ruchy statku o
czarnych burtach i białych, piętrowych nadbudówkach,
na których leżały sterty worków, skrzyń i beczek.
Statek powoli minął przystań, potem zatrzymał się i
począł cofać, aż zawyła przeraźliwie syrena, rzucono z
pokładu na ląd cumy, a dym bijący z kominów
rozproszył się czarnym tumanem i zniknął. Robert
odczytał napis wymalowany na burcie: „Pensylwania" i
ruszył ku kładce łączącej przystań z brzegiem. Lecz
przejście zatarasował mu tłum pasażerów mężczyzn,
kobiet i dzieci, a kiedy wreszcie pasażerowie wydostali
się na ląd, kładkę natychmiast zajęli tragarze. Murzyni i
biali, wysocy i niscy, starzy i młodzi, dźwigający na
plecach, na ramionach, niekiedy na głowach skrzynie,
paczki, worki, długie i okrągłe bele materiałów. Sznur
idących, zdawało się, nie miał końca. Szli i szli,
gadając, nawołując się lub krzycząc w stronę
czekających platform i wozów. Równocześnie
podjeżdżały bryczki i karety, których woźnice głośno
oferowali swe usługi. Czegoś podobnego Robert do tej
pory nie oglądał. Sterczał cierpliwie obok kładki, cze-
kając, aż wyschnie strumień idących, a kiedy to się
stało, ledwo postawił nogę na deskach, został z nich
prawie zepchnięty przez tragarzy niosących ładunki na
statek.
Placyk przed przystanią powoli opróżniał się. Je-
den za drugim odjeżdżały pojazdy, znikli już podróżni
przybyli „Pensylwanią", pozostała tylko mała grupka
osób, może gapiów, może przyszłych pasażerów. Wraz
z nimi Robert wreszcie przedostał się na parowiec.
Ucieszył się zapłaciwszy za przejazd kwotę pięcio-
krotnie niższą od ceny biletu kolejowego na tej samej
trasie i nie przejął się zbytnio uwagą: „Bez wy-
żywienia". W kilka minut później trzykrotnie ozwała
się syrena, wciągnięto pomost, odrzucono cumy. Po-
kład zakolebał się lekko, gęsty dym buchnął z kominów
i statek począł oddalać się od brzegu. Wolno, wol-
niutko, aż gdy znalazł się na środku nurtu, ruszył
energicznie, z szumem roztrącanej wody. Robert ode-
tchnął z ulgą. Ciągle zdawało mu się', że jakaś nie-
przewidziana przeszkoda udaremni wyjazd.
Dolny pokład statku zawalono ładunkiem skrzyń,
pękatych worków, a nawet klatek z drobiem. Robert
wspiął się na górny, tam było nieco luźniej — pakunki
zajmowały tylko połowę pomieszczenia i kilkunastu
pasażerów spoglądało z tej wysokości na rozległy
widok miasta. Robert przyłączył się do nich. Ob-
serwował umykające brzegi. Wzgórza Vicksburga naj-
pierw zniżyły się ku wodzie, ukazując płaszczyznę za-
budowaną niskimi domkami, lecz w godzinę później
oba brzegi ogarnął las i ciągnął się bez przerwy aż do
chwili, gdy siwy zmrok począł spadać na wodę, a zie-
lony gąszcz niskich krzewów i wyniosłych pni stop-
niowo zmieniał się w jednolitą, czarną, nieprzenikliwą
ścianę. Robert począł przysłuchiwać się rozmowom
współtowarzyszy podróży. Jednak niewiele z tego zdo-
łał zrozumieć. Mówiono półgłosem i do uszu Roberta
dobiegały jedynie szczątki zdań, zupełnie bez sensu.
Lecz oto ponad monotonny szmer rozmów wybił się
jeden, bardziej donośny głos.
— Jadę szukać szczęścia. Kto nie szuka, ten nie
znajdzie, kolego.
Robert drgnął, głos dochodzący z nadbudówki wydał
mu się znajomy.
— Tak, kolego — ciągnął niewidoczny rozmówca
— byłem ja i pod wozem, i na wozie, ale nigdy nie
upadłem na duchu...
Dalsze słowa zagłuszyły kroki marynarza zapalają-
cego w mrocznym wnętrzu naftowe lampy kołyszące
się- u sufitu. Robert skulił się i przesunął na sam
kraniec ławki, gdzie ściana spiętrzonych worów rzu-
cała nieco cienia.
Nie mylił się, nie mógł się mylić. Jedno słówko
„kolego" — wystarczyło. Allan Bow znajdował się na
pokładzie „Pensylwanii", i to kilka kroków od Roberta.
Niestety, statek to nie pociąg, z którego można wy-
siąść na najbliższym przystanku lub przejść do innego
wagonu dla uniknięcia spotkania z niepożądanym
współpasażerem. Robert pożałował, że wybrał się w
podróż parowcem. Ze wzmożoną siłą poczęło go
dręczyć podejrzenie, że Allan Bow musiał go śledzić,
kto wie, może nawet przybył do Vicksburga tym samym
co Robert pociągiem? Czyżby więc Bow był agentem
Pinkertona? Jeśli tak, czemu nie zaaresztował
ściganego? Jeśli lękał się uczynić to na pustkowiu, ' a
nawet w pociągu, miał tysiąc okazji zatrzymania
rzekomego przestępcy w Vicksburgu i oddania go w
ręce miejscowego szeryfa. Co go powstrzymało od tego
kroku? Na takie pytanie Robert nie znalazł odpowiedzi.
A może to nie agent Pinkertona? Należało jednak
mieć się na baczności. Robert rozmyślał, jak by ukryć
się wśród zakamarków „Pensylwanii" chociażby na
kilka dni podróży, a później, korzystając z jakiejś
przerwy w drodze, uciec na ląd. Lecz jeśli do tego
czasu spotka się z Allanem, czym wytłumaczy swe
nagłe opuszczenie zakładu fryzjerskiego w Dallas? Jak
wyjaśni, w sposób nie budzący podejrzenia, skąd zna-
lazł się na statku, i to na statku płynącym na północ?
Jedno kłamstwo pociągało za sobą drugie, niczym
ogniwa łańcucha.
Poczuł chłód nadciągającej nocy, więc zamarzył o
grubym wełnianym kocu, by schronić się przed
chłodem i spojrzeniami obcych oczu. Niestety, koca nie
miał. Pomacał pękate worki, o które się opierał. Nie
były twarde, prawdopodobnie kryły w swym wnętrzu
sprasowaną bawełnę. Zauważył, że między górną
warstwą worków a dachem nadbudówki znajdowało się
sporo mrocznej przestrzeni. Wystarczy postawić stopę
na najniżej leżącym worku, chwycić znajdujący się
wyżej i jednym skokiem znaleźć się w tym
zacisznym miejscu, na pewno ciepłym. Podniósł się
więc z ławki, zawiniątko z żywnością wsadził pod pa-
chę, namacał butem występ w workowej ścianie i...
znieruchomiał.
— O, do licha! Czy mnie wzrok nie myli? Kogo ja
widzę? Jak się masz, kolego!
Robert odetchnął głęboko i odwrócił się. No tak, to
był właśnie Allan Bow.
— Cieszę się, kolego, że znowu razem
podróżujemy. Przyznam — tu zniżył głos — że
tutejsze towarzystwo nie bardzo mi odpowiada.
— Zadzierają nosa? — zapytał Robert.
Nic lepszego nie przyszło mu do głowy i prawie, jak
to się mówi, zapomniał języka w gębie.
— Nawet nie to — odparł Bow — po prostu...
okropnie nudni. Szykujesz się do spania, kolego? Do-
bry pomysł, pozwolisz, że i ja z niego skorzystam.
— A tamten?
— Jaki tamten?
— Ten podróżny, z którym rozmawialiście.
— To jakiś mruk zawzięty. Nie znoszę sytuacji, w
których ja obracam językiem, a słuchacz drzemie.
Dalej, kolego, hopsa w górę!
Robert wykonał „hopsa", pragnąc skrócić
pogawędkę.
— No — zawołał Allan z dołu — jak tam jest?
— Nieźle —- odparł chłopak zgodnie z prawdą,
chociaż równocześnie zamarzył o stosach żelastwa i
gwoździ, jakie zniechęciłyby Allana do wspólnego z
nim noclegu.
W rzeczywistości worki tworzyły prawie równą,
miękką powierzchnię.
— Zaczekaj na mnie, przyniosę swoje manatki.
Robert siadł, pełen posępnej zadumy. Zastanawiał
się chwilę, czy nie udać, że śpi, lecz natychmiast
odrzucił ten pomysł jako zbyt naiwny. Taki stary
lis, jak Allan, zaraz poznałby się na oszustwie.
Bow powrócił bardzo szybko, dźwigając swój worek
i jeszcze jakiś podłużny rulon. Cisnął to wszystko na
górę, a w sekundę później usadowił się obok swych
bagaży.
— Cóż to, kolego — zagadnął — nie masz derki?
W nocy na rzece nie jest zbyt ciepło, ale nie martw się.
Mam dwie.
Rozwinął rulon i pokazał wełniane koce.
— Trzymaj!
— Ależ... nie potrzebuję. Jestem ciepło ubrany.
— Trzymaj, mówię ci! Pływałeś kiedy po Missisipi?
— Nie.
— No to nie ma. o czym gadać.
Robert ustąpił. Owinął się kocem, rozciągnął na
workach. Długo jeszcze słyszał pogwar rozmów pro-
wadzonych przez pasażerów, a kiedy wreszcie umilkły
— tylko plusk wody roztrącanej burtami statku
zakłócał ciszę nocy. Usnął, ukołysany tym pluskiem.
Zbudziło go energiczne szarpanie za ramię. Otworzył
oczy. Nisko nad sobą ujrzał sufit z biało lakierowanych
desek i nie mógł przypomnieć sobie, gdzie się znajduje
i kto może go budzić w tak natarczywy sposób.
— Wstawaj, kolego!
Ten głos przywrócił mu pamięć. Dźwignął się nie-
chętnie. Lampy już pogasły, dzienny brzask sączył się
przez okienka, lecz poza dudnieniem maszyn i plu-
skiem wody żaden inny odgłos nie docierał tutaj. Ro-
bert zerknął w dół. Na ławkach, a nawet na podłodze
spoczywali okutani w koce lub płaszcze śpiący pasa-
żerowie.
— Musi być strasznie wcześnie — mruknął chłopak.
—
Świt, świt, kolego. Lecz za godzinkę przybijemy
do brzegu i zrobi się nie lada rejwach. Pewnie zaraz
wyładują te nasze miękkie materace. Posiedź tu i po^
pilnuj bagaży, ja skoczę po coś gorącego.
Zsunął się z worków, przemknął bezszelestnie przez
całą długość nadbudówki i zniknął za drzwiami, zanim
Robert zdołałby policzyć do pięciu. Nie zjawiał się
bardzo długo, ale gdy chłopiec, znudzony i senny, po-
czął na nowo mościć sobie legowisko, usłyszał prze-
nikliwy szept:
— Bierz! Uważaj, gorące!
Robert pochylił się i chwycił za wygięte ucho brzu-
chaty, metalowy dzbanek z pokrywką.
— Byłem w kambuzie — szeptał Allan wdrapując
się — dostałem to od koka, i jeszcze kubek. Teraz,
kolego, dobrze sobie podjemy.
Usiadł, rozplatał swój worek, wydobył bochenek
chleba i nóż.
— Chlebek... buzi dać.
Robert, nadal senny i nie w humorze, pociągnął
nosem. Kawa!
— Mam boczek — powiedział, już bardziej rześkim
głosem.
— A dawaj go.
W chwilę później krajali w paski pachnące mięso
poprzerastane słoniną, zagryzali chlebem i popijali ka-
wą. Pół bochenka zniknęło nie wiadomo kiedy. Robert
poczuł się znacznie lepiej.
— Co wam jestem winien za kawę? — zapytał pół-
głosem.
— Kpisz?! — burknął Allan.
— Przecież nie dostaliście jej za darmo.
—
Dostałem za dobre słowo, od koka, tak nazywa
się kuchcik na każdym statku — dodał wyjaśniająco.
— Chyba nie chcesz mnie obrazić? A teraz żabie
rajmy się stąd. Zobaczysz, jak wygląda ranek na rzece.
Tylko nie hałasuj, pasażerowie jeszcze śpią.
Zwinęli manatki i Robert potulnie ruszył za swym
przewodnikiem. Zeszli po schodach na pierwszy pokład.
Fala chłodu objęła Roberta. Bow umieścił pakunki przy
burcie.
— Siadaj i patrz — rozkazał. — Nic podobnego nie
ujrzysz na lądzie.
Missisipi płynęła tu szeroka chyba na milę, ale
wydawała się węższa, bo oba brzegi porastały ściany
lasu okrytego mgiełką. Nad nurtem wisiał delikatny
tuman, kłębił się lub rozciągał w poprzek koryta, coraz
bardziej wiotki i przejrzysty. Od dziobu parowca biegły
na boki i spieszyły ku płyciznom niskie, długie i proste
fale, a od burt statku, spod łomocących kół, srebrne
piany gnały ku tyłowi i nikły za rufą.
Hen, daleko na przodzie, rzeka ujęta w ramy boru
miała barwę szarą. W miarę jak wznosiły się i gasły
ranne zorze, szarość poczynała pobłyskiwać srebrem,
różowieć, aby w końcu się rozzłocić. Gdy krąg słońca
wyjrzał zza szczytów drzew i mgła znikła, ścieżka nurtu
zajaśniała jak lustro. Migotliwe błyski poczęły skakać
po grzbietach tańczących fal, aż Robert przymrużył
oczy Nigdy dotychczas nie oglądał takich widoków.
Do plusku wody i dudnienia maszyn dołączył teraz
świergot ptaków, a do wilgotnego oddechu rzeki po-
ranny wietrzyk dodał woni igliwia i żywicy.
— Poczekaj, zobaczysz, jak to wygląda wieczorem —
szepnął Allan między jednym a drugim pyknięciem z
fajeczki. — Podróż statkiem ma swe uroki.
Poznałem je dobrze, dlatego zrezygnowałem z jazdy
koleją. To wspaniała rzeka. Że podróż trwa dłużej?
Nie szkodzi, nie spieszno mi. Ale ty, kolego? Cóż z tobą
się działo? W Dallas zniknąłeś jak duch. Jeśli to
tajemnica, nie mów. Nie lubię ciągnąć ludzi za język,
chociaż może się niejednemu tak wydawać. Widzisz,
kto tyle lat, jak ja, wędrował po pustkowiach i nie miał
do kogo nawet szepnąć, później nadrabia przymusowe
milczenie. Dlatego jestem gadatliwy jak każdy traper,
jak każdy eksplorer, gdy wróci między ludzi.
Pyknął fajeczką i zamilkł. Robert również milczał.
Czuł zamęt w głowie i zupełnie nie wiedział, jak wy-
tłumaczyć swą ucieczkę z Dallas.
Tymczasem zatupotały czyjeś buty po pokładowych
deskach. Z luku wyjrzała kędzierzawa głowa Murzyna,
a później — bom! bom! bom! — rozległ się dźwięczny
głos okrętowego dzwonu.
— Co to? — zdziwił się Robert.
—
Będziemy cumować, to znaczy: przybijemy
do brzegu.
— Na kraniec plantacji Jonesa! — odkrzyknięto z
wyżyn nadbudówki.
— To kapitan? — zapytał Robert.
- Kapitan właśnie stoi na dole, ten w budce jest
pilotem.
— Pomocnikiem kapitana?
— Gdzież tam! Od razu widać, że nigdy nie pływałeś
po rzece. Pilot to w czasie podróży najważniejsza
osoba. Kapitan może mu rozkazać zatrzymać się lub
ruszyć, ale nic więcej. Widziałem parowce płynące bez
kapitana, lecz nigdy bez pilota.
— Dlaczego?
— Widzisz, statki są ubezpieczane przez powołane
do tego celu towarzystwa ubezpieczeniowe, lecz pod
warunkiem, że prowadzą je piloci, to znaczy ludzie,
którzy dobrze znają rzekę, zdali specjalne egzaminy i
posiadają specjalne uprawnienia żeglugowe.
—
A kapitan nie zna rzeki? — zdziwił się Robert.
— Na pewno zna lepiej od ciebie i ode mnie, lecz nie
przysługuje mu prawo prowadzenia statku po nurcie
rzeki. Kapitan nie jest w stanie poznać wszystkich
wodnych szlaków, po których kursuje jego statek, pilot
może. Jeśli bowiem nie zna całego odcinka trasy, w
odpowiednim miejscu zastąpi go inny pilot. Podobnie
jak w morskich portach: w każdym jest przecież inny
pilot wprowadzający statki.
— A kapitan nie może zostać pilotem?
— Oczywiście, że tak, lecz wówczas zrezygnuje ze
swej kapitańskiej funkcji. Nie sposób skoncentrować
się na prowadzeniu statku, gdy ma się na głowie spra-
wy związane z przyjmowaniem i wyładowywaniem to-
warów, przewozem pasażerów i pilnowaniem załogi.
Tak rzecz właśnie wygląda.
— A prowadzenie statku po rzece to trudne?
— Bardzo, zwłaszcza na Missisipi i na Missouri.
„Dlaczego?" — chciał Robert znowu zapytać, lecz
przeszkodził mu głos dzwonu i głośna uwaga Allana:
— Zaraz zaczniemy cumować. Uważaj.
Na lewym brzegu las urwał się, jakby nożem ucięty,
tak równo. Za lasem ukazała się zieleniejąca równina,
poprzecinana czarnymi pasmami zaoranej ziemi. Dalej
rosły niskie drzewka, a obok nich sterczał piętrowy
biały dom. Brzeg, z początku niski, począł się wznosić,
dorównał wysokości dolnego pokładu. Wówczas statek
zastopował. Buchnęły kłęby pary. Prąd począł znosić
„Pensylwanię" coraz bliżej i bliżej brzegu. Załomotały
koła, zaszumiała zmącona pianą woda, raz jeszcze
ozwał się dzwon, a po nim zahuczała syrena.
— Wolniej tam! Wolniej! — z wyżyn kapitańskiego
mostku wydawano rozkazy. — Tak, jeszcze kawałek!
Uwaga na brzegu! Rzuć cumę!
Stroma skarpa porośnięta trawą znalazła się o krok od
burty, gdy czarna lina z pokładu padła tuż obok
samotnego drzewa. Z gromadki stojącej na lądzie wy-
skoczył jakiś człowiek, chwycił linę i szybko okręcił ją
wokół pnia.
— Hej, ludzie, żywo! — rozległo się z pokładu. —
Czego się tam kręcisz? Panie Peyton, dajcie trap!
— Trap! — wrzasnął inny głos. — Zwijać się, śla-
mazary!
Robert zobaczył, jak od lewej burty przerzucono na
wybrzeże kładkę.
— Ładunek Jonesa! — wołał marynarz ze statku.
— Już, już! — odkrzyknięto z lądu.
Gromadka ludzi rozpierzchła się odsłaniając ładowny
wóz i ustawiła się długim szeregiem, od wozu aż po
trap. Na pokład zaczęły wędrować toboły i, tobołki,
widać niezbyt ciężkie, bo podawane z rąk do rąk, bez
specjalnego wysiłku. Z pokładu przyglądała się temu
grupka pasażerów, których wyrwała ze snu przerwa w
podróży.
Na koniec ładunek został przerzucony, trap ściągnię-
ty, cuma świsnęła nad wodą, dzwon ozwał się trzy-
krotnie i „Pensylwania" skierowała dziób ku środkowi
rzeki. Wbrew przewidywaniom Allana nie ruszono
worków, na których spędzili noc.
— Tak to wygląda praca na statku — zauważył Bow.
— Podoba ci się?
— Każda robota ma swe przyjemności i swe przykre
strony — stwierdził filozoficznie Robert. — Kto wie,
gdybym nie był...
W tym miejscu urwał. Niewiele brakowało, a po-
wiedziałby „gdybym nie był pomocnikiem szeryfa".
Allan roześmiał się.
— Gdybyś nie był tym, czym jesteś, to zostałbyś
marynarzem. To miałeś na myśli?
Robert przytaknął, mocno zmieszany.
— Ech, kolego, kolego. Nie potrafisz blagować, lecz
nic mi do tego. Żeby rzec prawdę, to i ja chciałem być
marynarzem. Po pierwszej przejażdżce rzeką. Po
drugiej... koniecznie kapitanem. A gdy mi powiedziano,
jak ważna jest funkcja pilota... pilotem!
— A skończyło się na eksplorerstwie i na saloonie —
wtrącił Robert nieco złośliwie, bo dotknęła go uwaga
na temat blagowania.
— Nic się nie skończyło. Zawsze się zaczyna. Kto
wie, co mnie jeszcze czeka, ale pilotem nie zostanę.
Ani mi to w głowie.
— Dlaczego?
— Pomyśl, jaką to odpowiedzialność dźwiga pilot na
swych plecach. Przecież może rozbić statek, potopić
ludzi i towary. To okropne! Już ja wolę ponosić od-
powiedzialność tylko za samego siebie.
— Każdy odpowiada za wyniki swej pracy.
— Bardzo mądrze gadasz, zupełnie jak z książki.
Lecz ryzyko pilota na tej zwariowanej rzece należy do
największych.
— Czemuż to zwariowana? Woda, jak widzę, głę-
boka, brzegi dalekie, statku żadnego do tej pory nie
napotkaliśmy. Myślę, że woźnica na wąskiej drodze ma
większy kłopot z wyminięciem jadącej naprzeciw
furmanki.
—
To źle myślisz. Statków istotnie pływa teraz nie-
wiele, kolej zabrała rzece sporo transportu. Gdy pły-
nąłem po raz pierwszy, sunęły tędy parowce, sznury
parowców. A co się działo, gdy urządzano wyścigi! To
był widok! Tak, tak, wyścigi statków — powtórzył
dostrzegłszy niedowierzanie na twarzy słuchacza. —
Brzegi kolejnych miasteczek oblepiali gapie, wrzask
niósł się wodą daleko, bo wszyscy krzyczeli. A środ-
kiem rzeki płyną dwa albo trzy parowce. Dym wali 2
kominów, palacze zwijają się jak całe piekło szatanów,
flagi łopocą na dziobach, odświętnie ubrani ka-
pitanowie sterczą na mostkach, a załoga ryczy z ucie-
chy, gdy dziób statku, cal po calu, zaczyna wyprzedzać
rywala. Nie wiesz, bo skąd masz wiedzieć, że datę
takiego wyścigu wyznaczano na kilka tygodni wcze-
śniej i zanim go rozpoczęto, mieszkańcy całej doliny
Missisipi byli powiadomieni. Przez te tygodnie kapi-
tanowie i piloci przygotowywali statki, usuwając z po-
kładów każdy przedmiot zbyteczny, zwiększający cię-
żar parowca lub stawiający opór wiatrom. Pasażerów
ani ładunków przeznaczonych dla miejscowości leżą-
cych między punktem startu a metą nie przyjmowano.
Statki nie zatrzymywały się w drodze. Dzień i noc,
dzień i noc trwała bez przerwy żegluga, aż wreszcie
któryś zwyciężał. Brałem udział w takim wyścigu. Po-
magałem palaczom na statku „Eclipse". To była przy-
goda, co się zowie!
— Jednak nie zostaliście marynarzem.
— A nie. Preria posiada również swoje uroki, a Gó-
ry Skaliste... swoje skarby. Wędrując tamtędy, jesteś
panem samego siebie, nikt ci nic nie może rozkazać,
nikt cię nie popędza. Nie żałuję wyboru. Zebrałem
małą fortunkę przynajmniej bez strachu o życie pasa-
żerów na pokładzie. Bo gdyby, się tak władować na
rzeczne rafy...
— Gdzież tu rafy? Dno jest zupełnie gładkie.
—
Tak ci się wydaje — mruknął ironicznie Allan.
— Woda w Missisipi jest gęsta jak kakao, niesie z sobą
muł wypłukany z brzegów i dlatego niewiele dojrzysz
w jej głębi. Spróbuj, kolego, naczerpnąć z rzeki szklan-
kę wody, postaw ją w spokoju, a już po godzince zo-
baczysz na dnie osad. I rafy są, niekiedy skaliste, nie-
kiedy z naniesionego piasku, lecz tak samo twarde. Ale
to jeszcze nie wszystko! Płyniesz, kolego, w jedną
stronę i omijasz szczęśliwie groźny cypel. Wracasz po
dwu tygodniach i rozglądasz się za tym cyplem. Nie ma
go, przepadł. Nie poznajesz brzegu. Tam gdzie była
zatoka o głębi takiej, że nie zmacałeś dna najdłuższą
tyką, teraz widzisz piaszczystą łachę. Gdzie istniał
zakręt, nie ma zakrętu, rzeka utorowała sobie nowe
koryto, o którym nic nie wiesz. Taka to jest właśnie
rzeka, kolego. Płynie, jak chce, tu zabierze kawał
gruntu, tam go doda. Opowiadano mi, możesz to
sprawdzić zapytawszy się kogokolwiek z tamtych
stron, że całe miasto zostało zmyte przez wodę. Miasto
o nazwie Napoleon wznosiło się w miejscu, gdzie dziś
Arkansas wpada do Missisipi. Jak będziemy tamtędy
płynąć, to ci pokażę. W Napoleonie stały wielkie do-
mostwa, drewniane i murowane. Podczas dorocznego
przyboru rzeka Arkansas wdarła się między nie z siłą
wściekłego wodospadu i w ciągu kilkunastu minut
zmyła wszystkie budynki. Dziś przez główną ulicę
miasta płynie Missisipi. Lasy, które rosły dobrą milę za
Napoleonem, obecnie znajdują się nad samym brze-
giem rzeki. Ale to stare dzieje. Żeby zapobiec takim
wypadkom, utworzono Towarzystwo Rzeczne zajmu-
jące się umacnianiem brzegów. Czy to pomoże, zoba-
czymy. Sam widziałem w biały dzień, jak piętrowy
dom, stojący kilka jardów od brzegu, zsunął się do
wody i zniknął.
— Jak to, zsunął?
— Ano, po prostu zjechał tak, jak zjeżdżają dzieci na
sankach, gdy śnieg spadnie. Zjechał z całym kawałem
gruntu i wszystko to pięknie plusnęło w wodzie,
pozostało tylko urwisko.
— A ludzie? Potopili się?
— Nic o tym nie słyszałem. Prawdopodobnie praco-
wali w polu. Bardzo musieli się zdziwić po powrocie
nie znalazłszy nawet śladu domu.
Robert pokiwał głową, niezbyt wierząc w rzetelność
opowieści Allana.
Tymczasem „Pensylwania" roztrącała dziobem roz-
lewiska Missisipi spiesząc ku odległemu St. Louis.
Mila za milą przez ciemnobrunatny, czekoladowy nurt
pchały statek stalowe łopaty kół umieszczonych po obu
burtach. Migotliwe błyski słońca na lustrze wody, to
znowu kręgi białych pian i koliste wiry sygnalizujące
podwodną przeszkodę, to rwący prąd przy brzegu rzeki,
zmierzający w zupełnie innym kierunku niż główny
nurt, jak gdyby dwie Missisipi płynęły obok siebie —
wszystko to widział Robert po raz pierwszy w życiu.
Spoglądał na pustkę rozciągającą się przed statkiem, na
błękitne niebo wiszące nad wodą i nad wielkim krajem,
który wydawał się całkowicie bezludny.
Około południa, gdy pasażerowie rozleniwieni ciszą
i słońcem podrzemywali tu
i tam na ławkach i w przy-
tulnych zakamarkach, Allan trącił Roberta:
— Chyba już dosyć się napatrzyłeś?
— O co chodzi?
— Nie czujesz głodu? Nie łyknąłbyś, kolego, za-
wiesistej zupki? Bo ja, owszem.
— Zupełnie zapomniałem o jedzeniu.
— Lecz teraz przypomniałeś sobie. Przestań się ga-
pić na rzekę, popatrz na mój worek. Złodziei nigdzie
nie brak. Skoczę do kambuza. Mam tam znajomka. Na
pewno nas poratuje, podobnie jak z kawą. No, uważaj...
Po tej przestrodze ruszył ku schodkom, lecz w po-
łowie drogi zatrzymał go głośny okrzyk:
— Allan! Allan Bow! Chyba mnie oczy nie mylą?
Człowiek w granatowym stroju ze. złoconymi
guzikami, którego Robert uznałby za kapitana, stanął
przed Allanem rozłożywszy szeroko ręce.
— Jerry Hastings! — roześmiał się były karczmarz.
— Wielkie nieba! Wyglądasz niczym admirał.
Padli sobie w objęcia, a kiedy skończyły się uściski i
wzajemne poklepywania po plecach, Allan zagadnął:
— Co ty tu robisz? Jesteś oficerem?
—
Nie, pilotem. Gdy rozstaliśmy się na tej małej
stacji, jakże jej było...
— Pocatello.
— Tak, oczywiście, Pocatello! Otóż... ja już wów-
czas rozmyślałem o zawodzie pilota.
— Aleś nic o tym nie wspominał, zdrajco!
— Ba, nie byłem pewien, czy się uda. Pieniądze na
naukę miałem, lecz nie mogłem wiedzieć, czy opanuję
trudną sztukę nawigacji. No cóż, udało się. Ale ty, mój
drogi — tu spojrzał krytycznym okiem na przyjaciela
— jakoś kiepsko wyglądasz.
— Czuję się świetnie.
— Ach, nie o to chodzi...
— Patrzysz na mój strój? — zaśmiał się Allan. —
Myślę, że mógłbym cię kupić razem z tym
granatowym mundurem i guzikami, nawet gdyby były
z prawdziwego złota.
Z kolei roześmiał się pilot.
— Ej, stary druhu! Zawsze z ciebie ten sam spry-
ciarz. Muszę jednak przyznać, że gdyby nie twój spryt,
moje kości butwiałyby teraz na bezludnej prerii.
Zdradź, co knujesz w tym dziwacznym stroju.
— To długa historia.
— Tak przypuszczam. U ciebie nie ma historii krót-
kich. Słuchaj, mam teraz nieco wolnego czasu. Chodź
ze mną. Nie jesteś głodny?
—
Jeszcze jak, jeszcze jak! — wykrzyknął Allan.
— No, to jazda!
— Chwileczkę, pozwól, że ci przedstawię mego
młodego przyjaciela — tu wskazał na Roberta. — On
również .nie jadł od samego świtu.
— Zapraszam i jego.
Ujął pod rękę Allana, za nimi poczłapał Robert. Po-
wędrowali w górę, na najwyższy pokład, gdzie Jerry
Hastings mieszkał, a raczej spał w godzinach wolnych
od pilotowania statku. Była to dość obszerna kajuta.
Robertowi jej wnętrze wydało się szczytem luksusu:
lśniące niklem klamki drzwi i szafy, kryte skórą fotele,
puszysty pled przykrywający koję, dywan zaścielający
podłogę, maleńka umywalka w zagłębieniu ściany,
okrągły stół i biurko pod okienkiem, których blaty
błyszczały jak lustra...
— Siadajcie i bądźcie cierpliwi, nie potrwa to długo
— powiedział pilot i wyszedł.
Robert ostrożnie przycupnął na brzeżku fotela w
obawie, by nie zabrudzić go swym niezbyt czystym
odzieniem. Allan natomiast rozparł się swobodnie i
zerknął rozbawiony na chłopca.
— Podoba ci się tu? Może jednak chciałbyś zostać
pilotem? Jest okazja, Hastings cię poprze.
— Nie, nie. Stale pływać po rzece? Piękna jest ta
Missisipi, ale... — zająknął się szukając właściwego
określenia — jakaś taka obca.
— Masz rację. Ja również wolę czuć pod stopami
twardą ziemię niż pokładowe deski, a pod nimi ileś tam
jardów wody. Można popłynąć statkiem, gdy trzeba.
Spokojniej na nim niż w łomoczącym wagonie ko-
lejowym, lecz spędzić pół życia na parowcu to nie dla
mnie. Usiądź swobodnie, kolego, nie krępuj się. Jerry
to swój chłop i nawet jak mu zadepczesz dywan, nie
pogniewa się. Kto by myślał, że na frachtowcu znaj-
dują się takie piękne kabiny? Dbają tu o pilotów, ani
słowa.
Gadałby tak pewno dłużej, gdyby w otwartych
drzwiach nie ukazała się granatowa sylwetka
Hastingsa, a za nim
czarno-biała postać stewarda. Czarno-biała, ponieważ
był to Murzyn odziany w biały garnitur. Niósł tacę z
wazą i talerzami.
— No, przyjaciele — powiedział pilot — teraz sobie
podjemy.
Osunął się na trzeci, wolny fotel i z widocznym
zadowoleniem przyglądał się zaściełaniu stołu
obrusem i ustawianiu naczyń. Gdy drzwi zamknęły się,
Allan Bow aż sapnął z podziwu.
— Jerry, Jerry! Co za luksus? Żyjesz tu jak milioner.
—
Przysługuje mi kapitański stół i kapitańska ka-
juta. Nie wszędzie jest tak pięknie, ale na
„Pensylwanii" dbają o pilotów.
Murzyn zjawiał się i znikał aż trzykrotnie. Potrawy
pojawiały się i znikały w ustach biesiadników, aż cały
ten obrzęd zakończył dzbanek kawy. Wówczas
Hastings sięgnął po pudełko z cygarami.
— To także na rachunek kapitana? —- zaintereso-
wał się Allan.
— Och, nie. Ale pal, stary druhu, ile chcesz. Wcale
niezłe. Pal i opowiadaj.
Robert, którego również poczęstowano cygarem i
który zapalił je raczej z grzeczności niż z nałogu,
musiał teraz wysłuchać po raz drugi życiowych pery-
petii Allana Bow. Opowiadanie nie różniło się wiele
od zwierzeń w pociągu jadącym do Dallas. A więc nie
zmyślał... A więc... Allan Bow chyba istotnie parał się
eksplorerstwem, później karczmarstwem, a podejrze-
wanie go o służbę w Agencji Pinkertona — to nonsens.
Co za ulga! Zakończenie opowieści już Roberta nie
interesowało. Zagapił się w owalne okienko, za którym
widniał fragment pokładu, balustrada, a dalej nurt
rzeki, jeszcze dalej — brzeg porośnięty gąszczem
pierwotnego lasu, przerywanego rozświetlonymi
słońcem polankami. Dopiero Allan wyrwał go z tego
zapatrzenia.
— Idziemy — powiedział kładąc dłoń na ramieniu
chłopca. — Dzień jest zbyt piękny, by tkwić nawet w
najbardziej eleganckiej kajucie, zresztą... Jerry musi się
przespać, wypada mu nocna wachta.
— Spotkamy się o ósmej! — zawołał za nimi pilot.
— Nie zapomnij, Allan.
— Co ma być o ósmej? — zapytał Robert, gdy wy-
szli na pokład.
— Nie słyszałeś? Jesteśmy zaproszeni na kolację.
Jak widzisz, kolego, wyżywienie mamy zapewnione do
końca rejsu, czyli do St. Louis, jeśli i ty tam podążasz.
Bo żeby rzec prawdę, do tej pory nie wiem, co jest
celem twojej podróży.
— Mówiono mi, że statek dalej nie płynie.
— Z tego wynika, że wybierasz się poza St. Louis.
— Słusznie, ale ja o tym przecież nie wspominałem.
— Tak ci się tylko zdaje, kolego. Zresztą, nie jestem
ciekaw. Lecz muszę przyznać, że i ja nie wiem, kiedy i
gdzie przerwę swą podróż. Szukam przecież jakiegoś
interesu, którego prowadzenie zapewni mi spokojne
dni.
— Czyżby znów saloon?
— Zgadłeś. Zdobyłem niejakie doświadczenie. Cóż,
całe życie człowiek się uczy i nigdy tej nauki nie za
wiele.
— A ten pilot? — zagadnął Robert. — To kto?
Przyznam, że trochę mi głupio korzystać z jego go-
ścinności. Przecież jestem dla niego człowiekiem ob-
cym. Nie wiem, jak postąpić.
— Nie wiesz? — zaśmiał się Allan. — To ja ci po-
wiem: siedź cicho i nie obrażaj poczciwego Hastingsa
ani mnie równocześnie. Pragniesz umrzeć z głodu, ko-
lego? Jak daleko chcesz dopłynąć z jednym bochen-
kiem chleba i funtem wędzonego boczku?
— To moja sprawa — żachnął się chłopiec.
— No, no. Po co te gniewy? Życzę ci najlepiej,
kolego. Dopóki jesteśmy razem, pozwól, że będę ci
służył skromną pomocą. Lubię pomagać, a tobie jest to
chyba obecnie bardzo potrzebne.
Robert uznał, że rozmowa skręca na niebezpieczne
tory, więc natychmiast zmienił temat.
— Od dawna się znacie? — zapytał.
— Z Hastingsem? Ho, ho! Stare dzieje.
— A o czym on mówił? Że uratowaliście mu życie?
—
Et, głupstwo, drobna przygoda niewarta wspo-
mnień. Zresztą... jeśli cię to interesuje, powiem. Ja i
Jerry jeździliśmy przez długie lata na tym samym
koniku: szukaliśmy skarbów ziemi. Mam na myśli
złoto. Pełno go było w naszym pięknym kraju i nie-
jeden dorobił się fortuny, a niejeden ją przepił lub
przegrał w karty. Myślę, że po dziś dzień gdzieś tam
płyną strumienie po dnach pokrytych złotym piaskiem,
ale ja już mam dosyć włóczęgi.
Westchnął, jak gdyby zaprzeczając własnym sło-
wom, i umilkł.
— No i co z tym Hastingsem? — przypomniał Ro-
bert.
—
Spotkaliśmy się przypadkiem. W górach, w Ida-
ho, na północy. Obaj nieco skwaszeni, bo nic nam z
poszukiwań nie wyszło. Smętne to było spotkanie,
kolego. Dwu obszarpańców, ponurych jak wyrwane ze
snu niedźwiedzie. Mogliśmy się rozejść, mogliśmy po-
narzekać wspólnie. To drugie okazało się łatwiejsze.
Rozpaliliśmy ognisko, wątły ogieniek, dający tyle bla-
sku, co ogarek świecy, a tyle ciepła, co zapałka. Więc
gdy noc zapadła i wiatr począł myszkować po
lesistych zboczach doliny, nieco szczękaliśmy zębami.
Na dobitkę nie bardzo mieliśmy co jeść. Resztki suszo-
nego mięsa i suchary twarde jak kamienie. Podzieliłem
to równo, gdy stwierdziłem, że prowiant mego
towarzysza jest znacznie mniejszy od mojego. Od-
wdzięczył się garścią tytoniu, którego nie oglądałem
od tygodnia. A później spaliśmy, kolego, bez żadnej
warty. Rankiem, zamiast się rozstać, poczęliśmy szu-
kać jedzenia, takiego jakie biega na czterech nogach.
Zawsze we dwójkę łatwiej coś upolować. I upolowa-
liśmy. Niedźwiedzia.
— Grizzli? — zainteresował się Robert.
—
Jakiego tam grizzli, tacy odważni tośmy nie byli.
Po prostu zwyczajnego brunatnego misia. Jego łapy to
prawdziwy przysmak, ale cała reszta nie jest już tak
smakowita i tylko ktoś bardzo głodny złakomi się na
niedźwiedzią szynkę. Lecz my właśnie byliśmy bardzo,
głodni i ani nam w głowie postało porzucić taką furę
mięsa na pastwę kujotom. Ponieważ nie sposób było
zabierać takiego ciężaru, biwakowaliśmy w dolince
krając mięso na paski, susząc je na słońcu i nad
ogniem. I gadaliśmy. Co komu na sercu leżało. Gryzła
nas świadomość nadciągającej zimy i konieczność
powrotu w ludzkie strony. Z pustymi kieszeniami!
Przerażająca była to myśl. Nigdy tego nie zrozumiesz,
kolego, boś nigdy nie parał się eksplorer-stwem, a
może nawet nigdy nie wędrował przez pustkowia.
— Pomagałem w przepędzie bydła — pochwalił się
Robert. — Z Teksasu do Abilene.
— Dawno?
— Minęło już sporo czasu...
— Sporo? A ileś ty miał wówczas lat, kolego?
—
Trzynaście — dumnie odpowiedział Robert.
—
Ho, ho! I ojciec ci pozwolił? Takiemu
dzieciuchowi?
— Byłem z ojcem — skłamał Robert mając na myśli
Freda Atkinsa i wspomniawszy na swego opiekuna
pomarkotniał.
— Cóżeś się tak zasmęcił?
Niewiele brakowało, a Robert wyznałby teraz, że
ojca stracił bardzo dawno, a opiekun również nie żyje.
Strach powstrzymał go przed zdradzeniem prawdy.
— Ot, tak sobie — odparł nadrabiając miną. —
Opowiadajcie dalej.
— Dobrze. Więc... przez kilka dni zamiast grzebać w
ziemi, zajmowaliśmy się na przemian rzeźnictwem i
masarstwem. Gdy już wszystko zostało pokrojone i
suszyło się na patykach, poczęliśmy, po prostu z nu-
dów, penetrować dolinę. Wyników możesz się do-
myślić.
— Znaleźliście złoto?
— Ano, właśnie! Opuściliśmy góry obładowani jak
muły, lecz pora była mocno spóźniona. Zima zaczęła
pokazywać pazury. Gnaliśmy przez prerię na piechotę,
ale z szybkością czworonogów. Wtedy dałbym kilka
garści złotego piasku za byle jaką chabetę, która
dźwignęłaby mnie i moje pakunki. Lecz takiej cha-bety
nie było od kogo nabyć. A później przydarzyło się
nieszczęście: Jerry zwichnął nogę. Początkowo my-
ślałem, że złamał sobie kość, i gorące poty na mnie
wystąpiły. To oznaczałoby koniec dla nas obu. Przecież
nie mogłem chorego człowieka zostawić na bezludnej
prerii, a nieść go, nie starczyłoby sił. Wiesz, jak
wygląda w zimie preria, kolego?
Robert skromnie stwierdził, że może sobie tylko
wyobrazić.
— E, tam! Wyobraźnia nie zastąpi rzeczywistości.
Preria w zimie to mroźna pustynia, oczywiście preria na
północy, bo w Teksasie masz tyle śniegu, co kot na-
płakał. Do tego jeszcze wiatr dmie od gór i żebyś nie
wiem jakie futro założył, przewieje cię na wylot, za-
mieniając w sopel lodu. Na szczęście okazało się, że to
tylko zwichnięcie. Czekanie, aż noga wydobrzeje, a
spuchnięcie zniknie, byłoby wielkim ryzykiem. Zima
nas poganiała. Powlekliśmy się. Trudno to inaczej
nazwać. Jerry, uwieszony na moim ramieniu, nie ułat-
wiał mi marszu. Gdy już nie mógł podskakiwać na
lewej, zdrowej nodze, dźwigałem go na plecach. Tak
oto odbywał się nasz powrót od siedmiu boleści. Zima
śpieszyła się, nocami szron pokrywał ziemię i skuwał
wodę lodem. Nigdy nie dotarlibyśmy w domowe pie-
lesze, gdyby nie Szoszoni. Mają rezerwat w Idaho, nad
Wężową Rzeką. Najwięcej zawdzięczaliśmy ich cza-
rownikowi. Dziwny to człowiek i wiele można o nim
powiedzieć, lecz nie pora na to. Dość, że Jerry
wydobrzał. Za broń i amunicję otrzymaliśmy dwa
koniki i nieco żywności. Konie sprzedaliśmy w
Pocatello, gdzie znajduje się stacja kolei, i dalszą drogę
odbyłem już w wagonie. Przysiągłem sobie wówczas,
że więcej na żadne eksplorerstwo nie wyruszę. Jerry
pewnie uczynił to samo, bo został pilotem. Ot, i wszy-
stko. A wiesz, kolego, czemu na pół żywi nie padliśmy
w drodze?
Robert wzruszył ramionami na znak całkowitej nie-
wiedzy.
— Dlatego, że chcieliśmy żyć, bardzo chcieliśmy
żyć. Kto mocno pazurami trzyma się życia, ten
wygrywa. To wielka sztuka, kolego. Zapamiętaj sobie.
Na pewno niejeden raz jeszcze usłyszysz o ludziach,
którzy, jak to się mówi, padli w bohaterskiej walce. Ile
razy opowiadano mi o takich historiach, tyle razy
korciło mnie zapytać, czego taki człowiek dokonał w
swym życiu? Gdy pytałem, odpowiadano, że
poległ bohaterską
śmiercią, bo przeciwników było wielu, a on jeden. I
taki to był tytuł do bohaterstwa. Nie mogę się z tym
zgodzić. Zauważ, kolego, że mamy niemądry zwyczaj
nazywać tchórzem nawet najdzielniejszego człowieka
tylko dlatego, że na przykład uciekł przed zgrają na-
pastników. A ja uważam, że słusznie postąpił nie chcąc
stać się samobójcą, poświęcić życia nie wiadomo po
co. Ale ludzie są dziwni i wszystko komplikują.
Robert zdziwił się, że wnętrze jest tak obszerne.
Wyobrażał sobie, że w kabinie sternika mogą się
zmieścić najwyżej dwie osoby. Tymczasem był to po-
kój większy od kajuty pasażerskiej. Poza kołem ste-
rowym i dziwną rurą, sterczącą obok z podłogi, znaj-
dowała się tu szeroka kozetka z oparciem, metalowy
piecyk, spory stolik oraz pulpit zawieszony pod oknem.
Panował półmrok. Lampa kołysząca się leniwie u
sufitu ledwie mżyła nikłą poświatą poprzez matowe
szkło.
Wkroczyli tu we czwórkę. Na przedzie — Jerry
Hastings, za nim Allan Bow, Robert prawie obok, wy-
przedzając jakiegoś młodzieńca w kolorowym swetrze,
chyba równolatka, którego ujrzał po raz pierwszy i
uznał za pasażera bezprawnie usiłującego im towa-
rzyszyć. We wnętrzu zastali tkwiącego za kołem ste-
rowym starszawego jegomościa, właśnie spoglądają-
cego na wyjęty z kieszeni wielki i gruby zegarek.
— Spóźniłem się? — zagadnął Hastings przekracza-
jąc próg.
—
Dokładnie siedem i pół sekundy — odparł tamten
poważnym głosem. — Dobrej nocy, Jerry.
— Dobrej nocy. Było coś nowego?
— Nic a nic. Woda opada, mniej więcej stopę na
godzinę.
— Ho, ho!
— Jednak w górze znowu musiały lunąć deszcze.
— Pnie?
— Pnie i trawa. Uważaj.
— Dziękuję.
Hastings położył obie dłonie na sterowym kole, a
równocześnie odjął je młodzik, który do tej chwili tam
sterczał. Skłonił się Hastingsowi i ruszył w ślad za
starszym jegomościem, który już schodził.
Zostali we czwórkę. Młodzieniec w kolorowym
swetrze zajął miejsce przy kole. Widać więc nie był tu
kimś obcym.
— Siadajcie — zaprosił Hastings. — Zaraz podadzą
nam kawę. Bill — to było do młodzieńca w swetrze —
uważaj na światło z prawej, wysunięte, bardzo wy-
sunięte ku wodzie, tam gdzie las się skończy. Bierze
się wtedy w lewo, pod urwisty brzeg.
— Kto to jest? — zaszeptał Robert wprost w ucho
Allana.
— Pomocnik pilota. Prawie każdy pilot ma pomoc-
nika. Dwu pilotów i dwu pomocników na zmianę. Ro-
zumiesz?
Robert kiwnął głową i począł się gapić poprzez szy-
bę w czarną dal.
Po wieczornym posiłku Hastings zaprosił ich do ste-
rówki na swój nocny dyżur, który kończył się dopiero
o czwartej nad ranem.
— Muszę się z tobą nagadać, Allan — wyjaśnił swe
zaprosiny.
Robert wówczas pomyślał, że z tego gadania nic nie
wyjdzie. Jakże bowiem pilot może rozmawiać z pasa-
żerem, skoro całą uwagę musi poświęcić na kierowanie
statkiem? Okazało się wkrótce, że Robert nie miał po-
jęcia o wysokiej sztuce sterowania. Pilot niby to spo-
glądał przed siebie, a przecież co chwila zerkał na
swych gości, wzbudzając w Robercie niepokój o całość
statku, który — według jego mniemania — przy tak
niedbałym sterniku powinien lada chwila wpaść na
mieliznę lub na brzeg, kończąc raz na zawsze swą
podróż. Jednak nic takiego się nie wydarzyło i w miarę
upływu godzin obawy chłopca rozwiały się.
—
Kiedy ostatnio płynąłeś, Allan? — zagadnął
Hastings, gdy steward z dzbankiem kawy i kubkami
zjawił się i zniknął jak duch.
— Będzie z osiem lat. Nie! — zaprzeczył gwałtow-
nie. — Co ja gadam? Po naszym rozstaniu jeszcze raz
wybrałem się wzdłuż Missisipi.
— Jakim statkiem?
— „Złotym Łukiem".
— „Złoty Łuk" — powtórzył pilot. — Już go nie ma.
Przed czterema laty wysadziło mu kotły. To była
pechowa łajba.
—
Możliwe — przytaknął Allan. — Wówczas
władował się na tratwy i już przypuszczałem, że resztę
drogi odbędę albo piechotą, albo wodą jako prawidło-
wo utopiony nieboszczyk.
—
Nie bój się, stary druhu, ja nie wpakuję „Pen-
sylwanii” na tratwy. Zresztą... nie ma już flisaków.
— Nie spławia się drzew?
— Spławia się, tylko że teraz tratwy ciągnie ho-
lownik, szybko i sprawnie, a do tego widoczny w dzień
i w nocy. Wiele się zmieniło. Patrz! Widzisz światełka?
Czy dawniej ktoś troszczył się o oczy pilota? Teraz su-
niesz rzeką oświetloną jak ulica w Nowym Orleanie.
Robert natężył wzrok i pomyślał, że jeśli Nowy
Orlean jest w taki sposób oświetlony, nietrudno nabić
sobie guza wędrując nocą po jego ulicach. Bo w
czarnej dali rzeki mżyły jedynie wątłym blaskiem
żółtawe punkciki, ledwo, ledwo widoczne.
— Cała rzecz w tym — mówił dalej pilot — że nie
płynie się nigdy w zupełnych ciemnościach. Przy
każdym
trudniejszym przejściu masz latarnię. Rząd federalny
zatroszczył się o nas i przez dwa tysiące mil towarzyszą
ci każdej nocy te świetliste punkciki.
— A kto je zapala?
— Specjalni latarnicy z nadbrzeżnych osad. Dostają
za to po dziesięć dolarów miesięcznie, a nafty do-
starczają rządowe statki. Dziesięć dolarów niewielka
to suma, lecz przecież zapalanie i gaszenie zabiera tak
mało czasu, że nie przeszkadza innym zajęciom. To
jeszcze nie wszystko. Specjalne statki patrolują rzekę i
wyławiają płynące pnie.
— To wspaniale — pochwalił Allan — i pewnie
rzeka nie podmywa już brzegów.
— A właśnie że podmywa. Chociaż buduje się
tamy i groble, obkłada nadbrzeża kamieniami lub
wbija w nie pale. Niekiedy to pomaga, ale nie zawsze.
Missisipi lubi szukać nowego koryta. Wystarczy
dłuższy deszcz lub powódź, a woda wwierci się w
podstawę jakiegoś półwyspu i przetnie go. Najpierw
poczyna siąpić drobnym strumykiem, później wali
coraz mocniej, rozmywa ziemię, aż półwysep w jedną
noc przemienia się w wyspę. Bill — to do pomocnika
— łap się za koło i trzymaj. Tak, prosto! Widno jak w
dzień, więc nie zabłądzisz.
Roześmiał się z własnego dowcipu, a Robert poczuł
niepokój, czy aby pomocnik pilota podoła swym obo-
wiązkom.
Hastings nalał kawy do kubków, podsunął
Allanowi cukiernicę.
— Mamy wysoką wodę — zauważył mieszając
płyn łyżeczką — to ułatwia żeglugę, ale i rodzi pewne
niebezpieczeństwa. Można wylądować nie tam, gdzie
należy. Pamiętam, przed paru laty nastąpiła taka po-
wódź w dolnej Missisipi, że woda zalała wysoki wał
przeciwpowodziowy, zbudowany w odległości stu
stóp od normalnego poziomu rzeki, i powstało jezioro
szerokości kilku mil. Płynął wówczas statek
pocztowy z Vicksburga, nocą. Latarń jeszcze nie
było, zamiast nich... mgła. Coś się tam pilotowi
pokręciło: pocztowiec przedarł się nad koroną wału i
wylądował na plantacji trzciny cukrowej. Tydzień
trwało, zanim go ściągnięto na rzekę. Opowiadano mi
o parowcu... Bill, uważaj! — to do pomocnika — ...
który przy podobnej okazji przez pół roku tkwił na
farmerskiej plantacji, dopóki nowa powódź nie
zezwoliła mu wydostać się z matni. Bill, coś tam
telepie się przed nami.
Z ciemności nadpłynął buczący głos syreny. Urwał
się raptownie, lecz echo jeszcze chwilę drżało w prze-
strzeni. Hastings pociągnął łańcuszek zwisający z su-
fitu. Odezwała się syrena „Pensylwanii".
— Kogo tam diabli niosą? Zauważyłeś, kochasiu?
Bardziej w prawo, jeszcze bardziej. Nie skręcaj, chłop-
cze, brzeg jest obłożony kamieniami i zerwiesz poszy-
cie. Ot, tak właśnie. Doskonale, będzie z ciebie pilot,
nim rak świśnie.
Wszystko to zostało wypowiedziane głosem spokoj-
nym, wesołym, jak gdyby Hastings znajdował się na
spotkaniu towarzyskim, nie we wnętrzu mrocznej ste-
rówki, otoczony wodą i nocą czarną jak sadze. Robert
poczuł nagłą sympatię do tego człowieka.
Rozmowa urwała się. Pilot stanął obok pomocnika,
wpatrzony w ciemność. Robert również usiłował prze-
niknąć wzrokiem niewidoczną dal. Po chwili zauważył
rozsypane perełki brzegowych latarń i pozornie nic
więcej. Lecz gdy się wpatrzył w sam środek rzeki,
ujrzał jeszcze dwa ruchome, jasne punkty. Jeden wyżej,
drugi niżej. W chwilę później dostrzegł następne dwa
— na jednym poziomie.
— Holownik — powiedział Hastings. — Ciekawe,
co ciągnie za sobą?
— Skąd on wie, że to holownik? — zaszeptał Robert
do Allana.
— Trzeba mieć nosa, kolego. Dobry pilot ma nosa —
wyjaśnił Allan. Robert nie poczuł się jednak ani
odrobinę mądrzejszy w tej materii.
Do szumu wody młóconej kołami „Pensylwanii" do-
łączył się teraz podobny odgłos. Po chwili za lewą bur-
tą ukazał się czarniejszy od nocy, wrzecionowaty
kształt parowca. U szczytu komina i nieco niżej bły-
skały lampy, burty również rozjaśniał blask pozycyj-
nych świateł.
— „Biały Bizon" — zauważył półgłosem pilot. —
Co ciągnie? Och, tratwy. Odrobinkę bardziej w prawo,
Bill! Tak trzymaj. Nie znoszę tratew. Kiedy zaczynałem
praktykę, mnóstwo tego świństwa spławiano w dół
rzeki. Pamiętasz, Allan?
— Jeszcze jak!
— Wszystko, co pływa i na czym siedzą ludzie, po-
winno być oświetlone. Ale w praktyce rzecz wygląda
nieco inaczej. Zapamiętaj to sobie, Bill. Gdy koleje
jeszcze tak się nie rozpanoszyły jak obecnie, a Missisipi
była rojniejszym traktem od torów, pływały tędy tratwy
tak szybko, jak je woda niosła. Holowników nie
używano. Za dnia to głupstwo, lecz w nocy, gdy flisacy
pospali się, a latarń na tratwie nie było, dostrzegałeś
takie piekielne kłody dopiero o kilka jardów od dzioba
statku. Ileż parowców potonęło, a ile uratowała zimna
krew pilota, któż dziś zliczy? Powiadam ci, Bill, trzeba
umieć zachować spokój, stracisz głowę, stracisz statek.
Weź to do serca, Bill. Allan, chcesz kawy? Nalej sobie.
Jak zabraknie, przyniosą nowy dzbanek! Hej! A tam
co? W złą godzinę 'wspomniałem o tych tratwach.
Pochylił się nad tubą sterczącą z podłogi:
— Oba koła wstecz! — krzyknął. — Szybko, Henry!
Równocześnie pociągnął za sznur wiszący przy ścia-
nie. Głos dzwonu zabrzmiał melodyjnie, później na-
stała cisza, bo nim koła poczęły się obracać w odwrot-
ną stronę, na kilka sekund znieruchomiały. Po chwili
gwałtowny szum i plusk zawiadomiły o spełnieniu roz-
kazu pilota. Hastings położył obie dłonie na sterowym
kole, a pomocnik cofnął się o krok.
Robertowi aż dech zaparło z wrażenia. Wyobraził
sobie, że lada moment usłyszy okropny trzask, statek
przechyli się i pocznie tonąć.
— Oba koła stop!
Tym razem pilot wydał rozkaz głosem spokojnym,
bez śladu zdenerwowania. Znowu zapadła cisza.
— Tratwę musiał zgubić holownik — stwierdził
Hastings. — Tego gałgana, który ją wiązał, najchętniej
umieściłbym na takiej zgubionej tratwie. Lewe koło
naprzód! — powiedział do wylotu rury. — Przecież to
skandal. A marynarz na rufie holownika? Chyba zasnął,
jeśli nie zauważył ubytku. Oba koła naprzód! — to do
rury. — Już minęliśmy to świństwo. Bill, łap się za
ster. Uff! Jeśli kiedykolwiek spotkam kapitana
„Białego Bizona"...
Lecz Robert nigdy się nie dowiedział, co ma stać się
z kapitanem „Białego Bizona", bo Hastings urwał w
połowie zdania, podszedł do stolika i wylał z dzbanka
resztę kawy do kubka.
— No — powiedział przełknąwszy płyn —
najgorsze za nami. Uważaj, Bill, pilnie uważaj. Może
tam płynie druga zgubiona tratwa. Tfu, do licha.
Powiadasz, że droga czysta? A ty, Allanie, dokąd to się
wybierasz? W góry?
— Ani mi to w głowie. Obaj wędrujemy do St.
Louis, muszę się rozejrzeć za jakimś interesem.
— Życzę powodzenia. Może cię odwiedzę, tylko...
nie wiadomo gdzie.
Roześmieli się obaj, po czym zaczęli na przemian
przypominać sobie jakieś fragmenty wspólnie odbytej
wędrówki. Robert nie słuchał. Prawie że z przylepioną
do szyby twarzą obserwował migocący w dali łań-
cuszek nikłych światełek. Noc wisiała nad ziemią, noc
wisiała nad wodą i wstąpiła w jej głębię. Gdzie koń-
czyła się rzeka, gdzie zaczynało wybrzeże? Doszedł do
wniosku, pamiętny na słowa pilota, że właśnie linia
światełek wyznacza zarys lądu. Nagle zauważył nie-
ruchome światełko na samym środku nurtu i stracił
orientację. Czyżby sygnalizowało głęboko w wodę
wrzynający się półwysep? Zagadnął Allana, lecz odpo-
wiedział mu Hastings.
— Boja, chłopcze. Płycizny i rafy zaznacza się teraz
bojami zaopatrzonymi w latarnie. Żyć nie umierać!
Gorzej, gdy taka boja urwie się z kotwicy i pocznie
dryfować. Myślisz, że tu płycizna, a masz kilkanaście
stóp pod kilem. Myślisz, że obok głębia, i pakujesz się
na mieliznę. Wszystkie te dobre wynalazki stają się
istotnie pożyteczne, jeśli się ma głowę na karku, jeśli
nie, wprowadzają w błąd. Nieco w lewo, Bill. Bardzo
dobrze. Pamiętasz, Allan...
Robert na nowo przylepił nos do szyby. Noc, mono-
tonny głos maszyn, szum i plusk wody — nowe wraże-
nia, których dotąd nie przeżywał, bardziej go inte-
resowały niż rozmowa dwu byłych eksplorerów.
Wytężał wzrok i niekiedy coś niecoś dostrzegał: czar-
ny i ponury bór sięgający brzegu, to znowu nagą prze-
strzeń, może pustynny spłacheć ziemi, a może fragment
zielonej łąki? Nagle wszystko pojaśniało. Księżyc
wyjrzał zza chmury. Odmienił się krajobraz. Migotliwe
błyski poczęły skakać po falach, nad obudową koła
zajaśniała mgiełka wilgoci, poprzez nad-
brzeżny las, między pniami drzew, przebiegły jasne
ścieżki, cienie stały się bardziej kontrastowe. I odtąd
płynęli wysrebrzonym nurtem, aż tarcza księżyca po-
częła blednąc — przecież ciemności nie powróciły. Ro-
bert zdumiał się, że oto noc dobiega kresu, tak szybko
tak nieoczekiwanie.
— Idziemy, kolego — usłyszał głos Allana.
— Dokąd?
—
Przespać się odrobinę. Najlepiej śpi się o świ-
taniu.
— Już? — niechętnie zdziwił się Robert.
— A już. Nasza wachta skończona.
Przeklęta Karawana
— Jeszcze nocka, jeszcze dzionek i będziemy w St.
Louis — Allan Bow poinformował któregoś wieczoru
Roberta, gdy z wysokości dolnego pokładu we dwójkę
spoglądali na rzekę powoli pogrążającą się w mroku.
— Wiem, że dalej statek nie płynie — smętnie
stwierdził Robert.
Podróż, która dobiegała kresu, wydawała mu się
teraz cudowną bajką. Wypoczęty i syty dzięki zapo-
biegliwości Allana, na wiele dni pozbył się nękającego
go wciąż niepokoju. Teraz znowu czekała go samotna
wędrówka do coraz bliższego, lecz wciąż jeszcze
bardzo odległego Fort Benton.
— Tak, tak — mruknął Allan — dalej nie płynie my.
Nadchodzi pora rozstania, a każde rozstanie jest
smutne. Tak mi się wydaje. Muszę się pokręcić po St.
Louis, może coś dla mnie tam się znajdzie. A ty,
Robercie?
Zwrócił się do niego po imieniu chyba pierwszy raz.
— Ja... — odparł chłopiec — ja muszę dalej... Pew-
nie znowu rzeką, bo to najtaniej.
Umilkł nie wiedząc, czy wolno mu wyjawić osta-
teczny cel swej drogi, czy też nadal milczeć. Allan nie
odezwał się. Patrzał na czekoladowy nurt Missisipi,
coraz bardziej mętny i gęsty, im bliżej znajdowali się
St. Louis. Zagadnięty któregoś dnia o przyczynę tego
zjawiska, Hastings zwięźle wyjaśnił, że to wody Mis-
souri wlewają tyle błota do koryta Missisipi, a ujście
Missouri znajduje się zaledwie o kilkadziesiąt mil za
St. Louis. Kilkadziesiąt, lub... kilkanaście — dodał po
chwili.
— Jak to? — zdziwił się Allan. — Cóż to za od-
ległości? Taki z ciebie pilot?
— Ech, stary druhu, nie znasz tej wściekłej rzeki i jej
dopływów, chociaż po niej pływałeś. Spójrz.
Wydobył ćwiartkę papieru i ołówkiem namazał na
niej dwie wijące się linie, pod kątem prostym jedna do
drugiej.
— To jest Missisipi — wyjaśnił — a to Missouri.
W tym miejscu leży St. Louis, a tu, po przeciwnej
stronie, znajduje się miasto Alton. Kilkanaście lat te-
mu, gdy my obaj wędrowaliśmy za złotym piaskiem,
ujście Missouri do Missisipi było oddalone od St.
Louis o 23 mile. W ubiegłym roku już tylko o 15 mil, a
myślę, że obecnie o 14 lub nawet tylko 13 mil. Jak tak
dalej pójdzie, za kilkanaście lat Missouri zacznie
wlewać się do Missisipi na samym przedmieściu St.
Louis i dobrze będzie, jeśli nie zatopi miasta. A rzecz
wynika z tego, że brzegi Missouri powoli obsuwają się
ku południowi. Ujście rzeki w ten sposób stale się
przesuwa. Teraz już chyba zrozumiałeś.
Allan oderwał wzrok od wody.
— Dokąd ty właściwie jedziesz? — zapytał.
Robert westchnął.
— Wiele wam zawdzięczam — wyznał.
— Et, nie przesadzaj, kolego.
— Och, na pewno nie przesadzam. Gdy wyruszałem
w drogę, wydawało mi się, że jestem do niej doskonale
przygotowany, a teraz widzę, że gdyby nie wy,
przyszłoby przymierać głodem.
—
Cóż, jesteś nowicjuszem.
— Nie jestem — zaprotestował Robert.
— Ach, tak, opowiadałeś o przepędzie bydła. Lecz
tamto się nie liczy, miałeś wówczas trzynaście lat i inni
opiekowali się tobą. Teraz jesteś na własnym
garnuszku. Słuchaj, chyba z pieniędzmi to u ciebie
krucho? Uważasz, że starczą do końca podróży?
— Muszą starczyć. Nie to mnie martwi — Robert
zdobył się na szczerość. — Potrzeba mi czyjeś mądrej
rady.
— Kłopoty. Któż ich nie odczuwa. Od dawna po-
dejrzewałem, że wpadłeś w tarapaty.
Robert zamyślił się. Rozważał, czy ma wyjawić całą
prawdę, czy też tylko jej część. Zdecydował się.
— Jadę do Fort Benton.
— To jeszcze spory kawałek drogi, w górę Missouri.
Koszt przejazdu statkiem niezbyt wielki, lecz czasu
zabierze mnóstwo. Hm, pewnie to być musi ważna dla
ciebie sprawa.
— Bardzo ważna — wyznał Robert. — Od niej za-
leży moja cała przyszłość.
—
Aż tak? Bardzo chętnie bym pomógł, lecz nie
wiem, o co chodzi. Jeśli więc możesz zdradzić tajem-
nicę... Lecz najpierw zastanów się. Nie ciągnąłem cię
za język i nadal nie chcę tego czynić.
—
Powiem — zdecydował się Robert. — Ja... po-
czątkowo sądziłem, że jesteście agentem Pinkertona.
Allan roześmiał się szczerze.
— Wyglądam na agenta?
— Nie wiem, może... Słyszałem, że oni się przebie-
rają. Pewnie głupio myślałem, ale to wszystko przez
moje kłopoty. Bo to było tak...
Przytłumił głos i począł się zwierzać z historii swego
życia. Niesporo mu szło i trudno temu się dziwić.
Wyjawiając prawdę, równocześnie przyznawał się do
tych wszystkich kłamstw, jakimi do tej pory raczył
swego towarzysza podróży. W wyniku — opowieść
trwała bardzo długo. Gdy ją zakończył, spojrzał z oba-
wą na' Allana.
— I co wy na to? — zapytał głosem, w którym nie
potrafił ukryć drżenia.
—. Zaufałeś mi, nie zawiodę cię. Jeśli... to szczera
prawda.
— Mogę przysiąc.
—
Wierzę ci i chyba dlatego, że twój przypadek
bardzo przypomina coś, co przecież mnie się wyda-
rzyło. Ech, kolego, nie ma rzeczy nieprawdopodob-
nych, kto ma olej w głowie, ten dojdzie do takiego
wniosku. Sądzisz, że ten Gordon wyciągnie cię z bie-
dy?
— Na pewno.
— I on teraz przebywa w Fort Benton?
— Żebym ja to wiedział!
— A jak go nie zastaniesz? Cóż wówczas poczniesz?
— Vincent Irvin jest szeryfem w Benton, on mi
uwierzy i pomoże.
Allan zadumał się.
— Irvin bardzo zasłużył się szeryfowi w Wichita
Falls. Tak wynika z twojego opowiadania.
—I Oczywiście — żarliwie przytwierdził Robert.
—
Hm... może i tak będzie, chociaż diabelnie
zawikłana to sprawa. Mówiłeś, że nie wiesz, kto strzelił
do tego gałgana, jak mu tam?
— Bob Locke. Nie, nie wiem.
— Jesteś tego pewien?
— Wiele razy zastanawiałem się nad tym.
— Z jakim rezultatem?
— Z żadnym.
— Hm... Wydajesz się być spostrzegawczy, ale róż-
nie to bywa. Przecież zdarza się, że człowiek na coś
patrzy, a nie widzi. Widzi i nie widzi jednocześnie.
— Jak to możliwe?
— Możliwe, jeśli interesujesz się akurat czymś in-
nym, jeśli twoja uwaga zwrócona jest w innym kie-
runku. Tak mogło dziać się z tobą. Na odgłos strzału i
na widok padającego Boba ogarnęła cię obawa o stan
twego towarzysza: czy jest ranny, czy może zabity? Na
tym skupiła się twoja uwaga.
— Lecz przecież skoczyłem szukać sprawcy strzału.
— I wówczas wydało ci się, że za węgłem chaty
mignęła czyjaś sylwetka.
— Prawda.
— Więc jednak widziałeś, lecz myślami znajdowałeś
się przy Bobie, dlatego twój wzrok nie był ostry, a pa-
mięć krótka.
— To mogło być złudzenie. Może cień padający od
chaty wziąłem za człowieka?
— Przecież ktoś strzelił? Nie cień, lecz człowiek. A
nie miał ten Bob nieprzyjaciół? Z twego opowiadania
wynika, że jest on paskudnym złośliwcem i za-
rozumialcem. Tacy stwarzają sobie wrogów nawet nie
wiedząc kiedy.
— Może i miał wrogów, lecz ja nic o tym nie sły-
szałem.
— Ciężka sprawa, ciężka sprawa — mruknął Allan.
— W takim stanie rzeczy obawiam się, że ani Gordon,
ani ten szeryf z Fort Benton nie będą mogli ci pomóc.
— Na pewno pomogą — oburzył się Robert. —
Gdybyście ich znali...
— Ale nie znam i na ten temat nie ma co gadać. Jak
się ten twój Bob uprze, oskarżą cię o usiłowanie
morderstwa. On jest jedynym świadkiem wypadku.
Ech, do licha! Wiesz, co? Mam myśl! Trzeba nam do
Szoszonów! Jak najprędzej.
—
Co? — zdumiał się chłopak, ledwie wierząc
własnym uszom. — Mam się ukrywać wśród Indian?
Przecież w taki sposób tylko potwierdzę podejrzenie.
Nigdy!
— Hej, nie tak prędko! Kto tu mówi o ukrywaniu
się? Nad Wężową Rzekę udamy się zupełnie w innym
celu. Pomogę ci.
— To znaczy... chcecie mi towarzyszyć?
— Oczywiście. Nie znasz drogi.
— Lecz po co?
— Powoli, powoli. Dowiesz się o wszystkim. Zbyt
wielki z ciebie nerwus. Pewnie to właśnie stało się
jedną z przyczyn twego zatargu z Bobem.
— Więc ja byłem winien? — porywczo zapytał Ro-
bert.
— Tego nie twierdzę. Po prostu źle rozegrałeś partię
z tym Bobem.
— Nie rozumiem.
— Z czasem zrozumiesz. Ja w twoim wieku również
nie miałem życiowego doświadczenia.
Robert wzruszył ramionami.
— Uważacie mnie za głupca?
— Cóż znowu! Jesteś rozsądny chłopak i dlatego
wierzę, że przystaniesz na mój projekt. Odwiedzimy
Szoszonów wcale nie dlatego, żebyś u nich miał się
ukrywać. Takiego idiotyzmu nigdy nie wymyślę. Cho-
dzi o zupełnie co innego: o próbę ujawnienia prawdy.
Jak się uda, pozbędziesz się kłopotu, jak się nie uda,
nic na tym nie stracisz. Nie przerywaj! Wiele lat temu,
kiedy Hastings zwichnął nogę, już ci o tym opowiada-
łem, natknęliśmy się na Szoszonów, ale ratunek za-
wdzięczamy szoszońskiemu czarownikowi. Właśnie je-
mu. Indianie to nie siostry miłosierdzia, kolego! Raczej
nie mają powodu nas kochać. Lecz ich czarownik to
biały, blada twarz.
— Dziwne — wyrwał się Robert.
— Nie tak bardzo. Nigdy nie słyszałeś o bladych
twarzach, które zamieszkały wśród czerwonoskórych i
nie mają zamiaru wracać do miast?
Robert zastanowił się.
— Nie — odparł — nie słyszałem.
— Boś nie wędrował, tak jak ja, po kraju. Ale...
mniejsza z tym. Otóż ten biały czarodziej Szoszonów
nazywa się Yambadika, co w ich języku znaczy Zjadacz
Korzeni. Taki przydomek otrzymał dlatego, że zanim
dotarł do siedzib Szoszonów, przez wiele dni żywił się
jagodami i korzonkami roślin, aby nie umrzeć z głodu.
Dlaczego uciekł do czerwonoskórych, nie mówił.
Opiekował się nami jak braćmi, więc nie chciałem go
zrazić zbytecznymi pytaniami. To w ogóle bardzo
dziwny człowiek, najdziwniejszy ze wszystkich ludzi,
jakich w swym życiu spotkałem. A spotkałem ich
niemało. Już sam jego wygląd wydaje się niesamowity.
Żeby nie wiem jak się ubrał i wymalował, nigdy nie
będzie podobny do czerwonoskórego. Czy widziałeś
kiedy świnię, kolego? Jestem pewien, że widziałeś nie-
jeden raz (w tym momencie Robert zakrył usta dłonią,
żeby nie parsknąć śmiechem). Otóż Yambadika
wyglądem twarzy do złudzenia przypomina świnię. Ma
rude włosy i spasły pysk, krótki nos, zupełnie jak ryj,
tylko brakuje, żeby zachrumkał (Robert nie wytrzymał i
zachichotał). Nie śmiej się, bo to najlepszy z ludzi.
Pozory mylą, kolego. Jak już powiedziałem, Yambadika
podobny jest do świni, strasznej świni.
— Jak to? — przerwał rozweselony Robert. — Po-
wiadaliście, że jest najlepszym z ludzi. Coś się tu nie
zgadza.
— Zgadza się, bo ja mówię o jego wyglądzie.
— Taką figurę ma okropną?
—
Nie, chłop w miarę tęgi, ani za gruby, ani za
cienki. Rzecz tkwi w czym innym. Czy widziałeś kiedy
blondyna albo rudzielca z czarnymi oczyma?
— Nigdy.
— Ja również, aż do chwili, gdy spotkałem się z
Yambadika. On ma oczy czarne jak smoła. Takie
zestawienie świńskiej twarzy z czarnymi oczami wy-
gląda przerażająco. Sam to stwierdzisz. Dodam, że te
jego oczy mają jakiś dziwny wyraz... siłę.
Robert roześmiał się.
— Siłę w oczach? O czymś takim nigdy nie sły-
szałem. Czyżby oczami podnosił kamienie?
— Nie kpij. Musisz wiedzieć, że Yambadika za daw-
nych czasów był sztukmistrzem. Wiesz, takim co to
pokazuje, jak rzucona w górę kula rewolwerowa niknie
w powietrzu, a później wyciąga ją z twojej kieszeni.
—
Naprawdę? — zainteresował się Robert, który
nigdy nie oglądał kuglarzy. — Jak on to robi? To zu-
pełne czary.
—
E — Allan lekceważąco machnął ręką — jakie tam
czary! Po prostu zręczność. Yambadika przywędrował
do Szoszonów z kuferkiem pełnym różnych kuglarskich
przyborów. Pokazywał mi. Kazał sobie założyć na ręce
kajdanki, zwykłe kajdanki, jakimi skuwa się dłonie
przestępców. I czy wiesz, sam to widziałem, że tylko
pomachał rękami i oba żelastwa spadły na ziemię?
Próbowałem go naśladować. Męczyłem się z godzinę i
nic z tego nie wyszło. Na koniec czarodziej oswobodził
mnie, otwierając zamki kluczykiem. I w ten sposób
nigdy nie dowiedziałem się, na czym polega sztuczka.
Nic więc dziwnego, że jak przywlókł się do Szoszonów,
w mig zakasował miejscowych czarowników.
— Chyba ci Szoszoni są okropnie głupi — zauważył
Robert.
—
Mylisz się. Po pierwsze dlatego, że jak się ogląda
takie sztuczki, najrozsądniejszy nawet człowiek może
ze szczętem zgłupieć i uwierzyć w czary. Po drugie
dlatego, że Yambadika zna się doskonale na ziołolecz-
nictwie, nie gorzej, a może nawet lepiej od indiańskich
czarowników. Gdzie się tego nauczył? Nie wiem. My-
ślę, że wędrował po kraju nie tylko jako sztukmistrz,
lecz i jako znachor. Pewnie coś mu się nie udało i
dlatego schronił się wśród Szoszonów. Ale to jeszcze
nie wszystko. On potrafi człowieka uśpić. Sam to wi-
działem.
— Odwarem z ziół?
— Odwarem to żadna sztuka. Oczami!
— Jak to: oczami?
—
Zwyczajnie. Popatrzy na ciebie, jakby chciał
wzrokiem przewiercić na wylot, a tobie powieki opadają
i... śpisz!
— I co później?
— Nic. Budzisz się bardzo zdziwiony, że ni z tego, ni
z owego zasnąłeś.
— Nie powiadacie bajek? — podejrzliwie zagadnąć
Robert.
— Sam zobaczysz, kolego.
— Po to mam wędrować do Szoszonów? Co za po-
mysł? Nie widzę żadnej potrzeby ani żadnego związku
z moją sprawą.
—
Cierpliwości. Wysłuchaj mnie do końca. Zdarzyło
się, zanim jeszcze z Hastingsem opuściliśmy gościn-
nych gospodarzy, że jednemu z wojowników zginęła
sieć na ryby. Podejrzewano kradzież.
1
Ktoś widział
przypadkiem, jak pewien młodzieniec czerwonoskóry
kręcił się w pobliżu schnącej sieci. Lecz tamten wyparł
się wszystkiego, a dowody nie istniały. Wówczas
Yambadika zajął się wytropieniem złodzieja w sposób,
jakiego nikt dotąd wśród Szoszonów nie praktykował.
Odwiedził młodzieńca w jego tipi w towarzystwie dwu
wodzów i nie tylko uśpił go swym spojrzeniem, lecz
jeszcze rozkazał mówić prawdę. Śpiący wygadał wszy-
stko, zdradził miejsce, w którym ukrył łup. Gdy go
Yambadika zbudził, nic nie pamiętał. Świadkowie po-
wtórzyli mu słowa wypowiedziane we śnie. Wyparł się
wszystkiego. Yambadika poszedł nad brzeg rzeki i bar-
dzo szybko spod stosu kamieni wydobył ukrytą sieć.
Wówczas złodziej przyznał się. Nie brałem udziału w
tej sprawie, lecz kiedy się skończyła, pytałem cza-
rodzieja o jej przebieg. Opowiedział bardzo dokładnie,
jednak nie wyjaśnił, w jaki sposób potrafił zmusić
złodzieja do odkrycia prawdy.
— To jakiś okropny człowiek — zauważył Robert.
— Chyba pozostaje z diabłem w zmowie?
— Raczej z aniołem. Przecież ci mówiłem, że
lepszego chłopa dotąd nie spotkałem.
— Niech tam będzie i anioł, ale sztuczki, które
wyczynia, nie przypadają mi do smaku. W taki sposób
potrafi wyciągnąć z każdego najgłębszą tajemnicę.
Brrr...
Allan pokręcił przecząco głową.
—
Nie — odparł — Yambadika mówił mi, że musi
mieć odpowiednie warunki. Przede wszystkim spokój,
żeby mógł, jak to nazwał, skoncentrować się. W hałasie
lub w gwarze rozmów nie umie uśpić. Mówił również,
że są ludzie odporni na uśpienie.
— Wolę trzymać się z dala od takiego czarodzieja.
Nic mi nie pomoże, bo niczego nie zataiłem i wcale mi
nie zależy na tym, aby poznał moją historię, zanim
prawdziwy przestępca nie zostanie schwytany.
— Powinien poznać — sprzeciwił się Allan. — Tyl-
ko w ten sposób będzie mógł pomóc.
—
Nic z tego nie rozumiem — rozzłościł się chło-
pak. — Coś kręcicie i zaczynam żałować, że się wam
zwierzyłem.
— Na pewno nie pożałujesz.
— Tak powiadacie, ale myślicie inaczej. Żebym ja
wiedział, co?
— Otóż to właśnie — roześmiał się Allan. —
Chcesz wiedzieć, a stale mi przerywasz. Słuchaj,
Yambadika potrafi nie tylko wyciągnąć prawdę z
człowieka, lecz także przypomnieć mu o tym, o czym
zapomniał. Nie kręć głową. Czarodziej wytłumaczył
mi, że niekiedy nasze oczy widzą coś, co nie dociera
do naszego mózgu, bo ten mózg zajęty jest innymi
myślami. Ale Yambadika potrafi zmusić
zapominalskiego do przypomnienia sobie, co wówczas
widział, chociaż... nie widział. Rozumiesz?
Chłopak tylko westchnął. Mogło to oznaczać zarów-
no potwierdzenie, jak i zaprzeczenie. Allan machnął
ręką.
— Więc... pojedziemy do Szoszonów, czarodziej po-
patrzy na ciebie, a ty w mig odtworzysz w pamięci cały
przebieg zdarzenia, którego byłeś świadkiem w
wąwozie. Czy nie mówię jasno?
— Przecież ja niczego nie zapomniałem.
— Zapomniałeś, jak wyglądał napastnik.
— Już wam mówiłem, że dostrzegłem tylko cień
człowieka.
— Kto wie, kto wie? Yambadika to sprawdzi. Może
w zakamarkach twej pamięci tkwi dokładny obraz
tamtego?
Robert wzruszył ramionami.
— Nie wiem, co mam o tym sądzić? Ten
Yambadika to jakiś oszust albo diabelec.
Allan poklepał go po ramieniu.
— Zaufaj mi, kolego. Jeśli próba się nie uda, sam
zaprowadzę cię do Fort Benton. Przyrzekam. Zgoda?
I Robert ustąpił.
— Tylko nie wygadaj się z tym przed Hastingsem.
Nie dlatego, żeby nie zasługiwał na zaufanie, lecz
może się zdarzyć,
że zaczną cię szukać (jeśli już nie zaczęli?), że będą
wypytywać kapitanów i pilotów statków, a wówczas
Hastings mógłby się wygadać i bez żadnej złej myśli
poinformować, dokąd udaliśmy się. Żeby zapewnić
sobie jego milczenie, musiałbym mu zdradzić twoją
tajemnicę, a ja nie chcę tego. Im mniej osób ją zna, tym
lepiej dla ciebie.
— A Yambadika?
— Och, ten siedzi stale w indiańskiej wiosce, zresztą
to człowiek małomówny, godny zaufania i niezbyt lu-
biący szeryfów i agentów Pinkertona. Pewnie musiał
mieć z nimi na pieńku, ale to nie nasza sprawa. Ujrzysz
piękny kraj, kolego. Może nawet zapolujesz? Sporo
tam zwierzyny.
Minęła nocka, minął dzionek i zgodnie z przewidy-
waniami Allana „Pensylwania" dopłynęła do celu swej
podróży w późnych popołudniowych godzinach.
Allan zabrał -swój wypchany worek i dwie derki,
którymi obciążył Roberta, jako że chłopak nie miał nic
do dźwigania.
Spotkali Hastingsa na dolnym pokładzie. Zdziwił się.
— Dokąd tak się spieszysz, stary druhu? Poczekaj z
pół godzinki, aż załatwię swoje sprawy z kapitanem, a
później pokażę ci St. Louis.
— Znam St. Louis jak własną kieszeń — pochwalił
się Allan.
— A kiedyś tu był?
— Przed sześciu laty.
Hastings wybuchnął śmiechem.
— No, to nie poznasz miasta. Rozrosło się jak droż-
dżowe ciasto. Ulice większe, domy wyższe, ludzie inni.
Tylko port rzeczny zepsiał ze szczętem. Popatrz
— wskazał ręką na nadbrzeże. — Co widzisz? Kilka
starych, zardzewiałych wraków. A ja pamiętam szeregi
nowiutkich parowców zacumowanych przy pomostach.
Gdzież te czasy? Kolej wykonała swą robotę bardzo
dokładnie. Ciekawe, jak długo jeszcze „Pensylwania"
wozić będzie towary? No, Allan, poczekasz?
— Doprawdy, nie mogę. Słuchaj, Jerry, wyruszają
stąd jakieś statki w górę Missouri?
— Dokąd to znowu się wybierasz?
— Gdyby mi St. Louis nie przypadło do smaku,
ruszę na zachód.
— Rozumiem, lecz nic ci nie potrafię powiedzieć na
temat żeglugi po Missouri, dopóki nie zejdę na brzeg i
nie zasięgnę języka wśród znajomków. A na brzeg nie
zejdę przed rozmową z kapitanem, więc musisz na
mnie poczekać.
— No, to sam spróbuję.
— Co ci tak pilno?
—
Pilno, niepilno. Po prostu jestem niecierpliwy.
— Uparty z ciebie człowiek i czuję, że coś tam knu-
jesz. Powodzenia, Allan.
Padli sobie w objęcia, Hastings odprowadził ich do
trapu, a kiedy Allan i Robert znaleźli się na brzegu,
pilot jeszcze machał im ręką.
— No — odetchnął Allan — udało się. Jego towa-
rzystwo mogłoby nam przysporzyć kłopotów. Zaraz
wywąchałby, że nie mam zamiaru kręcić się po St.
Louis i szukać tu dla siebie jakiegoś interesu. Do Idaho
szmat drogi, powinniśmy spieszyć się, kolego.
Stwierdziwszy tę oczywistą prawdę Allan pociągnął
Roberta wzdłuż nabrzeży w poszukiwaniu odpowied-
niego statku. Mijali butwiejące, drewniane pomosty,
przechodzili obok szop, których otwarte wierzeje uka-
zywały puste wnętrza zamiast stosów towarów cze-
kających na załadunek. Przystanęli chwilę przed
parowcem przycumowanym za zakolem małej
zatoczki. Pokład był pusty, pokryty warstwą kurzu, a
nad kominami nie unosił się nawet cień dymu. Statek
wyglądał na opuszczony, jego wnętrze nie zdradzało
nawet śladu ludzkiej obecności.
Trafili na jeszcze cztery takie statki i Allan doszedł
do wniosku, że nie ma czego tu szukać.
— Tfu, do licha! Hastings mówił prawdę, żegluga
zamiera. Jednak popróbujmy popytać.
Zaczepili pierwszego z napotkanych przechodniów.
— Na Missouri? — powtórzył pytanie i
równocześnie potrząsnął głową. — Nie wiem, czy
tamtędy coś pływa, poza holownikami. Idźcie do Linii
Kotwicznej.
— A co to takiego? — zapytał Allan.
— Firma przewozowa. Jedyna, jaka się tu ostała.
Niedaleko. Pójdziecie prosto — pokazał ręką — i skrę-
cicie za tamtym domem z czerwonym dachem. Linia
Kotwiczna ma biuro w białym, dwupiętrowym budyn-
ku, przed wejściem cztery filarki.
To powiedziawszy wykręcił się na pięcie i szybko
odszedł.
— Patrzcie go — mruknął z niezadowoleniem Allan
— jak to mu pilno! Chodźmy, kolego, jakoś trafimy.
I trafili. Siedziba Linii Kotwicznej wznosiła się na
skraju miasta — biały dom z czterema filarkami, tak
jak go opisał przypadkowy informator. Jednak rezul-
taty odwiedzin okazały się kiepskie. Jakiś mężczyzna,
odgrodzony od interesantów potężnym pulpitem, naj-
pierw wytrzeszczył oczy na Allana, później powtórzył
zadane mu pytanie: „W górę Missouri?"
Robert pomyślał, że rzeka Missouri musi chyba pły-
nąć bardzo daleko od St. Louis, jeśli drugi z kolei
mieszkaniec w zdumieniu powtarza jej nazwę.
— W górę Missouri — przytaknął Allan. — Zależy
nam na czasie.
— Tylko statki towarowe.
— Niech będą towarowe. Przywykliśmy do niewy-
gód.
Cień uśmiechu przemknął po twarzy urzędnika. Ro-
bert zauważył, że zaczyna się im natarczywie przyglą-
dać, później coś szepce do swego sąsiada. Robert za-
niepokoił się. Delikatnie pociągnął Allana za rękaw,
lecz ten nawet nie drgnął.
— Więc jak z tym statkiem? — ponowił pytanie.
Urzędnik uśmiechnął się:
— Traperzy? — zagadnął nieoczekiwanie. —
Dawno nie oglądałem prawdziwych traperów. W
górze Missouri zapewne jest sporo zwierzyny, co?
— Nie jesteśmy traperami — wyjaśnił Allan. —
Zresztą, co to ma do rzeczy?
— Nie? — zasmucił się urzędnik. — Zamiera ten
piękny zawód.
— A co ze statkiem? — wtrącił się niecierpliwie.
Robert.
— Ach, statek. Oczywiście. Od dziś za tydzień. Bez
wyżywienia i bez kajuty. Nazywa się „Kansas City".
Zgłoście się na dzień wcześniej.
Wyszli z budynku. Na ulicy Allan mruknął.
— Do licha z tym „Kansas City"! Chodźmy coś
przekąsić, a później na dworzec kolejowy. Nie
będziemy czekać przez tydzień na jakąś starą łajbę.
Robert pomarkotniał. Zauważył półgębkiem, że po-
dróż koleją wypadnie znacznie drożej, a on... Allan
klepnął go po ramieniu.
— Nie turbuj się. Starczy nam, choćbyśmy nawet
mieli jechać dokoła świata. Maszerujemy, kolego.
Dla Roberta Yicksburg po Wichita Falls był ósmym
cudem świata, lecz ujrzawszy St. Louis doznał kom-
pletnego
zawrotu głowy. Wydało mu się, że ulice nie mają
końca, a potężne jak twierdze domy ciągną się milami.
Nawet kiepskie, pokryte błotem chodniki i nierówne
bruki jezdni uznał za szczyt wygody i nie mógł się
nadziwić olbrzymiej ilości małych obskurnych knajpek,
ulokowanych wzdłuż rzeki. Przypuszczał, że odwiedzą
jedną z nich, lecz Allan krytycznym okiem ocenił
wygląd tych lokali oraz korzystających gości — grupek
oberwańców, z których jedni właśnie pili, drudzy byli
już pijani i podpierali ściany domostw, a jeszcze inni
beztrosko spali pod tymiż ścianami, w błocie i kurzu
drogi.
— Nie tu, nie tu — przestrzegł Roberta. — Pragniesz
towarzystwa tych łapserdaków? Dostaniesz nożem albo
cię okradną. Idziemy dalej.
Robert nie pożałował wędrówki. Przyglądał się do-
mom, które dźwigały się coraz wyżej, świecąc szybami
okien ujętych w łukowate framugi. W górze, ponad
dachy dźwigały się kopuły i strzeliste wieże. Środkiem
ulicy toczyły się czarne karoce, odkryte powozy i
bryczki. Ruch na jezdni był większy niż na chodnikach,
jak gdyby większość mieszkańców St. Louis za-
pomniała, do czego służą nogi. A stroje przechodniów?
Zupełnie inne niż na południu. Robert nie zauważył ani
jednego mężczyzny, który by nosił pas z rewolwerami,
kurtę z antylopy czy spodnie obszyte frędzlami, jakich
używano w Wichita Falls i w całym chyba Teksasie.
Teraz pojął, dlaczego przyglądano mu się tak ciekawie,
gdy kroczył u boku Allana. Bardzo z tego był dumny.
Lecz Allan inaczej zapatrywał się na to zagadnienie.
Gdy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami jakiegoś
mniej wystawnego lokaliku, powiedział:
— Zdejm te swoje rusznice, zbyt zwracają uwagę.
Tutaj, jak widzisz, nikt nie dźwiga takiego żelastwa.
Robert potulnie zastosował się do polecenia, a pas z
coltami zniknął w głębi worka.
Weszli do środka. Pchnięte drzwi ozwały się deli-
katnym głosem kilku dzwoneczków. Wnętrze wyglą-
dało schludnie i skromnie, w sam raz dla ludzi lubią-
cych czystość, spokój i... niewysokie ceny.
Zostali obsłużeni szybko i sprawnie przez jedynego
kelnera krzątającego się po miniaturowej salce. Szybko
uwinęli się z porcjami mięsa i kaszy, dwiema butelkami
piwa i z prawie całym bochenkiem chleba. Zapłacili,
zapytali o drogę do dworca kolejowego i wyszli.
Potem wszystko przebiegało szybko dzięki niezwyk-
łej energii Allana. To on właśnie od portiera w wielkiej
hali dworcowej zdołał wydusić niezbędne informacje, z
których wynikało, że najkrótsza trasa do Idaho wiodła z
St. Louis przez Kansas City, Omaha, Cheyenne,
Laramie aż do Pocatello.
— Ujrzysz kawał świata, kolego, i to jakiego świata!
Będziemy gnać wzdłuż Missouri, później nad północną
Platte. Ech, człowiek przypomni sobie dawne czasy!
Ten radosny okrzyk jakoś nie ucieszył Roberta. Zgo-
dził się na odbycie dalekiej drogi, lecz nadal dręczyły
go wątpliwości, czy decyzja była słuszna. Chociaż nie
wątpił, że Allan mówi szczerą prawdę o „czarach"
Yambadiki, podejrzewał, że były eksplorer po prostu
nie dostrzegł oszukańczych sztuczek zręcznego kugla-
rza. Jednak ta wspólna wędrówka do Idaho posiadała i
zalety. Po pierwsze — w ten sposób oddalał się coraz
bardziej od granic Teksasu, po drugie — polubił Allana
i w jego towarzystwie czuł się znacznie pewniej, po
trzecie — Allan pokrywał koszty związane z
wyżywieniem ich obu, a chociaż początkowo Robert
odczuwał z tego tytułu pewne wyrzuty sumienia, z cza-
sem to minęło.
Załatwiwszy na stacji, co było do załatwienia, poszli
raz jeszcze na miasto. Znaleźli niepozorny sklepik
spożywczy, w którym zaopatrzyli się w suchary, wę-
dzony boczek, kawę i cukier. Allan odmówił natomiast
nabycia puszek z mięsnymi konserwami wyjaśniając
potem towarzyszowi:
— Drogie to, ciężkie i kłopot z otwieraniem. Nie
martw się, kolego, w Idaho znajdziemy mnóstwo
mięsa. Lepszego i bezpłatnego. Polowałeś kiedy na
antylopy?
Zawstydzony Robert wyznał, że nie polował nawet
na zające.
— To i strzelec z ciebie kiepski.
— Nie taki kiepski — zaprotestował. — Denis
Murphy niejednego mnie nauczył.
Allan pokiwał głową:
— Aha, rozumiem. Błyskawicznie wyciągnąć colta z
kabury, zanim przeciwnik zdąży uczynić to samo.
Ale zwierzęta to nie ludzie. Do antylopy znacznie trud-
niej jest trafić, a z colta to w ogóle niemożliwe. Trzy-
małeś ty kiedy winchester w ręku?
—. Gezy wiście.
— Strzelałeś?
— Do celu.
— Rozumiem. Stawia się na płocie blaszaną puszkę.
Nie tak było? Ale ja cię poduczę.
— Przecież nie macie winchestera.
— Niech cię o to głowa nie boli. We właściwym
czasie znajdzie się i broń, i zwierzyna.
— Przecież nie jedziemy na wyprawę myśliwską —
zaniepokoił się Robert. — Nie zamierzam zostać tra-
perem.
—
Wcale ci tego nie radzę. U Szoszonów
pobędziemy tyle, ile trzeba, ani godziny dłużej.
Zapolujemy w drodze.
— Z okien wagonu? — nieco złośliwie zagadnął Ro-
bert.
— Wagon opuścimy w Pocatello, aby dalej powędro-
wać na końskich grzbietach.
— A to Pocatello, to gdzie?
— W Idaho, kolego. Stamtąd tylko kawałek drogi do
Yambadiki, maleńki spacerek. A że podczas tego
spacerku zapolujemy, nie przedłuży to naszej wy prawy
ani o dzień.
Robert, uspokojony, nie nagabywał już o inne szcze-
góły podróży. Pogrążył się całkowicie w podziwie dla
wspaniałości miasta i pewnie zapomniałby o godzinie
odjazdu pociągu, gdyby nie Allan.
Kiedy zmrok zapadł, obaj siedzieli już w wagonie i
obserwowali przez okno blaski i cienie niknącego w
dali St. Louis. Jeszcze tej nocy minęli Jefferson City, a
nad ranem znaleźli się w Kansas City, tam gdzie rzeka
Kansas wlewa swe wody w mętne nurty Missouri.
Dotąd jechali ciągle na zachód, teraz pociąg skręcił ku
północy, gnając wzdłuż doliny Missouri ku odległemu
Omaha.
Nieznany, daleki świat ukazywał się oczom Roberta:
miasta, miasteczka, osady, pustkowia porosłe trawą lub
drzewami, samotne farmy wśród uprawnych pól.
Wszystko bardzo kolorowe, zmieniające barwy w za-
leżności od pory dnia lub nocy. Allan albo drzemał,
albo gadał, nieczuły na uroki krajobrazu.
— Wjeżdżamy na stary szlak, kolego, na oregoński
szlak. Tędy ciągnęli na zachód, pieszo i na koniach,
słynni traperzy i poszukiwacze skarbów, jeszcze za nim
ruszyły karawany osadników z bydłem, końmi i
rolniczym sprzętem złożonym w ogromnych wozach.
Robert oderwał wzrok od szyby:
__ Sam jechałem na takim wozie.
__ Ech, domyślam się, że twoja podróż była wygodną
przejażdżką w porównaniu z tym, co przeżywali
pierwsi wędrowcy.
__ To prawda — przyznał chłopak. — Jednak i mnie
się dały we znaki trudy drogi. Ciężko się wówczas
rozchorowałem i gdyby nie uczynni ludzie, nie
rozmawiałbym dziś z wami.
— Ano, widzisz. Miałeś szczęście. Lecz dawniej
marli w drodze nawet najzdrowsi ludzie. Opowiadano
mi o pierwszej karawanie wozów i ludzi ciągnących na
zachód, do Kalifornii. Okropna to historia i nie bardzo
dawałem jej wiarę. Jednak tyle razy i tylu wspominało
ją, że w końcu uwierzyłem, ba, nauczyłem na pamięć.
Chcesz posłuchać? Warto znać stare dzieje tego kraju,
bo w ten sposób człowiek staje się mądrzejszy i potrafi
spojrzeć dalej, niż sięga czubek własnego nosa. To był
rok 1846, kolego. Ja już wówczas stąpałem po tej
ziemi, ciebie jeszcze nie było na świecie. Otóż... w
połowie kwietnia ze Springfield. stolicy stanu Illinois,
wyruszyły w drogę na zachód czterdzieści trzy wozy,
ciągnione przez woły, i dziewięćdziesięciu ludzi z
całym dobytkiem. Przedtem Dziki Zachód przyciągał
tylko pojedynczych myśliwych, eks-plorerów,
zabijaków ściganych przez prawo i włóczęgów żądnych
przygód, określanych mianem westmanów. Chyba tych
ostatnich dziś już nie znajdziesz.
Karawana ze Springfield miała dotrzeć do Kalifornii,
która wówczas nie tylko że nie była żadnym stanem,
lecz nawet nie należała do naszej Unii, tylko do
Meksyku. Ale to ludzi nie zniechęcało do podróży
Opowiadano przecież o cudownym klimacie tamtego
kraju, o wielkich obszarach urodzajnej ziemi, czekają-
cych na rolników, o olbrzymich lasach, jakie można
było rąbać nikomu nie płacąc za drewno. Gadano
bajędy i prawdę o drogocennych kamieniach i o złocie
ukrytym dla szczęśliwców w Sierra Nevada. Ach, cze-
góż to ludzie wówczas nie wymyślili? Nie twierdzę, że
wszystko było kłamstwem, lecz kto uwierzył bez-
krytycznie, mocno później żałował. Nie pamiętam
nazwisk wszystkich uczestników wędrówki, kto by to
spamiętał? Utkwiło mi w głowie nazwisko Reed. Cała
rodzina Reedów, bardzo zamożna, wybrała się w drogę.
Głowa rodziny posiadała w Springfield młyn oraz wy-
twórnię mebli. Powodziło się im świetnie, lecz nagle
zapragnęli jeszcze większej świetności. Może byli chci-
wi, może po prostu zgłupieli słuchając bajęd o nie-
przebranych skarbach Kalifornii? Zapamiętaj sobie,
kolego, że gdy dla pieniędzy poświęca się wszystko,
łatwo wszystko stracić!
Reedowie wyruszyli aż trzema wozami, a wóz, w
którym mieszkali, był największym z wehikułów
karawany. Opowiadano mi, że pod wysoko rozpiętym
pokryciem z płótna znajdowało się prawdziwe
mieszkanie: sypialnia z normalnymi łóżkami, salon z
fotelami o błyszczących oparciach, wreszcie kuchnia,
w której znajdował się żelazny piecyk z blaszaną rurą-
kominem, wystającą ponad dach wozu. Zmontowano
szafki na ubrania, kredens na naczynia stołowe i
kuchenne, ba, nawet bibliotekę. Do takiego wozu
wchodziło się nie przodem lub od tyłu, jak to
normalnie bywa, lecz przez drzwi umieszczone z boku,
jak w dyliżansie, a za drzwiami znajdowała się malutka
sionka. Ano, po prostu pałac na kółkach!
— To chyba bajka! — wykrzyknął Robert. — Chce-
cie, żebym w nią uwierzył?
—
Nie bajka, kolego, chociaż początkowo i ja tak
sądziłem. Wielu oglądało ten wóz i nie mam powodu
posądzać ich o blagę. Otóż ten pałac na kółkach był
niezmiernie ciężki i dlatego zaprzężony aż w osiem
wołów. Rodzina Reedów składała się z siedmiu osób:
ojciec James Reed, żona Margaret, czworo dzieci w
wieku od dwu do dwunastu lat oraz siedemdzie-
sięciopięcioletnia pani Omy Keyes, babcia ze strony
matki, tak ciężko chora, że całą drogę przebywała
spoczywając w łóżku. Po sześciu tygodniach podróży
zmarła. Pochowano ją na terenie Kansas, na cyplu
oblewanym przez wody Wielkiej Rzeki Błękitnej. Był
to, jak później się okazało, zły omen dla całej
karawany.
W pierwszych dniach lipca 1846 roku wędrowcy do-
tarli do fortu Laramie w Wyomingu, a 4 lipca bawili się
hucznie z okazji święta niepodległości. Zauważ, kolego,
iż jak dotąd, poza zgonem jednej starej kobiety,
wszystko przebiegało dobrze, lecz poruszali się po
ziemiach znanych i dość bezpiecznych.
Na zachód od Laramie zaczynały się dzikie bezdroża
i niebezpieczeństwo wzrastało. Jednak bez przygód
dobrnęli w dniu 20 lipca nad Małą Rzekę Piaszczystą.
W tym miejscu postanowili wybrać kierownika i rów-
nocześnie przewodnika karawany. Tylko dwu
mężczyzn zgodziło się kandydować na takie
stanowisko: James Reed i George Donner. Wybrano
Donnera. Podobno dlatego, iż nie lubiono
wielkopańskich manier Reeda ani jego bogactw, które
kłuły ludzi w oczy. Pod przewodnictwem Donnera
dojechano do fortu Bridger w południowo-zachodniej
części Wyomingu. Z tego miejsca wiodły do Kalifornii
dwie drogi: jedna na północ od Wielkiego Słonego
Jeziora, druga — na południe, lecz ciągnąca się poprzez
słoną pustynię, już na terenie Utah. W forcie Bridger
poradzono im tę ostatnią trasę, krótszą podobno od
pierwszej o dwieście mil. Zapewniano, iż słona
pustynia ciągnie się tylko na przestrzeni pięćdziesięciu
mil. Wiesz, kolego, jak wygląda słona pustynia? Racja,
skąd możesz wiedzieć? Ja ją widziałem.
Wyobraź sobie płaszczyznę bez roślin, nawet bez
jednego ździebełka trawy, i z jeziorkami zawierającymi
wodę-truciznę: cuchnie i pali w ustach. Cała okolica
podobnie cuchnie, słońce grzeje i odbija się w białych
płatach pokrywających ziemię. Myślałbyś, że śnieg
oparł się jakimś sposobem słonecznym promieniom.
Lecz to nie śnieg, to sól. Trująca, tyle w niej różnego
świństwa.
Okazało się, że karawana musiała jechać pustynnym
szlakiem nie 50, lecz 75 mil. Jej uczestnicy, ludzie
niedoświadczeni, zlekceważyli ostrzeżenie przed bra-
kiem wody do picia i zabrali jej z sobą zbyt mały zapas.
Szybko się wyczerpał, a spragnione woły nie chciały
ciągnąć wozów. W tej sytuacji Reed postanowił
poszukać jakiegokolwiek źródełka i wyjechał sam,
pozostawiwszy rodzinę opiece współtowarzyszy wę-
drówki. W tym czasie zmarł drugi z kolei uczestnik
wyprawy, a przyczyny jego śmierci do dziś nie wy-
jaśniono.
Reed po dwudziestu milach wędrówki odkrył nie-
wielką jamkę wypełnioną wodą zdatną do picia. Za-
wrócił, lecz na miejscu postoju karawany zastał tylko
swą rodzinę oraz Miltona Eliota, byłego zarządcę mły-
na Reedów w Springfield, prawie członka rodziny. Inni
uczestnicy karawany ruszyli na własną rękę szukać
wody. Reedów pozostawiono, ponieważ ich woły,
oszalałe z pragnienia, uciekły w nocy. W takiej sytuacji
rodzina postanowiła ruszyć pieszo śladem karawany. Po
dwudziestu godzinach marszu dognali ją właśnie w
miejscu, w którym Reed odkrył wodę. Tu obozowano
cały tydzień i szukano zbiegłych wołów. Odnaleziono
tylko dwa. Drugie dwa Reed pożyczył i wrócił wraz z
Elliotem do porzuconych wozów. Cztery woły starczyły
zaledwie na zaprzęg do jednego wehikułu. Dwaj
mężczyźni przepakowali konieczny w drodze sprzęt na
najlżejszy wóz, pozostawiając „pałac na kółkach" i
wszystkie jego luksusowe urządzenia. Dognali
karawanę i wraz z nią powędrowali dalej na zachód. Od
celu podróży, Kalifornii, dzieliło ich jeszcze 800 mil.
Bez dalszych już przygód karawana osiągnęła gra-
nice Ńevady. Jednak zły omen nadal prześladował
wędrowców. Droga wiodła poprzez strumień wijący się
między stromymi pagórkami. Pomagano sobie wza-
jemnie podczas tak trudnej i niebezpiecznej przeprawy.
Lecz pewien młody, samotny właściciel wozu, o
nazwisku Snyder, awanturnik i zabijaka, tylko przy-
glądał się pracy innych, a sam nawet palcem nie ruszył.
Gdy przyszła na niego kolej, począł tak nieludzko bić
swój zaprzęg, że wzbudził powszechne oburzenie.
Elliot ujął się za dręczonymi wołami, doszło do bójki
z ich właścicielem. Reed usiłował rozdzielić wal-
czących, lecz Snyder zamiast się uspokoić, chwycił bat
i kilkakrotnie uderzył nim Reeda, później jego żonę.
Wówczas Reed wydobył swój nóż myśliwski, skoczył
na napastnika i zabił go. Tego samego dnia wieczorem
zgromadzili się mężczyźni i odbyli sąd nad zabójcą.
Nie wzięto pod uwagę okoliczności, że Reed działał w
obronie własnej i w obronie swej żony, i skazano go na
śmierć przez powieszenie. Ponieważ w okolicy nie
rosło żadne drzewo, wyrok postanowiono wykonać
używając do tego celu dyszla od wozu.
— Okropność! — wykrzyknął Robert. — Ręce mnie
swędzą, gdy słyszę o takich łobuzach. I powiesili tego
nieszczęśnika? I co na to kierownik wyprawy, ten...
Donner? Nie sprzeciwił się?
— Nic o tym nie wiadomo, być może Donner, który
niedawno przybył z Europy, z Niemiec, nie orientował
się w miejscowych zwyczajach i po prostu stchórzył.
Jednak znalazło się kilku rozsądniejszych ludzi i wy-
mogło, by z egzekucji zrezygnowano. Zmieniono wy-
rok, pozwalając Reedowi odjechać konno, lecz bez bro-
ni, wody i żywności.
— To było takie samo morderstwo — zauważył
Robert.
— Oczywiście. Wyrok był dlatego tak surowy, że nie
lubiano Reedów za ich bogactwo, chociaż stracili
prawie wszystko. Reed odjechał na pewną śmierć.
Uratowała go córka, czternastoletnia Virginia. Wy-
mknęła się w nocy z obozu, odszukała ojca i wręczyła
mu broń, żywność i butlę z wodą. Nikt nie zauważył jej
wyjazdu i powrotu. Nazajutrz karawana ruszyła dalej w
kierunku zachodnim. Po raz pierwszy dostrzeżono na
horyzoncie grupy indiańskich jeźdźców. Przez cały
dzień towarzyszyły z tej odległości karawanie. Oddalali
się w nocy, pojawiali każdego ranka. Tak to trwało
przez kilka dni i chociaż początkowo wędrowcy mieli
się na baczności, później przywykli do widoku i
zlekceważyli groźbę napadu. Pewnie dlatego niezbyt
sumiennie odprawiano nocne warty. Któregoś ranka
okazało, się, że zginęło dwadzieścia jeden wołów.
Poszukiwania nie dały wyników. Tak więc część
wozów została pozbawiona sprzężaju. Dzieci i
kobiety przesadzono na inne pojazdy, a mężczyźni
musieli powędrować pieszo, pozostawiając cały
dobytek, w tym nawet część żywności. Wkrótce też
okazało się, że poczyna jej brakować. A ja' sądzę,
kolego, że nie tylko jedzenia, lecz i zwykłej ludzkiej
uczciwości! Nieraz zastanawiałem się, jak bym postąpił
znalazłszy się w takim towarzystwie? Chyba nie
wytrzymałbym i kilku łotrów bez serca przepędził na
cztery wiatry. Na przykład: Lewa Keseberga. Dobrze
zapamiętałem to nazwisko. To był gagatek, co się
zowie.
— A cóż on takiego uczynił?
— Co uczynił? To okrutnik i morderca, gorszy od
tych, jacy napadali na dyliżanse i rabowali podróżnych.
Wyobraź sobie, kolego, że ten gałgan zabrał na swój
wóz pewnego starego człowieka, który również pragnął
dotrzeć do Kalifornii. Kiedy poczęło brakować żywno-
ści, Keseberg wysadził starca na zupełnym pustkowiu i
odjechał.
— Nikt się temu nie sprzeciwił?! — wykrzyknął
oburzony Robert.
—
Nie wiem, nie byłem tam. Historię karawany
znam tylko z opowiadań. Myślę, że albo Keseberg je-
chał ostatni i dlatego nikt nie zauważył haniebnego
postępku, albo też wszyscy tak już byli wyczerpani
fizycznie, że zabrakło im siły, aby przeciwstawić się
nędznikowi. W tydzień po tym wypadku, gdy karawana
znalazła się 34 mile na wschód od miejsca, gdzie dziś
znajduje się miasteczko Reno, zginął następny
uczestnik wyprawy. Podobno wlókł się ze swym wo-
zem na końcu kawalkady, tuż za Kesebergiem, i nie
dotarł do miejsca postoju. Gdy zapadł mrok, poczęto go
szukać. Napotkano Keseberga, który oświadczył, że
towarzysz posuwa się niedaleko za nim. Minęła noc, a
zapóźniony wędrowiec nie przybył. Powtórne poszu-
kiwania doprowadziły tylko do znalezienia wozu, jego
właściciel jakby pod ziemię się zapadł. Keseberg przy-
sięgał, że o niczym nie wie. Snuto więc różne na ten
temat przypuszczenia: że samotnego wędrowca porwali
Indianie lub że zaginionego zamordował i obrabował
Keseberg, a zwłoki gdzieś ukrył. Lecz głośno nikt tego
nie powiedział.
W połowie października karawana osiągnęła granicę
Nevady i Kalifornii, dotarłszy do podnóża pasma Sierra
Nevada. Następnego dnia jeden z uczestników wy-
prawy, czyszcząc pistolet, zastrzelił się. Była to już
szósta ofiara od chwili rozpoczęcia wędrówki na za-
chód.
W trzynaście dni później rozbito obóz w dolinie nad
jeziorem Truckee. Zaczął padać śnieg i bardzo po-
chłodniało. Aby
przedostać się do Kalifornii, należało sforsować pasmo
Sierra Nevada przez przełęcz, którą widziano z
obozowiska. Kilku mężczyzn ruszyło ku iej przełęczy.
Znikli w śnieżnej kurzawie. Oczekiwano bezskutecznie
ich powrotu. Na koniec reszta uczestników wyprawy
postanowiła iść ich śladem. W połowie drogi do
przełęczy natrafili na zaspy śnieżne tak wysokie, że nie
sposób było posuwać się dalej. Zawrócili do
obozowiska, w którym pozostały zwierzęta i kilka
wozów. Ale okazało się, że zwierzęta znikły. Poszuki-
wania nie dały wyników.
— Cóż to za ludzie — zdziwił się Robert. — Jak
mogli pozostawić woły bez opieki?
— Ano, nie byli to westmani znający niebezpieczeń-
stwa Dzikiego Zachodu, lecz ludzie, którzy po raz
pierwszy wędrowali pustkowiami i zachowywali się jak
głupcy. Straciwszy wszystkie zaprzęgi, postanowili
czekać do wiosny, aż śniegi stopnieją i przełęcz stanie
się bardziej dostępna. Rączo zabrano się do ścinania
drzew, stawiania bud i szałasów. W ten sposób
przetrwali półtora miesiąca. Żywność skończyła sią,
żaden z uczestników wyprawy nie potrafił wytropić
zwierzyny. Wówczas zdecydowano wysłać najsilniej-
szych po pomoc do fortu Sutter, położonego w dolinie
rzeki Sacramento, już w Kalifornii.
W drogę ruszyło pięć kobiet i dziewięciu mężczyzn
zabierając prowiant na sześć dni. Dzienną rację na
osobę stanowił pasek mięsa wielkości dwu palców.
Pierwszego dnia grupka przemaszerowała sześć mil,
drugiego już tylko pięć, później nikt nie obliczał prze-
bytej trasy. Stracono rachubę czasu. Faktem jest, że po
kilku dniach odpadł pierwszy z wędrowców, zabrakło
mu sił, więc pozostawiono go w śniegu. W dwa dni po
tym wydarzeniu zmarł na skutek wycieńczenia drugi
mężczyzna. I wtedy wydarzyła się rzecz naj-
straszniejsza...
— Pomordowali się! — wykrzyknął Robert.
— Gorzej! Pozjadali...
— Ludożerstwo? Nie, to niemożliwe!
—
I ja nie chciałem uwierzyć, gdy mi o tym opo-
wiedziano po raz pierwszy. Jednak za drugim, a później
za trzecim razem zupełnie różni ludzie potwierdzili ten
fakt. Tak więc wszystko przemawia za tym, iż żywi
podzielili się ciałem zmarłego. Niewiele im to pomogło.
W dwa dni później zmarł trzeci z wędrowców, w cztery
dni później czwarty i piąty. Dwaj Indianie, będący
przewodnikami, uciekli podczas nocy. Z czternastu
osób pozostało przy życiu tylko osiem: pięć kobiet i
trzech mężczyzn. Po dalszych dwu dniach zmarł
następny mężczyzna. Już tylko siedem osób brnęło
przez śniegi sierry. Natrafiono na zbiegłych
przewodników, tak wyczerpanych, że nie uciekali na
widok zbliżającej się grupy. Obaj czerwonoskórzy zo-
stali zastrzeleni. Wreszcie przebyto grzbiety gór i na-
trafiono na opuszczone rancho. Napotkano samotnego
trapera. Zobowiązał się do sprowadzenia pomocy z for-
tu Sutter. Zobowiązania dotrzymał, lecz zanim z fortu
wyruszyła ekspedycja ratownicza, upłynęło kilka dni.
Tymczasem reszta karawany pozostawiona nad je-
ziorem Truckee powoli konała z głodu. I tak na przy-
kład żona Jamesa Reeda, aby nakarmić swe dzieci,
zarżnęła własnego psa. Nieco później zginął Reedom
jedyny czworonóg, jaki im pozostał, kucyk Virginii
Reed, najstarszej córki. Wiemy o tym bardzo dokładnie,
ponieważ jeden z tej grupy prowadził pamiętnik, dzień
po dniu.
Z tych zapisków wynikło, że od 27 grudnia 1846
roku do połowy lutego roku następnego zmarło z głodu
8 osób koczujących nad jeziorem Truckee, w tym troje
dzieci. Na koniec, w drugiej połowie lutego, dotarła nad
jezioro ekspedycja ratunkowa z fortu Sutter, z tak
jednak niewielką ilością prowiantu, że prawie nic nie
mogła zostawić i musiała natychmiast wracać. Wraz z
nią wyruszyli najsilniejsi, wśród nich pani - Reed z
najstarszą córką Virginią i jej pięcioletnim bratem.
Dwoje pozostałych dzieci, zbyt wyczerpanych, powie-
rzono pieczy niezdolnym do marszu. Grupka wędrow-
ców napotkała w drodze Jamesa Reeda, który już dość
dawno dotarł do fortu Sutter. Gdy dowiedział się o wy-
darzeniach nad jeziorem Truckee, zebrał ochotników i
ruszył na ratunek. Najpierw zaopatrzył w żywność
grupkę, w której znajdowała się jego żona, później
dotarł nad jezioro. Jedyny uczestnik wyprawy zasłu-
gujący na miano dzielnego i szlachetnego człowieka.
Reed zabrał najsilniejszych. W drodze zaskoczyła ich
burza śnieżna, tak że część wędrowców utknęła w za-
spach. Uratowała ich przed zagładą trzecia wyprawa
ratownicza. Czwarta wyprawa dotarła nad jezioro z
wiosną 1847 roku, aby zabrać pozostałych. Przy życiu
zastano tylko Keseberga. Dokoła niego spoczywały
porozrzucane zwłoki innych mężczyzn i kobiet, czę-
ściowo pokrajane. W cztery dni później wyprawa ra-
tunkowa z Kesebergiem dotarła do Kalifornii. W ten
sposób z dziewięćdziesięciu ludzi, którzy prawie przed
rokiem wyruszyli ze Springfield, do celu doszło tylko
czterdziestu ośmiu. I tylko jedna rodzina Reedów prze-
była cały szlak nikogo nie utraciwszy. W trzy lata po
zakończeniu wyprawy Virginia Reed wyszła za mąż za
jakiegoś oficera. Tyle tylko wiemy oraz to, iż wyprawie
nadano nazwę „Przeklętej Karawany". — A co z tym
Kesebergiem? — zapytał Robert.
— Został oskarżony o zamordowanie dwu członków
karawany, o rabunek i ludożerstwo, lecz sądy kali-
fornijskie uwolniły go z braku dostatecznych dowo-
dów. Słyszałem, że Keseberg był później kierownikiem
jakiegoś browaru niedaleko Sacramento. Jezioro
Truckee dziś nazywa się jeziorem Donnera, a przełęcz,
przez którą przedzierali się nieszczęśliwcy, Przełęczą
Donnera. Niesprawiedliwie postąpiono, moim zdaniem,
Don-ner okazał się niedołęgą i prawie że zgubił całą
wyprawę. Na mój rozum jezioro należało nazwać
Jeziorem Reeda. Świat jest niesprawiedliwy, kolego.
Opowiedziałem ci o tej historii, bo właśnie jedziemy
przez tereny, którymi posuwała się Przeklęta
Karawana. Jednak kolej to niezła rzecz! Nie zjadłbyś
czego? Chyba pora przekąsić?
Lecz Robert odmówił. Może naprawdę nie był głod-
ny, a może zbyt mocne wrażenie wywarła na nim
opowieść Allana Bow?
Do Wężowej Rzeki
Na południe od granicy kanadyjskiej, na zachód i
południowy zachód od Montany, wreszcie — na
wschód od Oregonu leżą ziemie terytorium Idaho *.
Jego granice tworzą na mapach linie równe, przecina-
jące się pod kątem prostym, podobnie jak i granice
innych stanów i terytoriów amerykańskiej Unii, wy-
kreślone na stołach kartografów przy pomocy ekierki i
pióra.
W rzeczywistości te wygodne do narysowania grani-
ce, biegnące poprzez drogi i bezdroża, szczyty górskie i
doliny, wędrowiec może zauważyć tylko tam, gdzie
ustawiono tablice opatrzone odpowiednimi napisami —
na kolejowych i drogowych szlakach. Podróżny, który
wybierze się tutaj pieszo lub na końskim grzbiecie, a
kierunek wytyczać mu będą ścieżki lub steczki, kręte i
zawikłane, póki nie natrafi na siedlisko łudzi, nie będzie
wiedział, czy już znajduje się na ziemiach Idaho, czy
jeszcze w sąsiednim Wyomingu, Utah czy Oregonie.
Tylko dwie granice Idaho są łatwo zauważalne. Na
północy — potężne pasmo górskie Bitterroot, na za-
chodzie — dolny bieg Rzeki Wężowej. I tylko tam
granica wije się raz szczytami, raz dolinami, raz
kapryśnymi zakrętami rzeki. Lecz są to właśnie granice
najtrudniejsze do przekroczenia. Rzeka Wężowa, prze-
bijając się przez Góry Siedmiu Diabłów, na granicy
Idaho i Oregonu, wyżłobiła przeszkodę nie do sforso-
wania — kanion głębokości 8 tysięcy stóp.
Dwadzieścia dwa pasma górskie dzielą ten kraj na
doliny, płaskowzgórza i lekko pagórkowate niziny, nie-
kiedy żyzne, niekiedy na pół pustynne prerie, porosłe,
jak okiem sięgnąć, krzakami szałwii. Gdy szałwia za-
kwita czerwono, cała przestrzeń lśni w słońcu purpurą.
Przez taką to prerię któregoś dnia późnej wiosny
posuwali się dwaj jeźdźcy. Jeden młody, drugi nieco
starszy, co zauważyłby nawet mało spostrzegawczy
człowiek, gdyby przypadkiem znalazł się na szlaku obu
wędrowców.
Młodszy z jeźdźców milczał, a starszy miał wiele do
opowiadania.
— Ujrzysz tu, kolego, niejedno dziwo — mówił —
chociaż to spokojny i cichy kraj. Tylko dwie potyczki
wojska z czerwonoskórymi: pod Clearwater i
Whitebird. Obie w siedemdziesiątym siódmym, od
tamtego czasu... nic. Rzadko tu zaglądali biali myśliwi,
więc zwierzyny jeszcze nie brak: antylopy, łosie, a w
górach owce i kozły, czarne niedźwiedzie i grizzli. Żyją
tu pumy i rysie, kuny i łasice. W wodach: wydry i
bobry. O kujotach nawet nie wspominam. Gdzie ich nie
ma? Jednego tylko nie spodziewaj się zobaczyć:
bizona. Skończyły się już bizonie lata, aż przykro o
tym mówić. Patrz, patrz! — zatrzymał wierzchowca i
wyciągnął rękę. — Tam, w lewo od wysokiej kępy
krzewów. Widzisz?
Trzy smukłe sylwetki długonogich zwierząt wysko-
czyły nagle na płaszczyznę, jakby wyrosły spod ziemi,
a później oddaliły się pospiesznie, zostawiając po sobie
obłoczek kurzu długo wiszący w rozgrzanym powie-
trzu.
—
Antylopy — wyjaśnił Allan, bo on właśnie był
tym starszym jeźdźcem. — Nie dogonisz ich
najściglejszym koniem. Tam pewnie jest jakiś parów,
kto wie, może źródełko? Naprzód, kolego! Ach,
gdybyśmy tak natrafili na bobrowe żeremia! Czy wiesz,
ile płacą na wschodzie za jedno bobrowe futerko?
Żałuję, że nie kupiłem łapek, ale może Yambadika je
posiada i pożyczy. Podzielimy się futerkami
sprawiedliwie. Sprzedasz w Fort Benton i
podreperujesz swą kasę.
— Nie przyjechałem tu na polowanie, a bobrów
łapać nie umiem i nie chcę.
— Czemuż to? — zdziwił się Allan. — To żadna
sztuka.
— Chwytanie zwierząt w potrzask uważam za
wstrętne! — oburzył się Robert. — Nie daje się żad-
nych szans czworonogom.
— No, no. Jakiś ty mądry! Chociaż, hm, w tym, co
mówisz, jest trochę racji, ale na bobry nie ma innego
sposobu.
— Jest. Nie chwytać ich.
Allan zaśmiał się.
— Czy masz wobec nich jakieś zobowiązania? —
zapytał półżartem.
Lecz Robert nawet się nie uśmiechnął.
— Karol Gordon sporo opowiadał mi o bobrach.
Przed kilku laty przebywał w Górach Wielkiego Rogu i
tam trafił na bobrze żeremie, teren zupełnie dziewiczy.
Te mądre zwierzęta wcale się go nie zlękły.
Wychodziły na brzeg rozlewiska ścinać drzewa, a
pewien Indianin, który towarzyszył Gordonowi, nawet
je głaskał. Od tamtego czasu Gordon przyrzekł sobie
nigdy nie polować na bobry.
— Ho, ho! Zupełnie jak w bajce. Co prawda i ja
słyszałem, że w Czarnych Górach, w Dakocie, bobry
nie płoszyły się na widok pierwszych ludzi.
— I oczywiście zostały wytępione — zgryźliwie za-
uważył Robert.
— Prawda. Jednak... nie sądź mnie źle, kolego. Nie
pochwalam rzezi zwierząt, a fortunkę zbiłem nie na
skórkach, a na złotej żyle. Widzisz... bizonów prawie
już nie ma. Byłby to cud prawdziwy, gdybyśmy na-
tknęli się na ich najmniejsze nawet stadko. A wszystko
przez co? Przez to, że zamiast starych uczciwych tra-
perów wdarła się na prerię najgorsza hołota, ludzie po-
lujący na zwierzynę nie dla zaspokojenia głodu, lecz
dla szybkiego wzbogacenia się. Gdy skóry bizonie
wzrosły w cenie, mordowano codziennie tysiące sztuk
tych zwierząt. Mięso, całe góry mięsa pozostawiano
kujotom i sępom. I nie znalazł się nikt, kto by tej rzezi
położył kres. Nadejdzie czas, w którym ostatni bizon
zniknie z powierzchni ziemi*. Kto wie, czy później nie
nadejdzie kolej na antylopy, na jelenie, na dzikie owce,
jeśli ktoś strasznie mądry zechce zrobić interes na ich
skórach. Tak ja o tym myślę. Nie mam racji?
— Pewnie tak, lecz ja nic nie znam się na tych
sprawach. Nigdy nie polowałem, przez prerię, jak już
wiecie, wędrowałem tylko raz, i to jako malec. A na
bobry nie będę zastawiał łapek.
Allan roześmiał się:
— Zabawnie wyglądasz, gdy tak poważnie mówisz.
Z powodu kilku skórek bobry nie wyginą.
—- Tak pewnie twierdzi każdy myśliwy. Dla jednego
parę skórek, dla drugiego parę skórek i któregoś dnia
okaże się, że bobrów już nie ma. Bardzo chciałbym
jeszcze ujrzeć bobrowe żeremie.
— Spróbujemy, kolego, jeśli szczęście nam dopisze.
I nie zabiorę sideł, dla świętej zgody. Jesteś zado-
wolony?
Robert skwapliwie przytaknął. Nie miał zamiaru
kłócić się z Allanem. Po pierwsze dlatego, że zbyt
wiele mu zawdzięczał, po drugie, że podziwiał
doświadczenie swego towarzysza i wierzył, że przy
jego pomocy szybciej dotrze do Fort Benton. Przecież
gdyby nie Allan, Robert wlókłby się płynącym pod
prąd Missouri statkiem, głodując i nie wiedząc, kiedy
dotrze do celu. Co prawda sens wyprawy na ziemie
Szoszonów w poszukiwaniu dziwacznego czarodzieja
budził w nim wątpliwości, lecz przecież Allan
zapewniał, że ta „wycieczka" nie wydłuży zbytnio
drogi do Montany.
Gdy w Pocatello, już na terenie Idaho, wysiedli z
pociągu, Robert wpadł w ponury nastrój. Po
Vicksburgu, a zwłaszcza po St. Louis Pocatello wydało
mu się zakazaną dziurą, nie mogącą się równać nawet z
Wichita Falls. Jego ponurość spotęgowała się, gdy
Allan poinformował, że od ziem Szoszonów dzieli ich
nie jakiś tam jednodniowy „spacerek", lecz prawie
dwutygodniowa wędrówka.
— Ech, kolego! — wykrzyknął, gdy zagłębili się
między drewniane zabudowania ulicy pełnej kurzu i
wybojów. — Przypomną się dawne lata. Przed nami
piękna wycieczka. Oczyścimy gardła z kurzu i dymu.
— Jestem kiepskim piechurem — smętnie zauważył
Robert — i chyba nigdy nie dowlokę się do tych wa-
szych Szoszonów. Dwa tygodnie marszu!
— Któż ci powiedział, że mamy maszerować? A kon-
no nie łaska?
— Przecież nie mamy koni.
— Ale będziemy mieli.
— Chcecie nabyć wierzchowca? To duży wydatek, a
ja...
— Ani słowa więcej — przerwał mu Allan. — Dwa
rumaki bardzo się nam przydadzą. Stać mnie na taki
luksus. Pocatello! — wykrzyknął zmieniając temat. —
Jakże się rozrosło! Ile nowych domów? Ho, ho! Mam
nadzieję, że nie wszystko jest tu nowe, że pozostali
starzy przyjaciele.
Po takiej uwadze ruszył szparko środkiem ulicy,
którą raczej nazwać wypadało złą, wyboistą drogą. Po
obu jej stronach dźwigały się drewniane budowle z fał-
szywymi fasadami, imitującymi nie istniejące górne
piętra. W rzeczywistości domy były parterowe. Przed
niektórymi Robert zauważył ludzi podpierających ścia-
ny i ćmiących w milczeniu fajki, przed innymi — tylko
miniaturowe śmietniska: blaszane puszki, szkło, ka-
wałki drewna i zbutwiałe strzępy tkanin. Nie rosło tu
ani jedno drzewko, ani jeden krzak ożywiający
monotonię zakurzonych ścian.
— Jeszcze tylko kawałek, jeśli mnie pamięć nie
zwodzi. Gdy bawiłem tu ostatnio, nie było tych domów
ani ludzi.
— Ludzi? — ironicznie powtórzył Robert. — Nie
naliczyłem ich więcej niż dwudziestu, a wyglądają
niczym ostatni włóczykije.
— Nie bądź wybredny, kolego, nie oceniaj człowieka
po ubraniu.
— Ja ich oceniam po... brudzie. Są brudni. Wszystko
dokoła jest brudne.
Allan nie odpowiedział. Błądził oczyma po fasadach
domostw, w miarę jak je mijali. Aż nagle twarz mu
się rozjaśniła. Przystanął.
— Patrz — odezwał się do swego towarzysza. —
Stara, poczciwa chałupa i nazwa ta sama: „Pod
Tańczącym Niedźwiedziem".
Robert spojrzał. To, co Allan nazwał „poczciwą
chałupą", było parterowym barakiem, zbitym z bali i
desek tak dokładnie pokrytych brudem i zaschłym
błotem, że budowla z pozoru wyglądała na ziemiankę.
Nad drzwiami wisiała deska z wyblakłymi, niegdyś
czerwonymi literami, które tworzyły napis odczytany
przez Allana. Prawdopodobnie dla tych, którzy nie byli
mocni w alfabecie, wymalowano niebieskiego niedź-
wiedzia, opartego jedną łapą na poziomej czarnej kre-
sce, a z trzema łapami podniesionymi, jak gdyby pod-
dawał się niewidzialnemu wrogowi.
Allan pchnął drzwi i przekroczył próg. Znaleźli się
we wnętrzu mniejszym, niżby to wynikało z rozmiarów
całej budowli. Widać „Tańczący Niedźwiedź" zaj-
mował tylko część pomieszczenia. Robert pociągnął
nosem: pachniało stęchlizną, kwaśnym piwem, cyga-
rami i czymś tam jeszcze. Szynkwas stał w głębi, tak
samo tandetny jak całość wyposażenia lokalu. Tylko
mężczyzna, który tkwił za szynkwasem, nie wyglądał
tandetnie. Był to zwalisty olbrzym o szerokich barach,
szerokiej twarzy i szerokiej piersi okrytej nieokreślonej
barwy koszulą i rudą kamizelką. Siedział i obserwował
wchodzących.
— Adam! — zawołał Allan. — Poznajesz mnie?
Olbrzym podniósł się. Teraz był wyższy o głowę od
przybyszów.
— Do licha — odezwał się głębokim basem — toż
to Allan! Allan-traper, Allan-eksplorer. Witaj, chłopie,
w moim raju!
Wyciągnął dłoń wielką jak funtowy bochen chleba.
— Wróciłeś do nas — zagrzmiał bas — na łowy, na
skarby tej ziemi? Ewa! — zahuczał odwracając głowę
w kierunku drzwi zamykających drogę do dalszej
części budynku. — Ewa! Chodź, chodź szybko!
Wydało się Robertowi, że od dudniącego głosu drga-
ją ściany budowli, i zerknął ku górze, czy przypadkiem
sufit nie pęka. Coś zgrzytnęło, lecz ten dźwięk wydały
z siebie tylko zardzewiałe zawiasy. Drzwi uchyliły się
ukazując sylwetkę kobiety. Robert spojrzał i zdumiał
się. Kiedyś w cyrku oglądał kobietę-siłaczkę
przegryzającą zębami stalowe łańcuchy i wyginającą
podkowy w ósemkę. Była to olbrzymka kropka w krop-
kę podobna do tej, która właśnie się pojawiła.
— Allan! — krzyknęła i rzuciła się ściskać gościa, a
później spojrzała pytająco na Roberta.
— Mój siostrzeniec — gładko skłamał Allan.
— Witamy, witamy. Skąd wędrujesz, Allan?
— Prosto z kolejowej stacji. Przybyliśmy pociągiem
i... jesteśmy bardzo głodni.
Olbrzymka klasnęła w dłonie.
— Mam, mam! — zawołała. — Szczęśliwie trafiłeś.
Jest pieczeń z antylopy!
— Pieczeń z antylopy — powtórzył radosnym gło-
sem eksplorer. — Wydaje się, że od stu lat jej nie
jadłem.
— Siadajcie. Adam, podaj, co tam masz na początek,
ja zajmę się resztą.
Pobiegła ku drzwiom, aż podłoga zadudniła. Adam
wyszedł zza szynkwasu, wytarł jeden z trzech znaj-
dujących się w izbie stołów, przyniósł szklanki i sześć
butelek piwa.
— Rozgość się, Allan, i ty, młodzieńcze. A może
wolisz whisky?
— Jeszcze zbyt wcześnie. Mam do załatwienia kilka
spraw, a wódka raczej temu nie sprzyja.
— No, to spróbuj piwa, bardzo zimne to ono nie jest,
ale i nie letnie.
Allan opróżnił szklankę i pokiwał głową z aprobatą.
— Słuchaj, Adam. Jest tu jeszcze ten kowal, który
miał kuźnię nad strumieniem?
— Roger?
— Albo ja wiem? Może Roger, może nie Roger.
Pamiętam, że handlował końmi.
— Chcesz nabyć wierzchowca?
— Nawet dwa. To pilna sprawa.
Oberżysta podrapał się po kudłatej głowie.
— Zostaw to mnie — odpowiedział. — Jak Roger
zwącha, że ci zależy na czasie, odpowiednio podniesie
cenę..
— Nie możemy czekać zbyt długo.
— Dzisiaj tych koni nie dostaniesz.
— Szkoda. Gdyby jednak było możliwe...
— Ale nie jest możliwe. Zmieńmy temat. Pamiętasz,
kiedy wpadłeś tu pierwszy raz?
—
Pewnie. Wracałem wówczas z doliny Clearwater.
Chyba w siedemdziesiątym ósmym?
— O, ho, ho! Pomieszało ci się w głowie. To był
siedemdziesiąty szósty.
Spierali się kilka minut ku znudzeniu Roberta, aż
półmisek z dymiącą pieczenia antylopy przerwał spór.
Gdy wreszcie wszystko znikło z talerzy, Allan
oświadczył, że musi zwiedzić miasto.
— Mógłbyś chwilę posiedzieć z nami — zauważył z
wyrzutem gospodarz. — Dotąd nie wiem, co cię tu
przygnało?
— A może chęć ujrzenia twego saloonu...
Olbrzym zahuczał śmiechem:
— Znam cię, stary włóczęgo. Może i pragnąłeś mnie
odwiedzić, w to uwierzę, lecz że przybyłeś w tym celu
specjalnie, to wierutne kłamstwo. Coś tu wyniuchał?
Przyznaj się, bonanzę?
— Nic z tego. Po prostu chcę pokazać swemu sio-
strzeńcowi, jak się poluje.
Karczmarz obrzucił badawczym spojrzeniem Allana
i Roberta.
— Jak się poluje z łukiem czy z procą? Nie do-
strzegam twojej fuzyjki, Allanie. Pierwszy raz widzę
człowieka wybierającego się na łowy bez broni.
— Właśnie tutaj ją nabędę. Żyje jeszcze ten rusz-
nikarz?
— Horn? Żyje, ale kiepsko mu się powodzi. Myślę,
że niedługo stąd czmychnie.
— Czemuż to?
— Teraz mało kto naprawia albo kupuje broń. Czasy
wielkich polowań się skończyły, gdy skończyły się
bizony. Czerwonoskórzy już nie ryzykują napadów.
Więc komu potrzebna broń?
— Chyba nie twierdzisz, że wybito całą zwierzynę
— zaniepokoił się Allan.
— Oczywiście, że nie. Zostały antylopy, łosie, nieco
jeleni, górskich kozłów i dzikich owiec. Szczęściarz
trafi jeszcze na czarnego niedźwiedzia, a pechowiec na
grizzli.
— No, to żyjemy! Nie jest tak źle, a że myśliwych
mniej, to mi nie przeszkadza. Chyba ten Horn ma w
zapasie jakieś niezłe pukawki.
— Coś tam ma. Brak teraz amatorów na taki towar.
— A krótka broń? Rewolwery?
— Jeszcze kupują, na moje utrapienie. Niektórzy
sądzą, że pas i dwie armatki u boku dodają człowie-
kowi powagi. Niechby! Lecz czemu dziurawią mi sufit
z coltów? A ty, Allanie, mogłeś nabyć strzelby w więk-
szym mieście, u Horna mały wybór.
— Ej, Adamie, Adamie! Pomyśl. Co warta nowa
broń? Że ładnie wygląda? I na tym koniec jej zalet.
Sprawną broń czyni sprawny strzelec po paru mie-
siącach używania, po roku, po latach. Dlatego przy-
puszczam, że tutaj właśnie znajdę to, czego pragnę.
Idziemy, kol... Robercie. Nie martw się, Adamie, u cie-
bie zawsze, jak w raju, więc wrócimy rychło i prze-
nocujemy. Chyba... że nas wyprosisz!
— Nie gadaj głupstw! — zgromił go karczmarz.
Allan już stał na progu, lecz jeszcze odwrócił się:
— A na wieczór — powiedział — przygotuj dobrą
whisky, nie tę lurę, co ją nalewasz gościom. To bardzo
poczciwi ludzie — wyjaśnił Robertowi, gdy znaleźli się
na ulicy. — Małżeństwo Hayes. On Adam, ona Ewa.
Dlatego przed laty ich knajpkę nazywano rajem.
Wybacz, że cię uczyniłem swoim siostrzeńcem. Hayes
jest bardzo ciekawy i raczej uwierzy w to, że mam
siostrę, niż w jakąś inną bajeczkę, którą musiałbym
wymyślić. Nie powiem mu przecież, żeś uciekł z
Wichita Falls. Lecz ty uważaj przy rozmowie.
— Och, ja się nie zdradzę.
—
Nie o to chodzi. Musisz mnie nazywać wujem,
kolego.
— Dobrze — odparł wesoło Robert — to nie takie
trudne, wuju.
— Tak ci się wydaje. Wszystko zależy od
przyzwyczajenia. Ja sam o mało nie nazwałem cię
kolegą, lecz w porę ugryzłem się w język.
— Nie w porę. Zauważyłem to, a Hayes pewnie
również spostrzegł.
— On wie, że mam taki zwyczaj, kol... tfu!... Ro-
bercie.
— Wierzę, ale bądź ostrożny, wuju.
— Doskonale to powiedziałeś, siostrzeńcze, a teraz
rozglądajmy się po obu stronach ulicy,, bo zupełnie
z głowy mi wyleciało, gdzie znajdował się
sklepik rusznikarza.
Szli powoli, noga za nogą.
—
Najlepiej zapytać się — zauważył Robert. —
Tam stoi jakiś jegomość i strasznie się nudzi.
— Słusznie. Hej, kolego! — zawołał, gdy nieznajo-
my ruszył ku drzwiom niewielkiego domeczku.
Na głos Allana zatrzymał się.
— O co chodzi?
— Szukamy rusznikarza.
— Dobrze trafiliście. Ja jestem rusznikarzem. —
Otworzył drzwi. — Wejdźcie, panowie.
Wkroczyli do półmrocznej izdebki. Stała tam
potężna szafa, trzy stołki oraz coś w rodzaju małej
kuźni obitej żelazną blachą. Spoczywały na niej
bezładnie porozrzucane dłuta, młotki, pilniki i obcęgi.
Pachniało kurzem, oliwą i żelazem, jeśli w ogóle
żelazo wydziela jakikolwiek zapach.
— Potrzebuję dwu strzelb — oświadczył Allan —
dobrych, nie tandety.
— U mnie nie ma tandety — obruszył się sprze-
dawca.
Allan pominął milczeniem ten protest i zapytał:
— Znajdzie się coś takiego?
Rusznikarz podszedł do szafy, otworzył ją kluczem, a
kiedy drzwiczki uchyliły się, Robert zobaczył masywne
wnętrze przedzielone półkami. Na górnej, na stojakach,
połyskiwał rząd luf i kolb, na dolnej — rewolwery
różnej wielkości i kształtu.
— Oto niedźwiedziówka — wyjaśnił rusznikarz
wskazując na broń o potężnej kolbie i bardzo grubej
lufie.
Robert mało się znał na rodzajach myśliwskiego
sprzętu, potrafił rozpoznać jedynie ostatni model win-
chestera, bo takiego używał w służbie u szeryfa.
Allan lekceważąco machnął ręką.
— Nie wybieramy się na niedźwiedzie — stwierdził.
— Potrzebuję czegoś lżejszego.
— Może to? Smith-weston, prawie nie używany.
Znowu machnięcie ręką.
— A to remington.
— Pokaż pan.
Otworzył zamek, podniósł broń i długo spoglądał we
wnętrze lufy.
— Może się nada — zauważył. — Potrzebuję
jeszcze coś drugiego.
— Gdyby był winchester... — nieśmiało szepnął Ro-
bert. — Przyzwyczaiłem się...
— Zgoda — mruknął Allan. — O, już widzę, że jest.
— Bardzo wysłużony — powiedział rusznikarz —
ale strzela świetnie.
— To się okaże. Co więcej?
Były dwie dubeltówki, karabin francuskiej marki,
angielski sztucer i nawet dwie skałkówki nabijane od
przodu. Ten arsenał nie znalazł uznania w oczach
Allana. Obejrzał raz jeszcze obie odłożone sztuki.
— Gdzie można wypróbować?
— Przestrzeliwuję broń w piwnicy.
— To na nic. Muszę mieć cel.
Rusznikarz lekko wzruszył ramionami:
— Trzeba iść za miasto, i to daleko. Nasz szeryf nie
lubi huku.
— Chodźmy — zaproponował Allan.
— Nie mogę opuścić interesu.
— Pójdziemy sami.
Sprzedawca pokręcił głową:
— Wybaczcie, panowie, ja was nie znam. Kiedyś w
ten sposób straciłem klienta i broń.
Allan zaśmiał się.
— Bywa i tak — zauważył — lecz ja nie kupuję
broni przed jej wypróbowaniem.
— To może ja tu zostanę — zaproponował Robert —
jako zastaw.
— Świetnie!
Lecz rusznikarz był nieco innego mniemania.
— A cóż ja pocznę z tym chłopcem? Przecież go nie
sprzedam? Dajcie w zastaw coś innego — tu zerknął na
worek Allana.
Eksplorer zauważył to spojrzenie. Rozwiązał tasiem-
ki worka, sięgnął dłonią w głąb i wyciągnął pas Ro-
berta z dwoma coltami.
— Wystarczy?
Rusznikarz obejrzał pas, po nim oba rewolwery i
kiwnął głową.
— Za jedną sztukę — zastrzegł się.
— Co?! Mam dwa razy wędrować?
— To dodatkowo niech tu zostanie ten chłopiec.
— Dobrze. Popilnuj worka, Robercie.
Wsadził obie strzelby pod pachę i wyszedł. Ruszni-
karz popatrzył za odchodzącym.
— Wybieracie się na polowanie?
— Tak.
— To twój krewny?
— Wuj.
— Łatwo odgadnąć, bardzo jesteście do siebie po-
dobni. Twój wuj musi być doświadczonym człowie-
kiem. Zna się na broni. Różni tu do mnie przychodzili:
raz sprzedać, raz kupić. Przeważnie zwracali uwagę na
zewnętrzny wygląd i kręcili nosem nawet na najmniej-
sze zadrapanie kolby. Twój wuj wybrał strzelby mocno
używane, lecz, kto wie, może właśnie najlepsze. Z
bronią to jak z koniem, wszystko zależy, kto i jak ją
używał. Możesz mi wierzyć, od dwudziestu lat jestem
rusznikarzem. Długo tu będziecie?
— Najwyżej kilka dni.
— Szukacie noclegu?
— Zatrzymaliśmy się w saloonie „Pod
Tańczącym Niedźwiedziem". Wuj zna właściciela.
— To znaczy, że twój wuj już tu bywał?
— Bywał — odparł zwięźle Robert, któremu to wy-
pytywanie nie przypadło do smaku.
— A dokąd się wybieracie?
— Na polowanie.
— To chyba traper?
— Kto?
— Twój wuj.
— Aha.
— Lecz teraz futerka mało warte, dopiero zimą...
— Mało — przytaknął chłopiec próbując krótkimi
odpowiedziami odstręczyć od dalszych pytań. Czy
to pomogłoby,
nie zdążył sprawdzić, bo właśnie zjawił się interesant
z dziwnym, trzylufowym pistoletem, przy którym
złamał się jeden z kurków, a w chwilę później —
Allan.
Po odejściu właściciela uszkodzonej broni zaczął się
targ. Robert zdziwił się i równocześnie oburzył usły-
szawszy, że bez
jego zgody Allan domaga się od rusznikarza, aby część
zapłaty przyjął coltami! Rusznikarz nie kwapił się do
takiego handlu. Wówczas Allan oświadczył, że nie ma
pieniędzy na kupno obu strzelb, a z kupna jednej..
rezygnuje. Dopiero wtedy sprzedawca ustąpił. Zażądał
jednak, „na dokładkę" pasa. Pięknego pasa z futerałami,
z którego Robert był tak dumny! Allan zgodził się.
Nic więc dziwnego, że gdy znaleźli się na ulicy, a
rusznikarz nie mógł ich usłyszeć, Robert, ze źle ha-
mowanym wzburzeniem, zauważył:
— Nawet nie zapytaliście, czy się zgadzam!
—
Prawda. Nie zdążyłem zapytać, ale taki pomysł
zaświtał mi w głowie już podczas kupna, zresztą... po
co ci colty, kolego? To nie jest myśliwska broń. Za-
miast nich masz teraz pięknie przestrzelany winchester.
Na takiej zamianie zrobiłeś dobry interes.
— I jeszcze ten pas... — rozżalił się Robert.
— Ano, rzeczywiście. Nie chciałem przehandlować
pasa, rusznikarz mnie zaskoczył. Musiałem ustąpić,
czułem, że inaczej nie dostanę strzelb. Nie martw się.
Winchester jest wart znacznie więcej.
— Więc to jest mój winchester?
— A jak myślałeś? Oczywiście, że twój i zrobisz z
nim, co zechcesz, gdy nie będzie potrzebny. A teraz
wracamy do saloonu. Przypominam, że jestem twoim
wujem.
Robert rozchmurzył się. Allan znał się na broni i to,
co mówił, musiało być prawdą.
Wnętrze saloonu tym razem wypełnione było ludźmi i
ani gospodarz, ani gospodyni nie mieli czasu na
rozmowę z dwojgiem niecodziennych gości. Allan i Ro-
bert, zorientowawszy się w sytuacji, wycofali się. Ani
jednemu, ani drugiemu nie odpowiadał gwar rozbrzmie-
wający we wnętrzu saloonu: głośne nawoływania, ury-
wane w połowie zwrotki, hałaśliwe przyśpiewki, brzęk
szkła, a nade wszystko wygląd niektórych, zbyt już
podochoconych amatorów piwa i whisky. W takiej sy-
tuacji łatwo wplątać się w awanturę. A ponieważ naj-
częściej każda bójka kończyła się wizytą szeryfa, bez-
pieczniej dla Roberta było posiedzieć na ławeczce przed
domem, skąd łatwo dopaść opłotków sąsiednich
zabudowań i zniknąć z oczu. Sama myśl spotkania z
jakimkolwiek szeryfem budziła w Robercie zrozumiały
lęk.
Tkwili więc przed domem, udając, że nie dostrzegają
ludzi przekraczających śmiałym krokiem próg saloonu i
ludzi opuszczających saloon krokiem wielce
niepewnym. W miarę upływu czasu strumyczek wcho-
dzących cieniał, aż całkowicie wysechł. Natomiast stru-
mień wychodzących toczył się znacznie dłużej. Raz
przybierał, raz opadał, na koniec urwał się raptownie za
ostatnim gościem, który miał już tylko tyle siły, by
przejść próg drzwi. Po czym zakołysał się, obsunął na
ławeczkę i złożył głowę na ramieniu Allana.
— Chodźmy, Robercie. Odpływ już się skończył.
A teraz pomóż ułożyć tego głupca. Świeże powietrze
dobrze mu zrobi. I zapamiętaj sobie, co czyni wódka
nie w porę i nie w miarę użyta.
__ Dlaczego nie w porę?— zachichotał chłopak.
__ Bo upiwszy się wieczorem, przespałby noc na tej
ławce i pewnie mało kto zauważyłby pijaka. A teraz...
Zresztą, nie nasza to sprawa. Chwyć go za nogi! Do-
skonale. Chodź.
W saloonie żona gospodarza sprzątała ze stołów pu-
ste butelki i szklanki, a on sam pucował szmatą blat
szynkwasu.
— Załatwiliście? — zagadnął.
Allan pokazał broń.
— Dużo zapłaciłeś?
— Dużo, niedużo, w sam raz. A co z moimi końmi?
— Wybacz. Nie mogłem do tej pory wyjść na mia-
sto. Widziałeś, co tu się działo? Zaraz to naprawię.
— Pójdę z tobą.
__ Zepsułbyś cały interes. Jeśli sprzedawca spostrze-
że, jak ci pilno, tak podniesie cenę, że ci włosy staną
dęba na głowie. Co innego ze mną, któż będzie
podejrzewał, że mi zależy na czasie?
— Mam i ja swoje sposoby na zbyt sprytnych han-
dlarzy, ale niech tam. Nie będę psuł interesu.
— W porządku. Ewo — zwrócił się do żony — nie
daj Allanowi nigdzie wychodzić aż do mego powrotu.
— Przestań, stary nudziarzu. Idź już.
Karczmarz pokręcił się po izbie, cisnął ścierkę na
szynkwas i wyszedł. Nie było go bardzo długo i przez
ten czas Allan zdążył opowiedzieć pani Ewie całą hi-
storię swego życia, od chwili ostatniego pobytu w
Pocatello. Była to relacja dobrze już znana Robertowi.
— A co z twoim towarzyszem? — zainteresowała się
gospodyni. — Z tym, który zwichnął nogę?
— Hastings! Nie poznałabyś go w stroju, jaki obec-
nie nosi. Wygląda niczym sam admirał. Został pilotem.
Spotkałem go właśnie przed kilku dniami, pilotował
statek, na którym płynąłem.
— To jemu się lepiej poszczęściło — zauważyła pani
Ewa.
— Ech, ze mną nie jest tak kiepsko. Gdyby nie ta
paskudna przygoda z łajdakiem, o którym ci mówiłem,
byłbym nadal właścicielem saloonu.
— Ale nie jesteś. Słuchaj, Allan, naprawdę przyje-
chałeś tu na polowanie?
— Oczywiście. Czy to takie dziwne?
— Jak na człowieka, który stracił majątek...
— No, no. Przecież nie tak wiele. Saloon sprzedałem
wcale nieźle.
— Nie potrzebujesz pieniędzy?
— Ani mi to w głowie. Czyżbym kupował konie?
Wybierał się na wycieczkę? Nie troszcz się o mnie.
Gdy odsapnę po tamtej hecy, rozejrzę się i nabędę jakiś
interes.
— Saloon?
— Kto wie? Może właśnie saloon, bo na farmerstwie
nic a nic się nie znam.
— Toś mnie uspokoił.. Ale... chyba nie nosisz przy
sobie całego majątku? Tu nie są bezpieczne strony.
— Pewnie, że nie noszę. Od czego są banki? To
mądry wynalazek, więc chociaż mój worek wygląda
dość pękato, tylko głupi złodziej połasiłby się na niego.
— A starczy ci na konie?
—
I na konie, i na parotygodniową podróż. Jesteś
zadowolona?
— Nie pleć głupstw! Nie tak dawno pewien kupiec
sprzedał swój skład i opuścił Pocatello. Zamiast wsiąść
w pociąg, nabył konia i ruszył ku górom. Później opo-
wiadano, że chciał znaleźć złotą żyłę, wspomniał mu o
niej któryś z klientów. Nie dojechał, biedaczek. Jego
zwłoki znaleziono cztery mile na zachód od Pocatello.
Oczywiście, bez pieniędzy. Ja sądzę, że go zamordował
ten klient. Zawrócił kupcowi w głowie, może go na-
mówił do sprzedaży składu i ruszył za nim?
— Mogło tak być — przyznał Allan. — Właśnie dla-
tego nie wożę z sobą większych sum i nie chwalę się
swym dorobkiem przed obcymi. Wolę udawać biedaka.
— Z ciebie zawsze był spryciarz.
— Pewnie, że spryciarz! — zahuczał znajomy głos.
— O! — ucieszył się Allan. — Gdzie konie?
Olbrzym siadł na ławie.
— Sprawa dojrzewa — odparł.
— Co to znaczy?
— Jeśli wierzchowców nie będzie dziś, to będą jutro.
— A jak nie będzie ich jutro, będą pojutrze. W taki
sposób sprawa przeciągnie się na tygodnie.
—
Spokojnie, Allan. Skąd ta nerwowość? Jak po-
wiadam, że jutro, to jutro. Sprzedawca jeszcze się na-
myśla. Po prostu chce mnie wybadać, czy bardzo mi
zależy na tych koniach, czy też kupię jakiekolwiek
inne?
— To zrób to natychmiast.
—
O nie, mój drogi. Nie wezmę byle chabety. Te, o
które się targuję, warte są swojej ceny. Opłaca się
poczekać.
- Byle niezbyt długo.
Świtem następnego dnia siedzieli na grzbietach
wierzchowców. Robert pochwalił wybór karczmarza.
Zwierzęta wyglądały na silne, odporne na zmęczenie i
ścigłe, co się okazało po paru godzinach jazdy.
— Skoro tak twierdzisz — ucieszył się Allan —
Adam oddał nam niemałą przysługę. Nie wiem, skąd
on się zna na koniach, lecz widać zna się dobrze.
Spójrz! Parów przed nami. I trawa dokoła bardziej
zielona. Idę o zakład, że dnem płynie strumień.
Popędźmy konie, kolego.
Ruszyli galopem.
Robert zachwycał się jazdą. Może to spowodował
widok dalekiej przestrzeni, nieco podobnej do bez-
leśnych obszarów Teksasu, a może spokój, jaki go
ogarnął, i świadomość, że nic mu tu nie zagraża. Prze-
stał rozmyślać o liście gończym, o pościgu, o kłamli-
wym oskarżeniu Boba Locke.
Kopyta zatętniły po twardej skorupie ziemi, a wiatr
przesycony zapachem szałwii dmuchnął w twarze. Bo
też cała preria, jak okiem sięgnąć, porosła była szałwią
jeszcze nie rozkwitłą. Jej zielonoszare liście nadawały
pustkowiu barwę monotonną i nieco posępną. Lecz
tam, dokąd podążały oba wierzchowce, błyszczała
szmaragdowa wysepka ziemi spadającej łagodnym zbo-
czem.
Zbliżywszy się zauważyli czubek drzewa wystający
ponad krawędź parowu. Zeskoczyli z siodeł, sprowa-
dzili zwierzęta na samo dno miniaturowego wąwozu, w
którym rosło kilka sosen rzucających długie cienie na
miękkie poszycie różnobarwnych ziół i powojów.
Spłoszyli parę królików, które znikły w niewidocznych
norach.
— Znakomite miejsce — zachwycił się Allan. —
Woda! Nie myliłem się. A co tropów dokoła! Ech,
kolego, można by tu zapolować.
— W tej dziurze? Co za czworonóg odważy się tu
zejść, jeśli dla nas samych ledwo starcza miejsca?
Była to przesada. Dolinka istotnie niezbyt rozległa,
lecz dość przestronna, mogła pomieścić nawet spory
tabunek koni.
— Widać, że z ciebie żaden myśliwy — zauważył
Allan rozluźniając popręgi wierzchowca.
— Nigdy nie byłem myśliwym — wyznał Robert.
— I ja tak mniemam. Przyjrzyj się tym odciskom
racic.
Z przeciwległej ściany parowu, w miejscu gdzie
wznosiła się najbardziej stromo, w połowie wysokości,
z małego otworu w darni ciurkała sennie przezroczysta
struga. Spadała po zboczu do wyłożonej kamieniami
niecki o średnicy kilku stóp. Kamienie leżały luźno,
przepuszczając część wody, która zapewne wsiąkała w
piaszczysty grunt, bowiem miniaturowe jeziorko nie
miało innego odpływu. Dokoła tej niecki wilgotna tra-
wa została pognieciona, a gdzieniegdzie widniały pół-
okrągłe wgłębienia — odciski kopyt czworonogów, na
pewno nie koni, jak zaraz zauważył to Allan.
— Myślę — powiedział — że jest to jedyne źródło w
okolicy. Dlatego tyle tropów. Gdyby tak wieczorem
ukryć się na skraju wąwozu?
— Zwierzyna przyjdzie?
— To pewne, kolego. Jeśli nie zwietrzy nas wcze-
śniej. Lecz trzeba tu tkwić do wieczora, a przejecha-
liśmy zaledwie kilka mil.
Podprowadził konia do źródełka i czekał, aż zwierzę
zaspokoi pragnienie, później przywiązał je do drzewa i
rozłożył się w trawie.
— O tej porze jest najgoręcej — wyjaśnił. — Prze-
czekamy tu z godzinkę.
Robert nie odpowiedział. Za przykładem Allana na-
poił swego wierzchowca i rozłożył się obok towarzysza
wędrówki. Leżał z otwartymi oczyma, obserwując
niebo. Słońce dosięgło szczytu i grzało tak, jakby to
była pełnia łata, a nie koniec wiosny. Białe obłoki —
sygnały bezdeszczowej pogody — płynęły leniwie po
niebie. Robert patrzał i rozmyślał. Polowanie! Nigdy
nie brał udziału w polowaniu. Karol Gordon, chociaż
traper, tak poświęcił się w Greenfield zajęciom rolnika,
że zupełnie zarzucił swój poprzedni zawód. Zresztą i
czasu nie starczało na myśliwskie wyprawy, a gdy
wreszcie czas taki się znalazł, bo w braku deszczów
zaniechano orki i siewów, zabrakło zwierzyny. Uciekła
tam, gdzie gleba nie zamieniła się w jałową pustynię,
gdzie rosła trawa, a chmury zraszały ziemię wilgocią.
— Czy nie można by tego przełożyć na inny dzień?
— Czego? — zdziwił się Allan.
— Polowania.
— Pewnie, że można. Urządzimy je, gdy warunki na
to pozwolą.
— Jakie warunki?
— Teren, kolego, teren. Na gładkim i równym nic
nie wskórasz. Już ci mówiłem, że antylopy nie dości-
gniesz nawet najszybszym koniem, musisz ją podejść
niepostrzeżenie, lecz jakże tego dokonać na otwartej
płaszczyźnie? Ta dolinka to świetny teren do zasadzki.
Ba, lecz trzeba czekać do wieczora, a nam pilno do
Szoszonów.
Ziewnął i przewrócił się na bok. Robert znowu po-
czął spoglądać w niebo i rozmyślać. Ciągle o polowa-
niu.
— Nie wyobrażasz sobie — mruknął nieoczekiwanie
Allan — jak smaczna jest pieczeń z antylopy. Gdy o
niej wspomnę, aż mnie w dołku ściska. Z głodu.
— Mamy boczek — zauważył Robert — a antylopę
już jadłem w Pocatello.
— To co innego. Gdybyś spróbował choć raz anty-
lopie j pieczeni przy ognisku!
Robert roześmiał się.
— Widzę, że wam bardzo zależy na antylopie.
Allan znowu się przekręcił.
— Tyle lat nie miałem strzelby w ręku! Cóż dziw-
nego, że chciałbym sobie przypomnieć stare czasy.
— A gdybyśmy tutaj zapolowali, a później natych-
miast ruszyli w drogę?
—
Nocą? Zbyt wielkie ryzyko. Wiesz, co to są wio-
ski piesków?
— Wiem. Widziałem już pole zryte norami, niebez-
piecznie tamtędy jeździć. Konie łamią nogi.
— No, właśnie. A masz ty sowi wzrok, kolego?
Dostrzeżesz w nocy dziurę w ziemi?
Robert westchnął. Jego kalkulacja, że utracony na
polowanie czas nadrobią nocną jazdą, okazała się nic
niewarta. Allan na pewno miał słuszność. Za wielkie
ryzyko. Cóż, trzeba polowanie odłożyć. Robert wes-
tchnął po raz drugi. Próbował myśleć o czymś innym.
Na próżno. Kręcił się i wiercił, aż jego towarzysz za-
gadnął:
— Co ci, kolego? Ugryzło coś?
— Nie. Zastanawiam się... — zaczął Robert z wa-
haniem — czy nie moglibyśmy zostać tu na noc.
Allan natychmiast siadł..
— Tak sądzisz? Może i masz rację. Ostatecznie, je-
den dzień przerwy w podróży nic nam nie zaszkodzi.
Zgoda, zostajemy. Weź nóż, kolego, i natnij co bardziej
żywicznych gałęzi, nazbieraj jeszcze chrustu, a ja
rozkulbaczę nasze dzielne rumaki.
Wstał i poszedł do koni. Robert nie okazał się ani
rączy, ani chętny. Uznał, że do wieczora jest jeszcze
sporo czasu, więc po co ten pośpiech? Półsennym
okiem obserwował krzątaninę Allana. To nie było le-
nistwo, lecz najprawdziwsze zmęczenie, które dopiero
teraz poczęło dawać się we znaki. Długa jazda po-
ciągiem, dzień spędzony w Pocatello prawie bez od-
poczynku, bo trzeba było zająć się czyszczeniem i ob-
rządzaniem koni przyprowadzonych przez karczmarza
dopiero nad wieczorem, na koniec udział w posiłku,
który przeciągnął się do późnych godzin nocnych, bo
Hayes chciał się nagadać z Allanem — wszystko to nie
pozostało bez wpływu. W dzień odjazdu Allan zbudził
Roberta już o czwartej nad ranem. Rzeźwe powietrze
świtu wypłoszyło resztki snu, lecz teraz, gdy słońce
przygrzało, nie przespane godziny nocy poczęły się
przypominać.
— Cóż tak leżysz, kolego? Warto napić się kawy.
Spaliśmy kapinkę za krótko, kawa dobrze nam zrobi.
Ale nie zagotujesz wody bez ognia, a nie rozpalisz
ognia bez drzewa.
Robert dźwignął się niechętnie, ospale począł zbierać
chrust i obłamywać co cieńsze gałęzie. Ułożył z tego
spory stos, który Allan uznał jednak za niedostateczny.
Wrócił więc do nudnej roboty i oczyścił chyba połowę
dolinki z opadłych gałęzi i suchego igliwia, zanim
jeszcze jego towarzysz stwierdził, że opału starczy na
resztę dnia i na całą noc, i polecił mu zająć się
wyszukaniem trzech płaskich kamieni. Robert widział
takie kamienie ułożone na dnie zagłębienia z wodą,
ruszył więc ku źródełku.
— Nie stamtąd! — krzyknął Allan.
— Dlaczego?
— Dlatego, że woda natychmiast wsiąknie w piasek,
a poza tym nie wolno niszczyć cudzej roboty.
— Cudzej roboty?
—
A co ty sobie myślisz? Czyżby kamienie
przymaszerowały same i tak pięknie ułożyły się w
dołku? Bawił tu przed nami jakiś porządny westman z
koniem i ponieważ miał trudności z napojeniem zwie-
rzęcia wprost ze strugi, wykopał w ziemi dołek i zgrab-
nie wyłożył go kamieniami.
— Nie zastanowiłem się — wyznał ze skruchą Ro-
bert.
To powiedziawszy począł krążyć wokół zboczy do-
linki, na próżno wypatrując czegoś, co pod stopą lub
dłonią nie uginałoby się jak darń. Doszedł do wniosku,
że głazy do wyłożenia niecki przyniesiono spoza
dolinki. Powiedział o tym. Allan ryknął śmiechem.
— Puknij się w głowę, kolego. Któż by szukał
kamieni na prerii?
Obrażony Robert powrócił do swych poszukiwań.
Tym razem przy pomocy długiego noża. Dzięki niemu
pod płytką warstwą traw znalazł to, czego szukał.
Wydobył i z dużym trudem doniósł ciężkie głazy do
miejsca, gdzie Allan już rozpalił ogień. Ułożyli je wo-
kół nikłego płomienia, a na nich postawili garnek z
wodą. Ten garnek był darem Adama Hayesa. Szczodry
oberżysta zaopatrzył Allana również w skórzany worek
na wodę, przedmiot wręcz nieodzowny podczas
podróży poprzez suche, pozbawione wilgoci tereny.
Robert, zlany dziesiątym potem, legł w cieniu naj-
bliższej sosny i wydychiwał z siebie zmęczenie, aż do
chwili gdy jego towarzysz oznajmił:
— Kawa gotowa. Tak, kolego — gadał dmuchając na
wrzątek — nie masz jak kawa na zmęczenie. Pij,
później możemy się przespać aż do zmroku. Dopóki
widno, nic tu nie będzie się działo. Zwierzyna teraz tak
samo odpoczywa, jak my.
— A ludzie?
— Jacy tam ludzie? Przecież to pustynia.
— Indianie.
— Indian w tych stronach nie ma.
— A bandyci? Opowiadano mi, że właśnie na pu-
stkowiach grasują najrozmaitsi przestępcy.
— Źle ci opowiadano, kolego. Oni grasują, jak się
wyraziłeś, wcale nie na pustkowiach. Cóż by mieli tu
do roboty? Napadają na pociągi lub na dyliżanse. Lecz
tędy nie przebiega żadna linia kolejowa i nie jeździ
żaden dyliżans. Kogóż więc mieliby rabować? Możesz
spokojnie drzemać, kolego.
Robert nie czekał na powtórną zachętę. Dopił kawy,
zabrał zrolowany koc, oparł na nim głowę i zasnął pod
pniem wysmukłej sosny. Nic nie zakłóciło odpoczynku
chłopca aż do zmierzchu. Wtedy zbudził go towarzysz
wędrówki. Zdążył już przygotować pieczony boczek,
kawę, a nawet pokrajany chleb, nabyty w Pocatello
wraz z sucharami. Jedząc przynaglał Roberta do
pośpiechu.
— Zaraz wstaną wieczorne zorze — mówił
obcierając rękawem tłuszcz kapiący mu po brodzie. —
Nadchodzi pora wędrowców prerii. Nim noc zapadnie,
zjawią się u wodopoju. Musimy zgasić ogień i ukryć się
na skraju dolinki. Jeśli tego na czas nie uczynimy,
nawet nie powąchasz pieczonej antylopy.
Po takim ostrzeżeniu Robert już nie jadł, lecz łykał
całe kęsy jedzenia, a kawą niemal się parzył. Allan
chlusnął wodą na ognisko. Nabili strzelby i legli na
skraju zbocza.
Leciutki wiaterek dmuchał im w twarze i Robert
uznał, że nie ma nic przyjemniejszego nad polowanie.
Lecz to było wrażenie pierwszych kilkunastu minut
oczekiwania. Następne okazały się mniej miłe. Za-
ledwie nad dalekim horyzontem poczęły smużyć się
purpurowe pasma zachodu, a półkolisty skrawek słoń-
ca jeszcze nie skrył się pod ziemię, Robert poczuł, że
jego żołądek uciska coś bardzo twardego, prawdopo-
dobnie kamień. Przesunął się nieco. Ucisk brzucha
ustąpił, ale coś boleśnie gniotło go w piersi. Znowu się
przesunął. Kilka następnych minut przeleżał nie-
ruchomo, z oczami utkwionymi w pustą dal. Taka
obserwacja wymagała lekkiego uniesienia głowy. Po
minucie zdrętwiał mu kark. Opuścił głowę, lecz przez
to stracił z oczu widok prerii. Postanowił więc cofnąć
się w dół zbocza. Uczynił to i odetchnął z ulgą. Teraz
leżał znacznie wygodniej.
— Czy musisz się wciąż wiercić? — zaszeptał Allan.
— Bardzo tu niewygodnie — odparł chłopak nie
usiłując nawet ściszyć głosu.
—
Jeżeli będziesz tak ryczał, przepłoszysz wszystką
zwierzynę — skarcił go Allan. — Wieczorem głos
niesie się bardzo daleko. Jak ci niewygodnie, idź spać
Robert przestraszył się. Stracić taką okazję! Nie od-
powiedział, lecz znieruchomiał, bojąc się nawet gło-
śniej odetchnąć. Przyrzekł sobie, że raczej wrośnie w
ziemię, niż wykona jakikolwiek ruch. Przyrzeczenie
takie mógł złożyć tylko greenhorn, a dotrzymać tylko
doświadczony traper. Po kilku minutach poczuł, że go
swędzi nos. Zakrył twarz dłonią. Nie pomogło.
Kichnął, a odgłos kichnięcia zabrzmiał w ciszy
wieczoru niczym strzał z dubeltówki.
— Słuchaj, kolego — złowrogo zaszeptał Allan —
zejdź na dół, połóż się pod drzewem i śpij.
— Już nie będę — odszepnął chłopiec — Daję
słowo.
Allan nie powtórzył rozkazu, a Robert leżał
nieruchomo jak głaz i... cierpiał. Najpierw zakłuło go w
lewej łopatce, z kolei — w prawej. Zacisnął zęby,
zdecydowany wytrwać w bezruchu. Kłucie ustąpiło,
natomiast poczęła mu dolegać lewa łydka. Skurcz. To
było okropne. Zerknął w stronę Allana. Eksplorer oparł
głowę na rękach, broń położył przy piersi i spoglądał
ponad czubkami traw w przestrzeń ograniczoną
czerwoną smugą horyzontu. Słońce skryło się
całkowicie, purpurowe zorze rozpaliły się ogniście na
krańcach prerii — niedoświadczony wędrowiec
mógłby podejrzewać pożar.
Jeszcze pół godziny, a szarość poczęła spływać na
ziemię, coraz bardziej gęstniejąc. Robert, ciągle z ocza-
mi utkwionymi w twarzy Allana, ostrożnie, bardzo
ostrożnie podkulił nogę. Pomogło, ból zelżał. Allan
położył palec na ustach i przysunął do siebie broń,
kolba dotknęła jego ramienia. Robert naśladował go.
Zwierzyna musiała znajdować się blisko, lecz na próż-
no wytrzeszczał oczy.
Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Naraz zauważył i
serce zabiło mu mocniej. Antylopy! Antylopy! Cóż by
innego? Ruchome cienie mknęły wprost na dolinkę.
Jeszcze nie potrafił policzyć, ile ich gna. Objął dłonią
zwężenie kolby, przycisnął mocniej do ramienia i palec
położył na spuście. Spokojnie, spokojnie — nakazywał
sobie, a równocześnie drżał z przejęcia. Zwierzęta
zbliżały się. Pięć sztuk. Wydały mu się jakieś wyższe,
niż sądził. I rogi dźwigały bardziej rozrośnięte. Biegły,
wciąż biegły. Już słyszał miękki tupot ich racic. Nagle
— zatrzymały się. Robertowi zaparło dech. Postanowił,
że strzeli, jeśli zawrócą. Szansa trafienia niewielka, lecz
cóż szkodzi spróbować? Ruszyły znowu, tym razem
wolniej. Czyżby przeczuły niebezpieczeństwo? Oto są
już bardzo blisko. Na co jeszcze czeka Allan? Spojrzał
na niego. Bow wolniutko uniósł lufę.
— Teraz — szepnął.
Robert szarpnął bronią, nacisnął spust, o sekundę
wcześniej trzasnęła strzelba Allana. Stadko znieru-
chomiało, lecz nim przebrzmiał huk, zwierzęta
zawróciły w podskoku i znikły w szarości wieczoru jak
duchy.
— Nie udało się — stwierdził z żalem Robert.
— Tobie nie — roześmiał się Allan — mnie... tak.
Chociaż przez tyle lat nie miałem w ręku broni. Lecz
nie martw się, ja również haniebnie pudłowałem, zanim
po raz pierwszy trafiłem, gdzie należy.
— Jednak antylopy uciekły.
—
Jakie tam antylopy? To jeleń wirginijski, kolego.
Gdzież go nie ma? Buszuje po lasach, po chaszczach,
po prerii, lubi również odwiedzać uprawne pola
farmerskie. Chodź.
Dźwignęli się z ziemi. Robert pełen niewiary, po
Jeleń wirginijski — najbardziej rozpowszechniony
obok antylopy
czworonóg łowny w Północnej Ameryce. Dziś jego
ilość ocenia się jeszcze na pięć milionów sztuk.
nieważ nadal nie dostrzegał myśliwskiego trofeum,
Allan wesoły i triumfujący. I nie bez powodu. Robert
zdumiał się, gdy go Allan bezbłędnie doprowadził do
miejsca, gdzie nieruchomo spoczywał jeleń. Z trudem
przyciągnęli go na skraj dolinki, później zepchnęli na
samo dno. Allan rozpalił ogień i w jego blasku mógł
Robert dokładniej przyjrzeć się zwierzęciu. Była to
pokaźna sztuka, z wielkim, bardzo rozgałęzionym po-
rożem, o futrze rudawym i białym na spodzie krótkiego
ogonka.
— No, bierz się za nóż, kolego, będziesz mi
pomagał.
Robert nie miał pojęcia, w jaki sposób ściąga się
skórę, więc tylko uważnie wykonywał polecenia. Upo-
rali się z robotą dopiero w pełni nocy.
— Świeże mięso nie jest najlepsze — wyjaśnił
eksplorer — lecz pewnie chciałbyś spróbować
pieczeni?
Robert ochoczo przytaknął. Allan zajął się krajaniem
i przyrządzaniem dania, które — chociaż przypalone z
zewnątrz i obsypane popiołem — wydało się
chłopakowi przysmakiem nad przysmaki.
— Teraz idź spać — rozkazał Allan.
— A wy?
— Ja mam roboty na całą nockę. Musimy zabrać na
drogę jak najwięcej mięsa, upieczonego oczywiście, bo
surowe już jutro stanie się niejadalne.
— Pomogę wam.
— Nic z tego. Nie znasz się na kucharskiej robocie.
Połóż się. Ruszamy o świcie.
Nazajutrz Robert uważnie przyjrzał się swemu to-
warzyszowi szukając w jego twarzy śladów znużenia,
lecz nie znalazł.
— Spaliście? — zagadnął.
— Gdzie tam! Patrz, ile mięsa jeszcze zostało. Ale
trudno. To, co zdążyłem upiec, powinno wystarczyć na
całą drogę. Mamy przecież zapasy z Pocatello. Resztę
zostawimy jako prezent dla kujotów. Niech i one mają
swój dobry dzień. No, idź, umyj się, jeśli uważasz to za
stosowne, i zabieraj się do śniadania. Patrz, już niebo
poczyna różowieć.
J Robert, przyzwyczajony od lat do porannej toalety,
pobiegł ku źródełku, zrzucił z siebie kurtę, kamizelkę,
koszulę i stanął bezradny wobec tak prymitywnej
umywalki. Nawet podczas przepędu bydła korzystał z
miednicy. Tu musiał uklęknąć.«Nie zdążył jeszcze rąk
zanurzyć w wodzie, gdy przeszkodził mu okrzyk
Allana.
— Hej, tam! Najpierw napój konie. Po twoim myciu
nie będą chciały pić.
Robert posłusznie zastosował się do polecenia.
— A może używasz mydła, kolego? — zagadnął go
Allan od ogniska.
— Używam...
— No, to tym razem lepiej zrezygnuj z tego zwy-
czaju.
— Dlaczego?
— Dlatego, że twoje mydliny zatrują wodę w zbior-
niczku na kilka dni. Pomyśl o innych, kolego! Może
już jutro przyjedzie tu spragniony wędrowiec.
— To się napije ze strugi — odparł Robert.
— A koń? Woda z mydłem ma okropny smak. Po-
myśl i o zwierzynie, którą pozbawisz wodopoju. Czy
ma paść z pragnienia dlatego, że jakiś czyścioszek
myśli tylko o swojej wygodzie?
Robert westchnął. Szczękając z chłodu zębami
ochlapał twarz, szyję i piersi, po czym na wilgotne
jeszcze ciało wciągnął koszulę. Płomień ogniska i
gorąca kawa przywróciły mu dobre samopoczucie. Z
jedzeniem uwinął się szybko. Pakowanie manatków i
kulbaczenie koni trwało nieco dłużej. Gdy wreszcie
obaj znaleźli się na siodłach, Robert spojrzał z żalem
na potężne rogi myśliwskiego trofeum.
— Takie rogi byłyby ozdobą niejednego mieszkania
— zauważył.
— Chcesz zabrać? Proszę bardzo, ale nie licz na to,
że ci pomogę wieźć.
— Och, nie! Ja tylko tak... teoretycznie.
— No to... praktycznie: jazda, kolego! Zorze już
gasną.
Opuścili dolinkę, gdy purpurowe kolumny łączące
ziemię z niebem poczynały blednąc, aż wreszcie znikły.
Złocisty rąbek słońca wyjrzał zza horyzontu.
Po siedmiu dniach wędrówki i siedmiu nocach spę-
dzonych przy ogniskach dotarli nad brzeg rzeki więk-
szej od spotykanych dotąd strumyków. Allan policzył,
że minęli ich siedem, i twierdził, że siódemka jest
liczbą szczęśliwą, co gwarantuje pomyślne zakończenie
podróży. Za dwa, najwyżej trzy dni bezpiecznie dotrą
do celu.
Tygodniowa jazda dla trapera, eksplorera czy w ogó-
le westmana stanowi mało znaczący okres czasu,
zwłaszcza jeśli w tym okresie nie wydarzy się nic in-
teresującego. Jednak dla Roberta monotonna wyprawa
stała się przeżyciem godnym zapamiętania. Bo chociaż
przed laty przemierzył znacznie większą przestrzeń,
przecież w warunkach zupełnie odmiennych: jechał
wozem i dopiero pod koniec przepędu począł się uczyć
konnej jazdy, pomagać kowbojom, co trwało bardzo
krótko. Choroba przerwała naukę. A obecnie? Och,
obecnie sprawy wyglądały inaczej. Posuwając się trop
w trop za Allanem, wyobrażał sobie, że jest jednym ze
słynnych tropicieli śladów, czymś w rodzaju Sokolego
Oka, o którym czytał w książkach pożyczonych mu
przez Karola Gordona *. Marzył, że lada chwila ujrzy
grupę indiańskich wojowników o głowach ustrojonych
barwnymi piórami, dzierżących w dłoniach długie
dzidy i błyszczące czerwienią godła plemienne.
> Ognisko płonące w nocy i półgłośna gadanina Alla-
na, cisza zapadającej w sen prerii, podobna cisza przed-
świtu — wszystko to budziło w Robercie nie znane
dotąd wzruszenia. Wszystko miało swe uroki, nawet
wczesne zrywanie się z niewygodnego posłania, nawet
źródlana woda rankami tak zimna, że drętwiały palce i
o prawdziwym umyciu się mowy nie było. Posiadała
swój urok na pół spalona, twarda pieczeń jelenia lub
kawa, w której pływały odrobinki popiołu i sosnowe
szpilki.
— Oto jesteśmy nad Wężową Rzeką — oświadczył
uroczyście Allan Bow, gdy ujrzeli rozlewiska szero-
kiego nurtu, wijącego się wśród kopulastych pagórków
i porośniętych trawą płaszczyzn. — Jeśli się mylę,
bodaj mi język kołkiem stanął! To już prawie kres
naszej podróży. Tam będziemy nocować — wskazał na
kępę krzewów i drzew rosnących półkolem nad brze-
giem rzeki.
Zeskoczyli z końskich grzbietów, rozkulbaczyli
zwierzęta, napoili je, a później na długich linkach przy-
wiązali do pni. Do zachodu słońca brakowało godziny,
więc Allan uznał, że wolno im teraz nieco
poleniuchować, tym bardziej że miejsce na biwak było
znakomite. Zarośla tworzyły gęsty żywopłot otaczający
malutką polankę, na której rosło kilka drzew. Jedynie
od strony wody nie istniała naturalna zagroda, jednak
stanowiła ją przecież rzeka.
— To wspaniałe miejsce — zachwycał się Allan. —
Woda nas chroni z jednej strony, a z pozostałych trzech
zarośla. Kto usiłowałby je sforsować, narobiłby tyle
szumu i trzasku, że zbudziłby nawet susła w norze.
— A któż nas może zbudzić? — zaśmiał się Robert.
Uważał, że to wychwalanie miejsca pod obozowisko
było jedynie wynikiem zmęczenia Allana, który nie
chciał już tego dnia jechać dalej.
—
Kto nas może zbudzić? — powtórzył Allan. — A
chociażby puma.
— Odstraszy ją ogień. Zresztą nie słyszałem, aby
pumy wędrowały po równinach. Ich miejsce to góry
albo podgórskie wyżyny.
— Patrzcie go! Jaki mądrala! Lecz jeśli nie puma, to
może zjawić się inny gość, równie niebezpieczny.
— Przez siedem dni nie spotkaliśmy żadnej żywej
istoty, poza stadkiem jeleni i kujotami.
—
Prawda, lecz widzisz, kolego, sytuacja obecnie się
zmieniła. Znaleźliśmy się dość blisko ziem Szoszonów
i chociaż przydzielono im ściśle określony teren, nie
ma tu słupów granicznych ani straży. Indianie za-
puszczają się daleko poza swe rezerwaty, a ja nie chcę
być zaskoczony nieprzewidzianą wizytą.
— Boicie się czerwonoskórych? To po co do nich
jedziemy?
— Wcale się nie boję — oburzył się Allan. — Nie
znalazł się taki śmiałek, który odważyłby się nazwać
mnie tchórzem. Zapamiętaj to sobie, kolego.
— Ależ... ja tylko żartowałem.
— To niedobry żart. Nie próbuj go powtórzyć przed
kimś obcym, mógłby się źle zakończyć dla
takiego, jak ty,
niedoświadczonego młodzika.
— Przepraszam. Powiedziałem głupstwo.
— No, już dobrze. Na przyszłość najpierw pomyśl,
zanim zaczniesz gadać.
Udzieliwszy takiej nauki Allan wyjaśnił Robertowi,
że nieoczekiwane spotkanie — na przykład napad
czerwonoskórych — nigdy nie należy do przyjemności.
Że nie sposób w tego rodzaju sytuacji czegokolwiek
wyjaśnić napadającym i można nieźle oberwać.
Zwłaszcza w nocnych ciemnościach. Co innego za
dnia, gdy w porę zauważy się nadjeżdżającą grupę
łudzi. Od pobytu Allana w wiosce Szoszonów upłynęło
kilka lat, więc wielu młodych wojowników nie zna go.
Należy im wyjaśnić, po co i do kogo jadą, a wówczas
na pewno zostaną gościnnie przyjęci. Lecz czy nocny
napad daje okazję do takich wyjaśnień?
Robert odparł, że okoliczności raczej utrudniają spo-
kojną rozmowę.
— No, właśnie! Dlatego będziemy tkwić za tymi
krzaczkami, żeby nas nikt nie zauważył, a oprócz tego:
czuwać. Jeśli pragniesz się wypluskać, proszę bardzo,
nawet z mydłem. Wody tu sporo.
Robert natychmiast skorzystał z propozycji. Pobiegł
na brzeg, błyskawicznie pozbył się odzieży i zupełnie
nagi wskoczył w nurt rzeki. Woda, nagrzana słońcem,
była przyjemnie letnia. Chłopak odszukał głębsze
miejsce, dał nurka raz i drugi, później wyszorował się
mydłem. Opuściło go uczucie zmęczenia. Wrócił do
rozpalonego przez Allana ogniska. Upitrasili wieczerzę,
uporali się z nią szybko, potem siedzieli przy płonących
drewienkach, póki pierwsze gwiazdy nie ukazały się na
niebie.
— Idę spać — oświadczył Allan — ty będziesz czu-
wał, kolego. Cztery godziny. Masz zegarek? Nie masz.
Pożyczam ci swój. Co prawda, dobry westman odczyta
godzinę z położenia gwiazd i księżyca, lecz ty przecież
nie jesteś westmanem. Nie martw się, może kiedyś nim
zostaniesz.
Wydobył z kieszeni bluzy potężny chronometr wiel-
kości małego spodka.
— Tylko nie zgub! Ten zegarek przypomina mi lep-
sze czasy i mam nadzieję w jego towarzystwie docze-
kać się jeszcze lepszych. I uważaj, kolego! Nie
dokładaj zbyt wiele do ognia, w nocy łunę widać
bardzo daleko. Najlepiej byłoby zgasić, ale noc
zapowiada się chłodna, więc podtrzymuj żar, lecz
strzeż się płomieni. Miej oko na konie i chwytaj
strzelbę, gdy zauważysz, że się niepokoją. Od czasu do
czasu wyjdź poza krzaczki i porozglądaj się. I nie
hałasuj, nocą każdy szmer niesie się na mile.
Udzieliwszy tylu zbawiennych rad, Allan wymościł
sobie legowisko pod najbliższym drzewem, otulił der-
ką, głowę złożył na siodle i chyba w minutę później
zasnął, bo Robert usłyszał lekkie chrapanie. Był to
miły odgłos, przypominający, że nie jest sam i wy-
starczy krzyknąć, a u jego boku stanie sprzymierzeniec
lepiej od niego rozumiejący się na preriowych spra-
wach.
Robert tkwił przy ogniu, czujnie nasłuchując i od
czasu do czasu zerkając na wierzchowce. Dwukrotnie,
w myśl zaleceń Allana, wychodził poza obręb zarośli
popatrzeć na rozległą płaszczyznę. Nic nie zauważył.
Preria spała w blasku księżyca i w migotaniu gwiazd.
Po drugich takich oględzinach poczęła ogarniać go
senność. Otulił się derką i usiadł przy ognisku. Nie
było to wygodne. Zmienił pozycję, położył się. Głowę
wsparł na ręku, przekonany, że nie zaśnie. Lecz już po
kilku minutach powieki same się przymknęły, głowa
zsunęła się z dłoni, a ręka opadła na ziemię.
Yambadika
Obudził się i ujrzał buchający wysoko płomień.
Ogarnął go wstyd pomieszany z lękiem przed srogimi
wymówkami Allana. Spróbował usiąść. Nie mógł. Rę-
ce miał związane, i to na plecach, nogi skrępowane w
kostkach czymś, co wyglądało na rzemienne lasso.
Spocił się z wrażenia. Któż, u licha, tak go urządził?
Czyżby Allan zdobył się na taki żart pragnąc ukarać
niedbałego wartownika?
Usłyszał głos, obcy głos. Nie był tchórzem, lecz te-
raz ten dźwięk napełnił go przerażeniem. Obcy głos
powiedział:
— Młody się obudził.
Ujrzał w drżącym blasku ogniska wyniosłą sylwetkę
mężczyzny, która pochyliwszy się nad nim zapytała:
— Wygodnie ci, złodzieju?
Robert nie zdążył zaprotestować. Uprzedził go Allan,
spoczywający po drugiej stronie ogniska i na pewno
również skrępowany.
— Mówiłem wam, że to jakaś pomyłka. Konie na-
byliśmy w Pocatello.
— Kłamiesz.
— Gdybym nie leżał tak pięknie związany, oduczył-
bym cię zarzucania innym kłamstwa!
— Nie gadaj tyle, stary koniokradzie!
Odpowiedzi Allana już Robert nie usłyszał (może
jej nie było?). Uznał więc, że powinien wtrącić się do
rozmowy.
— Możecie sprawdzić w Pocatello. Właściciel
salonu sam kupował dla nas konie.
— No, proszę? — odezwał się nieznajomy. — Sły-
szałeś, Bryan?
— Słyszałem. Ten szczeniak jest nawet zabawny,
lecz za bardzo bezczelny. Ty...
Robert poczuł na swej nodze obcas potężnego buta
i aż syknął z bólu. Lecz równocześnie pod wpływem
tego kopnięcia jego strach przemienił się w gniew.
Zacisnął zęby i ani mruknął.
— Bryan, idziemy spać. Piekielnie jestem
zmęczony.
— Acoz tymi dwoma?
— Zastanowimy się jutro. Ej, ty... — to było skie-
rowane do Roberta — albo was powiesimy, albo
puścimy wolno. To będzie zależało od naszego
humoru.
Zaśmieli się obaj jak z najlepszego dowcipu. Czło-
wiek sterczący dotąd nad Robertem zniknął z pola
widzenia. Chłopiec uniósł nieco głowę. Dostrzegł Al-
lana leżącego za ogniskiem, nieruchomego. Na prawe,
nieco dalej, stały wierzchowce, w tym samym
miejscu, w którym przywiązali je do drzew, tylko że
teraz zamiast dwu, było ich cztery. A więc napastnicy
przybyli tu konno, a Robert tak pięknie wartował, że
nie usłyszał nawet tętentu.
„Jestem wart batów — myślał ze złością. — Spisa-
łem się jak dureń. Kim są ci ludzie? Czy rzeczywiście
padli ofiarą złodziei? Jeśli nawet tak, łatwo mogli
obejrzeć konie nabyte w Pocatello. Chyba że przy-
jaciel Allana, ten oberżysta, nabył konie skradzione".
Bolała go noga. Co za chamy! Opuścił głowę na
siodło i począł ostrożnie próbować mocy swych wię-
zów. Poruszył
dłońmi, na próżno. Tylko rzemień jeszcze mocniej wpił
mu się w ciało. Postanowił ponowić próbę, gdy draby
(tak nazwał ich w myślach) zasną. Tymczasem nadal
słyszał przytłumione kroki i odgłosy krzątaniny. Na
koniec ucichły. Ogień począł przygasać. Robert jeszcze
odczekał kilkanaście minut i znowu uniósł głowę. Z
radością stwierdził, że obaj napastnicy leżą
nieruchomo, otuleni kocami. Jak by tu porozumieć się z
Allanem? Szeptu nie usłyszy, a głośniejszego
odezwania się wolał nie ryzykować. Więc może
przyczołgać się do Allana? Tylko w jaki sposób?
Przekręcił się na pierś, napchał sobie do nosa i do ust
sporo kurzu i narobił tyle szelestu, że aż sam się prze-
ląkł. O czołganiu nie było mowy. A gdyby tak próbo-
wać potoczyć się? Wolniutko obrócił się całym ciałem
raz, drugi i nasłuchiwał. Nic. Cisza. Nabrał oddechu i
przetoczył się dalsze trzy razy, znowu zrobił przerwę.
Podniósł głowę i stwierdził zły kierunek swego obro-
towego ruchu. Zbytnio oddalił się od ogniska. Widział
je teraz jako czerwony krąg żarzących się węgielków,
dawały nikły blask, tak nikły, że z miejsca, w którym
się znalazł, nie dostrzegał ani Allana, ani obu napa-
stników.
Noc była czarna, bez śladu gwiazd i księżyca na nie-
bie, a więc sprzyjająca zamierzeniom Roberta, rów-
nocześnie — niesprzyjająca. Bo chociaż ukrywała jego
mozolne posuwanie się, to jednak utrudniała dotarcie
do niewidocznego celu. Trudność powiększyła cisza —
ustał wiatr, krzewy przestały szeleścić, a sosny szu-
mieć. Robert nie potrafił usunąć ani nawet zauważyć
suchych patyczków leżących na drodze jego wędrówki,
trzaskających pod ciężarem jego ciała. Jednak musiał
ryzykować. Potoczył się dalej, czyniąc krótkie przerwy
na odpoczynek. Podczas jednej z nich usłyszał głośne
ziewnięcie. Rozpłaszczył się na ziemi. Leżał i czekał,
pełen niepokoju. Lecz nic więcej się nie wydarzyło.
Spojrzał w niebo — było tak samo czarne, jak
przedtem. Zmienił pozycję i począł manipulować
dłońmi. Wydało mu się, że rzemień opasujący prze-
guby nieco zelżał. Jednak nadal trzymał ręce w uwięzi.
Doszedł do wniosku, że bez pomocy Allana nie
pozbędzie się więzów. Co robi Allan? Robert nie
wątpił, że tak doświadczony westman, jak jego
towarzysz, na pewno nie śpi i chyba próbuje pozbyć się
krępujących go rzemieni. Może ma na to jakiś swój
sposób?
Odetchnąwszy chwilę ruszył w swą dziwaczną wę-
drówkę nadal ruchem obrotowym. Nie dane mu było
jej zakończyć u celu. Przeraźliwy wrzask zburzył ciszę.
Zabrzmiał, jak bardzo wysoki ton nastrojonych na tę
samą nutę głosów: „i-i-i-i-i-i-!" Zatupotały nogi,
okrzyk urwał się gwałtownie, czarniejsze od nocy syl-
wetki zamajaczyły wokół dogasających resztek
zwęglonych patyków. Pojedynczy głos ozwał się
niewyraźnie, coś zaszamotało się i ucichło. Robert
zmartwiał, przekonany, że niesamowite zjawy prerii —
może diabły, a może duchy uczestników Przeklętej
Karawany — dopadły ich tutaj.
Błysnęło światło, po nim wysoki płomień buchnął ku
niebu. Ujrzał gromadkę ludzi, usłyszał głos Allana.
Jakimże językiem mówił eksplorer? Robert nic nie zro-
zumiał. Dwie postacie zatrzymały się nad głową Ro-
berta. Jedna z nich schyliła się, zamigotało ostrze dłu-
giego noża i nim chłopak zdążył krzyknąć, przecięte
zostały krępujące go rzemienie. Wrażenie było tak
silne, zaskoczenie tak całkowite, że z trudem zdołał
wybełkotać: „dziękuję" i leżał drżąc na całym ciele.
Nawet nie zauważył, jak spadły mu pęta z rąk. Rów-
nowagę przywrócił mu dopiero głos Allana.
— Jakże się czujesz, kolego?
Odparł, że znakomicie, co było oczywistym kłam-
stwem. Nigdy dotąd w tak błyskawicznym czasie los
nie przerzucił go z krańcowego przerażenia ku krań-
cowej radości. Jednak seria zaskakujących niespodzia-
nek jeszcze się nie zakończyła. Bo teraz w stojącym
nad nim człowieku Robert rozpoznał Indianina.
— Szoszoni? — zawołał zdumiony.
— Tak, kolego. Nasi przyjaciele od Yambadiki.
— A tamci? Którzy na nas napadli?
— Zaraz się dowiem — to powiedziawszy znowu za-
gadał niezrozumiałą dla Roberta mową i uzyskał rów-
nie niezrozumiałą odpowiedź.
— Okazuje się, że to zwykłe złodziejaszki, kolego.
Wczoraj bawili u Szoszonów i oddalili się dyskretnie,
zostawiając swoje dwie chabety, a zabierając dwa zna-
komite wierzchowce. Poza tym to skończeni głupcy,
pewnie do tej pory kradli konie tylko farmerom, którzy
nie potrafią odnaleźć tropu uciekinierów. Dlatego teraz
wpadli na całego.
— Lecz po cóż były im potrzebne jeszcze nasze ko-
nie? — naiwnie zdziwił się Robert.
— Po co? Jest takie powiedzenie, że od przybytku
głowa nie boli, zwłaszcza gdy sam wpada w ręce.
Robert pomarkotniał, wybąkał, że to jego wina i że
nie ma nic na swe usprawiedliwienie.
Allan spojrzał na niego uważnie, nie podejmując tego
tematu.
— Zastanawiam się tylko — powiedział — czemu
udawali przed nami okradzionych? -Czyżby sądzili, że
przez to nie będziemy sprzeciwiać się zabraniu naszych
wierzchowców? Mniejsza z tym. Już świta, kolego,
więc chyba nie będziemy spali. Chodź, przyjmiemy
gości.
Robert podniósł się. Mrok ustępował, czerń nocy
stopniowo przemieniała się w szarość nadchodzącego
dnia.
Indian było trzech. Robert, który nigdy dotąd nie
spotkał się z nimi twarzą w twarz, a oglądał ich tylko
na rysunkach, nie
tak sobie wyobrażał pierwotnych mieszkańców tej
ziemi. Gdzież się podział ich strój, o którym opowiadał
mu Karol Gordon? Gdzie barwne pióra wpięte we
włosy, gdzie kurtki ze skóry jelenia, gdzie legginy
wyszywane kolorowymi paciorkami, zdobione
purpurowymi wypustkami na szwach? Moda, którą
przejęło wielu westmanów.
Ci czerwonoskórzy, których mógł teraz obserwować
w migotliwym blasku płomieni, nosili pomięte, baweł-
niane spodnie i takież koszule. Chyba tylko pasy, za
którymi tkwiły noże i tomahawki, oraz malutkie za-
winiątka „leków", zawieszone na szyi, przypominały
dumnych wojowników, o których wciąż jeszcze krą-
żyły legendy na Dalekim Zachodzie. No i dziwne, stare
rusznice o długich lufach, jakie dzierżyli w dłoniach.
— Siadaj — rozkazał Allan i pierwszy zajął miejsce
przy ognisku.
Z przeciwległej strony usiedli trzej przybysze. Allan
zagadał do nich niezrozumiałym dla Roberta językiem.
— Wypalimy z nimi fajkę pokoju — wyjaśnił Allan.
— Naśladuj mnie we wszystkim, żebyś ich nie obraził.
Jeden z czerwonoskórych, ten, który w oczach Ro-
berta znalazł największe uznanie (bo nosił czerwoną
opaskę na długich czarnych włosach), rozwinął węzełek
wiszący na szyi i wyjął z niego fajkę o długim cybuchu.
Uczynił to ruchem powolnym, pełnym godności,
zupełnie jak wyuczony aktor na scenie. Z kolei wy-
dobył woreczek z tytoniem i począł przesypywać jego
zawartość do fajki, upychając tytoń palcem. Potem
sięgnął gołą ręką po purpurowy węgielek i wolno po-
łożył go na główce fajki. Robert poczuł pieczenie
palców, jak gdyby on sam trzymał żarzący się okruch.
„Albo ma skórę twardszą od podeszwy — pomyślał
— albo to są jakieś indiańskie sztuczki".
Ogarnęła go radość, że oto zasiada przy obozowym
ogniu z „prawdziwymi" Indianami i że za chwilę wy-
pali z nimi fajkę pokoju, jak „prawdziwy", doświad-
czony westman. Ależ dziwić się będą w Wichita Falls
wszyscy, którym to opowie. Wichita Falls — powtórzył
w myślach i radość zgasła jak zdmuchnięty płomień
świecy. Przecież Wichita Falls oznaczało areszt,
rozprawę sądową i skazujący wyrok! Lepiej o tym nie
myśleć.
Tymczasem właściciel fajki powstał i trzymając cy-
buch w obu dłoniach począł mówić, to podnosząc fajkę
ku niebu, to zniżając ją ku ziemi lub zataczając
półkolisty krąg. Robert nic z tego nie pojął. Zerknął na
Allana, lecz tamten albo nie dostrzegł, albo udał, że nie
widzi spojrzenia chłopca.
Indianin skończył przemawiać. Włożył cybuch do
ust, zaciągnął się i wydmuchnął obłoczek siwego dymu
ku górze. Z kolei powtórzył tę czynność jeszcze cztery
razy, puszczając dym w cztery strony świata. Usiadł i
ująwszy fajkę oburącz, podał ją swemu sąsiadowi.
Tamten — z głową nakrytą, ku zgorszeniu Roberta,
najzwyklejszym kapeluszem, noszonym przez „blade
twarze" — odegrał scenę niewiele różniącą się od po-
przedniej. Mówił coś równie długo i równie dla Roberta
niezrozumiale. Następnie fajka powędrowała do Allana,
który zachował się tak, jakby przez całe życie oddawał
się jedynie czynności palenia fajki pokoju. Gdy
wreszcie nadmuchał dymem w odpowiednich kierun-
kach i coś tam naopowiadał w dziwacznej mowie, po-
dał fajkę Robertowi.
— Naśladuj mnie — szepnął — nie potrzebujesz
przemawiać, uczyniłem to za ciebie.
Robert przyjął fajkę. Dopiero teraz zauważył, że
zakończenie jej cybucha jest brudne i zaślinione. — Czy
mogę obetrzeć? — zapytał cicho.
— Ani się waż! No, jazda. Tylko się nie zaciągaj. To
niebezpiecznie.
Robert nie zaciągnął się. Lecz i bez tego poczuł w
gardle zjadliwy dym o smrodliwej woni i ohydnym
smaku. Bohatersko wyszedł jednak z tej próby, pusz-
czając dym w cztery strony świata, potem siadł i wrę-
czył fajkę ostatniemu z uczestników obrzędu. Jeszcze
jedno niezrozumiałe przemówienie i fajka wróciła do
właściciela. Została dokładnie oczyszczona i schowana.
Zapadło milczenie.
Przerwał je Allan, tym razem wyrażając się po an-
gielsku.
— Wdzięczni jesteśmy za pomoc naszym
czerwonym braciom.
Tu podał na otwartej dłoni trzy cygara. Zostały
przyjęte lekkim pomrukiem zadowolenia. Dwaj obda-
rowani natychmiast wsadzili do ust całe cygara i po-
częli je żuć. Jedynie trzeci — właśnie. ten z opaską na
czole — wydobył z ognia płonący patyczek i w chwilę
później począł delektować się dymem.
— Dajcie i mnie — półgłosem poprosił Robert. —
Ohydnie się czuję po tej fajce.
Otrzymał.
Przedranna szarość zastąpiła nocny zmrok i Robert
mógł teraz dokładniej przyjrzeć się gościom. Ze zdu-
mieniem stwierdził, że tylko jeden z nich nosił moka-
syny, dwaj inni — rozczłapane, paskudne buty, produkt
„bladych twarzy". Lecz najdziwniejsze dopiero teraz
nastąpiło: palący cygaro, pewnie przywódca po-
zostałych dwu, nieoczekiwanie odezwał się najczystszą
angielszczyzną:
— Azaliż bracia moi, wystawiając na hazard życie
swe, nie ponieśli szwanku?
Robert osłupiał. Lecz Allan, bez oznaki jakiegokol-
wiek zdziwienia, odpowiedział.
— Nic nam się nie stało. A co z jeńcami? Jakoś cicho
się zachowują.
— Niechże brat mój nie troska się o zbójów. Kneble
do ust im wraziliśmy, aby krzykiem nie zakłócali mowy
naszej.
— Rozumiem. Jeśli mój brat pozwoli, przyjrzę się
ich twarzom. Może któregoś z nich już dawniej spot-
kałem?
Na przyzwalający gest — podniósł się...
— Chodź — rozkazał Robertowi. — Eleganckie dra-
by — zauważył stając nad leżącymi. — Ubranie jakby
wczoraj nabyte w sklepie. Lecz nie po to cię przywo-
łałem, kolego.
— Słuchajcie — nie wytrzymał chłopak — po ja-
kiemu oni gadają? Niby to angielski, lecz przecież nikt
nie używa takich słów! Ledwo powstrzymałem się od
śmiechu.
— Mów ciszej — ostrzegł Allan — i nie śmiej się z
tej cudacznej mowy. Obraziłbyś ich śmiertelnie.
— Rozumiem, ale dlaczego...
—
To idiotyczny pomysł Yambadiki. Niekiedy naj-
mądrzejszym ludziom przychodzą do głowy
najgłupsze pomysły. Wiesz chyba, że wszyscy
czerwonoskórzy władają angielskim dość kiepsko,
raczej jest to gwara, mieszanina angielskiego i
plemiennych dialektów, trudno zrozumiała dla
człowieka, który przez dłuższy czas nie wędrował po
Dalekim Zachodzie. Yambadika postanowił rzecz
zmienić. Zabrał się do uczenia Szoszonów
angielskiego. Gdyby do tego się ograniczył, nie byłoby
o czym gadać, ale on ubrdał sobie, że w ustach
czerwonoskórych współczesna angielszczyzna byłaby
niestosowna. Wobec tego począł uczyć swych
Szoszonów dawnego języka, jakim posługiwali się
ongiś pierwsi biali osadnicy.
Robert prychnął i natychmiast zatkał sobie usta
dłonią.
— Przepraszam — szepnął.
Allan pogroził mu palcem.
—
Przepraszam — powtórzył. — Lecz skąd
Yambadika nauczył się tej dziwacznej mowy?
— I ja go o to pytałem. Pokazał mi wówczas grubą
Biblię, chyba wydrukowaną wówczas, gdy stopa bia-
łego człowieka po raz pierwszy dotknęła tej ziemi.
— Że też mu się chciało... — zdziwił się chłopiec.
— Czy wszyscy Szoszoni wyrażają się tak cudacznie?
— Nie wiem, kolego. Gdy bawiłem u Yambadiki
przed laty, tylko niektórzy. Czarownik powiadał, że na
początek uczy najzdolniejszych. No, wracajmy do
ogniska. Jeszcze raz ostrzegam: nie śmiej się z Indian,
nawet gdyby mówili językiem kur lub indyków.
— A co z tymi? — Robert wskazał na spoczywają-
cych nieruchomo jeńców. — Nie można by rozluźnić
im więzów i uwolnić z knebli?
— Ani się waż! Nie nasi to jeńcy i nic nam do nich.
Bądź ostrożny, kolego, a gdy nie wiesz, jak postąpić,
poradź się mnie. Jesteśmy w Idaho, nie w Teksasie, nie
w mieście, lecz na prerii wśród czerwonoskórych, a ich
zwyczaje mocno się różnią od naszych.
Pociągnął chłopaka za rękaw w kierunku ogniska,
przy którym nadal tkwili nieruchomo, jak figurki ule-
pione z gliny, trzej wojownicy.
— Czyliż rozpoznali bracia nasi oblicza zbójców?
— zagadnął czerwonoskóry z opaską ha czole.
Allan przecząco pokręcił głową, a Robert z trudem
powstrzymał uśmiech.
- Takoż ich sądzić będziemy li tylko za
uprowadzenie rumaków. Ruszymy w drogę, gdy
opona niebiosów przetrze się.
Robert zakaszlał podejrzanie. Allan spojrzał nań ostro
i aby odwrócić uwagę Indian od dziwnego zachowania
się towarzysza, zagadał coś po szoszońsku. Otrzymał
zwięzłą odpowiedź w tym samym języku, po czym
odszedł od ognia, aby powrócić z wielkim kawałem
jeleniego mięsa i kilku sucharami.
—
Przynieś wody — zwrócił się do chłopca. — Za
jakie pół godziny ruszamy i dziś jeszcze ujrzysz
Yambadikę. Pospiesz się.
— Zaiste, prawdę rzekłeś. Howgh! — stwierdził je-
den z wojowników.
Zestawienie dziwacznej angielszczyzny z indiańskim
okrzykiem było tak zaskakujące, że Robert wyskoczył
jak z procy z kręgu ogniska, porwał blaszany saganek i
krztusząc się od śmiechu pognał nad brzeg rzeki. Tam
ukląkł nad wodą i ukrywszy usta w dłoniach chichotał
dobrą minutę.
— Zaiste!... — szepnął. — Tfu, do licha! Gdzie ja
trafiłem? Ten Yambadika na pewno ma kręćka wełbie.
Azaliż Allan jest normalny?
Znowu roześmiał się, naczerpał wody i ruszył ku
ognisku, strojąc twarz w grymas grobowej powagi. Na
szczęście, ranny posiłek upłynął pod znakiem milcze-
nia, a siodłaniu koni i pakowaniu bagażów towarzy-
szyły tylko krótkie i niezrozumiałe rozkazy
Szoszonów.
Gdy wskoczyli na siodła, czerwone zorze,
zapowiedź świtu, rozpaliły niebo na horyzoncie.
Kawalkadę otwierał Indianin z opaską, za nim jechał
Allan, za Allanem — Robert, za Robertem — dwaj
czerwonoskórzy wiodący na lassach zwierzęta, do
których przytroczono obu koniokradów. Siedzieli, a
raczej'— na pół leżeli, mając nogi skrępowane linkami
przeciągniętymi pod końskim brzuchem, a ręce
związane w przegubach wokół końskich karków. W ten
sposób żaden z jeźdźców nie mógł się
wyprostować.
Robert nie zapomniał o kopniaku, jednak poczuł
litość nad złodziejami. Przecież nawet nie wyjęto im
knebli z ust!
Pochód zamykał trzeci wojownik w kapeluszu i wy-
krzywionych butach.
Posuwano się stale wzdłuż koryta rzeki i tylko w
miejscach, gdzie nurt tworzył rozległe zakola i opływał
półwyspy, skracano drogę oddalając się od brzegów.
Podróżowali bez przerwy aż do godzin południa, gdy
upał dotkliwie począł dawać się we znaki ludziom i
zwierzętom. Postój urządzono wśród kępy drzew da-
jących nieco cienia. Robert pierwszy zeskoczył z siodła
i pognał do rzeki ugasić pragnienie. Dopiero po nim
nadszedł Allan i wojownicy z końmi.
Gdy napojono zwierzęta, rozkulbaczono i przywią-
zano na linkach do pni, wędrowcy legli wśród skąpej
trawy, ciężko dysząc.
Obaj jeńcy zostali zdjęci z końskich grzbietów i
ciśnięci na ziemię jak tłumoki. Robert położył się obok
Allana. Czuł głód i spodziewał się ogniska, gorącej
kawy oraz smażonego boczku na sucharach. Zmartwił
się nie dostrzegłszy żadnych przygotowań do
południowego posiłku.
— Nie będziemy jedli? — zaszeptał do Allana.
Zagadnięty uśmiechnął się, przecząco potrząsnął
głową.
— Dlaczego?
— Dlatego, że musielibyśmy podzielić się z
Szoszonami, a żywności nie mamy już wiele. Z
naszego jelenia prawie nic nie zostało. Niezły apetyt
mają nasi wybawcy, lecz czy mogłem postąpić inaczej?
Nie chcę wyzbywać się resztek zapasów.
- A oni nie wiozą żywności??
— Na pewno wiozą, lecz są wstrzemięźliwi w zaspo-
kajaniu głodu. Jadają tylko dwa razy dziennie: rano i
wieczorem. Musimy dostosować się do ich zwyczajów
lub... zaprosić na poczęstunek. Lecz po takim poczę-
stunku zostaniemy bez zapasów.
To rzekłszy Allan mrugnął żartobliwie w stronę Ro-
berta, następnie odwrócił się doń plecami i udał, że
zasypia. Chłopiec zżymał się chwilę, ale co było robić,
dał za wygraną. Przymknął oczy, lecz nie potrafił się
zdrzemnąć. W brzuchu mu burczało, a myśli krążyły
wokół płatów soczystej polędwicy, chleba i (nie
wiadomo dlaczego?) klusek polanych złocistym sosem.
Ach, kluski!
Przyszło mu tak cierpieć aż do chwili odjazdu. W
drodze jakoś zapomniał o głodowych przykrościach, a
gdy wieczorem ujrzał pierwsze znaki zwiastujące
bliskość ludzkiego osiedla — nadął się pychą, że po-
trafił tak samo jak Indianie wytrwać bez jedzenia.
Płaszczyzna, jaką jechali, powoli obniżała się, oczom
Roberta odsłonił się krajobraz obszernej kotliny, a na
niej dziwnego kształtu budowle. Z tej odległości przy-
pominające psie budy lub namioty krasnoludków.
Allan powstrzymał konia i gdy Robert zrównał się z
nim, mruknął:
— Jak tam? Nie zemdlałeś z głodu? No, to ciesz się.
W dole leży szoszońska wioska, a Yambadika potrafi
ugościć przyjaciół!
Yambadika! Allan nie przesadził w opisie i to, co
Robert uważał za produkt wybujałej wyobraźni to-
warzysza, okazało się rzeczywistością.
Biały czarodziej Szoszonów swą figurą w niczym się
nie wyróżniał od innych ludzi, lecz twarz! Przypomi-
nała... pysk świni, wypisz, wymaluj — świni! Jednak
barwa włosów nie zgadzała się z opisem Allana. Były
czarne, spadające na ramiona i plecy długimi pasmami.
Tak samo czarne były oczy. Te oczy, które według
twierdzenia Allana posiadały czarodziejską moc usy-
piania ludzi.
Yambadikę spotkali na placu wioskowym, w otocze-
niu gromady wojowników, za nimi tłoczyły się indiań-
skie squaw, między którymi widać było głowy dzieci.
Coś tam mówiono, coś krzyczano w niezrozumiałym
dla Roberta języku. Później krąg ludzi rozstąpił się i
przepuścił czarodzieja. Robert poznał go natychmiast,
właśnie po twarzy. Allan zeskoczył z siodła i dwaj
przyjaciele padli sobie w ramiona. Na krótką tylko
chwilę, bo Yambadika szybko odwrócił się, skinął dło-
nią i ruszył wolnym, prawie że dostojnym krokiem,
prościutko ku spiczastemu namiotowi wzniesionemu
na krańcach kolistego placu.
— Zostaw konia i chodź — powiedział Allan, a
Robert posłusznie wykonał rozkaz.
Tak doszli do stożkowatej budowli pokrytej skórą.
Yambadika uchylił derki zakrywającej wejście i wpu-
ścił do wnętrza przybyszów. Było tu na pół mroczno i
duszno. Odór skór, którymi wysłano podłogę, woń
futer leżących pod półkolistą ścianą, wreszcie pomie-
szane aromaty ziół, jakich pęczki zwieszały się z góry
tu i tam — wszystko to wypełniało przestrzeń dziw-
nego pomieszczenia,; a słaby blask dwu kaganków
skwierczących tłuszczem dodawał tajemniczości.
— Siadajcie — zaprosił Yambadika i sam pierwszy
opadł na podłużny, czarny tobół sterczący w głębi.
— To mój młody przyjaciel — zaprezentował Allan.
— Godny zaufania.
— Takoż i ja sądzę, chociaż jest niecierpliwy i czyni
błędy, jakich młodość nie potrafi się ustrzec. Czyliż się
mylę?
— Nie mylisz się, Yambadika. Lecz, u licha, słyszę,
że gadasz innym językiem niż przed łaty.
— Azali nauczyciel nie powinien władać mową swo-
ich uczniów?
— Owszem, owszem. Słyszałem twoich uczniów.
— Jakoż do tego doszło?
— Twoi szlachetni Szoszoni wybawili nas z niema-
łego kłopotu. A było to tak...
I opowiedział bardzo dokładnie przebieg nocnej
przygody.
— Jak to? Spaliście obaj? — zdziwił się Yambadika.
— To moja wina — ośmielił się wtrącić Robert. —
Zasnąłem, zamiast czuwać.
—
Głupstwo było, głupstwo się skończyło —
powiedział Allan. — Jestem pewien, że nasz młody
przyjaciel wziął sobie to do serca.
—
Mniemam... nie bez kozery przybyliście w
szoszońskie dziedziny — czarownik popatrzył uważnie
na Roberta. — Czuję, że ten młodzieńczyk w tarapaty
wpadł i poratowania szuka. Nie mylęż się?
—
Okropny jest twój sposób mówienia — roześmiał
się Allan — lecz się nie mylisz, a nawet mnie zadzi-
wiasz. W jaki sposób odgadłeś?
—
Nie jest to westman alibo traper. Żaden z nich nie
zaśnie podczas nocnej straży. Nie wybraliście się na
łowy, bo nie parasz się myślistwem, Allanie. I nie na
eksplorerkę, bo nie postrzegłem u twego siodła ani
kilofa, ani łopaty, ani patelni do przemywania złotego
pyłu.
— A jeśli chciałem mu pokazać prerię?
— Miałeś do niej znacznie bliżej. Przybyliście po
radę i nie odjedziecie bez niej. Lecz to rozpatrzymy
jutro. A teraz mów, Allanie, gdzieżeś wędrował, a sło-
wa twe niech będą mądre i zwięzłe. Słucham.
I oto przyszło Robertowi po raz trzeci zapoznać się z
dziejami ostatnich lat życia Allana. Słuchał jednym
uchem, zastanawiając się, w jaki sposób czarodziej od-
gadł jego „tarapaty". Relacja Allana okazała się istotnie
zwięzła, jednak sporo czasu upłynęło, nim zakończył
swą opowieść.
Yambadika powstał.
— Braciaż moi — ozwał się pompatycznie. — Ze-
chciejcież udać się .za mną do ogniska, by fajkę pokoju
wypalić, jak każe odwieczny obyczaj, a później strawą
pokrzepicie nadwątlone siły.
Rzekłszy to — pierwszy opuścił namiot. Zanim
uczynili to jego dwaj goście, Robert Półszeptem
zagadnął:
— Co to jest strawa? Coś z trawy?
— Potrawa — mruknął Allan i wyszedł.
Reszta dnia upłynęła tak właśnie, jak to sobie Robert
wyobrażał. Zasiedli zamkniętym kręgiem wokół
ognia: Yambadika, Allan, Robert i czterech
Indian, zapewne jakichś ważnych dowódców
plemiennych, bo ich stroje w niczym nie przypominały
odzieży trójki obdartusów, jakich spotkali na prerii.
Ci tutaj nosili skórzane kurty-koszule opadające na
spodnie i prawie sięgające kolan, wyszywane
kolorowym haftem biegnącym dwiema prostymi
liniami, od ramion ku dolnym krańcom odzieży. Byli
więc odziani podobnie do czarodzieja, któremu Robert
zdążył się przyjrzeć bardzo dokładnie. Włosy mieli
upięte w wysokie koki, a czoła przysłaniały czerwono-
niebieskie opaski. W blasku płomienia tworzyli obraz
malowniczy, piękny, a jednocześnie dziki. Biła od nich
woń skóry i ziół. Wszystko się zgadzało, tak bowiem
dawniej wyobrażał sobie chłopak pierwotnych
mieszkańców tej ziemi i wyobraźnia nie zawiodła go.
Nie podejrzewał przecież, że chytre „blade twarze" od
lat sprzedają czerwonoskórym stroje szyte w wielkich
manufakturach miejskich, wzorowane na autentykach.
Poprzez wędrownych handlarzy trafiały do indiańskich
osiedli wraz ze starymi kapeluszami, bawełnianymi
koszulami i tandetnym obuwiem wypierającym
mokasyny z bizoniej skóry. Wypalono fajkę pokoju
i wygłoszono sześć krótkich przemówień, bo Robert —
siódmy uczestnik obrzędu — został z tego obowiązku
zwolniony. Zamiast dziwaczną angielszczyzną
posługiwano się mową szoszońską, co uchroniło
chłopca od pokusy śmiechu, za to nic nie rozumiał.
W żołądku znowu poczuł burczenie. Siedział
głodny i zły, póki indiańskie squaw nie przyniosły
posiłku — kawałów pieczonego mięsa. Ach, cóż to
było za mięso! Robert nigdy nie miał w ustach czegoś
podobnego. W miarę tłuste, w miarę chude,
woniejące ziołami i rozpływające się w ustach.
Chciał zapytać Allana, z jakiej zwierzyny
przyrządzono tę wspaniałość, lecz zapomniał o tym,
gdy zaprowadzono ich do namiotu, gdzie zasnął na
stosie skór i futer tak szybko, że nie zdążył nawet
powiedzieć „dobranoc" towarzyszowi.
Zbudził się, gdy promienie słońca cienką smugą
wtargnęły do wnętrza tipi poprzez otwór ukośnie wy-
cięty u szczytu, gdzie końce drągów wystawały ponad
skórzane pokrycie. Siadł, przetarł oczy, rozejrzał się
dokoła.
Posłanie Allana było puste. Zerwał się. odsunął derkę
zakrywającą wejście. Podmuch wiatru uderzył go w
twarz. Odetchnął głęboko. Poczuł woń dymu pomie-
szaną z zapachem traw i szałwii. Wyszedł na dwór.
Miał przed sobą rozległy, wydeptany plac, którego
krańce wyznaczały mieszkalne budowle. Dopiero teraz,
w blasku słońca, Robert dostrzegł, że nie wszystkie
sterczą dumnie ku niebu ostrymi szpicami. Tego typu
namiotów naliczył zaledwie dziesięć, inne przypomi-
nały swym kształtem budy z półokrągłym dachem, o
ścianach krytych korą, lecz najwięcej było stożko-
watych szałasów, wzniesionych z gałęzi i trzciny, po-
krytych bądź korą, bądź kawałkami płótna. Tu i tam
biegały psy: chude, kościste kundle, gonione przez
malców zaledwie odzianych w strzępy materiałów.
Gdzieniegdzie przy malutkich ogniskach uwijały się
indiańskie squaw, gdzieniegdzie siedziały kręgiem
grupki mężczyzn.
Robert nie zauważył nigdzie wspaniałych pióropu-
szy, kolorowych koszul szytych z antylopiej skóry,
przepasek, za którymi tkwiły orle pióra, legginów o
szwach obszytych końskim włosiem.
Wioska wyglądała biednie. Robert posmutniał i w
takim to właśnie nastroju spotkał go Allan spacerujący
wraz z Yambadiką.
— Chodź, kolego, na malutką naradę.
Poszedł.
Dotarli do namiotu (jak go w myślach nazywał Ro-
bert), który swą wspaniałością wyróżniał się wśród
innych. Tipi czarodzieja pokrywała skóra, a na tej
skórze widniały rysunki ludzi i zwierząt: purpurowe,
niebieskie, czarne.
— Słuchaj — odezwał się Allan — żeby nie tracić
czasu opowiedziałem już o twej dziwnej historii.
Yambadika obiecał pomóc.
Robert poczuł żal do swego towarzysza, że tak bez
pytania, poza jego plecami, zdradził już nieznajomemu
człowiekowi wielką i niebezpieczną tajemnicę, lecz nie
zaprotestował. Cóż by teraz pomógł protest? Wkroczyli
do wnętrza.
— Siadaj — zaprosił Allan i sam kucnął tuż obok
skórzanej płachty tipi, skrzyżowawszy nogi. Widać
czuł się tu zupełnie swobodnie.
Robert naśladował go, lecz po chwili poczuł drętwie-
nie łydek, więc zmienił pozycję na półleżącą.
Czarownik, który do tej pory stał, przyłożył do ust
kościaną świstawkę, zawieszoną na szyi na długim rze-
myku. Rozległ
się krótki, wysoki dźwięk, wielokrotnie powtórzony.
Zabrzmiał niczym ptasi tryl. Zagwizdawszy Yambadika
spoczął obok Allana. Obaj milczeli, a Robert nie ośmielił
się przerwać tego milczenia. Tylko spod oka zerkał na
czarodzieja. Raz jeszcze stwierdził, że Allan nie
przesadzał. Yambadika miał różową twarz, a oczy czarne
jak nie dopalone węgle. Ich kontrast z jasną cerą był
zaskakujący.
Do tipi weszły trzy kobiety niosąc trzy naczynia,
nad którymi unosiła się mgiełka pary.
Pierwsze postawiły przed Yambadika, drugie przed
Allanem, trzecie przed Robertem. Do naczyń
dołączono łyżki.
Robert zerknął na czarodzieja, spojrzał na Allana i
wziął do ręki łyżkę. Smak potrawy wydał mu się
dziwny, lecz przyjemny. Była to gęsta zupa, w której
tkwiły kawałki rozgotowanego mięsa. Miała kolor
świeżo zaoranej ziemi, a pachniała ziołami. Nie poso-
lono jej. Jednak Robert zbyt wygłodniał, aby zwracać
na to uwagę. Zjadł wszystko i o mało nie wyskrobał
łyżką dziury w glinianej misce. Zaspokoił głód, lecz
chętnie połknąłby drugą taką porcję. Niestety, nic nie
wskazywało, by jego pragnienie zostało spełnione.
Trzy squaw znowu się pojawiły, lecz jedynie by za-
brać naczynia i oddalić się w milczeniu, cicho jak du-
chy. Allan wyciągnął fajkę, wydobył kapciuch i pod-
sunął go czarownikowi. Długo napełniali tytoniem
główki fajek, po czym Allan wygrzebał z kieszeni kurty
pudełko z zapałkami. Jedną z nich potarł o podeszwę
buta i podał ogień Yambadice. Teraz obaj w milczeniu
delektowali się dymem. Robert miał wrażenie, że
trwało to przeraźliwie długo. Na koniec zawartość fajek
uległa spopieleniu. Wówczas Yambadika odezwał się,
nie swą archaiczną angielszczyzną, lecz po szoszońsku.
Allan odpowiedział mu w tym. samym języku, a potem
zwrócił się do Roberta:
— Yambadika jest gotów. Usiądź tam — wskazał
stos futer pod skórzaną ścianą, naprzeciw czarodzieja.
— Bracia moi — zagaił Yambadika — niech odtąd
zapanuje cisza i milczenie. Nie odzywajcie się, jeśli nie
zapytam. Nie ruszajcie się z. miejsc, gdyby nawet
wydało się wam, że grozi niebezpieczeństwo, bo grozić
nie będzie. Przyrzekam. Wstaniecie, kiedy na to ze-
zwolę.
Rzekłszy to czarodziej ujął lewą dłonią mały płaski
bębenek, a palcami prawej począł weń uderzać deli-
katnie, bardzo delikatnie.
Ozwał się głos przypominający odległy tupot
biegnących zwierząt. Dźwięk zmieniał barwę,
przeistoczył się w szum
wiatru, tak intensywny, że Robert uwierzył w wichurę
szalejącą na zewnątrz tipi. Ba, poczuł nawet na
policzkach jej chłodne podmuchy i z obawą spojrzał na
skórzane pokrycie chaty, czy aby wytrzyma napór
nawałnicy. Tipi nawet nie drgnęło, a szum z wolna
ucichał przechodząc w szelest, jaki powodują szybko
przewracane kartki papieru. Robert przeląkł się — taki
odgłos zwiastował groźne dla człowieka nie-
bezpieczeństwo. Jego przyczyną mógł być tylko szybko
drgający ogon grzechotnika. Spojrzał dokoła i zdrętwiał
z przerażenia. Spod stosu futer, na których siedział
Yambadika, wypełzł wąż! Widział go dokładnie w
świetle padającym ze szczytu tipi. Wąż! Grzechotnik,
który skręcał i rozkręcał swe obrzydliwe ciało, a czubek
ogona drżał tak szybko, że tworzył zamazaną, szarą
płaszczyznę.
Robert otworzył usta do krzyku, niepomny na po-
lecenia czarodzieja, lecz nim zdobył się na głos, wstrę-
tny gad znikł. Nie, nie wpełzał w żaden z zakamarków
namiotu, nie wśliznął się pod tobół skór. Chłopak
ujrzał rzecz najdziwniejszą z dziwnych, jak świat świa-
tem, jak preria prerią! Coś podobnego, coś podobnego!
Grzechotnik najpierw stał się na pół przezroczysty,
niczym brudne szkło. Później jaśniał coraz bardziej,
wreszcie począł niknąć. Jeszcze widniał trójkątny łeb,
ale i on się rozpłynął w powietrzu, rozwiał jak mgła.
Robert odetchnął I uwierzył w czary. To, co przed
chwilą oglądał, nie mogło być kuglarską sztuczką.
Yambadika cały czas tkwił przecież nieruchomo z bę-
benkiem w dłoniach. Teraz te dłonie wydobyły z na-
piętej na obręczy skóry plusk wody, głos strumyka,
bystrzyny przebijającej się wśród głazów. Skóra wy-
ściełająca podłogę tipi poczęła błyszczeć, migotała jak
tafla rzeki, w której odbijają się słoneczne promienie.
Tuż pod powierzchnią tej tafli płynęła ryba, najpraw-
dziwsza ryba. Znikła równocześnie z wodą. Czary!
Wielki Manitou, który kierujesz losem
czerwonoskórych plemion, cóż za moc dałeś
czarownikowi Szoszonów?
Robert czuł, że mąci mu się w głowie. Gd takich
widoków czy od zapachu ziół przepełniającego wnętrze
tipi? Przestał wierzyć własnym oczom, przestał wierzyć
własnym uszom, a przecież słyszał i widział to, czego w
tym tipi nie mogło być!
„To nie na mój rozum" — pomyślał, a wówczas do-
szedł go głos Yambadiki, przyciszony, lecz bardzo wy-
raźny.
— Robercie, jesteś w wąwozie, niedaleko Wichita
Falls. Jesteś w wąwozie. Patrz! Patrz uważnie. Teraz
widzisz, widzisz wszystko.
Chata. Chata w wąwozie. T Bob Locke. Robert pod-
szedł do uchylonych drzwi, lecz nie zdążył przekroczyć
progu. Bob targnął go za rękaw kurtki.
„Nigdzie nie pójdziesz! — wrzasnął. — Porachuję się
z tobą tutaj!"
Robert szarpnął się; odepchnął napastnika i wyszedł.
„Ej! Ty tchórzu!"
Odwrócił się. Bob podszedł, zatrzymał się z rękami
opuszczonymi wzdłuż bioder i znowu krzyknął:
„Pokaż no swój colt! Pokaż, a szybko. Chcę spraw-
dzić, jaki z ciebie odważniak".
„Bob! Oszalałeś? Zastanów się!"
„Milcz! Liczę do trzech: raz, dwa..."
Huk strzału. Bob przekręcił się i wolno osunął na
ziemię. Wydało się Robertowi, że za węgłem chaty
mignęła sylwetka człowieka. Cisnął winchester i ruszył
skokiem za tym czymś, co mogło być cieniem,
złudzeniem wzroku lub... uciekającym napastnikiem.
Biegnąc wyszarpnął z kabury colt i strzelił. I teraz
zobaczył — człowiek! Znajoma twarz. Przecież to szu-
ler wyrzucony z saloonu przez Boba! Stevens!
Dopadł węgła chaty. Nie znalazł za nim nikogo. Za-
wrócił.
— Zapamiętaj to sobie!
Robert otworzył oczy. Ujrzał wnętrze tipi', blask
słońca wpadający z góry. Ujrzał Yambadikę i Allana.
— Pamiętasz? — zagadnął czarownik.
— To był Stevens! — zawołał chłopiec. — To szuler
z Wichita Falls, który miał na pieńku z Bobem! Stevens
strzelił, jeśli... to wszystko nie są czary... Czemu więc
Bob mnie oskarżył?
— Z zawiści, chłopcze. Kazałem pracować twej pa-
mięci, więc przypomniałeś sobie wszystko. Yambadika
podniósł się.
— Wyjdźmy na słońce. Czuję zmęczenie.
— A grzechotnik, a ryba? — nieśmiało zagadnął
chłopiec, lecz nie uzyskał odpowiedzi i nie odważył się
powtórzyć pytania.
Następnego ranka wyruszyli prosto na północ, ku
granicom Montany, ku Fort Benton.
Ich odjazd nie zwrócił niczyjej uwagi. Tylko Yam-
badika uścisnął Allana, poklepał — wcale nie indiań-
skim zwyczajem — Roberta po ramieniu i zniknął we
wnętrzu swego tipi. Inni: mężczyźni, kobiety, dzieci,
nawet nie spojrzeli na wyruszających* wędrowców, je-
dynie chude psy pognały za końmi z ujadaniem, lecz
natychmiast przywołano je z powrotem.
Robert tkwił w siodle nieco zasępiony. Dręczyły go
wątpliwości, których sam nie potrafił rozwikłać. Led-
wie więc zniknęły zabudowania szoszońskiej wioski,
natychmiast zrównał swego konia z wierzchowcem to-
warzysza i obcesowo zapytał:
— Widzieliście grzechotnika?
— Jakiego grzechotnika? — Allan rozejrzał się do-
koła.
— Ojej! No, wczoraj.
— Ach, o to ci chodzi? Oczywiście, że widziałem.
— I rybę?
— I rybę. Widziałem i słyszałem to samo, co ty. Z
wyjątkiem twej wizyty w wąwozie.
— Go to wszystko znaczy? Czy tam naprawdę był
grzechotnik? A ryba pływająca w wodzie? Przecież to
niemożliwe!
—- Ech, na tym świecie przedziwne zdarzają się
sprawy — łagodnie pouczył Allan. — Lecz to, co obaj
widzieliśmy, było tylko cieniem rzeczywistości.
Gdybyś próbował chwycić grzechotnika, chwyciłbyś...
powietrze. Podobnie z rybą. Po wodzie, w której ona
pływała, mógłbyś chodzić suchą stopą. To był tylko
obraz wody. Wiem, bo Yambadika, gdy zjawiłem się u
niego po raz pierwszy, pokazywał swoje dziwy.
— Jak on to robi?
— Yambadika potrafi wyczarować siłą swego wzro-
ku to, co chce, aby widział lub słyszał wybrany przez
niego człowiek. Oczywiście tego człowieka musi sam
widzieć. Powiadał, że aby móc takie sztuczki robić,
trzeba ćwiczyć się bardzo długo, a i tak mało komu się
to uda. Podobno należy mieć jakieś specjalne zdol-
ności.
—
Oj — zaniepokoił się Robert — a jeśli on mi
wmówił tego Stevensa? Może w wąwozie wcale
Stevensa nie było?
—
Głupstwa pleciesz. Przecież on ani nie znał na-
zwiska Stevensa, ani nigdy nie oglądał szulera. Jakim
sposobem mógł wiedzieć, że Stevens miał na pieńku z
Bobem?
— A jeżeli widzi na odległość?
— Jak ty to sobie wyobrażasz? Że tamtego, fatalnego
dla ciebie dnia, Yambadika wytrzeszczył oczy i przez
setki mil spoglądał właśnie na wąwóz? Zastanów się!
— Rzeczywiście, to bzdura — przyznał chłopiec —
lecz w głowie mi się mąci na wspomnienie tego, co
widziałem w namiocie.
— W tipi, w tipi, kolego — poprawił Allan.
— Niech będzie i tipi. Któż w to uwierzy? Czy Karol
Gordon nie obróci wszystkiego w żart? Powie, że
byłem na przykład śpiący i coś mi się tam majaczyło.
— Jeśli jest człowiekiem rozsądnym i widział wiele,
zastanowi się nad twoim opowiadaniem. Myślałem
długo o tej sprawie i postanowiłem towarzyszyć ci aż
do Fort Benton.
— Wy! — krzyknął Robert.
—
A któż by inny? Muszę sprawę doprowadzić do
mądrego końca. Jadę z tobą jako świadek, kolego.
Jednego człowieka, który opowie o sztuczkach
Yambadiki, wolno posądzić o ćwieka w mózgu, lecz
jeśli rzecz oglądało dwu ludzi, tylko głupiec
zbagatelizuje sprawę, a przecież Gordon nie jeść
głupcem.
— Na pewno nie — gorąco zaprzeczył Robert.
— A ten jego przyjaciel?
— Irvin? Oczywiście że nie!
— Wobec tego nie ma powodu do zmartwień.
Robert był nieco innego zdania, lecz nie zaprzeczył.
Jechali kawałek w milczeniu, aż wreszcie chłopak za-
gadał na nowo. Pragnął zagłuszyć niepokój. — A te
Swoje włosy to także wyczarował?
— O jakich włosach mówisz? Ach... Yambadika!
Nie wyczarował. Po prostu kupił perukę od
wędrownego handlarza. Uznał, że ruda głowa, jak na
członka plemienia Szoszonów, to już zbyt wiele.
Robert roześmiał się.
— Że też od razu na to nie wpadłem! On musi was
bardzo lubić.
— Nie mylisz się.
—
Więc czemu nie wstawiliście się za jeńcami?
Ostatecznie... krzywdy nam nie wyrządzili. Chcieli
ukraść konie, lecz nie ukradli.
— Bo nie zdążyli. Przypuszczam, że nie skończyło
by się na koniach. I zapomniałeś, że ukradli mustangi
Szoszonom. Dlaczego miałem się wstawiać za
złodziejami? Zastanów się, kolego! Czy to byli nasi
jeńcy?
Przecież Szoszonów. Moja interwencja zostałaby
bardzo źle przyjęta. Czy wolno mi było narażać
Yambadikę na sprzeciw plemienia?
Lecz Robert nie od razu dał się przekonać.
— Gnębią mnie wyrzuty sumienia — wyznał. —
Opuściliśmy dwu białych w potrzebie. Co z nimi bę-
dzie?
— Puknij się w głowę, kolego. O jakiej potrzebie
gadasz? Miałem zadrzeć z Szoszonami dla ratowania
dwu urwipołciów? Może sądzisz, że należało ich
puścić wolno i jeszcze na drogę poczęstować ciastkami
z kremem?
— Ależ nie! Za swój złodziejski postępek powinni
stanąć przed sądem. Widziałem, jak ich okrutnie skrę-
powano, jak wepchnięto im kneble w usta. To nie-
ludzkie.
— Proszę, proszę —; zażartował Allan. — Mówisz,
jak wielce mądry szeryf, lecz... mało przewidujący.
Prawda, dwa lata byłeś na służbie szeryfa. Jednak nie
znajdujemy się w Wichita Falls.
— Więc mają ich zamordować?
—
Widzę, żeś się naczytał bajeczek o Indianach.
Czasy się zmieniły, kolego. Nie trap się o życie tych
gałganów. Nie zostaną oskalpowani, nie przywiążą ich
do pala męczarni, jako cel dla noży, tomahawków i
kul. W cztery oczy (dlatego o tym nie wiesz)
wypytałem Yambadikę, jak zamierzają postąpić ze
złodziejami. Szoszoni nie ponieśli żadnej straty, konie
odzyskali, jednak i próba kradzieży zasługuje na karę.
Dlatego odwiozą jeńców do fortu Hall i przekażą
wojsku. A wiesz, co później nastąpi?
— No... zostaną osądzeni.
— O, naiwny kolego! Szermierzu sprawiedliwości!
Nie mam ci tego za złe, lecz się okrutnie mylisz. Sta-
wiam w zakład każdą sumę, że jeśli tych złodziei nie
obciąża nic więcej, poza kradzieżą koni, dodam: in-
diańskich koni, szybko odzyskają wolność.
— Skąd taka pewność?
— Stąd, że zupełnie inną miarę przykłada się do
przestępstw, w których stroną poszkodowaną są
czerwonoskórzy, a inną, gdy biali. I dlatego nie
oburzały mnie ani mocno ściśnięte pęta, ani kneble. To
przecież jedyna kara, jaką ponieśli za kradzież. Bardzo
łagodna. Bo ja dołożyłbym im kilka kijów. Masz jesz-
cze jakie wątpliwości?
Robert zaprzeczył i głęboko zadumał się nad po-
dwójną sprawiedliwością „bladych twarzy". Wierzył,
że Allan powiedział prawdę.
Po dwugodzinnej przerwie w porze południa jechali
dalej aż do zmroku. Zatrzymali się nad niewielkim
stawem i rzeczułką, jaka z niego wypływała. Dokoła,
zamiast rzadkich, monotonnych kęp szałwii, rosła buj-
na trawa. Allan stwierdził, że to przysmak bizonów i że
nic w tym miejscu nie zmieniło się z wyjątkiem
jednego — znikły stada potężnych władców prerii,
które tutaj bodaj że przed ośmiu jeszcze laty oglądał.
Rozkulbaczyli konie, przywiązali je linkami do
kołków wbitych w ziemię, a przedtem jeszcze
pozwolili zwierzętom wejść do jeziorka oraz
wytarzać się w trawie.
Z rozpaleniem ogniska mieli sporo kłopotu. Jak da-
leko okiem sięgnąć, nie rosło ani jedno drzewo, ani
jeden krzak. Za opał mogło służyć tylko sitowie zara-
stające tu i tam płycizny stawu. Uzbrojeni w myśliw-
skie noże, brodząc w wodzie, nacięli i zebrali ogromny
stos szuwarów. Paliło się to ledwo-ledwo, tak było
mokre. Allan umiejętnie podsycał ogień, susząc rów-
nocześnie rozłożone dokoła trzciny. Ogień bardziej dy-
mił, niż dawał ciepło, gdy jednak łodygi podeschły,
okazało się, że buchają płomieniem jak słoma i że przy
takim tempie spalania nawet kilka kopiastych wozów
nie starczy na podtrzymanie ogniska przez nocne
godziny. Trzeba więc było mieszać suchy opał z wil-
gotnym.
Zagotowali wody, opiekli na patykach dość skromne
porcje boczku. Należało oszczędnie gospodarować za-
pasem żywności. Od Szoszonów bowiem nie otrzymali
nic, nawet plasterka wyschłego mięsa.
— Nie śmiałem o to prosić — wyjaśnił Allan. — U
nich kiepsko z żywnością, zwłaszcza o tej porze roku.
— Jednak karmili nas znakomicie — zauważył Ro-
bert.
— Ba, to obowiązek gościnności. Czerwonoskórzy
podzielą się z potrzebującym każdym kęsem. Zresztą...
Yambadika mógł nam ofiarować na drogę tylko
zwierzynę, której nawet nie spróbowałbyś.
— Cóż to za zwierzyna?
— Szczury, kolego.
— Tfu, do licha! Nie żartujecie?
—
Ani mi to w głowie -— Allan zaśmiał się cicho.
— Przecież ci smakowały!
— Szczury?
— Oczywiście, jadłeś ich mięso rozgotowane w zu-
pie. Nawet zauważyłem, jak się rozglądałeś za do-
kładką.
— Okropność! — jęknął chłopiec. — Nigdy nikomu
tego nie zdradzę. Jeszcze przezwano by mnie szczuro-
jadem. Tfu!
— A jednak w pewnych porach roku szczurze mięso
ratuje Szoszonów, uznają je zresztą za przysmak.
— Dziękuję za taki przysmak. Nie mówcie o nim,
czuję, jak mój żołądek się ściska.
Dokończyli posiłku, który pod koniec wydał się Ro-
bertowi jakoś mniej smaczny — prześladowała go
wizja szczurów.
Umościli sobie legowiska, a na wyraźny rozkaz Al-
lana Robert miał pełnić wartę do połowy nocy. Nie
zaprotestował, pragnął zrehabilitować się za poprzed-
nią, tak nieszczęśliwie zakończoną straż.
Tym razem nie zasnął. Czuwał i pilnował ognia, aby
nie zagasł, i co pewien czas, z bronią w garści,
obchodził dużym kręgiem obozowisko, czujnie nasłu-
chując i wytężając wzrok. Nic nie zauważył, a słyszał
jedynie głosy kujotów: raz dalsze, raz bliższe, raz zu-
pełnie bliskie. Lecz któż by lękał się kujotów? Ich
sąsiedztwo raczej mogło świadczyć o bezpieczeństwie,
o tym, że w pobliżu nie krąży żaden napastnik czwo-
ronogi lub dwunogi.
Gdy nadeszła przewidziana pora, Robert, pełen dumy
z dobrze spełnionego obowiązku, zbudził Allana, a sam
zajął jego miejsce. Zasnął natychmiast, lecz ten
przyjemny stan został brutalnie przerwany.
Siadł i ujrzał pochylonego nad nim Allana, a dokoła
szarówkę ustępującej nocy. Musiało być bardzo wcze-
śnie, bo nawet zorze nie rozpłomieniły jeszcze hory-
zontu.
— Co się stało? — wyjąkał przestraszony.
— Coś bardzo ciekawego. Siodłaj
konia. Robert zerwał się z posłania.
— Co?!
—
Widziałeś kiedy
bizony? — Nie.
— To ja ci pokażę.
— Bizony! — zawołał chłopak wyzbywszy się
nagle resztek senności.
— Nie rycz — zgromił go Allan. — Wszystko ze-
psujesz. Jazda, zabieraj siodło i broń. Szybko, szybko,
wiatr dmucha w naszym kierunku, lecz może się zmie-
nić. Weź konia za uzdę.
Robert uwinął się z kulbaczeniem wierzchowca i
począł rozglądać się dokoła. Nie zauważył nawet śladu
zwierzyny, jednak — na znak Allana — posłusznie za
nim ruszył. Ten poprowadził go wzdłuż brzegów
jeziorka, spory kawałek. Raptownie zatrzymał się.
— Spójrz — szepnął wyciągając rękę w kierunku
przeciwległego brzegu. — Widzisz?
Robert wytrzeszczył oczy.
— Gdzie? — zapytał spodziewając się obrazu co
najmniej setki bawołów. — Chyba się wam zdawało.
Nie ma tu żadnych zwierząt.
— Co ty powiesz? No, to chodźmy jeszcze kawałek.
Znowu ruszyli brzegiem i znowu, po przebyciu kilku
jardów, Allan przystanął.
— Nie mów głośno — szepnął. — Bizony mają
kiepski wzrok, za to świetny słuch.
— Gdzież one są?
— Spójrz nieco w prawo od tamtej kępy sitowia.
No?
— Jakiś głaz — stwierdził chłopiec.
—
Głaz! Wielkie nieba! To bizon, kolego.
Najprawdziwszy bizon. Zauważyłem go, jak się taplał
w błocie, a teraz leży i odpoczywa.
— Gdzie inne?
— Nie ma innych, niestety. Bizon-samotnik.
— Chcecie na niego zapolować?
— A ty co sobie wyobrażasz?
— Nie szkoda? Sami opowiadaliście, że bizonów
prawie nie ma.
Allan roześmiał się cicho.
— Sądzisz, że jak go zostawię w spokoju, rozmnoży
się w wielkie stado? Nic z tego. Najwyżej padnie ze
starości. To bizon-samotnik.
— Ostatni ze stada?
Allan westchnął.
— Ciężko się z tobą dogadać. Bizon-samotnik to.
jest dawny przywódca stada. U bizonów, podobnie jak
u wilków i u innych zwierząt żyjących gromadnie,
przewodnik stada zawsze ma konkurentów. Póki jest
młody, poty zachowuje przywództwo, ale z biegiem lat
słabnie i w którejś tam walce zostaje pokonany.
Najczęściej ginie, lecz zdarza się niekiedy, że ucieka.
Odtąd poczyna żyć w samotności, jego natura zmienia
się. Bizon nigdy pierwszy nie atakuje, ale samotnik
staje się agresywny i niebezpieczny dla wszystkiego, co
żyje. To właśnie taka bestia spoczywa po tamtej stronie
jeziorka, a my na nią zapolujemy.
— Co nam po takiej górze mięsa? — zapytał Robert,
któremu żal się zrobiło zwierzęcia. — Nie dość, że
stado go przepędziło, jeszcze człowiek dybie na jego
życie.
— Mądrze się zapytałeś — pochwalił Allan. — Gdy-
by chodziło tylko o nas dwu, nie wziąłbym strzelby do
ręki, tym bardziej że stary samotnik ma mięso żylaste i
o kiepskim smaku. Lecz ja pomyślałem o Szoszonach.
U nich się nie przelewa, więc zrobię prezent
Yambadice. Jakże się ucieszy! A teraz, do dzieła.
Umiesz ty jeździć konno, kolego?
— Co za pytanie? — oburzył się Robert. — Chyba
widzieliście?
— A jakże, widziałem, widziałem, lecz nie o to mi
chodzi. To potrafi i dziecko. Ja myślę o sprawnym
kierowaniu koniem podczas galopu, o robieniu nagłych
skrętów i uników.
— Próbowałem tego niejeden raz. Co prawda, na
koniu, którego znałem i który mnie znał, a ten...
—
Wygląda na ścigłego. Zresztą, postaram się
zmniejszyć ryzyko. Słuchaj, kolego: pojedziesz
prościutko przed siebie, a później skręcisz
wierzchowcem w prawo, tak żeby bizon ciebie poczuł.
Tylko nie zbliżaj się zbytnio do zwierzęcia,
niebezpieczna to zabawa.
— Nie boję się. Czy mam stanąć?
— Tak, dopóki bizon nie ruszy się. Wówczas albo
zacznie uciekać, a ty go skierujesz ku mnie, wrzesz-
cząc, a nawet strzelając na postrach, albo też samotnik
ruszy na ciebie, a wtedy wiej, ile sił w końskich no-
gach. Gnaj na mnie, resztę ja załatwię.
— Tylko tyle? A zapolować nie mogę?
— Lepiej nie. Wątpię, abyś go trafił śmiertelnie
pierwszym strzałem, najwyżej zranisz i doprowadzisz
do wściekłości. Pamiętaj: bizon potrafi bardzo szybko
biec. No, ruszaj.
Robert wskoczył na siodło, klepnął wierzchowca po
szyi i pojechał truchtem. Gdy już jeziorko miał za
sobą, zatoczył łuk i równie wolno począł zbliżać się do
miejsca, w którym powinien był spoczywać bizon.
Nagle, w odległości paru jardów, ujrzał dźwigającego
się z traw brunatnego olbrzyma. Szarpnął za cugle i
czekał, gotów do skoku i pospiesznego odwrotu.
Potężny, kudłaty, prawie czarny łeb zwrócił się w
jego stronę, znieruchomiał. Po sekundach drgnął i
ruszył wprost na jeźdźca. Robert trzasnął konia po
zadzie, poderwał, skręcił i galopem pognał wzdłuż
brzegu ku miejscu, w którym zatrzymał się Allan.
Krzyknął, żeby zwrócić uwagę, i zerknął za siebie.
Potężny łeb z zakrzywionymi rogami znajdował się
niebezpiecznie blisko końskiego zadu. Jeszcze raz
uderzył wierzchowca. Wówczas usłyszał wołanie
Allana.
— W lewo! W lewo!
Ujrzał go ze strzelbą przyłożoną do ramienia, tkwią-
cego nieruchomo na końskim grzbiecie.
Gdyby Robert mniej sprawnie powodował wierz-
chowcem, doszłoby do fatalnego w skutkach zderzenia,
pędził bowiem wprost na Allana. Zwolnić biegu, by
wykonać skręt, nie mógł. Rogi atakującego bizona
wciąż znajdowały się niebezpiecznie blisko. W takiej
sytuacji zmusił zwierzę do skoku, skręcił raptownie,
prawie czując oddech ścigającego olbrzyma. Udało się!
Usłyszał suchy trzask remingtona, natychmiast po
nim — drugi i trzeci. Obejrzał się. Lekko ściągnął
cugle. Z galopu przeszedł w kłus. Zawrócił. Brązowy
olbrzym spoczywał nieruchomo w trawie. Allan ze-
skakiwał z siodła.
—' Świetnie to wykonałeś! — zawołał. — Gdy sko-
czyłeś, bizon pognał za tobą i odsłonił lewy bok. Strze-
liłem wprost pod łopatkę, ale mój człapak, bestia,
drgnął i trafiłem nie tam, gdzie należało. Dopiero druga
kula musiała osiągnąć cel. Bizon jeszcze biegł, więc
poprawiłem. No i leży. Popatrz. Ot, tu — wskazał pal-
cem — i tu, i tu. Dwa strzały dobre, jeden kiepski. A
teraz czeka nas robota.
— Będziemy zdejmować skórę?
— Będziemy ścinać szałwię i sitowie.
— A to po co?
—
Żeby dokładnie przykryć nasze trofeum. Należy
uchronić mięso przed zepsuciem, dzień zapowiada się
gorący.
— Lecz w jakim celu?
— Aby Szoszoni nie pochorowali się po spożyciu tej
góry mięsa.
— Gdzież tu Szoszoni?
— Jadę po nich. Zapomniałeś, o czym ci mówiłem?
To będzie prezent dla Szoszonów.
— A ja?
— Ty zostaniesz, by pilnować bizona przed czworo-
nogimi napastnikami. Wrócę dopiero jutro. Dasz sobie
radę, kolego?
— Oczywiście — odparł Robert, chociaż wcale nie
był pewien, czy sprosta wymaganiom Allana. Pomysł
nie przypadł mu do smaku, lecz nie przyznał się do
tego.
Za przykładem Allana jął się ścinania oczeretów i
wyrywania szałwii. Zebrali tego stos tak wielki, że
zniknęło pod nim bizonie cielsko.
— Szałwia mocno pachnie — wyjaśnił Allan —
zagłuszy woń mięsa. Jednak uważaj, zwłaszcza w nocy.
Zostawiam ci garnek i jedzenie. Bywaj! I przenieś
obozowisko tutaj!
Odjechał galopem. Robert poczuł się nieco markot-
nie. Pierwszy raz w swym życiu miał spędzić samotnie
dwa dni i jedną noc na bezludnej prerii.
Żeby nie wpaść w smętne rozmyślania, natychmiast
zajął się przeniesieniem skromnych bagaży na nowe
miejsce, nie za blisko i nie za daleko od stosu traw
przykrywających bizona. Później naciął świeżych
trzcin i rozrzucił je, by przeschły, na koniec zabrał
resztę opału z poprzedniego biwaku i na nowo rozpalił
ogień. Dopiero teraz poczuł głód. Przypomniał sobie,
że Allan ruszył w drogę bez śniadania, i zadumał się
nad fizyczną odpornością starego eksplorera. Przyniósł
wody,
zagotował kawę, przysmażył boczek. Zjadłszy tyle, ile
potrafił, poszedł przed siebie. Żywił cichą nadzieję, że
nadarzy się okazja użycia broni. Lecz pora nie była
odpowiednia i żaden z czworonogów nie pokazał się w
pobliżu.
Obchodząc jeziorko Robert spłoszył tylko dwa bru-
natnej barwy szczury piżmowe, które znikły w nad-
brzeżnym sitowiu. Wspomniał na zupę spożywaną u
Szoszonów i ogarnął go taki wstręt, że czym prędzej
wrócił do obozowiska, aby na nowo rozdmuchać ogień.
Dopiero kubek gorącej, gorzkiej kawy przywrócił mu
równowagę.
Teraz począł się nudzić. Dokonał szczegółowych
oględzin konia, od kopyt po uszy, wreszcie rozłożył się
przy gasnącym ognisku, a że jeszcze było dość chłodno
— opatulił kocem i zasnął.
Obudziło go słońce świecące prosto w twarz. Zerwał
się jak szpilką dźgnięty i uspokoił ujrzawszy dokoła
pustkę. Wierzchowiec szczypał trawę, winchester
spoczywał tam, gdzie go zostawił. Odetchnął z ulgą,
zrzucił z siebie ubranie i pobiegł do jeziorka. Przebrnął
przez grząski pas wybrzeża, a dalej trafił na wodę tak
głęboką, że mógł w niej pływać. Orzeźwiony wyskoczył
na brzeg i dla rozgrzewki okrążył kilka razy swe
obozowisko. Dziwny widok dla kogoś, kto pojawiłby się
tu niespodziewanie: nagus ganiający bez widocznego
powodu w kółko!
Ubrał się i zajął ścinaniem trzcin na opał, później
sprawdził bizonie trofeum — nikt go nie tknął. Wreszcie
upitrasił obiad. Reszta dnia upłynęła w ciszy i mo-
notonii. Nie pojawiło się żadne zwierzę u wodopoju.
Nadzieja Roberta na polowanie nie ziściła się. Nadeszła
noc, którą postanowił spędzić czuwając. W godzinę po
zachodzie słońca usłyszał głosy kujotów. Gdy księżyc
wzeszedł i stało się widno, Robert dostrzegł ciemne
sylwetki czworonogów biegających tu i tam. Okrążały
jego biwak, siadały w odległości kilku jardów, jak
gdyby pewne, że z jego ręki nic im nie może grozić.
Były łudząco podobne do psów.
Po przeciwległej stronie jeziorka ukazały się jakieś
większe czworonogi, lecz Robert zrezygnował z przy-
patrzenia się im bliżej. Bliskość kujotów nakazała mu
pilnie strzec bizoniego mięsa. Krążył więc tylko wokół
obozowiska, a gdy zmęczył się chodzeniem, siadł z win-
chesterem w ręku, wsłuchany w głosy nocy i czujny na
każdy ich dźwięk. Nie zasnął, dotrwał do świtu.
Opatrzywszy konia dokonał kontrolnego obchodu
dokoła bizona i dokoła jeziorka. Po przeciwnej stronie
dostrzegł w przybrzeżnym błocie liczne odciski stóp.
Czyich? Nic się na tym nie znał. Podejrzewał jedynie,
że piły tu wodę kujoty, może — antylopy, bo ślady
były rozmaite.
Gdy słońce poczęło wspinać się po niebie, Robert
położył się i zasnął, jednak nie na długo. Obudził się
tuż po południu, bez wyraźnej przyczyny, jednak w
chwilę później doszedł do wniosku, że to opiekuńczy
duch prerii nie pozwolił mu spać dłużej. Gdy podniósł
się, by zlustrować horyzont, dostrzegł gromadę
jeźdźców. Pędzili ku niemu. Jeszcze chwila i rozpoznał
Allana, a przy jego boku czarownika Szoszonów.
Niewiele brakowało, a zostałby zaskoczony we śnie!
Czerwonoskórzy powstrzymaliby się od żartów, to
prawda, lecz co pomyśleliby o Robercie? No, i Allan?
O, tym razem na pewno nie pożałowałby uwag. I miał-
by rację!
Podniósł broń i pomachał nią w powietrzu. Dumny
sygnał, iż nie dał się zaskoczyć, że był czujny jak
prawdziwy westman.
W Benton
Pierwszy budynek, jaki ujrzeli — zapowiedź roz-
poczynającej się ulicy — był dziwactwem architek-
tonicznym. Aż zatrzymali konie, żeby mu się przyj-
rzeć.
Wyglądało toto niczym trzy prostokątne pudełka
postawione jedno na drugim, przy czym największe
znajdowało się u spodu, najmniejsze — na szczycie.
Wszystko razem przypominało wieżę otoczoną
galeryjkami na każdym z dwu pięter.
— Oglądałeś kiedy coś takiego, kolego? — zdziwił
się Allan.
Robert przecząco pokręcił głową.
— No, to ruszajmy dalej. Hej, kolego! — zawołał w
kierunku samotnego przechodnia, idącego leniwie
naprzeciw.
— O co chodzi?
— Gdzie jest szeryf?
Podszedł i przyjrzał się im ciekawie, chociaż na jego
sennej twarzy nie odmalowało się żadne uczucie.
— Tam —- odparł i machnął ręką za siebie.
— To znaczy:
gdzie?
Zagadnięty ziewnął.
— Najpierw zobaczycie dwie szopy, potem taki
duży dom mieszkalny, potem drugi dom i parkan — tu
znowu ziewnął: — Co tam będę długo gadał.
Trzymajcie się lewej strony, a ujrzycie mur z
czerwonej cegły i taras. Tam jest napis.
Machnął ręką i powlókł się dalej.
— Jakiś śpiący jegomość — zauważył Allan. —
Trzeba sprawdzić, czy mu się to nie śniło.
Pojechali stępa środkiem ulicy. Wszystko się zga-
dzało. Na koniec dostrzegli czerwony mur, występujący
nieco poza linię domów. W murze widniało wąziutkie,
zakratowane okienko.
— Zsiadamy, kolego.
Przywiązali konie do poprzecznego drąga umoco-
wanego przy murze i po trzech kamiennych stopniach
wspięli się na malutki tarasik. Nad wąziutkimi drzwia-
mi, okutymi blachą, wisiała deska z napisem: „Szeryf
Fort Benton".
— To tu — radośnie stwierdził Robert.
— A tu — przytaknął Allan. — Patrzcie ich! Nie ma
klamki.
Spróbował pchnąć drzwi. Bez skutku. Zastukał pię-
ścią. Raz i drugi. Usłyszeli szczęk żelastwa, jak gdyby
ktoś tam z przeciwnej strony odsuwał metalowe rygle.
W szparze ukazał się fragment twarzy, a gdy zawiasy
lekko pisnęły, ujrzeli całość pucołowatego oblicza z
małymi oczkami i postać niskiego grubasa w średnim
wieku.
— My do szeryfa — poinformował Allan.
Zmierzył ich, a raczej prześwidrował badawczym
spojrzeniem i cofnął się.
— Wejdźcie.
Znaleźli się w czworokątnej izbie. Pod przeciwległą
ścianą stało biurko, pod drugą — inne, podobne, na
środku — stół i kilka krzeseł. Skromne umeblowanie
uzupełniała wysoka i szeroka szafa oraz oryginalny
schowek w murze wnęka zamknięta solidną kratą.
Za nią polśniewały lufy pięciu karabinów umieszczo-
nych w drewnianych stojakach.
Po przeciwnej stronie izby uchylone drzwi ukazy-
wały półmroczny korytarzyk z kratą na jednej ze ścian,
odgradzającą niewielki pokoik. Robert zerknął w głąb i
dostrzegł na drewnianej pryczy drzemiącą postać. Ta
przystań dla rozmaitych niespokojnych duchów miała
lokatora.
Grubas zaszczekał ryglami.
— Siadajcie — powiedział wskazując krzesła.
— Zawsze się tak barykadujecie? — zagadnął Allan,
lecz nie uzyskał odpowiedzi.
Grubas siadł za najdalszym biurkiem. Zauważyli, że
lekko kulał. Nastała cisza, jednak Allan nie potrafił
długo wytrwać w milczeniu.
— Gdzie jest szeryf?
— Przyjdzie za małe pół godzinki.
— Szeryf Vincent Irvin?
— Oczywiście, a któż by inny?
— Ą pan Karol Gordon? — wyrwał się Robert. —
Jest może w Benton?
— Nie ma.
— A był?
— Szeryf wie lepiej. Zapytajcie szeryfa.
Allan spojrzał na Roberta i wykonał lekceważący
gest dłonią, co mogło oznaczać: szkoda czasu na roz-
mowę z mrukiem. Tak to chłopak pojął i zaniechał
dalszych pytań. Oto dotarł wreszcie do Fort Benton
dzięki własnej przedsiębiorczości, ale również, i przede
wszystkim, dzięki bezinteresownej pomocy Allana
Bow. Połowa zamierzenia została wykonana, pozostała
druga, chyba trudniejsza. Jaka szkoda, że nie zastał
Gordona! Lecz może dawny opiekun przybędzie do
Benton lada dzień? Zresztą... Vincent Irvin chyba
również znajdzie radę. Na pewno znajdzie — pocieszał
się w myślach, lecz równocześnie niecierpliwił i
niepokoił. Rozejrzał się po otoczeniu. Jedna tylko izba i
areszt. Nie tak, jak w Wichita Falls, gdzie szeryf
rozporządzał własnym gabinetem. Wichita Falls!
Wstrząsnął się na wspomnienie Boba Locke i chwil
spędzonych w wąwozie.
Jakże to powiedział szeryf Murphy, gdy się po raz
pierwszy spotkali?
„Macie jednakowe imiona, to dobra wróżba. Na pewno
zostaniecie przyjaciółmi” czy coś w tym rodzaju. Ładna
przyjaźń! Czy Irvin uwierzy w historię z Yambadiką?
Czy uzna czarodzieja Szoszonów za zwykłego oszusta i
wykpi rzekomy dowód prawdy? A przecież Robert
doskonale pamiętał sen czy jawę wywołaną przez
Yambadikę i widział we wspomnieniu Stevensa
strzelającego do Boba. Ale co na to powie
Murphy? Czy sąd mógłby uznać takie zeznanie? —
Cóżeś tak pomarkotniał? — zaszeptał Allan. Robert nie
zdążył odpowiedzieć, gdy zastukano do opancerzonych
drzwi. Kulawy tłuścioch ruszył odryglować zasuwy.
Robert zerwał się z krzesła. W wejściu ukazał się
Vincent Irvin.
Niewiele się zmienił przez ostatnie dwa lata. Może
tylko włosy przyprószyła mu lekka siwizna. Cóż dziw-
nego? Tyle przeżyć! Kulas zaraportował:
— To do pana, szeryfie.
Irvin spojrzał i wyciągnął obie ręce.
— Robert! Robert Dreer! Chyba oczy mnie nie
mylą? Witaj, chłopcze! Pozwól, niech ci się
przypatrzę.
Jakże wyrosłeś i zmężniałeś. To dopiero
niespodzianka!
Co słychać w Wichita? Murphy cieszy się dobrym
zdrowiem?
— Znakomitym — lakonicznie odparł chłopak. —
Przepraszam... to jest Allan Bow. Mój przyjaciel i
opiekun. Bez jego pomocy nigdy chyba nie dotarłbym
tutaj.
— Co ty powiesz? To brzmi strasznie
tajemniczo.
Mam nadzieję, że nie przytrafiło ci się nic złego.
Podszedł do Allana i uścisnął mu dłoń.
— To wasze konie sterczą na dworze?
— Nasze.
—
Bill — zwrócił się do kulawca — jak przyjdzie
William, powiedz mu, żeby odprowadził wierzchowce
do „Szarego Niedźwiedzia" i niech Pears się nimi zaj-
mie. To konie moich przyjaciół.
Osunął się na krzesło i z wesołą miną spozierał na
swych gości.
— Opowiadaj, Robercie. Może whisky? Dobrze to
wszystkim zrobi.
— Jeśli proponujecie, kol... to jest, szeryfie — roz-
promienił się Allan — na pewno nie odmówimy. Je-
steśmy trochę zmęczeni, od świtu przebyliśmy szmat
drogi.
— No, to znakomicie. Bill, przynieś butelkę, karafkę i
trzy szklanki.
Tłuścioch otworzył szafę kluczem wyjętym z kieszeni
(widać był zaufanym człowiekiem szeryfa), wydobył
wszystkie żądane naczynia i postawił na stole.
— A teraz wyjrzyj na dwór i zobacz, czy konie stoją.
Najlepiej popilnuj ich chwilkę, a jakby kto tu zmierzał,
uprzedź. Nie chcę, aby myślano, że spędzam czas w
szeryfówce nad butelką. Tutejsi mieszkańcy bardzo
lubią plotki.
Napełnił szklanki do połowy wysokości płynem
słomkowej barwy, dopełniając wodą z karafki.
— Za nasze szczęśliwe spotkanie — rzekł podnosząc
naczynie.
Cała trójka pociągnęła po łyku.
— A teraz mów, Robercie. Skąd jedziecie?
— Z Pocatello.
— Pocatello, Pocatello... coś słyszałem. Gdzie to?
— W Idaho — wyjaśnił Allan.
— O, ho, ho! Niezła wędrówka. Cały czas na koń-
skich grzbietach?
— Tak.
— Nie lepiej koleją?
— Były powody — wyjaśnił Allan. — Mój młody
przyjaciel wam, kol... szeryfie, wytłumaczy w jakimś
stosownym miejscu.
— Co ja słyszę? — zdumiał się Irvin. — Czyżby ta
izba nie była odpowiednim miejscem?
—
Mógłby ktoś wejść i przeszkodzić — nieśmiało
zauważył Robert. — Historia jest dość długa i nie
chcę, aby ją usłyszały obce uszy. Jaka szkoda, że nie
zastaliśmy pana Gordona — westchnął.
— Gordon? Był tutaj, lecz wpadł jak po ogień. Wra-
cał z Kanady, od Czarnych Stóp.
Zauważywszy zdumione spojrzenie Roberta, roze-
śmiał się.
— Och, widzę, że o niczym nie wiesz. Przecież pi-
saliśmy do Murphy'ego. Nie wspomniał ci?
— Owszem, nawet dał mi list do przeczytania. To z
niego dowiedziałem się, że został pan szeryfem, a pan
Gordon traperem. Gdyby nie ten list, nie trafiłbym
tutaj.
— Słusznie. Gordon całkiem wlazł w traperską skórę.
Nic dziwnego, zanim przybył do Greenfield, już zbierał
futerka. Ale to jeszcze nie wszystko. Musisz wiedzieć,
Robercie, że po przyjeździe do Benton Gordon
nawiązał stosunki z Czarnymi Stopami, ułatwił im
handel z faktorią Hudson's Bay Company, czym bardzo
sobie zjednał czerwonoskórych. Później odwiedził wio-
skę Czarnych Stóp w Kanadzie, na koniec został „bia-
łym bratem", nadano mu miano Wielkiego Bobra. Od
tamtych dni jego kontakty z Indianami znacznie się
rozszerzyły. Ponawiązywał stosunki z innymi plemio-
nami i uważany jest za znawcę ich życia. Tak to wy-
gląda w wielkim skrócie. Obecnie udał się do Arizony.
— Pewnie przez Teksas — domyślił się Robert.
— Może przez Teksas, może inną drogą. Nie wiem.
— Ach — westchnął chłopak — jaka szkoda, że nie
zawadził o Wichita Falls.
— Sądzę, że zabrakło mu na to czasu, bardzo się
spieszył. W Arizonie wybuchła jakaś awantura z Na-
wajami i Gordon pognał tam, aby zapobiec zbrojnym
starciom. To specjalna misja, którą obarczyło go Biuro
do Spraw Indian w Waszyngtonie. No chodźmy.
Zapewne jesteście głodni, więc zapraszam was do
„Szarego Niedźwiedzia", ja tam mieszkam. Będziemy
mogli pogadać bez świadków, jeśli ci, chłopcze, tak na
tym zależy. A o konie się nie troszczcie.
Opróżnili szklanki do dna, wyszli na dwór, zabrali
strzelby przytroczone do siodeł i ruszyli za szeryfem.
Niezbyt daleko, do piętrowego, bardzo szerokiego
drewnianego budynku. Napis głosił, iż tu mieści się
saloon--hotel „Pod Szarym Niedźwiedziem".
Informację tę zilustrowano wizerunkiem dziwnego
zwierzęcia, które można by uznać za konia maści
siwojabłkowitej, gdyby nie fakt, iż „koń" ten stał na
jednej nodze, wyposażonej w potężny pazur, a trzy
pozostałe wznosił ku niebu.
Robert uśmiechnął się.
— To wykonał chyba ten sam malarz, co w Pocatello
— powiedział do Allana.
Saloon-hotel oddzielała od ulicy szeroka weranda z
pochyłym daszkiem i sporą ilością podpierających go
słupków. Wspięli się tam po drewnianych stopniach i
za chwilę Irvin wprowadził swych gości do obszernej
sali. Lewą jej część zajmowały kwadratowe jasne sto-
liki, obstawione krzesłami, prawą — potężny bufet z
błyszczącymi kranami do nalewania piwa, wanienką do
mycia naczyń i kilkunastoma kuflami. Za bufetem całą
szerokość ściany objęła w posiadanie sięgająca sufitu
szafa, zabejcowana na ciemno, z mnóstwem
oszklonych drzwiczek. Robert dostrzegł przez szybki
rzędy butelek rozmaitych kształtów i barwy.
Z belek biegnących pod stropem zwieszały się na
łańcuchach metalowe lampy naftowe, tak wypucowane,
że błyszczały jak słońca. Cały lokal sprawiał wrażenie
czystości i dostatku. W porównaniu z brudną izbą
„Tańczącego Niedźwiedzia" w Pocatello wydał się
Robertowi wnętrzem pałacu.
Za szynkwasem krzątał się postawny jegomość z dłu-
gimi wąsami i siwą czupryną, odziany w nieskazitelną
biel fartucha. Pomagała mu czarnooka, niewiele starsza
od Roberta dziewczyna, o śniadej cerze i włosach
barwy smoły.
Człowiek w bieli natychmiast zauważył Irvina i wy-
szedł na środek sali, z kluczem w dłoni.
— Proszę, szeryfie — powiedział.
—
To moi goście — wyjaśnił Irvin. — Zjemy ko-
lację u mnie. Postaraj się, Pears.
— Och, oczywiście.
—
I jeszcze jedno... — odwrócił się ku Allanowi i
Robertowi — jasne, że będziecie tu nocować. Chcecie
dwa pokoje czy wystarczy jeden?
— Jeden — wyrwał się Robert, pamiętny na do-
tychczasowe wydatki Allana.
— Więc dobrze. Przygotuj pokój, Pears, a teraz pro-
szę za mną.
Poprowadził ich w róg sali, gdzie za czerwoną kotarą
znajdowały się drewniane, dość wąskie schody. Dostali
się nimi na piętro, na korytarz wyłożony chodnikiem.
Biała, długa ściana korytarza znaczona była szeregiem
prostokątnych, niebiesko pomalowanych drzwi. Przed
jednymi z nich szeryf się zatrzymał i przekręcił klucz w
zamku.
— Proszę — powiedział wpuszczając gości.
Ujrzeli obszerne wnętrze. Przez dwa okna, z
odsłoniętymi storami, widać było ulicę różowiejącą
w zachodzie słońca.
Pod jedną ze. ścian stało metalowe, pokryte kapą
łóżko, pod drugą — biurko z lampą i skórzanym fote-
lem. Środek zajmował stół otoczony krzesłami. Meble
uzupełniała umieszczona w kącie wielka marmurowa
umywalnia z porcelanową miednicą i lustrem oraz po-
tężna mahoniowa szafa.
— Rozgośćcie się.
Allan zlustrował pokój, dzierżąc w ręku swój nie-
odstępny worek i strzelbę.
— Proszę położyć na biurku. W dzbanku jest czysta
woda, jeśli zechcecie się umyć.
Robert natychmiast skorzystał z propozycji, przy
okazji spojrzał w lustro i zdumiał się. Patrzyła nań
twarz spalona słońcem, zarośnięta. Zupełnie jak oblicze
młodego trapera, od miesięcy przemierzającego
bezdroża prerii i gór. Bardzo zadowolony z siebie,
ustąpił miejsca Allanowi.
— Siadaj, chłopcze — zaprosił Irvin. — Zaraz zjawi
się Pears. To właściciel tego hotelu, życzliwy mi
człowiek i nieprzebrana skarbnica wiadomości o lu-
dziach i rzeczach. Bardzo mi pomaga. Nie dalej jak
wczoraj, dzięki Pearsowi, przyłapaliśmy na oszustwie
niebieskiego ptaszka, wędrownego szulera.
— Słyszysz, kolego? — odezwał się znad miednicy
Allan. — Nie tylko w Wichita Falls grasują szulerzy.
Ale pewnie ten tutejszy nie narobił nikomu tyle kło-
potu, co tamten.
— Kłopotu? — podchwycił Irvin. — Oszukując?
— Żeby to — odparł Allan. — Sprawa wygląda
nieco poważniej i dotyczy naszego młodego
przyjaciela.
— Grałeś z nim w karty, Robercie?
— Ależ nie! — zaprzeczył gwałtownie chłopiec. —
To gorsza historia.
— Czyżby ona cię tu przywiodła?
— Właśnie...
—
Panowie — wtrącił się Allan dokończywszy
ablucji. — Proponuję odłożyć rozmowę na kilka minut.
Zdaje się, że ma tu przyjść ten Pears.
Omówimy
-wszystko, gdy już nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Nie mam racji, kolego?
— Macie — odparł krótko Robert.
— Niech będzie i tak — zgodził się szeryf. — Po-
czekam cierpliwie, choć przyznam, mówicie samymi
zagadkami.
W tym momencie zastukano do drzwi, a na głośne
przyzwolenie Irvina najpierw wkroczył człowiek w
śnieżnym kitlu, czyli Pears, po nim — w równie
nieskazitelnej czystości fartuchu — chłopak w wieku
Roberta, dźwigający wielką błyszczącą tacę, na której
piętrzyły się talerze, z górującą nad nimi kolorową
wazą.
Stół nakryto białym obrusem, rozłożono naczynia i
sztućce, rozlano do talerzy zupę. Po czym Pears ze
swym towarzyszem zniknęli jak dwa duchy. Zjawiali
się jeszcze dwukrotnie, dźwigając następne dania i
sprzątając to, co pozostało z tej wspaniałej uczty. Na
koniec przyszedł już tylko sam Pears z kawą i cygarami
oraz z kluczem, który położył przed Allanem.
— Pokój dla panów przygotowany — powiedział
kłaniając się. — Numer piąty, tuż obok — skłonił się
raz jeszcze i zniknął.
— No — odezwał się Irvin zapalając cygaro Alla-
nowi, później sobie (Robert odmówił) — przystępujcie
do rzeczy, słucham.
Robert pokręcił się na krześle, bardzo zakłopotany.
— Nie wiem, od czego mam zacząć — wyznał.
— Od początku, od początku, kolego — zachęcił go
Allan. — Tak, jak mnie opowiadałeś.
— Aż tyle to nie trzeba. Może... — zawahał się —
zacznę od chwili gdy pan Gordon i pan, szeryfie, wy-
jechaliście z Wichita Falls, a ja zostałem przyjęty na
służbę do Denisa Murphy. Pamięta pan?
Irvin kiwnął głową.
— Poczułem się wówczas bardzo samotny.
— Do rzeczy, kolego, do rzeczy — przestrzegł Al-
lan. — Nie rozpraszaj się, bo nie skończysz do rana.
— Ależ... ja tylko opowiadam, jak naprawdę było.
Więc... tamtego dnia szeryf Murphy przedstawił mnie
swym współpracownikom. Wśród nich znajdował się
Bob Locke. Na pewno go pan pamięta. Taki chłopak w
moim wieku.
Irvin powtórnie kiwnął głową.
— Moja opowieść dotyczyć będzie głównie jego.
Otóż...
Robert odetchnął głęboko i, zacinając się nieco, roz-
począł relację o swej służbie u Murphy'ego. W miarę
jak opowiadał, szło mu coraz gładziej. Dobrze pamiętał
przecież niedawną przeszłość, każdy szczegół: sukcesy
i niepowodzenia, aż dobrnął do opisu tragedii, jaka
rozegrała się w wąwozie.
Irvin i Allan milczeli, z parteru budynku dobiegały
przytłumione dźwięki muzyki — goście saloonu bawili
się — a z ulicy odgłosy powolnego człapania koni. Za-
padł zmrok. Irvin wstał, zapalił naftową lampę usta-
wioną na biurku i usiadł nie odezwawszy się ani sło-
wem. Po krótkiej przerwie Robert opowiedział o swej
ucieczce, o wizycie u starego Abla w Greenfield, o
spotkaniu Allana Bow. Nie krył, że uważał go za
agenta Pinkertona, co wywołało uśmiech na twarzy
Irvina i lekką zmarszczkę na czole Allana. Nie szczę-
dził wyrazów uznania swemu towarzyszowi za pomoc,
jakiej mu udzielił w dalszej drodze, aż Allan przerwał
mu:
— Do rzeczy, kolego. To wszystko nie ma nic
wspólnego z twoją sprawą.
— Ma i nie ma — zauważył Irvin. — Mów dalej,
Robercie. Prawdą jest, że przyjaciół poznajemy w bie-
dzie.
Robert dotarł już do Pocatello, opisał przygodę, jaka
ich spotkała w drodze do wioski Szoszonów. Szczerze
przyznał, że jego niedbalstwo mogło spowodować opła-
kane skutki.
I tak oto długa opowieść zawiodła słuchaczów do
obozu czerwonoskórych, do tipi czarownika.
W tym miejscu przerwał mu Allan.
— Poczekaj, kolego. Odsapnij chwilę. Prawie za-
chrypłeś. Mnie wypada powiedzieć kilka słów o
Yambadice. Znam go przecież lepiej od ciebie. W
przeciw
nym wypadku szeryf gotów pomyśleć, że opowiadasz
mu bajkę o żelaznym wilku.
Robert zgodził się skwapliwie, bo obawiał się, że
jego relację o przedziwnej sile wzroku czarodzieja Ir-
vin przyjmie wzruszeniem ramion i ironicznym uśmie-
chem. Świadectwo Allana stawało się więc niezwykle
cenne. I oto z kolei Robert słuchał, Allan opowiadał.
Wywiązał się z tej roli znacznie lepiej od Roberta.
Opowiedział o pierwszym spotkaniu z Yambadiką, o
jego „czarach", a gdy wreszcie wyczerpał temat, za-
gadnął Irvina:
— Wierzy pan w to, szeryfie?
— Wierzę. To chyba hipnotyzm. Zetknąłem się kie-
dyś z taką nazwą, a nawet pytałem znajomego lekarza,
czy możliwe jest usypianie ludzi przy pomocy hipnozy.
Powiedział, że tak, chociaż nie każdy to potrafi.
Podobno nauka do tej pory nie zbadała tego zjawiska.
— Teraz znów kolej na ciebie, kolego — zauważył
Allan.
Robert wrócił do przerwanej opowieści. Ukończył ją
odtworzywszy dokładnie scenę, jaka rozegrała się w
tipi
czarodzieja. Opisał, co widział na jawie i co ujrzał w
hipnotycznym śnie.
— Mogę przysiąc, że widziałem twarz Stevensa,
karcianego oszusta, którego Bob wielokrotnie demasko-
wał. To on strzelił do Boba.
Umilkł i z niepokojem spojrzał na szeryfa.
— Co pan o tym sądzi? — zagadnął Allan.
— Dziwna, bardzo - dziwna historia. Wierzę wam,
lecz czy uwierzą inni? Powiedz mi, Robercie, czy ten
czarodziej nigdy nie był w Wichita? A może go spot-
kałeś gdzie indziej?
— Nigdy — oświadczył chłopiec, a Allan dodał:
— Poznałem Yambadikę przed kilku laty i wiem, że
od tamtej pory nie opuszczał osiedli Szoszonów.
— Pytałem — wyjaśnił Irvin — ponieważ czarodziej
mógł Robertowi wmówić, że to Stevens strzelił do
Boba, lecz skoro nigdy nie bawił w Wichita i nie spot-
kał szulera, sprawy nie da się wytłumaczyć w tak
prosty sposób.
Zamyślił się chwilę, potem oświadczył:
—
Uczynię wszystko, Robercie, aby odkryć praw-
dziwego przestępcę, bo wiem, że nie ty nim jesteś.
Jednak... żaden sąd nie da wiary twoim zeznaniom.
— To okropne — westchnął chłopak. — Co mam
począć?
—
Należy odnaleźć Stevensa. Gdy opuszczałeś Wi-
chita Falls, szuler bawił tam jeszcze?
— Nie. Na kilka dni przed wypadkiem w wąwozie
Stevens znikł. Wcześniej nabył podobno w pewnym
sklepiku kilkanaście talii kart, co miało zapowiadać
jego rychły wyjazd.
— Dlaczego? — zdziwił się Irvin. — Przecież karty
do gry można nabyć w każdym miasteczku.
—
Przepraszam, zapomniałem powiedzieć, że
właściciel sklepiku był podejrzany o produkcję kart
specjalnie znaczonych, które sprzedawał tylko
zaufanym klientom. Sądzę, że takich kart nie mógłby
Stevens nabyć w innym mieście.
— Masz rację. Ciekaw jestem, czy ten szuler, sie-
dzący u mnie w areszcie, również ma znaczone karty.
Wśród jego rzeczy znaleźliśmy kilkanaście nie używa-
nych talii. Chociaż... został przyłapany na zwykłym
szachrowaniu asami. Mniejsza z tym. Więc, jak po-
wiadasz, Robercie, ten Stevens ulotnił się z Wichita
Falls jeszcze przed tym smutnym wydarzeniem?
— Na to wygląda. Chyba jednak nie mógł odjechać
daleko, może ukrywał się w wąwozie lub śledził Boba,
aby się na nim zemścić? A uciekł dopiero po wyko-
naniu swego planu?
— Nie będę ukrywał, Robercie, że szansa odnale-
zienia Stevensa równa się w takiej sytuacji zeru. No,
no! Nie rób przerażonej miny. Wierzę, że potrafię do-
wieść twej niewinności. A pan, co pan o tym sądzi? —
zwrócił się do Allana.
— Ten Bob to skończony łajdak. Od jego zeznań
zależy wszystko. Jeśli pan znajdzie, szeryfie, sposób
wydobycia zeń prawdy... Tfu! Trudno uwierzyć, że
mogą na tej ziemi żyć takie typy, chociaż... i ja po-
znałem na własnej skórze, co znaczy fałszywe oskarże-
nie. Ale to już inna historia.
—
Sposób na wydobycie prawdy...— powtórzył w
zamyśleniu Irvin. — Otóż to właśnie! Chyba dzisiaj nic
mądrego nie wymyślę. Miałem męczący dzień, a i wy
chyba czujecie drogę w kościach. Trzeba się przespać.
Po właściwie spędzonej nocy głowa lepiej pracuje.
Jutro rankiem wpadnijcie do szeryfówki. Kto wie,
może mi zaświta jakiś doskonały pomysł!
Na tym się rozstali. Allan pełen najlepszych myśli,
szeryf nieco zakłopotany, Robert... rozczarowany.
Przypuszczał, że Irvin .natychmiast znajdzie klucz do
rozwiązania zagadki Stevensa. Dlatego spał bardzo źle,
budząc się parokrotnie. Ustawicznie wracała w sennych
majakach sylwetka Denisa Murphy z marsem na
twarzy i kajdankami w dłoni. Gdy wreszcie złowroga
mara ustąpiła i Robert pogrążył się w nicości, wyrwała
go z niej silna ręka Allana.
— Wstawaj, kolego! Przynieśli nam śniadanie. To ci
dopiero luksus!
Robert siadł i sennym okiem zerknął na stół. Bielał
teraz obrusem, polśniewał talerzami, a nade wszystko
pachniał szynką, kawą i czymś tam jeszcze.
Robertowi odechciało się spać.
Z jedzeniem uwinęli się szybko, natomiast mycie
trwało znacznie dłużej. Z winy Allana. Stary eksplorer
po tygodniach wędrówki postanowił ogolić się i zlikwi-
dować brodę. Z wnętrza swego worka wydobył za-
winiątko, a z niego: nożyce, pędzel, mydło i lśniącą
brzytwę. Zapędził do pomocy Roberta, który, uzbro-
jony w nożyce, przykrócił grzywę Allana najlepiej, jak
potrafił. Goleniem zajął się już wyłącznie Allan, co
trwało niezwykle długo, potem golił się Robert. Gdy się
wreszcie z tym uporali, słońce zdążyło wysoko za-
wędrować po niebie.
Zeszli na parter, gdzie w pustej sali powitał ich
ukłonem i uśmiechem pan Pears. Allan natychmiast
zagadnął o konie. Zostali wyprowadzeni na tyły bu-
dynku, do stajni, w której ujrzeli swe wierzchowce
wyczyszczone do glansu i tkwiące przy pełnych żło-
bach.
Ze stajni pomaszerowali na spotkanie z Irvinem.
Drzwi szeryfówki uchylił im ten sam, co wczoraj, ku-
lawy grubas. Wpuścił do wnętrza bez jednego słowa,
lecz szeryfa nie było. Na widok wchodzących od jed-
nego z biurek podniósł się młody człowiek, niewiele
starszy od Roberta.
— Jestem William Robertson — przedstawił się mi-
łym głosem. — Siadajcie. Szeryf zjawi się za jakieś pół
godziny.
— To wy, kolego, zastępujecie szeryfa? — zapytał
Allan.
— Jestem jego pomocnikiem.
— Aha — mruknął eksplorer. — A drzwi to zawsze
tak u was zabarykadowane?
— Tylko wtedy, gdy mamy gości — odparł Robert-
son ściszając nieco głos. — Nie, nie. Nie o was tu
chodzi — dodał szybko, zauważywszy zdziwioną minę
Allana — lecz o gościa za kratkami. Bill, bądź łaskaw
zajrzeć do niego, a później dobrze zamknij drzwi od
korytarza.
Grubas coś mruknął, pokuśtykał w róg izby i zniknął
w korytarzyku. Usłyszeli, że coś mówił do aresztanta,
po czym pojawił się znowu, zatrzasnął drzwi i siadł
pod oknem.
— Szuler? — zagadnął Allan. — Szeryf coś o tym
wspominał.
— Szuler. Szczęście go opuściło. Wpadł drugiego
dnia pobytu w Benton. Miałem przyjemność wsadzić
go do klatki. Zabawny facet, szkoda, że tak mało
zdolny.
— Mało zdolny? — zainteresował się Robert, które-
mu natychmiast przypomniała się scena schwytania
Stevensa na sali „Czarnego Bizona". — Źle szachruje?
— Nie to miałem na myśli. Szachruje to może i do-
brze. Mówiłem o jego zdolnościach do jakiejkolwiek
rzetelnej pracy. Poza grą w karty nic innego nie umie.
Usiłował nas przekonać, że jest komiwojażerem.
Zapytaliśmy o próbki towarów. Okazało się, że nie
posiadał nic, poza kilkoma taliami kart. Ale elegancki
jegomość. Dokonaliśmy rewizji w jego pokoju. Mie-
szkał „Pod Szarym Niedźwiedziem". Piękna walizka,
nowiutka bielizna, garniturek jakby wczoraj uszyty
przez krawca: stalowej barwy surdut z długimi połami
i, wyobraźcie sobie, siwy cylinder! W takim stroju
mógł uchodzić za bogatego farmera, przemysłowca lub
agenta handlowego wielkiej firmy.
— Czyżby wszyscy szulerzy nosili szare cylindry?
— zażartował Robert.
Pomocnik szeryfa spojrzał nań zdziwiony.
— Nie rozumiem — wyznał.
Robert opowiedział o swym spotkaniu ze Stevensem
oraz o tym, że poszkodowani nigdy nie chcieli świad-
czyć przeciw oszustowi.
— No, to nieźle mu się wiedzie — stwierdził Ro-
bertson. — Bo tu będą świadczyć, mimo że odzyskali
pieniądze. Jednak uważają, że zostali poszkodowani na
honorze, dając się nabrać jakiemuś przybłędzie, i pałają
żądzą odwetu.
— Ale i mojemu oszustowi się urwało — wyjaśnił
Robert. — Uciekł z Wichita Falls.
— A więc trafił na nieustępliwego gracza, który chce
świadczyć.
_ O nie — wtrącił Allan — tu chodzi o co innego: na
tym oszuście z Wichita ciąży coś gorszego niż gra w
karty.
— Aż tak? Nasz oszust chyba nic więcej nie ma na
sumieniu.
— Kto go tam wie? — wzruszył ramionami Allan. —
Przepraszam, jak on się nazywa?
— Ovens. A może go znacie?
— Nie, nie. Stevens... Ovens, nawet podobne nazwi-
ska, nieprawdaż, kolego?
— N6, owszem, ale co to ma do rzeczy?
— Och, głupstwo. Może byś tak zajrzał za kratki?
Po co? Cóż wam przyszło do głowy?!
— Wszystko jest możliwe — Allan zwrócił się do
Robertsona: — Można zajrzeć do aresztanta?
— Oczywiście.
Robert wzruszył ramionami i niechętnie podniósł się
z krzesła.
— Poczekaj — powstrzymał go Allan. — Czy ten
Stevens może cię pamiętać?
— Nie wiem. Widziałem go wszystkiego dwa razy.
— A on ciebie?
Robert, znowu wzruszył ramionami. Podejrzenie Al-
lana wydawało mu się czymś absurdalnym.
— Więc będzie lepiej, żeby Ovens nie mógł ci się
przyjrzeć. Da się tak zrobić?
— Chyba nie — odparł Robertson. — Korytarzyk
jest wąski, bez żadnej wnęki. Aresztant widzi każdego,
kto na niego patrzy.
— Wobec tego pójdziemy we trójkę, a ty, kolego,
skryjesz się za moimi plecami — zaproponował Allan.
Pierwszy wszedł do korytarzyka pomocnik szeryfa,
za nim Allan. Po kilku krokach zatrzymali się z boku
kraty.
— Hej, Ovens! — zawołał Robertson. — Zbudź się.
Z pryczy dźwignęła się postać odziana w szary, nieco
pomięty surdut. Zza pleców Allana Robert ujrzał
oblicze nieco zaspane, twarz podługowatą, lisią, z ma-
łymi oczkami, długim nosem i czarnym wąsikiem na
górnej wardze. Oczki zamrugały na widok przybyłych,
a rysy twarzy wykrzywił uśmiech.
— Czyżby goście? — wykrzyknął skrzekliwym gło-
sem. — Witam serdecznie dżentelmenów. Okropnie się
tutaj nudzę. Razem będzie nam raźniej.
Allan poczuł, jak Robert ciągnie go za kurtę, więc
cofnął się, a na pytające spojrzenie Robertsona kiwnął
głową. Po czym odwrócił się zasłaniając postać
Roberta. Pospiesznie opuścili korytarzyk. Zamknęli
drzwi. Dopiero wówczas Allan zapytał:
— No i co?
— To on... — wykrztusił Robert.
— Nie mylisz się?
— Na pewno on! Ta sama sylwetka, ta sama twarz,
ten sam głos! Musiałem go dobrze zapamiętać. Co za
spotkanie! Wy chyba jesteście jasnowidzem!
— Daj spokój, kolego — żachnął się Allan.
W tym momencie Robertson wszedł do izby i za-
mknął za sobą drzwi.
— Poznaliście?
— Tak — odpowiedział za Roberta Allan. — On go
poznał. Ten facet pochodzi z Wichita Falls i w rze-
czywistości nazywa się Stevens.
— Stevens czy Ovens, na jedno wychodzi — zauwa-
żył pomocnik szeryfa. — Nie karzemy za zmianę
nazwiska. On będzie odpowiadał tylko za to, czego się
dopuścił w Benton. Sami opowiadaliście, że w Wichita
nikt nie chciał świadczyć przeciw niemu.
— Tu nie chodzi o szulerkę — wyjaśnił Allan. —
Stevens jest poszukiwany za usiłowanie zabójstwa
człowieka tamtejszego szeryfa.
Nie było to zgodne z prawdą, jak dotąd nikt przecież
nie ścigał Stevensa, lecz Robert nie zaprzeczył.
Robertson cicho gwizdnął:
— To tak? Irvin o tym wie?
— Wie o Stevensie, lecz nie przypuszcza, że Ovens i
Stevens to ta sama osoba.
— A to dopiero! Mieliście jakie podejrzenia?
— Żadnych — powiedział Robert. — Nawet mi w
głowie nie postało, że Stevens potrafił zawędrować aż
do Fort Benton.
— Miał na to sporo czasu — zauważył Allan. — W
sumie... szczęśliwy zbieg okoliczności. Młody jesteś,
nie możesz wiedzieć, jakie figle potrafi płatać los. Tym
razem bardzo dla ciebie szczęśliwy, kolego — w tym
miejscu klepnął Roberta po plecach. — Jesteśmy na
właściwej ścieżce i tylko trochę martwię się Bobem.
Lecz to wszystko furda, jeśli Stevens przyzna się.
— Nie ma świadków? — zainteresował się Robert-
son.
— Jest świadek — odparł Allan. — Jednak rzecz
nieco zawikłana. O, chyba szeryf się zjawił. Ale się
zdziwi!
— Jak się macie? Nocleg wypadł dobrze? Pears
obiecał przysłać wam śniadanie do pokoju. Co słychać,
William? Nic nowego? To świetnie.
Tak gadając zdjął pas z rewolwerami i położył go na
biurku, po czym siadł za stołem.
— Mam pewien pomysł — oświadczył. — Wiąże
się z twoją sprawą, Robercie...
—
Przed chwilą zaszła pewna okoliczność — prze-
rwał mu Allan — która zmienia sytuację naszego mło-
dego przyjaciela. Powiem, że ją znacznie poprawia.
— Co takiego?
—
Otóż... ten Ovens to w rzeczywistości nazywa się
Stevens, szuler z Wichita Falls!
— Poznałem go natychmiast! — dorzucił Robert.
— Zdumiewające! — Irvin popatrzył na niego z
uwagą. — Co za zbieg okoliczności! A on ciebie
poznał?
— Chyba raczej nie dostrzegł. Skryłem się za ple-
cami pana Bow.
— Bardzo dobrze. Czyj to był pomysł, żeby obejrzeć
aresztanta?
— Mój — pochwalił się Allan. — Nabrałem po-
dejrzeń, gdy usłyszałem nazwisko tego draba.
—
No, to pogratulować. Teraz sobie porozmawiamy
z Ovensem. Jak by to urządzić? — zafrasował się Irvin.
— Zawsze twierdziłem, że szeryfówka z jedną tylko
izbą bardzo utrudnia prowadzenie śledztwa. On ciebie
zna, Robercie?
— Może tak, może nie. W saloonie, w którym przy-
łapaliśmy go, rozmawiał tylko z Bobem, chyba nie
zwrócił na mnie uwagi.
— A w wąwozie?
— Doprawdy... nie wiem.
— Ostrożność nie zawadzi. Nie chcę, aby cię roz-
poznał przed czasem. Weź, Robercie, krzesło, postawie
pod oknem i udawaj, że wyglądasz na ulicę. Nie
odwracaj się. Ty, Bill, stań przy drzwiach i nikogo nie
wpuszczaj. A wy? — zwrócił się do Allana.
— On mnie nigdy nie widział.
— Wobec tego możecie pozostać. William, przypro-
wadź więźnia. Doskonale — mówił sięgnąwszy po pas
z bronią. — Czas rozpocząć przedstawienie. Nie od-
zywajcie się nie pytani.
William zniknął w głębi korytarza. Usłyszeli brzęk
kluczy i skrzypienie odsuwanej kraty. Robert utkwił
wzrok w szybie i nastawił uszu. Teraz lekko trzasnęły
drzwi od korytarza.
— Proszę spocząć, panie Ovens — zabrzmiał głos
Irvina.
— Dziękuję szeryfie, dziękuję. Chętnie usiądę, bar-
dzo chętnie.
— William — rozkazał Irvin — wyjmij papier z
biurka. Będziesz notować.
— Po. cóż to, szeryfie? — zaniepokoił się rzekomy
Ovens.
— Po to, że chcę mieć pańskie oświadczenie na
piśmie.
— Moje oświadczenie? Już wczoraj powiedziałem
wszystko, co miałem do powiedzenia.
—
No, to sobie powtórzymy naszą pogawędkę. Skąd
pan do nas przybył, panie Ovens, bo już nie pamiętam?
— Bezpośrednio z Des Moines, jak mówiłem.
— A pośrednio?
— Jeżdżę po całym kraju, oferuję artykuły różnych
firm. Ostatnio bawiłem w Chicago.
—
A czymże pan handluje?
— Czym się da, szeryfie.
—
A gdzież prospekty lub próbki towarów?
— Pozbyłem się wszystkiego w Des Moines.
—
No, to z czym przybył pan do Benton?
— Z niczym. Chcę zbadać, jakie tu są możliwości
sprzedaży. Gdyby nie ta nieszczęsna pomyłka „Pod
Szarym Niedźwiedziem"...
— Dosyć! — przerwał ostro Irvin. — Nie mam cza-
su na wysłuchiwanie bajęd. Źle pan czyni upierając się,
to tylko może zaostrzyć wyrok.
— Wyrok? — zaskrzeczał aresztant.
— A coś pan myślał? Że puszczę pana wolno i jesz-
cze poczęstuję na drogę cukierkami? Poszkodowani i
świadkowie są, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by
przeprowadzić rozprawę sądową.
— Doprawdy, szeryfie, to był godny pożałowania
wypadek. Ubierałem się bardzo szybko, karty się roz-
sypały i któraś z nich wpadła w rękaw surduta, a wy-
leciała z niego w bardzo nieodpowiedniej chwili.
— Wierzę, że w nieodpowiedniej, to będzie koszto-
wać z pół roku, nasze prawa są bardzo ostre dla za-
wodowych szulerów.
— Nie jestem szulerem.
— Przypuśćmy. Bawił pan kiedy w Wichita Falls?
— Gdzie to jest?
—
W Teksasie.
— Nie, nie byłem w Wichita Falls.
— No, proszę. Jakże więc wytłumaczyć fakt, że
mieszkańcy Wichita świetnie pana znają? Jako szulera.
I to tak doskonale, że nikt z nich nie chciał zasiadać z
panem do stolika. Naciągał pan tylko przyjezdnych.
— Nic o tym nie wiem. Może tam bawił jakiś inny
Ovens. To bardzo popularne nazwisko.
—
Popularne — przytaknął Irvin. — Właśnie dla-
tego pan je sobie przybrał, bo w Wichita mieszkał jako
Stevens.
Zapadła cisza.
— No, co pan na to?
— Stevensów jest również wielu — odpowiedział
aresztant.
Robert, który bardzo uważnie przysłuchiwał się roz-
mowie, zauważył w jego głosie lekkie drżenie.
— Bardzo wielu — powtórzył Irvin — lecz ten,
którego rozpozna Denis Murphy, jest tylko jeden.
Udamy się do Wichita Falls, panie Stevens.
— Dlaczego do Wichita? Powiem panu prawdę, sze-
ryfie. Rzeczywiście, mieszkałem w Wichita, lecz może
pan zapytać Murphy'ego, nikt nigdy nie wniósł na mnie
żadnej skargi, nie stawałem przed sądem, nie byłem
karany.
— Wierzę. Lecz czemu to opuścił pan Wichita?
— To nie jest przestępstwo. Każdemu wolno podró-
żować tu i tam.
— Wolno. Ale pan uciekł. Coś bardzo pana zanie-
pokoiło.
— Nie wiem, o czym pan myśli, szeryfie.
— O pewnym wydarzeniu, którego był pan głów-
nym aktorem, w wąwozie, niedaleko Wichita Falls.
Krótko mówiąc: jest pan poszukiwany za usiłowanie
morderstwa na osobie Boba Locke.
— Ja? Ależ... To poważne oskarżenie — zaskrzeczał
zdenerwowany głos. — Trzeba tego dowieść!
—
I dowiodę. Miał pan od dawna na pieńku z Bo-
bem Locke, deptał panu po piętach i kilkakrotnie nakrył
na karcianym oszustwie. Co prawda, poszkodowani
nigdy nie zgłaszali pretensji, lecz stał się pan osobą tak,
powiedzmy... popularną, że coraz trudniej było znaleźć
naiwnych. Dlatego postanowił pan zmienić teren swej
działalności.
— I cóż z tego?
— Z tego to jeszcze nic, lecz zapragnął pan zemścić
się na Bobie Locke. Począł go pan śledzić, czekając na
okazję. Wreszcie się trafiła, zresztą... po co mam opo-
wiadać o tym, co panu jest doskonale wiadome?
— Ależ to fantazja! Gdzie pan ma świadków, szery-
fie?
— Mam — odparł Irvin.
— Co? Może to ten człowiek? Widzę go po raz
pierwszy.
— Nie, to nie ten człowiek (Robert domyślił się, że
chodziło o Allana Bow). Pozwól do nas, Robercie.
Chłopak zerwał się z krzesła, na którym ledwie mógł
usiedzieć, tak ponosiła go niecierpliwość.
— Siadaj tu. Przyjrzyj się temu panu. Znasz go?
— Znam. Spotkałem go wieczorem w saloonie „Pod
Czarnym Bizonem", w Wichita Falls, będzie kilka mie-
sięcy temu. To jest Stevens, popularny w miasteczku
oszust. Tamtego wieczoru Bob Locke przyłapał go na
kolejnym szachrowaniu kartami.
— Czy zna pan Boba Locke, panie Stevens?
— Widywałem go —- odparł aresztant powściągli-
wie.
— Doskonale, wierzyłem, że dojdziemy do porozu-
mienia. A teraz, Robercie, zastanów się chwilę i po-
wiedz, czy rozpoznajesz w tym człowieku osobnika,
który strzelił do Boba Locke w wąwozie pod Wichita
Falls?
Chłopak zawahał się. Nagle ogarnęły go wątpliwości.
A jeśli „czary" Yambadiki były zwykłym oszustwem?
Lecz przecież czarownik nigdy nie widział Stevensa,
więc nie mógł wmówić Robertowi, że w wąwozie
dostrzega oblicze karciarza...
— To on.
—
Kłamstwo! Oczywiste kłamstwo! — krzyknął
Stevens. — Mnie tam nie było!
— Gdzie? — łagodnie zapytał szeryf.
— No... w wąwozie.
— To znaczy, że ten wąwóz jest panu znany.
Stevens nie odpowiedział.
— Zapisz to, Williamie. Teraz, Robercie, opowiedz
nam, jak to się odbyło. W skrócie.
Robert opisał tragiczne wydarzenie, opuszczając jed-
nak fakt kłótni, jaka rozegrała się między nim a Bo-
bem.
— Dziękuję. Co pan na to, panie Stevens?
— Kłamstwo, wierutne kłamstwo! Niech go pan
pociągnie za język, a dowie się, jak sprzeczał się z
Bobem Locke, jak sobie wymyślali! Ja wszystko
świetnie... — przerwał w połowie zdania.
—
Świetnie pan wszystko słyszał — dokończył
Irvin. — Więc jednak pan tam był. Zanotuj to, Willia-
mie. A co się stało z rewolwerem?
— Nie miałem żadnego rewolweru i... nie będę dłu-
żej odpowiadał. Żądam adwokata.
— Słusznie. Otrzyma go pan w Wichita Falls. Tam
się udamy. Na pociechę powiem panu, że strzał oddany
w wąwozie nie był śmiertelny. Bob Locke czuje się już
zupełnie nieźle i panu nie grozi najwyższy wymiar
kary. To wszystko. Bill, odprowadź go do aresztu i
dobrze pilnuj. William, przepisz na czysto notatki.
A kiedy wyszli, zwrócił się do Roberta i Allana:
— Wpadniemy teraz do „Szarego Niedźwiedzia".
Zaschło mi w gardle, a Pears ma znakomite piwo.
Opuścili szeryfówkę. W drodze, krótkiej zresztą, mil-
czeli. Robert raz jeszcze przeżywał scenę, jaka roze-
grała się w wąwozie, Allan cieszył się z tak pomyślne-
go przebiegu sprawy, której stał się jednym z aktorów,
Irvin rozważał, co należy uczynić, jeśli Bob Locke
nadal będzie podtrzymywać swe pierwotne zeznania.
Przekroczyli progi saloonu. Irvin zabrał klucz, za-
mówił u Pearsa trzy butelki piwa i poprowadził gości
na piętro, do swojego pokoju.
— Siadajcie. Zaprosiłem was tutaj, ponieważ nie
uważam za wskazane wtajemniczać Williama i Billa w
tę dziwną historię z szoszońskim czarownikiem. Fak-
tem jest, że umożliwił ci, Robercie, rozpoznanie
przestępcy. Im mniej osób o tym będzie wiedziało, tym
lepiej. Przyznam, że jeszcze przed godziną żywiłem
wątpliwości, lecz po rozmowie z Ovensem-Stevensem,
nie mam żadnych. Wygadał się, zaplątał i zdemasko-
wał. Proszę! — krzyknął ku drzwiom.
Uchyliły się ukazując chłopca w bieli, z tacą, bu-
telkami i trójką kufli.
— Doskonale. Postaw tutaj.
Drzwi się zamknęły. Irvin porozlewał piwo i pierw-
szy pociągnął z kufla.
— Spróbujcie — zachęcił — znakomite. No, wracam
do naszej sprawy. Otóż... nikt poza nami nie powinien
znać historii z Yambadiką. Jej ujawnienie wypadłoby
tylko na korzyść Stevensa. Ława przysięgłych wy-
śmiałaby tego rodzaju zeznanie i, oczywiście, unie-
winniła szulera. Chociaż, jak wiemy, to on strzelił do
Boba. Jutro, Robercie, ruszamy do Wichita Falls. Ko-
leją.
— Mam wracać do Wichita?
— Tak. Wiem, że nie będzie to dla ciebie miłe, jed-
nak konieczne.
— Obawiam się, że Denis Murphy...
— Daj spokój. Murphy'ego biorę na siebie.
To zapewnienie jednak nie rozproszyło wątpliwości
Roberta.
— Przecież on będzie się pytał, dlaczego uciekłem?
Czemu od razu nie zeznałem, że w wąwozie widziałem
Stevensa? Jak się z tego wytłumaczę nie ujawniając
czarów Yambadiki?
— Sprawa jest trudna, chyba najtrudniejsza ze
wszystkich, z którymi dotąd miałem do czynienia. Żeby
jednak dojść do jej sprawiedliwego zakończenia,
musimy stąpać bardzo krętą ścieżką. Nie widzę innego
sposobu. Niechże mi będzie wybaczone, Robercie, że
cię namawiam do kłamstwa: powiesz Murphy'emu, że
wówczas nie byłeś pewien, czy dostrzegłeś twarz Ste-
vensa, czy czyjąś inną, że wobec oskarżenia Boba ja-
kakolwiek pomyłka tylko pogorszyłaby twoją sytuację.
Na koniec, co przecież jest prawdą, uciekłeś z Wichita,
aby odszukać sprawcę strzału.
Robert ciężko westchnął.
— Czy Murphy w to uwierzy?
— Pomogę ci. Raz jeszcze powtarzam, że przygoda z
Yambadiką nie może zostać ujawniona. Czy nie mam
racji? — zwrócił się do Allana. — Jesteście doświad-
czonym człowiekiem. Yambadiką to był przecież wasz
zdumiewający pomysł, który dziwnym zrządzeniem
losu znalazł potwierdzenie w faktach.
—
Mądrze pan powiedział, szeryfie. Kolego — sztur-
chnął Roberta — nie nadymaj się jak indyk podczas
wiosennych zalotów i pomyśl.. Może sądzisz, że należy
do Wichita ściągnąć jako świadka Yambadikę? To do-
piero byłaby heca! Przysięgli pospadaliby z krzeseł ze
śmiechu i stawiam dolary przeciw orzechom, że
Stevens zostałby uniewinniony z braku poważnych do-
wodów. Powiedz coś!
Robert znowu westchnął.
— Zgoda — odparł. — Postąpię tak, jak mi radzicie.
— Wobec tego — oznajmił Irvin — jutro wyruszamy
do Wichita Falls razem ze Stevensem. Będziemy nad
nim czuwać w drodze. A wy? — zagadnął Allana.
— Ja? Myślę, że moja obecność w Wichita Falls jest
zbyteczna.
Szeryf uśmiechnął się.
—
Ja też tak uważam. Uczyniliście dla Roberta wy-
starczająco dużo, tyle, ile uczyniłby jego rodzony oj-i
iec, a może nawet więcej.
— Przesada!
— Nie przesada. Zaciągnąłeś wielki dług, Robercie,
pamiętaj o tym.
— Nigdy nie zapomnę. Gdybyście kiedykolwiek zna-
leźli się w potrzebie, walcie wprost do Wichita Falls.
— Nie, nie do Wichita. Do Fort Benton — sprosto-
wał Irvin.
— Jak to?
— Widzisz, mój chłopcze, sprawę masz wygraną,
takie jest o tym moje zdanie. Na pewno zostaniesz
zrehabilitowany, jednak... nie powinieneś nadal mie-
szkać w Wichita. Zwłaszcza że nie wiemy, jak zachowa
się Bob Locke. Ludzie przeważnie kochają się w
plotkach i bez względu na orzeczenie sądu różne snuć
będą bajędy, nie zawsze dla ciebie przyjemne.
Proponuję ci, Robercie, służbę u mnie. Szukam jeszcze
jednego pomocnika. Zgadzasz się?
Chłopak zerwał się z krzesła.
— Naprawdę?! — wykrzyknął. — Pan nie żartuje?
— Ani mi to w głowie. Widzę, że ci się spodobał mój
pomysł.
— A Murphy?
—
To rozsądny człowiek, na pewno się zgodzi. Tak
więc — Irvin zwrócił się do Allana — zawsze będzie-
cie mieli w Fort Benton dwu ludzi, na których możecie
liczyć w potrzebie. Lecz dokąd się teraz skierujecie?
— Rozejrzę się po okolicy. Mam nieco zaoszczędzo-
nego grosza, myślę o czymś związanym z handlem.
Może saloon. Prowadziłem go niegdyś i nieźle mi szło.
Może sklep?
— A farma?
— Nic się nie znam na rolnictwie.
— No to powodzenia. W razie potrzeby służę radą.
Siedzę tu od kilku lat i zdążyłem poznać tutejszych
ludzi. Bez względu na wynik waszych poszukiwań li-
czę na to, że nas odwiedzicie.
— Koniecznie! — dodał Robert.
— Zrobię to, zrobię. Chociażby ze zwykłej ciekawo-
ści. Chcę wiedzieć, jak się zakończy ta cała heca.
— Nie mam wątpliwości, że pomyślnie dla Roberta
— powiedział Irvin.
Istotnie „heca" zakończyła się w sposób, który za-
dowolił wielu: przede wszystkim Roberta, Irvina i De-
nisa Murphy, choć innych nie zadowolił. Wśród tych
innych znalazł się Stevens, Bob Locke oraz paru mal-
kontentów, jakich nigdy nie brak w najmniejszym na-
wet skupisku ludzkim.
O podróży koleją na trasie Benton—Wichita Falls
nie warto wspominać. Była długa i bezpieczna, czyli —
monotonna. Stevens z kajdankami na rękach wzbudził
sensację na stacji w Benton oraz pewne zainteresowa-
nie w pociągu. Było to jednak zainteresowanie dość
mierne. Za to w Wichita gęstniejący z każdą minutą
tłum ciekawskich towarzyszył przybyszom aż do sie-
dziby szeryfa. Nic dziwnego. Vincenta Irvina znano tu
z dawnych lat jako pogromcę bandytów, a przede
wszystkim — nieuchwytnego Czarnego Jacka. O Ro-
bercie Dreer — rzecz jasna — nikt nie zdążył za-
pomnieć, a Stevens dał się przecież dobrze we znaki
bywalcom saloonów.
W Wichita Falls sporo spraw zostało wyjaśnionych.
Robert dowiedział się, że Murphy nie wysyłał za nim
żadnych listów gończych, mimo że nagabywał go o to i
sędzia, i burmistrz miasta, mimo że wielu obywateli
Wichita wytykało szeryfowi bezczynność. Jednak sze-
ryf, wbrew zeznaniom Boba Locke, nigdy nie był
przekonany o winie Roberta i nawet ucieczka chłopca
nie zmieniła tej opinii.
Murphy poświęcił mnóstwo czasu na przeszukanie
wąwozu. Pracował tam wraz ze swymi dwoma po-
mocnikami — nie bez skutku. Na stromym zboczu zna-
leziono rewolwer z wystrzelonym jednym tylko nabo-
jem. Nie była to broń Roberta. Strzelił z niej ktoś inny,
a w popłochu ucieczki albo porzucił, albo zgubił ten
dowód przestępstwa. Badanie wykazało, że kula wyjęta
z rany Boba miała ten sam kaliber. Gdybyż tak jeszcze
odnaleźć kulę wystrzeloną przez Roberta! Rzecz była
mało prawdopodobna. Jednak szeryf postanowił
spróbować. Pamiętał relację chłopaka. Strzelił do
jakiegoś cienia, który dojrzał za węgłem chaty. Albo
trafił napastnika bardzo powierzchownie, bo żadnych
śladów krwi Murphy nie dostrzegł, albo też —
spudłował. W tym ostatnim wypadku kula utkwiła
gdzieś w ziemi, lub... w belce chaty. Murphy zajął się
dokładnymi oględzinami narożnika budynku. Cal po
calu, przy pomocy noża, badał spróchniałe drewno aż
na wysokości średniego wzrostu człowieka wydłubał
nieco spłaszczony pocisk. Był to jeszcze jeden dowód
świadczący przeciw prawdziwości zeznań Boba.
Swe odkrycia zachował Murphy w tajemnicy, nikt o
nich nie wiedział, poza jego dwoma pomocnikami,
lecz ci milczeli
jak głazy.
Tymczasem Bob Locke wrócił już całkowicie do
zdrowia. W ciągu miesiąca rana zagoiła się, jednak
Murphy nie kwapił się z przyjęciem go na nowo do
służby. Tłumaczył nawet ciotce Locke, że jej bratanek
powinien jeszcze odpocząć i nabrać sił. Sam natomiast
penetrował warsztaty miejscowych rusznikarzy, pre-
zentując, jakby od niechcenia, rewolwer znaleziony w
wąwozie. Aż wreszcie trafił na właściwy ślad. Basil
Brown, jeden z najstarszych rzemieślników tej branży,
miał chwalebny zwyczaj notowania fabrycznych nu-
merów sprzedawanej broni. Na pytanie szeryfa zajrzał
do swej książki handlowej. Rewolwer tej marki i tej
numeracji został sprzedany Stevensowi. Szeryf zaczął
szukać szulera. Bez rezultatu.
Murphy udał się do sędziego, odkrył mu rezultaty
swych badań. W wyniku — sędzia wezwał do siebie
Boba Locke. Rozmowa trwała w cztery oczy i treść jej
nie przedostała się poza ściany gabinetu sędziego. Po
niej Bob zgłosił się do Murphy'ego i — wykrętnie się
tłumacząc — odwołał swe oskarżenie.
Minął jeszcze tydzień. Nieoczekiwanie zjawili się w
Wichita dwaj bohaterowie dramatu: Robert i Stevens.
Vincent Irvin wcale nie potrzebował przekonywać
Murphy'ego o niewinności Roberta. Szeryf Wichita
Falls dziwił się tylko, czemu to Robert uciekł, zamiast
ujawnić właściwego przestępcę, jeśli go istotnie
dostrzegł w wąwozie. Wyjaśnienia chłopca przyjął z
dużą rezerwą, lecz ponieważ wszystkie dowody prze-
mawiały przeciw Stevensowi, nie zaprzątał sobie dłużej
głowy tym problemem.
Cóż jeszcze dodać?
Odbył się proces sądowy, po którym Stevens powę-
drował na parę lat do stanowego więzienia. Bob Locke
podziękował za pracę i wyjechał do swych rodziców,
Robert Dreer również opuścił Wichita Falls wraz z
Irvinem. Murphy początkowo nie chciał przystać na ten
projekt, lecz wreszcie ustąpił pod wpływem argumen-
tów Irvina. W istocie — chłopak stał się w Wichita
przedmiotem wielu plotek i komentarzy. Lepiej więc
było zniknąć z oczu tych, którzy lubią szukać dziury w
całym.
I tak oto zakończyła się historia ucieczki Roberta z
Wichita Falls. Ucieczki, która mogła mieć tragiczny
finał, gdyby nie pomoc dwu ludzi. A Yambadika? I on
odegrał ważną rolę. Znaną zaledwie trzem osobom:
Robertowi Dreer, Allanowi Bow i Vincentowi
Irvinowi.
Dopiero po kilku latach wieść o „czarach"
Yambadiki w jakiś zadziwiający sposób dotarła do
Wichita Falls. Lecz nikt w nią nie uwierzył. Szeryf
Denis Murphy — chyba również nie, chociaż co do
tego nie ma pewności, bo nigdy nie wypowiedział się w
tej sprawie.
„BodzioKB”