Stanisława Fleszarowa-Muskat
І
То była najpiękniejsza chwila każdego popołudnia.
Pan Kowalczyk - dozorca wszechpotężnie panujący na podwórzu - stawał
po obiedzie w bramie, żeby wypalić papierosa. Nie opuszczali wtedy
swoich posterunków przy oknach, a Marek, który mieszkał nad samą
bramą, musiał się głęboko wychylać, by móc zobaczyć, czy pan
Kowalczyk zaczyna już ziewać. Bo właśnie to ziewanie pana dozorcy
skupiało uwagę wszystkich chłopców. Czekali na nie i Romek, i Jacek, nie
licząc Florka i Zbyszka, którzy mieszkali w sąsiednim domu i nie mogli
widzieć prześlicznie i najszerzej na świecie otwartych ust pana
Kowalczyka, ale zawiadamiał ich o tym gwizdany sygnał, jakim
porozumiewano się między podwórkami.
Teraz więc, kiedy zabrzmiał przeciągły gwizd, Florek dotknął palcami
powierzchni piłki, żeby sprawdzić, czy jest dostatecznie twarda. Pozwolił
to samo uczynić Zbyszkowi, ale nie ruszali się jeszcze z miejsca,
nadsłuchując.
3
Tymczasem pan Kowalczyk rozziewywał się na dobre.
Jeszcze się bronił przed nachodzącym go snem, jeszcze walczył, ale już
było widać, że nie zwycięży. Ziewnięcia, na początku ciche, prawie
bezgłośne, stawały się teraz jakąś melodyjką, wyśpiewywaną wśród
głębokich westchnień, poobiednią arią pana dozorcy, przy której milkły
wróble na jedynym zdobiącym podwórze drzewie, a wrony, gubiąc
krakania, odlatywały na pobliski komin starej fabryki. Pan Kowalczyk
doszedłszy do najwyższego tonu, najgłębszego, rozmarzonego już nadzieją
snu westchnienia, obrzucał zamglonym spojrzeniem podwórze, jakby
widokiem panującego na nim porządku udzielał sobie rozgrzeszenia - i
człapiąc ciężkimi butami sunął powolutku w stronę swojej dozorcówki.
Teraz trzeba było tylko opanować nerwy, nie dać się ponieść podnieceniu.
Można już było zejść na podwórze, ale cicho, na palcach, bez dudnienia
piętami po schodach, bez krzyków i nawoływań, bo pan Kowalczyk
pierwszy sen miewał lekki, byle co mogło go spłoszyć, a wtedy znów
trzeba by długo czekać, żeby się zaczął rozziewywać od początku.
Panowała więc na obydwu podwórzach cisza i cierpliwość wielka, aż
wysłany pod drzwi dozorcówki zwiad wracał z wieścią: „Pan
dozorca
chrapie!"
Triumfalny gwizd przywoływał Florka i Zbyszka z drugiego podwórka,
wtedy już można było wyznaczać bramki i auty, i zaczynało się wspaniałe,
4
najfajniejsze ze wszystkiego na świecie -granie.
Najpierw oczywiście ściągało się kurtki i swetry (co to za granie w
kurtkach i swetrach), choćby nawet potem i tydzień trzeba było w łóżku
poleżeć, to i tak opłacało się dla takiej przyjemności. Na wszystkich
prawdziwych meczach kurtki i swetry leżały zawsze obok, na specjalnie w
tym celu przygotowanym kamieniu przy trzepaku. Pan Kowalczyk nie
lubił tego kamienia, dziwił się zawsze, skąd się tam wziął, a gdy go -
zasapawszy się porządnie - usuwał z podwórka, dziwił się jeszcze bardziej
znajdując go wkrótce w tym samym miejscu.
Była to więc dodatkowa przyjemność przedme-czowa - to ściąganie
marynarek i pulowerów, to wzdychanie z gorąca, choćby nawet w kątach
podwórza leżał śnieg. Ale mogli się tym wszystkim cieszyć tylko ci,
którzy nie mieli młodszych sióstr, którzy nie przeżywali hańby
bezustannego ich towarzystwa nawet w chwilach tak męskich jak mecz,
jak gonitwa za piłką od bramki do bramki.
Jolka siadywała sobie w kucki na brzegu boiska i zawsze miała coś do
powiedzenia w najmniej odpowiednich momentach. Kiedy więc teraz
Marek zawijał rękawy koszuli, żeby dać do poznania chłopakom, że wciąż
jeszcze jest mu za gorąco, narysowała patykiem na ziemi duży kapiący
kran i zawołała do brata:
- Będziesz smarkał!
Marek oczywiście nie słyszał (nie można słyszeć czegoś takiego), więc
powtórzyła jeszcze głośniej:
- Będziesz smarkał! Z nosa będzie ci leciało!
5
- Idź do domu! - zasyczał Marek przez zęby, przebiegając w pogoni za
piłką obok siostry. - Co się tu pętasz między chłopakami?
- A gdzie mam być? - odwrzasnęła już z nutką płaczu w głosie, już gotowa
się bronić najskuteczniejszą bronią wszystkich młodszych sióstr. - Gdzie
mam być?
- Idź do domu, dobrze?
- Marek! Grasz czy nie? - wołali chłopcy.
- Gram! - krzyknął kopnąwszy piłkę. A Jolka przełknęła ostatnią łzę i
ucichła, ale nie na długo.
Lubiła się przyglądać grze - kiedy na boisku robiło się gorąco, kiedy kurz
wzbijał się spod splątanych nóg, kiedy wreszcie wybuchała sprzeczka i
tylko ona - jako jedyny widz i świadek - mogła ją rozsądzić.
- Bramka! Chłopaki, bramka! - obwieścił z triumfem Romek.
- Guzik, nie bramka! - zapienił się Florek. -Przeszła obok!
- Przeszła obok! - potwierdził Zbyszek. Jacek już schodził z boiska.
- Ja nie gram! - powiedział. - Ja іііе gram! Widziałem, że była bramka.
- Ja też! - krzyknął Marek. - Ja też!
- Przeszła obok! - upierał się Zbyszek.
Jolka zerwała się z kucek i wpadła między chłopców.
- Przeszła obok! - zawołała. -Widziałam! Przeszła obok o dwa koty.
- Осо?
6
- O dwa koty. Taka miara.
- Idź do domu! -wrzasnął Marek. Teraz on miał łzy w oczach, z
wściekłości i upokorzenia przed kolegami. - Powiem mamie, że wciąż mi
łazisz po piętach.
Jolka pociągnęła nosem, niebezpiecznie wysunęła dolną wargę.
- A z kim mam się bawić?
- Marek! - zawołał Jacek. - Znowu marudzisz!
Teraz gra przeniosła się pod lewą bramkę. Zakotłowało się tam, zakłębiło,
nogi pomieszały się ze sobą tak, że już nie można było rozpoznać, która do
kogo należy... Wtedy piłka śmignęła nad głowami i uderzyła w rękę
Zbyszka.
- Rzut wolny! - zawołali chłopcy. - Marek strzela.
- Chłopaki, uwaga! - krzyknął Florek.
Jolka, choć zła na brata, choć obmyślająca przed chwilą zemstę, poczuła
jednak dumę patrząc, jak kroczy ku piłce, najpierw powoli i z namysłem,
potem coraz szybciej i szybciej, żeby w końcu dopaść jej w biegu i
podnieść nogę do błyskawicznego strzału.
- Teraz będzie gol! Murowany gol! - zdążył krzyknąć Jacek.
A potem był już tylko brzęk szyby i cichsze odgłosy pękania szkła,
spadającego na kamienne płyty przed bramą, tupot uciekających nóg i...
nagła cisza wypełniła podwórze.
Pan Kowalczyk, kiedy się już rozespał, miał sen mocny. Podczas
powstania - jak mówili ludzie
7
w kamienicy - potrafił spać nawet, gdy padały bomby, ale brzęk wybijanej
szyby zrywał go na nogi natychmiast i natychmiast rzucał we właściwą
stronę.
Kiedy więc pan Kowalczyk stanął w progu swojej dozorcówki, zastał
jeszcze w bramie uciekającą Jolkę. Biegła szybko, ale już nie miała
nadziei na dogonienie chłopców.
- No tak! -Pan Kowalczyk był od razu pewien, że to ta największa szyba
nad bramą. To mu nawet sprawiało pewną satysfakcję. - To już druga w
tym tygodniu! I oczywiście od razu w nogi! Nie widziałaś, kto zbił szybę?
Jolka pokręciła tylko głową, przełykając ślinę. Pan Kowalczyk patrzył na
nią groźnie i spytał po raz drugi, podnosząc głos:
- Zastanów się, na pewno widziałaś!
- Nie - szepnęła Jolka.
- Musiałaś widzieć! Byłaś przecież na podwórzu.
- Nie widziałam - sapnęła Jolka przez łzy, które już dusiły ją w gardle.
- Zobaczysz, powiem mamie - to na pewno Marek.
- Nieee! -rozbeczała się Jolka na dobre, aż echo zadudniło w bramie.
Pan Kowalczyk nie miał jednak zamiaru rezygnować z jedynego świadka
wybicia szyby, i to w dodatku tej największej. Przytrzymał Jolkę za ramię.
- Nie chcesz powiedzieć, bo się go boisz, ale jak pójdę do waszej matki...
8
- Nie widziałam... nie widziałam... - powtarzała Jolka pochlipując.
Tymczasem w wejściu do bramy ukazała się wysoka-,'przygarbiona nieco
postać, na widok której pan Kowalczyk zdjął rękę z ramienia Jolki, szybko
przygładził zwichrzone snem włosy i zapiął pod szyją kołnierzyk koszuli.
- Dzień dobry panu profesorowi! - zawołał. -Już ze spacerku?
Profesor przystanął i uśmiechnąłsię. Wokółoczu zrobiło mu się mnóstwo
zmarszczek, ale - dziwna rzecz - profesor stał się przez to młodszy,
sprawiał wrażenie chłopca, którego coś bardzo cieszy.
- Zanosi się na deszcz i... mój Klemens nie lubi, kiedy mnie zbyt długo
nie ma w domu. Ale co tu się dzieje? - Spoważniał i zmarszczki znikły
nagle wraz z uśmiechem. - Dlaczego ta mała płacze?
Jolka chlipnęła głośniej; lubiła być ośrodkiem zainteresowania.
Pan Kowalczyk westchnął potężnie, aż mu zagrało coś w gardle.
- Nie widzi pan profesor? Znowu szyba wybita w klatce schodowej.
Położyłem się na chwilę po obiedzie, bo to człowiek nachodzi się po tych
schodach przez cały dzień...-pan Kowalczykzawiesiłna chwilę głos,
oczekując, że w oczach profesora ukaże się błysk zrozumienia dla jego
ciężkiej pracy -... i już od razu zaczęli grać w piłkę. No i proszę! -wzniósł
rękę i potrząsnął nią w kierunku okien. -Druga szyba w tym tygodniu!
Profesor wyglądał na zmartwionego.
o
- Nie wiadomo, kto wybił?
- Szukaj wiatru w polu! Kiedy wybiegłem, to już nikogo nie było. Tylko
ta mała, ale nie chce nic powiedzieć, boi się brata. Bo to na pewno on
wybił - król naszego podwórza.
Jolka znów zachlipała głośniej - trochę ze wstydu przed starszym panem,
trochę z prawdziwego strachu przed Markiem.
- No, cicho, cicho - powiedział profesor miękko. -Nie płacz.
- Nic nie widziałam!
- To się jeszcze okaże! - Pan Kowalczyk nie wzruszał się tak łatwo. -
Będą musieli płacić wszyscy lokatorzy. Wszyscy lokatorzy, którzy mają
dzieci. A wtedy - znów potrząsnął dłonią nad głową Jolki -jak się ojcowie
do waszych tyłków dobiorą...
- Panie Kowalczyk! - szepnął profesor.
- A co, panie profesorze? - Dozorca zamiast ściszyć, podniósł jeszcze
głos. Może miał nadzieję, że winowajca siedzi gdzieś w kącie i go słyszy?
-Inaczej, jaki bytu był porządek?! Trzeba ojców bić po kieszeni, to oni z
kolei biją po tyłkach. Inaczej dzieciaka nie wychowasz.
- Drogi pani Kowalczyk... drogi panie Kowalczyk... - powtarzał profesor
coraz bardziej bezradnie.
- Pan profesor usłyszy - dozorca nie pozwolił sobie przerwać - jaki tu w
kamienicy będzie płacz przed wieczorem, niech no tylko obejdę wszystkie
mieszkania.
- Nasz tatuś jest na delegacji - powiedziała
10
Jolka nieco weselszym tonem.
Profesor chyba się leciutko uśmiechnął, a może tylko taksie jej zdawało.
- Dlategoście się tak rozpuścili! - dłoń pana Kowalczyka znowu
zatrzepotała nad głową Jolki. -Najgorzej, jak chłopa w domu nie ma, panie
profesorze. Ale tym razem - zwrócił się znowu do Jolki -to mama będzie
musiała wziąć się do was! Tak gładko to wam nie ujdzie. Druga szyba w
tym tygodniu!
Jolka znowu pociągnęła nosem.
- Ja nic nie widziałam - chlipnęła.
Profesor położył dłoń na jej głowie i zapytał cicho:
- A... ile kosztuje taka szyba?
- Kupę pieniędzy! - zawołał dozorca. - Kupę pieniędzy, panie profesorze!
Sto złotych, jak obszył! Ja zawsze mówię, że w domach, gdzie są dzieci,
nie powinno się wstawiać takich dużych szyb. Wybijanie małych
kalkulowałoby się taniej.
- No, tak - szepnął profesor. - Oczywiście. -Zdjął dłoń z głowy Jolki,
sięgnął do kieszeni na piersi i dobywszy z niej cieniutki portfel, szperał
palcami w jego wnętrzu.
- O wiele taniej! - powtórzył pan Kowalczyk, wciąż niczego nie
rozumiejąc. -W takich sprawach inżynierowie powinni radzić się
dozorców.
Profesor nic już nie odrzekł, jego palce znalazły wreszcie ukryty w
ostatniej przegródce portfela, starannie na pół złożony, banknot
stuzłotówki. Wyjął go, rozprostował i podał zdziwionemu dozorcy.
11
- Proszę, ma pan tutaj sto złotych, panie Kowalczyk.
Dozorca wciąż niczego nie rozumiał. Cofnął się o dwa kroki i nie
przyjmował pieniędzy.
- Ale za co?... Dlaczego pan...? Z jakiej racji... panie profesorze... dzieci
pan nie ma...
Starszy pan wciąż trzymał banknot, dłoń mu nieco zadrżała.
- Ano, właśnie - powiedział cicho.
- Nie, nie - dozorca nie przestawał się cofać, potrząsając głową - nie
mogę przyjąć. Pan profesor z tej swojej renty...
Starszy pan machnął ręką.
- Wie pan, że dorabiam lekcjami. Niech pan mi sprawi tę przyjemność,
panie Kowalczyk. I nie będzie pan już musiał chodzić do lokatorów...
- Ale dlaczego... z jakiej racji?-powtarzał wciąż dozorca. Trzymał jednak
stozłotówkę w palcach, a profesor pogładziwszy jeszcze raz Jolkę po
głowie szedł już w stronę schodów. Przystanął, jakby się nad czymś
zastanawiał, stał tak chwilę, a potem powoli odwrócił głowę.
- Widzi pan - powiedział cicho i nie patrzył ani na Jolkę, ani na pana
Kowalczyka - mój syn także lubił grać w piłkę na podwórzu. Boże drogi
-uśmiechnął się leciutko - ile pieniędzy ja się napła-ciłem za te wybite
szyby! Ale to było dawno -szepnął po długiej chwili - bardzo dawno... I
powiem panu -teraz podniósł wzrok i patrzył dozorcy prosto w oczy -
powiem panu, że królowie podwórek nie zawsze są tacy źli...
12
- Ale to dużo pieniędzy! - Pan Kowalczyk wciąż nie mógł się pogodzić z
tym, co się wydarzyło. -Dużo pieniędzy, panie profesorze! Naprawdęto nie
ma sensu.
- To ma jakiś sens, panie Kowalczyk. - Profesor uśmiechnął się jeszcze
raz i znowu wokół jego oczu utworzyła się siateczka drobniutkich
zmarszczek.-Na pewno linie mówmy już o tym, bardzo proszę.
Dozorca wciąż jednak nie wyglądał na przekonanego.
- Jak pan profesor uważa - bąknął. - Ale kiedy się chłopaki dowiedzą, że
pan za nich płaci, dopiero zacznie się zabawa.
Profesor postawił już nogę na pierwszym stopniu schodów, ale zatrzymał
się jeszcze na chwilę.
- A ja myślę, że będzie inaczej - powiedział powoli.- Myślę, że będzie
inaczej. No,idę-położył dłoń na poręczy - bo Klemens już na pewno pióra
wyrywa sobie z rozpaczy.
Szedł powoli ku górze, a Jolka i pan Kowalczyk nie spuszczali z niego
wzroku, ażzginął im z oczu na zakręcie schodów.
Po długiej chwili Jolka odważyła się zapytać:
- To już nie pójdzie pan na skargę do mamy? Pan Kowalczyk machnął
ręką:
- Słyszałaś przecież! - I odchodząc dodał z nadzieją w głosie: - Ale niech
no tylko to się powtórzy!
Jolka długo jeszcze stała w bramie, bo przed chwilą zdarzyło się zbyt
wiele, aby mogło się od razu pomieścić między dwoma jasnymi warkoczy-
13
kami, które miała ciasno związane czerwoną wstążeczką powyżej uszu,
czerwonych teraz z przejęcia tak samo jak wstążka.
У
II
Na najwyższym piętrze, tuż przy wejściu na strych, stała stara kanapa,
usunięta z mieszkania przez któregoś z lokatorów.
Na niej to odbywała się narada. Rozmawiali ściszonymi głosami, niezbyt
patrząc sobie w oczy. Właściwie nie wiadomo dlaczego, ale jakoś nie mieli
na to ochoty.
- Przecież on nie wie, że to my... że to ja... -szepnął Marek.
- Pewnie, że nie.-Jackowi zrobiło się żal przyjaciela. - Nic nie widział.
- Powiemy, że to tamci - bąknął Romek. - Ci z drugiego podwórka.
- Komu powiesz?
- Dozorcy.
Marek spojrzał na niego z politowaniem:
- A on tylko czeka, żeby z tobą rozmawiać! Już na pewno łazi po piętrach
i zbiera pieniądze od lokatorów.
- Z kina nici - mruknął Jacek ponuro.
- Dlaczego?
- Jak ojciec zapłaci za szybę, to już nie da na kino w niedzielę.
- Ja ci dam na kino - powiedział Marek po długiej chwili. Patrzył w okno,
w zakurzoną szybę,
15
przez którą nie było nic a nic widać.
- Ty?
- No, ja... -Wzruszył ramionami i dodałciszej:-Przecież to ja wybiłem
szybę.
Chłopcy zaczęli go poklepywać po plecach.
- Nie wygłupiaj się, to się mogło każdemu przytrafić.
- Ale przytrafiło się akurat mnie.-Marek szperał w kieszeniach i wydłubał
z nich wreszcie prześliczna, dziesięciozłotówkę. Małą. Z Kopernikiem.
-Masz na kino! - szepnął.
- Nie chcę. Nie wezmę!-Jacek odwrócił głowę.
- Masz!
- A skąd ty wziąłeś pieniądze?
- Co cię to obchodzi? - Głos Marka stawał się coraz wyższy. - Dostałem
od matki. Żebym sobie schował. Bierz! - krzyknął.
Jacek wciąż nie wyciągał ręki po lśniący mały pieniądz.
Na schodach rozległo się tupanie i na zakręcie ostatniego podestu ukazała
się zdyszana Jolka. Łapiąc oddech obwieściła triumfalnie:
- A ja coś wiem! Ja coś widziałam!
- Cicho bądź! - ofuknął ją Marek. - Nie wtrącaj się do chłopaków. Idź do
domu!
- Nie chcę! -Jolka szukała już dla siebie miejsca na kanapie. - Ja coś
widziałam! Ja coś wiem! -powtórzyła.
- Jolka! -westchnął Marek. Nie wiedział już, czy krzyczeć, czy prosić.-Idź
do domu! Nie łaź wciąż za nami!
16
- A za kim mam łazić?-szepnęła Jolka, natych-
! miast gotowa do płaczu. - Poszukaj sobie kogoś. Nie ma dziewczynek? -
Nie^ma. Wiesz, że w naszej kamienicy nie ma... - Ja ci na to nic nie
poradzę. A chłopcy mają swoje sprawy. Zmiataj!
Jolka jednak już siedziała w rogu kanapy i wydłubywała palcami włosie,
wydostające się przez dziurę w czerwonym aksamicie.
- Wyjdę na ulicę i przejedzie mnie tramwaj -szepnęła mściwie.
Marek był bez litości.
- Daj mi spokój! - mruknął.
- Albo wpadnę pod samochód...
- Jolka! - Marek znowu podniósł głos, ale zniżył go zaraz w obawie przed
panem Kowalczykiem, który przecież mógł ich szukać po kamienicy.
-Jolka! - powtórzył ciszej. - Zobaczysz, że powiem mamie. Powiem, że
włóczysz się wciąż za mną.
- Czy wszystkie młodsze siostry są takie nudne? - zapytał Jacek.
- Nie, tylko moja-westchnął Marek.
Jolka odwróciła wreszcie ku nim głowę. Warkoczyki zakołysały się
gwałtownie.
- Teraz to wam już nic nie powiem! -krzyknęła. -Wiem coś, ale nie
powiem.
- Dobra, dobra... - Marek wcale nie był ciekaw i to było najgorsze. -
Schowaj dla siebie - powiedział i zwrócił się do Jacka: - No, bierz forsę!
- Poczekaj, właściwie nie wiemy, czy on już zaczął chodzić po piętrach.
I!
- Może jeszcze nie zaczął - Jacek patrzył na kolegów, jakby miał jakiś
świetny pomysł- i mamy czas na działanie.
- Co masz na myśli? - zapytał Marek powoli. Jacek powiódł po twarzach
kolegów triumfującym wzrokiem.
- Możemy do tego nie dopuścić.
Romek popatrzył na niego niedowierzająco.
- W jaki sposób? - zapytał.
- Ostatecznie pan Kowalczyk mógłby powiedzieć w Administracji
Domów, że to... że przeciąg wybił szybę.
Zaległa długa cisza, w której słychać było tylko darcie aksamitu przez
bezustannie czynne paluszki Jolki.
- Mógłby tak powiedzieć, ale nie zechce - odezwał się Marek.
Romek był też tego zdania.
- Szkoda gadać-nie zechce.
- Możemy wymyślić coś takiego, żeby zechciał... - powiedział Jacek
tajemniczo.
- Wiem coś, ale nie powiem - odezwała się znowu Jolka.
- Cicho bądź! - krzyknął Marek, nie odwracając ku niej głowy. - Co
możemy wymyślić?
Jacek milczał przez chwilę. Chłopcy, a nawet Jolka, nie zdejmowali oczu z
jego twarzy.
- Podrzucimy mu kartkę z ostrzeżeniem! - obwieścił.
- Z czym? - nie zrozumiał Romek.
- Z ostrzeżeniem. Że spotka go coś nieprzyjem-
18
nego, jeśli nie powie w ADM-ie, że to przeciąg wybił szybę.
Romek pokręcił głową z powątpiewaniem.
- Pan Kowalczyk nie boi się nieprzyjemnych rzeczy. Ma do czynienia z
samymi nieprzyjemnymi - albo śnieg zawali ulicę przed domem, albo na
schodach ktoś nabrudzi. Przyzwyczaił się.
- Wyjdę na ulicę i przejedzie mnie motocykl -szepnęła Jolka, ale Marek
tego nawet nie usłyszał. Zamyślił się, a chłopcy czekali na to, co powie.
- Na pewno jest coś, czego by się bał... - zaczął.
- Już wiem! - przerwał mu Jacek. - Napiszemy panu Kowalczykowi, że
znikną kwiaty ze skrzynek w jego oknie.
Romek pokręcił głową.
- Ja bym tego nie mógł zrobić.
- Dlaczego? - krzyknął Jacek, aż Marek musiał go uciszyć syknięciem.
- Bo moja mama... moja mama bardzo lubi kwiaty pana Kowalczyka.
Mówi,żęto najładniejsze okno w całej kamienicy.
Jacek się roześmiał.
- E tam, takie babskie gadanie.
- Babskie nie babskie - Romek zaczerwienił się troszeczkę - ale gadanie
mojej mamy. Ja tego nie zrobię!
Jacek odwrócił się obrażony. Teraz on, jak Jolka w przeciwległym rogu
kanapy, wynalazł sobie dziurę w czerwonym aksamicie.
- Z tobą zawsze tak. Mięczak!
- Ty sam jesteś mięczak! -Romekczerwieniłsię
19
coraz bardziej. - Niszczenie kwiatów sobie wymyśliłeś! Bohater!
- Panowie! Spokojnie - odezwał się Marek pojednawczo.
- Słyszałeś, kto zaczyna! - Romek też już miał jakąś dziurę w kanapie,
którą można się było zająć.
- Wyjdę na ulicę i pogryzie mnie wściekły pies! -zawołała Jolka
rezygnując z szeptu. Patrzyła na brata z triumfującym oczekiwaniem.
Ale on był okropny, wcale się nie przejął.
- Uspokój się! - powiedział. - Skąd weźmiesz wściekłego psa? Teraz
wszystkie psy są szczepione przeciwko wściekliźnie.
Jolka odwróciła się obrażona.
- Wiem coś, ale nie powiem! Nie powiem! -powtórzyła prawie z rozpaczą.
- Panowie! Ja mam pomysł! - powiedział wreszcie Marek.
- Uważam, że ten z kwiatami jest najlepszy -mruknął Jacek.
- Ostatecznie to ja wybiłem szybę - powiedział Marek z godnością - i
mam chyba prawo...
- Co to ma do rzeczy?
- Pozwól mu mówić - zawołał Romek.
- Posłuchajcie! - Marek miał prawie pewność, że wymyślił coś
wspaniałego. - Napiszemy panu Kowalczykowi, że posmarujemy smołą
ogony wszystkim jego gołębiom.
- Gołębiom?-zdziwił się Romek.
- Co? To też ci się nie podoba? - wykrzywił się Jacek.
20
- O... owszem, tylko jak je złapiemy?
- W nocy - powiedział Marek - kiedy śpią na
strychu.
- A skąd Weźmiemy smołę? Marek wszystko przewidział.
- Naprzeciwko smarują dach. Gołąb z ogonem w smole w ogóle nie
będzie mógł latać.
- Klawo! - zgodził się Jacek. - Piszmy, tylko
szybko!
- Papier masz?
- Mam.
- A ołówek?
- Ja mam ołówek - Romek szperał w kieszeniach spodni i znalazł w nich
wreszcie krótki ogryzę к ołówka.
- To ma być ołówek?
- Ale pisze!
- No, dobra! Ale litery mają być drukowane.
- Dlaczego drukowane?
- Żeby nikt nie poznał, kto napisał tę kartkę.
- Dobrze, mogą być drukowane. Co mam pisać? Marek się zastanowił.
- Pisz: Szanowny Panie Dozorco!
- A adres?
- Po co ci adres?
- Ja nie chcę! - odezwała się nagle Jolka.
- Nie przeszkadzaj! - Marek potrząsnął dłonią w jej kierunku. - Czego nie
chcesz?
- Ja nie chcę! Ja się nie zgadzam! Chłopcy popatrzyli na nią zdziwieni.
- Na co się nie zgadzasz?
- Żebyście wysmarowali smołą ogony gołębiom pana Kowalczyka.
- Co cię to obchodzi?
Jolka przez długą chwilę połykała łzy, ale tym razem były to prawdziwe
łzy i naprawdę dusiły ją w gardle.
- A co by było, gdyby on posmarował Wąsalską? Romek i Jacek nie mogli
zrozumieć,o co chodzi.
- Jaką Wąsalską? Nie znamy żadnej Wąsalskiej.
- Mógłby wysmarować smołą Wąsalską - szeptała Jolka, a łzy ciekły już
jej po policzkach -i Wąsalską by zdechła, na pewno by zdechła, a właśnie
ma małe. - Jolka chwyciła warkoczyki i rozmazywała nimi łzy po
zaczerwienionych policzkach. - Co by się stało z małymi Wąsalskiej?
-zaszlochała.
Jacek spojrzał pytająco na Marka.
- O czym ona mówi? Co to za Wąsalską?
- Można zwariować! - szepnął Romek. - I jak ona się wyraża: Wąsalską
by zdechła.
- To nasza kotka-wyjaśnił Marek.-Jolka wciąż ją inaczej nazywa. I
widocznie dzisiaj jest Wąsalską.
Jolka wciąż tarła warkoczykami mokre od łez policzki.
- Nie pozwolę wysmarować smołą Wąsalskiej! - powtarzała. - Nie
pozwolę!
- Ale kto o tym mówi? - Markowi wreszcie zrobiło się jej żal (starsi bracia
także czasem się wzruszają). - Uspokój się, przecież my tych gołębi nawet
palcem nie ruszymy. Tylko tak napiszemy-żeby pan Kowalczyk się
przestraszył.
22 #
- Nie chcę! Nie chcę!-szlochała Jolka. Czerwone wstążki u warkoczyków
były jużzupełnie mokre. - To ja już lepiej wam powiem - szepnęła.
Marek przestał ją gładzić po plecach.
- Co nam powiesz? O co chodzi?
- Przecież od początku chciałam wam powiedzieć, ale krzyczeliście na
mnie...
- O co chodzi, do licha? Mówże wreszcie! -krzyknął Marek, zapominając
o tym, że nie wolno podnosić głosu, że się przecież ukrywają przed panem
Kowalczykiem. - Mów!
- Ten pan zapłacił już za szybę - szepnęła Jolka, pociągając jeszcze bardzo
mokrym nosem.
Teraz chłopcy pytali jeden przez drugiego:
- Jaki pan?
- Za naszą szybę?
Jolka wytrzymała długą chwilę z wyjaśnieniem.
- Pan profesor z trzeciego piętra - powiedziała, gdy cię uciszyli - dał panu
Kowalczykowi za szybę całe sto złotych.
- I on wziął?
- Z początku nie chciał, ale wziął. I nie będzie już zbierał pieniędzy od
lokatorów.
- Kto to powiedział?
- Pan profesor. Żeby już nie chodził po mieszkaniach i nie zbierał
pieniędzy. Po to mu dał te sto złotych.
- I ty to widziałaś? *
- Widziałam.
- Dlaczego od razu nie powiedziałaś? - krzyknął Jacek.
24
_ Przecież chciałam powiedzieć...-skrzywiła się do płaczu Jolka.
- No, dobrze, dobrze, tylko nie płacz! - przestraszył się Jacek. Nie miał
siostry i bardzo bał się płaczących dziewczynek.
- A wyście od razu chcieli kwiaty... - zaczął Romek.
- Oj, cicho! Musisz wszystko przypominać! -Jacek nie wiedział, gdzie
podziać oczy.
- Pan profesor z trzeciego piętra... - szepnął Marek opuściwszy głowę.
- Sama widziałam! - zawołała już zupełnie uspokojona Jolka. Starała się
teraz rozprostować i wygładzić mokre wstążki swoich warkoczyków.
- Ale przecież ja... - mówił Marek bardziej do siebie niż do kolegów. - Ja...
- Co, ty? - przerwał mu Romek. - Wszystko załatwione. Słyszałeś.
- Ja... ja nie mogę się na to zgodzić -szepnął Marek.
Chłopcy wciąż nie mogli zrozumieć, o co mu chodzi.
- Musisz zaraz podziękować - powiedział Jacek. - Mogę pójść z tobą do
pana profesora.
- Dajcie mi spokój! - krzyknął Marek. - Nigdzie nie idę!
- Co cię ugryzło? Co ci się stało?
- Nic. Nigdzie nie idę.
- To siedź sobie tutaj do jutra - obrazili się chłopcy. - My idziemy do
domu.
- No, to idźcie!
25
Ruszyli się z kanapy, ale bardzo powoli.
- Wyjdziesz jeszcze wieczorem?
- Nie wiem.
- No, to cześć! - powiedział Jacek wyraźnie obrażonym głosem.
- Cześć - prawie pytająco mruknął Romek. Wciąż jeszcze myśleli, że
Marek ich zatrzyma, że
wyjaśni powód swego złego humoru.
Ale to Jolka stanęła u wylotu schodów i zagrodziła sobą przejście.
- Nie teraz - szepnęła. - Musicie poczekać.
- Dlaczego?
- Bo Łapeczkówna idzie po schodach.
- Kto?
- Łapeczkówna. Bądźcie cicho przez chwilę, to usłyszycie.
Chłopcy wstrzymali oddech i kiedy tak stali nie-poruszeni, z dołu dobiegło
leciutkie plaskanie malutkich, miękkich łapek o drewniane stopnie
schodów.
Jolka przechyliła się przez poręcz.
- Kici! Kici! -zawołała.
- Miau! - odpowiedziała natychmiast Łapeczkówna. Miauczała już teraz
przez cały czas, biegła po schodach jakby na kocim klaksonie, nie milkła
ani na chwilę, bo jeśli pani ją wołała, trzeba było natychmiast dać znać, że
się słyszy i że się biegnie.
- Dlaczego nie możemy teraz iść? - zapytał Jacek.
- Bo Miaumiaulińska by się przestraszyła i uciekła. Musicie zaczekać, aż
tu przyjdzie.
26
_ Zwariować można - szepnął Romek.
Kotka na szczęście ukazała się na zakręcie schodów. Biegła tuż przy
ścianie miaucząc bez przerwy, ale gdy zobaczyła chłopców, zatrzymała się
i umilkła.
- Kić! Kić! - zawołała Jolka.
Kotka posunęła się naprzód, ale powoli i nie spuszczała z chłopców
czujnych oczu. Była cała bura, tylko końce łap, krawat i plamkę na czole
miała białe. No i wąsy. Wąsy i brwi, które zawsze były lśniące i czyste,
jakby Wąsalska dopiero co wyszła od kociego fryzjera. Teraz, pokonawszy
ostatnie stopnie schodów, dopadła uszczęśliwiona do nóg Jolki i otarła się
o nie puszystym futrem.
- Teraz musicie już iść - powiedziała Jolka.
- Jak to „musimy"? Przecież sami chcieliśmy.
- Ale teraz musicie.
- Jak się rozmyślimy, to nie pójdziemy! -Chłopcy mieli ochotę się kłócić.
- Musicie - powiedziała Jolka - bo Łapeczkówna chce spać.
- To co z tego?
- Ale ona chce spać tutaj, na kanapie. Ona tutaj przychodzi odpoczywać.
- Po czym?
- „Po czym"? - obraziła się Jolka. Wzięła Łape-czkównę na ręce i
posadziła na kanapie.-Ty jesteś w domu sam? - zapytała Jacka.
- Sam - potwierdził chłopak zdziwiony.
- Nie masz siostry ani brata?
- Nie, przecież już powiedziałem.
27
- No, widzisz. A twoja mama ma dużo roboty?
- Pewnie, że dużo!
- A Romek ma tylko brata?
- Co się pytasz, jak wiesz.
- Pewnie, że wiem. I nas jest też tylko dwoje w domu, tylko Marek i ja, a
nasza mama jest wciąż zmęczona.
- Wszystkie mamy są zmęczone - westchnął Jacek.
- Wszystkie - potwierdził Romek.
-A co ma powiedzieć Łapeczkówna, jak ma pięcioro dzieci? - Jolka
powiodła rozbłysłym spojrzeniem po twarzach chłopców. - Pięcioro
dzieci! -powtórzyła, pewna że zrobi to na nich wrażenie.
Ale chłopcy byli innego zdania.
- Jak ty możesz kotkę porównywać...
- A co to ma do rzeczy? - obruszyła się Jolka. -Kocikowska musi dzieci
nakarmić, umyć, pobawić się z nimi. Nawet w ogon pozwala się gryźć.
Nie ma minuty spokoju, bo one przecież nigdy wszystkie naraz nie śpią i
zawsze każde chce czego innego. Więc żeby odpocząć, przychodzi tutaj na
kanapę.
- Dobrze, niech śpi - wzruszył się Jacek.
- Zwariować można! - machnął ręką Romek i juz zbiegając po schodach
rzucił w stronę Marka: -Nie wyjdziesz dzisiaj?
- Powiedziałem ci już, że nie wiem - odpowiedział Marek, nie podnosząc
głowy. Poczekał, aż kroki chłopców umilkły na schodach, i dotknął
ramienia siostry.
- Jolka, pożycz sto złotych! Nie - zawahał się -
28
ziewięcdziesiąt. Bo dziesięć mam.
jolka układała Łapeczkównę w rogu kanapy, yła to czynnośćwymagająca
dużej staranności.
_ Na co ci? - zapytała dopiero po chwili.
- Co się pytasz „na co"? Masz?
Jolka wyprostowała się i wydęła wargi. _ A chodzić z sobą to mi nie
pozwalasz. _ Teraz pozwolę. Masz?
- Mówisz, że się chłopaki śmieją.
- Bo się śmieją, ale jak im przyłożę, to się przestaną śmiać. Masz?
Jolka dotknęła palcami warkoczyków, koniec jednego z nich włożyła do
ust.
- Czy dziewczynki nie mogą się bawić z chłopcami?
- Mogą - przyznał pośpiesznie Marek.-Tylko... chłopcy tego bardzo nie
lubią. Masz pieniądze?
- A dlaczego nie lubią? Czy to nie wszystko jedno - chłopiec czy
dziewczynka?
- Oczywiście, że wszystko jedno. Pytam, czy masz pieniądze?
- Nie mam - odpowiedziała Jolka po długiej
chwili.
- Jak to-nie masz? Nie masz nic w skarbonce?
- Mam dwadzieścia złotych.
- No to już jest coś! - ucieszył się Marek. -Mamy trzydzieści złotych! Ale
skąd wziąć resztę?
Jolka zamyśliła się.
- Może by kto kupił małe Futerkowskiej?
- Co takiego?
- Małe Futerkowskiej. Mama i tak mówi, że nie
29
ma zamiaru zrobić z domu kocińca. Może kto kupi?
- Nikt nie kupi - jeszcze ślepe.
- Ale mogą dać zadatek.
- Kto ci da zadatek za takie kocie kundle?
- Kocie kundle?! - obraziła się Jolka. - Dzieci Futerkowskiej!
- A co?-wzruszył ramionami Marek.-Futerko-wska to przybłęda, zwykły
dachowiec. Nie syjamka ani angora.
- Futerkowska jest najrasowsza z najrasow-szych! - zawołała Jolka. -
Tylko jeszcze nikt nie odkrył takiej rasy.
- No więc na razie nie dostaniemy grosza za jej dzieci. - Marek milczał
długo. - Może mama pożyczy? - powiedział wreszcie.
- Kogo? Ogonkowską?-ożywiła się Jolka.-Już raz pożyczała tej pani z
dołu na myszy, ale za darmo. Może teraz mogłaby zażądać...
Marek zerwał się z kanapy, aż kotka podskoczyła do góry i spojrzała na
niego z wyrzutem, bo właśnie zaczynała już drzemkę.
- Nie denerwuj mnie! I skończ już z tą Futerkowska, Wąsalską,
Łapeczkówną i Ogonkowską, bo naprawdę zwariować można! Myślę, że
może mama pożyczyłaby resztę pieniędzy.
- Tobie?
- Mnie. Przestań się wciąż pytać. Pożyczy, jak myślisz?
- A teraz ty się pytasz.
- No, pytam się - czy pożyczy?
- Nie wiem - zamyśliła się Jolka. A po chwili
30
szepnęła: -Jeszcze się wcale nie zapytałeś, czyja с pożyczę moje
dwadzieścia złotych.
Marek znowu przysiadł na kanapce i zapatrzył si< w brudną szybę okna.
- Jak nie chcesz, to nie pożyczaj.
- Nie musisz się od razu obrażać. -Jolka przysunęła się do niego,
skubnęła go za rękaw. - Na mecz mnie weźmiesz?
Marek stłumił westchnienie.
- Wezmę.
- To możesz mi w ogóle nie oddawać tych dwudziestu złotych.
- Jeszcze mi ich nie dałaś.
- Ale zaraz ci dam. Jak tylko przyjdziesz do domu.
- Wąsalską tu zostawiasz?
- Tak, przecież musi się przespać.
Jolka pogładziła mruczący cicho kłębek ciepłego futra i zbiegła za bratem
ze schodów.
Drzwi były zamknięte, trzeba było zadzwonić. W mieście zawsze drzwi są
zamknięte. Dzieciom na wsi jest dobrze! - myśleli nieraz. - Drzwi mają
zawsze otwarte, nikt nawet nie zauważa, kiedy wracają do domu. Tutaj, w
mieście, czekanie na progu już robiło z każdego winowajcę, ujawniało
zabłocone buty, potargane spodnie, poplamione ręce. Czekając na otwarcie
drzwi widziało się siebie oczyma mamy, która za chwilę miała stanąć w
progu i surowym wzrokiem spojrzeć na wracających do domu. Była to
chwila okropnej szczerości z samym sobą. Marek błyskawicznie wytarł
buty o tył
32
ogawek od spodni, żeby przynajmniej z przodu L nlądać jako tako i od
razu nie przyznawać mamie ^acji, gdy załamie ręce na jego widok.
Sprawdziło i i ę wszystko jak najdokładniej. Tyle rece mamy były mokre,
bo właśnie kończyła zmywanie naczyń. Widok załamywanych mokrych
rąk powiększa uczucie winy, bo w dodatku przerwali mamie pracę.
- Nareszcie! - powiedziała wpuszczając ich do środka. - Jak ty wyglądasz?
- jęknęła na widok
Marka.
- Grałem w piłkę - przyznał się od razu w obawie, że Jolka i tak to
wyśpiewa. Za bardzo się pośpieszył; zapomniał, że obiecał jej zabranie na
mecz, w takich momentach zawsze trzymała z nim
sztamę.
- Ile razy mam mówić, że na podwórzu grać nie wolno? - Mama oglądała
go całego, jakby stał na wystawie w sklepie, a jej oczy były niebieskimi
żaróweczkami oświetlającymi go od stóp do głów. - Już zapomniałeś, jaka
była awantura kilka dni
temu?
- Ojej, niesie nie stało...-zaczął, ale zaraz urwał i chyłkiem, plecami przy
samej ścianie posuwał się w stronę łazienki.
- Umyj się porządnie! -krzyknęła za nim mama. I to już było
niepotrzebne, bo przecież sam miał zamiar to zrobić, i buty wyczyścić, i
spodnie, i wy-szczotkować włosy, żeby lśniły jak futro na grzbiecie
Ogonkowskiej. Sama Jolka to powiedziała, kiedy przyniosła mu do
łazienki dwadzieścia złotych.
33
- Na mecz mnie weźmiesz? - zapytała jeszcze raz.
- Jak powiedziałem, że wezmę - to wezmę! -mruknął niewyraźnie, bo
czyścił teraz zabłocony tył spodni, o czym na początku zapomniał.
Kiedy pojawił się w kuchni, pewny był efektu, ale mama nawet na niego
nie spojrzała. Przecierała szklanki płócienną ściereczką, przyglądając się
im pod światło.
- Ciekawa jestem, kiedy wy odrobicie lekcje -powiedziała.
- Ja już odrobiłam! - pochwaliła się Jolka.
- Jakie tam lekcje w drugiej klasie - Marek roześmiał się pogardliwie, nie
przeczuwając, że teraz wszystko obróci się przeciwko niemu.
- Ale ty to już mógłbyś o swoich pomyśleć -powiedziała mama,
wstawiając do kredensu ostatnią szklankę. - Historię przerobiłeś?
- Pani nic nie zadała.
- To się okaże w sobotę na wywiadówce. Żeby nie mieć dobrego stopnia z
historii, to już naprawdę wstyd!
- Mamusiu! - westchnął Marek. - To wszystko było tak dawno!
Mama przyjrzała mu się uważnie.
- Coś ty powiedział?
- Że to było tak dawno... Kogo to może obchodzić?
- Radzę ci, nie mów o tym nikomu.
- O czym?
- Że tak myślisz.
34
_ Dlaczego?
_ O, Boże! Nie mam czasu ci tego tłumaczyć. Ojciec niedługo wróci i
nareszcie zajmie się tobą. Historia ci niepotrzebna! Chciałbyś całe dnie
spędzać na graniu w piłkę.
- Całe, nie - szepnął Marek - tylko popołudnia. Mama znowu załamała
ręce, ale tym razem były
to już ręce suche i natarte gliceryną. Mama siedziała przy stole, rozglądała
się za papierosami i Markowi się zdawało, że miała ochotę się
uśmiechnąć. To go ośmieliło.
- Mamusiu...-zaczął.
- Co znowu?
Jolka oparła łokcie na stole i ssąc koniec lewego warkoczyka czekała na
to, co miało nastąpić.
- Czy... czy... - wyjąkał Marek - mogłabyś mi pożyczyć siedemdziesiąt
złotych?
- Ile? - Mama miała zamiar zapalić papierosa, ale włożyła z powrotem
zapałkę do pudełka.
- Siedemdziesiąt - powtórzył Marek pokornie.
- Na co ci tyle pieniędzy?-"
- Potrzebuję... kolega... kolega potrzebuje... -plątał się Marek. - Odda mi,
stopniowo... będzie zbierał makulaturę i odda...
- A dlaczego twój kolega nie zwróci się do swojej matki o pieniądze?
- Bo... bo wyjechała.
- Ojciec też?
- Właśnie... ojciec też...
- Dziwne - pokręciła głową mama. - A z kim on został, ten kolega? Sam?
35
- No, z... - Marek zaczerpnął tchu - z babcią...
- Ty coś kręcisz. Powiedz koledze, żeby poprosi babcię.
- Ale babcia w Radomiu - odezwała się Jolka. Mama po raz drugi miała
zamiar zapalić papiero
sa, ale znowu schowała zapałkę do pudełka.
- Jak to w Radomiu? Przecież to nasza babcia w Radomiu.
- No właśnie mówię - szepnęła Jolka. Marek spojrzał na nią z ukosa.
- Niech mamusia nie słucha, co ona bredzi.
- To ty bredzisz! - Mama zapaliła wreszcie papierosa i przez długą chwilę
patrzyła na nich w milczeniu. Chyba była smutna. I to było najgorsze, tego
nie można było wytrzymać.
- Mamusiu! -zaczęła Jolka cicho.
- Wyjmij warkocz z buzi!-przerwała jej matka.-A w ogóle dajcie mi
święty spokój! Chwilami mam ochotę pójść na górę i położyć się na
kanapie obok Wąsalskiej. W biurze miałam dziś urwanie głowy. Potem -
zakupy i obiad... Nawet chleba nie kupiliście, musiałam schodzić jeszcze
raz do sklepu. Ach, żeby ten ojciec wreszcie wrócił i zajął się wami!
Jolka ożywiła się, przysunęła się do matki, czekając tak jak
Miaumiaulińska na sposobny moment, żeby dostać się na kolana.
- Wszyscy mówią, że jak tatuś wróci z Marago...
- Z Maroka, na litość boską! Tyle razy ci mówiłam!
- ... z Maroka, jak skończy budować te domy-to będziemy mieli
samochód.
36
- Kto „wszyscy"? _ Wszyscy w kamienicy. Samochód albo domek
ednorodzinny w Podkowie Leśnej. Tym razem mama naprawdę się
uśmiechnęła.
- Nie wiem, czy będziemy mieli samochód i do-nek jednorodzinny, ale na
pewno ja będę miała nieco więcej spokoju.
- Mamusiu, ja muszę wyjść na chwilę-odezwał się Marek.
- O, proszę! Dokąd to?
- Niedaleko, na trzecie piętro.
- Na trzecie piętro? - zdziwiła się mama. - Do
kogo?
- Ojej, do tego pana profesora. Mama złagodniała.
- Nie wiedziałam, że go znasz. Zaprosił cię?
- Prawie... - Marek opuścił głowę i zaczął kręcić i tak już ledwie
trzymający się guzik przy marynarce. -Zaraz wrócę.
- Prawie... - powtórzyła mama, kiedy był już w drzwiach. - Co to znaczy
„prawie"?
Jolka znowu ssała warkoczyk, tym razem prawy. Zamyśliła się i
powiedziała:
- Bo pan profesor jeszcze nie wie, że go zaprosił.
III
Tak, pan profesor wcale jeszcze tego nie wiedział.
I nie spodziewał się żadnych wizyt, bo długo nie odpowiadał na dzwonek i
Marek musiał po raz
37
trzeci nacisnąć guzik, żeby usłyszeć wreszcie zbliża jące się do drzwi
kroki.
Pan profesor był w długim szlafroku, przepasa nym jedwabnym sznurem,
w ręku trzymał otwart książkę. Marek jeszcze słowa nie zdołał wykrztusić
gdy z głębi mieszkania krzyknął ktoś kilka razy:
- Dobry wieczór! Dobry wieczór! Pan profesor się uśmiechnął.
- Wejdź! Bardzo proszę!
- Dobry wieczór! - szepnął Marek. - Ja tylko n chwileczkę.
- Ależ proszę. - Profesor wciąż się uśmiechał. Wejdź bliżej!
Marek przestąpił próg pokoju i znowu usłyszał:
- Dobry wieczór! Dobry wieczór!
- Dobry wieczór! - odpowiedział speszony, bo pokój był pusty.
- Dobry wieczór! - odezwał się znowu nieco zachrypnięty głos.
- Dobry wieczór! - szepnął Marek jeszcze raz. Profesor przyglądał mu się
rozbawiony. Wskazał
wreszcie zawieszony w rogu pokoju metalowy drążek, na którym siedział
nieduży, bardzo kolorowy i ruchliwy ptak.
- To Klemens, moja papuga. Przestań jej odpowiadać, bo nie skończycie z
tym „dobry wieczór" do jutra.
- Przepraszam...
- Klemens lubi gości, to dlatego. Siadaj. - Profesor podsunął Markowi
krzesło. - No, z czym przychodzisz?
38
- Postoję - szepnął Marek. - Ja chciałem... ją muszę...
- Spokojnie, tylko spokojnie. - Profesor ujął gc za ramiona i przemocą, ale
bardzo łagodnie posadził na krześle. - Mówię ci, usiądź! Wiesz, Klemens
lubi gości, ale nerwowi go płoszą.
- Dobry wieczór! - odezwał się natychmiasl Klemens.
Marek przysiadł na brzegu krzesła i przyglądałsi^ uparcie czubkom swoich
butów, które-choć teraz czyste i lśniące - nie zasługiwały na tyle uwagi.
- Ja chciałem... -zająknąłsię.-Pan... pan profesor zapłacił panu
Kowalczykowi sto złotych za szybę... Sto złotych... Ja właśnie muszę...
- Spokojnie! - powtórzył profesor. - Tylko się nie denerwuj! Na pewno nie
ma powodu do zdenerwowania. O co chodzi?
- To ja wybiłem tę szybę! - wyrzucił wreszcie z siebie Marek.
Profesor nie spuszczał z jego twarzy uśmiechniętych oczu.
- Zdarza się - powiedział. - Przecież nienaumy-ślnie?
- Nie, skąd?! - Marek uniósł się na krześle. -4 Strzelałem karnego,
chłopaki krzyczeli: „Gol! Gol!" Ja się zapuściłem i... tego... nie było
bramki, tylko okno...
- Nie denerwuj się! - Profesor znów posadził swego gościa przemocą, lecz
bardzo łagodnie, na krześle. - Powiedziałem ci: zdarza się. Grunt, że
nienaumyślnie.
40
_ Tylko że pan Kowalczyk w ogóle nie pozwala qrać w piłkę na podwórzu
- szepnął Marek.
- Ma rację.
- Ale na plac zabaw daleko, a na podwórzu tylko się skrzykniemy i już
gramy...
Profesor pokiwał głową.
- Ja to doskonale rozumiem.
- Tylko się skrzykniemy - powtórzył Marek. Oczy profesora ośmielały go.
Stary pan należał
do ludzi, którym można wszystko powiedzieć, przed którymi słowa nie
grzęzły w gardle. I rozumiał. Od razu wszystko rozumiał. Więc Marek
ośmielił się tak dalece, że sięgnął do kieszeni...
- Co to... Co to jest? - szepnął profesor.
- Trzydzieści złotych... na razie trzydzieści złotych... Właśnie chciałem
prosić... że ja sto... stopniowo... co tydzień... Makulaturę będę zbierał... na
kinie będę oszczędzał...
- Ale co to ma znaczyć? - profesor cofnął się zdumiony. - Co to za
pjeniądze?
Marek wyprostował się.
- Przecież ja muszę zwrócić panu profesorowi te sto złotych. Muszę!
W pokoju zapanowała cisza, którą przerywał tylko łopot skrzydeł
Klemensa podskakującego na drążku. Profesor milczał długo. Wreszcie
zapytał:
- Musisz?
- Muszę - cicho odpowiedział Marek - przecież to ja zbiłem szybę.
Dlaczego pan profesor się
uśmiecha?
- Dlaczego się uśmiecham? - Profesor wstał
41
i przeszedł się po pokoju. - Bo się cieszę, że pan Kowalczyk nie miał racji.
- Pan dozorca? W czym nie miał racji? Założył się z panem profesorem?
- Prawie. Ale to głupstwo. To taka nasza mała tajemnica. Po prostu mamy
odmienne zdanie w pewnej sprawie.
- Bitwa pod Płowcami! - odezwała się nagle papuga. - Bitwa pod
Płowcami!
- Uspokój się, Klemens! - powiedział profesor. -Wiemy, że była bitwa pod
Płowcami.
Klemens sfrunął z drążka i usiadł na oparciu fotela. Przechylił głowę,
powiódł dokoła rozbłysłym okiem i wrzasnął jeszcze raz:
- Bitwa pod Płowcami!
Profesor delikatnie pogładził go po lśniącym grzbiecie.
- Sza, Klemens! Już słyszeliśmy. I wiemy wszystko o bitwie pod
Płowcami, prawda?
- 0... oczywiście - bąknął Marek niezbyt pewnie. - Ale dlaczego on...
dlaczego papuga...
- Dlaczego Klemens wykrzykuje nazwę tej bitwy? To pozostałość z
czasów okupacji. Bo ja mam Klemensa jeszcze sprzed wojny.
- To ile on ma lat?- Marek przyjrzał się papudze z respektem.
- Trzydzieści, a może więcej. Papugi żyją bardzo długo. Otóż podczas
okupacji... - Profesor znowu usiadł w fotelu, a Klemens usadowił mu się
na ramieniu - ... podczas okupacji organizowałem komplety tajnego
nauczania. Klemens zawsze
42
przysłuchiwał się lekcjom. Słyszał, jak wbijałem w głowy uczniów tę
nazwę i w końcu sam się jej
nauczył.
_ Tylko tej jednej?
_ Poczekaj, jeszcze usłyszysz. Ale najważniejsze jest to, że dzięki temu
właśnie uratował mi życie.
- Uratował panu życie...? - powtórzył Marek z przejęciem. - Klemens...?
W jaki sposób?
Profesor-pogładził jeszcze raz lśniący grzbiet
papugi.
- Zaraz się dowiesz, ale zdaje się, że ktoś puka?
- Zobaczę! - Marek zerwał się z krzesła. - Czy mam otworzyć?
- Oczywiście, otwórz!
Marek przekręcił zatrzask, otworzył drzwi, ale miał ochotę zaraz je
zamknąć.
- Jolka! -szepnął.-Znowu za mną łazisz? Idź do domu!
Jolka wsadziła lewy warkoczyk w uchyloną szparę.
- No, co? - powiedziała z pretensją. - Też przyszłam!
- Zobaczysz, że nie zabiorę cię na mecz!
- Dwadzieścia złotych wziąłeś! - parsknęła Jolka w szparę.
- Cicho! Pożyczę i ci oddam!
- Od kogo pożyczysz? Mama ci nie da...
- Co się tam dzieje w przedpokoju? - zawołał Profesor.
- To moja siostra... - Marek miał ochotę zapaść się pod podłogę ze
wstydu. - Wciąż lata za mną!
43
Musiała przyjść aż tutaj. Idź do domu - powtórzył do Jolki.
- Ależ dlaczego? - profesor stał już w drzwiach.
- Proszę, niech wejdzie.
- Dobry wieczór! Dobry wieczór! - zawołał Klemens.
- Dobry wieczór! - szepnęła Jolka, mrużąc oczy przed światłem.
- Dlaczego za mną łazisz? - Marek nie mógł opanować złości.
Jolka wysunęła niebezpiecznie dolną wargę.
- Powiedziałeś, że nie będziesz już na mnie krzyczał.
- Na pewno już nie będzie - odezwał się profesor i podprowadził Jolkę do
małego stołeczka, który stał przed fotelem. - Chcesz tu usiąść?
- Chcę! - westchnęła Jolka z zachwytem.
- Przeszkodziłaś w momencie - zawołał Marek, wciąż nie pogodzony z
jej obecnością - kiedy pan profesor opowiadał, jak Klemens uratował mu
życie.
Oczy Jolki zrobiły się okrągłe jak dwa zielone
agresty.
- Kto? Ten papug?
- Nie papug, tylko papuga - poprawił Marek.
- Jak Klemens, to chyba papug. Pamiętasz, na początku też myśleliśmy, że
Wąsalska to Wąsalski -dopóki nie miał małych.
Teraz profesor miał oczy okrągłe, ale nie jak agresty, tylko jak dwa małe
jasnoniebieskie jeziorka; wypłowiałe od starości.
44
- Przepraszam, o co chodzi?
~ Myśleliśmy na początku - Jolka zaczerpnęła oddechu - że nasza
Futerkowska to Futerkowski. Ale teraz ma kocfąta, więc już wiemy, jak ją
nazywać. Jak Klemens będzie miał papużęta...
- Przestań wreszcie gadać! - zawołał Marek. Profesor się uśmiechnął.
- To bardzo interesujące.
- Widzisz! -Jolka z triumfem spojrzała na brata. - A ty na mnie krzyczysz.
- Bo pan profesor jest uprzejmy.
- Bracia mogą też być uprzejmi - powiedział profesor. - To nawet robi
większe wrażenie.
- Na kim? - szepnęła Jolka.
- Na wszystkich. A największe na młodszych siostrach, bo są do tego nie
przyzwyczajone.
Marek kręcił się na krześle.
- Ale pan profesor miał właśnie opowiedzieć.
- Już opowiadam... - Profesor zaczął znowu krążyć po pokoju. Zamyślił
się. Marek i Jolka, a także oczywiście i Klemens, wodzili za nim oczyma.
Od drzwi do biurka, wokół stołu i znów od drzwi do biurka i wokół stołu. -
No więc była okupacja - powiedział cicho. - Wiecie, co to była okupacja?
- Wiemy - powiedział Marek, prawie urażony PYtaniem.
- To byli Niemcy w Warszawie i w całej Polsce -dodała Jolka.
- Tak - pokiwał głową profesor. - Tak było. Mieszkałem wtedy wraz z
żoną i synem na Święto-
45
Musiała przyjść aż tutaj. Idź do domu - powtórzył do Jolki.
- Ależ dlaczego? - profesor stał już w drzwiach. - Proszę, niech wejdzie.
- Dobry wieczór! Dobry wieczór! - zawołał Klemens.
- Dobry wieczór! - szepnęła Jolka, mrużąc oczy przed światłem.
- Dlaczego za mną łazisz? - Marek nie mógł opanować złości.
Jolka wysunęła niebezpiecznie dolną wargę.
- Powiedziałeś, że nie będziesz już na mnie krzyczał.
- Na pewno już nie będzie - odezwał się profesor i podprowadził Jolkę do
małego stołeczka, który stał przed fotelem. - Chcesz tu usiąść?
- Chcę! - westchnęła Jolka z zachwytem.
- Przeszkodziłaś w momencie - zawołał Marek, wciąż nie pogodzony z
jej obecnością - kiedy pan profesor opowiadał, jak Klemens uratował mu
życie.
Oczy Jolki zrobiły się okrągłe jak dwa zielone agresty.
- Kto? Ten papug?
- Nie papug, tylko papuga - poprawił Marek.
- Jak Klemens, to chyba papug. Pamiętasz, na początku też myśleliśmy, że
Wąsalska to Wąsalski -dopóki nie miał małych.
Teraz profesor miał oczy okrągłe, ale nie jak agresty, tylko jak dwa małe
jasnoniebieskie jeziorka; wypłowiałe od starości.
44
_ Przepraszam, o co chodzi?
_ Myśleliśmy na początku - Jolka zaczerpnęła oddechu - że nasza
Futerkowska to Futerkowski. діє teraz ma kocrąta, więc już wiemy, jak ją
nazywać. Jak Klemens będzie miał papużęta...
- Przestań wreszcie gadać! - zawołał Marek. Profesor się uśmiechnął.
- To bardzo interesujące.
- Widzisz! -Jolka z triumfem spojrzała na brata. _ A ty na mnie krzyczysz.
- Bo pan profesor jest uprzejmy.
- Bracia mogą też być uprzejmi - powiedział profesor. -To nawet robi
większe wrażenie.
- Na kim? - szepnęła Jolka.
- Na wszystkich. A największe na młodszych siostrach, bo są do tego nie
przyzwyczajone.
Marek kręcił się na krześle.
- Ale pan profesor miał właśnie opowiedzieć.
- Już opowiadam... - Profesor zaczął znowu krążyć po pokoju. Zamyślił
się. Marek i Jolka, a także oczywiście i Klemens, wodzili za nim oczyma.
Od drzwi do biurka, wokół stołu i znów od drzwi do biurka i wokół stołu. -
No więc była okupacja - powiedział cicho. - Wiecie, co to była okupacja?
- Wiemy - powiedział Marek, prawie urażony pytaniem.
- To byli Niemcy w Warszawie i w całej Polsce -dodała Jolka.
- Tak - pokiwał głową profesor. - Tak było. Mieszkałem wtedy wraz z
żoną i synem na Święto-
45
oskiej. Na pierwszym piętrze -to bardzo ważne w %im opowiadaniu.
Kiedy świeciło słońce, Kle-me^s miał zwyczaj wygrzewać się na
parapecie
okV Papugi bardzo lubią słońce, pochodzą prze-
cie>
^г ciepłych krajów.
blka poruszyła się na stołeczku.
"" Cichołapska też lubi wygrzewać się na słońcu.
" Kto? - profesor zatrzymał się pośrodku swoje r%\ od drzwi do biurka.
~" Cichołapska - powtórzyła Jolka. - Może też P°chodzi z ciepłych
krajów?
Niech pan profesor nie zwraca na nią uwagi -za%łał Marek. - Ona znów o
naszej kotce.
Г O kotce? - Profesor wciąż stał w tym samym
^jscu i mrugał powiekami.
^ Tak. Jolka wciąż ją inaczej nazywa - raz mówi na ^ią Wąsalska,
razOgonkowska,aterazwymyśli-
sbbie Cichołapska. Niech pan profesor się nią nie prz^jmuje.
Г Nie przejmuję się -powtórzył profesor bez-w,^dnie. Ale wciąż jeszcze
stał w tym samym mi^jscu, nie wiedząc, na czym skończył swoje
opolanie.
^ Klemens lubił się wygrzewać - podpowiedział Ma^ek.
^ No więc Klemens lubił się wygrzewać na słoń-cu x podchwycił profesor
i ruszył w dalszą drogę do W\. - Było lato i okna trzymaliśmy szeroko
ої^аПе... Któregoś dnia Klemens usiadł sobie na sarv»ym brzegu parapetu
i cieszył się piękną pogo-da-" A właśnie ulicą przechodził niemiecki
patrol...
46
11 Wyobraźcie sobie, w tym momencie Klemens za-
I trzepotał skrzydłami i wrzasnął na całą ulicę: Grunwald!
Grunwald". Klemens, wodzący przez cały czas oczyma za swoim panem,
przekrzywił głowę, zachrypiał leciutko, a potem powtórzył: _ Grunwald!
Grunwald!
- Cicho bądź! - powiedział profesor.
Ale Klemensa niełatwo było uspokoić. Pofrunął na szafę, schował się za
stertę książek, które tam stały, wsunąłsię pod jakieś stare gazety i
wystawiając głowę znów zawołał:
- Grunwald! Grunwald!
- Cicho, Klemensiu! Cicho! - Profesor podszedł do szafy i cmoknął kilka
razy wargami, co Klemens najwidoczniej lubił. - Cicho, cicho, nic ci nie
grozi. Podejrzewam - zwrócił się do dzieci - że on do dziś to pamięta.
Zawsze wtedy biedak ma ochotę gdzieś się ukryć, zaszyć się gdzieś
głęboko.
- Ukryć się? - powtórzył Marek zdziwiony. -Dlaczego?
- Zaraz zrozumiesz, dlaczego.
- A co to jest Grunwald? - szepnęła Jolka.
- Oj, nie przeszkadzaj! Znowu w najważniejszym momencie...
- Poczekaj, trzeba jej wyjaśnić. - Profesor przystanął przed Jolką. -
Grunwald -to bitwa, w której Polacy spuścili Niemcom największe lanie.
Nasz król Jagiełło pokonał zakon krzyżacki w 1410 roku. Będziesz się o
tym uczyła w szkole. A Marek już Pewnie się uczył...
47
- Так - szepnął Marek, nie patrząc profesorowi
w oczy.
- Wrzeszczał więc sobie Klemens na całą Świętokrzyską: „Grunwald!
Grunwald!" Patrol zatrzy-1 mał się. Żandarmi stanęli jak wryci, jakby
piorun^ w nich strzelił. Znali dobrze to słowo. Wiedzieli, żei dla nas
oznacza nadzieję zwycięstwa, a dla nich zapowiedź klęski. Zaklęli,
podnieśli głowy, odbez-j pieczyli automaty i zaczęli szukać okna, z
którego dochodził głos. A Klemens, nie przeczuwając niczego, grzał się w
słońcu i wrzeszczał jak opętany: „Grunwald! Grunwald"
- Grunwald! - odezwał się Klemens cichutko spod sterty gazet.
- Na szczęście - ciągnął dalej profesor - zobaczyli go. Zrozumieli, że to
papuga. Wymordowaliby wszystkich ludzi w kamienicy, ale, na szczęście,
zrozumieli, że to ptak. Zaczęli do niego strzelać.
- Do Klemensa? - szepnął Marek.
- Do Klemensa. Od dawna jednak polowali tylkcj na ludzi. Niełatwo trafić
ptaka z automatu, kied\l oko nawykło do większego, mniej ruchliwego
celuj Pruli serię za serią, a Klemens wciąż podskakiwał na parapecie i
wołał: „Grunwald! Grunwald!'! W końcu musiał jednak pojąć, że ta
pukanina skie-ł rowana jest przeciwko niemu i schronił się w głąbi pokoju.
Wtedy Niemcy wpadli do kamienicy i za-J częli dobijać się do drzwi
mieszkania, a gdy nikt nie' otwierał, zaczęli strzelać do drzwi.
- Ja nie chcę! - krzyknęła Jolka. - Ja nie chcę!
- Nic się nie stało, posłuchaj dalej. - Profesor
48
dotknął dłonią policzka Jolki i przytulił jej głowę do kieszeni swego
szlafroka. Pachniało z niej tytoniem i wodą kolońską. - Wywalili w końcu
drzwi, ale wystraszony Klemens wyfrunął przez okno i skrył się na
najbliższym drzewie. _ To dobrze - szepnęła Jolka z ulgą.
- Opowiedzieli nam o tym wszystkim sąsiedzi, na szczęście nie było nas
wtedy w domu. Oczywiście nie mogliśmy już wrócić do tego mieszkania.
Niemcy tylko na to czekali. Ktoś, kto nauczył papugę słowa „Grunwald",
bardzo ich interesował. Nie mogliśmy więc nawet zabrać
najpotrzebniejszych rzeczy i, przyznaję, że choć byłem bardzo dumny z
Klemensa, poskąpiłem mu czułości, kiedy Janek zdjął go z drzewa.
- Janek? - zdziwiły się dzieci.
- To mój syn. - Profesor przeszedł się w milczę niu kilka razy wokół stołu,
zanim zaczął mówić dalej. - Musieliśmy dwa dni czekać na okazję, bo
dom był obserwowany. Niemcy spodziewali się, że wrócimy. Dopiero
podczas okropnej burzy, kiedy deszcz lał jak z cebra, pobiegliśmy na
Świętokrzyską. Janek wszedł na drzewo... - Profesor znowu się zamyślił. -
On tak świetnie wspinał się po drzewach - powiedział po długiej chwili.
- I nie darł spodni? - spytał Marek.
- Darł, oczywiście - odparł profesor z uśmiechem.
- I nie było o to awantur w domu?
- Jakże nie. Jeszcze jakie! Ale wtedy, podczas tej burzy, byłem szczęśliwy,
że tak szybko znalazł Kle-
49
Ь...........«■*■»■!! Г ««'
mensa wśród gałęzi. Biedak przesiedział tam całe dwa dni, ociekał cały
wodą i trząsł się ze strachu. Klemensiu! - Profesor podszedł do szafy i
zacmo-kał cichutko wargami. - Klemensiu! Chodź do pana!
Na szafie zaszeleściły papiery, zakotłowało się wśród gazet i książek - i
Klemens sfrunął na ramię profesora. Wczepił pazurki w kołnierz szlafroka
przekrzywił nieco głowę i krzyknął w stronę dzieci:
- Dobry wieczór!
- To oznacza - rzekł profesor - że Klemens jest znowu w dobrym
humorze.
- Ale nie było jeszcze o tym, jak uratował panu życie - upomniał się
Marek.
- Ano właśnie - zapomniałem o najważniej-j szym. Musieliśmy więc
wynieść się ztej kamienicy. A po tygodniu, w pierwszych dniach
powstania, dom ten przestał istnieć. Runął pod bombami, grzebiąc
wszystkich lokatorów.
- Ja nie chcę! - szepnęła znowu Jolka i profesor po raz drugi przytulił ją
do swego pachnącego tytoniem i wodą kolońską szlafroka.
- Dlatego właśnie twierdzę-dodał-że Klemens uratował mi życie. I
Niemcom przypomniało Grunwaldzie, i nas wyprowadził z tego domu.
- To Klemens powinien mieć order, jak bohater - powiedziała Jolka.
- Masz rację - uśmiechnął się profesor. - Nieraz o tym myślałem. Kiedy po
wojnie dostałem odznaczenie za tajne nauczanie, pomyślałem, że cząstka
zasług należy do Klemensa. - Profesor umilkł i nad-
52
tawił ucha: - Co to jest? Czy coś drapie w drzwi...? jolka zerwała się ze
stołeczka. _ To pewnie Pazurkowska.
- Kto?
_ Pazurkowska, przecież sam pan profesor mówi, że drapie w drzwi.
_ Tylko jej jeszcze tutaj brakowało! - zawołał Marek. - Przepraszam pana
profesora.
- Ależ za co? - zdziwił się profesor.
Jolka uchyliła drzwi i Pazurkowska wsunęła się do przedpokoju. Przez
chwilę rozglądała się po obcych ścianach i sprzętach, ale zaraz znalazła
nogi Jolki i otarła się o nie całym bokiem.
- A psik! - zawołał Marek. - Do domu!
- Nie wypędzaj jej! Czy to nie ładne, że ona za mną chodzi? - Jolka
osłoniła sobą kotkę.
- Bardzo ładne! - powiedział profesor. -Wzruszające! Kić, kić... prosimy
do pokoju!
Jolka obrzuciła brata zwycięskim spojrzeniem.
- Chodź, Pazurkowska! - powiedziała. - Pan profesor cię zaprasza.
Zapoznaj się z Klemensem.
Klemens siedział już na swoim drążku, nastroszony, z rozpostartymi
skrzydłami. Kłapał dziobem i parsknął niespokojnie.
- Obawiam się - rzekł profesor - że ta znajomość Klemensa nie zachwyci.
Kotka od razu go dostrzegła. Przeszła na miękkich łapach przez pokój
czając się powoli i przykucnęła przed drążkiem. Jej puszysty ogon z małą
kępką białej sierści na końcu niespokojnie uderzał o podłogę.
53
- Wąsalska jeszcze nigdy nie widziała papugi -powiedziała Jolka.
- Ale czy... czy nie za bardzo się jej przygląda...} - zaniepokoił się
profesor.
- Cecora! - wrzasnął nagle Klemens. - Bitw? pod Cecora!
- A psik! Weźże tego kota! - krzyknął Marek. Jolka pogładziła kotkę po
grzbiecie.
- Wąsalska nic Klemensowi nie zrobi. Najwyże ma ochotę pokazać go
swoim dzieciom.
- Przecież jeszcze ślepe - parsknął Marek ze złością.
- Ale ona już zaczyna im znosić różne żyjątka. Ogon kotki wciąż uderzał
o podłogę, jej oczy
błyszczały jak dwie małe żaróweczki.
- Ale czy te... czy te żyjątka - zapytał powoli profesor - jeszcze żyją, kiedy
je przynosi...?
- Tak. Raz przyniosła żywą myszkę od sąsiadów. Mama odebrała ją
Wąsalskiej i oddała tej pani z przeciwka. Wąsalska bardzo obraziła się na
mamę.
- Bo dostała lanie! -z satysfakcją dodał Marek.
- Dla myszki to chyba także nie było przyjemne -pokiwał głową profesor.
- Nie wiem - szepnęła Jolka.
- Cecora! - wrzasnął Klemens jeszcze raz. Z pretensją patrzył na pana,
który nie wypędzał z pokoju tego straszliwego stworzenia, rozpostartego
na podłodze.
Profesor to zrozumiał. Podszedł do Klemensa, oparł dłoń na drążku.
54
Może ona jednak... za bardzo wpatruje się Klemensa? - spytał delikatnie,
żeby nie urazić
Jolki.
Bitwa pod Cecórą! Bitwa pod Cecora! -wrzeszczał Klemens. _ Uspokój
się, Klemensiu! Twój pan jest przy
tobie! _ Dobranoc! Dobranoc! -zachrypiał Klemens.
- Może my już naprawdę... może naprawdę już pójdziemy... - Marek
podniósł się z krzesła.
- Cóż znowu? - zaprotestował profesor. - Przecież Klemens tak sobie to
powiedział.
- Ale on ma rację - już chyba za długo tu siedzimy. A teraz jeszcze ta
kotka.
- Pan profesor na pewno lubi gości -odezwała się Jolka. Wzięła
Futerkowską na ręce i posadziła na fotelu. - Sam pan mieszka?
- Jolka! - szepnął Marek.
- No, co takiego?
- Sam - odpowiedział profesor po długiej chwili. Ale zaraz dodał: -
Niezupełnie sam. Mam Klemensa i... - wskazał szafę z książkami - moje
książki.
Marek przyjrzał się kolorowym grzbietom książek ustawionych na półce.
- Czy mógłbym którąś pożyczyć?
- Ale to wszystko o historii - powiedział profesor. - Będzie cię
interesowało?
- Dlaczego nie...? - zająknął się Marek.
- No, to wyszukam ci jakąś, gdy przyjdziesz następnym razem -
powiedział profesor.
55
- Так - szepnęła Jolka - my przyjdziemy jeszcze do pana profesora.
- Bierz kotkę! - odezwał się Marek stanowczo. -Nie wiem, czy ty tu jesteś
najpotrzebniejsza, ale ja przyjdę. Jeszcze w tym tygodniu - dodał ciszej.
- Bardzo proszę - uśmiechnął się profesor i wyprowadzając swoich gości
do przedpokoju, poklepał Marka po plecach. - Ale nie przejmuj się tak tą
sprawą. To naprawdę nic pilnego.
IV
Pan Kowalczyk nie mógł się nadziwić: ustały mecze na podwórku.
Sam sobie nie wierzył. Zrezygnował z poobiedniej drzemki i tłumiąc
ziewanie rozdzierające mu szczęki nadsłuchiwał. Na podwórzu trwała
cisza. Przestał pokazywać się w bramie, poobiedniego papierosa wypalał
przy stole i nie pozwalał sobie nawet na wywietrzenie pokoju w obawie,
aby otwarte okno nie spłoszyło chłopców. Ale na podwórzu nie było
nikogo. Zupełnie nikogo. I cisza panowała tak wielka, że pan Kowalczyk
nie mógł po prostu tego znieść.
Na szczęście dziwne rzeczy zaczęły się dziać na schodach. Żeby je pan
Kowalczyk nie wiadomo jak czysto rano pozamiatał - już po południu
leżały na nich strzępy gazet, zniszczonych papierowych opakowań,
porwane kartki jakichś starych książek i zeszytów. Na jednej z nich pan
Kowalczyk, wyciągnąwszy okulary z górnej kieszeni kamizelki, przeczytał
56
zdumieniem: „Całego czarnego kota mieć -odmiana humoru".
A na dole, na samym brzegu kartki, wydrukowany był małymi literkami
tytuł książki, z której kartka pochodziła: „Sennik egipski". Pan Kowalczyk
dużo słyszał o tej książce, nigdy jednak nie miał jej w swoich rękach.
Dlaczego ktoś ją teraz podarł i wyrzucił?
„Całego czarnego kota mieć-odmiana humoru" - przeczytał jeszcze raz. I
zamyślił się głęboko. Nieraz mu się śniły koty, ale przeważnie ten od
lokatorów z góry, bo widywał go kilka razy dziennie i gonił po schodach.
Nie był czarny, tylko bury, a w dodatku to była kotka... Pan Kowalczyk
wygładził starannie strzęp kartki i schował do kieszeni kamizelki obok
okularów. „Całego czarnego kota mieć..." - powtórzył powoli i poczuł, że
gdzieś w gardle rodzi mu się i rośnie, rozpychając usta, ogromne, słodkie
ziewanie. Pomyślał, że skoro na podwórzu od kilku dni nic się nie dzieje,
to przecież mógłby, naprawdę mógłby... Skierował się już w stronę
dozorcówki - gdzie na mięciutkich materacach wygodnego łóżka
oczekiwała go puszysta, w kraciastą powłokę przybrana pierzyna - gdy w
bramie rozległy się czyjeś kroki. Pan Kowalczyk stłumił ziewanie i
zatrzymał się przy wejściu na schody.
Przeczucie go nie myliło - to byli chłopcy. Jacek i Romek. Rozczarował
się, że nie było z nimi Marka. Ale za to złapał ich na gorącym uczynku, na
gorącym uczynku śmiecenia, bo mieli obydwaj pod
57
pachą sterty rozsypujących się papierów, które na jego widok usiłowali
jakoś wygładzić i uporządkować.
- A! - szepnął pan Kowalczyk, a zabrzmiało to jak pieśń triumfu. - Mam
was! Wciąż zamiatam i wciąż mi ktoś śmieci! Co to za papiery na
schodach? Od razu wiedziałem, że to wasza sprawka! Szyby wybijać na
schodach brudzić - do tego jesteście jedyni! Po co znosicie tu te
papierzyska?
- To nie papierzyska - sprostował obrażonym tonem Jacek, wciąż usiłując
uporządkować swój paczkę -to makulatura.
- Co to za różnica?
- O, duża! - poparł kolegę Romek.
- Ale jaka? Jaka? - chciał dokładnie wiedzieć dozorca. Podniósł ze
schodów ostatnią stronę jakiejś gazety, pełną ogłoszeń, rzucił na nią
okiem, a potem zgniótł w dłoni. - Jaka? - powtórzył.
- Papiery się wyrzuca, a makulaturę się sprzedaje! Nie ma pan jakichś
starych gazet?
- Nie mam! I nie śmiećcie mi tutaj! Brama i schody wciąż pełne papierów.
Że też z wami nie ma ani chwili spokoju... - pan Kowalczyk urwał i
zapatrzył się w bramę.
W jej ciemnym wykroju ukazały się dwie postacie, dziwnie podobne do
tych, które pan Kowalczyk powitał przed chwilą. Wyszedł im naprzeciw,
czując, że ochota na drzemkę opuszcza go na długo.
- Co to? - krzyknął. - Już i z drugiego podwórka znosicie tu papiery?
Florek złożył swoją paczkę na schodach, żeby
58
.pOCZąć. Uśmiechnął się do pana Kowalczyka. Bo my tu mamy punkt
zborny. Co tu macie?! - zapytał groźnie dozorca.
__ Punkt zbornyk- wyjaśnił Zbyszek. - U Marka.
Teraz i pan Kowalczyk się uśmiechnął. Z prawdziwą radością.
_ Od razu wiedziałem, że to ma coś z nim wspólnego! Że on w tym palce
macza! I po co każe wam znosić te papierzyska?
_ Makulaturę, proszę pana dozorcy - szepnął
Jacek.
- Ależ on nam wcale nie każe - roześmiał się Florek. Chłopcy z sąsiednich
podwórek byli zawsze śmielsi wobec pana Kowalczyka. - On nam wcale
nie każe - powtórzył. - On o tym nawet nie wie.
- Nie wie! - dozorca pokiwał głową z niedowierzaniem. - Ale jak się
dowie, to niech przyjdzie schody pozamiatać. I bramę.
- Dobra! Dobra! - mruknął Florek.
Pan dozorca nie lubił, kiedy ktoś się do niego tak zwracał.
- Nie „dobra, dobra", tylko naprawdę! - powiedział groźnie.-
A„dobra,dobra"-to możecie sobie mówić w swojej kamienicy. U was
schody czyste!
- No, nie bardzo... - przyznał się Zbyszek.
Z jakiegoś powodu panu Kowalczykowi sprawiło to jednak przyjemność.
- To i tam byliście już z tym całym majdanem -powiedział z nutką
satysfakcji w głosie.
-• Przecież to papiery od wszystkich lokatorów naszych domów -wyjaśnił
Romek.
59
- Zaraz, zaraz - pan dozorca wsadził rękę do wewnętrznej kieszeni kurtki -
gdzieś tu miałem „Express" i „Życie Warszawy". Nie zabraliście mi moich
gazet?
- My? - zdziwili się chłopcy.
- A kto? Przecież dopiero co czytałem i „Ex-press", i „Życie".
- No to już pa n przeczytał- odezwał się Zbyszek. Pan dozorca od razu
zwrócił ku niemu swojej
groźne spojrzenie.
- Ty wziąłeś?
- Ja nie wziąłem - cofnął się chłopak. - Tylko mówię, że jak pan już
przeczytał...
- Ty na pewno wziąłeś! -pan Kowalczyk utwierdził się w swoim
podejrzeniu. - Co to za gazety masz pod pachą?
- Niech pan sprawdzi - wszystkie z ubiegłego miesiąca.
Pan Kowalczyk wyjął okulary i pochylił się nisko nad gazetami.
- Ale przecież dopiero co miałem „Express" i „Życie Warszawy" - szeptał.
- Może się panu zdawało? - mruknął Jacek.
- Zdawało mi się?! - Pan Kowalczyk czerwieniał jak dojrzewająca w
przyśpieszonym tempie mali-nówka. Tak myśleli chłopcy, kiedy patrzyli
na niego. - Zdawało mi się! - powtórzył. - Przecież czytałem przed chwilą.
Pokażcie te gazety!
- Teraz paczka Jacka została rozrzucona po schodach. Potem i Romek
rozsypał swoją.
- Niech pan patrzy - same stare gazety!
60
pan Kowalczyk brał po kolei do ręki „Expressy" ■ żvcia Warszawy", ale
nie było wśród nich tych, których szukał. Gazety zaściełały już całe
schody, a jeszcze Jacek rozwiązywał sznurek swojej paczki i rozsypywał
„Trybuny Ludu", „Głosy Pracy" i „Kuriery Łódzkie". Pan Kowalczyk
brodził w tej szeleszczącej papierowej lawinie, która zsuwała się w dół po
stopniach, gdy za jego plecami odezwał się zdumiony głos:
- Dzień dobry! Co się tu dzieje?
Chłopcy wyprostowali się z szacunkiem, więc pan Kowalczyk odwrócił
się pośpiesznie.
- Dzień dobry panu profesorowi! - szepnął zmieszany.
- Co się tu dzieje? - powtórzył profesor. - Co pan robi? Zgubił pan coś?
Pan Kowalczyk wyprostował się i schował okulary do kieszonki w
kamizelce.
- A właśnie szukam... szukam swoich gazet...
- Tutaj? - zdumiał się profesor. - Skąd się tu wzięło tyle papieru?
- Ano, widzi pan profesor! - dozorca dał upust swemu żalowi. - Zaśmiecili
mi całe schody! Makulaturę zachciało im się zbierać! I w dodatku musieli
mi jeszcze podwędzić mój „Express" i „Życie".
- Podwędzić? Panie Kowalczyk! - Profesor był prawie zgorszony.
- Ale mówię panu profesorowi - dozorca nie rozumiał, o co chodzi -
dopiero przed chwilą miałem obydwie gazety.
Profesor powstrzymał uśmiech i zwrócił ku
61
chłopcom surowe spojrzenie.
Wzięliście gazety panu Kowalczykowi?
Chłopcy patrzyli mu prosto w oczy.
Nie - odpowiedziefi chórem. - Na pewno?-Profesor przyjrzał im się
uważnie. _ Na pewno!
No więc, widzi pan! - Profesor odwrócił się teraz do dozorcy. - Nie wzięli!
Pan Kowalczyk wciąż szukał wśród papierów, choć schował już okulary i
nie mógł przeczytać daty na gazecie.
- I pan im wierzy, panie profesorze? - szepnął, unosząc głowę.
Teraz zapanowała długa cisza. Chłopcy wpatrywali się w napięciu w twarz
profesora.
- Ja im wierzę - powiedział wreszcie cicho profesor. - Ja im wierzę! Tylko
posprzątajcie zaraz schody! - dodał głośniej. - I nie śmiećcie już tutaj
więcej!
Chłopcy rzucili się do zbierania gazet.
- To już ostatni raz - zawołał Jacek. - Musimy pomóc Markowi.
- Markowi? - zdziwił się profesor.
- No! Ucieszy się!
- Ja myślę! - Profesor pokiwał głową ze zrozumieniem. - Tylko nie
zapomnijcie pozamiatać schodów.
Chłopcy kończyli układanie paczek, Florek usiłował zebrać nawet małe
strzępki papieru.
- Odniesiemy to do Marka i zaraz pozamiatamy!
- Pozamiatamy... pozamiatamy... - powtarzał
63
pod nosem dozorca. Spojrzał z wyrzutem na profe sora. - I pan profesor im
wierzy...
Profesor położył mu dłoń na ramieniu.
- Wierzę, panie Kowalczyk - nic na to nie pora dzę. A czy to przypadkiem
nie pana ,,Express' i „Życie Warszawy"?
- Gdzie? - zawołał dozorca.
- O, tu - w kieszeni pana kurtki. Wsadził parJ pewnie i zapomniał. ,
- Faktycznie! -Pan Kowalczyk wyciągnął z prze-j paścistej kieszeni
złożone w czworo gazety. - Mu-J siałem je tam wsadzić, jak tylko
usłyszałem kroki tych łobuzów w bramie...
Lekka dłoń profesora przesunęła się łagodnie pol ramieniu pana
Kowalczyka. Profesor uśmiechnął się i wokół oczu utworzyła mu się
drobniuteńka] sieć zmarszczek.
- Ale jak to miło, jak to miło, panie Kowalczyk, przekonać się, ile
poczciwości jest wtych łobuzach!
- Ja tam żadnej poczciwości w nich nie widzę. Pan profesor to ludzi tylko
o dobroć podejrzewa.
Profesor zamilkł na długą chwilę, ale nie zdjąłi ręki z ramienia dozorcy,
przestał tylko gładzić jegoj szorstką kurtkę.
- Podejrzewa? - zapytał wreszcie powoli. - Taki pan powiedział?
- Ano, tak - podejrzewa ich pan tylko o dobroć. Profesor znowu milczał,
wreszcie pokręcił głową
i powiedział wolno:
- O nic ich nie podejrzewam, panie Kowalczyk. Oni po prostu są dobrzy.
64
Dozorca wpychał znowu do kieszeni swoje gazety podniósł na profesora
pochmurne oczy.
- Zawsze pan takich spotykał?
- Spotykałem... - powiedział cicho profesor.
_ Widocznie miał pan w życiu wiele szczęścia -westchnął pan Kowalczyk.
Gdzieś na górze trzasnęły jakieś drzwi, ktoś biegł w dół pogwizdując, z
otwartego okna rozległ się radiowy sygnał Warszawy. Profesor przymknął
na chwilę oczy.
- Widocznie miałem dużo szczęścia - powtórzył, ale bardzo cicho. I tylko
do siebie.
V
Punkt skupu makulatury był aż na trzeciej ulicy.
Przebycie tej przestrzeni ze stertą rozsypujących się papierzysk pod pachą
nie było sprawą łatwą. Zwłaszcza kiedy wiał wiatr i papiery dostawały
skrzydeł - stawały się samymi skrzydłami, wyrywającymi się do lotu.
- Powinniśmy mieć jakiś worek - westchnął Florek.
Jacek, zamiast się nad tym zastanawiać, zaczął się zaraz głośno śmiać:
- Patrz, to nawet do rymu.
- Z czym do rymu?
- Z tobą! Worek i Florek. Fajne! Pewien Florek chciał mieć worek!
- Uspokój się - powiedział Marek. - Powinniś-тУ mieć worek, ale skąd go
wziąć? Gdybyśmy byli
65
na wsi! Tam w każdym domu jest pełno worków.
- Skąd wiesz? Byłeś na wsi? - zapytał Romek.
- Nie byłem, ale wiem. Oni wszystko trzymają
w workach - kartofle i zboże, mąkę, cukieił i krupy.
- Nawet prosięta - wtrącił Zbyszek.
- Głupiś, prosięta by się podusiły.
- Ale sam widziałem.
- Na wsi?
- Nie, na wozie. Jak ludzie ze wsi przyjechali na targ.
- O czym my gadamy? - zdenerwował się Ma-1 rek. - Stoimy na ulicy i
nie możemy się ruszyć z miejsca z tą kupą papieru, a jakieś głupstwa
chodzą nam po głowie.
- Panowie! - zawołał Jacek i nie zauważył, że to jl także było do rymu. -
Panowie! Tramwaj! MusimyB się dostać do tramwaju!
- Już raz próbowaliśmy i mieliśmy wtedy nawet! mniej papieru.
- Może akurat konduktor był taki nerwowy.
- Teraz jest konduktorka - szepnął Romek, gdy I tramwaj się zatrzymał.
Przeciskając się między ludźmi, usiłowali dostać I się do tramwaju. Ale
papier, tak oporny na wietrze,! i w tłoku zachowywał się niesfornie.
Czepiał sięl płaszczy, pchał się do toreb z zakupami, sypałsię za I cholewki
damskich kozaczków i darł się, darł się bezl przerwy na strzępki.
- Z czym wy się tu pchacie? - zawołała jakaś I kobieta. - Na śmietnik z
tym!
66
_ Właśnie wieziemy na śmietnik- odpowiedział Jacek z godnością. _
Tramwajem? - krzyknęła kobieta.
- A czym,fjroszę pani? - zapytał grzecznie. I zaraz rnu się przypomniało,
co w domu mówiono o tej jego grzeczności, że właśnie wtedy jest nie do
zniesienia, więc dodał szybko, żeby już nie być tak nieznośnie grzecznym:
- Czym, samolotem?
- Jeszcze będziesz mi tu odpowiadał! -zawołała kobieta, odpychając nogą
walącą się na nią paczkę
papieru.
- Zawsze mnie uczyli, że na pytania należy odpowiadać.
- Skończ z tym! - syknął mu do ucha Marek. Bo właśnie tramwaj ruszył, a
konduktorka, która istotnie nie była tak nerwowa, jak jej kolega sprzed
kilku dni, przypatrywała się krytycznie stercie papieru.
- To wszystko wasze?
- Nasze - szepnął Marek. Wciąż czuł się głównym winowajcą. Zdawało
mu się, że wszyscy w tramwaju wiedzą o szybie, o profesorze, o
poświęceniu kolegów, którzy pomagali mu zbierać papier. - Nasze -
powtórzył.
- Ile tego?
- Nie wiem. Chyba z piętnaście kilo.
- Pytam, ile paczek?
- Paczek... - zająknął się Marek. - Paczek dziesięć, po dwie na każdego.
- Dziesięć złotych za paczki i pięć za przejazd, razem piętnaście złotych -
powiedziała konduktorka.
67
- Me?-wykrztusił Marek.
- Piętnaście. Pięć za przejazd i dziesięć za paczki. Po złotówce sztuka.
- Ja... my... nie wiedzieliśmy... - plątał się Marek. - Myśleliśmy, że paczki
za darmo...
- Po złotówce od sztuki - powtórzyła konduktorka. Pobrała już pieniądze
za przejazd od wszystkich pasażerów i teraz czekała na nich z dłonią паї
bloczku z biletami, gotowa je wyrywać, jeden po] drugim, za całe
piętnaście złotych. - Po złotówce -I powtórzyła.
- Ale my... - Marek zwilżył językiem zaschłe wargi - nie wiedzieliśmy...
Tyle pieniędzy za te paczki z makulaturą...
- Paczka jak paczka. Wszystko jedno z czym. Trzeba było zrobić większe,
nie byłoby ich tak dużo. Albo mniejsze, żeby nie trzeba było za nie płacić,
j
- To my je przepakujemy! - zawołał Zbyszek.
- Jeszcze będziecie mitu śmiecić w tramwaju!-zaprotestowała
konduktorka. - Mowy nie ma! Macie pieniądze?
- Ja mam - odezwał się jakiś cienki głosik.
- Jolka! - jęknął Marek. - Skąd się tu wzięłaś? Znowu la... - zaczął, ale nie
skończył.
- Ja mam - powtórzyła Jolka, przepychając się ku konduktorce. - Mama
dała mi na loda.
- Moje dziecko! - odezwała się jakaś starsza pani, siedząca obok.-Nie
mówi się „na loda", tylko „na lody".
- Ale mama dała mi na loda, na jednego loda -upierała się Jolka. - Lody to
są w czarce albo
68
w pucharku i przy lodach się siedzi w cukierni, a loda się je na patyku i na
ulicy.
_ He dostałaś na tego loda? - zapytała konduktorka ze zniecierpliwieniem.
Nie podzielała niepokojów językowych starszej pani. - I co ty masz
wspólnego z tymi chłopcami?
_ Ona za nami la... - zaczął Zbyszek, ale uzmysłowił sobie, że Jolka mogła
ich teraz wybawić z przykrej sytuacji, a poza tym tramwaj właśnie
zatrzymał się na przystanku i nowi ludzie wsiedli do wozu.
Dopiero kiedy znów ruszyli, konduktorka przypomniała sobie o nich.
- Hej! - zawołała, szukając ich wzrokiem w tłumie pasażerów. - No, co
tam z wami? Płacicie?
- Ja dostałam na loda dwa złote - powiedziała Jolka.
- To za mało! Słyszałaś, ile się należy?
- My na przejazd... na przejazd mamy...-chrząknął Marek, jakby go bolało
gardło. Sięgnął do kieszeni i zaczął odliczać pięćdziesięciogroszówki.
- Ale należy się piętnaście złotych - powiedziała groźnie konduktorka.
Wciąż trzymała bilety w palcach, natychmiast gotowa je wydzierać.
- Kotka by pani nie chciała?-Jolka wspięła się na palce, żeby móc położyć
brodę na metalowym pulpicie, odgradzającym konduktorkę od pasażerów.
Wpatrywała się w nią, kołysząc warkoczykami- - Mógłby być cały bury
albo w białe łaty. Jeden ma białą kępkę na ogonie. Jak Wąsalska.
- Co ty mi tutaj takie... - parsknęła konduktorka.
69
sama jak kot, tylko że duży i bardzo zły. - Płacicie czy nie?!
- Panowie! - szepnął Florek. - Nam się to przecież w ogóle nie opłaca. Za
papier dostaniemy może z dziesięć złotych, a przejazd ma nas kosztować
piętnaście...
- Ja mam dwa złote-powtórzyła Jolka. Trzymała się już obydwiema
rękami metalowego pulpitu] i przypatrywała się wiszącemu na piersi
konduktor-] ki automatowi na drobne. - Kotki są takie śliczne! -j
powiedziała. - I będą mądre jak Futerkowska! Zo-! baczy pani.
- Albo płacicie - zawołała konduktorka - albo wynocha z tramwaju!
- Fe! - zgorszyła się starsza pani. -Wynocha! Co za słowo! I to do dzieci!
- Słyszy pani, że płacić nie chcą!
- Kto powiedział, że nie chcemy? - Marek był czerwony jak burak. - Kto
powiedział, że nie chcemy...? Wieziemy makulaturę do punktu skupu...
- Na wódkę zbierają - parsknął ktoś na końcu wozu.
- Ludzie! Ludzie!-starsza pani trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami
otwierała torebkę. - Ile wam brakuje?
- Dziesięć złotych - odpowiedziała szybko Jolka.
- Tylko osiem - sprostował Jacek. - Bo przecież ty masz dwa.
- Nie, nie - szepnął Marek, płonąc cały na twarzy. - Dziękujemy pani, ale
nie możemy przyjąć.
70
Tramwaj zwalniał biegu przed następnym przystankiem.
_ Płacicie czy... - zaczęła znowu konduktorka.
_ Wysiadamy! -zawołał Marek.
_ Ależ to by była tylko pożyczka - uśmiechnęła się starsza pani, wciąż
trzymając dłoń w otwartej
torebce. _ A może pani chciałaby kotka?-spytała Jolka.
- Uspokój się! - Marek pociągnął ją do tyłu. -
Wysiadamy!
Wyładowali się z tramwaju wśród pokrzykiwań zniecierpliwionej
konduktorki i szelestu wciąż drącego się papieru.
- Dlaczego nie chciałeś wziąć pieniędzy od tej pani? - szepnęła Jolka
obrażona.
- Mówię ci, uspokój się! - Marek wciąż był czerwony aż po białka oczu. -
Postanowiłem, że wysiadamy.
- No to... no to... - Jolka wsunęła do ust koniec lewego warkoczyka -
byłbyś mi winien tylko dziesięć złotych.
- Zobaczysz, że powiem mamie - zdołał tylko
wykrztusić Marek. Oczy Jolki patrzyły jakoś z ukosa.
- Wszystko? - zapytała. - O szybie i w ogóle...?
- Skąb! ty się wzięłaś w tym tramwaju? - zawołał. - Ruszyć się nigdzie nie
mogę!
- W domu załatwicie te porachunki - odezwał
się Jacek.
- Panowie! - Florek mimo wszystko nie tracił dobrej miny.-Z tego
wynika,że akcja źle zorganizo-
71
wana. Już poprzednim razem mieliśmy kłopoty i nie wyciągnęliśmy z
nich żadnych wniosków.
- Jakich wniosków? - przerwał mu Romek. -Gadaj po ludzku.
- Że paczki trzeba inaczej pakować. Gdybyśm się włączyli w tę akcję w
szkole...
- A pani tyle razy mówiła, jak to trzeba robić szepnął Zbyszek.
- Ale na przyszłość już będziemy wiedzieli.
- Na jaką przyszłość? - zdziwił się Marek. Sięgnął już po dwie paczki, ale
postawił je z powrotem na chodniku. - Nie macie chyba zamiaru zbierać
dalej makulatury...?
- A dlaczego nie? - spytał Florek.
- Dlaczego nie? - powtórzyli za nim chłopcy.
- Tyle papierzysk zbiera się w każdym domu... dodał Jacek.
- Zaczynasz tak mówić, jak pan Kowalczyk zawołał Zbyszek.
- A więc na przyszłość będziemy jużwiedzieli, jak to zorganizować -
uśmiechnął się Marek. Patrzył na kolegów rozpogodzony. -A ja się
martwiłem... ja się martwiłem, że tak się dla mnie męczycie...
- Nie wygłupiaj się - powiedział Florek. - To fajna robota. Zawsze będę
zbierał makulaturę.
- Zawsze? - zapytali chórem, bo wiedzieli, że Florek miał zostać sławnym
podróżnikiem.
- No - zastanowił się Florek - jak nie będę miał nic ważniejszego do
roboty.
- A teraz zbierajmy się w drogę! - Zbyszek
72
r0zglądał się za najmniej potarganą paczką.
_ Ja wam pomogę - szepnęła Jolka. Przestępo-vvała z nogi na nogę i
spoglądała na stertę papieru z taką pożądliwością, jakby to była czekolada
albo ptasie mleczko.
_ Idź do domu!-warknął Marek.
Jolka nie ruszyła się z miejsca.
- Idź do domu!
- Stąd? - chlipnęła od razu pełnym nosem. -Zabłądzę!
- Nie zabłądzisz, nie zabłądzisz - trafiłabyś do Ameryki. Zmiataj!
- Samochód mnie przejedzie!
- Przechodź przez ulicę, tylko po pasach.
- Złodzieje mnie porwą...
- Co ci zrobią?
- Porwą mnie! Są tacy, co porywają dzieci. Marek się roześmiał.
- Nagle jesteś dziecko! A kto chciał wyszachro-wać dziesięć złotych od tej
starszej pani w tramwaju?
Jolka spuściła oczy.
- Strasznie chciała nam je dać. Ucieszyłaby się, gdybyśmy wzięli.
- Dobrze, dobrze - już ty nie kombinuj tym swoim rozumkiem. Zmiataj,
mówię ci!
- Daj jej jedną paczkę, niech niesie - odezwał się Pojednawczo Florek.
- To ty jej daj - burknął Marek. - Ale żebyście wiedzieli, że już za nic nie
odpowiadam.
- Za co nie odpowiadasz?
73
- Za wszystko, co ona może wymyślić.
- Ja już nic nie wymyślę - szepnęła Jolka pokornie. - Nic a nic. -1
uśmiechnęła się, bo bardzo jej się podobało, że jest nagle taka grzeczna.
Wiatr dął, jakby miał poruszać żaglówki na jeziorze. Nie znajdując dla
siebie tak godnego zadania] tarmosił paczki z papierem, szarpał je i darł, a
gdy| mu się udało odedrzeć większy kawałek gazety] pędził go środkiem
ulicy jak niezdarny, brzydki, ale] bardzo lotny latawiec.
Oczywiście gonili za tymi skrawkami, żeby jei zaraz pozbierać, ale to
wyczerpywało siły i opóźniaj ło pochód do punktu skupu. Przystawali co
kilka minut, żeby się wysapać i powpychać pod sznureld postrzępione
skrawki papieru.
- Patrzcie, jaki wózek! - zawołała Jolka.
Tuż przy brzegu ulicy stary przygarbiony człowiek ciągnął pusty wózek na
dwóch kółkach. Leżała! na nim tylko brezentowa płachta, obciążona
niedu-j żym kamieniem, aby nie porwał jej wiatr.
- Chłopaki! - szepnął Jacek. - Gdybyśmy mieli taki wózek!
- To jest coś dla nas! -potwierdził Florek. - Jak by trzech pociągnęło z
przodu, dwóch popchało z tyłu - bylibyśmy na miejscu szybciej od tram-i
waju.
- I jeszcze ja bym się mogła przejechać na wierzchu - westchnęła Jolka w
rozmarzeniu. - Proszę pana! -zawołała.
- Jolka! - krzyknął Marek.
Ale Jolka już biegła obok staruszka ciągnącego
74
wózek i zanim zdołali pojąć, co się dzieje - wózek atrzymał się, a stary
człowiek odwrócił do nich
twarz.
_ Dużo macie tego papieru? - zapytał.
Nie odpowiedzieli, bo zaparło im dech z wrażenia. Więc wyręczyła ich
Jolka, od razu przejmując kierownictwo całej grupy.
_ Niedużo, proszę pana - powiedzieła szybko -tylko dziesięć paczek.
- Dziesięć paczek? - Staruszek podrapał się w głowę. - A zmieszczą się na
wózku?
- Och, proszę pana! - zawołała Jolka. -Jeszcze ja się zmieszczę! A może
pan by zechciał...? -zapytała uprzejmie, choć z żalem. -Chłopaki nawet nie
poczują, jak będą ciągnąć. Tylu ich jest...
Staruszek się roześmiał. Miał jeden wspaniały ząb na przodzie i
prezentował go z dumą.
- A gdzież bym ja się tam pakował...?
- Ależ dlaczego, proszę pana. - Marek wreszcie odzyskał głos. Skinął na
chłopaków, żeby się zbliżyli z papierem. - Tak pięknie ułożymy paczki, że
będzie pan mógł wygodnie usiąść.
- Nie, nie - bronił się staruszek, nie przestając chichotać. - Co by ludzie
powiedzieli, jak by mnie zobaczyli na wózku... że już chodzić nie mogę. A
jeszcze może bym spotkał kogoś znajomego... Nie, nie - dziękuję.
- A ja się przejadę! - zawołała Jolka.
Sama wdrapała się na wózek i patrzyła z triumfem na chłopców.
Wiedziała, że mieliby ochotę ją stamtąd przepędzić, ale przecież to ona
pierwsza
75
■шин
І
zauważyła wózek i ona poprosiła starszego pana, żeby zgodził się zabrać
ich papier. Nie śm.eli więc nic powiedzieć, nawet Marek zacisnąwszy zęby
wrzucał w milczeniu paczki na wózek, staranniej unikając jej spojrzenia.
_ J
- Zapalę sobie wreszcie papierosa - powiedział staruszek, gdy chłopcy
ciągnęli i pchali wózek a on | towarzyszył im idąc obok brzegiem
chodnika. -| Dawno nie miałem takiego spaceru.
- A co pan wozi tym wózkiem? - zapytała Jolka, j Czuła się prawie
zobowiązana do rozmowy, зкогв chłopcy wciąż milczeli.
- Różne różności - odpowiedział staruszek. -1 Stare żelazo, blachę,
butelki, czasem papier, tak jak teraz, czasem inne niepotrzebne rzeczy...
- I po co pan to wozi?
- Po co? Żeby rupiecie nie zaśmiecały nam stolicy - uśmiechnął się i dodał
po chwili: - Zarobić przy tym także można. Zamiast siedzieć przy piecu .
my--śleć gdzie człowieka strzyka, lepiej ruszać się i byc użytecznym. A
wy? Po co wy zbieracie ten papier?
- My - Jolka zerknęła ku Markowi - my wybiliśmy szybę i teraz
zwracamy pieniądze komuś, kto za nią zapłacił, żeby pan dozorca nie
chodził po mieszkaniach i nie dopominał się o pieniądze.
- O, to bardzo trudne - powiedział staruszeK
kręcąc głową. .
_ Tak - westchnęła Jolka - tego od razu nie da się zrozumieć. Ale to bardzo
fajne.
Stary człowiek znowu pokazał swój jedyny wspaniały ząb.
78
_ Co w tym fajnego?
jolka uczyniła ręką jakiś nieokreślony gest, ale powiedziała z prawdziwym
przekonaniem:
1 Wszystko! '
_ Złaź z wózka! - krzyknął Marek, mając wreszcie okazję wyładowania
swego złego humoru. - Jesteśmy na miejscu.
- Szkoda! - powiedział stary człowiek. - Tak miło się rozmawiało.
Chłopcy odwrócili ku niemu głowy i patrzyli w zdumieniu. Nawet Jolka,
choć zawsze tylko dobrze myślała o sobie, z otwartymi ustami patrzyła na
starszego pana.
- Dziękuję wam - powiedział. - Miałem naprawdę piękny spacer.
- To my panu dziękujemy - wyjąkał wreszcie Marek. - Nie wiem, jak
byśmy tu dotarli przy tym wietrze.
Chłopcy zdejmowali z wózka paczki z papierem i ustawiali przy wejściu
do punktu skupu.
Marek dźwignął największe paczki i łokciem otworzył drzwi do sklepu.
Na szczęście byli jedynymi klientami w punkcie skupu, nikt ich nie
popychał, nie popędzał, nikt nie narzekał, że tyle mają paczek z papierem.
Kierowniczka skupu była najwyraźniej zadowolona.
- Musieliście się napracować. - Przynieśliście prawje szesnaście kilo
papieru.
- Ile nam się należy?-szepnęła Jolka; jej warko-| czyki kołysały się nad
ladą.
79
— '-'■■
- Należy wam się piętnaście złotych dziewięć- j dziesiąt groszy.
Dokładnie według wagi.
- Dziękuję - powiedział Marek, ściskając pienią-1 dze w dłoni. - Do
widzenia.
Ale Jolka nie odstępowała od lady.
- Tu na pewno są myszy - zauważyła, rozgląda- I
jąc się po sklepie.
- Są - przyznała kierowniczka zdziwiona.
- To może chciałaby pani kota? Mógłby być cały bury albo z białym
krawatem, albo z kępką na ogonie. A jeden nawet jest czarny.
- Nie potrzebuję kota-powiedziała pani za ladą.
- Ale może się pani namyśli. Bo to by nie był zwykły kot, on by miał
talent do myszy po Pazurko-j
wskiej.
- Po kim? - Oczy pani za ladą robiły się coraz
większe i coraz bardziej okrągłe.
- Po Pazurkowskiej - ciągnęła Jolka. - Przekona się pani, że to coś znaczy.
Mama ją zawsze pożycza tej pani z dołu, zupełnie za darmo, z samej
sympatii | - choć można by za to żądać dużo pieniędzy. Kotek mógłby być
też za darmo. Naprawdę, chociaż zu-1 pełnie do Wąsalskiej podobny.
- Jolka! - krzyknął Marek. Stał już z chłopcami w półotwartych drzwiach,
ale cofnął się jeszcze do sklepu i pociągnął Jolkę za rękę. - Przepraszam
panią - powiedział do kierowniczki.
- Ale dlaczego pani nie chce kota? - pociągnęła
nosem Jolka.
- Bo już mam dwa - roześmiała się pani za ladą. Otworzyła drzwi do
magazynu; na oknie wygrze
wały się dwa ogromne koty. Odwróciły leniwie ałowy, jeden z nich
zamiauczał cicho.
_ On pewnie zamiauczał - powiedziała Jolka -ż8 posada zajęta. У
_ Tak - potwierdziła pani wesoło. - Od trzech lat. Nawet otrzymują pensję.
- Pensję? - zdziwili się wszyscy.
- Oczywiście, przecież pracują - łapią myszy. Dlatego Punkt-Skupu
przeznacza na nie po pięć . złotych dziennie. Na mleko i mięso.
- Nasza Wąsalska nie ma pensji -zmartwiła się Jolka, gdy wyszli na ulicę.
- Uspokój się! - krzyknął Marek. - Już nigdzie nie zabiorę cię ze sobą.
Jolka nagłym ruchem uwolniła rękę z uścisku jego palców. Warkoczyki
zakołysały się gwałtownie.
- Po pierwsze - nigdzie mnie nie zabierałeś! Sama się zabrałam!
- Brawo! - zawołał Florek.
- A po drugie - co zrobimy z dziećmi Futerkow-skiej? Muszę im znaleźć
posadę! Ty się tym nie martwisz!
- Jeszcze by tego brakowało - mruknął Marek. iSzedł przodem, chłopcy i
Jolka prawie biegli za Inim.
- Nie cieszysz się? - zawołał Jacek. - Przecież dzisiaj już koniec. Mówiłeś,
że jeszcze zostało do [spłacenia czternaście złotych.
- Czternaście złotych - potwierdził Marek nie l°dwracając głowy.
80
81
- I nie cieszysz się? Co taki jesteś?
- Ależ cieszę się - powiedział Marek cicho.
- Wcale tego nie widać. -W głosie Zbyszka byłl wyraźna pretensja. - Po
cośmy się tak nauganiali za tą makulaturą?
- Bardzo wam dziękuję.
- Sam byś tego nie uzbierał i przez dwa ty
godnie.
- Bardzo wam dziękuję - powtórzył Marek.
- I pan Kowalczyk nas skrzyczał, i schody musie! liśmy zamiatać, a ty
jesteś jakiś kwaśny, jakbyś siej
octu napił.
- Ależ naprawdę... - Marek zatrzymał się w końcu i próbował się nawet
uśmiechnąć. - Bardzo, bardzo wam dziękuję, tylko...
- Tylko co? - zapytał Romek.
- Tylko ja się tak przyzwyczaiłem chodzić ni trzecie piętro do pana
profesora, że kiedy teraz.
kiedy teraz...
- Dokończ wreszcie! - krzyknął Jacek.
- ...kiedy odniosę te czternaście złotych, kied już spłacę całą setkę i nie
będę miał już po i przychodzić... No, nie śmiejcie się, ale będzie, będzie
mi czegoś brak.
- Marek zwariował! - zawołał Florek, ale Zb szek dał mu zaraz kuksa w
bok.
- Co ty wiesz? Klemensa mu pewnie żal...
- A obiecałeś... - przypomniał Romek - obiec łeś, że dzisiaj zabierzesz nas
ze sobą.
Marek milczał przez długą chwilę, a chło z niepokojem wpatrywali się w
niego.
82
_ Obiecałem - powiedział wreszcie - chociaż... chociaż Klemens nie lubi
tłoku...
_ Nie lubi! -potwierdziła Jolka.
Florek uderzył się w piersi.
_ Będziemy stać przy drzwiach, słowo! Przy samych drzwiach, żeby tylko
słyszeć, jak Klemens
mówi.
Marek wciąż miał niewyraźną minę, nie patrzył kolegom w oczy, unikał
ich spojrzenia.
- Nie wiadomo, czy będzie mówił. Czasem jest milczący - przez cały
dzień potrafi nie odezwać się ani słowem.
- Nie bujaj! - zawołali chłopcy. - Musisz nas zabrać, przecież obiecałeś!
- Obiecałem!-westchnął Marek.
- No, widzisz! Zawsze mówiłeś, że pan profesor bardzo lubi gości.
- Lubi.
- Może nawet w dalszym ciągu będziesz mógł do niego przychodzić, bez
żadnego interesu? Może tylko po książki...
- Może - powtórzył cicho Marek.
- I naprawdę takie ciekawe? - zapytał Florek. -0 historii i ciekawe?
- No! - westchnął Marek. - Pan profesor ma ich całą szafę.
- Wszystkie przeczytał?
- Wszystkie. I pewnie niejeden raz, bo pamięta, co w której napisane.
- Zaraz tam pójdziemy? - zapytał Zbyszek, gdy •tanęli przed domem.
83
Patrzyli wszyscy z niecierpliwością na Marka. N„ wiedzieli już. czego są
bardziej ciekaw,-papug, pana profesora, czy też jego szafy z ks.ązkam,. ■
Ale Jolka uprzedziła brata.
- Za godzinę - powiedziała. I ściszyła głos, pr, kładając9palec do ust.-Pan
profesor teraz sp, p(
obiedzie.
VI
Po godzinie zjawili się wszyscy, choć Marek mi nadzieję, że może któryś z
kolegów się spóźni. Nu zapytał, czy może ich przyprowadzić i bał się tera;
co powie profesor na takie zbiegowisko w jeg< domu. No i Klemens!
Klemens był taki nerwowy!
Już na schodach nakazał im ciszę.
- Tylko bez hałasu! Bez śmiechów i wygłupów! Chłopcy się obrazili.
Wybierali się do pana profej
sora w zupełnie odświętnym nastroju.
- Kto się wygłupia? O kim mówisz?
- Na razie nikt, ale wiem, co potraficie.
- Już ciszej iść nie mogę - szepnął Zbyszek! który miał trampki na nogach
i starał się stąpać na
palcach.
Florek zatrzymał się na chwilę i spojrzał przez
poręcz w dół.
- Idziemy tak cicho, że nawet pan Kowalczyk nit
wyjrzał za nami z dozorcówki.
- Bramę pozamiataliśmy- powiedział Jacek-4
po co ma wyglądać?
- Z przyzwyczajenia.
84
_ Ciiiichooo! - mruknął Marek.
- Co, rozmawiać też nie można? Nawet
szeptem? p. j. Bo się boję, że się zaraz rozhałasujecie.
- Zobaczycie - odezwał się nagle cienki głosik -tylko zadzwonimy, a
Klemens od razu zacznie krzyczeć: „Dobry wieczór!"
Marek aż przystanął i jęknął:
- Jolka! Znowu latasz za mną? Idź do domu!
- Nie chcę!-chlipnęła Jolka.
- Mówię ci, idź do domu! Nie ruszę się z miejsca, jeżeli zaraz nie wrócisz
do domu.
Jolka poczerwieniała ze złości, warkoczyki zako-łysały się wojowniczo.
- Zacznę na głos beczeć na schodach, pan profesor otworzy drzwi i sam
mnie zaprosi.
- Żeby się nawet cała kamienica miała zlecieć-nic ci nie pomoże. Wracaj
do domu!
Jolka rozważała przez chwilę sytuację, warkoczyki uspokoiły się na
moment, a potem zakołysały się przedziwnie żałośnie.
- Ja tak lubię patrzeć na Klemensa - szepnęła.
- Weź ją! - powiedział któryś z chłopców.
- Tak - zaperzył się Marek - a zaraz za nią zjawi się Wąsalska, usiądzie
przed Klemensem i zacznie się oblizywać.
- Oblizywać się?
- No! Żebyście widzieli, jaką ma na niego ochotę! Oczu z niego nie
spuszczała!
- Wąsalska nie przyjdzie - szepnęła Jolka bardzo, bardzo pokornie. - Bawi
się z dziećmi.
85
_ Weź ją! - poprosili chłopcy jeszcze raz.
_ Na waszą odpowiedzialność! - powiedział Marek, znów ruszając w górę
po schodach.
Chłopcy puścili się za nim.
_ Jesteście tacy mili- - zadyszała się Jolka, pragnąc dotrzymać im kroku
-tacy mili... ze chyba nodaruję wam nasze wszystkie kotki...
Coś ty?! - roześmiał się Florek. - Nie lubimy
kotów. .
- Wszyscy? - zmartwiła się Jolka. _ Wszyscy! - potwierdzili zgodnie.
Marek odwrócił ku nim groźną twarz, pok.wał im
ręką. . .
_ A teraz cicho - sza! Bo dzwonię!
_ Co ty jesteś taki nerwowy? - zapytał Jacek.
Marek się zaczerwienił. Stali już przed drzwiami mieszkania profesora,
przed wizytówką z jego nazwiskiem wykaligrafowanym pięknym
V*"™A Marek wyciągnął już rękę do dzwonka, ale zaraz ją |
C°f_n No bo chciałem... chciałem być dzisiaj sam 1 powiedział nagle. -To
dlatego. Ostatni raz i
Romek klepnął go po plecach i powiedział echo _ Mówię ci, że pan
profesor cię jeszcze zaprosi. I może nas, może nas wszystkich...? - Dzwoń'
- powiedzieli chłopcy. - Dzwon! Marek nacisnął dzwonek i czekali
wszyscy w napięciu, ale z głębi mieszkania nie dochodz.ł żaden
^Zadzwoń jeszcze raz - szepnął Zbyszek. - Mo-że pan profesor jeszcze śpi.
86
_ No, to nie budźmy go - powiedział Jacek.
- Pan profesor już nie śpi-odezwała się Jolka.-0 tej porze zawsze wygląda
przez okno.
Marek jeszcze raz nacisnął dzwonek, ale i tym razem odpowiedziała mu
cisza.
- No, co? Nic nie słychać - szepnął Florek rozczarowany.
Zbyszek był już gotów do odwrotu.
- Na pewno pana profesora nie ma w domu. Wyszedł na spacer.
- A może mu się co stało? - zaniepokoił się Marek.
Florek wciąż nie mógł ukryć swego rozczarowania. Wyglądało na to, że
największe pretensje ma do Jolki.
- Klemens miał krzyczeć: „dobry wieczór"...
- Może krzyczy - usprawiedliwiała się Jolka -tylko drzwi od przedpokoju
są zamknięte i nie słychać. - Podniosła klapkę przy otworze na listy i
nadsłuchiwała. - Nie, nie krzyczy - powiedziała zawiedziona.
- Zadzwonię ostatni raz! - zdecydował się Marek. Potrzymał dłużej palec
na dzwonku i okazało się to potrzebne, bo po długiej chwili w głębi
mieszkania rozległy się powolne kroki.
- Jest-szepnęli chłopcy.
Szczęknął zamek i w uchylonych drzwiach ukazała się twarz profesora.
- A, to ty! -powiedział.-To wy! -poprawiłsię. ~ Wejdźcie, proszę.
- Przepraszam, spał pan profesor? - szepnął
87
Marek speszony brakiem zwykłej pogodnej uprzej mości w głosie
profesora. a
- Nie, tak siedziałem przy oknie - powiedział profesor cicho. Wydawał się
bardziej przygarbiony niż zawsze i głos miał zmieniony... W tym głosie
było coś takiego, że Marek poczuł dziwny ucisk
w gardle.
- Może przeszkadzamy?... Ja tylko na chwilę..! pieniądze... chciałem
oddać resztę pieniędzy... czternaście złotych. Tyle zostało.
- Dobrze - powiedział profesor, nie odwracając głowy. - Połóż na biurku.
Ale doprawdy, po co... po co tak się z tym śpieszyłeś?
- Dziękuję panu profesorowi.
- Głupstwo, mój drogi, głupstwo. Stali wciąż w progu pokoju, zmieszani,
że profe
sor nie wykazuje żadnego zainteresowania ich obecnością, zawstydzeni
sami przed sobą, że tu przyszli, że tak bardzo chcieli tu przyjść.
- No, to my już pójdziemy - bąknął Marek. I nagle Jolka zapytała:
- A dlaczego Klemens nie woła „dobry wieczór"? Gdzie jest Klemens,
panie profesorze?
Profesor dopiero teraz się odwrócił i zobaczyli jego poszarzałą dziwnie
twarz, przygasłe oczy.
- Nie ma Klemensa - powiedział cicho i, nie mogąc się opanować,
powtórzył z rozdzierającym żalem: - Nie ma Klemensa, moi drodzy!
Teraz rzucili się do niego wszyscy, otoczyli gc ciasnym kołem i pytali,
przekrzykując się na wzajem:
88
- Co się stało?
- Co się stało z Klemensem? Profesor był zupełnie załamany.
- Po południu otworzyłem okno, żeby wywietrzyć mieszkanie - zaczął
cicho. - Klemens siedział najpierw na parapecie i grzał się w słońcu, a
potem sfrunął na naszą lipę na podwórzu, co mu się nieraz zdarzało. Nie
broniłem mu tego, bo chciałem, żeby miał trochę ruchu. Ale ktoś zaczął
trzepać dywan...
- Dywan - powtórzyły dzieci.
- Tak. Klemens musiał się przestraszyć i pofrunął na sąsiednie podwórze.
- Do nas! - zawołał Florek. - Zaraz go panu profesorowi przyniesiemy.
Profesor z żalem pokręcił głową.
- Był tam tylko przez chwilę... Od razu wróble go obsiadły, zaczął
uciekać, otoczyły go wrony i zapędziły aż na komin tej starej fabryki na
sąsiedniej ulicy.
- Widać go stąd? - zapytał Marek podchodząc do okna.
- Widać. Dlatego... dlatego właśnie siedziałem przy oknie - dokończył
profesor cicho.
- Ja go widzę! - zawołał Florek, który za Markiem podbiegł do okna.
- Ja też! - krzyknął Zbyszek.
Wszyscy zaczęli tłoczyć się przy oknie, deptali sobie po piętach.
- Gdzie? Gdzie? Pokaż!
- Widzicie? Siedzi na samym czubku! - powielał Marek.
89
_ діє ile wron koło niego, o rany! - krzyknął Romek. - Nie widziałem
jeszcze tylu wron! Zadzio-
bią9o! _ Tego właśnie się boję - odezwał się profesor
jeszcze ciszej niż przedtem. -Tego boję się najbardziej! Wrony nie dadzą
mu spokoju.
_ Ale dlaczego? Co mają do niego?
Profesor uśmiechnął się smutno.
- Po prostu - jest inny. To także czasem zdarza sję i u ludzi...
Marek popatrzył na twarze kolegów.
- Trzeba go stamtąd zdjąć. Jak najprędzej!
- Ba! - pokiwał głową profesor. -Ale jak! Telefonowałem już do straży
pożarnej, żeby strażacy przyjechali z drabiną...
- I co? I co? - pytali chłopcy. Wielbili straż pożarną od najmłodszych lat.
Profesor machnął tylko ręką, od razu wiedzieli, co powie.
- Odmówili mi. Chyba nawet uważali - dodał ciszej - że to niepoważnie
wzywać straż pożarną z powodu... z powodu papugi.
- Ale przecież Klemens nie jest zwykłą papugą! -zawołała Jolka.
Profesor opuścił głowę, wyjął chustkę z kieszeni szlafroka i wytarł głośno
nos.
- Tego właśnie... tego właśnie nie umiałem im wytłumaczyć.
Marek znowu poczuł dziwny ucisk w gardle, jak na początku rozmowy z
profesorem, kiedy jeszcze stojąc na progu usłyszał jego głos.
91
- Chłopaki! - zawołał. - Chłopaki, myto musimy
zrobić! _ Co? - zdziwił się Florek.
- Co się pytasz? - zdenerwowali się chłopcy. -Musimy zatelefonować do
straży pożarnej.
- Musimy tam pójść! - poprawił Marek. - Przez telefon tego nie
załatwimy. Musimy pójść do samego komendanta!
_ Do komendanta? - powtórzyła Jolka. _ Tylko nie myśl, że ty z nami
pójdziesz. Jeszcze by tego brakowało!
- A dlaczego nie? - zapytała cichutko Jolka. -
Dlaczego nie? .
- Właśnie, dlaczego nie? - ujął się za nią Florek. _ Przecież to Jolka
zauważyła, że Klemensa nie ma.
_ O rany' - ucieszył się Romek. - Jeszcze nigdy nie byiem w straży
pożarnej. Chłopaki jutro zbara-,
nieją w szkole!
Florek poskromił go:
- Tobie tylko takie głupstwa w głowie.
_ A tu chodzi o Klemensa - dodał Jacek. -Rr»7iimiesz? O Klemensa!
ProTesor si, ożyw», twarz mu się zaróżow,.» oczv iakby rozbłysły
nadzieją. .
Idźcie, moi złoci! Idźcie! Może uda wam się .cl uprosić. Może wam nie
odmówią. _ Musi nam się udać! - powiedział Marek. - Musi! - powtórzyła
Jolka. Była już pewna, г chłopcy zabiorą ją ze sobą.
-No to idźcie! Idźcie! Śpieszcie się! - powtarz profesor gorączkowo.
92
Wypadli na schody i biegli w dół, skacząc po dwa topnie, czego nie
potrafiła tylko Jolka. _ Ciiichooo!-zawołał Marek.
- Co „cicho"? Wciąż każesz nam być cicho.
Dlaczego? Marek wskazał palcem w dół. Gest był pełen
wymowy.
- Przecież posprzątaliśmy w bramie.
- Pan Kowalczyk hałasu też nie lubi.
- Ale my się śpieszymy, powinien to zrozumieć. Chodzi o Klemensa!
Pan Kowalczyk tymczasem czekał już na nich na dole przed drzwiami
dożorcówki.
- A, jesteście! - powiedział, ale zabrzmiało to nieco inaczej niż zawsze.
Chłopcy popatrzyli na siebie.
- Je... jesteśmy... - wyjąkał Jacek- ale w bramie czyściuteńko...
- Ja nie o to... - pan Kowalczyk miał dziwną minę. To prawie nie był pan
Kowalczyk, bo uśmiechnął się na krótką chwilę. - Chciałem wam
powiedzieć, że... że gazety się znalazły. I „Express", i „Życie Warszawy"...
- Gdzie były? - zapytał Zbyszek, ale reszta chłopców wcale nie była taka
ciekawa.
- Widzi pan! A pan od razu na nas. Pan Kowalczyk chrząkał i kaszlał.
- No, właśnie chciałem wam powiedzieć, że... że się znalazły.
- Musimy się śpieszyć! - zawołał Marek. - Nie mamy chwili do stracenia.
93
- А со? Со się stało? - zapytał dozorca.
- Nic pan nie wie? - Wiadomość była smutna, ale Jacek doświadczał
jednak czegoś w rodzaju dumy, że wszystkowiedzący dozorca dowiaduje
się ! tym razem ostatni. - Klemens pana profesora sie-1 dzi na kominie
starej fabryki i wrony go zadziobią, jeśli zaraz nie sprowadzimy straży
pożarnej.
- Chodźmy! - wołał Marek. - Prędzej! Później panu wszystko opowiemy.
- Wrony go zadziobią... - powtórzył pan Kowalczyk, gdy chłopcy byli już
na ulicy. - Naprawdę wrony go zadziobią! - zmartwił się, bo zrozumiał, że
sytuacja jest poważna.
Prawie biegli, aż ludzie oglądali się za nimi. Najpierw Marek, za nim
chłopcy, a na końcu zadyszana, ale bardzo przejęta Jolka.
Zatrzymali się na rogu, nie bardzo wiedząc, dokąd się udać.
- Przecież nawet nie wiemy, gdzie jest straż
pożarna - zauważył Florek. Marek rozejrzał się.
- Musimy zapytać milicjanta!
- O, stoi tam, przy samochodzie! - zawołała
Jolka.
Chłopcy spojrzeli na nią z niechęcią - zawsze
musiała wszystko pierwsza zobaczyć.
- Tylko się nie odzywaj! - nakazał jej Marek, gd już biegli do milicyjnego
wozu.
- Dlaczego?-sapnęła Jolka. Rozwiązanewstąż ki warkoczyków fruwały na
wietrze.
- Jeszcze się pytasz. Może kota mu zaofiarujesz'
94
_ Na pewno by się ucieszył.
Milicjant stał przy samochodzie obserwując, czy ludzie przechodzą przez
jezdnię po pasach. Właśnie skończył spłśywać mandat jakiejś pani, która
zapłaciwszy piętnaście złotych kary, ruszyła zawstydzona na drugą stronę
ulicy, pilnując się bardzo, aby nawet jedną nogą nie stanąć poza pasy.
- Proszę pana, gdzie jest straż pożarna? - zapytał Marek.
- A co? - Milicjant szybko schował notes i długopis. - Pali się gdzie?
- Nie... to jest tak... jeszcze gorzej... - szepnął spłoszony Marek.
Chłopcy cisnęli się wokół niego.
- Musimy tam zaraz iść - gorączkował się Zbyszek. -To daleko?
Milicjant otworzył drzwiczki samochodu.
- Po co macie iść, zatelefonujemy z wozu. Powiedzcie dokładnie, gdzie
się pali.
- Kiedy to się właściwie wcale nie pali - szepnął Marek, unikając wzroku
milicjanta.
- Tylko co?
Marek patrzył na płyty chodnika, na świetnie wyczyszczone buty pana
sierżanta.
- Myto musimy na miejscu wytłumaczyć.
- Na miejscu? Gdzie?
- Na miejscu - w straży pożarnej.
- Ale co wytłumaczyć? O co chodzi? - zdenerwował się milicjant. - Pali
się, czy nie?
Jolka przepchała się na sam przód gromadki. Gryząc warkoczyk
przyglądała się milicjantowi.
95
- Pali się, czy nie? - powtórzył groźnie.
- Właściwie to nie, zupełnie nie - bąknął Jacek.
- A więc co? O co chodzi? Chłopcy milczeli. Mieli w pamięci odpowiedź,
udzieloną profesorowi, gdy dzwonił do straży pożarnej, i czytali ją już w
oczach milicjanta, który był coraz bardziej zniecierpliwiony sytuacją.
- Papuga pana profesora z naszej kamienicy siedzi na kominie starej
fabryki - szepnęła Jolka. Wypuściła z zębów warkoczyk, który kołysał się
teraz, mokry i potargany, przy jej policzku.
Milicjant milczał przez chwilę, niepewny czy dobrze słyszał.
- Papuga? - powtórzył.
- Tak - potwierdził Florek, zdobywszy się na odwagę. - I trzeba ją zaraz
zdjąć, bo ją wrony zadziobią. Dlatego musimy... dlatego musimy jak
najszybciej sprowadzić straż pożarną...
- Co? Co takiego? - milicjant mówił cicho, ciszej niż poprzednio, i nie
wiadomo w jaki sposób zorientowali się, że musi być bardzo zły. - Jazda
mi zaraz do domu! Kawałów wam się zachciewa?! Straż pożarną wzywać
do papugi! 1
- Ale to nie jest zwykła papuga! - odważył się
powiedzieć Romek.
- Jak to - nie zwykła? Dlaczego nie zwykła? Skupili się ciaśniej wokół
niego, bo każdy miał
coś do powiedzenia na ten temat.
- Pół orderu pana profesora do niej należy!
- Brała udział w tajnym nauczaniu! W tajnyrr nauczaniu podczas
okupacji!
96
- Niemcy do niej strzelali! Z automatów!
- Musiała się ukrywać przez dwie doby na drzewie. Na drzewie przy ulicy
Świętokrzyskiej!
_ To jest bardzo ważna papuga, proszę pana. -Marek przeczekał, aż się
wszyscy uciszyli. -Ważna dla właściciela... i on... on naprawdę nie
powinien się martwić - dokończył cicho.
- I Niemcy naprawdę do niej strzelali! - powtórzył Jacek.
_ No, zobaczymy, czy wy przypadkiem tego wszystkiego nie zmyślacie. -
Milicjant otworzył drzwiczki wozu. - Wsiadajcie! Podwiozę was!
Wepchali się do samochodu, wstrzymując oddech z przejęcia.
- O rany! - szepnął tylko Romek. - Chłopaki w szkole pękną jutro z
zazdrości.
Milicjant siedział z przodu przy kierowcy, ani razu nie odwrócił ku nim
głowy, ale w końcu nie wytrzymał.
- Naprawdę Niemcy strzelali do tej papugi?
- No! - zawołał Jacek. - Z trzech automatów, proszę pana. I nie trafili!
Milicjant nic już nie powiedział, poprawił pas i czapkę i z uwagą
wpatrywał się w mijane ulice. Oni także nie odrywali oczu od szyb wozu,
bo dawno nie byli w tej części miasta, a ponadto jazda milicyjnym
samochodem dostarczała silniejszych wrażeń niż podróż jakimkolwiek
innym środkiem lokomocji. Przede wszystkim nikt ich nie mijał, wszystkie
samochody ustępowały im z drogi, czuli,jakważny jest ich samochód i jak
nabiera wagi sprawa, w któ-
97
rej jechali. No i ulice! Nowe domy, których jeszcze nie widzieli - piękne,
duże, białe domy nowej
Warszawy.
Milicjant odezwał się jeszcze tylko jeden raz.
- Byliście tu już kiedy? - zapytał.
- Nie - odpowiedzieli chórem.
- No to cieszę się, że was zabrałem.
Więc chociaż potem już nic nie mówił, wiedzieli, że przestał się złościć, że
może nawet mają już w nim sprzymierzeńca w walce o zdjęcie Klemensa z
fabrycznego komina.
Zatrzymali się wreszcie przed dużym budynkiem, przed którym stały
ogromne, pomalowane na czerwono wozy straży pożarnej.
L
- Jakie sikawki! -zawołali chłopcy. Romek ciągle szeptał pod nosem:
- Jak ja to jutro opowiem w szkole... O, rany! Jak ja to jutro opowiem w
szkole...
Ale do pana komendanta nie było łatwo się
dostać.
Przy drzwiach wejściowych czuwał groźny strażak i nieufnie przyjrzał się
całemu towarzystwu.
- O co chodzi? - zapytał.
- My do pana komendanta -wykrztusił Marek.
- W jakiej sprawie?
Marek namyślał się przez chwilę.
- W sprawie osobistej.
Strażak wzruszył ramionami. Przyglądał si< wszystkim po kolei,
począwszy od Marka, a skon czywszy na Jolce, i mogli być pewni,że nikt
musii nie spodobał.
98
- Co to znaczy „w sprawie osobistej"?-zapytał. _ W straży pożarnej nie
ma spraw osobistych. Pali
się?
_ Nie... Jak by się paliło, to byśmy telefonowali...
- Jak się nie pali, to o co chodzi?
Milicjant zatrzasnął drzwiczki wozu i stanął w progu. To odebrało
Markowi resztę śmiałości.
- Jak się nie pali, to o co chodzi? - powiedział jeszcze raz strażak,
podnosząc głos.
- Ja to mogę powiedzieć tylko panu komendantowi - wyjąkał Marek.
- Komendant zajęty! O co chodzi?
- Niech ich pan wpuści - odezwał się nagle milicjant. - Zdarzył się jakiś
wypadek z papugą.
- Z papugą? - strażak aż się cofnął. - Będę komendantowi zawracał głowę
jakąś głupią papugą...?
- To nie jest żadna głupia papuga - oburzył się Jacek, nagle nabierając
śmiałości. - To Klemens naszego pana profesora z trzeciego piętra.
- Nic mnie to wszystko nie obchodzi.
- A o Grunwaldzie pan słyszał? - zapytał nagle Romek.
Strażak robił się coraz bardziej czerwony.
- Co wy mi tu z jakimiś głupstwami...?! -krzyknął.
- To nie głupstwa. Przez Grunwald Niemcy do Klemensa strzelali!
- I musiał się ukrywać! - zawołał Zbyszek.
- Przez trzy dni na drzewie!
99
- I żandarmi go nie złapali!
- Choć strzelali do niego z trzech automatów! Hałas zrobił się taki, że
nawet nikt nie słyszał,
kiedy w głębi korytarza otworzyły się drzwi i jakiś męski głos zapytał:
- Co się tu dzieje? Strażak drgnął i przybrał postawę prawie na
baczność.
- Przepraszam, panie komendancie, to ci chłopcy tak hałasują! - Spojrzał
na Jolkę i dodał: -i I dziewczynka, dziewczynka także. Nie chciałem ich
wpuścić...
- Do mnie? - zapytał komendant. Zbliżył się i przyjrzał się dzieciom. Nie
uśmiechnął się ani nie uczynił żadnego zachęcającego gestu, ale spotkaw-
szy jego spojrzenie Marek zaczął powoli odzyskiwać odwagę.
- Do pana komendanta - potwierdził.
- W jakiej sprawie? - zapytał komendant. Milicjant uznał za stosowne
wmieszać się do I
rozmowy. '
- Niech ich pan wysłucha, oni mają jakąś dziwną historię z papugą.
Myślę, że naprawdę warto im
pomóc.
Chłopcy i Jolka nie czekali już, żeby pan komendant się zdziwił, jak
wszyscy dotąd. Obstąpili go ciasnym kołem i wołali, nie dając dojść do
głosu:
- To nie jest zwykła papuga. To Klemens pana profesora z trzeciego
piętra! Pan profesor ma order, a ona uratowała mu życie! A teraz siedzi na)
kominie fabryki i wrony ją zadziobią! Pan profesor
100
bardzo się martwi! Nie możemy pozwolić, żeby pan Drofesor się tak
martwił! Trzeba Klemensa zaraz zdjąć z komina! Zaraz! Jak najprędzej!
Komendant podniósł ręce, jakby miał ochotę zatkać sobie palcami uszy.
- Chwileczkę! Nie wszyscy razem! Nic z tego nie rozumiem. Może jeden
z was powie mi spokojnie, o co chodzi.
- Marek! Marek! - zawołali chłopcy. - Marek niech powie!
Marek zaczerpnął w płuca powietrza.
- Zaczęło się od tego, że ja... ja wybiłem szybę na schodach... Graliśmy w
piłkę...
Milicjant zdziwił się nieprzyjemnie.
- Przecież mnie powiedzieliście, że chodzi o papugę - zawołał z pretensją
i zwrócił ku komendantowi pełen winy i przeproszenia wzrok.
- O papugę - potwierdził Marek - ale ja chciałem od początku.
- Pan komendant ma widocznie za dużo czasu -wtrącił strażak, który nie
chciał ich wpuścić i wciąż pragnął dowieść, że miał rację.
Ale komendant nie wykazał zniecierpliwienia. Wskazał Markowi drogę
przed sobą.
- Dobrze, opowiesz wszystko od początku. Wejdź do pokoju. Drzwi w
głębi korytarza zamknęły się cicho, a oni zostali, czekając w napięciu.
- Niedobrze zaczął - szepnął Jacek. - Po co mówił o tej szybie... Dorośli
nie lubią wybitych szyb...
Milicjant chrząknął.
101
- Naprawdę wybiliście szybę?
- Tak - potwierdził Romek. Ale to było dawno. Już jest spłacona!
- Spłacona? - zdziwił się milicjant.
- No! - Florek skinął głową z dumą. - Dziś
ostatnia rata.
- Co to ma wspólnego z papugą?
- Ma! - powiedział Zbyszek. - Bo pan Kowalczyk zawsze chodzi po
lokatorach i zbiera gotówkę, a potem jest draka wieczorem...
Milicjant zsunął czapkę na tył głowy, wyglądał
jakby się pocił.
- Kto to jest pan Kowalczyk? - zapytał z naciskiem. - Jaka draka? Przez
cały czas pytam, co t<j ma wspólnego z papugą?
- Wykołowali pana sierżanta! - bąknął strażak
pod nosem.
Milicjant rzucił mu krzywe spojrzenie.
- No tak - ciągnął strażak, bardzo pewny swojej racji - naopowiadali coś
panu sierżantowi, jeszcze samochodem ich pan woził...
- A o Grunwaldzie to pan może ledwie słyszał-nie wytrzymała Jolka. - A
Klemens...
- I chciałbym także wreszcie wiedzieć - twar milicjanta stawała się coraz
bardziej chmurna - kt to jest ten Klemens? I co ma wspólnego z papugą
- Ależ to jest właśnie... - roześmiali się wszysc prócz milicjanta i strażaka
naturalnie, ale w ty samym momencie drzwi w głębi korytarza otw rzyły
się gwałtownie, ukazał się w nich komenda a za nim czerwony z emocji
Marek.
102
__ Jedziemy! - powiedział komendant. _ Hurra! - krzyknęli chłopcy. -
Jedziemy!
- Czy... czy możemy pojechać sikawką? -zawołała Jolka. У
_ | na klaksonie? - szepnął Romek.
Komendant się uśmiechnął i przez moment jego oczy, choć nie było wokół
nich zmarszczek, przypominały oczy profesora.
- Sikawka nie będzie nam potrzebna. Siadajcie do mego samochodu. Wóz
strażacki pojedzie za nami.
- Kto chce, może jechać ze mną - wtrącił milicjant. Uśmiechnął się do
komendanta, prawie dumny, że to jednak on wpadł na pomysł
przywiezienia tutaj dzieci.
Tylko strażak przy drzwiach kręcił głową z niedowierzaniem.
- I pana komendanta też wykołowali - burczał cicho.
- Chłopaki! Siadać! Prędko! - wołał Marek uszczęśliwiony.
- Pojedziemy na klaksonie? - dopytywał się Romek.
- I będziemy mijać wszystkie samochody?! -krzyczał Jacek, w słowach
tych było raczej życzenie, niż pytanie.
- Jak pan komendant z nami jedzie, to musimy mijać wszystkie
samochody - powiedziała Jolka. Wepchnęła się do samochodu na przednie
siedzenie obok komendanta i patrzyła na chłopców 2 triumfem. Jej
warkoczyki kołysały się leciutko, ta к
103
jak kołyszą się warkoczyki bardzo dobrze wychowanych i bardzo
grzecznych dziewczynek.
- Może pan komendant chce kotka? - szepnęła uśmiechając się
przymilnie.
- Kotka? - zdziwił się komendant. - Jakiego
kotka?
- Jakiego pan zechce - może pan sobie wybrać.
- Jolka! - jęknął Marek poza jej plecami.
- Co się stało? - Komendant odwrócił głowę J Źle się czujesz?
- Nie - odpowiedział Marek - skądże?
- Więc mógłby pan sobie wybrać - ciągnęła Jolka. - Ale najładniejszy jest
cały czarny.
- Dziękuję bardzo - uśmiechnął się komendant - ale ja mam myśliwskiego
psa. Nie pogodziłby się z kotem w domu. Myślałby, że to zając...
- I co? - zapytała Jolka.
- Skończ już.z tym gadaniem! - nie wytrzymał Marek. - Pierwszy raz w
życiu jedziemy samochodem straży pożarnej, a ty wciąż gadasz.
- No to co? - obraziła się Jolka. - Komu to
przeszkadza?
- Wszystkim! Uważać nie można.
- Na co?
- Na to, że jest tak fajnie - dokończył Jacek. Dzień był rzeczywiście pełen
wrażeń. Najpieruj
wyprawa z papierem, jazda tramwajem i wózkiem na dwóch kółkach, a
potem karetka milicyjna i teraz najprawdziwszy, ściągający na siebie
uwagę całej ulicy, samochód straży pożarnej.
- Jak ja to jutro opowiem chłopakom w szkole...
104
ii, powtarzał wciąż Romek, kręcąc głową. - Nie uwierzą, daję słowo, że
nie uwierzą.
Najważniejsze jednak mieli jeszcze przed sobą -zdjęcie Klemensa z
komina, wielką radość profesora, jego odzyskany spokój.
- Moja córka też ma takie warkoczyki - powiedział komendant do Jolki.
Odezwał się nagle po chwilowej ciszy i chłopcy jakoś od razu pojęli,
dlaczego to zrobił. Jolka zamrugała powiekami i nic nie odrzekła, nie
dlatego, że zabrakło jej pomysłu do dalszej rozmowy, ale że wzruszała się
zawsze, gdy ktoś brał ją w obronę, a pan komendant wziął ją właśnie w
obronę przed chłopcami.
- Takie same ładne warkoczyki - powiedział jeszcze raz.
- To moja siostra - bąknął Marek.
- To na pewno bardzo miło mieć siostrę - powiedział komendant.
Samochód wjeżdżał właśnie w ulicę, przy której mieszkali.
Marek wskazał kierowcy, gdzie należy skręcić, żeby podjechać jak
najbliżej do starej fabryki. A kiedy już wysiedli, powiedział Jackowi, żeby
zaraz biegł po profesora.
Jackowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
- Ale się pan profesor ucieszy! -zawołał, pędząc przez fabryczny plac.
Chłopcy obstąpili kołem komendanta -wszyscy chcieli pokazać mu
Klemensa, siedzącego na samym czubku komina.
105
- Widzi Pan komendant, ile wron! Zleciały się І
z całej окоПсУ- i
- Zadzior Zadziobią Klemensa! - chlipnęłaj
Jolka. J . . . I
- Cicho bądź! -uciszył ją Florek. -Niezadziobią! Pan komendant każe
zaraz przystawić drabinę doi
komina...
- I po krzyku - powiedział milicjant, który przy-l
wiózł w swoim samochodzie Zbyszka i Florka,! i czekał teraz na
zakończenie całej historii. - Chciał-j bym poznać pana profesora -
powiedział. - Tyle o nim opowiadaliście... 1
Jolka patrzyła w stronę ogromnej dziury w płocie, która łączyła podwórze
ich kamienicy z posesją fabryk,, przed chwilą Jacek znikł w tej dziurze i
była pewna, że profesor również z niej skorzysta.
- Pan profesor zaraz tu będzie - powiedziała, -j Pan komendant pewnie
także chciałby poznać naj szego pana profesora.
J
Komendant nie słyszał tych słów. Przyglądał się kominów'1' kręcąc w
zamyśleniu głową.
- Ach,t0 ° ten komin chodzi! - powiedział. Marek przyglądał mu się z
niepokojem.
- O ten'
- Znam 9°! ~ komendant machnął ręką. - Od dawna przeznaczony jest do
rozbiórki.
- Do rozbiórki? - powtórzył Marek, nie rozumiej ląc jeszcze, co to znaczy.
Tak jak przewidywała Jolka, w dziurze w płociej którą pan Kowalczyk
bezskutecznie usiłował wciął zasznurować kolczastym drutem, a
któratakznako
106
■fe
ж
-О)' о
3
i Znaj-
ale f
1
D
a 0
3 0) 3
ш 5L
Ш
5'
3
C/j _
2 "o
^
^" J "—7" ■ № rt 3 ^
ІЛз -li
Z 3. &."% ^- «r -^ % "З» в ^ Щ- ^ er -**■ ^- 3- -
°-o 2? i " -& =j 8-
^ C£ "=." TO ^ «i с ті.
^i.. <r> ^ -«. ^з — -^ A
o" сї>
з g-
« *
S ś
тПШ
<5 CL В "5
^ i-
o> a. cd_
o o
"O
o
5"
a.
^ TO — ^
O. O "O °
= a O ';
^* O Q3 I Й nL N
^N (ТЧ f4*
Щ
micie służyła wszystkim dzieciom, ukazał się zdyszany profesor, a za nim
rozpromieniony Jacek.
Profesor już z daleka wyciągnął rękę do komendanta.
- Przyjechaliście! Jednak przyjechaliście! Dziękuję!
- To właśnie pan profesor! - powiedziała Jolka do milicjanta. - Ma order!
- Już nie wierzyłem, że się da uratować Klemen-sa... już nie wierzyłem -
szeptał profesor. - Dziękuję! Serdecznie, jak najserdeczniej dziękuję!
Komendant nie patrzył na twarz profesora, kiedy powiedział:
- Niech pan nie dziękuje, profesorze. Obawiam się, że nie będziemy mogli
nic zrobić.
Zapadła cisza, w której chłopcy i Jolka słyszeli I własne oddechy, a
milicjant w zakłopotaniu wsa-i dził ręce za pas.
- Nie będzie pan mógł... nie będzie pan mógł nic zrobić...? - powiedział
profesor cicho.
Komendant wciąż nie patrzył na niego, ale na komin, na starą ruderę
fabryki, o której mówił.
- Komin grozi każdej chwili zawaleniem. Znajduje się w planie rozbiórki.
W dodatku nie ma do niego dostępu, wokół są zabudowania fabrycznej a z
tej odległości żadna drabina go nie dosięgnie. Wejście zaś na komin grozi
katastrofą i nie mogę narażać moich ludzi...
- Rozumiem - szepnął profesor.
Wrony, wciąż krążąc wokół komina, krakały coraz głośniej.
108
- Bardzo mi przykro... - Komendant dopiero teraz odwrócił głowę i
pokazał profesorowi, i dzieciom swoje zatroskane oblicze. - Nie mogę
narażać ludzi - powtórzył. - Jednak to jest papuga... tylko papuga...
- Rozumiem - powiedział profesor jeszcze ciszej.
Chłopcy i Jolka milczeli, coś ogromnego i dławiącego rosło im w gardle,
hamowało słowa. Dopiero po długiej chwili Marek zwrócił się do
komendanta:
- Naprawdę... naprawdę nie będzie pan mógł...? Komendant popatrzył mu
w oczy.
- Przecież przyjechałem tu. Opowiedziałeś mi o Klemensie i
zdecydowałem, że trzeba tu przyjechać. Gdyby była jakakolwiek
możliwość...
- Przepraszam - wyjąkał Marek.
Profesor skłonił się komendantowi, strażakom w wozie, milicjantowi i
kierowcy milicyjnego wozu i powiedział cicho:
- Dziękuję panom, bardzo dziękuję!
- Naprawdę, niesłychanie mi przykro - powiedział komendant odchodząc.
Milicjant także był już przy swoim samochodzie.
- Może jak się ściemni - zawołał - wrony przestaną latać... Nie trzeba
tracić nadziei...
- Dziękuję, dziękuję - powtarzał profesor. Kiedy umilkł odgłos
oddalających się samochodów, Marek zapytał:
- Pan profesor pójdzie teraz do domu? Profesor patrzył na komin, na
czarną chmurę
wron, wciąż kłębiących się wokół oszalałego chyba ze strachu Klemensa.
Odpowiedział dopiero po długim czasie:
- Pójdę się położyć. Trochę... trochę źle się czuję... a przecież nic... nic tu
nie pomogę.
- Ale my tu zostaniemy - zawołali chłopcy. -Może... może Klemens
sfrunie z komina.
- Zostańcie - powiedział profesor z widoczną ulgą i dodał: - Dziękuję
wam, chłopcy!
Patrzyli, jak się oddala, jak odchodzi jeszcze bardziej pochylony niż
zawsze. A Jolka powiedziała cichutko:
- Pan profesor musi być strasznie, ale to strasznie smutny, bo nie przelazł
przez dziurę w płocie, tylko poszedł naokoło ulicą.
- Tak nam dobrze szło - powiedział z żalem Jacek - i nici ze wszystkiego.
Romek kopnął nogą najbliższy kamień.
- Nawet nie będę mógł opowiedzieć w szkole, że jechałem samochodem
strażackim. Bo jak nic z tego nie wyszło...
VII
Siedzieli długo pod murem starej fabryki, w cieniu jej niskiego dachu,
prawie nic do siebie niej mówiąc.
Wrony nie przestawały krążyć wokół komina, ich monotonne krakanie
mogłoby działać usypiając gdyby choć na chwilę potrafili zapomnieć o KI
mensie, siedzącym na samym czubku komina.
110
- Pazurkiewiczówna! - ucieszyła się nagle Jolka. Wpatrywała się wciąż w
dziurę w płocie, przez którą niechybnie wracałby do domu pan profesor,
gdyby Klemens siedział w zanadrzu jego marynarki, gdzie zwykł się
chronić po jakichś przykrych przygodach. Przy płocie coś się poruszyło,
skoczyło i znów znieruchomiało. - Pazurkiewiczówna! - powtórzyła Jolka
już najzupełniej pewna, że to jej kotka wyszła na wieczorny spacer.
- Wciąż ten kot musi za tobą łazić? - mruknął Marek.
- Musi! -odpowiedziała Jolka. Zawołała kotkę i wzięła ją na ręce. -
Wąsalska musi za mną chodzić!
- Chłopaki! - powiedział nagle, a właściwie prawie zaśpiewał cicho i
tajemniczo Jacek. - Chłopaki! Ja mam pomysł!
- Jaki? Jaki?
- Przecież Wąsalska może nam pomóc.
- Wąsalska? - rozczarowali się chłopcy. Ale Jacek wciąż promieniał.
- Ciężaru strażaka komin mógłby nie wytrzymać, ale Wąsalska jest
przecież leciutka.
- Leciuteńka! - szepnęła Jolka.
- Trzeba namówić Wąsalska - kończył Jacek z triumfem - żeby wspięła się
na komin.
Marek podniósł palec do czoła.
- Namówić! Dobry jesteś! Ale jak?
- Jolka jej każe - powiedział Jacek. - Ona cię słucha? - zwrócił się do
Jolki.
Jolka zrozumiała, że znowu jest najważniejsza,
111
najważniejsza wśród chłopców. Pogłaskała kotkę po głowie.
- Pewnie, że mnie słucha - powiedziała niedbale. - Zawsze robi to, o co ją
poproszę.
- No, widzicie! -ucieszył się Jacek. -Mówiłem! Florek także uważał, że
pomysł jest wspaniały.
- Wrony zaraz się rozprysną, jak zobaczą kota -powiedział.
- Ale Klemens chyba też się przestraszy - zauważył Zbyszek.
- To dobrze, może wreszcie sfrunie z komina.
- Żeby tylko kotka chciała wejść na komin -mruknął Marek z
niedowierzaniem. Ze względu na Jolkę i jej kota odnosił się z dużą
rezerwą do pomysłu Jacka, ale był to jednak pomysł jedyny, a należało
wykorzystać każdą szansę, żeby ratować Klemensa.
- Trzeba jej pokazać ptaki - zawołał Romek. Jolka wciąż głaskała kotkę po
puszystym futrze.
- Kici, kici-mruczała pieszczotliwie.-Ona teraz bardzo się ptakami
interesuje. Bo jej małe już widzą. Wszystkie mają niebieskie ślepki...
- Dobra, dobra - niecierpliwił się Marek. - Musimy podsadzić Wąsalską
na dach. Stąd najbliżej do komina.
- Wszystkie mają niebieskie ślepki - ciągnęła dalej Jolka, nie
wypuszczając kotki z rąk. -1 futerka takie, jak Futerkowska. Mięciutkie
jak puszek...
- Podsadź ją wreszcie na dach! -zawołał Florek. - Co nas te koty
obchodzą?
- Muszą was obchodzić - powiedziała Jolka.
112
Wciąż trzymała Wąsalską na ramieniu. - Bo to będą wasze koty! Mama
mówi, że już niedługo będą mogły iść na posadę. Tylko w dobre ręce.
- I my' je mamy zabrać? - przestraszył się Zbyszek.
- No! - Jolka promieniała uśmiechem. - Dla wszystkich starczy. Tylko
jeszcze jeden mi zostanie.
- No, dobra! - machnął ręką Romek, zupełnie zrezygnowany. - Tylko
niech już Wąsalską włazi na komin.
- Słowo? - zapytała Jolka.
- Słowo! - odpowiedzieli chłopcy. - Tylko prędzej!
Jolka podniosła oczy na komin, podumała przez chwilę.
- Mnie też musicie podsadzić na dach - powiedziała.
Chłopcy zgodzili się w milczeniu. Nigdy nie chcieli jej podsadzać, ilekroć
mieli wspólnie do pokonania jakieś płoty, zawsze pozostawiali ją,
płaczącą. Teraz jednak rzucili się wszyscy, żeby jej pomóc w dostaniu się
na dach, jej i Wąsalskiej oczywiście, której nie wypuszczała spod pachy.
Kotka musiała przy tej wspinaczce nieco ucierpieć, bo gdy tylko znalazły
się na dachu, od razu wydarła się z objęć Jolki i pognała do komina.
- Tam są ptaszki! Tam są ptaszki! - zawołała Jolka, podnosząc rękę do
góry.
- Tak do niej mówi, jakby ją naprawdę rozumiała! - powiedział z
podziwem Romek.
- A nie rozumie? - spytała Jolka.
113
Bo kotka naprawdę zaczęła wspinać się po kominie.
Być może był to koci nawyk wdrapywania się na wszystko, o co dało się
zaczepić pazury, a może po prostu strach przed krzyczącymi coraz głośniej
chłopcami, którzy zaczęli teraz, jak na meczu, podrzucać w górę czapki i
kurtki.
- Włazi! - wołali. - Chłopaki, naprawdę włazi! Biedna Wąsalska nie miała
więc innego wyjścia,
jak tylko ucieczkę od tej wrzawy i bieganiny, która rozpętała się na dole.
W dodatku jej własna pani także brała w niej udział, nie było więc nawet
'S
nadziei, że można się schować w jej ramionach. Wąsalska wspinała się
więc ku górze, wystraszona jakby ją goniło stado psów, miaucząca
rozdzierającym głosem.
- Jej się Klemens od dawna podobał! -wołała Jolka. -Tak! Pazurkowska!
Wyżej! Jeszcze wyżej!
- O, rany! - szeptał Romek. - Jak ja to jutro chłopakom...
Nikt go tym razem nie słyszał i nie skarcił, że mu tylko głupstwa w
głowie, bo krzyczeli teraz wszyscy, nie posiadając się z radości:
- Jak szybko włazi! Widzicie? Strażak by się szybciej nie wspinał!
- Patrzcie! Wrony już ją widzą!
- Już ją widzą!
- Zobaczycie, że zaraz będą uciekać!
- O, rany! Jak będą pryskać!
Wrony istotnie od razu zobaczyły kotkę. Na początku może nawet miały
ochotę ją zaatakować, ale
114
jej przeraźliwe miauczenie i wrzawa na dole nie dodawały im odwagi.
Zataczały coraz większe koła wokół komina, przysiadały na pobliskich
dachach i drzewach, tylko nie przestawały ani na chwilę krakać, głośno i
alarmująco.
- Mówiłem! - wołał teraz każdy z chłopców. -Mówiłem, że będą pryskać,
że się jej przestraszą!
- Mój kot będzie się nazywał Wąsalski! - krzyknął Jacek.
- Mój Pazurkowski! - zawołał jeszcze głośniej Florek.
- A mój...-Zbyszek usiłowałsobie przypomnieć dalsze nazwiska kotki, ale
Marek nie dał mu dokończyć.
- Cicho! Klemens już ją zobaczył! Już ją widzi! Zaledwie kilka wron
zataczało coraz szersze kręgi
wokół komina i Klemens, siedzący na zewnętrznej jego krawędzi, mógł
już bez przeszkód obserwować bohaterską akcję swojej wybawicielki.
Kotka wciąż wspinała się ku górze, nie przestając miauczeć.
Była to wielka niewdzięczność - ale Klemens nie okazywał radości.
Przeciwnie - rozpostarł skrzydła i wyciągnąwszy szyję wrzasnął:
- Somosierra! Szarża na Somosierrę!
- Co on krzyczy? - zdumiał się Marek.
- Krzyczy: Somosierra! Nie słyszałeś o Somo-sierze? - zawołali chłopcy.
- Somosierra! - wrzasnął jeszcze raz Klemens, zatrzepotał skrzydłami i po
chwili namysłu sfrunął na dach.
115
%v
l&4t\%
'Л\\
ЪЪЪЪ-Ъ о
ТУ Г* О "O fe. % о^ -% % О О"
%■ oj О СО w Q-
L* % % I %
CD О- .^ 9Ł- — - tO
со ^=-
со
СО со 2Г "^ to 9* —> Л с__
ш "5 ^ 9.' \ "5 "' о. я- й « 3" <° а %
n ®. а, % -О N Я; & cod.. -,содв<-^~5;
1- ^. S со ін, о- у з
- Chłopaki! - szepnął Marek. - Musimy go złapać! Musimy go podejść i
złapać. Nie ruszaj się! -syknął w stronę Jolki.
Ale nim cokolwiek zdołali przedsięwziąć, kotka, która być może dopiero
teraz zobaczyła papugę, zrezygnowała z dalszej wspinaczki w górę i od
razu zaczęła zsuwać się w dół. Oczy jej zalśniły, przestała miauczeć, cicha
i skupiona czaiła się już do skoku, tym pewniejszego, że znajdowała się na
znacznej wysokości.
Teraz wypadki potoczyły się błyskawicznie.
- Wąsalska! Stój! - krzyknęła Jolka i rzuciła się w stronę kotki.
Ale Klemens już zrozumiał, że nie ma na co czekać. Rozpostarł skrzydła,
wrzasnął jeszcze raz: „Somosierra!", a potem uniósł się w powietrzu i
poszybował - przez cały plac fabryczny i podwórze, odgrodzone od placu
płotem z dziurą - prosto, prościutko, prościuteńko na okno, na swoje okno.
Chłopcy, gdy na to patrzyli, przez cały czas czuli, że wzbierał im w gardle
rozsadzający płuca krzyk. Ale nie pisnęli ani słowa. Patrzyli, jak Klemens
podskakując na parapecie zagląda przez szybę do wnętrza pokoju.
- Trzeba zaraz pędzić do pana profesora - powiedział, niewiadomo
dlaczego szeptem, Marek-żeby otworzył okno! Żeby natychmiast otworzył
okno.
- A kto mnie zsadzi z dachu? - zaskomliła Jolka. Chłopcy już prawie o niej
zapomnieli.
116
- Ach, z tymi dziewczynami! - westchnął Jacek, ale urwał zaraz i w
rozterce - bo chłopcy biegli już ku dziurze w płocie - zawrócił pod ścianę
fabrycznego budynku. - Złaź prędzej! - zawołał nadstawiając pod nogi
Jolki swoje plecy. - Prędzej!
- Już prędzej nie mogę - sapała Jolka. -A Wąsalska? Kto zdejmie
Wąsalska?
- Ona sama się zdejmie! Z Pałacu Kultury by zlazła!
- To twój kot będzie się nazywał Wąsalski? -spytała Jolka już na ziemi.
- Mój - odpowiedział Jacek w roztargnieniu. Biegł już za chłopcami, zły
na wszystkie dziewczynki, które wciąż trzeba podsadzać i zsadzać, które
nie mogą zrozumieć, że nie powinny latać za chłopcami.
- Poczekaj! - zawołała Jolka, ale Jacek nie zatrzymał się, nawet nie
odwrócił głowy. - Poczekaj! - powtórzyła, potknąwszy się o kamień. W tej
samej chwili usłyszała za plecami żałosne miauknięcie.
Miaumiaulińska, która w najtrudniejszych sytuacjach dawała sobie
znakomicie radę, lubiła trochę się popieścić. Stała teraz na krawędzi dachu
z udaną bezradnością, pewna, że wzruszy tym swoją panią, że zaraz
wyciągną się ku niej ręce i umieszczą ją na ciepłym ramieniu, ponad
którym zawsze kołysał się warkoczyk z rozwiązaną wstążką.
- Miau! - powtórzyła rozpaczliwie, co miało prawdopodobnie oznaczać: -
„Nigdy stąd sama nie zejdę!"
117
- Zaraz cię zdejmę! Zaraz-zawołała Jolka.-Nie bój się, twoja pani cię nie
zostawi, twoja pani cię stąd zabierze! Pani nie jest taka, jak ci okropni
chłopcy, którzy od razu zapomnieli, że to ty uratowałaś Klemensa!
Zdjęła kotkę z dachu, ale nie posadziła jej na ramieniu, tylko postawiła na
ziemi, żeby móc szybciej biec, żeby jeszcze zdążyć na ten najważniejszy
moment, kiedy pan profesor otworzy okno i wpuści Klemensa do
mieszkania.
Chłopcy stali już pod drzwiami na trzecim piętrze i wszyscy pchali się do
dzwonka. A kiedy zabrzmiał ostro i długo, krzyknęli, żeby się profesor nie
przestraszył:
- To my! Panie profesorze! To my!
- Co się stało? - zapytał profesor, otwierając. Marek aż zaczerpnął tchu,
żeby to powiedzieć:
- Klemens! Klemens siedzi na oknie! Niech pan otworzy!
- O, Boże! - szepnął profesor. - Klemens? Naprawdę?!
- Naprawdę! Ostrożnie, żeby się nie przestraszył!
Chłopcy zostali w przedpokoju, a profesor sam uchylił okna. Klemens
wciąż podskakiwał na parapecie. Był trochę poturbowany, widać było to
po piórach.
- Chodź, ptaszku! Chodź do pana! - powtarzał profesor.
- Somosierra! -wrzasnął Klemens, wlatując do środka. Usiadł od razu na
swoim drążku i zaczął
118
dziobem wygładzać potargane pióra.
- Mój kochany! - mówił profesor.-Już dobrze! No, już dobrze! Już jesteś
w domu! Nic ci się nie
stało? •'
- Szarża na Somosierrę! - wrzasnął znowu Klemens.
Chłopcy dopiero teraz odważyli się wejść do pokoju.
- Posłaliśmy na kornin Wąsalską - powiedział Marek.
Profesor patrzył niedowierzająco.
- Kogo? - zapytał.
- Futerkowską! Kotkę Jolki. I spłoszyła najpierw wrony, a potem
Klemensa.
- To niesłychane! - powiedział profesor, przysiadając ze zdumienia na
fotelu.
- Zawsze mówiłam, że ona jest wspaniała -odezwała się zdyszana Jolka
od progu. - A dzieci Burasińskiej będą takie same jak ona.
- Czyje dzieci? - zapytał profesor.
- Burasińskiej - uśmiechnęła się Jolka. - Przecież jest cała bura. To od
tego, że kiedy była mała, zawsze jej śpiewałam: A... a... a... kotki dwa,
szare, bure obydwa...
- To od początku nie była bura? - spytał Florek z niedowierzaniem.
Jolka przymknęła oczy.
- Nie.
- Ty coś zmyślasz.
- Pewnie, że zmyśla - wmieszał się Marek. -Wciąż coś zmyśla. Mama
mówi, że ona pewnie
119
będzie pisać książki, jak dorośnie.
- Najpierw napiszę o Wąsalskiej - obwieściła Jolka.
- Nie o Burasińskiej? - zapytał Florek.
- Jak ją zwał, tak zwał - profesor podniósł się z fotela - ale na pewno
zasłużyła na butelkę śmietany ode mnie.
- Kremówki! - szepnęła Jolka.
- Niech będzie kremówka. Zasłużyła na to!
- Ma pan w lodówce? To trzeba będzie podgrzać. Ja nie daję Wąsalskiej
niczego z lodówki.
- Masz rację - uśmiechnął się profesor - to niezdrowo. Aleja nie mam w
domu ani lodówki, ani kremówki. Będzie musiał ktoś skoczyć do sklepu.
- Ja skoczę! - zaofiarował się Romek.
- Tylko żeby była słodka! - krzyknęła za nim Jolka.
- Kto?
- Nie kto, tylko co. Kremówka! Kwaśnej Wąsal-ska nie pije.
- Rozpieszczasz ją!
- Warto ją rozpieszczać! Warto! - mruczał profesor. Podszedł znów do
drążka i z bliska przyjrzał się Klemensowi, który wciąż porządkował
swoje I pióra. Leciutko pogładził go wskazującym palcem I po głowie, a
Klemens przymknął na chwilę oczy I i zagruchał cichutko jak gołąb.
- Cieszy się, że jest już w domu - powiedział cicho Marek.
Skrzypnęły drzwi, nie domknięte przez Romka, i w przedpokoju rozległo
się delikatne miauknięcie, j
120
- Miaucikowska!-zawołała Jolka.
- Nie wprowadzaj jej tu! -zaprotestował Marek. — Klemens się
przestraszy.
- To mu dobrze zrobi - uśmiechnął się profesor. -Nie będzie siętak
lekkomyślnie narażał na niebezpieczeństwa. Ostatnio zrobił się trochę
zuchwały.
A Klemens siedział już na szafie i zagrzebującsię w papiery wrzeszczał od
czasu do czasu:
- Somosierra! Grunwald! Bitwa pod Płowcami!
- Cicho, cicho - mruczał profesor. - Uspokój się, Klemensiu! Twój pan jest
przy tobie. Twój pan -uśmiechnął się powiódłszy wzrokiem po twarzach
dzieci - i tylu przyjaciół!
Na schodach rozległy się kroki.
- Pan Kowalczyk przyszedł - zawołał Romek, stając w drzwiach z butelką
śmietany w ręku.
- Poproś, niech wejdzie - powiedział profesor i zwrócił się do Jolki: -W
kuchni są spodki, przynieś jeden na śmietankę dla Wąsalskiej.
Pan Kowalczyk stał w drzwiach nieco zmieszany.
- Właśnie się dowiedziałem, że Klemens wrócił. Tak się martwiłem, co się
z nim stanie...
- Martwił się pan? - zapytał cicho profesor. Pan Kowalczyk chrząknął:
- No, bo przecież znam pana profesora...
- A wie pan, w jaki sposób go odzyskałem?
- Wiem, bo mi Romek opowiedział po drodze. Kto by to pomyślał, kot - a
taki mądry!
Spod stołu dochodziło mlaskanie Wąsalskiej, wylizującej języczkiem
śmietankę ze spodka.
- Tak się martwiłem-powtórzyłpan Kowalczyk,
122
wciąż jakby zmieszany swoimi słowami. - Wiem, co ta papuga znaczy dla
pana profesora.
Profesor podszedł do szafy, zdjął z niej Klemensa i posadził gb sobie na
ramieniu. Klemens raz tylko nieufnie zerknął pod stół, a potem delikatnie
otarł dziób o ucho profesora i zagruchał cichutko.
- Tego wam nie mówiłem - profesor patrzył gdzieś ponad głowami dzieci i
pana Kowalczyka -nie mówiłem wam że dlatego jestem tak przywiązany
do Klemensa, bo to ukochana papuga mego syna.
- Tego, co tak dobrze umiał wspinać się po drzewach? - zapytał Marek.
- Tak - odrzekł profesor, wciąż nie patrząc na nikogo.
- Gdyby tu był - powiedział Jacek - na pewno umiałby zdjąć Klemensa z
komina.
Florek wzruszył ramionami.
- Co ty za głupstwa wygadujesz! Przecież on już musi być dorosły.
- On nie żyje - powiedział profesor po długiej chwili.
Dzieci umilkły.
- Przepraszam... bardzo nam przykro -szepnął Marek.
- Och, to było tak dawno. - Profesor pochylił twarz i dotknął policzkiem
głowy Klemensa. - Nie było was jeszcze wtedy na świecie, a on... on miał
akurat tyle lat, co wy...
- Kiedy to się stało? - zapytał Marek, a chłopcy patrzyli z napięciem w
twarz profesora.
123
- Zaraz na początku powstania. Także lubił grać w piłkę, wybijał szyby... -
Profesor przerwał na chwilę, a pan Kowalczyk przy progu westchnął
ciężko, aż Klemens odwrócił ku niemu głowę. -Wspinał się po drzewach i
wszyscy go nazywali królem podwórza... Ale była wojna, a podczas wojny
dzieciństwo może się skończyć jednego dnia. Wybuchło powstanie w
Warszawie i mój Janek zamienił piłkę na granaty, na butelki z benzyną,
które trzeba było rzucać na niemieckie czołgi... Będziecie się uczyć o tym
w szkole.
- Na historii? - zapytał przełknąwszy ślinę Marek.
Profesor pokiwał głową:
- Na historii. Bo to już jest historia, moi drodzy. Pan Kowalczyk jeszcze
raz westchnął ciężko.
- Czy pan profesor wie, jak zginął?
- Nie. Nie wiem. Nie wrócił. Przyzwyczaiłem się myśleć, że... że jest tu
gdzieś w Warszawie, że gdzieś tu jest... Rozmawiam z nim co dnia, kiedy
idę ulicami, kiedy patrzę w spokojne niebo, kiedy mijam pogodnych ludzi,
kiedy - profesor jakby uśmiechnął się przez sekundę do chłopców - kiedy
słyszę, jak gracie w piłkę na podwórzu...
- My tu jeszcze... my tu jeszcze do pana profesora przyjdziemy.
- I ja także-szepnęła Jolka. -Z Wąsalską!
- Ależ tak! Bardzo proszę! - Profesor uśmiechnął się już naprawdę. -
Przychodźcie, moi drodzy, przychodźcie jak najczęściej! I ja się będę
cieszył. I Klemens! I moja szafa z książkami!
124
Na dole, w bramie, kiedy chłopcy się już rozbiegli, Jolka gryząc
warkoczyk - co oznaczało u niej zawsze głęboki namysł - zwróciła się do
pana Kowalczyka:
- Czy mógłby pan chwileczkę na mnie poczekać?
- Ja? - zdziwił się pan Kowalczyk.
Jolka zmrużyła oczy, wsadzając do ust drugi warkoczyk.
- Pan. Bardzo proszę!
Powróciła po chwili; pod swetrem trzymała coś małego, z czym trzeba się
było najwidoczniej delikatnie obchodzić, bo ręce Jolki stały się lekkie i
pieszczotliwe.
- To dla pana! - powiedziała. - Tego najładniejszego zostawiłam dla pana!
Bo tamte są bure, a ten jest cały czarny. Nawet Burasińska nie wie, skąd
się taki wziął. - I podała panu Kowalczykowi czarny kłębuszek ciepłego,
aksamitnego futra.
Dozorca chciał go w pierwszej chwili odepchnąć i odrzucić, ale czarne
futerko wysunęło pazurki i uczepiło się rękawa jego marynarki, a zielone
oczka, które nagle rozbłysły wśród puszystej sierści, ufnie spojrzały mu
prosto w twarz.
- Był pan taki miły - mówiła Jolka - kiedy się pan martwił, co stanie się z
Klemensem, że postanowiłam... już wtedy postanowiłam coś dla pana
zrobić. On jest najładniejszy ze wszystkich - dotknęła dłonią czarnego
futerka - ale gdyby pan nie chciał, żeby był czarny, to wystarczy mu
śpiewać co wieczór: a... a... a... kotki dwa, szare, bure obydwa...
125
- Po со? - wyjąkał pan Kowalczyk. Jolka zakołysała warkoczykami.
- Może stanie się bury. Jak Burasińska.
Pan Kowalczyk wciąż miał ochotę zrzucić z ramienia czarne futro, ale
zielone ślepki nie przestawały wpatrywać się w niego z ufnością.
- Widzi pan! - zawołała Jolka. - Już pana polubił!
To jednak zupełnie coś innego - gonić po schodach cudze koty, a mieć
własnego, który już sadowi się na ramieniu do pierwszej drzemki i mruczy
jak cichutko nastawiony tranzystorek. Pan Kowalczyk wyciągnął rękę i
ostrożnie dotknął czarnego futra. Było mięciutkie i ciepłe, nie można było
oderwać od niego dłoni.
- Widzi pan, widzi pan - powtarzała Jolka. -I mama mówiła, żeby tylko w
dobre ręce, więc od razu, od razu pomyślałam o panu...
- W dobre ręce... - powtórzył pan Kowalczyk, któremu nagle
przypomniała się kartka, którą przed kilkoma dniami znalazł na schodach.-
To niech już będzie czarny... - powiedział.
- A pozwoli pan czasem Wąsalskiej go odwiedzić? Ze mną?
- Ależ tak! - Pan Kowalczyk nie poznawał sam siebie. - Bardzo proszę!
Był to w ogóle czas wielkich niespodzianek.
Marek spędził cały wieczór nad książką. Wciąż dźwięczały mu w uszach
pokrzykiwania Klemensa: „Grunwald! Grunwald! Bitwa pod Płowcami!
Somosierra!"
126
A następnego dnia wrócił ze szkoły rozpromieniony i szybko pokonawszy
schody stanął w drzwiach z miną tak triumfującą, jakby* sam był
zwycięzeą spod Grunwaldu.
- Mamusiu! Jolka! -zawołał, a potem dodał: -* Wąsalska! Dostałem piątkę!
Piątkę z historii!
•t***.
■ ~ •# ч%І ,
j
f*w*
л,
© Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1981
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄŻKA-
RUCH", WARSZAWA 1981
Wydanie I. Nakład: opr. brosz. 45 000 + 200 egz., opr. twarda 5 000+ 150
egz. rk. wyd. 5,38, ark. druk. 8,125. Nr prod. 1-1/2467/77. Papier offs. ki.
III, 100g, Al-Prasowe Zakłady Graficzne, Bydgoszcz, ul. Dworcowa 13.
Zam. 3209/79. C-43. Cena w opr. brosz, zł 32,- i w opr. twardej zł 42,-