12 Ucieczka z Wichita Falls

background image

Wiesław Wernic

Ucieczka z Wichita Falls

Spotkanie w drodze

Kraina była bezkresna. Wędrował po niej poprzez

rozkołysane wiatrem trawy, poprzez liche, ledwo od-

rośle od ziemi poszycie i poprzez nagą, rudawą ziemię,

na której trująca wilgoć bagnistych rozlewów alkalicz-

nych źródeł ledwie pozwalała na skąpą wegetację ro-

ślin. To była preria. Gdzieniegdzie pokryta szmaragdo-

wym dywanem, gdzieniegdzie porosła rudziejącą dar-

nią lub spopielała, cuchnąca saletrą, kwasem i siarką.

Żelazne szyny najkrótszą linią przecinały płaszczy-

znę ze wschodu na zachód, lecz nim dobiegły brzegów

Pacyfiku, przeskakiwały przepaście Gór Skalistych,

dźwigały się ku przełęczom ryzykownymi spiralami,

aby po tamtej stronie biec dalej przez doliny, brzegami

strumieni i rzek wartko płynących ku morzu.

Widział to wszystko — ogromną panoramę świata, a

wśród niej nielicznych wędrowców: stadko bizonów,

antylopy gnające stepem, grzechotniki wygrzewające

się na osypiskach kamieni, kujoty skryte w gąszczu

krzewów, pumę skradającą się wśród leśnego zbocza

góry. Niekiedy biegły konie z ludźmi na grzbietach,

niekiedy sunęła karawana wysokich wozów ciągnio-

nych przez woły, chmurę kurzu wzbijały koła dyli-

żansu, jednego z ostatnich. Na koniec ujrzał długi sznur

czarnowłosych, posępnych wojowników na chudych,

grzywiastych mustangach, powoli i bezszelestnie

zmierzających tam, gdzie leżała Pasangua — Liano

Estacado, czyli wrota piekieł na ziemi.

Poczuł żar i duchotę rozpalonego powietrza, a na po-

wiekach blask słońca.

Otworzył oczy, odwrócił głowę, bo jaskrawe światło

padające z góry, przesączające się przez wąziutką

szczelinę, oślepiło go.

— Co za dziwny sen? — mruknął i zmienił pozycję

ciała, aż coś zachrzęściło pod plecami. Leżał nierucho-

mo, ciągle jeszcze na pół przytomny i ciągle wpatrzony

w kolorową wizję prerii, dopóki nie zastąpił jej

rzeczywisty obraz: nie heblowane deski wiszące tak

nisko, iż nie sposób było usiąść. Dopiero teraz wróciła

mu pełna świadomość czasu, miejsca i zdarzeń, które

poprzedziły nocleg w tym dziwnym schronieniu. Nad

sobą miał podłogę werandy wzniesionej nad ziemią na

kamiennych słupkach, dostatecznie jednak niskich, by

ktoś przechodzący obok nie mógł dojrzeć, co kryje pod

nimi mroczna przestrzeń.

Wróciwszy do rzeczywistości Robert nadał spoczy-

wał na warstwie wiórów, nieskory do opuszczenia za-

cisznego schowka. Coś miękkiego otarło się o jego

policzek. Biały kotek w czarne łaty miauknął

background image

nieśmiało, a później powędrował ku granicy mroku i

światła, wreszcie podskoczył zabawnie i zniknął z pola

widzenia.

Robert zaniepokoił się. Kot jak kot, lecz jeśli zwęszy

go pies? Co prawda w nocy zbadał otoczenie domu.

Psów tu nie trzymano, jednak mógł który przywędro-

wać od sąsiadów. Postanowił opuścić swoje nocne

Liano Estacado (hiszp.) lub Staked Plain (ang.) —

Pustynia Palikowa. Nazwa wywodzi się od palików

ustawianych dla oznaczenia właściwych szlaków lub

od gładkich pni jukki, rosnących gdzieniegdzie.

Indianie nazywają ten teren Pasangua.

background image

schronienie. Obrócił się i na czworakach począł pełznąć

w kierunku węższego boku prostokąta, jaki wyznaczała

podłoga werandy. Posuwał się wolno, unikając szelestu

wiórów, które służyły mu dotąd za kiepski materac. W

ciszy wczesnego poranka nawet szuranie kolanami

zabrzmiałoby zbyt głośno. Odetchnął z ulgą, gdy głowa

znalazła się pod ostatnią belką, za którą ciągnął się

równy pas wydeptanej ścieżki, ograniczonej zaporą

zielonych krzewów. Wyjrzał ostrożnie, gotów w każdej

chwili cofnąć się. Na lewo biegła ulica osiedla, zupełnie

pusta. Odczekał jeszcze kilka sekund, nie mogąc

zdecydować się na skok, który powinien być cichy i tak

szybki, aby pozwolił w mgnieniu oka osiągnąć linię

krzewów. Naprężył mięśnie, wsparł się dłońmi o ziemię

i... zamarł w bezruchu.

Klap, klap, klap... Najpierw usłyszał, później dostrzegł

buty i skraj spódnicy. Cofnął się. Ten pierwszy ranny

przechodzień to sygnał ostrzegawczy. Robert czekał

cierpliwie, aż odgłos kroków ucichnie. Niestety. Po

kilkunastu sekundach zadudniły schodki werandy,

później kurz poleciał z desek wprost na głowę Roberta.

— Pani Cavendish!

Głos zabrzmiał czysto, wyraźnie i bardzo donośnie.

Robert z niepokojem pomyślał, że jeszcze kilka takich

okrzyków, a zbudzi się całe osiedle, a on zostanie

unieruchomiony w kryjówce. Ale nieznana pani

Cavendish musiała być równie rannym ptaszkiem, co

osoba składająca jej wizytę — rozległ się szczęk klucza i

skrzyp zawiasów.

— Dzień dobry, dzień dobry... Proszę wejść. Już za-

częłam...

Dalsze słowa zagłuszyło trzaśniecie drzwiami. Później

brzękła szyba. Prawdopodobnie uchylono okno, bo od

tej chwili do uszu Roberta dobiegały fragmenty

rozmowy, raz cichsze, raz głośniejsze, lecz zawsze nie-

zrozumiałe. Przez pewien czas wsłuchiwał się, pragnąc

wywnioskować, czy ranny gość nie zamierza wyjść.

Nieprzerwana gadanina utwierdziła go jednak w

mniemaniu, że wizyta nie zakończy się szybko.

Znowu podpełzł ku linii światła i mroku i znowu

skamieniał w bezruchu, dostrzegłszy końskie kopyta i

koła wozu toczące się po drodze. Tupot i turkot nagle

zamilkły, akurat naprzeciw werandy.

— Pani Cavendish! — zabrzmiało gdzieś z góry, z

wnętrza domu. — Mleko przywieźli! Ja przyniosę.

Dźwięk otwieranych , drzwi, tupot nóg po deskach.

Później — niezrozumiała rozmowa, znowu tupot, a po

nim cichnący głos oddalającego się pojazdu. Gdy

ostatecznie umilkł, Robert wolniutko wysunął głowę z

głębi swego schronienia. Zerknął w górę. Weranda była

pusta. Wypełzł, wyprostował się, rozejrzał. Nie dostrzegł

nikogo, nie usłyszał niczego poza odgłosami

dobiegającymi zza otwartego okna. Dotarł do krzewów

krokiem pozornie niedbałym, wśliznął się w zarośla i

począł porządkować ubranie. Do spodni i do bluzy

poprzyczepiało się mnóstwo wiórów, trocin i drzazg.

Zdejmował to z siebie ostrożnie, aby nie szeleścić liść-

mi. Dokonawszy tej żmudnej czynności siadł wśród

background image

zielonego gąszczu. Rozmyślał. Powinien skierować się

do stacji kolejowej i wsiąść do pociągu jadącego na

północ lub na wschód. Lecz nie tutaj. Osada jest zbyt

mała i zbyt duża jednocześnie. Oznaczało to, że mieszka

w niej niewiele ludzi i wszyscy znają się wzajemnie, a

każdy przybysz zwraca na siebie uwagę i staje się

obiektem dociekliwych zainteresowań. Oznaczało to

jednak, iż urzęduje tu szeryf. Rozważywszy te dwie

okoliczności Robert zdecydował się poszukać innego

przystanku kolejowego, gdzie mógłby zniknąć w tłumie

podróżnych lub gdzie tylko deska z wypisaną nazwą

oznacza stację, a pustkowie podbiega pod same tory. W

takich warunkach można spokojnie czekać na dymiący

parowóz i wagoniki z platformami. Żaden szeryf, żaden

agent nie będzie się tam kręcił, bo i po co? Lecz tu... Tu

należało zachować wielką ostrożność. Spacer po ulicy

osady stanowił zbytnie ryzyko, a próba nabycia

żywności W którymś ze sklepików graniczyłaby z

głupotą. Robert westchnął. Ostatni jego posiłek był już

tylko wspomnieniem ubiegłego ranka. Odetchnął

głęboko i poczuł zapach, jaki ocenić potrafi tylko

człowiek głodny: zapach chleba. Zerknął poprzez

liściastą zasłonę w kierunku domu, pod którego werandą

niedawno spoczywał. Nad spadzistym dachem, z otworu

komina bił ku niebu ciemną smugą dym. Z otwartego

okna płynęły wonie, które przyprawiły Roberta o skurcz

żołądka. Usiadł i gapił się w okno, dręczony

wzrastającym uczuciem głodu. Ten zapach pieczonego

chleba trzymał go tutaj, chociaż powinien jak

najszybciej odejść. Wiedział o tym, lecz nie mógł się

zdobyć na decyzję. Poczuł się słaby, bezsilny, prawie

chory. Na myśl, że w takim stanie czeka go wędrówka

kilku, a może kilkunastu mil, aż spocił się z przerażenia.

Pożałował, że sprzedał konia. Uczynił to, gdy wydał

resztę pieniędzy. Teraz miał pełną kieszeń monet, a

jednocześnie... umierał z głodu.

W oknie zamajaczyła czyjaś postać. Pokazała się i

znikła, pokazała i znikła... Powtórzyło się to ze cztery

razy. Robert nie mógł oderwać wzroku od parapetu

okna. Tak, nie mylił się, leżały tam bochenki chleba!

Cudowne bochenki chleba, na pewno jeszcze gorące!

Zerwał się, rozgarnął gałęzie, wyszedł na otwartą

przestrzeń. Głód kazał mu zapomnieć o ryzyku. Chęć

zatopienia zębów w miękkim, ciepłym cieście i w chru-

piącej skórce działała niczym siła magiczna.

Los okazał się dla Roberta łaskawy. Bochenki

spokojnie leżały na białym ręczniku, a w oknie nikogo

nie było

widać.

Dotarł pod ścianę ^domu i nasłuchiwał. Nic, żadnego

dźwięku. Obejrzał się. Pusto. Wspiął się na czubki bu-

tów, lecz to nie wystarczyło. Wyprostowana ręka minęła

o cal krawędź parapetu. Podskoczył. Dopiero wtedy

palce dotknęły upragnionej zdobyczy. Nim opadł na

ziemię, dzierżył już w dłoni bochenek ciężki i tak go-

rący, że o mało go nie upuścił. Ukrył chleb pod kurtką i

traperskim krokiem pomaszerował wzdłuż ściany.

Traperskim krokiem! Tak stąpać nauczył go Karol

background image

Gordon — opiekun, wychowawca, doświadczony my-

śliwy, a później rolnik. Jakże odległe dzieje! A przecież

od tamtych dni minęły zaledwie dwa lata.

Dotarł do narożnika domu, ostrożnie wyjrzał. Od tej

strony znajdowały się dwa okna, oba zamknięte.

Stwierdziwszy ten pomyślny fakt, oderwał się od ściany

i pobiegł prościutko przez łąkę ciągnącą się za domem,

przez zarośla szałwii, przez piaszczystą ścieżkę i dalej

miedzą, wzdłuż zieleniejącego pola ozimin. Miedza

doprowadziła go nad brzeg rozlanego wiosennym

przyborem strumienia. Bury nurt bulgotał groźnie,

tajemniczo. Na pewno nie był tak niebezpieczny, jak na

to wyglądał, lecz Robert wolał nie ryzykować. Poszedł

brzegiem. Gorący bochenek grzał mu pierś, ssące

uczucie głodu stało się znowu nieznośne. Sięgnął za

pazuchę, oderwał kawał chleba, ugryzł i począł żuć

powoli, pamiętając słowa (kiedyż to było?) Gordona:

„Jeśli długo nie będziesz jeść, a później dadzą ci całą

furę mięsa, nie rzucaj/się na nie jak zgłodniały ku jot,

jeśli chcesz uniknąć choroby".

Teraz starał się być rozsądnym. Trudno mu szło. Ileż

wysiłku włożył w to powolne żucie i w

powstrzymywanie się od natychmiastowego połknięcia

gorącego kęsa.

„Jeśli połknę, dostanę boleści" — powtarzał w my-

ślach przy każdymi ruchu szczęk.

Rozsądek zwyciężył. Może dlatego, że Robert, cho-

ciaż nie westman, nie traper ani nawet doświadczony

latami

mężczyzna (dochodził zaledwie dwudziestki!), zdołał

zwycięsko przejść sporo prób życiowych, przy których

załamałby się niejeden jego rówieśnik.

Szedł szybko, pogryzając od czasu do czasu, aż do-

tarł do miejsca, gdzie rozlane wody strumienia utwo-

rzyły

niewielkie jeziorko omywające miniaturowy półwysep

porośnięty drzewami. Obejrzał się. Nie było już

background image

stąd widać domów osady. Uspokojony wkroczył w głąb

lasku i siadł pod potężnym pniem. Dopiero teraz wy-

dobył bochenek spod kurtki. Sięgnął po myśliwski nóż,

nie znalazł. Ani noża, ani pasa, na którym wisiała skó-

rzana pochwa. Ba, na którym wisiały futerały obu

rewolwerów. Zerwał się w popłochu. Wrażenie było tak

silne, że poczuł zawrót głowy. Nie wiedział, czy to na

skutek spożytego chleba, czy nagłej choroby. Siedział

oddychając z wysiłkiem, a gdy łopotanie serca ustało i

zawrót głowy minął, sięgnął pamięcią do minionych

godzin.. Czy zgubił podczas wędrówki? Nie, to

niemożliwe. W takim wypadku natychmiast odczułby

brak ciężaru uciskającego biodra. To mogło się stać

tylko podczas noclegu pod podłogą werandy. Musiał

odpiąć pas przed zaśnięciem, a później zapomniał go

założyć. Wszystkiemu winne zdenerwowanie, ,,a i z

głodu musiałem zgłupieć" — dopowiedział w myślach.

Teraz należało wrócić po zgubę. Czekała go daleka, a

więc niebezpieczna droga — nie mógł wyruszyć tak

całkowicie bezbronny. Miał nadzieję, że nikt dotych-

czas nie znalazł pasa pozostawionego przecież w miej-

scu odwiedzanym co najwyżej przez koty.

Ułamał kawał chleba, całego bochenka nie chciał

dźwigać. Chleb był kradziony i ta myśl nie dawała mu

spokoju. Nigdy dotąd w swych chłopięcych i młodzień-

czych latach nie przywłaszczył sobie niczego, nawet

posiadającego tak niewielką wartość, jak bochenek

zwykłego pieczywa. Rozejrzał się, gdzie mógłby ukryć

chleb, aż dostrzegł w drzewie dziuplę. Była pusta.

Wepchnął w nią bochenek, westchnął nad swym losem

i zawrócił w kierunku osady. Nie spieszył się, mimo że

niepokój skłaniał go do szybszego marszu. Uznał

jednak, że najbezpieczniej będzie udawać spacerowicza

wałęsającego się tu i tam bez określonego celu. Z tego

powodu droga powrotna za jęła mu więcej czasu.

background image

Na koniec ujrzał dom. Najpierw jego tylną ścianę,

później narożnik, wreszcie otwarte okno. Wytężył

wzrok. W oknie nie było nikogo, znikły również leżące

przedtem bochenki. Czy zauważono brak jednego? Czy

wszczęto alarm? Lecz chyba z powodu kradzieży

przedmiotu tak małej wartości nikt nie będzie zawracał

głowy szeryfowi ani nawet mieszkańcom sąsiednich

domostw. Zresztą... okradzeni na pewno nie byli

biedakami. Budynek wyglądał solidnie i świeżo,

jeszcze pachniał drewnem i farbą. Cóż dla właścicieli

mogła znaczyć strata bochenka chleba?

Ruszył ścieżką biegnącą ku głównej drodze-ulicy,

poza kępami krzewów. Z otwartego okna nikt nie mógł

go

dojrzeć. Wyszedł na miejsce otwarte, skąd dokładnie

mógł obserwować front domu. Na jej deskach

hałasowało teraz dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka,

a obok nich skakał mały piesek. Robert zmartwił się. W

takiej sytuacji nie mógł nawet marzyć o dostaniu się

pod werandę. Lecz i od strony drogi-ulicy rzecz nie

przedstawiała się lepiej. Pusty wczesnym rankiem szlak

zaludnił się teraz. W przeciągu kijku minut naliczył

dziesięciu przechodniów, czterech konnych, trzy

ładowne wozy i jucznego osła prowadzonego na

postronku przez jakiegoś oberwańca. Cofnął się,

zawrócił między krzaki, siadł w ich gąszczu i nie

spuszczał oka z werandy. Pies skakał do taktu

podrzucanej przez dzieci piłki.

Robert obserwował zabawę coraz bardziej zdener-

wowany i głodny. Pożałował, że zostawił bochenek w

dziupli. Weranda zaludniła się. Z głębi domu wyszły

trzy osoby: dwie kobiety i mężczyzna. Zatrzymali się

na sekundę, a później, wraz z dziećmi, zeszli na skraj

ulicy. Od tego miejsca mężczyzna skręcił w prawo,

kobiety z dziećmi — w lewo. Robert opuścił krzaki,

obszedł dokoła willę przyglądając się oknom.

Wszystkie były zamknięte. Wywnioskował, że nikt nie

pozostał w domu. Odetchnął z ulgą, ale w tym momen-

cie przyskoczył do niego mały piesek, machając ogo-

nem i poszczekując. Nie mógł tak stać bez końca,

postanowił wpełznąć pod werandę, nawet gdyby to miał

zauważyć któryś z ulicznych przechodniów. Podszedł

ku schodkom, a wówczas, gdzieś z boku, wypadł kot i

smyrgnął pod deski werandy. Pies rzucił się za nim i

zniknął w półmrocznym przyziemiu. Do uszu Roberta

dobiegły kocie miaukoty i warczenie psa, potem kot

wyskoczył i pobiegł w krzaki. Pies nie ukazał się

natychmiast, chociaż jego warczenie i poszczekiwanie

przybrały na sile. Coś tam kotłowało się w

ciemnościach, aż wreszcie czworonóg wypełzł ciągnąc

po piasku kowbojski pas. Robert patrzył przerażony, jak

pies szarpie zgubę. Wolniutko, aby nie spłoszyć

czworonożnego złodzieja, posunął się kilka kroków.

Jeszcze chwila i odzyska swój skarb. Lecz pies był

czujny, odskoczył nagle, a gdy Robert wyciągnął rękę,

ruszył psim galopem przed siebie, aż podskakiwały

skórzane futerały z tkwiącymi w nich coltami. Na

background image

szczęście zwierzę nie pognało ku drodze, co na pewno

spowodowałoby zbiegowisko ciekawych, lecz

równolegle do drogi. Ale i ten pomyślny dla Roberta

zbieg okoliczności wywołał nadmierne zainteresowanie

chłopaka idącego obok starszego mężczyzny — skoczył

za psem i dopiero gromkie wezwanie opiekuna czy ojca

skłoniło go do przerwania pościgu. Pies obiegł dom

dokoła i zniknął za narożnikiem. Robert podążył za

zwierzęciem, lecz pewnie i teraz nie odzyskałby swej

zguby, gdyby nie kot. Ten sam, który uciekł spod

werandy, czy jakiś inny — wychynął z krzaków, zanim

spostrzegł psa. Szczekający czworonóg popędził za

nim, Robert chwycił wreszcie pas, zapiął go, pogroził

pięścią zwierzęciu i zawrócił w stronę rzeczki.

background image

Gdy dotarł do leśnego półwyspu przekonany, że

świetnie zapamiętał miejsce, gdzie ukrył chleb, okazało

się, że wszystkie drzewa wyglądają bliźniaczo.

Wędrował od pnia do pnia, zaglądając we wszystkie

dziuple, na próżno. Nie miał tu nic więcej do roboty.

Zdjął obuwie, podwinął nogawki spodni i przeszedł

przez strumień tak w tym miejscu płytki, że woda

sięgała zaledwie kolan. Po drugiej stronie ciągnęły się

pola zieleniejącycn ozimin. Odnalazł miedzę, która do-

prowadziła go do traktu, prymitywnego gościńca, zna-

czonego głębokim^ dołami i koleinami wozów. Gości-

niec był pusty. Robert skierował się na wschód.

Po kilku godzinach marszu począł dotkliwie odczu-

wać wzrastający upał. Słońce osiągnęło szczyt nieba i

grzało nielitościwie, jakby w pełni lata. Robert za-

marzył o cieniu, o szklance mleka, o kromce chleba,

lepz horyzont był pusty, nic nie zwiastowało możli-

wości zaspokojenia pragnienia i głodu. Dopiero po dal-

szych dwu godzinach, gdy orne pola ustąpiły falistej,

naturalnej łące, dostrzegł najpierw czarną smugę dymu,

a nieco później — dach z kominem, wreszcie — piskie

zabudowania gospodarcze. Ujrzał na koniec dom

mieszkalny i ku niemu się skierował. Po drodze minął

stado długorogiego bydła teksaskiego oraz corral —

ogrodzenie, za którego niskim palikowym płotem wi-

dniały końskie łby. Kiedy dotarł do studni i koryta dla

pojenia zwierząt, przystanął. Puste wiadro i długi drąg,

zakończony podkową zamiast haka, spoczywały obok.

Założył je na podkowę i ostrożnie opuścił drąg w

mroczny otwór. Poczuł na twarzy chłodną wilgoć i

ujrzał lustro wody tak blisko, że wystarczyło ręką

sięgnąć, lecz było to złudzenie, bo zanim zanurzył ku-

beł, musiał spuścić ponad połowę drąga. Wyciągnął

pełne wiadro, postawił je na krawędzi cembrowiny, aż

woda chlusnęła mu na spodnie. Pochylił się i pił

background image

drobnymi łykami, a gdy zaspokoił pragnienie, obtarł

mokrą twarz i odwrócił się. Już nie był sam. Krok od

studni sterczał wysoki i chudy jak kołek w płocie

mężczyzna.

__ Przepraszam — odezwał się Robert — bardzo

chciało mi się pić...

— Woda jest dla wszystkich. Szukasz pracy?

— Nie — zaprzeczył pospiesznie. — Udaję się do

krewnych. Czy... — tu zawahał się. — Bardzo jestem

głodny — wyznał szczerze.

— Tylko tyle? — roześmiał się nieznajomy. — Zaraz

temu zaradzimy. Chodź.

Ruszył pierwszy i dopiero przy drzwiach przepuścił

gościa. Za drzwiami znajdowała się wielka izba o dwu

oknach, z piecem, stołem, dwiema ławami i półką

biegnącą wzdłuż ściany.

— "Siadaj, wędrowcze. Coś tam skombinuję...

Wyszedł, a Robert usiadł na ławie i odetchnął z ulgą.

Dzisiejszy ranek dobrze się mu dał we znaki. Gdyby tu

nagle zjawił się sam szeryf Murphy, Robert nie

próbowałby ucieczki. Na szczęście, zamiast szeryfa

wkroczył gościnny farmer dźwigając kamienny dzban i

cynowy kubek. Postawił to wszystko na stole, znowu

zniknął i znowu wrócił z potężnym bochnem chleba i

długim nożem, przypominającym raczej rzeźnicze

narzędzie do szlachtowania bydła.

— Wybacz, chłopcze, że tak skromnie. Żona poje-

chała do miasta, a ze mnie żaden kucharz.

W dzbanku znajdowało się mleko, chleb pachniał tak

cudownie, że Robert zjadł, a raczej pochłonął na-

tychmiast pół bochenka. Kubek odstawił dopiero wów-

czas, gdy wysączył ostatnie krople. Poczuł się syty i

ociężały.

— Dziękuję — powiedział rozluźniając pasa.

Et, głupstwo. Za dwie godziny wróci żona i wtedy

pomyślimy o czymś lepszym. Mleko to dobra rzecz do

picia, lecz nie zastąpi mięsa. Prawda?

Robert zaprzeczył. Jednak tylko dlatego, że nie miał

zamiaru siedzieć tu przez dwie godziny. Zbyt wielkie

ryzyko.

— Spieszę się — wyjaśnił — czekają na mnie krew-

ni.

Daleko?

— W Wichita — skłamał.

Och, toż to prawie pod nosem. Na dobrym koniu

dotrzesz w jeden dzień. Nie zanocowałbyś u nas? Przy-

dałby ci się odpoczynek.

Robert zdobył się na uśmiech oświadczając, że czuje

się znakomicie.

A twój koń? — zainteresował się nagle farmer. —

Gdzie zostawiłeś konia?

Nie mam konia.

— No, to przed wieczorem nie dojdziesz do celu.

Mieszkasz w tych stronach?

Robertowi nie w smak były takie pytania. Aby

uniknąć dalszych, wyjaśnił, że wędruje z południowego

wschodu, z Luizjany, gdzie jego ojciec ma gospo-

darstwo rolne. Gorączkowo szukał nazwy miasteczka,

background image

przy którym to gospodarstwo się znajduje, lecz nic nie

wymyślił. Szczęśliwie farmer nie zagadnął go o to.

Wyjaśnił więc dalej (bo piesza wędrówka z Luizjany

wyglądała zbyt podejrzanie), że jego wierzchowiec,

przebywając łąkę podziurawioną norami piesków

preriowych, złamał nogę. Że musiał konia dobić, a

uprząż sprzedać przygodnemu kowbojowi. Wszystko to

wyglądało bardzo prawdopodobnie.

— Czemuś nie kupił drugiego konia? Ja sam...

— Nie, nie, nie mam tyle pieniędzy — stwierdził, po

raz pierwszy zgodnie z prawdą.

background image

— O, to przykre. Lecz czemu nie skorzystałeś z

pociągu? Zabrakło na bilet?

Robert przeląkł się. Jedno kłamstwo pociągało za

sobą konieczność następnego. Wyjaśnił, że koń mu

padł zaledwie kilka mil stąd, a on właśnie zmierza ku

najbliższej stacji kolejowej.

— Toś zmylił drogę — stwierdził farmer. — Linia

kolejowa biegnie tam — wskazał ręką kierunek, z

którego Robert przybył.

Chłopak podziękował za informację i podniósł się

zza stołu. Przedłużanie wizyty byłoby zbyt wielkim

ryzykiem. Gospodarz wyprowadził go na dwór.

— Tam — powiedział, znowu wskazując ręką. —

Tam musisz iść. Stacja kolejowa jest w Utte. Powo-

dzenia!

Utte nie mogło być niczym innym, jak właśnie osa-

dą, w której nocował i w której zgubił pas. Chcąc nie

chcąc ruszył drogą, którą już raz przebył. Był pewien,

iż obserwują go oczy farmera. Cóż za pechowy dzień!

Maszerował żwawo, ciągle przez łąkę, lecz z zamia-

rem skręcenia w bok, tak aby właśnie ominąć Utte i

trafić na jakiś inny przystanek kolejowy, ustawiony w

bezludnej okolicy. Istniały takie przystanki, Robert o

tym wiedział, wyznaczone przez zarząd kolei w miej-

scach, w których było pod dostatkiem wody, gdzie zie-

mia żyzna stanowiła własność kompanii kolejowej.

Przystanek, pozornie bezsensowny, miał przyciągać

osadników i zachęcić do nabycia kolejowych gruntów.

Istniało jeszcze sporo takich przystanków, gdzie diabeł

mówił dobranoc, a rącze antylopy bez obawy pasły się

na łąkach. Takiego właśnie szukał Robert.

Gdy wydało mu się, że przebył spory odcinek drogi,

zerknął za siebie. Nadal widać stąd było budynki, a

nawet sylwetkę człowieka. To pewnie gościnny far-

background image

mer nabrał jakichś podejrzeń i obserwował oddalają-

cego się gościa. Robert nie mógł zmienić kierunku wę-

drówki i dopiero po dalszej półgodzinie, gdy chata

znikła za horyzontem, skręcił raptownie i ruszył na

wschód. Szedł jeszcze z godzinę i uznawszy, że Utte

pozostało już za nim, skierował się na południe. Prze-

maszerowawszy dobre pół mili niespodziewanie

natknął się na szyny, błyszczące w słońcu/jak srebrne

sztaby. Nasyp nie istniał. Prawdopodobnie dlatego, że

grunt dźwigał się tu ponad płaszczyznę prerii. Ruszył

więc wzdłuż toru, pełen obaw, że zanim dotrze do

najbliższego przystanku, nadjedzie pociąg. Obawa

okazała się płonną. Przystanek ukazał się/ znacznie

szybciej od pociągu. Był to słup wbity w /ziemię o

kilka kroków od szyn. Do słupa przytwierdzano deskę

z wymalowanym napisem: „Open Field" *.\ Robert

zatrzymał się, przeczytał i roześmiał. Nazwa była

trafna, lecz mało oryginalna. Jak okiem sięgnąć — na

prawo i na lewo — ciągnęło się właśnie otwarte pole,

pierwotna preria nie ruszona pługiem rolnika.

Robert legł pod słupem. Wydobył zza pazuchy zwi-

tek banknotów, a z kieszeni spodni garść monet. Prze-

liczył dokładnie swój skromny majątek. Nic w nim nie

przybyło i nic nie ubyło od wczorajszego ranka. Nie

wydał ani centa, lecz rozumiał, że skutki takiej

oszczędności mogą być opłakane. Między Teksasem,

na terenie którego obecnie przebywał, a Montana, ku

której zmierzał, rozciągała się przestrzeń równa prawie

całej długości Stanów, mierzonych z południa na

północ, a taką drogę, obojętnie: pociągiem, statkiem

czy konno, zdoła przebyć tylko człowiek odżywiający

się normalnie, a nie głodomór słaniający się na nogach,

jakim był obecnie. Miał nadzieję, że w pociągu będzie

mógł coś kupić i najeść się do syta nie zwracając

niczyjej uwagi. Czy mu starczy pieniędzy na podróż do

Montany?

Leżał i dumał nad swym losem, który wydał mu się

czarny jak wnętrze nie oświetlonego tunelu, a chociaż

gdzieś tam w oddali błyskało nikłe światełko — ognik

nadziei — wątłe było i bardzo odległe.

Westchnął, rozczuliwszy się nad samym sobą, po

czym odwrócił się na wznak i po chwili zasnął. Nie

obudził go ani gwizd lokomotywy, ani turkot wago-

nów, lecz... zapach dymu. Wdychał ten dym i ciągle

jeszcze wydawało mu się, że śpi. Dopiero brzęk metalu

otrzeźwił go na dobre. Siadłszy wytrzeszczył zaspane

oczy.

— Obudziłem kolegę?

Głos zabrzmiał chropowato, lecz wcale nie groźnie.

— Nie — zaprzeczył chłopak — to jest... rzeczywi-

ście nieco się zdrzemnąłem.

Rozejrzał się podejrzliwie dokoła, lecz poza samot-

nym przybyszem nie zauważył nikogo więcej.

— Pociąg nie jechał? — zagadnął niespokojnie.

— Nie jechał. Ale nadjedzie. Czekasz? Ja również.

Napijesz się kawy, kolego?

Dopiero teraz Robert dostrzegł metalowy garnczek

ustawiony na dwu płaskich kamieniach, między który-

background image

mi płonął niemrawy ogieniek.

— Napiję się — odparł pospiesznie, jak gdyby z

obawy, że zaproszenie zostanie cofnięte.

— Masz kubek? Ech, co za pytanie! Oczywiście, nie

masz kubka. Pożyczę ci swego.

Po czym zręcznie uniósł naczynie i nie rozlewając

ani kropli napełnił blaszankę.

— Pij, kolego, na zdrowie!

Robert nie dał się prosić. Ach, jakaż to była przy-

jemność!

background image

— A możeś ty głodny?

Chłopiec wypił już sporo, czuł miłe ciepło w żołądku

i całą górę wdzięczności dla nieznajomego.

Żeby rzec prawdę — odparł oblizując wargi —

nie jadłem od rana.

— To tak, kolego? I nic ni o tym nie powiedziałeś.

Znajdzie się coś na ząb.

Sięgnął ręką za siebie i ujawnił oczom chłopca spory

worek ściągnięty postronkiem i zaopatrzony w parcianą

szelkę do przewieszania przez ramię. Rozsupłał

węzełki i wydobył najpierw pół bochenka chleba, a

później paczkę owiniętą szarym papierem, nieco nad-

dartym i mocno zatłuszczonym. Gdy zdjął opakowanie,

ukazał się gruby prostokąt boczku, wagi chyba ponad

dwa funty. Na taki widok Robert poczuł w żołądku

przykre ssanie. Z bochenka nieznajomy odkrajał ko-

lejną pajdę, przykrył płatem boczku.

— Wcinaj!

Resztę prowiantu schował do worka i z wyraźnym

zadowoleniem przyglądał się jedzącemu.

— Starczy?
Robert najchętniej poprosiłby o następną porcję, lecz

ponieważ prosić nie lubił, a swego towarzysza ocenił

jako biedaka — podziękował i odmówił. Oddał kubek,

siadł twarzą zwróconą ku zachodowi, wypatrując

cienkiego pióropusza dymu w miejscu, w którym szyny

stapiały się w jedną lśniącą nitkę i ginęły za

horyzontem. Lecz żaden znak nie sygnalizował zbli-

żania się pociągu. Preria drzemała w promieniach słoń-

ca, w ciszy i bezruchu.

— Jedziesz na wschód — stwierdził nieznajomy, a

Robert nie zaprzeczył. Kłamstwo wydałoby się z na-

dejściem pociągu.

Odparł więc:

background image

— Tak, ale jak to odgadliście? Przecież mogłem tu

tylko czekać na kogoś.

— Tu nikt nie wysiada, kolego, bo i po co? Lecz

myślę, że wszystko wspaniale się składa, jak w dziecin-

nej łamigłówce.

Na zdziwione spojrzenie chłopaka dorzucił:

— Ja również podążam na wschód. Nie umrzesz z

głodu, kolego, nawet jeśli nie masz centa w kieszeni.

Nie martw się.

Robert uśmiechnął się blado. W istocie bowiem za-

niepokoiła go i zmartwiła perspektywa towarzystwa

zupełnie obcego człowieka. Kim był? Sądząc po ubiorze

— równie dobrze bezdomnym włóczęgą, jak ro-

botnikiem rolnym poszukującym pracy. A może...

przebranym agentem słynnego Pinkertona? Robert

słyszał o tej agencji wiele, a jeszcze więcej o sztuczkach

jej ludzi, przyćmiewających sławę najbardziej

sprawnych szeryfów i stanowej policji. Nie, na ro-

botnika ten obcy nie wyglądał. Och, na takich typach

Robert znał się nieźle. Ten nieznajomy z płóciennym

workiem, w płóciennej bluzie i takichże spodniach

posiadał zbyt wyostrzoną spostrzegawczość. I to właśnie

zaniepokoiło Roberta, a tego niepokoju nie rozwiało

wesołe spojrzenie szarych oczu ani uśmiech, jaki prawie

stale gościł na wargach tego człowieka. Twarz miał

lekko zaróżowioną — jakoś to nie pasowało do zawodu

robotnika rolnego ani do żadnego innego zawodu

związanego z częstym przebywaniem pod gołym

niebem. Słońce Teksasu szybko opala. Poza tym —

uczesanie! Wyglądał tak, jakby wczoraj zajął się nim

fryzjer. Spod ronda prawie nowego kapelusza nie

spadały na ramiona długie, dawno nie obcinane włosy,

charakterystyczne dla traperów i włóczęgów.

Robert sięgnął do kieszeni i wydobył garść monet,

pokazał je na otwartej dłoni.

— Mogę sam się wyżywić — oświadczył — nie je-

stem żebrakiem.

— No, no! Nie ma się o co obrażać, kolego. Przyja-

cielska usługa nikogo nie hańbi.

Robert poczuł chętkę zapytać, odkąd to datuje się ich

przyjaźń, lecz tylko wzruszył lekko ramionami i wsypał

z powrotem pieniądze do kieszeni. Zapadło milczenie.

Nie na długo jednak. Nieznajomy albo był z urodzenia

gadułą, albo też pragnął pociągnąć Roberta za język.

— Nie przeszkadza ci, kolego? — odezwał się po

chwili.

— Co ma przeszkadzać?

Ostrogi. Piękne ostrogi, ale zawadzające w mar-

szu. A może ukryłeś gdzieś konia?

Robert z trudem maskował zdenerwowanie i po-

wtórzył bajeczkę opowiedzianą uprzednio gościnnemu

farmerowi, z tą tylko różnicą, że za cel podróży podał

północną Luizjanę. Zrozumiałe. Wichita Falls leżała

przecież na zachodzie, a on wybierał się na wschód.

— Ach — westchnął, a może tylko udał westchnie

nie nieznajomy. — To nasza wspólna podróż nie po-

trwa długo. Szkoda, kolego. Przypadłeś mi do serca.

background image

Podniósł się, zadeptał resztki tlejącego ogniska i ru-

szył z kubkiem do pobliskiego strumyczka. Robert

ucieszył się z informacji, towarzystwo nieznajomego

nie przypadło mu do smaku, a nie wiedział, jak tego

towarzystwa się pozbyć. Teraz zdjął ostrogi — zbyt

zwracały uwagę — i rozciągnął się na trawie. Udał, iż

drzemie, nie miał ochoty na dalszą pogawędkę. I tak

przez dobre pół godziny trwała cisza. Zmącił ją deli-

katny początkowo, a później coraz donośniejszy stukot

szyn, wreszcie gwizd parowozu.

— Jedziemy, kolego — uradował się nieznajomy. —

Uważaj, żebyś czego nie zapomniał.

Była to zwykła złośliwość. Robert nie miał nawet

najmniejszego pakunku.

Z dalekiego krańca horyzontu, gdzie tory łączyły się

w jedną cienką linię, wyjrzał czarny punkcik i rósł z

każdą sekundą, ciągnąc po niebie rozwleczoną chmurę

dymu. Teraz już grzmiały koła, białe wytryski pa-

background image

ry

buchnęły tuż przy ziemi. Gorący wiatr dmuchnął w

twarz Roberta, zgrzytnęły hamulce, zastukały zderzaki

wagonów i pociąg zatrzymał się tuż przed słupem

oznaczającym stację. Konduktor zeskoczył ze stopni

pocztowego wozu.

__ Open Field! — zawiadomił donośnie. —

Open Field! — powtórzył.

W kilku oknach pojawiły się głowy podróżnych, lecz

poza tym głośny anons nie wywołał zainteresowania

pasażerów. Nikt nie opuścił pociągu, nikt nie ukazał się

na peronie. Poza dudnieniem parowozu żaden inny

dźwięk nie zakłócił ciszy.

Wsiadacie, panowie? Zaraz ruszamy.

— Chodźmy, kolego.

Robert ruszył za nieznajomym niezbyt zdecydowa-

nym krokiem. W ostatniej chwili przemknęło mu przez

myśl, by zrezygnować z nieprzyjemnego towarzystwa,

no i z podróży. Jednak poniechał tego zamiaru.

Trzasnęły drzwiczki, wagon był prawie pusty. Gdy

siedli przy oknie, ozwał się gwizd i wozy drgnęły na-

bierając stopniowo rozpędu.

— Jedziemy, kolego — stwierdził zbytecznie nie-

znajomy, gdy za oknem trawy zielonej prerii coraz

szybciej poczęły przesuwać się do tyłu. — Jak się

czujesz, kolego?

Robert nie odpowiedział. Gorączkowo rozważał, do

jakiej stacji powinien wykupić bilet, gdy zjawi się

konduktor. Przecież nie miał najmniejszej nawet chęci

odwiedzenia Luizjany, a jednocześnie nie chciał przy-

znać się do kłamstwa wykupując bilet w zupełnie in-

nym kierunku, ku północy. W duchu złorzeczył swemu

towarzyszowi. To jego obecność zmuszała do tak

kłopotliwych rozważań. Wybrnął z sytuacji pod wpły-

wem natchnienia, które kazało mu nabyć bilet do Dal-

las. Tam pozbędzie się niewygodnego

towarzystwa, a później ruszy najkrótszą drogą ku

Montanie. Rzecz jasna, iż kupno biletu do Dallas

natychmiast zwróciło uwagę nieznajomego.

Cóż to, kolego — zagadnął czy zmieniliście

plany? Przecież Dallas to Teksas, ą nie Luizjana. A

może to tajemnica?

Żadna tajemnica. Wpadłem na myśl, aby po

'drodze odwiedzić mego wuja.

j

To i dla mnie do Dallas. Cóż mi szkodzi

obejrzeć miasto, w którym nigdy nie byłem. Prawda,

kolego?

Robert tylko mruknął coś niewyraźnie, wściekły, a

równocześnie zrozpaczony. Podstęp sianie udał. Jak

teraz zniknąć z oczu wścibskiego natręta? A może to

nie tylko natręt, lecz policyjny szpicel? Agent

Pinkertona? Nie, chyba nie. Któż by zawiadomił

agencję? Dobrze znał Denisa Murphy, szeryf nie

podjął takiej decyzji. Tak czy owak, trzeba jak

najszybciej zerwać przypadkową znajomość. Póki nie

będzie za późno.

— Słyszysz, kolego?

Robert drgnął, przyciszony głos sąsiada dotarł wre-

szcie do jego świadomości.

background image

— Przepraszam, co takiego?

Gadają o jakiejś hecy w Wichita Falls

— Kto?

Tamci dwaj...

Robert rozejrzał się po wagonie. Tamci dwaj — to

mogło dotyczyć tylko dwu pasażerów z sąsiedniej

ławki, zwróconych plecami. Zerknął na nich raz i drugi.

Ogarnął go paniczny strach, iż obok siedzi dwu jego

znajomych z Wichita. Aż spocił się z wrażenia.

— Co oni mówili? — szepnął.

— Podobno jeden z pomocników szeryfa z Wichita

ranił drugiego zastępcę, a zamknięty w areszcie wyła-

mał kraty i uciekł.

W informacji tej tkwiła tylko połowa prawdy, lecz to
wystarczyło, aby ciałem Roberta wstrząsnął dreszcz

przerażenia.

— To pewnie jakaś plotka — odparł zdobywając się

na nieludzki wysiłek.

— Plotka albo nie plotka. Jak zrozumiałem, tamci

dwaj jadą wprost z Wichita Falls, więc musieli słyszeć

o tej sprawie. Ach, różne rzeczy dzieją się na tym

świecie.

Pociąg począł zwalniać. Robertowi wpadł do głowy

desperacki pomysł wyskoczenia z wagonu. Niech sobie

widzowie takiego zdarzenia pomyślą, co chcą. Lepsze

to od rozpoznania go przez znajomków z Wichita. Już

się podrywał z ławki, gdy właśnie wstali tamci dwaj.

Spojrzał na nich bystro. Nie, tych ludzi nigdy w życiu

dotąd nie spotkał. Odprężył się i nawet uśmiechnął.

Gdy nieznajomi opuścili wagon, parowóz zagwizdał i

wagony potoczyły się dalej.

— A w związku z tą sprawą w Wichita — odezwał

się sąsiad — spotkałem się w swym życiu z podobną

historią. Nie mówię, że taką samą, tylko podobną. Bo

widzisz — tu zniżył głos do szeptu — byłem kiedyś

posądzony o morderstwo, ba, nawet skazany...

Robert wytrzeszczył oczy. Wszystkiego mógłby

oczekiwać, lecz nie takiego wyznania! Teraz się oka-

zało, że od paru godzin przebywa w towarzystwie

przestępcy. Cóż za przypadek!

— Nie patrz tak na mnie, kolego. Nie popełniłem

żadnej zbrodni, to była pomyłka i sąd ją sprostował,

szkoda, że tak późno. Przecież gdybym był winien, nie

gadałbym o tym.

Robert mimo woli uśmiechnął się. Podczas służby u

szeryfa niejeden raz spotykał się z tego rodzaju

oświadczeniami padającymi z ust notorycznych bandy-

tów. Lecz kto by im wierzył.

— Zabawne, prawda? Teraz to i mnie wydaje się

zabawne. Siedziałem, jak to się mówi,! za

niewinność, dwa

lata! Czy wiesz, co to znaczy?

Chłopakowi zrobiło się nagle bardzo gorąco, a w se-

kundę później bardzo zimno.

— Nie wiem — odparł półgłosem — nic takiego nie

przeżyłem.

— To i dobrze. Nie wyobrażasz sobie, jaka to męka

background image

tkwić między czterema ścianami i tylko raz na dzień

korzystać z półgodzinnego spaceru po więziennym

dziedzińcu. Dla kogoś, kto pół życia spędził na prerii!

Ty tego nie pojmiesz, kolego, lecz ja... A najgorsze, że

nic nie zawiniłem.

Umilkł, spojrzał w okno, za którym nadal przesuwało

się zielone morze prerii, a później zerknął za siebie,

jakby chciał sprawdzić, czy któryś z pasażerów nie

przysłuchuje się jego opowieści.

— Widzisz, kolego, byłem ja, i to wcale nie tak

dawno, eksplorerem i traperem. Na przemian jednym i

drugim, jak wypadło. Jednak nie miałem zamiaru

spędzić w ten sposób całego życia. Chodziło mi tylko o

zebranie małej fortunki. Później planowałem obrać

sobie za siedzibę któreś z małych, cichych miasteczek

(nie cierpię wielkomiejskiego gwaru) na południu,

gdzie słonko mocniej przygrzewa, a zimy są łagodne.

Bardzo nie lubię mrozów. I cóż powiesz, kolego? For-

tunkę zebrałem. To nie był wcale szczęśliwy traf, żadna

bryła złota wagi kilkunastu funtów. Nic z tych rzeczy.

Po prostu, ziarnko do ziarnka i uciułałem spory worek

złotego piachu. Nie wiedziałem dokładnie, ile to warte,

aż mi oczy otworzyli w bankierskim kantorze.

Dostałem dwa razy więcej, niż sobie zamarzyłem. Ech,

stałem się panem, co się zowie'! Inny na moim miejscu

ległby do góry brzuchem i w rok roztrwonił cały

dorobek po knajpach i szulerniach. Ja...

nie! Porozglądałem się tu i tam, aż na koniec znalazłem

sobie miejsce w malutkim, nowiutkim miasteczku. W

Teksasie. Nazwa cię chyba nie obchodzi, kolego?

Robert przyznał, że istotnie nic a nic nie obchodzi go

nazwa malutkiego miasteczka.

— Słusznie, po co zaśmiecać głowę zbyteczną wia-

domością. Wyobraź sobie, że w tym miasteczku nie

istniał saloon! Nigdy go nie było. Trudno uwierzyć, ale

ludzie kupowali whisky w „składzie towarów mie-

szanych", a pili w domach. Postanowiłem zmienić taki

stan rzeczy i właśnie otworzyć saloon.

— Tak nagle? — roześmiał się Robert, po raz pierw-

szy od wielu dni.

Wcale nie nagle. Podczas mej wędrówki często

zastanawiałem się, w czym ulokować zdobytą gotówkę.

Farmerstwo mi nie odpowiadało, na hodowli się nie

znam. Wybrałem handel, i to ten najmniej ryzykowny,

nie wymagający wielkich umiejętności, właśnie saloon.

W miasteczku, którego nazwa cię nie obchodzi, wyna-

jąłem duży lokal po sklepie z narzędziami rolniczymi.

Sięgnąłem głęboko do kieszeni. Kosztowało, bo koszto-

wało, ale tam gdzie stały pługi, brony i jakieś inne

żelastwa, powstała wielka sala z szynkwasem, półkami,

stołami i wszystkim, co potrzeba dla takiego interesu.

Zawiesiłem szyld z napisem ,,Bow's Inn". Wiesz, co to

znaczy?

— No... łuk, chyba myśliwski.

— O nie, kolego. Bow to ja. Jestem Allan Bow od

początku swego życia aż po najdłuższe jego trwanie.

Robert uznał, że w takiej sytuacji grubiaństwem

byłoby nie przedstawić się.

background image

— Jestem Robert Smith — powiedział.

Smithów żyło w Ameryce setki tysięcy, więc naj-

mniej ryzykował.

background image

— Doskonale, Robercie. Pozwolisz, że będę ci mówił

po imieniu, kolego. Jestem kapinkę jod ciebie starszy,

więc chyba się nie obrazisz?

Chłopiec natychmiast oświadczył, iż ani mu w gło-

wie żadna obraza. Wręcz przeciwnie...

Wiedziałem, że tak odpowiesz. Znam się na lu-

dziach, chociaż — tu westchnął — jeden raz srodze się

pomyliłem. Kosztowało mnie to, oj, kosztowało...

— Furę pieniędzy — wtrącił Robert.

Gorzej, znacznie gorzej. Dwa lata! Rozumiesz?

Dwa lata odsiadki, a siedziałbym jeszcze, gdyby praw-

da nie wypłynęła na wierzch, jak oliwa na wodę.

Wszystko zaczęło się od saloonu.

— To znaczy, iż handel nie jest najlepszym intere-

sem.

Nic z tych rzeczy. Poszło o zupełnie co innego.

Mój saloon okazał się świetnym wynalazkiem, czymś

znacznie lepszym od bonanzy. Pieniądze płynęły stru-

gą, szybko jak wody górskiej rzeki. Już pierwszego

dnia wiedziałem, iż odkryłem złotą dziurę. Całe mia-

steczko przybyło w moje progi, chyba tylko dzieci za-

brakło, ale i te zebrały się przed domem sądząc, że

zostaną wpuszczone. Zabawa trwała do świtu, z tań-

cami i bez żadnej awantury. Może dlatego, że był na

niej szeryf, a może dlatego, że saloon to niekoniecznie

miejsce, w którym ani jeden wieczór nie obejdzie się

bez bójki. Po tym pierwszym wieczorze zawsze u mnie

było pełno. Cóż w tym dziwnego, jedyny saloon w mia-

steczku. Przyjąłem chłopca do pomocy, zgodziłem

kuchcika. Jaki tam z niego był kucharz! Lecz gdzie

miałem szukać? Zresztą, chyba wiesz, że do saloonu

rzadko kto przychodzi na jedzenie, chyba podróżny,

bo miejscowy woli najeść się w domu. Taniej wypada.

Podróżni to do naszej mieściny jakoś nie trafiali, lecz

był taki jeden, ani miejscowy, ani podróżny.

— Jak to może być? — uśmiechnął się Robert.

Ano, może. To był hacjender, jak tu nazywają co

większych farmerów. Miał mnóstwo ornej ziemi,

pastwisk i bydła. Tak ludzie gadali. Przyjeżdżał do

miasteczka co trzeci, czwarty dzień. Zawsze wpadał do

mnie na przekąskę. I zawsze trzymałem dla niego

pieczoną wołowinę. Przepadał za nią. Wyglądał na

wielkiego pana. Ho, ho! Od czubka pięt po czubek ka-

pelusza. Elegancik. Wystrojony jak greenhorn przybyły

z wielkiego miasta i za takiego początkowo go

uważałem, lecz to nie była prawda. Pozory mylą, Ro-

bercie. Zapamiętaj to sobie.

Jegomość lubił gadać, a że wpadał do mnie w porze

południa, gdy ruch jest najmniejszy, przegawędziliśmy

wiele godzin. Nasze stosunki układały się coraz

bardziej przyjacielsko. Zawsze ukazywał się na progu

saloonu, niespodziewanie, jakby spod ziemi wyrósł.

Gdzieś od czwartego miesiąca naszej znajomości witał

mnie okrzykiem: „Jak się masz, Allan!" Po czym

opierał się o szynkwas i opowiadał o plotkach i

wieściach, jakie chyba tylko wiatr mógł przywiać z

dalekiego świata do naszej dziury. Skąd tyle wiedział?

Nigdy tego nie odgadnę, lecz chyba co najmniej połowa

background image

z nich była wytworem jego wyobraźni.

Zdarzyło się kiedyś, że zabrakło mu pieniędzy na

zakupy, po które przyjechał aż wozem. Zwrócił się do

mnie. Pożyczyłem mu bez mrugnięcia okiem. Zwrócił

wszystko, co do jednego centa, w trzy dni później.

Takie pożyczki parodniowe powtarzały się dwa, trzy

razy w miesiącu. Nie mogłem przecież odmówić drob-

nej usługi stałemu gościowi. Nieco później Turner, bo

tak się nazywał hacjender, zaproponował mi otwarcie w

saloonie sali gier. Odmówiłem. Co prawda, moi klienci

od czasu do czasu rżnęli W karcięta przy co

zaciszniejszych stolikach, lecz przymykałem na to

oczy.

Gra odbywała się spokojnie i prawie niewidocznie.

Natomiast Turner namawiał mnie do kupna ruletki,

piekielnego narzędzia, które wyciąga ludziom dolary z

kieszeni z szybkością parowej pompy. Wiesz, jak to

wygląda?

— Coś w rodzaju miski z kołowrotkiem i numero-

wanymi wgłębieniami, do których wpada kulka.

— Tak. A ja widziałem, jak przy takiej misce w cią-

gu jednej nocy bogaci zamieniali się w nędzarzy, a nie

pamiętam wypadku, aby zdarzyło się odwrotnie. Strzeż

się, kolego, ruletki! Wygrywa tylko właściciel. Dlatego

odrzuciłem propozycję Turnera. Wystarczały mi do-

chody z saloonu. Nie minął roczek, a obrosłem w piór-

ka. Z Turnerem związała mnie serdeczna przyjaźń,

przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Co pe-

wien czas pożyczał pieniądze, ale zawsze je oddawał.

W tym to okresie wpadła mi w oko pewna młoda oso-

ba, córka miejscowego pocztmistrza i kierownika stacji

dyliżansów. Dziwi cię to?

— Każdemu może wpaść w oko młoda osoba.

Nie to mam na myśli, lecz dyliżans. Otóż w tam-

tych stronach istniała jeszcze linia dyliżansów, uzupeł-

niająca rzadką sieć kolejową. Ale mniejsza z tym.

Dziewczyna podobała mi się. Poznałem ją przez ojca.

W takiej dziurze wszyscy się znają, a właściciel sa-

loonu ma po temu najwięcej okazji. Nieco później do-

wiedziałem się, iż do panny zaleca się nadzorca kow-

bojów w majątku Turnera. Nie była to przyjemna in-

formacja. Przy najbliższej sposobności zagadnąłem o to

Turnera. Roześmiał się, poklepał mnie po plecach.

Odparł, że dziewczynie konkurentów nie brakuje, a

wśród nich, i owszem, znajduje się Ben. Takie imię

nosił ten kowboj, a nazywał się Ley. Dobrze sobie za-

pamiętałem to nazwisko i nie zapomnę go do końca

życia.

— Naraził się? — żartobliwie zagadnął Robert.

— Och, to był skończony drań. A dlaczego... zaraz

się o tym dowiesz. Wyobraź sobie, że w drugim roku

mego mieszczańskiego życia Turner zwrócił się do

mnie o pożyczenie znacznie większej niż dotąd sumy.

Zwierzył się, że trafił, na okazję kupienia po bardzo

niskiej cenie dużego stada bydła i że zabrakło mu

trzech tysięcy dolarów. Powodziło mi się znakomicie,

lecz trzy tysiące to poważna suma. Wahałem się.

Jednak Turner jakoś mnie zaczarował, poprowadził,

background image

dokąd chciał, jak chłop cielę na postronku. Musiałem

wtedy całkowicie zgłupieć. Żeby mnie ostatecznie

skłonić do udzielenia pożyczki, obiecał, że szepnie o

mnie ciepłe słówko ojcu Ann (takie imię nosiła córka

pocztmistrza), a mniej ciepłe o Benie Ley. Nie

pomyślałem wtedy, że pracodawca źle wyrażający się o

swym pomocniku nie wystawia sobie dobrego

świadectwa. Pożyczyłem. W ostatniej chwili obudziła

się we mnie resztka ostrożności, bardzo grzecznie

poprosiłem o rewers. Skrzywił się, zapytał, czyżbym

nie żywił do niego zaufania, lecz zobowiązanie

podpisał i na tym zakończyła się pierwsza część tej

historii.

— A dużo będzie tych części? — zaniepokoił się

Robert.

— Tylko dwie. Zresztą... gdzie się tak spieszysz, ko-

lego? Przed nami długa droga, a pociąg nie będzie je-

chał szybciej, gdy przestanę opowiadać. Nie uważasz?

Robert kiwnął głową na znak, że zgadza się z tym

stwierdzeniem, i opowieść gładko potoczyła się dalej.

Nadszedł termin zwrotu pożyczki i tego dnia Turner

zjawił się w saloonie Allana Bow. W bardzo dobrym

usposobieniu, a może tylko nadrabiający wesołością.

background image

Długo i żartobliwym tonem przepraszał karczmarza, że

nie przyniósł pieniędzy, lecz— do licha! — świat się

od tego nie zawali, a „dobry, stary przyjaciel" (niby:

Allan) chyba nie odczuje różnicy, gdy termin zwrotu

zostanie przesunięty o Milka dni, może o tydzień.

„Dobry, stary przyjaciel" istotnie nie przejął się

zwłoką, pieniędzy miał dosyć. Zresztą Turner potrafił

chyba naprawdę zaczarować/karczmarza, który nie

wątpił, że zwrot pożyczki jest kwestią bardzo krótkiego

czasu. Minęły jednak dwa tygodnie, a Turner — wbrew

swoim zwyczajom — nie odwiedził saloonu. Lecz i

tym Bow się nie przejął sądząc, że wesoły hacjender po

prostu zachorował. Przypuszczenie to zostało

podważone informacją uzyskaną od Ann. Oto Turner

odwiedził miasteczko przed paru dniami, nawet roz-

mawiał z pocztmistrzem i nie wyglądał na chorego.

Bow zasępił się na taką wiadomość, ale że z natury był

optymistą, wytłumaczył sobie postępowanie hacjendera

nadmiarem zajęć. Minęły następne dwa tygodnie i

wreszcie, ku radości karczmarza, w któreś południe

progi saloonu przekroczył Turner. Jak zwykle

uśmiechnięty, witający Allana wesołym okrzykiem:

„Jak się masz!"

Bow równie radośnie odpowiedział na powitanie.

Hacjender pierwszy rozpoczął rozmowę na temat dłu-

gu. Bardzo przepraszał, choroba uniemożliwiła mu

przyjazd do miasteczka. Bow stwierdził oczywiste

kłamstwo, lecz nawet okiem nie mrugnął czekając, co

nastąpi dalej.

Turner położył na ladzie spory plik zielonych pa-

pierków.

— Wybacz, Allan, że to nie wszystko. Choroba wpę-

dziła mnie w tarapaty. Zwracam ci pięćset. Za tydzień,

dwa przyniosę całą resztę. A teraz... nalej!

background image

Bow nalał do szklaneczki whisky.

— A sobie? Nie napijesz się ze mną?

— Może później. Jakoś nie bardzo tęgo się czuję.

— Ba, pewnie. Zapracowujesz się, chłopie. Odwiedź

mnie. Odpoczniesz, nawdychasz dobrego powietrza i

opalisz na słoneczku. Przecież to już minęło dwa lata,

odkąd się znamy. Byłem tu setki razy, a ty u mnie

nigdy.

Bow odpowiedział na to półżartem, że chyba przy-

jedzie dobrze po północy, a pożegna się o świcie, aby

zdążyć na czas otworzyć saloon.

— Wariat z ciebie, Allan. Ja na twoim miejscu

zamknąłbym interes na miesiąc. Przecież nie musisz tak

się męczyć, pieniędzy masz chyba dosyć.

Karczmarz spochmurniał na takie słowa. Nie lubił,

gdy się interesowano jego majątkiem, a zwłaszcza gdy

takie zainteresowanie okazywał dłużnik. To był nawyk

pozostały jeszcze z czasów eksplorerstwa. Nigdy nie

należało chwalić się znalezionym złotem w obecności

przypadkowych słuchaczów. Odparł zwięźle i nieco

ostro, że pieniędzy ma tyle, ile trzeba. Ani mniej, ani

więcej. Turner natychmiast zmienił temat rozmowy.

— A co tam z Ann? — zagadnął.

— Ech, żyjemy na przyjacielskiej stopie, lecz ile

razy zaczynam napomykać o swym samotnym życiu,

tyle razy dziewczyna obraca wszystko w żart. Powiada,

że ona w ciągu miesiąca nie rozmawia z taką masą osób

jak ja, gdy stoję za szynkwasem przez jeden dzień.

Więc nie powinienem narzekać na samotność. Gadaj tu

z taką!

— Hm, sprytna. A nie próbowałeś sprawy wyłożyć

jaśniej?

— Nie. Muszę mieć chociaż cień nadziei, że nie od-

mówi.

background image

— A może to Ben? — zauważył Turner. — Ben się

koło niej kręci. Przysłużę ci się, Allan, przestanę go

puszczać do miasta. Doprawdy nie wiem, co ona w nim

widzi?

Istotnie, cóż Ann mogła widzieć sympatycznego w

osobie Bena Ley? Był to człowiek o zwalistej figurze, o

obliczu zarośniętym, kudła ;ej głowie, chropawym

głosie niemile brzmiącym w uszach słuchacza. Jego

sposób wyrażania się — jak to dobrze zauważył Allan

— daleki był od poprawności, naszpikowany

popularnymi wśród kowbojów przekleństwami. Dla-

czego podobał się Ann? Na takie pytanie odpowiedzi

nie znalazł ani wówczas, ani później.

— No, Allan — pożegnał go Turner — muszę już

iść. W przyszłym tygodniu wpadnę tu znowu.

Lecz minął tydzień, a hacjender nie pokazał się.

Minął drugi i trzeci — dłużnik nie dał znaku życia. W

takiej sytuacji Bow postanowił odwiedzić opieszałego

płatnika. Saloon zostawił pod opieką chłopca do

pomocy, co było dość dużym ryzykiem, lecz jeszcze

większym — strata pieniędzy, które winien mu był

Turner.

Wynajął jednokonną bryczuszkę i po raz pierwszy od

dwu lat znalazł się poza granicami miasteczka. Pogoda

dopisała. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, łąki

mieniły się tęczowymi barwami wiosennych kwiatów.

Lecz taki pogodny obraz świata nie uradował

karczmarza. Jechał ponury, złorzecząc w myślach Tur-

nerowi. Nawet nie za to, że parokrotnie nie dotrzymał

terminu zwrotu pożyczki, lecz za lekceważenie, jakie

okazywał swemu wierzycielowi. Trudno bowiem było

inaczej określić postępowanie hacjendera, Bow

poganiał konia i obmyślał, co powie Turnerowi, aby

mu udowodnić, że nawet skromny właściciel saloonu

nie pozwoli sobie grać na nosie.

,

background image

Ziemie hacjendera leżały o dwie godziny wolnej

jazdy od granic miasteczka i Bow przybył do celu na

długo przed południem. A ten cel poznał dopiero po

dłuższym zastanowieniu się. Z tego przecież, co Turner

wielokrotnie opowiadał, miały tu wznosić się liczne

budynki gospodarcze, no i okazała siedziba właściciela.

Jednak Bow jakoś nie potrafił dostrzec tych wszystkich

wspaniałości. Z miejsca, w którym ledwie przetarta

droga wybiegała spośród traw i wiła się dalej między

skibami zaoranej ziemi, widać było jedynie dwa baraki

o płaskich dachach, a nieco dalej — budynek

mieszkalny, prezentujący się tak skromnie, że Bow

zaniepokoił się, czy nie zmylił drogi albo czy do

hacjendy nie należy jechać dalej.

Cmoknął na konia, wolno podjechał pod domek, ze-

skoczył z kozła, aby zasięgnąć informacji. Jakież było

jego zdziwienie, gdy po otwarciu drzwi ujrzał zwalistą

postać Bena Ley. Zapytał o Turnera.

— Jest u siebie — burknął Ley.

— To znaczy, gdzie?

— No... tutaj.

Rozwarł drzwi jeszcze szerzej i wpuścił gościa do

wnętrza. Bow znalazł się w wąskim i krótkim koryta-

rzyku o nagich ścianach i zadeptanych deskach pod-

łogi. Z obu stron znajdowało się po parze drzwi.

— Tu — poinformował Ley wskazując palcem na

najbliższe.

Bow zastukał, a usłyszawszy znajomy głos, nacisnął

klamkę i wszedł. Pokoik był niewielki, dwuokienny, z

szafą, stołem, kilku krzesłami i półką przybitą do

ściany. Pachniało tytoniowym dymem i stęchlizną. Za

stołem tkwił Turner, pochylony nad grubą księgą.

Zamknął ją z trzaskiem na widok gościa i podniósł się.

— Jak się masz, Allan? Co za niespodziewana wi-

zyta!

background image

Wydało się przybyszowi, że gospodarz z trudem opa-

nował nerwowy grymas twarzy.

— Jednak przyjechałeś, nareszcie!

Powiedz lepiej, że nareszcie widzę ciebie. Po tylu

tygodniach oczekiwania — powiedział bez uśmiechu

karczmarz.

— Siadaj, Allan. Mieszkam skromnie, pewnie spo-

dziewałeś się czegoś innego?

— Pewnie — mruknął Bow. — Ta chałupka niewarta

pieniędzy, które pożyczyłeś.

— Oczywiście, lecz przecież nie pożyczałem na jej

budowę, lecz na interes handlowy.

— A ja czekałem, aż ten interes ubijesz i zwrócisz

dług. I uważam, że czekam zbyt długo. Dlatego tu je-

stem.

— Przykro mi, Allan. Bardzo przykro. To wynik mojej

choroby.

— Widziano cię w mieście.

— Ja? W mieście? To chyba przed chorobą albo też...

kiedy się zaczęła. Tak, tak, przypominam sobie. Miałem

zamiar wpaść do saloonu, lecz nagle poczułem się tak

kiepsko, że wskoczyłem na konia i ledwie dojechałem do

domu. Zapytaj się Bena, jeśli nie wierzysz.

Bow nie miał zamiaru szukać potwierdzenia kłamstwa

u Bena, zapytał tylko:

— Cóż ci było?

— Dreszcze mną trzęsły prawie przez dwa tygodnie,

pewnie febra.

— No, ale teraz już wyzdrowiałeś.
— Oczywiście, Posiedź tu, Allan, chwilkę, muszę cię

ugościć.

Nie czekając odpowiedzi, a może pragnąc jej uniknąć,

wybiegł z izby. Bow wyjrzał przez okno. Jego bryczka

stała prawie naprzeciw. Koń, opuściwszy łeb, szczypał

trawę i w miarę zaspokajania apetytu posuwał się krok za

krokiem, ciągnąc za sobą pojazd. Karczmarz zaniepokoił

się, wybiegł z pokoju na dwór i począł się rozglądać za

jakimkolwiek drzewem, do którego mógłby przywiązać

zwierzę. Nie znalazł. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się

płaszczyzna na przemian zielonej łąki i czarno zaoranej

gleby. Zafrasował się. Podprowadził konia pod ścianę

domu, do antaby uchylonego okna, i wrócił do pokoju.

Turnera nadal nie było. Nic nie świadczyło o jego

obecności nawet w pobliżu. Ani jeden odgłos nie docierał

do wnętrza izby, żadnego echa tej krzątaniny tak ściśle

związanej z każdym gospodarstwem rolnym, i to w porze

orki i siewów. Zdziwiło to Allana, lecz tylko wzruszył

ramionami i siadł za stołem. Cierpliwość jego na długą

wystawiono próbę. Już gotów był przypuścić, że nie-

wdzięczny dłużnik po prostu uciekł, gdy tupot kroków

wzbudził w nim nową nadzieję. Po paru sekundach drzwi

skrzypnęły przepuszczając dwu ludzi. Pierwszy wkroczył

Turner, niosąc butelkę i szklanki, za nim Ben Ley z

półmiskiem i talerzami. Postawił to wszystko na stole i

odszedł.

Allan poczuł głód i zapomniał na chwilę o swej nie-

chęci do gospodarza. Równocześnie przypomniał sobie

background image

niezwykle dokładnie, jak przed kilku laty (gdy parał się

jeszcze eksplorerstwem) trafił do hacjendy, której

mieszkalny budynek bardziej przypominał pałac niż dom

rolnika czy hodowcy. Zaproszono go do wnętrza,

posadzono za stołem nakrytym śnieżnym obrusem, a

lokaj Murzyn podawał jedzenie na półmisku. Allan —

człowiek pustkowi — czuł się skrępowany. Nie wiedział,

jak ma nabierać potrawy, jak trzymać widelec, od którego

całkowicie odwykł. Odetchnął z ulgą, gdy uczta się

skończyła, a on sam czym prędzej pożegnał gościnnego

gospodarza. Odtąd postanowił unikać zbyt zamożnych

hacjend. To była jedna z przyczyn, dla której nie chciał

odwiedzić Turnera. Teraz, spoglądając na nagi stół,

wyszczerbione talerze i pogięte sztućce — z trudem

powstrzymał się od śmiechu.

— No... — zagaił Turner — napijmy się.

Wypili jedną szklaneczkę, po niej drugą, wreszcie

zajęli się mięsem, które wydało się karczmarzowi zna-

komite. Pewnie dlatego, że od wielu godzin nie jadł

albo że jego kuchcik w saloonie był wyjątkowym par-

taczem.

Turnerowi usta się nie zamykały. Między jednym

łykiem a drugim, jednym kęsem a drugim gadał bez

przerwy, jakby nie chciał dopuścić do głosu gościa. Na

koniec Bow przykrył szklankę dłonią.

— Dziękuję, dosyć — powiedział — muszę dziś

wracać i jeszcze czeka mnie sporo roboty. Załatwmy

więc sprawę, w jakiej tu przybyłem.

— Oczywiście, oczywiście. No cóż, jeśli tak bardzo

się spieszysz... Poczekaj jeszcze chwilkę, zaraz wrócę.

Wyszedł, lecz po paru zaledwie minutach znowu

skrzypnęły drzwi. Bow odwrócił się, lecz zamiast spo-

dziewanej szczupłej sylwetki Turnera ujrzał zwalistą

postać Bena Ley. Nie miał ochoty z nim rozmawiać,

więc utkwił wzrok w oknie, udając, że nie dostrzega

przybysza.

— Przyszedłem tu z pewną sprawą.

— O co chodzi? — zdumiał się Bow.

— O Ann. Nie podoba mi się.

Karczmarz parsknął śmiechem.

— Cóż ja na to poradzę, że dziewczyna ci się nie

podoba?

Nie rób ze mnie durnia! Nie podoba mi się, że jej

głowę zawracasz.

— A to coś nowego! Słuchaj, Ley, chyba się upiłeś?
— Nie będziesz do niej łaził, rozumiesz!

background image

Podniesiony głos jakoś dziwnie nie pasował do spo-

kojnej twarzy Bena. Allan zauważył to i uznał nie-

oczekiwane wystąpienie za jakiś cudaczny żart.

— Daj spokój, Ben, nie znam się na takich dowci-

pach. Gdzie jest Turner, czas mi wracać.

Wówczas wydarzyło się coś, czego karczmarz, nawet

gdyby posiadał najbujniejszą fantazję, nie mógł prze-

widzieć. Ujrzał uchylające się drzwi, a w ich szparze

dłoń zaciśniętą na kolbie rewolweru. Ledwie zdążył

zerwać się z krzesła i uskoczyć. Zabrzmiał strzał. Ben

zachwiał się i osunął na podłogę. Drzwi nadal pozo-

stawały tylko lekko uchylone, a dłoń tkwiąca w szparze

opuściła broń. Ciężki kawaleryjski colt z głuchym

stuknięciem upadł pod ścianę, drzwi zamknęły się bez-

szelestnie. Allan podbiegł, szarpnął za klamkę. Korytarz

był pusty. Nikogo. Ani na prawo, ani na lewo.

— Turner! — zawołał. — Hej, Turner!

Dopiero wówczas z przeciwległego pokoju wyszedł

hacjender.

— Co się stało?

— Ktoś strzelił do Bena.

— Kto?

— Nie wiem, zobacz...

Uklękli nad leżącym. Spoczywał nieruchomy z wiel-

ką, ogromniejącą plamą krwi na kamizelce.

— Jak się czujesz, Ben? — zapytał Turner.

— Ty łobuzie... — stęknął ranny.

— Cicho, cicho, nic nie gadaj. Allan, skocz na dwór i

przynieś wody.

Karczmarz natychmiast wybiegł, lecz odnalezienie

studni, a później szukanie wiadra zabrało kilka minut.

Gdy wreszcie wrócił, Ley siedział na krześle, rozebrany

do pasa, a Turner białym gałganem wycierał krew

spływającą po plecach.

— Kula przeszła bokiem — stwierdził — dużo krwi,

lecz rana powierzchowna. Miałeś szczęście —

odezwał się do Allana.

— Jakie szczęście?

— Mogłeś go zabić.

— Ja?! — krzyknął karczmarz zdumiony.

— No, ty. Ben mi powiedział, że pokłóciliście się o

Ann. Rozumiem, Nieraz się przecież zdarzało, że

chłopy pobiły się o dziewczynę, ale żeby zaraź strze-

lać... I do tego w plecy...

— Chyba kpisz ze mnie?! — wrzasnął karczmarz.

— Ani mi to w głowie. Uspokój się. Pogadamy o

tym za chwilę, a teraz należy opatrzyć nieboraka.

Rana, jak stwierdził to Allan, istotnie była po-

wierzchowna, kula przeszła bokiem, poniżej prawej ło-

patki, żłobiąc długą, lecz płytką szramę. Z opatrunkiem

Turner uporał się bardzo szybko i sam, bowiem gość

nie przyłożył do tego ręki. Tak był wstrząśnięty

absurdalnym oskarżeniem.

— A teraz — rozkazał gospodarz — ruszaj, Ben, i

połóż się.

Kiedy' drzwi się zamknęły, zwrócił się do karcz-

marza:

Paskudna historia, Allan. Co zamierzasz dalej?

background image

— Zwrócić się do ciebie o pomoc w odszukaniu ta-

jemniczego strzelca. Widziałem tylko jego dłoń, jak

wysunęła się przez szparę uchylonych drzwi.

— Daj spokój. Po co ta bajeczka? Lepiej przyznaj, że

Ben zachował się ordynarnie, może nawet groził i to cię

wyprowadziło z równowagi. Trafiają się takie wypadki.

Zresztą omówiłem sprawę z Benem i nie zawiadomimy

szeryfa. Oczywiście, musisz wynagrodzić Benowi

przykrość, jaką mu wyrządziłeś.

— Ach, to tak — stwierdził Allan, z trudem hamując

wściekłość. — A czegóż to Ben sobie życzy?

— Półtora tysiąca. Nie jest to zbyt wielka cena za

background image

uniknięcie kłopotów z szeryfem i sędzią. A poza tym...

jakby się ludzie o wszystkim dowiedzieli, musiałbyś

chyba zwijać manatki. Jak myślisz?

— Myślę — odparł karczmarz usiłujący zachować

spokój — że z ciebie niezły łajdak. A szeryfa to ja sam

zawiadomię.

Odwrócił się i wyszedł, z hukiem zatrzasnąwszy

drzwi.

— Cóż za łajdak — mruczał do siebie rozplątując

lejce.

Wsiadł do bryczki i popędził konia. Turner coś tam

za nim wołał, lecz Allan puścił to mimo uszu. Wró-

ciwszy do miasteczka, zajechał wprost przed biuro

szeryfa. Opowiedział, co mu się przydarzyło, i udał się

do saloonu ponury jak noc, ponieważ nie tylko nie

odzyskał pieniędzy, lecz ponadto został wplątany w pa-

skudną sprawę. Nie mógł sobie darować własnej głu-

poty, że przez dwa lata darzył Turnera zaufaniem. A

cóż o nim wiedział? Że nie liczy się z pieniędzmi, że

jest znakomitym kompanem do zabawy, że się nie

upija, że robi wrażenie człowieka uczciwego i boga-

tego. Z tych wszystkich prawd dwie ostatnie okazały

się kłamstwem. Dopiero teraz Allan począł sprytnie

przepytywać gości saloonu o Turnera. Wiadomości,

jakie zebrał, były zadziwiająco skąpe i raczej... niezbyt

pochlebne. Allan Bow nie znalazł wśród bywalców

saloonu ani jednego, który by oglądał posiadłość

Turnera. Mógł to być zbieg okoliczności, jednak za-

stanawiający.

W dwa dni później szeryf wezwał Allana i przekazał

mu niezbyt przyjemną wiadomość. Ben Ley oskarżał

karczmarza o usiłowanie zabójstwa, przedstawiając za

świadka Turnera. Szeryf radził Allanowi, aby poszedł

na ugodę. Ley był gotów zrzec się oskarżenia za pew-

nym... hm... godziwym odszkodowaniem.

background image

Na taką propozycję Allan porwał się z krzesła i pod-

niesionym głosem oświadczył, że nie da ani centa obu

wydrwigroszom, a rozprawa sądowa stanie się okazją

do zdemaskowania Turnera.

— Tak sobie wówczas myślałem, kolego — opowia-

dał Bow do wtóru stukotu kół pociągu. — Tak sobie

myślałem i byłem pewien swego. Nawet nie postarałem

się o obrońcę. Ano, ładnie na tym wyszedłem!

Wlepili mi pięć lat! Usiłowanie morderstwa! Strzał w

plecy! Poczułem się wówczas jak człowiek, którego

nagle rąbnięto pałką w głowę. Cała rzecz w tym, że

tamten łajdak miał świadka, a ja nie. A że świadek był

fałszywy, nie potrafiłem udowodnić. Czy możesz sobie

wyobrazić taką niesprawiedliwość?

Robert nie odpowiedział. Przecież został wplątany w

podobną historię i aż podejrzane wydało mu się, że to,

co mówił towarzysz podróży, chociaż w szczegółach

różne, tak bardzo przypominało jego własną sytuację.

Zerknął na Allana, lecz dojrzał na jego twarzy jedynie

wyraz skupienia i smutku.

— I co stało się później? — zagadnął.

— Niebiosa czuwały nade mną, a Turner, jak to się

mówi, przeciągnął strunę i... pękła.

— Co to znaczy?

— To, że spróbował swej sztuczki po raz drugi. Tym

razem na ofiarę wybrał pocztmistrza. Później

dowiedziałem się wszystkiego. Turner pożyczył od nie-

go równo tysiąc dolarów i zwlekał z oddaniem. Po

kilku tygodniach zaprosił go do siebie. Ben Ley odegrał

drugi raz tę samą komedię, robiąc awanturę o Ann,

której ręki rzekomo odmówił mu jej ojciec. Dalej

rozegrało się wszystko tak, jak ze mną. Tajemnicza

ręka z rewolwerem, strzał w plecy Bena i oskarżenie

pocztmistrza o morderstwo. Tylko że sprawa stała się

jeszcze poważniejsza: Ley dostał w plecy tak

background image

nieszczęśliwie, że kula przeszła przez serce. Trup na

miejscu. Podejrzewam, że Turnerowi wcale nie zadrża-

ła dłoń, to było celowe. Prawdopodobnie Ley począł

go szantażować.

— I oskarżono pocztmistrza?

Nie. Drobny pozornie przypadek pokrzyżował

plany Turnera. Tamtego właśnie dnia do miasteczka

wracał ładowną bryką Green, właściciel składu mate-

riałów mieszanych. Tak to się nazywało. Nie zatrzy-

małby się przed domkiem Turnera, gdyby tego dnia nie

było bardzo gorąco. Postanowił napoić konie, a przy

okazji siebie i swego pomocnika. Podjechali pod

studnię, zeskoczyli z wozu i — jak grzeczność naka-

zywała — poszli zapytać hacjendera, czy pozwoli za-

czerpnąć wody. Żeby dotrzeć do drzwi, musieli przejść

obok okna pokoju, w którym akurat strzelano do Bena.

W sekundę później przed dom wyskoczył Turner. Jak

mi później opowiadał Green, hacjender na widok dwu

nieoczekiwanych gości dosłownie wrósł w ziemię i za-

niemówił. Tamci byli nie mniej wstrząśnięci tym, co

przed chwilą ujrzeli za szybą. Ech, co tu dużo gadać!

Zajął się tym wszystkim szeryf, później sędzia i ława

przysięgłych. Turner został skazany na śmierć, a rów-

nocześnie przypomniano sobie moją historię. Ano, dla-

tego jestem na wolności. Pieniędzy, oczywiście, nie od-

zyskałem, lecz znalazł się amator na mój saloon. Sprze-

dałem, i to z zyskiem.

— Dlaczego?

Zbrzydła mi ta miejscowość. Miałem dosyć plo-

tek. Ruszyłem w świat szukać szczęścia, a że nic tak

nie utrudnia wędrówki, jak nadmierny bagaż, pozby-

łem się wszystkiego, co nie jest konieczne, a strój do-

brałem taki, aby jak najmniej zwracał uwagę. Biorą

mnie za chudzinę, goszczą, zapraszają na noclegi, a ja

im opowiadam cudowności o traperskim życiu, z

którym jakoby przed chwilą się rozstałem. O saloonie i

tej paskudnej historii nie wspominam. Tyś jej pierwszy

wysłuchał.

— Dlaczego? — zapytał Robert po raz drugi.

— Ponieważ wkrótce się rozstaniemy, ponieważ nu-

dzimy się obaj w tej nudnej podróży, ponieważ... przy-

padłeś mi do serca. Rozumiesz?

— Rozumiem — odparł chłopak, nie bardzo wierząc

w szczerość tego wyjaśnienia. — Ale ten Ben Ley to

chyba jakiś pomylony jegomość. Przecież Turner do

niego strzelał, a on zamiast oskarżyć hacjendera,

świadczył na jego korzyść?

— Zastanawiałem się nad tym. Turner mu zapłacił

albo też obiecał tyle, że Benowi opłacała się po-

wierzchowna rana.

— Lecz za drugim razem dostał w serce.

— Prawda, ale jak już mówiłem, rzecz wygląda na

to, że hacjender chciał się pozbyć niebezpiecznego

wspólnika.

— I po cóż to wszystko? — naiwnie zapytał Robert.

— Dla pieniędzy, kolego, dla pieniędzy. Turner źle

gospodarował, a lubił dobrze żyć. Pożyczał więc i starał

się nie oddawać.

background image

— Przecież pożyczył tylko dwa razy.

— Któż może wiedzieć? Ja myślę, że naciągnął spo-

ro osób, a później tak je diabelsko opętał, że nie pisnęły

ani słówkiem i zrezygnowały z odbioru długu.

— Dowodu na to nie ma.

A nie ma. Młody jesteś i nic jeszcze nie słyszałeś

o świństwach, których nie sposób udowodnić.

Robert pomyślał o świństwie, jakiego sam padł

ofiarą, i cicho westchnął.

background image

Tropami przeszłości

Wreszcie dojechali do Dallas. Robert, chcąc nie

chcąc, opuścił wagon, a za nim wygramolił się Allan

Bow.

— I cóż teraz poczniemy, kolego? — zapytał, gdy

wyszli na stacyjny budynek.

— Idę do wuja.

— Daleko?

— Spory kawałek.

— To może pojedziemy?

— Jak to, pojedziemy? — zaniepokoił się

Robert.

— Po prostu: pojedziemy. Mam pociąg na północ

dopiero za trzy godziny. Co szkodzi przewietrzyć się

trochę? Chyba twój wuj jest człowiekiem gościnnym?

Robert zmartwiał usłyszawszy te słowa.

— Doprawdy... — odparł nieco jąkając się — nie

wiem... mój wuj jest nieco dziwnym człowiekiem.

— Świetnie! — ucieszył się Bow. — Przepadam za

oryginałami.

— Ale... — Robert zająknął się powtórnie i wów-

czas jego wzrok zatrzymał się na błyszczących insy-

gniach golibrody, zawieszonych na parterze domu po

przeciwległej stronie ulicy. To go natchnęło nową

myślą.

— Mój wuj — powiedział gładko — nie znosi na

przykład mężczyzn nie ogolonych.

background image

— Tak? Patrz, kolego! Fryzjera mamy naprzeciwko.

Maszerujmy.

Poszli. Robert zły jak chrzan, Bow wesoło pogwizdu-

jący. Fryzjer, a raczej lokal, który zajmował, okazał się

pomieszczeniem lśniącym od niklu i fałszywego srebra.

Robert wytrzeszczył oczy na widok człowieka, który

otworzył im drzwi, ale równocześnie zagrodził

przejście. Był nim Murzyn ubrany w dziwnego kroju

surdut błyszczący złotem guzików i epoletów. Wyglą-

dał na generała jakiejś fantastycznej armii z odległych

wieków. Jego głowę zdobił trójgraniasty kapelusz, taki

samiuteńki, jaki Robert oglądał na starych sztychach

przedstawiających żołnierzy armii angielskiej w latach

wojny o niepodległość *. Że Murzyn zagrodził im

drogę, temu Robert wcale się nie dziwił: obaj przecież

wyglądali dość paskudnie, jak na klientów tak ele-

ganckiego lokalu. Cofnął się, lecz Bow chwycił go za

rękę.

— Idziemy, kolego. Jeden czarnuch nie przeszkodzi

nam porządnie się ostrzyc i ogolić. Naprzód!

Po słowie „naprzód" Murzyn cofnął się w głąb krót-

kiego korytarzyka, a następnie jeszcze dalej, mrucząc

coś do siebie. Za korytarzykiem znajdowała się szatnia,

gdzie oddali swe kapelusze osobnikowi kapiącemu od

złotych szamerowań krzyżujących się na fraku barwy

dojrzałej wiśni. Bow pchnął kolejne drzwi i Robert

oniemiał z zachwytu. Ujrzał wielką, długą salę z rzę-

dami luster oprawnych w złocone ramy, z kryształo-

wymi żyrandolami wiszącymi u sufitu. W lustrach od-

bijały się ściany, ale przede wszystkim — twarze

mężczyzn siedzących w głębokich fotelach z podpórka-

mi pod głowy, z ręcznikami pod szyją, z obliczami

przeważnie ginącymi pod grubą warstwą mydła,

znikającą w miarę jak w białe kitle odziani fryzjerzy

lśniącymi ostrzami brzytew usuwali zarost z twarzy

klientów.

W lokalu panowała prawie kompletna cisza. Opera-

cje z brzytwami skłaniały nawet najbardziej gadatli-

wych do milczenia. Wszystko to przedstawiało się nie-

zwykle dostojnie, lecz Roberta oszołomił widok impo-

nującego bufetu w narożniku sali, kłującego oczy

lśniącymi ozdóbkami niczym wystawa jubilerskiego

sklepu. Obserwację przerwało pojawienie się męż-

czyzny wyglądającego na mistrza ceremonii, odzianego

na czarno, z udającym srebro łańcuchem na szyi.

Zmierzył Roberta wzrokiem, na sekundę jakby się za-

wahał (tu Robert pomyślał, że każe im opuścić lokal),

później skłonił się dość sztywno i powiedział zwracając

się do obu przybyszów:

— Panowie pozwolą za mną.

Ruszył przodem, lecz nie w stronę pozłacanych luster

i foteli, a prościutko do bufetu, przed którym stały trzy

wolne stoliki i dwa razy tyle pustych krzeseł. Wskazał

im stolik.

— Panowie będą łaskawi... Chwilowo wszystkie

miejsca są zajęte, lecz to nie potrwa długo, najwyżej

dziesięć minut.

Skłonił się znowu i odszedł ku bufetowi.

background image

— A to heca — szepnął Robert. — Cyrk czy maska-

rada?

— Cii! — mruknął Bo w. — Zachowaj powagę,

kolego. Oglądałem ja coś podobnego w Kentucky. Nie,

to było chyba w Illinois, chociaż... coś mi się pokręciło.

Mniejsza z tym, dość że ogolono mnie w podobnym

zakładzie bardzo sprawnie. Z zarostu i z... pieniędzy.

Robert parsknął śmiechem, ale zaraz zaniepokoił się.

— Może lepiej czmychnąć? — spytał półgłosem. —

Na pewno jest tu mnóstwo normalnych golami z

normalnymi cennikami. Moja kieszeń nie jest zbyt

zasobna.

— Daj spokój, biorę to na siebie. Będzie nielicha

zabawa. Zresztą... już za późno.

Ostatnie słowa dotyczyły czarnego jegomościa ze

srebrnym łańcuchem. Zmierzał w ich stronę z tacą w

ręku i skłoniwszy się postawił ją na stoliku.

To skróci panom czas oczekiwania.

— Ależ... nie zamawialiśmy — lękliwie zauważył

Robert.

— Szklaneczkę whisky podaje nasz zakład każdemu

gościowi. Bezpłatnie.

Skłonił się po raz drugi i odszedł.

Darmowy poczęstunek? — zdziwił się chłopak.

— A jakże! Jak zobaczysz rachunek za golenie, oko

ci zbieleje. No?

Przysunął tacę.

— Skromne szklaneczki i skromnie wypełnione.

Chcesz z lodem? O wszystkim tu pamiętają. I lód, i bu-

telka wody mineralnej. Co wolisz?

— I jedno, i drugie.

Allan wyjął dwa kawałki lodu z salaterki i wrzucił je

do szklanek, potem nalał trunek.

— Pycha! — stwierdził po pierwszym łyku.

Robert naśladował go.
— Nie spiesz się. Drugiej na pewno nie podadzą.

Patrz! Są nawet gazety.

Wskazał paczkę druków ułożonych na skraju tacy.

Robert odstawił szklankę i sięgnął po pisma.

— Bawi cię to? — zdziwił się Allan. — Ja nie cenię

wysoko tych wszystkich gazeciarzy. Układają bajeczki

dla głupców, którzy w nie wierzą, lub dla znudzonych

życiem.

__ Jednak... — sprzeciwił się chłopak — niekiedy
trafia się coś ciekawego. Przejrzę.

background image

— A przeglądaj sobie.

Robert począł szeleścić stronicami. Szukał jakiejkol-

wiek informacji pochodzącej z Wichita Falls, lecz jej

nie znalazł. Allan Bow trącił go w ramię.

— Idź, jest wolne miejsce.

Jakoż czarny mistrz ceremonii stał przed nimi w pół-

ukłonie i wskazywał dłonią jedno ze wspaniałych lu-

ster, przed którym fotel był pusty. Obok tkwił człowiek

w olśniewająco białym kitlu, przypominający chirurga

szykującego się do rozpoczęcia operacji.

— Dlaczego ja? — szepnął chłopak.

— Dlatego, że golenie i strzyżenie ciebie będzie

trwało krócej niż mnie. Przez ten czas łyknę jeszcze

jedną szklaneczkę na własny rachunek. Idź!

Robert posłuchał. Operacja nożyc i brzytwy, doko-

nywana w całkowitym milczeniu, trwała z piętnaście

minut. Robert ze zdumieniem obserwował ruchy fry-

zjera i pomyślał, że facet musiał chyba ukończyć szkołę

teatralną, a później praktykować w balecie. Na koniec,

gdy Robert, a raczej jego głowa, przypominał manekin

z wystaw sklepów z odzieżą, prysznic z wody

kolońskiej zakończył operację. Chłopak z westchnie-

niem ulgi zwolnił fotel. Zajął go natychmiast Allan.

— Poczekam na dworze, trochę tu duszno.

Karczmarz wykonał przyzwalający gest ręką,

bo głowę miał już uwięzioną w podpórce fotela, a

mistrz brzytwy

poczynał szczękać nożyczkami wokół jego

skudłaconych włosów. Robert odszedł, zabrał kapelusz

z szatni i wydostał się na ulicę. Skręcił w bok i szybko

ruszył w stronę dworca kolejowego. Taki pomysł za-

świtał mu w głowie w ciągu ostatnich dwu minut i

uznał go za znakomity. Powodzenie zależało tylko od

szybkości, więc Robert spieszył się i na stacyjne perony

wpadł już biegiem. Na najbliższym torze stał pociąg.

Robert wskoczył do wagonu i siadł przy oknie

naprzeciw tęgiego jegomościa w czarnej marynarce,

czerwonej kamizeli, ze złotą dewizką od zegarka, zwi-

sającą między dwiema kieszonkami. Odetchnął

głęboko, odsapnął i zagadnął sąsiada:

— Czy to pociąg z Wichita Falls?

— Tak. Za dziesięć minut ruszamy.

— Do Luizjany?

— No oczywiście, do Vicksburga. Będziemy jechać

przez Shreverport nad Rzeką Czerwoną. Znam tę trasę

jak własną kieszeń.

— Jest połączenie na północ?

— Przesiądzie się pan w Vicksburgu. Stamtąd przez

Jackson do Memphis i dalej, albo też statkiem w górę

Missisipi. Przyjemna podróż, tylko trochę długa, ale jak

się komu nie spieszy... Za to znacznie tańsza — tu

zerknął na Roberta i wydobył zegarek. — Jeszcze pięć

minut — zauważył i uznając rozmowę za skończoną

począł gapić się w okno.

Robert również utkwił wzrok w szybie. Dostrzegł

tragarza z wózkiem, dwu elegantów w cylindrach, star-

szą panią w towarzystwie dwu dziewczynek, na koniec

— trzech mężczyzn w kolejarskich mundurach. Allana

background image

Bow nie było. Jakże mógłby zjawić się tak szybko,

nawet gdyby go ogolono i ostrzyżono w bły-

skawicznym tempie? Na pewno będzie szukał Roberta

na ulicy, nie na dworcu. Było to bardzo logiczne ro-

zumowanie, lecz licho nie śpi! Dlatego, gdy już wagon

drgnął, a budynek stacji począł przesuwać się ku ty-

łowi, chłopiec jeszcze się lękał, że ujrzy Allana wska-

kującego do pociągu. Lecz stacja znikła, jej miejsce

zajęły domy, wysokie i niskie. Na koniec znikły ko-

miny, dachy i parkany. Zielona przestrzeń ukazała się

za oknem. Dopiero teraz Robert uspokoił się. Oto bez-

powrotnie zgubił Allana Bow, dziwnego podróżnika, o

którym ciągle nie wiedział, co ma sądzić. Udało się i to

powinno było poprawić mu humor. Niestety! Ponura

rzeczywistość i niepewność jutra nie dawały mu

spokoju. Jakże dalekie wydawały się minione lata i

jakże radosne! Pamięć ludzka często gubi ślady nie-

powodzeń i maluje różowymi barwami przeszłość, w

porównaniu z którą dzień bieżący jest czarny jak smoła.

Tak to odczuwał Robert Dreer jadący samotnie

pociągiem ku nieznanemu Vicksburgowi, dokąd wę-

drować nigdy nie zamierzał. Złośliwy los pogmatwał

mu plany.

Droga była długa, żaden sąsiad nie zaczepił chłopca,

mógł rozmyślać i sięgnąć pamięcią w przeszłość.

Jakże to wówczas było? Rok? Któryż rok? Zasta-

nowił się i przypomniał. Rok klęski generała Custera

nad Little Bighom. Tak, 1876.

Wtedy przecież Robert Dreer, jako trzynastoletni

zaledwie chłopak, znalazł się wśród kowbojów prze-

pędzających bydło z pastwisk Teksasu aż do Abilene,

w Kansas. Intratny był to proceder, gdy bowiem cena

wołu w Teksasie sięgała 7 dolarów i 20 centów, w

Kansasie przekraczała 18 dolarów. Lecz był to rów-

nocześnie proceder niebezpieczny. Na szlaku wędrówki

leżały nie tylko łąki o soczystej trawie, lecz również

bezwodne pustynie i rzeki trudne do przebycia. Na

wędrowców czekały wrogie plemiona Indian lub grupy

białych rozbójników porywających stada, aby je pędzić

dalej i sprzedać.

background image

Robert Dreer nie ruszał na tę wyprawę z własnej

woli. Któż by zresztą chciał zatrudnić przy
przepędzie niedoświadczone dziecko?

Zdarzyło się jednak, że w tym właśnie, pamiętnym

dla malca 1876 roku zmarła jego matka, a ojciec

wcześniej jeszcze wyruszył na kalifornijski szlak jako

przewodnik i już nie wrócił. Dzieckiem

zaopiekował się samotny współlokator domku, w

którym mieszkali rodzice Roberta, w malutkiej

osadzie teksaskiej niedaleko San Antonio. Ten sąsiad

— Fred Atkins — był właścicielem saloonu, zakładu

bardzo skromnego, na miarę wielkości osady i

zasobności jej obywateli. Robert Dreer nie odczuł

zbyt boleśnie skutków swego sieroctwa. Może

dlatego, że Fred Atkins opiekował się nim jak

własnym dzieckiem; może dlatego, że sieroctwo

przyszło tak nagle; może wreszcie dlatego, że chłopiec

liczył na powrót ojca. Więź zadzierzgnięta

między malcem a znajomym mu człowiekiem stała się

wkrótce tak mocna, jak to możliwe jest tylko wśród

najbliższych, kochających się krewnych.

Zdarzyło się również, że wczesną wiosną 1876 roku

kilku posiadaczy setek długorogich wołów i krów zde-

cydowało się przegnać stada na północ. Werbowano

kowbojów, zwerbowano i Freda Atkinsa. Oczywiście

nie jako dozorcę bydła. Nic się na tym nie znał. Za-

kontraktowano go na stanowisko intendenta, mającego

się troszczyć o zaopatrzenie w żywność pół setki

ludzi, a równocześnie zajmować się kuchnią.

Wynagrodzenie było wysokie, dochody z saloonu

kiepskie, więc Atkins nie zastanawiał się ani sekundy.

A Robert? Co począć z Robertem? Fred Atkins

postanowił go zabrać z sobą. Sądził, że chłopcu grozić

będzie mniej niebezpieczeństw podczas podróży niż

samemu wśród obcych ludzi. Zresztą, komu miał

powierzyć opiekę nad malcem? Nie ufał żadnemu ze

znajomych. Uważał wreszcie, że paromiesięczna

wędrówka podczas najpiękniejszej pory roku wyjdzie

malcowi na zdrowie. I tak obaj wyruszyli na północ.

Za mieszkanie służył im wóz zaprzężony w dwie

pary mułów, za najbliższego towarzysza — woźnica, a

równocześnie pomocnik kucharza. Wnętrze pojazdu w

połowie wypełniały naczynia kuchenne i zapasy

żywności, w połowie zrobiono z niego coś w rodzaju

izby sypialnej.

Karawana bydła, koni, mułów i ludzi ruszyła ku

odległemu Kansas znaną już dawniej drogą przepędu,

zwaną szlakiem Chisholm od nazwiska pierwszego

przewodnika pierwszej wyprawy. Ten szlak, przetarty

w 1867 roku, prowadził z południa Teksasu, aż znad

brzegów Rio Grandę. Do tej potężnej kawalkady Fred

Atkins wraz z malcem przyłączył się w San Antonio. W

kłębach kurzu, w spiekocie i ulewach wiosennych

deszczów, wśród nawoływań ludzi, skrzypienia wozów

i ryków bydła powędrowali najpierw do Austin nad

południową Colorado. Z Austin do Wace i poprzez Fort

Worth przywędrowali nad dolinę Rzeki Czerwonej. Za

nią, na Terytorium Indiańskim (które później włączone

background image

zostało do stanu Oklahoma), rozciągały się ziemie

wolnych plemion czerwonoskórych. Za rozlaną szeroko

wodą, gdzieś w niewidocznej dali rozłożyły się wioski

indiańskie, a po pustych równinach gnali na półdzikich

mustangach wojownicy Komanczów, strzelający

zarówno do ludzi, jak do bydła, co wywoływało

niemały popłoch w stadach. Zwierzęta rozpraszały się i

ginęły.
Do Rzeki Czerwonej dotarli bez przeszkód i bez strat.
Nie padła nawet jedna rogata sztuka — sytuacja jaką
doświadczeni kowboje uznali za nienormalną: bądź
świadczącą o wyjątkowej łaskawości „ducha prerii",
bądź też — wręcz odwrotnie — stanowiącą zapowiedź
nieuniknionych klęsk. Fred Atkins kpił sobie z takich
przepowiedni, pouczając małego Roberta, że żadne
„duchy prerii" nie istnieją. Są wytworem ludzkiej
fantazji lub głupoty.

Jednakże po przebyciu Rzeki Czerwonej, w dwa dni

później o szarym świcie, potężne stado wpadło w po-

płoch. Setki zwierząt zerwały się nagle ze swych le-

gowisk i pognały w panicznej trwodze prosto przed

siebie: znane zjawisko, określane mianem „stampede",

stanowiące prawdziwą zmorę wszystkich przepędów i

przyczynę największych strat. Powody stampede po-

zostają najczęściej nie wyjaśnione. Stada wpadają w

popłoch pośród najspokojniejszych, najcichszych nocy

lub zapowiadającego piękny dzień ranka. Tym razem

źródło niepokoju było oczywiste: przed świtem grupa

uzbrojonych jeźdźców otoczyła uśpiony obóz. Czuwa-

jący na skrajach kowboje pierwsi otworzyli ogień. Huk

obudził pozostałych. W bladej poświacie wstającego

dnia rozpoznano atakujących: niezbyt liczną, lecz przez

to wcale nie mniej groźną watahę Komanczów. Starym

zwyczajem Indianie na swych ścigłych konikach gnali

po obwodzie koła, strzelając do ukrytych za wozami

dozorców stada, vaquerów i przewodników wielkiej

karawany. Trzynastoletni Robert po raz pierwszy był

świadkiem wydarzeń, o których dotychczas tylko

słyszał od starych kowbojów. Ba, lecz te opowiadania

w niczym nie przypominały walki, jaką oglądał.

Indian przepędzono, nie uspokoiło to jednak prze-

rażonych stad. Setki zwierząt runęły przed siebie na

oślep, tratując wszystko, co napotkały w biegu. Naj-

lepszy sposób opanowania stampede — to zawrócić

czoło gnającej kolumny tak, aby zakreśliwszy daleki

łuk znalazło się na tyłach stada. W ten sposób zwie-

rzęta poczynają kręcić się po obwodzie wielkiego

koła, aż w końcu zmęczone ustają w biegu.

Aby skierować czoło stada w odpowiednim kierunku,

potrzeba niezwykłej zręczności jeźdźców, odwagi i...

szczęścia. Upadek konia najczęściej kończy się strato-

waniem i wierzchowca, i jeźdźca. Kowboj musi baczyć,

aby nie zagarnęło go stado. Zmiana kierunku biegu od-

bywa się przy akompaniamencie okrzyków i przez na-

cieranie końmi na boki żywego nurtu łbów i rogów.

Celem ograniczenia szybkości galopujących krów jeź-

dźcy starają się zwęzić, stłoczyć rozciągniętą gromadę.

background image

I tym razem tak właśnie postępowano. Niewiele ponad

pół godziny trwała walka z Komanczami, lecz ponad

dwie godziny — uspokajanie przerażonego bydła. W

boju z czerwonoskorymi padło dwu kowbojów, trzech

zostało lekko rannych. Opanowanie stampede

pociągnęło za sobą liczniejsze ofiary: trzech śmiertelnie

stratowanych, pięciu rannych.

Ponuro zaczął się ten dzień i ponure były twarze

ludzi. Robert szlochał skryty w najgłębszym kącie ku-

chennego wozu. Podczas stampede zginął jego przy-

brany ojciec, wierny przyjaciel i opiekun. Padł usiłując

powstrzymać szaleńczy bieg bydła. Był kiepskim

jeźdźcem i zupełnie zbytecznie wdał się w sprawę,

której zakończenie okazało się tragiczne. Pogrzebano

zabitych, opatrzono rannych. Karawana ruszyła dalej

na północ. Malec tkwił w wozie, ogarnięty apatią i

pełen zrozumiałych pretensji do świata, który był dlań

tak okrutny. Na szczęście następca Atkinsa, człowiek z

gruntu dobry, starał się zatrzeć w umyśle dziecka obraz

niedawnej tragedii. Gdy pogawędki i bajki opowiadane

podczas jazdy wozem niewielki zdały się odnosić

skutek, nowy opiekun Roberta, sobie tylko wiadomym

sposobem (być może większymi porcjami zupy i

mięsa), zdołał pozyskać dla swego celu najmłodszego z

kowbojów, zaledwie cztery lata starszego od Roberta.

W efekcie — Robert nauczył się jazdy konnej, po ty-

godniu pomagał już kowbojom w spędzie bydła, po

dwu — towarzyszył stadom, całymi dniami tkwiąc w

siodle. Odmiana trybu życia wyszła chłopcu na dobre.

Tak upływał czas. Wbrew przewidywaniom pe-

symistów dalsza wędrówka minęła bez zakłóceń, Ro-

bert doczekał się wielkiego dnia: w nagrodę za swą

ochotniczą pracę dostał na własność konia, a równo-

cześnie obiecano mu, że gdy dotrą do Abilene, otrzyma

wynagrodzenie. Ale co miał począć samotny chłopiec

po osiągnięciu celu wędrówki — o tym jakoś nikt nie

pomyślał. Zdecydował los, ślepy los.

Robert rozchorował się. Może przyczyną był wysiłek

fizyczny ponad miarę wieku, może sprawiły to

dokuczliwe deszcze

przez pięć dni i nocy nękające ludzi i zwierzęta.

Wymoszczono mu legowisko w kuchennym wozie i tak

ruszył w dalszą drogę, lecz do Abilene nigdy nie dotarł.

Rozgorączkowany, na pół przytomny, gadał od rzeczy,

aż swym stanem zaniepokoił wszystkich uczestników

przepędu. Byli całkowicie bezradni. Szczęśliwy zbieg

okoliczności zrządził, że w Kansas, niezbyt daleko od

Abilene, napotkano karawanę osadników ciągnącą ku

południowemu zachodowi. Rada w radę,

zdecydowano powierzyć chłopca opiece przyszłych

farmerów. Mieli wygodne wozy, a przede wszystkim

jechało w nich sporo kobiet. Uznano, że chłopcu

potrzebna jest właśnie troskliwa kobieca ręka. Robert

prawdopodobnie zaprotestowałby przeciw takiej

decyzji, lecz był nieprzytomny, a więc całkowicie

bezwolny. Zostawiono mu wierzchowca i pewną sumę

pieniędzy. Chorym zajęło się młode bezdzietne

małżeństwo: Vincent Irvin — rolnik, który sprzedał

background image

swe skromne gospodarstwo w Północnej Karolinie i

ruszył wraz z żoną szukać szczęścia. Trzeba trafu, że w

parę godzin po rozstaniu się farmerów z pędzonymi

stadami nastąpiło drugie spotkanie, tym razem z

samotnym jeźdźcem. Był nim Karol Gordon, młody

traper powracający po rocznym prawie pobycie w

Górach Wielkiego Rogu, gdzie polował na futerkowe

zwierzęta, a poprzednio w Czarnych Górach, w Po-

łudniowej Dakocie, gdzie trudnił się eksplorerstwem

jako początkujący poszukiwacz złota. W obu przedsię-

wzięciach towarzyszyło mu powodzenie: futerka sprze-

dał handlarzowi w Laramie, złoty piasek zamienił na

pieniądze w kantorze bankierskim. Z wypchanymi kie-

szeniami podążył na południe, decydując się zerwać raz

na zawsze z włóczęgowskim trybem życia i osiąść na

własnym gospodarstwie rolnym. Jego ojciec był

farmerem, on sam — we wczesnej młodości — praco-

wał przez pewien czas na wielkiej farmie w okolicach

Chicago, co nie dało mu większych możliwości zapo-

znania się z uprawą roli, lecz Karol Gordon postanowił

zaryzykować. Jechał na południe w poszukiwaniu

wolnych terenów pod osadnictwo. Karawana, którą na-

potkał, wędrowała w tym samym kierunku i do tego

samego celu. Okazja była świetna, jakże z niej nie

skorzystać?

Został bardzo mile przyjęty, gdy przedstawił się jako

traper. Dobra strzelba była instrumentem nie do po-

gardzenia dla ludzi kiepsko władających bronią. Mogła

przysporzyć żywności, a równocześnie zwiększała siły

obronne wędrowców lękających się napadu białych lub

czerwonych watah, ciągle jeszcze przemierzających

dziewicze obszary Dalekiego Zachodu.

Tak więc Karol Gordon stał się jednym z uczestni-

ków osadniczej wyprawy. Rychło dowiedział się o kło-

potach z „małym kowbojem", umieszczonym w wozie

Irvinów. Zainteresował się chłopcem, a później włączył

do opieki, jaką nad chorym roztaczało młode mał-

żeństwo. Karol stał się częstym gościem w wozie

Irvinów. Zadzierzgnięta w ten sposób znajomość

przerodziła się w przyjaźń trojga dorosłych i jednego

chłopaka. Zanim dotarli do celu — upatrzonych łąk

Teksasu — Robert Dreer wyzdrowiał. Opowiedział

historię swego krótkiego życia. Wynikła z niej prawda

oczywista: nie miał do kogo wracać. Irvinowie postano-

wili przyjąć chłopca do swego przyszłego domu. Jed-

nak los pokierował Robertem nieco inaczej. Gordon,

gdy zakomunikowano mu o tej decyzji, pokiwał głową.

— Wydaje mi się — powiedział przyglądając się

sylwetce pani Becky — iż wasza rodzina wkrótce się
powiększy.

Vincent Irvin tylko się uśmiechnął.

— A więc nie pomyliłem się. Będziecie mieli dość

własnych kłopotów. Ja zajmę się Robertem.

Zdumieli się na tak niespodziewany projekt i zapro-

testowali. Pani Becky oświadczyła, że chłopiec po-

trzebuje kobiecej ręki. Gordon wysunął inne argu-

menty. Powiedział, że czeka ich założenie nowego go-

spodarstwa, budowa domu, a ponadto rychłe narodzi-

background image

ny. Jakże w takiej sytuacji znajdą czas, by zająć się

jeszcze trzynastolatkiem, na którego pomoc przecież

nie mogą liczyć?

Spór nie został rozstrzygnięty. Odrodził się następ-

nego dnia i trwał, z małymi przerwami, podczas całej

wędrówki. W

końcu przybyli na prerie Teksasu. Obrano

najdogodniejszy zdaniem wszystkich teren, bo i gleba

była urodzajna, i stacja kolejowa odległa zaledwie o

cztery mile. Zdecydowano nie rozpraszać się, by nie

trwonić sił na zakładanie oddzielnych, daleko od siebie

położonych gospodarstw, lecz wznieść osadę w jednym

miejscu, a pola wokół niej leżące sprawiedliwie

podzielić.

I tak się stało. Najpierw przybysze mieszkali w pry-

mitywnych ziemiankach o ścianach skleconych z gru-

bej darni. W podobnych budowlach gnieździły się ko-

nie i krowy. Nikt jednak nie oczekiwał wygodnego

życia i nikt nie myślał o luksusach. Mieszkało się byle

jak, jadło byle co, maksimum wysiłku poświęcając

ziemi. Ostrza pługów po raz pierwszy w dziejach tej

krainy zagłębiły się w twardą glebę. Ciężka to była

orka i dosłownie potem ludzkim zroszona. Cudowne

nastało lato: w miarę suche, w miarę wilgotne. Lecz

jeszcze cudowniejsza okazała się ziemia. Pszenica ob-

rodziła dając kłosy wielkie i ciężkie, jakich nigdy

przedtem nie oglądali przybysze ze wschodu. A kolby

kukurydzy przypominały — jak to zauważył trafnie

któryś z osiedleńców — pękate flaszki whisky. Po tym

nastąpił drugi rok równie wspaniały. I trzeci, nie ustę-

pujący poprzednim. Farmerskie wozy, załadowane plo-

nami, ciągnęły długim szeregiem do kolejowego przy-

stanku. Kupcy płacili gotówką, farmerzy gromadzili w

swych kuferkach brzęczące i szeleszczące pieniądze.

Wtedy nadano osadzie nazwę i wybrano szeryfa. Przed-

tem nikt na takie głupstwa nie miał czasu. Miejscowość

nazwano — przy zgodnym aplauzie — Green Field, ale

z tych dwu słów utworzono natychmiast jedno:

Greenfield. Nazwa była bardzo odpowiednia.

Okoliczne pola każdej wiosny pokrywały się przecież

zieloną runią młodych siewów. Przez te kilka lat zmie-

niło się wszystko. Znikły ziemianki z darni. Na ich

miejscu wyrosły normalne domy i zabudowania go-

spodarskie z drewna, niekiedy z cegły. Budulec spro-

wadzono koleją — drzewa były w okolicy rzadkością.

background image

A Robert Dreer? Po wielu sporach, argumentach i

kontrargumentach Irvinowie ustąpili. Pod opieką Karola

Gordona chłopak mężniał i mądrzał. Opiekun uczył

malca tego, co sam już osiągnął. Co prawda, nie było

tych mądrości tak bardzo wiele. Gordon ciągle jeszcze

sam musiał się uczyć, przede wszystkim gospodarki

rolnej. Stał się sąsiadem Irvinów, celowo wybrał działkę

leżącą o miedzę od ich posiadłości, a gdy po pewnym

czasie rodzina Irvinów powiększyła się o niemowlę płci

męskiej i pani Becky zajęła się bez reszty dzieckiem,

Gordon i mały Robert pomagali, jak potrafili, sąsiadom.

Z kolei Irvin odwdzięczał się swym sporym

doświadczeniem farmerskim. W rezultacie oba go-

spodarstwa wyszły na tym bardzo dobrze. Gdy do

Greenfield sprowadzono nauczyciela i założono szkołę,

Gordon skierował do niej Roberta. Chłopiec ledwie

umiał czytać, a pisanie stanowiło dlań trudność nie do

pokonania.

Piękne to były dni i Robert Dreer wspominał je

później z żalem, niekiedy z rozpaczą. Zapowiedź klęski

nadeszła nieoczekiwanie i nikt z farmerów nie

potrafił jej przewidzieć. Rolnikom wydawało się, że

poznali klimat kraju doskonale i nabyli umiejętności

przepowiadania pogody nie tylko na najbliższe dni,

lecz na tygodnie, na miesiące. Aż nastała wiosna pra-

wie bezdeszczowa. Siewy ukończono, jednak

później gleba stwardniała na kamień, ani jedno ziarno

nie zakiełkowało. Z pogodnego nieba nie spadła nawet

kropla wody. Sytuację nieco odmieniły kilkakrotne

burze gradowe. Niestety, wydarzyło się to w połowie

teksaskiej zimy, bez żadnego dla siewów pożytku.

Popsuł się humor farmerów, lecz jeszcze nie wpadli w

rozpacz. Nadal posiadali w swych spichrzach

mnóstwo dorodnego ziarna, którego nie pozbyli

się, zgodnie z tradycją zapobiegliwego i

przewidującego gospodarżenia, przekazaną im jeszcze

przez ojców. Gdy jednak podobnie bezdeszczowa

pogoda powtórzyła się w roku następnym, troska o

jutro ogarnęła wszystkich. Skamieniała gleba nie

nadawała się do uprawy. Otaczające osadę dalekie

przestrzenie prerii zmieniły barwę — z zielonych stały

się brudnobrązowe. Szumiące latem trawy przeobraziły

się w pokrowiec skołtunionych, wbitych w ziemię

uschłych łodyg. Skończyła się świeża pasza. Trzeba

było powybijać krowy i owce. Oszczędzano tylko

konie. Na suszy wyszły one najlepiej, otrzymując teraz

zamiast siana cenną kukurydzę i jeszcze cenniejsze

ziarno pszeniczne. Lecz cóż poczęliby farmerzy bez

koni, gdyby spadły strumienie wody na bezpłodną

ziemię?

Kilku rolników, nie wierząc w rychłą poprawę sy-

tuacji, opuściło Greenfield i zapewne wszyscy mie-

szkańcy osady poszliby ich śladem, gdyby nie pomoc

Fulk Bryana. Kimże był ten dobroczyńca? Otóż w latach

gospodarczego rozwoju Greenfield przywędrował ten

agent, przedstawiciel kompanii handlowej z Houston i

otworzył „skład towarów mieszanych", oferując

nabywcom wyroby przemysłowe: od pługów po damską

background image

bieliznę. Gdy nastały lata suszy, Fulk Bryan począł

sprowadzać żywność. Znalazł na nią, jak było do prze-

widzenia, chętnych nabywców. Farmerzy mieli przecież

pieniądze. Tragedia poczęła olbrzymieć, gdy

oszczędności stopniały. Jednak agent okazał się czło-

wiekiem dobrego serca i spoglądającym w przyszłość

dalej niż na jeden rok. Otworzył kredyt. Tylko dzięki

niemu ludność Greenfield nie zaczęła przymierać gło-

dem. W tym to właśnie tak ciężkim okresie pani Becky

Irvin zachorowała. Już po urodzeniu dziecka nie czuła

się dobrze, teraz jej stan zdrowia znacznie się pogorszył.

Należało zasięgnąć porady lekarza, lecz Irvinowie nie

mieli nawet centa. Karol Gordon — również, a

jednak pieniądze uzyskał. Nikt nigdy się nie dowiedział,

w jaki sposób Gordon zdołał pożyczyć od Fulk Bryana

okrągłą sumkę dolarów. Pojechał do Amarillo i

sprowadził pomoc. Doktor sumiennie zbadał chorą i

oświadczył, że tutejszy klimat nie sprzyja zdrowiu pani

Becky. Radził przenieść się w inne strony. Tymczasem

należało chorą umieścić w szpitalu w Amarillo. Na

pewno powróci do zdrowia, a później... Lecz o tym

„później" nie było nawet mowy. Przede wszystkim

dlatego, że nawet wyjazdu do Amarillo i pobytu w

szpitalu nie było czym opłacić. Vincent Irvin nadrabiał

miną w obecności żony, ale kiedy się znalazł sam na

sam z Gordonem, nie skrywał rozpaczy. Obaj długo

radzili, jak zdobyć fundusze na szpital, w końcu

zdecydowali się sprzedać konia. Zamiar okazał się nie

do wykonania, bo jedyny człowiek, o którym sądzili, że

posiada gotówkę, czyli Fulk Bryan, odmówił kupna. —

Chyba że dostarczycie mi siana i owsa na pół roku.

Po takiej odpowiedzi Karol próbował namówić

Bryana na drugą pożyczkę. Bezskutecznie. Wówczas to

Irvin i Gordon zwrócili się o pomoc do szeryfa. Długo

radzono we trójkę, a później przepytywano mieszkań-

ców Greenfield. Rezultat tej „ankiety" był fatalny. W

całej osadzie zebranie kilkuset dolarów okazało się

rzeczą nieosiągalną. W ten sposób upadły nadzieje na

umieszczenie pani Becky w szpitalu.

Robert Dreer wiedział o tych nieudanych próbach i

martwił się na swój sposób, a nawet rozmyślał, jak by

pomóc Gordonowi w jego zabiegach. Nic nie wymyślił.

Niespodziewany wypadek zaważył na dalszych losach

Irvina, Gordona i Roberta. Jeśli chodzi o chłopca,

pozornie nie pozostające w żadnym z nim związku

wydarzenie miało w niedalekiej przyszłości całkowicie

zmienić jego sytuację życiową.

background image

Niebo nad Greenfield nadal, ku utrapieniu wszyst-

kich, było błękitne, lecz nad głowami Irvina i Gordona

poczęły gromadzić się czarne chmury. Ale któregoś

dnia na skraju osady, w pobliżu zagród Gordona i

Irvina, zatrzymało się dwu jeźdźców wiodących

jednego jucznego konia. Szukali wody. Zaczerpnąwszy

jej z nie wyschłej jeszcze studni Irvina, napoili

zwierzęta i natychmiast ruszyli dalej, mimo że miało się

ku wieczorowi. W kilka dni później, o świtaniu, gdy

mieszkańcy osady jeszcze spali, odwiedził Irvina

najstarszy w Greenfield człowiek, Abel Meredith,

nazywany popularnie „ojcem". Przyniósł egzemplarz

listu gończego, wydany przez szeryfa w Lubbock —

miasteczka położonego w północno-zachodniej części

Teksasu. List informował o napadzie dokonanym na

urząd pocztowy w Lubbock, w chwili gdy przed nim

zatrzymał się dyliżans z Wichita Falls, wiozący

czterdzieści tysięcy dolarów. Chociaż przesyłka była

tajemnicą, w chwili gdy pocztmistrz wynosił torby z

pieniędzmi z wozu, zaatakowało go dwu ludzi.

Woźnica dyliżansu i pocztmistrz zostali ranni,

pieniądze zrabowane. Napastnicy mieli odkryte twarze i

zostali rozpoznani. Za ich schwytanie, żywych lub

martwych, wyznaczono po tysiąc dolarów, za

odzyskanie łupu — dwudziestą jego część, dwa tysiące.

Irvin przeczytał dokładnie list gończy oraz podane

rysopisy bandytów, na koniec wzruszył

ramionami.

— Mało mnie to obchodzi — stwierdził. — Mam

ważniejsze sprawy na głowie.

— Lecz chyba przydałyby ci się dwa tysiące dola-

rów, w najgorszym wypadku. Bo mogą być i cztery —

spokojnie mówił ojciec Abel.

— O czym myślicie? — zdziwił się Irvin. — Nie

rozumiem...

— Zastanów się chwilę, a zrozumiesz.

background image

— Uważacie, że powinienem ruszyć za nimi? To

chyba żart? Żebym ich chociaż przedtem spotkał, ale
tak? Rysopis na nic się nie zda.

— A spotkałeś, spotkałeś.. Nawet im pozwoliłeś na-

poić konie.

— Co!? — krzyknął zdumiony farmer. — Więc to

byli oni? Skąd wiecie? To niemożliwe.
— Możliwe. Przyjrzałeś się im?

— Tak.
— No, to porównaj rysopisy.

Irvin rozwinął papier. Czytał raz jeszcze, uważniej.

— Niby się zgadza — mruknął. — I barwa włosów, i

z grubsza rysy twarzy. Lecz taki opis może dotyczyć
tysięcy osób.

Znowu zajrzał do arkusza.

— James Coffin. Też nazwisko! Brr, aż mnie ciarki
przechodzą!
— Czytaj dalej.

— Znaki szczególne: głęboka szrama na prawej pier-

si, prawdopodobnie od cięcia nożem. Włosy czarne —

przerwał i roześmiał się: — Wspaniale! Wystarczy te-

raz nakazać brunetom, aby chodzili bez kurtek, ojcze

Ablu, a w mig znajdziemy pana Coffina.

— Nie kpij. Zobacz, co dalej.

— Edwin Weng. Znaki... brak środkowego palca u

lewej dłoni. Hm, to już lepiej. Włosy rude. Nieźle,

chociaż rudych nie brak na świecie. W sumie: tyle co

nic. Nie wróżę sukcesu poszukiwaczom, jeśli osobiście

nie poznali obu bandytów — oddał arkusz Ablowi.

— Nie, nie. Zatrzymaj sobie. I dobrze się namyśl,

Vincent. Z całego Greenfield tylko ty jeden ich
widziałeś.

background image

— Gordon również. I Robert. — Zamyślił się. —

Wiecie co, ojcze? Wpadniemy do Gordona.

Abel nie dał się prosić: Karol Gordon uważnie wy-

słuchał obu. Przeczytał, aż dwukrotnie, list gończy.

— Chyba nie zamierzasz ich ścigać — zwrócił się do

Irvina tonem stwierdzenia raczej niż pytania.

— Tysiąc dolarów postawiłoby mnie na nogi — od-

parł Vincent.

— Nie ruszysz się stąd. Nie możesz zostawić Becky

samej. Też pomysł!

Irvin nic na to nie odpowiedział. Abel Meredith po-

kiwał głową, wstał, poklepał po plecach obu przyja-

ciół: „Zastanówcie się" — mruknął i opuścił izbę.

Siedzieli w milczeniu. A z tego milczenia narodził

się w głowie Gordona pomysł.

— Nie mam tu nic do roboty — oświadczył. — Nic

nie wróży deszczu. Kto wie, kto wie? Oni nie

odjechali daleko. Gdyby tak spróbować? Coś niecoś

znam się na tropicielstwie.

— To nie ma sensu — sprzeciwił się Vincent.

— Lecz przed chwilą się nad tym zastanawiałeś.

— Prawda. Mógłbym umieścić Becky w szpitalu.

— No właśnie... Ty jednak, wybacz, Vincent,

kiepsko strzelasz, nie znasz się na tropach. Zabłądzisz

i wrócisz z niczym. W najlepszym wypadku. Bo

gdybyś ich dognał, mogłoby skończyć się gorzej.

Spierali się. Bardzo długo. Jednak nie rozstrzygnęli

niczego. Gdy Irvin odszedł, Karol przywołał Roberta.

— Słyszałeś? — zagadnął. — Tylko nie udawaj, żeś

nie słuchał.

Chłopiec skinął głową.

— Świetnie. Ani słowa nikomu. Przyrzekasz?

— Będę niemy jak głaz.

Pamiętaj! I to, co ci teraz powiem, zachowaj dla

siebie. Otóż... musimy się rozstać. Nie rób tak

grobowej miny, to na krótko. Może na tydzień, może

na dwa. Przez ten czas masz pomagać Irvinowi.

— Czy to pana ostatnie słowo?

— Nie ostatnie, ale najważniejsze.

— A gdybym wyruszył z panem?

— Nawet o tym nie myśl. Trzymaj język za zębami i

słuchaj się Irvina. Tylko on ma prawo wiedzieć, dokąd

wyjechałem. Innym gadaj, że na polowanie.

Wieczorem Karol odwiedził przyjaciela i

powiadomił o swej decyzji. Irvin przyjął wiadomość

nie protestując.

— Nie spieram się dłużej — oświadczył — lecz daj

mi słowo, że jutro, przed opuszczeniem Greenfield,

wpadniesz do mnie.

— Po co?

— Może przez noc jakiś nowy pomysł zaświta mi w

głowie i twój wyjazd okaże się zbyteczny?

Gordon wzruszył ramionami i przyrzekł. W kilka

godzin później, jeszcze w przedrannym mroku, od-

wiedził zagrodę Irvina. Na zamkniętych drzwiach wi-

siała biała kartka. Zerwał ją, przybliżył do oczu i z

trudem odczytał: „Idź koniecznie do szeryfa i opiekuj

się Becky i dzieckiem. Powiedziałem im, że wyruszam

background image

na polowanie. Nie zdradź mnie. Vincent"

Gordon pognał do szeryfa. Z trudem go zbudził i

pokazał kartkę. Ten przetarł oczy i odczytał.

— Wiem o tym — oświadczył ziewając. — Irvin był

u mnie.

— Gdzie on jest?! — wykrzyknął Karol.

— Pojechał ścigać bandytów.

— Jak mogliście, szeryfie, zgodzić się na to?

— Miałem zakazać? Jakim prawem?

— Przecież to samobójstwo. Mam nadzieję, że do-

gnam go w ciągu paru godzin i zawrócę.

Pobiegł do swego domu, powiadomił o

wszystkim

background image

Roberta. Kazał mu czuwać przy pani Becky, opiekować

się jej synkiem Clemem i cierpliwie czekać. Potem

wskoczył na koński grzbiet i ruszył prosto na południe.

Jednak Irvina nie doścignął. Gdy już minął granice

urodzajnych niegdyś ziem, zaskoczyła go burza

piaszczysta. Trwała trzy godziny i zatarła wszelkie

tropy. Mimo to Karol krążył jeszcze tu i tam, bez

rezultatu. Późną nocą, zmordowany i posępny, wrócił

do Greenfield.

W drugim tygodniu nieobecności Irvina pani Becky,

która wciąż wierzyła, że mąż udał się na polowanie,

poważnie się rozchorowała. Gordon zwrócił się o po-

moc do Abla Mereditha. Zorganizowano kobiece dy-

żury przy pacjentce, lecz nie mogły one zastąpić le-

czenia. Czwartego dnia choroby Becky Irvin zmarła.

Małego Cierna przyjęła rodzina Mereditha. Dziecko

bardzo tęskniło za matką i za ojcem, cały dzień ponure

i ciche, kryło się po kątach. Straciło rumieńce i tak

osłabło, że trzeba było je nosić. Karol Gordon raz

jeszcze zdołał pożyczyć pieniądze od Fulk Bryana (tym

razem nie spotkał się z odmową) i pojechał do Ama-

rillo, zostawiając Roberta na straży obu gospodarstw.

Na lekarza trzeba było czekać. Gdy wreszcie Karol

wrócił z doktorem, Ciem już nie żył.

W kilka dni później zjawił się Vincent Irvin. Cały,

zdrowy i — o dziwo! — z częścią odzyskanych pienię-

dzy.

Jak Robert dowiedział się nieco później, Vincent po

wielu przygodach dopadł uciekających bandytów nad

wodami południowej Colorado. Padał deszcz, gdy ści-

gający znalazł się na wysokim brzegu rzeki. Dostrzegł

ich na plaży i zaskoczył chyba w minutę po

dokonanym morderstwie na przypadkowym

towarzyszu-eksplorerze wiozącym złoto. Na wezwanie

Irvina nie podnieśli rąk. Przeciwnie, jeden z nich

zdążył wyszarpnąć rewolwer zza pasa i pociągnąć za

spust. Chybił w pośpiechu. Kula tylko bzyknęła

Irvinowi nad uchem. Nim echo huku przebrzmiało,

Irvin strzelił trzykrotnie. Już po pierwszym strzale

właściciel rewolweru zachwiał się, po drugim — zwalił

na ziemię. Wówczas jego towarzysz wrzasnął

przeraźliwie, podbiegł do stojących w pobliżu koni,

wskoczył na siodło i pognał galopem. W parę sekund

później i jeźdźca, i konia zakryły nierówności gruntu.

Irvin nie podjął pościgu, zajął się leżącymi. Obaj byli

martwi. Stwierdziwszy ten fakt, przeszukał juki pozo-

stawionych wierzchowców. Znalazł w tych jukach

paczki banknotów oraz rulony złotych monet. Jak się

później — już w Greenfield — okazało, Irvin odzyskał

część łupu: dziewiętnaście tysięcy pięćset dolarów, a

więc prawie połowę zrabowanych pieniędzy. Pozostałe

widać miał przy sobie drugi z bandytów. Ten, który

uciekł.

Tak to wszystko wyglądało w wielkim skrócie.

Wkrótce Robert dowiedział się o szczegółach i z po-
dziwem spoglądał na Irvina.

Pierwsza rozmowa Gordona z Irvinem odbyła się w

cztery oczy. O czym rozmawiano, Robert mógł się

background image

tylko domyślać spoglądając na poszarzałe, postarzałe o

lata oblicze Irvina, który zaraz poszedł na cmentarzyk i

przebywał tam kilka godzin. Następnego dnia

zostawiono Roberta na straży obu domów. Szeryf

Fawkes, Irvin i Gordon udali się wczesnym świtem na

stację kolejową, a z niej najpierw pociągiem do

Wichita Falls, stamtąd dyliżansem do Lubbock, miej-

scowości, w której dokonano napadu na pocztę. Jak

później Robertowi opowiadano, po różnych ceregielach

z tamtejszym szeryfem Irvin otrzymał jako nagrodę

dziesięć procent odzyskanych pieniędzy, czyli 1950

dolarów, sumę znaczną, a w stosunku do kłopotów

finansowych mieszkańców Greenfield — wręcz mają-

tek. Cała trójka natychmiast wróciła do osady. Przybyli

do Greenfield późną nocą, gdy księżyc osiągnął szczyt

nieba. Dzięki temu uniknęli zbędnych pytań i plotek.

Nazajutrz Irvin udał się do Fulk Bryana i ku zdu-

mieniu agenta spłacił wszystkie długi, swoje i Karola

Gordona. Teraz wydawało się, że życie obu przyjaciół

potoczy się starymi koleinami. Robert cieszył się, że

przeminęły finansowe kłopoty jego opiekuna i że

można spokojnie czekać, aż spadnie pierwszy deszcz.

Jakże się mylił!

Gdy cała historia się rozniosła i nieprawdopodobny

sukces Irvina zadziwił wszystkich, każdy lub prawie

każdy z mieszkańców Greenfield chciał się dowiedzieć

prawdy z ust samego bohatera. Ale bohater był ponury

i z nikim nie chciał mówić. Począł sobie wyobrażać, że

gdyby nie wyruszył w pogoń za bandytami, uchroniłby

żonę i dziecko od śmierci. Zdobył pieniądze, lecz zbyt

późno. Na pytania ciekawskich odpowiadał krótko,

prawie niegrzecznie, aż zraził do siebie wszystkich.

Nie zastanawiając się nad przyczynami takiej

małomówności, poczęto gadać, że Irvinowi w głowie

się przewróciło od sukcesu. Ba, nawet znaleźli się tacy,

którzy twierdzili, że dorobił się majątku na...

morderstwie!

Karol, gdy po raz pierwszy o tym się dowiedział, o

mało nie pobił śmiałka wyrażającego wątpliwość, czy

Irvin słusznie uzyskał nagrodę „za zabicie człowieka".

Zapomniano, kim w rzeczywistości był „zabity,

człowiek". Za to świetnie pamiętano o spłaconych

przez Irvina długach. Poczęto go unikać. Irvin zdumiał

się. Próbował dojść przyczyny. Uzyskał wyjaśnienia

wykrętne, zaprzeczające rzeczywistości. Udał się do

starego Abla Mereditha po radę. Ten uznał, że najlepiej

będzie na pewien czas „zejść z oczu gromadzie

głupców". Po kilku tygodniach zapomną o wszystkim.

I tak zapadła decyzja wyjazdu. Kto wie, może to był

istotnie najlepszy sposób uniknięcia dalszych przy-

krości? Karol poparł zdanie Abla, dodatkowo jeszcze

miał nadzieję, że pobyt Irvina poza Greenfield pozwoli

mu „dojść do siebie" po przeżytej tragedii. Zwierzył się

z tym Robertowi oraz z chęci towarzyszenia przy-

jacielowi w drodze. Lecz Irvin tego nie chciał. Wy-

jechał samotnie. Nie było go w osadzie bardzo długo i

nie dawał znać o sobie.

Z początku ani Karol, ani Robert nie martwili się.

background image

Irvin zdał przecież zwycięsko swój życiowy egzamin

ścigając bandytów, więc też nie było powodu do obaw.

Jednak w miarę upływu czasu niepokój począł ogarniać

Gordona. Wreszcie Irvin wrócił i zaraz skierował się do

chaty przyjaciela. Na pierwszy rzut oka wyglądał nieco

szczupłej niż w dniu wyjazdu z Greenfield, był

opalony, pełen energii. Nie ten sam człowiek z po-

nurym obliczem, opuszczający progi osamotnionego

domu. Długa wyprawa, widać, wyszła mu na dobre.

Ani Karol, ani Robert nie wiedzieli, gdzie Irvin się

obracał. Teraz wysłuchali opowieści tak zdumiewają-

cej, że gdyby od lat nie znali Irvina, mogliby sądzić, że

zmyśla.

Irvin, opuściwszy Greenfield, udał się do Wichita

Falls, do miejscowego szeryfa, Denisa Murphy. Za-

proponował mu swe usługi, jako „łapacz". Mianem

takim określano powszechnie śmiałków, którzy nie po-

zostając na służbie szeryfów współpracowali z nimi od

czasu do czasu, angażując się w ściganie poszukiwa-

nych listami gończymi przestępców. Najczęściej, cho-

ciaż nie zawsze, zachętą do tego rodzaju ochotniczej

akcji była wysoka nagroda pieniężna, obiecana temu,

kto dostarczy szeryfowi ściganego zbrodniarza

,,żywego czy martwego", jak brzmiała ustalona formuła

każdego listu gończego.

Denis Murphy wysłuchał uważnie przybysza, a do-

wiedziawszy się, że jest rolnikiem, odrzucił ofertę.

Jakież bowiem doświadczenie mógł posiadać rolnik w

chwytaniu przestępców?

Wtedy Irvin opowiedział mu bardzo dokładnie o

swej wyprawie za rabusiami pocztowych pieniędzy.

Szeryf słyszał o tej sprawie i natychmiast zmienił

opinię o swym gościu. Zaproponował mu stałą pracę u

siebie. Irvin odmówił. Oświadczył, że nie chce się

wiązać na stałe z zawodem, który mu nie odpowiada.

Denis Murphy nie był człowiekiem głupim, wręcz

przeciwnie — cieszył się sławą znawcy ludzi, znakomi-

tego organizatora i osobnika, co to z niejednego pieca

chleb jadł. Zastanowiły go przyczyny, dla których

spokojny farmer podejmował się tak ryzykownego

przedsięwzięcia. Słowo po słowie, dowiedział się całej

prawdy. Chyba wzruszyła go tragedia Irvina i za-

pragnął pojąć intencje człowieka, który ją przeżył. Sam

Irvin bardzo mu w tym dopomógł. Podniecony własną

relacją wyznał, że znienawidził łotrów, za którymi udał

się w pościg, bo gdyby pozostał w Green-field, być

może ocaliłby żonę i dziecko. I dlatego postanowił na

pewien czas zostać „łapaczem". Czy było to

postępowanie logiczne, czy nie — nad tym szeryf nie

zastanawiał się, lecz wyciągnął z biurka spis osób

poszukiwanych listami gończymi i powoli go odczytał,

opatrując głośnymi uwagami. Większość nazwisk

należała do osobników, którzy najprawdopodobniej

dawno zdążyli opuścić granice Stanów Zjednoczonych

lub ukryć się i zamaskować tak dokładnie, że odnale-

zienie ich graniczyło z cudem. Cudów Irvin nie pra-

gnął, nalegał więc na szeryfa, aby powierzył mu sprawę

stwarzającą możliwość sukcesu. Wówczas padło

background image

nazwisko, a raczej przezwisko Czarnego Jacka. Nazwi-

ska chyba nikt, nie wyłączając szeryfa, nie znał. Lecz i

przezwiska nie przybrał sobie przestępca. Nadali mu je

liczni poszkodowani, którzy zdołali ujść cało, oraz ci,

którzy przelotnie, przypadkowo go spotkali. Jack

zawsze ukazywał się w czarnym stroju.

A imię? Prawdopodobnie było prawdziwe. Czarny

Jack od dawna grasował po Teksasie. Dziwne przywią-

zanie do tego obszaru powinno było ułatwić szeryfom

schwytanie bandyty. Praktyka pokazała coś wręcz

przeciwnego. Oto Czarny Jack działał zawsze w poje-

dynkę. Jeśli w rabunkowym napadzie miał wspólnika

czy wspólników — a zdarzało się to od czasu do czasu

— wspólnicy tyleż wiedzieli o swym przywódcy, co...

napadnięci.

Czarny Jack dobierał ludzi za każdym razem na jeden

tylko napad, po dokonaniu którego wypłacał im

należny udział i znikał. Zupełnie jakby się pod ziemię

zapadł. Pomocników Jacka chwytano niejeden raz, ale

ślady herszta urywały się dosłownie o kilka kroków od

miejsca napadu. Po paru tygodniach szeryfowie do-

chodzili do wniosku, że Jack wyemigrował poza gra-

nice Teksasu i dalsze poszukiwania są bezcelowe. No-

we listy gończe rozsyłano po kolejnym napadzie. Nie

zmieniało to w niczym sytuacji. Mijał miesiąc lub dwa

i Czarny Jack znowu dawał znać o sobie. Albo sam,

albo w towarzystwie wspólników. Raz bywał to napad

na ambulans pocztowy, kiedy indziej — ograbienie

pasażerów dyliżansu. Lecz do takich wypadków nie

ograniczały się zbrodnicze akcje. Przed czterema laty

jeden z farmerów spod Wichita Falls spotkał Czarnego

Jacka w saloonie Billa Havaya. Poznał bandytę i głośno

o tym zawiadomił obecnych. Jack nawet nie mrugnął

okiem. Wybiegł z lokalu, skoczył na konia i odjechał.

Najbliższej nocy podpalił dom farmera, zabił jego żonę

i dwu synów. Jeden tylko kowboj, nocujący w stajni,

zdołał uciec.

Wiadomość o tej zbrodni rozeszła się szeroko. Wy-

nik był taki, że od tej pory nawet najodważniejsi, jeśli

przypadkowo spotkali na swej drodze Czarnego Jacka,

udawali, że go nie poznają, a szeryfom odmawiali

wszelkich informacji. Nic więc dziwnego, że listy

gończe, podwyższające za każdym razem wysokość

nagrody za schwytanie Jacka, nie dawały żadnych re-

zultatów.

Czarny Jack — okrutnik i zbrodniarz — bardzo się

różnił od innych trudniących się haniebnym procede-

rem zabijaków. Oni — najczęściej stali bywalcy

saloonów — zapici nałogowcy, ordynarni w

zachowaniu i odrażający w wyglądzie twarzy, samym

swym

pojawieniem

się

sygnalizowali

niebezpieczeństwo. Czarny Jack prezentował się

zupełnie inaczej. Elegancko ubrany, gładki w słowach i

sposobie bycia, prawdziwy, zdawałoby się,

dżentelmen. To był właśnie jeden z powodów, dla

których wszystko tak mu się udawało. Kto by

podejrzewał o bandytyzm człowieka wyglądającego na

zamożnego ranczera?

background image

Opowiadano, jak Czarny Jack dostał się do wagonu-

salonki któregoś ze wschodnich miliarderów. Przez

połowę przebytej pociągiem drogi czarował

gospodarza swym miłym głosem, a później... ulotnił się

z wagonu wraz ze szkatułką zawierającą pokaźną

gotówkę.

Tyle, a może nawet więcej, opowiedział o Jacku

szeryf Denis Murphy. Lecz przerażająca charaktery-

styka nie wywarła na Irvinie większego wrażenia. Taki

z niego był wówczas desperat. Na szczęście, Denis

Murphy nie był desperatem ani człowiekiem nierozum-

nym, kierującym innych na pole nierównej walki. Gdy

więc zgodził się, aby Irvin wyruszył w pościg za Czar-

nym Jackiem, nie powiedział od razu, gdzie należy

szukać bandyty. Uzależnił tę informację od sprawności

Irvina we władaniu bronią.

Umówili się wczesnym rankiem dnia następnego w

lokalu szeryfa. Irvin stawił się punktualnie. Szeryf już

czekał i wyprowadził go daleko za miasto, na brzeg

rzeki Wichita. Tam, pod stromym urwiskiem

spadającym ku plaży, odbyła się próba strzelania z re-

wolweru. Wypadła dla Irvina fatalnie. Z kolei Murphy

pokazywał mu, jak należy sprawnie wyciągać broń z

kabury i jeszcze sprawniej naciskać spust, na koniec

oświadczył, że nie powie ani słówka więcej o Czarnym

Jacku, póki farmer nie nauczy się lepiej władać bronią.

Dla Irvina stało się to przekreśleniem nadziei na szybki

wyjazd z Wichita Falls i pościg za bandytą. Jednak

uważał — i słusznie uważał — że bez wskazówek

szeryfa nigdy nie trafi na ślad Jacka. Więc został.

Zamieszkał w hotelu i każdego ranka w ustronnym

miejscu uczył się od Murphy'ego sztuki rewolwe-

rowców. Aż nadszedł dzień, kiedy szeryf zgodził się

„wypuścić w świat" swego ucznia. Wyjaśnił mu wów-

czas przyczynę nieuchwytności Jacka. Oto po każdym

napadzie bandyta na kilka tygodni zaszywał się w

swych kryjówkach. Miał ich sporo, rozrzuconych na

terenie wielkiego kraju. Szeryf wiedział o niektórych i

zdradził swą tajemnicę Irvinowi. Farmer ruszył na los

szczęścia, bo przecież nie sposób było przewidzieć, w

której kryjówce Jack właśnie przebywa.

I szczęście się doń uśmiechnęło: spotkał bandytę

zupełnie przypadkowo. Dzięki swej odwadze i spryto-

wi zdołał go pochwycić i dostarczyć żywego i całego

do rąk szeryfa w Wichita Falls. To był wielki sukces.

Tak to ocenił Karol Gordon wysłuchawszy do końca

opowiadania, tak sobie o tym pomyślał Robert —

świadek długiej relacji.

Szeryf Murphy już przedtem wyraził swoje uznanie i

podziw, proponując Irvinowi stanowisko zastępcy

szeryfa. Farmer

odmówił. Miał już dosyć wielotygodniowej wędrówki.

Otrzymał więc nagrodę i wrócił z nią do Greenfield.

Lecz tu na nowo opadły go wspomnienia przeszłości.

Tragedia, którą przeżył i o której mniej myślał, zajęty

tropieniem Jacka, teraz — na widok osady i jej

mieszkańców — odżyła ze wzmożoną siłą. Okazało się,

że nie potrafi rozpocząć nowego życia w tym samym

background image

miejscu. Z tego stwierdzenia narodziła się decyzja

sprzedania gospodarstwa. Karol przyznał rację

przyjacielowi, sam również zdecydował się opuścić

spalone słońcem i wysuszone wiatrem ziemie. Przestał

wierzyć, że Greenfield kiedykolwiek doczeka się

deszczu.

Sprzedać gospodarstwo! Ba, ale komu? W Green-

field nie było amatorów na jałowe ugory, zresztą nikt

nie miał pieniędzy. Irvin zaproponował, że jeszcze raz

uda się do Wichita Falls i poprosi szeryfa o znalezienie

kupca. Karol akceptował ten projekt.

Irvin wyjechał, mijały dni bez żadnej wieści. Farmer

jak gdyby pod ziemię się zapadł. Na koniec Karol

Gordon zabrał Roberta i wyruszył szukać przyjaciela.

Przybywszy do Wichita Falls udali się prościutko do

budynku szeryfa. Po trzech stopniach dotarli do drzwi,

które Karol energicznie otworzył. Za drzwiami znajdo-

wała się obszerna, widna izba. Pod ścianami stały pro-

ste, ciężkie ławy, a między nimi krzesło z poręczami.

Na tym krześle siedział- jedyny w tym pustym po-

mieszczeniu człowiek. Że nie był szeryfem, chociaż

nosił srebrną gwiazdę na kolorowej koszuli, Robert od

razu odgadł. Tak młodych ludzi nie wybierano na

stróżów porządku i przedstawicieli prawa, zbyt małe

posiadali doświadczenie. Ten chłopak, wyglądający na

równolatka Roberta, miał głowę nakrytą

szerokoskrzydłym kapeluszem tak olśniewająco

czystym, jakby go przed chwilą zdjęto ze sklepowej

wystawy. To, że trzymał go na głowie, mogło być

wynikiem bądź próżności (bo pragnął pochwalić się

przed każdym interesantem swym strojem), bądź złego

wychowania (bo w zamkniętym pomieszczeniu raczej

odkrywa się głowę), bądź też małpowaniem

gruboskórnych farmerów i kowbojów, którzy w

saloonach nigdy nie odsłaniali głów.

Kolorowa koszula i spodnie obszyte traperskimi

frędzlami wzdłuż szwów, zbyt ładne, aby mogły być

autentyczne, opadały na buty o wysokich obcasach,

elegancko wyczyszczone, aż lśniły jak słońce.

Widok tak odzianego chłopca skłonił Roberta do

uśmiechu nieco ironicznego. Pamiętał, jak wyglądają

prawdziwi kowboje, traperzy i szeryfowie małych

miasteczek rozłożonych przy szlaku jak paciorki pod-

niszczonego naszyjnika, tak rzadkie.

— Szeryf jest? — zapytał Gordon.

W odpowiedzi nastąpiło kiwnięcie głową i gest ręki

wskazującej drzwi umieszczone w bocznej ścianie

izby.

— Trzeba zapukać.

Gordon trzykrotnie stuknął zgiętym palcem w nie

malowane deski, lecz zanim nacisnął klamkę, mruknął

do Roberta:

— Czekaj tu na mnie...

Zawiasy lekko zapiszczały, drzwi się uchyliły i za-

trzasnęły. Chłopak w kapeluszu poruszył się.

— Nie stój — powiedział. — Zanosi się na długą

rozmowę. Wystarczy, abym spojrzał w twarz wcho-

dzącego, a już wiem, czy przychodzi z głupstwem, czy

background image

na poważną gadaninę. Stało się co?

— Nic a nic — odparł Robert sadowiąc się na ławie.

— Przyjechaliśmy zapytać o pana Irvina.

Z Greenfield?

— Z Greenfield.

background image

— Ho, ho! Łapacz z Sacramento.

— Kto?

— Łapacz z Sacramento. Nie słyszałeś? Tak nazy-

wają Irvina, bo pierwszego bandziora ścigał w górach

Sacramento. Po tym napadzie na dyliżans w Lubbock.

Robert dopiero teraz skojarzył nazwę „łapacz z Sac-

ramento" z nazwiskiem pierwszego opiekuna i przyja-

ciela Gordona. W drodze do Wichita Falls i jemu, i

Gordonowi kilka razy otarł się o uszy ten przydomek,

ale ani na sekundę nie wiązali go z Irvinem.

— Słyszałeś o tym? — powtórnie zapytał chłopak w

kapeluszu.

Robert wzruszył ramionami:

— Przecież ja mieszkam w Greenfield.

— Ooo! To znasz Irvina.

— W Greenfield wszyscy się znają, a pan Irvin jest

przyjacielem mego szefa. Kiedyś ratował mnie w cho-

robie.

— A ten twój szef to kto?

— Razem gospodarzymy.

— Na farmie?

— W Greenfield są tylko farmy, fabryki jeszcze nikt

nie zbudował.

Chłopak w kapeluszu pokiwał głową.

— No, no. Takeście znajomki? Słuchaj, jaki jest ten

Irvin na co dzień? Rewolwerowiec, zabijaka?

— Spokojny rolnik.

— Dobry dowcip!

— To prawda i gdyby nie susza...

— Wiem, wiem. Spokojny rolnik, który łapie Czar-

nego Jacka. Chyba bujasz?

Robert zapewnił, że mówi szczerą prawdę.

— Hm, skoro tak, to rzeczywiście dziwny facet.

W kilka tygodni oczyścił całą okolicę. Szeryf chciał go

zrobić swym zastępcą, ale odmówił. Wiesz o tym?

background image

— Wiem. Schwytał Czarnego, a przedtem odzyskał

zrabowane pieniądze. To wszystko.

— Nie wszystko, mój ty panie mądralski.

Robert drgnął na tak poufały ton, lecz powstrzymał

się od uwagi. Być może dlatego usłyszał o dalszym

ciągu przygód Irvina — istotnego powodu

przedłużania się jego nieobecności w osadzie. Okazało

się, że szeryf zdołał namówić Irvina na kilka — jak to

określił chłopak w kapeluszu — „akcji".

Robert zasłuchany w tę fantastyczną dla siebie opo-

wieść nawet nie zauważył, że ktoś obcy przekroczył

progi szeryfówki. Drgnął na dźwięk znajomego głosu.

— Robert! Co tu robisz?

Chłopak zerwał się z ławy.

— Pan Irvin! Przyjechaliśmy szukać pana.

— Co się stało?

Nic się nie stało. Wszystko po staremu.

— Spadł deszcz?

— Och, nie. Jest tak sucho, jak na pustym talerzu.

A gdzie pan Gordon? — Siedzi u szeryfa —

uprzedził Roberta chłopak w kapeluszu. — Gadają

bez przerwy i pewnie im dobrze, bo nie mogą się

rozstać.

Irvin bez słowa skierował się ku drzwiom wiodącym

do gabinetu szeryfa. Zniknął za nimi. Przerwana po-

gawędka potoczyła się dalej. Lecz jej temat znacznie

się rozszerzył, objął szeryfa Denisa Murphy'ego i jego

osiągnięcia w walce z przestępczością. Chłopak w ka-

peluszu wiedział wiele, a czego nie wiedział,

sztukował fantazją. Jakże to wszystko brzmiało

pięknie! Tamta trójka siedziała za zamkniętymi

drzwiami chyba ze dwie godziny, więc starczyło czasu

na bajędy i prawdy, których Robert wysłuchał z

zapartym oddechem. Przypomniał sobie udział w

przepędzie bydła, o mało co nie zakończony tragicznie,

dni pełne nudy w spalonym suszą Greenfield i

zatęsknił za jazdą na końskim grzbiecie poprzez

niezmierzone obszary prerii. W służbie prawa. W

obronie pokrzywdzonych! To dopiero jest życie!

— To dopiero jest życie! — powtórzył głośno, gdy

Gordon i Irvin opuścili wreszcie szeryfówkę.

— O jakim życiu myślisz? — zagadnął Irvin.

— O życiu szeryfa. Tamten chłopak mi opowiadał.

O panu także mówił, że pan taki sławny...

Później wypadki potoczyły się w szybszym tempie,

Po przenocowaniu w miejscowym hotelu cała trójka

wróciła rankiem do szeryfa. Tam zjawił się niejaki

James Hood, kandydat do kupna obu gospodarstw.

Wraz z nim udali się do Greenfield, by obejrzeć ziemię,

z kolei — znowu do Wichita Falls, gdzie w obecności

szeryfa spisano akt kupna-sprzedaży. Wówczas to

doszło do rozmowy między Robertem a szeryfem.

Robert nie zdawał sobie sprawy, jak sprytnie został

wybadany i, sam nie wiedząc kiedy, zgodził się na

służbę u szeryfa. W kilka minut później począł się

martwić, jak Gordon przyjmie jego decyzję. Czuł się

podle, wspominając, ile mu zawdzięczał. O mało się

nie rozpłakał, gdy podczas pożegnalnego spotkania

background image

przyjaciół z szeryfem wezwano go do gabinetu, a Gor-

don oświadczył, że wie o wszystkim i wyboru chłopca

nie potępia. Przeciwnie, dodał, osoba szeryfa stanowi

gwarancję, że Robert nie zboczy z uczciwej drogi ży-

cia.

Nazajutrz Gordon i Irvin opuścili Wichita Falls.

Robert został, miotany niepokojem, czy słusznie po-

stąpił, lecz po kilku dniach wrócił do równowagi.

Zresztą szeryf nie zostawiał mu czasu na smętne roz-

pamiętywanie przeszłości. I tak oto odwróciła się osta-

tecznie jedna zapisana karta życia Roberta, choć on

sam nie uświadamiał sobie tego.

background image

W służbie szeryfa

— To Peter Bentley, to Kid Snowden — powiedział

szeryf. — Z Bobem Locke już się poznałeś. Przed-

stawiam wszystkim — oświadczył uroczyście —

nowego współpracownika, Roberta Dreer. Jest jeszcze

zielony, ale postaram się, aby szybko zmienił barwę.

Liczę na waszą pomoc.

Zabrani uśmiechnęli się. Robert usiłował ich naśla-

dować, ale doskonale wiedział, że jego uśmiech bar-

dziej przypomina grymas, niż oznacza radość. Poczuł

się samotny wśród obcych ludzi, chyba bardziej sa-

motny niż wówczas, gdy jako malec udawał kowboja.

A może to przeszłość tak zatarła się w jego pamięci!?

Bentley i Snowden byli znacznie starsi od niego,

chyba! w wieku szeryfa, ogorzali, rośli mężczyźni.

Pewnie nie tak mądrzy, jak Denis Murphy, o którym

Robert zdążył sporo się dowiedzieć, lecz przecież do-

świadczeni, bardziej doświadczeni niż Bob Locke. Ten

ostatni jednak przypadł Robertowi do serca. Nic dziw-

nego, byli równolatkami.

— Peter i Kid — odezwał się szeryf — powiedzia-

łem wam na dzisiaj już wszystko, możecie odejść.

— Do jutra, szefie.

— Do jutra. Mam nadzieję, że noc będzie spokojna.

Mruknęli ,,do .widzenia" i wyszli. Zdaje się, że Bob

Locke chciał podążyć w ich ślady i szeryf to

zauważył, bo szybko

dodał:

— Ty, Bobie, zostań. Siadajcie. Więc tak to teraz

będzie — zaczął zagłębiając się w fotelu za biurkiem

— że dwu najmłodszych ma sobie pomagać. Żadnych

sporów, kłótni ani bijatyk, bo przepędzę was obu.

Ty, Bob, pracujesz już od roku. Chcę, żebyś przekazał

cząstkę swych doświadczeń Robertowi. Tylko nie

opowiadaj mu bajek. Nosicie jednakowe imiona, to

dobra wróżba. Powinniście zostać przyjaciółmi.

Dostrzegłszy zaprzeczający gest chłopaka, dodał:

— Nie zapieraj się, Bob. Lubisz bajki, a ja wiem o

tym. Robert, zamieszkasz u pani Locke. To ciotka

Boba. Dziwisz się, Bob? Ja już wszystko załatwiłem.

Robert otrzyma oddzielny pokoik. Jak sobie przypad-

niecie do serca, w co nie wątpię, możecie zająć jedno

wspólne pomieszczenie. Tak uzgodniłem z panią

Locke.

Wyciągnął szufladę biurka, a z niej zapisaną ćwiartkę

papieru i srebrną gwiazdę szeryfowską.

— Wstańcie, chłopcy — rozkazał i sam podniósł się.

— Teraz złożysz przyrzeczenie, Robercie. Podnieś

prawą rękę. Tak.

Z kolei Murphy odczytał tekst z kartki, ale tak

szybko, że Robert zdołał zrozumieć tylko piąte przez

dziesiąte.

background image

— Przyrzekasz?

— Przyrzekam — odpowiedział chłopak.

— Doskonale.

Szeryf sięgnął po gwiazdę spoczywającą na biurku i

przypiął ją do koszuli na lewej piersi Roberta.

— A teraz maszerujcie do domu. Jutro spotkamy się

o szóstej.

background image

I tak zakończyło się pasowanie Roberta na pomocni-

ka szeryfa. Bardzo był z tego dumny.

Pani Locke mieszkała nie dalej niż ćwierć mili od

siedziby szeryfa, przy bocznej uliczce, gdzie wśród

ogrodów wznosiły się małe rodzinne domki. Przez

ogródek pani Locke biegła ścieżka ograniczona z pra-

wej strony rabatą kwiatową, z lewej — grządkami

zielonych warzyw. Tuż przed stopniami białej werand-

ki rósł potężny dąb, o którym nikt nie wiedział, skąd tu

się wziął ani kiedy wyrósł. Był to jedyny dąb w

Wichita Falls, jak pani Locke zapewniła o tym Roberta,

nie bez dumy w głosie.

Otoczenie wywarło na przybyszu miłe wrażenie.

Pani Locke — również. Była czerstwą, roześmianą

kobietą nieokreślonego wieku, jedną z tych, dla których

czas ani nie cofa się, ani nie ośmiela zbyt szybko

kroczyć naprzód. Później, znacznie później Robert do-

wiedział się od Boba, że ciotka (tak ją zawsze nazywał,

jako że była siostrą jego ojca) przeżyła przed laty

wielką tragedię. Jej ukochany, z którym miała się

pobrać, na miesiąc przed wyznaczonym terminem ślu-

bu zginął, okrutnie zamordowany wśród pustkowi

Liano Estacado wraz z grupą towarzyszy-wędrowców.

O Liano Estacado Robert już dawniej słyszał, jednak

nic nie wiedział o napadach. Dopiero Bob wtajem-

niczył go w krwawe dzieje tego pustynnego obszaru.

Przed laty na karawany kupców, westmanów i trape-

rów, skracających sobie drogę z Teksasu do Nowego

Meksyku przez Liano, napadały zbójeckie watahy bia-

łych rabusiów lub czerwonoskórych wojowników.

Usuwali lub przestawiali paliki oznaczające właściwy

kierunek, a gdy zwierzęta i ludzie, wyczerpani skwa-

rem i pragnieniem, błąkali się po bezwodnym

pustkowiu i padali na pół martwi, bandyci — już bez

ryzyka — grabili mienie i mordowali pozostałych przy

życiu świadków.

Pani Locke dowiedziała się o tragedii z ust jedynego

uczestnika wędrówki, ocalałego cudem. W godzinę po

napadzie znalazła go, ciężko rannego i dogory-

wającego, gromadka podróżnych: dwu kowbojów

(vaquerów — jak ich w tych stronach z hiszpańska na-

zywano) i trzech myśliwych, którzy nie przelękli się ani

widoku zwłok, ani groźby powtórnego zjawienia się

napastników. Dzielni ludzie dokładnie zbadali ciała

ofiar — jedna jeszcze żyła. Świadek napadu został

przewieziony do Nowego Meksyku, gdzie odzyskał

zdrowie. Jego spotkanie się z rodziną Locke'ów, już w

Teksasie, było czystym przypadkiem. Pani Locke, a

ściślej: panna Alicja Locke, przeżyła wstrząs, który

pozostawił ślad na całym jej życiu. Odtrąciła później

wielu kandydatów do swej ręki, w końcu, aby pozbyć

się natrętów, znęconych być może i zamożnością far-

merskiej rodziny, przeniosła się do Wichita Falls, gdzie

brat nabył dla niej skromny domek z ogródkiem, a po-

nadto, w razie potrzeby, wspierał materialnie.

Nieodgadniona koleją losu historia Alicji Locke

background image

wpłynęła na życie jej bratanka. Jak opowiadał Bob,

ciotka tak znienawidziła bandytów, że poczęła marzyć,

aby w jej rodzinie narodził się mściciel biednego Ralfa

(tak zwał się narzeczony). Oto dlaczego Bob został

skierowany do służby u szeryfa Wichita Falls. Denis

Murphy, w mniemaniu Alicji Locke, był naj-

odpowiedniejszym człowiekiem dla kształtowania cha-

rakteru Boba i przeobrażenia chłopca w mężczyznę —

pogromcę łotrów i obrońcę uciśnionych. Nieco później

Robert doszedł do wniosku, że Bob nie zdradził całej

prawdy. Po kilku miesiącach pobytu w Wichita Falls,

któregoś wieczoru pani Locke, podczas rozmowy o tym

background image

i o owym, wspomniała jakby mimochodem o niezno-

śnym usposobieniu Boba. Ani rodzice, ani rodzeństwo

nie mogli sobie dać rady z chłopcem. Teraz — mówiła

pani Locke — Bob bardzo się zmienił, oczywiście dzię-

ki szeryfowi.

Robert zamieszkał w malutkim, schludnym pokoiku.

Kiedy zagadnął o wysokość komornego, dowiedział się

ze zdumieniem, że wszystko zostało omówione z panem

Murphym, „który jest najmądrzejszym człowiekiem na

świecie". Ciotka dodała, że opłatę za wynajem

pokoju

potrącać będzie szeryf raz na miesiąc z pensji Roberta.

Chłopca oburzył ten brak zaufania, jakże inaczej

odnosił się do niego Karol Gordon! Stłumił w sobie

jednak głos protestu. Nie należało rozpoczynać nowej

karty życia od zwady z szeryfem.

Robert sądził, że otrzymawszy srebrną gwiazdę na-

tychmiast skierowany zostanie do jakiejś bohaterskiej

akcji, uwieńczonej schwytaniem groźnego przestępcy.

W myślach widział siebie jadącego główną ulicą

Wichita Falls, między szpalerami wiwatujących mie-

szkańców. Zawiódł się srodze. Co prawda, nie dano mu

gnuśnieć w szeryfówce, lecz czynności, jakie miał speł-

niać, nie wróżyły szybkiego złapania najłagodniejszego

nawet bandyty ani oklasków tłumu. Każdego ranka

Denis Murphy zabierał Roberta za miasto, nad rzekę,

gdzie uczył go nie tyle strzelać (bo tę sztukę Robert

jako tako opanował), ile błyskawicznie wydobywać colt

z kabury i natychmiast trafiać do celu. Ten cel, w

postaci blaszanego krążka lub skrawka papieru,

umieszczał Murphy na piaskowej ścianie nabrzeżnej

skarpy. Och, nie była to łatwa nauka! O tym uczeń

przekonał się już pierwszego dnia. Gdy wrócili do

miasta, Roberta bolała prawa ręka od łokcia aż po

czubki palców, tyle razy musiał — na rozkaz nauczy-

ciela — wyszarpywać ciężką broń ze skórzanej

pochwy i wsuwać ją z powrotem. Szybkość tych dwu

ruchów sprawdzana była przez szeryfa na zegarku. Po

skończonej strzelaninie Robert męczył się nad czysz-

czeniem broni pod nadzorem Boba, który — wbrew

nadziejom Roberta — okazał się wymagającym ponad

miarę i zdrowy rozsądek. Któregoś dnia wielokrotne

czyszczenie lufy i pucowanie magazynku zostało prze-

rwane przez Murphy'ego. Obejrzał, colt i wyraził

uznanie.

— Będziesz go teraz nosił — oświadczył chłopcu —

razem z pasem. Jak... nauczysz się strzelać.

To rzekłszy szeryf zabrał i pas, i broń. W ten sposób

Robert przełknął jeszcze jedną gorzką pigułkę.

— Nie przejmuj się — pocieszał go Bob wieczorem,

gdy siedzieli za stołem w przytulnej jadalni domku

ciotki Locke. — Ja na początku tak samo brałem

wszystko do serca, lecz teraz gwiżdżę na to.

— Bob! — zgromiła go pani Locke. — Jak możesz?

Mój chłopcze — zwróciła się do Roberta — nie wierz

Bobowi, on tylko tak gada, lecz w gruncie rzeczy zu-

pełnie inaczej myśli.

Skarcony uśmiechnął się, co mogło oznaczać za-

równo potwierdzenie, jak i zbagatelizowanie słów

background image

ciotki.

Nauka obchodzenia się z bronią trwała nadal, lecz

teraz po nauce Robert, żeby się nie „zasiedział", speł-

niał funkcję roznosiciela najrozmaitszych pism urzędo-

wych. Wprawdzie Murphy tę nudną czynność nazwał

pompatycznie „zastępstwem szeryfa", lecz to nie

zwiodło Roberta. Jedną przecież uzyskał z tego korzyść

— poznawał coraz lepiej miasteczko: ulice, budynki i

ludzi.

W tym czasie wydarzył się w okolicach Wichita

Falls napad rabunkowy. Denis Murphy pogonił za

przestępcą, a do pomocy zabrał Bentleya. Obaj chłopcy

pozostali pod pieczą Snowdena. Jak wkrótce Robert się

przekonał, Snowden był nie mniej od szeryfa

wymagającym zwierzchnikiem, gorzej — bo równo-

cześnie człowiekiem kostycznym, nie znającym się na

żartach. Podczas nauki obchodzenia się z bronią (bo nie

uległa ona przerwie) Robert nasłuchał się mnóstwa

złośliwości, chociaż strzelał już szybko i celnie. Do-

wiedział się, że „świat jest pełen smarkaczy, którym się

wydaje, że wystarczy przypiąć blaszkę do koszuli, aby

stać się wyborowym strzelcem". Gdyby Snowden był

szeryfem Wichita Falls, Robert nie wytrzymałby i

tygodnia w nowym zawodzie. Powrót Murphy'ego

powitał tak radośnie, jak stęskniony młodzieniec po-

wrót ukochanej, a dalsze ćwiczenia w strzelaniu wyda-

wały mu się odtąd wesołą rozrywką.

Tak mijał czas dzielony między strzelaniem, czysz-

czeniem broni, roznoszeniem listów i anonsowaniem

szeryfowi interesantów, gdy Robert zastępował Boba

w tej nudnej czynności. Zaiste, nie tak wyobrażał sobie

swoje obowiązki.

Nadszedł jednak — to zupełnie niespodziewanie —

dzień, w którym szeryf wezwał Roberta i kazał przy-

gotować się do wyjazdu następnego ranka.

— Mała sprawa do załatwienia — wyjaśnił. —

Oczywiście urzędowa.

Robert aż pokraśniał z zadowolenia.

— Musisz zobaczyć, chłopcze, jak należy postępo-

wać z ludźmi w specyficznych wypadkach. Tylko

dlatego cię zabieram, bo w rzeczywistości mógłbym

pojechać sam lub wysłać Bentleya albo Snowdena.

Przygotuj konia.

Po takiej informacji radość Roberta nieco przygasła.

Sądził bowiem, że szeryf zechce wypróbować jego

odwagę i

sprawność, a tymczasem miał być tylko biernym

świadkiem. Nie zapytał jednak, dokąd i po co jadą,

lecz natychmiast pognał do stajni, wynajętej specjalnie

dla wierzchowców ludzi szeryfa. Tam znajdował silę i

jego koń, ten sam, na którym przybył tu z Greenfield,

ten sam, którego ofiarowano mu podczas przepędu

bydła. Nie było więc to zwierzę w pełni sił młodości,

jednak trzymało się znakomicie i Robert za skarby

świata nie pozbyłby się czworonogiego towarzysza.

Chłopiec dokładnie obejrzał wierzchowca, uprząż,

później osiodłał zwierzę i pojechał, raz stępa, raz

background image

kłusem, raz galopem, za miasto. Podczas dotych-

czasowego pobytu w Wichita Falls Robert mało miał

takich okazji, a koń zbyt długo przebywający w stajni

traci sprawność. Robert obawiał się, że może nie spro-

stać wymaganiom wędrówki z szeryfem. Ale zbytecznie

się tym kłopotał, bo wyprawa z Murphym okazała się

spacerkiem długości zaledwie paru mil, a jej cel — w

mniemaniu Roberta — nie był wart i tej krótkiej jazdy.

Chodziło bowiem tylko o zażegnanie sporu między

dwoma farmerami o dostęp do rzeki. Stromy brzeg

uniemożliwiał pojenie bydła, natomiast drugi brzeg,

płaski, wchodził na teren ziem sąsiada. Przez lata taki

stan rzeczy posiadaczowi płaskiego brzegu nic a nic nie

przeszkadzał. Piaszczysta łacha nie była ani łąką, ani

ornym gruntem. Nagle wszystko się odmieniło.

Posiadacz łachy, zapewne za radą „życzliwej osoby",

zażądał stałej opłaty za dostęp do wody, na co druga

strona wcale nie miała zamiaru przystać. W pojęciu

Roberta było to głupstwo niewarte interwencji szeryfa.

Przez godzinę Robert ze znudzoną miną przysłuchiwał

się argumentom obu wezwanych „stron" i wcale nie

ucieszył się polubownym załatwieniem sporu.

— Domyślam się — powiedział szeryf w powrotnej

drodze — że uważasz naszą wyprawę za stratę czasu —

a kiedy Robert słabo zaprzeczył, dodał: — Nie

lekceważ drobiazgów, mój chłopcze. Człowiek

przewidujący nigdy ich nie lekceważy. Czy mógłbyś

zagwarantować, że ci dwaj rolnicy po kilku dniach nie

zaczęliby do siebie strzelać?

Robert potulnie odpowiedział, że takiej gwarancji nie

mógłby dać ani on, ani nikt inny na świecie.

— A widzisz! Farmerzy to spokojny naród, póki

rzecz nie dotyczy ziemi lub bydła. Są bardzo czuli na

punkcie własności i honoru. Niejeden raz miałem do

czynienia z takimi jak te głupstwami, a nie stłumiony w

zarodku spór wprowadzał jednego do szpitalnej sali,

drugiego za więzienne kraty. Nie lekceważ

drobiazgów, chłopcze, pamiętaj!

Wieczorem tegoż dnia Bob, w obecności ciotki,

długo żartował z „wyprawy" Roberta. A w żartach tych

więcej było złośliwości niż dowcipu. Robert starał się

okazywać wesołą minę, lecz gdy układał się do snu w

swym pokoiku\ pomyślał, iż Bob Locke wcale nie jest

tak miłym towarzyszem, jak to początkowo się

wydawało. Nieco później zaobserwował skłonność Bo-

ba do imponowania innym, jednak nie czynami, a...

gadaniem. Jedynie wobec szeryfa i jego dwu starszych

pomocników Bob nie zadzierał nosa. Natomiast inte-

resantów traktował wyniośle, czyniąc wyjątek tylko dla

znanych w mieście i powszechnie szanowanych osób.

Teraz w funkcjach Roberta zaszła pewna zmiana, bo

chociaż w niektórych godzinach dnia pełnił nadal rolę

roznosiciela listów, w innych — portiera anonsującego

szeryfowi przybycie interesanta, został równocześnie

podniesiony do godności strażnika wieczornego i noc-

nego porządku na ulicach miasta. Przez kilka kolejnych

dni — w towarzystwie Murphy'ego, później chodził

background image

razem ze Snowdenem, na koniec i odtąd już na stałe —

z Bobem.

background image

Praca polegała na tym, że każdego wieczoru, dobrze

już po zmroku, obaj chłopcy maszerowali ulicami i

uliczkami Wichita Falls, bacznie obserwując, czy

„porządek publiczny" nie został naruszony, czy nie

zakłócono czyjegoś spokoju. Szeryf zastrzegł, że w wy-

padku „poważniejszych spraw" winni się ograniczyć

tylko do szybkiego zawiadomienia albo jego, albo

któregoś ze starszych pomocników.

— Żadnego udziału w bójkach! — rozkazał surowo.

— Żadnej strzelaniny. Jeśli się dowiem, że któryś z was

wyciągnął colt, już ja mu obmyślę nagrodę.

Tak oto działalność „młodych szeryfów" ograniczono

do uspokajania i odprowadzania do domów zbyt

agresywnych pijaków, zatrzymywania kieszonkowych

złodziei oraz mitygowania niesfornych woźniców lub

zbyt śmiałych jeźdźców. Wywiązywali się z takich za-

dań znakomicie, przy czym Bob pouczał Roberta przy

każdej okazji, jak powinien postępować, co po pewnym

czasie przerodziło się w nudę trudną do wytrzymania,

równą nudzie pełnionych obowiązków. Jeden jedyny

raz trafił się przypadek interesujący. Otóż każdego

wieczoru Bob oprowadzał Roberta po miejscowych

saloonach. W każdym z nich gościli po kilka zaledwie

minut. Rzadko kiedy zauważeni przez wesoły tłum

gości, okrążali salę i wychodzili. Jednak gdy któregoś

wieczoru wkroczyli do wnętrza „Czarnego Bizona", nie

skończyło się na zwykłym spacerku po zatłoczonym

lokalu. Robert stąpał krok za Bobem, starając się

nikogo nie potrącić, pomny na słowa szeryfa, żeby

przypadkiem nie sprowokować awantury. W taki

sposób dotarli obaj do krańca sali, gdzie przy dwu

stołach zabawiano się grą w karty. Tam Bob zatrzymał

się dłużej niż zwykle.

— Tylko się przyglądaj — szepnął Robertowi. —

Nie potrzebujesz mi pomagać. Sam sobie poradzę.

background image

Z czym Bob miał sobie poradzić, Robert ani wiedział,

ani próbował odgadnąć. Tkwił więc jak kołek w płocie

na dwa kroki od kącika grających i znudzonym

wzrokiem przyglądał się kartom, padającym na stół i

zgarnianej przez wygrywającego kupce pieniędzy.

Robert nic a nic nie znał się na karcianych grach,

wiedział tylko, że we wszystkich saloonach Wichita

Falls tolerowane są tego rodzaju zabawy. Cóż więc

potrafiło -nagle zainteresować Boba? Jego towarzysz

zatrzymał sie za jednym ze stołów i przyglądał się

grającym. Nie zwracali na niego uwagi. Trzej z nich,

których twarze\ zwrócone były w kierunku Roberta,

wyglądali na farmerów. Robert nie mógł się mylić. W

Greenfield poznał wielu rolników, ich strój, sposób

bycia, wyrażania się. Znał zamaszyste gesty, mające

ukryć wrodzoną nieśmiałość i pokazać „miejskim" lu-

dziom, że rolnik jest\ tak samo „światowym" człowie-

kiem, jak mieszkaniec wielkiej metropolii.

Tak, to byli farmerzy w swych odświętnych, a prze-

cież starych i staromodnych kurtach, w kapeluszach

niby nowiutkich, lecz od samego wiszenia na kołkach

czy gwoździach wypłowiałych i nabitych kurzem. A ten

czwarty? Robert widział tylko jego plecy,, szare sukno

surduta, którego poły zwieszały się z obu stron krzesła.

Wyglądało to bardzo elegancko. Siwy cylinder,

srebrzyście polśniewający, dopełniał stroju, na jaki —

w mniemaniu Roberta — stać było tylko bardzo

zamożnych mieszkańców Wichita Falls. Może lekarza,

może adwokata, a może samego burmistrza? Czego tu

szukał Bob? Odpowiedź otrzymał szybko i zupełnie

niespodziewaną.

Nagle ujrzał, jak Bob pochylił się nad plecami ele-

ganta, wyciągnął przed siebie obie ręce, przesunął je

nad ramionami gracza i chwycił za końce rękawów. To

był ruch błyskawiczny. Robert ledwie zdążył

zauważyć muśnięcie dłońmi, które nagłe uniosły

się, dzierżąc po jednej karcie.

— Dżentelmeni! — zawołał Bob usiłując nadać

swemu głosowi grube brzmienie. — Zabierzcie swoje

pieniądze. To szuler!

Porwali się z krzeseł. Trzy pary rąk prawie rów-

nocześnie przykryły stosik srebrnych monet i papiero-

wych banknotów. Przy sąsiednim stole przerwano grę,

lecz nieco dalej, w głębi zatłoczonej sali nikt nie

zwrócił uwagi na incydent. Szuler podniósł się wolno,

odwrócił. Nie wyglądał ani na zdenerwowanego, ani na

oburzonego. Robert dostrzegł oblicze podługowate,

jakby pysk lisa, z małymi, chytrymi oczkami, długim

nosem i -czarnym wąsikiem na górnej wardze. Oczki

zamrugały na widok Boba, a rysy twarzy wykrzywiły

się w uśmiechu.

— Znowu? — zapytał skrzekliwym głosem. — Do-

igrasz się, Locke. Oj, doigrasz się.

— Zmykaj, stary oszuście, albo cię wsadzę za kratki!

— Nie uczynisz tego, Locke, nie uczynisz. Przecież

ci panowie nie czują do mnie żadnej urazy. Prawda? —

zwrócił się do trójki farmerów, tak bardzo zajętych

segregowaniem i liczeniem pieniędzy, że zapomnieli o

background image

całym świecie.

Robert nie potrafił zrozumieć postępowania ludzi

dziwnie obojętnych wobec człowieka, który ich oszu-

kiwał.

— To ja już sobie pójdę — oznajmił szuler.

— A idź. W razie czego i tak cię odnajdę. Radzę

jednak opuścić Wichita Falls.

— Rozważę to, Locke. Do zobaczenia.

Skłonił się elegancko cylindrem i skierował się ku

wyjściu.

— Puszczasz go? — zdumiał się Robert.

background image

Bob tylko kiwnął głową i zapytał farmerów:

— Wnosicie skargę?

Popatrzyli jeden na drugiego i nie odpowiedzieli.

— No więc?

— Ech, szeryfie — odparł z wyraźnym ociąganiem

się ogorzały wielkolud z brodą do pasa — szkoda

czasu, przecież nikt nie jest stratny.. Nie uważacie? —

zwrócił się do swych kompanów.

Pokiwali głowami.

— Mądrze namówisz, Natanie. Nikt nie jest stratny.

Bob wzruszył ramionami, pociągnął za rękaw Roberta.

Chodź — szepnął, a gdy znaleźli się na ulicy,

powiedział: — Teraz już wiesz, dlaczego nie zatrzy-

małem Stevensa. \

— Tego szulera?

Właśnie.

— Nie bardzo rozumiem — wyznał Robert.

Jak tu pobędziesz dłużej, wszystko stanie się dla

ciebie jasne. Jak dla mnie. Rzecz w tym, że gdybym

zaaresztował Stevensa, musiałbym mieć równocześnie

świadków przestępstwa.

— Przecież ich masz?

— O to chodzi, że nie mam. Ci farmerzy nie będą

świadczyć. Sam słyszałeś, co mówili.

— Ale dlaczego?

— Dlatego — tu Bob parsknął śmiechem — że mają

wygórowane poczucie własnego honoru. Żaden farmer

nie przyzna się publicznie, że został oszukany, a poza

tym... boją się własnych żon. Nie chcą, aby ich poło-

wice dowiedziały się, jak małżonkowie spędzają czas w

mieście.

— Ach, to tak? Myślę, że ten oszust dobrze wie,

czego może się spodziewać: bezkarności.

— Świetnie jest zorientowany. Stevensa zna chyba

background image

każdy dorosły mieszkaniec Wichita Falls, ma opinię

oszusta karcianego i żaden z tutejszych nie siądzie z

nim do stolika. Co innego obcy. Ja sam zdemasko-

wałem go pięć czy sześć razy, a szeryf na pewno wię-

cej. I wyobraź sobie, że nikt z oszukanych farmerów

nie chciał świadczyć, a bez świadków żaden sędzia nie

rozpocznie sprawy. Nie ma poszkodowanych, nie ma

przestępstwa. Tak to wygląda.

— Paskudnie — stwierdził Robert bardzo dotknięty

w swym poczuciu sprawiedliwości. — Nie sądziłem,

że można tak bezczelnie ograbiać ludzi.

— Do czasu, Robercie, do czasu. W końcu Stevens

trafi na człowieka nie lękającego się żony lub na ka-

walera o normalnym poziomie honoru i... wpadnie.

Na tym zakończyła się historia tego błahego z pozoru

zdarzenia. Nigdy później Robert już nie natknął się na

Stevensa, przynajmniej tak mu się wydawało. Albo

szuler dobrze się ukrywał, albo też opuścił Wichita

Falls.

Od tamtego wydarzenia Robert na nocne patrole

uczęszczał rzadziej. Za to w dzień zabierał go szeryf

Murphy poza miasto, aby tropić poszukiwanych listami

gończymi przestępców. Niekiedy nie dawało to

rezultatów, niekiedy wykonanie zadania okazywało się

tak łatwe, że Robert powracał z wyprawy mocno roz-

czarowany. Nie to mu się marzyło, lecz jakieś bliżej nie

określone, bohaterskie czyny, pozwalające na zdobycie

poważania ludzi i odrobiny sławy. Niełatwo było ani o

jedno, ani o drugie — okazji brakowało. Trafiła się

wreszcie dopiero po roku służby. Na południe od

Wichita Falls dokonano napadu na pociąg. Trójka

zamaskowanych mężczyzn wkroczyła niespodziewanie

do jednego z wagonów podczas jazdy, ste-roryzowała

podróżnych rewolwerami i ograbiła ich tak dokładnie,

jak to tylko było możliwe w pośpiechu

background image

Rabunek ograniczył się do tego wagonu. Wieść o na-

padzie przedostała się jednak do innych. Uzbrojeni

konduktorzy zagrodzili drogę i trójka napastników ra-

towała się ucieczką, skacząc z pędzącego pociągu.

Nikt z napadniętych nie był w stanie nawet w przy-

bliżeniu podać rysopisu bandytów. I tylko przypadek

odegrał w tej sprawie decydującą rolę. Otóż do grona

obrabowanych, jak się później okazało, należał pewien

traper, a jednocześnie eksplorer, wiozący spory wore-

czek złotego piasku. Gdy spłoszeni bandyci wyskoczyli

z pociągu, jedynym człowiekiem, który podążył w ich

ślady, był właśnie ów traper. Jego skoku z wagonu nie

zauważyli ani współtowarzysze podróży, ani uciekający

napastnicy. Teren przylegający do torów porastała

wysoka trawa, co sprzyjało ścigającemu. Dobrze

skryty, mógł śledzić ucieczkę bandytów. Najpierw

biegli co sił\ lecz stwierdziwszy, że pociąg nie

zatrzymał się,' zwolnili kroku. Wówczas traper ruszył

za nimi. Siady wśród łąki były wyraźne jak ścieżka

bizona, więc nawet gdy uciekinierzy zniknęli mu z

oczu, mógł śmiało i bezbłędnie kroczyć we właściwym

kierunku. Tak tropił bandytów około trzech godzin, po-

suwając się trawiastą, pustą płaszczyzną. Dopiero gdy

zapadł zmierzch, dostrzegł na horyzoncie zabudowania.

Wydeptany ślad zmierzał w tamtym kierunku. Traper

przyspieszył kroku i zatrzymał się w miejscu, gdzie

kończyła się preria, a zaczynały orne pola i wśród nich,

widoczny jak na dłoni, wznosił się mieszkalny dom.

Traper, ukryty w samotnej kępie krzaków, dostrzegł

trzech zbiegów. Posuwali się wolno, prawdopodobnie

dlatego, że jeden z nich, wlokący się na końcu,

wyraźnie kulał. Teraz zza węgła budynku wyskoczyły

dwa psy i z ujadaniem rzuciły się na przybyszów. Była

to niepomyślna okoliczność — czujne psy

uniemożliwiały traperowi niepostrzeżone podejście.

Położył się więc w krzakach i tylko obserwował.

Widział, jak bandyci opędzali się przed zwierzętami,

jak otworzyły się drzwi domu i na progu stanął

mężczyzna. Krzyknął coś niezrozumiale. Psy odbiegły

w stronę zabudowań. Trzej wędrowcy zbliżyli się ku

budynkowi, nieznajomy wyszedł im naprzeciw. Chwilę

trwała rozmowa, niedosłyszalna, aż wreszcie wszyscy

zniknęli w głębi domu.

Ściemniało się coraz bardziej, w oknach zabłysły

światła. Później, gdy już wzeszedł księżyc, a gwiazdy

poznaczyły niebo białymi punktami, tylko jeden czło-

wiek, zapewne gospodarz, bo w asyście psów, obszedł

dom oraz stojącą w pobliżu szopę, potem stał chwilę na

progu i spoglądał w kierunku kępy krzewów, w której

spoczywał traper. Gdyby podszedł bliżej, psy na pewno

by wytropiły ukrywającego się. Jednak zrezygnował

widać z dalszego obchodu, bo zniknął za drzwiami, a w

kilkanaście minut później pogasły światła w oknach.

Jak słusznie wywnioskował traper, fakt ten oznaczał, że

bandycka trójka skorzystała z noclegu. McCallum (tak

nazywał się traper) długo zastanawiał się nad

lekkomyślnym postępkiem rabusiów. Farma leżała

niezbyt daleko od miejsca napadu i należało

background image

przypuszczać, że ewentualny pościg tu przede

wszystkim zawita. McCallum nie potrafił wytłumaczyć

takiej nieostrożności, wręcz głupoty. Chyba że farmer

był przyjacielem, a może nawet wspólnikiem bandytów

i nie grzeszył nadmiarem rozsądku.

Traper przeleżał w krzakach jeszcze z pół godziny,

aż zdecydował się na odwrót. Nie mógł przeboleć zra-

bowanego woreczka, lecz równocześnie zdał sobie

sprawę, że w pojedynkę nic nie zdziała. Postanowił

poszukać sojuszników. Pomaszerował z powrotem ku

kolejowym torom, słusznie przewidując, że jeśli

podróżni wszczęli alarm, pościg za zbiegami

rozpocznie się od miejsca, gdzie bandyci wyskoczyli z

pociągu, tym bardziej że miejsce to leżało zaledwie o

kilka mil od Wichita Falls, miasteczka, którego szeryf

słynął z energii i odwagi. O Denisie Murphym traper

już słyszał, mimo że w tych okolicach bawił zaledwie

dwa razy. Zdrowy rozsądek nie zawiódł go, a wiara w

energię Murphy'ego znalazła potwierdzenie. Tuż przy

torach McCailum natknął się na trzech jeźdźców:

Denisa Murphyego, Kida Snowdena i Roberta Dreera.

Miał nieco kłopotów z wyjaśnianiem, że nie jest

wspólnikiem bandytów. Uwierzyli, gdy opowiedział o

szczegółach napadu i gdy obiecał doprowadzić pościg

do miejsca, gdzie ukryli się napastnicy.

Jak to się stało, że szeryf Wichita Falls tak szybko

zabrał się do sprawy?

Otóż w niecałe dwie godziny po napadzie pociąg

osiągnął Wichita, Falls. Kierownik drużyny

konduktorskiej natychmiast pognał do szeryfa, a z nim

większość obrabowanych pasażerów. W pół godziny

później — Murphy nie bawił się w kradnące cenny

czas, drobiazgowe przesłuchania — szeryf wysłał

czterech pomocników, aby podnieśli alarm w

miejscowościach leżących w najbliższym rejonie

Wichita. Po trzech dalszych godzinach wrócili pierwsi,

spełniwszy zadanie: Kit Snowden i Robert Dreer.

Szeryf nie czekał na pozostałych. Wyruszył z

początkiem nocy, posuwając się wzdłuż torów, pewien,

że blask wschodzącego, księżyca pozwoli odkryć tropy

uciekinierów. Nie sposób stwierdzić, czy

przewidywania szeryfa uwieńczone zostałyby

sukcesem, czy też pogoń wróciłaby z niczym.

Przypadek, jakim stało się spotkanie trapera, roz-

strzygnął o powodzeniu.

Od kolejowych torów powiódł McCailum całą trójkę

do krzaków stanowiących niedawno jego punkt obser-

wacyjny. Tu zatrzymano się. Gdyby nie psy, można

by zaskoczyć mieszkańców domu, jednak czekanie do

świtu w niczym nie polepszało sytuacji. Dlatego szeryf

polecił Snowdenowi i Robertowi objechać dalekim łu-

kiem zabudowania, ukryć konie i podczołgać się pod

tylną ścianę budynku mieszkalnego tak blisko, jak to

tylko będzie możliwe. Polecenie wykonali szybko i bez

trudności, lecz tylko w połowie. Bo gdy obaj zwia-

dowcy rozpoczęli mozolną wędrówkę, narobili tyle ha-

łasu, że doświadczony westman przyrównałby go do

łomotu spłoszonego bizona. Nic dziwnego, ani

background image

Snowden, ani Robert nie byli mistrzami w czołganiu

się. Zanim przebyli połowę drogi do domu,

wyskoczyły psy, wprawdzie nie atakowały, lecz ich

ujadanie musiało zbudzić śpiących. W jednym z okien

zabłysło światło i po minucie zgasło. W chwilę później

rozległ się huk wystrzału oddanego — jak sądził Ro-

bert — po przeciwległej stronie budynku. Nie wahając

się dłużej, skoczyli przed siebie i dopadli ściany domu.

Psy nadal szczekały. Nagle z lekkim trzaskiem

otworzyło się okno. Ciemna postać stanęła na para-

pecie i zsunęła ku ziemi. Uciekającemu nie dopisało

szczęście. Musiał potknąć się o jakiś kamień, bo po

kilku krokach runął. Podniósł się bardzo niemrawo i to

go zgubiło. Robert rzucił się na-wstającego i uderzył

pięścią w głowę tak silnie, że przeciwnik zachwiał się i

powtórnie upadł. Tymczasem Snowden szarpał się z

drugim zbiegiem, podczas gdy trzeci już gnał wąską

steczką między zagonami i ledwie go było widać.

Robert pomógł Snowdenowi — w kilka sekund rabuś

został obalony i skrępowany własnym pasem i lassem.

W ten sam sposób załatwiono się z przeciwnikiem

Roberta, zanim jeszcze odzyskał przytomność. Dopiero

po tym wszystkim zjawił się szeryf. Nie okrążał domu,

lecz po prostu wyszedł tym samym oknem, przez które

uciekali ścigani. Murphy wespół z McCallumem

usiłował dostać się do wnętrza drzwiami frontowymi.

Początkowo na wezwanie nikt nie odpowiedział, lecz

na ostrzegawczy strzał szeryfa wpuszczono go. Zastał

tylko gospodarza i jego żonę.

Tak to, w dużym skrócie, wyglądała historia pogoni i

schwytania uczestników napadu na pociąg, bo i trzeci z

Bandytów niedługo korzystał ze swobody. Schwytano

go. w kilka godzin później w miasteczku leżącym o

piętnaście mil od Wichita Falls.

Złapanie bandyckiej trójki nie było niczym nad-

zwyczajnym. Szeryf Murphy, odkąd objął swój urząd,

zdołał zaprowadzić za więzienne kratki kilka dziesiątek

przestępców. Natomiast zadziwiającą była szybkość, z

jaką zlikwidowano szajkę i odzyskano cały łup.

Przeważnie bowiem chwytano rabusiów dopiero wów-

czas, gdy zdołali już roztrwonić zrabowane pieniądze

ku prawdziwej rozpaczy poszkodowanych.

Podczas prowadzonego śledztwa farmer, u którego

przestępcy nocowali, wyparł się jakiejkolwiek z nimi

znajomości, twierdząc z uporem, że udzielił gościny

strudzonym wędrowcom, jak przypuszczał kowbojom

poszukującym pracy. Ponieważ to samo zeznali oskar-

żeni, rolnika nie pociągnięto do odpowiedzialności. W

czasie rozprawy sądowej występował tylko jako świa-

dek. Denis Murphy uważał, że cała czwórka bezczelnie

kłamie, jednak nie sposób tego kłamstwa dowieść.

Bohaterem historii stał się nie szeryf i nie Snowden,

nie mówiąc już o ograbionym traperze, lecz Robert

Dreer. Przyczyną sławy był chyba jego młody wiek.

Kiedy zeznawał podczas rozprawy sądowej i

szczegółowo opowiedział o swym udziale w schwyta-

niu bandytów, na sali szczelnie wypełnionej ciekaw-

skimi raz po raz powstawał szmer pochwalnych szep-

background image

tów, a nawet ktoś zaklaskał, co wywołało uwagę sę-

dziego na temat zachowania się publiczności.

background image

Po zakończeniu rozprawy wokół Roberta uczyniło się

tłoczno. Ściskano mu ręce, klepano po plecach, głośno

wyrażając przekonanie, że Denis Murphy znalazł skarb

w osobie takiego pomocnika i że na pewno, gdy obecny

szeryf, syt chwały, zrezygnuje z funkcji, Robert Dreer

stanie się godnym jego następcą.

Robert, z natury skromny, pierwszy raz w swym

życiu dał się ponieść dumie, za co wkrótce srodze zo-

stał ukarany.

Wieczorem, po tym pamiętnym dniu rozprawy są-

dowej, podczas posiłku w domku ciotki Locke, Bob

zaczął go wyśmiewać, a czynił to w sposób tak zło-

śliwy, że Robert szybko stracił humor i gdyby nie

obecność ciotki, ostro sprzeciwiłby się tego rodzaju

żartom. Od tego czasu przy byle jakiej sposobności

Bob pokpiwał z Roberta, stał się dokuczliwym i

oschłym towarzyszem pracy. Roczna znajomość, która

mogła przekształcić się w przyjaźń, poczęła zmieniać

się we wzajemny antagonizm. W imię sprawiedliwości

stwierdzić należy, że nie było w tym winy Roberta. To

Bob prowokował go stale i z rozmysłem, a postępował

tak zazwyczaj, gdy brakło świadków rozmowy.

Początkowo Robert nie mógł pojąć, dlaczego Bob

nieoczekiwanie z sympatycznego chłopaka przemienił

się w opryskliwego złośliwca. Później zrozumiał, gdy

zauważył, że natężenie złośliwości wzmaga się po każ-

dej pochwale udzielonej mu przez szeryfa. Oczywiście,

tylko wówczas gdy Bob mógł ją usłyszeć. Odtąd Ro-

bert wystrzegał się wspominania o pochlebnych uwa-

gach Denisa Murphy'ego, a gdy szeryf w obecności

swych pomocników klepał go po plecach oświadczając,

że nigdy dotąd nie zatrudniał chłopca tak świetnie dają-

cego sobie radę, Robert tylko udawał radość. Wiedział,

że jeszcze tego samego dnia stanie się ofiarą kolejnych

złośliwości Boba. Przestały więc go cieszyć własne

background image

sukcesy — a miał ich już kilka. Po schwytaniu ban-

dyckiej trójki Denis Murphy coraz częściej zabierał

Roberta na przejażdżki w okolice Wichita Falls. Nie

były to jednak wycieczki krajoznawcze, lecz ważny

fragment szeryfowskiej służby. Robert rychło odgadł

cel tych parogodzinnych wypraw i równocześnie

stwierdził, jak dużym zaufaniem ludzi cieszył się jego

szef.

Odwiedzali większe, mniejsze i zupełnie malutkie

gospodarstwa rolne, a wszędzie witano przybyszów z

serdecznością, która znacznie przekraczała tradycyjne

na Dalekim Zachodzie formy gościnności i niekiedy

bywała dość kłopotliwa, zmuszająca szeryfa do dłu-

giego I tłumaczenia gospodarzom, dlaczego nie może u

niob przenocować, a nawet spędzić kilku godzin.

Lecz/nie tylko farmerzy i ich rodziny, również parobcy,

kowboje, traperzy witali Denisa Murphy'ego tak, jak

wita się starego przyjaciela. Przy tej okazji — Robert to

spostrzegł — przekazywali szeryfowi jakieś informacje.

Niekiedy głośno, w rodzaju: „Ślepy Bill znowu się

kręci nad jeziorem Texoma" lub: „Kulawy Seaver

tydzień temu opuścił więzienie" — niekiedy szeptane

na ucho. Wśród tych wiadomości znajdowały się takie,

których sensu Robert nie pojmował, na przykład: „W

przyszły czwartek koło Pemroke" albo: „Holbrook

sprzedał dwanaście talii". Brzmiało to zupełnie jak

szyfr, o jego znaczenie Robert nie śmiał pytać.

Cierpliwość została wynagrodzona. Któregoś wie-

czoru, gdy wracali do Wichita Falls, szeryf nieoczeki-

wanie zagadnął Roberta:

— Jak sądzisz, co jest warunkiem powodzenia na-

szej pracy?

— Dzielność — odparł chłopak bez namysłu.

— No... pewnie. Chociaż znałem szeryfa nie grze-

szącego odwagą, a sukcesów odniósł niemało.

background image

— Bystre oko i celna ręka — szybko dodał Robert.

— Może być, lecz niekoniecznie. Celna ręka, mój

chłopcze, często skłania jej posiadacza do ułatwiania

sobie obowiązku. Strzela, gdy powinien przestępcę

schwytać żywego. Zabicie człowieka to czyn karygod-

ny. Naszym zadaniem jest dostarczanie poszukiwanych

osób sędziom, a cóż jest wart dla sądu przestępca

martwy? Dlatego w tym, co powiedziałeś, tkwi tylko

drobne ziarnko prawdy.

Robert westchnął.

— To już nie wiem — wyznał ze skruchą.

— Więc ci powiem: informacja.
— Informacja? — powtórzył chłopak niedowierza-

jąco.

— A tak, a tak. Warunkiem powodzenia jest dla

szeryfa dobra znajomość ludzi przebywających w jego

okręgu. Powinien wiedzieć, kto przybył, kto i dlaczego

wyjechał, kto się kręci po okolicy i czego tu szuka.

Warto również znać nazwiska osobników wypuszczo-

nych z najbliższego więzienia. To zresztą jest najłat-

wiejsze. Zbieraniu innych wiadomości nie podołałbym

mając tylko was czterech do pomocy. Potrzeba ze

czterdziestu. A kto może opłacać tyle ludzi? Po paru

latach pracy odkryłem lepszą metodę. Posiadam bez-

płatnych informatorów. I to jakich! Widzisz, Robercie,

szeryf musi umieć współżyć z ludźmi. Tylko wówczas

osiągnie to, czego jako człowiek samotny nigdy by nie

osiągnął. Ludzie ufają mi, zawiadamiają o różnych

drobnych i ważnych sprawach. To są moi prywatni

agenci, dzięki którym wiem wszystko lub prawie wszy-

stko, co dzieje się w moim okręgu. Dobra informacja,

mój chłopcze, to połowa sukcesu. Dlatego co pewien

czas urządzam wycieczki poza miasto.

Zrozumiałeś?

— Zrozumiałem — przyznał Robert, a Denis

Murphy urósł nagle w jego oczach do wielkości

mędrca.

background image

Równocześnie przeraził się ogromu zadań, jakie cią-

żą na barkach szeryfa.

„Ja temu nigdy nie podołam" — pomyślał ze smut-

kiem i natychmiast zapytał:

— Co to miało znaczyć: „Holbrook sprzedał

dwanaście talii"?

Szeryf roześmiał się.

—To, mój kochany, że Stevens, ten szuler, widać

wybiera się w dłuższą podróż, do miejsc, w których nie

kupi potrzebnych mu do szulerki kart. Holbrook

prowadzi niewielki sklepik w Wichita i handluje

przyborami do pisania, książkami, kartami, tytoniem i

różnymi drobiazgami, bez których można się obejść

albo nie, w zależności od przyzwyczajenia. Ale

powiem ci jeszcze jedno, tylko trzymaj język za

zębami, bo na to nie ma dowodu. Otóż Holbrook na

specjalne życzenie sprzedaje karty znaczone.

— Też pomysł! — wykrzyknął Robert.

— Pomysł świetny. Dla oszustów. Stevens szachro-

wał mając najczęściej ukryte zapasowe asy w rękawie,

lecz na pewno zabawia się również kartami znaczo-

nymi; Teraz już wiesz wszystko.

— Nie wszystko — sprzeciwił się chłopak. — Co

znaczyło: „W przyszły czwartek koło Pemroke'a?"

— Masz świetną pamięć — zauważył szeryf — to

dobrze. Pemroke jest posiadaczem sadu, pół mili od

granicy Wichita Falls. W czwartek spotkają się koło

sadu trzej włóczykije-złodziejaszki, pewnie aby omó-

wić kolejną machlojkę. Przerwiemy im tę naradę.

— To panu powiedział ten kowboj na czarnym ko-

niu?

— Zgadza się.

— I to jest rzetelna informacja, nie plotka?

Nie zawsze wszystko się sprawdza, mój chłop-

cze, lecz jeśli nawet tylko połowa uzyskanych w ten

sposób wiadomości warta jest zachodu, stanowią one

olbrzymią pomoc w naszej pracy.

Robert nie śmiał dłużej pytać. Przejażdżki z szeryfem

zaliczał do najprzyjemniejszych chwil w swej pracy,

jednak zatruwały je później rozmowy z Bobem.

Bowiem po każdej wyprawie Bob stawał się niezwykle

agresywny. Gdyby nie wspólne mieszkanie, Robert

mógłby go unikać w godzinach wolnych od zajęć. Nie-

stety, w domku ciotki Locke obaj chłopcy musieli wi-

dywać się rano, wieczór i przy wszystkich posiłkach.

Robert zaczął zastanawiać się nad zmianą mieszkania,

lecz jak miał wytłumaczyć to ciotce? Co powiedzieć

szeryfowi, który na pewno zainteresuje się przepro-

wadzką?

Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl poskarżyć się

przed szeryfem na Boba. Uważał taki postępek za

niegodny mężczyzny. Spróbował porozmawiać z

ciotką, licząc na to, że potrafi ona wpłynąć na

zachowanie się bratanka. Długo czekał na okazję.

Doczekał się wreszcie, gdy Bobowi wypadł nocny

dyżur w szeryfówce. Po jego odejściu dość niezdarnie

rozpoczął swój wywód i tak wszystko poplątał, że pani

background image

Locke przerwała mu w pewnej. chwili, zapytując, czy

jedzenie mu nie smakuje, czy może pokój zbyt ciasny.

Ona przecież stara się, by jej młody przyjaciel czuł się

u niej jak w rodzinnym domu.

Robert szczerze zaprzeczył wszystkiemu, zapewnił o

swej wdzięczności.

— Więc o co ci chodzi?

— O Boba — zdobył się na desperacką odwagę.

— Czyżby coś przeskrobał? —zaniepokoiła się ciot-

ka. — To jest... chciałam powiedzieć, źle postąpił?

Szeryf nic mi o tym nie wspominał.

Robert oświadczył, że ta sprawa nie ma nic wspól-

nego z szeryfem.

background image

— O jakiej sprawie mówisz?

Ja... po prostu — zająknął się — ... podejrzewam,

że moje towarzystwo nie odpowiada Bobowi, i dlatego
gotów jestem w każdej chwili zamieszkać gdzie in-
dziej.

Co ty wygadujesz, chłopcze? Nie odpowiada Bo-

bowi? To jakaś pomyłka! Nie dalej jak dwa dni temu

zagadnęłam Bona o ciebie. Powiedział, że jesteś do-

brym towarzyszem w pracy i poza pracą. Więc o co

chodzi?

Robert westchnął. Wyglądało na to, że Bob był nie

tylko złośliwcem zazdrosnym o cudze powodzenie,

lecz również człowiekiem fałszywym. Ale jak o tym

mówić ciotce? Przeprosił panią Locke — widocznie

musiał się pomylić — dodał jednak nieśmiało, że prze-

cież sama ciotka kilkakrotnie była świadkiem złośli-

wości Boba.

— To prawda — przyznała smętnie. — Lecz on ma

w gruncie rzeczy złote serce. Widzisz, mój chłopcze,

Bob, mówię to w zaufaniu, był dość niesfornym dziec-

kiem, rodzice mieli z nim sporo kłopotów. Och, ja

wiem, że jest nieco... trudny, ale mam nadzieję, że

wasze wzajemne stosunki ulegną poprawie. Bądź do-

brej myśli, Robercie.

Na tym rozmowa się urwała, a Robert nadal nie

wiedział, jak ma postępować, co czynić w tak skompli-

kowanej sytuacji. Myśli jego coraz częściej kierowały

się ku przeszłości. Dziwnym trafem przeszłość nagle

dała znać o sobie.

Któregoś dnia Denis Murphy wezwał chłopca do

gabinetu i oświadczył radośnie:

— Przypomnieli sobie o nas. Późno, bo późno, ale

lepiej późno niż wcale!

Po tych słowach podniósł z biurka ćwiartkę papieru.

— Oto i list — powiedział.

background image

— Od pana Gordona?! — krzyknął Robert.

— Od Irvina, ale i Gordon się dopisał. Wyobraź

sobie, że Irvin został szeryfem w jakimś Fort Benton,

w Montanie. A tak się przecież wypierał służby u

mnie! Teraz wyszło szydło z worka. Ale niech tam!

Życzę mu sukcesów. Pytają się o ciebie, zresztą... sam

przeczytaj — podał mu list.

Robert chwycił papier skwapliwie. Żywił nieuza-

sadnioną nadzieję, że Karol Gordon wzywa go do sie-

bie. Nic takiego w liście nie znalazł. Dowiedział się

natomiast, że jego opiekun i przyjaciel wrócił do swego

traperskiego zawodu i ani mu w głowie zakładać nowe

farmerskie gospodarstwo. Robert westchnął. Najlepsza

możliwość uniknięcia dalszych kłopotów z Bobem

rozwiała się. Karol Gordon-farmer na pewno

potrzebowałby pomocnika, a któż mógł być dlań wy-

godniejszy od Roberta? Lecz Karol Gordon-traper nie

potrzebował nikogo.

— Cóżeś tak pomarkotniał? — zauważył szeryf. —

Nie w smak ci ten list?

— Ależ nie. Cieszę się z sukcesów ich obu. Gdzie

leży Fort Benton?

— Sprawdzimy. Sam jestem ciekaw.

Szeryf podszedł do wielkiej, czarnej szafy, wydobył

pęk kluczy, otworzył drzwiczki. Na półkach stały rów-

nymi rzędami grube i cienkie tomy książek. Ten widok

nieco zaskoczył Roberta. Kiedyż to Murphy znajdował

czas na czytanie? Gdy mieszkał z Karolem Gordonem,

jego opiekun, a równocześnie pracodawca posiadał

tylko kilkanaście bardzo podniszczonych tomików, tu

znajdowała się pokaźna biblioteka. Jednak nie

wszystkie w niej przegrody wypełniały książki. Na

najniższej półce widniały uszeregowane równym rząd-

kiem lśniące szklaneczki, a na obu jego krańcach ster-

czały, jak żołnierze na warcie, dwie wysokie i ciemne

butelki z kolorowymi etykietami. Robert nie zdążył

odczytać napisów, bo szeryf, wyciągnąwszy opasłe to-

misko, zatrzasnął szafę.

Tomisko spoczęło na biurku. Szeryf siadł i począł

przerzucać kartki. Zatrzymał się przy jednej.

— Siadaj przy mnie, Robercie.

Chłopiec spełnił polecenie i zerknął na otwartą stro-

nicę. Widniała na nim kolorowa mapa. Ale jaka mapa!

— Co to jest? — Zagadnął szeryf. — Jeśli

chodziłeś do szkoły, to odgadniesz.

— Teksas — odpowiedział chłopak.

Przyszło mu to bez trudu, jako że nazwę stanu wy-

drukowano na marginesie karty.

Tak jest, Robercie. Największy ze stanów naszej

Unii. A tu — palec szeryfa zatrzymał się na małym

kółku — my jesteśmy.

Wichita Falls — odczytał Robert.

No właśnie. A teraz, skoro już wiesz, gdzie się

znajdujemy, pokażę ci, gdzie mieszka Vincent Irvin.

Znowu zaszeleściły kartki. Szeryf je przewracał i

przewracał, aż zatrzymał się przy bardziej kolorowej.

Barwne prostokąty i kwadraty: zielone, żółte,

pomarańczowe, różowe i o odcieniu fioletu znaczyły

background image

cały ląd Północnej Ameryki, od Atlantyku aż po

Ocean Spokojny i aż po prawie równą jak linia

granicę, powyżej której widniał rozstrzelonymi

literami wydrukowany napis: Kanada.

— Popatrz, Robercie, ten pomarańczowy prostokąt

to Montana, a tu, nad Missouri, leży właśnie Fort
Benton.

— Strasznie daleko od nas.
— A daleko. Wiesz, co to jest skala mapy?
— To są prawdziwe odległości podane w zmniej-

szeniu.

__ Coś w tym rodzaju. Tu, na dole, wydrukowano
taką skalę. Teraz możemy sprawdzić, ile mil dzieli
nas od Vincenta Irvina.

Odsunął szufladę biurka, wydobył z niej pasek pa-

pieru, położył go na mapie tak, że jednym końcem

dotykał kółeczka z napisem: Wichita Falls, a drugim —

podobnego, z napisem: Fort Benton.

— Ho, ho! Wiesz, ile wypadło? Tysiąc sto osiem-

dziesiąt mil. Może nieco mniej, może nieco więcej. I to

w linii powietrznej, dla ptaka. Bo dla wędrującego

człowieka, myślę, należy dołożyć jeszcze z połowę.

— Tysiąc sto mil — powtórzył Robert żałosnym

głosem.

Jakiż to niezmierny szmat drogi dzielił go teraz od

Vincenta Irvina! A od Gordona?

— Cóżeś tak pomarkotniał, chłopcze? — zapytał

znowu szeryf. — Tęskno ci za starymi znajomkami?

Napisz do nich.

— Pan Gordon nie podał swego adresu.

— To drobiazg. Jestem pewien, że Irvin i Gordon

często się spotykają. To chyba starzy przyjaciele i nie-

jedno wspólnie przeżyli.

— Prawda — żarliwie przytaknął Robert.

— Więc wyślij list do Fort Benton i poproś Irvina,

żeby go przekazał Gordonowi. Jeszcze chwilkę — do-

dał widząc, że Robert zamierza odejść. — Powiedz mi,

co takiego zaszło między tobą a Bobem?

Robert, który sądził w swej naiwności, że o dokucz-

liwych żartach Boba wie co najwyżej ciotka Locke, tak

został zaskoczony pytaniem szeryfa, że przez kilka

sekund nie był w stanie wykrztusić słowa, —

No, cóż cię tak zatkało? Teraz widzę, że moje

domysły są słuszne. Gadaj mi zaraz. Przyrzekam

tajemnicę.

Robert nie mógł odmówić żądaniu, lecz postarał się

sprawę zbagatelizować. Wypadło to bardzo fałszywie.

background image

Nawet człowiek znający się mniej od Denisa
Murphy'ego na ludziach nie uwierzyłby w
prawdziwość relacji chłopca.

— Kręcisz — oświadczył szeryf. — Przypuszczam,

że Bob nieco zalazł ci za skórę, że wina bardziej ob-

ciąża jego niż ciebie. Jednak uprzedzam: nie będę to-

lerował żadnych sporów między moimi współpracow-

nikami. Bowiem tego rodzaju stosunki wpływają na

pogarszanie się wyników pracy szeryfa. Ja tego nie

ścierpię. Pogadam z Bobem, nie wspominając o naszej

rozmowie, jeśli jednak o waszych sporach dowiedzą

się mieszkańcy Wichita, zwolnię was obu. To wszyst-

ko. Mam nadzieję/że już nigdy więcej nie będę zmu-

szony do mówienia tak przykrych słów. Z twojej pra-

cy jestem zadowolony i wróżę ci sukcesy, więc nie

psuj sobie tej dobrej opinii.

Robert opuścił gabinet szeryfa kompletnie zdruzgo-

tany. Wystąpienie szeryfa uznał za niesprawiedliwe i

krzywdzące. Przecież sam szeryf, wyróżniając Ro-

berta, obudził w Bobie uczucie zazdrości. Lecz jakże

można było o tym mu powiedzieć? Nie, nigdy! Więc

co dalej? Chyba tylko uzbroić się w cierpliwość licząc

na to, że Bob się uspokoi. A może zrezygnować z pra-

cy? Lecz co powiedziałby na to Karol Gordon? Prze-

cież Robert sam zdecydował się pozostać w Wichita

Falls, zamiast towarzyszyć dalej opiekunowi. A de-

cyzję taką podjął pod wpływem opowiadań Boba. Jak-

że inny wydawał się wówczas ten najmłodszy pomoc-

nik szeryfa! Tak bardzo mu zaimponował, że posta-

nowił stać się kimś podobnym. Marzenie stało się

rzeczywistością, lecz w miarę upływu czasu coraz bar-

dziej przykrą.

Cóż więc dziwnego, że znajdując się w takim stanie

ducha Robert coraz częściej wybiegał myślami ku

nieznanemu Fort Benton lub sięgał w przeszłość

wspominając Greenfield i jego mieszkańców. Cóż by

dał za powrót tamtych, spokojnych dni!

Ze strachem wracał na nocleg do domku ciotki Locke

i starał się przyjść albo przed Bobem, albo po nim. Nie

zawsze mu się to udawało, często Bob specjalnie

czekał na współlokatora, a w drodze, raz częściej, raz

rzadziej — w zależności od humoru — dowcipkował

na temat sukcesów Roberta lub jego przeszłości, którą

świetnie poznał z dawnych opowiadań swego

towarzysza. Pytał, go najpoważniejszym tonem, czy

pozostając w służbie Gordona doił krowy ciągnąc je za

ogon. Kiedy indziej wyraził przypuszczenie, że

Vincent Irvin opuścił Greenfield, bo nie mógł dłużej

znieść sąsiedztwa Roberta, a Karol Gordon z podobnej

przyczyny podrzucił Roberta szeryfowi.

— Być może Murphy z kolei podrzuci cię komu. in-

nemu, jak sądzisz?

Robert starał się traktować podobną gadaninę za

dobry żart, jednak nie bardzo mu to szło. Pamiętał

wszakże o rozmowie z szeryfem i zdołał powstrzymy-

wać się od ostrzejszych odpowiedzi. Łudził się

nadzieją, że w miarę upływu czasu albo Bobowi

background image

znudzą się zaczepki, albo też on — Robert — tak do

nich przywyknie, że staną się dlań obojętne. Te

przewidywania nie sprawdziły się. Natomiast

wydarzyło się coś, czego Robert nie mógł brać pod

uwagę nawet w najbardziej ponurych rozważaniach na

temat swej przyszłości.

background image


Ucieczka

Tego wieczoru Bob Locke pierwszy opuścił

szeryfówkę. Robert uczynił to w kilkanaście minut

później, zadowolony, że sam wróci do domu.

Szedł wolno, pozdrawiając co starszych i statecz-

niejszych przechodniów, znanych mu z widzenia lub z

którymi już wielokrotnie rozmawiał. Odpowiadali mu

wesoło: „Halo, Bob!" lub żartobliwie: „Jak leci, szery-

fie?", lub krótko: „Dobry wieczór".

Inni, młodsi, pierwsi zdejmowali kapelusze, niekiedy

przystając, aby zaproponować szklaneczkę piwa w

najbliższym saloonie. Robert grzecznie odmawiał. Po

pierwsze dlatego, że ciotka nie lubiła, gdy któryś z

chłopców spóźniał się na wieczorny posiłek, po drugie

dlatego, że „szklaneczka" mogła zamienić się w całą

beczkę lub w długą kolejkę szklaneczek whisky.

Fundatorzy byli szczodrzy, a pod wpływem alkoholu

bardzo czuli na wszelką odmowę.

Szeryf Murphy już na samym początku służby prze-

strzegł Roberta, że pierwszy wypadek upicia się będzie

równoznaczny z ostatnim dniem pracy.

Dotarł wreszcie przed ogródek ciotki Locke, zado-

wolony z tylu spotkań i zaproszeń. Uznał, że go lu-

biano, i nie mylił się.

W jadalnym pokoju ciotka jak zwykle powitała go

uśmiechem, a Bob, pochylony nad talerzem, tylko nań

zerknął i milczał, zajęty bez reszty nożem i widelcem.

Ciotka przyniosła drugą porcję baraniny i wielki pół-

misek parującego makaronu.

— Co słychać? — zagadnęła siadając przy stole.

Dzień upłynął wyjątkowo spokojnie, więc

Robert nie bardzo miał ó czym opowiadać. Wiedział

jednak, że ciotka

Locke spragniona jest jakichkolwiek wiadomości,

dlatego rozwiódł się szeroko na temat spotkanych

znajomków i choroby żony Snowdena, do której sam

szeryf sprowadził lekarza.

— Murphy jest cudownym człowiekiem — stwier-

dziła natychmiast pani Locke.

— Lecz nie wtedy, gdy wysłuchuje czyichś bredni i

daje im wiarę — wtrącił Bob.

— O czym ty .mówisz?

— O pewnym naszym znajomym, ciociu, który

mieszka pod naszym dachem.

— Bob! — krzyknęła ciotka. — Znowu zaczynasz?

— To tylko w imię prawdy, żebyś wiedziała, kogo

masz przed sobą — tu skinął głową w stronę Roberta.

— Bob — powtórzyła pani Locke — wstyd tak mó-

wić o naszym gościu.

— Ten gość, ciociu, to skarżypyta i lizus. Poszedł do

szeryfa poskarżyć się na mnie. Miałem dość przykrą

rozmowę z Murphym.

Robert drgnął i wyprostował się:

background image

To nieprawda — powiedział, z trudem opano-

wując wzburzenie. — Przysięgam, że nie chodziłem do

szeryfa z własnej woli. To szeryf mnie wezwał i pytał,

jak się układają moje stosunki z Bobem. On się czegoś

domyśla i chciał mnie wybadać, ale daję słowo — tu

zwrócił się do ciotki — że nie skarżyłem się, a jeśli

pani mi nie wierzy, jeszcze dziś poszukam innego

mieszkania.

— Tak będzie najlepiej — mruknął Bob.

background image

Ciotka, która miała słuch znakomity, usłyszała zło-

śliwą uwagę i aż poczerwieniała.

— Bob — odezwała się ostro — zachowaj swe uwa-

gi dla siebie, a teraz bądź łaskaw zostawić nas samych.

Wezwany odsunął krzesło z hałasem i wyszedł bez
słowa.

— Bardzo mi przykro — szepnął .Robert — chociaż

nie poczuwam się do żadnej winy.

Teraz odtworzył, jak umiał najlepiej, przebieg roz-

mowy z szeryfem.

— Dobrze mi tu u pani — zakończył swą relację —

lecz sądzę, że będzie jeszcze lepiej, gdy poszukam in-
nego mieszkania.

— Nawet nie myśl o tym. Uznałabym to za osobistą

obrazę. Bob ma trudny charakter, popełnia mnóstwo

błędów, lecz wyprowadzając się ode mnie, utwierdził-

byś go w przekonaniu, że postępował słusznie. Nie,

Robercie, proszę cię, zostań. Porozmawiam z szeryfem,

na pewno mi dobrze poradzi. Robert zaniepokoił się:

— Czy to konieczne?
— Jesteś przeciwny? Dlaczego?

— Szeryf zapewnił mnie, że zachowa tajemnicę i nie

będzie rad, że ja nie zastosowałem się do tego.

— Rozumiem. Przyrzekam, że powiem szeryfowi

tylko tyle, ile dowiedzieliśmy się od Boba. Jesteś za-
dowolony?

— Dziękuję.

— Widzisz... bardzo mi przykro z powodu zachowa-

nia się Boba. Przede wszystkim dlatego, że to mój

bratanek. Chyba rozumiesz, że mi na nim zależy i lę-

kam się, aby nie wkroczył na złą ścieżkę. Jeśli z innymi

będzie postępował tak, jak z tobą, straci przyjaciół, a

zyska śmiertelnych wrogów. Martwię się o Boba.

background image

No, idź teraz spać, mój chłopcze, dobranoc i bądź do-

brej myśli Robert starał się, jak mógł, „być dobrej

myśli", lecz w następnych dniach nie wydarzyło się

nic, co mogłoby natchnąć go otuchą. Wysłał list do

Karola Gordona na adres Irvina, ale w tym liście nie

wspomniał ani słówkiem o „sprawie Boba". Nie chciał

skarżyć się, a takie pisanie wyglądałoby na skargę.

Teraz nawet tego trochę żałował. „Optymistycznym"

listem utwierdzał Gordona w mniemaniu, że w Wichita

Falls wszystko układa się jak najlepiej, gdy w

rzeczywistości układało się... jak najgorzej.

Od pamiętnego wieczoru Bob odzywał się do Ro-

berta jedynie w sprawach służbowych. Wspólne dyżury

w szeryfówce upływały w ciszy. W domku ciotki

Locke Bob również milczał jak głaz. Robert nie starał

się przerywać tego milczenia. Taka sytuacja była

nieprzyjemna, ale Robert nie widział możliwości jej

zmiany. Czy szeryf Murphy zdawał sobie sprawę z

wzajemnej, nadal trwającej niechęci dwu swych

najmłodszych współpracowników, czy też nic o tym

nie wiedział — któż odgadnie?

Któregoś ranka obaj chłopcy zostali wezwani do

gabinetu szefa. Szeryf spojrzał na nich dość ostro i

zwrócił się do Boba:

— Pamiętasz wąwóz? Tam gdzie stoi opuszczona

chałupa.

— Pamiętam.

— Trafisz?

Bob wyprostował się dumnie.

— Znam wszystkie ścieżki w okolicy.

— Doskonale. Pojedziecie obaj, zbadacie wąwóz,

spenetrujecie wnętrze chatki. Zalecam ostrożność.

— Czy to oznacza, że tam ktoś się ukrywa?

Może tak, może nie. Na ten temat ludzie różnie

gadają. Gdyby się jednak okazało, że domek jest za-

mieszkały,

przyjrzyjcie się bacznie lokatorowi czy lokatorom.

Bądźcie uprzejmi i nie zdradźcie, w jakim celu

przyjechaliście. Oczekuję was wieczorem, więc

czasu macie dość. A teraz... w drogę!

W pół godziny po tej rozmowie pozostawili za sobą

ostatnie zabudowania Wichita Falls. Miasteczko było

ciche, budziło się dopiero ze snu. Dzień zapowiadał się

ciepły, więc wyprawa byłaby na pewno dla Roberta

miłą rozrywką, połączoną z jakże łatwym do wykona-

nia zadaniem, gdyby nie grobowe milczenie i ponura

mina towarzysza podróży.

Droga praktycznie nie istniała. W historii miasta i

jego okolic był to stary, bardzo stary szlak, którym

ongiś posuwały się karawany wozów i gromady jeź-

dźców, po opuszczeniu Wichita Falls ku Dalekiemu

Zachodowi. Później o tym szlaku zapomniano. Pod

kobiercem zieleni znikły odciski podków i racic, ko-

leiny i wydeptane stopami tysięcy piechurów łyse

ścieżki. Dlatego Robert dziwił się, że Bob bez wahania

zmierza ku wspomnianej przez szeryfa dolinie.

Dopiero po godzinnej jeździe zorientował się, że

istotnie posuwają się biegnącą tędy ongiś drogą.

background image

Robert, uczestnik wielkiego przepędu bydła, a później

pomocnik farmera, widział, jak na opuszczonych

traktach, na podłożu rozmytego deszczami końskiego i

krowiego nawozu, wyrosła trawa znacznie gęstsza i

wyższa niż w sąsiedztwie. Właśnie Bob gnał teraz

pasem z daleka już widocznych, bujnych traw.

Gdy słońce wspięło się na szczyt nieba, Bob

skręcił raptownie w prawo, a po przejechaniu jeszcze

mili zatrzymał wierzchowca i zeskoczył z siodła.

— To tu — stwierdził półgłosem.

.Były to pierwsze słowa, z jakimi zwrócił się do to-

warzysza tego dnia.

Robert rozejrzał się dokoła. Daleko, po horyzont,

płaszczyzna prerii i... nic więcej. Ani śladu

spadzistości, która zapowiadałaby wąwóz.

— Spętaj konie, zabierz broń — rozkazał Bob.

Robert wykonał polecenie, mimo że rzucone zostało

przykrym, aroganckim tonem. Lecz przecież to Bob

był

kierownikiem wyprawy i bez względu na formę

wydawanych poleceń należało je wypełniać. Wyjął

winchester z futerału zawieszonego przy siodle, spętał

zwierzęta i dodatkowo, na długich linkach, przywiązał

je do kołków, które wydobył z juków i wbił w ziemię.

— Chodź za mną — mruknął Bob — i nie hałasuj.

Przeszli kilkadziesiąt kroków, gdy nagle płaszczyzna

urwała się. Bob padł na ziemię, Robert go naśladował.

Zerknął w dół. Stroma ściana spadała głęboko, prze-

rażająco głęboko. To był właśnie wąwóz, o którym

wspominał szeryf. Wydawało się, że nie ma sposobu

dotrzeć do jego dna, bo i przeciwległe zbocze spadało

podobną stromizną. Robert na próżno wytrzeszczał

oczy wypatrując ścieżki, a równocześnie szukając śla-

dów jakiejkolwiek budowli. Pewnie wznosiła się

gdzieś na prawo, tam gdzie biegła ta rozpadlina,

zdawało się, nie mająca kresu.

— Idziemy — zdecydował wreszcie Bob.

Przebyli kilkanaście jardów, aż dotarli do miejsca, w

którym gładkie dotąd zbocze opuszczało się tara-

sowate, małymi występami skalnymi. Wystarczyło nie-

co zręczności, aby zejść na samo dno wąwozu.

— Schodzimy! — zakomenderował Bob.

— A konie?

— Chcesz je sprowadzić? Ano spróbuj, mój mądra-

lo. To będzie ciekawy widok.

Robert tylko wzruszył ramionami.

— Tam w prawo istnieje zejście wygodniejsze —

zauważył po chwili Bob — nawet konie się przecisną,

ale to daleko, szkoda czasu.

Robert miał nieco inny pogląd w tej sprawie, pozo-

stawienie zwierząt na pustkowiu, bez dozoru, uważał

za czyn lekkomyślny, lecz i tym razem nie odezwał się,

pragnąc uniknąć kłótni.

Ostrożnie dotarli do dna wąwozu pokrytego skąpą

trawą wyrosłą na jałowej, piaszczystej glebie.

Bob przyłożył palec do ust na znak milczenia i po-

czął posuwać się tuż pod ścianą wąwozu. Wędrówka

nie trwała długo. Robert dostrzegł ciemną budowlę,

background image

wzniesioną z nie okorowanych bali, w których wycięto

wąziutkie okienka, tym tylko różniące się od strzelnic

dawnych blockhausów, że zaopatrzono je w szyby.

— Zaczekaj — szepnął Bob, a kiedy Robert przy-

stanął, podbiegł i kopnął nogą nieforemne drzwi.

Był to postępek niezgodny z zaleceniami szeryfa.

Przecież mieli zachowywać się uprzejmie w stosunku

do przypuszczalnych mieszkańców budynku, a walenie

butem w drzwi na pewno nie zaliczało się do aktów

grzeczności.

Drzwi skrzypnęły przeciągle i Bob zniknął we wnę-

trzu. Po kilku sekundach wysunął głowę.

— Chodź, nie ma nikogo.

Robert z winchesterem w dłoni przekroczyły próg.

Wewnątrz było szaro i duszno. Niezdrowy, stęchły

odór unosił się w powietrzu. Środek izby, bo to była

tylko jedna izba, zajmował stół sklecony z kilku desek

i wbity czterema pniakami w twarde klepisko. Za

stołem, podobnie umocowana, ciągnęła się ława. Pod

ścianą, w rogu, prymitywny tapczan, przymocowane

do czterech kołków drewniane ramy obciągnięte bizo-

nia skórą, pomarszczoną i prawie całkowicie

pozbawioną włosia. W przeciwległym kącie równo

poukładane, poczerniałe kamienie oznaczać mogły

tylko palenisko prymitywnego pieca bez komina. W

sumie wnętrze wyglądało na mieszkanie

niewybrednego trapera, takie jakie wznoszono w

bezludnym kraju, wśród pustkowi pierwotnej

przyrody; kilkaset, lecz nie kilkanaście mil od

Wichita Falls.

— Nie ma nikogo — z rozczarowaniem

powiedział Robert.

— Genialne spostrzeżenie! — zakpił Bob. —

Murphy musiał się pomylić. Tu nikt nie gościł od lat.

Robert zapomniał na chwilę o swej

powściągliwości, bo odkrył przyczynę, która
pozwoliła mu wyrazić odmienny pogląd.

— To nie jest takie pewne — zauważył.

Nie jest takie <pewne? Czemu to, panie

mądralski?

— Bob, proszę cię, daj spokój.

Czemu to mam dać spokój? Nie podoba ci się,

wielki detektywie? Nie jest pewne, nie jest pewne... —

przedrzeźniał — a cóż jest pewne w twoim przekona-

niu?

— Właśnie to — odparł nieco rozdrażnionym tonem

Robert.

Schylił się i podniósł z klepiska kilka białych dro-

binek, pokazał je na dłoni.

— Jakieś śmiecie — stwierdził Bob.

— Nie śmiecie, tylko okruchy chleba.

— Niech tam, więc co z tego?

— Ktoś tu się pożywiał. Może wczoraj, może nawet

dzisiaj rano.

— Okruchy mogą leżeć od roku.

background image

— Mogą. Lecz wówczas pleśnieją albo schną. Te są

zupełnie świeże. Sprawdź.

— Wypchaj się swymi okruszynami.

— Posłuchaj mnie, Bob, ktoś tutaj musiał się za-

trzymać, a może jeszcze mieszka. Trzeba dokładnie

sprawdzić.

— Nie zawracaj głowy i nie udawaj mądrego, skoro

nim nie jesteś.

W Robercie każdy nerw aż zadrżał z oburzenia, ale

jeszcze się hamował.

— Bob, co się z tobą dzieje? Czego ty ode mnie

chcesz?

— Jeszcze nie zrozumiałeś? Żebyś sobie stąd po-

szedł! Ulotnił się z Wichita Falls do swoich koni, krów

i całego szlachetnego zawodu rolnika. Ty skarżypyto!

Słowa te zostały wypowiedziane, a raczej wykrzy-

czane jednym tchem. Robert w pierwszej chwili za-

niemówił. Nigdy nie przypuszczał, że tyle złości

można zmieścić w paru zdaniach.

— Oszalałeś! Bob, uspokój się. Gdyby szeryf się

dowiedział...

— Ach tak! Znowu chcesz naskarżyć? Ty... pod-

stępny tchórzu!

background image

Była to obelga, której nie/ścierpiałby nawet ktoś

starszy i bardziej opanowany od Roberta, a jednak

chłopak — rzecz nie do wiary — odparł tylko:

— Wracamy. Powtórzę wszystko Murphy'emu, a ty

będziesz świadkiem rozmowy.

Podszedł do uchylonych drzwi, lecz nie zdążył prze-

kroczyć progu, gdy Bob chwycił go za rękaw kurty.

— Nigdzie nie pójdziesz! — wrzasnął. — Porachuję

się z tobą tutaj! Odechce ci się skarg.

Robert szarpnął się, odepchnął napastnika i wydostał

się na dwór. Zamierzał wspiąć się steczką na

płaszczyznę prerii, dosiąść konia i pogalopować

prościutko do Wichita Falls. Zatrzymał się w połowie

drogi na głos Boba.

— Ej! Ty tchórzu!

Odwrócił się. Bob zbliżył się na odległość paru kro-

ków, przystanął, z rękami opuszczonymi wzdłuż bioder
i znowu wrzasnął:

— Pokaż no swój colt! Pokaż, a szybko! Chcę

sprawdzić, jaki z ciebie odważniak.

Robertowi ciarki przebiegły po krzyżu.

— Bob! Oszalałeś? Zastanów się.

— Milcz! Liczę do trzech: raz, dwa...

Słowo „trzy" już nie padło. Jego dźwięk zagłuszył, a

może zastąpił, huk strzału. Bob przekręcił się dziwnie i
wolno osunął na ziemię.

Wydało się Robertowi, że za węgłem chaty mignęła

sylwetka człowieka. Cisnął trzymany w dłoni winche-

ster (co było błędem, bo zmarnował na ten ruch se-

kundę cennego czasu) i skoczył za tym, co mogło być

cieniem, złudzeniem wzroku lub... uciekającym czło-

wiekiem. Biegnąc wyszarpnął z kabury colt i strzelił.

To był drugi błąd. Wydobycie broni opóźniło pościg o

następną sekundę, oddanie strzału — o trzecią. A po-

nadto oddanie strzału w biegu nie mogło gwarantować

background image

skutku. W wyniku tych trzech sekundowych opóźnień i

haniebnego pudła — gdy dopadł węgła chaty, nie znalazł

za nim nikogo. Mając do wyboru dalszy pościg za

zbrodniarzem lub ratowanie rannego, Robert

zrezygnował z pościgu. Zawrócił.

Bob spoczywał na ziemi lewym bokiem, twarz miał

bladą, wykrzywioną bólem, lecz oczy otwarte i przy-

tomne. Prawe ramię musiało krwawić, bo na kurcie w

tym miejscu ukazała się wielka czerwona plama. Robert

jednym cięciem noża rozciął zakrwawiony rękaw kurty.

Wełniana koszula była jeszcze bardziej splamiona, i to

aż w dwu miejscach. Umiejętnie użyty nóż odsłonił

przyczynę: kula przeszła na wylot, na wysokości

prawego barku, co było szczęściem w nieszczęściu, a

obie rany stosunkowo mało krwawiły. Podartym na pasy

rękawem koszuli Boba obandażował Robert, jak mógł

najlepiej, całe ramię. Pedantyczny chirurg zatrząsłby się

z oburzenia na tego rodzaju bandaż. Niestety, Robert nie

posiadał ani podręcznej apteczki, ani nic czyściejszego

od przepoconej i zakurzonej koszuli. Wiedział, że musi

zatamować krew, więc tamował tym, co było pod ręką.

Gdy skończył ten prymitywny opatrunek, zapytał:

— Jak się czujesz, Bob?

Piecze, cholernie piecze i rwie, gdy oddycham.

Musimy zabierać się stąd. Dasz radę? Zagadnięty

oparł się lewą ręką o ziemię, usiłując powstać, lecz tylko

jęknął i znieruchomiał.

— Pomogę ci.

Robert jakby zapomniał o niedawnych złośliwościach

swego towarzysza. Miał przed sobą trzy pilne cele:

przetransportować Boba do Wichita Falls i zaalarmować

lekarza, zawiadomić szeryfa oraz wracać do wąwozu i

ścigać zbrodniarza. Oczywiście, jeżeli Murphy na to się

zgodzi. Lecz przecież Robert, jako jedyny — poza

ofiarą — świadek wydarzenia, powinien wziąć udział

w pościgu.

Zabrało to nieco czasu, zanim dotarł na równinę, z

Bobem przewieszonym lewym ramieniem przez plecy.

A przez ten czas niepokoił się, czy nieznany napastnik

nie skorzystał z okazji i nie ukradł koni. Aż spocił się na

samą myśl o tym. Na szczęście, oba zwierzęta pasły się

spokojnie. Z niemałym trudem umieścił Boba na siodle

i ruszyli ramię w ramię, bardzo powoli. Dopiero z

początkiem nocy dotarli do Wichita Falls, obaj bliscy

całkowitego wyczerpania: Bob z powodu rany, Robert

w wyniku podtrzymywania towarzysza, aby nie zsunął

się z siodła. Wichita Falls już spało. Miasteczko

bowiem wzorowało się raczej na farmerskich niż

wielkomiejskich zwyczajach: zrywać się o świcie, kłaść

się spać o zmroku. Tylko bywalcy saloonów

wyłamywali się z tej zasady, lecz byli to najczęściej

przybysze, nie stali mieszkańcy.

Ciemność, gdzieniegdzie rozświetlona blaskiem naf-

towych lamp ulicznych, ukryła przed oczyma nielicz-

nych przechodniów niecodzienną parę jeźdźców.

Willa doktora Landsdale wznosiła się przy głównej

ulicy, kilkanaście domów przed szeryfówką. Tu się

zatrzymali. Chirurg jeszcze nie spał i to znakomicie

background image

przyspieszyło powierzenie jego pieczy rannego, bez

dobijania się do drzwi, co na pewno zwróciłoby uwagę

sąsiadów. Tak więc poza doktorem Landsdale nikt z

mieszkańców Wichita Falls tej nocy nie dowiedział się

o wypadku. Spełniwszy pierwsze zadanie, Robert,

prowadząc oba konie, udał się do szeryfówki, ledwie

trzymając się na nogach. Zawiadomienie pani Locke

odłożył na później, słusznie rozumując, że pierwszy

powinien to uczynić sam szeryf. Rozmowa z Murphym

— to był kolejny obowiązek Roberta, i bardzo przykry.

Jakże to bowiem?! Pojechali zbadać, czy chata w

wąwozie jest zamieszkana, i sprawili się tak głupio, że

lokator tej chaty (bo któż mógłby być inny?) nie tylko

uciekł niepostrzeżenie, lecz jeszcze ranił Boba. Po co to

uczynił nie będąc zagrożonym? Robert nie potrafił

odgadnąć. Niech się szeryf głowi nad rozwiązaniem tej

zagadki. A Bob? Biedak! Robert szczerze go żałował,

chociaż równocześnie nie mógł mu darować kłótni

sprowokowanej w- wąwozie. Kto wie, może bez tej

kłótni zdołaliby zaskoczyć tajemniczego strzelca? Jak to

wszystko wytłumaczyć Murphy'emu nie obciążając

winą Boba? Robert uznał, że w takiej sytuacji nie

powinien skarżyć się na swego towarzysza. Nic dziw-

nego, że myśląc o tych sprawach coraz bardziej zwal-

niał kroku. Jednak każda droga musi się wreszcie

skończyć, nawet gdy się ją przebywa z szybkością

ślimaka, więc też Robert dotarł do celu. Przywiązał

konie i wdrapał się po czterech schodkach. Zatrzymał

się, odetchnął i pchnął drzwi.

— No, wreszcie! — krzyknął Snowden na widok

chłopaka. — Murphy bardzo się niepokoi. Niewiele

brakowało, a wysłałby mnie za wami. Jak poszło?

—- Fatalnie. Jest? — zapytał Robert wskazując pal-

cem na drzwi gabinetu szeryfa.

— Jest, jest. A gdzie Bob?

Robert nie odpowiedział. Zapukał do drzwi i nie

czekając na wezwanie otworzył je. Szeryf tkwił za

biurkiem, w mżącym blasku naftowej lampy. Spojrzał na

Roberta przenikliwie.

— Dlaczego tak późno? Gdzie Bob?

— Bob ranny. Zawiozłem go do doktora Lansdale.

Szeryf porwał się z fotela.

Idziemy, w drodze opowiesz mi wszystko. Droga

była krótka i chociaż Robert bardzo się streszczał,

ledwie zdążył, gdy stanęli przed furtką willi lekarza. W

wyniku pośpiechu relacja Roberta była bardzo

niedokładna, pomijając już fakt, że nie wspomniał o

kłótni z Bobem. Czy szeryf dostrzegł te niedokładności

i zapragnął przesłuchać Boba bez świadków, czy też

kierował się innymi względami — nie sposób

stwierdzić. Dość że kazał Robertowi czekać przed

domem. Zaskoczyło to chłopca, bardzo się niepokoił o

Boba, a czekanie wydawało mu się torturą. Czas wlókł

się i w miarę jego upływu Robert martwił się i

denerwował coraz bardziej. Lękał się, że przedłużający

się pobyt szeryfa w mieszkaniu chirurga może być

wynikiem kiepskiego stanu rannego. Uspokoił się, gdy

wreszcie szeryf stanął przy furtce i nie pytany,

background image

stwierdził:

— Doktor zapewnia, że Bob wygrzebie się, jeśli nie

nastąpią nieprzewidziane komplikacje, ale na dzisiejszą

noc zostawimy go tutaj. Teraz idę do pani Locke.

Wracaj do szeryfówki i czekaj na mnie. Paskudna

sprawa — dorzucił i zniknął w ciemnościach.

Robert nie zdziwił się poleceniu. Zrozumiałe, że sze-

ryf pragnął wysłuchać bardziej dokładnego sprawo-

zdania z wypadku. Bob, na pewno bardzo osłabiony,

nie mógł mu opowiedzieć szczegółowo.

Drugie czekanie na szeryfa nie trwało długo, mniej niż

pół godziny. Murphy natychmiast wezwał Roberta. —

Siadaj i mów wszystko po kolei. Mamy sporo czasu,

nie potrzebujesz się spieszyć.

Tak więc Robert wrócił do tego, co wydarzyło się w

wąwozie. Jednak i tym razem nie wspomniał o kłótni z
Bobem.

Szeryf słuchał uważnie, niektóre fragmenty kazał

powtarzać, zainteresował się specjalnie „sprawą okru-
szyn".

— Czemu nie zachowaliście wówczas ostrożności?

— zagadnął. — To był ślad oczywisty, jeśli się nie po-
myliłeś.

background image

__ Nie pomyliłem się — gorąco zapewnił chłopak. —

Wiem dobrze, kiedy pieczywo jest świeże, a kiedy

stare. Nauczyłem się tego jeszcze w Greenfield, gdy

piekliśmy chleb z panem Gordonem.

Szeryf uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy w trak-

cie całej rozmowy, ale i po raz ostatni.

— Skoro tak byłeś pewien swego, dlaczego nie prze-

szukaliście wąwozu, chociażby najbliższego otoczenia

chaty?

Robert z ociąganiem się wyznał, że Bob był temu

przeciwny. Twierdził, że to są bardzo stare okruchy.

— I oczywiście... pokłóciliście się — zauważył

Murphy. — To jasne. Mimo moich przestróg.

Robert otwierał usta, by oświadczyć, że nie poczuwa

się do winy, lecz w ostatniej sekundzie powstrzymał

się. Zaprzeczenie równało się bowiem oskarżeniu

Boba. Szeryf odczekał chwilę i podniósł się zza biurka.

— Już północ — stwierdził — idź się przespać.

Gdzie wolisz nocować: tu czy u pani Locke?

— Tu? — zdziwił się chłopak. — Dlaczego w

szeryfówce? Czy chodzi o to, abym nie budził

ciotki?

— Nie, nie o to chodzi. Nawet przypuszczam, że

pani Locke czaka na ciebie. Jest bardzo zdenerwowana.

Więc idź tam, kto wie, może ostatni raz u niej

nocujesz?

Robert wytrzeszczył oczy.

— Przepraszam, szeryfie, nic z tego nie rozumiem.

Murphy przenikliwie spojrzał na swego podwład-

nego.

— Oby to była prawda... Dobranoc.

Chłopiec wyszedł na mroczną ulicę z zamętem w

głowie i całą drogę rozmyślał nad dziwnymi słowami

szeryfa, ale nie potrafił zrozumieć ich właściwej treści.

W domu czekała nań pani Locke.

— Och, Robercie! Bałam się, że już nie przyjdziesz.

background image

Co z Bobem? Byłam u lekarza, jak tylko szeryf za-

wiadomił mnie o wypadku, lecz Bob spał i Lansdale

nie pozwolił go budzić.

Robert powtórzył informację uzyskaną od szeryfa,

czym nieco uspokoił swą gospodynię, lecz na tym roz-

mowa nie została zakończona. Musiał opowiedzieć o

całym przebiegu wydarzenia, a ciotka zdziwiła się, że

Murphy, tak zazwyczaj energiczny i szybki w działa-

niu, natychmiast nie ruszył za tropami przestępcy.

— Bardzo to ładnie — mówiła dalej pani Locke —

że szeryf tak zatroszczył się o Boba, lecz przecież nic

mu nie pomoże, od tego jest lekarz, a bandyta tym

czasem ucieknie za dziesiątą górę, za dziesiątą rzekę!

Robert starał się wytłumaczyć zdenerwowanej pani,

że pościg w nocy za człowiekiem, o którym nie wiemy,

kim jest ani jak wygląda, nie da rezultatu. Należy

poczekać do rana, aby móc odszukać ślady i posuwać

się ich szlakiem, zawiadamiając równocześnie o wy-

padku okolicznych szeryfów.

— Więc twierdzisz, że ruszycie rankiem?

Robert nie był jednak tego pewien. Rzecz dziwna,

ale szeryf nawet słówkiem nie wspomniał mu o po-

ścigu. Przecież nie jest możliwe pominięcie w tej akcji

osoby Roberta. Cóż to miało oznaczać?

— Lekarz powiadał, że rana Boba nie jest ciężka. A

ty co sądzisz o tym?

— No... cóż, kula przeszła na wylot. To okoliczność

pomyślna, proszę pani, zresztą... doktor Lansdale jest

dobrym fachowcem.

— Obyś się nie mylił, mój chłopcze. Obyś się nie

mylił. Nie wiem, jak doczekam ranka. Dobranoc.

Robert przypuszczał, że i jemu trudno przyjdzie

doczekać dnia następnego, lecz nie wziął pod uwagę

swego zmęczenia i ledwie przyłożył głowę do

poduszki, zasnął.

background image

Obudził się późno i dopiero na pukanie ciotki do

drzwi jego pokoju.

-— Zaspałeś — powitała go przy śniadaniu lekkim

wyrzutem. — Już po siódmej. Szeryf musi się nie-

cierpliwić.

— Tak... na pewno — bąknął zawstydzony.

Nie powiedział jednak, że szeryf w ogóle nie wy-

znaczył mu żadnej wcześniejszej godziny stawienia

się, a normalnie Robert przychodził na ósmą.

— Nie wyobrażasz sobie, jak się denerwuję —

mówiła ciotka. — Chyba jeszcze zbyt wcześnie, żeby

złożyć wizytę doktorowi?

Przytaknął, że istotnie zbyt wcześnie, bo jeśli nawet

doktor już wstał, to Bob na pewno jeszcze śpi, a nie ma

nic gorszego od przerywania snu choremu.

— Tak, tak, słusznie. Pójdę o dziewiątej. Gdybyś

wcześniej dowiedział się czegoś o Bobie, daj mi znać.

Och, cóż ja plotę?! — krzyknęła. — Przecież ruszysz z

szeryfem w pościg. Zupełnie tracę głowę.

Robert znowu począł uspokajać panią Lockę, lecz tej

czynności poświęcił tylko kilka chwil, bo jego również

gnała do szeryfówki niecierpliwość. Prawie biegiem

osiągnął cel. Zastał Snowdena, który tej nocy sprawo-

wał dyżur i bardzo się ucieszył na widok przybysza.

— Zastąp mnie — poprosił — jestem piekielnie

śpiący.

— Szeryfa nie było?

— Nie, noc spokojna i nie mam nic do niego. Za-

stąpisz mnie?

— Oczywiście, lecz co z pościgiem?

— Z jakim pościgiem? Murphy nic wczoraj o tym

nie wspominał.

— A Bob? Były jakieś wieści?

Żadnych, szeryf na dobranoc kazał mi natych-

miast zbudzić go, gdyby zjawił się kto od lekarza.

background image

Jednak nikt nie przyszedł. Chyba dobrze. Słuchaj,
Robercie, jak to właściwie wygląda ta historia zranie-
nia Boba? Pytałem wczoraj szeryfa, ale tylko coś
mruknął na temat nieostrożnego obchodzenia się z
bronią.

Co takiego?! — wykrzyknął chłopak. — Nie-

ostrożne obchodzenie się... Chyba źle zrozumiałeś?

Może. Murphy był wściekły jak nigdy i bardzo

nierozmowny.

Robert znowu odtworzył dokładnie cały przebieg

pobytu w wąwozie, jeszcze raz pomijając kłótnię z

Bobem. W godzinę później zjawił się Bentley, a

ponieważ nic nie wiedział o wydarzeniu, cierpliwość

Roberta na nową wystawiona została próbę. Wreszcie

przyszedł Murphy, ponury jak noc. Trzem swoim

pracownikom zakomunikował, że Bob ma się lepiej,

rana nie jest groźna i chłopak będzie mógł o własnych

siłach przejść do willi swej ciotki. Jednak kuracja

potrwa na pewno kilka tygodni.

— Będziemy teraz działać w zmniejszonym skła-

dzie — dodał na zakończenie i skinął na Roberta: —
Chodź do mnie.

I ani słowa o jakimkolwiek pościgu!

— Siadaj, Robercie, i mów, ale szczegółowo. Jak

tam było z tym strzałem?

— Opowiedziałem wszystko bardzo dokładnie.

No, to opowiesz jeszcze raz, nic w tym chyba

trudnego?

— Oczywiście, że nie. Więc kiedy przybyliśmy do
wąwozu...

Robert dokładnie opisał cały przebieg wypadków

aż do chwili, w której „ktoś" strzelił do Boba.

— Dalej nie trzeba — stwierdził szeryf. — Czy

poznałbyś tego tajemniczego strzelca?

— Zauważyłem tylko zarys postaci, i to na
mgnienie oka. Gdy dobiegłem do narożnika chaty,
nie było zanim nikogo.

Cóż więc mogło się stać z napastnikiem?

— Nie wiem, po prostu... uciekł.

— Zapewne, zapewne, lecz w jaki sposób? Ściany

wąwozu są bardzo strome i tylko w paru miejscach jako

tako dostępne. W pobliżu chaty nie ma żadnej ścieżki

wiodącej ku górze.

— Może uciekł w głąb wąwozu? — wyraził przy-

puszczenie Robert.

— Czy było dostatecznie widno?

— Jeszcze zmrok nie zapadł.

— No, to musiałbyś dostrzec uciekającego.

— Nie dostrzegłem i nie próbowałem szukać. Pan

rozumie, szeryfie, że moim pierwszym obowiązkiem

było nieść ratunek Bobowi.

— Oczywiście, ale podejrzewam, że nie powiedzia-

łeś mi całej prawdy. Nie masz nic do dodania?

— Jeśli coś pominąłem, to tylko drobiazg bez zna-

czenia.

background image

— Hm... a wiesz, co o tym wszystkim mówił mi

Bob?

— Chyba to samo, co ja?

— Otóż... nie! Jego relacja jest zupełnie inna,

twierdzi, że nie widział żadnego napastnika.

— Nie mógł widzieć, bo stał do niego plecami.

— A ty w jakiej pozycji wówczas znajdowałeś się?

— Twarzą do Boba i do chaty.

— Na pewno?

— Oczywiście — zdenerwował się Robert.

— A Bob twierdzi, że w chwili strzału był odwró-

cony do ciebie plecami.

— Ależ... to nieprawda!

Nie krzycz. Powtarzam tylko słowa Boba. Wczo-

raj sądziłem, że ból i gorączka nieco przyćmiły mu

pamięć, lecz dziś rano powiedział to samo i

dodał jeszcze, że pokłóciliście się o te okruszyny, że

obraziłeś go, a kiedy wyszedł z chaty, wybiegłeś za

nim i wówczas padł strzał. Rozumiesz, co to znaczy?

Robert aż podskoczył na krześle.

— Czyżby Bob podejrzewał mnie, że go zraniłem?

On chyba jest nieprzytomny!

— Przytomny, przytomny. I nie podejrzewa ciebie,

lecz po prostu oskarża. Paskudna sprawa, bez względu

na to, kto z was dwu mówi prawdę, a kto kłamie.

Świadków przecież nie mamy.

— Mamy — porywczo zaprzeczył Robert.

— A kogóż to?

— Tego, który strzelił.

— Przypuśćmy. Z relacji Boba wynika, że w wą-

wozie bawiło wówczas tylko was dwu. I co na to po-

wiesz, Robercie?

Chłopak uznał, że dalsze ukrywanie całej prawdy

byłoby w takiej sytuacji czymś graniczącym z głupotą.

— Dobrze — oświadczył — do tej pory nie chciałem

skarżyć się na Boba, lecz skoro on sam oskarża mnie,

mam prawo się bronić.

— Oczywiście. Mów śmiało.

Po takiej zachęcie Robert rozwiódł się szczegółowo

nad postępowaniem Boba. Sięgnął w przeszłość, aż do

poprzedniej rozmowy z szeryfem, i dokładnie opisał

sposób, w jaki Bob odnosił się do niego. Następnie

przeszedł do „sprawy okruszyn", do kłótni i jej skut-

ków.

Murphy wysłuchał go uważnie, potem siedział mil-

czący przez dobre dwie minuty.

— Paskudna historia — odezwał się wreszcie. — Do

tej pory nikt jeszcze nie zna relacji Boba, lecz za

godzinę wraca do domu i na pewno nie zachowa

dyskrecji, a pani Locke należy do osób raczej

gadatliwych. Kiepsko, mój chłopcze, bardzo kiepsko.

Ja skłonny byłbym wierzyć tobie, lecz ludzie

najczęściej gotowi są przyznawać rację skarżącemu. Za

dwie, trzy godziny całe miasto zacznie plotkować. W

takim stanie rzeczy nie możesz spełniać żadnych

urzędowych funkcji. Przykro, lecz muszę odebrać ci

gwiazdę.

— Ależ ja niczemu nie jestem winien!

background image

— Ba, ilu w to uwierzy? Jadę do wąwozu zbadać te

przeklęte okruchy, może znajdę coś więcej, ale na

pewno nie człowieka, który strzelał. Gdzie on teraz,

któż odgadnie?

— Czy pan mi ufa?

— Moją ufnością nie wybronisz się, chłopcze, przed

sądem. Potrzebne są lepsze dowody twej niewinności.

— Przed sądem?! — wykrzyknął Robert.

— A coś ty myślał? Jeśli Bob uprze się przy swych

zeznaniach, sprawa trafi do sędziego. Taki jest zwykły

porządek rzeczy.

Robert zwiesił głowę. Dopiero teraz zdał sobie w

pełni sprawę z konsekwencji nieszczęsnego

wydarzenia. Drżącymi palcami odpiął z bluzy gwiazdę,

z której był tak dumny.

Szeryf podniósł się.

— Zostaniesz tu, razem z Bentleyem. Czekaj na mój

powrót i nie wtrącaj się do niczego.

Chłopiec opuścił szeryfowski gabinet zupełnie za-

łamany. Murphy jeszcze porozmawiał z Bentleyem,

zapewne wtajemniczył go w sytuację Roberta, po czym

odjechał.

Robert opadł na ławę pod ścianą i pogrążył się w

ponurych rozmyślaniach. Jeśli szeryf nie znajdzie w

wąwozie żadnych, poza okruszynami, dodatkowych

śladów tajemniczego strzelca, kariera Roberta jako po-

mocnika szeryfa zostanie raz na zawsze zakończona.

background image

Mało tego, czeka go rozprawa sądowa i wyrok. Oczy-
wiście — skazujący. Więzienie!

Co począć? Uciekać? Ucieczka tylko potwierdzi

oskarżenie Boba. Ach, gdyby tu znajdował się Karol

Gordon lub chociażby Vincent Irvin! Oni potrafiliby

wyciągnąć Roberta z biedy.

— Nie martw się — niespodziewanie odezwał się

Bentley. — Znam już całą sprawę. Szeryf ci wierzy.
W przeciwnym wypadku już od wczoraj siedziałbyś
w areszcie.

Robert wstrząsnął się na te słowa. Przecież to była

prawda: mógł znaleźć się za kratkami lada dzień, a
może lada godzina!

— Co mam robić? — zapytał szeptem.

— Cierpliwie czekać. Murphy coś tam wymyśli, on

ma swoje sposoby. Żeby rzec prawdę — tu zniżył głos

— od dawna już zauważyłem, że Bob ma' do ciebie

jakieś pretensje. To zdolny chłopak, lecz strasznie

zarozumiały i trudny we współżyciu. Widziałem, że

bardzo bolał nad każdym twoim sukcesem, nie przy-

puszczałem jednak, że posunie się tak daleko. Bo ja

tobie wierzę, Robercie, a nie jemu.

— Dziękuję — szepnął chłopiec. — Przysięgam,

że to nie ja zraniłem Boba!

Na tym temat został wyczerpany, lecz odżył, gdy

zjawił się Snowden. Przegadano z pół godziny nie do-

chodząc do żadnego wniosku i Robert na nowo pogrą-

żył się w rozpaczy.

W szeryfówce nie działo się nic, nie przybył żaden

interesant, nie wpadła ciotka Locke, aby publicznie

oskarżyć

Roberta o usiłowanie zabójstwa jej bratanka, czego

Robert najbardziej się lękał. Przed wieczorem zjawił

się Murphy. Robert na próżno starał się odczytać z jego

twarzy jakąś pocieszającą nowinę. Szeryf wezwał do

siebie Snowdena i Bentleya, konferował z nimi bardzo

długo, a później, już wychodząc, zwrócił się do

chłopca:

— Dzisiejszą noc spędzisz tutaj, nie będzie to wy-

godne, jednak słuszne. Nocny dyżur pełni Bentley. A

teraz idź, Robercie, coś przekąsić i szybko wracaj.

Dobranoc.

— A ślady? — zapytał nieśmiało Robert.

— Poza okruszkami nie znalazłem nic więcej. To

trochę mało. Dobranoc — powtórzył i wyszedł.

Roberta znowu ogarnęła fala rozpaczy. Osunął się

apatycznie na ławę i pewnie tkwiłby na niej do rana,

gdyby - nie Snowden, który prawie siłą wyprowadził

go na dwór i zaciągnął do najbliższego saloonu. We

wnętrzu było w miarę tłoczno, w miarę przestronnie i

Robert, który obawiał się, że zebrani poczną przy-

glądać mu się podejrzliwie, odetchnął z ulgą stwier-

dziwszy, że nie wzbudził zainteresowania. Prawdopo-

dobnie wieść o wypadku w wąwozie jeszcze się nie

rozeszła.

— Napijemy się po jednym? — zaproponował

Snowden. — Dobrze ci to zrobi.

background image

Nie odmówił. Podeszli do szynkwasu, barman nalał

im to, czego Snowden zażądał — i to dwukrotnie — a

później zajęli się pieczenia wołową. Po półgodzinie

opuścili lokal. Snowden udawał się na nocleg do wła-

snego mieszkania, więc rozstali się zaraz za progiem.

Robert ruszył w stronę szeryfówki. Czuł się lepiej niż

przed godziną. Może sprawiło to towarzystwo

Snowdena, lecz prawdopodobnie — pełny żołądek i

dwie szklaneczki whisky. I zapewne pod jej wpływem

Robert począł snuć fantastyczne marzenia, że Bob się

rozmyśli i cofnie swe niedorzeczne oskarżenie. A gdy-

by tak, to może do czasu, aż się sprawa wyjaśni, skryć

się w jakimś ustronnym zakątku? Może zapytać o to

szeryfa? Lecz tę myśl natychmiast odrzucił. Murphy

nie zgodzi się na wyjazd z Wichita Falls człowieka

oskarżonego o usiłowanie zabójstwa, raczej zamknie

Roberta w tymczasowym areszcie. Co za wstyd! Lecz

gdyby Murphy wpadł na trop tajemniczego strzelca,

gdyby jego liczni informatorzy donieśli o nieznanym

włóczędze koczującym w okolicy wąwozu? Same

„gdyby"! Więc co pozostaje? Bezczynnie czekać?

Przeciw temu Robert buntował się najbardziej.

Powinien działać, lecz działanie wymagało niczym nie

ograniczonej swobody ruchów, a taką mógł stworzyć

jedynie wyjazd z Wichita Falls. Więc... ucieczka?

Która zostanie uznana za potwierdzenie winy Roberta.

Jednak w ucieczce widział Robert jedyny dla siebie

ratunek. Jeśli z niego nie skorzysta, za dzień, za dwa

Murphy będzie musiał rzekomego przestępcę „wsadzić

za kratki", chociażby pod naciskiem opinii publicznej.

Robert wlókł się skąpo oświetloną i prawie już

pustą ulicą, minął szeryfówkę i przystanął dopiero

przed stajnią przylegającą do kuźni. Tam trzymał

swego konia. Wierzeje były jeszcze otwarte, a

pomocnik kowala, który tu nocował pilnując zwierząt,

oparty o ścianę ćmił fajeczkę. Robert pozdrowił go,

wszedł do środka, wyprowadził swego wierzchowca,

wyniósł uprząż. Te czynności wcale nie zdziwiły

dozorcy, Robert niejeden raz wyjeżdżał w nocy z

polecenia szeryfa, zapytał tylko:

Daleko?

— Bardzo daleko — odparł chłopak.

— Trudna sprawa?

— Diabelnie trudna.
— No, to powodzenia!
— Dziękuję.

Dopiął popręgów, wskoczył na siodło i cmoknął na

konia. Wolniutko ruszył środkiem ulicy. Miał przy

sobie dwa rewolwery i nieco nabojów (winchester

zostawił, stanowił własność „publiczną", jako część

arsenału szeryfówki), kilkanaście dolarów w kieszeni

i nic do jedzenia, lecz nie przejmował się tym.

Uważał, że postępuje jak prawdziwy mężczyzna

znajdujący się

w

sytuacji, z której wybrnąć może

licząc tylko na własne siły.

Przejechawszy stępa całą długość ulicy, za ostatnim

domkiem puścił konia galopem.

Kierował się w stronę wąwozu przekonany, że jego

background image

pierwszym obowiązkiem jest odkrycie tropów czło-

wieka, który ranił Boba. W miarę przebywanej drogi

poczęły go ogarniać wątpliwości. Przecież do wąwozu

dotrze w nocy, więc będzie musiał czekać do rana, by

rozpocząć poszukiwania. Tajemniczy strzelec, jeśli na-

wet mieszkał w opuszczonej chacie, po swej ucieczce

na pewno do niej nie wrócił. W tym stanie rzeczy

nocna wyprawa nie miała sensu, była

przedsięwzięciem bardzo ryzykownym. Mogło

bowiem zdarzyć się, że szeryf Murphy w pogoni za

zbiegiem uda się również do wąwozu. I zastanie w nim

Roberta.

Zatrzymał wierzchowca. Wrócić? To znaczy zdać się

całkowicie na bieg wypadków bez żadnego na nie

wpływu. Jeśli szeryf nie odkryje nic więcej, a Bob

uprze się przy swych pierwotnych zeznaniach, Robert

stanie przed sądem. Co począć? Ach, gdyby ktoś mą-

dry, ktoś bardzo mądry mógł mu poradzić! Na

przykład Karol Gordon lub Vincent Irvin. Lecz

pierwszy znajdował się nie wiadomo gdzie, a drugi w

jakże odległym Fort Benton.

Stuknął się palcem w czoło. Że też wcześniej o tym

nie pomyślał. Greenfield! Bliziutko, prawie pod no-

sem. W Greenfield poradzi się Abla Mereditha, który z

niejednego pieca chleb jadł, a rozumem przewyższał

wielu. Może Gordon pisał do Greenfield? I podał swój

obecny adres!

background image

Zawrócił koniem i pognał z powrotem, lecz gdy do-

strzegł pierwsze blade światełka domostw, skręcił w

bok i objechał dalekim łukiem całe miasteczko. Później

ruszył wzdłuż torów, drogą stanowiącą najkrótsze po-

łączenie Wichita Falls z przystankiem kolejowym

„Greenfield", od którego tylko „jeden skok", do osady

o tej samej nazwie. Jechał mądrze, aby zbytnio nie

zmęczyć wierzchowca. Po trzech godzinach zrobił

przerwę tuż przy kolejowym mostku, nad brzegiem

strumyka. Puścił zwierzę i legł w gęstej trawie nad

samą wodą srebrną od blasku księżyca. Prerią pogrą-

żona była w głębokim śnie i ciszy, którą mącił jedynie

plusk wody. Nawet kujoty gdzieś odeszły, bo nie sły-

szał ich szczekliwych nawoływań. Gwiazdy migotały i

było tak jasno, że Robert widział skąpaną w księży-

cowej poświacie płaszczyznę aż po horyzont. Nie czuł

chłodu, leżał z wzrokiem utkwionym w roziskrzone

niebo i dumał. Jutro szeryf dowie się, że Robert nie

nocował w szeryfówce. Odwiedzi panią Locke,

posiedzi chwilę, może pogada z Bobem, a może

wysłucha skarg ciotki na „niewdzięcznego Roberta",

który tak odpłacił się za gościnę. Później Murphy

prawdopodobnie uda się do doktora Lansdale, rzekomo

dla zasięgnięcia opinii o stanie zdrowia Boba, w

rzeczywistości — aby zagadnąć od niechcenia, czy nie

było tam Roberta. A następnie? Co szeryf uczyni

następnie? Nietrudno odgadnąć. Wezwie Snowdena,

zapyta, kiedy się rozstali, i nakaże mu milczeć o

sprawie. Na pewno tak. Murphy nie lubi plotek, a w

danym wypadku plotka o zniknięciu Roberta groziła

zachwianiem autorytetu szeryfa. Robert podniósł się z

trawy. Znowu opadły go wszystkie niepokoje i rozterki

ostatnich dni. Chwycił wierzchowca za cugle i razem z

nim wkroczył w zimny nurt strumienia.

„Jeśli zaczną mnie ścigać, niech się pomęczą” —
pomyślał nieco złośliwie i powlókł się korytem
rzeczki z dobre

pół mili. Zatarłszy w ten sposób ślady wskoczył na
siodło i ruszył kłusem po przekątnej linii strumienia i
toru. Gdy go w ten sposób na nowo osiągnął, pognał
galopem wzdłuż lśniących szyn.

Po raz pierwszy poczuł lekkie wyrzuty sumienia.

Narobił kłopotu szeryfowi, postąpił w stosunku do

niego obrzydliwie. Murphy miał prawo go aresztować,

a jednak tego nie uczynił, zaufał mu, a on zawiódł to

zaufanie

Teraz Murphy pocznie zbierać wiadomości w gronie

swych „informatorów", a później — kto wie? — może

roześle listy gończe? Jakże wobec takiej możliwości

należy się spieszyć! I Robert się spieszył.

Wczesnym świtem dotarł do przystanku Greenfield i

serce zabiło mu żywiej, gdy poznał znajome strony.

Z przystanku do osady Greenfield — niecałe trzy

mile, dlatego ujrzał pierwsze domy osady jeszcze

pomalowane różowością porannej zorzy. Usłyszał

ujadanie psów i zeskoczył z konia. Tej nocy nie

zmrużył oka, lecz czuł się rześki i tak spokojny, jak

background image

gdyby wszystkie kłopoty nagle przestały istnieć. Psy

nadal szczekały, kilka z nich ukazało się na drodze,

lecz nie odważyły się zaatakować przybysza. Jazgot,

jaki podniosły, mógł obudzić wszystkich, a Robert

wolał uniknąć świadków swego przyjazdu. Kto wie,

czy za dwa, trzy dni nie trafi tu list gończy, a wówczas

wszyscy przypomną sobie, że widzieli poszukiwanego

tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie. Lojalni wobec

prawa, dadzą znać do Wichita Falls i nie minie dzień,

jak Denis Murphy poszuka trop uciekiniera.

Zawrócił konia i dopiero gdy umilkło ujadanie, skie-

rował go na powrót ku domostwom, lecz nie wjechał w

ulicę-drogę. Zatoczył daleki krąg, który zaprowadził

go na tyły zabudowań. Pamiętał doskonałe ich

background image

kolejność, a posuwając się wolno, stwierdził, że nic tu

się nie zmieniło. Dwa lata nie stanowiły widać okresu

czasu, w którym Greenfield mogłoby ulec jakimkol-

wiek przeobrażeniom. Oto dom Meredithów. Czy Abel

Meredith żyje? W przeciwnym wypadku cała wyprawa

na nic. Z Jerrym, synem Abla, nie ma co gadać. Abel

Meredith był mądry, bardzo mądry — o tym wiedziało

całe Greenfield, o tym niejeden raz w przeszłości

przekonał się Robert. Któż lepiej znał świat i ludzi?

Oczywiście, z wyjątkiem Gordona i Irvina, lecz ci dwaj

posiadali mądrość innego gatunku, mądrość działania

szybkiego, i niezawodnego. Abel był na to zbyt stary,

za to potrafił myśleć i wyciągać praktyczne wnioski,

których realizacja zapewniała sukces.

Zeskoczył z konia. Znajdował się teraz na tyłach sadu

okalającego siedzibę rodu Meredithów: głowę rodziny,

syna z żoną i siedmiorga dzieci. Tylu ich było, gdy

przed dwoma laty Robert opuszczał Greenfield. Abel

Meredith trzymał mocno w ryzach swą rodzinę i jeśli

jej członkom nakaże dyskrecję, na pewno Greenfield

nigdy nie dowie się o wizycie Roberta.

Abel Meredith wstawał najwcześniej i Robert na to

właśnie liczył. Przywiązał konia do płotu, pchnął furtkę

i wkroczył między drzewka. Przysiadł na ławce.

Postanowił czekać na Abla. Jeśli starzec żyje, pierwszy

ukaże się w obejściu, nie tyle z gospodarskiego

nawyku, bo nigdy nie był farmerem, ile z traperskiego

przyzwyczajenia. W dawnych czasach, gdy o Green-

field nikomu się nie śniło, Abel Meredith był łowcą

skórek. Chudy, kościsty, wysoki, z białą jak mleko

brodą i takiejże barwy wąsiskami, prosty jak cięciwa

łuku, nie stroniący od szklaneczki whisky. Takim Ro-

bert go pamiętał.

Abel Meredith do każdego zwracał się przez „synu".

background image

Głosił, że jest najstarszym mieszkańcem Greenfield

w

ięc ma takie „ojcowskie" prawa. Że jest najstar-

gz

y

m

uwierzono, ohociaż jego sprawność fizyczna

pozostawała w pewnej niezgodzie z takim mniema-

niem. He miał lat — tego nikt nie wiedział, prawdo-

podobnie nawet sam Abel! Jednak nazywano go ojcem,

trochę żartem, trochę serio.

Poranne zorze dopalały się, gdy między drzewka

sadu wpadł pies, kundel-mieszaniec, coś jak pół kujo-ta

i pół lisa. Dziwne, że dotąd nie zwietrzył przybysza.

Teraz się rozszczekał biegając dokoła ławki, lecz nie

podchodził do intruza. Skrzypnęło okno, czyjaś głowa

wyjrzała i, znikła. Robert nie usłyszał kroków,

zagłuszył je psi jazgot, lecz dojrzał postać wynurzającą

się zza rogu budynku. Wstał. Oto pierwsze pomyślne

wydarzenie po dniach niepowodzeń. Pies zamilkł, a

Robert zapytał półgłosem:

— Poznajecie mnie, ojcze?

— Czy poznaję cię, synu? Niechże się przyjrzę le-

piej. Ależ, tak! Robert Dreer. Dawno tu jesteś?

— Od pół godziny.

— Czemuś nie zapukał do drzwi? Zmężniałeś, Ro-

bercie, prawdziwy z ciebie mężczyzna. Chodź, obudzę

swoich śpiochów, chociaż to dziś niedziela.

— Byłoby lepiej — nieśmiało zauważył Robert —

gdybym mógł z wami tutaj na osobności pogadać.

— Pilna sprawa?

— Bardzo pilna.,

— Ano, to siadajmy. Przybywasz od szeryfa

Murphy'ego?

Chłopak zaprzeczył.

— Od Gordona? Czy mu się coś wydarzyło?

— Nie od Gordona. Stało się coś bardzo niedobrego,

dla mnie.

— Ho, ho! Gadajże.

background image

Przyjrzał się bacznie Robertowi.

— Jechałeś całą noc? — Z

krótką przerwą.

— Słucham cię, synu.
Robert zaczął od tego, że... zająknął się. Trudno mu

przychodziło zwierzyć się obcemu przecież człowie-

kowi ze swych strapień, tak nieprawdopodobnych. Czy

mu zaufa? Opadł go strach, ale na odwrót było za

późno. Przystąpił wreszcie do opowiadania. Przypo-

mniał, jak to Gordon powierzył go opiece szeryfa z

Wichita Falls. Najpierw mówił bardzo szczegółowo,

lecz gdy spostrzegł się, że przy takiej metodzie nie wy-

czerpie tematu i po kilku godzinach, począł się stresz-

czać. Nabrał odwagi i zupełnie gładko przeszedł do

najważniejszej sprawy: swych stosunków z Bobem, od

pierwszych chwil znajomości aż po nieszczęsną przy-

godę w wąwozie i jej okropne skutki.

— Może powinienem był raz jeszcze porozmawiać z

Bobem, przed ucieczką — wyraził swą wątpliwość.

Abel Meredith pokręcił głową.

— Nic by to nie dało, mój synu. Ten Bob paskud-

nym jest człowiekiem i zawziętym.

— Co mam teraz robić?

Abel zadumał się. Jego milczenie trwało tak długo,

że Robert zaczął wątpić w uzyskanie jakiejkolwiek

odpowiedzi. Omylił się.

— Diabelska historia — szepnął wreszcie Meredith.

— Nie wybrniesz z niej o własnych siłach, synu. Nie

masz doświadczenia. Hm... gdybym był nieco

młodszy... Sądzę, że Karol Gordon potrafiłby ci pomóc

i chyba nikt inny. Wychodzi na to, że twój przyjazd do

Greenfield to tylko strata czasu.

— Ależ nie! — zaprzeczył Robert. — Bardzo sobie

cenię wasze rady.

background image

Taka odpowiedź musiała się spodobać Ablowi, bo

uśmiechnął się i pogładził po brodzie.

__ Moja rada: musisz odszukać Gordona, w osta-

teczności: Irvina. Przed półrokiem Fawkes otrzymał od

nich list, lecz chyba nie zwrócisz się do niego w tej

sprawie?

Robert roześmiał się cicho. Fawkes był szeryfem w

Greenfield i chyba ostatnim człowiekiem, do którego

zgłosiłby się o pomoc.

— Czytałem ten list — powiedział Abel. — Gordon

został traperem. Któż wie, gdzie się teraz obraca?

— Myślałem, że może w tych stronach.

— Nie, nie sądzę. Na pewno zawadziłby o Green-

field. Ale Vincent Irvin podał swój adres. Jest szeryfem

w Fort Benton, piekielny kawał stąd...

Wiem o tym — wtrącił Robert. — Pisał do

Wichita.

— Do ciebie?

— Dla mnie były tylko pozdrowienia. List otrzymał

szeryf Murphy. Kiedy to wszystko się stało, zaraz po-

myślałem o Fort Benton. Irvin na pewno wie, gdzie się

Gordon obraca.

— Słusznie rozumujesz. Trzeba ci do Fort Benton. A

ten Murphy bardzo zawzięty na ciebie?

Zawzięty? Może teraz, ale przedtem był naj-

lepszym dla mnie szefem. Chyba nawet zbyt mnie wy-

różniał, stąd nienawiść Boba. Nie, na szeryfa

Murphy'ego nie powiem złego słowa.

— To znaczy, że cię lubił — stwierdził Abel. — Kto

wie, czy z tej racji nie zrezygnuje z listów gończych?

— Tak sądzicie, ojcze? — ucieszył się chłopak.

Tak przypuszczam, bo widzisz... nawet z tego, co

opowiedziałeś, wynika, że ten Murphy nie jest prze-

konany o twej winie. W przeciwnym wypadku

natychmiast znalazłbyś się w areszcie. Z drugiej znów

strony... spłatałeś mu paskudnego psikusa. Uciekając.

— Więc mam wrócić? Jeśli radzicie wrócić, uczynię

tak.

— Nie, nie. Nawet nie myśl o tym. Wsadzą cię za

kratki, synu. Murphy będzie zmuszony tak postąpić, w

przeciwnym wypadku pozbawią go szeryfostwa. To

pewne. Twoje ocalenie w Gordonie. Pędź do Benton.

Tylko Gordon albo Irvin potrafią cię wydobyć z tego

przeklętego wąwozu. Moja szczera rada. Zawsze cię

lubiłem i wierzę, że nic nie ukryłeś przede mną.

Nie ukryłem! — żarliwie przytaknął Robert.

— Tośmy chyba wszystko omówili. Nie jesteś głod-

ny, synu?

Robert przyznał, że owszem, jest głodny, i to bardzo.

— Obudzę synową.

— Przepraszam, ojcze, sądzę, że byłoby lepiej, gdy-

by mnie tu nikt poza wami nie widział.

— Hm... jest w tym sporo racji. Ani słowa. Chociaż

ja potrafię nakazać swoim milczenie.

— Jednak... — nieśmiało zaprotestował Robert.

— Dobrze, dobrze. Posiedź chwilkę, sam ci coś

przyniosę na zakąskę.

background image

Oddalił się bezszelestnie jak duch, a za nim pies.

Wrócił bardzo szybko, niosąc garnek i bochen chleba.

Położył na ławce, z kieszeni wydobył nóż i widelec.

— No, zwijaj się, synu. Chociaż dziś niedziela, za

jakąś godzinkę poczną wstawać. Przyniosłem to, co

było pod ręką. Wybacz, że nic do picia. Wodą nie chcę

cię częstować, a na whisky jeszcze za wcześnie.

Robert przytaknął i skwapliwie zajął się chlebem i

wołową pieczenia tkwiącą w garnku.

— Posłuchaj mnie — mówił dalej Abel. — Do Fort

Benton spory kawał drogi...

background image

— Wiem — zauważył Robert. — Murphy pokazał

mi na mapie.

— Tym lepiej. Otóż, jeśli w drogę wybierzesz się

konno, nie dotrzesz wcześniej, jak za miesiąc, dwa,

według mej kalkulacji. Powinieneś skorzystać z kolei.

Masz pieniądze? To kosztowna podróż.

.— Niezbyt wiele — wyznał Robert przełknąwszy

kęs chleba — lecz chyba starczy. Ale co począć z ko-

niem? — zafrasował się. — Tyle lat już go mam. Może

mógłbym go zostawić u was?

Meredith roześmiał się cicho.

— Zastanów się. Nie chcesz, aby wiedziano o twej

bytności w Greenfield, a zostawiasz konia? Jakże ja

wytłumaczę memu synowi, a później sąsiadom, skąd

mam taki nabytek?

— Przepraszam. Powiedziałem głupstwo.

Każdemu to się może zdarzyć. Sprzedaj konia.

Taka moja rada. Jak dotrzesz do celu, daj znać, a w ra-

zie czego pamiętaj: stary Abel zawsze ci pomoże.

Spojrzał w niebo.

— Słoneczko coraz wyżej, czas na ciebie.

— Czas na mnie — powtórzył Robert — nie mówcie

nikomu.

— Bądź spokojny, synu.

Robert odstawił naczynie i podniósł się z ławki.

— Bardzo wam dziękuję, ojcze.

— Nie ma za co. Dobrej drogi, synu. Kłaniaj się ode

mnie Gordonowi i Irvinowi. Żałuję, że ich tu już nie

ma. To były zuchy.

Odprowadził chłopca do furtki i długo spoglądał za

oddalającym się jeźdźcem. Psy znowu się

rozszczekały.

Robert wierzchowca sprzedał, lecz ani tego samego

dnia, ani dni następnych. Żal mu było rozstawać się

background image

ze zwierzęciem. A poza tym — przyjemniej oglądać

piękny wiosenny krajobraz z wysokości siodła niż

przez zakurzone okno wagonu.

Był to postępek nieroztropny. Greenfield leżało nie-

daleko Wichita Falls, a do tej pory szeryf Murphy nie

tylko zdołał stwierdzić fakt niezbity: ucieczkę Roberta,

lecz na pewno już penetrował okolice miasta. Tymcza-

sem poszukiwany ciągle jeszcze znajdował się na te-

renie Teksasu, kierując się ku północnemu wschodowi,

nadal zbyt blisko Wichita Falls, aby to mogło być dlań

bezpieczne. Co prawda, zachowywał ostrożność:

omijał miasteczka w obawie przed listem gończym

obiecującym nagrodę łapaczowi. Nie brakowało

przecież zawadiaków pragnących pokazać swą

dzielność, a równocześnie coś niecoś na tej dzielności

zarobić. I dlatego Robert zawsze nocował pod gołym

niebem, nigdy pod dachem farmera. Niekiedy jednak

korzystał z tradycyjnej w tych stronach gościnności u

spotykanych po drodze rolników, zawsze przyjmowany

obfitym posiłkiem, za który nawet nie próbował płacić.

Wiedział, że sama propozycja uznana zostałaby za

obrazę.

Za porę odwiedzin obierał godziny, w których mie-

szkańcy rolniczych obszarów byli zazwyczaj najbar-

dziej zaabsorbowani codziennymi pracami. Nigdy

więc nie zjawiał się wieczorem, gdy ludzie

odpoczywali, a każdy obcy stawał się obiektem

ciekawości i komentarzy.

Zdarzało się przecież, że musiał łamać zasadę

nieodwiedzania większych skupisk ludzkich, po prostu

dla dokonania niezbędnego zakupu żywności. Starał

się jednak wybierać osady jak najmniejsze, w porze

południowej, gdy wyglądały na wymarłe. Wjeżdżał

truchtem, rozglądał się, zsiadał przed pierwszym

napotkanym sklepikiem z artykułami spożywczymi i

nabywał towary według z góry ułożonego planu. Nie

chciał tracić czasu na przypominanie sobie przy ladzie,

co jeszcze należałoby kupić, lecz unikał pośpiechu,

który mógłby wzbudzić podejrzenie. Stał się

ostrożnym aż do przesady. W okresie paru zaledwie

dni potrafił wyzbyć się związanej zwykle z jego latami

niefrasobliwości. Strach stał się jego surowym

nauczycielem. Robert aż drętwiał na myśl, że mógłby

zostać „zatrzymany" i odstawiony do Wichita Falls.

Ostrożność zakazała mu również targowania się ze

sprzedawcami, co przedłużałoby czas zakupów, wobec

czego płacił wysokie ceny, co z kolei szybko

wyczerpywało jego pieniężne zasoby. Spostrzegłszy

się, począł odtąd częściej korzystać z gościnności

farmerów. Nie na długo jednak. Wpadł w panikę, gdy

od jednego z nich dowiedział się, że „w Wichita Falls

straszna chryja". Udał nieświadomego rzeczy, więc mu

natychmiast wyjaśniono szczegółowo i rozwlekle

przyczyny „chryi". Były to dzieje jego własnej

ucieczki. Jakże jednak zniekształcone! Oto jeden z

ludzi szeryfa miał ukraść konia i broń, ciężko ranić

zastępcę szeryfa, z którego gościny korzystał, i zbiec.

Do tego sprowadzał się sens bałamutnej informacji.

background image

Robert, uzbroiwszy się w odwagę, zapytał, czy za

przestępcą rozesłano listy gończe, ale gospodarz nic o

tym nie wiedział. Począł natomiast rozpytywać gościa,

skąd przybywa, czym się trudni i dokąd podąża, co

Roberta zmusiło do szeregu kłamstw i szybkiego

odjazdu.

Odtąd zadecydował nie korzystać więcej z niczyjej

gościny,. a w związku z tym wkrótce wyczerpała się

resztka pieniędzy. Dopiero wówczas sprzedał konia i

uprząż, o mało nie płacząc podczas przeprowadzania

tej transakcji z przygodnym kowalem. Koń i uprząż

były jedynymi pamiątkami „dobrych" dni, a wyzby-

wając się zwierzęcia Robert czuł się jak zdrajca wobec

wiernego towarzysza minionych lat.

background image

Odtąd musiał wędrować piechotą, przynajmniej do

najbliższej stacji kolei.

Tak wyglądała przeszłość, o której rozmyślał siedząc

w wagonie pociągu mknącego w kierunku Vicks-burga

nad Missisipi, w stanie Missisipi. Nie miał zamiaru

jechać do Luizjany, ponieważ w taki sposób zbaczał z

drogi wiodącej ku północy, a teraz — złośliwym

zrządzeniem losu — musiał przebyć całą Luizjanę

właśnie po to, by móc skierować się na północ.

background image

Na Missisipi

„Warto poczytać o Missisipi. Nie jest to pospolita

rzeka, przeciwnie, pod każdym względem niezwykła.

Wziąwszy Missuori za jej główną odnogę, jest to naj-

dłuższa rzeka na świecie — cztery tysiące trzysta mil.

Można śmiało powiedzieć, że jest również najbardziej

krętą rzeką na świecie, ponieważ w pewnej części

biegu zużywa tysiąc trzysta mil na przebycie tej samej

przestrzeni, którą wrona przeleciałaby robiąc sześćset

siedemdziesiąt pięć mil. Wyrzuca z siebie trzy razy tyle

wód, co Rzeka Sw. Wawrzyńca, dwadzieścia pięć razy

tyle, co Ren, a trzysta trzydzieści osiem razy tyle, co

Tamiza. Żadna inna rzeka nie ma tak rozległego

dorzecza: ściąga wody z dwudziestu ośmiu stanów i

terytoriów, od Delaware nad wybrzeżem atlantyckim aż

do Idaho na wyżynie nad Oceanem Spokojnym — z

przestrzeni, która zajmuje czterdzieści pięć stopni

długości geograficznej. Missisipi zbiera i niesie do

zatoki wody pięćdziesięciu czterech mniejszych rzek,

po których mogą pływać parowce, i około kilkuset

innych rzek, po których mogą pływać lichtugi i barki.

Obszar jej dorzecza jest tak wielki, jak Anglia, Walia,

Szkocja, Irlandia, Francja, Hiszpania, Portugalia,

Niemcy, Austria, Włochy i Turcja razem Wzięte.

Prawie cały ten rozległy szmat ziemi jest urodzajny.

Właściwa dolina rzeki Missisipi odznacza się

wyjątkową żyznością.

Jest to niezwykła rzeka, bo zwęża się przy ujściu

zamiast rozszerzać — staje się węższa i głębsza. Od

ujścia Ohio do punktu położonego w połowie drogi do

morza przeciętna jej szerokość przy wysokiej wodzie

wynosi jedną milę. Dalej, w kierunku morza, szerokość

stale się zmniejsza, aż przy przełomie powyżej ujścia

wynosi niewiele więcej niż pół mili".*

Robert Dreer nie znał tego opisu, bowiem ukazał się

on w książce wydanej wówczas, gdy wędrówka

chłopca dawno już dobiegła końca. Lecz i bez tego,

gdy wczesnym rankiem stanął nad brzegiem rzeki,

której nigdy dotąd nie oglądał, zdumiał go ogrom

wezbranych wiosennych wód.

Takiej rzeki nie napotkał ani w Teksasie, ani podczas

przepędu bydła ku północnym ziemiom i miastom.

Zmęczony i senny wysiadł z wagonu w Vicksburgu,

zielonym mieście na wzgórzu, gdzie rzeka Yazoo wpa-

da do Missisipi. Z wysokiego brzegu, ot, wiedziony

ciekawością, powędrował na gliniastą łachę. Tam

drewniane pomosty, barki, łodzie i długie szopy

oznaczały punkt załadunku i wyładunku towarów, ludzi

i zwierząt. To był port. Jeszcze uśpiony i cichy, tonący

w rannych mgłach, które otulały rzekę i prawie nie-

widoczny jej przeciwległy brzeg. Robert siadł na ja-

kiejś porzuconej skrzyni i patrzał. Nieco w lewo, wśród

niskich barek, żaglowych łodzi i płaskich galarów

dostrzegł wyłaniający się z siwych oparów kształt

background image

większy: szerszy i wyższy. Powoli występowały kon-

tury, a gdy pierwszy promień słońca przebił kłębiące

się tumany, Robert ujrzał kominy, pomosty, nadbu-

dówki, a wreszcie — obłe, ciemno polśniewające burty

parowca. Wydał mu się olbrzymem.

Po wodach Teksasu nie pływały takie kolosy. Przy-

glądał się więc z ciekawością, a gdy mgły opadły, mógł

zobaczyć olbrzyma w całej okazałości. W końcu

poczuł głód i domyśliwszy się z położenia słońca, że

pora jest odpowiednia, powędrował ku miastu. Idąc

poprzez ciche jeszcze ulice, szczęśliwym zbiegiem

okoliczności trafił na ledwie co otwarty saloon. Jego

właściciel chyba należał do wyjątków wśród ludzi swej

profesji, dla których dzień kończył się po północy, a

noc rozciągała na kilka godzin po świcie. Ranni goście

stanowili rzadkość. Kto się spieszył do pracy, ten

zjadał śniadanie we własnym domu, a kogo na to nie

było stać, nie pojawiał się w saloonie.

Robert przekroczył próg długiej sali z pierwszym

blaskiem słonecznym, który wyzłocił stoły, stołki, ladę

z niklowymi kranami do piwa i świeżo zamiecioną,

jeszcze wilgotną podłogę. Drzwi stały otworem, a rzeź-

wy wietrzyk wypłaszał z wnętrza stęchłe wonie nocy:

pomieszane zapachy fajek, cygar, alkoholu i ludzi, któ-

rzy tu gościli przed paru godzinami.

Gospodarz, o twarzy rumianej, świeżej i wypoczętej,

jakby przed chwilą powrócił z przyjemnej wycieczki,

przerwał wycieranie srebrzystych kurków i powiewa-

jąc ścierką zawołał dźwięcznym głosem:

— Proszę! Proszę bardzo! Dobry dzionek, mój

pierwszy gościu.

Gdy Robert, nieco zaskoczony takim powitaniem,

podszedł do lady, człowiek ze ścierką dorzucił:

— Kto wstaje o świcie, ten dzień wesoły ma, ra-

dosne życie!

background image

Odwrócił się, by zdjąć z półki butlę z kolorową ety-

kietą i szklankę wąską a wysoką.

— Na zdrowie! — krzyknął i nim Robert zdążył za-

protestować, napełnił naczynie żółtawym płynem. —

Na zdrowie — powtórzył karczmarz.

— Dziękuję, trochę na to za wcześnie...

— Doleję wody. Nic nie płacisz. Pierwszy gość każ-

dego ranka otrzymuje ode mnie taką porcję.

— Doprawdy... jeszcze nic nie jadłem i nie spałem w

nocy, a na pusty żołądek...

— Oczywiście, oczywiście! Szklaneczka poczeka.

Siadaj, chłopcze. Domyślam się, żeś przywędrował z

końca świata. Jajecznica z czterech jajek, na boczku.

Co?

— Chętnie.

— Poczekaj chwilkę.

Wyszedł zza kontuaru i zniknął w głębi salki. Robert

siadł przy okrągłym stoliku, roześmiał się cicho. Co za

dziwny człowiek z tego właściciela saloonu!

Drzwi od ulicy nadal stały otworem i Robert ode-

tchnął głęboko. Czuł się lepiej, znacznie lepiej, mimo

nie przespanej nocy, niż przed kilku godzinami. Wszy-

stkie strachy, przywidzenia i ponure myśli opadły zeń,

jak opada woda z dachu po wiosennej burzy. Gdzie

Wichita Falls, a gdzie Vicksburg? Kto wie, może to i

dobrze, że nadłożył taki szmat drogi? Komu przyjdzie

do głowy szukać go aż nad Missisipi?

Jajecznica okazała się rzetelną jajecznicą z bocz-

kiem, bez dodatku mąki, którą zwykle powiększano

porcję, a chleb był jeszcze ciepły, whisky zimna, go-

spodarz bardzo przyjemny.

— Przyjechałeś dzisiaj rano? — zagadywał. —

Pewnie tym. pociągiem o czwartej. Bardzo to

niewygodny pociąg. Szukasz kogo w Vicksburgu?

Znam miasto, służę radą.

Robert zaprzeczył.

background image

__ Nie spałeś w nocy. Może prześpisz się u mnie?

Nie policzę drogo.

__ To tylko krótka przerwa w podróży — ośmielił się
wyznać Robert.

__ Ach, więc masz tu do załatwienia interes.

— Nie, nie — zaprzeczył chłopiec. — Ja tylko szu-

kam statku płynącego w górę rzeki.

— Pomyliłeś pociągi? Któż wybiera statek mogąc

szybciej dotrzeć do celu koleją?

— Tak — przyznał się Robert obiecując sobie w du-

chu, że jest to jego ostatnie kłamstwo.

— To przykre. A daleko się wybierasz?

— Daleko, daleko — mruknął Robert przełykając

kęs chleba.

— Jeśli daleko, skorzystaj z pociągu. Warto nawet

przeczekać tu jeden dzień, niż wlec się wodą.

— Jednak spróbuję dowiedzieć się o statek.

— Tak? Ach, rozumiem! Chcesz zaoszczędzić na

kosztach przejazdu. No cóż! Jeśli ci się nie spieszy...

— Owszem, spieszy mi się, ale obawiam się, że po-

dróżując koleją zapłacę tyle, że mi nie wystarczy na

jedzenie.

— Aż tak kiepsko? Coś ci zaproponuję: potrzeba mi

pomocnika, przerwij podróż chociaż na dwa tygodnie,

dobrze zapłacę. Będziesz miał wówczas na kolej. No

co, zgoda? Pływałeś po Missisipi?

— Nigdy.

— Teraz rozumiem. Kto nie pływał parowcem, ten

nie wie, jakie to żmudne. Dam ci trzydzieści dolarów i

mieszkanie bezpłatne.

Robert przecząco pokręcił głową. Czuł się w

Vicksburgu bezpiecznie. Lecz co innego bawić tu

dzień

c

zy dwa, a co innego — dwa tygodnie. Różne

rzeczy mogą się wydarzyć w okresie dwu tygodni. Na

przykład — nadejdzie list gończy! Swe

bezpieczeństwo opierał Robert na ustawicznej zmianie

miejsca pobytu. Uznał, że gdyby mu przyszło

wędrować do Fort Benton nawet piechotą, będzie to

lepsze od pozostania na dłużej w Vicksburgu. Nie

chcąc jednak ani wtajemniczać karczmarza w istotne

powody odmowy, ani też wzbudzić podejrzenie

nieuzasadnionym uporem, odparł, że udaje się do

Memphis. W Teksasie słyszał o Memphis. Że leży nad

Missisipi i niezbyt daleko od Wichita Falls. Trafił

dobrze, bo gdy gospodarz usłyszał o Memphis parsknął

śmiechem.

— A ja myślałem — powiedział — że wybierasz się

Bóg wie gdzie! Jeśli tak, to rzeczywiście nie ma sensu,

żebyś tu tkwił przez dwa tygodnie, chyba... chyba że ci

nie starczy nawet na przejazd wodą?

Robert oświadczył, że na pewno starczy, i zaraz za-

pytał o kursowanie parowców.

— Nie powiem ci nic dokładnego. Musisz udać się

na przystań. Lecz nie rób sobie wielkich nadziei. Mi-

nęły lata, kiedy Vicksburg żył godzinami liczonymi od

przybycia do przybycia kolejnego statku. Ech, dobrze

pamiętam tamte czasy! Ileż to razy, w tajemnicy przed

rodzicami gnałem nad rzekę! Ale był ruch! Niekiedy

background image

stało po pięć, sześć parowców, a słońce zakrywały

najczarniejsze dymy walące z kominów. A jaki rwetes,

hałas, tumult na wybrzeżu! Wozy, platformy, tłumy

ludzi. To już tylko przeszłość. Kolej ukradła rzece

pasażerów i towary, nie wszystkie, lecz większość.

— Przecież statki kursują — zaniepokoił się Robert.

— Bardzo nieregularnie.

— Widziałem jeden, dzisiaj o świcie.

— Jeden? Nie więcej?

— Jeden.

— On nigdzie nie płynie.

background image

— Dlaczego?

— To stary frachtowiec, prawie wrak. Służy za

przystań. Za drobną opłatą można na nim przenocować.

Rzecz wywodzi się z tego, że Missisipi jest nie-

spokojną i złośliwą rzeką. Ni stąd, ni zowąd, nagle

zaczyna przybierać, aż zalewa brzegi, sięga pod samo

miasto. Kiedy indziej opada tak szybko, jakby chciała

pokazać dno. Dlatego zacumowano statek-przystań.

Gdy woda zalewa pomosty — można go przesunąć bli-

żej brzegu, gdy opada i żaden parowiec nie zaryzykuje

podejścia pod przystań, przeciąga się go bliżej głów-

nego nurtu i przerzuca kładkę na ląd. Tylko do tego

służy.

Przerwał, bo właśnie do saloonu wkroczyło dwu

nowych gości. Robert zapłacił i wyszedł w niezbyt

wesołym nastroju. Podróż statkiem, na pewno tańsza

niż koleją, nie była łatwo osiągalna. Pomaszerował w

kierunku rzeki, lecz w połowie drogi zawrócił. Po-

stanowił najpierw odwiedzić stację kolejową. Kto wie,

może koszt przejazdu do Fort Benton nie przekroczy

możliwości jego kieszeni? Jeśli nawet dotrze do celu

bez jednego centa, lepsze to od czekania na parowiec

nie wiadomo jak długo. Przecież pobyt w Vicksburgu

pociągnie za sobą poważne wydatki i zdarzyć się może,

że uszczuplone w ten sposób fundusze nie starczą już

nawet na podróż rzeką.

Miasto budziło się do dziennego życia, a chociaż to

był dopiero wczesny ranek, Robert nie mógł nadziwić

się ulicznemu ruchowi, który przewyższał wszystko, co

do tej pory widział w Wichita Falls. Jakże wspaniale

prezentował się Vicksburg! Co za domy: wysokie i po-

tężne jak góry. Szerokie chodniki i jezdnie. Mnóstwo

wozów turkocących po bruku: ciężkich, wyładowanych

pakami platform, eleganckich, błyszczących czernią

karet i odkrytych powozów; na kozłach tkwili woźnice

background image

w kolorowych kubrakach i wysokich nakryciach gło-

wy. Robertowi objawił się nowy, nieznany świat. Co

kilkadziesiąt kroków przystawał przed witrynami skle-

pów i z podziwem spoglądał na rozłożone towary. Nic

podobnego nie widział ani w Wichita Falls, ani tym

bardziej w malutkim Greenfield.

Na koniec dotarł do stacji, zużywszy na to dwu-

krotnie więcej czasu, niż wymagał tego najpowolniej-

szy nawet spacer. Kolejowy budynek świecił pustką,

jego wnętrze pachniało stęchlizną, a puste perony —

dymem i smarami parowozów. Portier drzemał w trzci-

nowym fotelu tuż przy drzwiach. Nie chciał go budzić,

więc powędrował ku kasom. Trzy okienka były na

głucho zamknięte, czwarte — uchylone — ukazywało

brodatą i wąsatą twarz urzędnika, który widać bardzo

się nudził, bo ujrzawszy Roberta uśmiechnął się od

ucha do ucha i nie pytany pierwszy zagadał:

— Dokąd się pan wybiera? Najbliższy pociąg mamy

za dwie godziny. Przyjeżdża ze Shreverport, a dalej

leci przez Jackson, Meridian, Tuscaloosa do

Birmingham. Dać bilet?

Robert nic a nic nie orientował się w położeniu

wymienionych miast.

— Muszę jechać na północ — odparł.

— Doskonale. Wysiądzie pan w Jackson i złapie lo-

kalny do Memphis. Pół godziny czasu na przesiadkę.

Można zjeść obiad. Znakomita restauracja dworcowa,

świetna obsługa. Nasza linia bardzo dba o podróżnych,

będzie pan zadowolony. Dać bilet?

— Najpierw chciałbym wiedzieć, ile to ma koszto-

wać.

— Do Jackson?

— Do Fort Benton, w Montanie.

__ Ho, ho! Toż to cała wyprawa. Zaraz sprawdzę.

Sięgnął ręką pod drewniany blat i wydobył grubą
księgę. Począł ją wertować śliniąc grube paluchy, na
koniec rozłożyć

przed sobą kartkę papieru i w miarę przewracania
stronic notował na niej cyfry. Uwinął się z tym szybko
i machnął kartką w stronę Roberta.

— Ma pan tu wszystko: połączenia, przesiadki i

koszt przejazdu z Vicksburga do Fort Benton.

Chłopiec podziękował, spojrzał na kartkę i

westchnął. Nie z przyczyny litanii miast, w których

miał się przesiadać, lecz w efekcie podsumowania

krótkiej drabinki liczb. Dało ono wynik przerastający

jego finansowe zasoby. Nie mógł jechać koleją, nie

starczało na kupno biletu. Kasjer zaniepokoił się.

— Drogo wypadło? — zagadnął wysuwając głowę z

okienka. — Statkiem taniej. Przecież może pan wybrać

się statkiem.

— Bardzo panu dziękuję. Pójdę nad rzekę.

Dotarł bez przeszkód nad brzeg Missisipi. Wszystko

wyglądało tak samo jak o świtaniu. Milczący

parowiec-przystań, puste pomosty, wymarły brzeg i

rzeka wyglądająca tak, jakby w ogóle nie była

żeglowna. Robert apatycznie spoglądał na to wszystko.

background image

Czuł się ociężale i śpiąco. Zapragnął nareszcie

porządnie się wyspać. Piaszczysty brzeg nieco dalej

piął się malowniczymi wzgórzami. Porastały je krzewy

i gdzieniegdzie drzewa. Tam postanowił się udać, lecz

przedtem należało dowiedzieć się, kiedy do

Vicksburga zawita statek płynący w górę rzeki. Robert

wkroczył na kładkę wiodącą na pokład

unieruchomionego parowca. Nie zauważył nikogo.

Śródokręcie świeciło pustką i czyniło wrażenie

krańcowego zaniedbania: farba odpadająca płatami od

ścian nadbudówek, kurz i zaschłe błoto na deskach

pokładu, śmiecie i niedopałki papierosów porozrzucane

po kątach.

Czyżby właściciel saloonu pomylił się informując,

że przystań jest czynna, a może pomylił się sam Ro-

background image

bert? Postanowił rzecz zbadać dokładniej. Przewędro-

wawszy cały pokład, od dziobu po rufę, zdecydował

się zajrzeć do pomieszczeń parowca. Odnalazł schodki

prowadzące w dół, lecz zawiodły go one tylko do brud-

nej hali, w której rzędem sterczały cztery kotły z wy-

stygłymi paleniskami, z których wysypywał się szary

popiół — znak, że kiedyś w ich wnętrzu huczał pło-

mień. Jeśli statek-przystań istotnie udzielał podróżnym

noclegów, na pewno nie lokował ich tutaj. Robert

zawrócił. Gdy gramolił się po schodkach, usłyszał

wołanie:

— To ty, John?

Przyspieszył kroku, aż na końcowych stopniach

ujrzał człowieka.

— Przepraszam — powiedział — nie zastałem ni-

kogo na pokładzie.

— To nie powód, młody człowieku, do

myszkowania po całym okręcie.

Słowa zabrzmiały surowo, lecz głos, którym zostały

wypowiedziane, był łagodny, więc Robert nie obraził

się. Stał teraz twarzą w twarz z mężczyzną, jakiego na

statku znajdującym się w ruchu uznałby — w swej

nieświadomości — za kapitana. Tak imponująco wy-

glądał srebrny lampas na otoku granatowej czapki z

wielkim daszkiem i tak wspaniale błyszczały guziki

granatowej marynarskiej kurty. Sucha, pociągła, moc-

no opalona twarz zrobiła na Robercie wrażenie oblicza

starego wilka morskiego, takiego, o jakich słyszał, bo

osobiście nie zetknął się jeszcze z żadnym maryna-

rzem.

— Przepraszam, panie... kapitanie.

Opalona twarz rozjaśniła się uśmiechem, a siwe wą-

sy na sekundę zadrgały.

— No dobrze... Czego ci potrzeba, chłopcze? Jeśli
szukasz pracy, źle trafiłeś. Ten statek już nigdzie nie
wyruszy. Skończyły się dobre czasy.

— Nie szukam pracy. Szukam statku płynącego w

górę rzeki.

— To co innego. A pieniądze masz? Bo jeśli przy-

puszczasz, że odpracujesz swą podróż, to się mylisz.

Statków coraz mniej, marynarzy coraz więcej.

Robert oświadczył, że pieniądze ma i ani mu w gło-

wie praca na parowcu.

— Kiedy przypłynie statek? Czy pan wie, kapitanie?

Znowu przelotny uśmiech i charakterystyczne

drgnięcie wąsów.

— Jasne, że wiem. Jutro, mój chłopcze, o czwartej

po południu. Frachtowiec, ale wozi pasażerów na do-

kładkę. Jeśli więc nie jesteś zbyt wymagający, możesz

się zabrać na „Pensylwanię". Tak się nazywa ta stara

łajba. Będzie tu stała z godzinkę, nie spóźnij się. No, co

jeszcze? — zagadnął widząc, że chłopak nie odchodzi.

— Mówiono mi, że można tu przenocować.

— Prawdę mówiono. Kabina pierwszej klasy trzy

dolary za noc, w drugiej klasie dolara, a na pokładzie

dwadzieścia centów.

— Będę spał w drugiej — zdecydował się Robert,

background image

któremu leżenie na gołych deskach nie przypadło do

smaku.

— Jak uważasz. To wszystko?

— Czy pan nie wie, ile kosztuje przejazd? Nigdy

dotąd nie podróżowałem statkiem.

— Dokąd się wybierasz?

— Do., do... — Robert na chwilę zawahał się — do

Fort Benton — wyrzucił z siebie.

— „Pensylwania" nie płynie do Fort Benton, tylko

do St. Louis. Ale dam ci radę: wysiądziesz w St. Louis

background image

i poszukasz statku udającego się w górę Missouri. Fort

Benton leży nad Missuori. W St. Louis łatwiej znaj-

dziesz odpowiedni statek. Tutaj musiałbyś czekać bar-

dzo długo.

Robert podziękował informatorowi i odszedł nieco

zaniepokojony. Dotychczas sądził, że z Vicksburga

dopłynie prosto do Fort Benton. Przesiadka jest zawsze

sprawą kłopotliwą. A kto wie, czy w St. Louis nie

przyjdzie mu czekać na właściwy parowiec? Przerwa

w podróży pociągnie za sobą wzrost kosztów.

W kiepskim nastroju wspiął się na pagórek, prze-

brnął zielony gąszcz i znalazł się w wysokopiennym

lesie, dość rzadko zarośniętym, pełnym słońca,

zapachu żywicy i ptasich głosów. Wybrał stosowne

miejsce i legł, podłożywszy pod głowę dłoń i kapelusz.

Ani troska . o przyszłość, ani ponure wspomnienia

minionych dni nie przeszkodziły mu zasnąć prawie

natychmiast.

Zbudził go chłód przedwieczorny. Słońce chyliło się

ku zachodowi i cień wypełnił wnętrze lasu. Robert

zdumiał się: przespał cały dzień. Przywróciwszy pier-

wotną formę pogniecionemu kapeluszowi, stwierdziw-

szy, że nie skradziono mu ani broni, ani pieniędzy —

poszedł ku miastu. Postanowił najeść się w znajomym

saloonie. Jeśli karczmarz zaproponuje mu nocleg,

zostanie na noc, jeśli nie, uda się na statek.

Rozczarował się, gdy dotarłszy do celu ujrzał wnę-

trze saloonu zatłoczone, zadymione i, gwarne ponad

miarę. Ledwie dopchał się do szynkwasu, bacznie uwa-

żając, aby nie potrącić któregoś z nadmiernie wesołych

gości. Miał nadzieję, że właściciel, tak dlań rankiem

uprzejmy, zauważy go natychmiast. Gdzie tam!

Czekał, ściśnięty z obu stron napierającymi sąsiadami,

dobre kilka minut. Karczmarz wcale go nie poznał albo

udał, że nie poznaje. Zamiast wymarzonej gorącej

potrawy Robert otrzymał tylko kilka plastrów zimnej

wołowiny, pajdę chleba i szklaneczkę whisky, chociaż

wcale jej nie żądał. Uporał się szybko ze swym

zamówieniem, zapłacił i wyszedł wydychając z siebie

alkoholowe opary pomieszane z tytoniowym dymem.

Wrócił nad brzeg Missisipi. Statek-przystań błyszczał

mdławymi światełkami okienek i nie budził już tak

przygnębiających uczuć jak za dnia. Mrok zakrył ślady

niechlujstwa i brudu, a nieświadomemu rzeczy

przybyszowi mogłoby się wydawać, że widzi statek

sprawny, gotowy do wyruszenia w daleką drogę.

Na końcu kładki Robert napotkał człowieka w gra-

natowym mundurze, lecz bez srebrnego otoku na czap-

ce ani błyszczących guzików. Wartownik, dowiedziaw-

szy się, o co chodzi, przekazał klienta innemu osobni-

kowi, także odzianemu w granat, który zaprowadził

chłopca do nadbudówki, gdzie urządzono coś w

rodzaju nędznej recepcji nędznego hoteliku: kontuar i

tablica z wbitymi gwoździami, na których wisiały

klucze do kabin. Robert został wpisany do wielkiej

księgi jako Robert Smith przybyły z Dallas (tak sobie

dla ostrożności to wszystko pozmieniał), pobrano od

niego opłatę i wręczono klucze. Dopiero wówczas ze

background image

zdziwieniem zauważył, że załatwiający go urzędnik był

„kapitanem" z rannego spotkania.

Swą kabinę odnalazł Robert na środkowym pokła-

dzie, w mrzącym świetle naftowej lampki. Była nie-

wielka, ciasna i podobna zapewne do wszystkich in-

nych kajut tańszej klasy na statkach kursujących po

Missisipi. Robert uchylił okienka, odpiął pas, ściągnął

buty i — nie rozbierając się — położył na koi zasłanej

kilkoma derkami. Zasnął natychmiast, ukołysany

monotonnym pluskiem rzeki za oknem.

Obudził się wcześnie, wypoczęty i pełen najlepszych

myśli. Opuścił statek-przystań, obejrzany

dokładnie

background image

przez wartownika tkwiącego na trapie wiodącym na ląd

(pewnie chodziło o derki z kajuty padające łupem

nieuczciwych gości) i poszedł w górę rzeki. Tam, zna-

lazłszy piaszczystą plażę, zrzucił ubranie i skoczył do

wody. Pozbył się w ten sposób kurzu i brudu wielo-

dniowej łazęgi i chociaż w mniemaniu elegancików

wielkich miast uchodziłby nadal za nie domytego bru-

dasa, sam uznał się po półgodzinnej kąpieli za wystar-

czająco czystego. Chłodna woda pozbawiła go resztek

senności, a równocześnie wzmogła uczucie głodu. Po-

pędził do miasta, lecz nie odwiedził znajomego

saloonu. Czuł żal do karczmarza za zimne przyjęcie i

zimny posiłek. Wolał nadłożyć drogi, by znaleźć inny

lokal. Najadłszy się na zapas, ruszył dalej dla

zaopatrzenia się w żywność na długą drogę. Nabył

bochen chleba i dwa funty wędzonego boczku —

niezbyt wiele, lecz nie posiadał nic, w czym mógłby

umieścić zapasy. Miał nadzieję, że w drodze statek

zatrzyma się parokrotnie i wystarczająco długo, co

pozwoli uzupełnić prowiant.

Dokonawszy zakupów pospieszył ku rzece, w

obawie że parowiec przybędzie wcześniej i wcześniej

odpłynie. Niepokój kazał mu przesiedzieć bezczynnie

aż cztery godziny, z oczami utkwionymi w daleki i

szeroki nurt Missisipi. Wreszcie doczekał się.

Najpierw ujrzał hen, w dali, wąską chmurę dymu,

nieco później — pionowy, czarny pióropusz, na koniec

— kominy, nadbudówki i dziób statku, przed którym

biegły ku obu brzegom skośne, niskie fale. Za nimi

wrzał nurt zbałwaniony łopatkami kół, łomocących po

obu burtach parowca. Wówczas u szczytu dwu

kominów, ustawionych jeden obok drugiego, wykwitła

śnieżysta kita pary. Wysoki, wibrujący dźwięk syreny

powtórzył się dalekim echem. Po raz pierwszy, po raz

drugi, po raz trzeci.

background image

Robert chwycił zawiniątko z żywnością i pędem

zbiegł z pagórka. O mało nie wpadł pod rozpędzony

wóz, który nadjechał niespodziewanie. Puste dotąd

wybrzeże zaroiło się ludźmi. Dokoła rozbrzmiewał głu-

chy turkot kół, rżenie koni, okrzyki woźniców. Robert

zatrzymał się tuż nad wodą, na wilgotnym piasku, tak

grząskim, że nie odważyła się nań wjechać żadna z

pędzących po wariacku wyładowanych platform, bryk,

powozów. Z tego miejsca obserwował ruchy statku o

czarnych burtach i białych, piętrowych nadbudówkach,

na których leżały sterty worków, skrzyń i beczek.

Statek powoli minął przystań, potem zatrzymał się i

począł cofać, aż zawyła przeraźliwie syrena, rzucono z

pokładu na ląd cumy, a dym bijący z kominów

rozproszył się czarnym tumanem i zniknął. Robert

odczytał napis wymalowany na burcie: „Pensylwania" i

ruszył ku kładce łączącej przystań z brzegiem. Lecz

przejście zatarasował mu tłum pasażerów mężczyzn,

kobiet i dzieci, a kiedy wreszcie pasażerowie wydostali

się na ląd, kładkę natychmiast zajęli tragarze. Murzyni i

biali, wysocy i niscy, starzy i młodzi, dźwigający na

plecach, na ramionach, niekiedy na głowach skrzynie,

paczki, worki, długie i okrągłe bele materiałów. Sznur

idących, zdawało się, nie miał końca. Szli i szli,

gadając, nawołując się lub krzycząc w stronę

czekających platform i wozów. Równocześnie

podjeżdżały bryczki i karety, których woźnice głośno

oferowali swe usługi. Czegoś podobnego Robert do tej

pory nie oglądał. Sterczał cierpliwie obok kładki, cze-

kając, aż wyschnie strumień idących, a kiedy to się

stało, ledwo postawił nogę na deskach, został z nich

prawie zepchnięty przez tragarzy niosących ładunki na

statek.

Placyk przed przystanią powoli opróżniał się. Je-

den za drugim odjeżdżały pojazdy, znikli już podróżni

background image

przybyli „Pensylwanią", pozostała tylko mała grupka

osób, może gapiów, może przyszłych pasażerów. Wraz

z nimi Robert wreszcie przedostał się na parowiec.

Ucieszył się zapłaciwszy za przejazd kwotę pięcio-

krotnie niższą od ceny biletu kolejowego na tej samej

trasie i nie przejął się zbytnio uwagą: „Bez wy-

żywienia". W kilka minut później trzykrotnie ozwała

się syrena, wciągnięto pomost, odrzucono cumy. Po-

kład zakolebał się lekko, gęsty dym buchnął z kominów

i statek począł oddalać się od brzegu. Wolno, wol-

niutko, aż gdy znalazł się na środku nurtu, ruszył

energicznie, z szumem roztrącanej wody. Robert ode-

tchnął z ulgą. Ciągle zdawało mu się', że jakaś nie-

przewidziana przeszkoda udaremni wyjazd.

background image

Dolny pokład statku zawalono ładunkiem skrzyń,

pękatych worków, a nawet klatek z drobiem. Robert

wspiął się na górny, tam było nieco luźniej — pakunki

zajmowały tylko połowę pomieszczenia i kilkunastu

pasażerów spoglądało z tej wysokości na rozległy

widok miasta. Robert przyłączył się do nich. Ob-

serwował umykające brzegi. Wzgórza Vicksburga naj-

pierw zniżyły się ku wodzie, ukazując płaszczyznę za-

budowaną niskimi domkami, lecz w godzinę później

oba brzegi ogarnął las i ciągnął się bez przerwy aż do

chwili, gdy siwy zmrok począł spadać na wodę, a zie-

lony gąszcz niskich krzewów i wyniosłych pni stop-

niowo zmieniał się w jednolitą, czarną, nieprzenikliwą

ścianę. Robert począł przysłuchiwać się rozmowom

współtowarzyszy podróży. Jednak niewiele z tego zdo-

łał zrozumieć. Mówiono półgłosem i do uszu Roberta

dobiegały jedynie szczątki zdań, zupełnie bez sensu.

Lecz oto ponad monotonny szmer rozmów wybił się

jeden, bardziej donośny głos.

— Jadę szukać szczęścia. Kto nie szuka, ten nie

znajdzie, kolego.

Robert drgnął, głos dochodzący z nadbudówki wydał

mu się znajomy.

— Tak, kolego — ciągnął niewidoczny rozmówca

— byłem ja i pod wozem, i na wozie, ale nigdy nie

upadłem na duchu...

Dalsze słowa zagłuszyły kroki marynarza zapalają-

cego w mrocznym wnętrzu naftowe lampy kołyszące

się- u sufitu. Robert skulił się i przesunął na sam

kraniec ławki, gdzie ściana spiętrzonych worów rzu-

cała nieco cienia.

Nie mylił się, nie mógł się mylić. Jedno słówko

„kolego" — wystarczyło. Allan Bow znajdował się na

pokładzie „Pensylwanii", i to kilka kroków od Roberta.

Niestety, statek to nie pociąg, z którego można wy-

background image

siąść na najbliższym przystanku lub przejść do innego

wagonu dla uniknięcia spotkania z niepożądanym

współpasażerem. Robert pożałował, że wybrał się w

podróż parowcem. Ze wzmożoną siłą poczęło go

dręczyć podejrzenie, że Allan Bow musiał go śledzić,

kto wie, może nawet przybył do Vicksburga tym samym

co Robert pociągiem? Czyżby więc Bow był agentem

Pinkertona? Jeśli tak, czemu nie zaaresztował

ściganego? Jeśli lękał się uczynić to na pustkowiu, ' a

nawet w pociągu, miał tysiąc okazji zatrzymania

rzekomego przestępcy w Vicksburgu i oddania go w

ręce miejscowego szeryfa. Co go powstrzymało od tego

kroku? Na takie pytanie Robert nie znalazł odpowiedzi.

A może to nie agent Pinkertona? Należało jednak

mieć się na baczności. Robert rozmyślał, jak by ukryć

się wśród zakamarków „Pensylwanii" chociażby na

kilka dni podróży, a później, korzystając z jakiejś

przerwy w drodze, uciec na ląd. Lecz jeśli do tego

czasu spotka się z Allanem, czym wytłumaczy swe

nagłe opuszczenie zakładu fryzjerskiego w Dallas? Jak

wyjaśni, w sposób nie budzący podejrzenia, skąd zna-

lazł się na statku, i to na statku płynącym na północ?

Jedno kłamstwo pociągało za sobą drugie, niczym

ogniwa łańcucha.

Poczuł chłód nadciągającej nocy, więc zamarzył o

grubym wełnianym kocu, by schronić się przed

chłodem i spojrzeniami obcych oczu. Niestety, koca nie

miał. Pomacał pękate worki, o które się opierał. Nie

były twarde, prawdopodobnie kryły w swym wnętrzu

sprasowaną bawełnę. Zauważył, że między górną

warstwą worków a dachem nadbudówki znajdowało się

sporo mrocznej przestrzeni. Wystarczy postawić stopę

na najniżej leżącym worku, chwycić znajdujący się

wyżej i jednym skokiem znaleźć się w tym

background image

zacisznym miejscu, na pewno ciepłym. Podniósł się

więc z ławki, zawiniątko z żywnością wsadził pod pa-

chę, namacał butem występ w workowej ścianie i...

znieruchomiał.

— O, do licha! Czy mnie wzrok nie myli? Kogo ja

widzę? Jak się masz, kolego!

Robert odetchnął głęboko i odwrócił się. No tak, to

był właśnie Allan Bow.

— Cieszę się, kolego, że znowu razem

podróżujemy. Przyznam — tu zniżył głos — że

tutejsze towarzystwo nie bardzo mi odpowiada.

— Zadzierają nosa? — zapytał Robert.

Nic lepszego nie przyszło mu do głowy i prawie, jak

to się mówi, zapomniał języka w gębie.

— Nawet nie to — odparł Bow — po prostu...

okropnie nudni. Szykujesz się do spania, kolego? Do-

bry pomysł, pozwolisz, że i ja z niego skorzystam.

— A tamten?

— Jaki tamten?
— Ten podróżny, z którym rozmawialiście.

— To jakiś mruk zawzięty. Nie znoszę sytuacji, w

których ja obracam językiem, a słuchacz drzemie.

Dalej, kolego, hopsa w górę!

Robert wykonał „hopsa", pragnąc skrócić

pogawędkę.

— No — zawołał Allan z dołu — jak tam jest?

— Nieźle —- odparł chłopak zgodnie z prawdą,

chociaż równocześnie zamarzył o stosach żelastwa i

gwoździ, jakie zniechęciłyby Allana do wspólnego z

nim noclegu.

W rzeczywistości worki tworzyły prawie równą,

miękką powierzchnię.

— Zaczekaj na mnie, przyniosę swoje manatki.

Robert siadł, pełen posępnej zadumy. Zastanawiał

się chwilę, czy nie udać, że śpi, lecz natychmiast

odrzucił ten pomysł jako zbyt naiwny. Taki stary

lis, jak Allan, zaraz poznałby się na oszustwie.

Bow powrócił bardzo szybko, dźwigając swój worek

i jeszcze jakiś podłużny rulon. Cisnął to wszystko na

górę, a w sekundę później usadowił się obok swych

bagaży.

— Cóż to, kolego — zagadnął — nie masz derki?

W nocy na rzece nie jest zbyt ciepło, ale nie martw się.

Mam dwie.

Rozwinął rulon i pokazał wełniane koce.

— Trzymaj!

— Ależ... nie potrzebuję. Jestem ciepło ubrany.

— Trzymaj, mówię ci! Pływałeś kiedy po Missisipi?

— Nie.

— No to nie ma. o czym gadać.

Robert ustąpił. Owinął się kocem, rozciągnął na

workach. Długo jeszcze słyszał pogwar rozmów pro-

wadzonych przez pasażerów, a kiedy wreszcie umilkły

— tylko plusk wody roztrącanej burtami statku

zakłócał ciszę nocy. Usnął, ukołysany tym pluskiem.

background image

Zbudziło go energiczne szarpanie za ramię. Otworzył

oczy. Nisko nad sobą ujrzał sufit z biało lakierowanych

desek i nie mógł przypomnieć sobie, gdzie się znajduje

i kto może go budzić w tak natarczywy sposób.

— Wstawaj, kolego!

Ten głos przywrócił mu pamięć. Dźwignął się nie-

chętnie. Lampy już pogasły, dzienny brzask sączył się

przez okienka, lecz poza dudnieniem maszyn i plu-

skiem wody żaden inny odgłos nie docierał tutaj. Ro-

bert zerknął w dół. Na ławkach, a nawet na podłodze

spoczywali okutani w koce lub płaszcze śpiący pasa-

żerowie.

— Musi być strasznie wcześnie — mruknął chłopak.

Świt, świt, kolego. Lecz za godzinkę przybijemy

do brzegu i zrobi się nie lada rejwach. Pewnie zaraz

wyładują te nasze miękkie materace. Posiedź tu i po^

pilnuj bagaży, ja skoczę po coś gorącego.

Zsunął się z worków, przemknął bezszelestnie przez

całą długość nadbudówki i zniknął za drzwiami, zanim

Robert zdołałby policzyć do pięciu. Nie zjawiał się

bardzo długo, ale gdy chłopiec, znudzony i senny, po-

czął na nowo mościć sobie legowisko, usłyszał prze-

nikliwy szept:

— Bierz! Uważaj, gorące!

Robert pochylił się i chwycił za wygięte ucho brzu-

chaty, metalowy dzbanek z pokrywką.

— Byłem w kambuzie — szeptał Allan wdrapując

się — dostałem to od koka, i jeszcze kubek. Teraz,

kolego, dobrze sobie podjemy.

Usiadł, rozplatał swój worek, wydobył bochenek

chleba i nóż.

— Chlebek... buzi dać.

Robert, nadal senny i nie w humorze, pociągnął

nosem. Kawa!

— Mam boczek — powiedział, już bardziej rześkim

głosem.

— A dawaj go.

W chwilę później krajali w paski pachnące mięso

poprzerastane słoniną, zagryzali chlebem i popijali ka-

wą. Pół bochenka zniknęło nie wiadomo kiedy. Robert

poczuł się znacznie lepiej.

— Co wam jestem winien za kawę? — zapytał pół-

głosem.

— Kpisz?! — burknął Allan.

— Przecież nie dostaliście jej za darmo.

Dostałem za dobre słowo, od koka, tak nazywa

się kuchcik na każdym statku — dodał wyjaśniająco.

— Chyba nie chcesz mnie obrazić? A teraz żabie

background image

rajmy się stąd. Zobaczysz, jak wygląda ranek na rzece.

Tylko nie hałasuj, pasażerowie jeszcze śpią.

Zwinęli manatki i Robert potulnie ruszył za swym

przewodnikiem. Zeszli po schodach na pierwszy pokład.

Fala chłodu objęła Roberta. Bow umieścił pakunki przy

burcie.

— Siadaj i patrz — rozkazał. — Nic podobnego nie

ujrzysz na lądzie.

Missisipi płynęła tu szeroka chyba na milę, ale

wydawała się węższa, bo oba brzegi porastały ściany

lasu okrytego mgiełką. Nad nurtem wisiał delikatny

tuman, kłębił się lub rozciągał w poprzek koryta, coraz

bardziej wiotki i przejrzysty. Od dziobu parowca biegły

na boki i spieszyły ku płyciznom niskie, długie i proste

fale, a od burt statku, spod łomocących kół, srebrne

piany gnały ku tyłowi i nikły za rufą.

Hen, daleko na przodzie, rzeka ujęta w ramy boru

miała barwę szarą. W miarę jak wznosiły się i gasły

ranne zorze, szarość poczynała pobłyskiwać srebrem,

różowieć, aby w końcu się rozzłocić. Gdy krąg słońca

wyjrzał zza szczytów drzew i mgła znikła, ścieżka nurtu

zajaśniała jak lustro. Migotliwe błyski poczęły skakać

po grzbietach tańczących fal, aż Robert przymrużył

oczy Nigdy dotychczas nie oglądał takich widoków.

Do plusku wody i dudnienia maszyn dołączył teraz

świergot ptaków, a do wilgotnego oddechu rzeki po-

ranny wietrzyk dodał woni igliwia i żywicy.

— Poczekaj, zobaczysz, jak to wygląda wieczorem —

szepnął Allan między jednym a drugim pyknięciem z

fajeczki. — Podróż statkiem ma swe uroki.

Poznałem je dobrze, dlatego zrezygnowałem z jazdy

koleją. To wspaniała rzeka. Że podróż trwa dłużej?

Nie szkodzi, nie spieszno mi. Ale ty, kolego? Cóż z tobą

się działo? W Dallas zniknąłeś jak duch. Jeśli to

tajemnica, nie mów. Nie lubię ciągnąć ludzi za język,

chociaż może się niejednemu tak wydawać. Widzisz,

kto tyle lat, jak ja, wędrował po pustkowiach i nie miał

do kogo nawet szepnąć, później nadrabia przymusowe

milczenie. Dlatego jestem gadatliwy jak każdy traper,

jak każdy eksplorer, gdy wróci między ludzi.

Pyknął fajeczką i zamilkł. Robert również milczał.

Czuł zamęt w głowie i zupełnie nie wiedział, jak wy-

tłumaczyć swą ucieczkę z Dallas.

Tymczasem zatupotały czyjeś buty po pokładowych

deskach. Z luku wyjrzała kędzierzawa głowa Murzyna,

a później — bom! bom! bom! — rozległ się dźwięczny

głos okrętowego dzwonu.

— Co to? — zdziwił się Robert.

Będziemy cumować, to znaczy: przybijemy

do brzegu.

— Na kraniec plantacji Jonesa! — odkrzyknięto z
wyżyn nadbudówki.
— To kapitan? — zapytał Robert.

- Kapitan właśnie stoi na dole, ten w budce jest

pilotem.

— Pomocnikiem kapitana?

— Gdzież tam! Od razu widać, że nigdy nie pływałeś

background image

po rzece. Pilot to w czasie podróży najważniejsza

osoba. Kapitan może mu rozkazać zatrzymać się lub

ruszyć, ale nic więcej. Widziałem parowce płynące bez

kapitana, lecz nigdy bez pilota.

— Dlaczego?

— Widzisz, statki są ubezpieczane przez powołane

do tego celu towarzystwa ubezpieczeniowe, lecz pod

warunkiem, że prowadzą je piloci, to znaczy ludzie,

którzy dobrze znają rzekę, zdali specjalne egzaminy i

posiadają specjalne uprawnienia żeglugowe.

A kapitan nie zna rzeki? — zdziwił się Robert.

background image

— Na pewno zna lepiej od ciebie i ode mnie, lecz nie

przysługuje mu prawo prowadzenia statku po nurcie

rzeki. Kapitan nie jest w stanie poznać wszystkich

wodnych szlaków, po których kursuje jego statek, pilot

może. Jeśli bowiem nie zna całego odcinka trasy, w

odpowiednim miejscu zastąpi go inny pilot. Podobnie

jak w morskich portach: w każdym jest przecież inny

pilot wprowadzający statki.

— A kapitan nie może zostać pilotem?

— Oczywiście, że tak, lecz wówczas zrezygnuje ze

swej kapitańskiej funkcji. Nie sposób skoncentrować

się na prowadzeniu statku, gdy ma się na głowie spra-

wy związane z przyjmowaniem i wyładowywaniem to-

warów, przewozem pasażerów i pilnowaniem załogi.

Tak rzecz właśnie wygląda.

— A prowadzenie statku po rzece to trudne?

— Bardzo, zwłaszcza na Missisipi i na Missouri.

„Dlaczego?" — chciał Robert znowu zapytać, lecz

przeszkodził mu głos dzwonu i głośna uwaga Allana:

— Zaraz zaczniemy cumować. Uważaj.

Na lewym brzegu las urwał się, jakby nożem ucięty,

tak równo. Za lasem ukazała się zieleniejąca równina,

poprzecinana czarnymi pasmami zaoranej ziemi. Dalej

rosły niskie drzewka, a obok nich sterczał piętrowy

biały dom. Brzeg, z początku niski, począł się wznosić,

dorównał wysokości dolnego pokładu. Wówczas statek

zastopował. Buchnęły kłęby pary. Prąd począł znosić

„Pensylwanię" coraz bliżej i bliżej brzegu. Załomotały

koła, zaszumiała zmącona pianą woda, raz jeszcze

ozwał się dzwon, a po nim zahuczała syrena.

— Wolniej tam! Wolniej! — z wyżyn kapitańskiego

mostku wydawano rozkazy. — Tak, jeszcze kawałek!

Uwaga na brzegu! Rzuć cumę!

Stroma skarpa porośnięta trawą znalazła się o krok od

burty, gdy czarna lina z pokładu padła tuż obok

samotnego drzewa. Z gromadki stojącej na lądzie wy-

skoczył jakiś człowiek, chwycił linę i szybko okręcił ją

wokół pnia.

— Hej, ludzie, żywo! — rozległo się z pokładu. —

Czego się tam kręcisz? Panie Peyton, dajcie trap!

— Trap! — wrzasnął inny głos. — Zwijać się, śla-

mazary!

Robert zobaczył, jak od lewej burty przerzucono na

wybrzeże kładkę.

— Ładunek Jonesa! — wołał marynarz ze statku.

— Już, już! — odkrzyknięto z lądu.

Gromadka ludzi rozpierzchła się odsłaniając ładowny

wóz i ustawiła się długim szeregiem, od wozu aż po

trap. Na pokład zaczęły wędrować toboły i, tobołki,

widać niezbyt ciężkie, bo podawane z rąk do rąk, bez

specjalnego wysiłku. Z pokładu przyglądała się temu

grupka pasażerów, których wyrwała ze snu przerwa w

podróży.

Na koniec ładunek został przerzucony, trap ściągnię-

ty, cuma świsnęła nad wodą, dzwon ozwał się trzy-

krotnie i „Pensylwania" skierowała dziób ku środkowi

rzeki. Wbrew przewidywaniom Allana nie ruszono

worków, na których spędzili noc.

background image

— Tak to wygląda praca na statku — zauważył Bow.

— Podoba ci się?

— Każda robota ma swe przyjemności i swe przykre

strony — stwierdził filozoficznie Robert. — Kto wie,

gdybym nie był...

W tym miejscu urwał. Niewiele brakowało, a po-

wiedziałby „gdybym nie był pomocnikiem szeryfa".

Allan roześmiał się.

— Gdybyś nie był tym, czym jesteś, to zostałbyś

marynarzem. To miałeś na myśli?

Robert przytaknął, mocno zmieszany.

background image

— Ech, kolego, kolego. Nie potrafisz blagować, lecz

nic mi do tego. Żeby rzec prawdę, to i ja chciałem być

marynarzem. Po pierwszej przejażdżce rzeką. Po

drugiej... koniecznie kapitanem. A gdy mi powiedziano,

jak ważna jest funkcja pilota... pilotem!

— A skończyło się na eksplorerstwie i na saloonie —

wtrącił Robert nieco złośliwie, bo dotknęła go uwaga

na temat blagowania.

— Nic się nie skończyło. Zawsze się zaczyna. Kto

wie, co mnie jeszcze czeka, ale pilotem nie zostanę.

Ani mi to w głowie.

— Dlaczego?

— Pomyśl, jaką to odpowiedzialność dźwiga pilot na

swych plecach. Przecież może rozbić statek, potopić

ludzi i towary. To okropne! Już ja wolę ponosić od-

powiedzialność tylko za samego siebie.

— Każdy odpowiada za wyniki swej pracy.

— Bardzo mądrze gadasz, zupełnie jak z książki.

Lecz ryzyko pilota na tej zwariowanej rzece należy do

największych.

— Czemuż to zwariowana? Woda, jak widzę, głę-

boka, brzegi dalekie, statku żadnego do tej pory nie

napotkaliśmy. Myślę, że woźnica na wąskiej drodze ma

większy kłopot z wyminięciem jadącej naprzeciw

furmanki.

To źle myślisz. Statków istotnie pływa teraz nie-

wiele, kolej zabrała rzece sporo transportu. Gdy pły-

nąłem po raz pierwszy, sunęły tędy parowce, sznury

parowców. A co się działo, gdy urządzano wyścigi! To

był widok! Tak, tak, wyścigi statków — powtórzył

dostrzegłszy niedowierzanie na twarzy słuchacza. —

Brzegi kolejnych miasteczek oblepiali gapie, wrzask

niósł się wodą daleko, bo wszyscy krzyczeli. A środ-

kiem rzeki płyną dwa albo trzy parowce. Dym wali 2

kominów, palacze zwijają się jak całe piekło szatanów,

flagi łopocą na dziobach, odświętnie ubrani ka-

pitanowie sterczą na mostkach, a załoga ryczy z ucie-

chy, gdy dziób statku, cal po calu, zaczyna wyprzedzać

rywala. Nie wiesz, bo skąd masz wiedzieć, że datę

takiego wyścigu wyznaczano na kilka tygodni wcze-

śniej i zanim go rozpoczęto, mieszkańcy całej doliny

Missisipi byli powiadomieni. Przez te tygodnie kapi-

tanowie i piloci przygotowywali statki, usuwając z po-

kładów każdy przedmiot zbyteczny, zwiększający cię-

żar parowca lub stawiający opór wiatrom. Pasażerów

ani ładunków przeznaczonych dla miejscowości leżą-

cych między punktem startu a metą nie przyjmowano.

Statki nie zatrzymywały się w drodze. Dzień i noc,

dzień i noc trwała bez przerwy żegluga, aż wreszcie

któryś zwyciężał. Brałem udział w takim wyścigu. Po-

magałem palaczom na statku „Eclipse". To była przy-

goda, co się zowie!

— Jednak nie zostaliście marynarzem.

— A nie. Preria posiada również swoje uroki, a Gó-

ry Skaliste... swoje skarby. Wędrując tamtędy, jesteś

panem samego siebie, nikt ci nic nie może rozkazać,

nikt cię nie popędza. Nie żałuję wyboru. Zebrałem

background image

małą fortunkę przynajmniej bez strachu o życie pasa-

żerów na pokładzie. Bo gdyby, się tak władować na

rzeczne rafy...

— Gdzież tu rafy? Dno jest zupełnie gładkie.

Tak ci się wydaje — mruknął ironicznie Allan.

— Woda w Missisipi jest gęsta jak kakao, niesie z sobą

muł wypłukany z brzegów i dlatego niewiele dojrzysz

w jej głębi. Spróbuj, kolego, naczerpnąć z rzeki szklan-

kę wody, postaw ją w spokoju, a już po godzince zo-

baczysz na dnie osad. I rafy są, niekiedy skaliste, nie-

kiedy z naniesionego piasku, lecz tak samo twarde. Ale

to jeszcze nie wszystko! Płyniesz, kolego, w jedną

stronę i omijasz szczęśliwie groźny cypel. Wracasz po

dwu tygodniach i rozglądasz się za tym cyplem. Nie ma

go, przepadł. Nie poznajesz brzegu. Tam gdzie była

zatoka o głębi takiej, że nie zmacałeś dna najdłuższą

tyką, teraz widzisz piaszczystą łachę. Gdzie istniał

zakręt, nie ma zakrętu, rzeka utorowała sobie nowe

koryto, o którym nic nie wiesz. Taka to jest właśnie

rzeka, kolego. Płynie, jak chce, tu zabierze kawał

gruntu, tam go doda. Opowiadano mi, możesz to

sprawdzić zapytawszy się kogokolwiek z tamtych

stron, że całe miasto zostało zmyte przez wodę. Miasto

o nazwie Napoleon wznosiło się w miejscu, gdzie dziś

Arkansas wpada do Missisipi. Jak będziemy tamtędy

płynąć, to ci pokażę. W Napoleonie stały wielkie do-

mostwa, drewniane i murowane. Podczas dorocznego

przyboru rzeka Arkansas wdarła się między nie z siłą

wściekłego wodospadu i w ciągu kilkunastu minut

zmyła wszystkie budynki. Dziś przez główną ulicę

miasta płynie Missisipi. Lasy, które rosły dobrą milę za

Napoleonem, obecnie znajdują się nad samym brze-

giem rzeki. Ale to stare dzieje. Żeby zapobiec takim

wypadkom, utworzono Towarzystwo Rzeczne zajmu-

jące się umacnianiem brzegów. Czy to pomoże, zoba-

czymy. Sam widziałem w biały dzień, jak piętrowy

dom, stojący kilka jardów od brzegu, zsunął się do

wody i zniknął.

— Jak to, zsunął?
— Ano, po prostu zjechał tak, jak zjeżdżają dzieci na

sankach, gdy śnieg spadnie. Zjechał z całym kawałem

gruntu i wszystko to pięknie plusnęło w wodzie,

pozostało tylko urwisko.

— A ludzie? Potopili się?
— Nic o tym nie słyszałem. Prawdopodobnie praco-

wali w polu. Bardzo musieli się zdziwić po powrocie

nie znalazłszy nawet śladu domu.

background image

Robert pokiwał głową, niezbyt wierząc w rzetelność

opowieści Allana.

Tymczasem „Pensylwania" roztrącała dziobem roz-

lewiska Missisipi spiesząc ku odległemu St. Louis.

Mila za milą przez ciemnobrunatny, czekoladowy nurt

pchały statek stalowe łopaty kół umieszczonych po obu

burtach. Migotliwe błyski słońca na lustrze wody, to

znowu kręgi białych pian i koliste wiry sygnalizujące

podwodną przeszkodę, to rwący prąd przy brzegu rzeki,

zmierzający w zupełnie innym kierunku niż główny

nurt, jak gdyby dwie Missisipi płynęły obok siebie —

wszystko to widział Robert po raz pierwszy w życiu.

Spoglądał na pustkę rozciągającą się przed statkiem, na

błękitne niebo wiszące nad wodą i nad wielkim krajem,

który wydawał się całkowicie bezludny.

Około południa, gdy pasażerowie rozleniwieni ciszą

i słońcem podrzemywali tu

i tam na ławkach i w przy-

tulnych zakamarkach, Allan trącił Roberta:

— Chyba już dosyć się napatrzyłeś?

— O co chodzi?

— Nie czujesz głodu? Nie łyknąłbyś, kolego, za-

wiesistej zupki? Bo ja, owszem.

— Zupełnie zapomniałem o jedzeniu.

— Lecz teraz przypomniałeś sobie. Przestań się ga-

pić na rzekę, popatrz na mój worek. Złodziei nigdzie

nie brak. Skoczę do kambuza. Mam tam znajomka. Na

pewno nas poratuje, podobnie jak z kawą. No, uważaj...

Po tej przestrodze ruszył ku schodkom, lecz w po-

łowie drogi zatrzymał go głośny okrzyk:

— Allan! Allan Bow! Chyba mnie oczy nie mylą?

Człowiek w granatowym stroju ze. złoconymi

guzikami, którego Robert uznałby za kapitana, stanął

przed Allanem rozłożywszy szeroko ręce.

background image

— Jerry Hastings! — roześmiał się były karczmarz.

— Wielkie nieba! Wyglądasz niczym admirał.

Padli sobie w objęcia, a kiedy skończyły się uściski i

wzajemne poklepywania po plecach, Allan zagadnął:

— Co ty tu robisz? Jesteś oficerem?

Nie, pilotem. Gdy rozstaliśmy się na tej małej

stacji, jakże jej było...

— Pocatello.

— Tak, oczywiście, Pocatello! Otóż... ja już wów-

czas rozmyślałem o zawodzie pilota.

— Aleś nic o tym nie wspominał, zdrajco!
— Ba, nie byłem pewien, czy się uda. Pieniądze na

naukę miałem, lecz nie mogłem wiedzieć, czy opanuję

trudną sztukę nawigacji. No cóż, udało się. Ale ty, mój

drogi — tu spojrzał krytycznym okiem na przyjaciela

— jakoś kiepsko wyglądasz.

— Czuję się świetnie.

— Ach, nie o to chodzi...

— Patrzysz na mój strój? — zaśmiał się Allan. —

Myślę, że mógłbym cię kupić razem z tym

granatowym mundurem i guzikami, nawet gdyby były

z prawdziwego złota.

Z kolei roześmiał się pilot.

— Ej, stary druhu! Zawsze z ciebie ten sam spry-

ciarz. Muszę jednak przyznać, że gdyby nie twój spryt,

moje kości butwiałyby teraz na bezludnej prerii.

Zdradź, co knujesz w tym dziwacznym stroju.

— To długa historia.

— Tak przypuszczam. U ciebie nie ma historii krót-

kich. Słuchaj, mam teraz nieco wolnego czasu. Chodź

ze mną. Nie jesteś głodny?

Jeszcze jak, jeszcze jak! — wykrzyknął Allan.

— No, to jazda!

— Chwileczkę, pozwól, że ci przedstawię mego

młodego przyjaciela — tu wskazał na Roberta. — On

również .nie jadł od samego świtu.

— Zapraszam i jego.

Ujął pod rękę Allana, za nimi poczłapał Robert. Po-

wędrowali w górę, na najwyższy pokład, gdzie Jerry

Hastings mieszkał, a raczej spał w godzinach wolnych

od pilotowania statku. Była to dość obszerna kajuta.

Robertowi jej wnętrze wydało się szczytem luksusu:

lśniące niklem klamki drzwi i szafy, kryte skórą fotele,

puszysty pled przykrywający koję, dywan zaścielający

podłogę, maleńka umywalka w zagłębieniu ściany,

okrągły stół i biurko pod okienkiem, których blaty

błyszczały jak lustra...

— Siadajcie i bądźcie cierpliwi, nie potrwa to długo

— powiedział pilot i wyszedł.

Robert ostrożnie przycupnął na brzeżku fotela w

obawie, by nie zabrudzić go swym niezbyt czystym

odzieniem. Allan natomiast rozparł się swobodnie i

zerknął rozbawiony na chłopca.

— Podoba ci się tu? Może jednak chciałbyś zostać

pilotem? Jest okazja, Hastings cię poprze.

— Nie, nie. Stale pływać po rzece? Piękna jest ta

Missisipi, ale... — zająknął się szukając właściwego

background image

określenia — jakaś taka obca.

— Masz rację. Ja również wolę czuć pod stopami

twardą ziemię niż pokładowe deski, a pod nimi ileś tam

jardów wody. Można popłynąć statkiem, gdy trzeba.

Spokojniej na nim niż w łomoczącym wagonie ko-

lejowym, lecz spędzić pół życia na parowcu to nie dla

mnie. Usiądź swobodnie, kolego, nie krępuj się. Jerry

to swój chłop i nawet jak mu zadepczesz dywan, nie

pogniewa się. Kto by myślał, że na frachtowcu znaj-

dują się takie piękne kabiny? Dbają tu o pilotów, ani

słowa.

Gadałby tak pewno dłużej, gdyby w otwartych

drzwiach nie ukazała się granatowa sylwetka

Hastingsa, a za nim

czarno-biała postać stewarda. Czarno-biała, ponieważ

był to Murzyn odziany w biały garnitur. Niósł tacę z

wazą i talerzami.

— No, przyjaciele — powiedział pilot — teraz sobie

podjemy.

Osunął się na trzeci, wolny fotel i z widocznym

zadowoleniem przyglądał się zaściełaniu stołu

obrusem i ustawianiu naczyń. Gdy drzwi zamknęły się,

Allan Bow aż sapnął z podziwu.

— Jerry, Jerry! Co za luksus? Żyjesz tu jak milioner.

Przysługuje mi kapitański stół i kapitańska ka-

juta. Nie wszędzie jest tak pięknie, ale na

„Pensylwanii" dbają o pilotów.

Murzyn zjawiał się i znikał aż trzykrotnie. Potrawy

pojawiały się i znikały w ustach biesiadników, aż cały

ten obrzęd zakończył dzbanek kawy. Wówczas

Hastings sięgnął po pudełko z cygarami.

— To także na rachunek kapitana? —- zaintereso-

wał się Allan.

— Och, nie. Ale pal, stary druhu, ile chcesz. Wcale

niezłe. Pal i opowiadaj.

Robert, którego również poczęstowano cygarem i

który zapalił je raczej z grzeczności niż z nałogu,

musiał teraz wysłuchać po raz drugi życiowych pery-

petii Allana Bow. Opowiadanie nie różniło się wiele

od zwierzeń w pociągu jadącym do Dallas. A więc nie

zmyślał... A więc... Allan Bow chyba istotnie parał się

eksplorerstwem, później karczmarstwem, a podejrze-

wanie go o służbę w Agencji Pinkertona — to nonsens.

Co za ulga! Zakończenie opowieści już Roberta nie

interesowało. Zagapił się w owalne okienko, za którym

widniał fragment pokładu, balustrada, a dalej nurt

rzeki, jeszcze dalej — brzeg porośnięty gąszczem

pierwotnego lasu, przerywanego rozświetlonymi

słońcem polankami. Dopiero Allan wyrwał go z tego

zapatrzenia.

— Idziemy — powiedział kładąc dłoń na ramieniu

chłopca. — Dzień jest zbyt piękny, by tkwić nawet w

najbardziej eleganckiej kajucie, zresztą... Jerry musi się

przespać, wypada mu nocna wachta.

— Spotkamy się o ósmej! — zawołał za nimi pilot.

— Nie zapomnij, Allan.

— Co ma być o ósmej? — zapytał Robert, gdy wy-

szli na pokład.

background image

— Nie słyszałeś? Jesteśmy zaproszeni na kolację.

Jak widzisz, kolego, wyżywienie mamy zapewnione do

końca rejsu, czyli do St. Louis, jeśli i ty tam podążasz.

Bo żeby rzec prawdę, do tej pory nie wiem, co jest

celem twojej podróży.

— Mówiono mi, że statek dalej nie płynie.

— Z tego wynika, że wybierasz się poza St. Louis.

— Słusznie, ale ja o tym przecież nie wspominałem.

— Tak ci się tylko zdaje, kolego. Zresztą, nie jestem

ciekaw. Lecz muszę przyznać, że i ja nie wiem, kiedy i

gdzie przerwę swą podróż. Szukam przecież jakiegoś

interesu, którego prowadzenie zapewni mi spokojne

dni.

— Czyżby znów saloon?

— Zgadłeś. Zdobyłem niejakie doświadczenie. Cóż,

całe życie człowiek się uczy i nigdy tej nauki nie za

wiele.

— A ten pilot? — zagadnął Robert. — To kto?

Przyznam, że trochę mi głupio korzystać z jego go-

ścinności. Przecież jestem dla niego człowiekiem ob-

cym. Nie wiem, jak postąpić.

— Nie wiesz? — zaśmiał się Allan. — To ja ci po-

wiem: siedź cicho i nie obrażaj poczciwego Hastingsa

background image

ani mnie równocześnie. Pragniesz umrzeć z głodu, ko-

lego? Jak daleko chcesz dopłynąć z jednym bochen-

kiem chleba i funtem wędzonego boczku?

— To moja sprawa — żachnął się chłopiec.

— No, no. Po co te gniewy? Życzę ci najlepiej,

kolego. Dopóki jesteśmy razem, pozwól, że będę ci

służył skromną pomocą. Lubię pomagać, a tobie jest to

chyba obecnie bardzo potrzebne.

Robert uznał, że rozmowa skręca na niebezpieczne

tory, więc natychmiast zmienił temat.

— Od dawna się znacie? — zapytał.

— Z Hastingsem? Ho, ho! Stare dzieje.

— A o czym on mówił? Że uratowaliście mu życie?

Et, głupstwo, drobna przygoda niewarta wspo-

mnień. Zresztą... jeśli cię to interesuje, powiem. Ja i

Jerry jeździliśmy przez długie lata na tym samym

koniku: szukaliśmy skarbów ziemi. Mam na myśli

złoto. Pełno go było w naszym pięknym kraju i nie-

jeden dorobił się fortuny, a niejeden ją przepił lub

przegrał w karty. Myślę, że po dziś dzień gdzieś tam

płyną strumienie po dnach pokrytych złotym piaskiem,

ale ja już mam dosyć włóczęgi.

Westchnął, jak gdyby zaprzeczając własnym sło-

wom, i umilkł.

— No i co z tym Hastingsem? — przypomniał Ro-

bert.

Spotkaliśmy się przypadkiem. W górach, w Ida-

ho, na północy. Obaj nieco skwaszeni, bo nic nam z

poszukiwań nie wyszło. Smętne to było spotkanie,

kolego. Dwu obszarpańców, ponurych jak wyrwane ze

snu niedźwiedzie. Mogliśmy się rozejść, mogliśmy po-

narzekać wspólnie. To drugie okazało się łatwiejsze.

Rozpaliliśmy ognisko, wątły ogieniek, dający tyle bla-

sku, co ogarek świecy, a tyle ciepła, co zapałka. Więc

gdy noc zapadła i wiatr począł myszkować po

lesistych zboczach doliny, nieco szczękaliśmy zębami.

Na dobitkę nie bardzo mieliśmy co jeść. Resztki suszo-

nego mięsa i suchary twarde jak kamienie. Podzieliłem

to równo, gdy stwierdziłem, że prowiant mego

towarzysza jest znacznie mniejszy od mojego. Od-

wdzięczył się garścią tytoniu, którego nie oglądałem

od tygodnia. A później spaliśmy, kolego, bez żadnej

warty. Rankiem, zamiast się rozstać, poczęliśmy szu-

kać jedzenia, takiego jakie biega na czterech nogach.

Zawsze we dwójkę łatwiej coś upolować. I upolowa-

liśmy. Niedźwiedzia.

— Grizzli? — zainteresował się Robert.

Jakiego tam grizzli, tacy odważni tośmy nie byli.

Po prostu zwyczajnego brunatnego misia. Jego łapy to

prawdziwy przysmak, ale cała reszta nie jest już tak

smakowita i tylko ktoś bardzo głodny złakomi się na

niedźwiedzią szynkę. Lecz my właśnie byliśmy bardzo,

głodni i ani nam w głowie postało porzucić taką furę

mięsa na pastwę kujotom. Ponieważ nie sposób było

zabierać takiego ciężaru, biwakowaliśmy w dolince

krając mięso na paski, susząc je na słońcu i nad

ogniem. I gadaliśmy. Co komu na sercu leżało. Gryzła

nas świadomość nadciągającej zimy i konieczność

background image

powrotu w ludzkie strony. Z pustymi kieszeniami!

Przerażająca była to myśl. Nigdy tego nie zrozumiesz,

kolego, boś nigdy nie parał się eksplorer-stwem, a

może nawet nigdy nie wędrował przez pustkowia.

— Pomagałem w przepędzie bydła — pochwalił się

Robert. — Z Teksasu do Abilene.

— Dawno?
— Minęło już sporo czasu...
— Sporo? A ileś ty miał wówczas lat, kolego?

Trzynaście — dumnie odpowiedział Robert.

background image

Ho, ho! I ojciec ci pozwolił? Takiemu

dzieciuchowi?

— Byłem z ojcem — skłamał Robert mając na myśli

Freda Atkinsa i wspomniawszy na swego opiekuna

pomarkotniał.

— Cóżeś się tak zasmęcił?

Niewiele brakowało, a Robert wyznałby teraz, że

ojca stracił bardzo dawno, a opiekun również nie żyje.

Strach powstrzymał go przed zdradzeniem prawdy.

— Ot, tak sobie — odparł nadrabiając miną. —

Opowiadajcie dalej.

— Dobrze. Więc... przez kilka dni zamiast grzebać w

ziemi, zajmowaliśmy się na przemian rzeźnictwem i

masarstwem. Gdy już wszystko zostało pokrojone i

suszyło się na patykach, poczęliśmy, po prostu z nu-

dów, penetrować dolinę. Wyników możesz się do-

myślić.

— Znaleźliście złoto?

— Ano, właśnie! Opuściliśmy góry obładowani jak

muły, lecz pora była mocno spóźniona. Zima zaczęła

pokazywać pazury. Gnaliśmy przez prerię na piechotę,

ale z szybkością czworonogów. Wtedy dałbym kilka

garści złotego piasku za byle jaką chabetę, która

dźwignęłaby mnie i moje pakunki. Lecz takiej cha-bety

nie było od kogo nabyć. A później przydarzyło się

nieszczęście: Jerry zwichnął nogę. Początkowo my-

ślałem, że złamał sobie kość, i gorące poty na mnie

wystąpiły. To oznaczałoby koniec dla nas obu. Przecież

nie mogłem chorego człowieka zostawić na bezludnej

prerii, a nieść go, nie starczyłoby sił. Wiesz, jak

wygląda w zimie preria, kolego?

Robert skromnie stwierdził, że może sobie tylko

wyobrazić.

— E, tam! Wyobraźnia nie zastąpi rzeczywistości.

Preria w zimie to mroźna pustynia, oczywiście preria na

północy, bo w Teksasie masz tyle śniegu, co kot na-

płakał. Do tego jeszcze wiatr dmie od gór i żebyś nie

wiem jakie futro założył, przewieje cię na wylot, za-

mieniając w sopel lodu. Na szczęście okazało się, że to

tylko zwichnięcie. Czekanie, aż noga wydobrzeje, a

spuchnięcie zniknie, byłoby wielkim ryzykiem. Zima

nas poganiała. Powlekliśmy się. Trudno to inaczej

nazwać. Jerry, uwieszony na moim ramieniu, nie ułat-

wiał mi marszu. Gdy już nie mógł podskakiwać na

lewej, zdrowej nodze, dźwigałem go na plecach. Tak

oto odbywał się nasz powrót od siedmiu boleści. Zima

śpieszyła się, nocami szron pokrywał ziemię i skuwał

wodę lodem. Nigdy nie dotarlibyśmy w domowe pie-

lesze, gdyby nie Szoszoni. Mają rezerwat w Idaho, nad

Wężową Rzeką. Najwięcej zawdzięczaliśmy ich cza-

rownikowi. Dziwny to człowiek i wiele można o nim

powiedzieć, lecz nie pora na to. Dość, że Jerry

wydobrzał. Za broń i amunicję otrzymaliśmy dwa

koniki i nieco żywności. Konie sprzedaliśmy w

Pocatello, gdzie znajduje się stacja kolei, i dalszą drogę

odbyłem już w wagonie. Przysiągłem sobie wówczas,

że więcej na żadne eksplorerstwo nie wyruszę. Jerry

pewnie uczynił to samo, bo został pilotem. Ot, i wszy-

background image

stko. A wiesz, kolego, czemu na pół żywi nie padliśmy

w drodze?

Robert wzruszył ramionami na znak całkowitej nie-

wiedzy.

— Dlatego, że chcieliśmy żyć, bardzo chcieliśmy

żyć. Kto mocno pazurami trzyma się życia, ten

wygrywa. To wielka sztuka, kolego. Zapamiętaj sobie.

Na pewno niejeden raz jeszcze usłyszysz o ludziach,

którzy, jak to się mówi, padli w bohaterskiej walce. Ile

razy opowiadano mi o takich historiach, tyle razy

korciło mnie zapytać, czego taki człowiek dokonał w

swym życiu? Gdy pytałem, odpowiadano, że

poległ bohaterską

background image

śmiercią, bo przeciwników było wielu, a on jeden. I

taki to był tytuł do bohaterstwa. Nie mogę się z tym

zgodzić. Zauważ, kolego, że mamy niemądry zwyczaj

nazywać tchórzem nawet najdzielniejszego człowieka

tylko dlatego, że na przykład uciekł przed zgrają na-

pastników. A ja uważam, że słusznie postąpił nie chcąc

stać się samobójcą, poświęcić życia nie wiadomo po

co. Ale ludzie są dziwni i wszystko komplikują.

Robert zdziwił się, że wnętrze jest tak obszerne.

Wyobrażał sobie, że w kabinie sternika mogą się

zmieścić najwyżej dwie osoby. Tymczasem był to po-

kój większy od kajuty pasażerskiej. Poza kołem ste-

rowym i dziwną rurą, sterczącą obok z podłogi, znaj-

dowała się tu szeroka kozetka z oparciem, metalowy

piecyk, spory stolik oraz pulpit zawieszony pod oknem.

Panował półmrok. Lampa kołysząca się leniwie u

sufitu ledwie mżyła nikłą poświatą poprzez matowe

szkło.

Wkroczyli tu we czwórkę. Na przedzie — Jerry

Hastings, za nim Allan Bow, Robert prawie obok, wy-

przedzając jakiegoś młodzieńca w kolorowym swetrze,

chyba równolatka, którego ujrzał po raz pierwszy i

uznał za pasażera bezprawnie usiłującego im towa-

rzyszyć. We wnętrzu zastali tkwiącego za kołem ste-

rowym starszawego jegomościa, właśnie spoglądają-

cego na wyjęty z kieszeni wielki i gruby zegarek.

— Spóźniłem się? — zagadnął Hastings przekracza-

jąc próg.

Dokładnie siedem i pół sekundy — odparł tamten

poważnym głosem. — Dobrej nocy, Jerry.

— Dobrej nocy. Było coś nowego?

— Nic a nic. Woda opada, mniej więcej stopę na

godzinę.

background image

— Ho, ho!

— Jednak w górze znowu musiały lunąć deszcze.

— Pnie?

— Pnie i trawa. Uważaj.

— Dziękuję.

Hastings położył obie dłonie na sterowym kole, a

równocześnie odjął je młodzik, który do tej chwili tam

sterczał. Skłonił się Hastingsowi i ruszył w ślad za

starszym jegomościem, który już schodził.

Zostali we czwórkę. Młodzieniec w kolorowym

swetrze zajął miejsce przy kole. Widać więc nie był tu

kimś obcym.

— Siadajcie — zaprosił Hastings. — Zaraz podadzą

nam kawę. Bill — to było do młodzieńca w swetrze —

uważaj na światło z prawej, wysunięte, bardzo wy-

sunięte ku wodzie, tam gdzie las się skończy. Bierze

się wtedy w lewo, pod urwisty brzeg.

— Kto to jest? — zaszeptał Robert wprost w ucho

Allana.

— Pomocnik pilota. Prawie każdy pilot ma pomoc-

nika. Dwu pilotów i dwu pomocników na zmianę. Ro-

zumiesz?

Robert kiwnął głową i począł się gapić poprzez szy-

bę w czarną dal.

Po wieczornym posiłku Hastings zaprosił ich do ste-

rówki na swój nocny dyżur, który kończył się dopiero

o czwartej nad ranem.

— Muszę się z tobą nagadać, Allan — wyjaśnił swe

zaprosiny.

Robert wówczas pomyślał, że z tego gadania nic nie

wyjdzie. Jakże bowiem pilot może rozmawiać z pasa-

żerem, skoro całą uwagę musi poświęcić na kierowanie

statkiem? Okazało się wkrótce, że Robert nie miał po-

jęcia o wysokiej sztuce sterowania. Pilot niby to spo-

glądał przed siebie, a przecież co chwila zerkał na

swych gości, wzbudzając w Robercie niepokój o całość

statku, który — według jego mniemania — przy tak

niedbałym sterniku powinien lada chwila wpaść na

mieliznę lub na brzeg, kończąc raz na zawsze swą

podróż. Jednak nic takiego się nie wydarzyło i w miarę

upływu godzin obawy chłopca rozwiały się.

Kiedy ostatnio płynąłeś, Allan? — zagadnął

Hastings, gdy steward z dzbankiem kawy i kubkami

zjawił się i zniknął jak duch.

— Będzie z osiem lat. Nie! — zaprzeczył gwałtow-

nie. — Co ja gadam? Po naszym rozstaniu jeszcze raz

wybrałem się wzdłuż Missisipi.

— Jakim statkiem?

— „Złotym Łukiem".

— „Złoty Łuk" — powtórzył pilot. — Już go nie ma.

Przed czterema laty wysadziło mu kotły. To była

pechowa łajba.

Możliwe — przytaknął Allan. — Wówczas

władował się na tratwy i już przypuszczałem, że resztę

drogi odbędę albo piechotą, albo wodą jako prawidło-

wo utopiony nieboszczyk.

Nie bój się, stary druhu, ja nie wpakuję „Pen-

sylwanii” na tratwy. Zresztą... nie ma już flisaków.

background image

— Nie spławia się drzew?

— Spławia się, tylko że teraz tratwy ciągnie ho-

lownik, szybko i sprawnie, a do tego widoczny w dzień

i w nocy. Wiele się zmieniło. Patrz! Widzisz światełka?

Czy dawniej ktoś troszczył się o oczy pilota? Teraz su-

niesz rzeką oświetloną jak ulica w Nowym Orleanie.

Robert natężył wzrok i pomyślał, że jeśli Nowy

Orlean jest w taki sposób oświetlony, nietrudno nabić

sobie guza wędrując nocą po jego ulicach. Bo w

czarnej dali rzeki mżyły jedynie wątłym blaskiem

żółtawe punkciki, ledwo, ledwo widoczne.

— Cała rzecz w tym — mówił dalej pilot — że nie

płynie się nigdy w zupełnych ciemnościach. Przy

każdym

trudniejszym przejściu masz latarnię. Rząd federalny

zatroszczył się o nas i przez dwa tysiące mil towarzyszą

ci każdej nocy te świetliste punkciki.

— A kto je zapala?
— Specjalni latarnicy z nadbrzeżnych osad. Dostają

za to po dziesięć dolarów miesięcznie, a nafty do-

starczają rządowe statki. Dziesięć dolarów niewielka

to suma, lecz przecież zapalanie i gaszenie zabiera tak

mało czasu, że nie przeszkadza innym zajęciom. To

jeszcze nie wszystko. Specjalne statki patrolują rzekę i

wyławiają płynące pnie.

— To wspaniale — pochwalił Allan — i pewnie

rzeka nie podmywa już brzegów.

— A właśnie że podmywa. Chociaż buduje się

tamy i groble, obkłada nadbrzeża kamieniami lub

wbija w nie pale. Niekiedy to pomaga, ale nie zawsze.

Missisipi lubi szukać nowego koryta. Wystarczy

dłuższy deszcz lub powódź, a woda wwierci się w

podstawę jakiegoś półwyspu i przetnie go. Najpierw

poczyna siąpić drobnym strumykiem, później wali

coraz mocniej, rozmywa ziemię, aż półwysep w jedną

noc przemienia się w wyspę. Bill — to do pomocnika

— łap się za koło i trzymaj. Tak, prosto! Widno jak w

dzień, więc nie zabłądzisz.

Roześmiał się z własnego dowcipu, a Robert poczuł

niepokój, czy aby pomocnik pilota podoła swym obo-

wiązkom.

Hastings nalał kawy do kubków, podsunął

Allanowi cukiernicę.

— Mamy wysoką wodę — zauważył mieszając

płyn łyżeczką — to ułatwia żeglugę, ale i rodzi pewne

niebezpieczeństwa. Można wylądować nie tam, gdzie

należy. Pamiętam, przed paru laty nastąpiła taka po-

wódź w dolnej Missisipi, że woda zalała wysoki wał

przeciwpowodziowy, zbudowany w odległości stu

stóp od normalnego poziomu rzeki, i powstało jezioro

szerokości kilku mil. Płynął wówczas statek

pocztowy z Vicksburga, nocą. Latarń jeszcze nie

było, zamiast nich... mgła. Coś się tam pilotowi

pokręciło: pocztowiec przedarł się nad koroną wału i

wylądował na plantacji trzciny cukrowej. Tydzień

trwało, zanim go ściągnięto na rzekę. Opowiadano mi

o parowcu... Bill, uważaj! — to do pomocnika — ...

który przy podobnej okazji przez pół roku tkwił na

background image

farmerskiej plantacji, dopóki nowa powódź nie

zezwoliła mu wydostać się z matni. Bill, coś tam

telepie się przed nami.

Z ciemności nadpłynął buczący głos syreny. Urwał

się raptownie, lecz echo jeszcze chwilę drżało w prze-

strzeni. Hastings pociągnął łańcuszek zwisający z su-

fitu. Odezwała się syrena „Pensylwanii".

— Kogo tam diabli niosą? Zauważyłeś, kochasiu?

Bardziej w prawo, jeszcze bardziej. Nie skręcaj, chłop-

cze, brzeg jest obłożony kamieniami i zerwiesz poszy-

cie. Ot, tak właśnie. Doskonale, będzie z ciebie pilot,

nim rak świśnie.

Wszystko to zostało wypowiedziane głosem spokoj-

nym, wesołym, jak gdyby Hastings znajdował się na

spotkaniu towarzyskim, nie we wnętrzu mrocznej ste-

rówki, otoczony wodą i nocą czarną jak sadze. Robert

poczuł nagłą sympatię do tego człowieka.

Rozmowa urwała się. Pilot stanął obok pomocnika,

wpatrzony w ciemność. Robert również usiłował prze-

niknąć wzrokiem niewidoczną dal. Po chwili zauważył

rozsypane perełki brzegowych latarń i pozornie nic

więcej. Lecz gdy się wpatrzył w sam środek rzeki,

ujrzał jeszcze dwa ruchome, jasne punkty. Jeden wyżej,

drugi niżej. W chwilę później dostrzegł następne dwa

— na jednym poziomie.

background image

— Holownik — powiedział Hastings. — Ciekawe,

co ciągnie za sobą?

— Skąd on wie, że to holownik? — zaszeptał Robert

do Allana.

— Trzeba mieć nosa, kolego. Dobry pilot ma nosa —

wyjaśnił Allan. Robert nie poczuł się jednak ani

odrobinę mądrzejszy w tej materii.

Do szumu wody młóconej kołami „Pensylwanii" do-

łączył się teraz podobny odgłos. Po chwili za lewą bur-

tą ukazał się czarniejszy od nocy, wrzecionowaty

kształt parowca. U szczytu komina i nieco niżej bły-

skały lampy, burty również rozjaśniał blask pozycyj-

nych świateł.

— „Biały Bizon" — zauważył półgłosem pilot. —

Co ciągnie? Och, tratwy. Odrobinkę bardziej w prawo,

Bill! Tak trzymaj. Nie znoszę tratew. Kiedy zaczynałem

praktykę, mnóstwo tego świństwa spławiano w dół

rzeki. Pamiętasz, Allan?

— Jeszcze jak!

— Wszystko, co pływa i na czym siedzą ludzie, po-

winno być oświetlone. Ale w praktyce rzecz wygląda

nieco inaczej. Zapamiętaj to sobie, Bill. Gdy koleje

jeszcze tak się nie rozpanoszyły jak obecnie, a Missisipi

była rojniejszym traktem od torów, pływały tędy tratwy

tak szybko, jak je woda niosła. Holowników nie

używano. Za dnia to głupstwo, lecz w nocy, gdy flisacy

pospali się, a latarń na tratwie nie było, dostrzegałeś

takie piekielne kłody dopiero o kilka jardów od dzioba

statku. Ileż parowców potonęło, a ile uratowała zimna

krew pilota, któż dziś zliczy? Powiadam ci, Bill, trzeba

umieć zachować spokój, stracisz głowę, stracisz statek.

Weź to do serca, Bill. Allan, chcesz kawy? Nalej sobie.

Jak zabraknie, przyniosą nowy dzbanek! Hej! A tam

co? W złą godzinę 'wspomniałem o tych tratwach.

background image

Pochylił się nad tubą sterczącą z podłogi:

— Oba koła wstecz! — krzyknął. — Szybko, Henry!

Równocześnie pociągnął za sznur wiszący przy ścia-

nie. Głos dzwonu zabrzmiał melodyjnie, później na-

stała cisza, bo nim koła poczęły się obracać w odwrot-

ną stronę, na kilka sekund znieruchomiały. Po chwili

gwałtowny szum i plusk zawiadomiły o spełnieniu roz-

kazu pilota. Hastings położył obie dłonie na sterowym

kole, a pomocnik cofnął się o krok.

Robertowi aż dech zaparło z wrażenia. Wyobraził

sobie, że lada moment usłyszy okropny trzask, statek

przechyli się i pocznie tonąć.

— Oba koła stop!

Tym razem pilot wydał rozkaz głosem spokojnym,

bez śladu zdenerwowania. Znowu zapadła cisza.

— Tratwę musiał zgubić holownik — stwierdził

Hastings. — Tego gałgana, który ją wiązał, najchętniej

umieściłbym na takiej zgubionej tratwie. Lewe koło

naprzód! — powiedział do wylotu rury. — Przecież to

skandal. A marynarz na rufie holownika? Chyba zasnął,

jeśli nie zauważył ubytku. Oba koła naprzód! — to do

rury. — Już minęliśmy to świństwo. Bill, łap się za

ster. Uff! Jeśli kiedykolwiek spotkam kapitana

„Białego Bizona"...

Lecz Robert nigdy się nie dowiedział, co ma stać się

z kapitanem „Białego Bizona", bo Hastings urwał w

połowie zdania, podszedł do stolika i wylał z dzbanka

resztę kawy do kubka.

— No — powiedział przełknąwszy płyn —

najgorsze za nami. Uważaj, Bill, pilnie uważaj. Może

tam płynie druga zgubiona tratwa. Tfu, do licha.

Powiadasz, że droga czysta? A ty, Allanie, dokąd to się

wybierasz? W góry?

— Ani mi to w głowie. Obaj wędrujemy do St.

Louis, muszę się rozejrzeć za jakimś interesem.

background image

— Życzę powodzenia. Może cię odwiedzę, tylko...

nie wiadomo gdzie.

Roześmieli się obaj, po czym zaczęli na przemian

przypominać sobie jakieś fragmenty wspólnie odbytej

wędrówki. Robert nie słuchał. Prawie że z przylepioną

do szyby twarzą obserwował migocący w dali łań-

cuszek nikłych światełek. Noc wisiała nad ziemią, noc

wisiała nad wodą i wstąpiła w jej głębię. Gdzie koń-

czyła się rzeka, gdzie zaczynało wybrzeże? Doszedł do

wniosku, pamiętny na słowa pilota, że właśnie linia

światełek wyznacza zarys lądu. Nagle zauważył nie-

ruchome światełko na samym środku nurtu i stracił

orientację. Czyżby sygnalizowało głęboko w wodę

wrzynający się półwysep? Zagadnął Allana, lecz odpo-

wiedział mu Hastings.

— Boja, chłopcze. Płycizny i rafy zaznacza się teraz

bojami zaopatrzonymi w latarnie. Żyć nie umierać!

Gorzej, gdy taka boja urwie się z kotwicy i pocznie

dryfować. Myślisz, że tu płycizna, a masz kilkanaście

stóp pod kilem. Myślisz, że obok głębia, i pakujesz się

na mieliznę. Wszystkie te dobre wynalazki stają się

istotnie pożyteczne, jeśli się ma głowę na karku, jeśli

nie, wprowadzają w błąd. Nieco w lewo, Bill. Bardzo

dobrze. Pamiętasz, Allan...

Robert na nowo przylepił nos do szyby. Noc, mono-

tonny głos maszyn, szum i plusk wody — nowe wraże-

nia, których dotąd nie przeżywał, bardziej go inte-

resowały niż rozmowa dwu byłych eksplorerów.

Wytężał wzrok i niekiedy coś niecoś dostrzegał: czar-

ny i ponury bór sięgający brzegu, to znowu nagą prze-

strzeń, może pustynny spłacheć ziemi, a może fragment

zielonej łąki? Nagle wszystko pojaśniało. Księżyc

wyjrzał zza chmury. Odmienił się krajobraz. Migotliwe

błyski poczęły skakać po falach, nad obudową koła

zajaśniała mgiełka wilgoci, poprzez nad-

background image

brzeżny las, między pniami drzew, przebiegły jasne

ścieżki, cienie stały się bardziej kontrastowe. I odtąd

płynęli wysrebrzonym nurtem, aż tarcza księżyca po-

częła blednąc — przecież ciemności nie powróciły. Ro-

bert zdumiał się, że oto noc dobiega kresu, tak szybko

tak nieoczekiwanie.

— Idziemy, kolego — usłyszał głos Allana.

— Dokąd?

Przespać się odrobinę. Najlepiej śpi się o świ-

taniu.

— Już? — niechętnie zdziwił się Robert.
— A już. Nasza wachta skończona.

background image

Przeklęta Karawana

— Jeszcze nocka, jeszcze dzionek i będziemy w St.

Louis — Allan Bow poinformował któregoś wieczoru

Roberta, gdy z wysokości dolnego pokładu we dwójkę

spoglądali na rzekę powoli pogrążającą się w mroku.

— Wiem, że dalej statek nie płynie — smętnie

stwierdził Robert.

Podróż, która dobiegała kresu, wydawała mu się

teraz cudowną bajką. Wypoczęty i syty dzięki zapo-

biegliwości Allana, na wiele dni pozbył się nękającego

go wciąż niepokoju. Teraz znowu czekała go samotna

wędrówka do coraz bliższego, lecz wciąż jeszcze

bardzo odległego Fort Benton.

— Tak, tak — mruknął Allan — dalej nie płynie my.

Nadchodzi pora rozstania, a każde rozstanie jest

smutne. Tak mi się wydaje. Muszę się pokręcić po St.

Louis, może coś dla mnie tam się znajdzie. A ty,

Robercie?

Zwrócił się do niego po imieniu chyba pierwszy raz.

— Ja... — odparł chłopiec — ja muszę dalej... Pew-

nie znowu rzeką, bo to najtaniej.

Umilkł nie wiedząc, czy wolno mu wyjawić osta-

teczny cel swej drogi, czy też nadal milczeć. Allan nie

odezwał się. Patrzał na czekoladowy nurt Missisipi,

coraz bardziej mętny i gęsty, im bliżej znajdowali się

St. Louis. Zagadnięty któregoś dnia o przyczynę tego

zjawiska, Hastings zwięźle wyjaśnił, że to wody Mis-

souri wlewają tyle błota do koryta Missisipi, a ujście

Missouri znajduje się zaledwie o kilkadziesiąt mil za

St. Louis. Kilkadziesiąt, lub... kilkanaście — dodał po

chwili.

— Jak to? — zdziwił się Allan. — Cóż to za od-

ległości? Taki z ciebie pilot?

— Ech, stary druhu, nie znasz tej wściekłej rzeki i jej

dopływów, chociaż po niej pływałeś. Spójrz.

Wydobył ćwiartkę papieru i ołówkiem namazał na

niej dwie wijące się linie, pod kątem prostym jedna do

drugiej.

— To jest Missisipi — wyjaśnił — a to Missouri.

W tym miejscu leży St. Louis, a tu, po przeciwnej

stronie, znajduje się miasto Alton. Kilkanaście lat te-

mu, gdy my obaj wędrowaliśmy za złotym piaskiem,

ujście Missouri do Missisipi było oddalone od St.

Louis o 23 mile. W ubiegłym roku już tylko o 15 mil, a

myślę, że obecnie o 14 lub nawet tylko 13 mil. Jak tak

dalej pójdzie, za kilkanaście lat Missouri zacznie

wlewać się do Missisipi na samym przedmieściu St.

Louis i dobrze będzie, jeśli nie zatopi miasta. A rzecz

wynika z tego, że brzegi Missouri powoli obsuwają się

ku południowi. Ujście rzeki w ten sposób stale się

przesuwa. Teraz już chyba zrozumiałeś.

Allan oderwał wzrok od wody.

— Dokąd ty właściwie jedziesz? — zapytał.

background image

Robert westchnął.

— Wiele wam zawdzięczam — wyznał.

— Et, nie przesadzaj, kolego.

— Och, na pewno nie przesadzam. Gdy wyruszałem

w drogę, wydawało mi się, że jestem do niej doskonale

przygotowany, a teraz widzę, że gdyby nie wy,

przyszłoby przymierać głodem.

Cóż, jesteś nowicjuszem.

background image

— Nie jestem — zaprotestował Robert.

— Ach, tak, opowiadałeś o przepędzie bydła. Lecz

tamto się nie liczy, miałeś wówczas trzynaście lat i inni

opiekowali się tobą. Teraz jesteś na własnym

garnuszku. Słuchaj, chyba z pieniędzmi to u ciebie

krucho? Uważasz, że starczą do końca podróży?

— Muszą starczyć. Nie to mnie martwi — Robert

zdobył się na szczerość. — Potrzeba mi czyjeś mądrej

rady.

— Kłopoty. Któż ich nie odczuwa. Od dawna po-

dejrzewałem, że wpadłeś w tarapaty.

Robert zamyślił się. Rozważał, czy ma wyjawić całą

prawdę, czy też tylko jej część. Zdecydował się.

— Jadę do Fort Benton.

— To jeszcze spory kawałek drogi, w górę Missouri.

Koszt przejazdu statkiem niezbyt wielki, lecz czasu

zabierze mnóstwo. Hm, pewnie to być musi ważna dla

ciebie sprawa.

— Bardzo ważna — wyznał Robert. — Od niej za-

leży moja cała przyszłość.

Aż tak? Bardzo chętnie bym pomógł, lecz nie

wiem, o co chodzi. Jeśli więc możesz zdradzić tajem-

nicę... Lecz najpierw zastanów się. Nie ciągnąłem cię

za język i nadal nie chcę tego czynić.

Powiem — zdecydował się Robert. — Ja... po-

czątkowo sądziłem, że jesteście agentem Pinkertona.

Allan roześmiał się szczerze.

— Wyglądam na agenta?

— Nie wiem, może... Słyszałem, że oni się przebie-

rają. Pewnie głupio myślałem, ale to wszystko przez

moje kłopoty. Bo to było tak...

Przytłumił głos i począł się zwierzać z historii swego

życia. Niesporo mu szło i trudno temu się dziwić.

Wyjawiając prawdę, równocześnie przyznawał się do

tych wszystkich kłamstw, jakimi do tej pory raczył

swego towarzysza podróży. W wyniku — opowieść

trwała bardzo długo. Gdy ją zakończył, spojrzał z oba-

wą na' Allana.

— I co wy na to? — zapytał głosem, w którym nie

potrafił ukryć drżenia.

—. Zaufałeś mi, nie zawiodę cię. Jeśli... to szczera

prawda.

— Mogę przysiąc.

Wierzę ci i chyba dlatego, że twój przypadek

bardzo przypomina coś, co przecież mnie się wyda-

rzyło. Ech, kolego, nie ma rzeczy nieprawdopodob-

nych, kto ma olej w głowie, ten dojdzie do takiego

wniosku. Sądzisz, że ten Gordon wyciągnie cię z bie-

dy?

— Na pewno.

— I on teraz przebywa w Fort Benton?

— Żebym ja to wiedział!

— A jak go nie zastaniesz? Cóż wówczas poczniesz?

— Vincent Irvin jest szeryfem w Benton, on mi

uwierzy i pomoże.

Allan zadumał się.

— Irvin bardzo zasłużył się szeryfowi w Wichita

Falls. Tak wynika z twojego opowiadania.

background image

—I Oczywiście — żarliwie przytwierdził Robert.

Hm... może i tak będzie, chociaż diabelnie

zawikłana to sprawa. Mówiłeś, że nie wiesz, kto strzelił

do tego gałgana, jak mu tam?

— Bob Locke. Nie, nie wiem.

— Jesteś tego pewien?

— Wiele razy zastanawiałem się nad tym.

— Z jakim rezultatem?

— Z żadnym.

— Hm... Wydajesz się być spostrzegawczy, ale róż-

nie to bywa. Przecież zdarza się, że człowiek na coś

patrzy, a nie widzi. Widzi i nie widzi jednocześnie.

background image

— Jak to możliwe?

— Możliwe, jeśli interesujesz się akurat czymś in-

nym, jeśli twoja uwaga zwrócona jest w innym kie-

runku. Tak mogło dziać się z tobą. Na odgłos strzału i

na widok padającego Boba ogarnęła cię obawa o stan

twego towarzysza: czy jest ranny, czy może zabity? Na

tym skupiła się twoja uwaga.

— Lecz przecież skoczyłem szukać sprawcy strzału.

— I wówczas wydało ci się, że za węgłem chaty

mignęła czyjaś sylwetka.

— Prawda.

— Więc jednak widziałeś, lecz myślami znajdowałeś

się przy Bobie, dlatego twój wzrok nie był ostry, a pa-

mięć krótka.

— To mogło być złudzenie. Może cień padający od

chaty wziąłem za człowieka?

— Przecież ktoś strzelił? Nie cień, lecz człowiek. A

nie miał ten Bob nieprzyjaciół? Z twego opowiadania

wynika, że jest on paskudnym złośliwcem i za-

rozumialcem. Tacy stwarzają sobie wrogów nawet nie

wiedząc kiedy.

— Może i miał wrogów, lecz ja nic o tym nie sły-

szałem.

— Ciężka sprawa, ciężka sprawa — mruknął Allan.

— W takim stanie rzeczy obawiam się, że ani Gordon,

ani ten szeryf z Fort Benton nie będą mogli ci pomóc.

— Na pewno pomogą — oburzył się Robert. —

Gdybyście ich znali...

— Ale nie znam i na ten temat nie ma co gadać. Jak

się ten twój Bob uprze, oskarżą cię o usiłowanie

morderstwa. On jest jedynym świadkiem wypadku.

Ech, do licha! Wiesz, co? Mam myśl! Trzeba nam do

Szoszonów! Jak najprędzej.

Co? — zdumiał się chłopak, ledwie wierząc

własnym uszom. — Mam się ukrywać wśród Indian?

Przecież w taki sposób tylko potwierdzę podejrzenie.

Nigdy!

— Hej, nie tak prędko! Kto tu mówi o ukrywaniu

się? Nad Wężową Rzekę udamy się zupełnie w innym

celu. Pomogę ci.

— To znaczy... chcecie mi towarzyszyć?

— Oczywiście. Nie znasz drogi.

— Lecz po co?

— Powoli, powoli. Dowiesz się o wszystkim. Zbyt

wielki z ciebie nerwus. Pewnie to właśnie stało się

jedną z przyczyn twego zatargu z Bobem.

— Więc ja byłem winien? — porywczo zapytał Ro-

bert.

— Tego nie twierdzę. Po prostu źle rozegrałeś partię

z tym Bobem.

— Nie rozumiem.

— Z czasem zrozumiesz. Ja w twoim wieku również

nie miałem życiowego doświadczenia.

Robert wzruszył ramionami.

— Uważacie mnie za głupca?

— Cóż znowu! Jesteś rozsądny chłopak i dlatego

wierzę, że przystaniesz na mój projekt. Odwiedzimy

Szoszonów wcale nie dlatego, żebyś u nich miał się

background image

ukrywać. Takiego idiotyzmu nigdy nie wymyślę. Cho-

dzi o zupełnie co innego: o próbę ujawnienia prawdy.

Jak się uda, pozbędziesz się kłopotu, jak się nie uda,

nic na tym nie stracisz. Nie przerywaj! Wiele lat temu,

kiedy Hastings zwichnął nogę, już ci o tym opowiada-

łem, natknęliśmy się na Szoszonów, ale ratunek za-

wdzięczamy szoszońskiemu czarownikowi. Właśnie je-

mu. Indianie to nie siostry miłosierdzia, kolego! Raczej

nie mają powodu nas kochać. Lecz ich czarownik to

biały, blada twarz.

— Dziwne — wyrwał się Robert.

background image

— Nie tak bardzo. Nigdy nie słyszałeś o bladych

twarzach, które zamieszkały wśród czerwonoskórych i

nie mają zamiaru wracać do miast?

Robert zastanowił się.

— Nie — odparł — nie słyszałem.

— Boś nie wędrował, tak jak ja, po kraju. Ale...

mniejsza z tym. Otóż ten biały czarodziej Szoszonów

nazywa się Yambadika, co w ich języku znaczy Zjadacz

Korzeni. Taki przydomek otrzymał dlatego, że zanim

dotarł do siedzib Szoszonów, przez wiele dni żywił się

jagodami i korzonkami roślin, aby nie umrzeć z głodu.

Dlaczego uciekł do czerwonoskórych, nie mówił.

Opiekował się nami jak braćmi, więc nie chciałem go

zrazić zbytecznymi pytaniami. To w ogóle bardzo

dziwny człowiek, najdziwniejszy ze wszystkich ludzi,

jakich w swym życiu spotkałem. A spotkałem ich

niemało. Już sam jego wygląd wydaje się niesamowity.

Żeby nie wiem jak się ubrał i wymalował, nigdy nie

będzie podobny do czerwonoskórego. Czy widziałeś

kiedy świnię, kolego? Jestem pewien, że widziałeś nie-

jeden raz (w tym momencie Robert zakrył usta dłonią,

żeby nie parsknąć śmiechem). Otóż Yambadika

wyglądem twarzy do złudzenia przypomina świnię. Ma

rude włosy i spasły pysk, krótki nos, zupełnie jak ryj,

tylko brakuje, żeby zachrumkał (Robert nie wytrzymał i

zachichotał). Nie śmiej się, bo to najlepszy z ludzi.

Pozory mylą, kolego. Jak już powiedziałem, Yambadika

podobny jest do świni, strasznej świni.

— Jak to? — przerwał rozweselony Robert. — Po-

wiadaliście, że jest najlepszym z ludzi. Coś się tu nie

zgadza.

— Zgadza się, bo ja mówię o jego wyglądzie.

— Taką figurę ma okropną?

Nie, chłop w miarę tęgi, ani za gruby, ani za

cienki. Rzecz tkwi w czym innym. Czy widziałeś kiedy

blondyna albo rudzielca z czarnymi oczyma?

— Nigdy.

— Ja również, aż do chwili, gdy spotkałem się z

Yambadika. On ma oczy czarne jak smoła. Takie

zestawienie świńskiej twarzy z czarnymi oczami wy-

gląda przerażająco. Sam to stwierdzisz. Dodam, że te

jego oczy mają jakiś dziwny wyraz... siłę.

Robert roześmiał się.

— Siłę w oczach? O czymś takim nigdy nie sły-

szałem. Czyżby oczami podnosił kamienie?

— Nie kpij. Musisz wiedzieć, że Yambadika za daw-

nych czasów był sztukmistrzem. Wiesz, takim co to

pokazuje, jak rzucona w górę kula rewolwerowa niknie

w powietrzu, a później wyciąga ją z twojej kieszeni.

Naprawdę? — zainteresował się Robert, który

nigdy nie oglądał kuglarzy. — Jak on to robi? To zu-

pełne czary.

E — Allan lekceważąco machnął ręką — jakie tam

czary! Po prostu zręczność. Yambadika przywędrował

do Szoszonów z kuferkiem pełnym różnych kuglarskich

przyborów. Pokazywał mi. Kazał sobie założyć na ręce

kajdanki, zwykłe kajdanki, jakimi skuwa się dłonie

przestępców. I czy wiesz, sam to widziałem, że tylko

background image

pomachał rękami i oba żelastwa spadły na ziemię?

Próbowałem go naśladować. Męczyłem się z godzinę i

nic z tego nie wyszło. Na koniec czarodziej oswobodził

mnie, otwierając zamki kluczykiem. I w ten sposób

nigdy nie dowiedziałem się, na czym polega sztuczka.

Nic więc dziwnego, że jak przywlókł się do Szoszonów,

w mig zakasował miejscowych czarowników.

— Chyba ci Szoszoni są okropnie głupi — zauważył

Robert.

Mylisz się. Po pierwsze dlatego, że jak się ogląda

takie sztuczki, najrozsądniejszy nawet człowiek może

ze szczętem zgłupieć i uwierzyć w czary. Po drugie

dlatego, że Yambadika zna się doskonale na ziołolecz-

nictwie, nie gorzej, a może nawet lepiej od indiańskich

czarowników. Gdzie się tego nauczył? Nie wiem. My-

ślę, że wędrował po kraju nie tylko jako sztukmistrz,

lecz i jako znachor. Pewnie coś mu się nie udało i

dlatego schronił się wśród Szoszonów. Ale to jeszcze

nie wszystko. On potrafi człowieka uśpić. Sam to wi-

działem.

— Odwarem z ziół?

— Odwarem to żadna sztuka. Oczami!

— Jak to: oczami?

Zwyczajnie. Popatrzy na ciebie, jakby chciał

wzrokiem przewiercić na wylot, a tobie powieki opadają

i... śpisz!

— I co później?

— Nic. Budzisz się bardzo zdziwiony, że ni z tego, ni

z owego zasnąłeś.

— Nie powiadacie bajek? — podejrzliwie zagadnąć

Robert.

— Sam zobaczysz, kolego.

— Po to mam wędrować do Szoszonów? Co za po-

mysł? Nie widzę żadnej potrzeby ani żadnego związku

z moją sprawą.

Cierpliwości. Wysłuchaj mnie do końca. Zdarzyło

się, zanim jeszcze z Hastingsem opuściliśmy gościn-

nych gospodarzy, że jednemu z wojowników zginęła

sieć na ryby. Podejrzewano kradzież.

1

Ktoś widział

przypadkiem, jak pewien młodzieniec czerwonoskóry

kręcił się w pobliżu schnącej sieci. Lecz tamten wyparł

się wszystkiego, a dowody nie istniały. Wówczas

Yambadika zajął się wytropieniem złodzieja w sposób,

jakiego nikt dotąd wśród Szoszonów nie praktykował.

Odwiedził młodzieńca w jego tipi w towarzystwie dwu

wodzów i nie tylko uśpił go swym spojrzeniem, lecz

jeszcze rozkazał mówić prawdę. Śpiący wygadał wszy-

stko, zdradził miejsce, w którym ukrył łup. Gdy go

Yambadika zbudził, nic nie pamiętał. Świadkowie po-

wtórzyli mu słowa wypowiedziane we śnie. Wyparł się

wszystkiego. Yambadika poszedł nad brzeg rzeki i bar-

dzo szybko spod stosu kamieni wydobył ukrytą sieć.

Wówczas złodziej przyznał się. Nie brałem udziału w

tej sprawie, lecz kiedy się skończyła, pytałem cza-

rodzieja o jej przebieg. Opowiedział bardzo dokładnie,

jednak nie wyjaśnił, w jaki sposób potrafił zmusić

złodzieja do odkrycia prawdy.

— To jakiś okropny człowiek — zauważył Robert.

background image

— Chyba pozostaje z diabłem w zmowie?

— Raczej z aniołem. Przecież ci mówiłem, że

lepszego chłopa dotąd nie spotkałem.

— Niech tam będzie i anioł, ale sztuczki, które

wyczynia, nie przypadają mi do smaku. W taki sposób

potrafi wyciągnąć z każdego najgłębszą tajemnicę.

Brrr...

Allan pokręcił przecząco głową.

Nie — odparł — Yambadika mówił mi, że musi

mieć odpowiednie warunki. Przede wszystkim spokój,

żeby mógł, jak to nazwał, skoncentrować się. W hałasie

lub w gwarze rozmów nie umie uśpić. Mówił również,

że są ludzie odporni na uśpienie.

— Wolę trzymać się z dala od takiego czarodzieja.

Nic mi nie pomoże, bo niczego nie zataiłem i wcale mi

nie zależy na tym, aby poznał moją historię, zanim

prawdziwy przestępca nie zostanie schwytany.

— Powinien poznać — sprzeciwił się Allan. — Tyl-

ko w ten sposób będzie mógł pomóc.

Nic z tego nie rozumiem — rozzłościł się chło-

pak. — Coś kręcicie i zaczynam żałować, że się wam

zwierzyłem.

background image

— Na pewno nie pożałujesz.
— Tak powiadacie, ale myślicie inaczej. Żebym ja

wiedział, co?

— Otóż to właśnie — roześmiał się Allan. —

Chcesz wiedzieć, a stale mi przerywasz. Słuchaj,

Yambadika potrafi nie tylko wyciągnąć prawdę z

człowieka, lecz także przypomnieć mu o tym, o czym

zapomniał. Nie kręć głową. Czarodziej wytłumaczył

mi, że niekiedy nasze oczy widzą coś, co nie dociera

do naszego mózgu, bo ten mózg zajęty jest innymi

myślami. Ale Yambadika potrafi zmusić

zapominalskiego do przypomnienia sobie, co wówczas

widział, chociaż... nie widział. Rozumiesz?

Chłopak tylko westchnął. Mogło to oznaczać zarów-

no potwierdzenie, jak i zaprzeczenie. Allan machnął

ręką.

— Więc... pojedziemy do Szoszonów, czarodziej po-

patrzy na ciebie, a ty w mig odtworzysz w pamięci cały

przebieg zdarzenia, którego byłeś świadkiem w

wąwozie. Czy nie mówię jasno?

— Przecież ja niczego nie zapomniałem.

— Zapomniałeś, jak wyglądał napastnik.
— Już wam mówiłem, że dostrzegłem tylko cień

człowieka.

— Kto wie, kto wie? Yambadika to sprawdzi. Może

w zakamarkach twej pamięci tkwi dokładny obraz

tamtego?

Robert wzruszył ramionami.

— Nie wiem, co mam o tym sądzić? Ten

Yambadika to jakiś oszust albo diabelec.

Allan poklepał go po ramieniu.

— Zaufaj mi, kolego. Jeśli próba się nie uda, sam

zaprowadzę cię do Fort Benton. Przyrzekam. Zgoda?

I Robert ustąpił.

— Tylko nie wygadaj się z tym przed Hastingsem.
Nie dlatego, żeby nie zasługiwał na zaufanie, lecz
może się zdarzyć,

że zaczną cię szukać (jeśli już nie zaczęli?), że będą
wypytywać kapitanów i pilotów statków, a wówczas
Hastings mógłby się wygadać i bez żadnej złej myśli
poinformować, dokąd udaliśmy się. Żeby zapewnić
sobie jego milczenie, musiałbym mu zdradzić twoją
tajemnicę, a ja nie chcę tego. Im mniej osób ją zna, tym
lepiej dla ciebie.

— A Yambadika?

— Och, ten siedzi stale w indiańskiej wiosce, zresztą

to człowiek małomówny, godny zaufania i niezbyt lu-

biący szeryfów i agentów Pinkertona. Pewnie musiał

mieć z nimi na pieńku, ale to nie nasza sprawa. Ujrzysz

piękny kraj, kolego. Może nawet zapolujesz? Sporo

tam zwierzyny.

Minęła nocka, minął dzionek i zgodnie z przewidy-

background image

waniami Allana „Pensylwania" dopłynęła do celu swej

podróży w późnych popołudniowych godzinach.

Allan zabrał -swój wypchany worek i dwie derki,

którymi obciążył Roberta, jako że chłopak nie miał nic

do dźwigania.

Spotkali Hastingsa na dolnym pokładzie. Zdziwił się.

— Dokąd tak się spieszysz, stary druhu? Poczekaj z

pół godzinki, aż załatwię swoje sprawy z kapitanem, a

później pokażę ci St. Louis.

— Znam St. Louis jak własną kieszeń — pochwalił

się Allan.

— A kiedyś tu był?

— Przed sześciu laty.

Hastings wybuchnął śmiechem.

— No, to nie poznasz miasta. Rozrosło się jak droż-

dżowe ciasto. Ulice większe, domy wyższe, ludzie inni.

Tylko port rzeczny zepsiał ze szczętem. Popatrz

— wskazał ręką na nadbrzeże. — Co widzisz? Kilka

starych, zardzewiałych wraków. A ja pamiętam szeregi

nowiutkich parowców zacumowanych przy pomostach.

Gdzież te czasy? Kolej wykonała swą robotę bardzo

dokładnie. Ciekawe, jak długo jeszcze „Pensylwania"

wozić będzie towary? No, Allan, poczekasz?

— Doprawdy, nie mogę. Słuchaj, Jerry, wyruszają

stąd jakieś statki w górę Missouri?

— Dokąd to znowu się wybierasz?

— Gdyby mi St. Louis nie przypadło do smaku,

ruszę na zachód.

— Rozumiem, lecz nic ci nie potrafię powiedzieć na

temat żeglugi po Missouri, dopóki nie zejdę na brzeg i

nie zasięgnę języka wśród znajomków. A na brzeg nie

zejdę przed rozmową z kapitanem, więc musisz na

mnie poczekać.

— No, to sam spróbuję.

— Co ci tak pilno?

Pilno, niepilno. Po prostu jestem niecierpliwy.

— Uparty z ciebie człowiek i czuję, że coś tam knu-

jesz. Powodzenia, Allan.

Padli sobie w objęcia, Hastings odprowadził ich do

trapu, a kiedy Allan i Robert znaleźli się na brzegu,

pilot jeszcze machał im ręką.

— No — odetchnął Allan — udało się. Jego towa-

rzystwo mogłoby nam przysporzyć kłopotów. Zaraz

wywąchałby, że nie mam zamiaru kręcić się po St.

Louis i szukać tu dla siebie jakiegoś interesu. Do Idaho

szmat drogi, powinniśmy spieszyć się, kolego.

Stwierdziwszy tę oczywistą prawdę Allan pociągnął

Roberta wzdłuż nabrzeży w poszukiwaniu odpowied-

niego statku. Mijali butwiejące, drewniane pomosty,

przechodzili obok szop, których otwarte wierzeje uka-

zywały puste wnętrza zamiast stosów towarów cze-

kających na załadunek. Przystanęli chwilę przed

parowcem przycumowanym za zakolem małej

zatoczki. Pokład był pusty, pokryty warstwą kurzu, a

nad kominami nie unosił się nawet cień dymu. Statek

wyglądał na opuszczony, jego wnętrze nie zdradzało

nawet śladu ludzkiej obecności.

Trafili na jeszcze cztery takie statki i Allan doszedł

background image

do wniosku, że nie ma czego tu szukać.

— Tfu, do licha! Hastings mówił prawdę, żegluga

zamiera. Jednak popróbujmy popytać.

Zaczepili pierwszego z napotkanych przechodniów.

— Na Missouri? — powtórzył pytanie i

równocześnie potrząsnął głową. — Nie wiem, czy

tamtędy coś pływa, poza holownikami. Idźcie do Linii

Kotwicznej.

— A co to takiego? — zapytał Allan.

— Firma przewozowa. Jedyna, jaka się tu ostała.

Niedaleko. Pójdziecie prosto — pokazał ręką — i skrę-

cicie za tamtym domem z czerwonym dachem. Linia

Kotwiczna ma biuro w białym, dwupiętrowym budyn-

ku, przed wejściem cztery filarki.

To powiedziawszy wykręcił się na pięcie i szybko

odszedł.

— Patrzcie go — mruknął z niezadowoleniem Allan

— jak to mu pilno! Chodźmy, kolego, jakoś trafimy.

I trafili. Siedziba Linii Kotwicznej wznosiła się na

skraju miasta — biały dom z czterema filarkami, tak

jak go opisał przypadkowy informator. Jednak rezul-

taty odwiedzin okazały się kiepskie. Jakiś mężczyzna,

odgrodzony od interesantów potężnym pulpitem, naj-

pierw wytrzeszczył oczy na Allana, później powtórzył

zadane mu pytanie: „W górę Missouri?"

Robert pomyślał, że rzeka Missouri musi chyba pły-

nąć bardzo daleko od St. Louis, jeśli drugi z kolei

mieszkaniec w zdumieniu powtarza jej nazwę.

background image

— W górę Missouri — przytaknął Allan. — Zależy

nam na czasie.

— Tylko statki towarowe.

— Niech będą towarowe. Przywykliśmy do niewy-

gód.

Cień uśmiechu przemknął po twarzy urzędnika. Ro-

bert zauważył, że zaczyna się im natarczywie przyglą-

dać, później coś szepce do swego sąsiada. Robert za-

niepokoił się. Delikatnie pociągnął Allana za rękaw,

lecz ten nawet nie drgnął.

— Więc jak z tym statkiem? — ponowił pytanie.

Urzędnik uśmiechnął się:

— Traperzy? — zagadnął nieoczekiwanie. —

Dawno nie oglądałem prawdziwych traperów. W

górze Missouri zapewne jest sporo zwierzyny, co?

— Nie jesteśmy traperami — wyjaśnił Allan. —

Zresztą, co to ma do rzeczy?

— Nie? — zasmucił się urzędnik. — Zamiera ten

piękny zawód.

— A co ze statkiem? — wtrącił się niecierpliwie.

Robert.

— Ach, statek. Oczywiście. Od dziś za tydzień. Bez

wyżywienia i bez kajuty. Nazywa się „Kansas City".

Zgłoście się na dzień wcześniej.

Wyszli z budynku. Na ulicy Allan mruknął.

— Do licha z tym „Kansas City"! Chodźmy coś

przekąsić, a później na dworzec kolejowy. Nie

będziemy czekać przez tydzień na jakąś starą łajbę.

Robert pomarkotniał. Zauważył półgębkiem, że po-

dróż koleją wypadnie znacznie drożej, a on... Allan

klepnął go po ramieniu.

— Nie turbuj się. Starczy nam, choćbyśmy nawet

mieli jechać dokoła świata. Maszerujemy, kolego.

Dla Roberta Yicksburg po Wichita Falls był ósmym
cudem świata, lecz ujrzawszy St. Louis doznał kom-
pletnego

zawrotu głowy. Wydało mu się, że ulice nie mają
końca, a potężne jak twierdze domy ciągną się milami.
Nawet kiepskie, pokryte błotem chodniki i nierówne
bruki jezdni uznał za szczyt wygody i nie mógł się
nadziwić olbrzymiej ilości małych obskurnych knajpek,
ulokowanych wzdłuż rzeki. Przypuszczał, że odwiedzą
jedną z nich, lecz Allan krytycznym okiem ocenił
wygląd tych lokali oraz korzystających gości — grupek
oberwańców, z których jedni właśnie pili, drudzy byli
już pijani i podpierali ściany domostw, a jeszcze inni
beztrosko spali pod tymiż ścianami, w błocie i kurzu
drogi.

— Nie tu, nie tu — przestrzegł Roberta. — Pragniesz

towarzystwa tych łapserdaków? Dostaniesz nożem albo

cię okradną. Idziemy dalej.

Robert nie pożałował wędrówki. Przyglądał się do-

mom, które dźwigały się coraz wyżej, świecąc szybami

okien ujętych w łukowate framugi. W górze, ponad

dachy dźwigały się kopuły i strzeliste wieże. Środkiem

ulicy toczyły się czarne karoce, odkryte powozy i

bryczki. Ruch na jezdni był większy niż na chodnikach,

background image

jak gdyby większość mieszkańców St. Louis za-

pomniała, do czego służą nogi. A stroje przechodniów?

Zupełnie inne niż na południu. Robert nie zauważył ani

jednego mężczyzny, który by nosił pas z rewolwerami,

kurtę z antylopy czy spodnie obszyte frędzlami, jakich

używano w Wichita Falls i w całym chyba Teksasie.

Teraz pojął, dlaczego przyglądano mu się tak ciekawie,

gdy kroczył u boku Allana. Bardzo z tego był dumny.

Lecz Allan inaczej zapatrywał się na to zagadnienie.

Gdy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami jakiegoś

mniej wystawnego lokaliku, powiedział:

— Zdejm te swoje rusznice, zbyt zwracają uwagę.

Tutaj, jak widzisz, nikt nie dźwiga takiego żelastwa.

background image

Robert potulnie zastosował się do polecenia, a pas z

coltami zniknął w głębi worka.

Weszli do środka. Pchnięte drzwi ozwały się deli-

katnym głosem kilku dzwoneczków. Wnętrze wyglą-

dało schludnie i skromnie, w sam raz dla ludzi lubią-

cych czystość, spokój i... niewysokie ceny.

Zostali obsłużeni szybko i sprawnie przez jedynego

kelnera krzątającego się po miniaturowej salce. Szybko

uwinęli się z porcjami mięsa i kaszy, dwiema butelkami

piwa i z prawie całym bochenkiem chleba. Zapłacili,

zapytali o drogę do dworca kolejowego i wyszli.

Potem wszystko przebiegało szybko dzięki niezwyk-

łej energii Allana. To on właśnie od portiera w wielkiej

hali dworcowej zdołał wydusić niezbędne informacje, z

których wynikało, że najkrótsza trasa do Idaho wiodła z

St. Louis przez Kansas City, Omaha, Cheyenne,

Laramie aż do Pocatello.

— Ujrzysz kawał świata, kolego, i to jakiego świata!

Będziemy gnać wzdłuż Missouri, później nad północną

Platte. Ech, człowiek przypomni sobie dawne czasy!

Ten radosny okrzyk jakoś nie ucieszył Roberta. Zgo-

dził się na odbycie dalekiej drogi, lecz nadal dręczyły

go wątpliwości, czy decyzja była słuszna. Chociaż nie

wątpił, że Allan mówi szczerą prawdę o „czarach"

Yambadiki, podejrzewał, że były eksplorer po prostu

nie dostrzegł oszukańczych sztuczek zręcznego kugla-

rza. Jednak ta wspólna wędrówka do Idaho posiadała i

zalety. Po pierwsze — w ten sposób oddalał się coraz

bardziej od granic Teksasu, po drugie — polubił Allana

i w jego towarzystwie czuł się znacznie pewniej, po

trzecie — Allan pokrywał koszty związane z

wyżywieniem ich obu, a chociaż początkowo Robert

odczuwał z tego tytułu pewne wyrzuty sumienia, z cza-

sem to minęło.

Załatwiwszy na stacji, co było do załatwienia, poszli

raz jeszcze na miasto. Znaleźli niepozorny sklepik

spożywczy, w którym zaopatrzyli się w suchary, wę-

dzony boczek, kawę i cukier. Allan odmówił natomiast

nabycia puszek z mięsnymi konserwami wyjaśniając

potem towarzyszowi:

— Drogie to, ciężkie i kłopot z otwieraniem. Nie

martw się, kolego, w Idaho znajdziemy mnóstwo

mięsa. Lepszego i bezpłatnego. Polowałeś kiedy na

antylopy?

Zawstydzony Robert wyznał, że nie polował nawet

na zające.

— To i strzelec z ciebie kiepski.

— Nie taki kiepski — zaprotestował. — Denis

Murphy niejednego mnie nauczył.

Allan pokiwał głową:

— Aha, rozumiem. Błyskawicznie wyciągnąć colta z

kabury, zanim przeciwnik zdąży uczynić to samo.

Ale zwierzęta to nie ludzie. Do antylopy znacznie trud-

niej jest trafić, a z colta to w ogóle niemożliwe. Trzy-

małeś ty kiedy winchester w ręku?

—. Gezy wiście.

— Strzelałeś?

background image

— Do celu.

— Rozumiem. Stawia się na płocie blaszaną puszkę.

Nie tak było? Ale ja cię poduczę.

— Przecież nie macie winchestera.

— Niech cię o to głowa nie boli. We właściwym

czasie znajdzie się i broń, i zwierzyna.

— Przecież nie jedziemy na wyprawę myśliwską —

zaniepokoił się Robert. — Nie zamierzam zostać tra-

perem.

Wcale ci tego nie radzę. U Szoszonów

pobędziemy tyle, ile trzeba, ani godziny dłużej.

Zapolujemy w drodze.

— Z okien wagonu? — nieco złośliwie zagadnął Ro-

bert.

— Wagon opuścimy w Pocatello, aby dalej powędro-

wać na końskich grzbietach.

— A to Pocatello, to gdzie?

— W Idaho, kolego. Stamtąd tylko kawałek drogi do

Yambadiki, maleńki spacerek. A że podczas tego

spacerku zapolujemy, nie przedłuży to naszej wy prawy

ani o dzień.

Robert, uspokojony, nie nagabywał już o inne szcze-

góły podróży. Pogrążył się całkowicie w podziwie dla

wspaniałości miasta i pewnie zapomniałby o godzinie

odjazdu pociągu, gdyby nie Allan.

Kiedy zmrok zapadł, obaj siedzieli już w wagonie i

obserwowali przez okno blaski i cienie niknącego w

dali St. Louis. Jeszcze tej nocy minęli Jefferson City, a

nad ranem znaleźli się w Kansas City, tam gdzie rzeka

Kansas wlewa swe wody w mętne nurty Missouri.

Dotąd jechali ciągle na zachód, teraz pociąg skręcił ku

północy, gnając wzdłuż doliny Missouri ku odległemu

Omaha.

Nieznany, daleki świat ukazywał się oczom Roberta:

miasta, miasteczka, osady, pustkowia porosłe trawą lub

drzewami, samotne farmy wśród uprawnych pól.

Wszystko bardzo kolorowe, zmieniające barwy w za-

leżności od pory dnia lub nocy. Allan albo drzemał,

albo gadał, nieczuły na uroki krajobrazu.

— Wjeżdżamy na stary szlak, kolego, na oregoński

szlak. Tędy ciągnęli na zachód, pieszo i na koniach,

słynni traperzy i poszukiwacze skarbów, jeszcze za nim

ruszyły karawany osadników z bydłem, końmi i

rolniczym sprzętem złożonym w ogromnych wozach.

Robert oderwał wzrok od szyby:

background image

__ Sam jechałem na takim wozie.

__ Ech, domyślam się, że twoja podróż była wygodną

przejażdżką w porównaniu z tym, co przeżywali

pierwsi wędrowcy.

__ To prawda — przyznał chłopak. — Jednak i mnie

się dały we znaki trudy drogi. Ciężko się wówczas

rozchorowałem i gdyby nie uczynni ludzie, nie

rozmawiałbym dziś z wami.

— Ano, widzisz. Miałeś szczęście. Lecz dawniej

marli w drodze nawet najzdrowsi ludzie. Opowiadano

mi o pierwszej karawanie wozów i ludzi ciągnących na

zachód, do Kalifornii. Okropna to historia i nie bardzo

dawałem jej wiarę. Jednak tyle razy i tylu wspominało

ją, że w końcu uwierzyłem, ba, nauczyłem na pamięć.

Chcesz posłuchać? Warto znać stare dzieje tego kraju,

bo w ten sposób człowiek staje się mądrzejszy i potrafi

spojrzeć dalej, niż sięga czubek własnego nosa. To był

rok 1846, kolego. Ja już wówczas stąpałem po tej

ziemi, ciebie jeszcze nie było na świecie. Otóż... w

połowie kwietnia ze Springfield. stolicy stanu Illinois,

wyruszyły w drogę na zachód czterdzieści trzy wozy,

ciągnione przez woły, i dziewięćdziesięciu ludzi z

całym dobytkiem. Przedtem Dziki Zachód przyciągał

tylko pojedynczych myśliwych, eks-plorerów,

zabijaków ściganych przez prawo i włóczęgów żądnych

przygód, określanych mianem westmanów. Chyba tych

ostatnich dziś już nie znajdziesz.

Karawana ze Springfield miała dotrzeć do Kalifornii,

która wówczas nie tylko że nie była żadnym stanem,

lecz nawet nie należała do naszej Unii, tylko do

Meksyku. Ale to ludzi nie zniechęcało do podróży

Opowiadano przecież o cudownym klimacie tamtego

kraju, o wielkich obszarach urodzajnej ziemi, czekają-

cych na rolników, o olbrzymich lasach, jakie można

było rąbać nikomu nie płacąc za drewno. Gadano

bajędy i prawdę o drogocennych kamieniach i o złocie

ukrytym dla szczęśliwców w Sierra Nevada. Ach, cze-

góż to ludzie wówczas nie wymyślili? Nie twierdzę, że

wszystko było kłamstwem, lecz kto uwierzył bez-

krytycznie, mocno później żałował. Nie pamiętam

nazwisk wszystkich uczestników wędrówki, kto by to

spamiętał? Utkwiło mi w głowie nazwisko Reed. Cała

rodzina Reedów, bardzo zamożna, wybrała się w drogę.

Głowa rodziny posiadała w Springfield młyn oraz wy-

twórnię mebli. Powodziło się im świetnie, lecz nagle

zapragnęli jeszcze większej świetności. Może byli chci-

wi, może po prostu zgłupieli słuchając bajęd o nie-

przebranych skarbach Kalifornii? Zapamiętaj sobie,

kolego, że gdy dla pieniędzy poświęca się wszystko,

łatwo wszystko stracić!

Reedowie wyruszyli aż trzema wozami, a wóz, w

którym mieszkali, był największym z wehikułów

karawany. Opowiadano mi, że pod wysoko rozpiętym

pokryciem z płótna znajdowało się prawdziwe

mieszkanie: sypialnia z normalnymi łóżkami, salon z

fotelami o błyszczących oparciach, wreszcie kuchnia,

w której znajdował się żelazny piecyk z blaszaną rurą-

kominem, wystającą ponad dach wozu. Zmontowano

background image

szafki na ubrania, kredens na naczynia stołowe i

kuchenne, ba, nawet bibliotekę. Do takiego wozu

wchodziło się nie przodem lub od tyłu, jak to

normalnie bywa, lecz przez drzwi umieszczone z boku,

jak w dyliżansie, a za drzwiami znajdowała się malutka

sionka. Ano, po prostu pałac na kółkach!

— To chyba bajka! — wykrzyknął Robert. — Chce-

cie, żebym w nią uwierzył?

Nie bajka, kolego, chociaż początkowo i ja tak

sądziłem. Wielu oglądało ten wóz i nie mam powodu

posądzać ich o blagę. Otóż ten pałac na kółkach był

niezmiernie ciężki i dlatego zaprzężony aż w osiem

wołów. Rodzina Reedów składała się z siedmiu osób:

ojciec James Reed, żona Margaret, czworo dzieci w

wieku od dwu do dwunastu lat oraz siedemdzie-

sięciopięcioletnia pani Omy Keyes, babcia ze strony

matki, tak ciężko chora, że całą drogę przebywała

spoczywając w łóżku. Po sześciu tygodniach podróży

zmarła. Pochowano ją na terenie Kansas, na cyplu

oblewanym przez wody Wielkiej Rzeki Błękitnej. Był

to, jak później się okazało, zły omen dla całej

karawany.

W pierwszych dniach lipca 1846 roku wędrowcy do-

tarli do fortu Laramie w Wyomingu, a 4 lipca bawili się

hucznie z okazji święta niepodległości. Zauważ, kolego,

iż jak dotąd, poza zgonem jednej starej kobiety,

wszystko przebiegało dobrze, lecz poruszali się po

ziemiach znanych i dość bezpiecznych.

Na zachód od Laramie zaczynały się dzikie bezdroża

i niebezpieczeństwo wzrastało. Jednak bez przygód

dobrnęli w dniu 20 lipca nad Małą Rzekę Piaszczystą.

W tym miejscu postanowili wybrać kierownika i rów-

nocześnie przewodnika karawany. Tylko dwu

mężczyzn zgodziło się kandydować na takie

stanowisko: James Reed i George Donner. Wybrano

Donnera. Podobno dlatego, iż nie lubiono

wielkopańskich manier Reeda ani jego bogactw, które

kłuły ludzi w oczy. Pod przewodnictwem Donnera

dojechano do fortu Bridger w południowo-zachodniej

części Wyomingu. Z tego miejsca wiodły do Kalifornii

dwie drogi: jedna na północ od Wielkiego Słonego

Jeziora, druga — na południe, lecz ciągnąca się poprzez

słoną pustynię, już na terenie Utah. W forcie Bridger

poradzono im tę ostatnią trasę, krótszą podobno od

pierwszej o dwieście mil. Zapewniano, iż słona

pustynia ciągnie się tylko na przestrzeni pięćdziesięciu

mil. Wiesz, kolego, jak wygląda słona pustynia? Racja,

skąd możesz wiedzieć? Ja ją widziałem.

Wyobraź sobie płaszczyznę bez roślin, nawet bez

jednego ździebełka trawy, i z jeziorkami zawierającymi

wodę-truciznę: cuchnie i pali w ustach. Cała okolica

podobnie cuchnie, słońce grzeje i odbija się w białych

płatach pokrywających ziemię. Myślałbyś, że śnieg

oparł się jakimś sposobem słonecznym promieniom.

Lecz to nie śnieg, to sól. Trująca, tyle w niej różnego

świństwa.

Okazało się, że karawana musiała jechać pustynnym

szlakiem nie 50, lecz 75 mil. Jej uczestnicy, ludzie

background image

niedoświadczeni, zlekceważyli ostrzeżenie przed bra-

kiem wody do picia i zabrali jej z sobą zbyt mały zapas.

Szybko się wyczerpał, a spragnione woły nie chciały

ciągnąć wozów. W tej sytuacji Reed postanowił

poszukać jakiegokolwiek źródełka i wyjechał sam,

pozostawiwszy rodzinę opiece współtowarzyszy wę-

drówki. W tym czasie zmarł drugi z kolei uczestnik

wyprawy, a przyczyny jego śmierci do dziś nie wy-

jaśniono.

Reed po dwudziestu milach wędrówki odkrył nie-

wielką jamkę wypełnioną wodą zdatną do picia. Za-

wrócił, lecz na miejscu postoju karawany zastał tylko

swą rodzinę oraz Miltona Eliota, byłego zarządcę mły-

na Reedów w Springfield, prawie członka rodziny. Inni

uczestnicy karawany ruszyli na własną rękę szukać

wody. Reedów pozostawiono, ponieważ ich woły,

oszalałe z pragnienia, uciekły w nocy. W takiej sytuacji

rodzina postanowiła ruszyć pieszo śladem karawany. Po

dwudziestu godzinach marszu dognali ją właśnie w

miejscu, w którym Reed odkrył wodę. Tu obozowano

cały tydzień i szukano zbiegłych wołów. Odnaleziono

tylko dwa. Drugie dwa Reed pożyczył i wrócił wraz z

Elliotem do porzuconych wozów. Cztery woły starczyły

zaledwie na zaprzęg do jednego wehikułu. Dwaj

mężczyźni przepakowali konieczny w drodze sprzęt na

najlżejszy wóz, pozostawiając „pałac na kółkach" i

wszystkie jego luksusowe urządzenia. Dognali

karawanę i wraz z nią powędrowali dalej na zachód. Od

celu podróży, Kalifornii, dzieliło ich jeszcze 800 mil.

background image

Bez dalszych już przygód karawana osiągnęła gra-

nice Ńevady. Jednak zły omen nadal prześladował

wędrowców. Droga wiodła poprzez strumień wijący się

między stromymi pagórkami. Pomagano sobie wza-

jemnie podczas tak trudnej i niebezpiecznej przeprawy.

Lecz pewien młody, samotny właściciel wozu, o

nazwisku Snyder, awanturnik i zabijaka, tylko przy-

glądał się pracy innych, a sam nawet palcem nie ruszył.

Gdy przyszła na niego kolej, począł tak nieludzko bić

swój zaprzęg, że wzbudził powszechne oburzenie.

Elliot ujął się za dręczonymi wołami, doszło do bójki

z ich właścicielem. Reed usiłował rozdzielić wal-

czących, lecz Snyder zamiast się uspokoić, chwycił bat

i kilkakrotnie uderzył nim Reeda, później jego żonę.

Wówczas Reed wydobył swój nóż myśliwski, skoczył

na napastnika i zabił go. Tego samego dnia wieczorem

zgromadzili się mężczyźni i odbyli sąd nad zabójcą.

Nie wzięto pod uwagę okoliczności, że Reed działał w

obronie własnej i w obronie swej żony, i skazano go na

śmierć przez powieszenie. Ponieważ w okolicy nie

rosło żadne drzewo, wyrok postanowiono wykonać

używając do tego celu dyszla od wozu.

— Okropność! — wykrzyknął Robert. — Ręce mnie

swędzą, gdy słyszę o takich łobuzach. I powiesili tego

nieszczęśnika? I co na to kierownik wyprawy, ten...

Donner? Nie sprzeciwił się?

— Nic o tym nie wiadomo, być może Donner, który

niedawno przybył z Europy, z Niemiec, nie orientował

się w miejscowych zwyczajach i po prostu stchórzył.

Jednak znalazło się kilku rozsądniejszych ludzi i wy-

mogło, by z egzekucji zrezygnowano. Zmieniono wy-

rok, pozwalając Reedowi odjechać konno, lecz bez bro-

ni, wody i żywności.

— To było takie samo morderstwo — zauważył

Robert.

background image

— Oczywiście. Wyrok był dlatego tak surowy, że nie

lubiano Reedów za ich bogactwo, chociaż stracili

prawie wszystko. Reed odjechał na pewną śmierć.

Uratowała go córka, czternastoletnia Virginia. Wy-

mknęła się w nocy z obozu, odszukała ojca i wręczyła

mu broń, żywność i butlę z wodą. Nikt nie zauważył jej

wyjazdu i powrotu. Nazajutrz karawana ruszyła dalej w

kierunku zachodnim. Po raz pierwszy dostrzeżono na

horyzoncie grupy indiańskich jeźdźców. Przez cały

dzień towarzyszyły z tej odległości karawanie. Oddalali

się w nocy, pojawiali każdego ranka. Tak to trwało

przez kilka dni i chociaż początkowo wędrowcy mieli

się na baczności, później przywykli do widoku i

zlekceważyli groźbę napadu. Pewnie dlatego niezbyt

sumiennie odprawiano nocne warty. Któregoś ranka

okazało, się, że zginęło dwadzieścia jeden wołów.

Poszukiwania nie dały wyników. Tak więc część

wozów została pozbawiona sprzężaju. Dzieci i

kobiety przesadzono na inne pojazdy, a mężczyźni

musieli powędrować pieszo, pozostawiając cały

dobytek, w tym nawet część żywności. Wkrótce też

okazało się, że poczyna jej brakować. A ja' sądzę,

kolego, że nie tylko jedzenia, lecz i zwykłej ludzkiej

uczciwości! Nieraz zastanawiałem się, jak bym postąpił

znalazłszy się w takim towarzystwie? Chyba nie

wytrzymałbym i kilku łotrów bez serca przepędził na

cztery wiatry. Na przykład: Lewa Keseberga. Dobrze

zapamiętałem to nazwisko. To był gagatek, co się

zowie.

— A cóż on takiego uczynił?

— Co uczynił? To okrutnik i morderca, gorszy od

tych, jacy napadali na dyliżanse i rabowali podróżnych.

background image

Wyobraź sobie, kolego, że ten gałgan zabrał na swój

wóz pewnego starego człowieka, który również pragnął

dotrzeć do Kalifornii. Kiedy poczęło brakować żywno-

ści, Keseberg wysadził starca na zupełnym pustkowiu i

odjechał.

— Nikt się temu nie sprzeciwił?! — wykrzyknął

oburzony Robert.

Nie wiem, nie byłem tam. Historię karawany

znam tylko z opowiadań. Myślę, że albo Keseberg je-

chał ostatni i dlatego nikt nie zauważył haniebnego

postępku, albo też wszyscy tak już byli wyczerpani

fizycznie, że zabrakło im siły, aby przeciwstawić się

nędznikowi. W tydzień po tym wypadku, gdy karawana

znalazła się 34 mile na wschód od miejsca, gdzie dziś

znajduje się miasteczko Reno, zginął następny

uczestnik wyprawy. Podobno wlókł się ze swym wo-

zem na końcu kawalkady, tuż za Kesebergiem, i nie

dotarł do miejsca postoju. Gdy zapadł mrok, poczęto go

szukać. Napotkano Keseberga, który oświadczył, że

towarzysz posuwa się niedaleko za nim. Minęła noc, a

zapóźniony wędrowiec nie przybył. Powtórne poszu-

kiwania doprowadziły tylko do znalezienia wozu, jego

właściciel jakby pod ziemię się zapadł. Keseberg przy-

sięgał, że o niczym nie wie. Snuto więc różne na ten

temat przypuszczenia: że samotnego wędrowca porwali

Indianie lub że zaginionego zamordował i obrabował

Keseberg, a zwłoki gdzieś ukrył. Lecz głośno nikt tego

nie powiedział.

W połowie października karawana osiągnęła granicę

Nevady i Kalifornii, dotarłszy do podnóża pasma Sierra

Nevada. Następnego dnia jeden z uczestników wy-

prawy, czyszcząc pistolet, zastrzelił się. Była to już

szósta ofiara od chwili rozpoczęcia wędrówki na za-

chód.

W trzynaście dni później rozbito obóz w dolinie nad

jeziorem Truckee. Zaczął padać śnieg i bardzo po-

chłodniało. Aby

przedostać się do Kalifornii, należało sforsować pasmo

Sierra Nevada przez przełęcz, którą widziano z

obozowiska. Kilku mężczyzn ruszyło ku iej przełęczy.

Znikli w śnieżnej kurzawie. Oczekiwano bezskutecznie

ich powrotu. Na koniec reszta uczestników wyprawy

postanowiła iść ich śladem. W połowie drogi do

przełęczy natrafili na zaspy śnieżne tak wysokie, że nie

sposób było posuwać się dalej. Zawrócili do

obozowiska, w którym pozostały zwierzęta i kilka

wozów. Ale okazało się, że zwierzęta znikły. Poszuki-

wania nie dały wyników.

— Cóż to za ludzie — zdziwił się Robert. — Jak

mogli pozostawić woły bez opieki?

— Ano, nie byli to westmani znający niebezpieczeń-

stwa Dzikiego Zachodu, lecz ludzie, którzy po raz

pierwszy wędrowali pustkowiami i zachowywali się jak

głupcy. Straciwszy wszystkie zaprzęgi, postanowili

czekać do wiosny, aż śniegi stopnieją i przełęcz stanie

się bardziej dostępna. Rączo zabrano się do ścinania

drzew, stawiania bud i szałasów. W ten sposób

przetrwali półtora miesiąca. Żywność skończyła sią,

background image

żaden z uczestników wyprawy nie potrafił wytropić

zwierzyny. Wówczas zdecydowano wysłać najsilniej-

szych po pomoc do fortu Sutter, położonego w dolinie

rzeki Sacramento, już w Kalifornii.

W drogę ruszyło pięć kobiet i dziewięciu mężczyzn

zabierając prowiant na sześć dni. Dzienną rację na

osobę stanowił pasek mięsa wielkości dwu palców.

Pierwszego dnia grupka przemaszerowała sześć mil,

drugiego już tylko pięć, później nikt nie obliczał prze-

bytej trasy. Stracono rachubę czasu. Faktem jest, że po

kilku dniach odpadł pierwszy z wędrowców, zabrakło

mu sił, więc pozostawiono go w śniegu. W dwa dni po

tym wydarzeniu zmarł na skutek wycieńczenia drugi

mężczyzna. I wtedy wydarzyła się rzecz naj-

straszniejsza...

— Pomordowali się! — wykrzyknął Robert.

— Gorzej! Pozjadali...

— Ludożerstwo? Nie, to niemożliwe!

I ja nie chciałem uwierzyć, gdy mi o tym opo-

wiedziano po raz pierwszy. Jednak za drugim, a później

za trzecim razem zupełnie różni ludzie potwierdzili ten

fakt. Tak więc wszystko przemawia za tym, iż żywi

podzielili się ciałem zmarłego. Niewiele im to pomogło.

W dwa dni później zmarł trzeci z wędrowców, w cztery

dni później czwarty i piąty. Dwaj Indianie, będący

przewodnikami, uciekli podczas nocy. Z czternastu

osób pozostało przy życiu tylko osiem: pięć kobiet i

trzech mężczyzn. Po dalszych dwu dniach zmarł

następny mężczyzna. Już tylko siedem osób brnęło

przez śniegi sierry. Natrafiono na zbiegłych

przewodników, tak wyczerpanych, że nie uciekali na

widok zbliżającej się grupy. Obaj czerwonoskórzy zo-

stali zastrzeleni. Wreszcie przebyto grzbiety gór i na-

trafiono na opuszczone rancho. Napotkano samotnego

trapera. Zobowiązał się do sprowadzenia pomocy z for-

tu Sutter. Zobowiązania dotrzymał, lecz zanim z fortu

wyruszyła ekspedycja ratownicza, upłynęło kilka dni.

Tymczasem reszta karawany pozostawiona nad je-

ziorem Truckee powoli konała z głodu. I tak na przy-

kład żona Jamesa Reeda, aby nakarmić swe dzieci,

zarżnęła własnego psa. Nieco później zginął Reedom

jedyny czworonóg, jaki im pozostał, kucyk Virginii

Reed, najstarszej córki. Wiemy o tym bardzo dokładnie,

ponieważ jeden z tej grupy prowadził pamiętnik, dzień

po dniu.

Z tych zapisków wynikło, że od 27 grudnia 1846

roku do połowy lutego roku następnego zmarło z głodu

8 osób koczujących nad jeziorem Truckee, w tym troje

dzieci. Na koniec, w drugiej połowie lutego, dotarła nad

jezioro ekspedycja ratunkowa z fortu Sutter, z tak

jednak niewielką ilością prowiantu, że prawie nic nie

mogła zostawić i musiała natychmiast wracać. Wraz z

nią wyruszyli najsilniejsi, wśród nich pani - Reed z

najstarszą córką Virginią i jej pięcioletnim bratem.

Dwoje pozostałych dzieci, zbyt wyczerpanych, powie-

rzono pieczy niezdolnym do marszu. Grupka wędrow-

ców napotkała w drodze Jamesa Reeda, który już dość

dawno dotarł do fortu Sutter. Gdy dowiedział się o wy-

background image

darzeniach nad jeziorem Truckee, zebrał ochotników i

ruszył na ratunek. Najpierw zaopatrzył w żywność

grupkę, w której znajdowała się jego żona, później

dotarł nad jezioro. Jedyny uczestnik wyprawy zasłu-

gujący na miano dzielnego i szlachetnego człowieka.

Reed zabrał najsilniejszych. W drodze zaskoczyła ich

burza śnieżna, tak że część wędrowców utknęła w za-

spach. Uratowała ich przed zagładą trzecia wyprawa

ratownicza. Czwarta wyprawa dotarła nad jezioro z

wiosną 1847 roku, aby zabrać pozostałych. Przy życiu

zastano tylko Keseberga. Dokoła niego spoczywały

porozrzucane zwłoki innych mężczyzn i kobiet, czę-

ściowo pokrajane. W cztery dni później wyprawa ra-

tunkowa z Kesebergiem dotarła do Kalifornii. W ten

sposób z dziewięćdziesięciu ludzi, którzy prawie przed

rokiem wyruszyli ze Springfield, do celu doszło tylko

czterdziestu ośmiu. I tylko jedna rodzina Reedów prze-

była cały szlak nikogo nie utraciwszy. W trzy lata po

zakończeniu wyprawy Virginia Reed wyszła za mąż za

jakiegoś oficera. Tyle tylko wiemy oraz to, iż wyprawie

nadano nazwę „Przeklętej Karawany". — A co z tym

Kesebergiem? — zapytał Robert.

background image

— Został oskarżony o zamordowanie dwu członków

karawany, o rabunek i ludożerstwo, lecz sądy kali-

fornijskie uwolniły go z braku dostatecznych dowo-

dów. Słyszałem, że Keseberg był później kierownikiem

jakiegoś browaru niedaleko Sacramento. Jezioro

Truckee dziś nazywa się jeziorem Donnera, a przełęcz,

przez którą przedzierali się nieszczęśliwcy, Przełęczą

Donnera. Niesprawiedliwie postąpiono, moim zdaniem,

Don-ner okazał się niedołęgą i prawie że zgubił całą

wyprawę. Na mój rozum jezioro należało nazwać

Jeziorem Reeda. Świat jest niesprawiedliwy, kolego.

Opowiedziałem ci o tej historii, bo właśnie jedziemy

przez tereny, którymi posuwała się Przeklęta

Karawana. Jednak kolej to niezła rzecz! Nie zjadłbyś

czego? Chyba pora przekąsić?

Lecz Robert odmówił. Może naprawdę nie był głod-

ny, a może zbyt mocne wrażenie wywarła na nim

opowieść Allana Bow?

background image

Do Wężowej Rzeki

Na południe od granicy kanadyjskiej, na zachód i

południowy zachód od Montany, wreszcie — na

wschód od Oregonu leżą ziemie terytorium Idaho *.

Jego granice tworzą na mapach linie równe, przecina-

jące się pod kątem prostym, podobnie jak i granice

innych stanów i terytoriów amerykańskiej Unii, wy-

kreślone na stołach kartografów przy pomocy ekierki i

pióra.

W rzeczywistości te wygodne do narysowania grani-

ce, biegnące poprzez drogi i bezdroża, szczyty górskie i

doliny, wędrowiec może zauważyć tylko tam, gdzie

ustawiono tablice opatrzone odpowiednimi napisami —

na kolejowych i drogowych szlakach. Podróżny, który

wybierze się tutaj pieszo lub na końskim grzbiecie, a

kierunek wytyczać mu będą ścieżki lub steczki, kręte i

zawikłane, póki nie natrafi na siedlisko łudzi, nie będzie

wiedział, czy już znajduje się na ziemiach Idaho, czy

jeszcze w sąsiednim Wyomingu, Utah czy Oregonie.

Tylko dwie granice Idaho są łatwo zauważalne. Na

północy — potężne pasmo górskie Bitterroot, na za-

chodzie — dolny bieg Rzeki Wężowej. I tylko tam

granica wije się raz szczytami, raz dolinami, raz

kapryśnymi zakrętami rzeki. Lecz są to właśnie granice

najtrudniejsze do przekroczenia. Rzeka Wężowa, prze-

bijając się przez Góry Siedmiu Diabłów, na granicy

Idaho i Oregonu, wyżłobiła przeszkodę nie do sforso-

wania — kanion głębokości 8 tysięcy stóp.

Dwadzieścia dwa pasma górskie dzielą ten kraj na

doliny, płaskowzgórza i lekko pagórkowate niziny, nie-

kiedy żyzne, niekiedy na pół pustynne prerie, porosłe,

jak okiem sięgnąć, krzakami szałwii. Gdy szałwia za-

kwita czerwono, cała przestrzeń lśni w słońcu purpurą.

Przez taką to prerię któregoś dnia późnej wiosny

posuwali się dwaj jeźdźcy. Jeden młody, drugi nieco

starszy, co zauważyłby nawet mało spostrzegawczy

człowiek, gdyby przypadkiem znalazł się na szlaku obu

wędrowców.

Młodszy z jeźdźców milczał, a starszy miał wiele do

opowiadania.

— Ujrzysz tu, kolego, niejedno dziwo — mówił —

chociaż to spokojny i cichy kraj. Tylko dwie potyczki

wojska z czerwonoskórymi: pod Clearwater i

Whitebird. Obie w siedemdziesiątym siódmym, od

tamtego czasu... nic. Rzadko tu zaglądali biali myśliwi,

więc zwierzyny jeszcze nie brak: antylopy, łosie, a w

górach owce i kozły, czarne niedźwiedzie i grizzli. Żyją

tu pumy i rysie, kuny i łasice. W wodach: wydry i

bobry. O kujotach nawet nie wspominam. Gdzie ich nie

ma? Jednego tylko nie spodziewaj się zobaczyć:

bizona. Skończyły się już bizonie lata, aż przykro o

tym mówić. Patrz, patrz! — zatrzymał wierzchowca i

wyciągnął rękę. — Tam, w lewo od wysokiej kępy

background image

krzewów. Widzisz?

Trzy smukłe sylwetki długonogich zwierząt wysko-

czyły nagle na płaszczyznę, jakby wyrosły spod ziemi,

background image

a później oddaliły się pospiesznie, zostawiając po sobie

obłoczek kurzu długo wiszący w rozgrzanym powie-

trzu.

Antylopy — wyjaśnił Allan, bo on właśnie był

tym starszym jeźdźcem. — Nie dogonisz ich

najściglejszym koniem. Tam pewnie jest jakiś parów,

kto wie, może źródełko? Naprzód, kolego! Ach,

gdybyśmy tak natrafili na bobrowe żeremia! Czy wiesz,

ile płacą na wschodzie za jedno bobrowe futerko?

Żałuję, że nie kupiłem łapek, ale może Yambadika je

posiada i pożyczy. Podzielimy się futerkami

sprawiedliwie. Sprzedasz w Fort Benton i

podreperujesz swą kasę.

— Nie przyjechałem tu na polowanie, a bobrów

łapać nie umiem i nie chcę.

— Czemuż to? — zdziwił się Allan. — To żadna

sztuka.

— Chwytanie zwierząt w potrzask uważam za

wstrętne! — oburzył się Robert. — Nie daje się żad-

nych szans czworonogom.

— No, no. Jakiś ty mądry! Chociaż, hm, w tym, co

mówisz, jest trochę racji, ale na bobry nie ma innego

sposobu.

— Jest. Nie chwytać ich.

Allan zaśmiał się.

— Czy masz wobec nich jakieś zobowiązania? —

zapytał półżartem.

Lecz Robert nawet się nie uśmiechnął.

— Karol Gordon sporo opowiadał mi o bobrach.

Przed kilku laty przebywał w Górach Wielkiego Rogu i

tam trafił na bobrze żeremie, teren zupełnie dziewiczy.

Te mądre zwierzęta wcale się go nie zlękły.

Wychodziły na brzeg rozlewiska ścinać drzewa, a

pewien Indianin, który towarzyszył Gordonowi, nawet

je głaskał. Od tamtego czasu Gordon przyrzekł sobie

nigdy nie polować na bobry.

background image

— Ho, ho! Zupełnie jak w bajce. Co prawda i ja

słyszałem, że w Czarnych Górach, w Dakocie, bobry

nie płoszyły się na widok pierwszych ludzi.

— I oczywiście zostały wytępione — zgryźliwie za-

uważył Robert.

— Prawda. Jednak... nie sądź mnie źle, kolego. Nie

pochwalam rzezi zwierząt, a fortunkę zbiłem nie na

skórkach, a na złotej żyle. Widzisz... bizonów prawie

już nie ma. Byłby to cud prawdziwy, gdybyśmy na-

tknęli się na ich najmniejsze nawet stadko. A wszystko

przez co? Przez to, że zamiast starych uczciwych tra-

perów wdarła się na prerię najgorsza hołota, ludzie po-

lujący na zwierzynę nie dla zaspokojenia głodu, lecz

dla szybkiego wzbogacenia się. Gdy skóry bizonie

wzrosły w cenie, mordowano codziennie tysiące sztuk

tych zwierząt. Mięso, całe góry mięsa pozostawiano

kujotom i sępom. I nie znalazł się nikt, kto by tej rzezi

położył kres. Nadejdzie czas, w którym ostatni bizon

zniknie z powierzchni ziemi*. Kto wie, czy później nie

nadejdzie kolej na antylopy, na jelenie, na dzikie owce,

jeśli ktoś strasznie mądry zechce zrobić interes na ich

skórach. Tak ja o tym myślę. Nie mam racji?

— Pewnie tak, lecz ja nic nie znam się na tych

sprawach. Nigdy nie polowałem, przez prerię, jak już

wiecie, wędrowałem tylko raz, i to jako malec. A na

bobry nie będę zastawiał łapek.

Allan roześmiał się:

— Zabawnie wyglądasz, gdy tak poważnie mówisz.

Z powodu kilku skórek bobry nie wyginą.

background image

—- Tak pewnie twierdzi każdy myśliwy. Dla jednego

parę skórek, dla drugiego parę skórek i któregoś dnia

okaże się, że bobrów już nie ma. Bardzo chciałbym

jeszcze ujrzeć bobrowe żeremie.

— Spróbujemy, kolego, jeśli szczęście nam dopisze.

I nie zabiorę sideł, dla świętej zgody. Jesteś zado-

wolony?

Robert skwapliwie przytaknął. Nie miał zamiaru

kłócić się z Allanem. Po pierwsze dlatego, że zbyt

wiele mu zawdzięczał, po drugie, że podziwiał

doświadczenie swego towarzysza i wierzył, że przy

jego pomocy szybciej dotrze do Fort Benton. Przecież

gdyby nie Allan, Robert wlókłby się płynącym pod

prąd Missouri statkiem, głodując i nie wiedząc, kiedy

dotrze do celu. Co prawda sens wyprawy na ziemie

Szoszonów w poszukiwaniu dziwacznego czarodzieja

budził w nim wątpliwości, lecz przecież Allan

zapewniał, że ta „wycieczka" nie wydłuży zbytnio

drogi do Montany.

Gdy w Pocatello, już na terenie Idaho, wysiedli z

pociągu, Robert wpadł w ponury nastrój. Po

Vicksburgu, a zwłaszcza po St. Louis Pocatello wydało

mu się zakazaną dziurą, nie mogącą się równać nawet z

Wichita Falls. Jego ponurość spotęgowała się, gdy

Allan poinformował, że od ziem Szoszonów dzieli ich

nie jakiś tam jednodniowy „spacerek", lecz prawie

dwutygodniowa wędrówka.

— Ech, kolego! — wykrzyknął, gdy zagłębili się

między drewniane zabudowania ulicy pełnej kurzu i

wybojów. — Przypomną się dawne lata. Przed nami

piękna wycieczka. Oczyścimy gardła z kurzu i dymu.

— Jestem kiepskim piechurem — smętnie zauważył

Robert — i chyba nigdy nie dowlokę się do tych wa-

szych Szoszonów. Dwa tygodnie marszu!

background image

— Któż ci powiedział, że mamy maszerować? A kon-

no nie łaska?

— Przecież nie mamy koni.

— Ale będziemy mieli.

— Chcecie nabyć wierzchowca? To duży wydatek, a

ja...

— Ani słowa więcej — przerwał mu Allan. — Dwa

rumaki bardzo się nam przydadzą. Stać mnie na taki

luksus. Pocatello! — wykrzyknął zmieniając temat. —

Jakże się rozrosło! Ile nowych domów? Ho, ho! Mam

nadzieję, że nie wszystko jest tu nowe, że pozostali

starzy przyjaciele.

Po takiej uwadze ruszył szparko środkiem ulicy,

którą raczej nazwać wypadało złą, wyboistą drogą. Po

obu jej stronach dźwigały się drewniane budowle z fał-

szywymi fasadami, imitującymi nie istniejące górne

piętra. W rzeczywistości domy były parterowe. Przed

niektórymi Robert zauważył ludzi podpierających ścia-

ny i ćmiących w milczeniu fajki, przed innymi — tylko

miniaturowe śmietniska: blaszane puszki, szkło, ka-

wałki drewna i zbutwiałe strzępy tkanin. Nie rosło tu

ani jedno drzewko, ani jeden krzak ożywiający

monotonię zakurzonych ścian.

— Jeszcze tylko kawałek, jeśli mnie pamięć nie

zwodzi. Gdy bawiłem tu ostatnio, nie było tych domów

ani ludzi.

— Ludzi? — ironicznie powtórzył Robert. — Nie

naliczyłem ich więcej niż dwudziestu, a wyglądają

niczym ostatni włóczykije.

— Nie bądź wybredny, kolego, nie oceniaj człowieka

po ubraniu.

— Ja ich oceniam po... brudzie. Są brudni. Wszystko

dokoła jest brudne.

Allan nie odpowiedział. Błądził oczyma po fasadach

domostw, w miarę jak je mijali. Aż nagle twarz mu

się rozjaśniła. Przystanął.

— Patrz — odezwał się do swego towarzysza. —

Stara, poczciwa chałupa i nazwa ta sama: „Pod

Tańczącym Niedźwiedziem".

Robert spojrzał. To, co Allan nazwał „poczciwą

chałupą", było parterowym barakiem, zbitym z bali i

desek tak dokładnie pokrytych brudem i zaschłym

błotem, że budowla z pozoru wyglądała na ziemiankę.

Nad drzwiami wisiała deska z wyblakłymi, niegdyś

czerwonymi literami, które tworzyły napis odczytany

przez Allana. Prawdopodobnie dla tych, którzy nie byli

mocni w alfabecie, wymalowano niebieskiego niedź-

wiedzia, opartego jedną łapą na poziomej czarnej kre-

sce, a z trzema łapami podniesionymi, jak gdyby pod-

dawał się niewidzialnemu wrogowi.

Allan pchnął drzwi i przekroczył próg. Znaleźli się

we wnętrzu mniejszym, niżby to wynikało z rozmiarów

całej budowli. Widać „Tańczący Niedźwiedź" zaj-

mował tylko część pomieszczenia. Robert pociągnął

nosem: pachniało stęchlizną, kwaśnym piwem, cyga-

rami i czymś tam jeszcze. Szynkwas stał w głębi, tak

samo tandetny jak całość wyposażenia lokalu. Tylko

background image

mężczyzna, który tkwił za szynkwasem, nie wyglądał

tandetnie. Był to zwalisty olbrzym o szerokich barach,

szerokiej twarzy i szerokiej piersi okrytej nieokreślonej

barwy koszulą i rudą kamizelką. Siedział i obserwował

wchodzących.

— Adam! — zawołał Allan. — Poznajesz mnie?

Olbrzym podniósł się. Teraz był wyższy o głowę od

przybyszów.

— Do licha — odezwał się głębokim basem — toż

to Allan! Allan-traper, Allan-eksplorer. Witaj, chłopie,

w moim raju!

Wyciągnął dłoń wielką jak funtowy bochen chleba.

background image

— Wróciłeś do nas — zagrzmiał bas — na łowy, na

skarby tej ziemi? Ewa! — zahuczał odwracając głowę

w kierunku drzwi zamykających drogę do dalszej

części budynku. — Ewa! Chodź, chodź szybko!

Wydało się Robertowi, że od dudniącego głosu drga-

ją ściany budowli, i zerknął ku górze, czy przypadkiem

sufit nie pęka. Coś zgrzytnęło, lecz ten dźwięk wydały

z siebie tylko zardzewiałe zawiasy. Drzwi uchyliły się

ukazując sylwetkę kobiety. Robert spojrzał i zdumiał

się. Kiedyś w cyrku oglądał kobietę-siłaczkę

przegryzającą zębami stalowe łańcuchy i wyginającą

podkowy w ósemkę. Była to olbrzymka kropka w krop-

kę podobna do tej, która właśnie się pojawiła.

— Allan! — krzyknęła i rzuciła się ściskać gościa, a

później spojrzała pytająco na Roberta.

— Mój siostrzeniec — gładko skłamał Allan.

— Witamy, witamy. Skąd wędrujesz, Allan?

— Prosto z kolejowej stacji. Przybyliśmy pociągiem

i... jesteśmy bardzo głodni.

Olbrzymka klasnęła w dłonie.

— Mam, mam! — zawołała. — Szczęśliwie trafiłeś.

Jest pieczeń z antylopy!

— Pieczeń z antylopy — powtórzył radosnym gło-

sem eksplorer. — Wydaje się, że od stu lat jej nie

jadłem.

— Siadajcie. Adam, podaj, co tam masz na początek,

ja zajmę się resztą.

Pobiegła ku drzwiom, aż podłoga zadudniła. Adam

wyszedł zza szynkwasu, wytarł jeden z trzech znaj-

dujących się w izbie stołów, przyniósł szklanki i sześć

butelek piwa.

— Rozgość się, Allan, i ty, młodzieńcze. A może

wolisz whisky?

— Jeszcze zbyt wcześnie. Mam do załatwienia kilka

spraw, a wódka raczej temu nie sprzyja.

background image

— No, to spróbuj piwa, bardzo zimne to ono nie jest,

ale i nie letnie.

Allan opróżnił szklankę i pokiwał głową z aprobatą.

— Słuchaj, Adam. Jest tu jeszcze ten kowal, który

miał kuźnię nad strumieniem?

— Roger?

— Albo ja wiem? Może Roger, może nie Roger.

Pamiętam, że handlował końmi.

— Chcesz nabyć wierzchowca?

— Nawet dwa. To pilna sprawa.

Oberżysta podrapał się po kudłatej głowie.

— Zostaw to mnie — odpowiedział. — Jak Roger

zwącha, że ci zależy na czasie, odpowiednio podniesie

cenę..

— Nie możemy czekać zbyt długo.

— Dzisiaj tych koni nie dostaniesz.

— Szkoda. Gdyby jednak było możliwe...

— Ale nie jest możliwe. Zmieńmy temat. Pamiętasz,

kiedy wpadłeś tu pierwszy raz?

Pewnie. Wracałem wówczas z doliny Clearwater.

Chyba w siedemdziesiątym ósmym?

— O, ho, ho! Pomieszało ci się w głowie. To był

siedemdziesiąty szósty.

Spierali się kilka minut ku znudzeniu Roberta, aż

półmisek z dymiącą pieczenia antylopy przerwał spór.

Gdy wreszcie wszystko znikło z talerzy, Allan

oświadczył, że musi zwiedzić miasto.

— Mógłbyś chwilę posiedzieć z nami — zauważył z

wyrzutem gospodarz. — Dotąd nie wiem, co cię tu

przygnało?

— A może chęć ujrzenia twego saloonu...

Olbrzym zahuczał śmiechem:

— Znam cię, stary włóczęgo. Może i pragnąłeś mnie

odwiedzić, w to uwierzę, lecz że przybyłeś w tym celu

specjalnie, to wierutne kłamstwo. Coś tu wyniuchał?

Przyznaj się, bonanzę?

— Nic z tego. Po prostu chcę pokazać swemu sio-

strzeńcowi, jak się poluje.

Karczmarz obrzucił badawczym spojrzeniem Allana

i Roberta.

— Jak się poluje z łukiem czy z procą? Nie do-

strzegam twojej fuzyjki, Allanie. Pierwszy raz widzę

człowieka wybierającego się na łowy bez broni.

— Właśnie tutaj ją nabędę. Żyje jeszcze ten rusz-

nikarz?

— Horn? Żyje, ale kiepsko mu się powodzi. Myślę,

że niedługo stąd czmychnie.

— Czemuż to?

— Teraz mało kto naprawia albo kupuje broń. Czasy

wielkich polowań się skończyły, gdy skończyły się

bizony. Czerwonoskórzy już nie ryzykują napadów.

Więc komu potrzebna broń?

— Chyba nie twierdzisz, że wybito całą zwierzynę

— zaniepokoił się Allan.

— Oczywiście, że nie. Zostały antylopy, łosie, nieco

jeleni, górskich kozłów i dzikich owiec. Szczęściarz

trafi jeszcze na czarnego niedźwiedzia, a pechowiec na

grizzli.

background image

— No, to żyjemy! Nie jest tak źle, a że myśliwych

mniej, to mi nie przeszkadza. Chyba ten Horn ma w

zapasie jakieś niezłe pukawki.

— Coś tam ma. Brak teraz amatorów na taki towar.
— A krótka broń? Rewolwery?

— Jeszcze kupują, na moje utrapienie. Niektórzy

sądzą, że pas i dwie armatki u boku dodają człowie-

kowi powagi. Niechby! Lecz czemu dziurawią mi sufit

z coltów? A ty, Allanie, mogłeś nabyć strzelby w więk-

szym mieście, u Horna mały wybór.

background image

— Ej, Adamie, Adamie! Pomyśl. Co warta nowa

broń? Że ładnie wygląda? I na tym koniec jej zalet.

Sprawną broń czyni sprawny strzelec po paru mie-

siącach używania, po roku, po latach. Dlatego przy-

puszczam, że tutaj właśnie znajdę to, czego pragnę.

Idziemy, kol... Robercie. Nie martw się, Adamie, u cie-

bie zawsze, jak w raju, więc wrócimy rychło i prze-

nocujemy. Chyba... że nas wyprosisz!

— Nie gadaj głupstw! — zgromił go karczmarz.

Allan już stał na progu, lecz jeszcze odwrócił się:

— A na wieczór — powiedział — przygotuj dobrą

whisky, nie tę lurę, co ją nalewasz gościom. To bardzo

poczciwi ludzie — wyjaśnił Robertowi, gdy znaleźli się

na ulicy. — Małżeństwo Hayes. On Adam, ona Ewa.

Dlatego przed laty ich knajpkę nazywano rajem.

Wybacz, że cię uczyniłem swoim siostrzeńcem. Hayes

jest bardzo ciekawy i raczej uwierzy w to, że mam

siostrę, niż w jakąś inną bajeczkę, którą musiałbym

wymyślić. Nie powiem mu przecież, żeś uciekł z

Wichita Falls. Lecz ty uważaj przy rozmowie.

— Och, ja się nie zdradzę.

Nie o to chodzi. Musisz mnie nazywać wujem,

kolego.

— Dobrze — odparł wesoło Robert — to nie takie
trudne, wuju.
— Tak ci się wydaje. Wszystko zależy od

przyzwyczajenia. Ja sam o mało nie nazwałem cię
kolegą, lecz w porę ugryzłem się w język.

— Nie w porę. Zauważyłem to, a Hayes pewnie
również spostrzegł.
— On wie, że mam taki zwyczaj, kol... tfu!... Ro-

bercie.

— Wierzę, ale bądź ostrożny, wuju.

— Doskonale to powiedziałeś, siostrzeńcze, a teraz

rozglądajmy się po obu stronach ulicy,, bo zupełnie

background image

z głowy mi wyleciało, gdzie znajdował się

sklepik rusznikarza.

Szli powoli, noga za nogą.

Najlepiej zapytać się — zauważył Robert. —

Tam stoi jakiś jegomość i strasznie się nudzi.

— Słusznie. Hej, kolego! — zawołał, gdy nieznajo-

my ruszył ku drzwiom niewielkiego domeczku.

Na głos Allana zatrzymał się.

— O co chodzi?

— Szukamy rusznikarza.

— Dobrze trafiliście. Ja jestem rusznikarzem. —

Otworzył drzwi. — Wejdźcie, panowie.

Wkroczyli do półmrocznej izdebki. Stała tam

potężna szafa, trzy stołki oraz coś w rodzaju małej

kuźni obitej żelazną blachą. Spoczywały na niej

bezładnie porozrzucane dłuta, młotki, pilniki i obcęgi.

Pachniało kurzem, oliwą i żelazem, jeśli w ogóle

żelazo wydziela jakikolwiek zapach.

— Potrzebuję dwu strzelb — oświadczył Allan —

dobrych, nie tandety.

— U mnie nie ma tandety — obruszył się sprze-

dawca.

Allan pominął milczeniem ten protest i zapytał:

— Znajdzie się coś takiego?

Rusznikarz podszedł do szafy, otworzył ją kluczem, a

kiedy drzwiczki uchyliły się, Robert zobaczył masywne

wnętrze przedzielone półkami. Na górnej, na stojakach,

połyskiwał rząd luf i kolb, na dolnej — rewolwery

różnej wielkości i kształtu.

— Oto niedźwiedziówka — wyjaśnił rusznikarz

wskazując na broń o potężnej kolbie i bardzo grubej

lufie.

Robert mało się znał na rodzajach myśliwskiego

sprzętu, potrafił rozpoznać jedynie ostatni model win-

chestera, bo takiego używał w służbie u szeryfa.

background image

Allan lekceważąco machnął ręką.

— Nie wybieramy się na niedźwiedzie — stwierdził.

— Potrzebuję czegoś lżejszego.

— Może to? Smith-weston, prawie nie używany.

Znowu machnięcie ręką.

— A to remington.

— Pokaż pan.

Otworzył zamek, podniósł broń i długo spoglądał we

wnętrze lufy.

— Może się nada — zauważył. — Potrzebuję

jeszcze coś drugiego.

— Gdyby był winchester... — nieśmiało szepnął Ro-

bert. — Przyzwyczaiłem się...

— Zgoda — mruknął Allan. — O, już widzę, że jest.

— Bardzo wysłużony — powiedział rusznikarz —

ale strzela świetnie.

— To się okaże. Co więcej?
Były dwie dubeltówki, karabin francuskiej marki,

angielski sztucer i nawet dwie skałkówki nabijane od

przodu. Ten arsenał nie znalazł uznania w oczach

Allana. Obejrzał raz jeszcze obie odłożone sztuki.

— Gdzie można wypróbować?

— Przestrzeliwuję broń w piwnicy.

— To na nic. Muszę mieć cel.

Rusznikarz lekko wzruszył ramionami:
— Trzeba iść za miasto, i to daleko. Nasz szeryf nie

lubi huku.

— Chodźmy — zaproponował Allan.

— Nie mogę opuścić interesu.

— Pójdziemy sami.

Sprzedawca pokręcił głową:

— Wybaczcie, panowie, ja was nie znam. Kiedyś w

ten sposób straciłem klienta i broń.

Allan zaśmiał się.

background image

— Bywa i tak — zauważył — lecz ja nie kupuję

broni przed jej wypróbowaniem.

— To może ja tu zostanę — zaproponował Robert —

jako zastaw.

— Świetnie!

Lecz rusznikarz był nieco innego mniemania.

— A cóż ja pocznę z tym chłopcem? Przecież go nie

sprzedam? Dajcie w zastaw coś innego — tu zerknął na

worek Allana.

Eksplorer zauważył to spojrzenie. Rozwiązał tasiem-

ki worka, sięgnął dłonią w głąb i wyciągnął pas Ro-

berta z dwoma coltami.

— Wystarczy?

Rusznikarz obejrzał pas, po nim oba rewolwery i

kiwnął głową.

— Za jedną sztukę — zastrzegł się.

— Co?! Mam dwa razy wędrować?

— To dodatkowo niech tu zostanie ten chłopiec.

— Dobrze. Popilnuj worka, Robercie.

Wsadził obie strzelby pod pachę i wyszedł. Ruszni-

karz popatrzył za odchodzącym.

— Wybieracie się na polowanie?

— Tak.

— To twój krewny?

— Wuj.

— Łatwo odgadnąć, bardzo jesteście do siebie po-

dobni. Twój wuj musi być doświadczonym człowie-

kiem. Zna się na broni. Różni tu do mnie przychodzili:

raz sprzedać, raz kupić. Przeważnie zwracali uwagę na

zewnętrzny wygląd i kręcili nosem nawet na najmniej-

sze zadrapanie kolby. Twój wuj wybrał strzelby mocno

używane, lecz, kto wie, może właśnie najlepsze. Z

bronią to jak z koniem, wszystko zależy, kto i jak ją

używał. Możesz mi wierzyć, od dwudziestu lat jestem

rusznikarzem. Długo tu będziecie?

background image

— Najwyżej kilka dni.
— Szukacie noclegu?
— Zatrzymaliśmy się w saloonie „Pod

Tańczącym Niedźwiedziem". Wuj zna właściciela.

— To znaczy, że twój wuj już tu bywał?

— Bywał — odparł zwięźle Robert, któremu to wy-

pytywanie nie przypadło do smaku.

— A dokąd się wybieracie?
— Na polowanie.

— To chyba traper?
— Kto?
— Twój wuj.
— Aha.

— Lecz teraz futerka mało warte, dopiero zimą...

— Mało — przytaknął chłopiec próbując krótkimi

odpowiedziami odstręczyć od dalszych pytań. Czy

to pomogłoby,

nie zdążył sprawdzić, bo właśnie zjawił się interesant

z dziwnym, trzylufowym pistoletem, przy którym

złamał się jeden z kurków, a w chwilę później —

Allan.

Po odejściu właściciela uszkodzonej broni zaczął się

targ. Robert zdziwił się i równocześnie oburzył usły-

szawszy, że bez

jego zgody Allan domaga się od rusznikarza, aby część

zapłaty przyjął coltami! Rusznikarz nie kwapił się do

takiego handlu. Wówczas Allan oświadczył, że nie ma

pieniędzy na kupno obu strzelb, a z kupna jednej..

rezygnuje. Dopiero wtedy sprzedawca ustąpił. Zażądał

jednak, „na dokładkę" pasa. Pięknego pasa z futerałami,

z którego Robert był tak dumny! Allan zgodził się.

Nic więc dziwnego, że gdy znaleźli się na ulicy, a

rusznikarz nie mógł ich usłyszeć, Robert, ze źle ha-
mowanym wzburzeniem, zauważył:

— Nawet nie zapytaliście, czy się zgadzam!

Prawda. Nie zdążyłem zapytać, ale taki pomysł

zaświtał mi w głowie już podczas kupna, zresztą... po

co ci colty, kolego? To nie jest myśliwska broń. Za-

miast nich masz teraz pięknie przestrzelany winchester.

Na takiej zamianie zrobiłeś dobry interes.

— I jeszcze ten pas... — rozżalił się Robert.

— Ano, rzeczywiście. Nie chciałem przehandlować

pasa, rusznikarz mnie zaskoczył. Musiałem ustąpić,

czułem, że inaczej nie dostanę strzelb. Nie martw się.

Winchester jest wart znacznie więcej.

— Więc to jest mój winchester?

— A jak myślałeś? Oczywiście, że twój i zrobisz z

nim, co zechcesz, gdy nie będzie potrzebny. A teraz

wracamy do saloonu. Przypominam, że jestem twoim

wujem.

Robert rozchmurzył się. Allan znał się na broni i to,

co mówił, musiało być prawdą.

Wnętrze saloonu tym razem wypełnione było ludźmi i

background image

ani gospodarz, ani gospodyni nie mieli czasu na

rozmowę z dwojgiem niecodziennych gości. Allan i Ro-

bert, zorientowawszy się w sytuacji, wycofali się. Ani

jednemu, ani drugiemu nie odpowiadał gwar rozbrzmie-

wający we wnętrzu saloonu: głośne nawoływania, ury-

wane w połowie zwrotki, hałaśliwe przyśpiewki, brzęk

szkła, a nade wszystko wygląd niektórych, zbyt już

podochoconych amatorów piwa i whisky. W takiej sy-

tuacji łatwo wplątać się w awanturę. A ponieważ naj-

częściej każda bójka kończyła się wizytą szeryfa, bez-

pieczniej dla Roberta było posiedzieć na ławeczce przed

domem, skąd łatwo dopaść opłotków sąsiednich

zabudowań i zniknąć z oczu. Sama myśl spotkania z

jakimkolwiek szeryfem budziła w Robercie zrozumiały

lęk.

Tkwili więc przed domem, udając, że nie dostrzegają

ludzi przekraczających śmiałym krokiem próg saloonu i

ludzi opuszczających saloon krokiem wielce

niepewnym. W miarę upływu czasu strumyczek wcho-

dzących cieniał, aż całkowicie wysechł. Natomiast stru-

mień wychodzących toczył się znacznie dłużej. Raz

przybierał, raz opadał, na koniec urwał się raptownie za

ostatnim gościem, który miał już tylko tyle siły, by

przejść próg drzwi. Po czym zakołysał się, obsunął na

ławeczkę i złożył głowę na ramieniu Allana.

— Chodźmy, Robercie. Odpływ już się skończył.

A teraz pomóż ułożyć tego głupca. Świeże powietrze

dobrze mu zrobi. I zapamiętaj sobie, co czyni wódka

nie w porę i nie w miarę użyta.

__ Dlaczego nie w porę?— zachichotał chłopak.

__ Bo upiwszy się wieczorem, przespałby noc na tej

ławce i pewnie mało kto zauważyłby pijaka. A teraz...

Zresztą, nie nasza to sprawa. Chwyć go za nogi! Do-

skonale. Chodź.

W saloonie żona gospodarza sprzątała ze stołów pu-

ste butelki i szklanki, a on sam pucował szmatą blat
szynkwasu.

— Załatwiliście? — zagadnął.

Allan pokazał broń.

— Dużo zapłaciłeś?

— Dużo, niedużo, w sam raz. A co z moimi końmi?

— Wybacz. Nie mogłem do tej pory wyjść na mia-

sto. Widziałeś, co tu się działo? Zaraz to naprawię.

— Pójdę z tobą.

__ Zepsułbyś cały interes. Jeśli sprzedawca spostrze-

że, jak ci pilno, tak podniesie cenę, że ci włosy staną

dęba na głowie. Co innego ze mną, któż będzie

podejrzewał, że mi zależy na czasie?

— Mam i ja swoje sposoby na zbyt sprytnych han-

dlarzy, ale niech tam. Nie będę psuł interesu.

— W porządku. Ewo — zwrócił się do żony — nie

daj Allanowi nigdzie wychodzić aż do mego powrotu.

— Przestań, stary nudziarzu. Idź już.

background image

Karczmarz pokręcił się po izbie, cisnął ścierkę na

szynkwas i wyszedł. Nie było go bardzo długo i przez

ten czas Allan zdążył opowiedzieć pani Ewie całą hi-

storię swego życia, od chwili ostatniego pobytu w

Pocatello. Była to relacja dobrze już znana Robertowi.

— A co z twoim towarzyszem? — zainteresowała się

gospodyni. — Z tym, który zwichnął nogę?

— Hastings! Nie poznałabyś go w stroju, jaki obec-

nie nosi. Wygląda niczym sam admirał. Został pilotem.

Spotkałem go właśnie przed kilku dniami, pilotował

statek, na którym płynąłem.

— To jemu się lepiej poszczęściło — zauważyła pani

Ewa.

— Ech, ze mną nie jest tak kiepsko. Gdyby nie ta

paskudna przygoda z łajdakiem, o którym ci mówiłem,

byłbym nadal właścicielem saloonu.

— Ale nie jesteś. Słuchaj, Allan, naprawdę przyje-

chałeś tu na polowanie?

— Oczywiście. Czy to takie dziwne?

— Jak na człowieka, który stracił majątek...

— No, no. Przecież nie tak wiele. Saloon sprzedałem

wcale nieźle.

— Nie potrzebujesz pieniędzy?

— Ani mi to w głowie. Czyżbym kupował konie?

Wybierał się na wycieczkę? Nie troszcz się o mnie.

Gdy odsapnę po tamtej hecy, rozejrzę się i nabędę jakiś

interes.

— Saloon?

— Kto wie? Może właśnie saloon, bo na farmerstwie

nic a nic się nie znam.

— Toś mnie uspokoił.. Ale... chyba nie nosisz przy

sobie całego majątku? Tu nie są bezpieczne strony.

— Pewnie, że nie noszę. Od czego są banki? To

mądry wynalazek, więc chociaż mój worek wygląda

dość pękato, tylko głupi złodziej połasiłby się na niego.

background image

— A starczy ci na konie?

I na konie, i na parotygodniową podróż. Jesteś

zadowolona?

— Nie pleć głupstw! Nie tak dawno pewien kupiec

sprzedał swój skład i opuścił Pocatello. Zamiast wsiąść

w pociąg, nabył konia i ruszył ku górom. Później opo-

wiadano, że chciał znaleźć złotą żyłę, wspomniał mu o

niej któryś z klientów. Nie dojechał, biedaczek. Jego

zwłoki znaleziono cztery mile na zachód od Pocatello.

Oczywiście, bez pieniędzy. Ja sądzę, że go zamordował

ten klient. Zawrócił kupcowi w głowie, może go na-

mówił do sprzedaży składu i ruszył za nim?

— Mogło tak być — przyznał Allan. — Właśnie dla-

tego nie wożę z sobą większych sum i nie chwalę się

swym dorobkiem przed obcymi. Wolę udawać biedaka.

— Z ciebie zawsze był spryciarz.
— Pewnie, że spryciarz! — zahuczał znajomy głos.

— O! — ucieszył się Allan. — Gdzie konie?
Olbrzym siadł na ławie.
— Sprawa dojrzewa — odparł.
— Co to znaczy?
— Jeśli wierzchowców nie będzie dziś, to będą jutro.

— A jak nie będzie ich jutro, będą pojutrze. W taki

sposób sprawa przeciągnie się na tygodnie.

Spokojnie, Allan. Skąd ta nerwowość? Jak po-

wiadam, że jutro, to jutro. Sprzedawca jeszcze się na-

myśla. Po prostu chce mnie wybadać, czy bardzo mi

zależy na tych koniach, czy też kupię jakiekolwiek

inne?

— To zrób to natychmiast.

O nie, mój drogi. Nie wezmę byle chabety. Te, o

które się targuję, warte są swojej ceny. Opłaca się

poczekać.

- Byle niezbyt długo.

background image

Świtem następnego dnia siedzieli na grzbietach

wierzchowców. Robert pochwalił wybór karczmarza.

Zwierzęta wyglądały na silne, odporne na zmęczenie i

ścigłe, co się okazało po paru godzinach jazdy.

— Skoro tak twierdzisz — ucieszył się Allan —

Adam oddał nam niemałą przysługę. Nie wiem, skąd

on się zna na koniach, lecz widać zna się dobrze.

Spójrz! Parów przed nami. I trawa dokoła bardziej

zielona. Idę o zakład, że dnem płynie strumień.

Popędźmy konie, kolego.

Ruszyli galopem.

Robert zachwycał się jazdą. Może to spowodował

widok dalekiej przestrzeni, nieco podobnej do bez-

leśnych obszarów Teksasu, a może spokój, jaki go

ogarnął, i świadomość, że nic mu tu nie zagraża. Prze-

stał rozmyślać o liście gończym, o pościgu, o kłamli-

wym oskarżeniu Boba Locke.

Kopyta zatętniły po twardej skorupie ziemi, a wiatr

przesycony zapachem szałwii dmuchnął w twarze. Bo

też cała preria, jak okiem sięgnąć, porosła była szałwią

jeszcze nie rozkwitłą. Jej zielonoszare liście nadawały

pustkowiu barwę monotonną i nieco posępną. Lecz

tam, dokąd podążały oba wierzchowce, błyszczała

szmaragdowa wysepka ziemi spadającej łagodnym zbo-

czem.

Zbliżywszy się zauważyli czubek drzewa wystający

ponad krawędź parowu. Zeskoczyli z siodeł, sprowa-

dzili zwierzęta na samo dno miniaturowego wąwozu, w

którym rosło kilka sosen rzucających długie cienie na

miękkie poszycie różnobarwnych ziół i powojów.

Spłoszyli parę królików, które znikły w niewidocznych

norach.

— Znakomite miejsce — zachwycił się Allan. —

Woda! Nie myliłem się. A co tropów dokoła! Ech,

kolego, można by tu zapolować.

background image

— W tej dziurze? Co za czworonóg odważy się tu

zejść, jeśli dla nas samych ledwo starcza miejsca?

Była to przesada. Dolinka istotnie niezbyt rozległa,

lecz dość przestronna, mogła pomieścić nawet spory

tabunek koni.

— Widać, że z ciebie żaden myśliwy — zauważył

Allan rozluźniając popręgi wierzchowca.

— Nigdy nie byłem myśliwym — wyznał Robert.

— I ja tak mniemam. Przyjrzyj się tym odciskom

racic.

Z przeciwległej ściany parowu, w miejscu gdzie

wznosiła się najbardziej stromo, w połowie wysokości,

z małego otworu w darni ciurkała sennie przezroczysta

struga. Spadała po zboczu do wyłożonej kamieniami

niecki o średnicy kilku stóp. Kamienie leżały luźno,

przepuszczając część wody, która zapewne wsiąkała w

piaszczysty grunt, bowiem miniaturowe jeziorko nie

miało innego odpływu. Dokoła tej niecki wilgotna tra-

wa została pognieciona, a gdzieniegdzie widniały pół-

okrągłe wgłębienia — odciski kopyt czworonogów, na

pewno nie koni, jak zaraz zauważył to Allan.

— Myślę — powiedział — że jest to jedyne źródło w

okolicy. Dlatego tyle tropów. Gdyby tak wieczorem

ukryć się na skraju wąwozu?

— Zwierzyna przyjdzie?

— To pewne, kolego. Jeśli nie zwietrzy nas wcze-

śniej. Lecz trzeba tu tkwić do wieczora, a przejecha-

liśmy zaledwie kilka mil.

Podprowadził konia do źródełka i czekał, aż zwierzę

zaspokoi pragnienie, później przywiązał je do drzewa i

rozłożył się w trawie.

— O tej porze jest najgoręcej — wyjaśnił. — Prze-

czekamy tu z godzinkę.

Robert nie odpowiedział. Za przykładem Allana na-

poił swego wierzchowca i rozłożył się obok towarzysza

wędrówki. Leżał z otwartymi oczyma, obserwując

niebo. Słońce dosięgło szczytu i grzało tak, jakby to

była pełnia łata, a nie koniec wiosny. Białe obłoki —

sygnały bezdeszczowej pogody — płynęły leniwie po

niebie. Robert patrzał i rozmyślał. Polowanie! Nigdy

nie brał udziału w polowaniu. Karol Gordon, chociaż

traper, tak poświęcił się w Greenfield zajęciom rolnika,

że zupełnie zarzucił swój poprzedni zawód. Zresztą i

czasu nie starczało na myśliwskie wyprawy, a gdy

wreszcie czas taki się znalazł, bo w braku deszczów

zaniechano orki i siewów, zabrakło zwierzyny. Uciekła

tam, gdzie gleba nie zamieniła się w jałową pustynię,

gdzie rosła trawa, a chmury zraszały ziemię wilgocią.

— Czy nie można by tego przełożyć na inny dzień?

— Czego? — zdziwił się Allan.

— Polowania.

— Pewnie, że można. Urządzimy je, gdy warunki na

to pozwolą.

— Jakie warunki?

— Teren, kolego, teren. Na gładkim i równym nic

nie wskórasz. Już ci mówiłem, że antylopy nie dości-

gniesz nawet najszybszym koniem, musisz ją podejść

niepostrzeżenie, lecz jakże tego dokonać na otwartej

background image

płaszczyźnie? Ta dolinka to świetny teren do zasadzki.

Ba, lecz trzeba czekać do wieczora, a nam pilno do

Szoszonów.

Ziewnął i przewrócił się na bok. Robert znowu po-

czął spoglądać w niebo i rozmyślać. Ciągle o polowa-

niu.

— Nie wyobrażasz sobie — mruknął nieoczekiwanie

Allan — jak smaczna jest pieczeń z antylopy. Gdy o

niej wspomnę, aż mnie w dołku ściska. Z głodu.

— Mamy boczek — zauważył Robert — a antylopę

już jadłem w Pocatello.

background image

— To co innego. Gdybyś spróbował choć raz anty-

lopie j pieczeni przy ognisku!

Robert roześmiał się.

— Widzę, że wam bardzo zależy na antylopie.

Allan znowu się przekręcił.

— Tyle lat nie miałem strzelby w ręku! Cóż dziw-

nego, że chciałbym sobie przypomnieć stare czasy.

— A gdybyśmy tutaj zapolowali, a później natych-

miast ruszyli w drogę?

Nocą? Zbyt wielkie ryzyko. Wiesz, co to są wio-

ski piesków?

— Wiem. Widziałem już pole zryte norami, niebez-

piecznie tamtędy jeździć. Konie łamią nogi.

— No, właśnie. A masz ty sowi wzrok, kolego?

Dostrzeżesz w nocy dziurę w ziemi?

Robert westchnął. Jego kalkulacja, że utracony na

polowanie czas nadrobią nocną jazdą, okazała się nic

niewarta. Allan na pewno miał słuszność. Za wielkie

ryzyko. Cóż, trzeba polowanie odłożyć. Robert wes-

tchnął po raz drugi. Próbował myśleć o czymś innym.

Na próżno. Kręcił się i wiercił, aż jego towarzysz za-

gadnął:

— Co ci, kolego? Ugryzło coś?

— Nie. Zastanawiam się... — zaczął Robert z wa-

haniem — czy nie moglibyśmy zostać tu na noc.

Allan natychmiast siadł..

— Tak sądzisz? Może i masz rację. Ostatecznie, je-

den dzień przerwy w podróży nic nam nie zaszkodzi.

Zgoda, zostajemy. Weź nóż, kolego, i natnij co bardziej

żywicznych gałęzi, nazbieraj jeszcze chrustu, a ja

rozkulbaczę nasze dzielne rumaki.

background image

Wstał i poszedł do koni. Robert nie okazał się ani

rączy, ani chętny. Uznał, że do wieczora jest jeszcze

sporo czasu, więc po co ten pośpiech? Półsennym

okiem obserwował krzątaninę Allana. To nie było le-

nistwo, lecz najprawdziwsze zmęczenie, które dopiero

teraz poczęło dawać się we znaki. Długa jazda po-

ciągiem, dzień spędzony w Pocatello prawie bez od-

poczynku, bo trzeba było zająć się czyszczeniem i ob-

rządzaniem koni przyprowadzonych przez karczmarza

dopiero nad wieczorem, na koniec udział w posiłku,

który przeciągnął się do późnych godzin nocnych, bo

Hayes chciał się nagadać z Allanem — wszystko to nie

pozostało bez wpływu. W dzień odjazdu Allan zbudził

Roberta już o czwartej nad ranem. Rzeźwe powietrze

świtu wypłoszyło resztki snu, lecz teraz, gdy słońce

przygrzało, nie przespane godziny nocy poczęły się

przypominać.

— Cóż tak leżysz, kolego? Warto napić się kawy.

Spaliśmy kapinkę za krótko, kawa dobrze nam zrobi.

Ale nie zagotujesz wody bez ognia, a nie rozpalisz

ognia bez drzewa.

Robert dźwignął się niechętnie, ospale począł zbierać

chrust i obłamywać co cieńsze gałęzie. Ułożył z tego

spory stos, który Allan uznał jednak za niedostateczny.

Wrócił więc do nudnej roboty i oczyścił chyba połowę

dolinki z opadłych gałęzi i suchego igliwia, zanim

jeszcze jego towarzysz stwierdził, że opału starczy na

resztę dnia i na całą noc, i polecił mu zająć się

wyszukaniem trzech płaskich kamieni. Robert widział

takie kamienie ułożone na dnie zagłębienia z wodą,

ruszył więc ku źródełku.

— Nie stamtąd! — krzyknął Allan.

— Dlaczego?

— Dlatego, że woda natychmiast wsiąknie w piasek,

a poza tym nie wolno niszczyć cudzej roboty.

background image

— Cudzej roboty?

A co ty sobie myślisz? Czyżby kamienie

przymaszerowały same i tak pięknie ułożyły się w

dołku? Bawił tu przed nami jakiś porządny westman z

koniem i ponieważ miał trudności z napojeniem zwie-

rzęcia wprost ze strugi, wykopał w ziemi dołek i zgrab-

nie wyłożył go kamieniami.

— Nie zastanowiłem się — wyznał ze skruchą Ro-

bert.

To powiedziawszy począł krążyć wokół zboczy do-

linki, na próżno wypatrując czegoś, co pod stopą lub

dłonią nie uginałoby się jak darń. Doszedł do wniosku,

że głazy do wyłożenia niecki przyniesiono spoza

dolinki. Powiedział o tym. Allan ryknął śmiechem.

— Puknij się w głowę, kolego. Któż by szukał

kamieni na prerii?

Obrażony Robert powrócił do swych poszukiwań.

Tym razem przy pomocy długiego noża. Dzięki niemu

pod płytką warstwą traw znalazł to, czego szukał.

Wydobył i z dużym trudem doniósł ciężkie głazy do

miejsca, gdzie Allan już rozpalił ogień. Ułożyli je wo-

kół nikłego płomienia, a na nich postawili garnek z

wodą. Ten garnek był darem Adama Hayesa. Szczodry

oberżysta zaopatrzył Allana również w skórzany worek

na wodę, przedmiot wręcz nieodzowny podczas

podróży poprzez suche, pozbawione wilgoci tereny.

Robert, zlany dziesiątym potem, legł w cieniu naj-

bliższej sosny i wydychiwał z siebie zmęczenie, aż do

chwili gdy jego towarzysz oznajmił:

— Kawa gotowa. Tak, kolego — gadał dmuchając na

wrzątek — nie masz jak kawa na zmęczenie. Pij,

później możemy się przespać aż do zmroku. Dopóki

widno, nic tu nie będzie się działo. Zwierzyna teraz tak

samo odpoczywa, jak my.

— A ludzie?

background image

— Jacy tam ludzie? Przecież to pustynia.

— Indianie.

— Indian w tych stronach nie ma.

— A bandyci? Opowiadano mi, że właśnie na pu-

stkowiach grasują najrozmaitsi przestępcy.

— Źle ci opowiadano, kolego. Oni grasują, jak się

wyraziłeś, wcale nie na pustkowiach. Cóż by mieli tu

do roboty? Napadają na pociągi lub na dyliżanse. Lecz

tędy nie przebiega żadna linia kolejowa i nie jeździ

żaden dyliżans. Kogóż więc mieliby rabować? Możesz

spokojnie drzemać, kolego.

Robert nie czekał na powtórną zachętę. Dopił kawy,

zabrał zrolowany koc, oparł na nim głowę i zasnął pod

pniem wysmukłej sosny. Nic nie zakłóciło odpoczynku

chłopca aż do zmierzchu. Wtedy zbudził go towarzysz

wędrówki. Zdążył już przygotować pieczony boczek,

kawę, a nawet pokrajany chleb, nabyty w Pocatello

wraz z sucharami. Jedząc przynaglał Roberta do

pośpiechu.

— Zaraz wstaną wieczorne zorze — mówił

obcierając rękawem tłuszcz kapiący mu po brodzie. —

Nadchodzi pora wędrowców prerii. Nim noc zapadnie,

zjawią się u wodopoju. Musimy zgasić ogień i ukryć się

na skraju dolinki. Jeśli tego na czas nie uczynimy,

nawet nie powąchasz pieczonej antylopy.

Po takim ostrzeżeniu Robert już nie jadł, lecz łykał

całe kęsy jedzenia, a kawą niemal się parzył. Allan

chlusnął wodą na ognisko. Nabili strzelby i legli na

skraju zbocza.

Leciutki wiaterek dmuchał im w twarze i Robert

uznał, że nie ma nic przyjemniejszego nad polowanie.

Lecz to było wrażenie pierwszych kilkunastu minut

oczekiwania. Następne okazały się mniej miłe. Za-

ledwie nad dalekim horyzontem poczęły smużyć się

purpurowe pasma zachodu, a półkolisty skrawek słoń-

background image

ca jeszcze nie skrył się pod ziemię, Robert poczuł, że

jego żołądek uciska coś bardzo twardego, prawdopo-

dobnie kamień. Przesunął się nieco. Ucisk brzucha

ustąpił, ale coś boleśnie gniotło go w piersi. Znowu się

przesunął. Kilka następnych minut przeleżał nie-

ruchomo, z oczami utkwionymi w pustą dal. Taka

obserwacja wymagała lekkiego uniesienia głowy. Po

minucie zdrętwiał mu kark. Opuścił głowę, lecz przez

to stracił z oczu widok prerii. Postanowił więc cofnąć

się w dół zbocza. Uczynił to i odetchnął z ulgą. Teraz

leżał znacznie wygodniej.

— Czy musisz się wciąż wiercić? — zaszeptał Allan.

— Bardzo tu niewygodnie — odparł chłopak nie

usiłując nawet ściszyć głosu.

Jeżeli będziesz tak ryczał, przepłoszysz wszystką

zwierzynę — skarcił go Allan. — Wieczorem głos

niesie się bardzo daleko. Jak ci niewygodnie, idź spać

Robert przestraszył się. Stracić taką okazję! Nie od-

powiedział, lecz znieruchomiał, bojąc się nawet gło-

śniej odetchnąć. Przyrzekł sobie, że raczej wrośnie w

ziemię, niż wykona jakikolwiek ruch. Przyrzeczenie

takie mógł złożyć tylko greenhorn, a dotrzymać tylko

doświadczony traper. Po kilku minutach poczuł, że go

swędzi nos. Zakrył twarz dłonią. Nie pomogło.

Kichnął, a odgłos kichnięcia zabrzmiał w ciszy

wieczoru niczym strzał z dubeltówki.

— Słuchaj, kolego — złowrogo zaszeptał Allan —

zejdź na dół, połóż się pod drzewem i śpij.

— Już nie będę — odszepnął chłopiec — Daję

słowo.

Allan nie powtórzył rozkazu, a Robert leżał

nieruchomo jak głaz i... cierpiał. Najpierw zakłuło go w

lewej łopatce, z kolei — w prawej. Zacisnął zęby,

zdecydowany wytrwać w bezruchu. Kłucie ustąpiło,

natomiast poczęła mu dolegać lewa łydka. Skurcz. To

było okropne. Zerknął w stronę Allana. Eksplorer oparł

głowę na rękach, broń położył przy piersi i spoglądał

ponad czubkami traw w przestrzeń ograniczoną

czerwoną smugą horyzontu. Słońce skryło się

całkowicie, purpurowe zorze rozpaliły się ogniście na

krańcach prerii — niedoświadczony wędrowiec

mógłby podejrzewać pożar.

Jeszcze pół godziny, a szarość poczęła spływać na

ziemię, coraz bardziej gęstniejąc. Robert, ciągle z ocza-

mi utkwionymi w twarzy Allana, ostrożnie, bardzo

ostrożnie podkulił nogę. Pomogło, ból zelżał. Allan

położył palec na ustach i przysunął do siebie broń,

kolba dotknęła jego ramienia. Robert naśladował go.

Zwierzyna musiała znajdować się blisko, lecz na próż-

no wytrzeszczał oczy.

Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Naraz zauważył i

serce zabiło mu mocniej. Antylopy! Antylopy! Cóż by

innego? Ruchome cienie mknęły wprost na dolinkę.

Jeszcze nie potrafił policzyć, ile ich gna. Objął dłonią

zwężenie kolby, przycisnął mocniej do ramienia i palec

położył na spuście. Spokojnie, spokojnie — nakazywał

sobie, a równocześnie drżał z przejęcia. Zwierzęta

zbliżały się. Pięć sztuk. Wydały mu się jakieś wyższe,

background image

niż sądził. I rogi dźwigały bardziej rozrośnięte. Biegły,

wciąż biegły. Już słyszał miękki tupot ich racic. Nagle

— zatrzymały się. Robertowi zaparło dech. Postanowił,

że strzeli, jeśli zawrócą. Szansa trafienia niewielka, lecz

cóż szkodzi spróbować? Ruszyły znowu, tym razem

wolniej. Czyżby przeczuły niebezpieczeństwo? Oto są

już bardzo blisko. Na co jeszcze czeka Allan? Spojrzał

na niego. Bow wolniutko uniósł lufę.

— Teraz — szepnął.

Robert szarpnął bronią, nacisnął spust, o sekundę

wcześniej trzasnęła strzelba Allana. Stadko znieru-

chomiało, lecz nim przebrzmiał huk, zwierzęta

zawróciły w podskoku i znikły w szarości wieczoru jak

duchy.

— Nie udało się — stwierdził z żalem Robert.

— Tobie nie — roześmiał się Allan — mnie... tak.

Chociaż przez tyle lat nie miałem w ręku broni. Lecz

nie martw się, ja również haniebnie pudłowałem, zanim

po raz pierwszy trafiłem, gdzie należy.

— Jednak antylopy uciekły.

Jakie tam antylopy? To jeleń wirginijski, kolego.

Gdzież go nie ma? Buszuje po lasach, po chaszczach,

po prerii, lubi również odwiedzać uprawne pola

farmerskie. Chodź.

Dźwignęli się z ziemi. Robert pełen niewiary, po

Jeleń wirginijski — najbardziej rozpowszechniony

obok antylopy

czworonóg łowny w Północnej Ameryce. Dziś jego

ilość ocenia się jeszcze na pięć milionów sztuk.

background image

nieważ nadal nie dostrzegał myśliwskiego trofeum,

Allan wesoły i triumfujący. I nie bez powodu. Robert

zdumiał się, gdy go Allan bezbłędnie doprowadził do

miejsca, gdzie nieruchomo spoczywał jeleń. Z trudem

przyciągnęli go na skraj dolinki, później zepchnęli na

samo dno. Allan rozpalił ogień i w jego blasku mógł

Robert dokładniej przyjrzeć się zwierzęciu. Była to

pokaźna sztuka, z wielkim, bardzo rozgałęzionym po-

rożem, o futrze rudawym i białym na spodzie krótkiego

ogonka.

— No, bierz się za nóż, kolego, będziesz mi

pomagał.

Robert nie miał pojęcia, w jaki sposób ściąga się

skórę, więc tylko uważnie wykonywał polecenia. Upo-

rali się z robotą dopiero w pełni nocy.

— Świeże mięso nie jest najlepsze — wyjaśnił

eksplorer — lecz pewnie chciałbyś spróbować

pieczeni?

Robert ochoczo przytaknął. Allan zajął się krajaniem

i przyrządzaniem dania, które — chociaż przypalone z

zewnątrz i obsypane popiołem — wydało się

chłopakowi przysmakiem nad przysmaki.

— Teraz idź spać — rozkazał Allan.

— A wy?

— Ja mam roboty na całą nockę. Musimy zabrać na

drogę jak najwięcej mięsa, upieczonego oczywiście, bo

surowe już jutro stanie się niejadalne.

— Pomogę wam.

— Nic z tego. Nie znasz się na kucharskiej robocie.

Połóż się. Ruszamy o świcie.

Nazajutrz Robert uważnie przyjrzał się swemu to-

warzyszowi szukając w jego twarzy śladów znużenia,

lecz nie znalazł.

— Spaliście? — zagadnął.

— Gdzie tam! Patrz, ile mięsa jeszcze zostało. Ale

trudno. To, co zdążyłem upiec, powinno wystarczyć na

background image

całą drogę. Mamy przecież zapasy z Pocatello. Resztę

zostawimy jako prezent dla kujotów. Niech i one mają

swój dobry dzień. No, idź, umyj się, jeśli uważasz to za

stosowne, i zabieraj się do śniadania. Patrz, już niebo

poczyna różowieć.

J Robert, przyzwyczajony od lat do porannej toalety,

pobiegł ku źródełku, zrzucił z siebie kurtę, kamizelkę,

koszulę i stanął bezradny wobec tak prymitywnej

umywalki. Nawet podczas przepędu bydła korzystał z

miednicy. Tu musiał uklęknąć.«Nie zdążył jeszcze rąk

zanurzyć w wodzie, gdy przeszkodził mu okrzyk

Allana.

— Hej, tam! Najpierw napój konie. Po twoim myciu

nie będą chciały pić.

Robert posłusznie zastosował się do polecenia.

— A może używasz mydła, kolego? — zagadnął go

Allan od ogniska.

— Używam...

— No, to tym razem lepiej zrezygnuj z tego zwy-

czaju.

— Dlaczego?

— Dlatego, że twoje mydliny zatrują wodę w zbior-

niczku na kilka dni. Pomyśl o innych, kolego! Może

już jutro przyjedzie tu spragniony wędrowiec.

— To się napije ze strugi — odparł Robert.

— A koń? Woda z mydłem ma okropny smak. Po-

myśl i o zwierzynie, którą pozbawisz wodopoju. Czy

ma paść z pragnienia dlatego, że jakiś czyścioszek

myśli tylko o swojej wygodzie?

Robert westchnął. Szczękając z chłodu zębami

ochlapał twarz, szyję i piersi, po czym na wilgotne

jeszcze ciało wciągnął koszulę. Płomień ogniska i

gorąca kawa przywróciły mu dobre samopoczucie. Z

jedzeniem uwinął się szybko. Pakowanie manatków i

kulbaczenie koni trwało nieco dłużej. Gdy wreszcie

obaj znaleźli się na siodłach, Robert spojrzał z żalem

na potężne rogi myśliwskiego trofeum.

— Takie rogi byłyby ozdobą niejednego mieszkania

— zauważył.

— Chcesz zabrać? Proszę bardzo, ale nie licz na to,

że ci pomogę wieźć.

— Och, nie! Ja tylko tak... teoretycznie.

— No to... praktycznie: jazda, kolego! Zorze już

gasną.

Opuścili dolinkę, gdy purpurowe kolumny łączące

ziemię z niebem poczynały blednąc, aż wreszcie znikły.

Złocisty rąbek słońca wyjrzał zza horyzontu.

Po siedmiu dniach wędrówki i siedmiu nocach spę-

dzonych przy ogniskach dotarli nad brzeg rzeki więk-

szej od spotykanych dotąd strumyków. Allan policzył,

że minęli ich siedem, i twierdził, że siódemka jest

liczbą szczęśliwą, co gwarantuje pomyślne zakończenie

podróży. Za dwa, najwyżej trzy dni bezpiecznie dotrą

do celu.

Tygodniowa jazda dla trapera, eksplorera czy w ogó-

le westmana stanowi mało znaczący okres czasu,

background image

zwłaszcza jeśli w tym okresie nie wydarzy się nic in-

teresującego. Jednak dla Roberta monotonna wyprawa

stała się przeżyciem godnym zapamiętania. Bo chociaż

przed laty przemierzył znacznie większą przestrzeń,

przecież w warunkach zupełnie odmiennych: jechał

wozem i dopiero pod koniec przepędu począł się uczyć

konnej jazdy, pomagać kowbojom, co trwało bardzo

krótko. Choroba przerwała naukę. A obecnie? Och,

obecnie sprawy wyglądały inaczej. Posuwając się trop

w trop za Allanem, wyobrażał sobie, że jest jednym ze

słynnych tropicieli śladów, czymś w rodzaju Sokolego

Oka, o którym czytał w książkach pożyczonych mu

przez Karola Gordona *. Marzył, że lada chwila ujrzy

grupę indiańskich wojowników o głowach ustrojonych

barwnymi piórami, dzierżących w dłoniach długie

dzidy i błyszczące czerwienią godła plemienne.

> Ognisko płonące w nocy i półgłośna gadanina Alla-

na, cisza zapadającej w sen prerii, podobna cisza przed-

świtu — wszystko to budziło w Robercie nie znane

dotąd wzruszenia. Wszystko miało swe uroki, nawet

wczesne zrywanie się z niewygodnego posłania, nawet

źródlana woda rankami tak zimna, że drętwiały palce i

o prawdziwym umyciu się mowy nie było. Posiadała

swój urok na pół spalona, twarda pieczeń jelenia lub

kawa, w której pływały odrobinki popiołu i sosnowe

szpilki.

— Oto jesteśmy nad Wężową Rzeką — oświadczył

uroczyście Allan Bow, gdy ujrzeli rozlewiska szero-

kiego nurtu, wijącego się wśród kopulastych pagórków

i porośniętych trawą płaszczyzn. — Jeśli się mylę,

bodaj mi język kołkiem stanął! To już prawie kres

naszej podróży. Tam będziemy nocować — wskazał na

kępę krzewów i drzew rosnących półkolem nad brze-

giem rzeki.

Zeskoczyli z końskich grzbietów, rozkulbaczyli

zwierzęta, napoili je, a później na długich linkach przy-

wiązali do pni. Do zachodu słońca brakowało godziny,

więc Allan uznał, że wolno im teraz nieco

poleniuchować, tym bardziej że miejsce na biwak było

znakomite. Zarośla tworzyły gęsty żywopłot otaczający

malutką polankę, na której rosło kilka drzew. Jedynie

od strony wody nie istniała naturalna zagroda, jednak

stanowiła ją przecież rzeka.

— To wspaniałe miejsce — zachwycał się Allan. —

Woda nas chroni z jednej strony, a z pozostałych trzech

zarośla. Kto usiłowałby je sforsować, narobiłby tyle

szumu i trzasku, że zbudziłby nawet susła w norze.

— A któż nas może zbudzić? — zaśmiał się Robert.

Uważał, że to wychwalanie miejsca pod obozowisko

było jedynie wynikiem zmęczenia Allana, który nie

chciał już tego dnia jechać dalej.

Kto nas może zbudzić? — powtórzył Allan. — A

chociażby puma.

— Odstraszy ją ogień. Zresztą nie słyszałem, aby

pumy wędrowały po równinach. Ich miejsce to góry

albo podgórskie wyżyny.

— Patrzcie go! Jaki mądrala! Lecz jeśli nie puma, to

może zjawić się inny gość, równie niebezpieczny.

background image

— Przez siedem dni nie spotkaliśmy żadnej żywej

istoty, poza stadkiem jeleni i kujotami.

Prawda, lecz widzisz, kolego, sytuacja obecnie się

zmieniła. Znaleźliśmy się dość blisko ziem Szoszonów

i chociaż przydzielono im ściśle określony teren, nie

ma tu słupów granicznych ani straży. Indianie za-

puszczają się daleko poza swe rezerwaty, a ja nie chcę

być zaskoczony nieprzewidzianą wizytą.

— Boicie się czerwonoskórych? To po co do nich

jedziemy?

— Wcale się nie boję — oburzył się Allan. — Nie

znalazł się taki śmiałek, który odważyłby się nazwać

mnie tchórzem. Zapamiętaj to sobie, kolego.

— Ależ... ja tylko żartowałem.

— To niedobry żart. Nie próbuj go powtórzyć przed
kimś obcym, mógłby się źle zakończyć dla
takiego, jak ty,

niedoświadczonego młodzika.

— Przepraszam. Powiedziałem głupstwo.

— No, już dobrze. Na przyszłość najpierw pomyśl,

zanim zaczniesz gadać.

Udzieliwszy takiej nauki Allan wyjaśnił Robertowi,

że nieoczekiwane spotkanie — na przykład napad

czerwonoskórych — nigdy nie należy do przyjemności.

Że nie sposób w tego rodzaju sytuacji czegokolwiek

wyjaśnić napadającym i można nieźle oberwać.

Zwłaszcza w nocnych ciemnościach. Co innego za

dnia, gdy w porę zauważy się nadjeżdżającą grupę

łudzi. Od pobytu Allana w wiosce Szoszonów upłynęło

kilka lat, więc wielu młodych wojowników nie zna go.

Należy im wyjaśnić, po co i do kogo jadą, a wówczas

na pewno zostaną gościnnie przyjęci. Lecz czy nocny

napad daje okazję do takich wyjaśnień?

Robert odparł, że okoliczności raczej utrudniają spo-

kojną rozmowę.

— No, właśnie! Dlatego będziemy tkwić za tymi

krzaczkami, żeby nas nikt nie zauważył, a oprócz tego:

czuwać. Jeśli pragniesz się wypluskać, proszę bardzo,

nawet z mydłem. Wody tu sporo.

Robert natychmiast skorzystał z propozycji. Pobiegł

na brzeg, błyskawicznie pozbył się odzieży i zupełnie

nagi wskoczył w nurt rzeki. Woda, nagrzana słońcem,

była przyjemnie letnia. Chłopak odszukał głębsze

miejsce, dał nurka raz i drugi, później wyszorował się

mydłem. Opuściło go uczucie zmęczenia. Wrócił do

rozpalonego przez Allana ogniska. Upitrasili wieczerzę,

uporali się z nią szybko, potem siedzieli przy płonących

drewienkach, póki pierwsze gwiazdy nie ukazały się na

niebie.

— Idę spać — oświadczył Allan — ty będziesz czu-

wał, kolego. Cztery godziny. Masz zegarek? Nie masz.

background image

Pożyczam ci swój. Co prawda, dobry westman odczyta

godzinę z położenia gwiazd i księżyca, lecz ty przecież

nie jesteś westmanem. Nie martw się, może kiedyś nim

zostaniesz.

Wydobył z kieszeni bluzy potężny chronometr wiel-

kości małego spodka.

— Tylko nie zgub! Ten zegarek przypomina mi lep-

sze czasy i mam nadzieję w jego towarzystwie docze-

kać się jeszcze lepszych. I uważaj, kolego! Nie

dokładaj zbyt wiele do ognia, w nocy łunę widać

bardzo daleko. Najlepiej byłoby zgasić, ale noc

zapowiada się chłodna, więc podtrzymuj żar, lecz

strzeż się płomieni. Miej oko na konie i chwytaj

strzelbę, gdy zauważysz, że się niepokoją. Od czasu do

czasu wyjdź poza krzaczki i porozglądaj się. I nie

hałasuj, nocą każdy szmer niesie się na mile.

Udzieliwszy tylu zbawiennych rad, Allan wymościł

sobie legowisko pod najbliższym drzewem, otulił der-

ką, głowę złożył na siodle i chyba w minutę później

zasnął, bo Robert usłyszał lekkie chrapanie. Był to

miły odgłos, przypominający, że nie jest sam i wy-

starczy krzyknąć, a u jego boku stanie sprzymierzeniec

lepiej od niego rozumiejący się na preriowych spra-

wach.

Robert tkwił przy ogniu, czujnie nasłuchując i od

czasu do czasu zerkając na wierzchowce. Dwukrotnie,

w myśl zaleceń Allana, wychodził poza obręb zarośli

popatrzeć na rozległą płaszczyznę. Nic nie zauważył.

Preria spała w blasku księżyca i w migotaniu gwiazd.

Po drugich takich oględzinach poczęła ogarniać go

senność. Otulił się derką i usiadł przy ognisku. Nie

było to wygodne. Zmienił pozycję, położył się. Głowę

wsparł na ręku, przekonany, że nie zaśnie. Lecz już po

kilku minutach powieki same się przymknęły, głowa

zsunęła się z dłoni, a ręka opadła na ziemię.

background image

Yambadika

Obudził się i ujrzał buchający wysoko płomień.

Ogarnął go wstyd pomieszany z lękiem przed srogimi

wymówkami Allana. Spróbował usiąść. Nie mógł. Rę-

ce miał związane, i to na plecach, nogi skrępowane w

kostkach czymś, co wyglądało na rzemienne lasso.

Spocił się z wrażenia. Któż, u licha, tak go urządził?

Czyżby Allan zdobył się na taki żart pragnąc ukarać

niedbałego wartownika?

Usłyszał głos, obcy głos. Nie był tchórzem, lecz te-

raz ten dźwięk napełnił go przerażeniem. Obcy głos

powiedział:

— Młody się obudził.

Ujrzał w drżącym blasku ogniska wyniosłą sylwetkę

mężczyzny, która pochyliwszy się nad nim zapytała:

— Wygodnie ci, złodzieju?

Robert nie zdążył zaprotestować. Uprzedził go Allan,

spoczywający po drugiej stronie ogniska i na pewno

również skrępowany.

— Mówiłem wam, że to jakaś pomyłka. Konie na-

byliśmy w Pocatello.

— Kłamiesz.

— Gdybym nie leżał tak pięknie związany, oduczył-

bym cię zarzucania innym kłamstwa!

— Nie gadaj tyle, stary koniokradzie!

Odpowiedzi Allana już Robert nie usłyszał (może

jej nie było?). Uznał więc, że powinien wtrącić się do

rozmowy.
— Możecie sprawdzić w Pocatello. Właściciel
salonu sam kupował dla nas konie.
— No, proszę? — odezwał się nieznajomy. — Sły-

szałeś, Bryan?

— Słyszałem. Ten szczeniak jest nawet zabawny,

lecz za bardzo bezczelny. Ty...

Robert poczuł na swej nodze obcas potężnego buta

i aż syknął z bólu. Lecz równocześnie pod wpływem

tego kopnięcia jego strach przemienił się w gniew.

Zacisnął zęby i ani mruknął.

— Bryan, idziemy spać. Piekielnie jestem
zmęczony.
— Acoz tymi dwoma?

— Zastanowimy się jutro. Ej, ty... — to było skie-

rowane do Roberta — albo was powiesimy, albo

puścimy wolno. To będzie zależało od naszego

humoru.

Zaśmieli się obaj jak z najlepszego dowcipu. Czło-

wiek sterczący dotąd nad Robertem zniknął z pola

widzenia. Chłopiec uniósł nieco głowę. Dostrzegł Al-

lana leżącego za ogniskiem, nieruchomego. Na prawe,

nieco dalej, stały wierzchowce, w tym samym

miejscu, w którym przywiązali je do drzew, tylko że

teraz zamiast dwu, było ich cztery. A więc napastnicy

background image

przybyli tu konno, a Robert tak pięknie wartował, że

nie usłyszał nawet tętentu.

„Jestem wart batów — myślał ze złością. — Spisa-

łem się jak dureń. Kim są ci ludzie? Czy rzeczywiście

padli ofiarą złodziei? Jeśli nawet tak, łatwo mogli

obejrzeć konie nabyte w Pocatello. Chyba że przy-

jaciel Allana, ten oberżysta, nabył konie skradzione".

Bolała go noga. Co za chamy! Opuścił głowę na

siodło i począł ostrożnie próbować mocy swych wię-

zów. Poruszył

dłońmi, na próżno. Tylko rzemień jeszcze mocniej wpił

mu się w ciało. Postanowił ponowić próbę, gdy draby

(tak nazwał ich w myślach) zasną. Tymczasem nadal

słyszał przytłumione kroki i odgłosy krzątaniny. Na

koniec ucichły. Ogień począł przygasać. Robert jeszcze

odczekał kilkanaście minut i znowu uniósł głowę. Z

radością stwierdził, że obaj napastnicy leżą

nieruchomo, otuleni kocami. Jak by tu porozumieć się z

Allanem? Szeptu nie usłyszy, a głośniejszego

odezwania się wolał nie ryzykować. Więc może

przyczołgać się do Allana? Tylko w jaki sposób?

Przekręcił się na pierś, napchał sobie do nosa i do ust

sporo kurzu i narobił tyle szelestu, że aż sam się prze-

ląkł. O czołganiu nie było mowy. A gdyby tak próbo-

wać potoczyć się? Wolniutko obrócił się całym ciałem

raz, drugi i nasłuchiwał. Nic. Cisza. Nabrał oddechu i

przetoczył się dalsze trzy razy, znowu zrobił przerwę.

Podniósł głowę i stwierdził zły kierunek swego obro-

towego ruchu. Zbytnio oddalił się od ogniska. Widział

je teraz jako czerwony krąg żarzących się węgielków,

dawały nikły blask, tak nikły, że z miejsca, w którym

się znalazł, nie dostrzegał ani Allana, ani obu napa-

stników.

Noc była czarna, bez śladu gwiazd i księżyca na nie-

bie, a więc sprzyjająca zamierzeniom Roberta, rów-

nocześnie — niesprzyjająca. Bo chociaż ukrywała jego

mozolne posuwanie się, to jednak utrudniała dotarcie

do niewidocznego celu. Trudność powiększyła cisza —

ustał wiatr, krzewy przestały szeleścić, a sosny szu-

mieć. Robert nie potrafił usunąć ani nawet zauważyć

suchych patyczków leżących na drodze jego wędrówki,

trzaskających pod ciężarem jego ciała. Jednak musiał

ryzykować. Potoczył się dalej, czyniąc krótkie przerwy

na odpoczynek. Podczas jednej z nich usłyszał głośne

ziewnięcie. Rozpłaszczył się na ziemi. Leżał i czekał,

pełen niepokoju. Lecz nic więcej się nie wydarzyło.

Spojrzał w niebo — było tak samo czarne, jak

przedtem. Zmienił pozycję i począł manipulować

dłońmi. Wydało mu się, że rzemień opasujący prze-

guby nieco zelżał. Jednak nadal trzymał ręce w uwięzi.

Doszedł do wniosku, że bez pomocy Allana nie

pozbędzie się więzów. Co robi Allan? Robert nie

wątpił, że tak doświadczony westman, jak jego

towarzysz, na pewno nie śpi i chyba próbuje pozbyć się

krępujących go rzemieni. Może ma na to jakiś swój

sposób?

Odetchnąwszy chwilę ruszył w swą dziwaczną wę-

drówkę nadal ruchem obrotowym. Nie dane mu było

background image

jej zakończyć u celu. Przeraźliwy wrzask zburzył ciszę.

Zabrzmiał, jak bardzo wysoki ton nastrojonych na tę

samą nutę głosów: „i-i-i-i-i-i-!" Zatupotały nogi,

okrzyk urwał się gwałtownie, czarniejsze od nocy syl-

wetki zamajaczyły wokół dogasających resztek

zwęglonych patyków. Pojedynczy głos ozwał się

niewyraźnie, coś zaszamotało się i ucichło. Robert

zmartwiał, przekonany, że niesamowite zjawy prerii —

może diabły, a może duchy uczestników Przeklętej

Karawany — dopadły ich tutaj.

Błysnęło światło, po nim wysoki płomień buchnął ku

niebu. Ujrzał gromadkę ludzi, usłyszał głos Allana.

Jakimże językiem mówił eksplorer? Robert nic nie zro-

zumiał. Dwie postacie zatrzymały się nad głową Ro-

berta. Jedna z nich schyliła się, zamigotało ostrze dłu-

giego noża i nim chłopak zdążył krzyknąć, przecięte

zostały krępujące go rzemienie. Wrażenie było tak

silne, zaskoczenie tak całkowite, że z trudem zdołał

wybełkotać: „dziękuję" i leżał drżąc na całym ciele.

Nawet nie zauważył, jak spadły mu pęta z rąk. Rów-

nowagę przywrócił mu dopiero głos Allana.

— Jakże się czujesz, kolego?

Odparł, że znakomicie, co było oczywistym kłam-

stwem. Nigdy dotąd w tak błyskawicznym czasie los

background image

nie przerzucił go z krańcowego przerażenia ku krań-

cowej radości. Jednak seria zaskakujących niespodzia-

nek jeszcze się nie zakończyła. Bo teraz w stojącym

nad nim człowieku Robert rozpoznał Indianina.

— Szoszoni? — zawołał zdumiony.

— Tak, kolego. Nasi przyjaciele od Yambadiki.

— A tamci? Którzy na nas napadli?

— Zaraz się dowiem — to powiedziawszy znowu za-

gadał niezrozumiałą dla Roberta mową i uzyskał rów-

nie niezrozumiałą odpowiedź.

— Okazuje się, że to zwykłe złodziejaszki, kolego.

Wczoraj bawili u Szoszonów i oddalili się dyskretnie,

zostawiając swoje dwie chabety, a zabierając dwa zna-

komite wierzchowce. Poza tym to skończeni głupcy,

pewnie do tej pory kradli konie tylko farmerom, którzy

nie potrafią odnaleźć tropu uciekinierów. Dlatego teraz

wpadli na całego.

— Lecz po cóż były im potrzebne jeszcze nasze ko-

nie? — naiwnie zdziwił się Robert.

— Po co? Jest takie powiedzenie, że od przybytku

głowa nie boli, zwłaszcza gdy sam wpada w ręce.

Robert pomarkotniał, wybąkał, że to jego wina i że

nie ma nic na swe usprawiedliwienie.

Allan spojrzał na niego uważnie, nie podejmując tego

tematu.

— Zastanawiam się tylko — powiedział — czemu

udawali przed nami okradzionych? -Czyżby sądzili, że

przez to nie będziemy sprzeciwiać się zabraniu naszych

wierzchowców? Mniejsza z tym. Już świta, kolego,

więc chyba nie będziemy spali. Chodź, przyjmiemy

gości.

Robert podniósł się. Mrok ustępował, czerń nocy

stopniowo przemieniała się w szarość nadchodzącego

dnia.

Indian było trzech. Robert, który nigdy dotąd nie

spotkał się z nimi twarzą w twarz, a oglądał ich tylko

na rysunkach, nie

tak sobie wyobrażał pierwotnych mieszkańców tej

ziemi. Gdzież się podział ich strój, o którym opowiadał

mu Karol Gordon? Gdzie barwne pióra wpięte we

włosy, gdzie kurtki ze skóry jelenia, gdzie legginy

wyszywane kolorowymi paciorkami, zdobione

purpurowymi wypustkami na szwach? Moda, którą

przejęło wielu westmanów.

Ci czerwonoskórzy, których mógł teraz obserwować

w migotliwym blasku płomieni, nosili pomięte, baweł-

niane spodnie i takież koszule. Chyba tylko pasy, za

którymi tkwiły noże i tomahawki, oraz malutkie za-

winiątka „leków", zawieszone na szyi, przypominały

dumnych wojowników, o których wciąż jeszcze krą-

żyły legendy na Dalekim Zachodzie. No i dziwne, stare

rusznice o długich lufach, jakie dzierżyli w dłoniach.

— Siadaj — rozkazał Allan i pierwszy zajął miejsce

przy ognisku.

Z przeciwległej strony usiedli trzej przybysze. Allan

zagadał do nich niezrozumiałym dla Roberta językiem.

— Wypalimy z nimi fajkę pokoju — wyjaśnił Allan.

— Naśladuj mnie we wszystkim, żebyś ich nie obraził.

background image

Jeden z czerwonoskórych, ten, który w oczach Ro-

berta znalazł największe uznanie (bo nosił czerwoną

opaskę na długich czarnych włosach), rozwinął węzełek

wiszący na szyi i wyjął z niego fajkę o długim cybuchu.

Uczynił to ruchem powolnym, pełnym godności,

zupełnie jak wyuczony aktor na scenie. Z kolei wy-

dobył woreczek z tytoniem i począł przesypywać jego

zawartość do fajki, upychając tytoń palcem. Potem

sięgnął gołą ręką po purpurowy węgielek i wolno po-

łożył go na główce fajki. Robert poczuł pieczenie

palców, jak gdyby on sam trzymał żarzący się okruch.

„Albo ma skórę twardszą od podeszwy — pomyślał

— albo to są jakieś indiańskie sztuczki".

Ogarnęła go radość, że oto zasiada przy obozowym

ogniu z „prawdziwymi" Indianami i że za chwilę wy-

pali z nimi fajkę pokoju, jak „prawdziwy", doświad-

czony westman. Ależ dziwić się będą w Wichita Falls

wszyscy, którym to opowie. Wichita Falls — powtórzył

w myślach i radość zgasła jak zdmuchnięty płomień

świecy. Przecież Wichita Falls oznaczało areszt,

rozprawę sądową i skazujący wyrok! Lepiej o tym nie

myśleć.

Tymczasem właściciel fajki powstał i trzymając cy-

buch w obu dłoniach począł mówić, to podnosząc fajkę

ku niebu, to zniżając ją ku ziemi lub zataczając

półkolisty krąg. Robert nic z tego nie pojął. Zerknął na

Allana, lecz tamten albo nie dostrzegł, albo udał, że nie

widzi spojrzenia chłopca.

Indianin skończył przemawiać. Włożył cybuch do

ust, zaciągnął się i wydmuchnął obłoczek siwego dymu

ku górze. Z kolei powtórzył tę czynność jeszcze cztery

razy, puszczając dym w cztery strony świata. Usiadł i

ująwszy fajkę oburącz, podał ją swemu sąsiadowi.

Tamten — z głową nakrytą, ku zgorszeniu Roberta,

najzwyklejszym kapeluszem, noszonym przez „blade

twarze" — odegrał scenę niewiele różniącą się od po-

przedniej. Mówił coś równie długo i równie dla Roberta

niezrozumiale. Następnie fajka powędrowała do Allana,

który zachował się tak, jakby przez całe życie oddawał

się jedynie czynności palenia fajki pokoju. Gdy

wreszcie nadmuchał dymem w odpowiednich kierun-

kach i coś tam naopowiadał w dziwacznej mowie, po-

dał fajkę Robertowi.

— Naśladuj mnie — szepnął — nie potrzebujesz

przemawiać, uczyniłem to za ciebie.

background image

Robert przyjął fajkę. Dopiero teraz zauważył, że

zakończenie jej cybucha jest brudne i zaślinione. — Czy

mogę obetrzeć? — zapytał cicho.

— Ani się waż! No, jazda. Tylko się nie zaciągaj. To

niebezpiecznie.

Robert nie zaciągnął się. Lecz i bez tego poczuł w

gardle zjadliwy dym o smrodliwej woni i ohydnym

smaku. Bohatersko wyszedł jednak z tej próby, pusz-

czając dym w cztery strony świata, potem siadł i wrę-

czył fajkę ostatniemu z uczestników obrzędu. Jeszcze

jedno niezrozumiałe przemówienie i fajka wróciła do

właściciela. Została dokładnie oczyszczona i schowana.

Zapadło milczenie.

Przerwał je Allan, tym razem wyrażając się po an-

gielsku.

— Wdzięczni jesteśmy za pomoc naszym

czerwonym braciom.

Tu podał na otwartej dłoni trzy cygara. Zostały

przyjęte lekkim pomrukiem zadowolenia. Dwaj obda-

rowani natychmiast wsadzili do ust całe cygara i po-

częli je żuć. Jedynie trzeci — właśnie. ten z opaską na

czole — wydobył z ognia płonący patyczek i w chwilę

później począł delektować się dymem.

— Dajcie i mnie — półgłosem poprosił Robert. —

Ohydnie się czuję po tej fajce.

Otrzymał.

Przedranna szarość zastąpiła nocny zmrok i Robert

mógł teraz dokładniej przyjrzeć się gościom. Ze zdu-

mieniem stwierdził, że tylko jeden z nich nosił moka-

syny, dwaj inni — rozczłapane, paskudne buty, produkt

„bladych twarzy". Lecz najdziwniejsze dopiero teraz

nastąpiło: palący cygaro, pewnie przywódca po-

zostałych dwu, nieoczekiwanie odezwał się najczystszą

angielszczyzną:

background image

— Azaliż bracia moi, wystawiając na hazard życie

swe, nie ponieśli szwanku?

Robert osłupiał. Lecz Allan, bez oznaki jakiegokol-

wiek zdziwienia, odpowiedział.

— Nic nam się nie stało. A co z jeńcami? Jakoś cicho

się zachowują.

— Niechże brat mój nie troska się o zbójów. Kneble

do ust im wraziliśmy, aby krzykiem nie zakłócali mowy

naszej.

— Rozumiem. Jeśli mój brat pozwoli, przyjrzę się

ich twarzom. Może któregoś z nich już dawniej spot-

kałem?

Na przyzwalający gest — podniósł się...

— Chodź — rozkazał Robertowi. — Eleganckie dra-

by — zauważył stając nad leżącymi. — Ubranie jakby

wczoraj nabyte w sklepie. Lecz nie po to cię przywo-

łałem, kolego.

— Słuchajcie — nie wytrzymał chłopak — po ja-

kiemu oni gadają? Niby to angielski, lecz przecież nikt

nie używa takich słów! Ledwo powstrzymałem się od

śmiechu.

— Mów ciszej — ostrzegł Allan — i nie śmiej się z

tej cudacznej mowy. Obraziłbyś ich śmiertelnie.

— Rozumiem, ale dlaczego...

To idiotyczny pomysł Yambadiki. Niekiedy naj-

mądrzejszym ludziom przychodzą do głowy

najgłupsze pomysły. Wiesz chyba, że wszyscy

czerwonoskórzy władają angielskim dość kiepsko,

raczej jest to gwara, mieszanina angielskiego i

plemiennych dialektów, trudno zrozumiała dla

człowieka, który przez dłuższy czas nie wędrował po

Dalekim Zachodzie. Yambadika postanowił rzecz

zmienić. Zabrał się do uczenia Szoszonów

angielskiego. Gdyby do tego się ograniczył, nie byłoby

o czym gadać, ale on ubrdał sobie, że w ustach

czerwonoskórych współczesna angielszczyzna byłaby

niestosowna. Wobec tego począł uczyć swych

Szoszonów dawnego języka, jakim posługiwali się

ongiś pierwsi biali osadnicy.

Robert prychnął i natychmiast zatkał sobie usta
dłonią.

— Przepraszam — szepnął.

Allan pogroził mu palcem.

Przepraszam — powtórzył. — Lecz skąd

Yambadika nauczył się tej dziwacznej mowy?

— I ja go o to pytałem. Pokazał mi wówczas grubą

Biblię, chyba wydrukowaną wówczas, gdy stopa bia-

łego człowieka po raz pierwszy dotknęła tej ziemi.

— Że też mu się chciało... — zdziwił się chłopiec.

— Czy wszyscy Szoszoni wyrażają się tak cudacznie?

— Nie wiem, kolego. Gdy bawiłem u Yambadiki

przed laty, tylko niektórzy. Czarownik powiadał, że na

początek uczy najzdolniejszych. No, wracajmy do

ogniska. Jeszcze raz ostrzegam: nie śmiej się z Indian,

nawet gdyby mówili językiem kur lub indyków.

— A co z tymi? — Robert wskazał na spoczywają-

cych nieruchomo jeńców. — Nie można by rozluźnić

background image

im więzów i uwolnić z knebli?

— Ani się waż! Nie nasi to jeńcy i nic nam do nich.

Bądź ostrożny, kolego, a gdy nie wiesz, jak postąpić,

poradź się mnie. Jesteśmy w Idaho, nie w Teksasie, nie

w mieście, lecz na prerii wśród czerwonoskórych, a ich

zwyczaje mocno się różnią od naszych.

Pociągnął chłopaka za rękaw w kierunku ogniska,

przy którym nadal tkwili nieruchomo, jak figurki ule-

pione z gliny, trzej wojownicy.

— Czyliż rozpoznali bracia nasi oblicza zbójców?

— zagadnął czerwonoskóry z opaską ha czole.

Allan przecząco pokręcił głową, a Robert z trudem

powstrzymał uśmiech.

- Takoż ich sądzić będziemy li tylko za
uprowadzenie rumaków. Ruszymy w drogę, gdy
opona niebiosów przetrze się.

Robert zakaszlał podejrzanie. Allan spojrzał nań ostro

i aby odwrócić uwagę Indian od dziwnego zachowania

się towarzysza, zagadał coś po szoszońsku. Otrzymał

zwięzłą odpowiedź w tym samym języku, po czym

odszedł od ognia, aby powrócić z wielkim kawałem

jeleniego mięsa i kilku sucharami.

Przynieś wody — zwrócił się do chłopca. — Za

jakie pół godziny ruszamy i dziś jeszcze ujrzysz

Yambadikę. Pospiesz się.

— Zaiste, prawdę rzekłeś. Howgh! — stwierdził je-

den z wojowników.

Zestawienie dziwacznej angielszczyzny z indiańskim

okrzykiem było tak zaskakujące, że Robert wyskoczył

jak z procy z kręgu ogniska, porwał blaszany saganek i

krztusząc się od śmiechu pognał nad brzeg rzeki. Tam

ukląkł nad wodą i ukrywszy usta w dłoniach chichotał

dobrą minutę.

— Zaiste!... — szepnął. — Tfu, do licha! Gdzie ja

trafiłem? Ten Yambadika na pewno ma kręćka wełbie.

Azaliż Allan jest normalny?

Znowu roześmiał się, naczerpał wody i ruszył ku

ognisku, strojąc twarz w grymas grobowej powagi. Na

szczęście, ranny posiłek upłynął pod znakiem milcze-

nia, a siodłaniu koni i pakowaniu bagażów towarzy-

szyły tylko krótkie i niezrozumiałe rozkazy

Szoszonów.

Gdy wskoczyli na siodła, czerwone zorze,

zapowiedź świtu, rozpaliły niebo na horyzoncie.

Kawalkadę otwierał Indianin z opaską, za nim jechał

Allan, za Allanem — Robert, za Robertem — dwaj

czerwonoskórzy wiodący na lassach zwierzęta, do

których przytroczono obu koniokradów. Siedzieli, a

raczej'— na pół leżeli, mając nogi skrępowane linkami

przeciągniętymi pod końskim brzuchem, a ręce

związane w przegubach wokół końskich karków. W ten

sposób żaden z jeźdźców nie mógł się

wyprostować.

Robert nie zapomniał o kopniaku, jednak poczuł

litość nad złodziejami. Przecież nawet nie wyjęto im

knebli z ust!

Pochód zamykał trzeci wojownik w kapeluszu i wy-

background image

krzywionych butach.

Posuwano się stale wzdłuż koryta rzeki i tylko w

miejscach, gdzie nurt tworzył rozległe zakola i opływał

półwyspy, skracano drogę oddalając się od brzegów.

Podróżowali bez przerwy aż do godzin południa, gdy

upał dotkliwie począł dawać się we znaki ludziom i

zwierzętom. Postój urządzono wśród kępy drzew da-

jących nieco cienia. Robert pierwszy zeskoczył z siodła

i pognał do rzeki ugasić pragnienie. Dopiero po nim

nadszedł Allan i wojownicy z końmi.

Gdy napojono zwierzęta, rozkulbaczono i przywią-

zano na linkach do pni, wędrowcy legli wśród skąpej

trawy, ciężko dysząc.

Obaj jeńcy zostali zdjęci z końskich grzbietów i

ciśnięci na ziemię jak tłumoki. Robert położył się obok

Allana. Czuł głód i spodziewał się ogniska, gorącej

kawy oraz smażonego boczku na sucharach. Zmartwił

się nie dostrzegłszy żadnych przygotowań do

południowego posiłku.

— Nie będziemy jedli? — zaszeptał do Allana.

Zagadnięty uśmiechnął się, przecząco potrząsnął

głową.
— Dlaczego?

— Dlatego, że musielibyśmy podzielić się z

Szoszonami, a żywności nie mamy już wiele. Z

naszego jelenia prawie nic nie zostało. Niezły apetyt

mają nasi wybawcy, lecz czy mogłem postąpić inaczej?

Nie chcę wyzbywać się resztek zapasów.

- A oni nie wiozą żywności??

background image

— Na pewno wiozą, lecz są wstrzemięźliwi w zaspo-

kajaniu głodu. Jadają tylko dwa razy dziennie: rano i

wieczorem. Musimy dostosować się do ich zwyczajów

lub... zaprosić na poczęstunek. Lecz po takim poczę-

stunku zostaniemy bez zapasów.

To rzekłszy Allan mrugnął żartobliwie w stronę Ro-

berta, następnie odwrócił się doń plecami i udał, że

zasypia. Chłopiec zżymał się chwilę, ale co było robić,

dał za wygraną. Przymknął oczy, lecz nie potrafił się

zdrzemnąć. W brzuchu mu burczało, a myśli krążyły

wokół płatów soczystej polędwicy, chleba i (nie

wiadomo dlaczego?) klusek polanych złocistym sosem.

Ach, kluski!

Przyszło mu tak cierpieć aż do chwili odjazdu. W

drodze jakoś zapomniał o głodowych przykrościach, a

gdy wieczorem ujrzał pierwsze znaki zwiastujące

bliskość ludzkiego osiedla — nadął się pychą, że po-

trafił tak samo jak Indianie wytrwać bez jedzenia.

Płaszczyzna, jaką jechali, powoli obniżała się, oczom

Roberta odsłonił się krajobraz obszernej kotliny, a na

niej dziwnego kształtu budowle. Z tej odległości przy-

pominające psie budy lub namioty krasnoludków.

Allan powstrzymał konia i gdy Robert zrównał się z

nim, mruknął:

— Jak tam? Nie zemdlałeś z głodu? No, to ciesz się.

W dole leży szoszońska wioska, a Yambadika potrafi

ugościć przyjaciół!

Yambadika! Allan nie przesadził w opisie i to, co

Robert uważał za produkt wybujałej wyobraźni to-

warzysza, okazało się rzeczywistością.

Biały czarodziej Szoszonów swą figurą w niczym się

nie wyróżniał od innych ludzi, lecz twarz! Przypomi-

background image

nała... pysk świni, wypisz, wymaluj — świni! Jednak

barwa włosów nie zgadzała się z opisem Allana. Były

czarne, spadające na ramiona i plecy długimi pasmami.

Tak samo czarne były oczy. Te oczy, które według

twierdzenia Allana posiadały czarodziejską moc usy-

piania ludzi.

Yambadikę spotkali na placu wioskowym, w otocze-

niu gromady wojowników, za nimi tłoczyły się indiań-

skie squaw, między którymi widać było głowy dzieci.

Coś tam mówiono, coś krzyczano w niezrozumiałym

dla Roberta języku. Później krąg ludzi rozstąpił się i

przepuścił czarodzieja. Robert poznał go natychmiast,

właśnie po twarzy. Allan zeskoczył z siodła i dwaj

przyjaciele padli sobie w ramiona. Na krótką tylko

chwilę, bo Yambadika szybko odwrócił się, skinął dło-

nią i ruszył wolnym, prawie że dostojnym krokiem,

prościutko ku spiczastemu namiotowi wzniesionemu

na krańcach kolistego placu.

— Zostaw konia i chodź — powiedział Allan, a

Robert posłusznie wykonał rozkaz.

Tak doszli do stożkowatej budowli pokrytej skórą.

Yambadika uchylił derki zakrywającej wejście i wpu-

ścił do wnętrza przybyszów. Było tu na pół mroczno i

duszno. Odór skór, którymi wysłano podłogę, woń

futer leżących pod półkolistą ścianą, wreszcie pomie-

szane aromaty ziół, jakich pęczki zwieszały się z góry

tu i tam — wszystko to wypełniało przestrzeń dziw-

nego pomieszczenia,; a słaby blask dwu kaganków

skwierczących tłuszczem dodawał tajemniczości.

— Siadajcie — zaprosił Yambadika i sam pierwszy

opadł na podłużny, czarny tobół sterczący w głębi.

— To mój młody przyjaciel — zaprezentował Allan.

— Godny zaufania.

— Takoż i ja sądzę, chociaż jest niecierpliwy i czyni

błędy, jakich młodość nie potrafi się ustrzec. Czyliż się

mylę?

— Nie mylisz się, Yambadika. Lecz, u licha, słyszę,

że gadasz innym językiem niż przed łaty.

— Azali nauczyciel nie powinien władać mową swo-

ich uczniów?

— Owszem, owszem. Słyszałem twoich uczniów.
— Jakoż do tego doszło?

— Twoi szlachetni Szoszoni wybawili nas z niema-

łego kłopotu. A było to tak...

I opowiedział bardzo dokładnie przebieg nocnej

przygody.

— Jak to? Spaliście obaj? — zdziwił się Yambadika.

— To moja wina — ośmielił się wtrącić Robert. —

Zasnąłem, zamiast czuwać.

Głupstwo było, głupstwo się skończyło —

powiedział Allan. — Jestem pewien, że nasz młody

przyjaciel wziął sobie to do serca.

Mniemam... nie bez kozery przybyliście w

szoszońskie dziedziny — czarownik popatrzył uważnie

na Roberta. — Czuję, że ten młodzieńczyk w tarapaty

wpadł i poratowania szuka. Nie mylęż się?

Okropny jest twój sposób mówienia — roześmiał

background image

się Allan — lecz się nie mylisz, a nawet mnie zadzi-

wiasz. W jaki sposób odgadłeś?

Nie jest to westman alibo traper. Żaden z nich nie

zaśnie podczas nocnej straży. Nie wybraliście się na

łowy, bo nie parasz się myślistwem, Allanie. I nie na

eksplorerkę, bo nie postrzegłem u twego siodła ani

kilofa, ani łopaty, ani patelni do przemywania złotego

pyłu.

— A jeśli chciałem mu pokazać prerię?

— Miałeś do niej znacznie bliżej. Przybyliście po

radę i nie odjedziecie bez niej. Lecz to rozpatrzymy

jutro. A teraz mów, Allanie, gdzieżeś wędrował, a sło-

wa twe niech będą mądre i zwięzłe. Słucham.

I oto przyszło Robertowi po raz trzeci zapoznać się z

dziejami ostatnich lat życia Allana. Słuchał jednym

uchem, zastanawiając się, w jaki sposób czarodziej od-

gadł jego „tarapaty". Relacja Allana okazała się istotnie

zwięzła, jednak sporo czasu upłynęło, nim zakończył

swą opowieść.

Yambadika powstał.

— Braciaż moi — ozwał się pompatycznie. — Ze-

chciejcież udać się .za mną do ogniska, by fajkę pokoju

wypalić, jak każe odwieczny obyczaj, a później strawą

pokrzepicie nadwątlone siły.

Rzekłszy to — pierwszy opuścił namiot. Zanim

uczynili to jego dwaj goście, Robert Półszeptem

zagadnął:

— Co to jest strawa? Coś z trawy?

— Potrawa — mruknął Allan i wyszedł.

background image

Reszta dnia upłynęła tak właśnie, jak to sobie Robert

wyobrażał. Zasiedli zamkniętym kręgiem wokół

ognia: Yambadika, Allan, Robert i czterech

Indian, zapewne jakichś ważnych dowódców

plemiennych, bo ich stroje w niczym nie przypominały

odzieży trójki obdartusów, jakich spotkali na prerii.

Ci tutaj nosili skórzane kurty-koszule opadające na

spodnie i prawie sięgające kolan, wyszywane

kolorowym haftem biegnącym dwiema prostymi

liniami, od ramion ku dolnym krańcom odzieży. Byli

więc odziani podobnie do czarodzieja, któremu Robert

zdążył się przyjrzeć bardzo dokładnie. Włosy mieli

upięte w wysokie koki, a czoła przysłaniały czerwono-

niebieskie opaski. W blasku płomienia tworzyli obraz

malowniczy, piękny, a jednocześnie dziki. Biła od nich

woń skóry i ziół. Wszystko się zgadzało, tak bowiem

dawniej wyobrażał sobie chłopak pierwotnych

mieszkańców tej ziemi i wyobraźnia nie zawiodła go.

Nie podejrzewał przecież, że chytre „blade twarze" od

lat sprzedają czerwonoskórym stroje szyte w wielkich

manufakturach miejskich, wzorowane na autentykach.

Poprzez wędrownych handlarzy trafiały do indiańskich

osiedli wraz ze starymi kapeluszami, bawełnianymi

koszulami i tandetnym obuwiem wypierającym

mokasyny z bizoniej skóry. Wypalono fajkę pokoju

i wygłoszono sześć krótkich przemówień, bo Robert —

siódmy uczestnik obrzędu — został z tego obowiązku

zwolniony. Zamiast dziwaczną angielszczyzną

posługiwano się mową szoszońską, co uchroniło

chłopca od pokusy śmiechu, za to nic nie rozumiał.

W żołądku znowu poczuł burczenie. Siedział

głodny i zły, póki indiańskie squaw nie przyniosły

posiłku — kawałów pieczonego mięsa. Ach, cóż to

było za mięso! Robert nigdy nie miał w ustach czegoś

podobnego. W miarę tłuste, w miarę chude,

woniejące ziołami i rozpływające się w ustach.

Chciał zapytać Allana, z jakiej zwierzyny

przyrządzono tę wspaniałość, lecz zapomniał o tym,

gdy zaprowadzono ich do namiotu, gdzie zasnął na

stosie skór i futer tak szybko, że nie zdążył nawet

powiedzieć „dobranoc" towarzyszowi.

Zbudził się, gdy promienie słońca cienką smugą

wtargnęły do wnętrza tipi poprzez otwór ukośnie wy-

cięty u szczytu, gdzie końce drągów wystawały ponad

skórzane pokrycie. Siadł, przetarł oczy, rozejrzał się

dokoła.

Posłanie Allana było puste. Zerwał się. odsunął derkę

zakrywającą wejście. Podmuch wiatru uderzył go w

twarz. Odetchnął głęboko. Poczuł woń dymu pomie-

szaną z zapachem traw i szałwii. Wyszedł na dwór.

Miał przed sobą rozległy, wydeptany plac, którego

krańce wyznaczały mieszkalne budowle. Dopiero teraz,

w blasku słońca, Robert dostrzegł, że nie wszystkie

sterczą dumnie ku niebu ostrymi szpicami. Tego typu

namiotów naliczył zaledwie dziesięć, inne przypomi-

nały swym kształtem budy z półokrągłym dachem, o

ścianach krytych korą, lecz najwięcej było stożko-

watych szałasów, wzniesionych z gałęzi i trzciny, po-

background image

krytych bądź korą, bądź kawałkami płótna. Tu i tam

biegały psy: chude, kościste kundle, gonione przez

malców zaledwie odzianych w strzępy materiałów.

Gdzieniegdzie przy malutkich ogniskach uwijały się

indiańskie squaw, gdzieniegdzie siedziały kręgiem

grupki mężczyzn.

Robert nie zauważył nigdzie wspaniałych pióropu-

szy, kolorowych koszul szytych z antylopiej skóry,

przepasek, za którymi tkwiły orle pióra, legginów o

szwach obszytych końskim włosiem.

Wioska wyglądała biednie. Robert posmutniał i w

takim to właśnie nastroju spotkał go Allan spacerujący

wraz z Yambadiką.

background image

— Chodź, kolego, na malutką naradę.

Poszedł.

Dotarli do namiotu (jak go w myślach nazywał Ro-

bert), który swą wspaniałością wyróżniał się wśród

innych. Tipi czarodzieja pokrywała skóra, a na tej

skórze widniały rysunki ludzi i zwierząt: purpurowe,

niebieskie, czarne.

— Słuchaj — odezwał się Allan — żeby nie tracić

czasu opowiedziałem już o twej dziwnej historii.
Yambadika obiecał pomóc.

Robert poczuł żal do swego towarzysza, że tak bez

pytania, poza jego plecami, zdradził już nieznajomemu

człowiekowi wielką i niebezpieczną tajemnicę, lecz nie

zaprotestował. Cóż by teraz pomógł protest? Wkroczyli

do wnętrza.

— Siadaj — zaprosił Allan i sam kucnął tuż obok

skórzanej płachty tipi, skrzyżowawszy nogi. Widać
czuł się tu zupełnie swobodnie.

Robert naśladował go, lecz po chwili poczuł drętwie-

nie łydek, więc zmienił pozycję na półleżącą.

Czarownik, który do tej pory stał, przyłożył do ust

kościaną świstawkę, zawieszoną na szyi na długim rze-

myku. Rozległ

się krótki, wysoki dźwięk, wielokrotnie powtórzony.

Zabrzmiał niczym ptasi tryl. Zagwizdawszy Yambadika

spoczął obok Allana. Obaj milczeli, a Robert nie ośmielił

się przerwać tego milczenia. Tylko spod oka zerkał na

czarodzieja. Raz jeszcze stwierdził, że Allan nie

przesadzał. Yambadika miał różową twarz, a oczy czarne

jak nie dopalone węgle. Ich kontrast z jasną cerą był

zaskakujący.

Do tipi weszły trzy kobiety niosąc trzy naczynia,
nad którymi unosiła się mgiełka pary.

Pierwsze postawiły przed Yambadika, drugie przed
Allanem, trzecie przed Robertem. Do naczyń
dołączono łyżki.

background image

Robert zerknął na czarodzieja, spojrzał na Allana i

wziął do ręki łyżkę. Smak potrawy wydał mu się

dziwny, lecz przyjemny. Była to gęsta zupa, w której

tkwiły kawałki rozgotowanego mięsa. Miała kolor

świeżo zaoranej ziemi, a pachniała ziołami. Nie poso-

lono jej. Jednak Robert zbyt wygłodniał, aby zwracać

na to uwagę. Zjadł wszystko i o mało nie wyskrobał

łyżką dziury w glinianej misce. Zaspokoił głód, lecz

chętnie połknąłby drugą taką porcję. Niestety, nic nie

wskazywało, by jego pragnienie zostało spełnione.

Trzy squaw znowu się pojawiły, lecz jedynie by za-

brać naczynia i oddalić się w milczeniu, cicho jak du-

chy. Allan wyciągnął fajkę, wydobył kapciuch i pod-

sunął go czarownikowi. Długo napełniali tytoniem

główki fajek, po czym Allan wygrzebał z kieszeni kurty

pudełko z zapałkami. Jedną z nich potarł o podeszwę

buta i podał ogień Yambadice. Teraz obaj w milczeniu

delektowali się dymem. Robert miał wrażenie, że

trwało to przeraźliwie długo. Na koniec zawartość fajek

uległa spopieleniu. Wówczas Yambadika odezwał się,

nie swą archaiczną angielszczyzną, lecz po szoszońsku.

Allan odpowiedział mu w tym. samym języku, a potem

zwrócił się do Roberta:

— Yambadika jest gotów. Usiądź tam — wskazał

stos futer pod skórzaną ścianą, naprzeciw czarodzieja.

— Bracia moi — zagaił Yambadika — niech odtąd

zapanuje cisza i milczenie. Nie odzywajcie się, jeśli nie

zapytam. Nie ruszajcie się z. miejsc, gdyby nawet

wydało się wam, że grozi niebezpieczeństwo, bo grozić

nie będzie. Przyrzekam. Wstaniecie, kiedy na to ze-

zwolę.

Rzekłszy to czarodziej ujął lewą dłonią mały płaski

bębenek, a palcami prawej począł weń uderzać deli-

katnie, bardzo delikatnie.

Ozwał się głos przypominający odległy tupot

biegnących zwierząt. Dźwięk zmieniał barwę,

przeistoczył się w szum

wiatru, tak intensywny, że Robert uwierzył w wichurę

szalejącą na zewnątrz tipi. Ba, poczuł nawet na

policzkach jej chłodne podmuchy i z obawą spojrzał na

skórzane pokrycie chaty, czy aby wytrzyma napór

nawałnicy. Tipi nawet nie drgnęło, a szum z wolna

ucichał przechodząc w szelest, jaki powodują szybko

przewracane kartki papieru. Robert przeląkł się — taki

odgłos zwiastował groźne dla człowieka nie-

bezpieczeństwo. Jego przyczyną mógł być tylko szybko

drgający ogon grzechotnika. Spojrzał dokoła i zdrętwiał

z przerażenia. Spod stosu futer, na których siedział

Yambadika, wypełzł wąż! Widział go dokładnie w

świetle padającym ze szczytu tipi. Wąż! Grzechotnik,

który skręcał i rozkręcał swe obrzydliwe ciało, a czubek

ogona drżał tak szybko, że tworzył zamazaną, szarą

płaszczyznę.

Robert otworzył usta do krzyku, niepomny na po-

lecenia czarodzieja, lecz nim zdobył się na głos, wstrę-

tny gad znikł. Nie, nie wpełzał w żaden z zakamarków

namiotu, nie wśliznął się pod tobół skór. Chłopak

ujrzał rzecz najdziwniejszą z dziwnych, jak świat świa-

background image

tem, jak preria prerią! Coś podobnego, coś podobnego!

Grzechotnik najpierw stał się na pół przezroczysty,

niczym brudne szkło. Później jaśniał coraz bardziej,

wreszcie począł niknąć. Jeszcze widniał trójkątny łeb,

ale i on się rozpłynął w powietrzu, rozwiał jak mgła.

Robert odetchnął I uwierzył w czary. To, co przed

chwilą oglądał, nie mogło być kuglarską sztuczką.

Yambadika cały czas tkwił przecież nieruchomo z bę-

benkiem w dłoniach. Teraz te dłonie wydobyły z na-

piętej na obręczy skóry plusk wody, głos strumyka,

bystrzyny przebijającej się wśród głazów. Skóra wy-

ściełająca podłogę tipi poczęła błyszczeć, migotała jak

tafla rzeki, w której odbijają się słoneczne promienie.

background image

Tuż pod powierzchnią tej tafli płynęła ryba, najpraw-

dziwsza ryba. Znikła równocześnie z wodą. Czary!

Wielki Manitou, który kierujesz losem

czerwonoskórych plemion, cóż za moc dałeś

czarownikowi Szoszonów?

Robert czuł, że mąci mu się w głowie. Gd takich

widoków czy od zapachu ziół przepełniającego wnętrze

tipi? Przestał wierzyć własnym oczom, przestał wierzyć

własnym uszom, a przecież słyszał i widział to, czego w

tym tipi nie mogło być!

„To nie na mój rozum" — pomyślał, a wówczas do-

szedł go głos Yambadiki, przyciszony, lecz bardzo wy-

raźny.

— Robercie, jesteś w wąwozie, niedaleko Wichita

Falls. Jesteś w wąwozie. Patrz! Patrz uważnie. Teraz

widzisz, widzisz wszystko.

Chata. Chata w wąwozie. T Bob Locke. Robert pod-

szedł do uchylonych drzwi, lecz nie zdążył przekroczyć

progu. Bob targnął go za rękaw kurtki.

„Nigdzie nie pójdziesz! — wrzasnął. — Porachuję się

z tobą tutaj!"

Robert szarpnął się; odepchnął napastnika i wyszedł.

„Ej! Ty tchórzu!"

Odwrócił się. Bob podszedł, zatrzymał się z rękami

opuszczonymi wzdłuż bioder i znowu krzyknął:

„Pokaż no swój colt! Pokaż, a szybko. Chcę spraw-

dzić, jaki z ciebie odważniak".

„Bob! Oszalałeś? Zastanów się!"

„Milcz! Liczę do trzech: raz, dwa..."

Huk strzału. Bob przekręcił się i wolno osunął na

ziemię. Wydało się Robertowi, że za węgłem chaty

mignęła sylwetka człowieka. Cisnął winchester i ruszył

skokiem za tym czymś, co mogło być cieniem,

złudzeniem wzroku lub... uciekającym napastnikiem.

Biegnąc wyszarpnął z kabury colt i strzelił. I teraz

zobaczył — człowiek! Znajoma twarz. Przecież to szu-

ler wyrzucony z saloonu przez Boba! Stevens!

Dopadł węgła chaty. Nie znalazł za nim nikogo. Za-

wrócił.

— Zapamiętaj to sobie!

Robert otworzył oczy. Ujrzał wnętrze tipi', blask

słońca wpadający z góry. Ujrzał Yambadikę i Allana.

— Pamiętasz? — zagadnął czarownik.

— To był Stevens! — zawołał chłopiec. — To szuler

z Wichita Falls, który miał na pieńku z Bobem! Stevens

strzelił, jeśli... to wszystko nie są czary... Czemu więc

Bob mnie oskarżył?

— Z zawiści, chłopcze. Kazałem pracować twej pa-

mięci, więc przypomniałeś sobie wszystko. Yambadika

podniósł się.

— Wyjdźmy na słońce. Czuję zmęczenie.

— A grzechotnik, a ryba? — nieśmiało zagadnął

chłopiec, lecz nie uzyskał odpowiedzi i nie odważył się

powtórzyć pytania.

Następnego ranka wyruszyli prosto na północ, ku

granicom Montany, ku Fort Benton.

background image

Ich odjazd nie zwrócił niczyjej uwagi. Tylko Yam-

badika uścisnął Allana, poklepał — wcale nie indiań-

skim zwyczajem — Roberta po ramieniu i zniknął we

wnętrzu swego tipi. Inni: mężczyźni, kobiety, dzieci,

nawet nie spojrzeli na wyruszających* wędrowców, je-

dynie chude psy pognały za końmi z ujadaniem, lecz

natychmiast przywołano je z powrotem.

Robert tkwił w siodle nieco zasępiony. Dręczyły go

wątpliwości, których sam nie potrafił rozwikłać. Led-

wie więc zniknęły zabudowania szoszońskiej wioski,

natychmiast zrównał swego konia z wierzchowcem to-

warzysza i obcesowo zapytał:

background image

— Widzieliście grzechotnika?

— Jakiego grzechotnika? — Allan rozejrzał się do-

koła.

— Ojej! No, wczoraj.

— Ach, o to ci chodzi? Oczywiście, że widziałem.

— I rybę?

— I rybę. Widziałem i słyszałem to samo, co ty. Z

wyjątkiem twej wizyty w wąwozie.

— Go to wszystko znaczy? Czy tam naprawdę był

grzechotnik? A ryba pływająca w wodzie? Przecież to

niemożliwe!

—- Ech, na tym świecie przedziwne zdarzają się

sprawy — łagodnie pouczył Allan. — Lecz to, co obaj

widzieliśmy, było tylko cieniem rzeczywistości.

Gdybyś próbował chwycić grzechotnika, chwyciłbyś...

powietrze. Podobnie z rybą. Po wodzie, w której ona

pływała, mógłbyś chodzić suchą stopą. To był tylko

obraz wody. Wiem, bo Yambadika, gdy zjawiłem się u

niego po raz pierwszy, pokazywał swoje dziwy.

— Jak on to robi?

— Yambadika potrafi wyczarować siłą swego wzro-

ku to, co chce, aby widział lub słyszał wybrany przez

niego człowiek. Oczywiście tego człowieka musi sam

widzieć. Powiadał, że aby móc takie sztuczki robić,

trzeba ćwiczyć się bardzo długo, a i tak mało komu się

to uda. Podobno należy mieć jakieś specjalne zdol-

ności.

Oj — zaniepokoił się Robert — a jeśli on mi

wmówił tego Stevensa? Może w wąwozie wcale

Stevensa nie było?

Głupstwa pleciesz. Przecież on ani nie znał na-

zwiska Stevensa, ani nigdy nie oglądał szulera. Jakim

sposobem mógł wiedzieć, że Stevens miał na pieńku z

Bobem?

— A jeżeli widzi na odległość?

background image

— Jak ty to sobie wyobrażasz? Że tamtego, fatalnego

dla ciebie dnia, Yambadika wytrzeszczył oczy i przez

setki mil spoglądał właśnie na wąwóz? Zastanów się!

— Rzeczywiście, to bzdura — przyznał chłopiec —

lecz w głowie mi się mąci na wspomnienie tego, co

widziałem w namiocie.

— W tipi, w tipi, kolego — poprawił Allan.

— Niech będzie i tipi. Któż w to uwierzy? Czy Karol

Gordon nie obróci wszystkiego w żart? Powie, że

byłem na przykład śpiący i coś mi się tam majaczyło.

— Jeśli jest człowiekiem rozsądnym i widział wiele,

zastanowi się nad twoim opowiadaniem. Myślałem

długo o tej sprawie i postanowiłem towarzyszyć ci aż

do Fort Benton.

— Wy! — krzyknął Robert.

A któż by inny? Muszę sprawę doprowadzić do

mądrego końca. Jadę z tobą jako świadek, kolego.

Jednego człowieka, który opowie o sztuczkach

Yambadiki, wolno posądzić o ćwieka w mózgu, lecz

jeśli rzecz oglądało dwu ludzi, tylko głupiec

zbagatelizuje sprawę, a przecież Gordon nie jeść

głupcem.

— Na pewno nie — gorąco zaprzeczył Robert.
— A ten jego przyjaciel?
— Irvin? Oczywiście że nie!

— Wobec tego nie ma powodu do zmartwień.

Robert był nieco innego zdania, lecz nie zaprzeczył.

Jechali kawałek w milczeniu, aż wreszcie chłopak za-

gadał na nowo. Pragnął zagłuszyć niepokój. — A te

Swoje włosy to także wyczarował?

— O jakich włosach mówisz? Ach... Yambadika!

Nie wyczarował. Po prostu kupił perukę od

wędrownego handlarza. Uznał, że ruda głowa, jak na

członka plemienia Szoszonów, to już zbyt wiele.

background image

Robert roześmiał się.

— Że też od razu na to nie wpadłem! On musi was

bardzo lubić.

— Nie mylisz się.

Więc czemu nie wstawiliście się za jeńcami?

Ostatecznie... krzywdy nam nie wyrządzili. Chcieli

ukraść konie, lecz nie ukradli.

— Bo nie zdążyli. Przypuszczam, że nie skończyło

by się na koniach. I zapomniałeś, że ukradli mustangi

Szoszonom. Dlaczego miałem się wstawiać za

złodziejami? Zastanów się, kolego! Czy to byli nasi

jeńcy?

Przecież Szoszonów. Moja interwencja zostałaby

bardzo źle przyjęta. Czy wolno mi było narażać

Yambadikę na sprzeciw plemienia?

Lecz Robert nie od razu dał się przekonać.

— Gnębią mnie wyrzuty sumienia — wyznał. —

Opuściliśmy dwu białych w potrzebie. Co z nimi bę-

dzie?

— Puknij się w głowę, kolego. O jakiej potrzebie

gadasz? Miałem zadrzeć z Szoszonami dla ratowania

dwu urwipołciów? Może sądzisz, że należało ich

puścić wolno i jeszcze na drogę poczęstować ciastkami

z kremem?

— Ależ nie! Za swój złodziejski postępek powinni

stanąć przed sądem. Widziałem, jak ich okrutnie skrę-

powano, jak wepchnięto im kneble w usta. To nie-

ludzkie.

— Proszę, proszę —; zażartował Allan. — Mówisz,

jak wielce mądry szeryf, lecz... mało przewidujący.

Prawda, dwa lata byłeś na służbie szeryfa. Jednak nie

znajdujemy się w Wichita Falls.

— Więc mają ich zamordować?

Widzę, żeś się naczytał bajeczek o Indianach.

Czasy się zmieniły, kolego. Nie trap się o życie tych

gałganów. Nie zostaną oskalpowani, nie przywiążą ich

do pala męczarni, jako cel dla noży, tomahawków i

kul. W cztery oczy (dlatego o tym nie wiesz)

wypytałem Yambadikę, jak zamierzają postąpić ze

złodziejami. Szoszoni nie ponieśli żadnej straty, konie

odzyskali, jednak i próba kradzieży zasługuje na karę.

Dlatego odwiozą jeńców do fortu Hall i przekażą

wojsku. A wiesz, co później nastąpi?

— No... zostaną osądzeni.

— O, naiwny kolego! Szermierzu sprawiedliwości!

Nie mam ci tego za złe, lecz się okrutnie mylisz. Sta-

wiam w zakład każdą sumę, że jeśli tych złodziei nie

obciąża nic więcej, poza kradzieżą koni, dodam: in-

diańskich koni, szybko odzyskają wolność.

— Skąd taka pewność?

— Stąd, że zupełnie inną miarę przykłada się do

przestępstw, w których stroną poszkodowaną są

czerwonoskórzy, a inną, gdy biali. I dlatego nie

oburzały mnie ani mocno ściśnięte pęta, ani kneble. To

przecież jedyna kara, jaką ponieśli za kradzież. Bardzo

łagodna. Bo ja dołożyłbym im kilka kijów. Masz jesz-

cze jakie wątpliwości?

Robert zaprzeczył i głęboko zadumał się nad po-

background image

dwójną sprawiedliwością „bladych twarzy". Wierzył,

że Allan powiedział prawdę.

Po dwugodzinnej przerwie w porze południa jechali

dalej aż do zmroku. Zatrzymali się nad niewielkim

stawem i rzeczułką, jaka z niego wypływała. Dokoła,

zamiast rzadkich, monotonnych kęp szałwii, rosła buj-

na trawa. Allan stwierdził, że to przysmak bizonów i że

nic w tym miejscu nie zmieniło się z wyjątkiem

jednego — znikły stada potężnych władców prerii,

które tutaj bodaj że przed ośmiu jeszcze laty oglądał.

Rozkulbaczyli konie, przywiązali je linkami do
kołków wbitych w ziemię, a przedtem jeszcze
pozwolili zwierzętom wejść do jeziorka oraz
wytarzać się w trawie.

Z rozpaleniem ogniska mieli sporo kłopotu. Jak da-

leko okiem sięgnąć, nie rosło ani jedno drzewo, ani

jeden krzak. Za opał mogło służyć tylko sitowie zara-

stające tu i tam płycizny stawu. Uzbrojeni w myśliw-

skie noże, brodząc w wodzie, nacięli i zebrali ogromny

stos szuwarów. Paliło się to ledwo-ledwo, tak było

mokre. Allan umiejętnie podsycał ogień, susząc rów-

nocześnie rozłożone dokoła trzciny. Ogień bardziej dy-

mił, niż dawał ciepło, gdy jednak łodygi podeschły,

okazało się, że buchają płomieniem jak słoma i że przy

takim tempie spalania nawet kilka kopiastych wozów

nie starczy na podtrzymanie ogniska przez nocne

godziny. Trzeba więc było mieszać suchy opał z wil-

gotnym.

Zagotowali wody, opiekli na patykach dość skromne

porcje boczku. Należało oszczędnie gospodarować za-

pasem żywności. Od Szoszonów bowiem nie otrzymali

nic, nawet plasterka wyschłego mięsa.

— Nie śmiałem o to prosić — wyjaśnił Allan. — U

nich kiepsko z żywnością, zwłaszcza o tej porze roku.

— Jednak karmili nas znakomicie — zauważył Ro-

bert.

— Ba, to obowiązek gościnności. Czerwonoskórzy

podzielą się z potrzebującym każdym kęsem. Zresztą...

Yambadika mógł nam ofiarować na drogę tylko

zwierzynę, której nawet nie spróbowałbyś.

— Cóż to za zwierzyna?

— Szczury, kolego.

— Tfu, do licha! Nie żartujecie?

Ani mi to w głowie -— Allan zaśmiał się cicho.

— Przecież ci smakowały!

background image

— Szczury?

— Oczywiście, jadłeś ich mięso rozgotowane w zu-

pie. Nawet zauważyłem, jak się rozglądałeś za do-

kładką.

— Okropność! — jęknął chłopiec. — Nigdy nikomu

tego nie zdradzę. Jeszcze przezwano by mnie szczuro-

jadem. Tfu!

— A jednak w pewnych porach roku szczurze mięso

ratuje Szoszonów, uznają je zresztą za przysmak.

— Dziękuję za taki przysmak. Nie mówcie o nim,

czuję, jak mój żołądek się ściska.

Dokończyli posiłku, który pod koniec wydał się Ro-

bertowi jakoś mniej smaczny — prześladowała go

wizja szczurów.

Umościli sobie legowiska, a na wyraźny rozkaz Al-

lana Robert miał pełnić wartę do połowy nocy. Nie

zaprotestował, pragnął zrehabilitować się za poprzed-

nią, tak nieszczęśliwie zakończoną straż.

Tym razem nie zasnął. Czuwał i pilnował ognia, aby

nie zagasł, i co pewien czas, z bronią w garści,

obchodził dużym kręgiem obozowisko, czujnie nasłu-

chując i wytężając wzrok. Nic nie zauważył, a słyszał

jedynie głosy kujotów: raz dalsze, raz bliższe, raz zu-

pełnie bliskie. Lecz któż by lękał się kujotów? Ich

sąsiedztwo raczej mogło świadczyć o bezpieczeństwie,

o tym, że w pobliżu nie krąży żaden napastnik czwo-

ronogi lub dwunogi.

Gdy nadeszła przewidziana pora, Robert, pełen dumy

z dobrze spełnionego obowiązku, zbudził Allana, a sam

zajął jego miejsce. Zasnął natychmiast, lecz ten

przyjemny stan został brutalnie przerwany.

Siadł i ujrzał pochylonego nad nim Allana, a dokoła

szarówkę ustępującej nocy. Musiało być bardzo wcze-

śnie, bo nawet zorze nie rozpłomieniły jeszcze hory-

zontu.

background image

— Co się stało? — wyjąkał przestraszony.

— Coś bardzo ciekawego. Siodłaj

konia. Robert zerwał się z posłania.

— Co?!

Widziałeś kiedy

bizony? — Nie.

— To ja ci pokażę.

— Bizony! — zawołał chłopak wyzbywszy się

nagle resztek senności.

— Nie rycz — zgromił go Allan. — Wszystko ze-

psujesz. Jazda, zabieraj siodło i broń. Szybko, szybko,

wiatr dmucha w naszym kierunku, lecz może się zmie-

nić. Weź konia za uzdę.

Robert uwinął się z kulbaczeniem wierzchowca i

począł rozglądać się dokoła. Nie zauważył nawet śladu

zwierzyny, jednak — na znak Allana — posłusznie za

nim ruszył. Ten poprowadził go wzdłuż brzegów

jeziorka, spory kawałek. Raptownie zatrzymał się.

— Spójrz — szepnął wyciągając rękę w kierunku

przeciwległego brzegu. — Widzisz?

Robert wytrzeszczył oczy.

— Gdzie? — zapytał spodziewając się obrazu co

najmniej setki bawołów. — Chyba się wam zdawało.

Nie ma tu żadnych zwierząt.

— Co ty powiesz? No, to chodźmy jeszcze kawałek.

Znowu ruszyli brzegiem i znowu, po przebyciu kilku

jardów, Allan przystanął.

— Nie mów głośno — szepnął. — Bizony mają

kiepski wzrok, za to świetny słuch.

— Gdzież one są?
— Spójrz nieco w prawo od tamtej kępy sitowia.

No?

— Jakiś głaz — stwierdził chłopiec.

Głaz! Wielkie nieba! To bizon, kolego.

Najprawdziwszy bizon. Zauważyłem go, jak się taplał

w błocie, a teraz leży i odpoczywa.

— Gdzie inne?

— Nie ma innych, niestety. Bizon-samotnik.

— Chcecie na niego zapolować?

— A ty co sobie wyobrażasz?

— Nie szkoda? Sami opowiadaliście, że bizonów

prawie nie ma.

Allan roześmiał się cicho.

— Sądzisz, że jak go zostawię w spokoju, rozmnoży

się w wielkie stado? Nic z tego. Najwyżej padnie ze

starości. To bizon-samotnik.

— Ostatni ze stada?

Allan westchnął.

— Ciężko się z tobą dogadać. Bizon-samotnik to.

jest dawny przywódca stada. U bizonów, podobnie jak

u wilków i u innych zwierząt żyjących gromadnie,

przewodnik stada zawsze ma konkurentów. Póki jest

młody, poty zachowuje przywództwo, ale z biegiem lat

słabnie i w którejś tam walce zostaje pokonany.

Najczęściej ginie, lecz zdarza się niekiedy, że ucieka.

Odtąd poczyna żyć w samotności, jego natura zmienia

background image

się. Bizon nigdy pierwszy nie atakuje, ale samotnik

staje się agresywny i niebezpieczny dla wszystkiego, co

żyje. To właśnie taka bestia spoczywa po tamtej stronie

jeziorka, a my na nią zapolujemy.

— Co nam po takiej górze mięsa? — zapytał Robert,

któremu żal się zrobiło zwierzęcia. — Nie dość, że

stado go przepędziło, jeszcze człowiek dybie na jego

życie.

— Mądrze się zapytałeś — pochwalił Allan. — Gdy-

by chodziło tylko o nas dwu, nie wziąłbym strzelby do

ręki, tym bardziej że stary samotnik ma mięso żylaste i

o kiepskim smaku. Lecz ja pomyślałem o Szoszonach.

U nich się nie przelewa, więc zrobię prezent

Yambadice. Jakże się ucieszy! A teraz, do dzieła.

Umiesz ty jeździć konno, kolego?

— Co za pytanie? — oburzył się Robert. — Chyba

widzieliście?

— A jakże, widziałem, widziałem, lecz nie o to mi

chodzi. To potrafi i dziecko. Ja myślę o sprawnym

kierowaniu koniem podczas galopu, o robieniu nagłych

skrętów i uników.

— Próbowałem tego niejeden raz. Co prawda, na

koniu, którego znałem i który mnie znał, a ten...

Wygląda na ścigłego. Zresztą, postaram się

zmniejszyć ryzyko. Słuchaj, kolego: pojedziesz

prościutko przed siebie, a później skręcisz

wierzchowcem w prawo, tak żeby bizon ciebie poczuł.

Tylko nie zbliżaj się zbytnio do zwierzęcia,

niebezpieczna to zabawa.

— Nie boję się. Czy mam stanąć?

— Tak, dopóki bizon nie ruszy się. Wówczas albo

zacznie uciekać, a ty go skierujesz ku mnie, wrzesz-

cząc, a nawet strzelając na postrach, albo też samotnik

ruszy na ciebie, a wtedy wiej, ile sił w końskich no-

gach. Gnaj na mnie, resztę ja załatwię.

— Tylko tyle? A zapolować nie mogę?

— Lepiej nie. Wątpię, abyś go trafił śmiertelnie

pierwszym strzałem, najwyżej zranisz i doprowadzisz

do wściekłości. Pamiętaj: bizon potrafi bardzo szybko

biec. No, ruszaj.

Robert wskoczył na siodło, klepnął wierzchowca po

szyi i pojechał truchtem. Gdy już jeziorko miał za

sobą, zatoczył łuk i równie wolno począł zbliżać się do

miejsca, w którym powinien był spoczywać bizon.

Nagle, w odległości paru jardów, ujrzał dźwigającego

się z traw brunatnego olbrzyma. Szarpnął za cugle i

czekał, gotów do skoku i pospiesznego odwrotu.

Potężny, kudłaty, prawie czarny łeb zwrócił się w

jego stronę, znieruchomiał. Po sekundach drgnął i

ruszył wprost na jeźdźca. Robert trzasnął konia po

zadzie, poderwał, skręcił i galopem pognał wzdłuż

brzegu ku miejscu, w którym zatrzymał się Allan.

Krzyknął, żeby zwrócić uwagę, i zerknął za siebie.

Potężny łeb z zakrzywionymi rogami znajdował się

niebezpiecznie blisko końskiego zadu. Jeszcze raz

uderzył wierzchowca. Wówczas usłyszał wołanie

Allana.

— W lewo! W lewo!

background image

Ujrzał go ze strzelbą przyłożoną do ramienia, tkwią-

cego nieruchomo na końskim grzbiecie.

Gdyby Robert mniej sprawnie powodował wierz-

chowcem, doszłoby do fatalnego w skutkach zderzenia,

pędził bowiem wprost na Allana. Zwolnić biegu, by

wykonać skręt, nie mógł. Rogi atakującego bizona

wciąż znajdowały się niebezpiecznie blisko. W takiej

sytuacji zmusił zwierzę do skoku, skręcił raptownie,

prawie czując oddech ścigającego olbrzyma. Udało się!

Usłyszał suchy trzask remingtona, natychmiast po

nim — drugi i trzeci. Obejrzał się. Lekko ściągnął

cugle. Z galopu przeszedł w kłus. Zawrócił. Brązowy

olbrzym spoczywał nieruchomo w trawie. Allan ze-

skakiwał z siodła.

—' Świetnie to wykonałeś! — zawołał. — Gdy sko-

czyłeś, bizon pognał za tobą i odsłonił lewy bok. Strze-

liłem wprost pod łopatkę, ale mój człapak, bestia,

drgnął i trafiłem nie tam, gdzie należało. Dopiero druga

kula musiała osiągnąć cel. Bizon jeszcze biegł, więc

poprawiłem. No i leży. Popatrz. Ot, tu — wskazał pal-

cem — i tu, i tu. Dwa strzały dobre, jeden kiepski. A

teraz czeka nas robota.

— Będziemy zdejmować skórę?

— Będziemy ścinać szałwię i sitowie.

— A to po co?

Żeby dokładnie przykryć nasze trofeum. Należy

uchronić mięso przed zepsuciem, dzień zapowiada się

gorący.

— Lecz w jakim celu?

— Aby Szoszoni nie pochorowali się po spożyciu tej

góry mięsa.

— Gdzież tu Szoszoni?

— Jadę po nich. Zapomniałeś, o czym ci mówiłem?

To będzie prezent dla Szoszonów.

— A ja?

— Ty zostaniesz, by pilnować bizona przed czworo-

nogimi napastnikami. Wrócę dopiero jutro. Dasz sobie

radę, kolego?

— Oczywiście — odparł Robert, chociaż wcale nie

był pewien, czy sprosta wymaganiom Allana. Pomysł

nie przypadł mu do smaku, lecz nie przyznał się do

tego.

Za przykładem Allana jął się ścinania oczeretów i

wyrywania szałwii. Zebrali tego stos tak wielki, że

zniknęło pod nim bizonie cielsko.

— Szałwia mocno pachnie — wyjaśnił Allan —

zagłuszy woń mięsa. Jednak uważaj, zwłaszcza w nocy.

Zostawiam ci garnek i jedzenie. Bywaj! I przenieś

obozowisko tutaj!

Odjechał galopem. Robert poczuł się nieco markot-

nie. Pierwszy raz w swym życiu miał spędzić samotnie

dwa dni i jedną noc na bezludnej prerii.

Żeby nie wpaść w smętne rozmyślania, natychmiast

zajął się przeniesieniem skromnych bagaży na nowe

miejsce, nie za blisko i nie za daleko od stosu traw

przykrywających bizona. Później naciął świeżych

trzcin i rozrzucił je, by przeschły, na koniec zabrał

resztę opału z poprzedniego biwaku i na nowo rozpalił

background image

ogień. Dopiero teraz poczuł głód. Przypomniał sobie,

że Allan ruszył w drogę bez śniadania, i zadumał się

nad fizyczną odpornością starego eksplorera. Przyniósł

wody,

background image

zagotował kawę, przysmażył boczek. Zjadłszy tyle, ile

potrafił, poszedł przed siebie. Żywił cichą nadzieję, że

nadarzy się okazja użycia broni. Lecz pora nie była

odpowiednia i żaden z czworonogów nie pokazał się w

pobliżu.

Obchodząc jeziorko Robert spłoszył tylko dwa bru-

natnej barwy szczury piżmowe, które znikły w nad-

brzeżnym sitowiu. Wspomniał na zupę spożywaną u

Szoszonów i ogarnął go taki wstręt, że czym prędzej

wrócił do obozowiska, aby na nowo rozdmuchać ogień.

Dopiero kubek gorącej, gorzkiej kawy przywrócił mu

równowagę.

Teraz począł się nudzić. Dokonał szczegółowych

oględzin konia, od kopyt po uszy, wreszcie rozłożył się

przy gasnącym ognisku, a że jeszcze było dość chłodno

— opatulił kocem i zasnął.

Obudziło go słońce świecące prosto w twarz. Zerwał

się jak szpilką dźgnięty i uspokoił ujrzawszy dokoła

pustkę. Wierzchowiec szczypał trawę, winchester

spoczywał tam, gdzie go zostawił. Odetchnął z ulgą,

zrzucił z siebie ubranie i pobiegł do jeziorka. Przebrnął

przez grząski pas wybrzeża, a dalej trafił na wodę tak

głęboką, że mógł w niej pływać. Orzeźwiony wyskoczył

na brzeg i dla rozgrzewki okrążył kilka razy swe

obozowisko. Dziwny widok dla kogoś, kto pojawiłby się

tu niespodziewanie: nagus ganiający bez widocznego

powodu w kółko!

Ubrał się i zajął ścinaniem trzcin na opał, później

sprawdził bizonie trofeum — nikt go nie tknął. Wreszcie

upitrasił obiad. Reszta dnia upłynęła w ciszy i mo-

notonii. Nie pojawiło się żadne zwierzę u wodopoju.

Nadzieja Roberta na polowanie nie ziściła się. Nadeszła

noc, którą postanowił spędzić czuwając. W godzinę po

zachodzie słońca usłyszał głosy kujotów. Gdy księżyc

wzeszedł i stało się widno, Robert dostrzegł ciemne

sylwetki czworonogów biegających tu i tam. Okrążały

jego biwak, siadały w odległości kilku jardów, jak

gdyby pewne, że z jego ręki nic im nie może grozić.

Były łudząco podobne do psów.

Po przeciwległej stronie jeziorka ukazały się jakieś

większe czworonogi, lecz Robert zrezygnował z przy-

patrzenia się im bliżej. Bliskość kujotów nakazała mu

pilnie strzec bizoniego mięsa. Krążył więc tylko wokół

obozowiska, a gdy zmęczył się chodzeniem, siadł z win-

chesterem w ręku, wsłuchany w głosy nocy i czujny na

każdy ich dźwięk. Nie zasnął, dotrwał do świtu.

Opatrzywszy konia dokonał kontrolnego obchodu

dokoła bizona i dokoła jeziorka. Po przeciwnej stronie

dostrzegł w przybrzeżnym błocie liczne odciski stóp.

Czyich? Nic się na tym nie znał. Podejrzewał jedynie,

że piły tu wodę kujoty, może — antylopy, bo ślady

były rozmaite.

Gdy słońce poczęło wspinać się po niebie, Robert

położył się i zasnął, jednak nie na długo. Obudził się

tuż po południu, bez wyraźnej przyczyny, jednak w

chwilę później doszedł do wniosku, że to opiekuńczy

duch prerii nie pozwolił mu spać dłużej. Gdy podniósł

się, by zlustrować horyzont, dostrzegł gromadę

background image

jeźdźców. Pędzili ku niemu. Jeszcze chwila i rozpoznał

Allana, a przy jego boku czarownika Szoszonów.

Niewiele brakowało, a zostałby zaskoczony we śnie!

Czerwonoskórzy powstrzymaliby się od żartów, to

prawda, lecz co pomyśleliby o Robercie? No, i Allan?

O, tym razem na pewno nie pożałowałby uwag. I miał-

by rację!

Podniósł broń i pomachał nią w powietrzu. Dumny

sygnał, iż nie dał się zaskoczyć, że był czujny jak

prawdziwy westman.

background image

W Benton

Pierwszy budynek, jaki ujrzeli — zapowiedź roz-

poczynającej się ulicy — był dziwactwem architek-

tonicznym. Aż zatrzymali konie, żeby mu się przyj-

rzeć.

Wyglądało toto niczym trzy prostokątne pudełka

postawione jedno na drugim, przy czym największe

znajdowało się u spodu, najmniejsze — na szczycie.

Wszystko razem przypominało wieżę otoczoną

galeryjkami na każdym z dwu pięter.

— Oglądałeś kiedy coś takiego, kolego? — zdziwił

się Allan.

Robert przecząco pokręcił głową.

— No, to ruszajmy dalej. Hej, kolego! — zawołał w

kierunku samotnego przechodnia, idącego leniwie

naprzeciw.

— O co chodzi?
— Gdzie jest szeryf?
Podszedł i przyjrzał się im ciekawie, chociaż na jego

sennej twarzy nie odmalowało się żadne uczucie.

— Tam —- odparł i machnął ręką za siebie.

— To znaczy:

gdzie?

Zagadnięty ziewnął.

— Najpierw zobaczycie dwie szopy, potem taki

duży dom mieszkalny, potem drugi dom i parkan — tu

znowu ziewnął: — Co tam będę długo gadał.

Trzymajcie się lewej strony, a ujrzycie mur z

czerwonej cegły i taras. Tam jest napis.

Machnął ręką i powlókł się dalej.

— Jakiś śpiący jegomość — zauważył Allan. —

Trzeba sprawdzić, czy mu się to nie śniło.

Pojechali stępa środkiem ulicy. Wszystko się zga-

dzało. Na koniec dostrzegli czerwony mur, występujący

nieco poza linię domów. W murze widniało wąziutkie,

zakratowane okienko.

— Zsiadamy, kolego.

Przywiązali konie do poprzecznego drąga umoco-

wanego przy murze i po trzech kamiennych stopniach

wspięli się na malutki tarasik. Nad wąziutkimi drzwia-

mi, okutymi blachą, wisiała deska z napisem: „Szeryf

Fort Benton".

— To tu — radośnie stwierdził Robert.

— A tu — przytaknął Allan. — Patrzcie ich! Nie ma

klamki.

Spróbował pchnąć drzwi. Bez skutku. Zastukał pię-

ścią. Raz i drugi. Usłyszeli szczęk żelastwa, jak gdyby

ktoś tam z przeciwnej strony odsuwał metalowe rygle.

W szparze ukazał się fragment twarzy, a gdy zawiasy

lekko pisnęły, ujrzeli całość pucołowatego oblicza z

małymi oczkami i postać niskiego grubasa w średnim

wieku.

— My do szeryfa — poinformował Allan.

background image

Zmierzył ich, a raczej prześwidrował badawczym

spojrzeniem i cofnął się.

— Wejdźcie.

Znaleźli się w czworokątnej izbie. Pod przeciwległą

ścianą stało biurko, pod drugą — inne, podobne, na

środku — stół i kilka krzeseł. Skromne umeblowanie

uzupełniała wysoka i szeroka szafa oraz oryginalny

schowek w murze wnęka zamknięta solidną kratą.

background image

Za nią polśniewały lufy pięciu karabinów umieszczo-
nych w drewnianych stojakach.

Po przeciwnej stronie izby uchylone drzwi ukazy-

wały półmroczny korytarzyk z kratą na jednej ze ścian,

odgradzającą niewielki pokoik. Robert zerknął w głąb i

dostrzegł na drewnianej pryczy drzemiącą postać. Ta

przystań dla rozmaitych niespokojnych duchów miała

lokatora.

background image

Grubas zaszczekał ryglami.

— Siadajcie — powiedział wskazując krzesła.

— Zawsze się tak barykadujecie? — zagadnął Allan,

lecz nie uzyskał odpowiedzi.

Grubas siadł za najdalszym biurkiem. Zauważyli, że

lekko kulał. Nastała cisza, jednak Allan nie potrafił

długo wytrwać w milczeniu.

— Gdzie jest szeryf?

— Przyjdzie za małe pół godzinki.

— Szeryf Vincent Irvin?

— Oczywiście, a któż by inny?

— Ą pan Karol Gordon? — wyrwał się Robert. —

Jest może w Benton?

— Nie ma.
— A był?

— Szeryf wie lepiej. Zapytajcie szeryfa.

Allan spojrzał na Roberta i wykonał lekceważący

gest dłonią, co mogło oznaczać: szkoda czasu na roz-

mowę z mrukiem. Tak to chłopak pojął i zaniechał

dalszych pytań. Oto dotarł wreszcie do Fort Benton

dzięki własnej przedsiębiorczości, ale również, i przede

wszystkim, dzięki bezinteresownej pomocy Allana

Bow. Połowa zamierzenia została wykonana, pozostała

druga, chyba trudniejsza. Jaka szkoda, że nie zastał

Gordona! Lecz może dawny opiekun przybędzie do

Benton lada dzień? Zresztą... Vincent Irvin chyba

również znajdzie radę. Na pewno znajdzie — pocieszał

się w myślach, lecz równocześnie niecierpliwił i

niepokoił. Rozejrzał się po otoczeniu. Jedna tylko izba i

areszt. Nie tak, jak w Wichita Falls, gdzie szeryf

rozporządzał własnym gabinetem. Wichita Falls!

Wstrząsnął się na wspomnienie Boba Locke i chwil

spędzonych w wąwozie.

Jakże to powiedział szeryf Murphy, gdy się po raz

pierwszy spotkali?

background image

„Macie jednakowe imiona, to dobra wróżba. Na pewno

zostaniecie przyjaciółmi” czy coś w tym rodzaju. Ładna

przyjaźń! Czy Irvin uwierzy w historię z Yambadiką?

Czy uzna czarodzieja Szoszonów za zwykłego oszusta i

wykpi rzekomy dowód prawdy? A przecież Robert

doskonale pamiętał sen czy jawę wywołaną przez

Yambadikę i widział we wspomnieniu Stevensa

strzelającego do Boba. Ale co na to powie

Murphy? Czy sąd mógłby uznać takie zeznanie? —

Cóżeś tak pomarkotniał? — zaszeptał Allan. Robert nie

zdążył odpowiedzieć, gdy zastukano do opancerzonych

drzwi. Kulawy tłuścioch ruszył odryglować zasuwy.

Robert zerwał się z krzesła. W wejściu ukazał się

Vincent Irvin.

Niewiele się zmienił przez ostatnie dwa lata. Może

tylko włosy przyprószyła mu lekka siwizna. Cóż dziw-

nego? Tyle przeżyć! Kulas zaraportował:

— To do pana, szeryfie.

Irvin spojrzał i wyciągnął obie ręce.

— Robert! Robert Dreer! Chyba oczy mnie nie

mylą? Witaj, chłopcze! Pozwól, niech ci się

przypatrzę.

Jakże wyrosłeś i zmężniałeś. To dopiero

niespodzianka!

Co słychać w Wichita? Murphy cieszy się dobrym

zdrowiem?

— Znakomitym — lakonicznie odparł chłopak. —

Przepraszam... to jest Allan Bow. Mój przyjaciel i
opiekun. Bez jego pomocy nigdy chyba nie dotarłbym
tutaj.

— Co ty powiesz? To brzmi strasznie
tajemniczo.

Mam nadzieję, że nie przytrafiło ci się nic złego.

Podszedł do Allana i uścisnął mu dłoń.

— To wasze konie sterczą na dworze?

— Nasze.

Bill — zwrócił się do kulawca — jak przyjdzie

William, powiedz mu, żeby odprowadził wierzchowce

do „Szarego Niedźwiedzia" i niech Pears się nimi zaj-

mie. To konie moich przyjaciół.

Osunął się na krzesło i z wesołą miną spozierał na

swych gości.

— Opowiadaj, Robercie. Może whisky? Dobrze to

wszystkim zrobi.

— Jeśli proponujecie, kol... to jest, szeryfie — roz-

promienił się Allan — na pewno nie odmówimy. Je-

steśmy trochę zmęczeni, od świtu przebyliśmy szmat

drogi.

— No, to znakomicie. Bill, przynieś butelkę, karafkę i

trzy szklanki.

Tłuścioch otworzył szafę kluczem wyjętym z kieszeni

(widać był zaufanym człowiekiem szeryfa), wydobył

wszystkie żądane naczynia i postawił na stole.

— A teraz wyjrzyj na dwór i zobacz, czy konie stoją.

Najlepiej popilnuj ich chwilkę, a jakby kto tu zmierzał,

uprzedź. Nie chcę, aby myślano, że spędzam czas w

szeryfówce nad butelką. Tutejsi mieszkańcy bardzo

background image

lubią plotki.

Napełnił szklanki do połowy wysokości płynem

słomkowej barwy, dopełniając wodą z karafki.

— Za nasze szczęśliwe spotkanie — rzekł podnosząc

naczynie.

Cała trójka pociągnęła po łyku.

— A teraz mów, Robercie. Skąd jedziecie?

— Z Pocatello.

— Pocatello, Pocatello... coś słyszałem. Gdzie to?

— W Idaho — wyjaśnił Allan.

— O, ho, ho! Niezła wędrówka. Cały czas na koń-

skich grzbietach?

— Tak.

— Nie lepiej koleją?

— Były powody — wyjaśnił Allan. — Mój młody

przyjaciel wam, kol... szeryfie, wytłumaczy w jakimś

stosownym miejscu.

— Co ja słyszę? — zdumiał się Irvin. — Czyżby ta

izba nie była odpowiednim miejscem?

Mógłby ktoś wejść i przeszkodzić — nieśmiało

zauważył Robert. — Historia jest dość długa i nie

chcę, aby ją usłyszały obce uszy. Jaka szkoda, że nie

zastaliśmy pana Gordona — westchnął.

— Gordon? Był tutaj, lecz wpadł jak po ogień. Wra-

cał z Kanady, od Czarnych Stóp.

Zauważywszy zdumione spojrzenie Roberta, roze-

śmiał się.

— Och, widzę, że o niczym nie wiesz. Przecież pi-

saliśmy do Murphy'ego. Nie wspomniał ci?

— Owszem, nawet dał mi list do przeczytania. To z

niego dowiedziałem się, że został pan szeryfem, a pan

Gordon traperem. Gdyby nie ten list, nie trafiłbym

tutaj.

— Słusznie. Gordon całkiem wlazł w traperską skórę.

Nic dziwnego, zanim przybył do Greenfield, już zbierał

futerka. Ale to jeszcze nie wszystko. Musisz wiedzieć,

Robercie, że po przyjeździe do Benton Gordon

nawiązał stosunki z Czarnymi Stopami, ułatwił im

handel z faktorią Hudson's Bay Company, czym bardzo

sobie zjednał czerwonoskórych. Później odwiedził wio-

skę Czarnych Stóp w Kanadzie, na koniec został „bia-

łym bratem", nadano mu miano Wielkiego Bobra. Od

tamtych dni jego kontakty z Indianami znacznie się

rozszerzyły. Ponawiązywał stosunki z innymi plemio-

nami i uważany jest za znawcę ich życia. Tak to wy-

gląda w wielkim skrócie. Obecnie udał się do Arizony.

— Pewnie przez Teksas — domyślił się Robert.

— Może przez Teksas, może inną drogą. Nie wiem.

— Ach — westchnął chłopak — jaka szkoda, że nie

zawadził o Wichita Falls.

background image

— Sądzę, że zabrakło mu na to czasu, bardzo się

spieszył. W Arizonie wybuchła jakaś awantura z Na-

wajami i Gordon pognał tam, aby zapobiec zbrojnym

starciom. To specjalna misja, którą obarczyło go Biuro

do Spraw Indian w Waszyngtonie. No chodźmy.

Zapewne jesteście głodni, więc zapraszam was do

„Szarego Niedźwiedzia", ja tam mieszkam. Będziemy

mogli pogadać bez świadków, jeśli ci, chłopcze, tak na

tym zależy. A o konie się nie troszczcie.

Opróżnili szklanki do dna, wyszli na dwór, zabrali

strzelby przytroczone do siodeł i ruszyli za szeryfem.

Niezbyt daleko, do piętrowego, bardzo szerokiego

drewnianego budynku. Napis głosił, iż tu mieści się

saloon--hotel „Pod Szarym Niedźwiedziem".

Informację tę zilustrowano wizerunkiem dziwnego

zwierzęcia, które można by uznać za konia maści

siwojabłkowitej, gdyby nie fakt, iż „koń" ten stał na

jednej nodze, wyposażonej w potężny pazur, a trzy

pozostałe wznosił ku niebu.

Robert uśmiechnął się.

— To wykonał chyba ten sam malarz, co w Pocatello

— powiedział do Allana.

Saloon-hotel oddzielała od ulicy szeroka weranda z

pochyłym daszkiem i sporą ilością podpierających go

słupków. Wspięli się tam po drewnianych stopniach i

za chwilę Irvin wprowadził swych gości do obszernej

sali. Lewą jej część zajmowały kwadratowe jasne sto-

liki, obstawione krzesłami, prawą — potężny bufet z

błyszczącymi kranami do nalewania piwa, wanienką do

mycia naczyń i kilkunastoma kuflami. Za bufetem całą

szerokość ściany objęła w posiadanie sięgająca sufitu

szafa, zabejcowana na ciemno, z mnóstwem

oszklonych drzwiczek. Robert dostrzegł przez szybki

rzędy butelek rozmaitych kształtów i barwy.

Z belek biegnących pod stropem zwieszały się na

łańcuchach metalowe lampy naftowe, tak wypucowane,

że błyszczały jak słońca. Cały lokal sprawiał wrażenie

czystości i dostatku. W porównaniu z brudną izbą

„Tańczącego Niedźwiedzia" w Pocatello wydał się

Robertowi wnętrzem pałacu.

Za szynkwasem krzątał się postawny jegomość z dłu-

gimi wąsami i siwą czupryną, odziany w nieskazitelną

biel fartucha. Pomagała mu czarnooka, niewiele starsza

od Roberta dziewczyna, o śniadej cerze i włosach

barwy smoły.

Człowiek w bieli natychmiast zauważył Irvina i wy-

szedł na środek sali, z kluczem w dłoni.

— Proszę, szeryfie — powiedział.

To moi goście — wyjaśnił Irvin. — Zjemy ko-

lację u mnie. Postaraj się, Pears.

— Och, oczywiście.

I jeszcze jedno... — odwrócił się ku Allanowi i

Robertowi — jasne, że będziecie tu nocować. Chcecie

dwa pokoje czy wystarczy jeden?

— Jeden — wyrwał się Robert, pamiętny na do-

tychczasowe wydatki Allana.

— Więc dobrze. Przygotuj pokój, Pears, a teraz pro-

szę za mną.

background image

Poprowadził ich w róg sali, gdzie za czerwoną kotarą

znajdowały się drewniane, dość wąskie schody. Dostali

się nimi na piętro, na korytarz wyłożony chodnikiem.

Biała, długa ściana korytarza znaczona była szeregiem

prostokątnych, niebiesko pomalowanych drzwi. Przed

jednymi z nich szeryf się zatrzymał i przekręcił klucz w

zamku.

— Proszę — powiedział wpuszczając gości.

Ujrzeli obszerne wnętrze. Przez dwa okna, z

odsłoniętymi storami, widać było ulicę różowiejącą

w zachodzie słońca.

Pod jedną ze. ścian stało metalowe, pokryte kapą

łóżko, pod drugą — biurko z lampą i skórzanym fote-

lem. Środek zajmował stół otoczony krzesłami. Meble

uzupełniała umieszczona w kącie wielka marmurowa

umywalnia z porcelanową miednicą i lustrem oraz po-

tężna mahoniowa szafa.

— Rozgośćcie się.

Allan zlustrował pokój, dzierżąc w ręku swój nie-

odstępny worek i strzelbę.

— Proszę położyć na biurku. W dzbanku jest czysta

woda, jeśli zechcecie się umyć.

Robert natychmiast skorzystał z propozycji, przy

okazji spojrzał w lustro i zdumiał się. Patrzyła nań

twarz spalona słońcem, zarośnięta. Zupełnie jak oblicze

młodego trapera, od miesięcy przemierzającego

bezdroża prerii i gór. Bardzo zadowolony z siebie,

ustąpił miejsca Allanowi.

— Siadaj, chłopcze — zaprosił Irvin. — Zaraz zjawi

się Pears. To właściciel tego hotelu, życzliwy mi

człowiek i nieprzebrana skarbnica wiadomości o lu-

dziach i rzeczach. Bardzo mi pomaga. Nie dalej jak

wczoraj, dzięki Pearsowi, przyłapaliśmy na oszustwie

niebieskiego ptaszka, wędrownego szulera.

— Słyszysz, kolego? — odezwał się znad miednicy

Allan. — Nie tylko w Wichita Falls grasują szulerzy.

Ale pewnie ten tutejszy nie narobił nikomu tyle kło-

potu, co tamten.

— Kłopotu? — podchwycił Irvin. — Oszukując?

— Żeby to — odparł Allan. — Sprawa wygląda

nieco poważniej i dotyczy naszego młodego

przyjaciela.

— Grałeś z nim w karty, Robercie?
— Ależ nie! — zaprzeczył gwałtownie chłopiec. —

To gorsza historia.

background image

— Czyżby ona cię tu przywiodła?
— Właśnie...

Panowie — wtrącił się Allan dokończywszy

ablucji. — Proponuję odłożyć rozmowę na kilka minut.

Zdaje się, że ma tu przyjść ten Pears.

Omówimy

-wszystko, gdy już nikt nie będzie nam przeszkadzał.

Nie mam racji, kolego?

— Macie — odparł krótko Robert.

— Niech będzie i tak — zgodził się szeryf. — Po-

czekam cierpliwie, choć przyznam, mówicie samymi

zagadkami.

W tym momencie zastukano do drzwi, a na głośne

przyzwolenie Irvina najpierw wkroczył człowiek w

śnieżnym kitlu, czyli Pears, po nim — w równie

nieskazitelnej czystości fartuchu — chłopak w wieku

Roberta, dźwigający wielką błyszczącą tacę, na której

piętrzyły się talerze, z górującą nad nimi kolorową

wazą.

Stół nakryto białym obrusem, rozłożono naczynia i

sztućce, rozlano do talerzy zupę. Po czym Pears ze

swym towarzyszem zniknęli jak dwa duchy. Zjawiali

się jeszcze dwukrotnie, dźwigając następne dania i

sprzątając to, co pozostało z tej wspaniałej uczty. Na

koniec przyszedł już tylko sam Pears z kawą i cygarami

oraz z kluczem, który położył przed Allanem.

— Pokój dla panów przygotowany — powiedział

kłaniając się. — Numer piąty, tuż obok — skłonił się

raz jeszcze i zniknął.

— No — odezwał się Irvin zapalając cygaro Alla-

nowi, później sobie (Robert odmówił) — przystępujcie

do rzeczy, słucham.

Robert pokręcił się na krześle, bardzo zakłopotany.

— Nie wiem, od czego mam zacząć — wyznał.

— Od początku, od początku, kolego — zachęcił go

Allan. — Tak, jak mnie opowiadałeś.

background image

— Aż tyle to nie trzeba. Może... — zawahał się —

zacznę od chwili gdy pan Gordon i pan, szeryfie, wy-

jechaliście z Wichita Falls, a ja zostałem przyjęty na

służbę do Denisa Murphy. Pamięta pan?

Irvin kiwnął głową.

— Poczułem się wówczas bardzo samotny.

— Do rzeczy, kolego, do rzeczy — przestrzegł Al-

lan. — Nie rozpraszaj się, bo nie skończysz do rana.

— Ależ... ja tylko opowiadam, jak naprawdę było.

Więc... tamtego dnia szeryf Murphy przedstawił mnie

swym współpracownikom. Wśród nich znajdował się

Bob Locke. Na pewno go pan pamięta. Taki chłopak w

moim wieku.

Irvin powtórnie kiwnął głową.

— Moja opowieść dotyczyć będzie głównie jego.

Otóż...

Robert odetchnął głęboko i, zacinając się nieco, roz-

począł relację o swej służbie u Murphy'ego. W miarę

jak opowiadał, szło mu coraz gładziej. Dobrze pamiętał

przecież niedawną przeszłość, każdy szczegół: sukcesy

i niepowodzenia, aż dobrnął do opisu tragedii, jaka

rozegrała się w wąwozie.

Irvin i Allan milczeli, z parteru budynku dobiegały

przytłumione dźwięki muzyki — goście saloonu bawili

się — a z ulicy odgłosy powolnego człapania koni. Za-

padł zmrok. Irvin wstał, zapalił naftową lampę usta-

wioną na biurku i usiadł nie odezwawszy się ani sło-

wem. Po krótkiej przerwie Robert opowiedział o swej

ucieczce, o wizycie u starego Abla w Greenfield, o

spotkaniu Allana Bow. Nie krył, że uważał go za

agenta Pinkertona, co wywołało uśmiech na twarzy

Irvina i lekką zmarszczkę na czole Allana. Nie szczę-

dził wyrazów uznania swemu towarzyszowi za pomoc,

jakiej mu udzielił w dalszej drodze, aż Allan przerwał

mu:

background image

— Do rzeczy, kolego. To wszystko nie ma nic

wspólnego z twoją sprawą.

— Ma i nie ma — zauważył Irvin. — Mów dalej,

Robercie. Prawdą jest, że przyjaciół poznajemy w bie-

dzie.

Robert dotarł już do Pocatello, opisał przygodę, jaka

ich spotkała w drodze do wioski Szoszonów. Szczerze

przyznał, że jego niedbalstwo mogło spowodować opła-

kane skutki.

I tak oto długa opowieść zawiodła słuchaczów do

obozu czerwonoskórych, do tipi czarownika.

W tym miejscu przerwał mu Allan.

— Poczekaj, kolego. Odsapnij chwilę. Prawie za-

chrypłeś. Mnie wypada powiedzieć kilka słów o

Yambadice. Znam go przecież lepiej od ciebie. W

przeciw

nym wypadku szeryf gotów pomyśleć, że opowiadasz

mu bajkę o żelaznym wilku.

Robert zgodził się skwapliwie, bo obawiał się, że

jego relację o przedziwnej sile wzroku czarodzieja Ir-

vin przyjmie wzruszeniem ramion i ironicznym uśmie-

chem. Świadectwo Allana stawało się więc niezwykle

cenne. I oto z kolei Robert słuchał, Allan opowiadał.

Wywiązał się z tej roli znacznie lepiej od Roberta.

Opowiedział o pierwszym spotkaniu z Yambadiką, o

jego „czarach", a gdy wreszcie wyczerpał temat, za-

gadnął Irvina:

— Wierzy pan w to, szeryfie?

— Wierzę. To chyba hipnotyzm. Zetknąłem się kie-

dyś z taką nazwą, a nawet pytałem znajomego lekarza,

czy możliwe jest usypianie ludzi przy pomocy hipnozy.

Powiedział, że tak, chociaż nie każdy to potrafi.

Podobno nauka do tej pory nie zbadała tego zjawiska.

— Teraz znów kolej na ciebie, kolego — zauważył

Allan.

Robert wrócił do przerwanej opowieści. Ukończył ją

odtworzywszy dokładnie scenę, jaka rozegrała się w

tipi

czarodzieja. Opisał, co widział na jawie i co ujrzał w

hipnotycznym śnie.

— Mogę przysiąc, że widziałem twarz Stevensa,

karcianego oszusta, którego Bob wielokrotnie demasko-

wał. To on strzelił do Boba.

Umilkł i z niepokojem spojrzał na szeryfa.

— Co pan o tym sądzi? — zagadnął Allan.

— Dziwna, bardzo - dziwna historia. Wierzę wam,

lecz czy uwierzą inni? Powiedz mi, Robercie, czy ten

czarodziej nigdy nie był w Wichita? A może go spot-

kałeś gdzie indziej?

— Nigdy — oświadczył chłopiec, a Allan dodał:

— Poznałem Yambadikę przed kilku laty i wiem, że

od tamtej pory nie opuszczał osiedli Szoszonów.

— Pytałem — wyjaśnił Irvin — ponieważ czarodziej

mógł Robertowi wmówić, że to Stevens strzelił do

Boba, lecz skoro nigdy nie bawił w Wichita i nie spot-

kał szulera, sprawy nie da się wytłumaczyć w tak

prosty sposób.

Zamyślił się chwilę, potem oświadczył:

background image

Uczynię wszystko, Robercie, aby odkryć praw-

dziwego przestępcę, bo wiem, że nie ty nim jesteś.

Jednak... żaden sąd nie da wiary twoim zeznaniom.

— To okropne — westchnął chłopak. — Co mam

począć?

Należy odnaleźć Stevensa. Gdy opuszczałeś Wi-

chita Falls, szuler bawił tam jeszcze?

— Nie. Na kilka dni przed wypadkiem w wąwozie

Stevens znikł. Wcześniej nabył podobno w pewnym

sklepiku kilkanaście talii kart, co miało zapowiadać

jego rychły wyjazd.

— Dlaczego? — zdziwił się Irvin. — Przecież karty

do gry można nabyć w każdym miasteczku.

Przepraszam, zapomniałem powiedzieć, że

właściciel sklepiku był podejrzany o produkcję kart

specjalnie znaczonych, które sprzedawał tylko

zaufanym klientom. Sądzę, że takich kart nie mógłby

Stevens nabyć w innym mieście.

— Masz rację. Ciekaw jestem, czy ten szuler, sie-

dzący u mnie w areszcie, również ma znaczone karty.

Wśród jego rzeczy znaleźliśmy kilkanaście nie używa-

nych talii. Chociaż... został przyłapany na zwykłym

szachrowaniu asami. Mniejsza z tym. Więc, jak po-

wiadasz, Robercie, ten Stevens ulotnił się z Wichita

Falls jeszcze przed tym smutnym wydarzeniem?

— Na to wygląda. Chyba jednak nie mógł odjechać

daleko, może ukrywał się w wąwozie lub śledził Boba,

aby się na nim zemścić? A uciekł dopiero po wyko-

naniu swego planu?

— Nie będę ukrywał, Robercie, że szansa odnale-

zienia Stevensa równa się w takiej sytuacji zeru. No,

no! Nie rób przerażonej miny. Wierzę, że potrafię do-

wieść twej niewinności. A pan, co pan o tym sądzi? —

zwrócił się do Allana.

— Ten Bob to skończony łajdak. Od jego zeznań

zależy wszystko. Jeśli pan znajdzie, szeryfie, sposób

wydobycia zeń prawdy... Tfu! Trudno uwierzyć, że

mogą na tej ziemi żyć takie typy, chociaż... i ja po-

znałem na własnej skórze, co znaczy fałszywe oskarże-

nie. Ale to już inna historia.

Sposób na wydobycie prawdy...— powtórzył w

zamyśleniu Irvin. — Otóż to właśnie! Chyba dzisiaj nic

mądrego nie wymyślę. Miałem męczący dzień, a i wy

chyba czujecie drogę w kościach. Trzeba się przespać.

Po właściwie spędzonej nocy głowa lepiej pracuje.

Jutro rankiem wpadnijcie do szeryfówki. Kto wie,

może mi zaświta jakiś doskonały pomysł!

Na tym się rozstali. Allan pełen najlepszych myśli,

szeryf nieco zakłopotany, Robert... rozczarowany.

Przypuszczał, że Irvin .natychmiast znajdzie klucz do

rozwiązania zagadki Stevensa. Dlatego spał bardzo źle,

budząc się parokrotnie. Ustawicznie wracała w sennych

majakach sylwetka Denisa Murphy z marsem na

twarzy i kajdankami w dłoni. Gdy wreszcie złowroga

mara ustąpiła i Robert pogrążył się w nicości, wyrwała

go z niej silna ręka Allana.

— Wstawaj, kolego! Przynieśli nam śniadanie. To ci

dopiero luksus!

background image

Robert siadł i sennym okiem zerknął na stół. Bielał

teraz obrusem, polśniewał talerzami, a nade wszystko

pachniał szynką, kawą i czymś tam jeszcze.

Robertowi odechciało się spać.

Z jedzeniem uwinęli się szybko, natomiast mycie

trwało znacznie dłużej. Z winy Allana. Stary eksplorer

po tygodniach wędrówki postanowił ogolić się i zlikwi-

dować brodę. Z wnętrza swego worka wydobył za-

winiątko, a z niego: nożyce, pędzel, mydło i lśniącą

brzytwę. Zapędził do pomocy Roberta, który, uzbro-

jony w nożyce, przykrócił grzywę Allana najlepiej, jak

potrafił. Goleniem zajął się już wyłącznie Allan, co

trwało niezwykle długo, potem golił się Robert. Gdy się

wreszcie z tym uporali, słońce zdążyło wysoko za-

wędrować po niebie.

Zeszli na parter, gdzie w pustej sali powitał ich

ukłonem i uśmiechem pan Pears. Allan natychmiast

zagadnął o konie. Zostali wyprowadzeni na tyły bu-

dynku, do stajni, w której ujrzeli swe wierzchowce

wyczyszczone do glansu i tkwiące przy pełnych żło-

bach.

Ze stajni pomaszerowali na spotkanie z Irvinem.

Drzwi szeryfówki uchylił im ten sam, co wczoraj, ku-

lawy grubas. Wpuścił do wnętrza bez jednego słowa,

lecz szeryfa nie było. Na widok wchodzących od jed-

background image

nego z biurek podniósł się młody człowiek, niewiele

starszy od Roberta.

— Jestem William Robertson — przedstawił się mi-

łym głosem. — Siadajcie. Szeryf zjawi się za jakieś pół

godziny.

— To wy, kolego, zastępujecie szeryfa? — zapytał

Allan.

— Jestem jego pomocnikiem.

— Aha — mruknął eksplorer. — A drzwi to zawsze

tak u was zabarykadowane?

— Tylko wtedy, gdy mamy gości — odparł Robert-

son ściszając nieco głos. — Nie, nie. Nie o was tu

chodzi — dodał szybko, zauważywszy zdziwioną minę

Allana — lecz o gościa za kratkami. Bill, bądź łaskaw

zajrzeć do niego, a później dobrze zamknij drzwi od

korytarza.

Grubas coś mruknął, pokuśtykał w róg izby i zniknął

w korytarzyku. Usłyszeli, że coś mówił do aresztanta,

po czym pojawił się znowu, zatrzasnął drzwi i siadł

pod oknem.

— Szuler? — zagadnął Allan. — Szeryf coś o tym

wspominał.

— Szuler. Szczęście go opuściło. Wpadł drugiego

dnia pobytu w Benton. Miałem przyjemność wsadzić

go do klatki. Zabawny facet, szkoda, że tak mało

zdolny.

— Mało zdolny? — zainteresował się Robert, które-

mu natychmiast przypomniała się scena schwytania

Stevensa na sali „Czarnego Bizona". — Źle szachruje?

— Nie to miałem na myśli. Szachruje to może i do-

brze. Mówiłem o jego zdolnościach do jakiejkolwiek

rzetelnej pracy. Poza grą w karty nic innego nie umie.

Usiłował nas przekonać, że jest komiwojażerem.

Zapytaliśmy o próbki towarów. Okazało się, że nie

posiadał nic, poza kilkoma taliami kart. Ale elegancki

jegomość. Dokonaliśmy rewizji w jego pokoju. Mie-

szkał „Pod Szarym Niedźwiedziem". Piękna walizka,

nowiutka bielizna, garniturek jakby wczoraj uszyty

przez krawca: stalowej barwy surdut z długimi połami

i, wyobraźcie sobie, siwy cylinder! W takim stroju

mógł uchodzić za bogatego farmera, przemysłowca lub

agenta handlowego wielkiej firmy.

— Czyżby wszyscy szulerzy nosili szare cylindry?

— zażartował Robert.

Pomocnik szeryfa spojrzał nań zdziwiony.

— Nie rozumiem — wyznał.

Robert opowiedział o swym spotkaniu ze Stevensem

oraz o tym, że poszkodowani nigdy nie chcieli świad-

czyć przeciw oszustowi.

— No, to nieźle mu się wiedzie — stwierdził Ro-

bertson. — Bo tu będą świadczyć, mimo że odzyskali

pieniądze. Jednak uważają, że zostali poszkodowani na

honorze, dając się nabrać jakiemuś przybłędzie, i pałają

żądzą odwetu.

— Ale i mojemu oszustowi się urwało — wyjaśnił

Robert. — Uciekł z Wichita Falls.

— A więc trafił na nieustępliwego gracza, który chce

background image

świadczyć.

_ O nie — wtrącił Allan — tu chodzi o co innego: na

tym oszuście z Wichita ciąży coś gorszego niż gra w
karty.

— Aż tak? Nasz oszust chyba nic więcej nie ma na
sumieniu.
— Kto go tam wie? — wzruszył ramionami Allan. —

Przepraszam, jak on się nazywa?

— Ovens. A może go znacie?
— Nie, nie. Stevens... Ovens, nawet podobne nazwi-

ska, nieprawdaż, kolego?

— N6, owszem, ale co to ma do rzeczy?
— Och, głupstwo. Może byś tak zajrzał za kratki?

background image

Po co? Cóż wam przyszło do głowy?!

— Wszystko jest możliwe — Allan zwrócił się do

Robertsona: — Można zajrzeć do aresztanta?

— Oczywiście.

Robert wzruszył ramionami i niechętnie podniósł się

z krzesła.

— Poczekaj — powstrzymał go Allan. — Czy ten

Stevens może cię pamiętać?

— Nie wiem. Widziałem go wszystkiego dwa razy.

— A on ciebie?

Robert, znowu wzruszył ramionami. Podejrzenie Al-

lana wydawało mu się czymś absurdalnym.

— Więc będzie lepiej, żeby Ovens nie mógł ci się

przyjrzeć. Da się tak zrobić?

— Chyba nie — odparł Robertson. — Korytarzyk

jest wąski, bez żadnej wnęki. Aresztant widzi każdego,

kto na niego patrzy.

— Wobec tego pójdziemy we trójkę, a ty, kolego,

skryjesz się za moimi plecami — zaproponował Allan.

Pierwszy wszedł do korytarzyka pomocnik szeryfa,

za nim Allan. Po kilku krokach zatrzymali się z boku

kraty.

— Hej, Ovens! — zawołał Robertson. — Zbudź się.

Z pryczy dźwignęła się postać odziana w szary, nieco

pomięty surdut. Zza pleców Allana Robert ujrzał

oblicze nieco zaspane, twarz podługowatą, lisią, z ma-

łymi oczkami, długim nosem i czarnym wąsikiem na

górnej wardze. Oczki zamrugały na widok przybyłych,

a rysy twarzy wykrzywił uśmiech.

— Czyżby goście? — wykrzyknął skrzekliwym gło-

sem. — Witam serdecznie dżentelmenów. Okropnie się

tutaj nudzę. Razem będzie nam raźniej.

Allan poczuł, jak Robert ciągnie go za kurtę, więc

cofnął się, a na pytające spojrzenie Robertsona kiwnął

głową. Po czym odwrócił się zasłaniając postać

Roberta. Pospiesznie opuścili korytarzyk. Zamknęli

drzwi. Dopiero wówczas Allan zapytał:

— No i co?
— To on... — wykrztusił Robert.
— Nie mylisz się?

— Na pewno on! Ta sama sylwetka, ta sama twarz,

ten sam głos! Musiałem go dobrze zapamiętać. Co za

spotkanie! Wy chyba jesteście jasnowidzem!

— Daj spokój, kolego — żachnął się Allan.

W tym momencie Robertson wszedł do izby i za-

mknął za sobą drzwi.

— Poznaliście?

— Tak — odpowiedział za Roberta Allan. — On go

poznał. Ten facet pochodzi z Wichita Falls i w rze-

czywistości nazywa się Stevens.

— Stevens czy Ovens, na jedno wychodzi — zauwa-

żył pomocnik szeryfa. — Nie karzemy za zmianę

nazwiska. On będzie odpowiadał tylko za to, czego się

dopuścił w Benton. Sami opowiadaliście, że w Wichita

nikt nie chciał świadczyć przeciw niemu.

— Tu nie chodzi o szulerkę — wyjaśnił Allan. —

Stevens jest poszukiwany za usiłowanie zabójstwa

człowieka tamtejszego szeryfa.

background image

Nie było to zgodne z prawdą, jak dotąd nikt przecież

nie ścigał Stevensa, lecz Robert nie zaprzeczył.

Robertson cicho gwizdnął:

— To tak? Irvin o tym wie?
— Wie o Stevensie, lecz nie przypuszcza, że Ovens i

Stevens to ta sama osoba.

— A to dopiero! Mieliście jakie podejrzenia?

— Żadnych — powiedział Robert. — Nawet mi w

głowie nie postało, że Stevens potrafił zawędrować aż

do Fort Benton.

— Miał na to sporo czasu — zauważył Allan. — W

sumie... szczęśliwy zbieg okoliczności. Młody jesteś,

background image

nie możesz wiedzieć, jakie figle potrafi płatać los. Tym

razem bardzo dla ciebie szczęśliwy, kolego — w tym

miejscu klepnął Roberta po plecach. — Jesteśmy na

właściwej ścieżce i tylko trochę martwię się Bobem.

Lecz to wszystko furda, jeśli Stevens przyzna się.

— Nie ma świadków? — zainteresował się Robert-

son.

— Jest świadek — odparł Allan. — Jednak rzecz

nieco zawikłana. O, chyba szeryf się zjawił. Ale się

zdziwi!

— Jak się macie? Nocleg wypadł dobrze? Pears

obiecał przysłać wam śniadanie do pokoju. Co słychać,

William? Nic nowego? To świetnie.

Tak gadając zdjął pas z rewolwerami i położył go na

biurku, po czym siadł za stołem.

— Mam pewien pomysł — oświadczył. — Wiąże

się z twoją sprawą, Robercie...

Przed chwilą zaszła pewna okoliczność — prze-

rwał mu Allan — która zmienia sytuację naszego mło-

dego przyjaciela. Powiem, że ją znacznie poprawia.

— Co takiego?

Otóż... ten Ovens to w rzeczywistości nazywa się

Stevens, szuler z Wichita Falls!

— Poznałem go natychmiast! — dorzucił Robert.

— Zdumiewające! — Irvin popatrzył na niego z

uwagą. — Co za zbieg okoliczności! A on ciebie

poznał?

— Chyba raczej nie dostrzegł. Skryłem się za ple-

cami pana Bow.

— Bardzo dobrze. Czyj to był pomysł, żeby obejrzeć

aresztanta?

— Mój — pochwalił się Allan. — Nabrałem po-

dejrzeń, gdy usłyszałem nazwisko tego draba.

No, to pogratulować. Teraz sobie porozmawiamy

z Ovensem. Jak by to urządzić? — zafrasował się Irvin.

— Zawsze twierdziłem, że szeryfówka z jedną tylko

izbą bardzo utrudnia prowadzenie śledztwa. On ciebie

zna, Robercie?

— Może tak, może nie. W saloonie, w którym przy-

łapaliśmy go, rozmawiał tylko z Bobem, chyba nie

zwrócił na mnie uwagi.

— A w wąwozie?

— Doprawdy... nie wiem.

— Ostrożność nie zawadzi. Nie chcę, aby cię roz-

poznał przed czasem. Weź, Robercie, krzesło, postawie

pod oknem i udawaj, że wyglądasz na ulicę. Nie

odwracaj się. Ty, Bill, stań przy drzwiach i nikogo nie

wpuszczaj. A wy? — zwrócił się do Allana.

— On mnie nigdy nie widział.

— Wobec tego możecie pozostać. William, przypro-

wadź więźnia. Doskonale — mówił sięgnąwszy po pas

z bronią. — Czas rozpocząć przedstawienie. Nie od-

zywajcie się nie pytani.

William zniknął w głębi korytarza. Usłyszeli brzęk

kluczy i skrzypienie odsuwanej kraty. Robert utkwił

wzrok w szybie i nastawił uszu. Teraz lekko trzasnęły

drzwi od korytarza.

— Proszę spocząć, panie Ovens — zabrzmiał głos

background image

Irvina.

— Dziękuję szeryfie, dziękuję. Chętnie usiądę, bar-

dzo chętnie.

— William — rozkazał Irvin — wyjmij papier z

biurka. Będziesz notować.

— Po. cóż to, szeryfie? — zaniepokoił się rzekomy

Ovens.

— Po to, że chcę mieć pańskie oświadczenie na

piśmie.

— Moje oświadczenie? Już wczoraj powiedziałem

wszystko, co miałem do powiedzenia.

No, to sobie powtórzymy naszą pogawędkę. Skąd

pan do nas przybył, panie Ovens, bo już nie pamiętam?

— Bezpośrednio z Des Moines, jak mówiłem.

— A pośrednio?

— Jeżdżę po całym kraju, oferuję artykuły różnych

firm. Ostatnio bawiłem w Chicago.

A czymże pan handluje?

— Czym się da, szeryfie.

A gdzież prospekty lub próbki towarów?

— Pozbyłem się wszystkiego w Des Moines.

No, to z czym przybył pan do Benton?

— Z niczym. Chcę zbadać, jakie tu są możliwości

sprzedaży. Gdyby nie ta nieszczęsna pomyłka „Pod

Szarym Niedźwiedziem"...

— Dosyć! — przerwał ostro Irvin. — Nie mam cza-

su na wysłuchiwanie bajęd. Źle pan czyni upierając się,

to tylko może zaostrzyć wyrok.

— Wyrok? — zaskrzeczał aresztant.

— A coś pan myślał? Że puszczę pana wolno i jesz-

cze poczęstuję na drogę cukierkami? Poszkodowani i

świadkowie są, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by

przeprowadzić rozprawę sądową.

— Doprawdy, szeryfie, to był godny pożałowania

wypadek. Ubierałem się bardzo szybko, karty się roz-

sypały i któraś z nich wpadła w rękaw surduta, a wy-

leciała z niego w bardzo nieodpowiedniej chwili.

— Wierzę, że w nieodpowiedniej, to będzie koszto-

wać z pół roku, nasze prawa są bardzo ostre dla za-

wodowych szulerów.

— Nie jestem szulerem.

— Przypuśćmy. Bawił pan kiedy w Wichita Falls?

— Gdzie to jest?

W Teksasie.

— Nie, nie byłem w Wichita Falls.

— No, proszę. Jakże więc wytłumaczyć fakt, że

mieszkańcy Wichita świetnie pana znają? Jako szulera.

background image

I to tak doskonale, że nikt z nich nie chciał zasiadać z

panem do stolika. Naciągał pan tylko przyjezdnych.

— Nic o tym nie wiem. Może tam bawił jakiś inny

Ovens. To bardzo popularne nazwisko.

Popularne — przytaknął Irvin. — Właśnie dla-

tego pan je sobie przybrał, bo w Wichita mieszkał jako

Stevens.

Zapadła cisza.

— No, co pan na to?
— Stevensów jest również wielu — odpowiedział

aresztant.

Robert, który bardzo uważnie przysłuchiwał się roz-

mowie, zauważył w jego głosie lekkie drżenie.

— Bardzo wielu — powtórzył Irvin — lecz ten,

którego rozpozna Denis Murphy, jest tylko jeden.

Udamy się do Wichita Falls, panie Stevens.

— Dlaczego do Wichita? Powiem panu prawdę, sze-

ryfie. Rzeczywiście, mieszkałem w Wichita, lecz może

pan zapytać Murphy'ego, nikt nigdy nie wniósł na mnie

żadnej skargi, nie stawałem przed sądem, nie byłem

karany.

— Wierzę. Lecz czemu to opuścił pan Wichita?

— To nie jest przestępstwo. Każdemu wolno podró-

żować tu i tam.

— Wolno. Ale pan uciekł. Coś bardzo pana zanie-

pokoiło.

— Nie wiem, o czym pan myśli, szeryfie.

— O pewnym wydarzeniu, którego był pan głów-

nym aktorem, w wąwozie, niedaleko Wichita Falls.

Krótko mówiąc: jest pan poszukiwany za usiłowanie

morderstwa na osobie Boba Locke.

— Ja? Ależ... To poważne oskarżenie — zaskrzeczał

zdenerwowany głos. — Trzeba tego dowieść!

I dowiodę. Miał pan od dawna na pieńku z Bo-

bem Locke, deptał panu po piętach i kilkakrotnie nakrył

na karcianym oszustwie. Co prawda, poszkodowani

nigdy nie zgłaszali pretensji, lecz stał się pan osobą tak,

powiedzmy... popularną, że coraz trudniej było znaleźć

naiwnych. Dlatego postanowił pan zmienić teren swej

działalności.

— I cóż z tego?

— Z tego to jeszcze nic, lecz zapragnął pan zemścić

się na Bobie Locke. Począł go pan śledzić, czekając na

okazję. Wreszcie się trafiła, zresztą... po co mam opo-

wiadać o tym, co panu jest doskonale wiadome?

— Ależ to fantazja! Gdzie pan ma świadków, szery-

fie?

— Mam — odparł Irvin.

— Co? Może to ten człowiek? Widzę go po raz

pierwszy.

— Nie, to nie ten człowiek (Robert domyślił się, że

chodziło o Allana Bow). Pozwól do nas, Robercie.

Chłopak zerwał się z krzesła, na którym ledwie mógł

usiedzieć, tak ponosiła go niecierpliwość.

— Siadaj tu. Przyjrzyj się temu panu. Znasz go?

— Znam. Spotkałem go wieczorem w saloonie „Pod

Czarnym Bizonem", w Wichita Falls, będzie kilka mie-

background image

sięcy temu. To jest Stevens, popularny w miasteczku

oszust. Tamtego wieczoru Bob Locke przyłapał go na

kolejnym szachrowaniu kartami.

— Czy zna pan Boba Locke, panie Stevens?

— Widywałem go —- odparł aresztant powściągli-

wie.

— Doskonale, wierzyłem, że dojdziemy do porozu-

mienia. A teraz, Robercie, zastanów się chwilę i po-

wiedz, czy rozpoznajesz w tym człowieku osobnika,

który strzelił do Boba Locke w wąwozie pod Wichita

Falls?

Chłopak zawahał się. Nagle ogarnęły go wątpliwości.

A jeśli „czary" Yambadiki były zwykłym oszustwem?

Lecz przecież czarownik nigdy nie widział Stevensa,

więc nie mógł wmówić Robertowi, że w wąwozie

dostrzega oblicze karciarza...

— To on.

Kłamstwo! Oczywiste kłamstwo! — krzyknął

Stevens. — Mnie tam nie było!

— Gdzie? — łagodnie zapytał szeryf.

— No... w wąwozie.

— To znaczy, że ten wąwóz jest panu znany.

Stevens nie odpowiedział.

— Zapisz to, Williamie. Teraz, Robercie, opowiedz

nam, jak to się odbyło. W skrócie.

Robert opisał tragiczne wydarzenie, opuszczając jed-

nak fakt kłótni, jaka rozegrała się między nim a Bo-

bem.

— Dziękuję. Co pan na to, panie Stevens?

— Kłamstwo, wierutne kłamstwo! Niech go pan

pociągnie za język, a dowie się, jak sprzeczał się z

Bobem Locke, jak sobie wymyślali! Ja wszystko

świetnie... — przerwał w połowie zdania.

Świetnie pan wszystko słyszał — dokończył

Irvin. — Więc jednak pan tam był. Zanotuj to, Willia-

mie. A co się stało z rewolwerem?

— Nie miałem żadnego rewolweru i... nie będę dłu-

żej odpowiadał. Żądam adwokata.

— Słusznie. Otrzyma go pan w Wichita Falls. Tam

się udamy. Na pociechę powiem panu, że strzał oddany

w wąwozie nie był śmiertelny. Bob Locke czuje się już

zupełnie nieźle i panu nie grozi najwyższy wymiar

kary. To wszystko. Bill, odprowadź go do aresztu i

dobrze pilnuj. William, przepisz na czysto notatki.

A kiedy wyszli, zwrócił się do Roberta i Allana:

— Wpadniemy teraz do „Szarego Niedźwiedzia".

Zaschło mi w gardle, a Pears ma znakomite piwo.

background image

Opuścili szeryfówkę. W drodze, krótkiej zresztą, mil-

czeli. Robert raz jeszcze przeżywał scenę, jaka roze-

grała się w wąwozie, Allan cieszył się z tak pomyślne-

go przebiegu sprawy, której stał się jednym z aktorów,

Irvin rozważał, co należy uczynić, jeśli Bob Locke

nadal będzie podtrzymywać swe pierwotne zeznania.

Przekroczyli progi saloonu. Irvin zabrał klucz, za-

mówił u Pearsa trzy butelki piwa i poprowadził gości

na piętro, do swojego pokoju.

— Siadajcie. Zaprosiłem was tutaj, ponieważ nie

uważam za wskazane wtajemniczać Williama i Billa w

tę dziwną historię z szoszońskim czarownikiem. Fak-

tem jest, że umożliwił ci, Robercie, rozpoznanie

przestępcy. Im mniej osób o tym będzie wiedziało, tym

lepiej. Przyznam, że jeszcze przed godziną żywiłem

wątpliwości, lecz po rozmowie z Ovensem-Stevensem,

nie mam żadnych. Wygadał się, zaplątał i zdemasko-

wał. Proszę! — krzyknął ku drzwiom.

Uchyliły się ukazując chłopca w bieli, z tacą, bu-

telkami i trójką kufli.

— Doskonale. Postaw tutaj.

Drzwi się zamknęły. Irvin porozlewał piwo i pierw-

szy pociągnął z kufla.

— Spróbujcie — zachęcił — znakomite. No, wracam

do naszej sprawy. Otóż... nikt poza nami nie powinien

znać historii z Yambadiką. Jej ujawnienie wypadłoby

tylko na korzyść Stevensa. Ława przysięgłych wy-

śmiałaby tego rodzaju zeznanie i, oczywiście, unie-

winniła szulera. Chociaż, jak wiemy, to on strzelił do

Boba. Jutro, Robercie, ruszamy do Wichita Falls. Ko-

leją.

— Mam wracać do Wichita?

— Tak. Wiem, że nie będzie to dla ciebie miłe, jed-

nak konieczne.

— Obawiam się, że Denis Murphy...

background image

— Daj spokój. Murphy'ego biorę na siebie.

To zapewnienie jednak nie rozproszyło wątpliwości

Roberta.

— Przecież on będzie się pytał, dlaczego uciekłem?

Czemu od razu nie zeznałem, że w wąwozie widziałem

Stevensa? Jak się z tego wytłumaczę nie ujawniając

czarów Yambadiki?

— Sprawa jest trudna, chyba najtrudniejsza ze

wszystkich, z którymi dotąd miałem do czynienia. Żeby

jednak dojść do jej sprawiedliwego zakończenia,

musimy stąpać bardzo krętą ścieżką. Nie widzę innego

sposobu. Niechże mi będzie wybaczone, Robercie, że

cię namawiam do kłamstwa: powiesz Murphy'emu, że

wówczas nie byłeś pewien, czy dostrzegłeś twarz Ste-

vensa, czy czyjąś inną, że wobec oskarżenia Boba ja-

kakolwiek pomyłka tylko pogorszyłaby twoją sytuację.

Na koniec, co przecież jest prawdą, uciekłeś z Wichita,

aby odszukać sprawcę strzału.

Robert ciężko westchnął.

— Czy Murphy w to uwierzy?

— Pomogę ci. Raz jeszcze powtarzam, że przygoda z

Yambadiką nie może zostać ujawniona. Czy nie mam

racji? — zwrócił się do Allana. — Jesteście doświad-

czonym człowiekiem. Yambadiką to był przecież wasz

zdumiewający pomysł, który dziwnym zrządzeniem

losu znalazł potwierdzenie w faktach.

Mądrze pan powiedział, szeryfie. Kolego — sztur-

chnął Roberta — nie nadymaj się jak indyk podczas

wiosennych zalotów i pomyśl.. Może sądzisz, że należy

do Wichita ściągnąć jako świadka Yambadikę? To do-

piero byłaby heca! Przysięgli pospadaliby z krzeseł ze

śmiechu i stawiam dolary przeciw orzechom, że

Stevens zostałby uniewinniony z braku poważnych do-

wodów. Powiedz coś!

Robert znowu westchnął.

background image

— Zgoda — odparł. — Postąpię tak, jak mi radzicie.

— Wobec tego — oznajmił Irvin — jutro wyruszamy

do Wichita Falls razem ze Stevensem. Będziemy nad

nim czuwać w drodze. A wy? — zagadnął Allana.

— Ja? Myślę, że moja obecność w Wichita Falls jest

zbyteczna.

Szeryf uśmiechnął się.

Ja też tak uważam. Uczyniliście dla Roberta wy-

starczająco dużo, tyle, ile uczyniłby jego rodzony oj-i

iec, a może nawet więcej.

— Przesada!

— Nie przesada. Zaciągnąłeś wielki dług, Robercie,

pamiętaj o tym.

— Nigdy nie zapomnę. Gdybyście kiedykolwiek zna-

leźli się w potrzebie, walcie wprost do Wichita Falls.

— Nie, nie do Wichita. Do Fort Benton — sprosto-

wał Irvin.

— Jak to?

— Widzisz, mój chłopcze, sprawę masz wygraną,

takie jest o tym moje zdanie. Na pewno zostaniesz

zrehabilitowany, jednak... nie powinieneś nadal mie-

szkać w Wichita. Zwłaszcza że nie wiemy, jak zachowa

się Bob Locke. Ludzie przeważnie kochają się w

plotkach i bez względu na orzeczenie sądu różne snuć

będą bajędy, nie zawsze dla ciebie przyjemne.

Proponuję ci, Robercie, służbę u mnie. Szukam jeszcze

jednego pomocnika. Zgadzasz się?

Chłopak zerwał się z krzesła.

— Naprawdę?! — wykrzyknął. — Pan nie żartuje?

— Ani mi to w głowie. Widzę, że ci się spodobał mój

pomysł.

— A Murphy?

To rozsądny człowiek, na pewno się zgodzi. Tak

więc — Irvin zwrócił się do Allana — zawsze będzie-

cie mieli w Fort Benton dwu ludzi, na których możecie

liczyć w potrzebie. Lecz dokąd się teraz skierujecie?

— Rozejrzę się po okolicy. Mam nieco zaoszczędzo-

nego grosza, myślę o czymś związanym z handlem.

Może saloon. Prowadziłem go niegdyś i nieźle mi szło.

Może sklep?

— A farma?

— Nic się nie znam na rolnictwie.

— No to powodzenia. W razie potrzeby służę radą.

Siedzę tu od kilku lat i zdążyłem poznać tutejszych

ludzi. Bez względu na wynik waszych poszukiwań li-

czę na to, że nas odwiedzicie.

— Koniecznie! — dodał Robert.

— Zrobię to, zrobię. Chociażby ze zwykłej ciekawo-

ści. Chcę wiedzieć, jak się zakończy ta cała heca.

— Nie mam wątpliwości, że pomyślnie dla Roberta

— powiedział Irvin.

Istotnie „heca" zakończyła się w sposób, który za-

dowolił wielu: przede wszystkim Roberta, Irvina i De-

nisa Murphy, choć innych nie zadowolił. Wśród tych

innych znalazł się Stevens, Bob Locke oraz paru mal-

kontentów, jakich nigdy nie brak w najmniejszym na-

background image

wet skupisku ludzkim.

O podróży koleją na trasie Benton—Wichita Falls

nie warto wspominać. Była długa i bezpieczna, czyli —

monotonna. Stevens z kajdankami na rękach wzbudził

sensację na stacji w Benton oraz pewne zainteresowa-

nie w pociągu. Było to jednak zainteresowanie dość

mierne. Za to w Wichita gęstniejący z każdą minutą

tłum ciekawskich towarzyszył przybyszom aż do sie-

dziby szeryfa. Nic dziwnego. Vincenta Irvina znano tu

background image

z dawnych lat jako pogromcę bandytów, a przede

wszystkim — nieuchwytnego Czarnego Jacka. O Ro-

bercie Dreer — rzecz jasna — nikt nie zdążył za-

pomnieć, a Stevens dał się przecież dobrze we znaki

bywalcom saloonów.

W Wichita Falls sporo spraw zostało wyjaśnionych.

Robert dowiedział się, że Murphy nie wysyłał za nim

żadnych listów gończych, mimo że nagabywał go o to i

sędzia, i burmistrz miasta, mimo że wielu obywateli

Wichita wytykało szeryfowi bezczynność. Jednak sze-

ryf, wbrew zeznaniom Boba Locke, nigdy nie był

przekonany o winie Roberta i nawet ucieczka chłopca

nie zmieniła tej opinii.

Murphy poświęcił mnóstwo czasu na przeszukanie

wąwozu. Pracował tam wraz ze swymi dwoma po-

mocnikami — nie bez skutku. Na stromym zboczu zna-

leziono rewolwer z wystrzelonym jednym tylko nabo-

jem. Nie była to broń Roberta. Strzelił z niej ktoś inny,

a w popłochu ucieczki albo porzucił, albo zgubił ten

dowód przestępstwa. Badanie wykazało, że kula wyjęta

z rany Boba miała ten sam kaliber. Gdybyż tak jeszcze

odnaleźć kulę wystrzeloną przez Roberta! Rzecz była

mało prawdopodobna. Jednak szeryf postanowił

spróbować. Pamiętał relację chłopaka. Strzelił do

jakiegoś cienia, który dojrzał za węgłem chaty. Albo

trafił napastnika bardzo powierzchownie, bo żadnych

śladów krwi Murphy nie dostrzegł, albo też —

spudłował. W tym ostatnim wypadku kula utkwiła

gdzieś w ziemi, lub... w belce chaty. Murphy zajął się

dokładnymi oględzinami narożnika budynku. Cal po

calu, przy pomocy noża, badał spróchniałe drewno aż

na wysokości średniego wzrostu człowieka wydłubał

nieco spłaszczony pocisk. Był to jeszcze jeden dowód

świadczący przeciw prawdziwości zeznań Boba.

Swe odkrycia zachował Murphy w tajemnicy, nikt o

nich nie wiedział, poza jego dwoma pomocnikami,

lecz ci milczeli

jak głazy.

Tymczasem Bob Locke wrócił już całkowicie do

zdrowia. W ciągu miesiąca rana zagoiła się, jednak

Murphy nie kwapił się z przyjęciem go na nowo do

służby. Tłumaczył nawet ciotce Locke, że jej bratanek

powinien jeszcze odpocząć i nabrać sił. Sam natomiast

penetrował warsztaty miejscowych rusznikarzy, pre-

zentując, jakby od niechcenia, rewolwer znaleziony w

wąwozie. Aż wreszcie trafił na właściwy ślad. Basil

Brown, jeden z najstarszych rzemieślników tej branży,

miał chwalebny zwyczaj notowania fabrycznych nu-

merów sprzedawanej broni. Na pytanie szeryfa zajrzał

do swej książki handlowej. Rewolwer tej marki i tej

numeracji został sprzedany Stevensowi. Szeryf zaczął

szukać szulera. Bez rezultatu.

Murphy udał się do sędziego, odkrył mu rezultaty

swych badań. W wyniku — sędzia wezwał do siebie

Boba Locke. Rozmowa trwała w cztery oczy i treść jej

nie przedostała się poza ściany gabinetu sędziego. Po

niej Bob zgłosił się do Murphy'ego i — wykrętnie się

tłumacząc — odwołał swe oskarżenie.

background image

Minął jeszcze tydzień. Nieoczekiwanie zjawili się w

Wichita dwaj bohaterowie dramatu: Robert i Stevens.

Vincent Irvin wcale nie potrzebował przekonywać

Murphy'ego o niewinności Roberta. Szeryf Wichita

Falls dziwił się tylko, czemu to Robert uciekł, zamiast

ujawnić właściwego przestępcę, jeśli go istotnie

dostrzegł w wąwozie. Wyjaśnienia chłopca przyjął z

dużą rezerwą, lecz ponieważ wszystkie dowody prze-

mawiały przeciw Stevensowi, nie zaprzątał sobie dłużej

głowy tym problemem.

Cóż jeszcze dodać?

Odbył się proces sądowy, po którym Stevens powę-

drował na parę lat do stanowego więzienia. Bob Locke

background image

podziękował za pracę i wyjechał do swych rodziców,

Robert Dreer również opuścił Wichita Falls wraz z

Irvinem. Murphy początkowo nie chciał przystać na ten

projekt, lecz wreszcie ustąpił pod wpływem argumen-

tów Irvina. W istocie — chłopak stał się w Wichita

przedmiotem wielu plotek i komentarzy. Lepiej więc

było zniknąć z oczu tych, którzy lubią szukać dziury w

całym.

I tak oto zakończyła się historia ucieczki Roberta z

Wichita Falls. Ucieczki, która mogła mieć tragiczny

finał, gdyby nie pomoc dwu ludzi. A Yambadika? I on

odegrał ważną rolę. Znaną zaledwie trzem osobom:

Robertowi Dreer, Allanowi Bow i Vincentowi

Irvinowi.

Dopiero po kilku latach wieść o „czarach"

Yambadiki w jakiś zadziwiający sposób dotarła do

Wichita Falls. Lecz nikt w nią nie uwierzył. Szeryf

Denis Murphy — chyba również nie, chociaż co do

tego nie ma pewności, bo nigdy nie wypowiedział się w

tej sprawie.

„BodzioKB”


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
wykład 12 pamięć
Figures for chapter 12
Mechanika techniczna(12)
Socjologia wyklad 12 Organizacja i zarzadzanie
CALC1 L 11 12 Differenial Equations
zaaw wyk ad5a 11 12
budzet ue 11 12
zapotrzebowanie ustroju na skladniki odzywcze 12 01 2009 kurs dla pielegniarek (2)
Stomatologia czesc wykl 12
Etyka 12
RI 12 2010 wspolczesne koncepcje
podst gospod grunt s 6 w 12
Wykład 12(3)

więcej podobnych podstron