background image

Wiesław Wernic

Ucieczka z Wichita Falls

Spotkanie w drodze

Kraina   była   bezkresna.   Wędrował   po   niej   poprzez 

rozkołysane wiatrem trawy,  poprzez liche, ledwo od-

rośle od ziemi poszycie i poprzez nagą, rudawą ziemię, 

na której trująca wilgoć bagnistych rozlewów alkalicz-

nych źródeł ledwie pozwalała na skąpą wegetację ro-

ślin. To była preria. Gdzieniegdzie pokryta szmaragdo-

wym dywanem, gdzieniegdzie porosła rudziejącą dar-

nią lub spopielała, cuchnąca saletrą, kwasem i siarką.

Żelazne szyny najkrótszą linią  przecinały płaszczy-

znę ze wschodu na zachód, lecz nim dobiegły brzegów 

Pacyfiku,   przeskakiwały   przepaście   Gór   Skalistych, 

dźwigały   się   ku   przełęczom   ryzykownymi   spiralami, 

aby po tamtej stronie biec dalej przez doliny, brzegami 

strumieni i rzek wartko płynących ku morzu.

Widział to wszystko — ogromną panoramę świata, a 

wśród   niej   nielicznych   wędrowców:   stadko   bizonów, 

antylopy   gnające   stepem,   grzechotniki   wygrzewające 

się   na   osypiskach   kamieni,   kujoty   skryte   w   gąszczu 

krzewów, pumę  skradającą się wśród leśnego zbocza 

góry.   Niekiedy   biegły   konie   z   ludźmi   na   grzbietach, 

niekiedy   sunęła   karawana   wysokich   wozów   ciągnio-

nych   przez   woły,   chmurę   kurzu   wzbijały   koła   dyli-

żansu, jednego z ostatnich. Na koniec ujrzał długi sznur 

czarnowłosych,   posępnych   wojowników   na   chudych, 

grzywiastych   mustangach,   powoli   i   bezszelestnie 

zmierzających   tam,   gdzie   leżała   Pasangua   —   Liano 

Estacado, czyli wrota piekieł na ziemi.

Poczuł żar i duchotę rozpalonego powietrza, a na po-

wiekach blask słońca.

Otworzył oczy, odwrócił głowę, bo jaskrawe światło 

padające   z   góry,   przesączające   się   przez   wąziutką 

szczelinę, oślepiło go.

— Co za dziwny sen? — mruknął i zmienił pozycję 

ciała, aż coś zachrzęściło pod plecami. Leżał nierucho-

mo, ciągle jeszcze na pół przytomny i ciągle wpatrzony 

w   kolorową   wizję   prerii,   dopóki   nie   zastąpił   jej 

rzeczywisty   obraz:   nie   heblowane   deski   wiszące   tak 

nisko, iż nie sposób było usiąść. Dopiero teraz wróciła 

mu pełna świadomość czasu, miejsca i zdarzeń, które 

poprzedziły nocleg w tym dziwnym schronieniu. Nad 

sobą miał podłogę werandy wzniesionej nad ziemią na 

kamiennych słupkach, dostatecznie jednak niskich, by 

ktoś przechodzący obok nie mógł dojrzeć, co kryje pod 

nimi mroczna przestrzeń.

Wróciwszy do rzeczywistości Robert nadał spoczy-

wał na warstwie wiórów, nieskory do opuszczenia za-

cisznego   schowka.   Coś   miękkiego   otarło   się   o   jego 

policzek.   Biały   kotek   w   czarne   łaty   miauknął 

background image

nieśmiało, a później powędrował ku granicy mroku i 

światła, wreszcie podskoczył zabawnie i zniknął z pola 

widzenia.

Robert zaniepokoił się. Kot jak kot, lecz jeśli zwęszy 

go pies? Co prawda w nocy zbadał otoczenie  domu. 

Psów tu nie trzymano, jednak mógł który przywędro-

wać   od   sąsiadów.   Postanowił   opuścić   swoje   nocne 

Liano   Estacado   (hiszp.)   lub   Staked   Plain   (ang.)   — 

Pustynia   Palikowa.   Nazwa   wywodzi   się   od   palików 

ustawianych   dla   oznaczenia   właściwych   szlaków   lub 

od   gładkich   pni   jukki,   rosnących   gdzieniegdzie. 

Indianie nazywają ten teren Pasangua.

background image

schronienie. Obrócił się i na czworakach począł pełznąć 

w kierunku węższego boku prostokąta, jaki wyznaczała 

podłoga werandy. Posuwał się wolno, unikając szelestu 

wiórów, które służyły mu dotąd za kiepski materac. W 

ciszy   wczesnego   poranka   nawet   szuranie   kolanami 

zabrzmiałoby zbyt głośno. Odetchnął z ulgą, gdy głowa 

znalazła   się   pod   ostatnią   belką,   za   którą   ciągnął   się 

równy   pas   wydeptanej   ścieżki,   ograniczonej   zaporą 

zielonych krzewów. Wyjrzał ostrożnie, gotów w każdej 

chwili cofnąć się. Na lewo biegła ulica osiedla, zupełnie 

pusta.   Odczekał   jeszcze   kilka   sekund,   nie   mogąc 

zdecydować się na skok, który powinien być cichy i tak 

szybki,   aby   pozwolił   w   mgnieniu   oka   osiągnąć   linię 

krzewów. Naprężył mięśnie, wsparł się dłońmi o ziemię 

i... zamarł w bezruchu.

Klap, klap, klap... Najpierw usłyszał, później dostrzegł 

buty i skraj spódnicy.  Cofnął się. Ten pierwszy ranny 

przechodzień   to   sygnał   ostrzegawczy.   Robert   czekał 

cierpliwie,   aż   odgłos   kroków   ucichnie.   Niestety.   Po 

kilkunastu   sekundach   zadudniły   schodki   werandy, 

później kurz poleciał z desek wprost na głowę Roberta.

— Pani Cavendish!

Głos zabrzmiał   czysto,   wyraźnie  i  bardzo  donośnie. 

Robert z niepokojem pomyślał, że jeszcze kilka takich 

okrzyków,   a   zbudzi   się   całe   osiedle,   a   on   zostanie 

unieruchomiony   w   kryjówce.   Ale   nieznana   pani 

Cavendish   musiała   być   równie   rannym   ptaszkiem,   co 

osoba składająca jej wizytę — rozległ się szczęk klucza i 

skrzyp zawiasów.

— Dzień dobry, dzień dobry... Proszę wejść. Już za-

częłam...

Dalsze słowa zagłuszyło trzaśniecie drzwiami. Później 

brzękła szyba. Prawdopodobnie uchylono okno, bo od 

tej   chwili  do  uszu   Roberta   dobiegały   fragmenty 

rozmowy, raz cichsze, raz głośniejsze, lecz zawsze nie-

zrozumiałe. Przez pewien czas wsłuchiwał się, pragnąc 

wywnioskować,   czy   ranny   gość   nie   zamierza   wyjść. 

Nieprzerwana   gadanina   utwierdziła   go   jednak   w 

mniemaniu, że wizyta nie zakończy się szybko.

Znowu   podpełzł   ku   linii   światła   i   mroku   i   znowu 

skamieniał w bezruchu, dostrzegłszy końskie kopyta i 

koła wozu toczące się po drodze. Tupot i turkot nagle 

zamilkły, akurat naprzeciw werandy.

— Pani Cavendish! — zabrzmiało gdzieś z góry, z 

wnętrza domu. — Mleko przywieźli! Ja przyniosę. 

Dźwięk otwieranych , drzwi, tupot nóg po deskach. 

Później — niezrozumiała rozmowa, znowu tupot, a po 

nim cichnący głos oddalającego się pojazdu. Gdy 

ostatecznie umilkł, Robert wolniutko wysunął głowę z 

głębi swego schronienia. Zerknął w górę. Weranda była 

pusta. Wypełzł, wyprostował się, rozejrzał. Nie dostrzegł 

nikogo, nie usłyszał niczego poza odgłosami 

dobiegającymi zza otwartego okna. Dotarł do krzewów 

krokiem pozornie niedbałym, wśliznął się w zarośla i 

począł porządkować ubranie. Do spodni i do bluzy 

poprzyczepiało się mnóstwo wiórów, trocin i drzazg. 

Zdejmował to z siebie ostrożnie, aby nie szeleścić liść-

mi.  Dokonawszy tej żmudnej czynności siadł wśród 

background image

zielonego gąszczu. Rozmyślał. Powinien skierować się 

do stacji kolejowej i wsiąść do pociągu jadącego na 

północ lub na wschód. Lecz nie tutaj. Osada jest zbyt 

mała i zbyt duża jednocześnie. Oznaczało to, że mieszka 

w niej niewiele ludzi i wszyscy znają się wzajemnie, a 

każdy przybysz zwraca na siebie uwagę i staje się 

obiektem dociekliwych zainteresowań. Oznaczało to 

jednak, iż urzęduje tu szeryf. Rozważywszy te dwie 

okoliczności Robert zdecydował się poszukać innego 

przystanku kolejowego, gdzie mógłby zniknąć w tłumie 

podróżnych lub gdzie tylko deska z wypisaną nazwą 

oznacza stację, a pustkowie podbiega pod same tory. W 

takich warunkach można spokojnie czekać na dymiący 

parowóz i wagoniki z platformami. Żaden szeryf, żaden 

agent nie będzie się tam kręcił, bo i po co? Lecz tu... Tu 

należało zachować wielką ostrożność. Spacer po ulicy 

osady stanowił zbytnie ryzyko, a próba nabycia 

żywności W którymś ze sklepików graniczyłaby z 

głupotą. Robert westchnął. Ostatni jego posiłek był już 

tylko wspomnieniem ubiegłego ranka. Odetchnął 

głęboko i poczuł zapach, jaki ocenić potrafi tylko 

człowiek głodny: zapach chleba. Zerknął poprzez 

liściastą zasłonę w kierunku domu, pod którego werandą 

niedawno spoczywał. Nad spadzistym dachem, z otworu 

komina bił ku niebu ciemną smugą dym. Z otwartego 

okna płynęły wonie, które przyprawiły Roberta o skurcz 

żołądka. Usiadł i gapił się w okno, dręczony 

wzrastającym uczuciem głodu. Ten zapach pieczonego 

chleba trzymał go tutaj, chociaż powinien jak 

najszybciej odejść. Wiedział o tym, lecz nie mógł się 

zdobyć na decyzję. Poczuł się słaby, bezsilny, prawie 

chory. Na myśl, że w takim stanie czeka go wędrówka 

kilku, a może kilkunastu mil, aż spocił się z przerażenia. 

Pożałował, że sprzedał konia. Uczynił to, gdy wydał 

resztę pieniędzy. Teraz miał pełną kieszeń monet, a 

jednocześnie... umierał z głodu.

W   oknie   zamajaczyła   czyjaś   postać.   Pokazała   się   i 

znikła, pokazała i znikła... Powtórzyło się to ze cztery 

razy.   Robert   nie   mógł   oderwać   wzroku   od   parapetu 

okna. Tak, nie mylił  się, leżały tam bochenki chleba! 

Cudowne bochenki chleba,  na  pewno  jeszcze  gorące!

Zerwał   się,   rozgarnął   gałęzie,   wyszedł   na   otwartą 

przestrzeń.  Głód kazał  mu  zapomnieć  o ryzyku.  Chęć 

zatopienia zębów w miękkim, ciepłym cieście i w chru-

piącej skórce działała niczym siła magiczna.

Los okazał się dla Roberta łaskawy. Bochenki 

spokojnie leżały na białym ręczniku, a w oknie nikogo 

nie było 

widać.

Dotarł pod ścianę ^domu i nasłuchiwał. Nic, żadnego 

dźwięku. Obejrzał się. Pusto. Wspiął się na czubki bu-

tów, lecz to nie wystarczyło. Wyprostowana ręka minęła 

o   cal   krawędź   parapetu.   Podskoczył.   Dopiero   wtedy 

palce   dotknęły   upragnionej   zdobyczy.   Nim   opadł   na 

ziemię, dzierżył już w dłoni bochenek ciężki i tak go-

rący, że o mało go nie upuścił. Ukrył chleb pod kurtką i 

traperskim   krokiem   pomaszerował   wzdłuż   ściany. 

Traperskim   krokiem!       Tak   stąpać   nauczył   go   Karol 

background image

Gordon   —   opiekun,   wychowawca,   doświadczony   my-

śliwy, a później rolnik. Jakże odległe dzieje! A przecież 

od tamtych dni minęły zaledwie dwa lata.

Dotarł do narożnika domu, ostrożnie wyjrzał. Od tej 

strony znajdowały się dwa okna, oba zamknięte. 

Stwierdziwszy ten pomyślny fakt, oderwał się od ściany 

i pobiegł prościutko przez łąkę ciągnącą się za domem, 

przez zarośla szałwii, przez piaszczystą ścieżkę i dalej 

miedzą, wzdłuż zieleniejącego pola ozimin. Miedza 

doprowadziła go nad brzeg rozlanego wiosennym 

przyborem strumienia. Bury nurt bulgotał groźnie, 

tajemniczo. Na pewno nie był tak niebezpieczny, jak na 

to wyglądał, lecz Robert wolał nie ryzykować. Poszedł 

brzegiem.  Gorący bochenek grzał mu pierś, ssące 

uczucie głodu stało się znowu nieznośne. Sięgnął za 

pazuchę, oderwał kawał chleba, ugryzł i począł żuć 

powoli, pamiętając słowa  (kiedyż to było?) Gordona: 

„Jeśli długo nie będziesz jeść, a później dadzą ci całą 

furę mięsa, nie rzucaj/się na nie jak zgłodniały ku jot, 

jeśli chcesz uniknąć choroby".

Teraz starał się być rozsądnym. Trudno mu szło. Ileż 

wysiłku włożył w to powolne żucie i w 

powstrzymywanie  się od natychmiastowego połknięcia 

gorącego kęsa.

„Jeśli połknę, dostanę boleści" — powtarzał w my-

ślach przy każdymi ruchu szczęk.

Rozsądek zwyciężył. Może dlatego, że Robert, cho-

ciaż nie westman, nie traper ani nawet doświadczony 

latami 

mężczyzna   (dochodził   zaledwie   dwudziestki!),   zdołał 

zwycięsko przejść sporo prób życiowych, przy których 

załamałby się niejeden jego rówieśnik.

Szedł szybko, pogryzając od czasu do czasu, aż do-

tarł do miejsca, gdzie rozlane wody strumienia utwo-

rzyły 

niewielkie   jeziorko   omywające   miniaturowy   półwysep 

porośnięty drzewami. Obejrzał się. Nie było już

background image

stąd widać domów osady. Uspokojony wkroczył w głąb 

lasku i siadł pod potężnym pniem. Dopiero teraz wy-

dobył bochenek spod kurtki. Sięgnął po myśliwski nóż, 

nie znalazł. Ani noża, ani pasa, na którym wisiała skó-

rzana   pochwa.   Ba,   na   którym   wisiały   futerały   obu 

rewolwerów. Zerwał się w popłochu. Wrażenie było tak 

silne, że poczuł zawrót głowy. Nie wiedział, czy to na 

skutek spożytego chleba, czy nagłej choroby. Siedział 

oddychając z wysiłkiem, a gdy łopotanie serca ustało i 

zawrót   głowy   minął,   sięgnął   pamięcią   do   minionych 

godzin..   Czy   zgubił   podczas   wędrówki?   Nie,   to 

niemożliwe. W takim wypadku natychmiast odczułby 

brak   ciężaru   uciskającego   biodra.   To   mogło   się   stać 

tylko   podczas  noclegu  pod  podłogą   werandy.   Musiał 

odpiąć pas przed zaśnięciem, a później zapomniał go 

założyć.   Wszystkiemu   winne   zdenerwowanie,   ,,a   i   z 

głodu musiałem zgłupieć" — dopowiedział w myślach. 

Teraz należało wrócić po zgubę. Czekała go daleka, a 

więc   niebezpieczna  droga  —  nie  mógł   wyruszyć   tak 

całkowicie  bezbronny.  Miał nadzieję, że nikt dotych-

czas nie znalazł pasa pozostawionego przecież w miej-

scu odwiedzanym co najwyżej przez koty.

Ułamał   kawał   chleba,   całego   bochenka   nie   chciał 

dźwigać. Chleb był kradziony i ta myśl nie dawała mu 

spokoju. Nigdy dotąd w swych chłopięcych i młodzień-

czych   latach   nie   przywłaszczył   sobie   niczego,   nawet 

posiadającego   tak   niewielką   wartość,   jak   bochenek 

zwykłego pieczywa. Rozejrzał się, gdzie mógłby ukryć 

chleb,   aż   dostrzegł   w   drzewie   dziuplę.   Była   pusta. 

Wepchnął w nią bochenek, westchnął nad swym losem 

i zawrócił w kierunku osady. Nie spieszył się, mimo że 

niepokój   skłaniał   go   do   szybszego   marszu.   Uznał 

jednak, że najbezpieczniej będzie udawać spacerowicza 

wałęsającego się tu i tam bez określonego celu. Z tego 

powodu droga powrotna za jęła mu więcej czasu.

background image

  Na koniec ujrzał dom. Najpierw jego tylną ścianę, 

później narożnik, wreszcie otwarte okno.  Wytężył 

wzrok. W oknie nie było nikogo, znikły również leżące 

przedtem bochenki. Czy zauważono brak  jednego? Czy 

wszczęto alarm?  Lecz chyba z powodu kradzieży 

przedmiotu tak małej wartości nikt nie będzie zawracał 

głowy szeryfowi ani nawet mieszkańcom sąsiednich 

domostw.   Zresztą... okradzeni na pewno nie byli 

biedakami. Budynek wyglądał  solidnie  i świeżo, 

jeszcze pachniał drewnem i farbą. Cóż dla właścicieli 

mogła znaczyć strata bochenka chleba?

Ruszył ścieżką biegnącą ku głównej drodze-ulicy, 

poza kępami krzewów. Z otwartego okna nikt nie mógł 

go 

dojrzeć. Wyszedł na miejsce otwarte, skąd dokładnie 

mógł obserwować front domu. Na jej deskach 

hałasowało teraz dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka, 

a obok nich skakał mały piesek. Robert zmartwił się. W 

takiej sytuacji nie mógł nawet marzyć o dostaniu się 

pod werandę. Lecz i od strony drogi-ulicy rzecz nie 

przedstawiała się lepiej. Pusty wczesnym rankiem szlak 

zaludnił się teraz. W przeciągu kijku minut naliczył 

dziesięciu przechodniów, czterech konnych, trzy 

ładowne wozy i jucznego osła prowadzonego na 

postronku przez jakiegoś oberwańca. Cofnął się, 

zawrócił między krzaki, siadł w ich gąszczu i nie 

spuszczał oka z werandy. Pies skakał do taktu 

podrzucanej przez dzieci piłki.

Robert obserwował zabawę coraz bardziej zdener-

wowany i głodny. Pożałował, że zostawił bochenek w 

dziupli.  Weranda zaludniła się. Z głębi domu wyszły 

trzy osoby: dwie kobiety i mężczyzna. Zatrzymali się 

na sekundę, a później, wraz z dziećmi, zeszli na skraj 

ulicy.   Od   tego   miejsca   mężczyzna   skręcił   w   prawo, 

kobiety z dziećmi  — w lewo. Robert opuścił krzaki, 

obszedł   dokoła   willę   przyglądając   się   oknom. 

Wszystkie były zamknięte. Wywnioskował, że nikt nie 

pozostał w domu. Odetchnął z ulgą, ale w tym momen-

cie przyskoczył do niego mały piesek, machając ogo-

nem   i   poszczekując.   Nie   mógł   tak   stać   bez   końca, 

postanowił wpełznąć pod werandę, nawet gdyby to miał 

zauważyć  któryś z ulicznych  przechodniów. Podszedł 

ku schodkom, a wówczas, gdzieś z boku, wypadł kot i 

smyrgnął pod deski werandy. Pies rzucił się za nim i 

zniknął w półmrocznym przyziemiu. Do uszu Roberta 

dobiegły   kocie   miaukoty   i   warczenie   psa,   potem   kot 

wyskoczył   i   pobiegł   w   krzaki.   Pies   nie   ukazał   się 

natychmiast, chociaż jego warczenie i poszczekiwanie 

przybrały   na   sile.   Coś   tam   kotłowało   się   w 

ciemnościach, aż wreszcie czworonóg wypełzł ciągnąc 

po piasku kowbojski pas. Robert patrzył przerażony, jak 

pies   szarpie   zgubę.   Wolniutko,   aby   nie   spłoszyć 

czworonożnego   złodzieja,   posunął   się   kilka   kroków. 

Jeszcze   chwila   i   odzyska   swój   skarb.   Lecz   pies   był 

czujny, odskoczył nagle, a gdy Robert wyciągnął rękę, 

ruszył   psim   galopem   przed   siebie,   aż   podskakiwały 

skórzane   futerały   z   tkwiącymi   w   nich   coltami.   Na 

background image

szczęście zwierzę nie pognało ku drodze, co na pewno 

spowodowałoby   zbiegowisko   ciekawych,   lecz 

równolegle do drogi. Ale i ten pomyślny dla Roberta 

zbieg okoliczności wywołał nadmierne zainteresowanie 

chłopaka idącego obok starszego mężczyzny — skoczył 

za psem i dopiero gromkie wezwanie opiekuna czy ojca 

skłoniło   go   do   przerwania   pościgu.   Pies   obiegł   dom 

dokoła   i   zniknął   za   narożnikiem.   Robert   podążył   za 

zwierzęciem, lecz pewnie i teraz nie odzyskałby swej 

zguby,   gdyby   nie   kot.   Ten   sam,   który   uciekł   spod 

werandy, czy jakiś inny — wychynął z krzaków, zanim 

spostrzegł   psa.   Szczekający   czworonóg   popędził   za 

nim, Robert chwycił wreszcie pas, zapiął go, pogroził 

pięścią zwierzęciu i zawrócił w stronę rzeczki.

background image

Gdy   dotarł   do   leśnego   półwyspu   przekonany,   że 

świetnie zapamiętał miejsce, gdzie ukrył chleb, okazało 

się,   że   wszystkie   drzewa   wyglądają   bliźniaczo. 

Wędrował  od pnia do pnia,  zaglądając  we wszystkie 

dziuple, na próżno. Nie miał tu nic więcej do roboty. 

Zdjął   obuwie,   podwinął   nogawki   spodni   i   przeszedł 

przez   strumień   tak   w   tym   miejscu   płytki,   że   woda 

sięgała zaledwie kolan. Po drugiej stronie ciągnęły się 

pola zieleniejącycn ozimin. Odnalazł miedzę, która do-

prowadziła go do traktu, prymitywnego gościńca, zna-

czonego głębokim^ dołami i koleinami wozów. Gości-

niec był pusty. Robert skierował się na wschód.

Po kilku godzinach marszu począł dotkliwie odczu-

wać wzrastający upał. Słońce osiągnęło szczyt nieba i 

grzało   nielitościwie,   jakby   w   pełni   lata.   Robert   za-

marzył  o cieniu, o szklance mleka, o kromce chleba, 

lepz   horyzont   był   pusty,   nic   nie   zwiastowało   możli-

wości zaspokojenia pragnienia i głodu. Dopiero po dal-

szych dwu godzinach, gdy orne pola ustąpiły falistej, 

naturalnej łące, dostrzegł najpierw czarną smugę dymu, 

a nieco później — dach z kominem, wreszcie — piskie 

zabudowania   gospodarcze.   Ujrzał   na   koniec   dom 

mieszkalny i ku niemu się skierował. Po drodze minął 

stado   długorogiego   bydła   teksaskiego   oraz   corral   — 

ogrodzenie, za którego niskim palikowym płotem wi-

dniały końskie łby. Kiedy dotarł do studni i koryta dla 

pojenia zwierząt, przystanął. Puste wiadro i długi drąg, 

zakończony podkową zamiast haka, spoczywały obok. 

Założył   je   na   podkowę   i   ostrożnie   opuścił   drąg   w 

mroczny   otwór.   Poczuł   na   twarzy   chłodną   wilgoć   i 

ujrzał   lustro   wody   tak   blisko,   że   wystarczyło   ręką 

sięgnąć, lecz było to złudzenie, bo zanim zanurzył ku-

beł,   musiał   spuścić   ponad   połowę   drąga.   Wyciągnął 

pełne wiadro, postawił je na krawędzi cembrowiny, aż 

woda chlusnęła mu na spodnie.  Pochylił się i pił

background image

drobnymi   łykami,   a   gdy   zaspokoił   pragnienie,   obtarł 

mokrą twarz i odwrócił się. Już nie był sam. Krok od 

studni   sterczał   wysoki   i   chudy   jak   kołek   w   płocie 

mężczyzna.

__ Przepraszam — odezwał się Robert — bardzo 

chciało mi się pić...

— Woda jest dla wszystkich.  Szukasz pracy?

— Nie — zaprzeczył  pospiesznie.  — Udaję się do 

krewnych. Czy... — tu zawahał się. — Bardzo jestem 

głodny — wyznał szczerze.

— Tylko tyle? — roześmiał się nieznajomy. — Zaraz 

temu zaradzimy. Chodź.

Ruszył pierwszy i dopiero przy drzwiach przepuścił 

gościa. Za drzwiami znajdowała się wielka izba o dwu 

oknach,   z   piecem,   stołem,   dwiema   ławami   i   półką 

biegnącą wzdłuż ściany.

— "Siadaj, wędrowcze. Coś tam skombinuję...

Wyszedł, a Robert usiadł na ławie i odetchnął z ulgą. 

Dzisiejszy ranek dobrze się mu dał we znaki. Gdyby tu 

nagle   zjawił   się   sam   szeryf   Murphy,   Robert   nie 

próbowałby   ucieczki.   Na   szczęście,   zamiast   szeryfa 

wkroczył gościnny farmer dźwigając kamienny dzban i 

cynowy kubek. Postawił to wszystko na stole, znowu 

zniknął i znowu wrócił z potężnym bochnem chleba i 

długim   nożem,   przypominającym   raczej   rzeźnicze 

narzędzie do szlachtowania bydła.

— Wybacz,   chłopcze,  że   tak  skromnie.   Żona  poje-

chała do miasta, a ze mnie żaden kucharz.

W dzbanku znajdowało się mleko, chleb pachniał tak 

cudownie,   że   Robert   zjadł,   a   raczej   pochłonął   na-

tychmiast pół bochenka. Kubek odstawił dopiero wów-

czas, gdy wysączył  ostatnie  krople. Poczuł się syty i 

ociężały.

— Dziękuję —  powiedział  rozluźniając  pasa.

Et, głupstwo. Za dwie godziny wróci żona i wtedy 

pomyślimy o czymś lepszym. Mleko to dobra rzecz do 

picia, lecz nie zastąpi mięsa. Prawda?

Robert zaprzeczył. Jednak tylko dlatego, że nie miał 

zamiaru siedzieć tu przez dwie godziny. Zbyt wielkie 

ryzyko.

— Spieszę się — wyjaśnił — czekają na mnie krew-

ni.

Daleko?

— W Wichita — skłamał.     

Och, toż to prawie pod nosem. Na dobrym koniu 

dotrzesz w jeden dzień. Nie zanocowałbyś u nas? Przy-

dałby ci się odpoczynek.

Robert zdobył się na uśmiech oświadczając, że czuje 

się znakomicie.

A twój koń? — zainteresował się nagle farmer. — 

Gdzie zostawiłeś konia?

Nie mam konia.

— No,   to   przed   wieczorem   nie   dojdziesz   do   celu. 

Mieszkasz w tych stronach?

Robertowi   nie   w   smak   były   takie   pytania.   Aby 

uniknąć dalszych, wyjaśnił, że wędruje z południowego 

wschodu,   z   Luizjany,   gdzie   jego   ojciec   ma   gospo-

darstwo rolne. Gorączkowo szukał nazwy miasteczka, 

background image

przy którym to gospodarstwo się znajduje, lecz nic nie 

wymyślił.   Szczęśliwie   farmer   nie   zagadnął   go   o   to. 

Wyjaśnił więc dalej (bo piesza wędrówka z Luizjany 

wyglądała   zbyt   podejrzanie),   że   jego   wierzchowiec, 

przebywając   łąkę   podziurawioną   norami   piesków 

preriowych,   złamał   nogę.   Że   musiał   konia   dobić,   a 

uprząż sprzedać przygodnemu kowbojowi. Wszystko to 

wyglądało bardzo prawdopodobnie.

— Czemuś nie kupił drugiego konia? Ja sam...

— Nie, nie, nie mam tyle pieniędzy — stwierdził, po 

raz pierwszy zgodnie z prawdą.

background image

— O,   to   przykre.   Lecz   czemu   nie   skorzystałeś   z 

pociągu? Zabrakło na bilet?

Robert   przeląkł   się.   Jedno   kłamstwo   pociągało   za 

sobą   konieczność   następnego.   Wyjaśnił,   że   koń   mu 

padł zaledwie kilka mil stąd, a on właśnie zmierza ku 

najbliższej stacji kolejowej.

— Toś zmylił drogę — stwierdził farmer. — Linia 

kolejowa   biegnie   tam   —   wskazał   ręką   kierunek,   z 

którego Robert przybył.

Chłopak   podziękował   za   informację   i   podniósł   się 

zza   stołu.   Przedłużanie   wizyty   byłoby   zbyt   wielkim 

ryzykiem. Gospodarz wyprowadził go na dwór.

— Tam   —   powiedział,   znowu   wskazując   ręką.   — 

Tam musisz iść. Stacja kolejowa jest w Utte. Powo-

dzenia!

Utte nie mogło być niczym innym, jak właśnie osa-

dą, w której nocował i w której zgubił pas. Chcąc nie 

chcąc ruszył drogą, którą już raz przebył. Był pewien, 

iż obserwują go oczy farmera. Cóż za pechowy dzień!

Maszerował żwawo, ciągle przez łąkę, lecz z zamia-

rem skręcenia w bok, tak aby właśnie ominąć Utte i 

trafić na jakiś inny przystanek kolejowy, ustawiony w 

bezludnej okolicy.  Istniały takie przystanki, Robert o 

tym wiedział, wyznaczone przez zarząd kolei w miej-

scach, w których było pod dostatkiem wody, gdzie zie-

mia   żyzna   stanowiła   własność   kompanii   kolejowej. 

Przystanek,   pozornie   bezsensowny,   miał   przyciągać 

osadników i zachęcić do nabycia kolejowych gruntów. 

Istniało jeszcze sporo takich przystanków, gdzie diabeł 

mówił dobranoc, a rącze antylopy bez obawy pasły się 

na łąkach. Takiego właśnie szukał Robert.

Gdy wydało mu się, że przebył spory odcinek drogi, 

zerknął   za   siebie.   Nadal   widać   stąd   było   budynki,   a 

nawet sylwetkę człowieka. To pewnie gościnny far-

background image

mer nabrał jakichś podejrzeń i obserwował oddalają-

cego się gościa. Robert nie mógł zmienić kierunku wę-

drówki   i   dopiero   po   dalszej   półgodzinie,   gdy   chata 

znikła   za   horyzontem,   skręcił   raptownie   i   ruszył   na 

wschód. Szedł jeszcze z godzinę i uznawszy, że Utte 

pozostało już za nim, skierował się na południe. Prze-

maszerowawszy   dobre   pół   mili   niespodziewanie 

natknął się na szyny, błyszczące w słońcu/jak srebrne 

sztaby. Nasyp nie istniał. Prawdopodobnie dlatego, że 

grunt dźwigał się tu ponad płaszczyznę prerii. Ruszył 

więc   wzdłuż   toru,   pełen   obaw,   że   zanim   dotrze   do 

najbliższego   przystanku,   nadjedzie   pociąg.   Obawa 

okazała   się   płonną.   Przystanek   ukazał   się/   znacznie 

szybciej   od pociągu.   Był   to słup  wbity  w  /ziemię  o 

kilka kroków od szyn. Do słupa przytwierdzano deskę 

z   wymalowanym   napisem:   „Open   Field"   *.\   Robert 

zatrzymał   się,   przeczytał   i   roześmiał.   Nazwa   była 

trafna, lecz mało oryginalna. Jak okiem sięgnąć — na 

prawo i na lewo — ciągnęło się właśnie otwarte pole, 

pierwotna preria nie ruszona pługiem rolnika.

Robert legł pod słupem. Wydobył zza pazuchy zwi-

tek banknotów, a z kieszeni spodni garść monet. Prze-

liczył dokładnie swój skromny majątek. Nic w nim nie 

przybyło i nic nie ubyło od wczorajszego ranka. Nie 

wydał   ani   centa,   lecz   rozumiał,   że   skutki   takiej 

oszczędności mogą być  opłakane. Między Teksasem, 

na terenie którego obecnie przebywał, a Montana, ku 

której zmierzał, rozciągała się przestrzeń równa prawie 

całej   długości   Stanów,   mierzonych   z   południa   na 

północ,   a   taką   drogę,   obojętnie:   pociągiem,   statkiem 

czy konno, zdoła przebyć tylko człowiek odżywiający 

się normalnie, a nie głodomór słaniający się na nogach, 

jakim był obecnie. Miał nadzieję, że w pociągu będzie 

mógł   coś   kupić   i   najeść   się   do   syta   nie   zwracając 

niczyjej uwagi. Czy mu starczy pieniędzy na podróż do 

Montany?

Leżał i dumał nad swym losem, który wydał mu się 

czarny jak wnętrze nie oświetlonego tunelu, a chociaż 

gdzieś tam w oddali błyskało nikłe światełko — ognik 

nadziei — wątłe było i bardzo odległe.

Westchnął,   rozczuliwszy   się   nad   samym   sobą,   po 

czym  odwrócił się na wznak i po chwili zasnął. Nie 

obudził  go ani  gwizd  lokomotywy,  ani turkot  wago-

nów, lecz... zapach dymu. Wdychał ten dym i ciągle 

jeszcze wydawało mu się, że śpi. Dopiero brzęk metalu 

otrzeźwił go na dobre. Siadłszy wytrzeszczył zaspane 

oczy.

— Obudziłem kolegę?

Głos zabrzmiał chropowato, lecz wcale nie groźnie.

— Nie — zaprzeczył chłopak — to jest... rzeczywi-

ście nieco się zdrzemnąłem.

Rozejrzał się podejrzliwie dokoła, lecz poza samot-

nym przybyszem nie zauważył nikogo więcej.

— Pociąg nie jechał? — zagadnął niespokojnie.

— Nie jechał. Ale nadjedzie. Czekasz? Ja również. 

Napijesz się kawy, kolego?

Dopiero   teraz  Robert  dostrzegł   metalowy garnczek 

ustawiony na dwu płaskich kamieniach, między który-

background image

mi płonął niemrawy ogieniek.

— Napiję   się   —   odparł   pospiesznie,   jak   gdyby   z 

obawy, że zaproszenie zostanie cofnięte.

— Masz kubek? Ech, co za pytanie! Oczywiście, nie 

masz kubka. Pożyczę ci swego.

Po czym  zręcznie uniósł naczynie i nie rozlewając 

ani kropli napełnił blaszankę.

— Pij, kolego, na zdrowie!

Robert nie dał się prosić. Ach, jakaż to była przy-

jemność!

background image

— A możeś ty głodny?

Chłopiec wypił już sporo, czuł miłe ciepło w żołądku 

i całą górę wdzięczności dla nieznajomego.

Żeby rzec prawdę — odparł oblizując wargi — 

nie jadłem od rana.

— To tak, kolego? I nic ni o tym nie powiedziałeś.

Znajdzie się coś na ząb. 

Sięgnął ręką za siebie i ujawnił oczom chłopca spory 

worek ściągnięty postronkiem i zaopatrzony w parcianą 

szelkę   do   przewieszania   przez   ramię.   Rozsupłał 

węzełki   i   wydobył   najpierw   pół   bochenka   chleba,   a 

później paczkę owiniętą szarym papierem, nieco nad-

dartym i mocno zatłuszczonym. Gdy zdjął opakowanie, 

ukazał się gruby prostokąt boczku, wagi chyba ponad 

dwa   funty.   Na   taki   widok   Robert   poczuł   w   żołądku 

przykre   ssanie.   Z   bochenka   nieznajomy   odkrajał   ko-

lejną pajdę, przykrył płatem boczku.

— Wcinaj!

Resztę prowiantu schował do worka i z wyraźnym 

zadowoleniem przyglądał się jedzącemu.

— Starczy?
Robert najchętniej poprosiłby o następną porcję, lecz 

ponieważ prosić nie lubił, a swego towarzysza ocenił 

jako biedaka — podziękował i odmówił. Oddał kubek, 

siadł   twarzą   zwróconą   ku   zachodowi,   wypatrując 

cienkiego pióropusza dymu w miejscu, w którym szyny 

stapiały   się   w   jedną   lśniącą   nitkę   i   ginęły   za 

horyzontem.   Lecz   żaden   znak   nie   sygnalizował   zbli-

żania się pociągu. Preria drzemała w promieniach słoń-

ca, w ciszy i bezruchu.

— Jedziesz na wschód — stwierdził nieznajomy,  a 

Robert nie zaprzeczył. Kłamstwo wydałoby się z na-

dejściem pociągu.

Odparł więc:

background image

— Tak, ale jak to odgadliście?  Przecież mogłem tu 

tylko czekać na kogoś.

— Tu   nikt   nie   wysiada,   kolego,   bo   i   po   co?   Lecz 

myślę, że wszystko wspaniale się składa, jak w dziecin-

nej łamigłówce.

Na zdziwione spojrzenie chłopaka dorzucił:

— Ja   również   podążam   na   wschód.   Nie   umrzesz   z 

głodu, kolego, nawet jeśli nie masz centa w kieszeni.

Nie martw się.

Robert uśmiechnął się blado. W istocie bowiem za-

niepokoiła   go   i   zmartwiła   perspektywa   towarzystwa 

zupełnie obcego człowieka. Kim był? Sądząc po ubiorze 

—   równie   dobrze   bezdomnym   włóczęgą,   jak   ro-

botnikiem   rolnym   poszukującym   pracy.   A   może... 

przebranym   agentem   słynnego   Pinkertona?   Robert 

słyszał o tej agencji wiele, a jeszcze więcej o sztuczkach 

jej   ludzi,   przyćmiewających   sławę   najbardziej 

sprawnych   szeryfów   i   stanowej   policji.   Nie,   na   ro-

botnika ten obcy nie wyglądał. Och, na takich typach 

Robert  znał  się  nieźle.   Ten  nieznajomy  z  płóciennym 

workiem,   w   płóciennej   bluzie   i   takichże   spodniach 

posiadał zbyt wyostrzoną spostrzegawczość. I to właśnie 

zaniepokoiło   Roberta,   a   tego   niepokoju   nie   rozwiało 

wesołe spojrzenie szarych oczu ani uśmiech, jaki prawie 

stale   gościł   na   wargach   tego   człowieka.   Twarz   miał 

lekko zaróżowioną — jakoś to nie pasowało do zawodu 

robotnika   rolnego   ani   do   żadnego   innego   zawodu 

związanego   z   częstym   przebywaniem   pod   gołym 

niebem.   Słońce   Teksasu   szybko   opala.   Poza   tym   — 

uczesanie!  Wyglądał  tak,  jakby  wczoraj  zajął   się  nim 

fryzjer.   Spod   ronda   prawie   nowego   kapelusza   nie 

spadały na ramiona długie, dawno nie obcinane włosy, 

charakterystyczne dla traperów i włóczęgów.

Robert sięgnął do kieszeni i wydobył garść monet, 

pokazał je na otwartej dłoni.

— Mogę sam się wyżywić — oświadczył — nie je-

stem żebrakiem.

— No, no! Nie ma się o co obrażać, kolego. Przyja-

cielska usługa nikogo nie hańbi.

Robert  poczuł chętkę zapytać, odkąd to datuje się ich 

przyjaźń, lecz tylko wzruszył lekko ramionami i wsypał 

z powrotem pieniądze do kieszeni. Zapadło milczenie. 

Nie na długo jednak. Nieznajomy albo był z urodzenia 

gadułą, albo też pragnął pociągnąć Roberta za język.

— Nie   przeszkadza   ci,   kolego?   —  odezwał   się   po 

chwili.

— Co ma przeszkadzać?

Ostrogi. Piękne ostrogi, ale zawadzające w mar-

szu. A może ukryłeś gdzieś konia? 

Robert   z   trudem   maskował   zdenerwowanie   i   po-

wtórzył bajeczkę opowiedzianą uprzednio gościnnemu 

farmerowi, z tą tylko różnicą, że za cel podróży podał 

północną   Luizjanę.   Zrozumiałe.   Wichita   Falls   leżała 

przecież na zachodzie, a on wybierał się na wschód.

— Ach — westchnął, a może tylko udał westchnie 

nie nieznajomy. — To nasza wspólna podróż nie po-

trwa długo. Szkoda, kolego. Przypadłeś mi do serca.

background image

Podniósł się, zadeptał resztki tlejącego ogniska i ru-

szył   z   kubkiem   do   pobliskiego   strumyczka.   Robert 

ucieszył   się   z   informacji,   towarzystwo   nieznajomego 

nie przypadło mu do smaku, a nie wiedział, jak tego 

towarzystwa   się   pozbyć.   Teraz   zdjął   ostrogi   —   zbyt 

zwracały uwagę — i rozciągnął się na trawie. Udał, iż 

drzemie, nie miał ochoty na dalszą pogawędkę. I tak 

przez dobre pół godziny trwała cisza. Zmącił ją deli-

katny początkowo, a później coraz donośniejszy stukot 

szyn, wreszcie gwizd parowozu.

— Jedziemy, kolego — uradował się nieznajomy. — 

Uważaj, żebyś czego nie zapomniał.

Była  to  zwykła  złośliwość.  Robert  nie  miał  nawet 

najmniejszego pakunku.

Z dalekiego krańca horyzontu, gdzie tory łączyły się 

w jedną cienką linię, wyjrzał czarny punkcik i rósł z 

każdą sekundą, ciągnąc po niebie rozwleczoną chmurę 

dymu. Teraz już grzmiały koła, białe wytryski pa-

background image

ry

  buchnęły tuż przy ziemi. Gorący wiatr dmuchnął w 

twarz Roberta, zgrzytnęły hamulce, zastukały zderzaki 

wagonów   i   pociąg   zatrzymał   się   tuż   przed   słupem 

oznaczającym   stację.   Konduktor   zeskoczył   ze   stopni 

pocztowego wozu.

__  Open   Field!   —   zawiadomił    donośnie.     — 

Open Field! — powtórzył.

W kilku oknach pojawiły się głowy podróżnych, lecz 

poza  tym  głośny anons nie  wywołał  zainteresowania 

pasażerów. Nikt nie opuścił pociągu, nikt nie ukazał się 

na   peronie.   Poza   dudnieniem   parowozu   żaden   inny 

dźwięk nie zakłócił ciszy.

Wsiadacie, panowie? Zaraz ruszamy.

— Chodźmy, kolego.

Robert ruszył  za nieznajomym  niezbyt  zdecydowa-

nym krokiem. W ostatniej chwili przemknęło mu przez 

myśl, by zrezygnować z nieprzyjemnego towarzystwa, 

no i z podróży. Jednak poniechał tego zamiaru.

Trzasnęły drzwiczki, wagon był prawie pusty. Gdy 

siedli przy oknie, ozwał się gwizd i wozy drgnęły na-

bierając stopniowo rozpędu.

—   Jedziemy,   kolego   —   stwierdził   zbytecznie   nie-

znajomy,   gdy   za   oknem   trawy   zielonej   prerii   coraz 

szybciej   poczęły   przesuwać   się   do   tyłu.   —   Jak   się 

czujesz, kolego?

Robert nie odpowiedział. Gorączkowo rozważał, do 

jakiej   stacji   powinien   wykupić   bilet,   gdy   zjawi   się 

konduktor. Przecież nie miał najmniejszej nawet chęci 

odwiedzenia Luizjany, a jednocześnie nie chciał przy-

znać się do kłamstwa wykupując bilet w zupełnie in-

nym kierunku, ku północy. W duchu złorzeczył swemu 

towarzyszowi.   To   jego   obecność   zmuszała   do   tak 

kłopotliwych rozważań. Wybrnął z sytuacji pod wpły-

wem natchnienia, które kazało mu nabyć bilet do Dal-

las.     Tam   pozbędzie       się       niewygodnego 

towarzystwa,   a   później   ruszy   najkrótszą   drogą   ku 

Montanie.   Rzecz   jasna,   iż   kupno   biletu   do   Dallas 

natychmiast zwróciło uwagę nieznajomego.

Cóż   to,   kolego   —   zagadnął   czy   zmieniliście 

plany? Przecież Dallas to Teksas, ą nie Luizjana. A 

może to tajemnica?

Żadna   tajemnica.   Wpadłem   na   myśl,   aby   po 

'drodze odwiedzić mego wuja.

j

To   i   dla   mnie   do   Dallas.   Cóż   mi   szkodzi 

obejrzeć miasto, w którym nigdy nie byłem.  Prawda, 

kolego?

Robert tylko mruknął coś niewyraźnie, wściekły, a 

równocześnie  zrozpaczony.  Podstęp  sianie  udał. Jak 

teraz zniknąć z oczu wścibskiego natręta? A może to 

nie   tylko   natręt,   lecz   policyjny   szpicel?   Agent 

Pinkertona?   Nie,   chyba   nie.   Któż   by   zawiadomił 

agencję?   Dobrze   znał   Denisa   Murphy,   szeryf   nie 

podjął   takiej   decyzji.   Tak   czy   owak,   trzeba   jak 

najszybciej zerwać przypadkową znajomość.  Póki nie 

będzie za późno.

— Słyszysz, kolego?

Robert drgnął, przyciszony głos sąsiada dotarł wre-

szcie do jego świadomości.

background image

— Przepraszam, co takiego?

Gadają o jakiejś hecy w Wichita Falls

— Kto?

Tamci dwaj...

Robert rozejrzał się po wagonie. Tamci dwaj — to 

mogło dotyczyć tylko dwu pasażerów z sąsiedniej 

ławki, zwróconych plecami. Zerknął na nich raz i drugi. 

Ogarnął go paniczny strach, iż obok siedzi dwu jego 

znajomych z Wichita. Aż spocił się z wrażenia.

— Co oni mówili? — szepnął.

— Podobno jeden z pomocników szeryfa z Wichita 

ranił drugiego zastępcę, a zamknięty w areszcie wyła-

mał kraty i uciekł.

W informacji tej tkwiła tylko połowa prawdy, lecz to 
wystarczyło, aby ciałem Roberta wstrząsnął dreszcz 

przerażenia.

— To pewnie jakaś plotka — odparł zdobywając się 

na nieludzki wysiłek.

— Plotka   albo   nie   plotka.   Jak   zrozumiałem,   tamci 

dwaj jadą wprost z Wichita Falls, więc musieli słyszeć 

o   tej   sprawie.   Ach,   różne   rzeczy   dzieją   się   na   tym 

świecie.

Pociąg począł zwalniać. Robertowi wpadł do głowy 

desperacki pomysł wyskoczenia z wagonu. Niech sobie 

widzowie takiego zdarzenia pomyślą, co chcą. Lepsze 

to od rozpoznania go przez znajomków z Wichita. Już 

się podrywał z ławki, gdy właśnie wstali tamci dwaj. 

Spojrzał na nich bystro. Nie, tych ludzi nigdy w życiu 

dotąd   nie   spotkał.   Odprężył   się   i   nawet   uśmiechnął. 

Gdy nieznajomi opuścili wagon, parowóz zagwizdał i 

wagony potoczyły się dalej.

— A w związku z tą sprawą w Wichita — odezwał 

się sąsiad — spotkałem się w swym życiu z podobną 

historią. Nie mówię, że taką samą, tylko podobną. Bo 

widzisz — tu zniżył głos do szeptu — byłem kiedyś

posądzony o morderstwo, ba, nawet skazany...

Robert   wytrzeszczył   oczy.   Wszystkiego   mógłby 

oczekiwać, lecz nie takiego wyznania! Teraz się oka-

zało,   że   od   paru   godzin   przebywa   w   towarzystwie 

przestępcy. Cóż za przypadek!

— Nie   patrz   tak   na   mnie,   kolego.   Nie   popełniłem 

żadnej zbrodni, to była  pomyłka  i sąd ją sprostował, 

szkoda, że tak późno. Przecież gdybym był winien, nie 

gadałbym o tym.

Robert mimo woli uśmiechnął się. Podczas służby u 

szeryfa   niejeden   raz   spotykał   się   z   tego   rodzaju 

oświadczeniami padającymi z ust notorycznych bandy-

tów. Lecz kto by im wierzył.

— Zabawne,  prawda? Teraz to  i mnie wydaje się 

zabawne. Siedziałem, jak to się mówi,! za 

niewinność, dwa 

lata! Czy wiesz, co to znaczy?

   Chłopakowi zrobiło się nagle bardzo gorąco, a w se-

kundę później bardzo zimno.

— Nie wiem — odparł półgłosem — nic takiego nie

przeżyłem.

— To i dobrze. Nie wyobrażasz sobie, jaka to męka 

background image

tkwić między czterema ścianami i tylko raz na dzień 

korzystać   z   półgodzinnego   spaceru   po   więziennym 

dziedzińcu. Dla kogoś, kto pół życia spędził na prerii! 

Ty tego nie pojmiesz, kolego, lecz ja... A najgorsze, że 

nic nie zawiniłem.

Umilkł, spojrzał w okno, za którym nadal przesuwało 

się  zielone  morze  prerii,  a później  zerknął  za  siebie, 

jakby   chciał   sprawdzić,   czy   któryś   z   pasażerów   nie 

przysłuchuje się jego opowieści.

— Widzisz,   kolego,   byłem   ja,   i   to   wcale   nie   tak 

dawno, eksplorerem i traperem. Na przemian jednym i 

drugim,   jak   wypadło.   Jednak   nie   miałem   zamiaru 

spędzić w ten sposób całego życia. Chodziło mi tylko o 

zebranie   małej   fortunki.   Później   planowałem   obrać 

sobie za siedzibę któreś z małych, cichych miasteczek 

(nie   cierpię   wielkomiejskiego   gwaru)   na   południu, 

gdzie słonko mocniej przygrzewa, a zimy są łagodne.

Bardzo nie lubię mrozów. I cóż powiesz, kolego? For-

tunkę zebrałem. To nie był wcale szczęśliwy traf, żadna 

bryła złota wagi kilkunastu funtów. Nic z tych rzeczy. 

Po prostu, ziarnko do ziarnka i uciułałem spory worek 

złotego piachu. Nie wiedziałem dokładnie, ile to warte, 

aż   mi   oczy   otworzyli   w   bankierskim   kantorze. 

Dostałem dwa razy więcej, niż sobie zamarzyłem. Ech, 

stałem się panem, co się zowie'! Inny na moim miejscu 

ległby   do   góry   brzuchem   i   w   rok   roztrwonił   cały 

dorobek po knajpach i szulerniach. Ja...

nie! Porozglądałem się tu i tam, aż na koniec znalazłem 

sobie miejsce w malutkim, nowiutkim miasteczku. W 

Teksasie.     Nazwa   cię   chyba   nie   obchodzi,   kolego? 

Robert przyznał, że istotnie nic a nic nie obchodzi go 

nazwa malutkiego miasteczka.

— Słusznie, po co zaśmiecać głowę zbyteczną wia-

domością.   Wyobraź   sobie,   że   w   tym   miasteczku   nie 

istniał saloon! Nigdy go nie było. Trudno uwierzyć, ale 

ludzie   kupowali   whisky   w   „składzie   towarów   mie-

szanych", a pili w domach. Postanowiłem zmienić taki 

stan rzeczy i właśnie otworzyć saloon.

— Tak nagle? — roześmiał się Robert, po raz pierw-

szy od wielu dni.

Wcale  nie nagle. Podczas mej  wędrówki często 

zastanawiałem się, w czym ulokować zdobytą gotówkę. 

Farmerstwo   mi   nie   odpowiadało,   na   hodowli   się   nie 

znam. Wybrałem handel, i to ten najmniej ryzykowny, 

nie wymagający wielkich umiejętności, właśnie saloon. 

W miasteczku, którego nazwa cię nie obchodzi, wyna-

jąłem duży lokal po sklepie z narzędziami rolniczymi. 

Sięgnąłem głęboko do kieszeni. Kosztowało, bo koszto-

wało,   ale   tam   gdzie   stały   pługi,   brony   i   jakieś   inne 

żelastwa, powstała wielka sala z szynkwasem, półkami, 

stołami i wszystkim, co potrzeba dla takiego interesu. 

Zawiesiłem szyld z napisem ,,Bow's Inn". Wiesz, co to 

znaczy?

— No... łuk, chyba myśliwski.

— O nie, kolego. Bow to ja. Jestem Allan Bow od 

początku swego życia aż po najdłuższe jego trwanie.

Robert   uznał,   że   w   takiej   sytuacji   grubiaństwem 

byłoby nie przedstawić się.

background image

— Jestem Robert Smith — powiedział.

Smithów   żyło   w  Ameryce   setki   tysięcy,   więc   naj-

mniej ryzykował.

background image

— Doskonale, Robercie. Pozwolisz, że będę ci mówił 

po imieniu, kolego. Jestem kapinkę jod ciebie starszy, 

więc chyba się nie obrazisz?

Chłopiec natychmiast oświadczył, iż ani mu w gło-

wie żadna obraza. Wręcz przeciwnie...

Wiedziałem, że tak odpowiesz. Znam się na lu-

dziach, chociaż — tu westchnął — jeden raz srodze się 

pomyliłem.  Kosztowało mnie to, oj, kosztowało...

— Furę pieniędzy — wtrącił Robert.

Gorzej,   znacznie   gorzej.   Dwa   lata!   Rozumiesz? 

Dwa lata odsiadki, a siedziałbym jeszcze, gdyby praw-

da   nie   wypłynęła   na   wierzch,   jak   oliwa   na   wodę. 

Wszystko zaczęło się od saloonu.

— To znaczy, iż handel nie jest najlepszym intere-

sem.

Nic z tych rzeczy. Poszło o zupełnie co innego. 

Mój saloon okazał się świetnym wynalazkiem, czymś 

znacznie lepszym od bonanzy. Pieniądze płynęły stru-

gą,   szybko   jak   wody   górskiej   rzeki.   Już   pierwszego 

dnia wiedziałem, iż odkryłem złotą dziurę. Całe mia-

steczko przybyło w moje progi, chyba tylko dzieci za-

brakło,   ale   i   te   zebrały   się   przed   domem   sądząc,   że 

zostaną  wpuszczone.  Zabawa  trwała  do świtu,  z tań-

cami i bez żadnej awantury. Może dlatego, że był na 

niej szeryf, a może dlatego, że saloon to niekoniecznie 

miejsce, w którym ani jeden wieczór nie obejdzie się 

bez bójki. Po tym pierwszym wieczorze zawsze u mnie 

było pełno. Cóż w tym dziwnego, jedyny saloon w mia-

steczku.   Przyjąłem   chłopca   do   pomocy,   zgodziłem 

kuchcika.   Jaki   tam   z   niego   był   kucharz!   Lecz   gdzie 

miałem  szukać? Zresztą, chyba  wiesz, że do saloonu 

rzadko kto przychodzi na  jedzenie,  chyba  podróżny, 

bo miejscowy woli najeść się w domu. Taniej wypada. 

Podróżni to do naszej mieściny jakoś nie trafiali, lecz 

był taki jeden, ani miejscowy, ani podróżny.

— Jak to może być? — uśmiechnął się Robert.

Ano, może. To był hacjender, jak tu nazywają co 

większych   farmerów.   Miał   mnóstwo   ornej   ziemi, 

pastwisk   i   bydła.   Tak   ludzie   gadali.   Przyjeżdżał   do 

miasteczka co trzeci, czwarty dzień. Zawsze wpadał do 

mnie   na   przekąskę.   I   zawsze   trzymałem   dla   niego 

pieczoną   wołowinę.   Przepadał   za   nią.   Wyglądał   na 

wielkiego pana. Ho, ho! Od czubka pięt po czubek ka-

pelusza. Elegancik. Wystrojony jak greenhorn przybyły 

z   wielkiego   miasta   i   za   takiego   początkowo   go 

uważałem, lecz to nie była prawda. Pozory mylą, Ro-

bercie. Zapamiętaj to sobie.

Jegomość lubił gadać, a że wpadał do mnie w porze 

południa, gdy ruch jest najmniejszy, przegawędziliśmy 

wiele   godzin.   Nasze   stosunki   układały   się   coraz 

bardziej przyjacielsko. Zawsze ukazywał się na progu 

saloonu,   niespodziewanie,   jakby   spod   ziemi   wyrósł. 

Gdzieś od czwartego miesiąca naszej znajomości witał 

mnie   okrzykiem:   „Jak   się   masz,   Allan!"   Po   czym 

opierał   się   o   szynkwas   i   opowiadał   o   plotkach   i 

wieściach,   jakie   chyba   tylko   wiatr   mógł   przywiać   z 

dalekiego świata do naszej dziury. Skąd tyle wiedział? 

Nigdy tego nie odgadnę, lecz chyba co najmniej połowa 

background image

z nich była wytworem jego wyobraźni.

Zdarzyło   się   kiedyś,   że   zabrakło   mu   pieniędzy   na 

zakupy, po które przyjechał aż wozem. Zwrócił się do 

mnie. Pożyczyłem mu bez mrugnięcia okiem. Zwrócił 

wszystko,   co   do   jednego   centa,   w   trzy   dni   później. 

Takie   pożyczki   parodniowe   powtarzały   się   dwa,   trzy 

razy w miesiącu. Nie mogłem przecież odmówić drob-

nej usługi stałemu gościowi. Nieco później Turner, bo 

tak się nazywał hacjender, zaproponował mi otwarcie w 

saloonie sali gier. Odmówiłem. Co prawda, moi klienci 

od   czasu   do   czasu   rżnęli   W   karcięta   przy   co 

zaciszniejszych   stolikach,   lecz   przymykałem   na   to 

oczy.

Gra odbywała się spokojnie i prawie niewidocznie.

Natomiast   Turner   namawiał   mnie   do   kupna   ruletki, 

piekielnego narzędzia, które wyciąga ludziom dolary z 

kieszeni   z   szybkością   parowej   pompy.   Wiesz,   jak   to 

wygląda?

— Coś w rodzaju miski z kołowrotkiem i numero-

wanymi wgłębieniami, do których wpada kulka.

— Tak. A ja widziałem, jak przy takiej misce w cią-

gu jednej nocy bogaci zamieniali się w nędzarzy, a nie 

pamiętam wypadku, aby zdarzyło się odwrotnie. Strzeż 

się, kolego, ruletki! Wygrywa tylko właściciel. Dlatego 

odrzuciłem   propozycję   Turnera.   Wystarczały   mi   do-

chody z saloonu. Nie minął roczek, a obrosłem w piór-

ka.   Z   Turnerem   związała   mnie   serdeczna   przyjaźń, 

przynajmniej   tak   mi   się  wówczas   wydawało.   Co   pe-

wien czas pożyczał pieniądze, ale zawsze je oddawał. 

W tym to okresie wpadła mi w oko pewna młoda oso-

ba, córka miejscowego pocztmistrza i kierownika stacji 

dyliżansów. Dziwi cię to?

— Każdemu może wpaść w oko młoda osoba.

Nie to mam na myśli, lecz dyliżans. Otóż w tam-

tych stronach istniała jeszcze linia dyliżansów, uzupeł-

niająca   rzadką   sieć   kolejową.   Ale   mniejsza   z   tym. 

Dziewczyna podobała mi się. Poznałem ją przez ojca. 

W   takiej   dziurze   wszyscy   się   znają,  a   właściciel   sa-

loonu ma po temu najwięcej okazji. Nieco później do-

wiedziałem się, iż do panny zaleca się nadzorca kow-

bojów w majątku Turnera. Nie była to przyjemna in-

formacja. Przy najbliższej sposobności zagadnąłem o to 

Turnera.   Roześmiał   się,   poklepał   mnie   po   plecach. 

Odparł,   że   dziewczynie   konkurentów   nie   brakuje,   a 

wśród  nich,  i  owszem,  znajduje się  Ben.  Takie  imię 

nosił ten kowboj, a nazywał się Ley. Dobrze sobie za-

pamiętałem  to nazwisko i nie zapomnę  go do końca 

życia.

— Naraził się? — żartobliwie zagadnął Robert.

— Och, to był skończony drań. A dlaczego... zaraz 

się o tym dowiesz. Wyobraź sobie, że w drugim roku 

mego   mieszczańskiego   życia   Turner   zwrócił   się   do 

mnie o pożyczenie znacznie większej niż dotąd sumy. 

Zwierzył  się, że trafił,  na okazję kupienia  po bardzo 

niskiej   cenie   dużego   stada   bydła   i   że   zabrakło   mu 

trzech tysięcy dolarów. Powodziło mi się znakomicie, 

lecz   trzy   tysiące   to   poważna   suma.   Wahałem   się. 

Jednak   Turner   jakoś   mnie   zaczarował,   poprowadził, 

background image

dokąd chciał, jak chłop cielę na postronku. Musiałem 

wtedy   całkowicie   zgłupieć.   Żeby   mnie   ostatecznie 

skłonić do udzielenia pożyczki, obiecał, że szepnie o 

mnie ciepłe słówko ojcu Ann (takie imię nosiła córka 

pocztmistrza),   a   mniej   ciepłe   o   Benie   Ley.   Nie 

pomyślałem wtedy, że pracodawca źle wyrażający się o 

swym   pomocniku   nie   wystawia   sobie   dobrego 

świadectwa. Pożyczyłem.  W ostatniej chwili obudziła 

się   we   mnie   resztka   ostrożności,   bardzo   grzecznie 

poprosiłem   o  rewers.  Skrzywił   się,  zapytał,   czyżbym 

nie   żywił   do   niego   zaufania,   lecz   zobowiązanie 

podpisał   i   na   tym   zakończyła   się   pierwsza   część   tej 

historii.

— A   dużo   będzie   tych   części?   —   zaniepokoił   się 

Robert.

— Tylko dwie. Zresztą... gdzie się tak spieszysz, ko-

lego? Przed nami długa droga, a pociąg nie będzie je-

chał szybciej, gdy przestanę opowiadać. Nie uważasz?

Robert kiwnął głową na znak, że zgadza się z tym 

stwierdzeniem, i opowieść gładko potoczyła się dalej.

Nadszedł termin zwrotu pożyczki i tego dnia Turner 

zjawił się w saloonie Allana Bow. W bardzo dobrym 

usposobieniu,  a  może  tylko  nadrabiający  wesołością.

background image

Długo i żartobliwym tonem przepraszał karczmarza, że 

nie przyniósł pieniędzy, lecz— do licha! — świat się 

od tego nie zawali, a „dobry, stary przyjaciel" (niby: 

Allan) chyba nie odczuje różnicy, gdy termin zwrotu 

zostanie przesunięty o Milka dni, może o tydzień.

„Dobry,   stary   przyjaciel"   istotnie   nie   przejął   się 

zwłoką, pieniędzy miał dosyć. Zresztą Turner potrafił 

chyba   naprawdę   zaczarować/karczmarza,   który   nie 

wątpił, że zwrot pożyczki jest kwestią bardzo krótkiego 

czasu. Minęły jednak dwa tygodnie, a Turner — wbrew 

swoim   zwyczajom   —   nie   odwiedził   saloonu.   Lecz   i 

tym Bow się nie przejął sądząc, że wesoły hacjender po 

prostu   zachorował.   Przypuszczenie   to   zostało 

podważone informacją uzyskaną od Ann. Oto Turner 

odwiedził   miasteczko   przed   paru   dniami,   nawet   roz-

mawiał   z   pocztmistrzem   i   nie   wyglądał   na   chorego. 

Bow zasępił się na taką wiadomość, ale że z natury był 

optymistą, wytłumaczył sobie postępowanie hacjendera 

nadmiarem   zajęć.   Minęły   następne   dwa   tygodnie   i 

wreszcie,   ku   radości   karczmarza,   w   któreś   południe 

progi   saloonu   przekroczył   Turner.   Jak   zwykle 

uśmiechnięty,   witający   Allana   wesołym   okrzykiem: 

„Jak się masz!"

Bow   równie   radośnie   odpowiedział   na   powitanie. 

Hacjender pierwszy rozpoczął rozmowę na temat dłu-

gu.   Bardzo   przepraszał,   choroba   uniemożliwiła   mu 

przyjazd   do   miasteczka.   Bow   stwierdził   oczywiste 

kłamstwo, lecz nawet okiem nie mrugnął czekając, co 

nastąpi dalej.

Turner   położył   na   ladzie   spory   plik   zielonych   pa-

pierków.

— Wybacz, Allan, że to nie wszystko. Choroba wpę-

dziła mnie w tarapaty. Zwracam ci pięćset. Za tydzień, 

dwa przyniosę całą resztę. A teraz... nalej!

background image

Bow nalał do szklaneczki whisky.

— A sobie? Nie napijesz się ze mną?

— Może później.  Jakoś nie bardzo tęgo  się  czuję.

— Ba, pewnie. Zapracowujesz się, chłopie. Odwiedź 

mnie.   Odpoczniesz,   nawdychasz   dobrego   powietrza   i 

opalisz na słoneczku. Przecież to już minęło dwa lata, 

odkąd   się   znamy.   Byłem   tu   setki   razy,   a   ty   u   mnie 

nigdy.

Bow odpowiedział na to półżartem, że chyba przy-

jedzie dobrze po północy, a pożegna się o świcie, aby 

zdążyć na czas otworzyć saloon.

— Wariat   z   ciebie,   Allan.   Ja   na   twoim   miejscu 

zamknąłbym interes na miesiąc. Przecież nie musisz tak 

się męczyć, pieniędzy masz chyba dosyć.

Karczmarz  spochmurniał  na takie  słowa. Nie lubił, 

gdy się interesowano jego majątkiem, a zwłaszcza gdy 

takie zainteresowanie okazywał dłużnik. To był nawyk 

pozostały  jeszcze  z  czasów  eksplorerstwa.  Nigdy nie 

należało chwalić się znalezionym złotem w obecności 

przypadkowych   słuchaczów.   Odparł   zwięźle   i   nieco 

ostro, że pieniędzy ma tyle, ile trzeba. Ani mniej, ani 

więcej. Turner natychmiast zmienił temat rozmowy.

— A co tam z Ann? — zagadnął.

— Ech,   żyjemy   na   przyjacielskiej   stopie,   lecz   ile 

razy zaczynam napomykać  o swym samotnym  życiu, 

tyle razy dziewczyna obraca wszystko w żart. Powiada, 

że ona w ciągu miesiąca nie rozmawia z taką masą osób 

jak   ja,   gdy   stoję   za   szynkwasem   przez   jeden   dzień. 

Więc nie powinienem narzekać na samotność. Gadaj tu 

z taką!

— Hm, sprytna. A nie próbowałeś sprawy wyłożyć 

jaśniej?

— Nie. Muszę mieć chociaż cień nadziei, że nie od-

mówi.

background image

— A może to Ben? — zauważył Turner. — Ben się 

koło niej kręci. Przysłużę  ci się, Allan, przestanę  go 

puszczać do miasta. Doprawdy nie wiem, co ona w nim 

widzi?

Istotnie, cóż Ann mogła widzieć sympatycznego w 

osobie Bena Ley? Był to człowiek o zwalistej figurze, o 

obliczu   zarośniętym,   kudła   ;ej   głowie,   chropawym 

głosie   niemile   brzmiącym   w   uszach   słuchacza.   Jego 

sposób wyrażania się — jak to dobrze zauważył Allan 

—   daleki   był   od   poprawności,   naszpikowany 

popularnymi   wśród   kowbojów   przekleństwami.   Dla-

czego podobał się Ann? Na takie pytanie odpowiedzi 

nie znalazł ani wówczas, ani później.

— No, Allan — pożegnał go Turner — muszę już 

iść. W przyszłym tygodniu wpadnę tu znowu.

Lecz   minął   tydzień,   a   hacjender   nie   pokazał   się. 

Minął drugi i trzeci — dłużnik nie dał znaku życia. W 

takiej sytuacji Bow postanowił odwiedzić opieszałego 

płatnika.   Saloon   zostawił   pod   opieką   chłopca   do 

pomocy,  co było dość dużym  ryzykiem,  lecz jeszcze 

większym   —   strata   pieniędzy,   które   winien   mu   był 

Turner.

Wynajął jednokonną bryczuszkę i po raz pierwszy od 

dwu lat znalazł się poza granicami miasteczka. Pogoda 

dopisała. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, łąki 

mieniły się tęczowymi barwami wiosennych kwiatów. 

Lecz   taki   pogodny   obraz   świata   nie   uradował 

karczmarza. Jechał ponury, złorzecząc w myślach Tur-

nerowi. Nawet nie za to, że parokrotnie nie dotrzymał 

terminu zwrotu pożyczki, lecz za lekceważenie, jakie 

okazywał swemu wierzycielowi. Trudno bowiem było 

inaczej   określić   postępowanie   hacjendera,   Bow 

poganiał  konia  i obmyślał,  co powie Turnerowi,  aby 

mu udowodnić, że nawet skromny właściciel saloonu 

nie pozwoli sobie grać na nosie.

,

background image

Ziemie   hacjendera   leżały   o   dwie   godziny   wolnej 

jazdy od granic miasteczka i Bow przybył do celu na 

długo przed południem. A ten cel poznał dopiero po 

dłuższym zastanowieniu się. Z tego przecież, co Turner 

wielokrotnie   opowiadał,   miały   tu   wznosić   się   liczne 

budynki gospodarcze, no i okazała siedziba właściciela. 

Jednak Bow jakoś nie potrafił dostrzec tych wszystkich 

wspaniałości.   Z   miejsca,   w   którym   ledwie   przetarta 

droga wybiegała spośród traw i wiła się dalej między 

skibami zaoranej ziemi, widać było jedynie dwa baraki 

o   płaskich   dachach,   a   nieco   dalej   —   budynek 

mieszkalny,   prezentujący   się   tak   skromnie,   że   Bow 

zaniepokoił   się,   czy   nie   zmylił   drogi   albo   czy   do 

hacjendy nie należy jechać dalej.

Cmoknął na konia, wolno podjechał pod domek, ze-

skoczył z kozła, aby zasięgnąć informacji. Jakież było 

jego zdziwienie, gdy po otwarciu drzwi ujrzał zwalistą 

postać Bena Ley. Zapytał o Turnera.

— Jest u siebie — burknął Ley.

— To znaczy, gdzie?

— No... tutaj.

Rozwarł drzwi jeszcze  szerzej  i wpuścił gościa do 

wnętrza. Bow znalazł się w wąskim i krótkim koryta-

rzyku  o nagich ścianach i zadeptanych  deskach pod-

łogi. Z obu stron znajdowało się po parze drzwi.

— Tu — poinformował  Ley wskazując palcem  na 

najbliższe.

Bow zastukał, a usłyszawszy znajomy głos, nacisnął 

klamkę i wszedł. Pokoik był niewielki, dwuokienny, z 

szafą,   stołem,   kilku   krzesłami   i   półką   przybitą   do 

ściany. Pachniało tytoniowym dymem i stęchlizną. Za 

stołem   tkwił   Turner,   pochylony   nad   grubą   księgą. 

Zamknął ją z trzaskiem na widok gościa i podniósł się.

— Jak się masz, Allan? Co za niespodziewana wi-

zyta!

background image

Wydało się przybyszowi, że gospodarz z trudem opa-

nował nerwowy grymas twarzy.

— Jednak przyjechałeś, nareszcie!

Powiedz lepiej, że nareszcie widzę ciebie. Po tylu 

tygodniach   oczekiwania   —   powiedział   bez   uśmiechu 

karczmarz. 

— Siadaj,   Allan.   Mieszkam   skromnie,   pewnie   spo-

dziewałeś się czegoś innego?

— Pewnie — mruknął Bow. — Ta chałupka niewarta 

pieniędzy, które pożyczyłeś.

— Oczywiście,   lecz   przecież   nie   pożyczałem   na   jej 

budowę, lecz na interes handlowy.

— A   ja   czekałem,   aż   ten   interes   ubijesz   i   zwrócisz 

dług. I uważam,  że czekam zbyt  długo. Dlatego tu je-

stem.

— Przykro mi, Allan. Bardzo przykro. To wynik mojej 

choroby.

— Widziano cię w mieście.

— Ja? W mieście? To chyba przed chorobą albo też... 

kiedy się zaczęła. Tak, tak, przypominam sobie. Miałem 

zamiar  wpaść do saloonu, lecz  nagle  poczułem się tak 

kiepsko, że wskoczyłem na konia i ledwie dojechałem do 

domu. Zapytaj się Bena, jeśli nie wierzysz.

Bow nie miał zamiaru szukać potwierdzenia kłamstwa 

u Bena, zapytał tylko:

— Cóż ci było?

— Dreszcze mną trzęsły prawie przez dwa tygodnie, 

pewnie febra.

— No, ale teraz już wyzdrowiałeś.
— Oczywiście, Posiedź tu, Allan, chwilkę, muszę cię 

ugościć.

Nie czekając odpowiedzi, a może pragnąc jej uniknąć, 

wybiegł z izby. Bow wyjrzał przez okno. Jego bryczka 

stała prawie naprzeciw. Koń, opuściwszy łeb, szczypał 

trawę i w miarę zaspokajania apetytu posuwał się krok za 

krokiem, ciągnąc za sobą pojazd. Karczmarz zaniepokoił 

się, wybiegł z pokoju na dwór i począł się rozglądać za 

jakimkolwiek drzewem, do którego mógłby przywiązać 

zwierzę.   Nie   znalazł.   Jak   okiem   sięgnąć,   ciągnęła   się 

płaszczyzna na przemian zielonej łąki i czarno zaoranej 

gleby.   Zafrasował   się.   Podprowadził   konia   pod   ścianę 

domu, do antaby uchylonego okna, i wrócił do pokoju. 

Turnera   nadal   nie   było.   Nic   nie   świadczyło   o   jego 

obecności nawet w pobliżu. Ani jeden odgłos nie docierał 

do wnętrza izby, żadnego echa tej krzątaniny tak ściśle 

związanej z każdym gospodarstwem rolnym, i to w porze 

orki i siewów. Zdziwiło to Allana, lecz tylko wzruszył 

ramionami i siadł za stołem. Cierpliwość jego na długą 

wystawiono   próbę.   Już   gotów   był   przypuścić,   że   nie-

wdzięczny dłużnik po prostu uciekł, gdy tupot kroków 

wzbudził w nim nową nadzieję. Po paru sekundach drzwi 

skrzypnęły przepuszczając dwu ludzi. Pierwszy wkroczył 

Turner,   niosąc   butelkę   i   szklanki,   za   nim   Ben   Ley   z 

półmiskiem i talerzami. Postawił to wszystko na stole i 

odszedł.

Allan poczuł głód i zapomniał na chwilę o swej nie-

chęci   do  gospodarza.  Równocześnie   przypomniał  sobie 

background image

niezwykle dokładnie, jak przed kilku laty (gdy parał się 

jeszcze   eksplorerstwem)   trafił   do   hacjendy,   której 

mieszkalny budynek bardziej przypominał pałac niż dom 

rolnika   czy   hodowcy.   Zaproszono   go   do   wnętrza, 

posadzono   za   stołem   nakrytym   śnieżnym   obrusem,   a 

lokaj  Murzyn  podawał jedzenie  na półmisku.  Allan — 

człowiek pustkowi — czuł się skrępowany. Nie wiedział, 

jak ma nabierać potrawy, jak trzymać widelec, od którego 

całkowicie   odwykł.   Odetchnął   z   ulgą,   gdy   uczta   się 

skończyła, a on sam czym prędzej pożegnał gościnnego 

gospodarza.   Odtąd   postanowił   unikać   zbyt  zamożnych 

hacjend. To była jedna z przyczyn,  dla  której nie chciał 

odwiedzić   Turnera.   Teraz,   spoglądając   na   nagi   stół, 

wyszczerbione   talerze   i   pogięte   sztućce   —   z   trudem 

powstrzymał się od śmiechu.

— No... — zagaił Turner — napijmy się.

Wypili   jedną   szklaneczkę,   po   niej   drugą,   wreszcie 

zajęli się mięsem, które wydało się karczmarzowi zna-

komite.  Pewnie dlatego,  że od wielu  godzin nie jadł 

albo że jego kuchcik w saloonie był wyjątkowym par-

taczem.

Turnerowi   usta   się   nie   zamykały.   Między   jednym 

łykiem  a drugim, jednym  kęsem a drugim gadał bez 

przerwy, jakby nie chciał dopuścić do głosu gościa. Na 

koniec Bow przykrył szklankę dłonią.

— Dziękuję,   dosyć   —   powiedział   —   muszę   dziś 

wracać i jeszcze czeka mnie sporo roboty. Załatwmy 

więc sprawę, w jakiej tu przybyłem.

— Oczywiście, oczywiście. No cóż, jeśli tak bardzo 

się spieszysz... Poczekaj jeszcze chwilkę,  zaraz wrócę.

Wyszedł,   lecz   po   paru   zaledwie   minutach   znowu 

skrzypnęły drzwi. Bow odwrócił się, lecz zamiast spo-

dziewanej   szczupłej   sylwetki   Turnera   ujrzał   zwalistą 

postać Bena Ley. Nie miał ochoty z nim rozmawiać, 

więc utkwił wzrok w oknie, udając, że nie dostrzega 

przybysza.

— Przyszedłem tu z pewną sprawą.

— O co chodzi? — zdumiał się Bow.

— O Ann. Nie podoba mi się. 

Karczmarz parsknął śmiechem.

— Cóż ja  na  to poradzę,  że dziewczyna  ci się nie 

podoba?

Nie rób ze mnie durnia! Nie podoba mi się,  że jej 

głowę zawracasz.

— A to coś nowego! Słuchaj, Ley, chyba się upiłeś?
— Nie będziesz do niej łaził, rozumiesz!

background image

Podniesiony głos jakoś dziwnie nie pasował do spo-

kojnej   twarzy   Bena.   Allan   zauważył   to   i   uznał   nie-

oczekiwane wystąpienie za jakiś cudaczny żart.

— Daj spokój, Ben, nie znam się na takich dowci-

pach. Gdzie jest Turner, czas mi wracać.

Wówczas wydarzyło się coś, czego karczmarz, nawet 

gdyby posiadał  najbujniejszą fantazję, nie mógł  prze-

widzieć. Ujrzał uchylające się drzwi, a w ich szparze 

dłoń   zaciśniętą   na   kolbie   rewolweru.   Ledwie   zdążył 

zerwać się z krzesła i uskoczyć. Zabrzmiał strzał. Ben 

zachwiał  się i osunął na podłogę. Drzwi nadal  pozo-

stawały tylko lekko uchylone, a dłoń tkwiąca w szparze 

opuściła   broń.   Ciężki   kawaleryjski   colt   z   głuchym 

stuknięciem upadł pod ścianę, drzwi zamknęły się bez-

szelestnie. Allan podbiegł, szarpnął za klamkę. Korytarz 

był pusty.  Nikogo.  Ani na  prawo,  ani  na  lewo.

— Turner! — zawołał. — Hej, Turner!

Dopiero wówczas z przeciwległego pokoju wyszedł 

hacjender.

— Co się stało?

— Ktoś strzelił do Bena.

— Kto?

— Nie wiem, zobacz...

Uklękli nad leżącym. Spoczywał nieruchomy z wiel-

ką, ogromniejącą plamą krwi na kamizelce.

— Jak się czujesz, Ben? — zapytał Turner.

— Ty łobuzie... — stęknął ranny.

— Cicho, cicho, nic nie gadaj. Allan, skocz na dwór i 

przynieś wody.

Karczmarz   natychmiast   wybiegł,   lecz   odnalezienie 

studni, a później szukanie wiadra zabrało kilka minut. 

Gdy wreszcie wrócił, Ley siedział na krześle, rozebrany 

do   pasa,   a   Turner   białym   gałganem   wycierał   krew 

spływającą po plecach.

— Kula przeszła bokiem — stwierdził — dużo krwi, 

lecz rana powierzchowna. Miałeś szczęście — 

odezwał się do Allana.

— Jakie szczęście?

— Mogłeś go zabić.

   — Ja?! — krzyknął karczmarz zdumiony.

— No, ty. Ben mi powiedział, że pokłóciliście się o 

Ann.   Rozumiem,   Nieraz   się   przecież   zdarzało,   że 

chłopy pobiły się o dziewczynę, ale żeby zaraź strze-

lać... I do tego w plecy...

— Chyba  kpisz  ze mnie?!  — wrzasnął karczmarz.

— Ani  mi  to  w głowie.   Uspokój   się. Pogadamy  o 

tym za chwilę, a teraz należy opatrzyć nieboraka.

Rana,   jak   stwierdził   to   Allan,   istotnie   była   po-

wierzchowna, kula przeszła bokiem, poniżej prawej ło-

patki, żłobiąc długą, lecz płytką szramę. Z opatrunkiem 

Turner uporał się bardzo szybko i sam, bowiem gość 

nie   przyłożył   do   tego   ręki.   Tak   był   wstrząśnięty 

absurdalnym oskarżeniem.

— A teraz — rozkazał gospodarz — ruszaj, Ben, i 

połóż się.

Kiedy'   drzwi   się   zamknęły,   zwrócił   się   do   karcz-

marza:

Paskudna  historia,  Allan.  Co  zamierzasz  dalej?

background image

— Zwrócić się do ciebie o pomoc w odszukaniu ta-

jemniczego   strzelca.   Widziałem   tylko   jego   dłoń,   jak 

wysunęła się przez szparę uchylonych drzwi.

— Daj spokój. Po co ta bajeczka? Lepiej przyznaj, że 

Ben zachował się ordynarnie, może nawet groził i to cię 

wyprowadziło z równowagi. Trafiają się takie wypadki. 

Zresztą omówiłem sprawę z Benem i nie zawiadomimy 

szeryfa.   Oczywiście,   musisz   wynagrodzić   Benowi 

przykrość, jaką mu wyrządziłeś.

— Ach, to tak — stwierdził Allan, z trudem hamując 

wściekłość. — A czegóż to Ben sobie życzy?

— Półtora tysiąca. Nie jest to zbyt wielka cena za

background image

uniknięcie kłopotów z szeryfem i sędzią. A poza tym... 

jakby   się   ludzie   o   wszystkim   dowiedzieli,   musiałbyś 

chyba zwijać manatki. Jak myślisz?

— Myślę   —   odparł   karczmarz   usiłujący   zachować 

spokój — że z ciebie niezły łajdak. A szeryfa to ja sam 

zawiadomię.

Odwrócił   się   i   wyszedł,   z   hukiem   zatrzasnąwszy 

drzwi.

— Cóż za łajdak — mruczał  do siebie rozplątując 

lejce.

Wsiadł do bryczki i popędził konia. Turner coś tam 

za nim wołał, lecz Allan puścił to mimo  uszu. Wró-

ciwszy   do   miasteczka,   zajechał   wprost   przed   biuro 

szeryfa. Opowiedział, co mu się przydarzyło, i udał się 

do   saloonu   ponury   jak   noc,   ponieważ   nie   tylko   nie 

odzyskał pieniędzy, lecz ponadto został wplątany w pa-

skudną sprawę. Nie mógł sobie darować własnej głu-

poty,  że przez dwa lata darzył  Turnera zaufaniem. A 

cóż o nim wiedział? Że nie liczy się z pieniędzmi, że 

jest   znakomitym   kompanem   do   zabawy,   że   się   nie 

upija, że  robi wrażenie  człowieka  uczciwego  i  boga-

tego. Z tych wszystkich prawd dwie ostatnie okazały 

się   kłamstwem.   Dopiero   teraz   Allan   począł   sprytnie 

przepytywać   gości   saloonu   o   Turnera.   Wiadomości, 

jakie zebrał, były zadziwiająco skąpe i raczej... niezbyt 

pochlebne.   Allan   Bow   nie   znalazł   wśród   bywalców 

saloonu   ani   jednego,   który   by   oglądał   posiadłość 

Turnera.  Mógł  to  być   zbieg   okoliczności,   jednak  za-

stanawiający.

W dwa dni później szeryf wezwał Allana i przekazał 

mu  niezbyt  przyjemną wiadomość.  Ben Ley oskarżał 

karczmarza o usiłowanie zabójstwa, przedstawiając za 

świadka Turnera. Szeryf radził Allanowi, aby poszedł 

na ugodę. Ley był gotów zrzec się oskarżenia za pew-

nym... hm... godziwym odszkodowaniem.

background image

Na taką propozycję Allan porwał się z krzesła i pod-

niesionym głosem oświadczył, że nie da ani centa obu 

wydrwigroszom, a rozprawa sądowa stanie się okazją 

do zdemaskowania Turnera.

— Tak sobie wówczas myślałem, kolego — opowia-

dał Bow do wtóru stukotu kół pociągu. — Tak sobie 

myślałem i byłem pewien swego. Nawet nie postarałem 

się o obrońcę. Ano, ładnie na tym wyszedłem!

Wlepili mi pięć lat! Usiłowanie morderstwa! Strzał w 

plecy!   Poczułem   się   wówczas   jak   człowiek,   którego 

nagle  rąbnięto  pałką  w głowę. Cała rzecz w tym,  że 

tamten łajdak miał świadka, a ja nie. A że świadek był 

fałszywy, nie potrafiłem udowodnić. Czy możesz sobie 

wyobrazić taką niesprawiedliwość?

Robert nie odpowiedział. Przecież został wplątany w 

podobną historię i aż podejrzane wydało mu się, że to, 

co mówił  towarzysz  podróży,  chociaż  w szczegółach 

różne, tak bardzo przypominało jego własną sytuację. 

Zerknął na Allana, lecz dojrzał na jego twarzy jedynie 

wyraz skupienia i smutku.

— I co stało się później? — zagadnął.

— Niebiosa czuwały nade mną, a Turner, jak to się 

mówi, przeciągnął strunę i... pękła.

— Co to znaczy?

— To, że spróbował swej sztuczki po raz drugi. Tym 

razem   na   ofiarę   wybrał   pocztmistrza.   Później 

dowiedziałem się wszystkiego. Turner pożyczył od nie-

go   równo   tysiąc   dolarów   i   zwlekał   z   oddaniem.   Po 

kilku tygodniach zaprosił go do siebie. Ben Ley odegrał 

drugi   raz   tę   samą   komedię,   robiąc   awanturę   o   Ann, 

której   ręki   rzekomo   odmówił   mu   jej   ojciec.   Dalej 

rozegrało   się   wszystko   tak,   jak   ze   mną.   Tajemnicza 

ręka z rewolwerem, strzał w plecy Bena i oskarżenie 

pocztmistrza o morderstwo. Tylko że sprawa stała się 

jeszcze  poważniejsza:   Ley  dostał  w  plecy  tak

background image

nieszczęśliwie, że kula przeszła przez serce. Trup na 

miejscu. Podejrzewam, że Turnerowi wcale nie zadrża-

ła dłoń, to było celowe. Prawdopodobnie Ley począł 

go szantażować.

— I oskarżono pocztmistrza?

Nie.   Drobny   pozornie   przypadek   pokrzyżował 

plany   Turnera.   Tamtego   właśnie   dnia   do   miasteczka 

wracał ładowną bryką Green, właściciel składu mate-

riałów mieszanych.  Tak to się nazywało. Nie zatrzy-

małby się przed domkiem Turnera, gdyby tego dnia nie 

było  bardzo gorąco. Postanowił napoić konie, a przy 

okazji   siebie   i   swego   pomocnika.   Podjechali   pod 

studnię, zeskoczyli z wozu i — jak grzeczność naka-

zywała — poszli zapytać hacjendera, czy pozwoli za-

czerpnąć wody. Żeby dotrzeć do drzwi, musieli przejść 

obok okna pokoju, w którym akurat strzelano do Bena. 

W sekundę później przed dom wyskoczył Turner. Jak 

mi później opowiadał Green, hacjender na widok dwu 

nieoczekiwanych gości dosłownie wrósł w ziemię i za-

niemówił. Tamci byli  nie mniej  wstrząśnięci tym,  co 

przed chwilą ujrzeli za szybą. Ech, co tu dużo gadać! 

Zajął się tym wszystkim szeryf, później sędzia i ława 

przysięgłych. Turner został skazany na śmierć, a rów-

nocześnie przypomniano sobie moją historię. Ano, dla-

tego jestem na wolności. Pieniędzy, oczywiście, nie od-

zyskałem, lecz znalazł się amator na mój saloon. Sprze-

dałem, i to z zyskiem.

— Dlaczego?

Zbrzydła mi ta miejscowość. Miałem dosyć plo-

tek. Ruszyłem w świat szukać szczęścia, a że nic tak 

nie utrudnia wędrówki, jak nadmierny bagaż, pozby-

łem się wszystkiego, co nie jest konieczne, a strój do-

brałem   taki,   aby   jak   najmniej   zwracał   uwagę.   Biorą 

mnie za chudzinę, goszczą, zapraszają na noclegi, a ja 

im   opowiadam   cudowności   o   traperskim   życiu,   z 

którym jakoby przed chwilą się rozstałem. O saloonie i 

tej paskudnej historii nie wspominam. Tyś jej pierwszy 

wysłuchał.

— Dlaczego? — zapytał Robert po raz drugi.

— Ponieważ wkrótce się rozstaniemy, ponieważ nu-

dzimy się obaj w tej nudnej podróży, ponieważ... przy-

padłeś mi do serca. Rozumiesz?

— Rozumiem — odparł chłopak, nie bardzo wierząc 

w szczerość tego wyjaśnienia. — Ale ten Ben Ley to 

chyba   jakiś   pomylony   jegomość.   Przecież   Turner   do 

niego   strzelał,   a   on   zamiast   oskarżyć   hacjendera, 

świadczył na jego korzyść?

— Zastanawiałem się nad tym.  Turner mu zapłacił 

albo   też   obiecał   tyle,   że   Benowi   opłacała   się   po-

wierzchowna rana.

— Lecz za drugim razem dostał w serce.

— Prawda, ale jak już mówiłem, rzecz wygląda na 

to,   że   hacjender   chciał   się   pozbyć   niebezpiecznego 

wspólnika.

— I po cóż to wszystko? — naiwnie zapytał Robert.

— Dla pieniędzy, kolego, dla pieniędzy. Turner źle 

gospodarował, a lubił dobrze żyć. Pożyczał więc i starał 

się nie oddawać.

background image

— Przecież pożyczył tylko dwa razy.

— Któż może wiedzieć? Ja myślę, że naciągnął spo-

ro osób, a później tak je diabelsko opętał, że nie pisnęły 

ani słówkiem i zrezygnowały z odbioru długu.

— Dowodu na to nie ma.

A nie ma. Młody jesteś i nic jeszcze nie słyszałeś 

o świństwach, których nie sposób udowodnić.

Robert   pomyślał   o   świństwie,   jakiego   sam   padł 

ofiarą, i cicho westchnął.

background image

Tropami przeszłości

Wreszcie   dojechali   do   Dallas.   Robert,   chcąc   nie 

chcąc, opuścił wagon, a za nim wygramolił się Allan 

Bow.

— I cóż teraz poczniemy,  kolego? — zapytał, gdy 

wyszli na stacyjny budynek.

— Idę do wuja.

— Daleko?

— Spory kawałek.

— To może pojedziemy?

— Jak  to,  pojedziemy?  —  zaniepokoił  się 

Robert.

— Po   prostu:   pojedziemy.   Mam   pociąg   na   północ 

dopiero za trzy godziny. Co szkodzi przewietrzyć się 

trochę? Chyba twój wuj jest człowiekiem gościnnym?

Robert zmartwiał usłyszawszy te słowa.

— Doprawdy...  — odparł nieco  jąkając się — nie 

wiem... mój wuj jest nieco dziwnym człowiekiem.

— Świetnie! — ucieszył się Bow. — Przepadam za 

oryginałami.

— Ale... — Robert zająknął się powtórnie i wów-

czas jego wzrok zatrzymał  się na błyszczących insy-

gniach golibrody, zawieszonych na parterze domu po 

przeciwległej   stronie   ulicy.   To   go   natchnęło   nową 

myślą.

— Mój wuj — powiedział gładko — nie znosi na 

przykład mężczyzn nie ogolonych.

background image

— Tak? Patrz, kolego! Fryzjera mamy naprzeciwko.

Maszerujmy.

Poszli. Robert zły jak chrzan, Bow wesoło pogwizdu-

jący. Fryzjer, a raczej lokal, który zajmował, okazał się 

pomieszczeniem lśniącym od niklu i fałszywego srebra. 

Robert wytrzeszczył  oczy na widok człowieka, który 

otworzył   im   drzwi,   ale   równocześnie   zagrodził 

przejście. Był nim Murzyn ubrany w dziwnego kroju 

surdut błyszczący złotem guzików i epoletów. Wyglą-

dał na generała jakiejś fantastycznej armii z odległych 

wieków. Jego głowę zdobił trójgraniasty kapelusz, taki 

samiuteńki,  jaki  Robert oglądał  na  starych  sztychach 

przedstawiających żołnierzy armii angielskiej w latach 

wojny   o   niepodległość   *.   Że   Murzyn   zagrodził   im 

drogę, temu Robert wcale się nie dziwił: obaj przecież 

wyglądali   dość   paskudnie,   jak   na   klientów   tak   ele-

ganckiego lokalu. Cofnął się, lecz Bow chwycił go za 

rękę.

— Idziemy, kolego. Jeden czarnuch nie przeszkodzi 

nam porządnie się ostrzyc i ogolić. Naprzód!

Po słowie „naprzód" Murzyn cofnął się w głąb krót-

kiego korytarzyka, a następnie jeszcze dalej, mrucząc 

coś do siebie. Za korytarzykiem znajdowała się szatnia, 

gdzie oddali swe kapelusze osobnikowi kapiącemu od 

złotych szamerowań krzyżujących się na fraku barwy 

dojrzałej   wiśni.   Bow   pchnął   kolejne   drzwi   i   Robert 

oniemiał z zachwytu. Ujrzał wielką, długą salę z rzę-

dami luster oprawnych  w złocone ramy,  z kryształo-

wymi żyrandolami wiszącymi u sufitu. W lustrach od-

bijały   się   ściany,   ale   przede   wszystkim   —   twarze 

mężczyzn siedzących w głębokich fotelach z podpórka-

mi   pod   głowy,   z   ręcznikami   pod   szyją,   z   obliczami 

przeważnie   ginącymi   pod   grubą   warstwą   mydła, 

znikającą w miarę jak w białe kitle odziani fryzjerzy 

lśniącymi   ostrzami   brzytew   usuwali   zarost   z   twarzy 

klientów.

W lokalu panowała prawie kompletna cisza. Opera-

cje   z   brzytwami   skłaniały   nawet   najbardziej   gadatli-

wych do milczenia. Wszystko to przedstawiało się nie-

zwykle dostojnie, lecz Roberta oszołomił widok impo-

nującego   bufetu   w   narożniku   sali,   kłującego   oczy 

lśniącymi   ozdóbkami   niczym   wystawa   jubilerskiego 

sklepu.   Obserwację   przerwało   pojawienie   się   męż-

czyzny wyglądającego na mistrza ceremonii, odzianego 

na   czarno,   z   udającym   srebro   łańcuchem   na   szyi. 

Zmierzył Roberta wzrokiem, na sekundę jakby się za-

wahał (tu Robert pomyślał, że każe im opuścić lokal), 

później skłonił się dość sztywno i powiedział zwracając 

się do obu przybyszów:

— Panowie pozwolą za mną.

Ruszył przodem, lecz nie w stronę pozłacanych luster 

i foteli, a prościutko do bufetu, przed którym stały trzy 

wolne stoliki i dwa razy tyle pustych krzeseł. Wskazał 

im stolik.

— Panowie   będą   łaskawi...   Chwilowo   wszystkie 

miejsca są zajęte, lecz to nie potrwa długo, najwyżej 

dziesięć minut.

Skłonił się znowu i odszedł ku bufetowi.

background image

— A to heca — szepnął Robert. — Cyrk czy maska-

rada?

— Cii!   —   mruknął   Bo   w.   —   Zachowaj   powagę, 

kolego. Oglądałem ja coś podobnego w Kentucky. Nie, 

to było chyba w Illinois, chociaż... coś mi się pokręciło. 

Mniejsza z tym,  dość że ogolono mnie w podobnym 

zakładzie bardzo sprawnie.  Z zarostu i z...  pieniędzy.

Robert parsknął śmiechem, ale zaraz zaniepokoił się.

— Może lepiej czmychnąć? — spytał półgłosem. — 

Na   pewno   jest   tu   mnóstwo   normalnych   golami   z 

normalnymi cennikami.  Moja  kieszeń  nie  jest  zbyt 

zasobna.

— Daj   spokój,   biorę   to   na   siebie.   Będzie   nielicha 

zabawa. Zresztą... już za późno.

Ostatnie   słowa   dotyczyły   czarnego   jegomościa   ze 

srebrnym łańcuchem. Zmierzał w ich stronę z tacą w 

ręku i skłoniwszy się postawił ją na stoliku.

To skróci panom czas oczekiwania.

— Ależ...   nie   zamawialiśmy   —   lękliwie   zauważył 

Robert.

— Szklaneczkę whisky podaje nasz zakład każdemu 

gościowi. Bezpłatnie.

Skłonił się po raz drugi i odszedł.

Darmowy  poczęstunek?  — zdziwił się chłopak.

— A jakże! Jak zobaczysz rachunek za golenie, oko 

ci zbieleje. No?

Przysunął tacę.

—   Skromne   szklaneczki   i   skromnie   wypełnione. 

Chcesz z lodem? O wszystkim tu pamiętają. I lód, i bu-

telka wody mineralnej. Co wolisz?

— I jedno, i drugie.

Allan wyjął dwa kawałki lodu z salaterki i wrzucił je 

do szklanek, potem nalał trunek.

— Pycha! — stwierdził po pierwszym łyku.

Robert naśladował go.
— Nie spiesz się. Drugiej na pewno nie podadzą.

Patrz! Są nawet gazety.

Wskazał  paczkę  druków ułożonych  na  skraju tacy. 

Robert odstawił szklankę i sięgnął po pisma.

— Bawi cię to? — zdziwił się Allan. — Ja nie cenię 

wysoko tych wszystkich gazeciarzy. Układają bajeczki 

dla głupców, którzy w nie wierzą, lub dla znudzonych 

życiem.

__ Jednak... — sprzeciwił  się chłopak —  niekiedy 
trafia się coś ciekawego. Przejrzę.

background image

— A przeglądaj sobie.

Robert począł szeleścić stronicami. Szukał jakiejkol-

wiek informacji pochodzącej z Wichita Falls, lecz jej 

nie znalazł. Allan Bow trącił go w ramię.

— Idź, jest wolne miejsce.

Jakoż czarny mistrz ceremonii stał przed nimi w pół-

ukłonie i wskazywał dłonią jedno ze wspaniałych lu-

ster, przed którym fotel był pusty. Obok tkwił człowiek 

w olśniewająco białym kitlu, przypominający chirurga 

szykującego się do rozpoczęcia operacji.

— Dlaczego ja? — szepnął chłopak.

— Dlatego,   że   golenie   i   strzyżenie   ciebie   będzie 

trwało krócej niż mnie. Przez ten czas łyknę jeszcze 

jedną szklaneczkę na własny rachunek. Idź!

Robert posłuchał. Operacja nożyc i brzytwy,  doko-

nywana  w całkowitym  milczeniu,  trwała z piętnaście 

minut. Robert ze zdumieniem obserwował ruchy fry-

zjera i pomyślał, że facet musiał chyba ukończyć szkołę 

teatralną, a później praktykować w balecie. Na koniec, 

gdy Robert, a raczej jego głowa, przypominał manekin 

z   wystaw   sklepów   z   odzieżą,   prysznic   z   wody 

kolońskiej   zakończył   operację.   Chłopak   z   westchnie-

niem ulgi zwolnił fotel.  Zajął go natychmiast  Allan.

— Poczekam na dworze, trochę tu duszno.

Karczmarz   wykonał   przyzwalający   gest   ręką, 

bo głowę miał już uwięzioną w podpórce fotela, a 

mistrz brzytwy 

poczynał szczękać nożyczkami wokół jego 

skudłaconych włosów. Robert odszedł, zabrał kapelusz 

z szatni i wydostał się na ulicę. Skręcił w bok i szybko 

ruszył w stronę dworca kolejowego. Taki pomysł za-

świtał mu w głowie w ciągu ostatnich dwu minut i 

uznał go za znakomity. Powodzenie zależało tylko od 

szybkości, więc Robert spieszył się i na stacyjne perony 

wpadł już biegiem. Na najbliższym torze stał pociąg. 

Robert wskoczył do wagonu i siadł przy oknie 

naprzeciw tęgiego jegomościa w czarnej marynarce, 

czerwonej kamizeli, ze złotą dewizką od zegarka, zwi-

sającą między dwiema kieszonkami. Odetchnął 

głęboko, odsapnął i zagadnął sąsiada:

— Czy to pociąg z Wichita Falls?

— Tak. Za dziesięć minut ruszamy.

— Do Luizjany?

— No oczywiście, do Vicksburga. Będziemy jechać 

przez Shreverport nad Rzeką Czerwoną. Znam tę trasę 

jak własną kieszeń.

— Jest połączenie na północ?

— Przesiądzie się pan w Vicksburgu. Stamtąd przez 

Jackson do Memphis i dalej, albo też statkiem w górę 

Missisipi. Przyjemna podróż, tylko trochę długa, ale jak 

się   komu   nie   spieszy...   Za   to   znacznie   tańsza   —   tu 

zerknął na Roberta i wydobył zegarek. — Jeszcze pięć 

minut  — zauważył  i uznając rozmowę za skończoną 

począł gapić się w okno.

Robert   również   utkwił   wzrok   w   szybie.   Dostrzegł 

tragarza z wózkiem, dwu elegantów w cylindrach, star-

szą panią w towarzystwie dwu dziewczynek, na koniec 

— trzech mężczyzn w kolejarskich mundurach. Allana 

background image

Bow   nie   było.   Jakże   mógłby   zjawić   się   tak   szybko, 

nawet   gdyby   go   ogolono   i   ostrzyżono   w   bły-

skawicznym tempie? Na pewno będzie szukał Roberta 

na ulicy,  nie na dworcu. Było to bardzo logiczne ro-

zumowanie, lecz licho nie śpi! Dlatego, gdy już wagon 

drgnął, a budynek  stacji począł przesuwać się ku ty-

łowi, chłopiec jeszcze się lękał, że ujrzy Allana wska-

kującego   do   pociągu.   Lecz   stacja   znikła,   jej   miejsce 

zajęły domy,  wysokie  i niskie. Na koniec  znikły ko-

miny, dachy i parkany. Zielona przestrzeń ukazała się 

za oknem. Dopiero teraz Robert uspokoił się. Oto bez-

powrotnie zgubił Allana Bow, dziwnego podróżnika, o 

którym ciągle nie wiedział, co ma sądzić. Udało się i to 

powinno   było   poprawić   mu   humor.   Niestety!   Ponura 

rzeczywistość   i   niepewność   jutra   nie   dawały   mu 

spokoju.   Jakże   dalekie   wydawały   się   minione   lata   i 

jakże   radosne!   Pamięć   ludzka   często   gubi   ślady  nie-

powodzeń i maluje różowymi  barwami przeszłość, w 

porównaniu z którą dzień bieżący jest czarny jak smoła. 

Tak   to   odczuwał   Robert   Dreer   jadący   samotnie 

pociągiem   ku   nieznanemu   Vicksburgowi,   dokąd   wę-

drować nigdy nie zamierzał.  Złośliwy los pogmatwał 

mu plany.

Droga była długa, żaden sąsiad nie zaczepił chłopca, 

mógł rozmyślać i sięgnąć pamięcią  w  przeszłość.

Jakże   to   wówczas   było?   Rok?   Któryż   rok?   Zasta-

nowił się i przypomniał. Rok klęski generała Custera 

nad Little Bighom. Tak, 1876.

Wtedy   przecież   Robert   Dreer,   jako   trzynastoletni 

zaledwie  chłopak, znalazł  się wśród kowbojów prze-

pędzających bydło z pastwisk Teksasu aż do Abilene, 

w Kansas. Intratny był to proceder, gdy bowiem cena 

wołu   w   Teksasie   sięgała   7   dolarów   i   20   centów,   w 

Kansasie   przekraczała   18  dolarów.  Lecz  był   to  rów-

nocześnie proceder niebezpieczny. Na szlaku wędrówki 

leżały nie tylko łąki o soczystej trawie, lecz również 

bezwodne   pustynie   i   rzeki   trudne   do   przebycia.   Na 

wędrowców czekały wrogie plemiona Indian lub grupy 

białych rozbójników porywających stada, aby je pędzić 

dalej i sprzedać.

background image

Robert Dreer nie ruszał na tę wyprawę z własnej 

woli.   Któż   by   zresztą   chciał   zatrudnić   przy 
przepędzie niedoświadczone dziecko?

Zdarzyło się jednak, że w tym właśnie, pamiętnym 

dla malca 1876 roku zmarła jego matka, a ojciec 

wcześniej jeszcze wyruszył na kalifornijski szlak jako 

przewodnik  i   już  nie  wrócił.   Dzieckiem 

zaopiekował się samotny współlokator domku, w 

którym mieszkali rodzice  Roberta,  w  malutkiej 

osadzie  teksaskiej  niedaleko San Antonio. Ten sąsiad 

— Fred Atkins — był właścicielem  saloonu,  zakładu 

bardzo  skromnego,  na miarę wielkości osady i 

zasobności jej obywateli. Robert  Dreer  nie  odczuł 

zbyt  boleśnie   skutków   swego sieroctwa.   Może 

dlatego, że Fred Atkins   opiekował się nim jak 

własnym dzieckiem; może dlatego, że sieroctwo 

przyszło tak nagle; może wreszcie dlatego,  że chłopiec 

liczył   na   powrót   ojca.   Więź   zadzierzgnięta 

między malcem a znajomym mu człowiekiem stała się 

wkrótce tak mocna,  jak to możliwe jest tylko wśród 

najbliższych, kochających się krewnych.

Zdarzyło się również, że wczesną wiosną 1876 roku 

kilku posiadaczy setek długorogich wołów i krów zde-

cydowało się przegnać stada na północ. Werbowano 

kowbojów, zwerbowano i Freda Atkinsa. Oczywiście 

nie jako dozorcę bydła. Nic się na tym nie znał. Za-

kontraktowano go na stanowisko intendenta, mającego 

się   troszczyć   o   zaopatrzenie   w   żywność   pół   setki 

ludzi,   a   równocześnie   zajmować   się   kuchnią. 

Wynagrodzenie   było   wysokie,   dochody   z   saloonu 

kiepskie, więc Atkins nie zastanawiał się ani sekundy. 

A   Robert?   Co   począć   z   Robertem?   Fred   Atkins 

postanowił go zabrać z sobą. Sądził, że chłopcu grozić 

będzie   mniej   niebezpieczeństw   podczas   podróży  niż 

samemu   wśród   obcych   ludzi.   Zresztą,   komu   miał 

powierzyć opiekę nad malcem? Nie ufał żadnemu ze 

znajomych.   Uważał   wreszcie,   że   paromiesięczna 

wędrówka podczas najpiękniejszej pory roku wyjdzie 

malcowi na zdrowie. I tak obaj wyruszyli na północ.

Za   mieszkanie   służył   im   wóz   zaprzężony   w   dwie 

pary mułów, za najbliższego towarzysza — woźnica, a 

równocześnie pomocnik kucharza. Wnętrze pojazdu w 

połowie   wypełniały   naczynia   kuchenne   i   zapasy 

żywności, w połowie zrobiono z niego coś w rodzaju 

izby sypialnej.

Karawana   bydła,   koni,   mułów   i   ludzi   ruszyła   ku 

odległemu Kansas znaną już dawniej drogą przepędu, 

zwaną   szlakiem   Chisholm   od   nazwiska   pierwszego 

przewodnika pierwszej wyprawy. Ten szlak, przetarty 

w 1867 roku, prowadził z południa Teksasu, aż znad 

brzegów Rio Grandę. Do tej potężnej kawalkady Fred 

Atkins wraz z malcem przyłączył się w San Antonio. W 

kłębach   kurzu,   w   spiekocie   i   ulewach   wiosennych 

deszczów, wśród nawoływań ludzi, skrzypienia wozów 

i   ryków   bydła   powędrowali   najpierw   do   Austin   nad 

południową Colorado. Z Austin do Wace i poprzez Fort 

Worth przywędrowali nad dolinę Rzeki Czerwonej. Za 

nią, na Terytorium Indiańskim (które później włączone 

background image

zostało   do   stanu   Oklahoma),   rozciągały   się   ziemie 

wolnych plemion czerwonoskórych. Za rozlaną szeroko 

wodą, gdzieś w niewidocznej dali rozłożyły się wioski 

indiańskie, a po pustych równinach gnali na półdzikich 

mustangach   wojownicy   Komanczów,   strzelający 

zarówno   do   ludzi,   jak   do   bydła,   co   wywoływało 

niemały popłoch w stadach. Zwierzęta rozpraszały się i 

ginęły.
 Do Rzeki Czerwonej dotarli bez przeszkód i bez strat. 
Nie padła nawet jedna rogata sztuka — sytuacja jaką 
doświadczeni kowboje uznali za nienormalną: bądź 
świadczącą o wyjątkowej łaskawości „ducha prerii", 
bądź też — wręcz odwrotnie — stanowiącą zapowiedź 
nieuniknionych klęsk. Fred Atkins kpił sobie z takich 
przepowiedni, pouczając małego Roberta, że żadne 
„duchy prerii" nie istnieją. Są wytworem ludzkiej 
fantazji lub głupoty.

Jednakże po przebyciu Rzeki Czerwonej, w dwa dni 

później o szarym świcie, potężne stado wpadło w po-

płoch. Setki zwierząt zerwały się nagle ze swych le-

gowisk i pognały w panicznej trwodze prosto przed 

siebie: znane zjawisko, określane mianem „stampede", 

stanowiące prawdziwą zmorę wszystkich przepędów i 

przyczynę największych strat. Powody stampede po-

zostają najczęściej nie wyjaśnione. Stada wpadają w 

popłoch pośród najspokojniejszych, najcichszych nocy 

lub zapowiadającego piękny dzień ranka. Tym razem 

źródło niepokoju było oczywiste: przed świtem grupa 

uzbrojonych jeźdźców otoczyła uśpiony obóz.  Czuwa-

jący na skrajach kowboje pierwsi otworzyli ogień. Huk 

obudził pozostałych. W bladej poświacie wstającego 

dnia rozpoznano atakujących: niezbyt liczną, lecz przez 

to wcale nie mniej groźną watahę Komanczów.  Starym 

zwyczajem Indianie na swych ścigłych konikach gnali 

po obwodzie koła, strzelając do ukrytych za wozami 

dozorców stada, vaquerów i przewodników wielkiej 

karawany. Trzynastoletni Robert po raz pierwszy był 

świadkiem wydarzeń, o których dotychczas tylko 

słyszał od starych kowbojów. Ba, lecz te opowiadania 

w niczym nie przypominały walki, jaką oglądał.

Indian przepędzono, nie uspokoiło to jednak prze-

rażonych stad. Setki zwierząt runęły przed siebie na 

oślep, tratując wszystko, co napotkały w biegu. Naj-

lepszy sposób opanowania stampede — to zawrócić 

czoło gnającej kolumny tak, aby zakreśliwszy daleki 

łuk znalazło się na tyłach stada. W ten sposób zwie-

rzęta   poczynają   kręcić   się   po   obwodzie   wielkiego 

koła, aż w końcu zmęczone ustają w biegu.

Aby skierować czoło stada w odpowiednim kierunku, 

potrzeba   niezwykłej   zręczności   jeźdźców,   odwagi   i... 

szczęścia. Upadek konia najczęściej kończy się strato-

waniem i wierzchowca, i jeźdźca. Kowboj musi baczyć, 

aby nie zagarnęło go stado. Zmiana kierunku biegu od-

bywa się przy akompaniamencie okrzyków i przez na-

cieranie  końmi  na boki żywego  nurtu łbów i rogów. 

Celem ograniczenia szybkości galopujących krów jeź-

dźcy starają się zwęzić, stłoczyć rozciągniętą gromadę. 

background image

I tym razem tak właśnie postępowano. Niewiele ponad 

pół godziny trwała walka z Komanczami, lecz ponad 

dwie godziny — uspokajanie przerażonego bydła. W 

boju z czerwonoskorymi padło dwu kowbojów, trzech 

zostało   lekko   rannych.   Opanowanie   stampede 

pociągnęło za sobą liczniejsze ofiary: trzech śmiertelnie 

stratowanych, pięciu rannych.

Ponuro   zaczął   się   ten   dzień   i   ponure   były   twarze 

ludzi. Robert szlochał skryty w najgłębszym kącie ku-

chennego  wozu. Podczas stampede  zginął  jego przy-

brany ojciec, wierny przyjaciel i opiekun. Padł usiłując 

powstrzymać   szaleńczy   bieg   bydła.   Był   kiepskim 

jeźdźcem   i   zupełnie   zbytecznie   wdał   się   w   sprawę, 

której zakończenie okazało się tragiczne. Pogrzebano 

zabitych,   opatrzono   rannych.   Karawana   ruszyła   dalej 

na   północ.   Malec   tkwił   w   wozie,   ogarnięty   apatią   i 

pełen zrozumiałych pretensji do świata, który był dlań 

tak okrutny. Na szczęście następca Atkinsa, człowiek z 

gruntu dobry, starał się zatrzeć w umyśle dziecka obraz 

niedawnej tragedii. Gdy pogawędki i bajki opowiadane 

podczas   jazdy   wozem   niewielki   zdały   się   odnosić 

skutek, nowy opiekun Roberta, sobie tylko wiadomym 

sposobem   (być   może   większymi   porcjami   zupy   i 

mięsa), zdołał pozyskać dla swego celu najmłodszego z 

kowbojów, zaledwie cztery lata starszego od Roberta. 

W efekcie — Robert nauczył się jazdy konnej, po ty-

godniu   pomagał   już   kowbojom   w   spędzie   bydła,   po 

dwu — towarzyszył stadom, całymi dniami tkwiąc w 

siodle.   Odmiana trybu życia wyszła chłopcu na dobre. 

Tak   upływał   czas.   Wbrew   przewidywaniom   pe-

symistów dalsza wędrówka minęła bez zakłóceń, Ro-

bert   doczekał   się   wielkiego   dnia:   w  nagrodę   za   swą 

ochotniczą pracę dostał na własność konia, a równo-

cześnie obiecano mu, że gdy dotrą do Abilene, otrzyma 

wynagrodzenie. Ale co miał począć samotny chłopiec 

po osiągnięciu celu wędrówki — o tym jakoś nikt nie 

pomyślał. Zdecydował los, ślepy los.

Robert rozchorował się.  Może przyczyną był wysiłek 

fizyczny ponad miarę wieku, może sprawiły to 

dokuczliwe deszcze 

przez pięć dni i nocy nękające ludzi i zwierzęta. 

Wymoszczono mu legowisko w kuchennym wozie i tak 

ruszył w dalszą drogę, lecz do Abilene nigdy nie dotarł. 

Rozgorączkowany, na pół przytomny, gadał od rzeczy, 

aż swym stanem zaniepokoił wszystkich uczestników 

przepędu.  Byli całkowicie bezradni. Szczęśliwy zbieg 

okoliczności zrządził, że w Kansas,  niezbyt daleko  od 

Abilene,  napotkano karawanę  osadników  ciągnącą  ku 

południowemu   zachodowi. Rada w radę, 

zdecydowano powierzyć chłopca opiece przyszłych 

farmerów.  Mieli wygodne wozy, a przede wszystkim 

jechało w nich sporo kobiet. Uznano, że chłopcu 

potrzebna jest właśnie troskliwa kobieca ręka. Robert 

prawdopodobnie zaprotestowałby przeciw takiej 

decyzji, lecz był nieprzytomny, a więc całkowicie 

bezwolny. Zostawiono mu wierzchowca i pewną sumę 

pieniędzy. Chorym zajęło się młode bezdzietne 

małżeństwo: Vincent Irvin — rolnik, który sprzedał 

background image

swe skromne gospodarstwo w Północnej Karolinie i 

ruszył wraz z żoną szukać szczęścia. Trzeba trafu, że w 

parę godzin po rozstaniu się farmerów z pędzonymi 

stadami nastąpiło drugie spotkanie, tym razem z 

samotnym jeźdźcem. Był nim Karol Gordon, młody 

traper powracający po rocznym prawie pobycie w 

Górach Wielkiego Rogu, gdzie polował na futerkowe 

zwierzęta, a poprzednio w Czarnych Górach, w Po-

łudniowej Dakocie, gdzie trudnił się eksplorerstwem 

jako początkujący poszukiwacz złota. W obu przedsię-

wzięciach towarzyszyło mu powodzenie: futerka sprze-

dał handlarzowi w Laramie, złoty piasek zamienił na 

pieniądze w kantorze bankierskim. Z wypchanymi kie-

szeniami podążył na południe, decydując się zerwać raz 

na zawsze z włóczęgowskim trybem życia i osiąść na 

własnym gospodarstwie rolnym. Jego ojciec był 

farmerem, on sam — we wczesnej młodości — praco-

wał przez pewien czas na wielkiej farmie w okolicach 

Chicago, co nie dało mu większych możliwości zapo-

znania się z uprawą roli, lecz Karol Gordon postanowił 

zaryzykować. Jechał na południe w poszukiwaniu 

wolnych terenów pod osadnictwo. Karawana, którą na-

potkał, wędrowała w tym samym kierunku i do tego 

samego celu. Okazja była świetna, jakże z niej nie 

skorzystać?

Został bardzo mile przyjęty, gdy przedstawił się jako 

traper.   Dobra   strzelba   była   instrumentem   nie   do   po-

gardzenia dla ludzi kiepsko władających bronią. Mogła 

przysporzyć żywności, a równocześnie zwiększała siły 

obronne wędrowców lękających się napadu białych lub 

czerwonych   watah,   ciągle   jeszcze   przemierzających 

dziewicze obszary Dalekiego Zachodu.

Tak więc Karol Gordon stał się jednym z uczestni-

ków osadniczej wyprawy. Rychło dowiedział się o kło-

potach z „małym kowbojem", umieszczonym w wozie 

Irvinów. Zainteresował się chłopcem, a później włączył 

do   opieki,   jaką   nad   chorym   roztaczało   młode   mał-

żeństwo.   Karol   stał   się   częstym   gościem   w   wozie 

Irvinów.   Zadzierzgnięta   w   ten   sposób   znajomość 

przerodziła się w przyjaźń trojga dorosłych i jednego 

chłopaka.   Zanim   dotarli   do   celu   —   upatrzonych   łąk 

Teksasu   —   Robert   Dreer   wyzdrowiał.   Opowiedział 

historię swego krótkiego życia. Wynikła z niej prawda 

oczywista: nie miał do kogo wracać. Irvinowie postano-

wili przyjąć chłopca do swego przyszłego domu. Jed-

nak  los pokierował  Robertem  nieco  inaczej.   Gordon, 

gdy zakomunikowano mu o tej decyzji, pokiwał głową.

— Wydaje   mi   się   —   powiedział   przyglądając   się 

sylwetce pani Becky — iż wasza rodzina wkrótce się 
powiększy.

Vincent Irvin tylko się uśmiechnął.

— A więc nie pomyliłem się. Będziecie mieli dość 

własnych kłopotów. Ja zajmę się Robertem.

Zdumieli się na tak niespodziewany projekt i zapro-

testowali.   Pani   Becky   oświadczyła,   że   chłopiec   po-

trzebuje   kobiecej   ręki.   Gordon   wysunął   inne   argu-

menty. Powiedział, że czeka ich założenie nowego go-

spodarstwa, budowa domu, a ponadto rychłe narodzi-

background image

ny. Jakże w takiej sytuacji znajdą czas, by zająć się 

jeszcze trzynastolatkiem, na którego pomoc przecież 

nie mogą liczyć?

Spór nie został rozstrzygnięty. Odrodził się następ-

nego dnia i trwał, z małymi przerwami, podczas całej 

wędrówki. W 

końcu   przybyli   na   prerie   Teksasu.   Obrano 

najdogodniejszy zdaniem wszystkich teren, bo i gleba 

była   urodzajna,   i   stacja   kolejowa   odległa   zaledwie   o 

cztery  mile.   Zdecydowano   nie  rozpraszać  się,  by  nie 

trwonić sił na zakładanie oddzielnych, daleko od siebie 

położonych gospodarstw, lecz wznieść osadę w jednym 

miejscu,   a   pola   wokół   niej   leżące   sprawiedliwie 

podzielić.

I tak się stało. Najpierw przybysze mieszkali w pry-

mitywnych ziemiankach o ścianach skleconych z gru-

bej darni. W podobnych budowlach gnieździły się ko-

nie   i   krowy.   Nikt   jednak   nie   oczekiwał   wygodnego 

życia i nikt nie myślał o luksusach. Mieszkało się byle 

jak,   jadło   byle   co,   maksimum   wysiłku   poświęcając 

ziemi. Ostrza pługów po raz pierwszy w dziejach tej 

krainy   zagłębiły   się   w   twardą   glebę.   Ciężka   to   była 

orka   i   dosłownie   potem   ludzkim   zroszona.   Cudowne 

nastało  lato:  w miarę  suche, w miarę  wilgotne.  Lecz 

jeszcze cudowniejsza okazała się ziemia. Pszenica ob-

rodziła   dając   kłosy   wielkie   i   ciężkie,   jakich   nigdy 

przedtem nie oglądali przybysze ze wschodu. A kolby 

kukurydzy   przypominały   —   jak   to   zauważył   trafnie 

któryś z osiedleńców — pękate flaszki whisky. Po tym 

nastąpił drugi rok równie wspaniały. I trzeci, nie ustę-

pujący poprzednim. Farmerskie wozy, załadowane plo-

nami, ciągnęły długim szeregiem do kolejowego przy-

stanku. Kupcy płacili gotówką, farmerzy gromadzili w 

swych   kuferkach   brzęczące   i   szeleszczące   pieniądze. 

Wtedy nadano osadzie nazwę i wybrano szeryfa. Przed-

tem nikt na takie głupstwa nie miał czasu. Miejscowość 

nazwano — przy zgodnym aplauzie — Green Field, ale 

z   tych   dwu   słów   utworzono   natychmiast   jedno: 

Greenfield.   Nazwa   była   bardzo   odpowiednia. 

Okoliczne pola każdej wiosny pokrywały się przecież 

zieloną runią młodych siewów. Przez te kilka lat zmie-

niło   się   wszystko.   Znikły   ziemianki   z   darni.   Na   ich 

miejscu   wyrosły   normalne   domy   i   zabudowania   go-

spodarskie z drewna, niekiedy z cegły. Budulec spro-

wadzono koleją — drzewa były w okolicy rzadkością.

background image

A Robert Dreer?  Po wielu sporach, argumentach i 

kontrargumentach Irvinowie ustąpili. Pod opieką Karola 

Gordona chłopak mężniał i mądrzał. Opiekun uczył 

malca tego, co sam już osiągnął. Co prawda, nie było 

tych mądrości tak bardzo wiele.  Gordon ciągle jeszcze 

sam musiał się uczyć, przede wszystkim gospodarki 

rolnej. Stał się sąsiadem Irvinów, celowo wybrał działkę 

leżącą o miedzę od ich posiadłości, a gdy po pewnym 

czasie rodzina Irvinów powiększyła się o niemowlę płci 

męskiej i pani Becky zajęła się bez reszty dzieckiem, 

Gordon i mały Robert pomagali, jak potrafili, sąsiadom. 

Z kolei Irvin odwdzięczał się swym sporym 

doświadczeniem farmerskim. W rezultacie oba go-

spodarstwa wyszły na tym bardzo dobrze. Gdy do 

Greenfield sprowadzono nauczyciela i założono szkołę, 

Gordon skierował do niej Roberta. Chłopiec ledwie 

umiał czytać, a pisanie stanowiło dlań trudność nie do 

pokonania.

Piękne to były  dni  i Robert  Dreer  wspominał  je 

później z żalem, niekiedy z rozpaczą. Zapowiedź klęski 

nadeszła   nieoczekiwanie   i   nikt   z  farmerów   nie 

potrafił  jej  przewidzieć.  Rolnikom  wydawało  się,  że 

poznali klimat kraju doskonale i nabyli umiejętności 

przepowiadania  pogody  nie  tylko  na  najbliższe   dni, 

lecz na tygodnie, na miesiące. Aż nastała wiosna pra-

wie bezdeszczowa.  Siewy  ukończono,   jednak 

później gleba stwardniała na kamień, ani jedno ziarno 

nie zakiełkowało. Z pogodnego nieba nie spadła nawet 

kropla wody. Sytuację nieco odmieniły kilkakrotne 

burze gradowe. Niestety, wydarzyło się to w połowie 

teksaskiej zimy, bez żadnego dla siewów pożytku. 

Popsuł się humor farmerów, lecz jeszcze nie wpadli w 

rozpacz.  Nadal  posiadali  w  swych  spichrzach 

mnóstwo dorodnego   ziarna,   którego   nie   pozbyli 

się,   zgodnie z tradycją zapobiegliwego i 

przewidującego  gospodarżenia, przekazaną im jeszcze 

przez ojców. Gdy jednak podobnie bezdeszczowa 

pogoda powtórzyła się w roku następnym, troska o 

jutro ogarnęła wszystkich. Skamieniała gleba nie 

nadawała się do uprawy. Otaczające osadę dalekie 

przestrzenie prerii zmieniły barwę — z zielonych stały 

się brudnobrązowe. Szumiące latem trawy przeobraziły 

się w pokrowiec skołtunionych, wbitych w ziemię 

uschłych łodyg. Skończyła się świeża pasza. Trzeba 

było powybijać krowy i owce. Oszczędzano tylko 

konie. Na suszy wyszły one najlepiej, otrzymując teraz 

zamiast siana cenną kukurydzę i jeszcze cenniejsze 

ziarno pszeniczne. Lecz cóż poczęliby farmerzy bez 

koni, gdyby spadły strumienie wody na bezpłodną 

ziemię?

Kilku   rolników,   nie   wierząc   w   rychłą   poprawę   sy-

tuacji,   opuściło   Greenfield   i   zapewne   wszyscy   mie-

szkańcy osady poszliby ich śladem, gdyby nie pomoc 

Fulk Bryana. Kimże był ten dobroczyńca? Otóż w latach 

gospodarczego   rozwoju   Greenfield   przywędrował   ten 

agent, przedstawiciel kompanii handlowej z Houston i 

otworzył   „skład   towarów   mieszanych",   oferując 

nabywcom wyroby przemysłowe: od pługów po damską 

background image

bieliznę.   Gdy   nastały   lata   suszy,   Fulk   Bryan   począł 

sprowadzać żywność. Znalazł na nią, jak było do prze-

widzenia, chętnych nabywców. Farmerzy mieli przecież 

pieniądze.   Tragedia   poczęła   olbrzymieć,   gdy 

oszczędności   stopniały.   Jednak   agent   okazał   się   czło-

wiekiem  dobrego  serca  i  spoglądającym  w przyszłość 

dalej niż na jeden rok. Otworzył  kredyt.  Tylko  dzięki 

niemu ludność Greenfield nie zaczęła przymierać gło-

dem. W tym to właśnie tak ciężkim okresie pani Becky 

Irvin zachorowała. Już po urodzeniu dziecka nie czuła 

się dobrze, teraz jej stan zdrowia znacznie się pogorszył. 

Należało  zasięgnąć  porady lekarza, lecz  Irvinowie nie 

mieli   nawet   centa.   Karol   Gordon   —   również, a 

jednak pieniądze uzyskał. Nikt nigdy się nie dowiedział, 

w jaki sposób Gordon zdołał pożyczyć od Fulk Bryana 

okrągłą   sumkę   dolarów.   Pojechał   do   Amarillo   i 

sprowadził   pomoc.   Doktor   sumiennie   zbadał   chorą   i 

oświadczył, że tutejszy klimat nie sprzyja zdrowiu pani 

Becky. Radził przenieść się w inne strony. Tymczasem 

należało   chorą   umieścić   w   szpitalu   w   Amarillo.   Na 

pewno   powróci   do   zdrowia,   a   później...   Lecz   o   tym 

„później"   nie   było   nawet   mowy.   Przede   wszystkim 

dlatego,   że   nawet   wyjazdu   do   Amarillo   i   pobytu   w 

szpitalu nie było czym opłacić. Vincent Irvin nadrabiał 

miną w obecności żony, ale kiedy się znalazł sam na 

sam   z   Gordonem,   nie   skrywał   rozpaczy.   Obaj   długo 

radzili,   jak   zdobyć   fundusze   na   szpital,   w   końcu 

zdecydowali się sprzedać konia. Zamiar okazał się nie 

do wykonania, bo jedyny człowiek, o którym sądzili, że 

posiada gotówkę, czyli Fulk Bryan, odmówił kupna. — 

Chyba  że dostarczycie mi siana  i  owsa na  pół roku.

Po   takiej   odpowiedzi   Karol   próbował   namówić 

Bryana na drugą pożyczkę. Bezskutecznie. Wówczas to 

Irvin i Gordon zwrócili się o pomoc do szeryfa. Długo 

radzono we trójkę, a później przepytywano mieszkań-

ców Greenfield. Rezultat tej „ankiety" był fatalny. W 

całej   osadzie   zebranie   kilkuset   dolarów   okazało   się 

rzeczą nieosiągalną. W ten sposób upadły nadzieje na 

umieszczenie pani Becky w szpitalu.

Robert Dreer wiedział o tych  nieudanych  próbach i 

martwił się na swój sposób, a nawet rozmyślał, jak by 

pomóc Gordonowi w jego zabiegach. Nic nie wymyślił. 

Niespodziewany wypadek zaważył  na dalszych  losach 

Irvina,   Gordona   i   Roberta.   Jeśli   chodzi   o   chłopca, 

pozornie   nie   pozostające   w   żadnym   z   nim   związku 

wydarzenie miało w niedalekiej przyszłości całkowicie 

zmienić jego sytuację życiową.

background image

Niebo   nad   Greenfield   nadal,   ku   utrapieniu   wszyst-

kich, było błękitne, lecz nad głowami Irvina i Gordona 

poczęły   gromadzić   się   czarne   chmury.   Ale   któregoś 

dnia   na   skraju   osady,   w   pobliżu   zagród   Gordona   i 

Irvina,   zatrzymało   się   dwu   jeźdźców   wiodących 

jednego jucznego konia. Szukali wody. Zaczerpnąwszy 

jej   z   nie   wyschłej   jeszcze   studni   Irvina,   napoili 

zwierzęta i natychmiast ruszyli dalej, mimo że miało się 

ku wieczorowi. W kilka dni później, o świtaniu, gdy 

mieszkańcy   osady   jeszcze   spali,   odwiedził   Irvina 

najstarszy   w   Greenfield   człowiek,   Abel   Meredith, 

nazywany   popularnie   „ojcem".   Przyniósł   egzemplarz 

listu gończego, wydany przez szeryfa  w Lubbock  — 

miasteczka  położonego w północno-zachodniej  części 

Teksasu.   List   informował   o   napadzie   dokonanym   na 

urząd pocztowy w Lubbock, w chwili gdy przed nim 

zatrzymał   się   dyliżans   z   Wichita   Falls,   wiozący 

czterdzieści   tysięcy   dolarów.   Chociaż   przesyłka   była 

tajemnicą,  w chwili  gdy pocztmistrz  wynosił  torby z 

pieniędzmi   z   wozu,   zaatakowało   go   dwu   ludzi. 

Woźnica   dyliżansu   i   pocztmistrz   zostali   ranni, 

pieniądze zrabowane. Napastnicy mieli odkryte twarze i 

zostali   rozpoznani.   Za   ich   schwytanie,   żywych   lub 

martwych,   wyznaczono   po   tysiąc   dolarów,   za 

odzyskanie łupu — dwudziestą jego część, dwa tysiące.

Irvin przeczytał  dokładnie list gończy oraz podane 

rysopisy     bandytów,       na       koniec       wzruszył 

ramionami.

— Mało   mnie  to   obchodzi   —  stwierdził.   —  Mam 

ważniejsze sprawy na głowie.

— Lecz chyba przydałyby ci się dwa tysiące dola-

rów, w najgorszym wypadku. Bo mogą być i cztery — 

spokojnie mówił ojciec Abel.

— O czym  myślicie?  — zdziwił  się Irvin. — Nie 

rozumiem...

— Zastanów się chwilę, a zrozumiesz.

background image

— Uważacie,   że   powinienem   ruszyć   za   nimi?   To 

chyba żart? Żebym ich chociaż przedtem spotkał, ale 
tak? Rysopis na nic się nie zda.

— A spotkałeś, spotkałeś.. Nawet im pozwoliłeś na-

poić konie.

— Co!? — krzyknął zdumiony farmer. — Więc to 

byli oni? Skąd wiecie? To niemożliwe.
   — Możliwe. Przyjrzałeś się im?

— Tak.
— No, to porównaj rysopisy.

Irvin rozwinął papier. Czytał raz jeszcze, uważniej.

— Niby się zgadza — mruknął. — I barwa włosów, i 

z grubsza rysy twarzy. Lecz taki opis może dotyczyć 
tysięcy osób.

Znowu zajrzał do arkusza.

— James Coffin. Też nazwisko! Brr, aż mnie ciarki 
przechodzą!
— Czytaj dalej.

— Znaki szczególne: głęboka szrama na prawej pier-

si, prawdopodobnie od cięcia nożem. Włosy czarne — 

przerwał i roześmiał się: — Wspaniale! Wystarczy te-

raz nakazać brunetom, aby chodzili bez kurtek, ojcze 

Ablu, a w mig znajdziemy pana Coffina.

— Nie kpij. Zobacz, co dalej.

— Edwin Weng. Znaki...  brak środkowego palca u 

lewej   dłoni.   Hm,   to   już   lepiej.   Włosy   rude.   Nieźle, 

chociaż rudych nie brak na świecie. W sumie: tyle co 

nic. Nie wróżę sukcesu poszukiwaczom, jeśli osobiście 

nie poznali obu bandytów — oddał arkusz Ablowi.

— Nie, nie. Zatrzymaj  sobie. I dobrze się namyśl, 

Vincent.   Z   całego   Greenfield   tylko   ty   jeden   ich 
widziałeś.

background image

— Gordon   również.   I   Robert.   —   Zamyślił   się.   — 

Wiecie co, ojcze? Wpadniemy do Gordona.

Abel nie dał się prosić: Karol Gordon uważnie wy-

słuchał obu. Przeczytał, aż dwukrotnie, list gończy.

— Chyba nie zamierzasz ich ścigać — zwrócił się do 

Irvina  tonem stwierdzenia  raczej  niż  pytania.

— Tysiąc dolarów postawiłoby mnie na nogi — od-

parł Vincent.

— Nie ruszysz się stąd. Nie możesz zostawić Becky 

samej. Też pomysł!

Irvin nic na to nie odpowiedział. Abel Meredith po-

kiwał głową, wstał, poklepał po plecach obu przyja-

ciół: „Zastanówcie się" — mruknął i opuścił izbę.

Siedzieli w milczeniu. A z tego milczenia narodził 

się w głowie Gordona pomysł.

— Nie mam tu nic do roboty — oświadczył. — Nic 

nie   wróży   deszczu.   Kto   wie,   kto   wie?   Oni   nie 

odjechali daleko. Gdyby tak spróbować? Coś niecoś 

znam się na tropicielstwie.

— To nie ma sensu — sprzeciwił się Vincent.

— Lecz przed chwilą się nad tym zastanawiałeś.

— Prawda. Mógłbym umieścić Becky w szpitalu.

— No   właśnie...   Ty   jednak,   wybacz,   Vincent, 

kiepsko strzelasz, nie znasz się na tropach. Zabłądzisz 

i   wrócisz   z   niczym.   W   najlepszym   wypadku.   Bo 

gdybyś ich dognał, mogłoby skończyć się gorzej.

Spierali się. Bardzo długo. Jednak nie rozstrzygnęli 

niczego. Gdy Irvin odszedł, Karol przywołał Roberta.

— Słyszałeś? — zagadnął. — Tylko nie udawaj, żeś 

nie słuchał.

Chłopiec skinął głową.

— Świetnie. Ani słowa nikomu.  Przyrzekasz?

— Będę niemy jak głaz.

Pamiętaj! I to, co ci teraz powiem, zachowaj dla 

siebie.   Otóż...   musimy   się   rozstać.   Nie   rób   tak 

grobowej miny, to na krótko.  Może na tydzień, może 

na dwa. Przez ten czas masz pomagać Irvinowi.

— Czy to pana ostatnie słowo?

— Nie ostatnie, ale najważniejsze.

— A gdybym wyruszył z panem?

— Nawet o tym nie myśl. Trzymaj język za zębami i 

słuchaj się Irvina. Tylko on ma prawo wiedzieć, dokąd 

wyjechałem. Innym gadaj, że na polowanie.

Wieczorem   Karol   odwiedził   przyjaciela   i 

powiadomił  o swej decyzji.  Irvin przyjął wiadomość 

nie protestując.

— Nie spieram się dłużej — oświadczył — lecz daj 

mi   słowo,   że   jutro,   przed   opuszczeniem   Greenfield, 

wpadniesz do mnie.

— Po co?

— Może przez noc jakiś nowy pomysł zaświta mi w 

głowie i twój wyjazd okaże się zbyteczny?

Gordon   wzruszył   ramionami   i   przyrzekł.   W   kilka 

godzin   później,   jeszcze   w   przedrannym   mroku,   od-

wiedził zagrodę Irvina. Na zamkniętych drzwiach wi-

siała  biała  kartka.  Zerwał   ją,  przybliżył  do  oczu   i  z 

trudem odczytał: „Idź koniecznie do szeryfa i opiekuj 

się Becky i dzieckiem. Powiedziałem im, że wyruszam 

background image

na polowanie. Nie zdradź mnie. Vincent"

Gordon pognał  do szeryfa.  Z trudem go zbudził  i 

pokazał kartkę. Ten przetarł oczy i odczytał.

— Wiem o tym — oświadczył ziewając. — Irvin był 

u mnie.

— Gdzie on jest?! — wykrzyknął Karol.

— Pojechał ścigać bandytów.

— Jak mogliście, szeryfie, zgodzić się na to?

— Miałem zakazać? Jakim prawem?

— Przecież to samobójstwo. Mam nadzieję, że do-

gnam go w ciągu paru godzin i zawrócę.

Pobiegł do  swego  domu,  powiadomił  o 

wszystkim

background image

Roberta. Kazał mu czuwać przy pani Becky, opiekować 

się   jej   synkiem   Clemem   i   cierpliwie   czekać.   Potem 

wskoczył na koński grzbiet i ruszył prosto na południe. 

Jednak   Irvina   nie   doścignął.   Gdy   już   minął   granice 

urodzajnych   niegdyś   ziem,   zaskoczyła   go   burza 

piaszczysta.   Trwała   trzy   godziny   i   zatarła   wszelkie 

tropy.   Mimo   to   Karol   krążył   jeszcze   tu   i   tam,   bez 

rezultatu. Późną nocą, zmordowany i posępny, wrócił 

do Greenfield.

W drugim tygodniu nieobecności Irvina pani Becky, 

która wciąż wierzyła,  że mąż udał się na polowanie, 

poważnie się rozchorowała. Gordon zwrócił się o po-

moc do Abla Mereditha. Zorganizowano kobiece dy-

żury przy pacjentce,  lecz nie mogły one zastąpić  le-

czenia.  Czwartego dnia choroby Becky Irvin zmarła. 

Małego   Cierna   przyjęła   rodzina   Mereditha.   Dziecko 

bardzo tęskniło za matką i za ojcem, cały dzień ponure 

i   ciche,   kryło   się   po   kątach.   Straciło   rumieńce   i   tak 

osłabło,   że   trzeba   było   je   nosić.   Karol   Gordon   raz 

jeszcze zdołał pożyczyć pieniądze od Fulk Bryana (tym 

razem nie spotkał się z odmową) i pojechał do Ama-

rillo, zostawiając Roberta na straży obu gospodarstw. 

Na   lekarza   trzeba   było   czekać.   Gdy   wreszcie   Karol 

wrócił z doktorem, Ciem już nie żył.

W kilka dni później zjawił się Vincent Irvin. Cały, 

zdrowy i — o dziwo! — z częścią odzyskanych pienię-

dzy.

Jak Robert dowiedział się nieco później, Vincent po 

wielu przygodach dopadł uciekających bandytów nad 

wodami południowej Colorado. Padał deszcz, gdy ści-

gający znalazł się na wysokim brzegu rzeki. Dostrzegł 

ich   na   plaży   i   zaskoczył   chyba   w   minutę   po 

dokonanym   morderstwie   na   przypadkowym 

towarzyszu-eksplorerze wiozącym złoto. Na wezwanie 

Irvina   nie   podnieśli   rąk.   Przeciwnie,   jeden   z   nich 

zdążył wyszarpnąć rewolwer zza pasa i pociągnąć za 

spust.   Chybił   w   pośpiechu.   Kula   tylko   bzyknęła 

Irvinowi   nad   uchem.   Nim   echo   huku   przebrzmiało, 

Irvin   strzelił   trzykrotnie.   Już   po   pierwszym   strzale 

właściciel rewolweru zachwiał się, po drugim — zwalił 

na   ziemię.   Wówczas   jego   towarzysz   wrzasnął 

przeraźliwie,   podbiegł   do   stojących   w   pobliżu   koni, 

wskoczył na siodło i pognał galopem. W parę sekund 

później i jeźdźca, i konia zakryły nierówności gruntu.

Irvin nie podjął pościgu, zajął się leżącymi. Obaj byli 

martwi. Stwierdziwszy ten fakt, przeszukał juki pozo-

stawionych   wierzchowców.   Znalazł   w   tych   jukach 

paczki banknotów oraz rulony złotych monet. Jak się 

później — już w Greenfield — okazało, Irvin odzyskał 

część łupu: dziewiętnaście tysięcy pięćset dolarów, a 

więc prawie połowę zrabowanych pieniędzy. Pozostałe 

widać miał  przy sobie  drugi z bandytów.  Ten, który 

uciekł.

Tak   to   wszystko   wyglądało   w   wielkim   skrócie. 

Wkrótce Robert dowiedział się o szczegółach i z po-
dziwem spoglądał na Irvina.

Pierwsza rozmowa Gordona z Irvinem odbyła się w 

cztery   oczy.   O   czym   rozmawiano,   Robert   mógł   się 

background image

tylko domyślać spoglądając na poszarzałe, postarzałe o 

lata oblicze Irvina, który zaraz poszedł na cmentarzyk i 

przebywał   tam   kilka   godzin.   Następnego   dnia 

zostawiono   Roberta   na   straży   obu   domów.   Szeryf 

Fawkes, Irvin i Gordon udali się wczesnym świtem na 

stację   kolejową,   a   z   niej   najpierw   pociągiem   do 

Wichita Falls, stamtąd dyliżansem do Lubbock, miej-

scowości,   w   której   dokonano   napadu   na   pocztę.   Jak 

później Robertowi opowiadano, po różnych ceregielach 

z   tamtejszym   szeryfem   Irvin   otrzymał   jako   nagrodę 

dziesięć   procent   odzyskanych   pieniędzy,   czyli   1950 

dolarów,   sumę   znaczną,   a   w   stosunku   do   kłopotów 

finansowych mieszkańców Greenfield — wręcz mają-

tek. Cała trójka natychmiast wróciła do osady. Przybyli 

do Greenfield późną nocą, gdy księżyc osiągnął szczyt 

nieba. Dzięki temu uniknęli zbędnych pytań i plotek.

Nazajutrz Irvin udał się do Fulk Bryana i ku zdu-

mieniu agenta spłacił wszystkie długi, swoje i Karola 

Gordona. Teraz wydawało się, że życie obu przyjaciół 

potoczy się starymi  koleinami. Robert cieszył  się, że 

przeminęły   finansowe   kłopoty   jego   opiekuna   i   że 

można spokojnie czekać, aż spadnie pierwszy deszcz. 

Jakże się mylił!

Gdy cała historia się rozniosła i nieprawdopodobny 

sukces Irvina zadziwił  wszystkich,  każdy lub prawie 

każdy z mieszkańców Greenfield chciał się dowiedzieć 

prawdy z ust samego bohatera. Ale bohater był ponury 

i z nikim nie chciał mówić. Począł sobie wyobrażać, że 

gdyby nie wyruszył w pogoń za bandytami, uchroniłby 

żonę i dziecko od śmierci. Zdobył pieniądze, lecz zbyt 

późno.   Na   pytania   ciekawskich   odpowiadał   krótko, 

prawie   niegrzecznie,   aż   zraził   do   siebie   wszystkich. 

Nie   zastanawiając   się   nad   przyczynami   takiej 

małomówności, poczęto gadać, że Irvinowi w głowie 

się przewróciło od sukcesu. Ba, nawet znaleźli się tacy, 

którzy   twierdzili,   że   dorobił   się   majątku   na... 

morderstwie!

Karol, gdy po raz pierwszy o tym się dowiedział, o 

mało nie pobił śmiałka wyrażającego wątpliwość, czy 

Irvin słusznie uzyskał nagrodę „za zabicie człowieka". 

Zapomniano,   kim   w   rzeczywistości   był   „zabity, 

człowiek".   Za   to   świetnie   pamiętano   o   spłaconych 

przez Irvina długach. Poczęto go unikać. Irvin zdumiał 

się.   Próbował   dojść   przyczyny.   Uzyskał   wyjaśnienia 

wykrętne,   zaprzeczające   rzeczywistości.   Udał   się   do 

starego Abla Mereditha po radę. Ten uznał, że najlepiej 

będzie   na   pewien   czas   „zejść   z   oczu   gromadzie 

głupców". Po kilku tygodniach zapomną o wszystkim.

I tak zapadła decyzja wyjazdu. Kto wie, może to był 

istotnie   najlepszy   sposób   uniknięcia   dalszych   przy-

krości? Karol poparł zdanie Abla, dodatkowo jeszcze 

miał nadzieję, że pobyt Irvina poza Greenfield pozwoli 

mu „dojść do siebie" po przeżytej tragedii. Zwierzył się 

z   tym   Robertowi   oraz   z   chęci   towarzyszenia   przy-

jacielowi  w drodze.  Lecz  Irvin tego  nie chciał.  Wy-

jechał samotnie. Nie było go w osadzie bardzo długo i 

nie dawał znać o sobie.

Z początku ani Karol, ani Robert nie martwili się. 

background image

Irvin zdał przecież zwycięsko swój życiowy egzamin 

ścigając bandytów, więc też nie było powodu do obaw. 

Jednak w miarę upływu czasu niepokój począł ogarniać 

Gordona. Wreszcie Irvin wrócił i zaraz skierował się do 

chaty przyjaciela. Na pierwszy rzut oka wyglądał nieco 

szczupłej   niż   w   dniu   wyjazdu   z   Greenfield,   był 

opalony,   pełen   energii.   Nie   ten   sam   człowiek   z   po-

nurym   obliczem,   opuszczający   progi   osamotnionego 

domu. Długa wyprawa, widać, wyszła mu na dobre.

Ani Karol, ani Robert nie wiedzieli, gdzie Irvin się 

obracał. Teraz wysłuchali opowieści tak zdumiewają-

cej, że gdyby od lat nie znali Irvina, mogliby sądzić, że 

zmyśla.

Irvin,   opuściwszy   Greenfield,   udał   się   do   Wichita 

Falls,   do   miejscowego   szeryfa,   Denisa   Murphy.   Za-

proponował   mu   swe   usługi,   jako   „łapacz".   Mianem 

takim określano powszechnie śmiałków, którzy nie po-

zostając na służbie szeryfów współpracowali z nimi od 

czasu do czasu, angażując się w ściganie poszukiwa-

nych listami gończymi przestępców. Najczęściej, cho-

ciaż nie zawsze, zachętą do tego rodzaju ochotniczej 

akcji była wysoka nagroda pieniężna, obiecana temu, 

kto   dostarczy   szeryfowi   ściganego   zbrodniarza 

,,żywego czy martwego", jak brzmiała ustalona formuła 

każdego listu gończego.

Denis Murphy wysłuchał uważnie przybysza, a do-

wiedziawszy   się,   że   jest   rolnikiem,   odrzucił   ofertę. 

Jakież bowiem doświadczenie mógł posiadać rolnik w 

chwytaniu przestępców?

Wtedy   Irvin   opowiedział   mu   bardzo   dokładnie   o 

swej   wyprawie   za   rabusiami   pocztowych   pieniędzy. 

Szeryf   słyszał   o   tej   sprawie   i   natychmiast   zmienił 

opinię o swym gościu. Zaproponował mu stałą pracę u 

siebie.   Irvin   odmówił.   Oświadczył,   że   nie   chce   się 

wiązać na stałe z zawodem, który mu nie odpowiada.

Denis   Murphy   nie   był   człowiekiem   głupim,   wręcz 

przeciwnie — cieszył się sławą znawcy ludzi, znakomi-

tego organizatora i osobnika, co to z niejednego pieca 

chleb   jadł.   Zastanowiły   go   przyczyny,   dla   których 

spokojny   farmer   podejmował   się   tak   ryzykownego 

przedsięwzięcia. Słowo po słowie, dowiedział się całej 

prawdy.   Chyba   wzruszyła   go   tragedia   Irvina   i   za-

pragnął pojąć intencje człowieka, który ją przeżył. Sam 

Irvin bardzo mu w tym dopomógł. Podniecony własną 

relacją wyznał, że znienawidził łotrów, za którymi udał 

się   w   pościg,   bo   gdyby   pozostał   w  Green-field,   być 

może ocaliłby żonę i dziecko. I dlatego postanowił na 

pewien   czas   zostać   „łapaczem".   Czy   było   to 

postępowanie logiczne, czy nie — nad tym szeryf nie 

zastanawiał   się,   lecz   wyciągnął   z   biurka   spis   osób 

poszukiwanych listami gończymi i powoli go odczytał, 

opatrując   głośnymi   uwagami.   Większość   nazwisk 

należała   do   osobników,   którzy   najprawdopodobniej 

dawno zdążyli opuścić granice Stanów Zjednoczonych 

lub ukryć się i zamaskować tak dokładnie, że odnale-

zienie ich graniczyło  z cudem. Cudów Irvin nie pra-

gnął, nalegał więc na szeryfa, aby powierzył mu sprawę 

stwarzającą   możliwość   sukcesu.       Wówczas   padło 

background image

nazwisko, a raczej przezwisko Czarnego Jacka. Nazwi-

ska chyba nikt, nie wyłączając szeryfa, nie znał. Lecz i 

przezwiska nie przybrał sobie przestępca. Nadali mu je 

liczni poszkodowani, którzy zdołali ujść cało, oraz ci, 

którzy   przelotnie,   przypadkowo   go   spotkali.   Jack 

zawsze ukazywał się w czarnym stroju.

A   imię?   Prawdopodobnie   było   prawdziwe.   Czarny 

Jack od dawna grasował po Teksasie. Dziwne przywią-

zanie do tego obszaru powinno było ułatwić szeryfom 

schwytanie   bandyty.   Praktyka   pokazała   coś   wręcz 

przeciwnego. Oto Czarny Jack działał zawsze w poje-

dynkę. Jeśli w rabunkowym napadzie miał wspólnika 

czy wspólników — a zdarzało się to od czasu do czasu 

— wspólnicy tyleż wiedzieli o swym przywódcy, co... 

napadnięci.

Czarny Jack dobierał ludzi za każdym razem na jeden 

tylko   napad,   po   dokonaniu   którego   wypłacał   im 

należny udział i znikał. Zupełnie jakby się pod ziemię 

zapadł. Pomocników Jacka chwytano niejeden raz, ale 

ślady herszta urywały się dosłownie o kilka kroków od 

miejsca   napadu.   Po   paru   tygodniach   szeryfowie   do-

chodzili do wniosku, że Jack wyemigrował poza gra-

nice Teksasu i dalsze poszukiwania są bezcelowe. No-

we listy gończe rozsyłano po kolejnym napadzie. Nie 

zmieniało to w niczym sytuacji. Mijał miesiąc lub dwa 

i Czarny Jack znowu dawał znać o sobie. Albo sam, 

albo w towarzystwie wspólników. Raz bywał to napad 

na   ambulans   pocztowy,   kiedy   indziej   —   ograbienie 

pasażerów   dyliżansu.   Lecz   do   takich   wypadków   nie 

ograniczały się zbrodnicze akcje. Przed czterema laty 

jeden z farmerów spod Wichita Falls spotkał Czarnego 

Jacka w saloonie Billa Havaya. Poznał bandytę i głośno 

o tym zawiadomił obecnych. Jack nawet nie mrugnął 

okiem. Wybiegł z lokalu, skoczył na konia i odjechał. 

Najbliższej nocy podpalił dom farmera, zabił jego żonę 

i  dwu  synów.  Jeden tylko kowboj, nocujący w stajni, 

zdołał uciec.

Wiadomość o tej zbrodni rozeszła się szeroko. Wy-

nik był taki, że od tej pory nawet najodważniejsi, jeśli 

przypadkowo spotkali na swej drodze Czarnego Jacka, 

udawali,   że   go   nie   poznają,   a   szeryfom   odmawiali 

wszelkich   informacji.   Nic   więc   dziwnego,   że   listy 

gończe,   podwyższające   za   każdym   razem   wysokość 

nagrody za schwytanie Jacka, nie dawały żadnych re-

zultatów.

Czarny Jack — okrutnik i zbrodniarz — bardzo się 

różnił od innych trudniących się haniebnym procede-

rem   zabijaków.   Oni   —   najczęściej   stali   bywalcy 

saloonów   —   zapici   nałogowcy,   ordynarni   w 

zachowaniu i odrażający w wyglądzie twarzy, samym 

swym

 

pojawieniem

 

się

 

sygnalizowali 

niebezpieczeństwo.   Czarny   Jack   prezentował   się 

zupełnie inaczej. Elegancko ubrany, gładki w słowach i 

sposobie   bycia,   prawdziwy,   zdawałoby   się, 

dżentelmen.   To   był   właśnie   jeden   z   powodów,   dla 

których   wszystko   tak   mu   się   udawało.   Kto   by 

podejrzewał o bandytyzm człowieka wyglądającego na 

zamożnego ranczera?

background image

Opowiadano, jak Czarny Jack dostał się do wagonu-

salonki   któregoś   ze   wschodnich   miliarderów.   Przez 

połowę   przebytej   pociągiem   drogi   czarował 

gospodarza swym miłym głosem, a później... ulotnił się 

z   wagonu   wraz   ze   szkatułką   zawierającą   pokaźną 

gotówkę.

Tyle,   a   może   nawet   więcej,   opowiedział   o   Jacku 

szeryf   Denis   Murphy.   Lecz   przerażająca   charaktery-

styka nie wywarła na Irvinie większego wrażenia. Taki 

z   niego   był   wówczas   desperat.   Na   szczęście,   Denis 

Murphy nie był desperatem ani człowiekiem nierozum-

nym, kierującym innych na pole nierównej walki. Gdy 

więc zgodził się, aby Irvin wyruszył w pościg za Czar-

nym Jackiem,  nie  powiedział  od  razu,  gdzie  należy 

szukać bandyty. Uzależnił tę informację od sprawności 

Irvina we władaniu bronią.

Umówili się wczesnym rankiem dnia następnego w 

lokalu szeryfa. Irvin stawił się punktualnie. Szeryf już 

czekał   i wyprowadził  go  daleko  za  miasto,   na brzeg 

rzeki   Wichita.   Tam,   pod   stromym   urwiskiem 

spadającym ku plaży, odbyła się próba strzelania z re-

wolweru. Wypadła dla Irvina fatalnie. Z kolei Murphy 

pokazywał mu, jak należy sprawnie wyciągać broń z 

kabury i jeszcze  sprawniej  naciskać  spust,  na koniec 

oświadczył, że nie powie ani słówka więcej o Czarnym 

Jacku, póki farmer nie nauczy się lepiej władać bronią. 

Dla Irvina stało się to przekreśleniem nadziei na szybki 

wyjazd   z   Wichita   Falls   i   pościg   za   bandytą.   Jednak 

uważał   —   i   słusznie   uważał   —   że   bez   wskazówek 

szeryfa   nigdy   nie   trafi   na   ślad   Jacka.   Więc   został. 

Zamieszkał   w   hotelu   i   każdego   ranka   w   ustronnym 

miejscu   uczył   się   od   Murphy'ego   sztuki   rewolwe-

rowców. Aż nadszedł dzień, kiedy szeryf  zgodził się 

„wypuścić w świat" swego ucznia. Wyjaśnił mu wów-

czas przyczynę nieuchwytności Jacka. Oto po każdym 

napadzie   bandyta   na   kilka   tygodni   zaszywał   się   w 

swych   kryjówkach.   Miał   ich   sporo,   rozrzuconych   na 

terenie wielkiego kraju. Szeryf wiedział o niektórych i 

zdradził swą tajemnicę Irvinowi. Farmer ruszył na los 

szczęścia, bo przecież nie sposób było przewidzieć,  w 

której  kryjówce  Jack  właśnie  przebywa.

I   szczęście   się   doń   uśmiechnęło:   spotkał   bandytę 

zupełnie przypadkowo. Dzięki swej odwadze i spryto-

wi zdołał go pochwycić i dostarczyć żywego i całego 

do rąk szeryfa w Wichita Falls. To był wielki sukces. 

Tak to ocenił Karol Gordon wysłuchawszy do końca 

opowiadania,   tak   sobie   o   tym   pomyślał   Robert   — 

świadek długiej relacji.

Szeryf Murphy już przedtem wyraził swoje uznanie i 

podziw, proponując Irvinowi stanowisko zastępcy 

szeryfa. Farmer 

odmówił. Miał już dosyć wielotygodniowej wędrówki. 

Otrzymał więc nagrodę i wrócił z nią do Greenfield. 

Lecz tu na nowo opadły go wspomnienia przeszłości. 

Tragedia, którą przeżył i o której mniej myślał, zajęty 

tropieniem Jacka, teraz — na widok osady i jej 

mieszkańców — odżyła ze wzmożoną siłą. Okazało się, 

że nie potrafi rozpocząć nowego życia w tym samym 

background image

miejscu. Z tego stwierdzenia narodziła się decyzja 

sprzedania gospodarstwa. Karol przyznał rację 

przyjacielowi, sam również zdecydował się opuścić 

spalone słońcem i wysuszone wiatrem ziemie. Przestał 

wierzyć, że Greenfield kiedykolwiek doczeka się 

deszczu.

Sprzedać   gospodarstwo!   Ba,   ale   komu?   W   Green-

field nie było amatorów na jałowe ugory, zresztą nikt 

nie miał pieniędzy. Irvin zaproponował, że jeszcze raz 

uda się do Wichita Falls i poprosi szeryfa o znalezienie 

kupca. Karol akceptował ten projekt.

Irvin wyjechał, mijały dni bez żadnej wieści. Farmer 

jak   gdyby   pod   ziemię   się   zapadł.   Na   koniec   Karol 

Gordon zabrał Roberta i wyruszył szukać przyjaciela. 

Przybywszy do Wichita Falls udali się prościutko do 

budynku szeryfa. Po trzech stopniach dotarli do drzwi, 

które Karol energicznie otworzył. Za drzwiami znajdo-

wała się obszerna, widna izba. Pod ścianami stały pro-

ste, ciężkie ławy, a między nimi krzesło z poręczami. 

Na   tym   krześle   siedział-   jedyny   w   tym   pustym   po-

mieszczeniu   człowiek.   Że   nie   był   szeryfem,   chociaż 

nosił srebrną gwiazdę na kolorowej koszuli, Robert od 

razu   odgadł.   Tak   młodych   ludzi   nie   wybierano   na 

stróżów  porządku   i   przedstawicieli   prawa,  zbyt   małe 

posiadali doświadczenie. Ten chłopak, wyglądający na 

równolatka   Roberta,   miał   głowę   nakrytą 

szerokoskrzydłym   kapeluszem   tak   olśniewająco 

czystym,   jakby  go   przed   chwilą   zdjęto   ze   sklepowej 

wystawy.   To,   że   trzymał   go   na   głowie,   mogło   być 

wynikiem   bądź   próżności   (bo   pragnął   pochwalić   się 

przed każdym interesantem swym strojem), bądź złego 

wychowania (bo w zamkniętym pomieszczeniu raczej 

odkrywa   się   głowę),   bądź   też   małpowaniem 

gruboskórnych   farmerów   i   kowbojów,   którzy   w 

saloonach nigdy nie odsłaniali głów.

Kolorowa   koszula   i   spodnie   obszyte   traperskimi 

frędzlami wzdłuż szwów, zbyt  ładne, aby mogły być 

autentyczne,   opadały   na   buty   o   wysokich   obcasach, 

elegancko wyczyszczone, aż lśniły jak słońce.

Widok   tak   odzianego   chłopca   skłonił   Roberta   do 

uśmiechu   nieco  ironicznego.   Pamiętał,  jak wyglądają 

prawdziwi   kowboje,   traperzy   i   szeryfowie   małych 

miasteczek rozłożonych przy szlaku jak paciorki pod-

niszczonego naszyjnika, tak rzadkie.

— Szeryf jest? — zapytał Gordon.

W odpowiedzi nastąpiło kiwnięcie głową i gest ręki 

wskazującej   drzwi   umieszczone   w   bocznej   ścianie 

izby.

— Trzeba zapukać.

Gordon   trzykrotnie   stuknął   zgiętym   palcem   w   nie 

malowane deski, lecz zanim nacisnął klamkę, mruknął 

do Roberta:

— Czekaj tu na mnie...

Zawiasy lekko zapiszczały, drzwi się uchyliły i za-

trzasnęły.  Chłopak w kapeluszu poruszył  się.

— Nie stój — powiedział.  — Zanosi się na długą 

rozmowę.   Wystarczy,   abym   spojrzał   w   twarz   wcho-

dzącego, a już wiem, czy przychodzi z głupstwem, czy 

background image

na poważną gadaninę. Stało się co?

— Nic a nic — odparł Robert sadowiąc się na ławie. 

— Przyjechaliśmy zapytać o pana Irvina.

Z Greenfield?

— Z Greenfield.

background image

— Ho, ho! Łapacz z Sacramento.

— Kto?

— Łapacz  z Sacramento.  Nie  słyszałeś?  Tak  nazy-

wają Irvina, bo pierwszego bandziora ścigał w górach 

Sacramento. Po tym napadzie na dyliżans w Lubbock.

Robert dopiero teraz skojarzył nazwę „łapacz z Sac-

ramento" z nazwiskiem pierwszego opiekuna i przyja-

ciela  Gordona. W drodze  do Wichita  Falls i jemu,  i 

Gordonowi kilka razy otarł się o uszy ten przydomek, 

ale ani na sekundę nie wiązali go z Irvinem.

— Słyszałeś o tym? — powtórnie zapytał chłopak w 

kapeluszu.

Robert wzruszył ramionami:

— Przecież ja mieszkam w Greenfield.

— Ooo! To znasz Irvina.

— W Greenfield wszyscy się znają, a pan Irvin jest 

przyjacielem mego szefa. Kiedyś ratował mnie w cho-

robie.

— A ten twój szef to kto?

— Razem gospodarzymy.

— Na farmie?

— W Greenfield są tylko farmy, fabryki jeszcze nikt 

nie zbudował.

Chłopak w kapeluszu pokiwał głową.

— No, no. Takeście znajomki? Słuchaj, jaki jest ten 

Irvin na co dzień? Rewolwerowiec, zabijaka?

— Spokojny rolnik.

— Dobry dowcip!

— To prawda i gdyby nie susza...

— Wiem, wiem. Spokojny rolnik, który łapie Czar-

nego Jacka. Chyba bujasz?

Robert zapewnił, że mówi szczerą prawdę.

— Hm, skoro tak, to rzeczywiście dziwny facet.

W kilka tygodni oczyścił całą okolicę. Szeryf chciał go 

zrobić swym zastępcą, ale odmówił. Wiesz o tym?

background image

— Wiem. Schwytał Czarnego, a przedtem odzyskał 

zrabowane pieniądze. To wszystko.

— Nie wszystko, mój ty panie mądralski.

Robert drgnął na tak poufały ton, lecz powstrzymał 

się od uwagi. Być  może dlatego usłyszał o dalszym 

ciągu   przygód   Irvina   —   istotnego   powodu 

przedłużania się jego nieobecności w osadzie. Okazało 

się, że szeryf zdołał namówić Irvina na kilka — jak to 

określił chłopak w kapeluszu — „akcji".

Robert zasłuchany w tę fantastyczną dla siebie opo-

wieść nawet nie zauważył,  że ktoś obcy przekroczył 

progi szeryfówki. Drgnął na dźwięk znajomego głosu.

— Robert! Co tu robisz? 

Chłopak zerwał się z ławy.

— Pan Irvin! Przyjechaliśmy szukać pana.

— Co się stało?

Nic się nie stało. Wszystko po staremu.

— Spadł deszcz?

— Och, nie. Jest tak sucho, jak na pustym talerzu.

 A gdzie pan Gordon? — Siedzi u  szeryfa  — 

uprzedził  Roberta  chłopak w  kapeluszu.  —  Gadają 

bez  przerwy   i  pewnie  im dobrze, bo nie mogą się 

rozstać.

Irvin bez słowa skierował się ku drzwiom wiodącym 

do gabinetu szeryfa. Zniknął za nimi. Przerwana po-

gawędka potoczyła się dalej. Lecz jej temat znacznie 

się rozszerzył, objął szeryfa Denisa Murphy'ego i jego 

osiągnięcia w walce z przestępczością. Chłopak w ka-

peluszu   wiedział   wiele,   a   czego   nie   wiedział, 

sztukował   fantazją.   Jakże   to   wszystko   brzmiało 

pięknie!   Tamta   trójka   siedziała   za   zamkniętymi 

drzwiami chyba ze dwie godziny, więc starczyło czasu 

na   bajędy   i   prawdy,   których   Robert   wysłuchał   z 

zapartym   oddechem.   Przypomniał   sobie   udział   w 

przepędzie bydła, o mało co nie zakończony tragicznie, 

dni   pełne   nudy     w     spalonym   suszą   Greenfield   i 

zatęsknił   za   jazdą   na   końskim   grzbiecie   poprzez 

niezmierzone   obszary   prerii.   W   służbie   prawa.   W 

obronie pokrzywdzonych! To dopiero jest życie!

— To dopiero jest życie! — powtórzył głośno, gdy 

Gordon i Irvin opuścili wreszcie szeryfówkę.

— O jakim życiu myślisz? — zagadnął Irvin.

— O życiu szeryfa. Tamten chłopak mi opowiadał. 

O panu także mówił, że pan taki sławny...

Później wypadki potoczyły się w szybszym tempie, 

Po   przenocowaniu   w   miejscowym   hotelu   cała   trójka 

wróciła   rankiem   do   szeryfa.   Tam   zjawił   się   niejaki 

James   Hood,   kandydat   do   kupna   obu   gospodarstw. 

Wraz z nim udali się do Greenfield, by obejrzeć ziemię, 

z kolei — znowu do Wichita Falls, gdzie w obecności 

szeryfa   spisano   akt   kupna-sprzedaży.   Wówczas   to 

doszło   do   rozmowy   między   Robertem   a   szeryfem. 

Robert   nie   zdawał   sobie   sprawy,   jak   sprytnie   został 

wybadany   i,   sam   nie   wiedząc   kiedy,   zgodził   się   na 

służbę   u   szeryfa.   W   kilka   minut   później   począł   się 

martwić, jak Gordon przyjmie jego decyzję. Czuł się 

podle, wspominając, ile mu  zawdzięczał.  O mało się 

nie   rozpłakał,   gdy   podczas   pożegnalnego   spotkania 

background image

przyjaciół z szeryfem wezwano go do gabinetu, a Gor-

don oświadczył, że wie o wszystkim i wyboru chłopca 

nie potępia. Przeciwnie, dodał, osoba szeryfa stanowi 

gwarancję, że Robert nie zboczy z uczciwej drogi ży-

cia.

Nazajutrz   Gordon   i   Irvin   opuścili   Wichita   Falls. 

Robert   został,   miotany   niepokojem,   czy   słusznie   po-

stąpił,   lecz   po   kilku   dniach   wrócił   do   równowagi. 

Zresztą szeryf nie zostawiał mu czasu na smętne roz-

pamiętywanie przeszłości. I tak oto odwróciła się osta-

tecznie   jedna   zapisana   karta   życia   Roberta,   choć   on 

sam nie uświadamiał sobie tego.

background image

W służbie szeryfa

— To Peter Bentley, to Kid Snowden — powiedział 

szeryf.   —   Z   Bobem   Locke   już   się   poznałeś.   Przed-

stawiam   wszystkim   —   oświadczył   uroczyście   — 

nowego współpracownika, Roberta Dreer. Jest jeszcze 

zielony, ale postaram się, aby szybko zmienił barwę.

Liczę na waszą pomoc.

Zabrani uśmiechnęli się. Robert usiłował ich naśla-

dować, ale doskonale wiedział, że jego uśmiech bar-

dziej przypomina grymas, niż oznacza radość. Poczuł 

się   samotny   wśród   obcych   ludzi,   chyba   bardziej   sa-

motny niż wówczas, gdy jako malec udawał kowboja. 

A może to przeszłość tak zatarła się w jego pamięci!?

Bentley   i   Snowden   byli   znacznie   starsi   od   niego, 

chyba!   w   wieku   szeryfa,   ogorzali,   rośli   mężczyźni. 

Pewnie nie tak mądrzy, jak Denis Murphy, o którym 

Robert zdążył sporo się dowiedzieć, lecz przecież do-

świadczeni, bardziej doświadczeni niż Bob Locke. Ten 

ostatni jednak przypadł Robertowi do serca. Nic dziw-

nego, byli równolatkami.

— Peter i Kid — odezwał się szeryf — powiedzia-

łem wam na dzisiaj już wszystko, możecie odejść.

— Do jutra, szefie.

— Do jutra. Mam nadzieję, że noc będzie spokojna.

Mruknęli ,,do .widzenia" i wyszli. Zdaje się, że Bob 

Locke chciał podążyć w ich ślady i szeryf to 

zauważył, bo szybko 

dodał:

— Ty,   Bobie,   zostań.   Siadajcie.   Więc   tak   to   teraz 

będzie — zaczął zagłębiając się w fotelu za biurkiem 

— że dwu najmłodszych ma sobie pomagać. Żadnych 

sporów, kłótni ani bijatyk, bo przepędzę was obu.

Ty, Bob, pracujesz już od roku. Chcę, żebyś przekazał 

cząstkę   swych   doświadczeń   Robertowi.   Tylko   nie 

opowiadaj   mu   bajek.   Nosicie   jednakowe   imiona,   to 

dobra wróżba. Powinniście zostać przyjaciółmi.

Dostrzegłszy zaprzeczający gest chłopaka, dodał:

— Nie zapieraj się, Bob. Lubisz bajki, a ja wiem o 

tym.   Robert,   zamieszkasz   u   pani   Locke.   To   ciotka 

Boba. Dziwisz się, Bob? Ja już wszystko załatwiłem.

Robert otrzyma oddzielny pokoik. Jak sobie przypad-

niecie do serca, w co nie wątpię, możecie zająć jedno 

wspólne   pomieszczenie.   Tak   uzgodniłem   z   panią 

Locke.

Wyciągnął szufladę biurka, a z niej zapisaną ćwiartkę 

papieru i srebrną gwiazdę szeryfowską.

— Wstańcie, chłopcy — rozkazał i sam podniósł się. 

—   Teraz   złożysz   przyrzeczenie,   Robercie.   Podnieś 

prawą rękę. Tak.

Z   kolei   Murphy   odczytał   tekst   z   kartki,   ale   tak 

szybko, że Robert zdołał zrozumieć tylko piąte przez 

dziesiąte.

background image

— Przyrzekasz?

— Przyrzekam — odpowiedział chłopak.

— Doskonale.

Szeryf sięgnął po gwiazdę spoczywającą na biurku i 

przypiął ją do koszuli na lewej piersi Roberta.

— A teraz maszerujcie do domu. Jutro spotkamy się 

o szóstej.

background image

I tak zakończyło się pasowanie Roberta na pomocni-

ka szeryfa. Bardzo był z tego dumny.

Pani Locke mieszkała nie dalej niż ćwierć mili od 

siedziby   szeryfa,   przy   bocznej   uliczce,   gdzie   wśród 

ogrodów   wznosiły   się   małe   rodzinne   domki.   Przez 

ogródek pani Locke biegła ścieżka ograniczona z pra-

wej   strony   rabatą   kwiatową,   z   lewej   —   grządkami 

zielonych warzyw. Tuż przed stopniami białej werand-

ki rósł potężny dąb, o którym nikt nie wiedział, skąd tu 

się   wziął   ani   kiedy   wyrósł.   Był   to   jedyny   dąb   w 

Wichita Falls, jak pani Locke zapewniła o tym Roberta, 

nie bez dumy w głosie.

Otoczenie   wywarło   na   przybyszu   miłe   wrażenie. 

Pani   Locke   —   również.   Była   czerstwą,   roześmianą 

kobietą nieokreślonego wieku, jedną z tych, dla których 

czas   ani   nie   cofa   się,   ani   nie   ośmiela   zbyt   szybko 

kroczyć naprzód. Później, znacznie później Robert do-

wiedział się od Boba, że ciotka (tak ją zawsze nazywał, 

jako   że   była   siostrą   jego   ojca)   przeżyła   przed   laty 

wielką   tragedię.   Jej   ukochany,   z   którym   miała   się 

pobrać, na miesiąc przed wyznaczonym terminem ślu-

bu   zginął,   okrutnie   zamordowany   wśród   pustkowi 

Liano Estacado wraz z grupą towarzyszy-wędrowców.

O Liano Estacado Robert już dawniej słyszał, jednak 

nic   nie   wiedział   o   napadach.   Dopiero   Bob   wtajem-

niczył go w krwawe dzieje tego pustynnego obszaru. 

Przed laty na karawany kupców, westmanów i trape-

rów, skracających sobie drogę z Teksasu do Nowego 

Meksyku przez Liano, napadały zbójeckie watahy bia-

łych   rabusiów   lub   czerwonoskórych   wojowników. 

Usuwali lub przestawiali paliki oznaczające właściwy 

kierunek, a gdy zwierzęta i ludzie, wyczerpani skwa-

rem   i   pragnieniem,   błąkali   się   po   bezwodnym 

pustkowiu i padali na pół martwi, bandyci — już bez 

ryzyka — grabili mienie i mordowali pozostałych przy 

życiu świadków.

Pani Locke dowiedziała się o tragedii z ust jedynego 

uczestnika wędrówki, ocalałego cudem. W godzinę po 

napadzie   znalazła   go,   ciężko   rannego   i   dogory-

wającego,   gromadka   podróżnych:   dwu   kowbojów 

(vaquerów — jak ich w tych stronach z hiszpańska na-

zywano) i trzech myśliwych, którzy nie przelękli się ani 

widoku   zwłok,   ani   groźby   powtórnego   zjawienia   się 

napastników.   Dzielni   ludzie   dokładnie   zbadali   ciała 

ofiar   —   jedna   jeszcze   żyła.   Świadek   napadu   został 

przewieziony   do   Nowego   Meksyku,   gdzie   odzyskał 

zdrowie. Jego spotkanie się z rodziną Locke'ów, już w 

Teksasie,   było   czystym   przypadkiem.   Pani   Locke,   a 

ściślej:   panna   Alicja   Locke,   przeżyła   wstrząs,   który 

pozostawił ślad na całym jej życiu. Odtrąciła później 

wielu kandydatów do swej ręki, w końcu, aby pozbyć 

się natrętów, znęconych być może i zamożnością far-

merskiej rodziny, przeniosła się do Wichita Falls, gdzie 

brat nabył dla niej skromny domek z ogródkiem, a po-

nadto, w razie potrzeby, wspierał materialnie.

Nieodgadniona   koleją   losu   historia   Alicji   Locke 

background image

wpłynęła   na   życie   jej   bratanka.   Jak   opowiadał   Bob, 

ciotka tak znienawidziła bandytów, że poczęła marzyć, 

aby w jej rodzinie narodził się mściciel biednego Ralfa 

(tak   zwał   się   narzeczony).   Oto   dlaczego   Bob   został 

skierowany do służby u szeryfa Wichita Falls. Denis 

Murphy,   w   mniemaniu   Alicji   Locke,   był   naj-

odpowiedniejszym człowiekiem dla kształtowania cha-

rakteru Boba i przeobrażenia chłopca w mężczyznę — 

pogromcę łotrów i obrońcę uciśnionych. Nieco później 

Robert doszedł do wniosku, że Bob nie zdradził całej 

prawdy. Po kilku miesiącach pobytu w Wichita Falls, 

któregoś wieczoru pani Locke, podczas rozmowy o tym

background image

i o owym, wspomniała jakby mimochodem o niezno-

śnym usposobieniu Boba. Ani rodzice, ani rodzeństwo 

nie mogli sobie dać rady z chłopcem. Teraz — mówiła 

pani Locke — Bob bardzo się zmienił, oczywiście dzię-

ki szeryfowi.

Robert zamieszkał w malutkim, schludnym pokoiku. 

Kiedy zagadnął o wysokość komornego, dowiedział się 

ze zdumieniem, że wszystko zostało omówione z panem 

Murphym, „który jest najmądrzejszym człowiekiem na 

świecie". Ciotka dodała, że opłatę za wynajem  

pokoju 

potrącać będzie szeryf raz na miesiąc z pensji Roberta. 

Chłopca   oburzył   ten   brak   zaufania,   jakże   inaczej 

odnosił   się   do   niego   Karol   Gordon!   Stłumił   w  sobie 

jednak głos protestu. Nie należało rozpoczynać nowej 

karty życia od zwady z szeryfem.

Robert sądził, że otrzymawszy srebrną gwiazdę na-

tychmiast  skierowany  zostanie   do jakiejś  bohaterskiej 

akcji, uwieńczonej  schwytaniem groźnego przestępcy. 

W   myślach   widział   siebie   jadącego   główną   ulicą 

Wichita   Falls,   między   szpalerami   wiwatujących   mie-

szkańców. Zawiódł się srodze. Co prawda, nie dano mu 

gnuśnieć w szeryfówce, lecz czynności, jakie miał speł-

niać, nie wróżyły szybkiego złapania najłagodniejszego 

nawet   bandyty   ani   oklasków   tłumu.   Każdego   ranka 

Denis Murphy zabierał Roberta za miasto, nad rzekę, 

gdzie  uczył  go nie  tyle  strzelać  (bo tę sztukę Robert 

jako tako opanował), ile błyskawicznie wydobywać colt 

z   kabury   i   natychmiast   trafiać   do   celu.   Ten   cel,   w 

postaci   blaszanego   krążka   lub   skrawka   papieru, 

umieszczał   Murphy   na   piaskowej   ścianie   nabrzeżnej 

skarpy.   Och,   nie   była   to   łatwa   nauka!   O   tym   uczeń 

przekonał   się   już   pierwszego   dnia.   Gdy   wrócili   do 

miasta,   Roberta   bolała   prawa   ręka   od   łokcia   aż   po 

czubki palców, tyle razy musiał — na rozkaz nauczy-

ciela     —     wyszarpywać   ciężką     broń     ze   skórzanej 

pochwy i wsuwać ją z powrotem. Szybkość tych dwu 

ruchów sprawdzana była przez szeryfa na zegarku. Po 

skończonej  strzelaninie  Robert  męczył  się nad  czysz-

czeniem   broni   pod   nadzorem   Boba,   który   —   wbrew 

nadziejom Roberta — okazał się wymagającym ponad 

miarę   i   zdrowy   rozsądek.   Któregoś   dnia   wielokrotne 

czyszczenie lufy i pucowanie magazynku zostało prze-

rwane   przez   Murphy'ego.   Obejrzał,   colt   i   wyraził 

uznanie.

— Będziesz go teraz nosił — oświadczył chłopcu — 

razem z pasem. Jak... nauczysz się strzelać.

To rzekłszy szeryf zabrał i pas, i broń. W ten sposób 

Robert przełknął jeszcze jedną gorzką pigułkę.

— Nie przejmuj się — pocieszał go Bob wieczorem, 

gdy   siedzieli   za   stołem   w   przytulnej   jadalni   domku 

ciotki   Locke.   —   Ja   na   początku   tak   samo   brałem 

wszystko do serca, lecz teraz gwiżdżę na to.

— Bob! — zgromiła go pani Locke. — Jak możesz? 

Mój chłopcze — zwróciła się do Roberta — nie wierz 

Bobowi, on tylko tak gada, lecz w gruncie rzeczy zu-

pełnie inaczej myśli.

Skarcony   uśmiechnął   się,   co   mogło   oznaczać   za-

równo   potwierdzenie,   jak   i   zbagatelizowanie   słów 

background image

ciotki.

Nauka obchodzenia  się  z bronią trwała  nadal,  lecz 

teraz po nauce Robert, żeby się nie „zasiedział", speł-

niał funkcję roznosiciela najrozmaitszych pism urzędo-

wych. Wprawdzie Murphy tę nudną czynność nazwał 

pompatycznie   „zastępstwem   szeryfa",   lecz   to   nie 

zwiodło Roberta. Jedną przecież uzyskał z tego korzyść 

— poznawał coraz lepiej miasteczko: ulice, budynki i 

ludzi.

W   tym   czasie   wydarzył   się   w   okolicach   Wichita 

Falls   napad   rabunkowy.   Denis   Murphy   pogonił   za 

przestępcą, a do pomocy zabrał Bentleya. Obaj chłopcy 

pozostali pod pieczą Snowdena. Jak wkrótce Robert się 

przekonał,   Snowden   był   nie   mniej   od   szeryfa 

wymagającym   zwierzchnikiem,   gorzej   —   bo   równo-

cześnie człowiekiem kostycznym, nie znającym się na 

żartach. Podczas nauki obchodzenia się z bronią (bo nie 

uległa   ona   przerwie)   Robert   nasłuchał   się   mnóstwa 

złośliwości, chociaż strzelał  już szybko i celnie. Do-

wiedział się, że „świat jest pełen smarkaczy, którym się 

wydaje, że wystarczy przypiąć blaszkę do koszuli, aby 

stać się wyborowym strzelcem". Gdyby Snowden był 

szeryfem   Wichita   Falls,   Robert   nie   wytrzymałby   i 

tygodnia   w   nowym   zawodzie.   Powrót   Murphy'ego 

powitał   tak  radośnie,  jak  stęskniony  młodzieniec  po-

wrót ukochanej, a dalsze ćwiczenia w strzelaniu wyda-

wały mu się odtąd wesołą rozrywką.

Tak mijał czas dzielony między strzelaniem, czysz-

czeniem broni, roznoszeniem listów i anonsowaniem 

szeryfowi interesantów, gdy Robert zastępował Boba 

w tej nudnej czynności. Zaiste, nie tak wyobrażał sobie 

swoje obowiązki. 

Nadszedł jednak — to zupełnie niespodziewanie — 

dzień, w którym szeryf wezwał Roberta i kazał przy-

gotować się do wyjazdu następnego ranka.

— Mała   sprawa   do   załatwienia   —   wyjaśnił.   — 

Oczywiście urzędowa.

Robert aż pokraśniał z zadowolenia.

— Musisz zobaczyć, chłopcze, jak należy postępo-

wać   z   ludźmi   w   specyficznych   wypadkach.   Tylko 

dlatego  cię  zabieram,  bo w rzeczywistości  mógłbym 

pojechać   sam   lub   wysłać   Bentleya   albo   Snowdena. 

Przygotuj konia.

Po takiej informacji radość Roberta nieco przygasła. 

Sądził   bowiem,   że   szeryf   zechce   wypróbować   jego 

odwagę i 

sprawność,   a   tymczasem   miał   być   tylko   biernym 

świadkiem.   Nie zapytał   jednak, dokąd i   po co jadą, 

lecz natychmiast pognał do stajni, wynajętej specjalnie 

dla wierzchowców ludzi szeryfa. Tam znajdował silę i 

jego koń, ten sam, na którym przybył tu z Greenfield, 

ten   sam,   którego   ofiarowano   mu   podczas   przepędu 

bydła. Nie było więc to zwierzę w pełni sił młodości, 

jednak   trzymało   się   znakomicie   i   Robert   za   skarby 

świata   nie   pozbyłby   się   czworonogiego   towarzysza. 

Chłopiec   dokładnie   obejrzał   wierzchowca,   uprząż, 

później   osiodłał   zwierzę   i   pojechał,   raz   stępa,   raz 

background image

kłusem,   raz   galopem,   za   miasto.   Podczas   dotych-

czasowego pobytu w Wichita  Falls Robert mało miał 

takich okazji, a koń zbyt długo przebywający w stajni 

traci sprawność. Robert obawiał się, że może nie spro-

stać wymaganiom wędrówki z szeryfem. Ale zbytecznie 

się tym kłopotał, bo wyprawa z Murphym okazała się 

spacerkiem długości zaledwie paru mil, a jej cel — w 

mniemaniu Roberta — nie był wart i tej krótkiej jazdy. 

Chodziło   bowiem   tylko   o   zażegnanie   sporu   między 

dwoma   farmerami   o   dostęp   do   rzeki.   Stromy   brzeg 

uniemożliwiał   pojenie   bydła,   natomiast   drugi   brzeg, 

płaski, wchodził na teren ziem sąsiada. Przez lata taki 

stan rzeczy posiadaczowi płaskiego brzegu nic a nic nie 

przeszkadzał.  Piaszczysta  łacha nie była  ani łąką, ani 

ornym   gruntem.   Nagle   wszystko   się   odmieniło. 

Posiadacz   łachy,   zapewne  za  radą  „życzliwej   osoby", 

zażądał stałej opłaty za dostęp do wody, na co druga 

strona   wcale   nie   miała   zamiaru   przystać.   W   pojęciu 

Roberta było to głupstwo niewarte interwencji szeryfa. 

Przez godzinę Robert ze znudzoną miną przysłuchiwał 

się   argumentom   obu   wezwanych   „stron"   i   wcale   nie 

ucieszył się polubownym załatwieniem sporu.

— Domyślam się — powiedział szeryf w powrotnej 

drodze — że uważasz naszą wyprawę za stratę czasu — 

a   kiedy   Robert   słabo   zaprzeczył,   dodał:   —   Nie 

lekceważ   drobiazgów,   mój   chłopcze.   Człowiek 

przewidujący   nigdy   ich   nie   lekceważy.   Czy   mógłbyś 

zagwarantować, że ci dwaj rolnicy po kilku dniach nie 

zaczęliby do siebie strzelać?

Robert potulnie odpowiedział, że takiej gwarancji nie 

mógłby dać ani on, ani nikt inny na świecie.

—   A   widzisz!   Farmerzy   to   spokojny   naród,   póki 

rzecz nie dotyczy ziemi lub bydła. Są bardzo czuli na 

punkcie własności i honoru. Niejeden raz miałem do 

czynienia z takimi jak te głupstwami, a nie stłumiony w 

zarodku   spór   wprowadzał   jednego   do   szpitalnej   sali, 

drugiego   za   więzienne   kraty.   Nie   lekceważ 

drobiazgów, chłopcze, pamiętaj!

Wieczorem   tegoż   dnia   Bob,   w   obecności   ciotki, 

długo żartował z „wyprawy" Roberta. A w żartach tych 

więcej było złośliwości niż dowcipu. Robert starał się 

okazywać wesołą minę, lecz gdy układał się do snu w 

swym pokoiku\ pomyślał, iż Bob Locke wcale nie jest 

tak   miłym   towarzyszem,   jak   to   początkowo   się 

wydawało. Nieco później zaobserwował skłonność Bo-

ba   do   imponowania   innym,   jednak   nie   czynami,   a... 

gadaniem. Jedynie wobec szeryfa i jego dwu starszych 

pomocników Bob nie zadzierał  nosa. Natomiast  inte-

resantów traktował wyniośle, czyniąc wyjątek tylko dla 

znanych w mieście i powszechnie szanowanych osób.

Teraz w funkcjach Roberta zaszła pewna zmiana, bo 

chociaż w niektórych godzinach dnia pełnił nadal rolę 

roznosiciela listów, w innych — portiera anonsującego 

szeryfowi   przybycie   interesanta,   został   równocześnie 

podniesiony do godności strażnika wieczornego i noc-

nego porządku na ulicach miasta. Przez kilka kolejnych 

dni   —   w   towarzystwie   Murphy'ego,   później   chodził 

background image

razem ze Snowdenem, na koniec i odtąd już na stałe — 

z Bobem.

background image

Praca polegała na tym, że każdego wieczoru, dobrze 

już   po   zmroku,   obaj   chłopcy   maszerowali   ulicami   i 

uliczkami   Wichita  Falls,   bacznie   obserwując,   czy 

„porządek   publiczny"   nie   został   naruszony,   czy   nie 

zakłócono czyjegoś spokoju. Szeryf zastrzegł, że w wy-

padku   „poważniejszych   spraw"   winni   się   ograniczyć 

tylko   do   szybkiego   zawiadomienia   albo   jego,   albo 

któregoś ze starszych pomocników.

— Żadnego udziału w bójkach! — rozkazał surowo. 

— Żadnej strzelaniny. Jeśli się dowiem, że któryś z was 

wyciągnął colt, już ja mu obmyślę nagrodę.

Tak oto działalność „młodych szeryfów" ograniczono 

do   uspokajania   i   odprowadzania   do   domów   zbyt 

agresywnych  pijaków, zatrzymywania  kieszonkowych 

złodziei  oraz mitygowania  niesfornych  woźniców lub 

zbyt śmiałych jeźdźców. Wywiązywali się z takich za-

dań znakomicie, przy czym Bob pouczał Roberta przy 

każdej okazji, jak powinien postępować, co po pewnym 

czasie przerodziło się w nudę trudną do wytrzymania, 

równą   nudzie   pełnionych   obowiązków.   Jeden   jedyny 

raz   trafił   się   przypadek   interesujący.   Otóż   każdego 

wieczoru   Bob   oprowadzał   Roberta   po   miejscowych 

saloonach. W każdym z nich gościli po kilka zaledwie 

minut.   Rzadko   kiedy   zauważeni   przez   wesoły   tłum 

gości, okrążali salę i wychodzili. Jednak gdy któregoś 

wieczoru wkroczyli do wnętrza „Czarnego Bizona", nie 

skończyło   się   na   zwykłym   spacerku   po   zatłoczonym 

lokalu.   Robert   stąpał   krok   za   Bobem,   starając   się 

nikogo   nie   potrącić,   pomny   na   słowa   szeryfa,   żeby 

przypadkiem   nie   sprowokować   awantury.   W   taki 

sposób   dotarli   obaj   do   krańca   sali,   gdzie   przy   dwu 

stołach zabawiano się grą w karty. Tam Bob zatrzymał 

się dłużej niż zwykle.

— Tylko   się   przyglądaj   —   szepnął   Robertowi.   — 

Nie potrzebujesz mi pomagać. Sam sobie poradzę.

background image

Z czym Bob miał sobie poradzić, Robert ani wiedział, 

ani próbował odgadnąć. Tkwił więc jak kołek w płocie 

na   dwa   kroki   od   kącika   grających   i   znudzonym 

wzrokiem przyglądał się kartom, padającym  na stół i 

zgarnianej   przez   wygrywającego   kupce   pieniędzy. 

Robert   nic   a   nic   nie   znał   się   na   karcianych   grach, 

wiedział   tylko,   że   we   wszystkich   saloonach   Wichita 

Falls   tolerowane   są   tego   rodzaju   zabawy.   Cóż   więc 

potrafiło   -nagle   zainteresować   Boba?   Jego   towarzysz 

zatrzymał   sie   za   jednym   ze   stołów   i   przyglądał   się 

grającym. Nie zwracali na niego uwagi. Trzej z nich, 

których   twarze\   zwrócone   były   w   kierunku   Roberta, 

wyglądali na farmerów. Robert nie mógł się mylić. W 

Greenfield   poznał   wielu   rolników,   ich   strój,   sposób 

bycia,   wyrażania   się.   Znał   zamaszyste   gesty,   mające 

ukryć wrodzoną nieśmiałość i pokazać „miejskim" lu-

dziom, że rolnik jest\ tak samo „światowym" człowie-

kiem, jak mieszkaniec wielkiej metropolii.

Tak, to byli farmerzy w swych odświętnych, a prze-

cież   starych   i   staromodnych   kurtach,   w   kapeluszach 

niby nowiutkich, lecz od samego wiszenia na kołkach 

czy gwoździach wypłowiałych i nabitych kurzem. A ten 

czwarty? Robert widział tylko jego plecy,, szare sukno 

surduta, którego poły zwieszały się z obu stron krzesła. 

Wyglądało   to   bardzo   elegancko.   Siwy   cylinder, 

srebrzyście polśniewający, dopełniał stroju, na jaki — 

w   mniemaniu   Roberta   —   stać   było   tylko   bardzo 

zamożnych mieszkańców Wichita Falls. Może lekarza, 

może adwokata, a może samego burmistrza? Czego tu 

szukał   Bob?   Odpowiedź   otrzymał   szybko   i   zupełnie 

niespodziewaną.

Nagle ujrzał, jak Bob pochylił się nad plecami ele-

ganta, wyciągnął przed siebie obie ręce, przesunął je 

nad ramionami gracza i chwycił za końce rękawów. To 

był   ruch   błyskawiczny.     Robert   ledwie     zdążył 

zauważyć   muśnięcie   dłońmi,   które   nagłe   uniosły 

się, dzierżąc po jednej karcie.

— Dżentelmeni!   —   zawołał   Bob   usiłując   nadać 

swemu głosowi grube brzmienie. — Zabierzcie swoje 

pieniądze. To szuler!

Porwali   się   z   krzeseł.   Trzy   pary   rąk   prawie   rów-

nocześnie przykryły stosik srebrnych monet i papiero-

wych banknotów. Przy sąsiednim stole przerwano grę, 

lecz   nieco   dalej,   w   głębi   zatłoczonej   sali   nikt   nie 

zwrócił uwagi na incydent. Szuler podniósł się wolno, 

odwrócił. Nie wyglądał ani na zdenerwowanego, ani na 

oburzonego.   Robert   dostrzegł   oblicze   podługowate, 

jakby pysk lisa, z małymi, chytrymi oczkami, długim 

nosem i -czarnym wąsikiem na górnej wardze. Oczki 

zamrugały na widok Boba, a rysy twarzy wykrzywiły 

się w uśmiechu.

— Znowu? — zapytał skrzekliwym głosem. — Do-

igrasz się, Locke. Oj, doigrasz się.

— Zmykaj, stary oszuście, albo cię wsadzę za kratki!

— Nie uczynisz tego, Locke, nie uczynisz. Przecież 

ci panowie nie czują do mnie żadnej urazy. Prawda? — 

zwrócił   się   do   trójki   farmerów,   tak   bardzo   zajętych 

segregowaniem i liczeniem pieniędzy, że zapomnieli o 

background image

całym świecie.

Robert   nie   potrafił   zrozumieć   postępowania   ludzi 

dziwnie obojętnych wobec człowieka, który ich oszu-

kiwał.

— To ja już sobie pójdę — oznajmił szuler.

— A idź.  W razie  czego  i tak  cię odnajdę. Radzę 

jednak opuścić Wichita Falls.

— Rozważę to, Locke. Do zobaczenia.

Skłonił się elegancko cylindrem i skierował się ku 

wyjściu.

— Puszczasz go? — zdumiał się Robert.

background image

Bob tylko kiwnął głową i zapytał farmerów:

— Wnosicie skargę?

Popatrzyli  jeden  na   drugiego  i  nie  odpowiedzieli.

— No więc?

— Ech, szeryfie — odparł z wyraźnym ociąganiem 

się   ogorzały   wielkolud   z   brodą   do   pasa   —   szkoda 

czasu, przecież nikt nie jest stratny.. Nie uważacie? — 

zwrócił się do swych kompanów.

Pokiwali głowami.

  — Mądrze namówisz, Natanie.  Nikt nie jest stratny.

Bob wzruszył ramionami, pociągnął za rękaw Roberta.

Chodź   —   szepnął,   a   gdy   znaleźli   się   na   ulicy, 

powiedział:  — Teraz już wiesz, dlaczego  nie zatrzy-

małem Stevensa.    \

— Tego szulera? 

Właśnie.

— Nie  bardzo  rozumiem  —  wyznał   Robert.

Jak tu pobędziesz dłużej, wszystko stanie się dla 

ciebie jasne. Jak dla mnie. Rzecz w tym, że gdybym 

zaaresztował Stevensa, musiałbym mieć równocześnie 

świadków przestępstwa.

— Przecież ich masz?

— O to chodzi, że nie mam. Ci farmerzy nie będą 

świadczyć. Sam słyszałeś, co mówili.

— Ale dlaczego?

— Dlatego — tu Bob parsknął śmiechem — że mają 

wygórowane poczucie własnego honoru. Żaden farmer 

nie przyzna się publicznie, że został oszukany, a poza 

tym... boją się własnych żon. Nie chcą, aby ich poło-

wice dowiedziały się, jak małżonkowie spędzają czas w 

mieście.

— Ach,   to   tak?   Myślę,   że   ten   oszust   dobrze   wie, 

czego może się spodziewać: bezkarności.

— Świetnie jest zorientowany. Stevensa zna chyba

background image

każdy   dorosły   mieszkaniec   Wichita   Falls,   ma   opinię 

oszusta karcianego i żaden z tutejszych nie siądzie z 

nim   do   stolika.   Co   innego   obcy.   Ja   sam   zdemasko-

wałem go pięć czy sześć razy, a szeryf na pewno wię-

cej. I wyobraź sobie, że nikt z oszukanych farmerów 

nie chciał świadczyć, a bez świadków żaden sędzia nie 

rozpocznie sprawy. Nie ma poszkodowanych, nie ma 

przestępstwa. Tak to wygląda.

— Paskudnie — stwierdził Robert bardzo dotknięty 

w swym poczuciu sprawiedliwości. — Nie sądziłem, 

że można tak bezczelnie ograbiać ludzi.

— Do czasu, Robercie, do czasu. W końcu Stevens 

trafi na człowieka nie lękającego się żony lub na ka-

walera o normalnym poziomie honoru i... wpadnie.

Na tym zakończyła się historia tego błahego z pozoru 

zdarzenia. Nigdy później Robert już nie natknął się na 

Stevensa,   przynajmniej   tak   mu   się   wydawało.   Albo 

szuler   dobrze   się   ukrywał,   albo   też   opuścił   Wichita 

Falls.

Od   tamtego   wydarzenia   Robert   na   nocne   patrole 

uczęszczał rzadziej. Za to w dzień zabierał go szeryf 

Murphy poza miasto, aby tropić poszukiwanych listami 

gończymi   przestępców.   Niekiedy   nie   dawało   to 

rezultatów, niekiedy wykonanie zadania okazywało się 

tak łatwe, że Robert powracał z wyprawy mocno roz-

czarowany. Nie to mu się marzyło, lecz jakieś bliżej nie 

określone, bohaterskie czyny, pozwalające na zdobycie 

poważania ludzi i odrobiny sławy. Niełatwo było ani o 

jedno,   ani   o   drugie   —   okazji   brakowało.   Trafiła   się 

wreszcie   dopiero   po   roku   służby.   Na   południe   od 

Wichita   Falls   dokonano   napadu   na   pociąg.   Trójka 

zamaskowanych mężczyzn wkroczyła niespodziewanie 

do jednego z wagonów podczas jazdy, ste-roryzowała 

podróżnych rewolwerami i ograbiła ich tak dokładnie, 

jak to tylko było możliwe w pośpiechu

background image

Rabunek ograniczył się do tego wagonu. Wieść o na-

padzie   przedostała   się   jednak   do   innych.   Uzbrojeni 

konduktorzy zagrodzili drogę i trójka napastników ra-

towała się ucieczką, skacząc z pędzącego pociągu.

Nikt z napadniętych nie był w stanie nawet w przy-

bliżeniu  podać rysopisu bandytów. I tylko  przypadek 

odegrał w tej sprawie decydującą rolę. Otóż do grona 

obrabowanych, jak się później okazało, należał pewien 

traper, a jednocześnie eksplorer, wiozący spory wore-

czek złotego piasku. Gdy spłoszeni bandyci wyskoczyli 

z pociągu, jedynym człowiekiem, który podążył w ich 

ślady, był właśnie ów traper. Jego skoku z wagonu nie 

zauważyli ani współtowarzysze podróży, ani uciekający 

napastnicy.   Teren   przylegający   do   torów   porastała 

wysoka   trawa,   co   sprzyjało   ścigającemu.   Dobrze 

skryty,   mógł   śledzić   ucieczkę   bandytów.   Najpierw 

biegli   co   sił\   lecz   stwierdziwszy,   że   pociąg   nie 

zatrzymał się,' zwolnili kroku. Wówczas traper ruszył 

za   nimi.   Siady   wśród   łąki   były   wyraźne   jak   ścieżka 

bizona,   więc   nawet   gdy   uciekinierzy   zniknęli   mu   z 

oczu, mógł śmiało i bezbłędnie kroczyć we właściwym 

kierunku. Tak tropił bandytów około trzech godzin, po-

suwając się trawiastą, pustą płaszczyzną. Dopiero gdy 

zapadł zmierzch, dostrzegł na horyzoncie zabudowania. 

Wydeptany ślad zmierzał w tamtym kierunku. Traper 

przyspieszył   kroku   i   zatrzymał   się   w   miejscu,   gdzie 

kończyła się preria, a zaczynały orne pola i wśród nich, 

widoczny jak na  dłoni, wznosił  się mieszkalny dom. 

Traper,   ukryty   w   samotnej   kępie   krzaków,   dostrzegł 

trzech zbiegów. Posuwali się wolno, prawdopodobnie 

dlatego,   że   jeden   z   nich,   wlokący   się   na   końcu, 

wyraźnie kulał. Teraz zza węgła budynku wyskoczyły 

dwa psy i z ujadaniem rzuciły się na przybyszów. Była 

to   niepomyślna   okoliczność   —   czujne     psy 

uniemożliwiały     traperowi   niepostrzeżone    podejście. 

Położył   się   więc   w   krzakach   i   tylko   obserwował. 

Widział,  jak bandyci  opędzali  się przed zwierzętami, 

jak   otworzyły   się   drzwi   domu   i   na   progu   stanął 

mężczyzna. Krzyknął coś niezrozumiale. Psy odbiegły 

w stronę zabudowań. Trzej wędrowcy zbliżyli  się ku 

budynkowi, nieznajomy wyszedł im naprzeciw. Chwilę 

trwała rozmowa, niedosłyszalna, aż wreszcie wszyscy 

zniknęli w głębi domu.

Ściemniało   się   coraz   bardziej,   w   oknach   zabłysły 

światła. Później, gdy już wzeszedł księżyc, a gwiazdy 

poznaczyły niebo białymi punktami, tylko jeden czło-

wiek, zapewne gospodarz, bo w asyście psów, obszedł 

dom oraz stojącą w pobliżu szopę, potem stał chwilę na 

progu i spoglądał w kierunku kępy krzewów, w której 

spoczywał traper. Gdyby podszedł bliżej, psy na pewno 

by   wytropiły   ukrywającego   się.   Jednak   zrezygnował 

widać z dalszego obchodu, bo zniknął za drzwiami, a w 

kilkanaście  minut  później  pogasły światła  w oknach. 

Jak słusznie wywnioskował traper, fakt ten oznaczał, że 

bandycka trójka skorzystała z noclegu. McCallum (tak 

nazywał   się   traper)   długo   zastanawiał   się   nad 

lekkomyślnym   postępkiem   rabusiów.   Farma   leżała 

niezbyt   daleko   od   miejsca   napadu   i   należało 

background image

przypuszczać,   że   ewentualny   pościg   tu   przede 

wszystkim zawita. McCallum nie potrafił wytłumaczyć 

takiej nieostrożności, wręcz głupoty. Chyba że farmer 

był przyjacielem, a może nawet wspólnikiem bandytów 

i nie grzeszył nadmiarem rozsądku.

Traper przeleżał w krzakach jeszcze z pół godziny, 

aż zdecydował się na odwrót. Nie mógł przeboleć zra-

bowanego   woreczka,   lecz   równocześnie   zdał   sobie 

sprawę,   że   w   pojedynkę   nic   nie   zdziała.   Postanowił 

poszukać sojuszników. Pomaszerował z powrotem ku 

kolejowym   torom,   słusznie   przewidując,   że   jeśli 

podróżni   wszczęli   alarm,     pościg   za   zbiegami 

rozpocznie się od miejsca, gdzie bandyci wyskoczyli z 

pociągu, tym bardziej że miejsce to leżało zaledwie o 

kilka mil od Wichita Falls, miasteczka, którego szeryf 

słynął z energii i odwagi. O Denisie Murphym traper 

już słyszał, mimo że w tych okolicach bawił zaledwie 

dwa razy. Zdrowy rozsądek nie zawiódł go, a wiara w 

energię Murphy'ego znalazła potwierdzenie. Tuż przy 

torach   McCailum   natknął   się   na   trzech   jeźdźców: 

Denisa Murphyego, Kida Snowdena i Roberta Dreera. 

Miał   nieco   kłopotów   z   wyjaśnianiem,   że   nie   jest 

wspólnikiem bandytów. Uwierzyli, gdy opowiedział o 

szczegółach napadu i gdy obiecał doprowadzić pościg 

do miejsca, gdzie ukryli się napastnicy.

Jak to się stało, że szeryf Wichita Falls tak szybko 

zabrał się do sprawy?

Otóż   w   niecałe   dwie   godziny   po   napadzie   pociąg 

osiągnął   Wichita,   Falls.   Kierownik   drużyny 

konduktorskiej natychmiast pognał do szeryfa, a z nim 

większość   obrabowanych   pasażerów.   W   pół   godziny 

później   —   Murphy   nie   bawił   się   w   kradnące   cenny 

czas,   drobiazgowe   przesłuchania   —   szeryf   wysłał 

czterech   pomocników,   aby   podnieśli   alarm   w 

miejscowościach   leżących   w   najbliższym   rejonie 

Wichita. Po trzech dalszych godzinach wrócili pierwsi, 

spełniwszy   zadanie:   Kit   Snowden   i   Robert   Dreer. 

Szeryf   nie   czekał   na   pozostałych.   Wyruszył   z 

początkiem nocy, posuwając się wzdłuż torów, pewien, 

że blask wschodzącego, księżyca pozwoli odkryć tropy 

uciekinierów.   Nie   sposób   stwierdzić,   czy 

przewidywania   szeryfa   uwieńczone   zostałyby 

sukcesem,   czy   też   pogoń   wróciłaby   z   niczym. 

Przypadek,   jakim   stało   się   spotkanie   trapera,   roz-

strzygnął o powodzeniu.

Od kolejowych torów powiódł McCailum całą trójkę 

do krzaków stanowiących niedawno jego punkt obser-

wacyjny.   Tu zatrzymano się.  Gdyby nie psy, można 

by zaskoczyć mieszkańców domu, jednak czekanie do 

świtu w niczym nie polepszało sytuacji. Dlatego szeryf 

polecił Snowdenowi i Robertowi objechać dalekim łu-

kiem zabudowania, ukryć konie i podczołgać się pod 

tylną ścianę budynku mieszkalnego tak blisko, jak to 

tylko będzie możliwe. Polecenie wykonali szybko i bez 

trudności,   lecz   tylko   w  połowie.   Bo   gdy   obaj   zwia-

dowcy rozpoczęli mozolną wędrówkę, narobili tyle ha-

łasu, że doświadczony westman przyrównałby go do 

łomotu   spłoszonego   bizona.   Nic   dziwnego,   ani 

background image

Snowden, ani Robert nie byli mistrzami w czołganiu 

się.   Zanim   przebyli   połowę   drogi   do   domu, 

wyskoczyły   psy,   wprawdzie   nie   atakowały,   lecz   ich 

ujadanie musiało zbudzić śpiących. W jednym z okien 

zabłysło światło i po minucie zgasło. W chwilę później 

rozległ się huk wystrzału oddanego — jak sądził Ro-

bert — po przeciwległej stronie budynku. Nie wahając 

się dłużej, skoczyli przed siebie i dopadli ściany domu. 

Psy   nadal   szczekały.   Nagle   z   lekkim   trzaskiem 

otworzyło   się   okno.   Ciemna   postać   stanęła   na   para-

pecie i zsunęła ku ziemi. Uciekającemu nie dopisało 

szczęście.  Musiał  potknąć się o jakiś kamień,  bo po 

kilku krokach runął. Podniósł się bardzo niemrawo i to 

go zgubiło. Robert rzucił się na-wstającego i uderzył 

pięścią w głowę tak silnie, że przeciwnik zachwiał się i 

powtórnie  upadł.  Tymczasem   Snowden  szarpał  się  z 

drugim zbiegiem,  podczas gdy trzeci już gnał wąską 

steczką   między   zagonami   i   ledwie   go   było   widać. 

Robert pomógł Snowdenowi — w kilka sekund rabuś 

został obalony i skrępowany własnym pasem i lassem. 

W   ten   sam   sposób   załatwiono   się   z   przeciwnikiem 

Roberta, zanim jeszcze odzyskał przytomność. Dopiero 

po tym wszystkim zjawił się szeryf. Nie okrążał domu, 

lecz po prostu wyszedł tym samym oknem, przez które 

uciekali   ścigani.   Murphy   wespół   z   McCallumem 

usiłował dostać się do wnętrza drzwiami frontowymi. 

Początkowo na wezwanie nikt nie odpowiedział, lecz 

na ostrzegawczy strzał szeryfa wpuszczono go. Zastał 

tylko gospodarza i jego żonę.

Tak to, w dużym skrócie, wyglądała historia pogoni i 

schwytania uczestników napadu na pociąg, bo i trzeci z 

Bandytów niedługo korzystał ze swobody. Schwytano 

go. w kilka godzin później  w miasteczku  leżącym  o 

piętnaście mil od Wichita Falls.

Złapanie   bandyckiej   trójki   nie   było   niczym   nad-

zwyczajnym. Szeryf Murphy, odkąd objął swój urząd, 

zdołał zaprowadzić za więzienne kratki kilka dziesiątek 

przestępców. Natomiast zadziwiającą była szybkość, z 

jaką   zlikwidowano   szajkę   i   odzyskano   cały   łup. 

Przeważnie bowiem chwytano rabusiów dopiero wów-

czas, gdy zdołali już roztrwonić zrabowane pieniądze 

ku prawdziwej rozpaczy poszkodowanych.

Podczas   prowadzonego   śledztwa   farmer,   u   którego 

przestępcy nocowali, wyparł się jakiejkolwiek z nimi 

znajomości,   twierdząc   z   uporem,   że   udzielił   gościny 

strudzonym  wędrowcom,  jak przypuszczał kowbojom 

poszukującym pracy. Ponieważ to samo zeznali oskar-

żeni, rolnika nie pociągnięto do odpowiedzialności. W 

czasie rozprawy sądowej występował tylko jako świa-

dek. Denis Murphy uważał, że cała czwórka bezczelnie 

kłamie, jednak nie sposób tego kłamstwa dowieść.

Bohaterem historii stał się nie szeryf i nie Snowden, 

nie   mówiąc   już   o   ograbionym   traperze,   lecz   Robert 

Dreer. Przyczyną  sławy był  chyba  jego młody wiek. 

Kiedy   zeznawał   podczas   rozprawy   sądowej   i 

szczegółowo opowiedział o swym udziale w schwyta-

niu   bandytów,   na  sali   szczelnie  wypełnionej  ciekaw-

skimi raz po raz powstawał szmer pochwalnych szep-

background image

tów, a nawet ktoś zaklaskał, co wywołało uwagę sę-

dziego na temat zachowania się publiczności.

background image

Po zakończeniu rozprawy wokół Roberta uczyniło się 

tłoczno. Ściskano mu ręce, klepano po plecach, głośno 

wyrażając przekonanie, że Denis Murphy znalazł skarb 

w osobie takiego pomocnika i że na pewno, gdy obecny 

szeryf, syt chwały, zrezygnuje z funkcji, Robert Dreer 

stanie się godnym jego następcą.

Robert,   z   natury   skromny,   pierwszy   raz   w   swym 

życiu dał się ponieść dumie, za co wkrótce srodze zo-

stał ukarany.

Wieczorem,   po   tym   pamiętnym   dniu   rozprawy  są-

dowej,  podczas  posiłku  w  domku  ciotki   Locke,  Bob 

zaczął go wyśmiewać, a czynił to w sposób tak zło-

śliwy,   że   Robert   szybko   stracił   humor   i   gdyby   nie 

obecność   ciotki,   ostro   sprzeciwiłby   się   tego   rodzaju 

żartom.   Od   tego   czasu   przy   byle   jakiej   sposobności 

Bob   pokpiwał   z   Roberta,   stał   się   dokuczliwym   i 

oschłym towarzyszem pracy. Roczna znajomość, która 

mogła przekształcić się w przyjaźń, poczęła zmieniać 

się we wzajemny antagonizm. W imię sprawiedliwości 

stwierdzić należy, że nie było w tym winy Roberta. To 

Bob prowokował go stale i z rozmysłem, a postępował 

tak zazwyczaj, gdy brakło świadków rozmowy.

Początkowo   Robert   nie   mógł   pojąć,   dlaczego   Bob 

nieoczekiwanie z sympatycznego chłopaka przemienił 

się w opryskliwego złośliwca. Później zrozumiał, gdy 

zauważył, że natężenie złośliwości wzmaga się po każ-

dej pochwale udzielonej mu przez szeryfa. Oczywiście, 

tylko wówczas gdy Bob mógł ją usłyszeć. Odtąd Ro-

bert wystrzegał się wspominania o pochlebnych uwa-

gach   Denisa   Murphy'ego,   a   gdy   szeryf   w   obecności 

swych pomocników klepał go po plecach oświadczając, 

że nigdy dotąd nie zatrudniał chłopca tak świetnie dają-

cego sobie radę, Robert tylko udawał radość. Wiedział, 

że jeszcze tego samego dnia stanie się ofiarą kolejnych 

złośliwości Boba.   Przestały więc go cieszyć własne

background image

sukcesy — a miał ich już kilka. Po schwytaniu ban-

dyckiej   trójki   Denis   Murphy   coraz   częściej   zabierał 

Roberta na przejażdżki w okolice  Wichita  Falls. Nie 

były   to   jednak   wycieczki   krajoznawcze,   lecz   ważny 

fragment  szeryfowskiej  służby.  Robert  rychło  odgadł 

cel   tych   parogodzinnych   wypraw   i   równocześnie 

stwierdził, jak dużym zaufaniem ludzi cieszył się jego 

szef.

Odwiedzali   większe,   mniejsze   i   zupełnie   malutkie 

gospodarstwa rolne, a wszędzie witano przybyszów z 

serdecznością,  która  znacznie  przekraczała  tradycyjne 

na   Dalekim   Zachodzie   formy   gościnności   i   niekiedy 

bywała   dość   kłopotliwa,   zmuszająca   szeryfa   do   dłu-

giego I tłumaczenia gospodarzom, dlaczego nie może u 

niob   przenocować,   a   nawet   spędzić   kilku   godzin. 

Lecz/nie tylko farmerzy i ich rodziny, również parobcy, 

kowboje,   traperzy   witali   Denisa   Murphy'ego   tak,   jak 

wita się starego przyjaciela. Przy tej okazji — Robert to 

spostrzegł — przekazywali szeryfowi jakieś informacje. 

Niekiedy   głośno,   w   rodzaju:   „Ślepy   Bill   znowu   się 

kręci   nad   jeziorem   Texoma"   lub:   „Kulawy   Seaver 

tydzień temu opuścił więzienie" — niekiedy szeptane 

na ucho. Wśród tych wiadomości znajdowały się takie, 

których sensu Robert nie pojmował, na przykład: „W 

przyszły   czwartek   koło   Pemroke"   albo:   „Holbrook 

sprzedał   dwanaście   talii".   Brzmiało   to   zupełnie   jak 

szyfr, o jego znaczenie Robert nie śmiał pytać.

Cierpliwość   została   wynagrodzona.   Któregoś   wie-

czoru, gdy wracali do Wichita Falls, szeryf nieoczeki-

wanie zagadnął Roberta:

— Jak sądzisz, co jest warunkiem powodzenia  na-

szej pracy?

— Dzielność — odparł chłopak bez namysłu.

— No... pewnie. Chociaż  znałem szeryfa  nie grze-

szącego odwagą, a sukcesów odniósł niemało.

background image

— Bystre oko i celna ręka — szybko dodał Robert.

— Może   być,   lecz   niekoniecznie.   Celna   ręka,   mój 

chłopcze, często skłania jej posiadacza do ułatwiania 

sobie   obowiązku.   Strzela,   gdy   powinien   przestępcę 

schwytać żywego. Zabicie człowieka to czyn karygod-

ny. Naszym zadaniem jest dostarczanie poszukiwanych 

osób   sędziom,   a   cóż   jest   wart   dla   sądu   przestępca 

martwy? Dlatego w tym, co powiedziałeś, tkwi tylko 

drobne ziarnko prawdy.

Robert westchnął.

— To już nie wiem — wyznał ze skruchą.

— Więc ci powiem: informacja.
— Informacja? — powtórzył  chłopak niedowierza-

jąco.

— A   tak,   a   tak.   Warunkiem   powodzenia   jest   dla 

szeryfa dobra znajomość ludzi przebywających w jego 

okręgu. Powinien wiedzieć, kto przybył, kto i dlaczego 

wyjechał,  kto się kręci  po okolicy i  czego tu  szuka. 

Warto również znać nazwiska osobników wypuszczo-

nych z najbliższego więzienia. To zresztą jest najłat-

wiejsze. Zbieraniu innych wiadomości nie podołałbym 

mając   tylko   was   czterech   do   pomocy.   Potrzeba   ze 

czterdziestu. A kto może opłacać tyle ludzi? Po paru 

latach pracy odkryłem lepszą metodę. Posiadam bez-

płatnych informatorów. I to jakich! Widzisz, Robercie, 

szeryf musi umieć współżyć z ludźmi. Tylko wówczas 

osiągnie to, czego jako człowiek samotny nigdy by nie 

osiągnął.   Ludzie   ufają   mi,   zawiadamiają   o   różnych 

drobnych   i   ważnych   sprawach.   To   są   moi   prywatni 

agenci, dzięki którym wiem wszystko lub prawie wszy-

stko, co dzieje się w moim okręgu. Dobra informacja, 

mój chłopcze, to połowa sukcesu. Dlatego co pewien 

czas     urządzam     wycieczki     poza     miasto. 

Zrozumiałeś?

— Zrozumiałem   —   przyznał   Robert,   a   Denis 

Murphy   urósł   nagle   w   jego   oczach   do   wielkości 

mędrca.

background image

Równocześnie przeraził się ogromu zadań, jakie cią-

żą na barkach szeryfa.

„Ja temu nigdy nie podołam" — pomyślał ze smut-

kiem i natychmiast zapytał:

— Co   to   miało   znaczyć:   „Holbrook   sprzedał 

dwanaście talii"?

Szeryf roześmiał się.

—To,   mój  kochany,   że  Stevens,   ten  szuler,   widać 

wybiera się w dłuższą podróż, do miejsc, w których nie 

kupi   potrzebnych   mu   do   szulerki   kart.   Holbrook 

prowadzi   niewielki   sklepik   w   Wichita   i   handluje 

przyborami do pisania, książkami, kartami, tytoniem i 

różnymi   drobiazgami,   bez   których   można   się   obejść 

albo   nie,   w   zależności   od   przyzwyczajenia.   Ale 

powiem   ci   jeszcze   jedno,   tylko   trzymaj   język   za 

zębami, bo na to nie ma dowodu. Otóż Holbrook na 

specjalne życzenie sprzedaje karty znaczone.

— Też pomysł! — wykrzyknął Robert.

— Pomysł świetny. Dla oszustów. Stevens szachro-

wał mając najczęściej ukryte zapasowe asy w rękawie, 

lecz  na pewno zabawia  się również  kartami  znaczo-

nymi; Teraz już wiesz wszystko.

— Nie wszystko — sprzeciwił się chłopak. — Co 

znaczyło: „W przyszły czwartek koło Pemroke'a?"

— Masz świetną pamięć — zauważył szeryf — to 

dobrze. Pemroke  jest posiadaczem  sadu, pół mili  od 

granicy Wichita Falls. W czwartek spotkają się koło 

sadu trzej włóczykije-złodziejaszki, pewnie aby omó-

wić kolejną machlojkę. Przerwiemy im tę naradę.

— To panu powiedział ten kowboj na czarnym ko-

niu?

— Zgadza się.

— I to jest rzetelna informacja, nie plotka?

Nie zawsze wszystko się sprawdza, mój  chłop-

cze, lecz jeśli nawet tylko połowa uzyskanych w ten 

sposób wiadomości warta jest zachodu, stanowią one 

olbrzymią pomoc w naszej pracy.

Robert nie śmiał dłużej pytać. Przejażdżki z szeryfem 

zaliczał  do  najprzyjemniejszych   chwil  w swej   pracy, 

jednak   zatruwały   je   później   rozmowy   z   Bobem. 

Bowiem po każdej wyprawie Bob stawał się niezwykle 

agresywny.   Gdyby   nie   wspólne   mieszkanie,   Robert 

mógłby go unikać w godzinach wolnych od zajęć. Nie-

stety, w domku ciotki Locke obaj chłopcy musieli wi-

dywać się rano, wieczór i przy wszystkich posiłkach. 

Robert zaczął zastanawiać się nad zmianą mieszkania, 

lecz jak miał wytłumaczyć  to ciotce? Co powiedzieć 

szeryfowi,   który   na   pewno   zainteresuje   się   przepro-

wadzką?

Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl poskarżyć się 

przed   szeryfem   na   Boba.   Uważał   taki   postępek   za 

niegodny   mężczyzny.   Spróbował   porozmawiać   z 

ciotką,   licząc   na   to,   że   potrafi   ona   wpłynąć   na 

zachowanie   się   bratanka.   Długo   czekał   na   okazję. 

Doczekał   się   wreszcie,   gdy   Bobowi   wypadł   nocny 

dyżur w szeryfówce. Po jego odejściu dość niezdarnie 

rozpoczął swój wywód i tak wszystko poplątał, że pani 

background image

Locke przerwała mu w pewnej. chwili, zapytując, czy 

jedzenie mu nie smakuje, czy może pokój zbyt ciasny. 

Ona przecież stara się, by jej młody przyjaciel czuł się 

u niej jak w rodzinnym domu.

Robert szczerze zaprzeczył wszystkiemu, zapewnił o 

swej wdzięczności.

— Więc o co ci chodzi?

— O Boba — zdobył się na desperacką odwagę.

— Czyżby coś przeskrobał? —zaniepokoiła się ciot-

ka.   —   To   jest...   chciałam   powiedzieć,   źle   postąpił? 

Szeryf nic mi o tym nie wspominał.

Robert oświadczył, że ta sprawa nie ma nic wspól-

nego z szeryfem.

background image

— O jakiej sprawie mówisz?

Ja... po prostu — zająknął się — ... podejrzewam, 

że moje towarzystwo nie odpowiada Bobowi, i dlatego 
gotów   jestem   w   każdej   chwili   zamieszkać   gdzie   in-
dziej.

Co ty wygadujesz, chłopcze? Nie odpowiada Bo-

bowi? To jakaś pomyłka! Nie dalej jak dwa dni temu 

zagadnęłam  Bona o ciebie.  Powiedział,  że  jesteś do-

brym towarzyszem w pracy i poza pracą. Więc o co 

chodzi?

Robert westchnął. Wyglądało na to, że Bob był nie 

tylko   złośliwcem   zazdrosnym   o   cudze   powodzenie, 

lecz również człowiekiem fałszywym.  Ale jak o tym 

mówić   ciotce?   Przeprosił   panią   Locke   —   widocznie 

musiał się pomylić — dodał jednak nieśmiało, że prze-

cież   sama   ciotka   kilkakrotnie   była   świadkiem   złośli-

wości Boba.

— To prawda — przyznała smętnie. — Lecz on ma 

w gruncie rzeczy złote serce. Widzisz, mój chłopcze, 

Bob, mówię to w zaufaniu, był dość niesfornym dziec-

kiem,   rodzice   mieli   z   nim   sporo   kłopotów.   Och,   ja 

wiem,   że   jest   nieco...   trudny,   ale   mam   nadzieję,   że 

wasze wzajemne stosunki ulegną poprawie. Bądź do-

brej myśli, Robercie.

Na   tym   rozmowa   się   urwała,   a   Robert   nadal   nie 

wiedział, jak ma postępować, co czynić w tak skompli-

kowanej sytuacji. Myśli jego coraz częściej kierowały 

się ku przeszłości. Dziwnym  trafem przeszłość nagle 

dała znać o sobie.

Któregoś   dnia   Denis   Murphy   wezwał   chłopca   do 

gabinetu i oświadczył radośnie:

— Przypomnieli sobie o nas. Późno, bo późno, ale 

lepiej późno niż wcale!

Po tych słowach podniósł z biurka ćwiartkę papieru.

— Oto i list — powiedział.

background image

— Od pana Gordona?! — krzyknął Robert.

— Od   Irvina,   ale   i   Gordon   się   dopisał.   Wyobraź 

sobie, że Irvin został szeryfem w jakimś Fort Benton, 

w   Montanie.   A   tak   się   przecież   wypierał   służby   u 

mnie! Teraz wyszło szydło z worka. Ale niech tam! 

Życzę mu sukcesów. Pytają się o ciebie, zresztą... sam 

przeczytaj — podał mu list.

Robert   chwycił   papier   skwapliwie.   Żywił   nieuza-

sadnioną nadzieję, że Karol Gordon wzywa go do sie-

bie. Nic takiego w liście nie znalazł. Dowiedział  się 

natomiast, że jego opiekun i przyjaciel wrócił do swego 

traperskiego zawodu i ani mu w głowie zakładać nowe 

farmerskie gospodarstwo. Robert westchnął. Najlepsza 

możliwość   uniknięcia   dalszych   kłopotów   z   Bobem 

rozwiała   się.   Karol   Gordon-farmer   na   pewno 

potrzebowałby pomocnika, a któż mógł być dlań wy-

godniejszy od Roberta? Lecz Karol Gordon-traper nie 

potrzebował nikogo.

— Cóżeś tak pomarkotniał? — zauważył szeryf. — 

Nie w smak ci ten list?

— Ależ nie. Cieszę się z sukcesów ich obu. Gdzie 

leży Fort Benton?

— Sprawdzimy. Sam jestem ciekaw.

Szeryf podszedł do wielkiej, czarnej szafy, wydobył 

pęk kluczy, otworzył drzwiczki. Na półkach stały rów-

nymi rzędami grube i cienkie tomy książek. Ten widok 

nieco zaskoczył Roberta. Kiedyż to Murphy znajdował 

czas na czytanie? Gdy mieszkał z Karolem Gordonem, 

jego   opiekun,   a   równocześnie   pracodawca   posiadał 

tylko kilkanaście bardzo podniszczonych tomików, tu 

znajdowała   się   pokaźna   biblioteka.   Jednak   nie 

wszystkie   w   niej   przegrody   wypełniały   książki.   Na 

najniższej półce widniały uszeregowane równym rząd-

kiem lśniące szklaneczki, a na obu jego krańcach ster-

czały, jak żołnierze na warcie, dwie wysokie i ciemne 

butelki   z   kolorowymi   etykietami.   Robert   nie   zdążył 

odczytać napisów, bo szeryf, wyciągnąwszy opasłe to-

misko, zatrzasnął szafę.

Tomisko spoczęło na biurku. Szeryf siadł i począł 

przerzucać kartki. Zatrzymał się przy jednej.

— Siadaj przy mnie, Robercie.

Chłopiec spełnił polecenie i zerknął na otwartą stro-

nicę. Widniała na nim kolorowa mapa. Ale jaka mapa!

— Co   to   jest?   —   Zagadnął   szeryf.   —   Jeśli 

chodziłeś do szkoły, to odgadniesz.

— Teksas — odpowiedział chłopak.

Przyszło mu to bez trudu, jako że nazwę stanu wy-

drukowano na marginesie karty.

Tak jest, Robercie. Największy ze stanów naszej 

Unii. A tu — palec szeryfa zatrzymał się na małym 

kółku — my jesteśmy.

Wichita Falls — odczytał Robert.

No właśnie. A teraz, skoro już wiesz, gdzie się 

znajdujemy, pokażę ci, gdzie mieszka Vincent Irvin.

Znowu   zaszeleściły   kartki.   Szeryf   je   przewracał   i 

przewracał, aż zatrzymał się przy bardziej kolorowej. 

Barwne   prostokąty   i   kwadraty:   zielone,   żółte, 

pomarańczowe, różowe i o odcieniu fioletu znaczyły 

background image

cały   ląd   Północnej   Ameryki,   od   Atlantyku   aż   po 

Ocean   Spokojny   i   aż   po   prawie   równą   jak   linia 

granicę,   powyżej   której   widniał   rozstrzelonymi 

literami wydrukowany napis: Kanada.

— Popatrz, Robercie, ten pomarańczowy prostokąt 

to   Montana,   a   tu,   nad   Missouri,   leży   właśnie   Fort 
Benton.

— Strasznie daleko od nas.
— A daleko. Wiesz, co to jest skala mapy?
— To są prawdziwe odległości podane w zmniej-

szeniu.

__ Coś w tym rodzaju. Tu, na dole, wydrukowano 
taką skalę. Teraz możemy sprawdzić, ile mil dzieli 
nas od Vincenta Irvina.

Odsunął szufladę biurka, wydobył  z niej pasek pa-

pieru,   położył   go   na   mapie   tak,   że   jednym   końcem 

dotykał kółeczka z napisem: Wichita Falls, a drugim — 

podobnego, z napisem: Fort Benton.

— Ho, ho! Wiesz,  ile  wypadło?  Tysiąc  sto osiem-

dziesiąt mil. Może nieco mniej, może nieco więcej. I to 

w   linii   powietrznej,   dla   ptaka.   Bo   dla   wędrującego 

człowieka, myślę, należy dołożyć jeszcze z połowę.

— Tysiąc   sto   mil   —   powtórzył   Robert   żałosnym 

głosem.

Jakiż to niezmierny szmat drogi dzielił go teraz od 

Vincenta Irvina! A od Gordona?

— Cóżeś   tak   pomarkotniał,   chłopcze?   —   zapytał 

znowu szeryf. — Tęskno ci za starymi  znajomkami? 

Napisz do nich.

— Pan Gordon nie podał swego adresu.

— To  drobiazg.   Jestem  pewien,   że  Irvin   i  Gordon 

często się spotykają. To chyba starzy przyjaciele i nie-

jedno wspólnie przeżyli.

— Prawda — żarliwie przytaknął Robert.

— Więc wyślij list do Fort Benton i poproś Irvina, 

żeby go przekazał Gordonowi. Jeszcze chwilkę — do-

dał widząc, że Robert zamierza odejść. — Powiedz mi, 

co takiego zaszło między tobą a Bobem?

Robert, który sądził w swej naiwności, że o dokucz-

liwych żartach Boba wie co najwyżej ciotka Locke, tak 

został   zaskoczony   pytaniem   szeryfa,   że   przez   kilka 

sekund   nie   był   w   stanie   wykrztusić   słowa,   —

No, cóż cię tak zatkało? Teraz widzę, że moje 

domysły   są   słuszne.   Gadaj   mi   zaraz.   Przyrzekam 

tajemnicę.

Robert nie mógł odmówić żądaniu, lecz postarał się 

sprawę zbagatelizować. Wypadło to bardzo fałszywie.

background image

Nawet   człowiek   znający   się   mniej   od   Denisa 
Murphy'ego   na   ludziach   nie   uwierzyłby   w 
prawdziwość relacji chłopca.

— Kręcisz — oświadczył szeryf. — Przypuszczam, 

że Bob nieco zalazł ci za skórę, że wina bardziej ob-

ciąża jego niż ciebie. Jednak uprzedzam: nie będę to-

lerował żadnych sporów między moimi współpracow-

nikami. Bowiem tego rodzaju stosunki wpływają na 

pogarszanie się wyników pracy szeryfa.  Ja tego nie 

ścierpię. Pogadam z Bobem, nie wspominając o naszej 

rozmowie, jeśli jednak o waszych sporach dowiedzą 

się mieszkańcy Wichita, zwolnię was obu. To wszyst-

ko. Mam nadzieję/że już nigdy więcej nie będę zmu-

szony do mówienia tak przykrych słów. Z twojej pra-

cy jestem zadowolony i wróżę ci sukcesy,  więc nie 

psuj sobie tej dobrej opinii.

Robert opuścił gabinet szeryfa kompletnie zdruzgo-

tany. Wystąpienie szeryfa uznał za niesprawiedliwe i 

krzywdzące.   Przecież   sam   szeryf,   wyróżniając   Ro-

berta, obudził w Bobie uczucie zazdrości. Lecz jakże 

można było o tym mu powiedzieć? Nie, nigdy! Więc 

co dalej? Chyba tylko uzbroić się w cierpliwość licząc 

na to, że Bob się uspokoi. A może zrezygnować z pra-

cy? Lecz co powiedziałby na to Karol Gordon? Prze-

cież Robert sam zdecydował się pozostać w Wichita 

Falls,   zamiast   towarzyszyć   dalej   opiekunowi.   A  de-

cyzję taką podjął pod wpływem opowiadań Boba. Jak-

że inny wydawał się wówczas ten najmłodszy pomoc-

nik szeryfa! Tak bardzo mu zaimponował, że posta-

nowił   stać   się   kimś   podobnym.   Marzenie   stało   się 

rzeczywistością, lecz w miarę upływu czasu coraz bar-

dziej przykrą.

Cóż więc dziwnego, że znajdując się w takim stanie 

ducha   Robert   coraz   częściej   wybiegał   myślami   ku 

nieznanemu   Fort   Benton   lub   sięgał   w   przeszłość 

wspominając Greenfield i jego mieszkańców. Cóż by 

dał za powrót tamtych, spokojnych dni!

Ze strachem wracał na nocleg do domku ciotki Locke 

i starał się przyjść albo przed Bobem, albo po nim. Nie 

zawsze   mu   się   to   udawało,   często   Bob   specjalnie 

czekał na współlokatora, a w drodze, raz częściej, raz 

rzadziej — w zależności od humoru — dowcipkował 

na temat sukcesów Roberta lub jego przeszłości, którą 

świetnie   poznał   z   dawnych   opowiadań   swego 

towarzysza.   Pytał,   go   najpoważniejszym   tonem,   czy 

pozostając w służbie Gordona doił krowy ciągnąc je za 

ogon.   Kiedy   indziej   wyraził   przypuszczenie,   że 

Vincent Irvin opuścił Greenfield, bo nie mógł dłużej 

znieść sąsiedztwa Roberta, a Karol Gordon z podobnej 

przyczyny podrzucił Roberta szeryfowi.

— Być może Murphy z kolei podrzuci cię komu. in-

nemu, jak sądzisz?

Robert   starał   się   traktować   podobną   gadaninę   za 

dobry   żart,   jednak   nie   bardzo   mu   to   szło.   Pamiętał 

wszakże o rozmowie z szeryfem i zdołał powstrzymy-

wać   się   od   ostrzejszych   odpowiedzi.   Łudził   się 

nadzieją,   że   w   miarę   upływu   czasu   albo   Bobowi 

background image

znudzą się zaczepki, albo też on — Robert — tak do 

nich   przywyknie,   że   staną   się   dlań   obojętne.   Te 

przewidywania   nie   sprawdziły   się.   Natomiast 

wydarzyło   się   coś,  czego   Robert   nie   mógł   brać   pod 

uwagę nawet w najbardziej ponurych rozważaniach na 

temat swej przyszłości.

background image

                                        

                                                         
Ucieczka

Tego   wieczoru   Bob   Locke   pierwszy   opuścił 

szeryfówkę.   Robert   uczynił   to   w   kilkanaście   minut 

później, zadowolony, że sam wróci do domu.

Szedł   wolno,   pozdrawiając   co   starszych   i   statecz-

niejszych przechodniów, znanych mu z widzenia lub z 

którymi już wielokrotnie rozmawiał. Odpowiadali mu 

wesoło: „Halo, Bob!" lub żartobliwie: „Jak leci, szery-

fie?", lub krótko: „Dobry wieczór".

Inni, młodsi, pierwsi zdejmowali kapelusze, niekiedy 

przystając,   aby   zaproponować   szklaneczkę   piwa   w 

najbliższym  saloonie. Robert grzecznie odmawiał. Po 

pierwsze   dlatego,   że   ciotka   nie   lubiła,   gdy   któryś   z 

chłopców spóźniał się na wieczorny posiłek, po drugie 

dlatego, że „szklaneczka" mogła zamienić się w całą 

beczkę   lub   w   długą   kolejkę   szklaneczek   whisky. 

Fundatorzy byli  szczodrzy,  a pod wpływem alkoholu 

bardzo czuli na wszelką odmowę.

Szeryf Murphy już na samym początku służby prze-

strzegł Roberta, że pierwszy wypadek upicia się będzie 

równoznaczny z ostatnim dniem pracy.

Dotarł wreszcie  przed ogródek ciotki  Locke, zado-

wolony z tylu  spotkań i zaproszeń. Uznał, że go lu-

biano, i nie mylił się.

W jadalnym pokoju ciotka jak zwykle powitała go 

uśmiechem, a Bob, pochylony nad talerzem, tylko nań 

zerknął i milczał, zajęty bez reszty nożem i widelcem. 

Ciotka przyniosła drugą porcję baraniny i wielki pół-

misek parującego makaronu.

— Co słychać? — zagadnęła siadając przy stole.

Dzień   upłynął   wyjątkowo   spokojnie,   więc 

Robert nie bardzo miał ó czym opowiadać. Wiedział 

jednak, że ciotka 

Locke spragniona jest jakichkolwiek wiadomości, 

dlatego rozwiódł się szeroko na temat spotkanych 

znajomków i choroby żony Snowdena, do której sam 

szeryf sprowadził lekarza.

— Murphy jest cudownym  człowiekiem  — stwier-

dziła natychmiast pani Locke.

— Lecz nie wtedy, gdy wysłuchuje czyichś bredni i 

daje im wiarę — wtrącił Bob.

— O czym ty .mówisz?

— O   pewnym   naszym   znajomym,   ciociu,   który 

mieszka pod naszym dachem.

— Bob! — krzyknęła ciotka. — Znowu  zaczynasz?

— To tylko w imię prawdy, żebyś wiedziała, kogo 

masz przed sobą — tu skinął głową w stronę Roberta.

— Bob — powtórzyła pani Locke — wstyd tak mó-

wić o naszym gościu.

— Ten gość, ciociu, to skarżypyta i lizus. Poszedł do 

szeryfa  poskarżyć  się na mnie. Miałem dość przykrą 

rozmowę z Murphym.

Robert drgnął i wyprostował się:

background image

To   nieprawda   —   powiedział,   z   trudem   opano-

wując wzburzenie. — Przysięgam, że nie chodziłem do 

szeryfa z własnej woli. To szeryf mnie wezwał i pytał, 

jak się układają moje stosunki z Bobem. On się czegoś 

domyśla i chciał mnie wybadać, ale daję słowo — tu 

zwrócił się do ciotki — że nie skarżyłem się, a jeśli 

pani   mi   nie   wierzy,   jeszcze   dziś   poszukam   innego 

mieszkania.

— Tak będzie najlepiej — mruknął Bob.

background image

Ciotka, która miała słuch znakomity, usłyszała zło-

śliwą uwagę i aż poczerwieniała.

— Bob — odezwała się ostro — zachowaj swe uwa-

gi dla siebie, a teraz bądź łaskaw zostawić nas samych.

Wezwany odsunął krzesło z hałasem i wyszedł bez 
słowa.

— Bardzo mi przykro — szepnął .Robert — chociaż 

nie poczuwam się do żadnej winy.  

Teraz odtworzył, jak umiał najlepiej, przebieg roz-

mowy z szeryfem.

— Dobrze mi tu u pani — zakończył swą relację — 

lecz sądzę, że będzie jeszcze lepiej, gdy poszukam in-
nego mieszkania.

— Nawet nie myśl o tym.  Uznałabym to za osobistą 

obrazę.   Bob   ma   trudny   charakter,   popełnia   mnóstwo 

błędów, lecz wyprowadzając się ode mnie, utwierdził-

byś   go   w   przekonaniu,   że   postępował   słusznie.   Nie, 

Robercie, proszę cię, zostań. Porozmawiam z szeryfem, 

na pewno mi dobrze poradzi. Robert zaniepokoił się:

— Czy to konieczne?
— Jesteś przeciwny? Dlaczego?

— Szeryf zapewnił mnie, że zachowa tajemnicę i nie 

będzie rad, że ja nie zastosowałem się do tego.

— Rozumiem.   Przyrzekam,   że   powiem   szeryfowi 

tylko tyle, ile dowiedzieliśmy się od Boba. Jesteś za-
dowolony?

— Dziękuję.

— Widzisz... bardzo mi przykro z powodu zachowa-

nia   się   Boba.   Przede   wszystkim   dlatego,   że   to   mój 

bratanek. Chyba rozumiesz, że mi na nim zależy i lę-

kam się, aby nie wkroczył na złą ścieżkę. Jeśli z innymi 

będzie postępował tak, jak z tobą, straci przyjaciół, a 

zyska śmiertelnych wrogów.  Martwię  się  o Boba.

background image

No, idź teraz spać, mój chłopcze, dobranoc i bądź do-

brej   myśli  Robert   starał   się,   jak   mógł,   „być   dobrej 

myśli",   lecz  w  następnych  dniach  nie   wydarzyło  się 

nic,  co  mogłoby  natchnąć  go  otuchą.  Wysłał  list  do 

Karola Gordona na adres Irvina, ale w tym liście nie 

wspomniał ani słówkiem o „sprawie Boba". Nie chciał 

skarżyć   się,   a   takie   pisanie   wyglądałoby   na   skargę. 

Teraz nawet tego trochę żałował. „Optymistycznym" 

listem utwierdzał Gordona w mniemaniu, że w Wichita 

Falls   wszystko   układa   się   jak   najlepiej,   gdy   w 

rzeczywistości układało się... jak najgorzej.

Od pamiętnego  wieczoru Bob odzywał  się do Ro-

berta jedynie w sprawach służbowych. Wspólne dyżury 

w   szeryfówce   upływały   w   ciszy.   W   domku   ciotki 

Locke Bob również milczał jak głaz. Robert nie starał 

się   przerywać   tego   milczenia.   Taka   sytuacja   była 

nieprzyjemna,   ale   Robert   nie   widział   możliwości   jej 

zmiany.   Czy   szeryf   Murphy   zdawał   sobie   sprawę   z 

wzajemnej,   nadal   trwającej   niechęci   dwu   swych 

najmłodszych  współpracowników,  czy  też  nic   o  tym 

nie wiedział — któż odgadnie?

Któregoś   ranka   obaj   chłopcy   zostali   wezwani   do 

gabinetu   szefa.   Szeryf   spojrzał   na   nich   dość   ostro   i 

zwrócił się do Boba:

— Pamiętasz   wąwóz?   Tam   gdzie   stoi   opuszczona 

chałupa.

— Pamiętam.

— Trafisz?

Bob wyprostował się dumnie.

— Znam wszystkie ścieżki w okolicy.

—   Doskonale.   Pojedziecie   obaj,   zbadacie   wąwóz, 

spenetrujecie wnętrze chatki. Zalecam ostrożność.

— Czy to oznacza, że tam ktoś się ukrywa?

Może tak, może nie. Na ten temat ludzie różnie 

gadają. Gdyby się jednak okazało, że domek jest za-

mieszkały, 

przyjrzyjcie   się   bacznie   lokatorowi   czy   lokatorom. 

Bądźcie   uprzejmi   i   nie   zdradźcie,   w   jakim   celu 

przyjechaliście.   Oczekuję   was   wieczorem,   więc 

czasu macie dość. A teraz... w drogę!

W pół godziny po tej rozmowie pozostawili za sobą 

ostatnie zabudowania Wichita Falls. Miasteczko było 

ciche, budziło się dopiero ze snu. Dzień zapowiadał się 

ciepły,   więc  wyprawa  byłaby   na  pewno  dla   Roberta 

miłą rozrywką, połączoną z jakże łatwym do wykona-

nia zadaniem, gdyby nie grobowe milczenie i ponura 

mina towarzysza podróży.

Droga praktycznie  nie istniała.  W historii  miasta  i 

jego   okolic   był   to   stary,   bardzo   stary   szlak,   którym 

ongiś posuwały się karawany wozów i gromady jeź-

dźców,   po   opuszczeniu   Wichita   Falls   ku   Dalekiemu 

Zachodowi.   Później   o   tym   szlaku   zapomniano.   Pod 

kobiercem zieleni znikły odciski podków i racic, ko-

leiny   i   wydeptane   stopami   tysięcy   piechurów   łyse 

ścieżki. Dlatego Robert dziwił się, że Bob bez wahania 

zmierza   ku   wspomnianej   przez   szeryfa   dolinie. 

Dopiero   po   godzinnej   jeździe   zorientował   się,   że 

istotnie   posuwają   się   biegnącą   tędy   ongiś   drogą. 

background image

Robert, uczestnik wielkiego przepędu bydła, a później 

pomocnik   farmera,   widział,   jak   na   opuszczonych 

traktach, na podłożu rozmytego deszczami końskiego i 

krowiego   nawozu,   wyrosła   trawa   znacznie   gęstsza   i 

wyższa   niż   w   sąsiedztwie.   Właśnie   Bob   gnał   teraz 

pasem z daleka już widocznych, bujnych traw.

Gdy   słońce   wspięło   się   na   szczyt   nieba,   Bob 

skręcił raptownie w prawo, a po przejechaniu jeszcze 

mili zatrzymał wierzchowca i zeskoczył z siodła.

— To tu — stwierdził półgłosem.

.Były to pierwsze słowa, z jakimi zwrócił się do to-

warzysza tego dnia.

Robert rozejrzał się dokoła. Daleko, po horyzont, 

płaszczyzna   prerii   i...   nic   więcej.   Ani   śladu 

spadzistości, która zapowiadałaby wąwóz.

— Spętaj konie, zabierz broń — rozkazał Bob.

Robert wykonał polecenie, mimo że rzucone zostało 

przykrym, aroganckim tonem. Lecz przecież to Bob 

był 

kierownikiem wyprawy i bez względu na formę 

wydawanych poleceń należało je wypełniać. Wyjął 

winchester z futerału zawieszonego przy siodle, spętał 

zwierzęta i dodatkowo, na długich linkach, przywiązał 

je do kołków, które wydobył z  juków i wbił w ziemię. 

— Chodź za mną — mruknął Bob — i nie hałasuj. 

Przeszli kilkadziesiąt kroków, gdy nagle płaszczyzna 

urwała się. Bob padł na ziemię, Robert go naśladował. 

Zerknął w dół. Stroma ściana spadała głęboko, prze-

rażająco głęboko.  To był właśnie wąwóz, o którym 

wspominał szeryf. Wydawało się, że nie ma sposobu 

dotrzeć do jego dna, bo i przeciwległe zbocze spadało 

podobną stromizną. Robert na próżno wytrzeszczał 

oczy wypatrując ścieżki, a równocześnie szukając śla-

dów jakiejkolwiek budowli. Pewnie wznosiła się 

gdzieś na prawo, tam gdzie biegła ta rozpadlina, 

zdawało się, nie mająca kresu.

— Idziemy — zdecydował wreszcie Bob.

Przebyli kilkanaście jardów, aż dotarli do miejsca, w 

którym   gładkie   dotąd   zbocze   opuszczało   się   tara-

sowate, małymi występami skalnymi. Wystarczyło nie-

co zręczności, aby zejść na samo dno wąwozu.

— Schodzimy! — zakomenderował Bob.

— A konie?

— Chcesz je sprowadzić? Ano spróbuj, mój mądra-

lo. To będzie ciekawy widok.

Robert tylko wzruszył ramionami.

— Tam   w   prawo   istnieje   zejście   wygodniejsze   — 

zauważył po chwili Bob — nawet konie się przecisną, 

ale to daleko, szkoda czasu.

Robert miał nieco inny pogląd w tej sprawie, pozo-

stawienie zwierząt na pustkowiu, bez dozoru, uważał 

za czyn lekkomyślny, lecz i tym razem nie odezwał się, 

pragnąc uniknąć kłótni.

Ostrożnie  dotarli  do dna wąwozu  pokrytego  skąpą 

trawą wyrosłą na jałowej, piaszczystej glebie.

Bob przyłożył palec do ust na znak milczenia i po-

czął posuwać się tuż pod ścianą wąwozu. Wędrówka 

nie   trwała   długo.   Robert   dostrzegł   ciemną   budowlę, 

background image

wzniesioną z nie okorowanych bali, w których wycięto 

wąziutkie okienka, tym tylko różniące się od strzelnic 

dawnych blockhausów, że zaopatrzono je w szyby.

— Zaczekaj — szepnął Bob, a kiedy Robert przy-

stanął, podbiegł i kopnął nogą nieforemne drzwi.

Był   to   postępek   niezgodny   z   zaleceniami   szeryfa. 

Przecież mieli zachowywać się uprzejmie w stosunku 

do przypuszczalnych mieszkańców budynku, a walenie 

butem w drzwi na pewno nie zaliczało się do aktów 

grzeczności.

Drzwi skrzypnęły przeciągle i Bob zniknął we wnę-

trzu. Po kilku sekundach wysunął głowę.

— Chodź, nie ma nikogo.

Robert z winchesterem w dłoni przekroczyły próg. 

Wewnątrz było szaro i duszno. Niezdrowy, stęchły 

odór unosił się w powietrzu. Środek izby, bo to była 

tylko jedna izba, zajmował stół sklecony z kilku desek 

i wbity czterema pniakami w twarde klepisko. Za 

stołem, podobnie umocowana, ciągnęła się ława. Pod 

ścianą, w rogu, prymitywny tapczan, przymocowane 

do czterech kołków drewniane ramy obciągnięte bizo-

nia  skórą,   pomarszczoną  i  prawie   całkowicie 

pozbawioną włosia. W przeciwległym kącie równo 

poukładane, poczerniałe kamienie oznaczać mogły 

tylko palenisko prymitywnego pieca bez komina. W 

sumie wnętrze wyglądało na mieszkanie 

niewybrednego trapera, takie jakie wznoszono w 

bezludnym kraju, wśród pustkowi pierwotnej 

przyrody;  kilkaset,  lecz nie kilkanaście mil od 

Wichita Falls.

— Nie   ma   nikogo   —   z   rozczarowaniem 

powiedział Robert.

— Genialne   spostrzeżenie!   —   zakpił   Bob.   — 

Murphy musiał się pomylić. Tu nikt nie gościł od lat.

Robert   zapomniał   na   chwilę   o   swej 

powściągliwości,   bo   odkrył   przyczynę,   która 
pozwoliła mu wyrazić odmienny pogląd.

— To nie jest takie pewne — zauważył.

Nie   jest   takie   <pewne?   Czemu   to,   panie 

mądralski?

— Bob, proszę cię, daj spokój.

Czemu to mam dać spokój? Nie podoba ci się, 

wielki detektywie? Nie jest pewne, nie jest pewne... — 

przedrzeźniał — a cóż jest pewne w twoim przekona-

niu?

— Właśnie to — odparł nieco rozdrażnionym tonem 

Robert.

Schylił się i podniósł z klepiska kilka białych dro-

binek, pokazał je na dłoni.

— Jakieś śmiecie — stwierdził Bob.

— Nie śmiecie, tylko okruchy chleba.

— Niech tam, więc co z tego?

— Ktoś tu się pożywiał. Może wczoraj, może nawet 

dzisiaj rano.

— Okruchy mogą leżeć od roku.

background image

— Mogą. Lecz wówczas pleśnieją albo schną. Te są 

zupełnie świeże. Sprawdź.

— Wypchaj się swymi okruszynami.

— Posłuchaj   mnie,   Bob,   ktoś   tutaj   musiał   się   za-

trzymać,   a   może   jeszcze   mieszka.   Trzeba   dokładnie 

sprawdzić.

— Nie zawracaj głowy i nie udawaj mądrego, skoro 

nim nie jesteś.

W Robercie każdy nerw aż zadrżał z oburzenia, ale 

jeszcze się hamował.

— Bob,   co   się  z   tobą   dzieje?   Czego   ty  ode   mnie 

chcesz?

— Jeszcze   nie   zrozumiałeś?   Żebyś   sobie   stąd   po-

szedł! Ulotnił się z Wichita Falls do swoich koni, krów 

i całego szlachetnego zawodu rolnika. Ty skarżypyto!

Słowa te zostały wypowiedziane, a raczej wykrzy-

czane   jednym  tchem.   Robert  w pierwszej  chwili   za-

niemówił.   Nigdy   nie   przypuszczał,   że   tyle   złości 

można zmieścić w paru zdaniach.

— Oszalałeś!   Bob,   uspokój   się.   Gdyby   szeryf   się 

dowiedział...

— Ach   tak!   Znowu   chcesz   naskarżyć?   Ty...   pod-

stępny tchórzu!

background image

Była   to   obelga,   której   nie/ścierpiałby   nawet   ktoś 

starszy   i   bardziej   opanowany   od   Roberta,   a   jednak 

chłopak — rzecz nie do wiary — odparł tylko:

— Wracamy. Powtórzę wszystko Murphy'emu, a ty 

będziesz świadkiem rozmowy.

Podszedł do uchylonych drzwi, lecz nie zdążył prze-

kroczyć progu, gdy Bob chwycił go za rękaw kurty.

— Nigdzie nie pójdziesz! — wrzasnął. — Porachuję 

się z tobą tutaj! Odechce ci się skarg.

Robert szarpnął się, odepchnął napastnika i wydostał 

się   na   dwór.   Zamierzał   wspiąć   się   steczką   na 

płaszczyznę   prerii,   dosiąść   konia   i   pogalopować 

prościutko do Wichita Falls. Zatrzymał się w połowie 

drogi na głos Boba.

— Ej! Ty tchórzu!

Odwrócił się. Bob zbliżył się na odległość paru kro-

ków, przystanął, z rękami opuszczonymi wzdłuż bioder 
i znowu wrzasnął:

— Pokaż   no   swój   colt!   Pokaż,   a   szybko!   Chcę 

sprawdzić, jaki z ciebie odważniak.

Robertowi ciarki przebiegły po krzyżu.

— Bob! Oszalałeś? Zastanów się.

— Milcz! Liczę do trzech: raz, dwa...

Słowo „trzy" już nie padło. Jego dźwięk zagłuszył, a 

może zastąpił, huk strzału. Bob przekręcił się dziwnie i 
wolno osunął na ziemię.

Wydało się Robertowi, że za węgłem chaty mignęła 

sylwetka człowieka. Cisnął trzymany w dłoni winche-

ster   (co  było  błędem,  bo  zmarnował  na   ten  ruch  se-

kundę cennego czasu) i skoczył za tym, co mogło być 

cieniem,   złudzeniem   wzroku   lub...   uciekającym   czło-

wiekiem. Biegnąc wyszarpnął z kabury colt i strzelił. 

To był drugi błąd. Wydobycie broni opóźniło pościg o 

następną sekundę, oddanie strzału — o trzecią. A po-

nadto oddanie strzału w biegu nie mogło gwarantować

background image

skutku. W wyniku tych trzech sekundowych opóźnień i 

haniebnego pudła — gdy dopadł węgła chaty, nie znalazł 

za   nim   nikogo.   Mając   do   wyboru   dalszy   pościg   za 

zbrodniarzem   lub   ratowanie   rannego,   Robert 

zrezygnował z pościgu. Zawrócił.

Bob spoczywał  na ziemi lewym  bokiem, twarz miał 

bladą,   wykrzywioną   bólem,   lecz   oczy   otwarte   i   przy-

tomne. Prawe ramię musiało krwawić, bo na kurcie w 

tym miejscu ukazała się wielka czerwona plama. Robert 

jednym cięciem noża rozciął zakrwawiony rękaw kurty. 

Wełniana koszula była jeszcze bardziej splamiona, i to 

aż   w   dwu   miejscach.   Umiejętnie   użyty   nóż   odsłonił 

przyczynę:   kula   przeszła   na   wylot,   na   wysokości 

prawego  barku,   co   było   szczęściem   w  nieszczęściu,   a 

obie rany stosunkowo mało krwawiły. Podartym na pasy 

rękawem koszuli Boba obandażował Robert, jak mógł 

najlepiej, całe ramię. Pedantyczny chirurg zatrząsłby się 

z oburzenia na tego rodzaju bandaż. Niestety, Robert nie 

posiadał ani podręcznej apteczki, ani nic czyściejszego 

od przepoconej i zakurzonej koszuli. Wiedział, że musi 

zatamować krew, więc tamował tym, co było pod ręką. 

Gdy skończył ten prymitywny opatrunek, zapytał:

— Jak się czujesz, Bob?

Piecze, cholernie piecze i rwie, gdy oddycham.

Musimy zabierać się stąd. Dasz radę? Zagadnięty 

oparł się lewą ręką o ziemię, usiłując powstać, lecz tylko 

jęknął i znieruchomiał.

— Pomogę ci.

Robert jakby zapomniał o niedawnych złośliwościach 

swego   towarzysza.   Miał   przed   sobą   trzy   pilne   cele: 

przetransportować Boba do Wichita Falls i zaalarmować 

lekarza, zawiadomić szeryfa oraz wracać do wąwozu i 

ścigać zbrodniarza. Oczywiście, jeżeli Murphy na to się 

zgodzi.   Lecz   przecież   Robert,   jako   jedyny   —   poza 

ofiarą —  świadek  wydarzenia, powinien  wziąć udział 

w pościgu.

Zabrało to nieco czasu, zanim dotarł na równinę, z 

Bobem przewieszonym lewym ramieniem przez plecy. 

A przez ten czas niepokoił się, czy nieznany napastnik 

nie skorzystał z okazji i nie ukradł koni. Aż spocił się na 

samą myśl o tym. Na szczęście, oba zwierzęta pasły się 

spokojnie. Z niemałym trudem umieścił Boba na siodle 

i   ruszyli   ramię   w   ramię,   bardzo   powoli.   Dopiero   z 

początkiem nocy dotarli do Wichita Falls, obaj bliscy 

całkowitego wyczerpania: Bob z powodu rany, Robert 

w wyniku podtrzymywania towarzysza, aby nie zsunął 

się   z   siodła.   Wichita   Falls   już   spało.   Miasteczko 

bowiem   wzorowało   się   raczej   na   farmerskich   niż 

wielkomiejskich zwyczajach: zrywać się o świcie, kłaść 

się   spać   o   zmroku.   Tylko   bywalcy   saloonów 

wyłamywali   się   z   tej   zasady,   lecz   byli   to   najczęściej 

przybysze, nie stali mieszkańcy.

Ciemność, gdzieniegdzie rozświetlona blaskiem naf-

towych lamp ulicznych, ukryła przed oczyma nielicz-

nych przechodniów niecodzienną parę jeźdźców.

Willa  doktora Landsdale wznosiła się przy głównej 

ulicy,   kilkanaście   domów   przed   szeryfówką.   Tu   się 

zatrzymali.   Chirurg   jeszcze   nie   spał   i   to   znakomicie 

background image

przyspieszyło   powierzenie   jego   pieczy   rannego,   bez 

dobijania się do drzwi, co na pewno zwróciłoby uwagę 

sąsiadów.   Tak   więc   poza   doktorem   Landsdale   nikt   z 

mieszkańców Wichita Falls tej nocy nie dowiedział się 

o   wypadku.   Spełniwszy   pierwsze   zadanie,   Robert, 

prowadząc  oba konie, udał się do szeryfówki,  ledwie 

trzymając   się   na   nogach.   Zawiadomienie   pani   Locke 

odłożył   na   później,   słusznie   rozumując,   że   pierwszy 

powinien to uczynić sam szeryf. Rozmowa z Murphym 

— to był kolejny obowiązek Roberta, i bardzo przykry. 

Jakże   to   bowiem?!   Pojechali   zbadać,   czy   chata   w 

wąwozie jest zamieszkana, i sprawili się tak głupio, że 

lokator tej chaty (bo któż mógłby być inny?) nie tylko 

uciekł niepostrzeżenie, lecz jeszcze ranił Boba. Po co to 

uczynił   nie   będąc   zagrożonym?   Robert   nie   potrafił 

odgadnąć. Niech się szeryf głowi nad rozwiązaniem tej 

zagadki. A Bob? Biedak! Robert szczerze go żałował, 

chociaż   równocześnie   nie   mógł   mu   darować   kłótni 

sprowokowanej   w-   wąwozie.   Kto   wie,   może   bez   tej 

kłótni zdołaliby zaskoczyć tajemniczego strzelca? Jak to 

wszystko   wytłumaczyć   Murphy'emu   nie   obciążając 

winą   Boba?   Robert   uznał,   że   w   takiej   sytuacji   nie 

powinien skarżyć się na swego towarzysza. Nic dziw-

nego, że myśląc o tych sprawach coraz bardziej zwal-

niał   kroku.   Jednak   każda   droga   musi   się   wreszcie 

skończyć,   nawet   gdy   się   ją   przebywa   z   szybkością 

ślimaka,   więc   też   Robert   dotarł   do   celu.   Przywiązał 

konie i wdrapał się po czterech schodkach. Zatrzymał 

się, odetchnął i pchnął drzwi.

— No,   wreszcie!   —   krzyknął   Snowden   na   widok 

chłopaka.   —   Murphy   bardzo   się   niepokoi.   Niewiele 

brakowało, a wysłałby mnie za wami. Jak poszło?

—- Fatalnie. Jest? — zapytał Robert wskazując pal-

cem na drzwi gabinetu szeryfa.

— Jest, jest. A gdzie Bob?

Robert   nie   odpowiedział.   Zapukał   do   drzwi   i   nie 

czekając   na   wezwanie   otworzył   je.   Szeryf   tkwił   za 

biurkiem, w mżącym blasku naftowej lampy. Spojrzał na 

Roberta przenikliwie.

— Dlaczego tak późno? Gdzie Bob?

— Bob ranny.  Zawiozłem go do doktora Lansdale. 

Szeryf porwał się z fotela.

Idziemy, w drodze opowiesz mi wszystko. Droga 

była   krótka   i   chociaż   Robert   bardzo   się   streszczał, 

ledwie zdążył, gdy stanęli przed furtką willi lekarza. W 

wyniku     pośpiechu     relacja     Roberta  była   bardzo 

niedokładna,   pomijając   już   fakt,   że   nie   wspomniał   o 

kłótni z Bobem. Czy szeryf dostrzegł te niedokładności 

i   zapragnął   przesłuchać   Boba  bez   świadków,  czy  też 

kierował   się   innymi   względami   —   nie   sposób 

stwierdzić.   Dość   że   kazał   Robertowi   czekać   przed 

domem. Zaskoczyło to chłopca, bardzo się niepokoił o 

Boba, a czekanie wydawało mu się torturą. Czas wlókł 

się   i   w   miarę   jego   upływu   Robert   martwił   się   i 

denerwował coraz bardziej. Lękał się, że przedłużający 

się   pobyt   szeryfa   w   mieszkaniu   chirurga   może   być 

wynikiem kiepskiego stanu rannego. Uspokoił się, gdy 

wreszcie   szeryf   stanął   przy   furtce   i   nie   pytany, 

background image

stwierdził:

— Doktor zapewnia, że Bob wygrzebie się, jeśli nie 

nastąpią nieprzewidziane komplikacje, ale na dzisiejszą 

noc   zostawimy   go   tutaj.   Teraz   idę   do   pani   Locke. 

Wracaj   do   szeryfówki   i   czekaj   na   mnie.   Paskudna 

sprawa — dorzucił i zniknął w ciemnościach.

Robert nie zdziwił się poleceniu. Zrozumiałe, że sze-

ryf   pragnął   wysłuchać   bardziej   dokładnego   sprawo-

zdania z wypadku. Bob, na pewno bardzo osłabiony, 

nie mógł mu opowiedzieć szczegółowo.

Drugie czekanie na szeryfa nie trwało długo, mniej niż 

pół godziny. Murphy natychmiast wezwał Roberta. — 

Siadaj  i mów  wszystko  po  kolei.  Mamy sporo czasu, 

nie potrzebujesz się spieszyć.

Tak więc Robert wrócił do tego, co wydarzyło się w 

wąwozie. Jednak i tym razem nie wspomniał o kłótni z 
Bobem.

Szeryf   słuchał   uważnie,   niektóre   fragmenty   kazał 

powtarzać, zainteresował się specjalnie „sprawą okru-
szyn".

— Czemu nie zachowaliście wówczas ostrożności? 

— zagadnął. — To był ślad oczywisty, jeśli się nie po-
myliłeś.

background image

__ Nie pomyliłem się — gorąco zapewnił chłopak. — 

Wiem dobrze, kiedy pieczywo jest świeże, a kiedy 

stare. Nauczyłem się tego jeszcze w Greenfield, gdy 

piekliśmy chleb z panem Gordonem.

Szeryf uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy w trak-

cie całej rozmowy, ale i po raz ostatni.

— Skoro tak byłeś pewien swego, dlaczego nie prze-

szukaliście wąwozu, chociażby najbliższego otoczenia 

chaty?

Robert z ociąganiem się wyznał, że Bob był  temu 

przeciwny. Twierdził, że to są bardzo stare okruchy.

— I   oczywiście...   pokłóciliście   się   —   zauważył 

Murphy. — To jasne. Mimo moich przestróg.

Robert otwierał usta, by oświadczyć, że nie poczuwa 

się do winy, lecz w ostatniej sekundzie powstrzymał 

się.   Zaprzeczenie   równało   się   bowiem   oskarżeniu 

Boba. Szeryf odczekał chwilę i podniósł się zza biurka.

— Już   północ   —   stwierdził   —   idź   się   przespać. 

Gdzie wolisz nocować: tu czy u pani Locke?

— Tu?   —   zdziwił   się   chłopak.   —   Dlaczego   w 

szeryfówce?     Czy   chodzi   o to,   abym   nie   budził 

ciotki?

— Nie,   nie   o   to   chodzi.   Nawet   przypuszczam,   że 

pani Locke czaka na ciebie. Jest bardzo zdenerwowana. 

Więc   idź   tam,   kto   wie,   może   ostatni   raz   u   niej 

nocujesz?

Robert wytrzeszczył oczy.

— Przepraszam, szeryfie, nic z tego nie rozumiem.

Murphy  przenikliwie  spojrzał  na  swego  podwład-

nego.

— Oby to była prawda... Dobranoc.

Chłopiec   wyszedł   na   mroczną   ulicę   z   zamętem   w 

głowie i całą drogę rozmyślał nad dziwnymi słowami 

szeryfa, ale nie potrafił zrozumieć ich właściwej treści. 

W domu czekała nań pani Locke.

— Och, Robercie! Bałam się, że już nie przyjdziesz.

background image

Co z Bobem?  Byłam  u lekarza,  jak tylko  szeryf  za-

wiadomił mnie o wypadku, lecz Bob spał i Lansdale 

nie pozwolił go budzić.

Robert   powtórzył   informację   uzyskaną   od   szeryfa, 

czym nieco uspokoił swą gospodynię, lecz na tym roz-

mowa nie została zakończona. Musiał opowiedzieć o 

całym przebiegu wydarzenia, a ciotka zdziwiła się, że 

Murphy, tak zazwyczaj energiczny i szybki w działa-

niu, natychmiast nie ruszył za tropami przestępcy.

— Bardzo to ładnie — mówiła dalej pani Locke — 

że szeryf tak zatroszczył się o Boba, lecz przecież nic 

mu   nie   pomoże,   od   tego   jest   lekarz,   a   bandyta   tym 

czasem ucieknie za dziesiątą górę, za dziesiątą rzekę!

Robert starał się wytłumaczyć zdenerwowanej pani, 

że pościg w nocy za człowiekiem, o którym nie wiemy, 

kim   jest   ani   jak   wygląda,   nie   da   rezultatu.   Należy 

poczekać do rana, aby móc odszukać ślady i posuwać 

się ich szlakiem,  zawiadamiając równocześnie o wy-

padku okolicznych szeryfów.

— Więc twierdzisz, że ruszycie rankiem?

Robert nie był jednak tego pewien. Rzecz dziwna, 

ale szeryf  nawet słówkiem nie wspomniał  mu  o po-

ścigu. Przecież nie jest możliwe pominięcie w tej akcji 

osoby Roberta. Cóż to miało oznaczać?

— Lekarz powiadał, że rana Boba nie jest ciężka. A 

ty co sądzisz o tym?

— No... cóż, kula przeszła na wylot. To okoliczność 

pomyślna, proszę pani, zresztą... doktor Lansdale jest 

dobrym fachowcem.

— Obyś się nie mylił, mój chłopcze. Obyś się nie 

mylił. Nie wiem, jak doczekam ranka. Dobranoc.

Robert   przypuszczał,   że   i   jemu   trudno   przyjdzie 

doczekać dnia następnego, lecz nie wziął pod uwagę 

swego   zmęczenia   i   ledwie   przyłożył   głowę   do 

poduszki, zasnął.

background image

Obudził   się   późno   i   dopiero   na   pukanie   ciotki   do 

drzwi jego pokoju.

-— Zaspałeś — powitała go przy śniadaniu lekkim 

wyrzutem.   —   Już   po   siódmej.   Szeryf   musi   się   nie-

cierpliwić.

— Tak... na pewno — bąknął zawstydzony.

Nie powiedział jednak, że szeryf  w ogóle nie wy-

znaczył   mu   żadnej   wcześniejszej   godziny   stawienia 

się, a normalnie Robert przychodził na ósmą.

— Nie   wyobrażasz   sobie,   jak   się   denerwuję   — 

mówiła ciotka. — Chyba jeszcze zbyt wcześnie, żeby 

złożyć wizytę doktorowi?

Przytaknął, że istotnie zbyt wcześnie, bo jeśli nawet 

doktor już wstał, to Bob na pewno jeszcze śpi, a nie ma 

nic gorszego od przerywania snu choremu.

— Tak,   tak,   słusznie.   Pójdę   o   dziewiątej.   Gdybyś 

wcześniej dowiedział się czegoś o Bobie, daj mi znać.

Och, cóż ja plotę?! — krzyknęła. — Przecież ruszysz z 

szeryfem w pościg. Zupełnie tracę głowę.

Robert znowu począł uspokajać panią Lockę, lecz tej 

czynności poświęcił tylko kilka chwil, bo jego również 

gnała   do   szeryfówki   niecierpliwość.   Prawie   biegiem 

osiągnął cel. Zastał Snowdena, który tej nocy sprawo-

wał dyżur i bardzo się ucieszył na widok przybysza.

— Zastąp   mnie   —   poprosił   —   jestem   piekielnie 

śpiący.

— Szeryfa nie było?

— Nie, noc spokojna i nie mam nic do niego. Za-

stąpisz mnie?

— Oczywiście, lecz co z pościgiem?

— Z jakim pościgiem? Murphy nic wczoraj o tym 

nie wspominał.

— A Bob? Były jakieś wieści?

Żadnych,   szeryf   na   dobranoc   kazał   mi   natych-

miast zbudzić go, gdyby zjawił się kto od lekarza.

background image

Jednak   nikt   nie   przyszedł.   Chyba   dobrze.   Słuchaj, 
Robercie, jak to właściwie wygląda ta historia zranie-
nia   Boba?   Pytałem   wczoraj   szeryfa,   ale   tylko   coś 
mruknął   na   temat   nieostrożnego   obchodzenia   się   z 
bronią.

Co   takiego?! — wykrzyknął chłopak. —  Nie-

ostrożne obchodzenie się... Chyba źle zrozumiałeś?

Może. Murphy był wściekły jak nigdy i bardzo 

nierozmowny.

Robert   znowu   odtworzył   dokładnie   cały   przebieg 

pobytu  w wąwozie, jeszcze  raz pomijając  kłótnię z 

Bobem.   W   godzinę   później   zjawił   się   Bentley,   a 

ponieważ nic nie wiedział o wydarzeniu, cierpliwość 

Roberta na nową wystawiona została próbę. Wreszcie 

przyszedł   Murphy,   ponury   jak   noc.   Trzem   swoim 

pracownikom zakomunikował, że Bob ma się lepiej, 

rana nie jest groźna i chłopak będzie mógł o własnych 

siłach   przejść   do   willi   swej   ciotki.   Jednak   kuracja 

potrwa na pewno kilka tygodni.

— Będziemy teraz działać w zmniejszonym skła-

dzie — dodał na zakończenie i skinął na Roberta: — 
Chodź do mnie.

I ani słowa o jakimkolwiek pościgu!

— Siadaj, Robercie, i mów, ale szczegółowo. Jak 

tam było z tym strzałem?

— Opowiedziałem wszystko bardzo dokładnie.

No, to opowiesz  jeszcze raz,  nic  w  tym  chyba 

trudnego?

— Oczywiście, że nie. Więc kiedy przybyliśmy do 
wąwozu...

Robert dokładnie opisał cały przebieg wypadków 

aż do chwili, w której „ktoś" strzelił do Boba.

— Dalej nie trzeba — stwierdził  szeryf.  — Czy 

poznałbyś tego tajemniczego strzelca?

— Zauważyłem tylko zarys postaci, i to na 
mgnienie oka. Gdy dobiegłem do narożnika chaty, 
nie było zanim nikogo.

 Cóż więc mogło się stać z napastnikiem?

— Nie wiem, po prostu... uciekł.

— Zapewne,   zapewne,  lecz  w jaki  sposób?  Ściany 

wąwozu są bardzo strome i tylko w paru miejscach jako 

tako dostępne. W pobliżu chaty nie ma żadnej ścieżki 

wiodącej ku górze.

— Może uciekł  w głąb wąwozu? — wyraził  przy-

puszczenie Robert.

— Czy było dostatecznie widno?

— Jeszcze zmrok nie zapadł.

— No, to musiałbyś dostrzec uciekającego.

— Nie   dostrzegłem   i   nie   próbowałem   szukać.   Pan 

rozumie,   szeryfie,   że   moim   pierwszym   obowiązkiem 

było nieść ratunek Bobowi.

— Oczywiście, ale podejrzewam, że nie powiedzia-

łeś mi całej prawdy. Nie masz nic do dodania?

— Jeśli coś pominąłem, to tylko drobiazg bez zna-

czenia.

background image

— Hm...   a   wiesz,   co   o   tym   wszystkim   mówił   mi 

Bob?

— Chyba to samo, co ja?

— Otóż...   nie!   Jego   relacja   jest   zupełnie   inna, 

twierdzi, że nie widział żadnego napastnika.

— Nie mógł widzieć, bo stał do niego plecami.

— A ty w jakiej pozycji wówczas znajdowałeś się?

— Twarzą do Boba i do chaty.

— Na pewno?

— Oczywiście — zdenerwował się Robert.

— A Bob twierdzi, że w chwili strzału był odwró-

cony do ciebie plecami.

— Ależ... to nieprawda!

Nie krzycz. Powtarzam tylko słowa Boba. Wczo-

raj   sądziłem,   że   ból   i   gorączka   nieco   przyćmiły   mu 

pamięć,   lecz   dziś   rano   powiedział   to   samo   i 

dodał jeszcze, że pokłóciliście się o te okruszyny, że 

obraziłeś  go,  a  kiedy  wyszedł  z  chaty,  wybiegłeś  za 

nim i wówczas padł strzał. Rozumiesz, co to znaczy? 

Robert aż podskoczył na krześle.

— Czyżby Bob podejrzewał mnie, że go zraniłem? 

On chyba jest nieprzytomny!

— Przytomny,  przytomny.  I nie podejrzewa ciebie, 

lecz po prostu oskarża. Paskudna sprawa, bez względu 

na   to,   kto   z   was   dwu   mówi   prawdę,   a   kto   kłamie. 

Świadków przecież nie mamy.

— Mamy — porywczo zaprzeczył Robert.

— A kogóż to?

— Tego, który strzelił.

— Przypuśćmy.   Z   relacji   Boba   wynika,   że   w   wą-

wozie bawiło wówczas tylko was dwu. I co na to po-

wiesz, Robercie?

Chłopak   uznał,   że   dalsze   ukrywanie   całej   prawdy 

byłoby w takiej sytuacji czymś graniczącym z głupotą.

— Dobrze — oświadczył — do tej pory nie chciałem 

skarżyć się na Boba, lecz skoro on sam oskarża mnie, 

mam prawo się bronić.

— Oczywiście. Mów śmiało.

Po takiej zachęcie Robert rozwiódł się szczegółowo 

nad postępowaniem Boba. Sięgnął w przeszłość, aż do 

poprzedniej   rozmowy   z   szeryfem,   i   dokładnie   opisał 

sposób,   w   jaki   Bob   odnosił   się   do   niego.   Następnie 

przeszedł do „sprawy okruszyn", do kłótni i jej skut-

ków.

Murphy wysłuchał go uważnie, potem siedział mil-

czący przez dobre dwie minuty.

— Paskudna historia — odezwał się wreszcie. — Do 

tej   pory   nikt   jeszcze   nie   zna   relacji   Boba,   lecz   za 

godzinę   wraca   do   domu   i   na   pewno   nie   zachowa 

dyskrecji,   a   pani   Locke   należy   do   osób   raczej 

gadatliwych.  Kiepsko, mój  chłopcze,  bardzo kiepsko. 

Ja   skłonny   byłbym   wierzyć   tobie,   lecz   ludzie 

najczęściej gotowi są przyznawać rację skarżącemu. Za 

dwie, trzy godziny całe miasto zacznie plotkować. W 

takim   stanie   rzeczy   nie   możesz   spełniać   żadnych 

urzędowych   funkcji.   Przykro,   lecz   muszę   odebrać   ci 

gwiazdę.

— Ależ ja niczemu nie jestem winien!

background image

— Ba, ilu w to uwierzy? Jadę do wąwozu zbadać te 

przeklęte   okruchy,   może   znajdę   coś   więcej,   ale   na 

pewno  nie   człowieka,  który strzelał.   Gdzie  on  teraz, 

któż odgadnie?

— Czy pan mi ufa?

— Moją ufnością nie wybronisz się, chłopcze, przed 

sądem. Potrzebne są lepsze dowody twej niewinności.

— Przed sądem?! — wykrzyknął Robert.

— A coś ty myślał? Jeśli Bob uprze się przy swych 

zeznaniach, sprawa trafi do sędziego. Taki jest zwykły 

porządek rzeczy.

Robert   zwiesił   głowę.   Dopiero   teraz   zdał   sobie   w 

pełni   sprawę   z   konsekwencji   nieszczęsnego 

wydarzenia. Drżącymi palcami odpiął z bluzy gwiazdę, 

z której był tak dumny.

Szeryf podniósł się.

— Zostaniesz tu, razem z Bentleyem. Czekaj na mój 

powrót i nie wtrącaj się do niczego.

Chłopiec   opuścił   szeryfowski   gabinet   zupełnie   za-

łamany.   Murphy   jeszcze   porozmawiał   z   Bentleyem, 

zapewne wtajemniczył go w sytuację Roberta, po czym 

odjechał.

Robert opadł na ławę pod ścianą i pogrążył  się w 

ponurych   rozmyślaniach.   Jeśli   szeryf   nie   znajdzie   w 

wąwozie   żadnych,   poza   okruszynami,   dodatkowych 

śladów tajemniczego strzelca, kariera Roberta jako po-

mocnika szeryfa zostanie raz na zawsze zakończona.

background image

Mało tego, czeka go rozprawa sądowa i wyrok. Oczy-
wiście — skazujący. Więzienie!

Co   począć?   Uciekać?   Ucieczka   tylko   potwierdzi 

oskarżenie Boba. Ach, gdyby tu znajdował się Karol 

Gordon lub chociażby Vincent Irvin! Oni potrafiliby 

wyciągnąć Roberta z biedy.

— Nie martw się — niespodziewanie odezwał się 

Bentley. — Znam już całą sprawę. Szeryf ci wierzy.
W przeciwnym wypadku już od wczoraj siedziałbyś 
w areszcie.

Robert wstrząsnął się na te słowa. Przecież to była 

prawda: mógł znaleźć się za kratkami lada dzień, a 
może lada godzina!

— Co mam robić? — zapytał szeptem.

— Cierpliwie czekać. Murphy coś tam wymyśli, on 

ma swoje sposoby. Żeby rzec prawdę — tu zniżył głos 

— od dawna już zauważyłem, że Bob ma' do ciebie 

jakieś   pretensje.   To   zdolny   chłopak,   lecz   strasznie 

zarozumiały i trudny we współżyciu. Widziałem, że 

bardzo bolał nad każdym twoim sukcesem, nie przy-

puszczałem jednak, że posunie się tak daleko. Bo ja 

tobie wierzę, Robercie, a nie jemu.

— Dziękuję  —  szepnął   chłopiec.  —  Przysięgam, 

że to nie ja zraniłem Boba!

Na tym temat został wyczerpany,  lecz odżył, gdy 

zjawił się Snowden. Przegadano z pół godziny nie do-

chodząc do żadnego wniosku i Robert na nowo pogrą-

żył się w rozpaczy.

W szeryfówce nie działo się nic, nie przybył żaden 

interesant,  nie  wpadła  ciotka  Locke,  aby publicznie 

oskarżyć 

Roberta   o   usiłowanie   zabójstwa   jej   bratanka,   czego 

Robert najbardziej  się lękał. Przed wieczorem zjawił 

się Murphy. Robert na próżno starał się odczytać z jego 

twarzy jakąś pocieszającą nowinę. Szeryf wezwał do 

siebie Snowdena i Bentleya, konferował z nimi bardzo 

długo,   a   później,   już   wychodząc,   zwrócił   się   do 

chłopca:

— Dzisiejszą noc spędzisz tutaj, nie będzie to wy-

godne, jednak słuszne. Nocny dyżur pełni Bentley. A 

teraz   idź,   Robercie,   coś   przekąsić   i   szybko   wracaj. 

Dobranoc.

— A ślady? — zapytał nieśmiało Robert.

— Poza   okruszkami   nie   znalazłem   nic   więcej.  To 

trochę mało. Dobranoc — powtórzył i wyszedł.

Roberta  znowu ogarnęła  fala rozpaczy.  Osunął się 

apatycznie na ławę i pewnie tkwiłby na niej do rana, 

gdyby - nie Snowden, który prawie siłą wyprowadził 

go na dwór i zaciągnął do najbliższego saloonu. We 

wnętrzu było w miarę tłoczno, w miarę przestronnie i 

Robert,   który   obawiał   się,   że   zebrani   poczną   przy-

glądać mu się podejrzliwie, odetchnął  z ulgą stwier-

dziwszy, że nie wzbudził zainteresowania. Prawdopo-

dobnie wieść o wypadku w wąwozie jeszcze się nie 

rozeszła.

— Napijemy   się   po   jednym?   —   zaproponował 

Snowden. — Dobrze ci to zrobi.

background image

Nie odmówił. Podeszli do szynkwasu, barman nalał 

im to, czego Snowden zażądał — i to dwukrotnie — a 

później   zajęli   się   pieczenia   wołową.   Po   półgodzinie 

opuścili lokal. Snowden udawał się na nocleg do wła-

snego mieszkania, więc rozstali się zaraz za progiem. 

Robert ruszył w stronę szeryfówki. Czuł się lepiej niż 

przed   godziną.   Może   sprawiło   to   towarzystwo 

Snowdena,   lecz   prawdopodobnie   —  pełny  żołądek   i 

dwie szklaneczki whisky. I zapewne pod jej wpływem 

Robert począł snuć fantastyczne marzenia, że Bob się 

rozmyśli i cofnie swe niedorzeczne oskarżenie. A gdy-

by tak, to może do czasu, aż się sprawa wyjaśni, skryć 

się w jakimś ustronnym zakątku? Może zapytać o to 

szeryfa?  Lecz tę myśl natychmiast odrzucił.  Murphy 

nie  zgodzi  się  na  wyjazd   z Wichita   Falls  człowieka 

oskarżonego  o usiłowanie  zabójstwa, raczej  zamknie 

Roberta w tymczasowym areszcie. Co za wstyd! Lecz 

gdyby   Murphy  wpadł   na   trop   tajemniczego   strzelca, 

gdyby jego liczni informatorzy donieśli o nieznanym 

włóczędze   koczującym   w   okolicy   wąwozu?   Same 

„gdyby"!   Więc   co   pozostaje?   Bezczynnie   czekać? 

Przeciw   temu   Robert   buntował   się   najbardziej. 

Powinien działać, lecz działanie wymagało niczym nie 

ograniczonej swobody ruchów, a taką mógł stworzyć 

jedynie   wyjazd   z   Wichita   Falls.   Więc...   ucieczka? 

Która zostanie uznana za potwierdzenie winy Roberta. 

Jednak  w  ucieczce  widział   Robert  jedyny   dla  siebie 

ratunek. Jeśli z niego nie skorzysta, za dzień, za dwa 

Murphy będzie musiał rzekomego przestępcę „wsadzić 

za kratki", chociażby pod naciskiem opinii publicznej.

Robert   wlókł   się   skąpo   oświetloną   i   prawie   już 

pustą   ulicą,   minął   szeryfówkę   i   przystanął   dopiero 

przed   stajnią   przylegającą   do   kuźni.   Tam   trzymał 

swego   konia.   Wierzeje   były   jeszcze   otwarte,   a 

pomocnik kowala, który tu nocował pilnując zwierząt, 

oparty o ścianę ćmił fajeczkę. Robert pozdrowił go, 

wszedł do środka, wyprowadził swego wierzchowca, 

wyniósł   uprząż.   Te   czynności   wcale   nie   zdziwiły 

dozorcy,   Robert   niejeden   raz   wyjeżdżał   w   nocy   z 

polecenia szeryfa, zapytał tylko:

Daleko?

— Bardzo daleko — odparł chłopak.

— Trudna sprawa?

— Diabelnie trudna.
— No, to powodzenia!
— Dziękuję.

Dopiął popręgów, wskoczył na siodło i cmoknął na 

konia.   Wolniutko   ruszył   środkiem   ulicy.   Miał   przy 

sobie   dwa   rewolwery   i   nieco   nabojów   (winchester 

zostawił,  stanowił własność „publiczną",  jako część 

arsenału szeryfówki), kilkanaście dolarów w kieszeni 

i   nic   do   jedzenia,   lecz   nie   przejmował   się   tym. 

Uważał,   że   postępuje   jak   prawdziwy   mężczyzna 

znajdujący   się  

w

  sytuacji,   z   której   wybrnąć   może 

licząc tylko na własne siły.

Przejechawszy stępa całą długość ulicy, za ostatnim 

domkiem puścił konia galopem.

Kierował się w stronę wąwozu przekonany, że jego 

background image

pierwszym   obowiązkiem   jest   odkrycie   tropów   czło-

wieka, który ranił Boba. W miarę przebywanej drogi 

poczęły go ogarniać wątpliwości. Przecież do wąwozu 

dotrze w nocy, więc będzie musiał czekać do rana, by 

rozpocząć poszukiwania. Tajemniczy strzelec, jeśli na-

wet mieszkał w opuszczonej chacie, po swej ucieczce 

na   pewno   do   niej   nie   wrócił.   W   tym   stanie   rzeczy 

nocna   wyprawa   nie   miała   sensu,   była 

przedsięwzięciem   bardzo   ryzykownym.   Mogło 

bowiem zdarzyć  się, że szeryf  Murphy w pogoni za 

zbiegiem uda się również do wąwozu. I zastanie w nim 

Roberta.

Zatrzymał wierzchowca. Wrócić? To znaczy zdać się 

całkowicie   na   bieg   wypadków   bez   żadnego   na   nie 

wpływu.   Jeśli   szeryf   nie   odkryje   nic   więcej,   a   Bob 

uprze się przy swych pierwotnych zeznaniach, Robert 

stanie przed sądem. Co począć? Ach, gdyby ktoś mą-

dry,   ktoś   bardzo   mądry   mógł   mu   poradzić!   Na 

przykład   Karol   Gordon   lub   Vincent   Irvin.   Lecz 

pierwszy znajdował się nie wiadomo gdzie, a drugi w 

jakże odległym Fort Benton.

Stuknął się palcem w czoło. Że też wcześniej o tym 

nie   pomyślał.   Greenfield!   Bliziutko,   prawie   pod   no-

sem. W Greenfield poradzi się Abla Mereditha, który z 

niejednego pieca chleb jadł, a rozumem przewyższał 

wielu. Może Gordon pisał do Greenfield? I podał swój 

obecny adres!

background image

Zawrócił koniem i pognał z powrotem, lecz gdy do-

strzegł pierwsze blade światełka domostw, skręcił w 

bok i objechał dalekim łukiem całe miasteczko. Później 

ruszył wzdłuż torów, drogą stanowiącą najkrótsze po-

łączenie Wichita Falls z przystankiem kolejowym 

„Greenfield", od którego tylko „jeden skok", do osady 

o tej samej nazwie. Jechał mądrze, aby zbytnio nie 

zmęczyć wierzchowca. Po trzech godzinach zrobił 

przerwę tuż przy kolejowym mostku, nad brzegiem 

strumyka. Puścił zwierzę i legł w gęstej trawie nad 

samą wodą srebrną od blasku księżyca. Prerią pogrą-

żona była w głębokim śnie i ciszy, którą mącił jedynie 

plusk wody. Nawet kujoty gdzieś odeszły, bo nie sły-

szał ich szczekliwych nawoływań. Gwiazdy migotały i 

było tak jasno, że Robert widział skąpaną w księży-

cowej poświacie płaszczyznę aż po horyzont. Nie czuł 

chłodu, leżał z wzrokiem utkwionym w roziskrzone 

niebo i dumał. Jutro szeryf dowie się, że Robert nie 

nocował   w   szeryfówce. Odwiedzi panią Locke, 

posiedzi chwilę, może pogada z Bobem, a może 

wysłucha skarg ciotki na „niewdzięcznego Roberta", 

który tak odpłacił się za gościnę. Później Murphy 

prawdopodobnie uda się do doktora Lansdale, rzekomo 

dla zasięgnięcia opinii o stanie zdrowia Boba, w 

rzeczywistości — aby zagadnąć od niechcenia, czy nie 

było tam Roberta. A następnie?  Co szeryf  uczyni 

następnie? Nietrudno odgadnąć. Wezwie Snowdena, 

zapyta, kiedy się rozstali, i nakaże mu milczeć o 

sprawie. Na pewno tak. Murphy nie lubi plotek, a w 

danym wypadku plotka o zniknięciu Roberta groziła 

zachwianiem autorytetu szeryfa. Robert podniósł się z 

trawy. Znowu opadły go wszystkie niepokoje i rozterki 

ostatnich dni. Chwycił wierzchowca za cugle i razem z 

nim wkroczył w zimny nurt strumienia.

„Jeśli zaczną mnie ścigać, niech się pomęczą” — 
pomyślał nieco złośliwie i powlókł się korytem 
rzeczki z dobre 

pół mili. Zatarłszy w ten sposób ślady wskoczył na 
siodło i ruszył kłusem po przekątnej linii strumienia i 
toru. Gdy go w ten sposób na nowo osiągnął, pognał 
galopem wzdłuż lśniących szyn.

Po   raz   pierwszy   poczuł   lekkie   wyrzuty   sumienia. 

Narobił   kłopotu   szeryfowi,   postąpił   w   stosunku   do 

niego obrzydliwie. Murphy miał prawo go aresztować, 

a jednak tego nie uczynił, zaufał mu, a on zawiódł to 

zaufanie

Teraz Murphy pocznie zbierać wiadomości w gronie 

swych „informatorów", a później — kto wie? — może 

roześle  listy  gończe?   Jakże  wobec  takiej   możliwości 

należy się spieszyć! I Robert się spieszył.

Wczesnym świtem dotarł do przystanku Greenfield i 

serce zabiło mu żywiej, gdy poznał znajome strony.

Z   przystanku   do   osady   Greenfield   —   niecałe   trzy 

mile,   dlatego   ujrzał   pierwsze   domy   osady   jeszcze 

pomalowane   różowością   porannej   zorzy.   Usłyszał 

ujadanie   psów   i   zeskoczył   z   konia.   Tej   nocy   nie 

zmrużył  oka, lecz czuł się rześki i tak spokojny, jak 

background image

gdyby wszystkie kłopoty nagle przestały istnieć.  Psy 

nadal  szczekały,   kilka  z  nich  ukazało   się na  drodze, 

lecz nie odważyły  się zaatakować  przybysza.  Jazgot, 

jaki   podniosły,   mógł   obudzić   wszystkich,   a   Robert 

wolał   uniknąć   świadków   swego   przyjazdu.   Kto   wie, 

czy za dwa, trzy dni nie trafi tu list gończy, a wówczas 

wszyscy przypomną sobie, że widzieli poszukiwanego 

tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie. Lojalni wobec 

prawa, dadzą znać do Wichita Falls i nie minie dzień, 

jak Denis Murphy poszuka trop uciekiniera.

Zawrócił konia i dopiero gdy umilkło ujadanie, skie-

rował go na powrót ku domostwom, lecz nie wjechał w 

ulicę-drogę.   Zatoczył   daleki   krąg,   który   zaprowadził 

go  na  tyły zabudowań.  Pamiętał  doskonałe  ich

background image

kolejność, a posuwając się wolno, stwierdził, że nic tu 

się nie zmieniło. Dwa lata nie stanowiły widać okresu 

czasu,   w   którym   Greenfield   mogłoby   ulec   jakimkol-

wiek przeobrażeniom. Oto dom Meredithów. Czy Abel 

Meredith żyje? W przeciwnym wypadku cała wyprawa 

na nic. Z Jerrym, synem Abla, nie ma co gadać. Abel 

Meredith był mądry, bardzo mądry — o tym wiedziało 

całe   Greenfield,   o   tym   niejeden   raz   w   przeszłości 

przekonał   się   Robert.   Któż   lepiej   znał   świat   i   ludzi? 

Oczywiście, z wyjątkiem Gordona i Irvina, lecz ci dwaj 

posiadali  mądrość  innego  gatunku,  mądrość  działania 

szybkiego, i niezawodnego. Abel był na to zbyt stary, 

za to potrafił myśleć  i wyciągać  praktyczne  wnioski, 

których realizacja zapewniała sukces.

Zeskoczył z konia. Znajdował się teraz na tyłach sadu 

okalającego siedzibę rodu Meredithów: głowę rodziny, 

syna  z  żoną   i  siedmiorga  dzieci.   Tylu   ich  było,  gdy 

przed dwoma laty Robert opuszczał Greenfield. Abel 

Meredith trzymał mocno w ryzach swą rodzinę i jeśli 

jej  członkom nakaże  dyskrecję,  na pewno Greenfield 

nigdy nie dowie się o wizycie Roberta.

Abel Meredith wstawał najwcześniej i Robert na to 

właśnie liczył. Przywiązał konia do płotu, pchnął furtkę 

i   wkroczył   między   drzewka.   Przysiadł   na   ławce. 

Postanowił czekać na Abla. Jeśli starzec żyje, pierwszy 

ukaże   się   w   obejściu,   nie   tyle   z   gospodarskiego 

nawyku, bo nigdy nie był farmerem, ile z traperskiego 

przyzwyczajenia.   W   dawnych   czasach,   gdy  o   Green-

field   nikomu   się   nie   śniło,   Abel   Meredith   był   łowcą 

skórek.   Chudy,   kościsty,   wysoki,   z   białą   jak   mleko 

brodą i takiejże barwy wąsiskami, prosty jak cięciwa 

łuku, nie stroniący od szklaneczki whisky. Takim Ro-

bert go pamiętał.

Abel Meredith do każdego zwracał się przez „synu".

background image

Głosił,   że   jest   najstarszym   mieszkańcem   Greenfield 

w

ięc ma takie „ojcowskie" prawa. Że jest najstar-

gz

y

m

 — 

uwierzono,   ohociaż   jego   sprawność   fizyczna 

pozostawała   w   pewnej   niezgodzie   z   takim   mniema-

niem. He miał lat — tego nikt nie wiedział, prawdo-

podobnie nawet sam Abel! Jednak nazywano go ojcem, 

trochę żartem, trochę serio.

Poranne   zorze   dopalały   się,   gdy   między   drzewka 

sadu wpadł pies, kundel-mieszaniec, coś jak pół kujo-ta 

i pół lisa. Dziwne, że dotąd nie zwietrzył  przybysza. 

Teraz się rozszczekał biegając dokoła ławki, lecz nie 

podchodził do intruza. Skrzypnęło okno, czyjaś głowa 

wyjrzała   i,   znikła.   Robert   nie   usłyszał   kroków, 

zagłuszył je psi jazgot, lecz dojrzał postać wynurzającą 

się zza rogu budynku. Wstał. Oto pierwsze pomyślne 

wydarzenie   po   dniach   niepowodzeń.   Pies   zamilkł,   a 

Robert zapytał półgłosem:

— Poznajecie mnie, ojcze?

— Czy poznaję cię, synu? Niechże się przyjrzę le-

piej. Ależ, tak! Robert Dreer. Dawno tu jesteś?

— Od pół godziny.

— Czemuś nie zapukał do drzwi? Zmężniałeś, Ro-

bercie, prawdziwy z ciebie mężczyzna. Chodź, obudzę 

swoich śpiochów, chociaż to dziś niedziela.

— Byłoby lepiej — nieśmiało zauważył  Robert — 

gdybym mógł z wami tutaj na osobności pogadać.

— Pilna sprawa?

— Bardzo pilna.,

— Ano,   to   siadajmy.   Przybywasz   od   szeryfa 

Murphy'ego?

Chłopak zaprzeczył.

— Od Gordona? Czy mu się coś wydarzyło?

— Nie od Gordona. Stało się coś bardzo niedobrego, 

dla mnie.

— Ho, ho! Gadajże.

background image

Przyjrzał się bacznie Robertowi. 

— Jechałeś całą noc? — Z 

krótką przerwą.

— Słucham cię, synu.
Robert zaczął od tego, że... zająknął się. Trudno mu 

przychodziło   zwierzyć   się   obcemu   przecież   człowie-

kowi ze swych strapień, tak nieprawdopodobnych. Czy 

mu   zaufa?   Opadł   go   strach,   ale   na   odwrót   było   za 

późno.   Przystąpił   wreszcie   do   opowiadania.   Przypo-

mniał,   jak   to   Gordon   powierzył   go   opiece   szeryfa   z 

Wichita   Falls.   Najpierw   mówił   bardzo   szczegółowo, 

lecz gdy spostrzegł się, że przy takiej metodzie nie wy-

czerpie tematu i po kilku godzinach, począł się stresz-

czać.   Nabrał   odwagi   i   zupełnie   gładko   przeszedł   do 

najważniejszej sprawy: swych stosunków z Bobem, od 

pierwszych chwil znajomości aż po nieszczęsną przy-

godę w wąwozie i jej okropne skutki.

— Może powinienem był raz jeszcze porozmawiać z 

Bobem, przed ucieczką — wyraził swą wątpliwość.

Abel Meredith pokręcił głową.

— Nic by to nie dało, mój synu. Ten Bob paskud-

nym jest człowiekiem i zawziętym.

— Co mam teraz robić?

Abel zadumał się. Jego milczenie trwało tak długo, 

że   Robert   zaczął   wątpić   w   uzyskanie   jakiejkolwiek 

odpowiedzi. Omylił się.

— Diabelska historia — szepnął wreszcie Meredith. 

— Nie wybrniesz z niej o własnych siłach, synu. Nie 

masz   doświadczenia.   Hm...   gdybym   był   nieco 

młodszy... Sądzę, że Karol Gordon potrafiłby ci pomóc 

i chyba nikt inny. Wychodzi na to, że twój przyjazd do 

Greenfield to tylko strata czasu.

— Ależ nie! — zaprzeczył Robert. — Bardzo sobie 

cenię wasze rady.

background image

Taka odpowiedź musiała się spodobać Ablowi, bo 

uśmiechnął się i pogładził po brodzie.

__  Moja   rada:   musisz   odszukać   Gordona,   w   osta-

teczności: Irvina. Przed półrokiem Fawkes otrzymał od 

nich list, lecz chyba nie zwrócisz się do niego w tej 

sprawie?

Robert roześmiał się cicho. Fawkes był szeryfem w 

Greenfield i chyba ostatnim człowiekiem, do którego 

zgłosiłby się o pomoc.

— Czytałem ten list — powiedział Abel. — Gordon 

został traperem. Któż wie, gdzie się teraz obraca?

— Myślałem, że może w tych stronach.

— Nie, nie sądzę. Na pewno zawadziłby o Green-

field. Ale Vincent Irvin podał swój adres. Jest szeryfem 

w Fort Benton, piekielny kawał stąd...

Wiem   o   tym   —   wtrącił   Robert.   —   Pisał   do 

Wichita.

— Do ciebie?

— Dla mnie były tylko pozdrowienia. List otrzymał 

szeryf Murphy. Kiedy to wszystko się stało, zaraz po-

myślałem o Fort Benton. Irvin na pewno wie, gdzie się 

Gordon obraca.

— Słusznie rozumujesz. Trzeba ci do Fort Benton. A 

ten Murphy bardzo zawzięty na ciebie?

Zawzięty?   Może   teraz,   ale   przedtem   był   naj-

lepszym dla mnie szefem. Chyba nawet zbyt mnie wy-

różniał,   stąd   nienawiść   Boba.   Nie,   na   szeryfa 

Murphy'ego nie powiem złego słowa.

— To znaczy, że cię lubił — stwierdził Abel. — Kto 

wie, czy z tej racji nie zrezygnuje z listów gończych?

— Tak sądzicie, ojcze? — ucieszył się chłopak.

Tak przypuszczam, bo widzisz... nawet z tego, co 

opowiedziałeś, wynika, że ten Murphy nie jest prze-

konany   o   twej   winie.     W     przeciwnym     wypadku 

natychmiast znalazłbyś się w areszcie.  Z drugiej znów 

strony... spłatałeś mu paskudnego psikusa.  Uciekając.

— Więc mam wrócić? Jeśli radzicie wrócić, uczynię 

tak.

— Nie, nie. Nawet nie myśl o tym. Wsadzą cię za 

kratki, synu. Murphy będzie zmuszony tak postąpić, w 

przeciwnym   wypadku   pozbawią   go   szeryfostwa.   To 

pewne. Twoje ocalenie w Gordonie. Pędź do Benton. 

Tylko Gordon albo Irvin potrafią cię wydobyć z tego 

przeklętego  wąwozu.  Moja  szczera   rada.  Zawsze  cię 

lubiłem i wierzę, że nic nie ukryłeś przede mną.

Nie ukryłem!  — żarliwie przytaknął Robert.

— Tośmy chyba wszystko omówili. Nie jesteś głod-

ny, synu?

Robert przyznał, że owszem, jest głodny, i to bardzo.

— Obudzę synową.

— Przepraszam, ojcze, sądzę, że byłoby lepiej, gdy-

by mnie tu nikt poza wami nie widział.

— Hm... jest w tym sporo racji. Ani słowa. Chociaż 

ja potrafię nakazać swoim milczenie.

— Jednak... — nieśmiało zaprotestował Robert.

— Dobrze,   dobrze.   Posiedź   chwilkę,   sam   ci   coś 

przyniosę na zakąskę.

background image

Oddalił   się  bezszelestnie   jak  duch,   a  za  nim  pies. 

Wrócił bardzo szybko, niosąc garnek i bochen chleba. 

Położył na ławce, z kieszeni wydobył nóż i widelec.

—  No, zwijaj się, synu. Chociaż dziś niedziela, za 

jakąś   godzinkę   poczną   wstawać.   Przyniosłem   to,   co 

było pod ręką. Wybacz, że nic do picia. Wodą nie chcę 

cię częstować, a na whisky jeszcze za wcześnie.

Robert przytaknął i skwapliwie zajął się chlebem i 

wołową pieczenia tkwiącą w garnku.

— Posłuchaj mnie — mówił dalej Abel. — Do Fort 

Benton spory kawał drogi...

background image

— Wiem — zauważył  Robert. — Murphy pokazał 

mi na mapie.

— Tym   lepiej.   Otóż,   jeśli   w  drogę   wybierzesz   się 

konno,   nie   dotrzesz   wcześniej,   jak   za   miesiąc,   dwa, 

według mej kalkulacji. Powinieneś skorzystać z kolei. 

Masz pieniądze? To kosztowna podróż.

.— Niezbyt  wiele — wyznał  Robert  przełknąwszy 

kęs chleba — lecz chyba starczy. Ale co począć z ko-

niem? — zafrasował się. — Tyle lat już go mam. Może 

mógłbym go zostawić u was?

Meredith roześmiał się cicho.

— Zastanów się. Nie chcesz, aby wiedziano o twej 

bytności  w Greenfield,  a zostawiasz  konia?  Jakże  ja 

wytłumaczę memu synowi, a później sąsiadom, skąd 

mam taki nabytek?

— Przepraszam. Powiedziałem głupstwo.

Każdemu   to   się   może   zdarzyć.   Sprzedaj   konia. 

Taka moja rada. Jak dotrzesz do celu, daj znać, a w ra-

zie czego pamiętaj: stary Abel zawsze ci pomoże.

Spojrzał w niebo.

— Słoneczko coraz wyżej, czas na ciebie.

— Czas na mnie — powtórzył Robert — nie mówcie 

nikomu.

— Bądź spokojny, synu.

Robert odstawił naczynie i podniósł się z ławki.

— Bardzo wam dziękuję, ojcze.

— Nie ma za co. Dobrej drogi, synu. Kłaniaj się ode 

mnie Gordonowi i Irvinowi. Żałuję, że ich tu już nie 

ma. To były zuchy.

Odprowadził chłopca do furtki i długo spoglądał za 

oddalającym   się   jeźdźcem.   Psy   znowu   się 

rozszczekały.

Robert wierzchowca sprzedał, lecz ani tego samego 

dnia, ani dni następnych. Żal mu było rozstawać się

background image

ze zwierzęciem. A poza tym — przyjemniej oglądać 

piękny   wiosenny   krajobraz   z   wysokości   siodła   niż 

przez zakurzone okno wagonu.

Był to postępek nieroztropny. Greenfield leżało nie-

daleko Wichita Falls, a do tej pory szeryf Murphy nie 

tylko zdołał stwierdzić fakt niezbity: ucieczkę Roberta, 

lecz na pewno już penetrował okolice miasta. Tymcza-

sem poszukiwany ciągle jeszcze znajdował się na te-

renie Teksasu, kierując się ku północnemu wschodowi, 

nadal zbyt blisko Wichita Falls, aby to mogło być dlań 

bezpieczne.   Co   prawda,   zachowywał   ostrożność: 

omijał   miasteczka   w   obawie   przed   listem   gończym 

obiecującym   nagrodę   łapaczowi.   Nie   brakowało 

przecież   zawadiaków   pragnących   pokazać   swą 

dzielność, a równocześnie coś niecoś na tej dzielności 

zarobić. I dlatego Robert zawsze nocował pod gołym 

niebem, nigdy pod dachem farmera. Niekiedy jednak 

korzystał z tradycyjnej w tych stronach gościnności u 

spotykanych po drodze rolników, zawsze przyjmowany 

obfitym posiłkiem, za który nawet nie próbował płacić. 

Wiedział,   że   sama   propozycja   uznana   zostałaby   za 

obrazę.

Za porę odwiedzin obierał godziny, w których mie-

szkańcy  rolniczych   obszarów  byli  zazwyczaj   najbar-

dziej   zaabsorbowani   codziennymi   pracami.   Nigdy 

więc   nie   zjawiał   się   wieczorem,   gdy   ludzie 

odpoczywali,   a   każdy   obcy   stawał   się   obiektem 

ciekawości i komentarzy.

Zdarzało   się   przecież,   że   musiał   łamać   zasadę 

nieodwiedzania większych skupisk ludzkich, po prostu 

dla   dokonania   niezbędnego   zakupu   żywności.   Starał 

się jednak wybierać  osady jak najmniejsze,  w porze 

południowej,   gdy   wyglądały   na   wymarłe.   Wjeżdżał 

truchtem,   rozglądał   się,   zsiadał   przed   pierwszym 

napotkanym   sklepikiem   z artykułami   spożywczymi   i 

nabywał towary według z góry ułożonego planu. Nie 

chciał tracić czasu na przypominanie sobie przy ladzie, 

co   jeszcze   należałoby   kupić,   lecz   unikał   pośpiechu, 

który   mógłby   wzbudzić   podejrzenie.   Stał   się 

ostrożnym  aż do przesady.  W okresie paru zaledwie 

dni potrafił wyzbyć się związanej zwykle z jego latami 

niefrasobliwości.   Strach   stał   się   jego   surowym 

nauczycielem. Robert aż drętwiał na myśl, że mógłby 

zostać „zatrzymany" i odstawiony do Wichita Falls.

Ostrożność zakazała mu również targowania się ze 

sprzedawcami, co przedłużałoby czas zakupów, wobec 

czego   płacił   wysokie   ceny,   co   z   kolei   szybko 

wyczerpywało   jego   pieniężne   zasoby.   Spostrzegłszy 

się,   począł   odtąd   częściej   korzystać   z   gościnności 

farmerów. Nie na długo jednak. Wpadł w panikę, gdy 

od jednego z nich dowiedział się, że „w Wichita Falls 

straszna chryja". Udał nieświadomego rzeczy, więc mu 

natychmiast   wyjaśniono   szczegółowo   i   rozwlekle 

przyczyny   „chryi".   Były   to   dzieje   jego   własnej 

ucieczki.   Jakże   jednak   zniekształcone!   Oto   jeden   z 

ludzi   szeryfa   miał   ukraść   konia   i   broń,   ciężko   ranić 

zastępcę szeryfa, z którego gościny korzystał, i zbiec. 

Do   tego   sprowadzał   się   sens   bałamutnej   informacji. 

background image

Robert,   uzbroiwszy   się   w   odwagę,   zapytał,   czy   za 

przestępcą rozesłano listy gończe, ale gospodarz nic o 

tym nie wiedział. Począł natomiast rozpytywać gościa, 

skąd   przybywa,   czym   się   trudni   i   dokąd   podąża,   co 

Roberta   zmusiło   do   szeregu   kłamstw   i   szybkiego 

odjazdu.

Odtąd zadecydował nie korzystać więcej z niczyjej 

gościny,. a w związku z tym wkrótce wyczerpała się 

resztka pieniędzy. Dopiero wówczas sprzedał konia i 

uprząż, o mało nie płacząc podczas przeprowadzania 

tej  transakcji   z  przygodnym  kowalem.  Koń  i  uprząż 

były   jedynymi   pamiątkami   „dobrych"   dni,   a   wyzby-

wając się zwierzęcia Robert czuł się jak zdrajca wobec 

wiernego towarzysza minionych lat.

background image

Odtąd  musiał  wędrować  piechotą,   przynajmniej   do 

najbliższej stacji kolei.

Tak wyglądała przeszłość, o której rozmyślał siedząc 

w wagonie pociągu mknącego w kierunku Vicks-burga 

nad   Missisipi,   w   stanie   Missisipi.   Nie   miał   zamiaru 

jechać do Luizjany, ponieważ w taki sposób zbaczał z 

drogi   wiodącej   ku   północy,   a   teraz   —   złośliwym 

zrządzeniem   losu   —   musiał   przebyć   całą   Luizjanę 

właśnie po to, by móc skierować się na północ.

background image

Na Missisipi

„Warto   poczytać   o   Missisipi.   Nie   jest   to   pospolita 

rzeka, przeciwnie, pod każdym  względem niezwykła. 

Wziąwszy Missuori za jej główną odnogę, jest to naj-

dłuższa rzeka na świecie — cztery tysiące trzysta mil. 

Można śmiało powiedzieć, że jest również najbardziej 

krętą   rzeką   na   świecie,   ponieważ   w   pewnej   części 

biegu zużywa tysiąc trzysta mil na przebycie tej samej 

przestrzeni, którą wrona przeleciałaby robiąc sześćset 

siedemdziesiąt pięć mil. Wyrzuca z siebie trzy razy tyle 

wód, co Rzeka Sw. Wawrzyńca, dwadzieścia pięć razy 

tyle, co Ren, a trzysta trzydzieści osiem razy tyle, co 

Tamiza.   Żadna   inna   rzeka   nie   ma   tak   rozległego 

dorzecza:  ściąga  wody  z  dwudziestu   ośmiu   stanów  i 

terytoriów, od Delaware nad wybrzeżem atlantyckim aż 

do Idaho na wyżynie  nad Oceanem Spokojnym  — z 

przestrzeni,   która   zajmuje   czterdzieści   pięć   stopni 

długości   geograficznej.   Missisipi   zbiera   i   niesie   do 

zatoki wody pięćdziesięciu czterech mniejszych  rzek, 

po   których   mogą   pływać   parowce,   i   około   kilkuset 

innych rzek, po których mogą pływać lichtugi i barki. 

Obszar jej dorzecza jest tak wielki, jak Anglia, Walia, 

Szkocja,   Irlandia,   Francja,   Hiszpania,   Portugalia, 

Niemcy,   Austria,   Włochy   i   Turcja   razem   Wzięte. 

Prawie   cały  ten  rozległy  szmat   ziemi   jest  urodzajny. 

Właściwa   dolina   rzeki   Missisipi   odznacza   się 

wyjątkową żyznością.

Jest   to   niezwykła   rzeka,   bo   zwęża   się   przy   ujściu 

zamiast rozszerzać — staje się węższa i głębsza. Od 

ujścia Ohio do punktu położonego w połowie drogi do 

morza przeciętna jej szerokość przy wysokiej wodzie 

wynosi jedną milę. Dalej, w kierunku morza, szerokość 

stale się zmniejsza, aż przy przełomie powyżej  ujścia 

wynosi niewiele  więcej  niż  pół  mili".*

Robert Dreer nie znał tego opisu, bowiem ukazał się 

on   w   książce   wydanej   wówczas,   gdy   wędrówka 

chłopca dawno już dobiegła  końca. Lecz  i bez tego, 

gdy   wczesnym   rankiem   stanął   nad   brzegiem   rzeki, 

której   nigdy   dotąd   nie   oglądał,   zdumiał   go   ogrom 

wezbranych wiosennych wód.

Takiej rzeki nie napotkał ani w Teksasie, ani podczas 

przepędu bydła ku północnym ziemiom i miastom.

Zmęczony i senny wysiadł z wagonu w Vicksburgu, 

zielonym mieście na wzgórzu, gdzie rzeka Yazoo wpa-

da   do   Missisipi.   Z   wysokiego   brzegu,   ot,   wiedziony 

ciekawością,   powędrował   na   gliniastą   łachę.   Tam 

drewniane   pomosty,   barki,   łodzie   i   długie   szopy 

oznaczały punkt załadunku i wyładunku towarów, ludzi 

i zwierząt. To był port. Jeszcze uśpiony i cichy, tonący 

w rannych  mgłach,  które otulały rzekę  i prawie  nie-

widoczny jej  przeciwległy brzeg. Robert siadł na ja-

kiejś porzuconej skrzyni i patrzał. Nieco w lewo, wśród 

niskich   barek,   żaglowych   łodzi   i   płaskich   galarów 

dostrzegł   wyłaniający   się   z   siwych   oparów   kształt 

background image

większy: szerszy i wyższy. Powoli występowały kon-

tury, a gdy pierwszy promień słońca przebił kłębiące 

się   tumany,   Robert   ujrzał   kominy,   pomosty,   nadbu-

dówki, a wreszcie — obłe, ciemno polśniewające burty 

parowca. Wydał mu się olbrzymem.

Po wodach Teksasu nie pływały takie kolosy. Przy-

glądał się więc z ciekawością, a gdy mgły opadły, mógł 

zobaczyć   olbrzyma   w   całej   okazałości.   W   końcu 

poczuł głód i domyśliwszy się z położenia słońca, że 

pora   jest   odpowiednia,   powędrował   ku   miastu.   Idąc 

poprzez   ciche   jeszcze   ulice,   szczęśliwym   zbiegiem 

okoliczności trafił na ledwie co otwarty saloon. Jego 

właściciel chyba należał do wyjątków wśród ludzi swej 

profesji, dla których dzień kończył się po północy, a 

noc rozciągała na kilka godzin po świcie. Ranni goście 

stanowili   rzadkość.   Kto   się   spieszył   do   pracy,   ten 

zjadał śniadanie we własnym domu, a kogo na to nie 

było stać, nie pojawiał się w saloonie.

Robert   przekroczył   próg   długiej   sali   z   pierwszym 

blaskiem słonecznym, który wyzłocił stoły, stołki, ladę 

z   niklowymi   kranami   do   piwa   i   świeżo   zamiecioną, 

jeszcze wilgotną podłogę. Drzwi stały otworem, a rzeź-

wy wietrzyk wypłaszał z wnętrza stęchłe wonie nocy: 

pomieszane zapachy fajek, cygar, alkoholu i ludzi, któ-

rzy tu gościli przed paru godzinami.

Gospodarz, o twarzy rumianej, świeżej i wypoczętej, 

jakby przed chwilą powrócił z przyjemnej wycieczki, 

przerwał wycieranie srebrzystych kurków i powiewa-

jąc ścierką zawołał dźwięcznym głosem:

— Proszę!   Proszę   bardzo!   Dobry   dzionek,   mój 

pierwszy gościu.

Gdy   Robert,   nieco   zaskoczony   takim   powitaniem, 

podszedł do  lady, człowiek ze ścierką dorzucił:

— Kto   wstaje   o   świcie,   ten   dzień   wesoły   ma,   ra-

dosne życie!

background image

Odwrócił się, by zdjąć z półki butlę z kolorową ety-

kietą i szklankę wąską a wysoką.

— Na zdrowie! — krzyknął i nim Robert zdążył za-

protestować, napełnił  naczynie  żółtawym  płynem.  — 

Na zdrowie — powtórzył karczmarz.

— Dziękuję, trochę na to za wcześnie...

— Doleję wody. Nic nie płacisz. Pierwszy gość każ-

dego ranka otrzymuje ode mnie taką porcję.

— Doprawdy... jeszcze nic nie jadłem i nie spałem w 

nocy, a na pusty żołądek...

— Oczywiście,   oczywiście!   Szklaneczka   poczeka. 

Siadaj, chłopcze. Domyślam  się, żeś przywędrował  z 

końca świata. Jajecznica z czterech jajek, na boczku. 

Co?

— Chętnie.

— Poczekaj chwilkę.

Wyszedł zza kontuaru i zniknął w głębi salki. Robert 

siadł przy okrągłym stoliku, roześmiał się cicho. Co za 

dziwny człowiek z tego właściciela saloonu!

Drzwi od ulicy nadal stały otworem i Robert ode-

tchnął głęboko. Czuł się lepiej, znacznie lepiej, mimo 

nie przespanej nocy, niż przed kilku godzinami. Wszy-

stkie strachy, przywidzenia i ponure myśli opadły zeń, 

jak  opada   woda  z  dachu   po  wiosennej  burzy.  Gdzie 

Wichita Falls, a gdzie Vicksburg? Kto wie, może to i 

dobrze, że nadłożył taki szmat drogi? Komu przyjdzie 

do głowy szukać go aż nad Missisipi?

Jajecznica   okazała   się   rzetelną   jajecznicą   z   bocz-

kiem,   bez   dodatku   mąki,   którą   zwykle   powiększano 

porcję, a chleb był jeszcze ciepły, whisky zimna, go-

spodarz bardzo przyjemny.

— Przyjechałeś   dzisiaj   rano?   —   zagadywał.   — 

Pewnie   tym.   pociągiem   o   czwartej.   Bardzo   to 

niewygodny   pociąg.   Szukasz   kogo   w   Vicksburgu? 

Znam miasto, służę radą.

Robert zaprzeczył.

background image

__ Nie spałeś w nocy.  Może prześpisz się u  mnie?

Nie policzę drogo.

__ To tylko krótka przerwa w podróży — ośmielił się 
wyznać Robert.

__ Ach, więc masz tu do załatwienia interes.

— Nie, nie — zaprzeczył chłopiec. — Ja tylko szu-

kam statku płynącego w górę rzeki.

— Pomyliłeś   pociągi?   Któż   wybiera   statek   mogąc 

szybciej dotrzeć do celu koleją?

— Tak — przyznał się Robert obiecując sobie w du-

chu, że jest to jego ostatnie kłamstwo.

— To przykre. A daleko się wybierasz?

— Daleko,   daleko   —   mruknął   Robert   przełykając 

kęs chleba.

— Jeśli daleko, skorzystaj z pociągu. Warto nawet 

przeczekać tu jeden dzień, niż wlec się wodą.

— Jednak spróbuję dowiedzieć się o statek.

— Tak?   Ach,   rozumiem!   Chcesz   zaoszczędzić   na 

kosztach przejazdu. No cóż! Jeśli ci się nie spieszy...

— Owszem, spieszy mi się, ale obawiam się, że po-

dróżując koleją zapłacę tyle, że mi nie wystarczy na 

jedzenie.

— Aż tak kiepsko? Coś ci zaproponuję: potrzeba mi 

pomocnika, przerwij podróż chociaż na dwa tygodnie, 

dobrze zapłacę. Będziesz miał wówczas na kolej. No 

co, zgoda? Pływałeś po Missisipi?

— Nigdy.

— Teraz rozumiem. Kto nie pływał parowcem, ten 

nie wie, jakie to żmudne. Dam ci trzydzieści dolarów i 

mieszkanie bezpłatne.

Robert   przecząco   pokręcił   głową.   Czuł   się   w 

Vicksburgu   bezpiecznie.   Lecz   co   innego   bawić   tu 

dzień  

c

zy dwa, a co innego — dwa tygodnie. Różne 

rzeczy mogą się wydarzyć w okresie dwu tygodni. Na 

przykład     —       nadejdzie       list       gończy!       Swe 

bezpieczeństwo opierał Robert na ustawicznej zmianie 

miejsca   pobytu.   Uznał,   że   gdyby   mu   przyszło 

wędrować do Fort Benton nawet piechotą, będzie  to 

lepsze   od   pozostania   na   dłużej   w   Vicksburgu.   Nie 

chcąc jednak ani wtajemniczać karczmarza w istotne 

powody   odmowy,   ani   też   wzbudzić   podejrzenie 

nieuzasadnionym   uporem,   odparł,   że   udaje   się   do 

Memphis. W Teksasie słyszał o Memphis. Że leży nad 

Missisipi   i   niezbyt   daleko   od   Wichita   Falls.   Trafił 

dobrze, bo gdy gospodarz usłyszał o Memphis parsknął 

śmiechem.

— A ja myślałem — powiedział — że wybierasz się 

Bóg wie gdzie! Jeśli tak, to rzeczywiście nie ma sensu, 

żebyś tu tkwił przez dwa tygodnie, chyba... chyba że ci 

nie starczy nawet na przejazd wodą?

Robert oświadczył, że na pewno starczy, i zaraz za-

pytał o kursowanie parowców.

— Nie powiem ci nic dokładnego. Musisz udać się 

na przystań. Lecz nie rób sobie wielkich nadziei. Mi-

nęły lata, kiedy Vicksburg żył godzinami liczonymi od 

przybycia do przybycia kolejnego statku. Ech, dobrze 

pamiętam tamte czasy! Ileż to razy, w tajemnicy przed 

rodzicami gnałem nad rzekę! Ale był ruch! Niekiedy 

background image

stało   po   pięć,   sześć   parowców,   a   słońce   zakrywały 

najczarniejsze dymy walące z kominów. A jaki rwetes, 

hałas,   tumult   na   wybrzeżu!   Wozy,   platformy,   tłumy 

ludzi.   To   już   tylko   przeszłość.   Kolej   ukradła   rzece 

pasażerów i towary, nie wszystkie, lecz większość.

— Przecież statki kursują — zaniepokoił się Robert.

— Bardzo nieregularnie.

— Widziałem jeden, dzisiaj o świcie.

— Jeden? Nie więcej?

— Jeden.

— On nigdzie nie płynie.

background image

— Dlaczego?

— To   stary   frachtowiec,   prawie   wrak.   Służy   za 

przystań. Za drobną opłatą można na nim przenocować. 

Rzecz   wywodzi   się   z   tego,   że   Missisipi   jest   nie-

spokojną   i   złośliwą   rzeką.   Ni   stąd,   ni   zowąd,   nagle 

zaczyna przybierać, aż zalewa brzegi, sięga pod samo 

miasto. Kiedy indziej opada tak szybko, jakby chciała 

pokazać   dno.   Dlatego   zacumowano   statek-przystań. 

Gdy woda zalewa pomosty — można go przesunąć bli-

żej brzegu, gdy opada i żaden parowiec nie zaryzykuje 

podejścia pod przystań, przeciąga się go bliżej głów-

nego nurtu i przerzuca kładkę na ląd. Tylko do tego 

służy.

Przerwał,   bo   właśnie   do   saloonu   wkroczyło   dwu 

nowych   gości.   Robert   zapłacił   i   wyszedł   w   niezbyt 

wesołym  nastroju. Podróż statkiem, na pewno tańsza 

niż koleją, nie była łatwo osiągalna. Pomaszerował w 

kierunku   rzeki,   lecz   w   połowie   drogi   zawrócił.   Po-

stanowił najpierw odwiedzić stację kolejową. Kto wie, 

może koszt przejazdu do Fort Benton nie przekroczy 

możliwości jego kieszeni? Jeśli nawet dotrze do celu 

bez jednego centa, lepsze to od czekania na parowiec 

nie wiadomo jak długo. Przecież pobyt w Vicksburgu 

pociągnie za sobą poważne wydatki i zdarzyć się może, 

że uszczuplone w ten sposób fundusze nie starczą już 

nawet na podróż rzeką.

Miasto budziło się do dziennego życia, a chociaż to 

był dopiero wczesny ranek, Robert nie mógł nadziwić 

się ulicznemu ruchowi, który przewyższał wszystko, co 

do tej pory widział w Wichita Falls. Jakże wspaniale 

prezentował się Vicksburg! Co za domy: wysokie i po-

tężne jak góry. Szerokie chodniki i jezdnie. Mnóstwo 

wozów turkocących po bruku: ciężkich, wyładowanych 

pakami   platform,   eleganckich,   błyszczących   czernią 

karet i odkrytych powozów; na kozłach tkwili woźnice

background image

w kolorowych kubrakach i wysokich nakryciach gło-

wy. Robertowi objawił się nowy, nieznany świat. Co 

kilkadziesiąt kroków przystawał przed witrynami skle-

pów i z podziwem spoglądał na rozłożone towary. Nic 

podobnego nie widział ani w Wichita  Falls, ani tym 

bardziej w malutkim Greenfield.

Na   koniec   dotarł   do   stacji,   zużywszy   na   to   dwu-

krotnie więcej czasu, niż wymagał tego najpowolniej-

szy nawet spacer.  Kolejowy budynek  świecił pustką, 

jego wnętrze pachniało stęchlizną, a puste perony — 

dymem i smarami parowozów. Portier drzemał w trzci-

nowym fotelu tuż przy drzwiach. Nie chciał go budzić, 

więc   powędrował   ku   kasom.   Trzy   okienka   były   na 

głucho zamknięte, czwarte — uchylone — ukazywało 

brodatą i wąsatą twarz urzędnika, który widać bardzo 

się   nudził,   bo   ujrzawszy   Roberta   uśmiechnął   się   od 

ucha  do  ucha i nie pytany  pierwszy zagadał:

— Dokąd się pan wybiera? Najbliższy pociąg mamy 

za   dwie   godziny.   Przyjeżdża   ze   Shreverport,   a   dalej 

leci   przez   Jackson,   Meridian,   Tuscaloosa   do 

Birmingham. Dać bilet?

Robert   nic   a   nic   nie   orientował   się   w   położeniu 

wymienionych miast.

— Muszę jechać na północ — odparł.

— Doskonale. Wysiądzie pan w Jackson i złapie lo-

kalny do Memphis. Pół godziny czasu na przesiadkę. 

Można zjeść obiad. Znakomita restauracja dworcowa, 

świetna obsługa. Nasza linia bardzo dba o podróżnych, 

będzie pan zadowolony. Dać bilet?

— Najpierw chciałbym wiedzieć, ile to ma koszto-

wać.

— Do Jackson?

— Do Fort Benton, w Montanie.

__ Ho, ho!  Toż to cała wyprawa.  Zaraz sprawdzę.

Sięgnął ręką pod drewniany blat i wydobył  grubą 
księgę. Począł ją wertować śliniąc grube paluchy, na 
koniec rozłożyć 

przed sobą kartkę papieru i w miarę przewracania 
stronic notował na niej cyfry. Uwinął się z tym szybko 
i machnął kartką w stronę Roberta.

— Ma   pan   tu   wszystko:   połączenia,   przesiadki   i 

koszt przejazdu z Vicksburga do Fort Benton.

Chłopiec   podziękował,   spojrzał   na   kartkę   i 

westchnął.   Nie   z   przyczyny   litanii   miast,   w   których 

miał   się   przesiadać,   lecz   w   efekcie   podsumowania 

krótkiej drabinki liczb. Dało ono wynik przerastający 

jego   finansowe   zasoby.   Nie   mógł   jechać   koleją,   nie 

starczało na kupno biletu. Kasjer zaniepokoił się.

— Drogo wypadło? — zagadnął wysuwając głowę z 

okienka. — Statkiem taniej. Przecież może pan wybrać 

się statkiem.

— Bardzo panu dziękuję. Pójdę nad rzekę.

Dotarł bez przeszkód nad brzeg Missisipi. Wszystko 

wyglądało   tak   samo   jak   o   świtaniu.   Milczący 

parowiec-przystań,   puste   pomosty,   wymarły   brzeg   i 

rzeka   wyglądająca   tak,   jakby   w   ogóle   nie   była 

żeglowna. Robert apatycznie spoglądał na to wszystko. 

background image

Czuł   się   ociężale   i   śpiąco.   Zapragnął   nareszcie 

porządnie   się   wyspać.   Piaszczysty   brzeg   nieco   dalej 

piął się malowniczymi wzgórzami. Porastały je krzewy 

i gdzieniegdzie drzewa. Tam postanowił się udać, lecz 

przedtem   należało   dowiedzieć   się,   kiedy   do 

Vicksburga zawita statek płynący w górę rzeki. Robert 

wkroczył   na   kładkę   wiodącą   na   pokład 

unieruchomionego   parowca.   Nie   zauważył   nikogo. 

Śródokręcie   świeciło   pustką   i   czyniło   wrażenie 

krańcowego zaniedbania: farba odpadająca płatami od 

ścian   nadbudówek,   kurz   i   zaschłe   błoto   na   deskach 

pokładu, śmiecie i niedopałki papierosów porozrzucane 

po kątach.

Czyżby  właściciel  saloonu  pomylił  się informując, 

że przystań jest czynna, a może pomylił się sam Ro-

background image

bert? Postanowił rzecz zbadać dokładniej. Przewędro-

wawszy cały pokład, od dziobu po rufę, zdecydował 

się zajrzeć do pomieszczeń parowca. Odnalazł schodki 

prowadzące w dół, lecz zawiodły go one tylko do brud-

nej hali, w której rzędem sterczały cztery kotły z wy-

stygłymi paleniskami, z których wysypywał się szary 

popiół — znak, że kiedyś w ich wnętrzu huczał pło-

mień. Jeśli statek-przystań istotnie udzielał podróżnym 

noclegów,   na   pewno   nie   lokował   ich   tutaj.   Robert 

zawrócił.   Gdy   gramolił   się   po   schodkach,   usłyszał 

wołanie:

— To ty, John?

Przyspieszył   kroku,   aż   na   końcowych   stopniach 

ujrzał człowieka.

— Przepraszam — powiedział  — nie zastałem  ni-

kogo na pokładzie.

— To   nie   powód,   młody   człowieku,   do 

myszkowania po całym okręcie.

Słowa zabrzmiały surowo, lecz głos, którym zostały 

wypowiedziane, był łagodny, więc Robert nie obraził 

się. Stał teraz twarzą w twarz z mężczyzną, jakiego na 

statku   znajdującym   się   w   ruchu   uznałby   —   w   swej 

nieświadomości — za kapitana. Tak imponująco wy-

glądał  srebrny lampas  na otoku  granatowej  czapki  z 

wielkim   daszkiem   i   tak   wspaniale   błyszczały   guziki 

granatowej marynarskiej kurty. Sucha, pociągła, moc-

no opalona twarz zrobiła na Robercie wrażenie oblicza 

starego wilka morskiego, takiego, o jakich słyszał, bo 

osobiście   nie   zetknął   się   jeszcze   z   żadnym   maryna-

rzem.

— Przepraszam, panie... kapitanie.

Opalona twarz rozjaśniła się uśmiechem, a siwe wą-

sy na sekundę zadrgały.

— No dobrze...  Czego ci potrzeba,  chłopcze?  Jeśli 
szukasz pracy, źle trafiłeś. Ten statek już nigdzie nie 
wyruszy. Skończyły się dobre czasy.

— Nie szukam  pracy.  Szukam  statku płynącego  w 

górę rzeki.

— To co innego. A pieniądze masz? Bo jeśli przy-

puszczasz, że odpracujesz swą podróż, to się mylisz. 

Statków coraz mniej, marynarzy coraz więcej.

Robert oświadczył, że pieniądze ma i ani mu w gło-

wie praca na parowcu.

— Kiedy przypłynie statek? Czy pan wie, kapitanie?

Znowu   przelotny   uśmiech   i   charakterystyczne 

drgnięcie wąsów.

— Jasne, że wiem. Jutro, mój chłopcze, o czwartej 

po południu. Frachtowiec, ale wozi pasażerów na do-

kładkę. Jeśli więc nie jesteś zbyt wymagający, możesz 

się zabrać na „Pensylwanię". Tak się nazywa ta stara 

łajba. Będzie tu stała z godzinkę, nie spóźnij się. No, co 

jeszcze? — zagadnął widząc, że chłopak nie odchodzi.

— Mówiono mi, że można tu przenocować.

— Prawdę   mówiono.   Kabina   pierwszej   klasy   trzy 

dolary za noc, w drugiej klasie dolara, a na pokładzie 

dwadzieścia centów.

— Będę spał w drugiej — zdecydował się Robert, 

background image

któremu leżenie na gołych deskach nie przypadło do 

smaku.

— Jak uważasz. To wszystko?

— Czy   pan   nie   wie,   ile   kosztuje   przejazd?   Nigdy 

dotąd nie podróżowałem statkiem.

— Dokąd się wybierasz?

— Do., do... — Robert na chwilę zawahał się — do 

Fort Benton — wyrzucił z siebie.

— „Pensylwania" nie płynie do Fort Benton, tylko 

do St. Louis. Ale dam ci radę: wysiądziesz w St. Louis

background image

i poszukasz statku udającego się w górę Missouri. Fort 

Benton leży nad Missuori.  W St. Louis łatwiej znaj-

dziesz odpowiedni statek. Tutaj musiałbyś czekać bar-

dzo długo.

Robert podziękował informatorowi i odszedł nieco 

zaniepokojony.   Dotychczas   sądził,   że   z   Vicksburga 

dopłynie prosto do Fort Benton. Przesiadka jest zawsze 

sprawą   kłopotliwą.   A   kto   wie,   czy   w   St.   Louis   nie 

przyjdzie mu czekać na właściwy parowiec? Przerwa 

w podróży pociągnie za sobą wzrost kosztów.

W  kiepskim  nastroju  wspiął  się  na  pagórek,  prze-

brnął zielony gąszcz i znalazł się w wysokopiennym 

lesie,   dość   rzadko   zarośniętym,   pełnym   słońca, 

zapachu   żywicy   i   ptasich   głosów.   Wybrał   stosowne 

miejsce i legł, podłożywszy pod głowę dłoń i kapelusz. 

Ani   troska   .   o   przyszłość,   ani   ponure   wspomnienia 

minionych   dni   nie   przeszkodziły   mu   zasnąć   prawie 

natychmiast.

Zbudził go chłód przedwieczorny. Słońce chyliło się 

ku   zachodowi   i   cień   wypełnił   wnętrze   lasu.   Robert 

zdumiał się: przespał cały dzień. Przywróciwszy pier-

wotną formę pogniecionemu kapeluszowi, stwierdziw-

szy, że nie skradziono mu ani broni, ani pieniędzy — 

poszedł ku miastu. Postanowił najeść się w znajomym 

saloonie.   Jeśli   karczmarz   zaproponuje   mu   nocleg, 

zostanie na noc, jeśli nie, uda się na statek.

Rozczarował się, gdy dotarłszy do celu ujrzał wnę-

trze  saloonu  zatłoczone,  zadymione  i,  gwarne  ponad 

miarę. Ledwie dopchał się do szynkwasu, bacznie uwa-

żając, aby nie potrącić któregoś z nadmiernie wesołych 

gości. Miał nadzieję, że właściciel, tak dlań rankiem 

uprzejmy,   zauważy   go   natychmiast.   Gdzie   tam! 

Czekał, ściśnięty z obu stron napierającymi sąsiadami, 

dobre kilka minut. Karczmarz wcale go nie poznał albo 

udał,   że   nie   poznaje.     Zamiast   wymarzonej   gorącej 

potrawy Robert otrzymał tylko kilka plastrów zimnej 

wołowiny, pajdę chleba i szklaneczkę whisky, chociaż 

wcale   jej   nie   żądał.   Uporał   się   szybko   ze   swym 

zamówieniem, zapłacił i wyszedł wydychając z siebie 

alkoholowe opary pomieszane z tytoniowym dymem. 

Wrócił nad brzeg Missisipi. Statek-przystań błyszczał 

mdławymi   światełkami   okienek   i   nie   budził   już   tak 

przygnębiających uczuć jak za dnia. Mrok zakrył ślady 

niechlujstwa   i   brudu,   a   nieświadomemu   rzeczy 

przybyszowi   mogłoby   się   wydawać,   że   widzi   statek 

sprawny, gotowy do wyruszenia w daleką drogę.

Na końcu kładki Robert napotkał człowieka w gra-

natowym mundurze, lecz bez srebrnego otoku na czap-

ce ani błyszczących guzików. Wartownik, dowiedziaw-

szy się, o co chodzi, przekazał klienta innemu osobni-

kowi,   także   odzianemu   w   granat,   który   zaprowadził 

chłopca   do   nadbudówki,   gdzie   urządzono   coś   w 

rodzaju nędznej recepcji nędznego hoteliku: kontuar i 

tablica   z   wbitymi   gwoździami,   na   których   wisiały 

klucze   do   kabin.   Robert   został   wpisany   do   wielkiej 

księgi jako Robert Smith przybyły z Dallas (tak sobie 

dla  ostrożności  to  wszystko   pozmieniał),  pobrano  od 

niego opłatę i wręczono klucze. Dopiero wówczas ze 

background image

zdziwieniem zauważył, że załatwiający go urzędnik był 

„kapitanem" z rannego spotkania.

Swą kabinę odnalazł  Robert na środkowym  pokła-

dzie, w mrzącym  świetle  naftowej  lampki.  Była  nie-

wielka, ciasna i podobna zapewne do wszystkich  in-

nych   kajut   tańszej   klasy   na   statkach   kursujących   po 

Missisipi. Robert uchylił okienka, odpiął pas, ściągnął 

buty i — nie rozbierając się — położył na koi zasłanej 

kilkoma   derkami.   Zasnął   natychmiast,   ukołysany 

monotonnym pluskiem rzeki za oknem.

Obudził się wcześnie, wypoczęty i pełen najlepszych 

myśli.       Opuścił       statek-przystań,       obejrzany 

dokładnie

background image

przez wartownika tkwiącego na trapie wiodącym na ląd 

(pewnie   chodziło   o   derki   z   kajuty   padające   łupem 

nieuczciwych gości) i poszedł w górę rzeki. Tam, zna-

lazłszy piaszczystą plażę, zrzucił ubranie i skoczył do 

wody.  Pozbył  się w ten sposób kurzu i brudu wielo-

dniowej   łazęgi   i   chociaż   w   mniemaniu   elegancików 

wielkich miast uchodziłby nadal za nie domytego bru-

dasa, sam uznał się po półgodzinnej kąpieli za wystar-

czająco czystego. Chłodna woda pozbawiła go resztek 

senności, a równocześnie wzmogła uczucie głodu. Po-

pędził   do   miasta,   lecz   nie   odwiedził   znajomego 

saloonu. Czuł żal do karczmarza za zimne przyjęcie i 

zimny posiłek. Wolał nadłożyć drogi, by znaleźć inny 

lokal.   Najadłszy   się   na   zapas,   ruszył   dalej   dla 

zaopatrzenia   się   w   żywność   na   długą   drogę.   Nabył 

bochen   chleba   i   dwa   funty   wędzonego   boczku   — 

niezbyt  wiele, lecz nie posiadał nic, w czym mógłby 

umieścić   zapasy.   Miał   nadzieję,   że   w   drodze   statek 

zatrzyma   się   parokrotnie   i   wystarczająco   długo,   co 

pozwoli uzupełnić prowiant.

Dokonawszy   zakupów   pospieszył   ku   rzece,   w 

obawie że parowiec przybędzie wcześniej i wcześniej 

odpłynie. Niepokój kazał mu przesiedzieć bezczynnie 

aż   cztery   godziny,   z   oczami   utkwionymi   w   daleki   i 

szeroki nurt Missisipi. Wreszcie doczekał się.

Najpierw  ujrzał  hen,   w dali,  wąską  chmurę   dymu, 

nieco później — pionowy, czarny pióropusz, na koniec 

— kominy, nadbudówki i dziób statku, przed którym 

biegły   ku   obu   brzegom   skośne,   niskie   fale.   Za   nimi 

wrzał nurt zbałwaniony łopatkami kół, łomocących po 

obu   burtach   parowca.   Wówczas   u   szczytu   dwu 

kominów, ustawionych jeden obok drugiego, wykwitła 

śnieżysta kita pary. Wysoki, wibrujący dźwięk syreny 

powtórzył się dalekim echem. Po raz pierwszy, po raz 

drugi, po raz trzeci.

background image

Robert   chwycił   zawiniątko   z   żywnością   i   pędem 

zbiegł z pagórka. O mało nie wpadł pod rozpędzony 

wóz,   który   nadjechał   niespodziewanie.   Puste   dotąd 

wybrzeże zaroiło się ludźmi. Dokoła rozbrzmiewał głu-

chy turkot kół, rżenie koni, okrzyki woźniców. Robert 

zatrzymał się tuż nad wodą, na wilgotnym piasku, tak 

grząskim,   że   nie   odważyła   się   nań   wjechać   żadna   z 

pędzących po wariacku wyładowanych platform, bryk, 

powozów. Z tego miejsca obserwował ruchy statku o 

czarnych burtach i białych, piętrowych nadbudówkach, 

na   których   leżały   sterty   worków,   skrzyń   i   beczek. 

Statek   powoli   minął   przystań,   potem   zatrzymał   się   i 

począł cofać, aż zawyła przeraźliwie syrena, rzucono z 

pokładu   na   ląd   cumy,   a   dym   bijący   z   kominów 

rozproszył   się   czarnym   tumanem   i   zniknął.   Robert 

odczytał napis wymalowany na burcie: „Pensylwania" i 

ruszył   ku   kładce   łączącej   przystań   z   brzegiem.   Lecz 

przejście   zatarasował   mu   tłum   pasażerów   mężczyzn, 

kobiet i dzieci, a kiedy wreszcie pasażerowie wydostali 

się na ląd, kładkę natychmiast zajęli tragarze. Murzyni i 

biali, wysocy i niscy,  starzy i młodzi, dźwigający na 

plecach, na ramionach, niekiedy na głowach skrzynie, 

paczki, worki, długie i okrągłe bele materiałów. Sznur 

idących,   zdawało   się,   nie   miał   końca.   Szli   i   szli, 

gadając,   nawołując   się   lub   krzycząc   w   stronę 

czekających   platform   i   wozów.   Równocześnie 

podjeżdżały bryczki i karety, których woźnice głośno 

oferowali swe usługi. Czegoś podobnego Robert do tej 

pory nie oglądał. Sterczał cierpliwie obok kładki, cze-

kając,   aż   wyschnie   strumień   idących,   a   kiedy   to   się 

stało, ledwo postawił nogę na deskach, został z nich 

prawie zepchnięty przez tragarzy niosących ładunki na 

statek.

Placyk  przed  przystanią  powoli  opróżniał  się.  Je-

den za drugim odjeżdżały pojazdy, znikli już podróżni

background image

przybyli   „Pensylwanią",   pozostała   tylko   mała   grupka 

osób, może gapiów, może przyszłych pasażerów. Wraz 

z   nimi   Robert   wreszcie   przedostał   się   na   parowiec. 

Ucieszył   się   zapłaciwszy   za   przejazd   kwotę   pięcio-

krotnie niższą od ceny biletu kolejowego na tej samej 

trasie   i   nie   przejął   się   zbytnio   uwagą:   „Bez   wy-

żywienia". W kilka minut później trzykrotnie  ozwała 

się  syrena,  wciągnięto  pomost,  odrzucono  cumy.  Po-

kład zakolebał się lekko, gęsty dym buchnął z kominów 

i   statek   począł   oddalać   się   od   brzegu.   Wolno,   wol-

niutko,   aż   gdy   znalazł   się   na   środku   nurtu,   ruszył 

energicznie, z szumem roztrącanej wody. Robert ode-

tchnął   z   ulgą.   Ciągle   zdawało   mu   się',   że   jakaś   nie-

przewidziana przeszkoda udaremni wyjazd.

background image

Dolny   pokład   statku   zawalono   ładunkiem   skrzyń, 

pękatych  worków, a  nawet  klatek   z drobiem.   Robert 

wspiął się na górny, tam było nieco luźniej — pakunki 

zajmowały   tylko   połowę   pomieszczenia   i   kilkunastu 

pasażerów   spoglądało   z   tej   wysokości   na   rozległy 

widok   miasta.   Robert   przyłączył   się   do   nich.   Ob-

serwował umykające brzegi. Wzgórza Vicksburga naj-

pierw zniżyły się ku wodzie, ukazując płaszczyznę za-

budowaną   niskimi   domkami,   lecz   w  godzinę   później 

oba brzegi ogarnął las i ciągnął się bez przerwy aż do 

chwili, gdy siwy zmrok począł spadać na wodę, a zie-

lony gąszcz  niskich krzewów i  wyniosłych  pni stop-

niowo zmieniał się w jednolitą, czarną, nieprzenikliwą 

ścianę.   Robert   począł   przysłuchiwać   się   rozmowom 

współtowarzyszy podróży. Jednak niewiele z tego zdo-

łał zrozumieć. Mówiono półgłosem i do uszu Roberta 

dobiegały   jedynie   szczątki   zdań,   zupełnie   bez   sensu. 

Lecz oto ponad monotonny szmer  rozmów wybił się 

jeden, bardziej donośny głos.

— Jadę szukać szczęścia. Kto nie szuka, ten nie

znajdzie, kolego.

Robert drgnął, głos dochodzący z nadbudówki wydał 

mu się znajomy.

— Tak,   kolego   —   ciągnął   niewidoczny   rozmówca 

— byłem ja i pod wozem, i na wozie, ale nigdy nie 

upadłem na duchu...

Dalsze słowa zagłuszyły kroki marynarza zapalają-

cego w mrocznym wnętrzu naftowe lampy kołyszące 

się-   u   sufitu.   Robert   skulił   się   i   przesunął   na   sam 

kraniec  ławki, gdzie ściana  spiętrzonych  worów rzu-

cała nieco cienia.

Nie   mylił   się,   nie   mógł   się   mylić.   Jedno   słówko 

„kolego" — wystarczyło. Allan Bow znajdował się na 

pokładzie „Pensylwanii", i to kilka kroków od Roberta. 

Niestety, statek to nie pociąg,  z którego można wy-

background image

siąść na najbliższym przystanku lub przejść do innego 

wagonu   dla   uniknięcia   spotkania   z   niepożądanym 

współpasażerem.   Robert   pożałował,   że   wybrał   się   w 

podróż   parowcem.   Ze   wzmożoną   siłą   poczęło   go 

dręczyć  podejrzenie, że Allan Bow musiał go śledzić, 

kto wie, może nawet przybył do Vicksburga tym samym 

co Robert pociągiem?  Czyżby więc Bow był  agentem 

Pinkertona?   Jeśli   tak,   czemu   nie   zaaresztował 

ściganego? Jeśli lękał się uczynić to na pustkowiu, ' a 

nawet   w   pociągu,   miał   tysiąc   okazji   zatrzymania 

rzekomego   przestępcy   w   Vicksburgu   i   oddania   go   w 

ręce miejscowego szeryfa. Co go powstrzymało od tego 

kroku? Na takie pytanie Robert nie znalazł odpowiedzi.

A   może   to   nie   agent   Pinkertona?   Należało   jednak 

mieć się na baczności. Robert rozmyślał, jak by ukryć 

się   wśród   zakamarków   „Pensylwanii"   chociażby   na 

kilka   dni   podróży,   a   później,   korzystając   z   jakiejś 

przerwy   w   drodze,   uciec   na   ląd.   Lecz   jeśli   do   tego 

czasu   spotka   się   z   Allanem,   czym   wytłumaczy   swe 

nagłe opuszczenie zakładu fryzjerskiego w Dallas? Jak 

wyjaśni, w sposób nie budzący podejrzenia, skąd zna-

lazł się na statku, i to na statku płynącym na północ? 

Jedno   kłamstwo   pociągało   za   sobą   drugie,   niczym 

ogniwa łańcucha.

Poczuł   chłód   nadciągającej   nocy,   więc   zamarzył   o 

grubym   wełnianym   kocu,   by   schronić   się   przed 

chłodem i spojrzeniami obcych oczu. Niestety, koca nie 

miał. Pomacał pękate worki, o które się opierał. Nie 

były twarde, prawdopodobnie kryły w swym wnętrzu 

sprasowaną   bawełnę.   Zauważył,   że   między   górną 

warstwą worków a dachem nadbudówki znajdowało się 

sporo mrocznej przestrzeni. Wystarczy postawić stopę 

na   najniżej   leżącym   worku,   chwycić   znajdujący   się 

wyżej i jednym skokiem znaleźć się w tym

background image

zacisznym  miejscu, na pewno ciepłym.  Podniósł się 

więc z ławki, zawiniątko z żywnością wsadził pod pa-

chę, namacał  butem występ  w workowej ścianie i... 

znieruchomiał.

— O, do licha! Czy mnie wzrok nie myli? Kogo ja 

widzę? Jak się masz, kolego!

Robert odetchnął głęboko i odwrócił się. No tak, to 

był właśnie Allan Bow.

— Cieszę   się,   kolego,   że   znowu   razem 

podróżujemy.   Przyznam   —   tu   zniżył   głos   —   że 

tutejsze towarzystwo nie bardzo mi odpowiada.

— Zadzierają nosa? — zapytał Robert.

Nic lepszego nie przyszło mu do głowy i prawie, jak 

to się mówi, zapomniał języka w gębie.

— Nawet   nie   to   —   odparł   Bow   —   po   prostu... 

okropnie nudni. Szykujesz się do spania, kolego? Do-

bry pomysł, pozwolisz, że i ja z niego skorzystam.

— A tamten?

— Jaki tamten?
— Ten podróżny, z którym rozmawialiście.

— To jakiś mruk zawzięty. Nie znoszę sytuacji, w 

których   ja   obracam   językiem,   a   słuchacz   drzemie. 

Dalej, kolego, hopsa w górę!

Robert wykonał „hopsa", pragnąc skrócić 

pogawędkę.

— No — zawołał Allan z dołu — jak tam jest?

— Nieźle   —-   odparł   chłopak   zgodnie   z   prawdą, 

chociaż równocześnie zamarzył  o stosach żelastwa  i 

gwoździ, jakie zniechęciłyby Allana do wspólnego z 

nim noclegu.

W   rzeczywistości   worki   tworzyły   prawie   równą, 

miękką powierzchnię.

— Zaczekaj na mnie, przyniosę swoje manatki.

Robert siadł, pełen posępnej zadumy. Zastanawiał 

się chwilę, czy nie udać, że śpi, lecz natychmiast 

odrzucił ten pomysł  jako zbyt  naiwny.  Taki stary 

lis, jak Allan, zaraz poznałby się na oszustwie.

Bow powrócił bardzo szybko, dźwigając swój worek 

i jeszcze jakiś podłużny rulon. Cisnął to wszystko na 

górę, a w sekundę później usadowił się obok swych 

bagaży.

— Cóż to, kolego — zagadnął — nie masz derki?

W nocy na rzece nie jest zbyt ciepło, ale nie martw się.

Mam dwie.

Rozwinął rulon i pokazał wełniane koce.

— Trzymaj!

— Ależ... nie potrzebuję. Jestem ciepło ubrany.

— Trzymaj, mówię ci! Pływałeś kiedy po Missisipi?

— Nie.

— No to nie ma. o czym gadać.

Robert   ustąpił.   Owinął   się   kocem,   rozciągnął   na 

workach. Długo jeszcze słyszał pogwar rozmów pro-

wadzonych przez pasażerów, a kiedy wreszcie umilkły 

—   tylko   plusk   wody   roztrącanej   burtami   statku 

zakłócał ciszę nocy.  Usnął, ukołysany tym pluskiem.

background image

Zbudziło go energiczne szarpanie za ramię. Otworzył 

oczy. Nisko nad sobą ujrzał sufit z biało lakierowanych 

desek i nie mógł przypomnieć sobie, gdzie się znajduje 

i kto może go budzić w tak natarczywy sposób.

— Wstawaj, kolego!

Ten głos przywrócił mu pamięć. Dźwignął się nie-

chętnie. Lampy już pogasły, dzienny brzask sączył się 

przez   okienka,   lecz   poza   dudnieniem   maszyn   i   plu-

skiem wody żaden inny odgłos nie docierał tutaj. Ro-

bert zerknął w dół. Na ławkach, a nawet na podłodze 

spoczywali okutani w koce lub płaszcze śpiący pasa-

żerowie.

— Musi być strasznie wcześnie — mruknął chłopak.

Świt, świt, kolego. Lecz za godzinkę przybijemy 

do brzegu i zrobi się nie lada rejwach. Pewnie zaraz 

wyładują te nasze miękkie materace. Posiedź tu i po^ 

pilnuj bagaży, ja skoczę po coś gorącego.

Zsunął się z worków, przemknął bezszelestnie przez 

całą długość nadbudówki i zniknął za drzwiami, zanim 

Robert   zdołałby   policzyć   do   pięciu.   Nie   zjawiał   się 

bardzo długo, ale gdy chłopiec, znudzony i senny, po-

czął na nowo mościć sobie legowisko, usłyszał prze-

nikliwy szept:

— Bierz! Uważaj, gorące!

Robert pochylił się i chwycił za wygięte ucho brzu-

chaty, metalowy dzbanek z pokrywką.

— Byłem  w kambuzie — szeptał Allan wdrapując 

się   —  dostałem   to  od  koka,  i   jeszcze   kubek.  Teraz, 

kolego, dobrze sobie podjemy.

Usiadł,   rozplatał   swój   worek,   wydobył   bochenek 

chleba i nóż.

— Chlebek... buzi dać.

Robert,   nadal   senny   i   nie   w   humorze,   pociągnął 

nosem. Kawa!

— Mam boczek — powiedział, już bardziej rześkim 

głosem.

— A dawaj go.

W   chwilę   później   krajali   w   paski   pachnące   mięso 

poprzerastane słoniną, zagryzali chlebem i popijali ka-

wą. Pół bochenka zniknęło nie wiadomo kiedy. Robert 

poczuł się znacznie lepiej.

— Co wam jestem winien za kawę? — zapytał pół-

głosem.

— Kpisz?! — burknął Allan.

— Przecież nie dostaliście jej za darmo.

Dostałem za dobre słowo, od koka, tak nazywa 

się kuchcik na każdym statku — dodał wyjaśniająco. 

— Chyba nie chcesz mnie obrazić? A teraz żabie

background image

rajmy się stąd. Zobaczysz, jak wygląda ranek na rzece. 

Tylko nie hałasuj, pasażerowie jeszcze śpią.

Zwinęli   manatki   i   Robert   potulnie   ruszył   za   swym 

przewodnikiem. Zeszli po schodach na pierwszy pokład. 

Fala chłodu objęła Roberta. Bow umieścił pakunki przy 

burcie.

— Siadaj i patrz — rozkazał. — Nic podobnego nie 

ujrzysz na lądzie.

Missisipi   płynęła   tu   szeroka   chyba   na   milę,   ale 

wydawała  się węższa, bo oba  brzegi porastały ściany 

lasu   okrytego   mgiełką.   Nad   nurtem   wisiał   delikatny 

tuman, kłębił się lub rozciągał w poprzek koryta, coraz 

bardziej wiotki i przejrzysty. Od dziobu parowca biegły 

na boki i spieszyły ku płyciznom niskie, długie i proste 

fale,   a   od   burt   statku,   spod   łomocących   kół,   srebrne 

piany gnały ku tyłowi i nikły za rufą.

Hen,   daleko   na   przodzie,   rzeka   ujęta   w   ramy   boru 

miała  barwę szarą. W  miarę  jak wznosiły się i gasły 

ranne   zorze,   szarość   poczynała   pobłyskiwać   srebrem, 

różowieć, aby w końcu się rozzłocić. Gdy krąg słońca 

wyjrzał zza szczytów drzew i mgła znikła, ścieżka nurtu 

zajaśniała jak lustro. Migotliwe błyski poczęły skakać 

po   grzbietach   tańczących   fal,   aż   Robert   przymrużył 

oczy Nigdy dotychczas nie oglądał takich widoków.

Do plusku wody i dudnienia maszyn  dołączył  teraz 

świergot   ptaków,   a   do   wilgotnego   oddechu   rzeki   po-

ranny wietrzyk dodał woni igliwia i żywicy.

— Poczekaj, zobaczysz, jak to wygląda wieczorem — 

szepnął Allan między jednym  a drugim pyknięciem z 

fajeczki. — Podróż statkiem ma swe uroki.

Poznałem   je   dobrze,   dlatego   zrezygnowałem   z   jazdy 

koleją. To wspaniała rzeka. Że podróż trwa dłużej?

Nie szkodzi, nie spieszno mi. Ale ty, kolego? Cóż z tobą 

się   działo?   W   Dallas   zniknąłeś   jak   duch.   Jeśli   to 

tajemnica, nie mów. Nie lubię ciągnąć ludzi za język, 

chociaż   może   się   niejednemu   tak   wydawać.   Widzisz, 

kto tyle lat, jak ja, wędrował po pustkowiach i nie miał 

do kogo nawet szepnąć, później nadrabia przymusowe 

milczenie. Dlatego jestem gadatliwy jak każdy traper, 

jak każdy eksplorer, gdy wróci między ludzi.

Pyknął  fajeczką  i zamilkł.  Robert również milczał. 

Czuł zamęt w głowie i zupełnie nie wiedział, jak wy-

tłumaczyć swą ucieczkę z Dallas.

Tymczasem zatupotały czyjeś buty po pokładowych 

deskach. Z luku wyjrzała kędzierzawa głowa Murzyna, 

a później — bom! bom! bom! — rozległ się dźwięczny 

głos okrętowego dzwonu.

— Co to? — zdziwił się Robert.

Będziemy  cumować,   to   znaczy:   przybijemy 

do brzegu.

— Na kraniec plantacji Jonesa! — odkrzyknięto z 
wyżyn nadbudówki.
— To kapitan? — zapytał Robert.

-   Kapitan   właśnie   stoi   na   dole,   ten   w   budce   jest 

pilotem.

— Pomocnikiem kapitana?

— Gdzież tam! Od razu widać, że nigdy nie pływałeś 

background image

po   rzece.   Pilot   to   w   czasie   podróży   najważniejsza 

osoba. Kapitan może mu  rozkazać zatrzymać  się lub 

ruszyć, ale nic więcej. Widziałem parowce płynące bez 

kapitana, lecz nigdy bez pilota.

— Dlaczego?

— Widzisz, statki są ubezpieczane przez powołane 

do tego celu towarzystwa ubezpieczeniowe, lecz pod 

warunkiem,   że   prowadzą   je  piloci,   to   znaczy  ludzie, 

którzy dobrze znają rzekę, zdali specjalne egzaminy i 

posiadają specjalne uprawnienia żeglugowe.

A kapitan nie zna rzeki? — zdziwił się Robert.

background image

— Na pewno zna lepiej od ciebie i ode mnie, lecz nie 

przysługuje   mu   prawo   prowadzenia   statku   po   nurcie 

rzeki.   Kapitan   nie   jest   w   stanie   poznać   wszystkich 

wodnych szlaków, po których kursuje jego statek, pilot 

może.  Jeśli  bowiem  nie  zna  całego   odcinka  trasy,   w 

odpowiednim miejscu zastąpi go inny pilot. Podobnie 

jak w morskich portach: w każdym jest przecież inny 

pilot wprowadzający statki.

— A kapitan nie może zostać pilotem?

— Oczywiście, że tak, lecz wówczas zrezygnuje ze 

swej   kapitańskiej   funkcji.   Nie   sposób   skoncentrować 

się na prowadzeniu statku, gdy ma się na głowie spra-

wy związane z przyjmowaniem i wyładowywaniem to-

warów,   przewozem   pasażerów   i   pilnowaniem   załogi. 

Tak rzecz właśnie wygląda.

— A prowadzenie statku po rzece to trudne?

— Bardzo, zwłaszcza na Missisipi i na Missouri.

„Dlaczego?" — chciał  Robert  znowu  zapytać,  lecz 

przeszkodził mu głos dzwonu i głośna uwaga Allana:

— Zaraz zaczniemy cumować. Uważaj.

Na lewym brzegu las urwał się, jakby nożem ucięty, 

tak równo. Za lasem ukazała się zieleniejąca równina, 

poprzecinana czarnymi pasmami zaoranej ziemi. Dalej 

rosły   niskie   drzewka,   a   obok   nich   sterczał   piętrowy 

biały dom. Brzeg, z początku niski, począł się wznosić, 

dorównał wysokości dolnego pokładu. Wówczas statek 

zastopował. Buchnęły kłęby pary. Prąd począł znosić 

„Pensylwanię" coraz bliżej i bliżej brzegu. Załomotały 

koła,   zaszumiała   zmącona   pianą   woda,   raz   jeszcze 

ozwał się dzwon, a po nim zahuczała syrena.

— Wolniej tam! Wolniej! — z wyżyn kapitańskiego 

mostku wydawano rozkazy. — Tak, jeszcze kawałek!

Uwaga na brzegu! Rzuć cumę!

  Stroma skarpa porośnięta trawą znalazła się o krok od 

burty, gdy czarna lina z pokładu padła tuż obok 

samotnego drzewa. Z gromadki stojącej na lądzie wy-

skoczył jakiś człowiek, chwycił linę i szybko okręcił ją 

wokół pnia.

— Hej, ludzie, żywo! — rozległo się z pokładu. — 

Czego się tam kręcisz? Panie Peyton, dajcie trap!

— Trap! — wrzasnął inny głos. — Zwijać się, śla-

mazary!

Robert zobaczył, jak od lewej burty przerzucono na 

wybrzeże kładkę.

— Ładunek Jonesa!  — wołał  marynarz ze  statku.

— Już, już! — odkrzyknięto z lądu.

Gromadka ludzi rozpierzchła się odsłaniając ładowny 

wóz i ustawiła się długim szeregiem, od wozu aż po 

trap.   Na   pokład   zaczęły   wędrować   toboły   i,   tobołki, 

widać niezbyt ciężkie, bo podawane z rąk do rąk, bez 

specjalnego wysiłku. Z pokładu przyglądała się temu 

grupka pasażerów, których wyrwała ze snu przerwa w 

podróży.

Na koniec ładunek został przerzucony, trap ściągnię-

ty,   cuma   świsnęła   nad   wodą,  dzwon   ozwał   się  trzy-

krotnie i „Pensylwania" skierowała dziób ku środkowi 

rzeki.   Wbrew   przewidywaniom   Allana   nie   ruszono 

worków, na których spędzili noc.

background image

— Tak to wygląda praca na statku — zauważył Bow. 

— Podoba ci się?

— Każda robota ma swe przyjemności i swe przykre 

strony — stwierdził filozoficznie Robert. — Kto wie, 

gdybym nie był...

W tym miejscu urwał.  Niewiele brakowało, a po-

wiedziałby „gdybym nie był pomocnikiem szeryfa". 

Allan roześmiał się.

— Gdybyś   nie   był   tym,   czym   jesteś,   to   zostałbyś 

marynarzem. To miałeś na myśli?

Robert przytaknął, mocno zmieszany.

background image

— Ech, kolego, kolego. Nie potrafisz blagować, lecz 

nic mi do tego. Żeby rzec prawdę, to i ja chciałem być 

marynarzem.   Po   pierwszej   przejażdżce   rzeką.   Po 

drugiej... koniecznie kapitanem. A gdy mi powiedziano, 

jak ważna jest funkcja pilota... pilotem!

— A skończyło się na eksplorerstwie i na saloonie — 

wtrącił Robert nieco złośliwie, bo dotknęła go uwaga 

na temat blagowania.

— Nic się nie skończyło. Zawsze się zaczyna. Kto 

wie, co mnie  jeszcze  czeka, ale  pilotem  nie zostanę. 

Ani mi to w głowie.

— Dlaczego?

— Pomyśl, jaką to odpowiedzialność dźwiga pilot na 

swych   plecach.   Przecież   może   rozbić   statek,   potopić 

ludzi i towary. To okropne! Już ja wolę ponosić od-

powiedzialność tylko za samego siebie.

— Każdy odpowiada za wyniki swej pracy.

— Bardzo   mądrze   gadasz,   zupełnie   jak   z   książki. 

Lecz ryzyko pilota na tej zwariowanej rzece należy do 

największych.

— Czemuż  to   zwariowana?   Woda,  jak  widzę,  głę-

boka,   brzegi  dalekie,   statku  żadnego  do  tej  pory nie 

napotkaliśmy. Myślę, że woźnica na wąskiej drodze ma 

większy   kłopot   z   wyminięciem   jadącej   naprzeciw 

furmanki.

To źle myślisz. Statków istotnie pływa teraz nie-

wiele, kolej zabrała rzece sporo transportu. Gdy pły-

nąłem po raz pierwszy,  sunęły tędy parowce, sznury 

parowców. A co się działo, gdy urządzano wyścigi! To 

był   widok!   Tak,   tak,   wyścigi   statków   —   powtórzył 

dostrzegłszy niedowierzanie  na twarzy słuchacza. — 

Brzegi   kolejnych   miasteczek   oblepiali   gapie,   wrzask 

niósł się wodą daleko, bo wszyscy krzyczeli. A środ-

kiem rzeki płyną dwa albo trzy parowce. Dym wali 2 

kominów, palacze zwijają się jak całe piekło szatanów, 

flagi   łopocą   na   dziobach,   odświętnie   ubrani   ka-

pitanowie sterczą na mostkach, a załoga ryczy z ucie-

chy, gdy dziób statku, cal po calu, zaczyna wyprzedzać 

rywala.   Nie   wiesz,   bo   skąd   masz   wiedzieć,   że   datę 

takiego wyścigu wyznaczano na kilka tygodni wcze-

śniej i zanim go rozpoczęto, mieszkańcy całej doliny 

Missisipi byli powiadomieni. Przez te tygodnie kapi-

tanowie i piloci przygotowywali statki, usuwając z po-

kładów każdy przedmiot zbyteczny, zwiększający cię-

żar parowca lub stawiający opór wiatrom. Pasażerów 

ani ładunków przeznaczonych dla miejscowości leżą-

cych między punktem startu a metą nie przyjmowano. 

Statki   nie  zatrzymywały  się  w  drodze.  Dzień   i  noc, 

dzień i noc trwała bez przerwy żegluga, aż wreszcie 

któryś zwyciężał. Brałem udział w takim wyścigu. Po-

magałem palaczom na statku „Eclipse". To była przy-

goda, co się zowie!

— Jednak nie zostaliście marynarzem.

— A nie. Preria posiada również swoje uroki, a Gó-

ry Skaliste... swoje skarby. Wędrując tamtędy, jesteś 

panem samego siebie, nikt ci nic nie może rozkazać, 

nikt   cię   nie   popędza.   Nie   żałuję   wyboru.   Zebrałem 

background image

małą fortunkę przynajmniej bez strachu o życie pasa-

żerów na pokładzie. Bo gdyby, się tak władować na 

rzeczne rafy...

— Gdzież tu rafy? Dno jest zupełnie gładkie.

Tak ci się wydaje — mruknął ironicznie Allan. 

— Woda w Missisipi jest gęsta jak kakao, niesie z sobą 

muł wypłukany z brzegów i dlatego niewiele dojrzysz 

w jej głębi. Spróbuj, kolego, naczerpnąć z rzeki szklan-

kę wody, postaw ją w spokoju, a już po godzince zo-

baczysz na dnie osad. I rafy są, niekiedy skaliste, nie-

kiedy z naniesionego piasku, lecz tak samo twarde. Ale 

to   jeszcze   nie   wszystko!   Płyniesz,   kolego,   w   jedną 

stronę i omijasz szczęśliwie groźny cypel. Wracasz po 

dwu tygodniach i rozglądasz się za tym cyplem. Nie ma 

go,   przepadł.   Nie   poznajesz   brzegu.   Tam   gdzie   była 

zatoka o głębi takiej, że nie zmacałeś dna najdłuższą 

tyką,   teraz   widzisz   piaszczystą   łachę.   Gdzie   istniał 

zakręt,   nie   ma   zakrętu,   rzeka   utorowała   sobie   nowe 

koryto, o którym  nic nie wiesz. Taka to jest właśnie 

rzeka,   kolego.   Płynie,   jak   chce,   tu   zabierze   kawał 

gruntu,   tam   go   doda.   Opowiadano   mi,   możesz   to 

sprawdzić   zapytawszy   się   kogokolwiek   z   tamtych 

stron, że całe miasto zostało zmyte przez wodę. Miasto 

o nazwie Napoleon wznosiło się w miejscu, gdzie dziś 

Arkansas wpada do Missisipi. Jak będziemy tamtędy 

płynąć, to ci pokażę. W Napoleonie stały wielkie do-

mostwa, drewniane i murowane. Podczas dorocznego 

przyboru rzeka Arkansas wdarła się między nie z siłą 

wściekłego   wodospadu   i   w   ciągu   kilkunastu   minut 

zmyła   wszystkie   budynki.   Dziś   przez   główną   ulicę 

miasta płynie Missisipi. Lasy, które rosły dobrą milę za 

Napoleonem,   obecnie   znajdują   się   nad   samym   brze-

giem rzeki. Ale to stare dzieje. Żeby zapobiec takim 

wypadkom,  utworzono Towarzystwo  Rzeczne  zajmu-

jące się umacnianiem brzegów. Czy to pomoże, zoba-

czymy.   Sam   widziałem   w   biały   dzień,   jak   piętrowy 

dom,   stojący   kilka   jardów   od   brzegu,   zsunął   się   do 

wody i zniknął.

— Jak to, zsunął?
— Ano, po prostu zjechał tak, jak zjeżdżają dzieci na 

sankach, gdy śnieg spadnie. Zjechał z całym kawałem 

gruntu   i   wszystko   to   pięknie   plusnęło   w   wodzie, 

pozostało tylko urwisko.

— A ludzie? Potopili się?
— Nic o tym nie słyszałem. Prawdopodobnie praco-

wali w polu. Bardzo musieli się zdziwić po powrocie 

nie znalazłszy nawet śladu domu.

background image

Robert pokiwał głową, niezbyt wierząc w rzetelność 

opowieści Allana.

Tymczasem „Pensylwania" roztrącała dziobem roz-

lewiska   Missisipi   spiesząc   ku   odległemu   St.   Louis. 

Mila za milą przez ciemnobrunatny, czekoladowy nurt 

pchały statek stalowe łopaty kół umieszczonych po obu 

burtach. Migotliwe błyski  słońca na lustrze wody,  to 

znowu kręgi białych pian i koliste wiry sygnalizujące 

podwodną przeszkodę, to rwący prąd przy brzegu rzeki, 

zmierzający   w   zupełnie   innym   kierunku   niż   główny 

nurt, jak gdyby dwie Missisipi płynęły obok siebie — 

wszystko to widział Robert po raz pierwszy w życiu. 

Spoglądał na pustkę rozciągającą się przed statkiem, na 

błękitne niebo wiszące nad wodą i nad wielkim krajem, 

który wydawał się całkowicie bezludny.

Około południa, gdy pasażerowie rozleniwieni ciszą 

i słońcem podrzemywali tu

 

i tam na ławkach i w przy-

tulnych zakamarkach, Allan trącił Roberta:

— Chyba już dosyć się napatrzyłeś?

— O co chodzi?

— Nie   czujesz   głodu?   Nie   łyknąłbyś,   kolego,   za-

wiesistej zupki? Bo ja, owszem.

— Zupełnie zapomniałem o jedzeniu.

— Lecz teraz przypomniałeś sobie. Przestań się ga-

pić na rzekę, popatrz na mój worek. Złodziei nigdzie 

nie brak. Skoczę do kambuza. Mam tam znajomka. Na 

pewno nas poratuje, podobnie jak z kawą. No, uważaj...

Po tej przestrodze ruszył ku schodkom, lecz w po-

łowie drogi zatrzymał go głośny okrzyk:

— Allan! Allan Bow! Chyba mnie oczy nie mylą?

Człowiek   w   granatowym   stroju   ze.   złoconymi 

guzikami, którego Robert uznałby za kapitana, stanął 

przed Allanem rozłożywszy szeroko ręce.

background image

— Jerry Hastings! — roześmiał się były karczmarz. 

—  Wielkie nieba!  Wyglądasz  niczym admirał.

Padli sobie w objęcia, a kiedy skończyły się uściski i 

wzajemne poklepywania po plecach, Allan zagadnął:

— Co ty tu robisz? Jesteś oficerem?

Nie, pilotem.  Gdy rozstaliśmy się na tej  małej 

stacji, jakże jej było...

— Pocatello.

— Tak, oczywiście, Pocatello! Otóż... ja już wów-

czas rozmyślałem o zawodzie pilota.

— Aleś nic o tym nie wspominał, zdrajco!
— Ba, nie byłem pewien, czy się uda. Pieniądze na 

naukę miałem, lecz nie mogłem wiedzieć, czy opanuję 

trudną sztukę nawigacji. No cóż, udało się. Ale ty, mój 

drogi — tu spojrzał krytycznym okiem na przyjaciela 

— jakoś kiepsko wyglądasz.

— Czuję się świetnie.

— Ach, nie o to chodzi...

— Patrzysz na mój strój? — zaśmiał się Allan. — 

Myślę,   że   mógłbym   cię   kupić   razem   z   tym 

granatowym mundurem i guzikami, nawet gdyby były 

z prawdziwego złota.

Z kolei roześmiał się pilot.

— Ej, stary druhu! Zawsze z ciebie ten sam spry-

ciarz. Muszę jednak przyznać, że gdyby nie twój spryt, 

moje   kości   butwiałyby   teraz   na   bezludnej   prerii. 

Zdradź, co knujesz w tym dziwacznym stroju.

— To długa historia.

— Tak przypuszczam. U ciebie nie ma historii krót-

kich. Słuchaj, mam teraz nieco wolnego czasu. Chodź 

ze mną. Nie jesteś głodny?

Jeszcze jak, jeszcze jak!  — wykrzyknął Allan.

— No, to jazda!

— Chwileczkę, pozwól, że ci przedstawię mego 

młodego przyjaciela — tu wskazał na Roberta. — On 

również .nie jadł od samego świtu.

— Zapraszam i jego.

Ujął pod rękę Allana, za nimi poczłapał Robert. Po-

wędrowali w górę, na najwyższy pokład, gdzie Jerry 

Hastings mieszkał, a raczej spał w godzinach wolnych 

od pilotowania  statku. Była  to dość obszerna kajuta. 

Robertowi  jej   wnętrze  wydało   się  szczytem  luksusu: 

lśniące niklem klamki drzwi i szafy, kryte skórą fotele, 

puszysty pled przykrywający koję, dywan zaścielający 

podłogę,   maleńka   umywalka   w   zagłębieniu   ściany, 

okrągły   stół   i   biurko   pod   okienkiem,   których   blaty 

błyszczały jak lustra...

— Siadajcie i bądźcie cierpliwi, nie potrwa to długo 

— powiedział pilot i wyszedł.

Robert   ostrożnie   przycupnął   na   brzeżku   fotela   w 

obawie,   by   nie   zabrudzić   go   swym   niezbyt   czystym 

odzieniem.   Allan   natomiast   rozparł   się   swobodnie   i 

zerknął rozbawiony na chłopca.

— Podoba ci się tu? Może jednak chciałbyś zostać 

pilotem? Jest okazja, Hastings cię poprze.

— Nie, nie. Stale pływać  po rzece? Piękna jest ta 

Missisipi,   ale...   —   zająknął   się   szukając   właściwego 

background image

określenia — jakaś taka obca.

— Masz rację. Ja również  wolę czuć  pod stopami 

twardą ziemię niż pokładowe deski, a pod nimi ileś tam 

jardów wody.  Można  popłynąć  statkiem,  gdy  trzeba. 

Spokojniej   na   nim   niż   w   łomoczącym   wagonie   ko-

lejowym, lecz spędzić pół życia na parowcu to nie dla 

mnie. Usiądź swobodnie, kolego, nie krępuj się. Jerry 

to swój chłop i nawet jak mu zadepczesz dywan, nie 

pogniewa się. Kto by myślał, że na frachtowcu znaj-

dują się takie piękne kabiny? Dbają tu o pilotów, ani 

słowa.

Gadałby tak pewno dłużej, gdyby w otwartych 

drzwiach nie ukazała się granatowa sylwetka 

Hastingsa, a za nim 

czarno-biała postać stewarda. Czarno-biała, ponieważ 

był to Murzyn odziany w biały garnitur. Niósł tacę z 

wazą i talerzami.

— No, przyjaciele — powiedział pilot — teraz sobie 

podjemy.

Osunął   się   na   trzeci,   wolny   fotel   i   z   widocznym 

zadowoleniem   przyglądał   się   zaściełaniu   stołu 

obrusem i ustawianiu naczyń. Gdy drzwi zamknęły się, 

Allan Bow aż sapnął z podziwu.

— Jerry, Jerry! Co za luksus? Żyjesz tu jak milioner.

Przysługuje   mi   kapitański   stół  i  kapitańska  ka-

juta.   Nie   wszędzie   jest   tak   pięknie,   ale   na 

„Pensylwanii" dbają o pilotów.

Murzyn zjawiał się i znikał aż trzykrotnie. Potrawy 

pojawiały się i znikały w ustach biesiadników, aż cały 

ten   obrzęd   zakończył   dzbanek   kawy.   Wówczas 

Hastings sięgnął po pudełko z cygarami.

— To także na rachunek kapitana? —- zaintereso-

wał się Allan.

— Och, nie. Ale pal, stary druhu, ile chcesz. Wcale 

niezłe. Pal i opowiadaj.

Robert,   którego   również   poczęstowano   cygarem   i 

który   zapalił   je   raczej   z   grzeczności   niż   z   nałogu, 

musiał teraz wysłuchać po raz drugi życiowych pery-

petii Allana Bow. Opowiadanie nie różniło się wiele 

od zwierzeń w pociągu jadącym do Dallas. A więc nie 

zmyślał... A więc... Allan Bow chyba istotnie parał się 

eksplorerstwem,  później  karczmarstwem,   a  podejrze-

wanie go o służbę w Agencji Pinkertona — to nonsens. 

Co   za   ulga!   Zakończenie   opowieści   już  Roberta   nie 

interesowało. Zagapił się w owalne okienko, za którym 

widniał   fragment   pokładu,   balustrada,   a   dalej   nurt 

rzeki,   jeszcze   dalej   —   brzeg   porośnięty   gąszczem 

pierwotnego   lasu,   przerywanego   rozświetlonymi 

słońcem polankami. Dopiero Allan wyrwał go z tego 

zapatrzenia.

— Idziemy — powiedział kładąc dłoń na ramieniu 

chłopca. — Dzień jest zbyt piękny, by tkwić nawet w 

najbardziej eleganckiej kajucie, zresztą... Jerry musi się 

przespać, wypada mu nocna wachta.

— Spotkamy się o ósmej! — zawołał za nimi pilot. 

— Nie zapomnij, Allan.

— Co ma być o ósmej? — zapytał Robert, gdy wy-

szli na pokład.

background image

— Nie   słyszałeś?   Jesteśmy   zaproszeni   na   kolację. 

Jak widzisz, kolego, wyżywienie mamy zapewnione do 

końca rejsu, czyli do St. Louis, jeśli i ty tam podążasz. 

Bo żeby rzec prawdę, do tej pory nie wiem,  co jest 

celem twojej podróży.

— Mówiono mi, że statek dalej nie płynie.

— Z tego wynika, że wybierasz się poza St. Louis.

— Słusznie, ale ja o tym przecież nie wspominałem.

— Tak ci się tylko zdaje, kolego. Zresztą, nie jestem 

ciekaw. Lecz muszę przyznać, że i ja nie wiem, kiedy i 

gdzie przerwę swą podróż. Szukam przecież jakiegoś 

interesu,   którego   prowadzenie   zapewni   mi   spokojne 

dni.

— Czyżby znów saloon?

— Zgadłeś. Zdobyłem niejakie doświadczenie. Cóż, 

całe życie człowiek się uczy i nigdy tej nauki nie za 

wiele.

— A   ten   pilot?   —   zagadnął   Robert.   —   To   kto? 

Przyznam,  że  trochę mi  głupio  korzystać  z jego go-

ścinności. Przecież jestem dla niego człowiekiem ob-

cym. Nie wiem, jak postąpić.

— Nie wiesz? — zaśmiał się Allan. — To ja ci po-

wiem: siedź cicho i nie obrażaj poczciwego Hastingsa

background image

ani mnie równocześnie. Pragniesz umrzeć z głodu, ko-

lego? Jak daleko chcesz  dopłynąć  z jednym  bochen-

kiem chleba i funtem wędzonego boczku?

— To moja sprawa — żachnął się chłopiec.

— No,   no.   Po   co   te   gniewy?   Życzę   ci   najlepiej, 

kolego.   Dopóki   jesteśmy   razem,   pozwól,   że   będę   ci 

służył skromną pomocą. Lubię pomagać, a tobie jest to 

chyba obecnie bardzo potrzebne.

Robert uznał, że rozmowa skręca na niebezpieczne 

tory, więc natychmiast zmienił temat.

— Od dawna się znacie? — zapytał.

— Z Hastingsem? Ho, ho! Stare dzieje.

— A o czym on mówił? Że uratowaliście mu życie?

Et,   głupstwo,   drobna   przygoda   niewarta   wspo-

mnień.  Zresztą...  jeśli cię  to interesuje, powiem.  Ja i 

Jerry   jeździliśmy   przez   długie   lata   na   tym   samym 

koniku:   szukaliśmy   skarbów   ziemi.   Mam   na   myśli 

złoto. Pełno go było w naszym  pięknym kraju i nie-

jeden   dorobił   się   fortuny,   a   niejeden   ją   przepił   lub 

przegrał w karty. Myślę, że po dziś dzień gdzieś tam 

płyną strumienie po dnach pokrytych złotym piaskiem, 

ale ja już mam dosyć włóczęgi.

Westchnął,   jak   gdyby   zaprzeczając   własnym   sło-

wom, i umilkł.

— No i co z tym Hastingsem? — przypomniał Ro-

bert.

Spotkaliśmy się przypadkiem. W górach, w Ida-

ho, na północy. Obaj nieco skwaszeni, bo nic nam z 

poszukiwań   nie   wyszło.   Smętne   to   było   spotkanie, 

kolego. Dwu obszarpańców, ponurych jak wyrwane ze 

snu niedźwiedzie. Mogliśmy się rozejść, mogliśmy po-

narzekać  wspólnie. To drugie okazało się łatwiejsze. 

Rozpaliliśmy ognisko, wątły ogieniek, dający tyle bla-

sku, co ogarek świecy, a tyle ciepła, co zapałka. Więc 

gdy noc   zapadła   i   wiatr   począł   myszkować   po 

lesistych zboczach doliny, nieco szczękaliśmy zębami. 

Na dobitkę nie bardzo mieliśmy co jeść. Resztki suszo-

nego mięsa i suchary twarde jak kamienie. Podzieliłem 

to   równo,   gdy   stwierdziłem,   że   prowiant   mego 

towarzysza   jest   znacznie   mniejszy   od   mojego.   Od-

wdzięczył  się garścią tytoniu, którego nie oglądałem 

od tygodnia. A później spaliśmy,  kolego, bez żadnej 

warty. Rankiem, zamiast się rozstać, poczęliśmy szu-

kać jedzenia, takiego jakie biega na czterech nogach. 

Zawsze we dwójkę łatwiej coś upolować. I upolowa-

liśmy. Niedźwiedzia.

— Grizzli? — zainteresował się Robert.

Jakiego tam grizzli, tacy odważni tośmy nie byli. 

Po prostu zwyczajnego brunatnego misia. Jego łapy to 

prawdziwy przysmak,  ale cała  reszta nie jest już tak 

smakowita i tylko ktoś bardzo głodny złakomi się na 

niedźwiedzią szynkę. Lecz my właśnie byliśmy bardzo, 

głodni i ani nam w głowie postało porzucić taką furę 

mięsa na pastwę kujotom. Ponieważ nie sposób było 

zabierać   takiego   ciężaru,   biwakowaliśmy   w   dolince 

krając   mięso   na   paski,   susząc   je   na   słońcu   i   nad 

ogniem. I gadaliśmy. Co komu na sercu leżało. Gryzła 

nas   świadomość   nadciągającej   zimy   i   konieczność 

background image

powrotu   w   ludzkie   strony.   Z   pustymi   kieszeniami! 

Przerażająca była to myśl. Nigdy tego nie zrozumiesz, 

kolego,   boś   nigdy   nie   parał   się   eksplorer-stwem,   a 

może nawet nigdy nie wędrował przez pustkowia.

— Pomagałem w przepędzie bydła — pochwalił się 

Robert. — Z Teksasu do Abilene.

— Dawno?
— Minęło już sporo czasu...
— Sporo? A ileś ty miał wówczas lat, kolego?

Trzynaście — dumnie odpowiedział Robert.

background image

Ho,   ho!   I   ojciec   ci   pozwolił?   Takiemu 

dzieciuchowi?

— Byłem z ojcem — skłamał Robert mając na myśli 

Freda   Atkinsa   i   wspomniawszy   na   swego   opiekuna 

pomarkotniał.

— Cóżeś się tak zasmęcił?

Niewiele   brakowało,   a   Robert   wyznałby   teraz,   że 

ojca stracił bardzo dawno, a opiekun również nie żyje. 

Strach powstrzymał go przed zdradzeniem prawdy.

— Ot,   tak   sobie   —   odparł   nadrabiając   miną.   — 

Opowiadajcie dalej.

— Dobrze. Więc... przez kilka dni zamiast grzebać w 

ziemi,   zajmowaliśmy   się   na   przemian   rzeźnictwem   i 

masarstwem.   Gdy   już   wszystko   zostało   pokrojone   i 

suszyło się na patykach, poczęliśmy,  po prostu z nu-

dów,   penetrować   dolinę.   Wyników   możesz   się   do-

myślić.

— Znaleźliście złoto?

— Ano, właśnie! Opuściliśmy góry obładowani jak 

muły,  lecz pora była mocno spóźniona. Zima zaczęła 

pokazywać pazury. Gnaliśmy przez prerię na piechotę, 

ale   z   szybkością   czworonogów.   Wtedy   dałbym   kilka 

garści   złotego   piasku   za   byle   jaką   chabetę,   która 

dźwignęłaby mnie i moje pakunki. Lecz takiej cha-bety 

nie   było   od   kogo   nabyć.   A   później   przydarzyło   się 

nieszczęście:   Jerry   zwichnął   nogę.   Początkowo   my-

ślałem,  że  złamał   sobie  kość,  i  gorące  poty  na  mnie 

wystąpiły. To oznaczałoby koniec dla nas obu. Przecież 

nie mogłem chorego człowieka zostawić na bezludnej 

prerii,   a   nieść   go,   nie   starczyłoby   sił.   Wiesz,   jak 

wygląda w zimie preria, kolego?

Robert   skromnie   stwierdził,   że   może   sobie   tylko 

wyobrazić.

— E, tam! Wyobraźnia nie zastąpi rzeczywistości.

Preria w zimie to mroźna pustynia, oczywiście preria na 

północy, bo w Teksasie masz tyle śniegu, co kot na-

płakał. Do tego jeszcze wiatr dmie od gór i żebyś nie 

wiem jakie futro założył,  przewieje cię na wylot, za-

mieniając w sopel lodu. Na szczęście okazało się, że to 

tylko   zwichnięcie.   Czekanie,   aż   noga   wydobrzeje,   a 

spuchnięcie   zniknie,   byłoby   wielkim   ryzykiem.   Zima 

nas   poganiała.   Powlekliśmy   się.   Trudno   to   inaczej 

nazwać. Jerry, uwieszony na moim ramieniu, nie ułat-

wiał   mi   marszu.   Gdy   już   nie   mógł   podskakiwać   na 

lewej, zdrowej nodze, dźwigałem go na plecach. Tak 

oto odbywał się nasz powrót od siedmiu boleści. Zima 

śpieszyła się, nocami szron pokrywał ziemię i skuwał 

wodę lodem. Nigdy nie dotarlibyśmy w domowe pie-

lesze, gdyby nie Szoszoni. Mają rezerwat w Idaho, nad 

Wężową   Rzeką.   Najwięcej   zawdzięczaliśmy   ich   cza-

rownikowi. Dziwny to człowiek i wiele można o nim 

powiedzieć,   lecz   nie   pora   na   to.   Dość,   że   Jerry 

wydobrzał.   Za   broń   i   amunicję   otrzymaliśmy   dwa 

koniki   i   nieco   żywności.   Konie   sprzedaliśmy   w 

Pocatello, gdzie znajduje się stacja kolei, i dalszą drogę 

odbyłem już w wagonie. Przysiągłem sobie wówczas, 

że  więcej  na   żadne  eksplorerstwo   nie  wyruszę.   Jerry 

pewnie uczynił to samo, bo został pilotem. Ot, i wszy-

background image

stko. A wiesz, kolego, czemu na pół żywi nie padliśmy 

w drodze?

Robert wzruszył ramionami na znak całkowitej nie-

wiedzy.

—   Dlatego,   że   chcieliśmy   żyć,   bardzo   chcieliśmy 

żyć.   Kto   mocno   pazurami   trzyma   się   życia,   ten 

wygrywa. To wielka sztuka, kolego. Zapamiętaj sobie. 

Na pewno niejeden raz jeszcze usłyszysz  o ludziach, 

którzy, jak to się mówi, padli w bohaterskiej walce. Ile 

razy   opowiadano   mi   o   takich   historiach,   tyle   razy 

korciło mnie zapytać, czego taki człowiek dokonał w 

swym życiu?  Gdy     pytałem,       odpowiadano,       że 

poległ    bohaterską

background image

śmiercią, bo przeciwników było  wielu, a on jeden. I 

taki to był tytuł do bohaterstwa. Nie mogę się z tym 

zgodzić. Zauważ, kolego, że mamy niemądry zwyczaj 

nazywać tchórzem nawet najdzielniejszego człowieka 

tylko dlatego, że na przykład uciekł przed zgrają na-

pastników. A ja uważam, że słusznie postąpił nie chcąc 

stać się samobójcą, poświęcić życia  nie wiadomo po 

co. Ale ludzie są dziwni i wszystko komplikują.

Robert   zdziwił   się,   że   wnętrze   jest   tak   obszerne. 

Wyobrażał   sobie,   że   w   kabinie   sternika   mogą   się 

zmieścić najwyżej dwie osoby. Tymczasem był to po-

kój  większy od kajuty pasażerskiej. Poza  kołem  ste-

rowym i dziwną rurą, sterczącą obok z podłogi, znaj-

dowała się tu szeroka kozetka z oparciem, metalowy 

piecyk, spory stolik oraz pulpit zawieszony pod oknem. 

Panował   półmrok.   Lampa   kołysząca   się   leniwie   u 

sufitu   ledwie   mżyła   nikłą   poświatą   poprzez   matowe 

szkło.

Wkroczyli   tu   we   czwórkę.   Na   przedzie   —   Jerry 

Hastings, za nim Allan Bow, Robert prawie obok, wy-

przedzając jakiegoś młodzieńca w kolorowym swetrze, 

chyba   równolatka,   którego   ujrzał   po   raz   pierwszy   i 

uznał   za   pasażera   bezprawnie   usiłującego   im   towa-

rzyszyć. We wnętrzu zastali tkwiącego za kołem ste-

rowym   starszawego   jegomościa,   właśnie   spoglądają-

cego na wyjęty z kieszeni wielki i gruby zegarek.

— Spóźniłem się? — zagadnął Hastings przekracza-

jąc próg.

Dokładnie siedem i pół sekundy — odparł tamten 

poważnym głosem. — Dobrej nocy, Jerry.

— Dobrej nocy. Było coś nowego?

— Nic  a nic. Woda  opada, mniej  więcej  stopę na 

godzinę.

background image

— Ho, ho!

— Jednak  w  górze  znowu  musiały  lunąć  deszcze.

— Pnie?

— Pnie i trawa. Uważaj.

— Dziękuję.

Hastings  położył  obie   dłonie   na  sterowym  kole,   a 

równocześnie odjął je młodzik, który do tej chwili tam 

sterczał.   Skłonił   się   Hastingsowi   i   ruszył   w   ślad   za 

starszym jegomościem, który już schodził.

Zostali   we   czwórkę.   Młodzieniec   w   kolorowym 

swetrze zajął miejsce przy kole. Widać więc nie był tu 

kimś obcym.

— Siadajcie — zaprosił Hastings. — Zaraz podadzą 

nam kawę. Bill — to było do młodzieńca w swetrze — 

uważaj   na   światło   z   prawej,   wysunięte,   bardzo   wy-

sunięte ku wodzie, tam gdzie las się skończy. Bierze 

się wtedy w lewo, pod urwisty brzeg.

— Kto to jest? — zaszeptał Robert wprost w ucho 

Allana.

— Pomocnik pilota. Prawie każdy pilot ma pomoc-

nika. Dwu pilotów i dwu pomocników na zmianę. Ro-

zumiesz?

Robert kiwnął głową i począł się gapić poprzez szy-

bę w czarną dal.

Po wieczornym posiłku Hastings zaprosił ich do ste-

rówki na swój nocny dyżur, który kończył się dopiero 

o czwartej nad ranem.

— Muszę się z tobą nagadać, Allan — wyjaśnił swe 

zaprosiny.

Robert wówczas pomyślał, że z tego gadania nic nie 

wyjdzie. Jakże bowiem pilot może rozmawiać z pasa-

żerem, skoro całą uwagę musi poświęcić na kierowanie 

statkiem? Okazało się wkrótce, że Robert nie miał po-

jęcia o wysokiej sztuce sterowania. Pilot niby to spo-

glądał   przed   siebie,   a   przecież   co   chwila   zerkał   na 

swych gości, wzbudzając w Robercie niepokój o całość 

statku, który — według jego mniemania — przy tak 

niedbałym   sterniku   powinien   lada   chwila   wpaść   na 

mieliznę   lub   na   brzeg,   kończąc   raz   na   zawsze   swą 

podróż. Jednak nic takiego się nie wydarzyło i w miarę 

upływu godzin obawy chłopca rozwiały się.

Kiedy   ostatnio   płynąłeś,   Allan?   —   zagadnął 

Hastings,  gdy steward z dzbankiem  kawy i  kubkami 

zjawił się i zniknął jak duch.

— Będzie z osiem lat. Nie! — zaprzeczył gwałtow-

nie. — Co ja gadam? Po naszym rozstaniu jeszcze raz 

wybrałem się wzdłuż Missisipi.

— Jakim statkiem?

— „Złotym Łukiem".

— „Złoty Łuk" — powtórzył pilot. — Już go nie ma. 

Przed   czterema   laty   wysadziło   mu   kotły.   To   była 

pechowa łajba.

Możliwe   —   przytaknął   Allan.   —   Wówczas 

władował się na tratwy i już przypuszczałem, że resztę 

drogi odbędę albo piechotą, albo wodą jako prawidło-

wo utopiony nieboszczyk.

Nie   bój   się,   stary   druhu,   ja   nie   wpakuję   „Pen-

sylwanii” na tratwy. Zresztą...   nie ma już flisaków.

background image

— Nie spławia się drzew?

— Spławia   się,   tylko   że   teraz   tratwy   ciągnie   ho-

lownik, szybko i sprawnie, a do tego widoczny w dzień 

i w nocy. Wiele się zmieniło. Patrz! Widzisz światełka? 

Czy dawniej ktoś troszczył się o oczy pilota? Teraz su-

niesz rzeką oświetloną  jak ulica w Nowym Orleanie.

Robert   natężył   wzrok   i   pomyślał,   że   jeśli   Nowy 

Orlean jest w taki sposób oświetlony, nietrudno nabić 

sobie   guza   wędrując   nocą   po   jego   ulicach.   Bo   w 

czarnej   dali   rzeki   mżyły   jedynie   wątłym   blaskiem 

żółtawe punkciki, ledwo, ledwo widoczne.

— Cała rzecz w tym — mówił dalej pilot — że nie 

płynie się nigdy w zupełnych ciemnościach. Przy 

każdym 

trudniejszym przejściu masz latarnię. Rząd federalny 

zatroszczył się o nas i przez dwa tysiące mil towarzyszą 

ci każdej nocy te świetliste punkciki.

— A kto je zapala?
— Specjalni latarnicy z nadbrzeżnych osad. Dostają 

za   to   po   dziesięć   dolarów   miesięcznie,   a   nafty   do-

starczają rządowe statki. Dziesięć dolarów niewielka 

to suma, lecz przecież zapalanie i gaszenie zabiera tak 

mało czasu, że nie przeszkadza innym zajęciom. To 

jeszcze nie wszystko. Specjalne statki patrolują rzekę i 

wyławiają płynące pnie.

— To wspaniale — pochwalił Allan — i pewnie 

rzeka nie podmywa już brzegów.

— A   właśnie   że   podmywa.   Chociaż   buduje   się 

tamy   i   groble,   obkłada   nadbrzeża   kamieniami   lub 

wbija w nie pale. Niekiedy to pomaga, ale nie zawsze. 

Missisipi   lubi   szukać   nowego   koryta.   Wystarczy 

dłuższy   deszcz   lub   powódź,   a   woda   wwierci   się   w 

podstawę jakiegoś półwyspu i przetnie go. Najpierw 

poczyna   siąpić   drobnym   strumykiem,   później   wali 

coraz mocniej, rozmywa ziemię, aż półwysep w jedną 

noc przemienia się w wyspę. Bill — to do pomocnika 

— łap się za koło i trzymaj. Tak, prosto! Widno jak w 

dzień, więc nie zabłądzisz.

Roześmiał się z własnego dowcipu, a Robert poczuł 

niepokój, czy aby pomocnik pilota podoła swym obo-

wiązkom.

Hastings   nalał   kawy   do   kubków,   podsunął 

Allanowi cukiernicę.

—   Mamy   wysoką   wodę   —   zauważył   mieszając 

płyn łyżeczką — to ułatwia żeglugę, ale i rodzi pewne 

niebezpieczeństwa. Można wylądować nie tam, gdzie 

należy. Pamiętam, przed paru laty nastąpiła taka po-

wódź w dolnej Missisipi,  że woda zalała wysoki wał 

przeciwpowodziowy,   zbudowany   w   odległości   stu 

stóp od normalnego poziomu rzeki, i powstało jezioro 

szerokości   kilku   mil.   Płynął   wówczas   statek 

pocztowy   z   Vicksburga,   nocą.   Latarń   jeszcze   nie 

było,   zamiast   nich...   mgła.   Coś   się   tam   pilotowi 

pokręciło: pocztowiec przedarł się nad koroną wału i 

wylądował   na   plantacji   trzciny   cukrowej.   Tydzień 

trwało, zanim go ściągnięto na rzekę. Opowiadano mi 

o parowcu... Bill, uważaj! — to do pomocnika — ... 

który przy podobnej okazji przez pół roku tkwił na 

background image

farmerskiej   plantacji,   dopóki   nowa   powódź   nie 

zezwoliła   mu   wydostać   się   z   matni.   Bill,   coś   tam 

telepie się przed nami.

Z ciemności nadpłynął buczący głos syreny. Urwał 

się raptownie, lecz echo jeszcze chwilę drżało w prze-

strzeni. Hastings pociągnął łańcuszek zwisający z su-

fitu. Odezwała się syrena „Pensylwanii".

—   Kogo   tam   diabli   niosą?   Zauważyłeś,   kochasiu? 

Bardziej w prawo, jeszcze bardziej. Nie skręcaj, chłop-

cze, brzeg jest obłożony kamieniami i zerwiesz poszy-

cie. Ot, tak właśnie. Doskonale, będzie z ciebie pilot, 

nim rak świśnie.

Wszystko to zostało wypowiedziane głosem spokoj-

nym,  wesołym,  jak gdyby Hastings znajdował się na 

spotkaniu towarzyskim, nie we wnętrzu mrocznej ste-

rówki, otoczony wodą i nocą czarną jak sadze. Robert 

poczuł nagłą sympatię do tego człowieka.

Rozmowa urwała się. Pilot stanął obok pomocnika, 

wpatrzony w ciemność. Robert również usiłował prze-

niknąć wzrokiem niewidoczną dal. Po chwili zauważył 

rozsypane   perełki   brzegowych   latarń   i   pozornie   nic 

więcej.   Lecz   gdy   się   wpatrzył   w   sam   środek   rzeki, 

ujrzał jeszcze dwa ruchome, jasne punkty. Jeden wyżej, 

drugi niżej. W chwilę później dostrzegł następne dwa 

— na jednym poziomie.

background image

— Holownik  —  powiedział   Hastings.  —  Ciekawe, 

co ciągnie za sobą?

— Skąd on wie, że to holownik? — zaszeptał Robert 

do Allana.

— Trzeba mieć nosa, kolego. Dobry pilot ma nosa — 

wyjaśnił   Allan.   Robert   nie   poczuł   się   jednak   ani 

odrobinę mądrzejszy w tej materii.

Do szumu wody młóconej kołami „Pensylwanii" do-

łączył się teraz podobny odgłos. Po chwili za lewą bur-

tą   ukazał   się   czarniejszy   od   nocy,   wrzecionowaty 

kształt parowca. U szczytu  komina i nieco niżej bły-

skały lampy,  burty również rozjaśniał blask pozycyj-

nych świateł.

— „Biały Bizon"  — zauważył  półgłosem pilot. — 

Co ciągnie? Och, tratwy. Odrobinkę bardziej w prawo, 

Bill! Tak trzymaj. Nie znoszę tratew. Kiedy zaczynałem 

praktykę,   mnóstwo   tego   świństwa   spławiano   w   dół 

rzeki. Pamiętasz, Allan?

— Jeszcze jak!

— Wszystko, co pływa i na czym siedzą ludzie, po-

winno być oświetlone. Ale w praktyce rzecz wygląda 

nieco   inaczej.   Zapamiętaj   to   sobie,   Bill.   Gdy   koleje 

jeszcze tak się nie rozpanoszyły jak obecnie, a Missisipi 

była rojniejszym traktem od torów, pływały tędy tratwy 

tak   szybko,   jak   je   woda   niosła.   Holowników   nie 

używano. Za dnia to głupstwo, lecz w nocy, gdy flisacy 

pospali się, a latarń  na tratwie nie było,  dostrzegałeś 

takie piekielne kłody dopiero o kilka jardów od dzioba 

statku. Ileż parowców potonęło, a ile uratowała zimna 

krew pilota, któż dziś zliczy? Powiadam ci, Bill, trzeba 

umieć zachować spokój, stracisz głowę, stracisz statek. 

Weź to do serca, Bill. Allan, chcesz kawy? Nalej sobie. 

Jak zabraknie,  przyniosą  nowy dzbanek!  Hej! A tam 

co? W złą godzinę 'wspomniałem o tych tratwach.

background image

Pochylił się nad tubą sterczącą z podłogi:

— Oba koła wstecz! — krzyknął. — Szybko, Henry!

Równocześnie pociągnął za sznur wiszący przy ścia-

nie.   Głos   dzwonu   zabrzmiał   melodyjnie,   później   na-

stała cisza, bo nim koła poczęły się obracać w odwrot-

ną stronę, na kilka sekund znieruchomiały. Po chwili 

gwałtowny szum i plusk zawiadomiły o spełnieniu roz-

kazu pilota. Hastings położył obie dłonie na sterowym 

kole, a pomocnik cofnął się o krok.

Robertowi   aż   dech   zaparło   z   wrażenia.   Wyobraził 

sobie, że lada moment usłyszy okropny trzask, statek 

przechyli się i pocznie tonąć.

— Oba koła stop!

Tym razem pilot wydał rozkaz głosem spokojnym, 

bez śladu zdenerwowania.  Znowu zapadła cisza.

— Tratwę   musiał   zgubić   holownik   —   stwierdził 

Hastings. — Tego gałgana, który ją wiązał, najchętniej 

umieściłbym   na   takiej   zgubionej   tratwie.   Lewe   koło 

naprzód! — powiedział do wylotu rury. — Przecież to 

skandal. A marynarz na rufie holownika? Chyba zasnął, 

jeśli nie zauważył ubytku. Oba koła naprzód! — to do 

rury.  — Już minęliśmy  to świństwo. Bill,  łap się za 

ster.   Uff!   Jeśli   kiedykolwiek   spotkam   kapitana 

„Białego Bizona"...

Lecz Robert nigdy się nie dowiedział, co ma stać się 

z kapitanem „Białego Bizona", bo Hastings urwał w 

połowie zdania, podszedł do stolika i wylał z dzbanka 

resztę kawy do kubka.

— No   —   powiedział   przełknąwszy   płyn   — 

najgorsze za nami. Uważaj, Bill, pilnie uważaj. Może 

tam   płynie   druga   zgubiona   tratwa.   Tfu,   do   licha. 

Powiadasz, że droga czysta? A ty, Allanie, dokąd to się 

wybierasz? W góry?

— Ani   mi   to   w   głowie.   Obaj   wędrujemy   do   St. 

Louis, muszę się rozejrzeć za jakimś interesem.

background image

— Życzę powodzenia. Może cię odwiedzę, tylko...

nie wiadomo gdzie.

Roześmieli  się  obaj,  po  czym   zaczęli   na  przemian 

przypominać sobie jakieś fragmenty wspólnie odbytej 

wędrówki. Robert nie słuchał. Prawie że z przylepioną 

do   szyby   twarzą   obserwował   migocący   w   dali   łań-

cuszek nikłych światełek. Noc wisiała nad ziemią, noc 

wisiała nad wodą i wstąpiła w jej głębię. Gdzie koń-

czyła się rzeka, gdzie zaczynało wybrzeże? Doszedł do 

wniosku,   pamiętny   na   słowa   pilota,   że   właśnie   linia 

światełek   wyznacza   zarys   lądu.   Nagle   zauważył   nie-

ruchome   światełko   na   samym   środku   nurtu   i   stracił 

orientację.   Czyżby   sygnalizowało   głęboko   w   wodę 

wrzynający się półwysep? Zagadnął Allana, lecz odpo-

wiedział mu Hastings.

— Boja, chłopcze. Płycizny i rafy zaznacza się teraz 

bojami zaopatrzonymi w latarnie. Żyć nie umierać!

Gorzej, gdy taka  boja urwie się z kotwicy i pocznie 

dryfować. Myślisz, że tu płycizna, a masz kilkanaście 

stóp pod kilem. Myślisz, że obok głębia, i pakujesz się 

na   mieliznę.   Wszystkie   te   dobre   wynalazki   stają   się 

istotnie pożyteczne, jeśli się ma głowę na karku, jeśli 

nie, wprowadzają w błąd. Nieco w lewo, Bill. Bardzo 

dobrze. Pamiętasz, Allan...

Robert na nowo przylepił nos do szyby. Noc, mono-

tonny głos maszyn, szum i plusk wody — nowe wraże-

nia,   których   dotąd   nie   przeżywał,   bardziej   go   inte-

resowały niż rozmowa dwu byłych eksplorerów.

Wytężał wzrok i niekiedy coś niecoś dostrzegał: czar-

ny i ponury bór sięgający brzegu, to znowu nagą prze-

strzeń, może pustynny spłacheć ziemi, a może fragment 

zielonej   łąki?   Nagle   wszystko   pojaśniało.   Księżyc 

wyjrzał zza chmury. Odmienił się krajobraz. Migotliwe 

błyski  poczęły skakać po falach, nad obudową   koła 

zajaśniała   mgiełka   wilgoci,   poprzez  nad-

background image

brzeżny   las,   między   pniami   drzew,   przebiegły   jasne 

ścieżki, cienie stały się bardziej kontrastowe. I odtąd 

płynęli wysrebrzonym nurtem, aż tarcza księżyca po-

częła blednąc — przecież ciemności nie powróciły. Ro-

bert zdumiał się, że oto noc dobiega kresu, tak szybko 

tak nieoczekiwanie.

— Idziemy, kolego — usłyszał głos Allana.

— Dokąd?

Przespać  się odrobinę.  Najlepiej śpi się o świ-

taniu.

— Już? — niechętnie zdziwił się Robert.
— A już. Nasza wachta skończona.

background image

Przeklęta Karawana

— Jeszcze nocka, jeszcze dzionek i będziemy w St. 

Louis — Allan Bow poinformował któregoś wieczoru 

Roberta, gdy z wysokości dolnego pokładu we dwójkę 

spoglądali na rzekę powoli pogrążającą się w mroku.

— Wiem,   że   dalej   statek   nie   płynie   —   smętnie 

stwierdził Robert.

Podróż,   która   dobiegała   kresu,   wydawała   mu   się 

teraz cudowną bajką. Wypoczęty i syty dzięki zapo-

biegliwości Allana, na wiele dni pozbył się nękającego 

go wciąż niepokoju. Teraz znowu czekała go samotna 

wędrówka   do   coraz   bliższego,   lecz   wciąż   jeszcze 

bardzo odległego Fort Benton.

— Tak, tak — mruknął Allan — dalej nie płynie my. 

Nadchodzi   pora   rozstania,   a   każde   rozstanie   jest 

smutne. Tak mi się wydaje. Muszę się pokręcić po St. 

Louis,   może   coś   dla   mnie   tam   się   znajdzie.   A   ty, 

Robercie?

Zwrócił się do niego po imieniu chyba pierwszy raz.

— Ja... — odparł chłopiec — ja muszę dalej... Pew-

nie znowu rzeką, bo to najtaniej.

Umilkł  nie  wiedząc,   czy  wolno mu  wyjawić  osta-

teczny cel swej drogi, czy też nadal milczeć. Allan nie 

odezwał   się.   Patrzał   na   czekoladowy   nurt   Missisipi, 

coraz bardziej mętny i gęsty, im bliżej znajdowali się 

St. Louis. Zagadnięty któregoś dnia o przyczynę tego 

zjawiska, Hastings zwięźle wyjaśnił, że to wody Mis-

souri wlewają tyle błota do koryta Missisipi, a ujście 

Missouri znajduje się zaledwie o kilkadziesiąt mil za 

St. Louis. Kilkadziesiąt, lub... kilkanaście — dodał po 

chwili.

— Jak to? — zdziwił się Allan. — Cóż to za od-

ległości? Taki z ciebie pilot?

— Ech, stary druhu, nie znasz tej wściekłej rzeki i jej 

dopływów, chociaż po niej pływałeś. Spójrz.

Wydobył  ćwiartkę  papieru  i ołówkiem namazał  na 

niej dwie wijące się linie, pod kątem prostym jedna do 

drugiej.

— To jest Missisipi — wyjaśnił — a to Missouri.

W   tym   miejscu   leży   St.   Louis,   a   tu,   po   przeciwnej 

stronie, znajduje się miasto Alton. Kilkanaście lat te-

mu, gdy my obaj wędrowaliśmy za złotym piaskiem, 

ujście   Missouri   do   Missisipi   było   oddalone   od   St. 

Louis o 23 mile. W ubiegłym roku już tylko o 15 mil, a 

myślę, że obecnie o 14 lub nawet tylko 13 mil. Jak tak 

dalej   pójdzie,   za   kilkanaście   lat   Missouri   zacznie 

wlewać się do Missisipi na samym  przedmieściu  St. 

Louis i dobrze będzie, jeśli nie zatopi miasta. A rzecz 

wynika z tego, że brzegi Missouri powoli obsuwają się 

ku   południowi.   Ujście   rzeki   w   ten   sposób   stale   się 

przesuwa. Teraz już chyba zrozumiałeś.

Allan oderwał wzrok od wody.

— Dokąd ty właściwie jedziesz? — zapytał. 

background image

Robert westchnął.

— Wiele wam zawdzięczam — wyznał.

— Et, nie przesadzaj, kolego.

— Och, na pewno nie przesadzam. Gdy wyruszałem 

w drogę, wydawało mi się, że jestem do niej doskonale 

przygotowany,   a   teraz   widzę,   że   gdyby   nie   wy, 

przyszłoby przymierać głodem.

Cóż, jesteś nowicjuszem.

background image

— Nie jestem — zaprotestował Robert.

— Ach, tak, opowiadałeś o przepędzie bydła. Lecz 

tamto się nie liczy, miałeś wówczas trzynaście lat i inni 

opiekowali   się   tobą.   Teraz   jesteś   na   własnym 

garnuszku.   Słuchaj,   chyba   z   pieniędzmi   to   u   ciebie 

krucho? Uważasz, że starczą do końca podróży?

— Muszą starczyć.  Nie to mnie  martwi  — Robert 

zdobył się na szczerość. — Potrzeba mi czyjeś mądrej 

rady.

— Kłopoty.   Któż  ich  nie  odczuwa.  Od  dawna  po-

dejrzewałem, że wpadłeś w tarapaty.

Robert zamyślił się. Rozważał, czy ma wyjawić całą 

prawdę, czy też tylko jej część. Zdecydował się.

— Jadę do Fort Benton.

— To jeszcze spory kawałek drogi, w górę Missouri. 

Koszt   przejazdu   statkiem   niezbyt   wielki,   lecz   czasu 

zabierze mnóstwo. Hm, pewnie to być musi ważna dla 

ciebie sprawa.

— Bardzo ważna — wyznał Robert. — Od niej za-

leży moja cała przyszłość.

Aż   tak?   Bardzo   chętnie   bym   pomógł,   lecz   nie 

wiem, o co chodzi. Jeśli więc możesz zdradzić tajem-

nicę... Lecz najpierw zastanów się. Nie ciągnąłem cię 

za język i nadal nie chcę tego czynić.

Powiem — zdecydował się Robert. — Ja... po-

czątkowo sądziłem, że jesteście agentem Pinkertona.

Allan roześmiał się szczerze.

— Wyglądam na agenta?

— Nie wiem, może... Słyszałem, że oni się przebie-

rają. Pewnie głupio myślałem,  ale to wszystko  przez 

moje kłopoty. Bo to było tak...

Przytłumił głos i począł się zwierzać z historii swego 

życia.   Niesporo   mu   szło   i   trudno   temu   się   dziwić. 

Wyjawiając prawdę, równocześnie przyznawał się do 

tych   wszystkich   kłamstw,   jakimi   do   tej   pory   raczył 

swego   towarzysza   podróży.   W   wyniku   —   opowieść 

trwała bardzo długo. Gdy ją zakończył, spojrzał z oba-

wą na' Allana.

— I co wy na to? — zapytał głosem, w którym nie 

potrafił ukryć drżenia.

—. Zaufałeś mi, nie zawiodę cię. Jeśli... to szczera 

prawda.

— Mogę przysiąc.

Wierzę   ci   i   chyba   dlatego,   że   twój   przypadek 

bardzo   przypomina   coś,   co   przecież   mnie   się   wyda-

rzyło.   Ech,   kolego,   nie   ma   rzeczy   nieprawdopodob-

nych,   kto   ma   olej   w   głowie,   ten   dojdzie   do   takiego 

wniosku. Sądzisz, że ten Gordon wyciągnie cię z bie-

dy?

— Na pewno.

— I on teraz przebywa w Fort Benton?

— Żebym ja to wiedział!

— A jak go nie zastaniesz? Cóż wówczas poczniesz?

— Vincent   Irvin   jest   szeryfem   w   Benton,   on   mi 

uwierzy i pomoże.

Allan zadumał się.

— Irvin   bardzo   zasłużył   się   szeryfowi   w   Wichita 

Falls. Tak wynika z twojego opowiadania.

background image

—I Oczywiście — żarliwie przytwierdził Robert.

Hm...   może   i   tak   będzie,   chociaż   diabelnie 

zawikłana to sprawa. Mówiłeś, że nie wiesz, kto strzelił 

do tego gałgana, jak mu tam?

— Bob Locke. Nie, nie wiem.

— Jesteś tego pewien?

— Wiele razy zastanawiałem się nad tym.

— Z jakim rezultatem?

— Z żadnym.

— Hm... Wydajesz się być spostrzegawczy, ale róż-

nie to bywa. Przecież zdarza się, że człowiek na coś 

patrzy, a nie widzi. Widzi i nie widzi jednocześnie.

background image

— Jak to możliwe?

— Możliwe, jeśli interesujesz się akurat czymś  in-

nym,  jeśli   twoja  uwaga  zwrócona  jest  w innym   kie-

runku. Tak mogło dziać się z tobą. Na odgłos strzału i 

na widok padającego Boba ogarnęła cię obawa o stan 

twego towarzysza: czy jest ranny, czy może zabity? Na 

tym skupiła się twoja uwaga.

— Lecz przecież skoczyłem szukać sprawcy strzału.

— I   wówczas   wydało   ci   się,   że   za   węgłem   chaty 

mignęła czyjaś sylwetka.

— Prawda.

— Więc jednak widziałeś, lecz myślami znajdowałeś 

się przy Bobie, dlatego twój wzrok nie był ostry, a pa-

mięć krótka.

— To mogło być złudzenie. Może cień padający od 

chaty wziąłem za człowieka?

— Przecież ktoś strzelił? Nie cień, lecz człowiek. A 

nie miał ten Bob nieprzyjaciół? Z twego opowiadania 

wynika,   że   jest   on   paskudnym   złośliwcem   i   za-

rozumialcem. Tacy stwarzają sobie wrogów nawet nie 

wiedząc kiedy.

— Może i miał wrogów, lecz ja nic o tym nie sły-

szałem.

— Ciężka sprawa, ciężka sprawa — mruknął Allan. 

— W takim stanie rzeczy obawiam się, że ani Gordon, 

ani ten szeryf z Fort Benton nie będą mogli ci pomóc.

— Na   pewno   pomogą   —   oburzył   się   Robert.   — 

Gdybyście ich znali...

— Ale nie znam i na ten temat nie ma co gadać. Jak 

się   ten   twój   Bob   uprze,   oskarżą   cię   o   usiłowanie 

morderstwa.   On   jest   jedynym   świadkiem   wypadku. 

Ech, do licha! Wiesz, co? Mam myśl! Trzeba nam do 

Szoszonów! Jak najprędzej.

Co?   —   zdumiał   się   chłopak,   ledwie   wierząc 

własnym uszom. — Mam się ukrywać wśród Indian? 

Przecież w taki sposób tylko potwierdzę podejrzenie. 

Nigdy!

— Hej, nie tak prędko! Kto tu mówi  o ukrywaniu 

się? Nad Wężową Rzekę udamy się zupełnie w innym 

celu. Pomogę ci.

— To znaczy... chcecie mi towarzyszyć?

— Oczywiście. Nie znasz drogi.

— Lecz po co?

— Powoli, powoli. Dowiesz się o wszystkim. Zbyt 

wielki   z   ciebie   nerwus.   Pewnie   to   właśnie   stało   się 

jedną z przyczyn twego zatargu z Bobem.

— Więc ja byłem winien? — porywczo zapytał Ro-

bert.

— Tego nie twierdzę. Po prostu źle rozegrałeś partię 

z tym Bobem.

— Nie rozumiem.

— Z czasem zrozumiesz. Ja w twoim wieku również 

nie miałem życiowego doświadczenia.

Robert wzruszył ramionami.

— Uważacie mnie za głupca?

— Cóż   znowu!   Jesteś   rozsądny   chłopak   i   dlatego 

wierzę,  że  przystaniesz  na mój  projekt. Odwiedzimy 

Szoszonów wcale nie dlatego, żebyś  u nich miał się 

background image

ukrywać. Takiego idiotyzmu nigdy nie wymyślę. Cho-

dzi o zupełnie co innego: o próbę ujawnienia prawdy. 

Jak się uda, pozbędziesz się kłopotu, jak się nie uda, 

nic na tym nie stracisz. Nie przerywaj! Wiele lat temu, 

kiedy Hastings zwichnął nogę, już ci o tym opowiada-

łem,   natknęliśmy   się   na   Szoszonów,   ale   ratunek   za-

wdzięczamy szoszońskiemu czarownikowi. Właśnie je-

mu. Indianie to nie siostry miłosierdzia, kolego! Raczej 

nie mają powodu nas kochać. Lecz ich czarownik to 

biały, blada twarz.

— Dziwne — wyrwał się Robert.

background image

— Nie   tak   bardzo.   Nigdy   nie   słyszałeś   o   bladych 

twarzach, które zamieszkały wśród czerwonoskórych i 

nie mają zamiaru wracać do miast?

Robert zastanowił się.

— Nie — odparł — nie słyszałem.

— Boś   nie   wędrował,   tak   jak   ja,   po   kraju.   Ale... 

mniejsza z tym.  Otóż ten biały czarodziej  Szoszonów 

nazywa się Yambadika, co w ich języku znaczy Zjadacz 

Korzeni.   Taki   przydomek   otrzymał   dlatego,   że   zanim 

dotarł do siedzib Szoszonów, przez wiele dni żywił się 

jagodami i korzonkami roślin, aby nie umrzeć z głodu. 

Dlaczego   uciekł   do   czerwonoskórych,   nie   mówił. 

Opiekował się nami jak braćmi, więc nie chciałem go 

zrazić   zbytecznymi   pytaniami.   To   w   ogóle   bardzo 

dziwny  człowiek,   najdziwniejszy ze   wszystkich   ludzi, 

jakich   w   swym   życiu   spotkałem.   A   spotkałem   ich 

niemało. Już sam jego wygląd wydaje się niesamowity. 

Żeby nie wiem jak się ubrał i wymalował,  nigdy nie 

będzie   podobny   do   czerwonoskórego.   Czy   widziałeś 

kiedy świnię, kolego? Jestem pewien, że widziałeś nie-

jeden raz (w tym momencie Robert zakrył usta dłonią, 

żeby   nie   parsknąć   śmiechem).   Otóż   Yambadika 

wyglądem twarzy do złudzenia przypomina świnię. Ma 

rude włosy i spasły pysk, krótki nos, zupełnie jak ryj, 

tylko brakuje, żeby zachrumkał (Robert nie wytrzymał i 

zachichotał).   Nie   śmiej   się,   bo   to   najlepszy   z   ludzi. 

Pozory mylą, kolego. Jak już powiedziałem, Yambadika 

podobny jest do świni, strasznej świni.

— Jak to? — przerwał rozweselony Robert. — Po-

wiadaliście, że jest najlepszym z ludzi. Coś się tu nie 

zgadza.

— Zgadza się, bo ja mówię o jego wyglądzie.

— Taką figurę ma okropną?

Nie,   chłop   w   miarę   tęgi,   ani   za   gruby,   ani   za 

cienki. Rzecz tkwi w czym innym. Czy widziałeś kiedy 

blondyna albo  rudzielca z czarnymi oczyma?

— Nigdy.

— Ja   również,   aż   do   chwili,   gdy   spotkałem   się   z 

Yambadika.   On   ma   oczy   czarne   jak   smoła.   Takie 

zestawienie   świńskiej   twarzy   z   czarnymi   oczami   wy-

gląda  przerażająco. Sam to stwierdzisz. Dodam,  że te 

jego oczy mają jakiś dziwny wyraz... siłę.

Robert roześmiał się.

— Siłę   w   oczach?   O   czymś   takim   nigdy   nie   sły-

szałem. Czyżby oczami podnosił kamienie?

— Nie kpij. Musisz wiedzieć, że Yambadika za daw-

nych   czasów   był   sztukmistrzem.   Wiesz,   takim   co   to 

pokazuje, jak rzucona w górę kula rewolwerowa niknie 

w powietrzu, a później wyciąga ją z twojej kieszeni.

Naprawdę?   —   zainteresował   się   Robert,   który 

nigdy nie oglądał kuglarzy. — Jak on to robi? To zu-

pełne czary.

E — Allan lekceważąco machnął ręką — jakie tam 

czary! Po prostu zręczność. Yambadika przywędrował 

do Szoszonów z kuferkiem pełnym różnych kuglarskich 

przyborów. Pokazywał mi. Kazał sobie założyć na ręce 

kajdanki,   zwykłe   kajdanki,   jakimi   skuwa   się   dłonie 

przestępców. I czy wiesz, sam to widziałem, że tylko 

background image

pomachał   rękami   i   oba   żelastwa   spadły   na   ziemię? 

Próbowałem go naśladować. Męczyłem się z godzinę i 

nic z tego nie wyszło. Na koniec czarodziej oswobodził 

mnie,   otwierając   zamki   kluczykiem.   I   w   ten   sposób 

nigdy nie dowiedziałem się, na czym polega sztuczka. 

Nic więc dziwnego, że jak przywlókł się do Szoszonów, 

w mig zakasował miejscowych czarowników.

— Chyba ci Szoszoni są okropnie głupi — zauważył 

Robert.

Mylisz się. Po pierwsze dlatego, że jak się ogląda 

takie   sztuczki,   najrozsądniejszy  nawet  człowiek  może 

ze   szczętem   zgłupieć   i   uwierzyć   w   czary.   Po   drugie 

dlatego, że Yambadika zna się doskonale na ziołolecz-

nictwie, nie gorzej, a może nawet lepiej od indiańskich 

czarowników. Gdzie się tego nauczył? Nie wiem. My-

ślę, że wędrował po kraju nie tylko  jako sztukmistrz, 

lecz   i   jako   znachor.   Pewnie   coś   mu   się   nie   udało   i 

dlatego schronił się wśród Szoszonów. Ale to jeszcze 

nie wszystko. On potrafi człowieka uśpić. Sam to wi-

działem.

— Odwarem z ziół?

— Odwarem to żadna sztuka. Oczami!

— Jak to: oczami?

Zwyczajnie.   Popatrzy   na   ciebie,   jakby   chciał 

wzrokiem przewiercić na wylot, a tobie powieki opadają 

i... śpisz!

— I co później?

— Nic. Budzisz się bardzo zdziwiony, że ni z tego, ni 

z owego zasnąłeś.

— Nie powiadacie bajek? — podejrzliwie zagadnąć 

Robert.

— Sam zobaczysz, kolego.

— Po to mam wędrować do Szoszonów? Co za po-

mysł? Nie widzę żadnej potrzeby ani żadnego związku 

z moją sprawą.

Cierpliwości. Wysłuchaj mnie do końca. Zdarzyło 

się, zanim jeszcze z Hastingsem opuściliśmy gościn-

nych gospodarzy,  że jednemu z wojowników zginęła 

sieć   na   ryby.   Podejrzewano   kradzież.

1

  Ktoś   widział 

przypadkiem, jak pewien młodzieniec czerwonoskóry 

kręcił się w pobliżu schnącej sieci. Lecz tamten wyparł 

się   wszystkiego,   a   dowody   nie   istniały.   Wówczas 

Yambadika zajął się wytropieniem złodzieja w sposób, 

jakiego nikt dotąd wśród Szoszonów nie praktykował. 

Odwiedził młodzieńca w jego tipi w towarzystwie dwu 

wodzów i nie tylko uśpił go swym spojrzeniem, lecz 

jeszcze rozkazał mówić prawdę. Śpiący wygadał wszy-

stko,   zdradził   miejsce,   w   którym   ukrył   łup.   Gdy   go 

Yambadika zbudził, nic nie pamiętał. Świadkowie po-

wtórzyli mu słowa wypowiedziane we śnie. Wyparł się 

wszystkiego. Yambadika poszedł nad brzeg rzeki i bar-

dzo szybko spod stosu kamieni wydobył  ukrytą sieć. 

Wówczas złodziej przyznał się. Nie brałem udziału w 

tej   sprawie,   lecz   kiedy   się   skończyła,   pytałem   cza-

rodzieja o jej przebieg. Opowiedział bardzo dokładnie, 

jednak   nie   wyjaśnił,   w   jaki   sposób   potrafił   zmusić 

złodzieja do odkrycia prawdy.

— To jakiś okropny człowiek — zauważył Robert. 

background image

— Chyba pozostaje z diabłem w zmowie?

— Raczej   z   aniołem.   Przecież   ci   mówiłem,     że 

lepszego chłopa dotąd nie spotkałem.

— Niech   tam   będzie   i   anioł,   ale   sztuczki,   które 

wyczynia, nie przypadają mi do smaku. W taki sposób 

potrafi wyciągnąć z każdego najgłębszą tajemnicę.

Brrr...

Allan pokręcił przecząco głową.

Nie — odparł — Yambadika mówił mi, że musi 

mieć odpowiednie warunki. Przede wszystkim spokój, 

żeby mógł, jak to nazwał, skoncentrować się. W hałasie 

lub w gwarze rozmów nie umie uśpić. Mówił również, 

że są ludzie odporni na uśpienie.

— Wolę trzymać się z dala od takiego czarodzieja. 

Nic mi nie pomoże, bo niczego nie zataiłem i wcale mi 

nie   zależy   na   tym,   aby   poznał   moją   historię,   zanim 

prawdziwy przestępca nie zostanie schwytany.

— Powinien poznać — sprzeciwił się Allan. — Tyl-

ko w ten sposób będzie mógł pomóc.

Nic z tego nie rozumiem — rozzłościł się chło-

pak. — Coś kręcicie i zaczynam żałować, że się wam 

zwierzyłem.

background image

— Na pewno nie pożałujesz.
— Tak powiadacie, ale myślicie inaczej. Żebym ja 

wiedział, co?

— Otóż   to   właśnie   —   roześmiał   się   Allan.   — 

Chcesz   wiedzieć,   a   stale   mi   przerywasz.   Słuchaj, 

Yambadika   potrafi   nie   tylko   wyciągnąć   prawdę   z 

człowieka, lecz także przypomnieć mu o tym, o czym 

zapomniał.   Nie   kręć   głową.   Czarodziej   wytłumaczył 

mi, że niekiedy nasze oczy widzą coś, co nie dociera 

do   naszego   mózgu,   bo   ten   mózg   zajęty   jest   innymi 

myślami.   Ale   Yambadika   potrafi   zmusić 

zapominalskiego do przypomnienia sobie, co wówczas 

widział, chociaż... nie widział. Rozumiesz?

Chłopak tylko westchnął. Mogło to oznaczać zarów-

no potwierdzenie,  jak i zaprzeczenie. Allan machnął 

ręką.

— Więc... pojedziemy do Szoszonów, czarodziej po-

patrzy na ciebie, a ty w mig odtworzysz w pamięci cały 

przebieg   zdarzenia,   którego   byłeś   świadkiem   w 

wąwozie. Czy nie mówię jasno?

— Przecież ja niczego nie zapomniałem.

— Zapomniałeś, jak wyglądał napastnik.
— Już   wam   mówiłem,   że   dostrzegłem   tylko   cień 

człowieka.

— Kto wie, kto wie? Yambadika to sprawdzi. Może 

w   zakamarkach   twej   pamięci   tkwi   dokładny   obraz 

tamtego?

Robert wzruszył ramionami.

— Nie   wiem,   co   mam   o   tym   sądzić?   Ten 

Yambadika to jakiś oszust albo diabelec.

Allan poklepał go po ramieniu.

— Zaufaj mi, kolego. Jeśli próba się nie uda, sam 

zaprowadzę cię do Fort Benton.  Przyrzekam.  Zgoda?

I Robert ustąpił.

— Tylko nie wygadaj się z tym przed Hastingsem. 
Nie dlatego, żeby nie zasługiwał na zaufanie, lecz 
może się zdarzyć, 

że zaczną cię szukać (jeśli już nie zaczęli?), że będą 
wypytywać kapitanów i pilotów statków, a wówczas 
Hastings mógłby się wygadać i bez żadnej złej myśli 
poinformować, dokąd udaliśmy się. Żeby zapewnić 
sobie jego milczenie, musiałbym mu zdradzić twoją 
tajemnicę, a ja nie chcę tego. Im mniej osób ją zna, tym 
lepiej dla ciebie.

— A Yambadika?

— Och, ten siedzi stale w indiańskiej wiosce, zresztą 

to człowiek małomówny, godny zaufania i niezbyt lu-

biący szeryfów i agentów Pinkertona. Pewnie musiał 

mieć z nimi na pieńku, ale to nie nasza sprawa. Ujrzysz 

piękny   kraj,   kolego.   Może   nawet   zapolujesz?   Sporo 

tam zwierzyny.

Minęła nocka, minął dzionek i zgodnie z przewidy-

background image

waniami Allana „Pensylwania" dopłynęła do celu swej 

podróży w późnych popołudniowych godzinach.

Allan   zabrał   -swój   wypchany   worek   i   dwie   derki, 

którymi obciążył Roberta, jako że chłopak nie miał nic 

do dźwigania.

Spotkali Hastingsa na dolnym pokładzie. Zdziwił się.

— Dokąd tak się spieszysz, stary druhu? Poczekaj z 

pół godzinki, aż załatwię swoje sprawy z kapitanem, a 

później pokażę ci St. Louis.

— Znam St. Louis jak własną kieszeń — pochwalił 

się Allan.

— A kiedyś tu był?

— Przed sześciu laty.

Hastings wybuchnął śmiechem.

— No, to nie poznasz miasta. Rozrosło się jak droż-

dżowe ciasto. Ulice większe, domy wyższe, ludzie inni.

Tylko  port   rzeczny   zepsiał   ze  szczętem.   Popatrz 

—  wskazał ręką na nadbrzeże. — Co widzisz? Kilka 

starych, zardzewiałych wraków. A ja pamiętam szeregi 

nowiutkich parowców zacumowanych przy pomostach. 

Gdzież te czasy?  Kolej wykonała swą robotę bardzo 

dokładnie. Ciekawe, jak długo jeszcze „Pensylwania" 

wozić będzie towary? No, Allan, poczekasz?

— Doprawdy,  nie mogę. Słuchaj, Jerry,  wyruszają 

stąd jakieś statki w górę Missouri?

— Dokąd to znowu się wybierasz?

— Gdyby   mi   St.   Louis   nie   przypadło   do   smaku, 

ruszę na zachód.

— Rozumiem, lecz nic ci nie potrafię powiedzieć na 

temat żeglugi po Missouri, dopóki nie zejdę na brzeg i 

nie zasięgnę języka wśród znajomków. A na brzeg nie 

zejdę   przed   rozmową   z   kapitanem,   więc   musisz   na 

mnie poczekać.

— No, to sam spróbuję.

— Co ci tak pilno?

Pilno, niepilno. Po prostu jestem niecierpliwy.

— Uparty z ciebie człowiek i czuję, że coś tam knu-

jesz. Powodzenia, Allan.

Padli sobie w objęcia, Hastings odprowadził ich do 

trapu, a kiedy Allan i Robert znaleźli się na brzegu, 

pilot jeszcze machał im ręką.

— No — odetchnął Allan — udało się. Jego towa-

rzystwo   mogłoby   nam   przysporzyć   kłopotów.   Zaraz 

wywąchałby,   że   nie   mam   zamiaru   kręcić   się   po   St. 

Louis i szukać tu dla siebie jakiegoś interesu. Do Idaho 

szmat drogi, powinniśmy spieszyć się, kolego.

Stwierdziwszy tę oczywistą prawdę Allan pociągnął 

Roberta wzdłuż nabrzeży w poszukiwaniu odpowied-

niego   statku.   Mijali   butwiejące,   drewniane   pomosty, 

przechodzili obok szop, których otwarte wierzeje uka-

zywały   puste   wnętrza   zamiast   stosów   towarów   cze-

kających   na   załadunek.     Przystanęli   chwilę   przed 

parowcem   przycumowanym   za   zakolem   małej 

zatoczki. Pokład był pusty, pokryty warstwą kurzu, a 

nad kominami nie unosił się nawet cień dymu. Statek 

wyglądał na opuszczony, jego wnętrze nie zdradzało 

nawet śladu ludzkiej obecności.

Trafili na jeszcze cztery takie statki i Allan doszedł 

background image

do wniosku, że nie ma czego tu szukać.

— Tfu,   do  licha!   Hastings   mówił   prawdę,   żegluga 

zamiera. Jednak popróbujmy popytać.

Zaczepili pierwszego z napotkanych przechodniów.

— Na   Missouri?   —   powtórzył   pytanie   i 

równocześnie   potrząsnął   głową.   —   Nie   wiem,   czy 

tamtędy coś pływa, poza holownikami. Idźcie do Linii 

Kotwicznej.

— A co to takiego? — zapytał Allan.

—   Firma   przewozowa.   Jedyna,   jaka   się   tu   ostała. 

Niedaleko. Pójdziecie prosto — pokazał ręką — i skrę-

cicie za tamtym domem z czerwonym dachem. Linia 

Kotwiczna ma biuro w białym, dwupiętrowym budyn-

ku, przed wejściem cztery filarki.

To powiedziawszy wykręcił  się na pięcie  i szybko 

odszedł.

— Patrzcie go — mruknął z niezadowoleniem Allan 

— jak to mu pilno! Chodźmy, kolego, jakoś trafimy.

I trafili. Siedziba Linii Kotwicznej wznosiła się na 

skraju miasta — biały dom z czterema filarkami, tak 

jak go opisał przypadkowy informator. Jednak rezul-

taty odwiedzin okazały się kiepskie. Jakiś mężczyzna, 

odgrodzony od interesantów potężnym pulpitem, naj-

pierw wytrzeszczył oczy na Allana, później powtórzył 

zadane mu pytanie: „W górę Missouri?"

Robert pomyślał, że rzeka Missouri musi chyba pły-

nąć   bardzo   daleko   od   St.   Louis,   jeśli   drugi   z   kolei 

mieszkaniec w zdumieniu powtarza jej nazwę.

background image

— W górę Missouri — przytaknął Allan. — Zależy 

nam na czasie.

— Tylko statki towarowe.

— Niech będą towarowe. Przywykliśmy do niewy-

gód.

Cień uśmiechu przemknął po twarzy urzędnika. Ro-

bert zauważył, że zaczyna się im natarczywie przyglą-

dać, później coś szepce do swego sąsiada. Robert za-

niepokoił  się. Delikatnie  pociągnął Allana za rękaw, 

lecz ten nawet nie drgnął.

— Więc  jak z tym statkiem?  — ponowił pytanie.

Urzędnik uśmiechnął się:

— Traperzy?   —   zagadnął   nieoczekiwanie.   — 

Dawno   nie   oglądałem   prawdziwych   traperów.   W 

górze Missouri zapewne jest sporo zwierzyny, co?

— Nie   jesteśmy   traperami   —   wyjaśnił   Allan.   — 

Zresztą, co to ma do rzeczy?

— Nie? — zasmucił się urzędnik. — Zamiera ten 

piękny zawód.

— A co ze statkiem?  — wtrącił się niecierpliwie. 

Robert.

— Ach, statek. Oczywiście. Od dziś za tydzień. Bez

wyżywienia i bez kajuty. Nazywa się „Kansas City".

Zgłoście się na dzień wcześniej.

Wyszli z budynku. Na ulicy Allan mruknął.

— Do   licha   z   tym   „Kansas   City"!   Chodźmy   coś 

przekąsić,   a   później   na   dworzec   kolejowy.   Nie 

będziemy czekać przez tydzień na jakąś starą łajbę.

Robert pomarkotniał. Zauważył półgębkiem, że po-

dróż koleją wypadnie znacznie drożej, a on... Allan 

klepnął go po ramieniu.

— Nie turbuj  się. Starczy nam,  choćbyśmy  nawet 

mieli jechać dokoła świata. Maszerujemy, kolego.

Dla Roberta Yicksburg po Wichita Falls był ósmym 
cudem świata, lecz ujrzawszy St. Louis doznał kom-
pletnego 

zawrotu głowy. Wydało mu się, że ulice nie mają 
końca, a potężne jak twierdze domy ciągną się milami. 
Nawet kiepskie, pokryte błotem chodniki i nierówne 
bruki jezdni uznał za szczyt wygody i nie mógł się 
nadziwić olbrzymiej ilości małych obskurnych knajpek, 
ulokowanych wzdłuż rzeki. Przypuszczał, że odwiedzą 
jedną z nich, lecz Allan krytycznym okiem ocenił 
wygląd tych lokali oraz korzystających gości — grupek 
oberwańców, z których jedni właśnie pili, drudzy byli 
już pijani i podpierali ściany domostw, a jeszcze inni 
beztrosko spali pod tymiż ścianami, w błocie i kurzu 
drogi.

— Nie tu, nie tu — przestrzegł Roberta. — Pragniesz 

towarzystwa tych łapserdaków? Dostaniesz nożem albo 

cię okradną. Idziemy dalej.

Robert nie pożałował wędrówki. Przyglądał się do-

mom, które dźwigały się coraz wyżej, świecąc szybami 

okien   ujętych   w   łukowate   framugi.   W   górze,   ponad 

dachy dźwigały się kopuły i strzeliste wieże. Środkiem 

ulicy   toczyły   się   czarne   karoce,   odkryte   powozy   i 

bryczki. Ruch na jezdni był większy niż na chodnikach, 

background image

jak   gdyby   większość   mieszkańców   St.   Louis   za-

pomniała, do czego służą nogi. A stroje przechodniów? 

Zupełnie inne niż na południu. Robert nie zauważył ani 

jednego mężczyzny, który by nosił pas z rewolwerami, 

kurtę z antylopy czy spodnie obszyte frędzlami, jakich 

używano w Wichita Falls i w całym chyba Teksasie. 

Teraz pojął, dlaczego przyglądano mu się tak ciekawie, 

gdy kroczył u boku Allana. Bardzo z tego był dumny. 

Lecz Allan inaczej  zapatrywał się na to zagadnienie. 

Gdy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami  jakiegoś 

mniej  wystawnego  lokaliku,  powiedział:

— Zdejm te swoje rusznice, zbyt zwracają uwagę.

Tutaj, jak widzisz, nikt nie dźwiga takiego żelastwa.

background image

Robert potulnie zastosował się do polecenia, a pas z 

coltami zniknął w głębi worka.

Weszli   do  środka.  Pchnięte   drzwi  ozwały  się  deli-

katnym  głosem  kilku  dzwoneczków.  Wnętrze  wyglą-

dało schludnie i skromnie, w sam raz dla ludzi lubią-

cych czystość, spokój i... niewysokie ceny.

Zostali obsłużeni szybko i sprawnie przez jedynego 

kelnera krzątającego się po miniaturowej salce. Szybko 

uwinęli się z porcjami mięsa i kaszy, dwiema butelkami 

piwa i z prawie całym  bochenkiem chleba. Zapłacili, 

zapytali o drogę do dworca kolejowego i wyszli.

Potem wszystko przebiegało szybko dzięki niezwyk-

łej energii Allana. To on właśnie od portiera w wielkiej 

hali dworcowej zdołał wydusić niezbędne informacje, z 

których wynikało, że najkrótsza trasa do Idaho wiodła z 

St.   Louis   przez   Kansas   City,   Omaha,   Cheyenne, 

Laramie aż do Pocatello.

— Ujrzysz kawał świata, kolego, i to jakiego świata! 

Będziemy gnać wzdłuż Missouri, później nad północną 

Platte. Ech, człowiek przypomni sobie dawne czasy!

Ten radosny okrzyk jakoś nie ucieszył Roberta. Zgo-

dził się na odbycie dalekiej drogi, lecz nadal dręczyły 

go wątpliwości, czy decyzja była słuszna. Chociaż nie 

wątpił,   że   Allan   mówi   szczerą   prawdę   o   „czarach" 

Yambadiki,  podejrzewał, że były eksplorer po prostu 

nie dostrzegł oszukańczych sztuczek zręcznego kugla-

rza. Jednak ta wspólna wędrówka do Idaho posiadała i 

zalety. Po pierwsze — w ten sposób oddalał się coraz 

bardziej od granic Teksasu, po drugie — polubił Allana 

i w jego towarzystwie  czuł się znacznie  pewniej, po 

trzecie   —   Allan   pokrywał   koszty   związane   z 

wyżywieniem  ich obu, a  chociaż  początkowo  Robert 

odczuwał z tego tytułu pewne wyrzuty sumienia, z cza-

sem to minęło.

Załatwiwszy na stacji, co było do załatwienia, poszli 

raz   jeszcze   na   miasto.   Znaleźli   niepozorny   sklepik 

spożywczy, w którym zaopatrzyli się w suchary, wę-

dzony boczek, kawę i cukier. Allan odmówił natomiast 

nabycia   puszek   z   mięsnymi   konserwami   wyjaśniając 

potem towarzyszowi:

— Drogie   to,   ciężkie   i   kłopot   z   otwieraniem.   Nie 

martw   się,   kolego,   w   Idaho   znajdziemy   mnóstwo 

mięsa.   Lepszego   i   bezpłatnego.   Polowałeś   kiedy   na 

antylopy?

Zawstydzony Robert wyznał, że nie polował nawet 

na zające.

— To i strzelec z ciebie kiepski.

— Nie   taki   kiepski   —   zaprotestował.   —   Denis 

Murphy niejednego mnie nauczył.

Allan pokiwał głową:

— Aha, rozumiem. Błyskawicznie wyciągnąć colta z 

kabury, zanim przeciwnik zdąży uczynić to samo.

Ale zwierzęta to nie ludzie. Do antylopy znacznie trud-

niej jest trafić, a z colta to w ogóle niemożliwe. Trzy-

małeś ty kiedy winchester w ręku?

—. Gezy wiście.

— Strzelałeś?

background image

— Do celu.

— Rozumiem. Stawia się na płocie blaszaną puszkę. 

Nie tak było? Ale ja cię poduczę.

— Przecież nie macie winchestera.

— Niech   cię   o  to  głowa  nie   boli.  We   właściwym 

czasie znajdzie się i broń, i zwierzyna.

— Przecież nie jedziemy na wyprawę myśliwską — 

zaniepokoił się Robert. — Nie zamierzam zostać tra-

perem.

Wcale   ci   tego   nie   radzę.   U   Szoszonów 

pobędziemy   tyle,     ile     trzeba,     ani  godziny    dłużej. 

Zapolujemy w drodze.

— Z okien wagonu? — nieco złośliwie zagadnął Ro-

bert.

— Wagon opuścimy w Pocatello, aby dalej powędro-

wać na końskich grzbietach.

— A to Pocatello, to gdzie?

— W Idaho, kolego. Stamtąd tylko kawałek drogi do 

Yambadiki,   maleńki   spacerek.   A   że   podczas   tego 

spacerku zapolujemy, nie przedłuży to naszej wy prawy 

ani o dzień.

Robert, uspokojony, nie nagabywał już o inne szcze-

góły podróży. Pogrążył się całkowicie w podziwie dla 

wspaniałości miasta i pewnie zapomniałby o godzinie 

odjazdu pociągu, gdyby nie Allan.

Kiedy zmrok zapadł, obaj siedzieli już w wagonie i 

obserwowali przez okno blaski i cienie  niknącego  w 

dali St. Louis. Jeszcze tej nocy minęli Jefferson City, a 

nad ranem znaleźli się w Kansas City, tam gdzie rzeka 

Kansas   wlewa   swe   wody   w   mętne   nurty   Missouri. 

Dotąd jechali ciągle na zachód, teraz pociąg skręcił ku 

północy, gnając wzdłuż doliny Missouri ku odległemu 

Omaha.

Nieznany, daleki świat ukazywał się oczom Roberta: 

miasta, miasteczka, osady, pustkowia porosłe trawą lub 

drzewami,   samotne   farmy   wśród   uprawnych   pól. 

Wszystko bardzo kolorowe, zmieniające barwy w za-

leżności od pory dnia lub nocy.  Allan albo drzemał, 

albo gadał, nieczuły na uroki krajobrazu.

— Wjeżdżamy na stary szlak, kolego, na oregoński 

szlak. Tędy ciągnęli  na zachód, pieszo i na koniach, 

słynni traperzy i poszukiwacze skarbów, jeszcze za nim 

ruszyły   karawany   osadników   z   bydłem,   końmi   i 

rolniczym sprzętem złożonym w ogromnych wozach.

Robert oderwał wzrok od szyby:

background image

__ Sam jechałem na takim wozie.

__ Ech, domyślam się, że twoja podróż była wygodną 

przejażdżką   w   porównaniu   z   tym,   co   przeżywali 

pierwsi wędrowcy.

__ To prawda — przyznał chłopak. — Jednak i mnie 

się dały we znaki trudy drogi. Ciężko się wówczas 

rozchorowałem i gdyby nie uczynni ludzie, nie 

rozmawiałbym dziś z wami.

—   Ano,   widzisz.   Miałeś   szczęście.   Lecz   dawniej 

marli w drodze nawet najzdrowsi ludzie. Opowiadano 

mi o pierwszej karawanie wozów i ludzi ciągnących na 

zachód, do Kalifornii. Okropna to historia i nie bardzo 

dawałem jej wiarę. Jednak tyle razy i tylu wspominało 

ją, że w końcu uwierzyłem, ba, nauczyłem na pamięć. 

Chcesz posłuchać? Warto znać stare dzieje tego kraju, 

bo w ten sposób człowiek staje się mądrzejszy i potrafi 

spojrzeć dalej, niż sięga czubek własnego nosa. To był 

rok   1846,   kolego.   Ja   już   wówczas   stąpałem   po   tej 

ziemi,   ciebie   jeszcze   nie   było   na   świecie.   Otóż...   w 

połowie kwietnia ze Springfield. stolicy stanu Illinois, 

wyruszyły w drogę na zachód czterdzieści trzy wozy, 

ciągnione   przez   woły,   i   dziewięćdziesięciu   ludzi   z 

całym   dobytkiem.   Przedtem   Dziki   Zachód   przyciągał 

tylko   pojedynczych   myśliwych,   eks-plorerów, 

zabijaków ściganych przez prawo i włóczęgów żądnych 

przygód, określanych mianem westmanów. Chyba tych 

ostatnich dziś już nie znajdziesz.

Karawana ze Springfield miała dotrzeć do Kalifornii, 

która wówczas nie tylko że nie była żadnym stanem, 

lecz   nawet   nie   należała   do   naszej   Unii,   tylko   do 

Meksyku.   Ale   to   ludzi   nie   zniechęcało   do   podróży 

Opowiadano   przecież   o   cudownym   klimacie   tamtego 

kraju, o wielkich obszarach urodzajnej ziemi, czekają-

cych   na   rolników,   o   olbrzymich   lasach,   jakie   można 

było   rąbać   nikomu   nie   płacąc   za   drewno.   Gadano 

bajędy i prawdę o drogocennych kamieniach i o złocie 

ukrytym dla szczęśliwców w Sierra Nevada. Ach, cze-

góż to ludzie wówczas nie wymyślili? Nie twierdzę, że 

wszystko   było   kłamstwem,   lecz   kto   uwierzył   bez-

krytycznie,   mocno   później   żałował.   Nie   pamiętam 

nazwisk wszystkich uczestników wędrówki, kto by to 

spamiętał? Utkwiło mi w głowie nazwisko Reed. Cała 

rodzina Reedów, bardzo zamożna, wybrała się w drogę. 

Głowa rodziny posiadała w Springfield młyn oraz wy-

twórnię mebli. Powodziło się im świetnie, lecz nagle 

zapragnęli jeszcze większej świetności. Może byli chci-

wi,   może   po   prostu   zgłupieli   słuchając   bajęd   o   nie-

przebranych   skarbach   Kalifornii?   Zapamiętaj   sobie, 

kolego, że gdy dla pieniędzy poświęca  się wszystko, 

łatwo wszystko stracić!

Reedowie   wyruszyli   aż   trzema   wozami,   a   wóz,   w 

którym   mieszkali,   był   największym   z   wehikułów 

karawany. Opowiadano mi, że pod wysoko rozpiętym 

pokryciem   z   płótna   znajdowało   się   prawdziwe 

mieszkanie: sypialnia z normalnymi  łóżkami, salon z 

fotelami o błyszczących oparciach, wreszcie kuchnia, 

w której znajdował się żelazny piecyk z blaszaną rurą-

kominem,  wystającą  ponad dach wozu. Zmontowano 

background image

szafki   na   ubrania,   kredens   na   naczynia   stołowe   i 

kuchenne,   ba,   nawet   bibliotekę.   Do   takiego   wozu 

wchodziło   się   nie   przodem   lub   od   tyłu,   jak   to 

normalnie bywa, lecz przez drzwi umieszczone z boku, 

jak w dyliżansie, a za drzwiami znajdowała się malutka 

sionka. Ano, po prostu pałac na kółkach!

— To chyba bajka! — wykrzyknął Robert. — Chce-

cie, żebym w nią uwierzył?

Nie bajka, kolego, chociaż początkowo i ja tak 

sądziłem. Wielu oglądało ten wóz i nie mam powodu 

posądzać ich o blagę. Otóż ten pałac na kółkach był 

niezmiernie   ciężki   i  dlatego   zaprzężony   aż   w  osiem 

wołów. Rodzina Reedów składała się z siedmiu osób: 

ojciec  James  Reed,  żona Margaret,  czworo dzieci  w 

wieku   od   dwu   do   dwunastu   lat   oraz   siedemdzie-

sięciopięcioletnia  pani Omy Keyes,  babcia ze strony 

matki,   tak   ciężko   chora,   że   całą   drogę   przebywała 

spoczywając w łóżku. Po sześciu tygodniach podróży 

zmarła.   Pochowano   ją   na   terenie   Kansas,   na   cyplu 

oblewanym przez wody Wielkiej Rzeki Błękitnej. Był 

to,   jak   później   się   okazało,   zły   omen   dla   całej 

karawany.

W pierwszych dniach lipca 1846 roku wędrowcy do-

tarli do fortu Laramie w Wyomingu, a 4 lipca bawili się 

hucznie z okazji święta niepodległości. Zauważ, kolego, 

iż   jak   dotąd,   poza   zgonem   jednej   starej   kobiety, 

wszystko   przebiegało   dobrze,   lecz   poruszali   się   po 

ziemiach znanych i dość bezpiecznych.

Na zachód od Laramie zaczynały się dzikie bezdroża 

i   niebezpieczeństwo   wzrastało.   Jednak   bez   przygód 

dobrnęli w dniu 20 lipca nad Małą Rzekę Piaszczystą. 

W tym miejscu postanowili wybrać kierownika i rów-

nocześnie   przewodnika   karawany.   Tylko   dwu 

mężczyzn   zgodziło   się   kandydować   na   takie 

stanowisko:   James   Reed   i   George   Donner.   Wybrano 

Donnera.   Podobno   dlatego,   iż   nie   lubiono 

wielkopańskich manier Reeda ani jego bogactw, które 

kłuły   ludzi   w   oczy.   Pod   przewodnictwem   Donnera 

dojechano do fortu Bridger w południowo-zachodniej 

części Wyomingu. Z tego miejsca wiodły do Kalifornii 

dwie   drogi:   jedna   na   północ   od   Wielkiego   Słonego 

Jeziora, druga — na południe, lecz ciągnąca się poprzez 

słoną pustynię, już na terenie Utah. W forcie Bridger 

poradzono   im   tę   ostatnią   trasę,   krótszą   podobno   od 

pierwszej   o   dwieście   mil.   Zapewniano,   iż   słona 

pustynia ciągnie się tylko na przestrzeni pięćdziesięciu 

mil. Wiesz, kolego, jak wygląda słona pustynia? Racja, 

skąd możesz wiedzieć? Ja ją widziałem.

Wyobraź   sobie   płaszczyznę   bez   roślin,   nawet   bez 

jednego ździebełka trawy, i z jeziorkami zawierającymi 

wodę-truciznę:   cuchnie  i  pali  w  ustach.  Cała  okolica 

podobnie cuchnie, słońce grzeje i odbija się w białych 

płatach   pokrywających   ziemię.   Myślałbyś,   że  śnieg 

oparł   się   jakimś   sposobem   słonecznym   promieniom. 

Lecz to nie śnieg, to sól. Trująca, tyle w niej różnego 

świństwa.

Okazało się, że karawana musiała jechać pustynnym 

szlakiem   nie   50,   lecz   75   mil.   Jej   uczestnicy,   ludzie 

background image

niedoświadczeni,   zlekceważyli   ostrzeżenie   przed   bra-

kiem wody do picia i zabrali jej z sobą zbyt mały zapas. 

Szybko się wyczerpał, a spragnione woły nie chciały 

ciągnąć   wozów.   W   tej   sytuacji   Reed   postanowił 

poszukać   jakiegokolwiek   źródełka   i   wyjechał   sam, 

pozostawiwszy   rodzinę   opiece   współtowarzyszy   wę-

drówki.  W   tym  czasie  zmarł  drugi   z  kolei   uczestnik 

wyprawy,   a  przyczyny   jego  śmierci   do  dziś  nie  wy-

jaśniono.

Reed   po   dwudziestu   milach   wędrówki   odkrył   nie-

wielką   jamkę   wypełnioną   wodą   zdatną   do   picia.   Za-

wrócił, lecz na miejscu postoju karawany zastał tylko 

swą rodzinę oraz Miltona Eliota, byłego zarządcę mły-

na Reedów w Springfield, prawie członka rodziny. Inni 

uczestnicy   karawany   ruszyli   na   własną   rękę   szukać 

wody.   Reedów   pozostawiono,   ponieważ   ich   woły, 

oszalałe z pragnienia, uciekły w nocy. W takiej sytuacji 

rodzina postanowiła ruszyć pieszo śladem karawany. Po 

dwudziestu   godzinach   marszu   dognali   ją   właśnie   w 

miejscu, w którym Reed odkrył wodę. Tu obozowano 

cały tydzień i szukano zbiegłych wołów. Odnaleziono 

tylko dwa. Drugie dwa Reed pożyczył i wrócił wraz z 

Elliotem do porzuconych wozów. Cztery woły starczyły 

zaledwie   na   zaprzęg   do   jednego   wehikułu.   Dwaj 

mężczyźni przepakowali konieczny w drodze sprzęt na 

najlżejszy   wóz,   pozostawiając   „pałac   na   kółkach"   i 

wszystkie   jego   luksusowe   urządzenia.   Dognali 

karawanę i wraz z nią powędrowali dalej na zachód. Od 

celu podróży, Kalifornii, dzieliło ich jeszcze 800 mil.

background image

Bez dalszych  już przygód karawana osiągnęła gra-

nice   Ńevady.   Jednak   zły   omen   nadal   prześladował 

wędrowców. Droga wiodła poprzez strumień wijący się 

między   stromymi   pagórkami.   Pomagano   sobie   wza-

jemnie podczas tak trudnej i niebezpiecznej przeprawy. 

Lecz   pewien   młody,   samotny   właściciel   wozu,   o 

nazwisku   Snyder,   awanturnik   i   zabijaka,   tylko   przy-

glądał się pracy innych, a sam nawet palcem nie ruszył. 

Gdy przyszła na niego kolej, począł tak nieludzko bić 

swój zaprzęg, że wzbudził powszechne oburzenie.

Elliot ujął się za dręczonymi wołami, doszło do bójki 

z   ich   właścicielem.   Reed   usiłował   rozdzielić   wal-

czących, lecz Snyder zamiast się uspokoić, chwycił bat 

i kilkakrotnie uderzył  nim Reeda, później jego żonę. 

Wówczas Reed wydobył swój nóż myśliwski, skoczył 

na napastnika i zabił go. Tego samego dnia wieczorem 

zgromadzili   się  mężczyźni  i  odbyli  sąd nad  zabójcą. 

Nie wzięto pod uwagę okoliczności, że Reed działał w 

obronie własnej i w obronie swej żony, i skazano go na 

śmierć   przez   powieszenie.   Ponieważ   w   okolicy   nie 

rosło   żadne   drzewo,   wyrok   postanowiono   wykonać 

używając do tego celu dyszla od wozu.

— Okropność! — wykrzyknął Robert. — Ręce mnie 

swędzą, gdy słyszę o takich łobuzach. I powiesili tego 

nieszczęśnika?   I   co   na   to   kierownik   wyprawy,   ten... 

Donner? Nie sprzeciwił się?

— Nic o tym nie wiadomo, być może Donner, który 

niedawno przybył z Europy, z Niemiec, nie orientował 

się w miejscowych zwyczajach i po prostu stchórzył. 

Jednak znalazło się kilku rozsądniejszych ludzi i wy-

mogło, by z egzekucji zrezygnowano. Zmieniono wy-

rok, pozwalając Reedowi odjechać konno, lecz bez bro-

ni, wody i żywności.

— To   było   takie   samo   morderstwo   —   zauważył 

Robert.

background image

— Oczywiście. Wyrok był dlatego tak surowy, że nie 

lubiano Reedów za ich bogactwo, chociaż stracili 

prawie wszystko.   Reed odjechał na pewną śmierć. 

Uratowała go córka, czternastoletnia Virginia. Wy-

mknęła się w nocy z obozu, odszukała ojca i wręczyła 

mu broń, żywność i butlę z wodą. Nikt nie zauważył jej 

wyjazdu i powrotu. Nazajutrz karawana ruszyła dalej w 

kierunku zachodnim. Po raz pierwszy dostrzeżono na 

horyzoncie grupy indiańskich jeźdźców. Przez cały 

dzień towarzyszyły z tej odległości karawanie. Oddalali 

się w nocy, pojawiali każdego ranka. Tak to trwało 

przez kilka dni i chociaż początkowo wędrowcy mieli 

się na baczności, później przywykli do widoku i 

zlekceważyli groźbę napadu. Pewnie dlatego niezbyt 

sumiennie  odprawiano  nocne  warty.  Któregoś ranka 

okazało, się, że zginęło dwadzieścia jeden wołów. 

Poszukiwania nie dały wyników. Tak więc część 

wozów została  pozbawiona  sprzężaju.  Dzieci  i 

kobiety  przesadzono na inne pojazdy, a mężczyźni 

musieli powędrować pieszo, pozostawiając cały 

dobytek, w tym nawet część żywności.  Wkrótce też 

okazało się,  że  poczyna jej brakować. A ja' sądzę, 

kolego, że nie tylko jedzenia, lecz i zwykłej ludzkiej 

uczciwości!  Nieraz zastanawiałem się, jak bym postąpił 

znalazłszy się w takim towarzystwie? Chyba nie 

wytrzymałbym i kilku łotrów bez serca  przepędził na 

cztery  wiatry.  Na  przykład: Lewa Keseberga. Dobrze 

zapamiętałem to nazwisko. To był gagatek, co się 

zowie.

— A cóż on takiego uczynił?

— Co uczynił?  To okrutnik i morderca, gorszy od 

tych, jacy napadali na dyliżanse i rabowali podróżnych.

background image

Wyobraź sobie, kolego, że ten gałgan zabrał na swój 

wóz pewnego starego człowieka, który również pragnął 

dotrzeć do Kalifornii. Kiedy poczęło brakować żywno-

ści, Keseberg wysadził starca na zupełnym pustkowiu i 

odjechał.

— Nikt   się   temu   nie   sprzeciwił?!   —   wykrzyknął 

oburzony Robert.

Nie   wiem,   nie   byłem   tam.   Historię   karawany 

znam tylko z opowiadań. Myślę, że albo Keseberg je-

chał   ostatni   i   dlatego   nikt   nie   zauważył   haniebnego 

postępku,   albo   też   wszyscy   tak   już   byli   wyczerpani 

fizycznie,   że  zabrakło   im  siły,   aby przeciwstawić  się 

nędznikowi. W tydzień po tym wypadku, gdy karawana 

znalazła się 34 mile na wschód od miejsca, gdzie dziś 

znajduje   się   miasteczko   Reno,   zginął   następny 

uczestnik wyprawy. Podobno wlókł się ze swym wo-

zem   na  końcu  kawalkady,   tuż  za   Kesebergiem,   i  nie 

dotarł do miejsca postoju. Gdy zapadł mrok, poczęto go 

szukać.   Napotkano   Keseberga,   który   oświadczył,   że 

towarzysz posuwa się niedaleko za nim. Minęła noc, a 

zapóźniony   wędrowiec   nie   przybył.   Powtórne   poszu-

kiwania doprowadziły tylko do znalezienia wozu, jego 

właściciel jakby pod ziemię się zapadł. Keseberg przy-

sięgał, że o niczym nie wie. Snuto więc różne na ten 

temat przypuszczenia: że samotnego wędrowca porwali 

Indianie  lub że  zaginionego  zamordował  i  obrabował 

Keseberg, a zwłoki gdzieś ukrył. Lecz głośno nikt tego 

nie powiedział.

W połowie października karawana osiągnęła granicę 

Nevady i Kalifornii, dotarłszy do podnóża pasma Sierra 

Nevada.   Następnego   dnia   jeden   z   uczestników   wy-

prawy,   czyszcząc   pistolet,   zastrzelił   się.   Była   to   już 

szósta ofiara  od chwili  rozpoczęcia  wędrówki na za-

chód.

W trzynaście dni później rozbito obóz w dolinie nad 

jeziorem Truckee. Zaczął padać śnieg i bardzo po-

chłodniało. Aby 

przedostać się do Kalifornii, należało sforsować pasmo 

Sierra Nevada przez przełęcz, którą widziano z 

obozowiska. Kilku mężczyzn ruszyło ku iej przełęczy. 

Znikli w śnieżnej kurzawie. Oczekiwano bezskutecznie 

ich powrotu. Na koniec reszta uczestników wyprawy 

postanowiła iść ich śladem. W połowie drogi do 

przełęczy natrafili na zaspy śnieżne tak wysokie, że nie 

sposób było posuwać się dalej. Zawrócili do 

obozowiska, w którym pozostały zwierzęta i kilka 

wozów. Ale okazało się, że zwierzęta znikły. Poszuki-

wania nie dały wyników.

— Cóż to za ludzie — zdziwił się Robert. — Jak 

mogli pozostawić woły bez opieki?

— Ano, nie byli to westmani znający niebezpieczeń-

stwa   Dzikiego   Zachodu,   lecz   ludzie,   którzy   po   raz 

pierwszy wędrowali pustkowiami i zachowywali się jak 

głupcy.   Straciwszy   wszystkie   zaprzęgi,   postanowili 

czekać do wiosny, aż śniegi stopnieją i przełęcz stanie 

się  bardziej   dostępna.  Rączo  zabrano  się  do  ścinania 

drzew,   stawiania   bud   i   szałasów.   W   ten   sposób 

przetrwali   półtora   miesiąca.   Żywność   skończyła   sią, 

background image

żaden   z   uczestników   wyprawy   nie   potrafił   wytropić 

zwierzyny.   Wówczas   zdecydowano   wysłać   najsilniej-

szych po pomoc do fortu Sutter, położonego w dolinie 

rzeki Sacramento, już w Kalifornii.

W drogę ruszyło pięć kobiet i dziewięciu mężczyzn 

zabierając   prowiant   na   sześć   dni.   Dzienną   rację   na 

osobę   stanowił   pasek   mięsa   wielkości   dwu   palców. 

Pierwszego   dnia   grupka   przemaszerowała   sześć   mil, 

drugiego już tylko pięć, później nikt nie obliczał prze-

bytej trasy. Stracono rachubę czasu. Faktem jest, że po 

kilku dniach odpadł pierwszy z wędrowców, zabrakło 

mu sił, więc pozostawiono go w śniegu. W dwa dni po 

tym   wydarzeniu   zmarł   na   skutek   wycieńczenia  drugi 

mężczyzna.   I   wtedy   wydarzyła   się   rzecz   naj-

straszniejsza...

— Pomordowali się! — wykrzyknął Robert.

— Gorzej! Pozjadali...

— Ludożerstwo? Nie, to niemożliwe!

I ja nie chciałem uwierzyć,  gdy mi o tym  opo-

wiedziano po raz pierwszy. Jednak za drugim, a później 

za trzecim razem zupełnie różni ludzie potwierdzili ten 

fakt.   Tak   więc   wszystko   przemawia   za   tym,   iż   żywi 

podzielili się ciałem zmarłego. Niewiele im to pomogło. 

W dwa dni później zmarł trzeci z wędrowców, w cztery 

dni   później   czwarty   i   piąty.   Dwaj   Indianie,   będący 

przewodnikami,   uciekli   podczas   nocy.   Z   czternastu 

osób pozostało  przy życiu  tylko  osiem:  pięć  kobiet  i 

trzech   mężczyzn.   Po   dalszych   dwu   dniach   zmarł 

następny   mężczyzna.   Już   tylko   siedem   osób   brnęło 

przez   śniegi   sierry.   Natrafiono   na   zbiegłych 

przewodników,   tak   wyczerpanych,   że   nie   uciekali   na 

widok zbliżającej się grupy. Obaj czerwonoskórzy zo-

stali zastrzeleni. Wreszcie przebyto grzbiety gór i na-

trafiono na opuszczone rancho. Napotkano samotnego 

trapera. Zobowiązał się do sprowadzenia pomocy z for-

tu Sutter. Zobowiązania dotrzymał, lecz zanim z fortu 

wyruszyła ekspedycja ratownicza, upłynęło kilka dni.

Tymczasem   reszta   karawany   pozostawiona   nad   je-

ziorem Truckee powoli konała z głodu. I tak na przy-

kład   żona   Jamesa   Reeda,   aby   nakarmić   swe   dzieci, 

zarżnęła  własnego psa. Nieco później  zginął Reedom 

jedyny   czworonóg,   jaki   im   pozostał,   kucyk   Virginii 

Reed, najstarszej córki. Wiemy o tym bardzo dokładnie, 

ponieważ jeden z tej grupy prowadził pamiętnik, dzień 

po dniu.

Z   tych   zapisków   wynikło,   że   od   27   grudnia   1846 

roku do połowy lutego roku następnego zmarło z głodu 

8 osób koczujących nad jeziorem Truckee, w tym troje 

dzieci. Na koniec, w drugiej połowie lutego, dotarła nad 

jezioro   ekspedycja   ratunkowa   z   fortu   Sutter,   z   tak 

jednak niewielką ilością prowiantu, że prawie nic nie 

mogła zostawić i musiała natychmiast wracać. Wraz z 

nią   wyruszyli   najsilniejsi,   wśród   nich   pani   -   Reed   z 

najstarszą   córką   Virginią   i   jej   pięcioletnim   bratem. 

Dwoje pozostałych dzieci, zbyt wyczerpanych, powie-

rzono pieczy niezdolnym do marszu. Grupka wędrow-

ców napotkała w drodze Jamesa Reeda, który już dość 

dawno dotarł do fortu Sutter. Gdy dowiedział się o wy-

background image

darzeniach nad jeziorem Truckee, zebrał ochotników i 

ruszył   na   ratunek.   Najpierw   zaopatrzył   w   żywność 

grupkę,   w   której   znajdowała   się   jego   żona,   później 

dotarł   nad   jezioro.   Jedyny   uczestnik   wyprawy   zasłu-

gujący na miano  dzielnego  i szlachetnego  człowieka. 

Reed zabrał najsilniejszych. W drodze zaskoczyła ich 

burza śnieżna, tak że część wędrowców utknęła w za-

spach.   Uratowała   ich   przed   zagładą   trzecia   wyprawa 

ratownicza.   Czwarta   wyprawa   dotarła   nad   jezioro   z 

wiosną 1847 roku, aby zabrać pozostałych. Przy życiu 

zastano   tylko   Keseberga.   Dokoła   niego   spoczywały 

porozrzucane   zwłoki   innych   mężczyzn   i   kobiet,   czę-

ściowo pokrajane. W cztery dni później wyprawa ra-

tunkowa z Kesebergiem dotarła do Kalifornii.  W ten 

sposób z dziewięćdziesięciu ludzi, którzy prawie przed 

rokiem wyruszyli ze Springfield, do celu doszło tylko 

czterdziestu ośmiu. I tylko jedna rodzina Reedów prze-

była cały szlak nikogo nie utraciwszy. W trzy lata po 

zakończeniu wyprawy Virginia Reed wyszła za mąż za 

jakiegoś oficera. Tyle tylko wiemy oraz to, iż wyprawie 

nadano nazwę „Przeklętej Karawany". — A co z tym 

Kesebergiem? — zapytał Robert.

background image

— Został oskarżony o zamordowanie dwu członków 

karawany,   o   rabunek   i   ludożerstwo,   lecz   sądy   kali-

fornijskie   uwolniły   go   z   braku   dostatecznych   dowo-

dów. Słyszałem, że Keseberg był później kierownikiem 

jakiegoś   browaru   niedaleko   Sacramento.   Jezioro 

Truckee dziś nazywa się jeziorem Donnera, a przełęcz, 

przez którą przedzierali się nieszczęśliwcy,  Przełęczą 

Donnera. Niesprawiedliwie postąpiono, moim zdaniem, 

Don-ner okazał się niedołęgą i prawie że zgubił całą 

wyprawę.   Na   mój   rozum   jezioro   należało   nazwać 

Jeziorem   Reeda.   Świat   jest   niesprawiedliwy,   kolego. 

Opowiedziałem ci o tej historii, bo właśnie jedziemy 

przez   tereny,   którymi   posuwała   się   Przeklęta 

Karawana. Jednak kolej to niezła rzecz! Nie zjadłbyś 

czego? Chyba pora przekąsić?

Lecz Robert odmówił. Może naprawdę nie był głod-

ny,   a   może   zbyt   mocne   wrażenie   wywarła   na   nim 

opowieść Allana Bow?

background image

Do Wężowej Rzeki

Na   południe   od   granicy   kanadyjskiej,   na   zachód   i 

południowy   zachód   od   Montany,   wreszcie   —   na 

wschód   od   Oregonu   leżą   ziemie   terytorium   Idaho   *. 

Jego granice tworzą na mapach linie równe, przecina-

jące   się   pod   kątem   prostym,   podobnie   jak   i   granice 

innych   stanów   i   terytoriów   amerykańskiej   Unii,   wy-

kreślone na stołach kartografów przy pomocy ekierki i 

pióra.

W rzeczywistości te wygodne do narysowania grani-

ce, biegnące poprzez drogi i bezdroża, szczyty górskie i 

doliny,   wędrowiec   może   zauważyć   tylko   tam,   gdzie 

ustawiono tablice opatrzone odpowiednimi napisami — 

na kolejowych i drogowych szlakach. Podróżny, który 

wybierze się tutaj pieszo lub na końskim grzbiecie, a 

kierunek wytyczać mu będą ścieżki lub steczki, kręte i 

zawikłane, póki nie natrafi na siedlisko łudzi, nie będzie 

wiedział, czy już znajduje się na ziemiach Idaho, czy 

jeszcze w sąsiednim Wyomingu, Utah czy Oregonie.

Tylko dwie granice Idaho są łatwo zauważalne. Na 

północy — potężne pasmo  górskie Bitterroot,  na za-

chodzie   —   dolny   bieg   Rzeki   Wężowej.   I   tylko   tam 

granica   wije   się   raz   szczytami,     raz   dolinami,   raz 

kapryśnymi zakrętami rzeki. Lecz są to właśnie granice 

najtrudniejsze do przekroczenia. Rzeka Wężowa, prze-

bijając   się   przez   Góry   Siedmiu   Diabłów,   na   granicy 

Idaho i Oregonu, wyżłobiła przeszkodę nie do sforso-

wania   —   kanion   głębokości   8   tysięcy   stóp. 

Dwadzieścia   dwa   pasma   górskie   dzielą   ten   kraj   na 

doliny, płaskowzgórza i lekko pagórkowate niziny, nie-

kiedy żyzne, niekiedy na pół pustynne prerie, porosłe, 

jak okiem sięgnąć, krzakami szałwii. Gdy szałwia za-

kwita czerwono, cała przestrzeń lśni w słońcu purpurą.

Przez   taką   to   prerię   któregoś   dnia   późnej   wiosny 

posuwali się dwaj jeźdźcy. Jeden młody, drugi nieco 

starszy,   co   zauważyłby   nawet   mało   spostrzegawczy 

człowiek, gdyby przypadkiem znalazł się na szlaku obu 

wędrowców.

Młodszy z jeźdźców milczał, a starszy miał wiele do 

opowiadania.

— Ujrzysz tu, kolego, niejedno dziwo — mówił — 

chociaż to spokojny i cichy kraj. Tylko dwie potyczki 

wojska   z   czerwonoskórymi:   pod   Clearwater   i 

Whitebird.   Obie   w   siedemdziesiątym   siódmym,   od 

tamtego czasu... nic. Rzadko tu zaglądali biali myśliwi, 

więc zwierzyny jeszcze nie brak: antylopy, łosie, a w 

górach owce i kozły, czarne niedźwiedzie i grizzli. Żyją 

tu   pumy   i   rysie,   kuny  i   łasice.   W   wodach:   wydry   i 

bobry. O kujotach nawet nie wspominam. Gdzie ich nie 

ma?   Jednego   tylko   nie   spodziewaj   się   zobaczyć: 

bizona.  Skończyły  się  już  bizonie   lata,  aż  przykro  o 

tym mówić. Patrz, patrz! — zatrzymał wierzchowca i 

wyciągnął   rękę.   —   Tam,   w   lewo   od   wysokiej   kępy 

background image

krzewów. Widzisz?

Trzy smukłe sylwetki długonogich zwierząt wysko-

czyły nagle na płaszczyznę, jakby wyrosły spod ziemi,

background image

a później oddaliły się pospiesznie, zostawiając po sobie 

obłoczek kurzu długo wiszący w rozgrzanym  powie-

trzu.

Antylopy  — wyjaśnił  Allan, bo on właśnie  był 

tym   starszym   jeźdźcem.   —   Nie   dogonisz   ich 

najściglejszym koniem. Tam pewnie jest jakiś parów, 

kto   wie,   może   źródełko?   Naprzód,   kolego!   Ach, 

gdybyśmy tak natrafili na bobrowe żeremia! Czy wiesz, 

ile   płacą   na   wschodzie   za   jedno   bobrowe   futerko? 

Żałuję, że nie kupiłem łapek, ale może Yambadika je 

posiada   i   pożyczy.   Podzielimy   się   futerkami 

sprawiedliwie.   Sprzedasz   w   Fort   Benton   i 

podreperujesz swą kasę.

— Nie   przyjechałem   tu   na   polowanie,   a   bobrów 

łapać nie umiem i nie chcę.

— Czemuż  to? — zdziwił  się Allan. — To żadna 

sztuka.

— Chwytanie   zwierząt   w   potrzask   uważam   za 

wstrętne! — oburzył się Robert. — Nie daje się żad-

nych szans czworonogom.

— No, no. Jakiś ty mądry! Chociaż, hm, w tym, co 

mówisz, jest trochę racji, ale na bobry nie ma innego 

sposobu.

— Jest. Nie chwytać ich.

Allan zaśmiał się.

— Czy  masz   wobec   nich   jakieś   zobowiązania?   — 

zapytał półżartem.

Lecz Robert nawet się nie uśmiechnął.

— Karol Gordon sporo opowiadał mi o bobrach.

Przed kilku laty przebywał w Górach Wielkiego Rogu i 

tam trafił na bobrze żeremie, teren zupełnie dziewiczy. 

Te mądre zwierzęta wcale się go nie zlękły.

Wychodziły   na   brzeg   rozlewiska   ścinać   drzewa,   a 

pewien Indianin, który towarzyszył Gordonowi, nawet 

je głaskał. Od tamtego czasu Gordon przyrzekł sobie 

nigdy nie polować na bobry.

background image

— Ho,   ho!   Zupełnie   jak   w   bajce.   Co   prawda   i   ja 

słyszałem, że w Czarnych Górach, w Dakocie, bobry 

nie płoszyły się na widok pierwszych ludzi.

— I oczywiście zostały wytępione — zgryźliwie za-

uważył Robert.

— Prawda. Jednak... nie sądź mnie źle, kolego. Nie 

pochwalam   rzezi   zwierząt,   a   fortunkę   zbiłem   nie   na 

skórkach, a na złotej żyle. Widzisz... bizonów prawie 

już  nie  ma.  Byłby  to  cud prawdziwy,  gdybyśmy   na-

tknęli się na ich najmniejsze nawet stadko. A wszystko 

przez co? Przez to, że zamiast starych uczciwych tra-

perów wdarła się na prerię najgorsza hołota, ludzie po-

lujący na zwierzynę  nie dla zaspokojenia głodu, lecz 

dla   szybkiego   wzbogacenia   się.   Gdy   skóry   bizonie 

wzrosły w cenie, mordowano codziennie tysiące sztuk 

tych   zwierząt.   Mięso,   całe   góry   mięsa   pozostawiano 

kujotom i sępom. I nie znalazł się nikt, kto by tej rzezi 

położył  kres. Nadejdzie czas, w którym ostatni bizon 

zniknie z powierzchni ziemi*. Kto wie, czy później nie 

nadejdzie kolej na antylopy, na jelenie, na dzikie owce, 

jeśli ktoś strasznie mądry zechce zrobić interes na ich 

skórach. Tak ja o tym myślę. Nie mam racji?

— Pewnie   tak,   lecz   ja   nic   nie   znam   się   na   tych 

sprawach. Nigdy nie polowałem, przez prerię, jak już 

wiecie, wędrowałem tylko raz, i to jako malec. A na 

bobry nie będę zastawiał łapek.

Allan roześmiał się:

— Zabawnie wyglądasz, gdy tak poważnie mówisz.

Z powodu kilku skórek bobry nie wyginą.

background image

—- Tak pewnie twierdzi każdy myśliwy. Dla jednego 

parę skórek, dla drugiego parę skórek i któregoś dnia 

okaże  się,  że  bobrów  już  nie  ma.  Bardzo  chciałbym 

jeszcze ujrzeć bobrowe żeremie.

— Spróbujemy, kolego, jeśli szczęście nam dopisze. 

I   nie   zabiorę   sideł,   dla   świętej   zgody.   Jesteś   zado-

wolony?

Robert   skwapliwie   przytaknął.   Nie   miał   zamiaru 

kłócić   się   z   Allanem.   Po   pierwsze   dlatego,   że   zbyt 

wiele   mu   zawdzięczał,   po   drugie,   że   podziwiał 

doświadczenie   swego   towarzysza   i   wierzył,   że   przy 

jego pomocy szybciej dotrze do Fort Benton. Przecież 

gdyby   nie   Allan,   Robert   wlókłby   się   płynącym   pod 

prąd Missouri statkiem, głodując i nie wiedząc, kiedy 

dotrze   do  celu.   Co   prawda   sens   wyprawy   na   ziemie 

Szoszonów w poszukiwaniu  dziwacznego  czarodzieja 

budził   w   nim   wątpliwości,   lecz   przecież   Allan 

zapewniał,   że   ta   „wycieczka"   nie   wydłuży   zbytnio 

drogi do Montany.

Gdy w  Pocatello,   już  na  terenie   Idaho,  wysiedli   z 

pociągu,   Robert   wpadł   w   ponury   nastrój.   Po 

Vicksburgu, a zwłaszcza po St. Louis Pocatello wydało 

mu się zakazaną dziurą, nie mogącą się równać nawet z 

Wichita   Falls.   Jego   ponurość   spotęgowała   się,   gdy 

Allan poinformował, że od ziem Szoszonów dzieli ich 

nie   jakiś   tam   jednodniowy   „spacerek",   lecz   prawie 

dwutygodniowa wędrówka.

— Ech,   kolego!   —   wykrzyknął,   gdy   zagłębili   się 

między   drewniane   zabudowania   ulicy   pełnej   kurzu   i 

wybojów. — Przypomną  się dawne lata.  Przed nami 

piękna wycieczka. Oczyścimy gardła z kurzu i dymu.

— Jestem kiepskim piechurem — smętnie zauważył 

Robert — i chyba nigdy nie dowlokę się do tych wa-

szych Szoszonów. Dwa tygodnie marszu!

background image

— Któż ci powiedział, że mamy maszerować? A kon-

no nie łaska?

— Przecież nie mamy koni.

— Ale będziemy mieli.

— Chcecie nabyć wierzchowca? To duży wydatek, a 

ja...

— Ani słowa więcej — przerwał mu Allan. — Dwa 

rumaki  bardzo się nam przydadzą.  Stać mnie  na taki 

luksus. Pocatello! — wykrzyknął zmieniając temat. — 

Jakże się rozrosło! Ile nowych domów? Ho, ho! Mam 

nadzieję,   że   nie   wszystko   jest   tu   nowe,   że   pozostali 

starzy przyjaciele.

Po   takiej   uwadze   ruszył   szparko   środkiem   ulicy, 

którą raczej nazwać wypadało złą, wyboistą drogą. Po 

obu jej stronach dźwigały się drewniane budowle z fał-

szywymi   fasadami,   imitującymi   nie   istniejące   górne 

piętra. W rzeczywistości domy były parterowe. Przed 

niektórymi Robert zauważył ludzi podpierających ścia-

ny i ćmiących w milczeniu fajki, przed innymi — tylko 

miniaturowe   śmietniska:   blaszane   puszki,   szkło,   ka-

wałki drewna i zbutwiałe strzępy tkanin. Nie rosło tu 

ani   jedno   drzewko,   ani   jeden   krzak   ożywiający 

monotonię zakurzonych ścian.

— Jeszcze   tylko   kawałek,   jeśli   mnie   pamięć   nie 

zwodzi. Gdy bawiłem tu ostatnio, nie było tych domów 

ani ludzi.

—   Ludzi?   —   ironicznie   powtórzył   Robert.   —   Nie 

naliczyłem   ich   więcej   niż   dwudziestu,   a   wyglądają 

niczym ostatni włóczykije.

— Nie bądź wybredny, kolego, nie oceniaj człowieka 

po ubraniu.

— Ja ich oceniam po... brudzie. Są brudni. Wszystko 

dokoła jest brudne.

Allan nie odpowiedział. Błądził oczyma po fasadach 

domostw, w miarę jak je mijali. Aż nagle twarz mu 

się rozjaśniła. Przystanął.

— Patrz — odezwał się do swego towarzysza. —

Stara,   poczciwa   chałupa   i   nazwa   ta   sama:   „Pod 

Tańczącym Niedźwiedziem".

Robert   spojrzał.   To,   co   Allan   nazwał   „poczciwą 

chałupą", było parterowym  barakiem, zbitym  z bali i 

desek   tak   dokładnie   pokrytych   brudem   i   zaschłym 

błotem, że budowla z pozoru wyglądała na ziemiankę. 

Nad   drzwiami   wisiała   deska   z   wyblakłymi,   niegdyś 

czerwonymi  literami,  które  tworzyły  napis odczytany 

przez Allana. Prawdopodobnie dla tych, którzy nie byli 

mocni   w   alfabecie,   wymalowano   niebieskiego   niedź-

wiedzia, opartego jedną łapą na poziomej czarnej kre-

sce, a z trzema łapami podniesionymi, jak gdyby pod-

dawał się niewidzialnemu wrogowi.

Allan pchnął drzwi i przekroczył próg. Znaleźli się 

we wnętrzu mniejszym, niżby to wynikało z rozmiarów 

całej   budowli.   Widać   „Tańczący   Niedźwiedź"   zaj-

mował   tylko   część   pomieszczenia.   Robert   pociągnął 

nosem:   pachniało   stęchlizną,   kwaśnym   piwem,   cyga-

rami i czymś tam jeszcze. Szynkwas stał w głębi, tak 

samo   tandetny   jak   całość   wyposażenia   lokalu.   Tylko 

background image

mężczyzna, który tkwił za szynkwasem, nie wyglądał 

tandetnie. Był to zwalisty olbrzym o szerokich barach, 

szerokiej twarzy i szerokiej piersi okrytej nieokreślonej 

barwy koszulą i rudą kamizelką. Siedział i obserwował 

wchodzących.

— Adam! — zawołał Allan. — Poznajesz mnie?

Olbrzym podniósł się. Teraz był wyższy o głowę od 

przybyszów.

— Do licha — odezwał się głębokim basem — toż 

to Allan! Allan-traper, Allan-eksplorer. Witaj, chłopie, 

w moim raju!

Wyciągnął dłoń wielką jak funtowy bochen chleba.

background image

— Wróciłeś do nas — zagrzmiał bas — na łowy, na 

skarby tej ziemi? Ewa! — zahuczał odwracając głowę 

w   kierunku   drzwi   zamykających   drogę   do   dalszej 

części budynku. — Ewa! Chodź, chodź szybko!

Wydało się Robertowi, że od dudniącego głosu drga-

ją ściany budowli, i zerknął ku górze, czy przypadkiem 

sufit nie pęka. Coś zgrzytnęło, lecz ten dźwięk wydały 

z siebie tylko zardzewiałe zawiasy. Drzwi uchyliły się 

ukazując sylwetkę kobiety.  Robert spojrzał i zdumiał 

się.   Kiedyś   w   cyrku   oglądał   kobietę-siłaczkę 

przegryzającą   zębami   stalowe   łańcuchy   i   wyginającą 

podkowy w ósemkę. Była to olbrzymka kropka w krop-

kę podobna do tej, która właśnie się pojawiła.

— Allan! — krzyknęła i rzuciła się ściskać gościa, a 

później spojrzała pytająco na Roberta.

— Mój siostrzeniec — gładko skłamał Allan.

— Witamy, witamy. Skąd wędrujesz, Allan?

— Prosto z kolejowej stacji. Przybyliśmy pociągiem 

i... jesteśmy bardzo głodni.

Olbrzymka klasnęła w dłonie.

— Mam, mam! — zawołała. — Szczęśliwie trafiłeś. 

Jest pieczeń z antylopy!

— Pieczeń z antylopy — powtórzył  radosnym gło-

sem   eksplorer.   —   Wydaje   się,   że   od   stu   lat   jej   nie 

jadłem.

— Siadajcie. Adam, podaj, co tam masz na początek, 

ja zajmę się resztą.

Pobiegła ku drzwiom, aż podłoga zadudniła. Adam 

wyszedł   zza   szynkwasu,   wytarł   jeden   z   trzech   znaj-

dujących się w izbie stołów, przyniósł szklanki i sześć 

butelek piwa.

— Rozgość   się,   Allan,   i   ty,   młodzieńcze.   A   może 

wolisz whisky?

— Jeszcze zbyt wcześnie. Mam do załatwienia kilka 

spraw, a wódka raczej temu nie sprzyja.

background image

— No, to spróbuj piwa, bardzo zimne to ono nie jest, 

ale i nie letnie.

Allan opróżnił szklankę i pokiwał głową z aprobatą.

— Słuchaj, Adam. Jest tu jeszcze ten kowal, który 

miał kuźnię nad strumieniem?

— Roger?

— Albo   ja   wiem?   Może   Roger,   może   nie   Roger. 

Pamiętam, że handlował końmi.

— Chcesz nabyć wierzchowca?

— Nawet dwa. To pilna sprawa.

Oberżysta podrapał się po kudłatej głowie.

— Zostaw to mnie — odpowiedział. — Jak Roger 

zwącha, że ci zależy na czasie, odpowiednio podniesie 

cenę..

— Nie możemy czekać zbyt długo.

— Dzisiaj tych koni nie dostaniesz.

— Szkoda. Gdyby jednak było możliwe...

— Ale nie jest możliwe. Zmieńmy temat. Pamiętasz, 

kiedy wpadłeś tu pierwszy raz?

Pewnie. Wracałem wówczas z doliny Clearwater. 

Chyba w siedemdziesiątym ósmym?

— O, ho, ho! Pomieszało ci się w głowie. To był 

siedemdziesiąty szósty.

Spierali   się   kilka   minut   ku   znudzeniu   Roberta,   aż 

półmisek z dymiącą pieczenia antylopy przerwał spór.

Gdy   wreszcie   wszystko   znikło   z   talerzy,   Allan 

oświadczył, że musi zwiedzić miasto.

— Mógłbyś chwilę posiedzieć z nami — zauważył z 

wyrzutem   gospodarz.   —   Dotąd   nie   wiem,   co   cię   tu 

przygnało?

— A może chęć ujrzenia twego saloonu...

Olbrzym zahuczał śmiechem:

— Znam cię, stary włóczęgo. Może i pragnąłeś mnie 

odwiedzić, w to uwierzę, lecz że przybyłeś w tym celu 

specjalnie, to wierutne kłamstwo. Coś tu wyniuchał? 

Przyznaj się, bonanzę?

— Nic z tego. Po prostu chcę pokazać swemu sio-

strzeńcowi, jak się poluje.

Karczmarz obrzucił badawczym spojrzeniem Allana 

i Roberta.

— Jak   się   poluje   z   łukiem   czy   z   procą?   Nie   do-

strzegam twojej fuzyjki, Allanie. Pierwszy raz widzę 

człowieka wybierającego się na łowy bez broni.

— Właśnie   tutaj   ją  nabędę.   Żyje   jeszcze   ten   rusz-

nikarz?

— Horn? Żyje, ale kiepsko mu się powodzi. Myślę, 

że niedługo stąd czmychnie.

— Czemuż to?

— Teraz mało kto naprawia albo kupuje broń. Czasy 

wielkich   polowań   się   skończyły,   gdy   skończyły   się 

bizony.   Czerwonoskórzy   już   nie   ryzykują   napadów. 

Więc komu potrzebna broń?

— Chyba nie twierdzisz, że wybito całą zwierzynę 

— zaniepokoił się Allan.

— Oczywiście, że nie. Zostały antylopy, łosie, nieco 

jeleni,   górskich   kozłów   i   dzikich   owiec.   Szczęściarz 

trafi jeszcze na czarnego niedźwiedzia, a pechowiec na 

grizzli.

background image

— No, to żyjemy! Nie jest tak źle, a że myśliwych 

mniej, to mi nie przeszkadza. Chyba ten Horn ma w 

zapasie jakieś niezłe pukawki.

— Coś tam ma. Brak teraz amatorów na taki towar.
— A krótka broń? Rewolwery?

— Jeszcze   kupują,   na   moje   utrapienie.   Niektórzy 

sądzą, że pas i dwie armatki u boku dodają człowie-

kowi powagi. Niechby! Lecz czemu dziurawią mi sufit 

z coltów? A ty, Allanie, mogłeś nabyć strzelby w więk-

szym mieście, u Horna mały wybór.

background image

—   Ej,   Adamie,   Adamie!   Pomyśl.   Co   warta   nowa 

broń?   Że   ładnie   wygląda?   I   na  tym   koniec   jej   zalet. 

Sprawną   broń   czyni   sprawny   strzelec   po   paru   mie-

siącach   używania,   po   roku,   po   latach.   Dlatego   przy-

puszczam,   że   tutaj   właśnie   znajdę   to,   czego   pragnę. 

Idziemy, kol... Robercie. Nie martw się, Adamie, u cie-

bie zawsze, jak w raju, więc wrócimy rychło  i prze-

nocujemy. Chyba... że nas wyprosisz!

— Nie gadaj głupstw! — zgromił go karczmarz.

Allan już stał na progu,  lecz  jeszcze odwrócił się:

— A na wieczór — powiedział — przygotuj dobrą 

whisky, nie tę lurę, co ją nalewasz gościom. To bardzo 

poczciwi ludzie — wyjaśnił Robertowi, gdy znaleźli się 

na ulicy. — Małżeństwo Hayes. On Adam, ona Ewa.

Dlatego   przed   laty   ich   knajpkę   nazywano   rajem. 

Wybacz, że cię uczyniłem swoim siostrzeńcem. Hayes 

jest   bardzo   ciekawy   i   raczej   uwierzy   w   to,   że   mam 

siostrę,   niż   w   jakąś   inną   bajeczkę,   którą   musiałbym 

wymyślić.   Nie   powiem   mu   przecież,   żeś   uciekł   z 

Wichita Falls. Lecz ty uważaj przy rozmowie.

— Och, ja się nie zdradzę.

Nie o to chodzi.  Musisz mnie nazywać wujem, 

kolego.

— Dobrze — odparł wesoło Robert — to nie takie 
trudne, wuju.
— Tak   ci   się   wydaje.   Wszystko   zależy   od 

przyzwyczajenia.   Ja   sam   o   mało   nie   nazwałem   cię 
kolegą, lecz w porę ugryzłem się w język.

— Nie  w  porę.  Zauważyłem  to,  a  Hayes  pewnie 
również spostrzegł.
— On wie, że mam  taki zwyczaj,  kol... tfu!... Ro-

bercie.

— Wierzę, ale bądź ostrożny, wuju.

— Doskonale to powiedziałeś, siostrzeńcze, a teraz 

rozglądajmy  się  po  obu  stronach  ulicy,, bo  zupełnie

background image

z   głowy     mi     wyleciało,     gdzie     znajdował     się 

sklepik rusznikarza.

Szli powoli, noga za nogą.

Najlepiej   zapytać   się   —   zauważył   Robert.   — 

Tam stoi jakiś jegomość i strasznie się nudzi.

— Słusznie. Hej, kolego! — zawołał, gdy nieznajo-

my ruszył ku drzwiom niewielkiego domeczku.

Na głos Allana zatrzymał się.

— O co chodzi?

— Szukamy rusznikarza.

— Dobrze   trafiliście.   Ja   jestem   rusznikarzem.   — 

Otworzył drzwi. — Wejdźcie, panowie.

Wkroczyli   do   półmrocznej   izdebki.   Stała   tam 

potężna   szafa,   trzy   stołki   oraz   coś   w   rodzaju   małej 

kuźni   obitej   żelazną   blachą.   Spoczywały   na   niej 

bezładnie porozrzucane dłuta, młotki, pilniki i obcęgi. 

Pachniało   kurzem,   oliwą   i   żelazem,   jeśli   w   ogóle 

żelazo wydziela jakikolwiek zapach.

— Potrzebuję dwu strzelb  — oświadczył  Allan — 

dobrych, nie tandety.

— U   mnie   nie   ma   tandety   —   obruszył   się   sprze-

dawca.

Allan pominął milczeniem ten protest i zapytał:

— Znajdzie się coś takiego?

Rusznikarz podszedł do szafy, otworzył ją kluczem, a 

kiedy drzwiczki uchyliły się, Robert zobaczył masywne 

wnętrze przedzielone półkami. Na górnej, na stojakach, 

połyskiwał   rząd   luf   i   kolb,   na   dolnej   —   rewolwery 

różnej wielkości i kształtu.

— Oto   niedźwiedziówka   —   wyjaśnił   rusznikarz 

wskazując na broń o potężnej kolbie i bardzo grubej 

lufie.

Robert   mało   się   znał   na   rodzajach   myśliwskiego 

sprzętu, potrafił rozpoznać jedynie ostatni model win-

chestera, bo takiego używał w służbie u szeryfa.

background image

Allan lekceważąco machnął ręką.

— Nie wybieramy się na niedźwiedzie — stwierdził. 

— Potrzebuję czegoś lżejszego.

— Może to? Smith-weston, prawie nie używany. 

Znowu machnięcie ręką.

— A to remington.

— Pokaż pan.

Otworzył zamek, podniósł broń i długo spoglądał we 

wnętrze lufy.

— Może   się   nada   —   zauważył.   —   Potrzebuję 

jeszcze coś drugiego.

— Gdyby był winchester... — nieśmiało szepnął Ro-

bert. — Przyzwyczaiłem się...

— Zgoda — mruknął Allan. — O, już widzę, że jest.

— Bardzo  wysłużony  — powiedział  rusznikarz  — 

ale strzela świetnie.

— To się okaże. Co więcej?
Były   dwie   dubeltówki,   karabin   francuskiej   marki, 

angielski sztucer i nawet dwie skałkówki nabijane od 

przodu.   Ten   arsenał   nie   znalazł   uznania   w   oczach 

Allana. Obejrzał raz jeszcze obie odłożone sztuki.

— Gdzie można wypróbować?

— Przestrzeliwuję broń w piwnicy.

— To na nic. Muszę mieć cel.

Rusznikarz lekko wzruszył ramionami:
— Trzeba iść za miasto, i to daleko. Nasz szeryf nie 

lubi huku.

— Chodźmy — zaproponował Allan.

— Nie mogę opuścić interesu.

— Pójdziemy sami.

Sprzedawca pokręcił głową:

— Wybaczcie, panowie, ja was nie znam. Kiedyś w 

ten sposób straciłem klienta i broń.

Allan zaśmiał się.

background image

— Bywa   i   tak   —   zauważył   —   lecz   ja   nie   kupuję 

broni przed jej wypróbowaniem.

— To może ja tu zostanę — zaproponował Robert — 

jako zastaw.

— Świetnie!

Lecz rusznikarz był nieco innego mniemania.

— A cóż ja pocznę z tym chłopcem? Przecież go nie 

sprzedam? Dajcie w zastaw coś innego — tu zerknął na 

worek Allana.

Eksplorer zauważył to spojrzenie. Rozwiązał tasiem-

ki worka, sięgnął dłonią w głąb i wyciągnął pas Ro-

berta z dwoma coltami.

— Wystarczy?

Rusznikarz   obejrzał   pas,   po   nim   oba   rewolwery   i 

kiwnął głową.

— Za jedną sztukę — zastrzegł się.

— Co?! Mam dwa razy wędrować?

— To dodatkowo niech tu zostanie ten chłopiec.

— Dobrze. Popilnuj worka, Robercie.

Wsadził obie strzelby pod pachę i wyszedł. Ruszni-

karz popatrzył za odchodzącym.

— Wybieracie się na polowanie?

— Tak.

— To twój krewny?

— Wuj.

— Łatwo odgadnąć,  bardzo  jesteście  do siebie  po-

dobni.   Twój   wuj   musi   być   doświadczonym   człowie-

kiem. Zna się na broni. Różni tu do mnie przychodzili: 

raz sprzedać, raz kupić. Przeważnie zwracali uwagę na 

zewnętrzny wygląd i kręcili nosem nawet na najmniej-

sze zadrapanie kolby. Twój wuj wybrał strzelby mocno 

używane,   lecz,   kto   wie,   może   właśnie   najlepsze.   Z 

bronią to jak z koniem, wszystko zależy, kto i jak ją 

używał. Możesz mi wierzyć, od dwudziestu lat jestem 

rusznikarzem. Długo tu będziecie?

background image

— Najwyżej kilka dni.
— Szukacie noclegu?
— Zatrzymaliśmy  się  w  saloonie  „Pod 

Tańczącym Niedźwiedziem". Wuj zna właściciela.

— To znaczy, że twój wuj już tu bywał?

— Bywał — odparł zwięźle Robert, któremu to wy-

pytywanie nie przypadło do smaku.

— A dokąd się wybieracie?
— Na polowanie.

— To chyba traper?
— Kto?
— Twój wuj.
— Aha.

— Lecz teraz futerka mało warte,  dopiero  zimą...

— Mało — przytaknął chłopiec próbując krótkimi 

odpowiedziami odstręczyć  od dalszych pytań. Czy 

to pomogłoby, 

nie zdążył sprawdzić, bo właśnie zjawił się interesant 

z   dziwnym,   trzylufowym   pistoletem,   przy   którym 

złamał   się   jeden   z   kurków,  a   w  chwilę   później   — 

Allan.

Po odejściu właściciela uszkodzonej broni zaczął się 

targ. Robert zdziwił się i równocześnie oburzył usły-

szawszy, że bez 

jego zgody Allan domaga się od rusznikarza, aby część 

zapłaty przyjął coltami! Rusznikarz nie kwapił się do 

takiego handlu. Wówczas Allan oświadczył, że nie ma 

pieniędzy na kupno obu strzelb, a z kupna jednej.. 

rezygnuje.  Dopiero wtedy sprzedawca ustąpił. Zażądał 

jednak, „na dokładkę" pasa. Pięknego pasa z futerałami, 

z którego Robert był tak dumny! Allan zgodził się.

Nic więc dziwnego, że gdy znaleźli się na ulicy, a 

rusznikarz nie mógł ich usłyszeć, Robert, ze źle ha-
mowanym wzburzeniem, zauważył:

— Nawet nie zapytaliście, czy się zgadzam!

Prawda. Nie zdążyłem zapytać, ale taki pomysł 

zaświtał mi w głowie już podczas kupna, zresztą... po 

co ci colty,  kolego? To nie jest myśliwska  broń. Za-

miast nich masz teraz pięknie przestrzelany winchester. 

Na takiej zamianie zrobiłeś dobry interes.

— I jeszcze ten pas... — rozżalił się Robert.

— Ano,   rzeczywiście.   Nie   chciałem   przehandlować 

pasa,   rusznikarz   mnie   zaskoczył.   Musiałem   ustąpić, 

czułem, że inaczej nie dostanę strzelb. Nie martw się. 

Winchester jest wart znacznie więcej.

— Więc to jest mój winchester?

— A jak myślałeś? Oczywiście, że twój i zrobisz z 

nim,   co   zechcesz,   gdy   nie   będzie   potrzebny.   A   teraz 

wracamy do saloonu. Przypominam,  że jestem twoim 

wujem.

Robert rozchmurzył się. Allan znał się na broni i to, 

co mówił, musiało być prawdą.

Wnętrze saloonu tym razem wypełnione było ludźmi i 

background image

ani   gospodarz,   ani   gospodyni   nie   mieli   czasu   na 

rozmowę z dwojgiem niecodziennych gości. Allan i Ro-

bert, zorientowawszy się w sytuacji, wycofali się. Ani 

jednemu, ani drugiemu nie odpowiadał gwar rozbrzmie-

wający we wnętrzu saloonu: głośne nawoływania, ury-

wane w połowie zwrotki, hałaśliwe przyśpiewki, brzęk 

szkła,   a   nade   wszystko   wygląd   niektórych,   zbyt   już 

podochoconych amatorów piwa i whisky. W takiej sy-

tuacji łatwo wplątać się w awanturę. A ponieważ naj-

częściej każda bójka kończyła się wizytą szeryfa, bez-

pieczniej dla Roberta było posiedzieć na ławeczce przed 

domem,   skąd   łatwo   dopaść   opłotków   sąsiednich 

zabudowań  i  zniknąć   z oczu.  Sama  myśl  spotkania   z 

jakimkolwiek szeryfem budziła w Robercie zrozumiały 

lęk.

Tkwili więc przed domem, udając, że nie dostrzegają 

ludzi przekraczających śmiałym krokiem próg saloonu i 

ludzi     opuszczających   saloon   krokiem     wielce 

niepewnym. W miarę upływu czasu strumyczek wcho-

dzących cieniał, aż całkowicie wysechł. Natomiast stru-

mień   wychodzących   toczył   się   znacznie   dłużej.   Raz 

przybierał, raz opadał, na koniec urwał się raptownie za 

ostatnim   gościem,   który   miał   już   tylko   tyle   siły,   by 

przejść próg drzwi. Po czym zakołysał się, obsunął na 

ławeczkę i złożył głowę na ramieniu Allana.

— Chodźmy, Robercie. Odpływ już się skończył.

A teraz pomóż ułożyć tego głupca. Świeże powietrze 

dobrze mu zrobi. I zapamiętaj sobie, co czyni wódka 

nie w porę i nie w miarę użyta.

__ Dlaczego nie w porę?— zachichotał chłopak.

__  Bo upiwszy się wieczorem, przespałby noc na tej 

ławce i pewnie mało kto zauważyłby pijaka. A teraz... 

Zresztą, nie nasza to sprawa. Chwyć go za nogi! Do-

skonale. Chodź.

W saloonie żona gospodarza sprzątała ze stołów pu-

ste butelki i szklanki, a on sam pucował szmatą blat 
szynkwasu.

— Załatwiliście? — zagadnął. 

Allan pokazał broń.

— Dużo zapłaciłeś?

— Dużo, niedużo, w sam raz. A co z moimi końmi?

— Wybacz. Nie mogłem do tej pory wyjść na mia-

sto. Widziałeś, co tu się działo? Zaraz to naprawię.

— Pójdę z tobą.

__ Zepsułbyś cały interes. Jeśli sprzedawca spostrze-

że, jak ci pilno, tak podniesie cenę, że ci włosy staną 

dęba   na   głowie.   Co   innego   ze   mną,   któż   będzie 

podejrzewał, że mi zależy na czasie?

— Mam i ja swoje sposoby na zbyt sprytnych han-

dlarzy, ale niech tam. Nie będę psuł interesu.

— W porządku. Ewo — zwrócił się do żony — nie 

daj Allanowi nigdzie wychodzić aż do mego powrotu.

— Przestań, stary nudziarzu. Idź już.

background image

Karczmarz   pokręcił   się   po   izbie,   cisnął   ścierkę   na 

szynkwas i wyszedł. Nie było go bardzo długo i przez 

ten czas Allan zdążył opowiedzieć pani Ewie całą hi-

storię   swego   życia,   od   chwili   ostatniego   pobytu   w 

Pocatello. Była to relacja dobrze  już znana  Robertowi.

— A co z twoim towarzyszem? — zainteresowała się 

gospodyni. — Z tym, który zwichnął nogę?

— Hastings! Nie poznałabyś go w stroju, jaki obec-

nie nosi. Wygląda niczym sam admirał. Został pilotem. 

Spotkałem   go   właśnie   przed   kilku   dniami,   pilotował 

statek, na którym płynąłem.

— To jemu się lepiej poszczęściło — zauważyła pani 

Ewa.

— Ech, ze mną nie jest tak kiepsko. Gdyby nie ta 

paskudna przygoda z łajdakiem, o którym ci mówiłem, 

byłbym nadal właścicielem saloonu.

— Ale nie jesteś. Słuchaj, Allan, naprawdę przyje-

chałeś tu na polowanie?

— Oczywiście. Czy to takie dziwne?

— Jak na człowieka, który stracił majątek...

— No, no. Przecież nie tak wiele. Saloon sprzedałem 

wcale nieźle.

— Nie potrzebujesz pieniędzy?

— Ani mi  to w głowie. Czyżbym  kupował konie? 

Wybierał   się  na   wycieczkę?   Nie   troszcz   się   o  mnie. 

Gdy odsapnę po tamtej hecy, rozejrzę się i nabędę jakiś 

interes.

— Saloon?

— Kto wie? Może właśnie saloon, bo na farmerstwie 

nic a nic się nie znam.

— Toś mnie uspokoił.. Ale... chyba nie nosisz przy 

sobie całego majątku? Tu nie są bezpieczne strony.

— Pewnie,   że   nie   noszę.   Od   czego   są   banki?   To 

mądry   wynalazek,   więc   chociaż   mój   worek   wygląda 

dość pękato, tylko głupi złodziej połasiłby się na niego.

background image

— A starczy ci na konie?

I na konie,  i na parotygodniową  podróż.  Jesteś 

zadowolona?

— Nie pleć głupstw! Nie tak dawno pewien kupiec 

sprzedał swój skład i opuścił Pocatello. Zamiast wsiąść 

w pociąg, nabył konia i ruszył ku górom. Później opo-

wiadano, że chciał znaleźć złotą żyłę, wspomniał mu o 

niej któryś  z klientów. Nie dojechał, biedaczek.  Jego 

zwłoki znaleziono cztery mile na zachód od Pocatello.

Oczywiście, bez pieniędzy. Ja sądzę, że go zamordował 

ten klient. Zawrócił kupcowi w głowie, może  go na-

mówił do sprzedaży składu i ruszył za nim?

— Mogło tak być — przyznał Allan. — Właśnie dla-

tego nie wożę z sobą większych sum i nie chwalę się 

swym dorobkiem przed obcymi. Wolę udawać biedaka.

— Z ciebie zawsze był spryciarz.
— Pewnie, że spryciarz! — zahuczał znajomy głos.

— O! — ucieszył się Allan. — Gdzie konie? 
Olbrzym siadł na ławie.
— Sprawa dojrzewa — odparł.
— Co to znaczy?
— Jeśli wierzchowców nie będzie dziś, to będą jutro.

— A jak nie będzie ich jutro, będą pojutrze. W taki 

sposób sprawa przeciągnie się na tygodnie.

Spokojnie,   Allan.   Skąd   ta   nerwowość?   Jak   po-

wiadam, że jutro, to jutro. Sprzedawca jeszcze się na-

myśla. Po prostu chce mnie wybadać, czy bardzo mi 

zależy  na  tych  koniach,  czy  też  kupię  jakiekolwiek 

inne?

— To zrób to natychmiast.

O nie, mój drogi. Nie wezmę byle chabety. Te, o 

które   się   targuję,   warte   są   swojej   ceny.   Opłaca   się 

poczekać.

- Byle niezbyt długo.

background image

Świtem   następnego   dnia   siedzieli   na   grzbietach 

wierzchowców.   Robert   pochwalił   wybór   karczmarza. 

Zwierzęta wyglądały na silne, odporne na zmęczenie i 

ścigłe, co się okazało po paru godzinach jazdy.

— Skoro   tak   twierdzisz   —   ucieszył   się   Allan   — 

Adam oddał nam niemałą przysługę. Nie wiem, skąd 

on się zna na koniach, lecz widać zna się dobrze.

Spójrz!   Parów   przed   nami.   I   trawa   dokoła   bardziej 

zielona.   Idę   o   zakład,   że   dnem   płynie   strumień. 

Popędźmy konie, kolego.

Ruszyli galopem.

Robert   zachwycał   się   jazdą.   Może   to   spowodował 

widok   dalekiej   przestrzeni,   nieco   podobnej   do   bez-

leśnych   obszarów   Teksasu,   a   może   spokój,   jaki   go 

ogarnął, i świadomość, że nic mu tu nie zagraża. Prze-

stał rozmyślać o liście gończym, o pościgu, o kłamli-

wym oskarżeniu Boba Locke.

Kopyta zatętniły po twardej skorupie ziemi, a wiatr 

przesycony zapachem szałwii dmuchnął w twarze. Bo 

też cała preria, jak okiem sięgnąć, porosła była szałwią 

jeszcze nie rozkwitłą. Jej zielonoszare liście nadawały 

pustkowiu   barwę   monotonną   i   nieco   posępną.   Lecz 

tam,   dokąd   podążały   oba   wierzchowce,   błyszczała 

szmaragdowa wysepka ziemi spadającej łagodnym zbo-

czem.

Zbliżywszy się zauważyli czubek drzewa wystający 

ponad krawędź parowu. Zeskoczyli z siodeł, sprowa-

dzili zwierzęta na samo dno miniaturowego wąwozu, w 

którym rosło kilka sosen rzucających długie cienie na 

miękkie   poszycie   różnobarwnych   ziół   i   powojów. 

Spłoszyli parę królików, które znikły w niewidocznych 

norach.

— Znakomite   miejsce   —   zachwycił   się   Allan.   — 

Woda!   Nie   myliłem   się.   A   co   tropów   dokoła!   Ech, 

kolego, można by tu zapolować.

background image

— W tej dziurze? Co za czworonóg odważy się tu 

zejść, jeśli dla nas samych ledwo starcza miejsca?

Była to przesada. Dolinka istotnie niezbyt rozległa, 

lecz   dość   przestronna,   mogła   pomieścić   nawet   spory 

tabunek koni.

— Widać, że z ciebie żaden myśliwy — zauważył 

Allan rozluźniając popręgi wierzchowca.

— Nigdy nie byłem myśliwym — wyznał  Robert.

— I   ja   tak   mniemam.   Przyjrzyj   się   tym   odciskom 

racic.

Z   przeciwległej   ściany   parowu,   w   miejscu   gdzie 

wznosiła się najbardziej stromo, w połowie wysokości, 

z małego otworu w darni ciurkała sennie przezroczysta 

struga.   Spadała   po   zboczu   do   wyłożonej   kamieniami 

niecki   o   średnicy   kilku   stóp.   Kamienie   leżały   luźno, 

przepuszczając część wody, która zapewne wsiąkała w 

piaszczysty   grunt,   bowiem   miniaturowe   jeziorko   nie 

miało innego odpływu. Dokoła tej niecki wilgotna tra-

wa została pognieciona, a gdzieniegdzie widniały pół-

okrągłe wgłębienia — odciski kopyt czworonogów, na 

pewno nie koni, jak zaraz zauważył to Allan.

— Myślę — powiedział — że jest to jedyne źródło w 

okolicy.   Dlatego   tyle   tropów.   Gdyby   tak   wieczorem 

ukryć się na skraju wąwozu?

— Zwierzyna przyjdzie?

— To pewne, kolego. Jeśli nie zwietrzy nas wcze-

śniej. Lecz trzeba tu tkwić do wieczora, a przejecha-

liśmy zaledwie kilka mil.

Podprowadził konia do źródełka i czekał, aż zwierzę 

zaspokoi pragnienie, później przywiązał je do drzewa i 

rozłożył się w trawie.

— O tej porze jest najgoręcej — wyjaśnił. — Prze-

czekamy tu z godzinkę.

Robert nie odpowiedział. Za przykładem Allana na-

poił swego wierzchowca i rozłożył się obok towarzysza 

wędrówki.   Leżał   z   otwartymi   oczyma,   obserwując 

niebo. Słońce dosięgło szczytu  i grzało tak, jakby to 

była pełnia łata, a nie koniec wiosny. Białe obłoki — 

sygnały bezdeszczowej pogody — płynęły leniwie po 

niebie.  Robert patrzał  i rozmyślał.  Polowanie!  Nigdy 

nie brał udziału w polowaniu. Karol Gordon, chociaż 

traper, tak poświęcił się w Greenfield zajęciom rolnika, 

że zupełnie zarzucił swój poprzedni zawód. Zresztą i 

czasu   nie   starczało   na   myśliwskie   wyprawy,   a   gdy 

wreszcie czas taki się znalazł, bo w braku deszczów 

zaniechano orki i siewów, zabrakło zwierzyny. Uciekła 

tam, gdzie gleba nie zamieniła się w jałową pustynię, 

gdzie rosła trawa, a chmury zraszały ziemię wilgocią.

— Czy nie można by tego przełożyć na inny dzień?

— Czego? — zdziwił się Allan.

— Polowania.

— Pewnie, że można. Urządzimy je, gdy warunki na 

to pozwolą.

— Jakie warunki?

— Teren, kolego, teren. Na gładkim i równym nic 

nie wskórasz. Już ci mówiłem, że antylopy nie dości-

gniesz nawet najszybszym koniem, musisz ją podejść 

niepostrzeżenie,   lecz  jakże  tego   dokonać  na  otwartej 

background image

płaszczyźnie? Ta dolinka to świetny teren do zasadzki. 

Ba, lecz trzeba  czekać do wieczora, a nam pilno do 

Szoszonów.

Ziewnął i przewrócił się na bok. Robert znowu po-

czął spoglądać w niebo i rozmyślać. Ciągle o polowa-

niu.

— Nie wyobrażasz sobie — mruknął nieoczekiwanie 

Allan — jak smaczna jest pieczeń z antylopy. Gdy o 

niej wspomnę, aż mnie w dołku ściska. Z głodu.

— Mamy boczek — zauważył Robert — a antylopę 

już jadłem w Pocatello.

background image

— To co innego. Gdybyś spróbował choć raz anty-

lopie j pieczeni przy ognisku!

Robert roześmiał się.

— Widzę, że wam bardzo zależy na antylopie.

Allan znowu się przekręcił.

— Tyle lat nie miałem strzelby w ręku! Cóż dziw-

nego, że chciałbym sobie przypomnieć stare czasy.

— A gdybyśmy tutaj zapolowali, a później natych-

miast ruszyli w drogę?

Nocą? Zbyt wielkie ryzyko. Wiesz, co to są wio-

ski piesków? 

— Wiem. Widziałem już pole zryte norami, niebez-

piecznie tamtędy jeździć. Konie łamią nogi.

— No,   właśnie.   A   masz   ty   sowi   wzrok,   kolego? 

Dostrzeżesz w nocy dziurę w ziemi?

Robert   westchnął.   Jego   kalkulacja,   że   utracony   na 

polowanie czas nadrobią nocną jazdą, okazała się nic 

niewarta. Allan na pewno miał słuszność. Za wielkie 

ryzyko.   Cóż,   trzeba   polowanie   odłożyć.   Robert   wes-

tchnął po raz drugi. Próbował myśleć o czymś innym. 

Na próżno. Kręcił się i wiercił, aż jego towarzysz za-

gadnął:

— Co ci, kolego? Ugryzło coś?

— Nie. Zastanawiam się... — zaczął Robert z wa-

haniem — czy nie moglibyśmy zostać tu na noc.

Allan natychmiast siadł..

— Tak sądzisz? Może i masz rację. Ostatecznie, je-

den dzień przerwy w podróży nic nam nie zaszkodzi.

Zgoda, zostajemy. Weź nóż, kolego, i natnij co bardziej 

żywicznych   gałęzi,   nazbieraj   jeszcze   chrustu,   a   ja 

rozkulbaczę nasze dzielne rumaki.

background image

Wstał i poszedł do koni. Robert nie okazał się ani 

rączy,  ani chętny.  Uznał, że do wieczora jest jeszcze 

sporo   czasu,   więc   po   co   ten   pośpiech?   Półsennym 

okiem obserwował krzątaninę Allana. To nie było le-

nistwo, lecz najprawdziwsze zmęczenie, które dopiero 

teraz   poczęło   dawać   się   we   znaki.   Długa   jazda   po-

ciągiem,  dzień spędzony w Pocatello  prawie bez od-

poczynku, bo trzeba było zająć się czyszczeniem i ob-

rządzaniem koni przyprowadzonych przez karczmarza 

dopiero  nad   wieczorem,   na  koniec  udział  w  posiłku, 

który przeciągnął się do późnych godzin nocnych, bo 

Hayes chciał się nagadać z Allanem — wszystko to nie 

pozostało bez wpływu. W dzień odjazdu Allan zbudził 

Roberta już o czwartej nad ranem. Rzeźwe powietrze 

świtu   wypłoszyło   resztki   snu,   lecz   teraz,   gdy   słońce 

przygrzało,   nie   przespane   godziny   nocy   poczęły   się 

przypominać.

— Cóż tak leżysz, kolego? Warto napić się kawy.

Spaliśmy kapinkę za krótko, kawa dobrze nam zrobi.

Ale   nie   zagotujesz   wody   bez   ognia,   a   nie   rozpalisz 

ognia bez drzewa.

Robert dźwignął się niechętnie, ospale począł zbierać 

chrust i obłamywać co cieńsze gałęzie. Ułożył z tego 

spory stos, który Allan uznał jednak za niedostateczny. 

Wrócił więc do nudnej roboty i oczyścił chyba połowę 

dolinki   z   opadłych   gałęzi   i   suchego   igliwia,   zanim 

jeszcze jego towarzysz stwierdził, że opału starczy na 

resztę   dnia   i   na   całą   noc,   i   polecił   mu   zająć   się 

wyszukaniem trzech płaskich kamieni. Robert widział 

takie   kamienie   ułożone   na   dnie   zagłębienia   z   wodą, 

ruszył więc ku źródełku.

— Nie stamtąd! — krzyknął Allan.

— Dlaczego?

— Dlatego, że woda natychmiast wsiąknie w piasek, 

a poza tym nie wolno niszczyć cudzej roboty.

background image

— Cudzej roboty?

A   co   ty   sobie   myślisz?   Czyżby   kamienie 

przymaszerowały   same   i   tak   pięknie   ułożyły   się   w 

dołku? Bawił tu przed nami jakiś porządny westman z 

koniem i ponieważ miał trudności z napojeniem zwie-

rzęcia wprost ze strugi, wykopał w ziemi dołek i zgrab-

nie wyłożył go kamieniami.

— Nie zastanowiłem się — wyznał ze skruchą Ro-

bert.

To powiedziawszy począł krążyć wokół zboczy do-

linki, na próżno wypatrując czegoś, co pod stopą lub 

dłonią nie uginałoby się jak darń. Doszedł do wniosku, 

że   głazy   do   wyłożenia   niecki   przyniesiono   spoza 

dolinki. Powiedział o tym.   Allan   ryknął   śmiechem.

— Puknij   się   w   głowę,   kolego.   Któż   by   szukał 

kamieni na prerii?

Obrażony   Robert   powrócił   do   swych   poszukiwań. 

Tym razem przy pomocy długiego noża. Dzięki niemu 

pod   płytką   warstwą   traw   znalazł   to,   czego   szukał. 

Wydobył  i z dużym  trudem doniósł ciężkie  głazy do 

miejsca, gdzie Allan już rozpalił ogień. Ułożyli je wo-

kół   nikłego   płomienia,   a   na   nich   postawili   garnek   z 

wodą. Ten garnek był darem Adama Hayesa. Szczodry 

oberżysta zaopatrzył Allana również w skórzany worek 

na   wodę,   przedmiot   wręcz   nieodzowny   podczas 

podróży poprzez suche, pozbawione wilgoci tereny.

Robert, zlany dziesiątym  potem, legł w cieniu naj-

bliższej sosny i wydychiwał z siebie zmęczenie, aż do 

chwili gdy jego towarzysz oznajmił:

— Kawa gotowa. Tak, kolego — gadał dmuchając na 

wrzątek   —   nie   masz   jak   kawa   na   zmęczenie.   Pij, 

później   możemy  się  przespać  aż   do  zmroku.  Dopóki 

widno, nic tu nie będzie się działo. Zwierzyna teraz tak 

samo odpoczywa, jak my.

— A ludzie?   

background image

— Jacy tam ludzie? Przecież to pustynia.

— Indianie.

— Indian w tych stronach nie ma.

— A bandyci?  Opowiadano mi,  że właśnie na pu-

stkowiach grasują najrozmaitsi przestępcy.

— Źle ci opowiadano, kolego. Oni grasują, jak się 

wyraziłeś, wcale nie na pustkowiach. Cóż by mieli tu 

do roboty? Napadają na pociągi lub na dyliżanse. Lecz 

tędy   nie   przebiega   żadna   linia   kolejowa   i   nie   jeździ 

żaden dyliżans. Kogóż więc mieliby rabować? Możesz 

spokojnie drzemać, kolego.

Robert nie czekał na powtórną zachętę. Dopił kawy, 

zabrał zrolowany koc, oparł na nim głowę i zasnął pod 

pniem wysmukłej sosny. Nic nie zakłóciło odpoczynku 

chłopca aż do zmierzchu. Wtedy zbudził go towarzysz 

wędrówki. Zdążył  już przygotować  pieczony boczek, 

kawę,   a   nawet   pokrajany   chleb,   nabyty   w   Pocatello 

wraz   z   sucharami.   Jedząc   przynaglał   Roberta   do 

pośpiechu.

— Zaraz   wstaną   wieczorne   zorze   —   mówił 

obcierając rękawem tłuszcz kapiący mu po brodzie. — 

Nadchodzi pora wędrowców prerii. Nim noc zapadnie, 

zjawią się u wodopoju. Musimy zgasić ogień i ukryć się 

na   skraju   dolinki.   Jeśli   tego   na   czas   nie   uczynimy, 

nawet nie powąchasz pieczonej antylopy.

Po takim ostrzeżeniu Robert już nie jadł, lecz łykał 

całe   kęsy   jedzenia,   a   kawą   niemal   się   parzył.   Allan 

chlusnął   wodą   na   ognisko.   Nabili   strzelby   i   legli   na 

skraju zbocza.

Leciutki   wiaterek   dmuchał   im   w   twarze   i   Robert 

uznał, że nie ma nic przyjemniejszego nad polowanie. 

Lecz   to   było   wrażenie   pierwszych   kilkunastu   minut 

oczekiwania.   Następne   okazały   się   mniej   miłe.   Za-

ledwie   nad   dalekim   horyzontem   poczęły   smużyć   się 

purpurowe pasma zachodu, a półkolisty skrawek słoń-

background image

ca jeszcze nie skrył się pod ziemię, Robert poczuł, że 

jego żołądek uciska coś bardzo twardego, prawdopo-

dobnie   kamień.   Przesunął   się   nieco.   Ucisk   brzucha 

ustąpił, ale coś boleśnie gniotło go w piersi. Znowu się 

przesunął.   Kilka   następnych   minut   przeleżał   nie-

ruchomo,   z   oczami   utkwionymi   w   pustą   dal.   Taka 

obserwacja   wymagała   lekkiego   uniesienia   głowy.   Po 

minucie zdrętwiał mu kark. Opuścił głowę, lecz przez 

to stracił z oczu widok prerii. Postanowił więc cofnąć 

się w dół zbocza. Uczynił to i odetchnął z ulgą. Teraz 

leżał znacznie wygodniej.

— Czy musisz się wciąż wiercić? — zaszeptał Allan.

— Bardzo   tu   niewygodnie   —   odparł   chłopak   nie 

usiłując nawet ściszyć głosu.

Jeżeli będziesz tak ryczał, przepłoszysz wszystką 

zwierzynę   —   skarcił   go   Allan.   —   Wieczorem   głos 

niesie się bardzo daleko. Jak ci niewygodnie, idź spać 

Robert   przestraszył   się.   Stracić   taką   okazję!   Nie  od-

powiedział,   lecz   znieruchomiał,   bojąc  się   nawet   gło-

śniej odetchnąć. Przyrzekł sobie, że raczej wrośnie w 

ziemię,   niż   wykona   jakikolwiek   ruch.   Przyrzeczenie 

takie mógł złożyć tylko greenhorn, a dotrzymać tylko 

doświadczony traper. Po kilku minutach poczuł, że go 

swędzi   nos.   Zakrył   twarz   dłonią.   Nie   pomogło. 

Kichnął,   a   odgłos   kichnięcia   zabrzmiał   w   ciszy 

wieczoru niczym strzał z dubeltówki.

— Słuchaj, kolego — złowrogo zaszeptał Allan — 

zejdź na dół, połóż się pod drzewem i śpij.

— Już nie będę — odszepnął chłopiec — Daję 

słowo.

Allan   nie   powtórzył   rozkazu,   a   Robert   leżał 

nieruchomo jak głaz i... cierpiał. Najpierw zakłuło go w 

lewej   łopatce,   z   kolei   —   w   prawej.   Zacisnął   zęby, 

zdecydowany   wytrwać   w   bezruchu.   Kłucie   ustąpiło, 

natomiast poczęła mu dolegać lewa łydka. Skurcz. To 

było okropne. Zerknął w stronę Allana. Eksplorer oparł 

głowę na rękach, broń położył przy piersi i spoglądał 

ponad   czubkami   traw   w   przestrzeń   ograniczoną 

czerwoną   smugą   horyzontu.   Słońce   skryło   się 

całkowicie, purpurowe zorze rozpaliły się ogniście na 

krańcach   prerii   —   niedoświadczony   wędrowiec 

mógłby podejrzewać pożar.

Jeszcze pół godziny,  a szarość poczęła spływać na 

ziemię, coraz bardziej gęstniejąc. Robert, ciągle z ocza-

mi   utkwionymi   w   twarzy   Allana,   ostrożnie,   bardzo 

ostrożnie   podkulił   nogę.   Pomogło,   ból   zelżał.   Allan 

położył   palec   na   ustach   i   przysunął   do   siebie   broń, 

kolba  dotknęła  jego ramienia.  Robert  naśladował   go. 

Zwierzyna musiała znajdować się blisko, lecz na próż-

no wytrzeszczał oczy.

Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Naraz zauważył i 

serce zabiło mu mocniej. Antylopy! Antylopy! Cóż by 

innego?   Ruchome   cienie   mknęły   wprost   na   dolinkę. 

Jeszcze nie potrafił policzyć, ile ich gna. Objął dłonią 

zwężenie kolby, przycisnął mocniej do ramienia i palec 

położył na spuście. Spokojnie, spokojnie — nakazywał 

sobie,   a   równocześnie   drżał   z   przejęcia.   Zwierzęta 

zbliżały się. Pięć sztuk. Wydały mu się jakieś wyższe, 

background image

niż sądził. I rogi dźwigały bardziej rozrośnięte. Biegły, 

wciąż biegły. Już słyszał miękki tupot ich racic. Nagle 

— zatrzymały się. Robertowi zaparło dech. Postanowił, 

że strzeli, jeśli zawrócą. Szansa trafienia niewielka, lecz 

cóż   szkodzi   spróbować?   Ruszyły   znowu,   tym   razem 

wolniej. Czyżby przeczuły niebezpieczeństwo? Oto są 

już bardzo blisko. Na co jeszcze czeka Allan? Spojrzał 

na niego. Bow wolniutko uniósł lufę.

— Teraz — szepnął.

Robert   szarpnął   bronią,   nacisnął   spust,   o   sekundę 

wcześniej   trzasnęła   strzelba   Allana.   Stadko   znieru-

chomiało,   lecz   nim   przebrzmiał   huk,   zwierzęta 

zawróciły w podskoku i znikły w szarości wieczoru jak 

duchy.

— Nie udało się — stwierdził z żalem Robert.

— Tobie nie — roześmiał się Allan — mnie... tak. 

Chociaż przez tyle lat nie miałem w ręku broni. Lecz 

nie martw się, ja również haniebnie pudłowałem, zanim 

po raz pierwszy trafiłem, gdzie należy.

— Jednak antylopy uciekły.

Jakie tam antylopy? To jeleń wirginijski, kolego. 

Gdzież go nie ma? Buszuje po lasach, po chaszczach, 

po   prerii,   lubi   również   odwiedzać   uprawne   pola 

farmerskie. Chodź.

Dźwignęli się z ziemi.  Robert pełen niewiary, po 

Jeleń wirginijski — najbardziej rozpowszechniony 

obok antylopy 

czworonóg łowny w Północnej Ameryce. Dziś jego 

ilość ocenia się jeszcze na pięć milionów sztuk.

background image

nieważ   nadal   nie   dostrzegał   myśliwskiego   trofeum, 

Allan wesoły i triumfujący. I nie bez powodu. Robert 

zdumiał się, gdy go Allan bezbłędnie doprowadził do 

miejsca, gdzie nieruchomo spoczywał jeleń. Z trudem 

przyciągnęli go na skraj dolinki, później zepchnęli na 

samo dno. Allan rozpalił ogień i w jego blasku mógł 

Robert   dokładniej   przyjrzeć   się   zwierzęciu.   Była   to 

pokaźna sztuka, z wielkim, bardzo rozgałęzionym po-

rożem, o futrze rudawym i białym na spodzie krótkiego 

ogonka.

— No,   bierz   się   za   nóż,   kolego,   będziesz   mi 

pomagał.

Robert   nie   miał   pojęcia,   w   jaki   sposób   ściąga   się 

skórę, więc tylko uważnie wykonywał polecenia. Upo-

rali się z robotą dopiero w pełni nocy.

— Świeże   mięso   nie   jest   najlepsze   —   wyjaśnił 

eksplorer   —   lecz     pewnie   chciałbyś   spróbować 

pieczeni?

Robert ochoczo przytaknął. Allan zajął się krajaniem 

i przyrządzaniem dania, które — chociaż przypalone z 

zewnątrz   i   obsypane   popiołem   —   wydało   się 

chłopakowi przysmakiem nad przysmaki.

— Teraz idź spać — rozkazał Allan.

— A wy?

— Ja mam roboty na całą nockę. Musimy zabrać na 

drogę jak najwięcej mięsa, upieczonego oczywiście, bo 

surowe już jutro stanie się niejadalne.

— Pomogę wam.

— Nic z tego. Nie znasz się na kucharskiej robocie. 

Połóż się. Ruszamy o świcie.

Nazajutrz   Robert   uważnie   przyjrzał   się   swemu   to-

warzyszowi szukając w jego twarzy śladów znużenia, 

lecz nie znalazł.

— Spaliście? — zagadnął.

— Gdzie tam! Patrz, ile mięsa jeszcze zostało. Ale 

trudno. To, co zdążyłem upiec, powinno wystarczyć na

background image

całą drogę. Mamy przecież zapasy z Pocatello. Resztę 

zostawimy jako prezent dla kujotów. Niech i one mają 

swój dobry dzień. No, idź, umyj się, jeśli uważasz to za 

stosowne, i zabieraj się do śniadania. Patrz, już niebo 

poczyna różowieć.

J Robert, przyzwyczajony od lat do porannej toalety, 

pobiegł ku źródełku, zrzucił z siebie kurtę, kamizelkę, 

koszulę   i   stanął   bezradny   wobec   tak   prymitywnej 

umywalki. Nawet podczas przepędu bydła korzystał z 

miednicy. Tu musiał uklęknąć.«Nie zdążył jeszcze rąk 

zanurzyć   w   wodzie,   gdy   przeszkodził   mu   okrzyk 

Allana.

— Hej, tam! Najpierw napój konie. Po twoim myciu 

nie będą chciały pić.

Robert  posłusznie  zastosował  się  do  polecenia.

— A może używasz mydła, kolego? — zagadnął go 

Allan od ogniska.

— Używam...

— No, to tym razem lepiej zrezygnuj z tego zwy-

czaju.

— Dlaczego?

— Dlatego, że twoje mydliny zatrują wodę w zbior-

niczku na kilka dni. Pomyśl o innych, kolego! Może 

już jutro przyjedzie tu spragniony wędrowiec.

— To się napije ze strugi — odparł Robert.

— A koń? Woda z mydłem ma okropny smak. Po-

myśl i o zwierzynie, którą pozbawisz wodopoju. Czy 

ma   paść   z   pragnienia   dlatego,   że   jakiś   czyścioszek 

myśli tylko o swojej wygodzie?

Robert   westchnął.   Szczękając   z   chłodu   zębami 

ochlapał   twarz,   szyję   i   piersi,   po   czym   na   wilgotne 

jeszcze   ciało   wciągnął   koszulę.   Płomień   ogniska   i 

gorąca kawa przywróciły mu dobre samopoczucie. Z 

jedzeniem uwinął się szybko. Pakowanie manatków i 

kulbaczenie   koni   trwało   nieco   dłużej.   Gdy   wreszcie 

obaj  znaleźli się na siodłach,  Robert spojrzał  z żalem 

na potężne rogi myśliwskiego trofeum.

— Takie rogi byłyby ozdobą niejednego mieszkania 

— zauważył.

— Chcesz zabrać? Proszę bardzo, ale nie licz na to, 

że ci pomogę wieźć.

— Och, nie! Ja tylko tak... teoretycznie.

— No   to...   praktycznie:   jazda,   kolego!   Zorze   już 

gasną.

Opuścili   dolinkę,   gdy   purpurowe   kolumny   łączące 

ziemię z niebem poczynały blednąc, aż wreszcie znikły. 

Złocisty rąbek słońca wyjrzał zza horyzontu.

Po siedmiu dniach wędrówki i siedmiu nocach spę-

dzonych przy ogniskach dotarli nad brzeg rzeki więk-

szej od spotykanych dotąd strumyków. Allan policzył, 

że   minęli   ich   siedem,   i   twierdził,   że   siódemka   jest 

liczbą szczęśliwą, co gwarantuje pomyślne zakończenie 

podróży. Za dwa, najwyżej trzy dni bezpiecznie dotrą 

do celu.

Tygodniowa jazda dla trapera, eksplorera czy w ogó-

le   westmana   stanowi   mało   znaczący   okres   czasu, 

background image

zwłaszcza jeśli w tym okresie nie wydarzy się nic in-

teresującego. Jednak dla Roberta monotonna wyprawa 

stała się przeżyciem godnym zapamiętania. Bo chociaż 

przed   laty   przemierzył   znacznie   większą   przestrzeń, 

przecież   w   warunkach   zupełnie   odmiennych:   jechał 

wozem i dopiero pod koniec przepędu począł się uczyć 

konnej   jazdy,   pomagać   kowbojom,   co   trwało   bardzo 

krótko.   Choroba   przerwała   naukę.   A   obecnie?   Och, 

obecnie sprawy wyglądały inaczej. Posuwając się trop 

w trop za Allanem, wyobrażał sobie, że jest jednym ze 

słynnych tropicieli śladów, czymś w rodzaju Sokolego 

Oka,   o   którym   czytał   w   książkach   pożyczonych   mu 

przez Karola Gordona *. Marzył, że lada chwila ujrzy 

grupę indiańskich wojowników o głowach ustrojonych 

barwnymi   piórami,   dzierżących   w   dłoniach   długie 

dzidy i błyszczące czerwienią godła plemienne.

> Ognisko płonące w nocy i półgłośna gadanina Alla-

na, cisza zapadającej w sen prerii, podobna cisza przed-

świtu  —  wszystko   to  budziło  w  Robercie   nie  znane 

dotąd   wzruszenia.   Wszystko   miało   swe   uroki,   nawet 

wczesne zrywanie się z niewygodnego posłania, nawet 

źródlana woda rankami tak zimna, że drętwiały palce i 

o prawdziwym umyciu się mowy nie było. Posiadała 

swój urok na pół spalona, twarda pieczeń jelenia lub 

kawa, w której pływały odrobinki popiołu i sosnowe 

szpilki.

— Oto jesteśmy nad Wężową Rzeką — oświadczył 

uroczyście   Allan  Bow, gdy  ujrzeli   rozlewiska  szero-

kiego nurtu, wijącego się wśród kopulastych pagórków 

i   porośniętych   trawą   płaszczyzn.   —   Jeśli   się   mylę, 

bodaj   mi   język   kołkiem   stanął!   To   już   prawie   kres 

naszej podróży. Tam będziemy nocować — wskazał na 

kępę krzewów i drzew rosnących półkolem nad brze-

giem rzeki.

Zeskoczyli   z   końskich   grzbietów,   rozkulbaczyli 

zwierzęta, napoili je, a później na długich linkach przy-

wiązali do pni. Do zachodu słońca brakowało godziny, 

więc   Allan   uznał,   że   wolno   im   teraz   nieco 

poleniuchować, tym bardziej że miejsce na biwak było 

znakomite. Zarośla tworzyły gęsty żywopłot otaczający 

malutką polankę, na której rosło kilka drzew. Jedynie 

od strony wody nie istniała naturalna zagroda, jednak 

stanowiła ją przecież rzeka.

— To wspaniałe miejsce — zachwycał się Allan. — 

Woda nas chroni z jednej strony, a z pozostałych trzech 

zarośla.   Kto   usiłowałby   je   sforsować,   narobiłby   tyle 

szumu i trzasku, że zbudziłby nawet susła w norze.

— A któż nas może zbudzić? — zaśmiał się Robert.

Uważał, że to wychwalanie miejsca pod obozowisko 

było jedynie wynikiem zmęczenia Allana, który nie 

chciał już tego dnia jechać dalej.

Kto nas może zbudzić? — powtórzył Allan. — A 

chociażby puma. 

— Odstraszy   ją   ogień.   Zresztą   nie   słyszałem,   aby 

pumy wędrowały po równinach.  Ich miejsce to góry 

albo podgórskie wyżyny.

— Patrzcie go! Jaki mądrala! Lecz jeśli nie puma, to 

może zjawić  się inny gość,  równie  niebezpieczny.

background image

— Przez siedem dni nie  spotkaliśmy  żadnej  żywej 

istoty, poza stadkiem jeleni i kujotami.

Prawda, lecz widzisz, kolego, sytuacja obecnie się 

zmieniła. Znaleźliśmy się dość blisko ziem Szoszonów 

i chociaż przydzielono im ściśle określony teren, nie 

ma   tu   słupów   granicznych   ani   straży.   Indianie   za-

puszczają się daleko poza swe rezerwaty, a ja nie chcę 

być zaskoczony nieprzewidzianą wizytą.

— Boicie się czerwonoskórych?  To po co do nich 

jedziemy?

— Wcale się nie boję — oburzył się Allan. — Nie 

znalazł się taki śmiałek, który odważyłby się nazwać 

mnie tchórzem. Zapamiętaj to sobie, kolego.

— Ależ... ja tylko żartowałem.

— To niedobry żart. Nie próbuj go powtórzyć przed 
kimś  obcym,  mógłby  się  źle  zakończyć  dla 
takiego, jak ty, 

niedoświadczonego młodzika.

— Przepraszam. Powiedziałem głupstwo.

— No, już dobrze. Na przyszłość najpierw pomyśl, 

zanim zaczniesz gadać.

Udzieliwszy takiej nauki Allan wyjaśnił Robertowi, 

że   nieoczekiwane   spotkanie   —   na   przykład   napad 

czerwonoskórych — nigdy nie należy do przyjemności. 

Że  nie sposób w tego  rodzaju sytuacji  czegokolwiek 

wyjaśnić   napadającym   i   można   nieźle   oberwać. 

Zwłaszcza   w   nocnych   ciemnościach.   Co   innego   za 

dnia,   gdy   w   porę   zauważy   się   nadjeżdżającą   grupę 

łudzi. Od pobytu Allana w wiosce Szoszonów upłynęło 

kilka lat, więc wielu młodych wojowników nie zna go. 

Należy im wyjaśnić, po co i do kogo jadą, a wówczas 

na pewno zostaną gościnnie przyjęci. Lecz czy nocny 

napad daje okazję do takich wyjaśnień?

Robert odparł, że okoliczności raczej utrudniają spo-

kojną rozmowę.

—   No,   właśnie!   Dlatego   będziemy   tkwić   za   tymi 

krzaczkami, żeby nas nikt nie zauważył, a oprócz tego: 

czuwać. Jeśli pragniesz się wypluskać, proszę bardzo, 

nawet z mydłem. Wody tu sporo.

Robert natychmiast skorzystał z propozycji. Pobiegł 

na brzeg, błyskawicznie pozbył się odzieży i zupełnie 

nagi wskoczył w nurt rzeki. Woda, nagrzana słońcem, 

była   przyjemnie   letnia.   Chłopak   odszukał   głębsze 

miejsce, dał nurka raz i drugi, później wyszorował się 

mydłem.   Opuściło   go   uczucie   zmęczenia.   Wrócił   do 

rozpalonego przez Allana ogniska. Upitrasili wieczerzę, 

uporali się z nią szybko, potem siedzieli przy płonących 

drewienkach, póki pierwsze gwiazdy nie ukazały się na 

niebie.

— Idę spać — oświadczył Allan — ty będziesz czu-

wał, kolego. Cztery godziny. Masz zegarek? Nie masz.

background image

Pożyczam ci swój. Co prawda, dobry westman odczyta 

godzinę z położenia gwiazd i księżyca, lecz ty przecież 

nie jesteś westmanem. Nie martw się, może kiedyś nim 

zostaniesz.

Wydobył z kieszeni bluzy potężny chronometr wiel-

kości małego spodka.

— Tylko nie zgub! Ten zegarek przypomina mi lep-

sze czasy i mam nadzieję w jego towarzystwie docze-

kać   się   jeszcze   lepszych.   I   uważaj,   kolego!   Nie 

dokładaj   zbyt   wiele   do   ognia,   w   nocy   łunę   widać 

bardzo   daleko.   Najlepiej   byłoby   zgasić,   ale   noc 

zapowiada   się   chłodna,   więc   podtrzymuj   żar,   lecz 

strzeż   się   płomieni.   Miej   oko   na   konie   i   chwytaj 

strzelbę, gdy zauważysz, że się niepokoją. Od czasu do 

czasu   wyjdź   poza   krzaczki   i   porozglądaj   się.   I   nie 

hałasuj, nocą każdy szmer niesie się na mile.

Udzieliwszy tylu zbawiennych rad, Allan wymościł 

sobie legowisko pod najbliższym drzewem, otulił der-

ką, głowę złożył na siodle i chyba w minutę później 

zasnął,   bo   Robert   usłyszał   lekkie   chrapanie.   Był   to 

miły   odgłos,   przypominający,   że   nie   jest   sam   i   wy-

starczy krzyknąć, a u jego boku stanie sprzymierzeniec 

lepiej   od  niego  rozumiejący  się   na  preriowych  spra-

wach.

Robert   tkwił   przy   ogniu,   czujnie   nasłuchując   i   od 

czasu do czasu zerkając na wierzchowce. Dwukrotnie, 

w myśl zaleceń Allana, wychodził poza obręb zarośli 

popatrzeć na rozległą płaszczyznę. Nic nie zauważył. 

Preria spała w blasku księżyca i w migotaniu gwiazd.

Po drugich takich oględzinach poczęła ogarniać go 

senność.   Otulił   się   derką   i   usiadł   przy   ognisku.   Nie 

było to wygodne. Zmienił pozycję, położył się. Głowę 

wsparł na ręku, przekonany, że nie zaśnie. Lecz już po 

kilku minutach powieki same  się przymknęły,  głowa 

zsunęła się z dłoni, a ręka opadła na ziemię.

background image

Yambadika

Obudził   się   i   ujrzał   buchający   wysoko   płomień. 

Ogarnął go wstyd pomieszany z lękiem przed srogimi 

wymówkami Allana. Spróbował usiąść. Nie mógł. Rę-

ce miał związane, i to na plecach, nogi skrępowane w 

kostkach   czymś,   co   wyglądało   na   rzemienne   lasso. 

Spocił się z wrażenia. Któż, u licha, tak go urządził? 

Czyżby Allan zdobył  się na taki żart pragnąc ukarać 

niedbałego wartownika?

Usłyszał głos, obcy głos. Nie był tchórzem, lecz te-

raz   ten  dźwięk   napełnił  go  przerażeniem.   Obcy głos 

powiedział:

— Młody się obudził.

Ujrzał w drżącym blasku ogniska wyniosłą sylwetkę 

mężczyzny,  która pochyliwszy się nad nim  zapytała:

— Wygodnie ci, złodzieju?

Robert nie zdążył zaprotestować. Uprzedził go Allan, 

spoczywający po drugiej  stronie ogniska i na pewno 

również skrępowany.

— Mówiłem wam, że to jakaś pomyłka. Konie na-

byliśmy w Pocatello.

— Kłamiesz.

— Gdybym nie leżał tak pięknie związany, oduczył-

bym cię zarzucania innym kłamstwa!

— Nie gadaj tyle, stary koniokradzie!

Odpowiedzi  Allana  już  Robert  nie  usłyszał  (może 

jej nie było?). Uznał więc, że powinien wtrącić się do 

rozmowy.
— Możecie sprawdzić w Pocatello. Właściciel 
salonu sam kupował dla nas konie.
— No, proszę? — odezwał się nieznajomy. — Sły-

szałeś, Bryan?

— Słyszałem. Ten szczeniak jest nawet zabawny, 

lecz za bardzo bezczelny. Ty...

Robert poczuł na swej nodze obcas potężnego buta 

i aż syknął z bólu. Lecz równocześnie pod wpływem 

tego kopnięcia  jego strach przemienił  się w gniew. 

Zacisnął zęby i ani mruknął.

— Bryan, idziemy spać. Piekielnie jestem 
zmęczony.
— Acoz tymi dwoma?

— Zastanowimy się jutro. Ej, ty... — to było skie-

rowane   do   Roberta   —   albo   was   powiesimy,   albo 

puścimy   wolno.   To   będzie   zależało   od   naszego 

humoru.

Zaśmieli się obaj jak z najlepszego dowcipu. Czło-

wiek   sterczący   dotąd   nad   Robertem   zniknął   z   pola 

widzenia. Chłopiec uniósł nieco głowę. Dostrzegł Al-

lana leżącego za ogniskiem, nieruchomego. Na prawe, 

nieco   dalej,   stały   wierzchowce,   w   tym   samym 

miejscu, w którym przywiązali je do drzew, tylko że 

teraz zamiast dwu, było ich cztery. A więc napastnicy 

background image

przybyli tu konno, a Robert tak pięknie wartował, że 

nie usłyszał nawet tętentu.

„Jestem wart batów — myślał ze złością. — Spisa-

łem się jak dureń. Kim są ci ludzie? Czy rzeczywiście 

padli   ofiarą   złodziei?   Jeśli   nawet   tak,   łatwo   mogli 

obejrzeć   konie  nabyte  w Pocatello.  Chyba   że  przy-

jaciel Allana, ten oberżysta, nabył konie skradzione".

Bolała go noga. Co za chamy!  Opuścił głowę na 

siodło i począł ostrożnie próbować mocy swych wię-

zów. Poruszył 

dłońmi, na próżno. Tylko rzemień jeszcze mocniej wpił 

mu się w ciało. Postanowił ponowić próbę, gdy draby 

(tak nazwał ich w myślach) zasną. Tymczasem nadal 

słyszał   przytłumione   kroki   i   odgłosy   krzątaniny.   Na 

koniec ucichły. Ogień począł przygasać. Robert jeszcze 

odczekał   kilkanaście   minut   i   znowu   uniósł   głowę.   Z 

radością   stwierdził,   że   obaj   napastnicy   leżą 

nieruchomo, otuleni kocami. Jak by tu porozumieć się z 

Allanem?   Szeptu   nie   usłyszy,   a   głośniejszego 

odezwania   się   wolał   nie   ryzykować.   Więc   może 

przyczołgać   się   do   Allana?   Tylko   w   jaki   sposób? 

Przekręcił się na pierś, napchał sobie do nosa i do ust 

sporo kurzu i narobił tyle szelestu, że aż sam się prze-

ląkł. O czołganiu nie było mowy. A gdyby tak próbo-

wać potoczyć się? Wolniutko obrócił się całym ciałem 

raz, drugi i nasłuchiwał. Nic. Cisza. Nabrał oddechu i 

przetoczył się dalsze trzy razy, znowu zrobił przerwę. 

Podniósł głowę i stwierdził zły kierunek swego obro-

towego ruchu. Zbytnio oddalił się od ogniska. Widział 

je teraz jako czerwony krąg żarzących się węgielków, 

dawały nikły blask, tak nikły, że z miejsca, w którym 

się   znalazł,   nie   dostrzegał   ani   Allana,   ani   obu   napa-

stników.

Noc była czarna, bez śladu gwiazd i księżyca na nie-

bie,   a   więc   sprzyjająca   zamierzeniom   Roberta,   rów-

nocześnie — niesprzyjająca. Bo chociaż ukrywała jego 

mozolne posuwanie się, to jednak utrudniała dotarcie 

do niewidocznego celu. Trudność powiększyła cisza — 

ustał   wiatr,   krzewy   przestały   szeleścić,   a   sosny   szu-

mieć. Robert nie potrafił usunąć ani nawet zauważyć 

suchych patyczków leżących na drodze jego wędrówki, 

trzaskających pod ciężarem jego ciała. Jednak musiał 

ryzykować. Potoczył się dalej, czyniąc krótkie przerwy 

na odpoczynek. Podczas jednej z nich usłyszał głośne 

ziewnięcie. Rozpłaszczył się na ziemi. Leżał i czekał, 

pełen   niepokoju.   Lecz   nic   więcej   się   nie   wydarzyło. 

Spojrzał   w   niebo   —   było   tak   samo   czarne,   jak 

przedtem.   Zmienił   pozycję   i   począł   manipulować 

dłońmi.   Wydało   mu   się,   że   rzemień   opasujący  prze-

guby nieco zelżał. Jednak nadal trzymał ręce w uwięzi. 

Doszedł   do   wniosku,   że   bez   pomocy   Allana   nie 

pozbędzie   się   więzów.   Co   robi   Allan?   Robert   nie 

wątpił,   że   tak   doświadczony   westman,   jak   jego 

towarzysz, na pewno nie śpi i chyba próbuje pozbyć się 

krępujących   go  rzemieni.  Może   ma  na  to   jakiś  swój 

sposób?

Odetchnąwszy chwilę ruszył w swą dziwaczną wę-

drówkę nadal ruchem obrotowym. Nie dane mu było 

background image

jej zakończyć u celu. Przeraźliwy wrzask zburzył ciszę. 

Zabrzmiał, jak bardzo wysoki ton nastrojonych na tę 

samą   nutę   głosów:   „i-i-i-i-i-i-!"   Zatupotały   nogi, 

okrzyk urwał się gwałtownie, czarniejsze od nocy syl-

wetki   zamajaczyły   wokół   dogasających   resztek 

zwęglonych   patyków.   Pojedynczy   głos   ozwał   się 

niewyraźnie,   coś   zaszamotało   się   i   ucichło.   Robert 

zmartwiał, przekonany, że niesamowite zjawy prerii — 

może   diabły,   a   może   duchy   uczestników   Przeklętej 

Karawany — dopadły ich tutaj.

Błysnęło światło, po nim wysoki płomień buchnął ku 

niebu.   Ujrzał   gromadkę   ludzi,   usłyszał   głos   Allana. 

Jakimże językiem mówił eksplorer? Robert nic nie zro-

zumiał. Dwie postacie zatrzymały się nad głową Ro-

berta. Jedna z nich schyliła się, zamigotało ostrze dłu-

giego noża i nim chłopak zdążył  krzyknąć, przecięte 

zostały   krępujące   go   rzemienie.   Wrażenie   było   tak 

silne,   zaskoczenie   tak   całkowite,   że   z   trudem   zdołał 

wybełkotać:   „dziękuję"   i   leżał   drżąc   na   całym   ciele. 

Nawet nie zauważył, jak spadły mu pęta z rąk. Rów-

nowagę przywrócił mu dopiero głos Allana.

— Jakże się czujesz, kolego?

Odparł,  że  znakomicie,   co było  oczywistym  kłam-

stwem. Nigdy dotąd w tak błyskawicznym czasie los

background image

nie przerzucił  go z krańcowego przerażenia  ku krań-

cowej radości. Jednak seria zaskakujących niespodzia-

nek jeszcze się nie zakończyła.  Bo teraz w stojącym 

nad nim człowieku Robert rozpoznał Indianina.

— Szoszoni? — zawołał zdumiony.

— Tak, kolego. Nasi przyjaciele od Yambadiki.

— A tamci? Którzy na nas napadli?

— Zaraz się dowiem — to powiedziawszy znowu za-

gadał niezrozumiałą dla Roberta mową i uzyskał rów-

nie niezrozumiałą odpowiedź.

— Okazuje się, że to zwykłe złodziejaszki, kolego. 

Wczoraj bawili u Szoszonów i oddalili się dyskretnie, 

zostawiając swoje dwie chabety, a zabierając dwa zna-

komite   wierzchowce.   Poza   tym   to   skończeni   głupcy, 

pewnie do tej pory kradli konie tylko farmerom, którzy 

nie potrafią odnaleźć tropu uciekinierów. Dlatego teraz 

wpadli na całego.

— Lecz po cóż były im potrzebne jeszcze nasze ko-

nie? — naiwnie zdziwił się Robert.

— Po co? Jest takie powiedzenie, że od przybytku 

głowa nie boli, zwłaszcza gdy sam wpada w ręce.

Robert pomarkotniał, wybąkał, że to jego wina i że 

nie ma nic na swe usprawiedliwienie.

Allan spojrzał na niego uważnie, nie podejmując tego 

tematu.

— Zastanawiam się tylko — powiedział  — czemu 

udawali przed nami okradzionych? -Czyżby sądzili, że 

przez to nie będziemy sprzeciwiać się zabraniu naszych 

wierzchowców?   Mniejsza   z   tym.   Już   świta,   kolego, 

więc   chyba   nie   będziemy   spali.   Chodź,   przyjmiemy 

gości.

Robert   podniósł   się.   Mrok   ustępował,   czerń   nocy 

stopniowo przemieniała się w szarość nadchodzącego 

dnia.

Indian było trzech. Robert, który nigdy dotąd nie 

spotkał się z nimi twarzą w twarz, a oglądał ich tylko 

na rysunkach, nie 

tak sobie wyobrażał pierwotnych mieszkańców tej 

ziemi. Gdzież się podział ich strój, o którym opowiadał 

mu Karol Gordon? Gdzie barwne pióra wpięte we 

włosy, gdzie kurtki ze skóry jelenia, gdzie legginy 

wyszywane kolorowymi paciorkami, zdobione 

purpurowymi wypustkami na szwach? Moda, którą 

przejęło wielu westmanów.

Ci czerwonoskórzy, których mógł teraz obserwować 

w migotliwym blasku płomieni, nosili pomięte, baweł-

niane spodnie i takież koszule. Chyba tylko pasy,  za 

którymi   tkwiły   noże   i   tomahawki,   oraz   malutkie   za-

winiątka   „leków",   zawieszone   na   szyi,   przypominały 

dumnych   wojowników,  o  których  wciąż   jeszcze  krą-

żyły legendy na Dalekim Zachodzie. No i dziwne, stare 

rusznice o długich lufach, jakie dzierżyli w dłoniach.

— Siadaj — rozkazał Allan i pierwszy zajął miejsce 

przy ognisku.

Z przeciwległej strony usiedli trzej przybysze. Allan 

zagadał do nich niezrozumiałym dla Roberta językiem.

— Wypalimy z nimi fajkę pokoju — wyjaśnił Allan. 

— Naśladuj mnie we wszystkim, żebyś ich nie obraził.

background image

Jeden z czerwonoskórych, ten, który w oczach Ro-

berta   znalazł   największe   uznanie   (bo   nosił   czerwoną 

opaskę na długich czarnych włosach), rozwinął węzełek 

wiszący na szyi i wyjął z niego fajkę o długim cybuchu. 

Uczynił   to   ruchem   powolnym,   pełnym   godności, 

zupełnie   jak   wyuczony   aktor   na  scenie.   Z  kolei   wy-

dobył woreczek z tytoniem i począł przesypywać jego 

zawartość   do   fajki,   upychając   tytoń   palcem.   Potem 

sięgnął gołą ręką po purpurowy węgielek i wolno po-

łożył   go   na   główce   fajki.   Robert   poczuł   pieczenie 

palców, jak gdyby on sam trzymał żarzący się okruch.

„Albo ma skórę twardszą od podeszwy — pomyślał 

— albo to są jakieś indiańskie sztuczki".

Ogarnęła go radość, że oto zasiada przy obozowym 

ogniu z „prawdziwymi" Indianami i że za chwilę wy-

pali  z  nimi  fajkę  pokoju,  jak  „prawdziwy",   doświad-

czony westman. Ależ dziwić się będą w Wichita Falls 

wszyscy, którym to opowie. Wichita Falls — powtórzył 

w  myślach   i   radość   zgasła   jak   zdmuchnięty   płomień 

świecy.   Przecież   Wichita   Falls   oznaczało   areszt, 

rozprawę sądową i skazujący wyrok! Lepiej o tym nie 

myśleć.

Tymczasem właściciel fajki powstał i trzymając cy-

buch w obu dłoniach począł mówić, to podnosząc fajkę 

ku   niebu,   to   zniżając   ją   ku   ziemi   lub   zataczając 

półkolisty krąg. Robert nic z tego nie pojął. Zerknął na 

Allana, lecz tamten albo nie dostrzegł, albo udał, że nie 

widzi spojrzenia chłopca.

Indianin   skończył   przemawiać.   Włożył   cybuch   do 

ust, zaciągnął się i wydmuchnął obłoczek siwego dymu 

ku górze. Z kolei powtórzył tę czynność jeszcze cztery 

razy, puszczając dym w cztery strony świata. Usiadł i 

ująwszy   fajkę   oburącz,   podał   ją   swemu   sąsiadowi. 

Tamten   —   z   głową   nakrytą,   ku   zgorszeniu   Roberta, 

najzwyklejszym   kapeluszem,   noszonym   przez   „blade 

twarze" — odegrał scenę niewiele różniącą się od po-

przedniej. Mówił coś równie długo i równie dla Roberta 

niezrozumiale. Następnie fajka powędrowała do Allana, 

który zachował się tak, jakby przez całe życie oddawał 

się   jedynie   czynności   palenia   fajki   pokoju.   Gdy 

wreszcie  nadmuchał  dymem  w odpowiednich  kierun-

kach i coś tam naopowiadał w dziwacznej mowie, po-

dał fajkę Robertowi.

—   Naśladuj   mnie   —   szepnął   —   nie   potrzebujesz 

przemawiać, uczyniłem to za ciebie.

background image

   Robert przyjął fajkę. Dopiero teraz zauważył, że 

zakończenie jej cybucha jest brudne i zaślinione. — Czy 

mogę obetrzeć? — zapytał cicho.       

— Ani się waż! No, jazda. Tylko się nie zaciągaj. To 

niebezpiecznie.

Robert nie zaciągnął się. Lecz i bez tego poczuł w 

gardle   zjadliwy   dym   o   smrodliwej   woni   i   ohydnym 

smaku. Bohatersko wyszedł jednak z tej próby, pusz-

czając dym w cztery strony świata, potem siadł i wrę-

czył  fajkę ostatniemu z uczestników obrzędu. Jeszcze 

jedno niezrozumiałe przemówienie i fajka wróciła do 

właściciela. Została dokładnie oczyszczona i schowana. 

Zapadło milczenie.

Przerwał je Allan, tym razem wyrażając się po an-

gielsku.

—   Wdzięczni   jesteśmy   za   pomoc   naszym 

czerwonym braciom.

Tu   podał   na   otwartej   dłoni   trzy   cygara.   Zostały 

przyjęte lekkim pomrukiem zadowolenia. Dwaj obda-

rowani natychmiast wsadzili do ust całe cygara i po-

częli je żuć. Jedynie trzeci — właśnie. ten z opaską na 

czole — wydobył z ognia płonący patyczek i w chwilę 

później począł delektować się dymem.

— Dajcie i mnie — półgłosem poprosił Robert. — 

Ohydnie się czuję po tej fajce.

Otrzymał.

Przedranna szarość zastąpiła nocny zmrok i Robert 

mógł teraz dokładniej przyjrzeć się gościom. Ze zdu-

mieniem stwierdził, że tylko jeden z nich nosił moka-

syny, dwaj inni — rozczłapane, paskudne buty, produkt 

„bladych   twarzy".   Lecz   najdziwniejsze   dopiero   teraz 

nastąpiło:   palący   cygaro,   pewnie   przywódca   po-

zostałych dwu, nieoczekiwanie odezwał się najczystszą 

angielszczyzną:

background image

— Azaliż  bracia  moi,  wystawiając  na hazard  życie 

swe, nie ponieśli szwanku?

Robert osłupiał. Lecz Allan, bez oznaki jakiegokol-

wiek zdziwienia, odpowiedział.

— Nic nam się nie stało. A co z jeńcami? Jakoś cicho 

się zachowują.

— Niechże brat mój nie troska się o zbójów. Kneble 

do ust im wraziliśmy, aby krzykiem nie zakłócali mowy 

naszej.

— Rozumiem.   Jeśli   mój   brat   pozwoli,   przyjrzę   się 

ich twarzom. Może któregoś z nich już dawniej spot-

kałem?

Na przyzwalający gest — podniósł się...

— Chodź — rozkazał Robertowi. — Eleganckie dra-

by — zauważył stając nad leżącymi. — Ubranie jakby 

wczoraj nabyte w sklepie. Lecz nie po to cię przywo-

łałem, kolego.

— Słuchajcie   —   nie   wytrzymał   chłopak   —   po   ja-

kiemu oni gadają? Niby to angielski, lecz przecież nikt 

nie używa takich słów! Ledwo powstrzymałem się od 

śmiechu.

— Mów ciszej — ostrzegł Allan — i nie śmiej się z 

tej cudacznej mowy. Obraziłbyś ich śmiertelnie.

— Rozumiem, ale dlaczego...

To idiotyczny pomysł Yambadiki. Niekiedy naj-

mądrzejszym   ludziom   przychodzą   do   głowy 

najgłupsze   pomysły.   Wiesz   chyba,   że   wszyscy 

czerwonoskórzy   władają   angielskim   dość   kiepsko, 

raczej   jest   to   gwara,   mieszanina   angielskiego   i 

plemiennych   dialektów,   trudno   zrozumiała   dla 

człowieka, który przez dłuższy czas nie wędrował po 

Dalekim   Zachodzie.   Yambadika   postanowił   rzecz 

zmienić.   Zabrał   się   do   uczenia   Szoszonów 

angielskiego. Gdyby do tego się ograniczył, nie byłoby 

o   czym   gadać,   ale   on   ubrdał   sobie,   że   w   ustach 

czerwonoskórych współczesna angielszczyzna byłaby 

niestosowna.   Wobec   tego   począł   uczyć   swych 

Szoszonów   dawnego   języka,   jakim   posługiwali   się 

ongiś pierwsi biali osadnicy.

Robert prychnął i natychmiast zatkał sobie usta 
dłonią.

— Przepraszam — szepnął.

Allan pogroził mu palcem.

Przepraszam   —   powtórzył.   —   Lecz   skąd 

Yambadika nauczył się tej dziwacznej mowy?

— I ja go o to pytałem. Pokazał mi wówczas grubą 

Biblię, chyba wydrukowaną wówczas, gdy stopa bia-

łego człowieka po raz pierwszy dotknęła tej ziemi.

— Że też mu się chciało... — zdziwił się chłopiec. 

— Czy wszyscy Szoszoni wyrażają się tak cudacznie?

— Nie   wiem,   kolego.   Gdy   bawiłem   u   Yambadiki 

przed laty, tylko niektórzy. Czarownik powiadał, że na 

początek   uczy   najzdolniejszych.   No,   wracajmy   do 

ogniska. Jeszcze raz ostrzegam: nie śmiej się z Indian, 

nawet gdyby mówili językiem kur lub indyków.

— A co z tymi? — Robert wskazał na spoczywają-

cych nieruchomo jeńców. — Nie można by rozluźnić 

background image

im więzów i uwolnić z knebli?

— Ani się waż! Nie nasi to jeńcy i nic nam do nich.

Bądź ostrożny, kolego, a gdy nie wiesz, jak postąpić, 

poradź się mnie. Jesteśmy w Idaho, nie w Teksasie, nie 

w mieście, lecz na prerii wśród czerwonoskórych, a ich 

zwyczaje mocno się różnią od naszych.

Pociągnął  chłopaka  za rękaw w kierunku ogniska, 

przy którym nadal tkwili nieruchomo, jak figurki ule-

pione z gliny, trzej wojownicy.

— Czyliż   rozpoznali   bracia   nasi   oblicza   zbójców? 

— zagadnął czerwonoskóry z opaską ha czole.

Allan przecząco pokręcił głową, a Robert z trudem 

powstrzymał uśmiech.

- Takoż ich sądzić będziemy li tylko za 
uprowadzenie rumaków. Ruszymy w drogę, gdy 
opona niebiosów przetrze się.

Robert zakaszlał podejrzanie. Allan spojrzał nań ostro 

i aby odwrócić uwagę Indian od dziwnego zachowania 

się towarzysza,  zagadał  coś po szoszońsku. Otrzymał 

zwięzłą   odpowiedź   w   tym   samym   języku,   po   czym 

odszedł   od   ognia,   aby   powrócić   z   wielkim   kawałem 

jeleniego mięsa i kilku sucharami.

Przynieś wody — zwrócił się do chłopca. — Za 

jakie   pół   godziny   ruszamy   i   dziś   jeszcze   ujrzysz 

Yambadikę. Pospiesz się.

— Zaiste, prawdę rzekłeś. Howgh! — stwierdził je-

den z wojowników.

Zestawienie dziwacznej angielszczyzny z indiańskim 

okrzykiem było tak zaskakujące, że Robert wyskoczył 

jak z procy z kręgu ogniska, porwał blaszany saganek i 

krztusząc się od śmiechu pognał nad brzeg rzeki. Tam 

ukląkł nad wodą i ukrywszy usta w dłoniach chichotał 

dobrą minutę.

— Zaiste!... — szepnął. — Tfu, do licha! Gdzie ja 

trafiłem? Ten Yambadika na pewno ma kręćka wełbie. 

Azaliż Allan jest normalny?

Znowu   roześmiał   się,   naczerpał   wody   i   ruszył   ku 

ognisku, strojąc twarz w grymas grobowej powagi. Na 

szczęście, ranny posiłek upłynął pod znakiem milcze-

nia, a siodłaniu koni i pakowaniu bagażów towarzy-

szyły   tylko   krótkie   i   niezrozumiałe   rozkazy 

Szoszonów.

Gdy   wskoczyli   na   siodła,   czerwone   zorze, 

zapowiedź świtu, rozpaliły niebo na horyzoncie.

Kawalkadę otwierał Indianin z opaską, za nim jechał 

Allan,  za  Allanem   — Robert,  za  Robertem  — dwaj 

czerwonoskórzy   wiodący   na   lassach   zwierzęta,   do 

których   przytroczono   obu   koniokradów.   Siedzieli,   a 

raczej'— na pół leżeli, mając nogi skrępowane linkami 

przeciągniętymi   pod   końskim     brzuchem,     a   ręce 

związane w przegubach wokół końskich karków. W ten 

sposób     żaden     z     jeźdźców     nie     mógł     się 

wyprostować.

Robert   nie   zapomniał   o   kopniaku,   jednak   poczuł 

litość nad złodziejami. Przecież nawet nie wyjęto im 

knebli z ust!

Pochód zamykał trzeci wojownik w kapeluszu i wy-

background image

krzywionych butach.

Posuwano   się   stale   wzdłuż   koryta   rzeki   i   tylko   w 

miejscach, gdzie nurt tworzył rozległe zakola i opływał 

półwyspy,  skracano  drogę oddalając  się od brzegów. 

Podróżowali bez przerwy aż do godzin południa, gdy 

upał dotkliwie  począł  dawać się we znaki  ludziom i 

zwierzętom. Postój urządzono wśród kępy drzew da-

jących nieco cienia. Robert pierwszy zeskoczył z siodła 

i pognał do rzeki ugasić pragnienie. Dopiero po nim 

nadszedł Allan i wojownicy z końmi.

Gdy napojono zwierzęta, rozkulbaczono i przywią-

zano na linkach do pni, wędrowcy legli wśród skąpej 

trawy, ciężko dysząc.

Obaj   jeńcy   zostali   zdjęci   z   końskich   grzbietów   i 

ciśnięci na ziemię jak tłumoki. Robert położył się obok 

Allana.   Czuł   głód   i   spodziewał   się   ogniska,   gorącej 

kawy oraz smażonego boczku na sucharach. Zmartwił 

się   nie   dostrzegłszy   żadnych   przygotowań   do 

południowego posiłku.

— Nie będziemy jedli? — zaszeptał do Allana.

Zagadnięty uśmiechnął się, przecząco potrząsnął 

głową.
— Dlaczego?

— Dlatego,   że   musielibyśmy   podzielić   się   z 

Szoszonami,   a   żywności   nie   mamy   już   wiele.   Z 

naszego jelenia prawie nic nie zostało. Niezły apetyt 

mają nasi wybawcy, lecz czy mogłem postąpić inaczej? 

Nie chcę wyzbywać się resztek zapasów.

- A oni nie wiozą żywności??

background image

— Na pewno wiozą, lecz są wstrzemięźliwi w zaspo-

kajaniu głodu. Jadają tylko dwa razy dziennie: rano  i 

wieczorem. Musimy dostosować się do ich zwyczajów 

lub... zaprosić na poczęstunek. Lecz po takim poczę-

stunku zostaniemy bez zapasów.

   To rzekłszy Allan mrugnął żartobliwie w stronę Ro-

berta,   następnie   odwrócił   się   doń   plecami   i   udał,   że 

zasypia. Chłopiec zżymał się chwilę, ale co było robić, 

dał za wygraną. Przymknął oczy, lecz nie potrafił się 

zdrzemnąć. W brzuchu mu burczało, a myśli krążyły 

wokół   płatów   soczystej   polędwicy,   chleba   i   (nie 

wiadomo dlaczego?) klusek polanych złocistym sosem. 

Ach, kluski!

Przyszło  mu tak cierpieć  aż do chwili odjazdu. W 

drodze jakoś zapomniał o głodowych przykrościach, a 

gdy   wieczorem   ujrzał   pierwsze   znaki   zwiastujące 

bliskość ludzkiego osiedla —  nadął się pychą, że po-

trafił  tak  samo  jak  Indianie  wytrwać  bez   jedzenia.

Płaszczyzna, jaką jechali, powoli obniżała się, oczom 

Roberta odsłonił się krajobraz obszernej kotliny, a na 

niej dziwnego kształtu budowle. Z tej odległości przy-

pominające psie budy lub namioty krasnoludków.

Allan powstrzymał konia i gdy Robert zrównał się z 

nim, mruknął:

— Jak tam? Nie zemdlałeś z głodu? No, to ciesz się.

W dole leży szoszońska wioska, a Yambadika potrafi 

ugościć przyjaciół!

Yambadika!  Allan  nie  przesadził  w opisie i to,  co 

Robert   uważał   za   produkt   wybujałej   wyobraźni   to-

warzysza, okazało się rzeczywistością.

Biały czarodziej Szoszonów swą figurą w niczym się 

nie wyróżniał od innych ludzi, lecz twarz! Przypomi-

background image

nała... pysk świni, wypisz, wymaluj — świni! Jednak 

barwa włosów nie zgadzała się z opisem Allana. Były 

czarne, spadające na ramiona i plecy długimi pasmami. 

Tak   samo   czarne   były   oczy.   Te   oczy,   które   według 

twierdzenia  Allana posiadały czarodziejską moc usy-

piania ludzi.

Yambadikę spotkali na placu wioskowym, w otocze-

niu gromady wojowników, za nimi tłoczyły się indiań-

skie squaw, między którymi widać było głowy dzieci.

Coś tam mówiono, coś krzyczano w niezrozumiałym 

dla Roberta języku. Później krąg ludzi rozstąpił się i 

przepuścił czarodzieja. Robert poznał go natychmiast, 

właśnie   po   twarzy.   Allan   zeskoczył   z   siodła   i   dwaj 

przyjaciele   padli   sobie   w   ramiona.   Na   krótką   tylko 

chwilę, bo Yambadika szybko odwrócił się, skinął dło-

nią i ruszył wolnym, prawie że dostojnym   krokiem, 

prościutko   ku   spiczastemu   namiotowi   wzniesionemu 

na krańcach kolistego placu.

— Zostaw   konia   i   chodź   —   powiedział   Allan,   a 

Robert posłusznie wykonał rozkaz.

Tak doszli do stożkowatej budowli pokrytej  skórą. 

Yambadika uchylił derki zakrywającej wejście i wpu-

ścił do wnętrza przybyszów. Było tu na pół mroczno i 

duszno.   Odór   skór,   którymi   wysłano   podłogę,   woń 

futer leżących pod półkolistą ścianą, wreszcie pomie-

szane aromaty ziół, jakich pęczki zwieszały się z góry 

tu i tam — wszystko to wypełniało przestrzeń dziw-

nego   pomieszczenia,;   a   słaby   blask   dwu   kaganków 

skwierczących   tłuszczem   dodawał   tajemniczości.

— Siadajcie — zaprosił Yambadika i sam pierwszy 

opadł na podłużny, czarny tobół sterczący w głębi.

— To mój młody przyjaciel — zaprezentował Allan. 

— Godny zaufania.

— Takoż i ja sądzę, chociaż jest niecierpliwy i czyni 

błędy, jakich młodość nie potrafi się ustrzec. Czyliż się 

mylę?

— Nie mylisz się, Yambadika. Lecz, u licha, słyszę, 

że gadasz innym językiem niż przed łaty.

— Azali nauczyciel nie powinien władać mową swo-

ich uczniów?

— Owszem, owszem. Słyszałem twoich uczniów.
— Jakoż do tego doszło?

— Twoi szlachetni Szoszoni wybawili nas z niema-

łego kłopotu. A było to tak...

I   opowiedział   bardzo   dokładnie   przebieg   nocnej 

przygody.

— Jak to? Spaliście obaj? — zdziwił się Yambadika.

— To moja wina — ośmielił się wtrącić Robert. — 

Zasnąłem, zamiast czuwać.

Głupstwo     było,   głupstwo     się     skończyło     — 

powiedział  Allan. — Jestem pewien, że nasz młody 

przyjaciel wziął sobie to do serca.

Mniemam...   nie   bez   kozery   przybyliście   w 

szoszońskie dziedziny — czarownik popatrzył uważnie 

na Roberta. — Czuję, że ten młodzieńczyk w tarapaty 

wpadł i poratowania szuka. Nie mylęż się?

Okropny jest twój sposób mówienia — roześmiał 

background image

się Allan — lecz się nie mylisz, a nawet mnie zadzi-

wiasz. W jaki sposób odgadłeś?

Nie jest to westman alibo traper. Żaden z nich nie 

zaśnie podczas nocnej straży.  Nie wybraliście  się na 

łowy, bo nie parasz się myślistwem, Allanie. I nie na 

eksplorerkę,   bo   nie   postrzegłem   u   twego   siodła   ani 

kilofa, ani łopaty, ani patelni do przemywania złotego 

pyłu.

— A jeśli chciałem mu pokazać prerię?

— Miałeś   do   niej   znacznie   bliżej.   Przybyliście   po 

radę i nie odjedziecie bez niej. Lecz to rozpatrzymy 

jutro. A teraz mów, Allanie, gdzieżeś wędrował, a sło-

wa twe niech będą mądre i zwięzłe. Słucham.

I oto przyszło Robertowi po raz trzeci zapoznać się z 

dziejami   ostatnich   lat   życia   Allana.   Słuchał   jednym 

uchem, zastanawiając się, w jaki sposób czarodziej od-

gadł jego „tarapaty". Relacja Allana okazała się istotnie 

zwięzła, jednak sporo czasu upłynęło, nim zakończył 

swą opowieść.

Yambadika powstał.

— Braciaż moi — ozwał się pompatycznie. — Ze-

chciejcież udać się .za mną do ogniska, by fajkę pokoju 

wypalić, jak każe odwieczny obyczaj, a później strawą 

pokrzepicie nadwątlone siły.

Rzekłszy   to   —   pierwszy   opuścił   namiot.   Zanim 

uczynili   to   jego   dwaj   goście,   Robert   Półszeptem 

zagadnął:

— Co to jest strawa? Coś z trawy?

— Potrawa — mruknął Allan i wyszedł.

background image

Reszta dnia upłynęła tak właśnie, jak to sobie Robert 

wyobrażał.  Zasiedli zamkniętym kręgiem wokół 

ognia: Yambadika,   Allan,   Robert   i   czterech 

Indian, zapewne jakichś ważnych dowódców 

plemiennych, bo ich stroje w niczym nie przypominały 

odzieży trójki obdartusów,  jakich spotkali na prerii. 

Ci tutaj nosili skórzane kurty-koszule opadające na 

spodnie i prawie sięgające kolan, wyszywane 

kolorowym haftem biegnącym dwiema prostymi 

liniami, od ramion ku dolnym krańcom odzieży. Byli 

więc odziani podobnie do czarodzieja, któremu Robert 

zdążył się przyjrzeć bardzo dokładnie. Włosy mieli 

upięte w wysokie koki, a czoła przysłaniały czerwono-

niebieskie opaski. W blasku płomienia tworzyli obraz 

malowniczy, piękny, a jednocześnie dziki. Biła od nich 

woń skóry i ziół. Wszystko się zgadzało, tak bowiem 

dawniej wyobrażał sobie chłopak pierwotnych 

mieszkańców tej ziemi i wyobraźnia nie zawiodła go. 

Nie podejrzewał przecież, że chytre „blade twarze" od 

lat sprzedają czerwonoskórym stroje szyte w wielkich 

manufakturach miejskich, wzorowane na autentykach. 

Poprzez wędrownych handlarzy trafiały do indiańskich 

osiedli wraz ze starymi kapeluszami,   bawełnianymi 

koszulami   i   tandetnym obuwiem   wypierającym 

mokasyny   z   bizoniej   skóry. Wypalono fajkę pokoju 

i wygłoszono sześć krótkich przemówień, bo Robert — 

siódmy uczestnik obrzędu — został z tego obowiązku 

zwolniony. Zamiast dziwaczną angielszczyzną 

posługiwano się mową szoszońską, co uchroniło 

chłopca od pokusy śmiechu,  za to  nic  nie rozumiał.

W   żołądku   znowu   poczuł   burczenie.   Siedział 

głodny  i  zły,   póki   indiańskie   squaw   nie   przyniosły 

posiłku — kawałów pieczonego mięsa. Ach, cóż to 

było za mięso! Robert nigdy nie miał w ustach czegoś 

podobnego.  W   miarę  tłuste,      w      miarę     chude, 

woniejące       ziołami   i   rozpływające   się   w   ustach. 

Chciał   zapytać   Allana,   z   jakiej   zwierzyny 

przyrządzono tę wspaniałość, lecz zapomniał o tym, 

gdy zaprowadzono ich do namiotu, gdzie zasnął na 

stosie   skór  i  futer  tak  szybko,  że  nie  zdążył   nawet 

powiedzieć „dobranoc" towarzyszowi.

Zbudził   się,   gdy   promienie   słońca   cienką   smugą 

wtargnęły do wnętrza tipi poprzez otwór ukośnie wy-

cięty u szczytu, gdzie końce drągów wystawały ponad 

skórzane   pokrycie.   Siadł,   przetarł   oczy,   rozejrzał   się 

dokoła.

Posłanie Allana było puste. Zerwał się. odsunął derkę 

zakrywającą   wejście.   Podmuch   wiatru   uderzył   go   w 

twarz. Odetchnął  głęboko. Poczuł woń dymu  pomie-

szaną  z  zapachem  traw  i   szałwii.  Wyszedł  na  dwór. 

Miał   przed   sobą   rozległy,   wydeptany   plac,   którego 

krańce wyznaczały mieszkalne budowle. Dopiero teraz, 

w   blasku   słońca,   Robert   dostrzegł,   że   nie   wszystkie 

sterczą dumnie ku niebu ostrymi szpicami. Tego typu 

namiotów naliczył  zaledwie  dziesięć,  inne przypomi-

nały swym kształtem budy z półokrągłym dachem, o 

ścianach   krytych   korą,   lecz   najwięcej   było   stożko-

watych szałasów, wzniesionych z gałęzi i trzciny, po-

background image

krytych  bądź korą, bądź kawałkami płótna. Tu i tam 

biegały   psy:   chude,   kościste   kundle,   gonione   przez 

malców   zaledwie   odzianych   w   strzępy   materiałów. 

Gdzieniegdzie   przy   malutkich   ogniskach   uwijały   się 

indiańskie   squaw,   gdzieniegdzie   siedziały   kręgiem 

grupki mężczyzn.

Robert nie  zauważył  nigdzie  wspaniałych  pióropu-

szy,   kolorowych   koszul   szytych   z   antylopiej   skóry, 

przepasek,   za   którymi   tkwiły   orle   pióra,   legginów   o 

szwach obszytych końskim włosiem.

Wioska   wyglądała   biednie.   Robert   posmutniał   i   w 

takim to właśnie nastroju spotkał go Allan spacerujący 

wraz z Yambadiką.

background image

— Chodź, kolego, na malutką naradę.

Poszedł.

Dotarli do namiotu (jak go w myślach nazywał Ro-

bert),   który   swą   wspaniałością   wyróżniał   się   wśród 

innych.   Tipi   czarodzieja   pokrywała   skóra,   a   na   tej 

skórze widniały rysunki ludzi i zwierząt: purpurowe,

niebieskie, czarne.

— Słuchaj — odezwał się Allan — żeby nie tracić 

czasu   opowiedziałem   już   o   twej   dziwnej   historii. 
Yambadika obiecał pomóc.

Robert poczuł żal do swego towarzysza, że tak bez 

pytania, poza jego plecami, zdradził już nieznajomemu 

człowiekowi wielką i niebezpieczną tajemnicę, lecz nie 

zaprotestował. Cóż by teraz pomógł protest? Wkroczyli 

do wnętrza.

— Siadaj — zaprosił Allan i sam kucnął tuż obok 

skórzanej   płachty   tipi,   skrzyżowawszy   nogi.   Widać 
czuł się tu zupełnie swobodnie.

Robert naśladował go, lecz po chwili poczuł drętwie-

nie łydek, więc zmienił pozycję na półleżącą.

Czarownik, który do tej pory stał, przyłożył do ust 

kościaną świstawkę, zawieszoną na szyi na długim rze-

myku. Rozległ 

się krótki, wysoki dźwięk, wielokrotnie powtórzony. 

Zabrzmiał niczym ptasi tryl. Zagwizdawszy Yambadika 

spoczął obok Allana. Obaj milczeli, a Robert nie ośmielił 

się przerwać tego milczenia. Tylko spod oka zerkał na 

czarodzieja. Raz jeszcze stwierdził, że Allan nie 

przesadzał. Yambadika miał różową twarz, a oczy czarne 

jak nie dopalone węgle. Ich kontrast z jasną cerą był 

zaskakujący.

Do tipi weszły  trzy kobiety niosąc  trzy  naczynia, 
nad którymi unosiła się mgiełka pary.

Pierwsze postawiły przed Yambadika, drugie przed 
Allanem, trzecie przed Robertem. Do naczyń 
dołączono łyżki.

background image

Robert zerknął na czarodzieja, spojrzał na Allana i 

wziął   do   ręki   łyżkę.   Smak   potrawy   wydał   mu   się 

dziwny, lecz przyjemny. Była to gęsta zupa, w której 

tkwiły   kawałki   rozgotowanego   mięsa.   Miała   kolor 

świeżo zaoranej ziemi, a pachniała ziołami. Nie poso-

lono jej. Jednak Robert zbyt wygłodniał, aby zwracać 

na to uwagę. Zjadł wszystko i o mało nie wyskrobał 

łyżką   dziury  w  glinianej  misce.   Zaspokoił  głód,  lecz 

chętnie połknąłby drugą taką porcję. Niestety, nic nie 

wskazywało, by jego pragnienie zostało spełnione.

Trzy squaw znowu się pojawiły, lecz jedynie by za-

brać naczynia i oddalić się w milczeniu, cicho jak du-

chy. Allan wyciągnął fajkę, wydobył kapciuch i pod-

sunął   go   czarownikowi.   Długo   napełniali   tytoniem 

główki fajek, po czym Allan wygrzebał z kieszeni kurty 

pudełko z zapałkami. Jedną z nich potarł o podeszwę 

buta i podał ogień Yambadice. Teraz obaj w milczeniu 

delektowali   się   dymem.   Robert   miał   wrażenie,   że 

trwało to przeraźliwie długo. Na koniec zawartość fajek 

uległa spopieleniu. Wówczas Yambadika odezwał się, 

nie swą archaiczną angielszczyzną, lecz po szoszońsku. 

Allan odpowiedział mu w tym. samym języku, a potem 

zwrócił się do Roberta:

— Yambadika   jest   gotów.   Usiądź   tam   —   wskazał 

stos futer pod skórzaną ścianą, naprzeciw czarodzieja.

— Bracia moi — zagaił Yambadika — niech odtąd 

zapanuje cisza i milczenie. Nie odzywajcie się, jeśli nie 

zapytam.   Nie   ruszajcie   się   z.   miejsc,   gdyby   nawet 

wydało się wam, że grozi niebezpieczeństwo, bo grozić 

nie   będzie.   Przyrzekam.   Wstaniecie,   kiedy   na   to   ze-

zwolę.

Rzekłszy to czarodziej ujął lewą dłonią mały płaski 

bębenek,  a  palcami  prawej   począł   weń  uderzać   deli-

katnie, bardzo delikatnie.

Ozwał się głos przypominający odległy tupot 

biegnących zwierząt. Dźwięk zmieniał barwę, 

przeistoczył się w szum 

wiatru, tak intensywny, że Robert uwierzył w wichurę 

szalejącą na zewnątrz tipi. Ba, poczuł nawet na 

policzkach jej chłodne podmuchy i z obawą spojrzał na 

skórzane pokrycie chaty, czy aby wytrzyma napór 

nawałnicy. Tipi nawet nie drgnęło, a szum z wolna 

ucichał przechodząc w szelest, jaki powodują szybko 

przewracane kartki papieru. Robert przeląkł się — taki 

odgłos zwiastował groźne dla człowieka nie-

bezpieczeństwo. Jego przyczyną mógł być tylko szybko 

drgający ogon grzechotnika. Spojrzał dokoła i zdrętwiał 

z przerażenia. Spod stosu futer, na których siedział 

Yambadika, wypełzł wąż! Widział go dokładnie w 

świetle padającym ze szczytu tipi. Wąż! Grzechotnik, 

który skręcał i rozkręcał swe obrzydliwe ciało, a czubek 

ogona drżał tak szybko, że tworzył zamazaną, szarą 

płaszczyznę.

Robert  otworzył  usta  do  krzyku,  niepomny  na  po-

lecenia czarodzieja, lecz nim zdobył się na głos, wstrę-

tny gad znikł. Nie, nie wpełzał w żaden z zakamarków 

namiotu,   nie   wśliznął   się   pod   tobół   skór.   Chłopak 

ujrzał rzecz najdziwniejszą z dziwnych, jak świat świa-

background image

tem, jak preria prerią! Coś podobnego, coś podobnego!

Grzechotnik najpierw stał się na pół przezroczysty, 

niczym   brudne   szkło.   Później   jaśniał   coraz   bardziej, 

wreszcie począł niknąć. Jeszcze widniał trójkątny łeb, 

ale i on się rozpłynął w powietrzu, rozwiał jak mgła. 

Robert   odetchnął   I   uwierzył   w   czary.   To,   co   przed 

chwilą   oglądał,   nie   mogło  być   kuglarską   sztuczką. 

Yambadika cały czas tkwił przecież nieruchomo z bę-

benkiem w dłoniach. Teraz te dłonie wydobyły z na-

piętej   na   obręczy   skóry   plusk   wody,   głos   strumyka, 

bystrzyny  przebijającej się wśród głazów. Skóra wy-

ściełająca podłogę tipi poczęła błyszczeć, migotała jak 

tafla rzeki, w której odbijają się słoneczne promienie.

background image

Tuż pod powierzchnią tej tafli płynęła ryba, najpraw-

dziwsza ryba. Znikła równocześnie z wodą. Czary!

Wielki   Manitou,   który   kierujesz   losem 

czerwonoskórych   plemion,   cóż   za   moc   dałeś 

czarownikowi Szoszonów?

Robert   czuł,   że   mąci   mu   się   w   głowie.   Gd   takich 

widoków czy od zapachu ziół przepełniającego wnętrze 

tipi? Przestał wierzyć własnym oczom, przestał wierzyć 

własnym uszom, a przecież słyszał i widział to, czego w 

tym tipi nie mogło być!

„To nie na mój rozum" — pomyślał, a wówczas do-

szedł go głos Yambadiki, przyciszony, lecz bardzo wy-

raźny.

—   Robercie,   jesteś   w   wąwozie,   niedaleko   Wichita 

Falls.  Jesteś  w wąwozie.  Patrz!  Patrz  uważnie.  Teraz 

widzisz, widzisz wszystko.

Chata. Chata w wąwozie. T Bob Locke. Robert pod-

szedł do uchylonych drzwi, lecz nie zdążył przekroczyć 

progu. Bob targnął go za rękaw kurtki.

„Nigdzie nie pójdziesz! — wrzasnął. — Porachuję się 

z tobą tutaj!"

Robert szarpnął się; odepchnął napastnika i wyszedł.

„Ej! Ty tchórzu!"

Odwrócił się. Bob podszedł, zatrzymał się z rękami 

opuszczonymi wzdłuż bioder i znowu krzyknął:

„Pokaż no swój colt! Pokaż, a szybko. Chcę spraw-

dzić, jaki z ciebie odważniak".

„Bob! Oszalałeś? Zastanów się!"

„Milcz! Liczę do trzech: raz, dwa..."

Huk   strzału.   Bob   przekręcił   się   i   wolno   osunął   na 

ziemię.   Wydało   się   Robertowi,   że   za   węgłem   chaty 

mignęła sylwetka człowieka. Cisnął winchester i ruszył 

skokiem   za   tym   czymś,   co   mogło   być   cieniem, 

złudzeniem   wzroku   lub...   uciekającym   napastnikiem. 

Biegnąc   wyszarpnął   z   kabury   colt   i   strzelił.   I   teraz 

zobaczył — człowiek! Znajoma twarz. Przecież to szu-

ler wyrzucony z saloonu przez Boba! Stevens!

Dopadł węgła chaty. Nie znalazł za nim nikogo. Za-

wrócił.

— Zapamiętaj to sobie!

Robert   otworzył   oczy.   Ujrzał   wnętrze   tipi',   blask 

słońca wpadający z góry. Ujrzał Yambadikę i Allana.

— Pamiętasz? — zagadnął czarownik.

— To był Stevens! — zawołał chłopiec. — To szuler 

z Wichita Falls, który miał na pieńku z Bobem! Stevens 

strzelił, jeśli... to wszystko nie są czary... Czemu więc 

Bob mnie oskarżył?

   — Z zawiści, chłopcze. Kazałem pracować twej pa-

mięci, więc przypomniałeś sobie wszystko. Yambadika 

podniósł się.

— Wyjdźmy na słońce. Czuję zmęczenie.

— A   grzechotnik,   a   ryba?   —   nieśmiało   zagadnął 

chłopiec, lecz nie uzyskał odpowiedzi i nie odważył się 

powtórzyć pytania.

Następnego   ranka   wyruszyli   prosto   na   północ,   ku 

granicom Montany, ku Fort Benton.

background image

Ich odjazd nie zwrócił niczyjej uwagi. Tylko Yam-

badika uścisnął Allana, poklepał — wcale nie indiań-

skim zwyczajem — Roberta po ramieniu i zniknął we 

wnętrzu  swego tipi.   Inni:  mężczyźni,  kobiety,   dzieci, 

nawet nie spojrzeli na wyruszających* wędrowców, je-

dynie chude psy pognały za końmi z ujadaniem, lecz 

natychmiast przywołano je z powrotem.

Robert tkwił w siodle nieco zasępiony. Dręczyły go 

wątpliwości, których sam nie potrafił rozwikłać. Led-

wie   więc   zniknęły   zabudowania   szoszońskiej   wioski, 

natychmiast zrównał swego konia z wierzchowcem to-

warzysza i obcesowo zapytał:

background image

— Widzieliście grzechotnika?

— Jakiego grzechotnika? — Allan rozejrzał się do-

koła.

— Ojej! No, wczoraj.

— Ach, o to ci chodzi?   Oczywiście, że widziałem.

— I rybę?

— I rybę. Widziałem i słyszałem to samo, co ty. Z 

wyjątkiem twej wizyty w wąwozie.

— Go to wszystko znaczy? Czy tam naprawdę był 

grzechotnik? A ryba pływająca w wodzie? Przecież to 

niemożliwe!

—-   Ech,   na   tym   świecie   przedziwne   zdarzają   się 

sprawy — łagodnie pouczył Allan. — Lecz to, co obaj 

widzieliśmy,   było   tylko   cieniem   rzeczywistości. 

Gdybyś próbował chwycić grzechotnika, chwyciłbyś... 

powietrze. Podobnie z rybą. Po wodzie, w której ona 

pływała,  mógłbyś  chodzić   suchą  stopą.  To  był   tylko 

obraz wody. Wiem, bo Yambadika, gdy zjawiłem się u 

niego po raz pierwszy, pokazywał swoje dziwy.

— Jak on to robi?

— Yambadika potrafi wyczarować siłą swego wzro-

ku to, co chce, aby widział lub słyszał wybrany przez 

niego człowiek. Oczywiście tego człowieka musi sam 

widzieć.   Powiadał,   że   aby   móc   takie   sztuczki   robić, 

trzeba ćwiczyć się bardzo długo, a i tak mało komu się 

to   uda.   Podobno   należy   mieć   jakieś   specjalne   zdol-

ności.

Oj   —   zaniepokoił   się   Robert   —   a   jeśli   on   mi 

wmówił   tego   Stevensa?   Może   w   wąwozie   wcale 

Stevensa  nie było?

Głupstwa pleciesz. Przecież on ani nie znał na-

zwiska Stevensa, ani nigdy nie oglądał szulera. Jakim 

sposobem mógł wiedzieć, że Stevens miał na pieńku z 

Bobem?

— A jeżeli widzi na odległość?

background image

— Jak ty to sobie wyobrażasz? Że tamtego, fatalnego 

dla ciebie dnia, Yambadika wytrzeszczył oczy i przez 

setki mil spoglądał właśnie na wąwóz? Zastanów się!

— Rzeczywiście, to bzdura — przyznał chłopiec — 

lecz w głowie mi się mąci  na wspomnienie  tego, co 

widziałem w namiocie.

— W tipi, w tipi, kolego — poprawił Allan.

— Niech będzie i tipi. Któż w to uwierzy? Czy Karol 

Gordon   nie   obróci   wszystkiego   w   żart?   Powie,   że 

byłem na przykład śpiący i coś mi się tam majaczyło.

— Jeśli jest człowiekiem rozsądnym i widział wiele, 

zastanowi   się   nad   twoim   opowiadaniem.   Myślałem 

długo o tej sprawie i postanowiłem towarzyszyć ci aż 

do Fort Benton.

— Wy! — krzyknął Robert.

A któż by inny? Muszę sprawę doprowadzić do 

mądrego   końca.   Jadę   z   tobą   jako   świadek,   kolego. 

Jednego   człowieka,   który   opowie   o   sztuczkach 

Yambadiki, wolno posądzić o ćwieka w mózgu, lecz 

jeśli   rzecz   oglądało   dwu   ludzi,   tylko   głupiec 

zbagatelizuje   sprawę,   a   przecież   Gordon   nie   jeść 

głupcem.

— Na pewno nie — gorąco zaprzeczył Robert.
— A ten jego przyjaciel?
— Irvin? Oczywiście że nie!

— Wobec tego nie ma powodu do zmartwień.

Robert był nieco innego zdania, lecz nie zaprzeczył.

Jechali kawałek w milczeniu, aż wreszcie chłopak za-

gadał na nowo. Pragnął zagłuszyć niepokój. — A te 

Swoje włosy to także wyczarował?

— O   jakich   włosach   mówisz?   Ach...   Yambadika! 

Nie   wyczarował.   Po   prostu   kupił   perukę   od 

wędrownego handlarza. Uznał, że ruda głowa, jak na 

członka plemienia Szoszonów, to już zbyt wiele.

background image

Robert roześmiał się.

— Że też od razu na to nie wpadłem! On musi was 

bardzo lubić.

— Nie mylisz się.

Więc   czemu   nie   wstawiliście   się   za   jeńcami? 

Ostatecznie...   krzywdy   nam   nie   wyrządzili.   Chcieli 

ukraść konie, lecz nie ukradli.

— Bo nie zdążyli. Przypuszczam, że nie skończyło 

by się na koniach. I zapomniałeś, że ukradli mustangi 

Szoszonom.   Dlaczego   miałem   się   wstawiać   za 

złodziejami?   Zastanów  się,  kolego!  Czy to   byli  nasi 

jeńcy?

Przecież   Szoszonów.   Moja   interwencja   zostałaby 

bardzo   źle   przyjęta.   Czy   wolno   mi   było   narażać 

Yambadikę na sprzeciw plemienia?

Lecz Robert nie od razu dał się przekonać.

— Gnębią   mnie   wyrzuty   sumienia   —   wyznał.   — 

Opuściliśmy dwu białych w potrzebie. Co z nimi bę-

dzie?

— Puknij się w głowę, kolego. O jakiej potrzebie 

gadasz? Miałem zadrzeć z Szoszonami dla ratowania 

dwu   urwipołciów?   Może   sądzisz,   że   należało   ich 

puścić wolno i jeszcze na drogę poczęstować ciastkami 

z kremem?

— Ależ nie! Za swój złodziejski postępek powinni 

stanąć przed sądem. Widziałem, jak ich okrutnie skrę-

powano,   jak   wepchnięto   im   kneble   w   usta.   To   nie-

ludzkie.

— Proszę, proszę —; zażartował Allan. — Mówisz, 

jak   wielce   mądry   szeryf,   lecz...   mało   przewidujący. 

Prawda, dwa lata byłeś na służbie szeryfa. Jednak nie 

znajdujemy się w Wichita Falls.

— Więc mają ich zamordować?

Widzę,   żeś   się   naczytał   bajeczek   o   Indianach. 

Czasy się zmieniły, kolego. Nie trap się o życie tych 

gałganów. Nie zostaną oskalpowani, nie przywiążą ich 

do pala męczarni, jako cel dla noży,  tomahawków i 

kul.   W   cztery   oczy   (dlatego   o   tym   nie   wiesz) 

wypytałem   Yambadikę,   jak   zamierzają   postąpić   ze 

złodziejami. Szoszoni nie ponieśli żadnej straty, konie 

odzyskali, jednak i próba kradzieży zasługuje na karę. 

Dlatego   odwiozą   jeńców   do   fortu   Hall   i   przekażą 

wojsku. A wiesz, co później nastąpi?

— No... zostaną osądzeni.

— O, naiwny kolego! Szermierzu sprawiedliwości! 

Nie mam ci tego za złe, lecz się okrutnie mylisz. Sta-

wiam w zakład każdą sumę, że jeśli tych złodziei nie 

obciąża   nic   więcej,   poza   kradzieżą   koni,   dodam:   in-

diańskich koni, szybko odzyskają wolność.

— Skąd taka pewność?

— Stąd,   że   zupełnie   inną   miarę   przykłada   się   do 

przestępstw,   w   których   stroną   poszkodowaną   są 

czerwonoskórzy,   a   inną,   gdy   biali.   I   dlatego   nie 

oburzały mnie ani mocno ściśnięte pęta, ani kneble. To 

przecież jedyna kara, jaką ponieśli za kradzież. Bardzo 

łagodna. Bo ja dołożyłbym im kilka kijów. Masz jesz-

cze jakie wątpliwości?

Robert   zaprzeczył   i   głęboko   zadumał   się   nad   po-

background image

dwójną   sprawiedliwością   „bladych   twarzy".   Wierzył, 

że Allan powiedział prawdę.

Po dwugodzinnej przerwie w porze południa jechali 

dalej   aż   do   zmroku.   Zatrzymali   się   nad   niewielkim 

stawem i rzeczułką, jaka z niego wypływała. Dokoła, 

zamiast rzadkich, monotonnych kęp szałwii, rosła buj-

na trawa. Allan stwierdził, że to przysmak bizonów i że 

nic   w   tym   miejscu   nie   zmieniło   się   z   wyjątkiem 

jednego   —   znikły   stada   potężnych   władców   prerii, 

które tutaj bodaj że przed ośmiu jeszcze laty oglądał.

Rozkulbaczyli konie, przywiązali je linkami do 
kołków wbitych w ziemię, a przedtem jeszcze 
pozwolili zwierzętom wejść do jeziorka oraz 
wytarzać się w trawie.

Z rozpaleniem ogniska mieli sporo kłopotu. Jak da-

leko   okiem   sięgnąć,   nie   rosło   ani   jedno  drzewo,   ani 

jeden krzak. Za opał mogło służyć tylko sitowie zara-

stające tu i tam płycizny stawu. Uzbrojeni w myśliw-

skie noże, brodząc w wodzie, nacięli i zebrali ogromny 

stos   szuwarów.   Paliło   się   to   ledwo-ledwo,   tak   było 

mokre. Allan umiejętnie podsycał ogień, susząc rów-

nocześnie rozłożone dokoła trzciny. Ogień bardziej dy-

mił,   niż   dawał   ciepło,   gdy   jednak   łodygi   podeschły, 

okazało się, że buchają płomieniem jak słoma i że przy 

takim tempie spalania nawet kilka kopiastych wozów 

nie   starczy   na   podtrzymanie   ogniska   przez   nocne 

godziny. Trzeba więc było mieszać suchy opał z wil-

gotnym.

Zagotowali wody, opiekli na patykach dość skromne 

porcje boczku. Należało oszczędnie gospodarować za-

pasem żywności. Od Szoszonów bowiem nie otrzymali 

nic, nawet plasterka wyschłego mięsa.

— Nie śmiałem o to prosić — wyjaśnił Allan. — U 

nich kiepsko z żywnością, zwłaszcza o tej porze roku.

— Jednak karmili nas znakomicie — zauważył Ro-

bert.

— Ba,   to   obowiązek   gościnności.   Czerwonoskórzy 

podzielą się z potrzebującym każdym kęsem. Zresztą... 

Yambadika   mógł   nam   ofiarować   na   drogę   tylko 

zwierzynę, której nawet nie spróbowałbyś.

— Cóż to za zwierzyna?

— Szczury, kolego.

— Tfu, do licha! Nie żartujecie?

Ani mi to w głowie -— Allan zaśmiał się cicho. 

— Przecież ci smakowały!

background image

— Szczury?

— Oczywiście, jadłeś ich mięso rozgotowane w zu-

pie.   Nawet   zauważyłem,   jak   się   rozglądałeś   za   do-

kładką.

— Okropność! — jęknął chłopiec. — Nigdy nikomu 

tego nie zdradzę. Jeszcze przezwano by mnie szczuro-

jadem. Tfu!

— A jednak w pewnych porach roku szczurze mięso 

ratuje Szoszonów, uznają je zresztą za przysmak.

— Dziękuję za taki przysmak. Nie mówcie o nim, 

czuję, jak mój żołądek się ściska.

Dokończyli posiłku, który pod koniec wydał się Ro-

bertowi   jakoś   mniej   smaczny   —   prześladowała   go 

wizja szczurów.

Umościli sobie legowiska, a na wyraźny rozkaz Al-

lana   Robert   miał   pełnić   wartę   do   połowy   nocy.   Nie 

zaprotestował, pragnął zrehabilitować się za poprzed-

nią, tak nieszczęśliwie zakończoną straż.

Tym razem nie zasnął. Czuwał i pilnował ognia, aby 

nie   zagasł,   i   co   pewien   czas,   z   bronią   w   garści, 

obchodził dużym kręgiem obozowisko, czujnie nasłu-

chując i wytężając wzrok. Nic nie zauważył, a słyszał 

jedynie głosy kujotów: raz dalsze, raz bliższe, raz zu-

pełnie   bliskie.   Lecz   któż   by   lękał   się   kujotów?   Ich 

sąsiedztwo raczej mogło świadczyć o bezpieczeństwie, 

o tym, że w pobliżu nie krąży żaden napastnik czwo-

ronogi lub dwunogi.

Gdy nadeszła przewidziana pora, Robert, pełen dumy 

z dobrze spełnionego obowiązku, zbudził Allana, a sam 

zajął   jego   miejsce.   Zasnął   natychmiast,   lecz   ten 

przyjemny stan został brutalnie przerwany.

Siadł i ujrzał pochylonego nad nim Allana, a dokoła 

szarówkę ustępującej nocy. Musiało być bardzo wcze-

śnie, bo nawet zorze nie rozpłomieniły jeszcze hory-

zontu.

background image

— Co się stało? — wyjąkał przestraszony.

— Coś bardzo ciekawego. Siodłaj 

konia. Robert zerwał się z posłania.

— Co?!

Widziałeś kiedy 

bizony? — Nie.

— To ja ci pokażę.

— Bizony!   —   zawołał   chłopak   wyzbywszy   się 

nagle resztek senności.

— Nie rycz — zgromił go Allan. — Wszystko ze-

psujesz. Jazda, zabieraj siodło i broń. Szybko, szybko, 

wiatr dmucha w naszym kierunku, lecz może się zmie-

nić. Weź konia za uzdę.

Robert   uwinął   się   z   kulbaczeniem   wierzchowca   i 

począł rozglądać się dokoła. Nie zauważył nawet śladu 

zwierzyny, jednak — na znak Allana — posłusznie za 

nim   ruszył.   Ten   poprowadził   go   wzdłuż   brzegów 

jeziorka, spory kawałek. Raptownie zatrzymał się.

— Spójrz   —   szepnął   wyciągając   rękę   w   kierunku 

przeciwległego brzegu. — Widzisz?

Robert wytrzeszczył oczy.

— Gdzie?   —   zapytał   spodziewając   się   obrazu   co 

najmniej setki bawołów. — Chyba się wam zdawało. 

Nie ma tu żadnych zwierząt.

  — Co ty powiesz? No, to chodźmy jeszcze kawałek.

Znowu ruszyli brzegiem i znowu, po przebyciu kilku 

jardów, Allan przystanął.

—   Nie   mów   głośno   —   szepnął.   —   Bizony   mają 

kiepski wzrok, za to świetny słuch.

— Gdzież one są?
— Spójrz   nieco   w   prawo   od   tamtej   kępy   sitowia. 

No?

— Jakiś głaz — stwierdził chłopiec.

Głaz!   Wielkie   nieba!   To   bizon,   kolego. 

Najprawdziwszy bizon. Zauważyłem go, jak się taplał 

w błocie, a teraz leży i odpoczywa.

— Gdzie inne?

— Nie ma innych, niestety. Bizon-samotnik.

— Chcecie na niego zapolować?

— A ty co sobie wyobrażasz?

— Nie   szkoda?   Sami   opowiadaliście,   że   bizonów 

prawie nie ma.

Allan roześmiał się cicho.

— Sądzisz, że jak go zostawię w spokoju, rozmnoży 

się w wielkie stado? Nic z tego. Najwyżej padnie ze 

starości. To bizon-samotnik.

— Ostatni ze stada?

Allan westchnął.

— Ciężko   się   z   tobą   dogadać.   Bizon-samotnik   to. 

jest dawny przywódca stada. U bizonów, podobnie jak 

u   wilków   i   u   innych   zwierząt   żyjących   gromadnie, 

przewodnik stada zawsze ma  konkurentów. Póki jest 

młody, poty zachowuje przywództwo, ale z biegiem lat 

słabnie   i   w   którejś   tam   walce   zostaje   pokonany. 

Najczęściej ginie, lecz zdarza się niekiedy, że ucieka. 

Odtąd poczyna żyć w samotności, jego natura zmienia 

background image

się.   Bizon   nigdy   pierwszy   nie   atakuje,   ale   samotnik 

staje się agresywny i niebezpieczny dla wszystkiego, co 

żyje. To właśnie taka bestia spoczywa po tamtej stronie 

jeziorka, a my na nią zapolujemy.

— Co nam po takiej górze mięsa? — zapytał Robert, 

któremu   żal   się   zrobiło   zwierzęcia.   —   Nie   dość,   że 

stado go przepędziło, jeszcze człowiek dybie na jego 

życie.

— Mądrze się zapytałeś — pochwalił Allan. — Gdy-

by chodziło tylko o nas dwu, nie wziąłbym strzelby do 

ręki, tym bardziej że stary samotnik ma mięso żylaste i 

o kiepskim smaku. Lecz ja pomyślałem o Szoszonach. 

U   nich   się   nie   przelewa,   więc   zrobię   prezent 

Yambadice.      Jakże   się  ucieszy!   A teraz,  do  dzieła. 

Umiesz ty jeździć konno, kolego?

— Co za pytanie? — oburzył się Robert. — Chyba

widzieliście?

— A jakże, widziałem, widziałem, lecz nie o to mi 

chodzi.   To   potrafi   i   dziecko.   Ja   myślę   o   sprawnym 

kierowaniu koniem podczas galopu, o robieniu nagłych 

skrętów i uników.

— Próbowałem   tego   niejeden   raz.   Co   prawda,   na 

koniu, którego znałem i który mnie znał, a ten...

Wygląda   na   ścigłego.   Zresztą,   postaram   się 

zmniejszyć   ryzyko.   Słuchaj,   kolego:   pojedziesz 

prościutko   przed   siebie,   a   później   skręcisz 

wierzchowcem w prawo, tak żeby bizon ciebie poczuł. 

Tylko   nie   zbliżaj   się   zbytnio   do   zwierzęcia, 

niebezpieczna to zabawa.

— Nie boję się. Czy mam stanąć?

— Tak, dopóki bizon nie ruszy się. Wówczas albo 

zacznie uciekać, a ty go skierujesz ku mnie, wrzesz-

cząc, a nawet strzelając na postrach, albo też samotnik 

ruszy na ciebie, a wtedy wiej, ile sił w końskich no-

gach. Gnaj na mnie, resztę ja załatwię.

— Tylko tyle? A zapolować nie mogę?

— Lepiej   nie.   Wątpię,   abyś   go   trafił   śmiertelnie 

pierwszym strzałem, najwyżej zranisz i doprowadzisz 

do wściekłości. Pamiętaj: bizon potrafi bardzo szybko 

biec. No, ruszaj.

Robert wskoczył na siodło, klepnął wierzchowca po 

szyi   i   pojechał   truchtem.   Gdy   już   jeziorko   miał   za 

sobą, zatoczył łuk i równie wolno począł zbliżać się do 

miejsca,   w   którym   powinien   był   spoczywać   bizon. 

Nagle, w odległości paru jardów, ujrzał dźwigającego 

się z traw brunatnego olbrzyma. Szarpnął za cugle i 

czekał, gotów do skoku i pospiesznego odwrotu.

Potężny,  kudłaty,  prawie czarny łeb zwrócił się w 

jego   stronę,   znieruchomiał.   Po   sekundach   drgnął  i 

ruszył   wprost   na   jeźdźca.   Robert   trzasnął   konia   po 

zadzie,   poderwał,   skręcił   i   galopem   pognał   wzdłuż 

brzegu   ku   miejscu,   w   którym   zatrzymał   się   Allan. 

Krzyknął,   żeby   zwrócić   uwagę,   i   zerknął   za   siebie. 

Potężny   łeb   z   zakrzywionymi   rogami   znajdował   się 

niebezpiecznie   blisko   końskiego   zadu.   Jeszcze   raz 

uderzył   wierzchowca.   Wówczas   usłyszał     wołanie 

Allana.

— W lewo! W lewo!

background image

Ujrzał go ze strzelbą przyłożoną do ramienia, tkwią-

cego nieruchomo na końskim grzbiecie.

Gdyby   Robert   mniej   sprawnie   powodował   wierz-

chowcem, doszłoby do fatalnego w skutkach zderzenia, 

pędził   bowiem   wprost   na   Allana.   Zwolnić   biegu,   by 

wykonać   skręt,   nie   mógł.   Rogi   atakującego   bizona 

wciąż znajdowały się niebezpiecznie blisko. W takiej 

sytuacji   zmusił   zwierzę   do   skoku,   skręcił   raptownie, 

prawie czując oddech ścigającego olbrzyma. Udało się!

Usłyszał   suchy   trzask   remingtona,   natychmiast   po 

nim   —   drugi   i   trzeci.   Obejrzał   się.   Lekko   ściągnął 

cugle. Z galopu przeszedł w kłus. Zawrócił. Brązowy 

olbrzym   spoczywał   nieruchomo   w   trawie.   Allan   ze-

skakiwał z siodła.

—' Świetnie to wykonałeś! — zawołał. — Gdy sko-

czyłeś, bizon pognał za tobą i odsłonił lewy bok. Strze-

liłem   wprost   pod   łopatkę,   ale   mój   człapak,   bestia, 

drgnął i trafiłem nie tam, gdzie należało. Dopiero druga 

kula  musiała   osiągnąć   cel.  Bizon  jeszcze   biegł,  więc 

poprawiłem. No i leży. Popatrz. Ot, tu — wskazał pal-

cem — i tu, i tu. Dwa strzały dobre, jeden kiepski. A 

teraz czeka nas robota.

— Będziemy zdejmować skórę?

— Będziemy ścinać szałwię i sitowie.

— A to po co?

Żeby dokładnie przykryć  nasze trofeum. Należy 

uchronić mięso przed zepsuciem, dzień zapowiada się 

gorący.

— Lecz w jakim celu?

— Aby Szoszoni nie pochorowali się po spożyciu tej 

góry mięsa.

    — Gdzież tu Szoszoni?

— Jadę po nich. Zapomniałeś, o czym ci mówiłem? 

To będzie prezent dla Szoszonów.

— A ja?

— Ty zostaniesz, by pilnować bizona przed czworo-

nogimi napastnikami. Wrócę dopiero jutro. Dasz sobie 

radę, kolego?

— Oczywiście — odparł Robert, chociaż wcale nie 

był pewien, czy sprosta wymaganiom Allana. Pomysł 

nie przypadł  mu  do smaku, lecz nie przyznał  się do 

tego.

Za przykładem  Allana jął się ścinania  oczeretów i 

wyrywania   szałwii.   Zebrali   tego   stos   tak   wielki,   że 

zniknęło pod nim bizonie cielsko.

— Szałwia   mocno   pachnie   —   wyjaśnił   Allan   — 

zagłuszy woń mięsa. Jednak uważaj, zwłaszcza w nocy.

Zostawiam   ci   garnek   i   jedzenie.   Bywaj!   I   przenieś 

obozowisko tutaj!

Odjechał galopem. Robert poczuł się nieco markot-

nie. Pierwszy raz w swym życiu miał spędzić samotnie 

dwa dni i jedną noc na bezludnej prerii.

Żeby nie wpaść w smętne rozmyślania, natychmiast 

zajął   się   przeniesieniem   skromnych   bagaży   na   nowe 

miejsce,  nie za  blisko i nie  za  daleko od stosu traw 

przykrywających   bizona.   Później   naciął   świeżych 

trzcin   i   rozrzucił   je,   by   przeschły,   na   koniec   zabrał 

resztę opału z poprzedniego biwaku i na nowo rozpalił 

background image

ogień. Dopiero teraz poczuł głód. Przypomniał sobie, 

że Allan ruszył w drogę bez śniadania, i zadumał się 

nad fizyczną odpornością starego eksplorera. Przyniósł 

wody,

background image

zagotował kawę, przysmażył boczek. Zjadłszy tyle, ile 

potrafił, poszedł przed siebie. Żywił cichą nadzieję, że 

nadarzy   się   okazja   użycia   broni.   Lecz   pora   nie   była 

odpowiednia i żaden z czworonogów nie pokazał się w 

pobliżu.

Obchodząc  jeziorko Robert spłoszył  tylko  dwa bru-

natnej   barwy   szczury   piżmowe,   które   znikły   w   nad-

brzeżnym   sitowiu.   Wspomniał   na   zupę   spożywaną   u 

Szoszonów  i  ogarnął  go  taki   wstręt,  że   czym   prędzej 

wrócił do obozowiska, aby na nowo rozdmuchać ogień. 

Dopiero   kubek  gorącej,  gorzkiej  kawy  przywrócił   mu 

równowagę.

Teraz   począł   się   nudzić.   Dokonał   szczegółowych 

oględzin konia, od kopyt po uszy, wreszcie rozłożył się 

przy gasnącym ognisku, a że jeszcze było dość chłodno 

— opatulił kocem i zasnął.

Obudziło go słońce świecące prosto w twarz. Zerwał 

się   jak   szpilką   dźgnięty   i   uspokoił   ujrzawszy   dokoła 

pustkę.   Wierzchowiec   szczypał   trawę,   winchester 

spoczywał   tam,   gdzie   go   zostawił.   Odetchnął   z   ulgą, 

zrzucił z siebie ubranie i pobiegł do jeziorka. Przebrnął 

przez grząski pas wybrzeża, a dalej trafił na wodę tak 

głęboką, że mógł w niej pływać. Orzeźwiony wyskoczył 

na   brzeg   i   dla   rozgrzewki   okrążył   kilka   razy   swe 

obozowisko. Dziwny widok dla kogoś, kto pojawiłby się 

tu   niespodziewanie:   nagus   ganiający   bez   widocznego 

powodu w kółko!

Ubrał   się   i   zajął   ścinaniem   trzcin   na   opał,   później 

sprawdził bizonie trofeum — nikt go nie tknął. Wreszcie 

upitrasił   obiad.   Reszta   dnia   upłynęła   w   ciszy   i   mo-

notonii.   Nie   pojawiło   się   żadne   zwierzę   u   wodopoju. 

Nadzieja Roberta na polowanie nie ziściła się. Nadeszła 

noc, którą postanowił spędzić czuwając. W godzinę po 

zachodzie słońca usłyszał głosy kujotów. Gdy księżyc 

wzeszedł  i  stało  się  widno,  Robert  dostrzegł ciemne 

sylwetki czworonogów biegających tu i tam. Okrążały 

jego   biwak,   siadały   w   odległości   kilku   jardów,   jak 

gdyby pewne, że z jego ręki nic im nie może grozić. 

Były łudząco podobne do psów.

Po   przeciwległej   stronie   jeziorka   ukazały   się   jakieś 

większe czworonogi, lecz  Robert zrezygnował  z przy-

patrzenia  się im bliżej. Bliskość kujotów nakazała  mu 

pilnie strzec bizoniego mięsa. Krążył więc tylko wokół 

obozowiska, a gdy zmęczył się chodzeniem, siadł z win-

chesterem w ręku, wsłuchany w głosy nocy i czujny na 

każdy ich dźwięk. Nie zasnął, dotrwał do świtu.

Opatrzywszy   konia   dokonał   kontrolnego   obchodu 

dokoła bizona i dokoła jeziorka. Po przeciwnej stronie 

dostrzegł  w przybrzeżnym  błocie liczne odciski stóp. 

Czyich? Nic się na tym nie znał. Podejrzewał jedynie, 

że piły tu wodę kujoty,  może  — antylopy,  bo ślady 

były rozmaite.

Gdy słońce  poczęło  wspinać  się po niebie,  Robert 

położył się i zasnął, jednak nie na długo. Obudził się 

tuż   po   południu,   bez   wyraźnej   przyczyny,   jednak   w 

chwilę później doszedł do wniosku, że to opiekuńczy 

duch prerii nie pozwolił mu spać dłużej. Gdy podniósł 

się,   by   zlustrować   horyzont,   dostrzegł   gromadę 

background image

jeźdźców. Pędzili ku niemu. Jeszcze chwila i rozpoznał 

Allana, a przy jego boku czarownika Szoszonów.

Niewiele brakowało, a zostałby zaskoczony we śnie! 

Czerwonoskórzy   powstrzymaliby   się   od   żartów,   to 

prawda, lecz co pomyśleliby o Robercie? No, i Allan? 

O, tym razem na pewno nie pożałowałby uwag. I miał-

by rację!

Podniósł broń i pomachał nią w powietrzu. Dumny 

sygnał,   iż   nie   dał   się   zaskoczyć,   że   był   czujny   jak 

prawdziwy westman.

background image

W Benton

Pierwszy   budynek,   jaki   ujrzeli   —   zapowiedź   roz-

poczynającej   się   ulicy   —   był   dziwactwem   architek-

tonicznym.  Aż zatrzymali  konie, żeby mu się przyj-

rzeć.

Wyglądało   toto   niczym   trzy   prostokątne   pudełka 

postawione   jedno   na   drugim,   przy   czym   największe 

znajdowało się u spodu, najmniejsze — na szczycie. 

Wszystko   razem   przypominało   wieżę   otoczoną 

galeryjkami na każdym z dwu pięter.

— Oglądałeś kiedy coś takiego, kolego? — zdziwił 

się Allan.

Robert przecząco pokręcił głową.

— No, to ruszajmy dalej. Hej, kolego! — zawołał w 

kierunku   samotnego   przechodnia,   idącego   leniwie 

naprzeciw.

— O co chodzi?
— Gdzie jest szeryf?
Podszedł i przyjrzał się im ciekawie, chociaż na jego 

sennej twarzy nie odmalowało się żadne uczucie.

— Tam —- odparł i machnął ręką za siebie.

— To znaczy: 

gdzie?

Zagadnięty ziewnął.

— Najpierw   zobaczycie   dwie   szopy,   potem   taki 

duży dom mieszkalny, potem drugi dom i parkan — tu 

znowu   ziewnął:     —     Co   tam   będę     długo     gadał. 

Trzymajcie   się   lewej   strony,   a   ujrzycie   mur   z 

czerwonej cegły i taras. Tam jest napis.

Machnął ręką i powlókł się dalej.

— Jakiś   śpiący   jegomość   —   zauważył   Allan.   — 

Trzeba sprawdzić, czy mu się to nie śniło.

Pojechali   stępa   środkiem   ulicy.   Wszystko   się   zga-

dzało. Na koniec dostrzegli czerwony mur, występujący 

nieco poza linię domów. W murze widniało wąziutkie, 

zakratowane okienko.

— Zsiadamy, kolego.

Przywiązali   konie   do   poprzecznego   drąga   umoco-

wanego przy murze i po trzech kamiennych stopniach 

wspięli się na malutki tarasik. Nad wąziutkimi drzwia-

mi, okutymi blachą, wisiała deska z napisem: „Szeryf 

Fort Benton".

— To tu — radośnie stwierdził Robert.

— A tu — przytaknął Allan. — Patrzcie ich! Nie ma 

klamki.

Spróbował pchnąć drzwi. Bez skutku. Zastukał pię-

ścią. Raz i drugi. Usłyszeli szczęk żelastwa, jak gdyby 

ktoś tam z przeciwnej strony odsuwał metalowe rygle.

W szparze ukazał się fragment twarzy, a gdy zawiasy 

lekko   pisnęły,   ujrzeli   całość   pucołowatego   oblicza   z 

małymi oczkami i postać niskiego grubasa w średnim 

wieku.

— My do szeryfa — poinformował Allan.

background image

Zmierzył ich, a raczej prześwidrował badawczym 

spojrzeniem i cofnął się.

— Wejdźcie.

Znaleźli się w czworokątnej izbie. Pod przeciwległą 

ścianą  stało  biurko, pod drugą — inne,  podobne, na 

środku — stół i kilka krzeseł. Skromne umeblowanie 

uzupełniała   wysoka   i   szeroka   szafa   oraz   oryginalny 

schowek w murze wnęka zamknięta solidną kratą.

background image

Za nią polśniewały lufy pięciu karabinów umieszczo-
nych w drewnianych stojakach.

Po   przeciwnej   stronie   izby   uchylone   drzwi   ukazy-

wały półmroczny korytarzyk z kratą na jednej ze ścian, 

odgradzającą niewielki pokoik. Robert zerknął w głąb i 

dostrzegł na drewnianej pryczy drzemiącą postać. Ta 

przystań dla rozmaitych niespokojnych duchów miała 

lokatora.

background image

Grubas zaszczekał ryglami.

— Siadajcie — powiedział wskazując  krzesła.

— Zawsze się tak barykadujecie? — zagadnął Allan, 

lecz nie uzyskał odpowiedzi.

Grubas siadł za najdalszym biurkiem. Zauważyli, że 

lekko   kulał.   Nastała   cisza,   jednak   Allan   nie   potrafił 

długo wytrwać w milczeniu.

— Gdzie jest szeryf?

— Przyjdzie za małe pół godzinki.

— Szeryf Vincent Irvin?

— Oczywiście, a któż by inny?

— Ą pan Karol Gordon? — wyrwał się Robert. — 

Jest może w Benton?

— Nie ma.
— A był?

— Szeryf wie lepiej. Zapytajcie szeryfa.

Allan   spojrzał   na   Roberta   i   wykonał   lekceważący 

gest dłonią, co mogło oznaczać: szkoda czasu na roz-

mowę   z   mrukiem.   Tak   to   chłopak   pojął   i   zaniechał 

dalszych   pytań.   Oto   dotarł   wreszcie   do   Fort   Benton 

dzięki własnej przedsiębiorczości, ale również, i przede 

wszystkim,   dzięki   bezinteresownej   pomocy   Allana 

Bow. Połowa zamierzenia została wykonana, pozostała 

druga,   chyba   trudniejsza.   Jaka   szkoda,   że   nie   zastał 

Gordona!   Lecz   może   dawny   opiekun   przybędzie   do 

Benton   lada   dzień?   Zresztą...   Vincent   Irvin   chyba 

również znajdzie radę. Na pewno znajdzie — pocieszał 

się   w   myślach,   lecz   równocześnie   niecierpliwił   i 

niepokoił. Rozejrzał się po otoczeniu. Jedna tylko izba i 

areszt.   Nie   tak,   jak   w   Wichita   Falls,   gdzie   szeryf 

rozporządzał   własnym   gabinetem.   Wichita   Falls! 

Wstrząsnął   się   na   wspomnienie   Boba   Locke   i   chwil 

spędzonych w wąwozie.

Jakże to powiedział szeryf Murphy, gdy się po raz 

pierwszy spotkali?

background image

„Macie jednakowe imiona, to dobra wróżba. Na pewno 

zostaniecie przyjaciółmi” czy coś w tym rodzaju. Ładna 

przyjaźń!    Czy Irvin uwierzy w historię z Yambadiką? 

Czy uzna czarodzieja Szoszonów za zwykłego oszusta i 

wykpi rzekomy dowód  prawdy? A przecież Robert 

doskonale pamiętał sen czy jawę wywołaną przez 

Yambadikę  i widział we wspomnieniu   Stevensa 

strzelającego   do   Boba.   Ale   co   na   to powie 

Murphy? Czy sąd mógłby uznać takie zeznanie? — 

Cóżeś tak pomarkotniał? — zaszeptał Allan. Robert nie 

zdążył odpowiedzieć, gdy zastukano do opancerzonych 

drzwi. Kulawy tłuścioch ruszył odryglować zasuwy. 

Robert zerwał się z krzesła. W wejściu ukazał się 

Vincent Irvin.

Niewiele się zmienił przez ostatnie dwa lata. Może 

tylko włosy przyprószyła mu lekka siwizna. Cóż dziw-

nego? Tyle przeżyć! Kulas zaraportował:

— To do pana, szeryfie.

Irvin spojrzał i wyciągnął obie ręce.

— Robert!   Robert   Dreer!   Chyba   oczy   mnie   nie 

mylą?   Witaj,   chłopcze!   Pozwól,   niech   ci   się 

przypatrzę.

Jakże   wyrosłeś   i   zmężniałeś.   To   dopiero 

niespodzianka!

Co   słychać   w   Wichita?   Murphy   cieszy   się   dobrym 

zdrowiem?

— Znakomitym — lakonicznie odparł chłopak. — 

Przepraszam...   to   jest   Allan   Bow.   Mój   przyjaciel   i 
opiekun. Bez jego pomocy nigdy chyba nie dotarłbym 
tutaj.

— Co  ty  powiesz?  To  brzmi  strasznie 
tajemniczo.

Mam nadzieję, że nie przytrafiło ci się nic złego. 

Podszedł do Allana i uścisnął mu dłoń.

— To wasze konie sterczą na dworze?

— Nasze.

Bill — zwrócił się do kulawca — jak przyjdzie 

William, powiedz mu, żeby odprowadził wierzchowce 

do „Szarego Niedźwiedzia" i niech Pears się nimi zaj-

mie. To konie moich przyjaciół.

Osunął się na krzesło i z wesołą miną spozierał na 

swych gości.

— Opowiadaj,   Robercie.   Może   whisky?   Dobrze   to 

wszystkim zrobi.

— Jeśli proponujecie, kol... to jest, szeryfie — roz-

promienił  się Allan  — na pewno nie odmówimy.  Je-

steśmy   trochę   zmęczeni,   od   świtu   przebyliśmy   szmat 

drogi.

— No, to znakomicie. Bill, przynieś butelkę, karafkę i 

trzy szklanki.

Tłuścioch otworzył szafę kluczem wyjętym z kieszeni 

(widać   był   zaufanym   człowiekiem   szeryfa),   wydobył 

wszystkie żądane naczynia i postawił na stole.

— A teraz wyjrzyj na dwór i zobacz, czy konie stoją. 

Najlepiej popilnuj ich chwilkę, a jakby kto tu zmierzał, 

uprzedź.   Nie   chcę,   aby   myślano,   że   spędzam   czas   w 

szeryfówce   nad   butelką.   Tutejsi   mieszkańcy   bardzo 

background image

lubią plotki.

Napełnił   szklanki   do   połowy   wysokości   płynem 

słomkowej barwy, dopełniając wodą z karafki.

— Za nasze szczęśliwe spotkanie — rzekł podnosząc 

naczynie.

Cała trójka pociągnęła po łyku.

— A teraz mów, Robercie. Skąd jedziecie?

— Z Pocatello.

— Pocatello, Pocatello... coś słyszałem. Gdzie to?

— W Idaho — wyjaśnił Allan.

— O, ho, ho! Niezła wędrówka. Cały czas na koń-

skich grzbietach?

— Tak.

— Nie lepiej koleją?

— Były powody — wyjaśnił Allan. — Mój młody 

przyjaciel wam, kol... szeryfie, wytłumaczy w jakimś 

stosownym miejscu.

— Co ja słyszę? — zdumiał się Irvin. — Czyżby ta 

izba nie była odpowiednim miejscem?

Mógłby ktoś wejść i przeszkodzić — nieśmiało 

zauważył  Robert.   —   Historia jest dość długa i nie 

chcę, aby ją usłyszały obce uszy. Jaka szkoda, że nie 

zastaliśmy pana Gordona — westchnął.

— Gordon? Był tutaj, lecz wpadł jak po ogień. Wra-

cał z Kanady, od Czarnych Stóp.

Zauważywszy   zdumione   spojrzenie   Roberta,   roze-

śmiał się.

— Och, widzę, że o niczym nie wiesz. Przecież pi-

saliśmy do Murphy'ego. Nie wspomniał ci?

— Owszem, nawet dał mi list do przeczytania. To z 

niego dowiedziałem się, że został pan szeryfem, a pan 

Gordon   traperem.   Gdyby   nie   ten   list,   nie   trafiłbym 

tutaj.

— Słusznie. Gordon całkiem wlazł w traperską skórę. 

Nic dziwnego, zanim przybył do Greenfield, już zbierał 

futerka. Ale to jeszcze nie wszystko. Musisz wiedzieć, 

Robercie,   że   po   przyjeździe   do   Benton   Gordon 

nawiązał   stosunki   z   Czarnymi   Stopami,   ułatwił   im 

handel z faktorią Hudson's Bay Company, czym bardzo 

sobie zjednał czerwonoskórych. Później odwiedził wio-

skę Czarnych Stóp w Kanadzie, na koniec został „bia-

łym bratem", nadano mu miano Wielkiego Bobra. Od 

tamtych   dni   jego   kontakty   z   Indianami   znacznie   się 

rozszerzyły.  Ponawiązywał stosunki z innymi plemio-

nami i uważany jest za znawcę ich życia. Tak to wy-

gląda w wielkim skrócie. Obecnie udał się do Arizony.

— Pewnie przez Teksas — domyślił się Robert.

— Może przez Teksas, może inną drogą. Nie wiem.

— Ach — westchnął chłopak — jaka szkoda, że nie 

zawadził o Wichita Falls.

background image

— Sądzę,   że   zabrakło   mu   na   to   czasu,   bardzo   się 

spieszył. W Arizonie wybuchła jakaś awantura z Na-

wajami i Gordon pognał tam, aby zapobiec zbrojnym 

starciom. To specjalna misja, którą obarczyło go Biuro 

do Spraw Indian w Waszyngtonie. No chodźmy.

Zapewne   jesteście   głodni,   więc   zapraszam   was   do 

„Szarego Niedźwiedzia", ja tam mieszkam. Będziemy 

mogli pogadać bez świadków, jeśli ci, chłopcze, tak na 

tym zależy. A o konie się nie troszczcie.

Opróżnili  szklanki do dna, wyszli na dwór, zabrali 

strzelby przytroczone do siodeł i ruszyli za szeryfem. 

Niezbyt   daleko,   do   piętrowego,   bardzo   szerokiego 

drewnianego   budynku.   Napis   głosił,   iż   tu   mieści   się 

saloon--hotel   „Pod   Szarym   Niedźwiedziem". 

Informację   tę   zilustrowano   wizerunkiem   dziwnego 

zwierzęcia,   które   można   by   uznać   za   konia   maści 

siwojabłkowitej, gdyby nie fakt, iż „koń" ten stał na 

jednej   nodze,   wyposażonej   w   potężny   pazur,   a   trzy 

pozostałe wznosił ku niebu.

Robert uśmiechnął się.

— To wykonał chyba ten sam malarz, co w Pocatello 

— powiedział do Allana.

Saloon-hotel oddzielała od ulicy szeroka weranda z 

pochyłym  daszkiem i sporą ilością podpierających go 

słupków. Wspięli się tam po drewnianych stopniach i 

za chwilę Irvin wprowadził swych gości do obszernej 

sali. Lewą jej część zajmowały kwadratowe jasne sto-

liki, obstawione krzesłami, prawą — potężny bufet z 

błyszczącymi kranami do nalewania piwa, wanienką do 

mycia naczyń i kilkunastoma kuflami. Za bufetem całą 

szerokość ściany objęła w posiadanie sięgająca sufitu 

szafa,   zabejcowana   na   ciemno,   z   mnóstwem 

oszklonych   drzwiczek.   Robert   dostrzegł   przez   szybki 

rzędy butelek rozmaitych kształtów i barwy.

Z   belek   biegnących   pod   stropem   zwieszały   się   na 

łańcuchach metalowe lampy naftowe, tak wypucowane, 

że błyszczały jak słońca. Cały lokal sprawiał wrażenie 

czystości   i   dostatku.   W   porównaniu   z   brudną   izbą 

„Tańczącego   Niedźwiedzia"   w   Pocatello   wydał   się 

Robertowi wnętrzem pałacu.

Za szynkwasem krzątał się postawny jegomość z dłu-

gimi wąsami i siwą czupryną, odziany w nieskazitelną 

biel fartucha. Pomagała mu czarnooka, niewiele starsza 

od   Roberta   dziewczyna,   o   śniadej   cerze   i   włosach 

barwy smoły.

Człowiek w bieli natychmiast zauważył Irvina i wy-

szedł na środek sali, z kluczem w dłoni.

— Proszę, szeryfie — powiedział.

To moi goście — wyjaśnił Irvin. — Zjemy ko-

lację u mnie. Postaraj się, Pears.

— Och, oczywiście.

I jeszcze jedno... — odwrócił się ku Allanowi i 

Robertowi — jasne, że będziecie tu nocować. Chcecie 

dwa pokoje czy wystarczy jeden?

— Jeden   —   wyrwał   się   Robert,   pamiętny   na   do-

tychczasowe wydatki Allana.

— Więc dobrze. Przygotuj pokój, Pears, a teraz pro-

szę za mną.

background image

Poprowadził ich w róg sali, gdzie za czerwoną kotarą 

znajdowały się drewniane, dość wąskie schody. Dostali 

się nimi na piętro, na korytarz wyłożony chodnikiem. 

Biała, długa ściana korytarza znaczona była szeregiem 

prostokątnych,  niebiesko pomalowanych  drzwi. Przed 

jednymi z nich szeryf się zatrzymał i przekręcił klucz w 

zamku.

— Proszę — powiedział wpuszczając gości.

Ujrzeli obszerne wnętrze. Przez dwa okna, z 

odsłoniętymi storami, widać było ulicę różowiejącą 

w zachodzie słońca.

Pod   jedną   ze.   ścian   stało   metalowe,   pokryte   kapą 

łóżko, pod drugą — biurko z lampą i skórzanym fote-

lem. Środek zajmował stół otoczony krzesłami. Meble 

uzupełniała  umieszczona  w kącie wielka marmurowa 

umywalnia z porcelanową miednicą i lustrem oraz po-

tężna mahoniowa szafa.

— Rozgośćcie się.

Allan   zlustrował   pokój,  dzierżąc   w  ręku   swój   nie-

odstępny worek i strzelbę.

— Proszę położyć na biurku. W dzbanku jest czysta 

woda, jeśli zechcecie się umyć.

Robert   natychmiast   skorzystał   z   propozycji,   przy 

okazji   spojrzał   w   lustro   i   zdumiał   się.   Patrzyła   nań 

twarz spalona słońcem, zarośnięta. Zupełnie jak oblicze 

młodego   trapera,   od   miesięcy   przemierzającego 

bezdroża   prerii   i   gór.   Bardzo   zadowolony   z   siebie, 

ustąpił miejsca Allanowi.

— Siadaj, chłopcze — zaprosił Irvin. — Zaraz zjawi 

się   Pears.   To   właściciel   tego   hotelu,   życzliwy   mi 

człowiek   i   nieprzebrana   skarbnica   wiadomości   o   lu-

dziach   i   rzeczach.   Bardzo   mi   pomaga.   Nie  dalej   jak 

wczoraj, dzięki Pearsowi, przyłapaliśmy na oszustwie 

niebieskiego ptaszka, wędrownego szulera.

— Słyszysz, kolego? — odezwał się znad miednicy 

Allan. — Nie tylko w Wichita Falls grasują szulerzy. 

Ale pewnie ten tutejszy nie narobił nikomu tyle  kło-

potu, co tamten.

— Kłopotu? — podchwycił Irvin. — Oszukując?

— Żeby   to   —   odparł   Allan.   —   Sprawa   wygląda 

nieco   poważniej   i   dotyczy   naszego   młodego 

przyjaciela.

— Grałeś z nim w karty, Robercie?
— Ależ nie! — zaprzeczył gwałtownie chłopiec. — 

To gorsza historia.

background image

— Czyżby ona cię tu przywiodła?
— Właśnie...

Panowie   —   wtrącił   się   Allan   dokończywszy 

ablucji. — Proponuję odłożyć rozmowę na kilka minut. 

Zdaje     się,     że     ma    tu     przyjść      ten     Pears. 

Omówimy

-wszystko, gdy już nikt nie będzie nam przeszkadzał. 

Nie mam racji, kolego?

— Macie — odparł krótko Robert.

— Niech będzie i tak — zgodził się szeryf. — Po-

czekam  cierpliwie,  choć  przyznam,   mówicie   samymi 

zagadkami.

W tym momencie zastukano do drzwi, a na głośne 

przyzwolenie   Irvina   najpierw   wkroczył   człowiek   w 

śnieżnym   kitlu,   czyli   Pears,   po   nim   —   w   równie 

nieskazitelnej czystości fartuchu — chłopak w wieku 

Roberta, dźwigający wielką błyszczącą tacę, na której 

piętrzyły   się   talerze,   z   górującą   nad   nimi   kolorową 

wazą.

Stół nakryto białym obrusem, rozłożono naczynia i 

sztućce,   rozlano   do   talerzy   zupę.   Po   czym   Pears   ze 

swym towarzyszem zniknęli jak dwa duchy. Zjawiali 

się   jeszcze   dwukrotnie,   dźwigając   następne   dania   i 

sprzątając to, co pozostało z tej wspaniałej uczty. Na 

koniec przyszedł już tylko sam Pears z kawą i cygarami 

oraz z kluczem, który położył przed Allanem.

— Pokój   dla   panów   przygotowany   —   powiedział 

kłaniając się. — Numer piąty, tuż obok — skłonił się 

raz jeszcze i zniknął.

— No — odezwał się Irvin zapalając cygaro Alla-

nowi, później sobie (Robert odmówił) — przystępujcie 

do rzeczy, słucham.

Robert pokręcił się na krześle, bardzo zakłopotany.

— Nie wiem, od czego mam zacząć — wyznał.

— Od początku, od początku, kolego — zachęcił go 

Allan. — Tak, jak mnie opowiadałeś.

background image

— Aż tyle to nie trzeba. Może... — zawahał się — 

zacznę od chwili gdy pan Gordon i pan, szeryfie, wy-

jechaliście z Wichita Falls, a ja zostałem przyjęty na 

służbę do Denisa Murphy. Pamięta pan?

Irvin kiwnął głową.

— Poczułem się wówczas bardzo samotny.

— Do rzeczy, kolego, do rzeczy — przestrzegł Al-

lan. — Nie rozpraszaj się, bo nie skończysz do rana.

— Ależ... ja tylko  opowiadam, jak naprawdę było. 

Więc... tamtego dnia szeryf Murphy przedstawił mnie 

swym  współpracownikom.  Wśród nich znajdował się 

Bob Locke. Na pewno go pan pamięta. Taki chłopak w 

moim wieku.

Irvin powtórnie kiwnął głową.

— Moja opowieść dotyczyć będzie głównie jego.

Otóż...

Robert odetchnął głęboko i, zacinając się nieco, roz-

począł relację o swej służbie u Murphy'ego. W miarę 

jak opowiadał, szło mu coraz gładziej. Dobrze pamiętał 

przecież niedawną przeszłość, każdy szczegół: sukcesy 

i   niepowodzenia,   aż   dobrnął   do   opisu   tragedii,   jaka 

rozegrała się w wąwozie.

Irvin i Allan milczeli, z parteru budynku dobiegały 

przytłumione dźwięki muzyki — goście saloonu bawili 

się — a z ulicy odgłosy powolnego człapania koni. Za-

padł  zmrok.   Irvin  wstał,   zapalił  naftową   lampę   usta-

wioną na biurku i usiadł nie odezwawszy się ani sło-

wem. Po krótkiej przerwie Robert opowiedział o swej 

ucieczce,   o   wizycie   u   starego   Abla   w   Greenfield,   o 

spotkaniu   Allana   Bow.   Nie   krył,   że   uważał   go   za 

agenta   Pinkertona,   co   wywołało   uśmiech   na   twarzy 

Irvina i lekką zmarszczkę na czole Allana. Nie szczę-

dził wyrazów uznania swemu towarzyszowi za pomoc, 

jakiej mu udzielił w dalszej drodze, aż Allan przerwał 

mu:

background image

— Do   rzeczy,   kolego.   To   wszystko   nie   ma   nic 

wspólnego z twoją sprawą.

— Ma i nie ma — zauważył  Irvin. — Mów dalej, 

Robercie. Prawdą jest, że przyjaciół poznajemy w bie-

dzie.

Robert dotarł już do Pocatello, opisał przygodę, jaka 

ich spotkała w drodze do wioski Szoszonów. Szczerze 

przyznał, że jego niedbalstwo mogło spowodować opła-

kane skutki.

I   tak   oto   długa   opowieść   zawiodła   słuchaczów   do 

obozu czerwonoskórych, do tipi czarownika.

W tym miejscu przerwał mu Allan.

— Poczekaj,   kolego.   Odsapnij   chwilę.   Prawie   za-

chrypłeś.   Mnie   wypada   powiedzieć   kilka   słów   o 

Yambadice.   Znam   go   przecież   lepiej   od   ciebie.   W 

przeciw

nym wypadku szeryf gotów pomyśleć, że opowiadasz 

mu bajkę o żelaznym wilku.

Robert   zgodził   się   skwapliwie,   bo   obawiał   się,   że 

jego relację o przedziwnej sile wzroku czarodzieja Ir-

vin przyjmie wzruszeniem ramion i ironicznym uśmie-

chem. Świadectwo Allana stawało się więc niezwykle 

cenne. I oto z kolei Robert słuchał, Allan opowiadał. 

Wywiązał   się   z   tej   roli   znacznie   lepiej   od   Roberta. 

Opowiedział  o  pierwszym   spotkaniu  z  Yambadiką,  o 

jego   „czarach",   a   gdy   wreszcie   wyczerpał   temat,   za-

gadnął Irvina:

— Wierzy pan w to, szeryfie?

— Wierzę. To chyba hipnotyzm. Zetknąłem się kie-

dyś z taką nazwą, a nawet pytałem znajomego lekarza, 

czy możliwe jest usypianie ludzi przy pomocy hipnozy. 

Powiedział,   że   tak,   chociaż   nie   każdy   to   potrafi. 

Podobno nauka do tej pory nie zbadała tego zjawiska.

— Teraz znów kolej na ciebie, kolego — zauważył 

Allan.

Robert wrócił do przerwanej opowieści. Ukończył ją 

odtworzywszy dokładnie scenę, jaka rozegrała się w 

tipi 

czarodzieja. Opisał, co widział na jawie i co ujrzał w 

hipnotycznym śnie.

— Mogę   przysiąc,   że   widziałem   twarz   Stevensa, 

karcianego oszusta, którego Bob wielokrotnie demasko-

wał. To on strzelił do Boba.

Umilkł i z niepokojem spojrzał na szeryfa.

— Co pan o tym sądzi? — zagadnął Allan.

— Dziwna, bardzo - dziwna historia. Wierzę wam, 

lecz czy uwierzą inni? Powiedz mi, Robercie, czy ten 

czarodziej nigdy nie był w Wichita? A może go spot-

kałeś gdzie indziej?

— Nigdy — oświadczył chłopiec, a Allan dodał:

— Poznałem Yambadikę przed kilku laty i wiem, że 

od tamtej pory nie opuszczał osiedli Szoszonów.

— Pytałem — wyjaśnił Irvin — ponieważ czarodziej 

mógł   Robertowi   wmówić,   że   to   Stevens   strzelił   do 

Boba, lecz skoro nigdy nie bawił w Wichita i nie spot-

kał   szulera,   sprawy   nie   da   się   wytłumaczyć   w   tak 

prosty sposób.

Zamyślił się chwilę, potem oświadczył:

background image

Uczynię   wszystko,   Robercie,   aby  odkryć   praw-

dziwego   przestępcę,   bo   wiem,   że   nie   ty   nim   jesteś. 

Jednak...  żaden sąd nie da wiary twoim zeznaniom.

— To okropne — westchnął chłopak. — Co mam 

począć?

Należy odnaleźć Stevensa. Gdy opuszczałeś Wi-

chita Falls, szuler bawił tam jeszcze?

— Nie. Na kilka dni przed wypadkiem w wąwozie 

Stevens  znikł.  Wcześniej   nabył   podobno w pewnym 

sklepiku   kilkanaście   talii   kart,   co   miało   zapowiadać 

jego rychły wyjazd.

— Dlaczego? — zdziwił się Irvin. — Przecież karty 

do gry można nabyć w każdym miasteczku.

Przepraszam,   zapomniałem   powiedzieć,   że 

właściciel   sklepiku   był   podejrzany   o   produkcję   kart 

specjalnie   znaczonych,   które   sprzedawał   tylko 

zaufanym klientom. Sądzę, że takich kart nie mógłby 

Stevens nabyć w innym mieście.

— Masz  rację.  Ciekaw   jestem,   czy  ten   szuler,  sie-

dzący u mnie w areszcie, również ma znaczone karty. 

Wśród jego rzeczy znaleźliśmy kilkanaście nie używa-

nych   talii.   Chociaż...   został   przyłapany   na   zwykłym 

szachrowaniu   asami.   Mniejsza   z   tym.   Więc,   jak   po-

wiadasz,   Robercie,   ten   Stevens   ulotnił   się   z   Wichita 

Falls  jeszcze przed tym  smutnym  wydarzeniem?

— Na to wygląda. Chyba jednak nie mógł odjechać 

daleko, może ukrywał się w wąwozie lub śledził Boba, 

aby się na nim zemścić? A uciekł dopiero po wyko-

naniu swego planu?

— Nie   będę   ukrywał,   Robercie,   że   szansa   odnale-

zienia Stevensa równa się w takiej sytuacji zeru. No, 

no! Nie rób przerażonej miny. Wierzę, że potrafię do-

wieść twej niewinności. A pan, co pan o tym sądzi? — 

zwrócił się do Allana.

— Ten   Bob   to   skończony   łajdak.   Od   jego   zeznań 

zależy   wszystko.   Jeśli   pan   znajdzie,   szeryfie,   sposób 

wydobycia   zeń   prawdy...   Tfu!   Trudno   uwierzyć,   że 

mogą na tej ziemi  żyć  takie typy,  chociaż... i ja po-

znałem na własnej skórze, co znaczy fałszywe oskarże-

nie. Ale to już inna historia.

Sposób  na  wydobycie  prawdy...—  powtórzył   w 

zamyśleniu Irvin. — Otóż to właśnie! Chyba dzisiaj nic 

mądrego nie wymyślę. Miałem męczący dzień, a i wy 

chyba czujecie drogę w kościach. Trzeba się przespać. 

Po   właściwie   spędzonej   nocy   głowa   lepiej   pracuje. 

Jutro   rankiem   wpadnijcie   do   szeryfówki.   Kto   wie, 

może mi zaświta jakiś doskonały pomysł!

Na tym się rozstali. Allan pełen najlepszych myśli, 

szeryf   nieco   zakłopotany,   Robert...   rozczarowany. 

Przypuszczał, że Irvin .natychmiast znajdzie klucz do 

rozwiązania zagadki Stevensa. Dlatego spał bardzo źle, 

budząc się parokrotnie. Ustawicznie wracała w sennych 

majakach   sylwetka   Denisa   Murphy   z   marsem   na 

twarzy i kajdankami w dłoni. Gdy wreszcie złowroga 

mara ustąpiła i Robert pogrążył się w nicości, wyrwała 

go z niej silna ręka Allana.

— Wstawaj, kolego! Przynieśli nam śniadanie. To ci 

dopiero luksus!

background image

Robert siadł i sennym okiem zerknął na stół. Bielał 

teraz obrusem, polśniewał talerzami, a nade wszystko 

pachniał szynką, kawą i czymś tam jeszcze.

Robertowi odechciało się spać.

Z   jedzeniem   uwinęli   się   szybko,   natomiast   mycie 

trwało znacznie dłużej. Z winy Allana. Stary eksplorer 

po tygodniach wędrówki postanowił ogolić się i zlikwi-

dować   brodę.   Z   wnętrza   swego   worka   wydobył   za-

winiątko,   a z  niego:   nożyce,   pędzel,  mydło   i lśniącą 

brzytwę.   Zapędził   do  pomocy   Roberta,   który,   uzbro-

jony w nożyce, przykrócił grzywę Allana najlepiej, jak 

potrafił.   Goleniem   zajął   się   już   wyłącznie   Allan,   co 

trwało niezwykle długo, potem golił się Robert. Gdy się 

wreszcie   z   tym   uporali,   słońce   zdążyło   wysoko   za-

wędrować po niebie.

Zeszli   na   parter,   gdzie   w   pustej   sali   powitał   ich 

ukłonem   i   uśmiechem   pan   Pears.   Allan   natychmiast 

zagadnął   o   konie.   Zostali   wyprowadzeni   na   tyły   bu-

dynku,   do   stajni,   w   której   ujrzeli   swe   wierzchowce 

wyczyszczone  do glansu i tkwiące przy pełnych  żło-

bach.

Ze   stajni   pomaszerowali   na   spotkanie   z   Irvinem. 

Drzwi szeryfówki uchylił im ten sam, co wczoraj, ku-

lawy grubas. Wpuścił do wnętrza bez jednego słowa, 

lecz szeryfa nie było. Na widok wchodzących od jed-

background image

nego z biurek podniósł  się  młody  człowiek,  niewiele 

starszy od Roberta.

— Jestem William Robertson — przedstawił się mi-

łym głosem. — Siadajcie. Szeryf zjawi się za jakieś pół 

godziny.

— To wy, kolego, zastępujecie szeryfa? — zapytał 

Allan.

— Jestem jego pomocnikiem.

— Aha — mruknął eksplorer. — A drzwi to zawsze 

tak u was zabarykadowane?

— Tylko wtedy, gdy mamy gości — odparł Robert-

son   ściszając   nieco   głos.   —   Nie,   nie.   Nie   o   was   tu 

chodzi — dodał szybko, zauważywszy zdziwioną minę 

Allana — lecz o gościa za kratkami. Bill, bądź łaskaw 

zajrzeć do niego, a później dobrze zamknij drzwi od 

korytarza.

Grubas coś mruknął, pokuśtykał w róg izby i zniknął 

w korytarzyku. Usłyszeli, że coś mówił do aresztanta, 

po czym  pojawił  się znowu, zatrzasnął  drzwi i siadł 

pod oknem.

— Szuler? — zagadnął Allan. — Szeryf coś o tym 

wspominał.

— Szuler.   Szczęście   go   opuściło.   Wpadł   drugiego 

dnia pobytu w Benton. Miałem przyjemność wsadzić 

go   do   klatki.   Zabawny   facet,   szkoda,   że   tak   mało 

zdolny.

— Mało zdolny? — zainteresował się Robert, które-

mu   natychmiast   przypomniała   się   scena   schwytania 

Stevensa na sali „Czarnego Bizona". — Źle szachruje?

— Nie to miałem na myśli. Szachruje to może i do-

brze. Mówiłem o jego zdolnościach do jakiejkolwiek 

rzetelnej pracy. Poza grą w karty nic innego nie umie. 

Usiłował nas przekonać, że jest komiwojażerem.

Zapytaliśmy   o   próbki   towarów.   Okazało   się,   że   nie 

posiadał nic, poza kilkoma taliami kart. Ale elegancki 

jegomość. Dokonaliśmy rewizji w jego pokoju. Mie-

szkał „Pod Szarym  Niedźwiedziem". Piękna walizka, 

nowiutka   bielizna,   garniturek   jakby   wczoraj   uszyty 

przez krawca: stalowej barwy surdut z długimi połami 

i,   wyobraźcie   sobie,   siwy   cylinder!   W   takim   stroju 

mógł uchodzić za bogatego farmera, przemysłowca lub 

agenta handlowego wielkiej firmy.

— Czyżby wszyscy szulerzy nosili szare cylindry? 

— zażartował Robert.

Pomocnik szeryfa spojrzał nań zdziwiony.

— Nie rozumiem —   wyznał.

Robert opowiedział o swym spotkaniu ze Stevensem 

oraz o tym, że poszkodowani nigdy nie chcieli świad-

czyć przeciw oszustowi.

— No, to nieźle  mu się wiedzie — stwierdził  Ro-

bertson. — Bo tu będą świadczyć, mimo że odzyskali 

pieniądze. Jednak uważają, że zostali poszkodowani na 

honorze, dając się nabrać jakiemuś przybłędzie, i pałają 

żądzą odwetu.

— Ale i mojemu oszustowi się urwało — wyjaśnił 

Robert. — Uciekł z Wichita Falls.

— A więc trafił na nieustępliwego gracza, który chce 

background image

świadczyć.

_ O nie — wtrącił Allan — tu chodzi o co innego: na 

tym oszuście z Wichita ciąży coś gorszego niż gra w 
karty.

— Aż tak? Nasz oszust chyba nic więcej nie ma na 
sumieniu.
— Kto go tam wie? — wzruszył ramionami Allan. — 

Przepraszam, jak on się nazywa?

— Ovens. A może go znacie?
— Nie, nie. Stevens... Ovens, nawet podobne nazwi-

ska, nieprawdaż, kolego?

— N6, owszem, ale co to ma do rzeczy?
— Och, głupstwo.  Może byś tak zajrzał za kratki?

background image

Po co? Cóż wam przyszło do głowy?!

— Wszystko jest możliwe — Allan zwrócił się do 

Robertsona: — Można zajrzeć do aresztanta?

— Oczywiście.

Robert wzruszył ramionami i niechętnie podniósł się 

z krzesła.

— Poczekaj — powstrzymał  go Allan. — Czy ten 

Stevens może cię pamiętać?

— Nie wiem. Widziałem go wszystkiego dwa razy.

— A on ciebie?

Robert, znowu wzruszył ramionami. Podejrzenie Al-

lana wydawało mu się czymś absurdalnym.

— Więc będzie lepiej, żeby Ovens nie mógł ci się 

przyjrzeć. Da się tak zrobić?

— Chyba   nie  —  odparł   Robertson.  —  Korytarzyk 

jest wąski, bez żadnej wnęki. Aresztant widzi każdego, 

kto na niego patrzy.

— Wobec tego pójdziemy we trójkę, a ty,  kolego, 

skryjesz się za moimi plecami — zaproponował Allan.

Pierwszy wszedł do korytarzyka pomocnik szeryfa, 

za nim Allan. Po kilku krokach zatrzymali się z boku 

kraty.

— Hej, Ovens! — zawołał Robertson. — Zbudź się.

Z pryczy dźwignęła się postać odziana w szary, nieco 

pomięty   surdut.   Zza   pleców   Allana   Robert   ujrzał 

oblicze nieco zaspane, twarz podługowatą, lisią, z ma-

łymi oczkami, długim nosem i czarnym wąsikiem na 

górnej wardze. Oczki zamrugały na widok przybyłych, 

a rysy twarzy wykrzywił uśmiech.

— Czyżby goście? — wykrzyknął skrzekliwym gło-

sem. — Witam serdecznie dżentelmenów. Okropnie się 

tutaj nudzę. Razem będzie nam raźniej.

Allan poczuł, jak Robert ciągnie go za kurtę, więc 

cofnął się, a na pytające spojrzenie Robertsona kiwnął 

głową.   Po   czym   odwrócił   się   zasłaniając   postać 

Roberta.   Pospiesznie   opuścili   korytarzyk.   Zamknęli 

drzwi. Dopiero wówczas Allan zapytał:

— No i co?
— To on... — wykrztusił Robert.
— Nie mylisz się?

— Na pewno on! Ta sama sylwetka, ta sama twarz, 

ten sam głos! Musiałem go dobrze zapamiętać. Co za 

spotkanie! Wy chyba jesteście jasnowidzem!

— Daj spokój, kolego — żachnął się Allan.

W tym  momencie  Robertson wszedł do izby i za-

mknął za sobą drzwi.

— Poznaliście?

— Tak — odpowiedział za Roberta Allan. — On go 

poznał. Ten facet  pochodzi z Wichita  Falls i w rze-

czywistości nazywa się Stevens.

— Stevens czy Ovens, na jedno wychodzi — zauwa-

żył   pomocnik   szeryfa.   —   Nie   karzemy   za   zmianę 

nazwiska. On będzie odpowiadał tylko za to, czego się 

dopuścił w Benton. Sami opowiadaliście, że w Wichita 

nikt nie chciał świadczyć przeciw niemu.

— Tu nie chodzi o szulerkę — wyjaśnił Allan. — 

Stevens   jest   poszukiwany   za   usiłowanie   zabójstwa 

człowieka tamtejszego szeryfa.

background image

Nie było to zgodne z prawdą, jak dotąd nikt przecież 

nie ścigał  Stevensa,  lecz Robert  nie  zaprzeczył. 

Robertson cicho gwizdnął:

— To tak? Irvin o tym wie?
— Wie o Stevensie, lecz nie przypuszcza, że Ovens i 

Stevens to ta sama osoba.

— A to dopiero!  Mieliście  jakie podejrzenia?

— Żadnych — powiedział Robert. — Nawet mi w 

głowie nie postało, że Stevens potrafił zawędrować aż 

do Fort Benton.

— Miał na to sporo czasu — zauważył Allan. — W 

sumie... szczęśliwy zbieg okoliczności. Młody jesteś,

background image

nie możesz wiedzieć, jakie figle potrafi płatać los. Tym 

razem bardzo dla ciebie szczęśliwy, kolego — w tym 

miejscu klepnął  Roberta po plecach.  — Jesteśmy na 

właściwej ścieżce i tylko trochę martwię się Bobem. 

Lecz to wszystko furda, jeśli Stevens przyzna się.

— Nie ma świadków? — zainteresował się Robert-

son.

— Jest świadek — odparł  Allan.  — Jednak  rzecz 

nieco zawikłana. O, chyba szeryf się zjawił. Ale się 

zdziwi!

— Jak   się   macie?   Nocleg   wypadł   dobrze?   Pears 

obiecał przysłać wam śniadanie do pokoju. Co słychać, 

William? Nic nowego? To świetnie.

Tak gadając zdjął pas z rewolwerami i położył go na 

biurku, po czym siadł za stołem.

— Mam pewien  pomysł  — oświadczył.  — Wiąże 

się z twoją sprawą, Robercie...

Przed chwilą zaszła pewna okoliczność — prze-

rwał mu Allan — która zmienia sytuację naszego mło-

dego przyjaciela. Powiem, że  ją  znacznie  poprawia.

— Co takiego?

Otóż... ten Ovens to w rzeczywistości nazywa się 

Stevens, szuler z Wichita Falls!

— Poznałem go natychmiast! — dorzucił Robert.

— Zdumiewające!   —   Irvin   popatrzył   na   niego   z 

uwagą.   —   Co   za   zbieg   okoliczności!   A   on   ciebie 

poznał?

— Chyba raczej nie dostrzegł. Skryłem się za ple-

cami pana Bow.

— Bardzo dobrze. Czyj to był pomysł, żeby obejrzeć 

aresztanta?

— Mój   —   pochwalił   się   Allan.   —   Nabrałem   po-

dejrzeń, gdy usłyszałem nazwisko tego draba.

No, to pogratulować. Teraz sobie porozmawiamy 

z Ovensem. Jak by to urządzić? — zafrasował się Irvin. 

— Zawsze twierdziłem,  że szeryfówka  z jedną tylko 

izbą bardzo utrudnia prowadzenie śledztwa. On ciebie 

zna, Robercie?

— Może tak, może nie. W saloonie, w którym przy-

łapaliśmy   go,   rozmawiał   tylko   z   Bobem,   chyba   nie 

zwrócił na mnie uwagi.

— A w wąwozie?

— Doprawdy... nie wiem.

— Ostrożność  nie zawadzi.  Nie chcę,  aby cię  roz-

poznał przed czasem. Weź, Robercie, krzesło, postawie 

pod   oknem   i   udawaj,   że   wyglądasz   na   ulicę.   Nie 

odwracaj się. Ty, Bill, stań przy drzwiach i nikogo nie 

wpuszczaj. A wy? — zwrócił się do Allana.

— On mnie nigdy nie widział.

— Wobec tego możecie pozostać. William, przypro-

wadź więźnia. Doskonale — mówił sięgnąwszy po pas 

z bronią. — Czas rozpocząć  przedstawienie. Nie od-

zywajcie się nie pytani.

William zniknął w głębi korytarza. Usłyszeli brzęk 

kluczy   i   skrzypienie   odsuwanej   kraty.   Robert   utkwił 

wzrok w szybie i nastawił uszu. Teraz lekko trzasnęły 

drzwi od korytarza.

— Proszę  spocząć,  panie  Ovens — zabrzmiał  głos 

background image

Irvina.

— Dziękuję szeryfie, dziękuję. Chętnie usiądę, bar-

dzo chętnie.

— William   —   rozkazał   Irvin   —   wyjmij   papier   z 

biurka. Będziesz notować.

— Po. cóż to, szeryfie? — zaniepokoił się rzekomy 

Ovens.

— Po   to,   że   chcę   mieć   pańskie   oświadczenie   na 

piśmie.

— Moje   oświadczenie?   Już   wczoraj   powiedziałem 

wszystko, co miałem do powiedzenia.

No, to sobie powtórzymy naszą pogawędkę. Skąd 

pan do nas przybył, panie Ovens, bo już nie pamiętam?

— Bezpośrednio z Des Moines,  jak mówiłem.

— A pośrednio?

— Jeżdżę po całym kraju, oferuję artykuły różnych 

firm. Ostatnio bawiłem w Chicago.

A czymże pan handluje?

— Czym się da, szeryfie.

A gdzież prospekty lub próbki towarów? 

— Pozbyłem się wszystkiego w Des Moines.

No, to z czym przybył pan do Benton? 

— Z niczym.  Chcę zbadać, jakie tu są możliwości 

sprzedaży.   Gdyby   nie   ta   nieszczęsna   pomyłka   „Pod 

Szarym Niedźwiedziem"...

— Dosyć! — przerwał ostro Irvin. — Nie mam cza-

su na wysłuchiwanie bajęd. Źle pan czyni upierając się, 

to tylko może zaostrzyć wyrok.

— Wyrok? — zaskrzeczał aresztant.

— A coś pan myślał? Że puszczę pana wolno i jesz-

cze poczęstuję na drogę cukierkami? Poszkodowani i 

świadkowie są, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by 

przeprowadzić rozprawę sądową.

— Doprawdy,   szeryfie,   to   był   godny   pożałowania 

wypadek. Ubierałem się bardzo szybko, karty się roz-

sypały i któraś z nich wpadła w rękaw surduta, a wy-

leciała z niego w bardzo nieodpowiedniej chwili.

— Wierzę, że w nieodpowiedniej, to będzie koszto-

wać z pół roku, nasze prawa są bardzo ostre dla za-

wodowych szulerów.

— Nie jestem szulerem.

— Przypuśćmy. Bawił pan kiedy w Wichita Falls?

— Gdzie to jest?

W Teksasie.

— Nie, nie byłem w Wichita Falls.

— No,   proszę.   Jakże   więc   wytłumaczyć   fakt,   że 

mieszkańcy Wichita świetnie pana znają? Jako szulera.

background image

I to tak doskonale, że nikt z nich nie chciał zasiadać z 

panem do stolika. Naciągał pan tylko przyjezdnych.

— Nic o tym nie wiem. Może tam bawił jakiś inny 

Ovens. To bardzo popularne nazwisko.

Popularne — przytaknął Irvin. — Właśnie dla-

tego pan je sobie przybrał, bo w Wichita mieszkał jako 

Stevens.

Zapadła cisza.

— No, co pan na to?
— Stevensów  jest   również  wielu   —  odpowiedział 

aresztant.

Robert, który bardzo uważnie przysłuchiwał się roz-

mowie, zauważył w jego głosie lekkie drżenie.

—   Bardzo   wielu   —   powtórzył   Irvin   —   lecz   ten, 

którego   rozpozna   Denis   Murphy,   jest   tylko   jeden. 

Udamy się do Wichita Falls, panie Stevens.

— Dlaczego do Wichita? Powiem panu prawdę, sze-

ryfie. Rzeczywiście, mieszkałem w Wichita, lecz może 

pan zapytać Murphy'ego, nikt nigdy nie wniósł na mnie 

żadnej skargi, nie stawałem przed sądem,  nie byłem 

karany.

— Wierzę. Lecz czemu to opuścił pan Wichita?

— To nie jest przestępstwo. Każdemu wolno podró-

żować tu i tam.

— Wolno. Ale pan uciekł. Coś bardzo pana zanie-

pokoiło.

— Nie wiem, o czym pan myśli, szeryfie.

— O pewnym  wydarzeniu,  którego   był  pan  głów-

nym   aktorem,   w   wąwozie,   niedaleko   Wichita   Falls. 

Krótko mówiąc: jest pan poszukiwany za usiłowanie 

morderstwa na osobie Boba Locke.

— Ja? Ależ... To poważne oskarżenie — zaskrzeczał 

zdenerwowany głos. — Trzeba tego dowieść!

I dowiodę. Miał pan od dawna na pieńku z Bo-

bem Locke, deptał panu po piętach i kilkakrotnie nakrył 

na   karcianym   oszustwie.   Co   prawda,   poszkodowani 

nigdy nie zgłaszali pretensji, lecz stał się pan osobą tak, 

powiedzmy... popularną, że coraz trudniej było znaleźć 

naiwnych. Dlatego postanowił pan zmienić teren swej 

działalności.

— I cóż z tego?

— Z tego to jeszcze nic, lecz zapragnął pan zemścić 

się na Bobie Locke. Począł go pan śledzić, czekając na 

okazję. Wreszcie się trafiła, zresztą... po co mam opo-

wiadać o tym, co panu jest doskonale wiadome?

— Ależ to fantazja! Gdzie pan ma świadków, szery-

fie?

— Mam — odparł Irvin.

— Co?   Może   to   ten   człowiek?   Widzę   go   po   raz 

pierwszy.

— Nie, to nie ten człowiek (Robert domyślił się, że 

chodziło o Allana Bow). Pozwól do nas, Robercie.

Chłopak zerwał się z krzesła, na którym ledwie mógł 

usiedzieć, tak ponosiła go niecierpliwość.

— Siadaj  tu.  Przyjrzyj  się temu  panu.  Znasz  go?

— Znam. Spotkałem go wieczorem w saloonie „Pod 

Czarnym Bizonem", w Wichita Falls, będzie kilka mie-

background image

sięcy temu. To jest Stevens, popularny w miasteczku 

oszust. Tamtego wieczoru Bob Locke przyłapał go na 

kolejnym szachrowaniu kartami.

— Czy zna pan Boba Locke, panie Stevens?

— Widywałem  go —- odparł aresztant  powściągli-

wie.

— Doskonale, wierzyłem, że dojdziemy do porozu-

mienia. A teraz, Robercie, zastanów się chwilę i po-

wiedz,   czy   rozpoznajesz   w   tym   człowieku   osobnika, 

który strzelił do Boba Locke w wąwozie pod Wichita 

Falls?

Chłopak zawahał się. Nagle ogarnęły go wątpliwości. 

A jeśli „czary" Yambadiki były zwykłym  oszustwem? 

Lecz  przecież  czarownik nigdy nie widział Stevensa, 

więc   nie   mógł   wmówić   Robertowi,   że   w   wąwozie 

dostrzega oblicze karciarza...

— To on.

Kłamstwo!   Oczywiste   kłamstwo!   —   krzyknął 

Stevens. — Mnie tam nie było!

— Gdzie? — łagodnie zapytał szeryf.

— No... w wąwozie.

— To znaczy, że ten wąwóz jest panu znany.

Stevens nie odpowiedział.

— Zapisz to, Williamie. Teraz, Robercie, opowiedz 

nam, jak to się odbyło. W skrócie.

Robert opisał tragiczne wydarzenie, opuszczając jed-

nak fakt kłótni, jaka rozegrała się między nim a Bo-

bem.

— Dziękuję. Co pan na to, panie Stevens?

— Kłamstwo,   wierutne   kłamstwo!   Niech   go   pan 

pociągnie   za   język,   a   dowie   się,   jak   sprzeczał   się   z 

Bobem   Locke,   jak   sobie   wymyślali!   Ja   wszystko 

świetnie... — przerwał w połowie zdania.

Świetnie   pan   wszystko   słyszał   —   dokończył 

Irvin. — Więc jednak pan tam był. Zanotuj to, Willia-

mie. A co się stało z rewolwerem?

— Nie miałem żadnego rewolweru i... nie będę dłu-

żej odpowiadał. Żądam adwokata.

— Słusznie. Otrzyma go pan w Wichita Falls. Tam 

się udamy. Na pociechę powiem panu, że strzał oddany 

w wąwozie nie był śmiertelny. Bob Locke czuje się już 

zupełnie   nieźle   i   panu   nie   grozi   najwyższy   wymiar 

kary.   To   wszystko.   Bill,   odprowadź   go   do   aresztu   i 

dobrze pilnuj. William, przepisz na czysto notatki.

A kiedy wyszli, zwrócił się do Roberta i Allana:

— Wpadniemy teraz do „Szarego Niedźwiedzia".

Zaschło mi w gardle, a Pears ma znakomite piwo.

background image

Opuścili szeryfówkę. W drodze, krótkiej zresztą, mil-

czeli. Robert raz jeszcze przeżywał  scenę, jaka roze-

grała się w wąwozie, Allan cieszył się z tak pomyślne-

go przebiegu sprawy, której stał się jednym z aktorów, 

Irvin   rozważał,   co   należy   uczynić,   jeśli   Bob   Locke 

nadal będzie podtrzymywać swe pierwotne zeznania.

Przekroczyli   progi   saloonu.   Irvin   zabrał   klucz,   za-

mówił u Pearsa trzy butelki piwa i poprowadził gości 

na piętro, do swojego pokoju.

— Siadajcie.   Zaprosiłem   was   tutaj,   ponieważ   nie 

uważam za wskazane wtajemniczać Williama i Billa w 

tę dziwną historię z szoszońskim czarownikiem. Fak-

tem   jest,   że   umożliwił   ci,   Robercie,   rozpoznanie 

przestępcy. Im mniej osób o tym będzie wiedziało, tym 

lepiej.   Przyznam,   że   jeszcze   przed   godziną   żywiłem 

wątpliwości, lecz po rozmowie z Ovensem-Stevensem, 

nie mam żadnych. Wygadał się, zaplątał i zdemasko-

wał. Proszę! — krzyknął ku drzwiom.

Uchyliły   się   ukazując   chłopca   w   bieli,   z   tacą,   bu-

telkami i trójką kufli.

— Doskonale. Postaw tutaj.

Drzwi się zamknęły. Irvin porozlewał piwo i pierw-

szy pociągnął z kufla.

— Spróbujcie — zachęcił — znakomite. No, wracam 

do naszej sprawy. Otóż... nikt poza nami nie powinien 

znać historii z Yambadiką. Jej ujawnienie wypadłoby 

tylko   na   korzyść   Stevensa.   Ława   przysięgłych   wy-

śmiałaby   tego   rodzaju   zeznanie   i,   oczywiście,   unie-

winniła szulera. Chociaż, jak wiemy, to on strzelił do 

Boba. Jutro, Robercie, ruszamy do Wichita Falls. Ko-

leją.

— Mam wracać do Wichita?

— Tak. Wiem, że nie będzie to dla ciebie miłe, jed-

nak konieczne.

— Obawiam się, że Denis Murphy...

background image

— Daj spokój. Murphy'ego biorę na siebie.

To zapewnienie jednak nie rozproszyło wątpliwości 

Roberta.

— Przecież on będzie się pytał, dlaczego uciekłem? 

Czemu od razu nie zeznałem, że w wąwozie widziałem 

Stevensa?   Jak   się   z   tego   wytłumaczę   nie   ujawniając 

czarów Yambadiki?

— Sprawa   jest   trudna,   chyba   najtrudniejsza   ze 

wszystkich, z którymi dotąd miałem do czynienia. Żeby 

jednak   dojść   do   jej   sprawiedliwego   zakończenia, 

musimy stąpać bardzo krętą ścieżką. Nie widzę innego 

sposobu. Niechże mi będzie wybaczone, Robercie, że 

cię namawiam do kłamstwa: powiesz Murphy'emu, że 

wówczas nie byłeś pewien, czy dostrzegłeś twarz Ste-

vensa, czy czyjąś inną, że wobec oskarżenia Boba ja-

kakolwiek pomyłka tylko pogorszyłaby twoją sytuację. 

Na koniec, co przecież jest prawdą, uciekłeś z Wichita, 

aby odszukać sprawcę strzału.

Robert ciężko westchnął.

— Czy Murphy w to uwierzy?

— Pomogę ci. Raz jeszcze powtarzam, że przygoda z 

Yambadiką nie może zostać ujawniona. Czy nie mam 

racji? — zwrócił się do Allana. — Jesteście doświad-

czonym człowiekiem. Yambadiką to był przecież wasz 

zdumiewający   pomysł,   który   dziwnym   zrządzeniem 

losu znalazł potwierdzenie w faktach.

Mądrze pan powiedział, szeryfie. Kolego — sztur-

chnął   Roberta  — nie   nadymaj  się  jak indyk   podczas 

wiosennych zalotów i pomyśl.. Może sądzisz, że należy 

do Wichita ściągnąć jako świadka Yambadikę? To do-

piero byłaby heca! Przysięgli pospadaliby z krzeseł ze 

śmiechu   i   stawiam   dolary   przeciw   orzechom,   że 

Stevens zostałby uniewinniony z braku poważnych do-

wodów. Powiedz coś!

Robert znowu westchnął.

background image

— Zgoda — odparł. — Postąpię tak, jak mi radzicie.

— Wobec tego — oznajmił Irvin — jutro wyruszamy 

do Wichita Falls razem ze Stevensem. Będziemy nad 

nim czuwać w drodze. A wy? — zagadnął Allana.

— Ja? Myślę, że moja obecność w Wichita Falls jest 

zbyteczna.

Szeryf uśmiechnął się.

Ja też tak uważam. Uczyniliście dla Roberta wy-

starczająco dużo, tyle, ile uczyniłby jego rodzony oj-i 

iec, a może nawet więcej.

— Przesada!

— Nie przesada. Zaciągnąłeś wielki dług, Robercie, 

pamiętaj o tym.

— Nigdy nie zapomnę. Gdybyście kiedykolwiek zna-

leźli się w potrzebie, walcie wprost do Wichita Falls.

— Nie, nie do Wichita. Do Fort Benton — sprosto-

wał Irvin.

— Jak to?

— Widzisz,   mój   chłopcze,   sprawę   masz   wygraną, 

takie   jest   o   tym   moje   zdanie.   Na   pewno   zostaniesz 

zrehabilitowany,   jednak...   nie   powinieneś   nadal   mie-

szkać w Wichita. Zwłaszcza że nie wiemy, jak zachowa 

się   Bob   Locke.   Ludzie   przeważnie   kochają   się   w 

plotkach i bez względu na orzeczenie sądu różne snuć 

będą   bajędy,   nie   zawsze   dla   ciebie   przyjemne. 

Proponuję ci, Robercie, służbę u mnie. Szukam jeszcze 

jednego pomocnika. Zgadzasz się?

Chłopak zerwał się z krzesła.

— Naprawdę?! — wykrzyknął. — Pan nie żartuje?

— Ani mi to w głowie. Widzę, że ci się spodobał mój 

pomysł.

— A Murphy?

To rozsądny człowiek, na pewno się zgodzi. Tak 

więc — Irvin zwrócił się do Allana — zawsze będzie-

cie mieli w Fort Benton dwu ludzi, na których możecie 

liczyć w potrzebie. Lecz dokąd się teraz skierujecie?

— Rozejrzę się po okolicy. Mam nieco zaoszczędzo-

nego   grosza,   myślę   o   czymś   związanym   z   handlem. 

Może saloon. Prowadziłem go niegdyś i nieźle mi szło. 

Może sklep?

— A farma?

— Nic się nie znam na rolnictwie.

— No to powodzenia. W razie potrzeby służę radą. 

Siedzę   tu   od   kilku   lat   i   zdążyłem   poznać   tutejszych 

ludzi. Bez względu na wynik waszych poszukiwań li-

czę na to, że nas odwiedzicie.

— Koniecznie! — dodał Robert.

— Zrobię to, zrobię. Chociażby ze zwykłej ciekawo-

ści. Chcę wiedzieć, jak się zakończy ta cała heca.

— Nie mam wątpliwości, że pomyślnie dla Roberta 

— powiedział Irvin.

Istotnie  „heca" zakończyła  się w sposób, który za-

dowolił wielu: przede wszystkim Roberta, Irvina i De-

nisa Murphy, choć innych nie zadowolił. Wśród tych 

innych znalazł się Stevens, Bob Locke oraz paru mal-

kontentów, jakich nigdy nie brak w najmniejszym na-

background image

wet skupisku ludzkim.

O  podróży   koleją   na   trasie   Benton—Wichita   Falls 

nie warto wspominać. Była długa i bezpieczna, czyli — 

monotonna. Stevens z kajdankami na rękach wzbudził 

sensację na stacji w Benton oraz pewne zainteresowa-

nie   w   pociągu.   Było   to   jednak   zainteresowanie   dość 

mierne.  Za to w Wichita gęstniejący z każdą minutą 

tłum ciekawskich towarzyszył  przybyszom aż do sie-

dziby szeryfa. Nic dziwnego. Vincenta Irvina znano tu

background image

z   dawnych   lat   jako   pogromcę   bandytów,   a   przede 

wszystkim — nieuchwytnego Czarnego Jacka. O Ro-

bercie   Dreer   —   rzecz   jasna   —   nikt   nie   zdążył   za-

pomnieć, a Stevens dał się przecież dobrze we znaki 

bywalcom saloonów.

W Wichita Falls sporo spraw zostało wyjaśnionych. 

Robert dowiedział się, że Murphy nie wysyłał za nim 

żadnych listów gończych, mimo że nagabywał go o to i 

sędzia, i burmistrz  miasta,  mimo  że wielu  obywateli 

Wichita wytykało szeryfowi bezczynność. Jednak sze-

ryf,   wbrew   zeznaniom   Boba   Locke,   nigdy   nie   był 

przekonany o winie Roberta i nawet ucieczka chłopca 

nie zmieniła tej opinii.

Murphy   poświęcił   mnóstwo   czasu   na   przeszukanie 

wąwozu.   Pracował   tam   wraz   ze   swymi   dwoma   po-

mocnikami — nie bez skutku. Na stromym zboczu zna-

leziono rewolwer z wystrzelonym jednym tylko nabo-

jem. Nie była to broń Roberta. Strzelił z niej ktoś inny, 

a w popłochu ucieczki albo porzucił, albo zgubił ten 

dowód przestępstwa. Badanie wykazało, że kula wyjęta 

z rany Boba miała ten sam kaliber. Gdybyż tak jeszcze 

odnaleźć kulę wystrzeloną przez Roberta! Rzecz była 

mało   prawdopodobna.   Jednak   szeryf   postanowił 

spróbować.   Pamiętał   relację   chłopaka.   Strzelił   do 

jakiegoś cienia, który dojrzał za węgłem chaty.  Albo 

trafił  napastnika  bardzo powierzchownie,  bo żadnych 

śladów   krwi   Murphy   nie   dostrzegł,   albo   też   — 

spudłował.   W   tym   ostatnim   wypadku   kula   utkwiła 

gdzieś w ziemi, lub... w belce chaty. Murphy zajął się 

dokładnymi   oględzinami   narożnika   budynku.   Cal   po 

calu, przy pomocy noża, badał spróchniałe drewno aż 

na   wysokości   średniego   wzrostu   człowieka   wydłubał 

nieco spłaszczony pocisk. Był to jeszcze jeden dowód 

świadczący przeciw prawdziwości zeznań Boba.

Swe odkrycia zachował Murphy w tajemnicy, nikt o 

nich nie wiedział, poza jego dwoma pomocnikami, 

lecz ci milczeli 

jak głazy.

Tymczasem   Bob   Locke   wrócił   już   całkowicie   do 

zdrowia.   W   ciągu   miesiąca   rana   zagoiła   się,   jednak 

Murphy nie  kwapił się z przyjęciem  go na nowo do 

służby. Tłumaczył nawet ciotce Locke, że jej bratanek 

powinien jeszcze odpocząć i nabrać sił. Sam natomiast 

penetrował   warsztaty   miejscowych   rusznikarzy,   pre-

zentując, jakby od niechcenia, rewolwer znaleziony w 

wąwozie.   Aż   wreszcie   trafił   na   właściwy  ślad.   Basil 

Brown, jeden z najstarszych rzemieślników tej branży, 

miał   chwalebny   zwyczaj   notowania   fabrycznych   nu-

merów sprzedawanej broni. Na pytanie szeryfa zajrzał 

do swej książki  handlowej. Rewolwer tej marki i tej 

numeracji został sprzedany Stevensowi. Szeryf zaczął 

szukać szulera. Bez rezultatu.

Murphy udał  się  do  sędziego,  odkrył  mu   rezultaty 

swych badań. W wyniku — sędzia wezwał do siebie 

Boba Locke. Rozmowa trwała w cztery oczy i treść jej 

nie przedostała się poza ściany gabinetu sędziego. Po 

niej Bob zgłosił się do Murphy'ego i — wykrętnie się 

tłumacząc — odwołał swe oskarżenie.

background image

Minął jeszcze tydzień. Nieoczekiwanie zjawili się w 

Wichita dwaj bohaterowie dramatu: Robert i Stevens. 

Vincent   Irvin   wcale   nie   potrzebował   przekonywać 

Murphy'ego   o   niewinności   Roberta.   Szeryf   Wichita 

Falls dziwił się tylko, czemu to Robert uciekł, zamiast 

ujawnić   właściwego   przestępcę,   jeśli   go   istotnie 

dostrzegł   w   wąwozie.   Wyjaśnienia   chłopca   przyjął   z 

dużą rezerwą, lecz ponieważ wszystkie dowody prze-

mawiały przeciw Stevensowi, nie zaprzątał sobie dłużej 

głowy tym problemem.

Cóż jeszcze dodać?

Odbył się proces sądowy, po którym Stevens powę-

drował na parę lat do stanowego więzienia. Bob Locke

background image

podziękował za pracę i wyjechał do swych rodziców, 

Robert   Dreer   również  opuścił   Wichita   Falls   wraz   z 

Irvinem. Murphy początkowo nie chciał przystać na ten 

projekt, lecz wreszcie ustąpił pod wpływem argumen-

tów Irvina. W istocie  — chłopak  stał się w Wichita 

przedmiotem wielu plotek  i komentarzy.  Lepiej  więc 

było zniknąć z oczu tych, którzy lubią szukać dziury w 

całym.

I tak oto zakończyła się historia ucieczki Roberta z 

Wichita   Falls.   Ucieczki,   która   mogła   mieć   tragiczny 

finał, gdyby nie pomoc dwu ludzi. A Yambadika? I on 

odegrał   ważną   rolę.   Znaną   zaledwie   trzem   osobom: 

Robertowi   Dreer,   Allanowi   Bow   i   Vincentowi 

Irvinowi.

Dopiero   po   kilku   latach   wieść   o   „czarach" 

Yambadiki   w   jakiś   zadziwiający   sposób   dotarła   do 

Wichita   Falls.   Lecz   nikt   w   nią   nie   uwierzył.   Szeryf 

Denis  Murphy  — chyba  również  nie,  chociaż  co  do 

tego nie ma pewności, bo nigdy nie wypowiedział się w 

tej sprawie.

„BodzioKB”