28 (227)



















Zbigniew Nienacki     
  Raz w roku w Skiroławkach
   
. 28 .    



O szczupłych pośladkach pani Aldony i o tym, jak pisarz Lubiński zbójował
aż w czterech językach



    Bogumił Porwasz obudził się około południa w drugie święto
Wielkiejnocy z ogromnym, wszechogarniającym go uczuciem nienawiści do kobiet.
Uczuciu temu mógł się poddać z największą swobodą, a także czerpać z niego jakąś
bolesną przyjemność, jak z rozdrapywania jeszcze nie zasklepionej rany, ponieważ
wiedział na pewno, że za godzinę lub cztery pani Aldona wsiądzie w swój samochód
i opuści Skiroławki. Wprawdzie jeszcze leżała obok niego na tapczanie i śpiąc
sapała przez nos, Porwasz miał jednak świadomość iż, gdy się zbudzi, nie starczy
już jej czasu na miłość; od wtorku czekała ją praca w stolicy. Złote włosy pani
Aldony przepięknie wyglądały na poduszce, ale twarz tej kobiety, bez makijażu i
szminki, wymęczona namiętnością, wydawała się starą i brzydką. W ledwo
zauważalnych zmarszczkach koło oczu, w głębszych nieco bruzdach blisko ust
dostrzec można było cienie uśpionych na moment żądz. Spała na plecach, z
rozrzuconymi nogami i podkurczonymi kolanami, jakby żądze, jakie kotłowały się w
jej wnętrzu, w rzeczywistości nigdy nie zasypiały. Ciało tej kobiety zdawało się
być zrobione z jakiegoś niezwykłego metalu, nagrzewało się błyskawicznie i
wytrzymywało nadludzkie trudy. Nawet gdy wypoczywała, Porwasz starał się nie
dotykać jej choćby naskórkiem, ale odsuwał się na brzeg tapczanu w obawie, że
dotknięcie to stanie się iskrą, która ją rozbudzi. Albowiem w życiu swoim miał
malarz Porwasz wiele kobiet, lecz nigdy dotąd nie zetknął się z istotą o tak
wygórowanych żądaniach, tak bezwzględną w powolnym dochodzeniu do rozkoszy. Po
sześciu dniach i pięciu nocach współżycia z tą niewiastą odczuwał ból nie tylko
w członku, mosznie, w mięśniach brzucha, ramion, lecz nawet w karku. Miał nie
tylko pogryzione wargi i opuchnięty język, ale bolały go nawet włosy na głowie.
Silniejsze jednak od owego bólu były męki jego sponiewieranej godności męskiej.
Porwasz odnosił wrażenie, że znalazł się na dnie głębokiej jamy, pełnej błota i
brudu; z przerażeniem myślał, że być może nigdy już nie zdoła podnieść na żadną
kobietę pożądliwego wzroku. Nie dziwił się teraz, że aż trzech mężów uciekło od
pani Aldony. Mimo swej urody i prezencji nie potrafiła chyba na dłużej znaleźć
kochanka, skoro, zaledwie poznawszy Porwasza, podjęła trud przyjazdu do dalekich
Skiroławek. Chwilami, a właściwie godzinami, gdy skazany był jedynie na widok
jej szczupłych pośladków, budziło się w nim pragnienie, aby udusić ją,
rozżarzonym żelazem wypalić jej wiecznie głodne i spragnione mężczyzny wnętrze.
Ona zaś, jak gdyby odgadując jego myśli, stawała się jeszcze bardziej podniecona
i śmiała się gardłowo: "Tak, tak, zrób to, zrób, Bogusiu". A jego przenikało
przerażenie, że co najwyżej uczyni martwym jej ciało, lecz nie zdoła unicestwić
samej pożądliwości, która była w niej, ale zarazem obok, bo gdy wstawała z łóżka
i narzucała na siebie szlafrok, natychmiast stawała się zimną, obojętną, jak
gdyby właśnie martwą. Wystarczyło jednak, że go zdjęła, a już na nowo rozbudzały
się w niej żądze, poprzez sam gest obnażania uwalniała się z kokonu chłodu i
obojętności. Przypominała wówczas cesarzową Teodorę, o której na przyjęciu u
pisarza Lubińskiego opowiadał niegdyś doktor Niegłowicz, powołując się na
"Historię sekretną" Prokopa z Cezarei. Lecz jeśli tamta żaliła się na los
niewiasty wyposażonej przez naturę tylko w trzy otwory, to ta z zadziwiającą
bezwzględnością egzekwowała od mężczyzny zajmowanie się wszystkim, co jej natura
dała. I to wszystkim naraz, niejako jednocześnie.
    A przecież, gdy po raz pierwszy położyła się naga na tapczanie
i rozrzuciwszy na boki szczupłe uda ukazała mu swą kobiecość podobną do
stulonego nieco kwiatu o bladoróżowych płatkach, nieregularnych i postrzępionych
na brzegach (potem ujrzał ów kwiat już rozwinięty, ale jeszcze nie całkiem
rozchylony, połyskujący dekatną rosą i wabiący tajemniczą głębią czerwonawego
kielicha) doznał tak ogromnego pożądania, że w pośpiechu połamał ząbki
błyskawicznego zamka w spodniach, byle jak najszybciej znaleźć się na niej.
Kielich rozchylił się i wprowadził Porwasza w głębię bez dna, w szczelinę o
porowatych i silnych ścianach, w jakąś krtań, która najpierw zacisnęła się z
taką mocą, że Porwasz o mało nie jęknął z bólu, potem chciała go wypchnąć i
znowu chwyciła, wsysając i wypychając wciąż od nowa i od nowa, w nieregularnym,
ale przecież nieustannym rytmie. A kiedy wreszcie Porwasz dał ulgę swej
pożądliwości i wyrwał się z niej, ze strachem spostrzegł, że owa krtań ciągle
pulsuje, poruszają się płatki kielicha, cały ów kwiat otwiera się i zamyka jak
pysk ryby wyjętej z wody. Szare oczy pani Aldony patrzyły na Porwasza z jakąś
chłodną ironią, on zaś nie mógł oderwać oczu od owego pulsującego kwiatu, który
raz po raz pokazywał swoją czerwoną głębię. Aż wreszcie pani Aldona złożyła nogi
jak motyl składa skrzydła i odebrawszy Porwaszowi widok swego wnętrza, powoli
podniosła się z tapczanu, narzuciła szlafrok, stając się sztywną,, chłodną,
odpychającą. "Nie bój się" - powiedziała do Porwasza, głaszcząc go po głowie. -
"Zjemy coś teraz, a później nauczę cię, jak trzeba ze mną postępować".
    Walizki pani Aldony zawierały mięsa wędzone, chleb, masło,
ciasta rozmaite. Coraz nowe porcje nakładała Porwaszowi na talerz, ale sama -
jak to wspomniano - jadła mało. Jej długie nogi o szczupłych udach, ledwie
zarysowany brzuch z sinymi rozstępami skóry po kiedyś przebytej ciąży, obwisłe
piersi z dużymi brązowymi talerzyczkami sutek, wąskie plecy i chude ramiona -
zdawały się żądać zupełnie innych pokarmów. Mechanizm tego ciała napędzała żądza
poprzez jakiś zadziwiający metabolizm namiętności. Wąskie usta pochłaniały tylko
małe kęsy, ale Porwasz wprost fizycznie odczuwał głód owej istoty, ukrytej pod
szlafrokiem, przyczajonej w zaciśnięciu ud. Widział na sobie nieruchomy wzrok
pani Aldony, niby to zimny i obojętny, a przecież tworzący między nią a nim
jakieś ogromne napięcie, niewidoczną iskrę, która przeskakiwała z niego na nią
lub też odwrotnie, ładując w niej potężny akumulator żądzy.
    Niewiele dała mu czasu na odpoczynek. Bez żenady pokazała mu
kilka przedmiotów o dość nieskomplikowanym kształcie i pouczyła, jak ma się nimi
posługiwać. W istocie rzeczy potwierdziła tym tylko jego przeczucie, że ciało
jej pozostawało jedynie mechanizmem dostarczającym rozkoszy, on zaś miał
umiejętnie wprawiać w ruch ów mechanizm. Tak z godziny na godzinę tracił Porwasz
poczucie swego człowieczeństwa, a nienawiść, która dodawała mu sił, wzmagała jej
przyjemność.
    Ile razy dał jej prawdziwe szczęście? Nie pozwoliła mu tego
odczuć, bo gdy już zmęczona padała wreszcie obok niego na tapczanie, a on
udając, że śpi, mocno przymykał powieki, jej palce rozpoczynały mozolną wędrówkę
po jego ciele. Wślizgiwały się w splecione na piersiach czarne kędziory włosów,
pełzały po jego szorstkich udach, po brzuchu i podbrzuszu. W takich chwilach
odnosił wrażenie, że łażą po nim jakieś gady lub stada ruchliwych robaków i
zamiast przyjemności odczuwał wstręt. Miał ochotę zerwać się z tapczana, uderzyć
ją w twarz, połamać miłosne narzędzia, poranić mechanizm jej pożądliwego ciała,
silnym kopnięciem wyrzucić nagą za drzwi swego domu. Ale ona, odgadując chyba
jego myśli i pragnienia, szeptała mu do ucha: "jesteś cudowny, Bugusiu, jak
żaden mężczyzna, którego dotąd spotkałam". Więc uspokajał swoje pragnienia i
dusił nienawiść, liczył dni i godziny do jej odjazdu, rzeczywiście wierząc, że
dał jej więcej niż inni. Był bowiem malarz Porwasz próżny w tych sprawach jak
prawie każdy mężczyzna. Dawno porzucił wiek młodzieńczy, gdy to popada się w
ekstazę od dotknięcia dziewczęcych majtek i wiedział, że mężczyzna wiele jest
winien kobiecie, jeśli ze wzajemnego zbliżenia mają osiągnąć podobną korzyść.
Lecz chyba istnieją na świecie jakieś granice, które ktoś kiedyś nakreślił,
zezwalając mężczyźnie na bunt i rezygnację z męskiej sprawy czynienia kobiecie
dobra? Gdzie jednak i na jakich tablicach wyryto prawa mężczyzn i prawa kobiet w
drodze do rozkoszy? Pytał się o to siebie malarz Porwasz i nie znajdował
odpowiedzi. Dlatego tym większa stawała się jego nienawiść.
    Wiele razy w swym życiu myślał Porwasz o związaniu się na stałe
z jakąś kobietą, ale decyzję w tej sprawie - choć niejedna dziewczyna namawiała
go na małżeństwo - odkładał zawsze aż do chwili, gdy osiągnie finansową
stabilizację. Przecież nawet ów kryty eternitem dachowiec w Skiroławkach
faktycznie nie był jego własnością, a tylko został zapisany na jego imię i
nazwisko. Postawił ten dachowiec - podobnie jak dwie wille w Zakopanem i jedną
pod Warszawą - jego daleki krewny, prywatny i niezbyt uczciwy przedsiębiorca
budowlany. Świadomy, że kiedyś powinie mu się noga, nastąpi proces sądowy i
przepadek mienia, wille w Zakopanem, dom pod Warszawą i dachowiec w Skiroławkach
pozapisywał na nazwiska swoich bliskich. W ten sposób Bogumił Porwasz zamieszkał
w dachowcu i notarialnie był jego właścicielem, podobnie jak formalnie stał się
właścicielem samochodu marki Ranchrover, gdy w rzeczywistości wszystko to
należało do innego człowieka, który zresztą wkrótce, zgodnie ze swymi
przewidywaniami, znalazł się w więzieniu. Rzecz w tym, że Porwasz nigdy nie
zamierzał zwrócić dachowca i samochodu ani swemu krewnemu, ani nikomu z jego
rodziny, usprawiedliwiając się przed sobą, że złodziejowi publicznego mienia
odpłaca prywatną kradzieżą, a poza tym, nie ma innego mieszkania. Z czasem, gdy
wizyty żony uwięzionego krewniaka stawały się coraz rzadsze i rozmaite jej
pogróżki przestały sprawiać na Porwaszu jakiekolwiek wrażenie, powoli nabierał
pewności, że w rzeczy samej jest właścicielem dachowca, co potwierdzały księgi
wieczyste u rejenta w Bartach. Łatwo mu było dojść do owej pewności, ponieważ
nikt w Skiroławkach nie domyślał się jego sytuacji, a krewny w więzieniu,
tudzież jego rodzina starannie ukrywali tę sprawę przed oczami innych ludzi w
obawie przed dodatkową karą, a także poniekąd uspokojeni informacją, której
udzielił im Porwasz na odczepne. Obiecał, że gdy dorobi się na swoich obrazach,
zwróci równowartość dachowca oraz samochodu. I nawet, co ciekawe, sam uwierzył,
że właśnie tak kiedyś uczyni.
    Tak więc, Bogiem a prawdą, jedynym droższym przedmiotem, który
Bogumił Porwasz nabył w swoim życiu za własne pieniądze - była standardowa
belgijska strzelba nadlufka. Kupił zaś ją w tym celu, aby ustrzeliwszy od czasu
do czasu sarenkę, koziołka lub dziką kaczkę, pozostawać niejako na własnym
wikcie, bez konieczności wydawania pieniędzy w sklepie. Niestety, Porwaszowi
zabrakło serca i myśliwego - ilekroć miał już na muszce jakieś leśne zwierzę,
robiło mu się go żal i nie trafiał.
    Nie ożenił się jednak malarz Porwasz nie tylko dlatego, że
wciąż pozostawał daleki od stabilizacji finansowej, ale dlatego, że kobiety, z
którymi miał do czynienia, nigdy jakoś nie wydawały się mu godne małżeństwa.
Marzył sobie bowiem malarz Porwasz - i to przez długie lata - o istocie pięknej
nad wyraz i nie skalanej dotknięciem mężczyzny, a takiej nigdy jakoś nie
spotkał. Stąd tak bliską jego sercu stała się postać pięknej Luizy,
nauczycielki, którą wyimaginował sobie pisarz Lubiński. Kiedyś zwierzył się
Porwasz doktorowi ze swego ideału kobiety-żony, a ten niejako mimochodem
napomknął, że kult cnoty kobiecej, czyli hymenu, noszą w sobie zazwyczaj
mężczyźni, którzy w dzieciństwie albo w okresie pokwitania spotykali się z
rozwiązłością własnych matek lub sióstr. Poraziły te słowa Porwasza, gdyż i z
nim tak właśnie było w rzeczy samej. Urodził się w stolicy, w wielodzietnej
rodzinie wiecznie pijanego dozorcy, który stręczył swą żonę, a później także i
córki, przeróżnym, przeważnie pijanym mężczyznom. Mieszkali w jednej dużej izbie
na parterze starej kamienicy, w izbie znajdowały się trzy duże łóżka, gdzie spał
Porwasz, ojciec i matka, dwaj bracia i trzy siostry. Bogumił był najmłodszy,
toteż, gdy zjawiał się jakiś chętny do miłości, po prostu przesuwano go na sam
brzeg, pod ścianę i uprawiano miłość tuż obok niego, na tym samym łóżku i pod tą
samą kołdrą. Dwaj starsi bracia Bogumiła stali się z czasem częstymi gośćmi
więzienia, trzy siostry spacerowały po ulicy w poszukiwaniu klientów, Bogumił
natomiast nigdy nie wszedł w kolizję z prawem, uczył się dobrze, pięknie
malował, a dzięki rozmaitym stypendium oraz darom z Opieki Społecznej, mógł
ukończyć liceum ogólnokształcące, a potem Akademię Sztuk Pięknych. Było dla
niego oczywiste, że nie spłodził go pijany dozorca, ale któryś klient, obdarzony
talentem i inteligencją, stąd też przenigdy nie poczuwał się do silniejszych
związków ze swoją rodziną. Dlatego gdy osiadł w dachowcu nie kontaktował się ani
z rodzicami, ani z rodzeństwem, nawet im swego adresu nie podał. W dwa lata po
fakcie dowiedział się o śmierci matki od przypadkowo spotkanej w stolicy
prostytutki, w której rozpoznał swoją średnią siostrę. We własnym przekonaniu
czuł się synem jakiegoś wielkiego malarza pejzażysty (bo i tacy odwiedzali
mieszkanie Porwaszów). Niekiedy także patrząc z uwagą na własne obrazy, owe
trzciny nad jeziorem, z układu barw, a takie sposobu trzymania pędzla, starał
się odnaleźć w sobie więzy krwi z jakimiś wielkościami malarskimi. Niestety,
nigdy nie udało mu się trafić na właściwy ślad, a raczej nigdy nie miał
dostatecznej pewności, że trop ów jest prawdziwy. Odcinając się zdecydowanie od
własnej przeszłości, nosił w sobie jednak ideał kobiety cnotliwej i czystej, co,
jak się okazało wedle słów doktora, demaskowało jego przeszłość. Pozbył się więc
szybko owego ideału, nie szukał już kobiety cnotliwej i nieskazitelnej, zdobył
się nawet na to, aby od czasu do czasu drwić sobie odrobinę z cnotliwości
pięknej Luizy.
    Pierwszy kontakt erotyczny miał malarz Porwasz w wieku
trzynastu lat. Skłoniła go do tego koleżanka siostry, siedemnastoletnia
prostytutka. Uczyniła to dla zabawy, a raczej z nudów, bo akurat wraz z siostrą
Porwasza leżały w łóżkach, czekając na klientów, Boguś zaś przy stoliku w
pobliżu okna odrabiał lekcje. "Daj no go tutaj do mnie" - rozkazała siostrze
Bogumiła. - "Jest już duży i niech spróbuje moich smaków". Wtedy siostra wzięła
Bogumiła za rękę, przyprowadziła go do tamtej, która leżała na łóżku i paliła
papierosa. Była w ubraniu, lewą ręką podciągnęła spódnicę, z prawej nawet nie
wypuszczając papierosa. Bogumił zdjął spodnie i skończył sprawę, zanim
dziewczyna dopaliła papierosa do końca. "Fajnie było, nie?" - zaśmiała się do
Bogumiła. - "Ale następnym razem już nie dam za darmo". Tak poznał malarz
Porwasz smak kobiety i stwierdził, że jest to coś tak samo przyjemnego jak
malowanie; w tym czasie bardzo lubił malować na kartonach bloków rysunkowych.
Rówieśnicy szkolni Bogumiła Porwasza także w tym czasie poznawali tajemnice
miłości, ale z ich zwierzeń wiało grozą. Opowiadali o dziewczynach, które się
broniły, krzyczały, potem najczęściej płakały, gdy tymczasem w wyobrażeniu
Porwasza była to sprawa najprostsza w świecie. Po prostu dziewczyna podciągnęła
spódnicę i nie musiała nawet do końca wypalać papierosa. Bo i potem udawało mu
się za darmo korzystać z usług koleżanek jego siostry, a nawet stał się tak
bezczelny, że nie zgadzał się odstępować swego miejsca w łóżku, jeśli nie
otrzymał potem odszkodowania w naturze. Nie napotykał wstrętów, płaczów i
krzyków, wszystko było jasne, proste, oczywiste i przyjemne. Zaspokojenie
młodzieńczej żądzy stawało się dla Porwasza sprawą najłatwiejszą w świecie,
jeśli się miało pieniądze. Bywało bardziej skomplikowane, jeśli się tych
pieniędzy nie posiadało. On ich nigdy nie miał, więc czasem musiał wysilać
głowę, aby koleżankę którejś z sióstr nakłonić do udzielenia mu przyjemności. A
owa przyjemność nie kojarzyła się Porwaszowi ani z głębszym uczuciem, ani z
żadnym obowiązkiem, koniecznością rozmowy lub spaceru, wspólnoty zainteresowań
czy dążeń. Ze zdumieniem, a nawet z obrzydzeniem obserwował na ekranie kin
zawiłe perypetie miłosne jakichś obcych ludzi, którzy sprawiali na nim wrażenie
idiotów ponieważ nie mieli pojęcia, że w miastach, gdzie żyli, były zapewne
takie same izby jak u nich, a może nawet tych miejsc było więcej i ładniej
urządzonych, z ładniejszymi dziewczynami.
    Jednakże w miarę upływu lat nawiązanie kontaktu z dziewczyną
uczciwą stało się dla Porwasza symbolem wspinania się z dołu ku górze, jak dla
Wokulskiego - o czym pamiętał z nauki języka polskiego - wyjście z piwnicy
Hopfera. Niestety, udało mu się to dopiero po maturze i po egzaminie na
Akademię, gdy znalazł się na plenerze. Tam właśnie dopuściła go do siebie
starsza od niego o cztery lata rzeźbiarka - mała, brzydka, umięśniona jak
ciężarowiec, ale z opinią kobiety nie do zdobycia, a więc na pewno uczciwej.

    Jej wymagania zaskoczyły Porwasza. To już nie było proste
podciągnięcie spódnicy i palenie papierosa, niekoniecznie nawet do końca. Trwało
to nie krótko, ale wiele godzin, niekiedy przez całą noc. Umięśniona rzeźbiarka
traktowała go jak małpę, którą przyuczała do zabawy z własnym ciałem, a były to
zabawy niezwykle wyszukane, zadziwiające swoją formą i treścią, czasem
przyjemne, a nawet rozkoszne, częściej jednak bolesne i męczące. Od owej
rzeźbiarki dowiedział się Porwasz, że w miłości z uczciwą kobietą tylko
niewielką rolę wyznaczono członkowi męskiemu. Kobieta uczciwa i trudna do
zdobycia żądała wielkiego zaangażowania rąk, które musiały ją obejmować,
głaskać, pieścić, domagała się wysiłku ust, które przeznaczone były nie tylko do
wygłaszania ciepłych i czułych słów (a tych nigdy kobietom uczciwym nie było
dość), lecz takie do nieustannego całowania i dotykania. Tak więc w pożyciu z
kobietą uczciwą mężczyźnie nie pozostawała nic, co mogło stanowić jego wyłączną
własność, lecz wszystko należało do kobiety, każdy skrawek męskiego ciała, każda
myśl, każde słowo, każde uderzenie serca. I jakby tego nie dosyć w stosunku z
uczciwą kobietą mężczyzna pozostawał wciąż jak gdyby niewypłacalnym dłużnikiem,
częściej od pochwał za swoją miłość i erotyczne zabiegi słyszał płacze i
wyrzekania, że nie dosyć jest kochana i pieszczona, że jej uczciwość nie w pełni
została wynagrodzona. Tęsknił więc Porwasz do kobiet łatwych i ogólnie
dostępnych, tak prosto załatwiających z mężczyzną owe męsko-damskie sprawy.
Niestety, raz wyszedłszy z ponurej piwnicy swojej przeszłości, powrót swój do
niej widział Porwasz niemożliwym, ponieważ oznaczałby, że niczego w życiu nie
osiągnął. Ambicja zresztą, która wypełniała bez reszty duszę Porwasza, nie mogła
pozostać obojętna na jego stosunek do kobiet. Pragnął mieć odtąd kobiety coraz
uczciwsze i coraz trudniejsze do zdobycia, a zarazem spełniać ich oczekiwania a
nawet zaskakiwać, budzić zachwyt, uznanie, szacunek, miłość. Tedy raz wstąpiwszy
na ową drogę, Porwasz już nie mógł się wycofać, nawet jeśli w rzeczy samej od
czasu do czasu nurtowała go tęsknota za przeszłością. Albowiem miał już pełnię
świadomości, że od kobiet sprzedajnych każdy mężczyzna za tę samą sumę pieniędzy
mógł uzyskać to samo, podczas gdy w pożyciu z uczciwymi kobietami istniała
nadzieja otrzymania więcej od innych. Z czasem zaczął Porwasz odczuwać coś w
rodzaju litości dla kobiet sprzedajnych, raziła go ich wstydliwość i
standardowość, skłonność do jednego tylko schematu miłości. Pamiętał przecież,
że jedynie w wyjątkowych wypadkach, i to za duże pieniądze, godziły sil robić
to, co kobiety uczciwe czyniły chętnie i bez żadnych oporów. To one zaskakiwały
swoim cudownym bezwstydem i gotowością do najbardziej wyszukanych usług. Zresztą
kobiety uczciwe były także w pewien sposób sprzedajne, oddawały się bowiem za
rozkosz lub nadzieję rozkoszy, co jednak świat wyżej cenił niż pieniądze.
Prostytutce wystarczyło machnąć przed nosem wypchanym portfelem, kobiecie
uczciwej należało obiecać moc wyszukanych rozkoszy, w pojęciu Porwasza nie
różniły się więc zbyt wiele, jednak ze względu na swe wygórowane ambicje wolał
kobiety uczciwe. A raz wszedłszy z nimi w stosunki, nigdy już z drogi owej nie
zawrócił, starając się dotrzymać swoich obietnic. Odtąd życie malarza Porwasza,
podobnie jak wielu innych mężczyzn obcujących z kobietami uczciwymi, było jednym
wielkim pasem nadludzkich trudów. Na szlakach dawania rozkoszy mężczyzna z
ambicjami skazany bywał na ogromną samotność, intuicję i wiedzę płynącą z
doświadczenia, niekiedy przydatną i owocującą, niekiedy zaś obciążającą
wyobraźnię jak ciężki worek. Z czasem wyobraźnię Porwasza przestały wypełniać
twarze kobiece o takich a nie innych oczach, o takim, a nie innym kolorze
włosów, zarysie ust i powiek, ale ponieważ wszelkie jego kontakty z kobietami
prędzej czy później zmierzały w jednym kierunku, tedy wkrótce we wspomnieniach
widział tylko ich przyrodzenia. Zarazem jednak poznając jakąś nową uczciwą
kobietę, przystępował do sprawy z nadzieją, że tym razem spełni się z nią
fizycznie i duchowo w akcie prostym i łatwym, obopólnie przyjemnym. I za każdym
razem przeżywał nowe rozczarowanie, które miało swą przyczynę w ambicji, aby
otrzymać więcej niż inni. Nie rozumiał, że nawet działając w dobrej wierze
jednocześnie rozbudzał apetyty kobiet, czynił je rozpustnymi, zrywał tamy wokół
jezior ich namiętności i zawsze po jakimś czasie tonął, choć był świetnym
pływakiem. Nie mają bowiem brzegów ani granic rozbudzone nadzieje erotyczne
kobiety uczciwej, która w rozkoszy pragnie znaleźć usprawiedliwienie dla swego
odstępstwa od cnoty.
    Skazany na wielogodzinny widok szczupłych pośladków pani
Aldony, odkrył w sobie Bogumił Porwasz zupełnie nowe zjawisko - dystans wobec
własnej przeszłości, jak również przyszłości, która jawiła się przed nim
niezwykle groźnie, jeśli nie zdecyduje się zejść z drogi wygórowanych ambicji
męskich. Porządkując wspomnienia swoich przeżyć z kobietami, odnajdywał teraz
jedynie płytsze lub głębsze ślady własnego upodlenia, i to nawet w tych
przypadkach, o których dotąd sądził, że były piękne i dały mu tylko szczęście.
Tak na dobrą sprawę, w tej chwili myślał, że jedyne momenty w jego życiu, gdy
nie doznał uczucia niesmaku, to były właśnie owe krótkie i do niczego nie
zobowiązujące spazmy rozkoszy w izbie rodzinnej. Dziewczyna podciągnęła sukienkę
i nie musiała nawet wypalić do końca swego papierosa, on dostawał to, czego
pragnął, nikt nie żądał od niego niczego nadzwyczajnego, co najwyżej trochę
pieniędzy, których i tak nie dawał, ponieważ ich nie miał. Zapinając rozporek
nie miał uczucia niespełnionego obowiązku albo zawiedzionej czyjejś nadziei. Co
więc warta była świadomość posiadania uczciwej kobiety, jeśli wiązała się z nią
konieczność uwzględnienia wszystkich jej tak bardzo skomplikowanych wymagań,
życzeń, wysiłków, w których tonęło się jak w ogromnym i głębokim morzu?
    Teraz, leżąc obok pani Aldony, czuł Porwasz, że znowu tonie i
tylko dzięki jej porannemu wypoczynkowi może na chwilę wychynąć z głębiny i
chwycić haust powietrza. Wiedział, że ratunek dla jego męskości jest być może
blisko, jeszcze godzina lub dwie, a pani Aldona odjedzie, może na zawsze. Atoli
zdawał sobie sprawę, pomny wielu gorzkich doświadczeń, że po wyjeździe, gdy
minie dzień lub dwa, znowu zapragnie kobiety. Tak więc, choć znienawidził samą
istotę kobiecości, jednak czuł, że żyć bez niej nie potrafi i to, że nienawidzi,
wcale nie znaczy, iż przestanie pożądać. Czy było jakieś wyjście z tej sytuacji?
Czy na zawsze będzie skazany, aby znajdować się na dnie śmierdzącej jamy,
nienawidzieć i pożądać? Podczas pobytu Aldony został tak sponiewierany, spadł w
taką przepaść, że niemożliwością mu się wydało, żeby mógł stoczyć się kiedyś
jeszcze niżej. Cóż go więc dalej oczekiwało, jeśli nie droga w górę ku wolności
i odbudowaniu własnej męskiej godności? Dzięki Aldonie odniósł nad sobą
zwycięstwo - uwolnił się od zacierania swojej przeszłości, kontaktów z dziwkami
sprzedajnymi, a także od wygórowanych ambicji, aby w zamian za udzielanie
rozkoszy mieć kobiety uczciwe. Odtąd zacznie wyłącznie folgować swemu męskiemu
egoizmowi i będzie dawać kobietom tyle, ile od nich weźmie, a może nawet mniej.
Przestanie się dręczyć nieustannym poczuciem niespełnionego męskiego obowiązku,
skończy mozolne wędrówki po wyszukanych drogach kobiecej rozkoszy. Zadba
wyłącznie o siebie.
    Tak myślał malarz Porwasz i w rzeczy samej w trzy godziny
później czerwony samochód wywiózł ze Skiroławek panią Aldonę oraz walizkę z
przyrządami do miłości. Na pożegnanie powiedziała malarzowi wieloznacznie, że
być może przyjedzie tu jeszcze kiedyś, a być może przyśle mu swoją koleżankę.
Pochwaliła też jego płótna - trzciny nad jeziorem. Mógł więc Porwasz wybrać
między wiarą, że sprostał jej nadziejom albo poddać się uczuciu niepewności, że
nie okazał się dobrym kochankiem. Lecz jemu było już wszystko jedno, skoro
wybrał drogę wolności od męskich ambicji.
    Dlatego może na pożegnanie powiedział do pani Aldony tak, jak
powiedział:
    - Żałuj, że nie znalazłaś trochę czasu, aby poznać tutejszych
wieśniaków. Należy do nich słynny na całą okolicę lekarz, o którym mówią, że
jest prawdziwym doktorem wszechnauk. Jest wśród nich znakomity pisarz, pogrążony
w pracy nad powieścią zbójecką. Sołtysem naszym został człowiek, który dwa
mundury nosił, niezliczoną ilość odznaczeń bojowych otrzymał, a wszystkie rzucił
do bagna. Jesteśmy biedni, ale cenimy swoją godność. To, co wy w stolicy robicie
przez cały rok, to znaczy parzycie się ze sobą i wymieniacie, u nas czynimy to
tylko raz w roku, pewnej nocy w starym młynie. I nazywamy to pięknie: nocą
mieszania krwi. Wy robicie to z chęci zysku albo z rozpusty, a my dla
oczyszczenia własnych dusz. Nie przysyłaj mi tu żadnych swoich koleżanek lub
przyjaciółek, ale co najwyżej dobrego kupca na obrazy. W stolicy znalazłem się w
trudnej sytuacji i sprzedałem ci swoje płótna po trzy tysiące. Teraz będę brał
po sześć, gdyż, jak uczy święty Augustyn, liczba sześć jest doskonałą.
    W drodze powrotnej pani Aldonie przyszło na myśl, że być może
malarz Porwasz ma w sobie coś wielkiego, być może ów baron Abendteuer nie został
przez niego wymyślony, obrazy zaś przedstawiające trzciny nad jeziorem warto
komuś odsprzedać bardzo drogo.
    A tymczasem Bogumił Porwasz powrócił do swego dachowca krytego
eternitem i spokojnie położył się spać na tapczanie, który nosił jeszcze zapach
kobiecego potu, męskiego nasienia i wilgoci wywołanej lubieżnością. Spał prawie
dwadzieścia godzin, a nazajutrz około południa zapukał do drzwi pracowni pisarza
Lubińskiego. Uczynił tak, ponieważ czuł potrzebę, aby komukolwiek zwierzyć się,
że stał się człowiekiem wolnym od męskich ambicji. Nie mógł wiedzieć malarz
Porwasz, że idzie do kogoś, kto popadał w niewolę powieści zbójeckiej, niewolę
potężną i groźną. Bo jeśli Porwasz przez wiele godzin widział jeno szczupłe
pośladki pani Aldony, to pisarz Lubiński w tym samym czasie widział coś więcej,
wzniósł się być może wyżej niż Porwasz, ale zarazem spadł daleko niżej. A między
owymi wyżynami i nizinami, podobnie jak Porwasz, przebył morze niepewności,
zwątpienia, wstydu, lęku i odwagi w daleko większym niż u Porwasza wymiarze.

    Roztargnionym gestem pisarz wskazał Porwaszowi ławę okrytą
szorstką skórą dzika, ale na malarza nawet nie spojrzał. Wzrok pisarza kierował
się za okno na płaską powierzchnię jeziora, ale chyba jej także nie dostrzegał,
potem na moment zatrzymał na kartkach papieru leżących na stole. Na nich to
kroczył pisarz Lubiński po manowcach powieści zbójeckiej, na które sprowadziła
go pani Basieńka; łamał się ze swoją wstydliwością, ale także odkrywał w sobie
pokłady rozwiązłości, która go zaskakiwała w sposób oszałamiający. Czuł Porwasz,
że pisarz Lubiński jest dziś jakby zupełnie innym człowiekiem i obserwując go,
taktownie milczał. I tylko pani Basieńka, nieświadoma tych spraw, radośnie
krzątała się po swej wykładanej białymi kafelkami kuchni, ciesząc się, że mąż
jej wejdzie między sławy. Na tę okazję włożyła na siebie sweterek o dwa numery
za mały, uwypuklając wyraźnie diabelskie różki, co, jak się jej wydawało,
powinno natchnąć męża do prawdziwego zbójowania w prozie. Lecz on był zbyt
roztargniony, aby to dojrzeć, podobnie jak zdawał się nie dostrzegać Porwasza. I
tak obydwaj ci mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie chyba z godzinę, a żaden nie
rzekł ani słowa.
    Zaniepokojona ciszą trwającą w pracowni męża pani Basieńka
weszła tam z tacą, na której stały dwie szklanki mocnej herbaty. Mąż spoglądał w
okno, a malarz patrzył na niego, lecz obydwaj zdawali się być nieobecni w tym
domu a może na tym świecie. Między nimi zalegało milczenie, ciężkie i tak
rozległe, że chyba w rzeczy samej poprzez ten obszar ani siebie, ani też jej nie
dostrzegali. Usiadła więc cichutko na małym pufie, kierując ku malarzowi okrągłe
kolanka w jasnych pończoszkach i nawet dwa razy, raz po razie, przełożyła nogę
na nogę, aby Porwasz mógł ujrzeć jej białe majteczki. Obciągnęła również na
sobie sweterek o dwa numery za ciasny, lecz odniosła wrażenie, że uczyniła to za
jakąś ścianą, w zupełnie innym pokoju. I ogarnęła ją trwoga, że stało się coś
bardzo złego, czego nie obejmie ani rozumem, ani kobiecymi ramionami. A że
rzadko która kobieta pogodzi się z faktem, iż coś pozostaje poza jej
zrozumieniem, poza dotknięciem ust, piersi, vaginy, poza pożądaniem i
spełnieniem, trwoga wkrótce ustąpiła w niej złości i głośno stuknęła tacą o
stolik przy ławie, niejako rozkazując, aby zwrócili uwagę na herbatę, którą im
przyniosła.
    - Niech mi pan przeczyta coś o pięknej Luizie - odezwał się
wówczas malarz Porwasz głosem cichym i dziwnie zbolałym. - Chciałbym posłuchać o
miłości wzniosłej i prawdziwej.
    Lubiński popatrzył na niego badawczo, jakby go po raz pierwszy
widział na oczy. To samo wrażenie odniosła i pani Basieńka, bo też i jej się
zdawało, że poprzez owo badawcze spojrzenie widzi ją kimś innym niż była. A i on
sam w swym spojrzeniu objawił się swej żonie jakimś zupełnie nowym człowiekiem.
- Dobrze - zgodził się z tajemną satysfakcją.
    Wypili herbatę, którą im podała. I wraz ze zwykłymi gestami
jakie się w takich razach czyni - wsypywaniem cukru, mieszaniem łyżeczką,
podnoszeniem szklanki do ust i odstawianiem jej na spodek, stali się również
zwykli; wrażenie odmienności uleciało jak sen.
    A potem pisarz Lubiński pełnymi zdaniami swej potoczystej prozy
opowiedział im o wczesnowiosennym zmierzchu i opuszczonym domku myśliwskim,
który wznosił się na brzegu uroczyska starej karpiami. Stażysta pożyczył klucz
od leśniczego i otworzywszy ów domek, zapalił świeczkę na zbitym z desek stole.
Oczekując na przyjście Luizy, usiadł na jednej z czterech drewnianych prycz,
pokrytych siennikami i czekał tak czas jakiś, może kwadrans, a może dłużej.
Wreszcie doszło jego uszu niezbyt głośnie kaszlnięcie na dworze, później zaś
szmer kroków na pokrytej żwirem ścieżce. Wówczas stażysta wstał z pryczy i
szeroko otworzył ramiona...
    (W rzeczy samej o trzy kilometry od leśniczówki Blesy, w
głębinie lasu, znajdowała się ogromna polana, podobna do podłużnej niecki.
Kiedyś hodowano tu karpie i dla strażników rybackich zbudowano drewnianą szopę.
Którejś bardzo dżdżystej wiosny woda przerwała tamę i leśnym strumieniem uciekła
do niedalekiego jeziora Baudy, karpie zaś zostały wyłapane i zjedzone. Wkrótce
drewnianą szopę strażników obaliły jesienne wichury, zamieniając ją w stertę
spróchniałych desek, aż w końcu odbudowana została mocą pisarskiej wyobraźni -
jako domek myśliwski. W jej wnętrzu stanęły prycze i stół, a na stole znalazła
się świeca, która przydać miała blasku miłości...)
    - "Piękna Luiza otworzyła drzwi domku myśliwskiego, nagły
powiew wiatru zgasił świecę na stole. W ciemnościach Luiza przylgnęła do
stażysty, który zaczął rozpinać guziki u jej bluzki, a potem chwycił wargami
skurczone chutliwe brodawki obnażonych piersi. Po chwili położyli się na
drewnianej pryczy, ona rozpięła mu koszulę i przylgnęła policzkiem do piersi,
słuchając szybkiego oddechu".
    Trwali tak przez kilka melodyjnych i nieco barokowych zdań
zbójeckiej powieści.
    Wreszcie stażysta pośpiesznymi ruchami zrzucił z siebie ubranie
i bieliznę. Później, nie zważając na nieśmiały sprzeciw Luizy, uwolnił ją od
spódnicy i majtek. Znaleźli się zupełnie nadzy na szorstkim sienniku w
ciemnościach domku myśliwskiego.
    - "Wysunięty wilgotny i mięsisty koniec języka zaczął błądzić
po każdym zakątku jego skóry" - czytał pisarz Lubiński. - "Jej prawa dłoń
wśliznęła się między owłosione męskie uda. Ogarnęło go tak silne pożądanie, że
chwycił ją mocno w ramiona, aby wejść w jej wnętrze. Lecz ona..."
    W tym momencie głos pisarza Lubińskiego załamał się, na
policzki wypełzł lekki rumieniec. Czuł, że znowu, podobnie jak dziś rano, gdy
pisał tę scenę, znalazł się zawieszony między wzniosłością i upadkiem. A że był
człowiekiem wykształconym i płynnie władającym kilkoma językami, tedy tylko
chrząknął, jakby przełykając ślinę i dalej czytał już w języku niemieckim.
    Nieoczekiwanie uświadomił sobie Lubiński, że jego żona zna
trochę język niemiecki, być może malarz Porwasz tylko udaje nieznajomość
niemieckiego, a już na pewno świetnie włada tym językiem stary Szulc i wielu
innych ludzi w Skiroławkach. I gdyby ktoś przeczytał to, co on teraz głośno mówi
w swoim: domu, nie mógłby nikomu w wiosce spojrzeć w oczy. Chrząknąwszy
powtórnie; czytał więc już po francusku.
    Dobitna była francuszczyzna pisarza Lubińskiego. Bo też
francuskiego uczył się od dziecka, władał nim pięknie jego ojciec - badacz
kultury francuskiej, mówiła po francusku jego matka - lektorka języka
francuskiego na uniwersytecie. Obydwoje nie żyli już, a przecież Lubińskiemu
wydało się raptem, że wymawiając owe francuskie zdania popełnia jakąś zbrodnię
wobec własnych rodziców. Widział gniew w oczach ojca i niesmak na twarzy matki.
Tedy chrząknął po raz trzeci jakby przełykając ślinę; dalej czytał po angielsku.

    Lubiński chciał znowu przełknąć ślinę, ale w ustach miał sucho.
Na kartce papieru, która przed nim leżała, ciągnął się jeszcze długi szereg słów
ułożonych w zdania, lecz on zapragnął milczenia. Zresztą, może i nie potrafiłby
już z siebie wydobyć nawet głosu.
    Pani Basieńka miała minę wyrażającą zakłopotanie, nie
spodziewała się bowiem, że mąż zacznie pisać powieść zbójecką aż w czterech
językach. Porwasz znał jedynie polski, choć bywał w Londynie, a już na pewno w
Paryżu. Lecz przeczytany przez Lubińskiego po polsku początek sceny miłosnej
wystarczył wyobraźni Porwasza, aby później poprzez obco brzmiące słowa
przedstawić sobie obraz tego, co stało się między piękną Luizą i stażystą.
Raptem przed oczami malarza pojawiły się znowu szczupłe pośladki pani Aldony i
jej rozchylony, różowy, pulsujący pożądaniem kielich. Ni stąd, ni zowąd ogarnęła
malarza taka wściekłość, że krzyknął gromko do Lubińskiego:
    - Świństwo! Powiadam panu, że to świństwo! To nie jest miłość
wzniosła prawdziwa!...
    Porwasz wybiegł z pracowni pisarza i nie zatrzymał się
wcześniej aż u siebie w dachowcu krytym eternitem. Zdyszany biegiem padł na
tapczan i długo leżał ta nim z twarzą ukrytą w poduszce. Bo choć czuł się
człowiekiem wolnym od męskich ambicji, to jednak nie bardzo wiedział, co czynić
dalej ze swą Wolnością.

następny    









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Install (28)
F1 28 Formy bool 4
223 227 6fcwctb2pglckpptczkjmjgfc6sdcxsk6lmqcji
06 11 09 (28)
28 XSYZG6SUTQ4ITCDGDJTLHB4EQHIHGDYMRX7DWPA
Rozporządzenie Ministra Finansów z dnia 28 września 2007 r ws zapłaty opłaty skarbowej
2008 Metody obliczeniowe 13 D 2008 11 28 20 56 53
Party Alarm Apres Ski (3 CD) (28 12 2014) Tracklista
SKOPIUJ LINKI DO PRZEGLĄDARKI ABY POBRAĆ !!!(28)
6 (28)
index (28)
28

więcej podobnych podstron