B/253: G.I.Gurdżijew - Spotkania z wybitnymi ludźmi
Wstecz / Spis
Treści / Dalej
Mój pierwszy wychowawca
Jak już wspominałem w poprzednim rozdziale, moim pierwszym wychowawcą był dziekan Borsz. W okresie, o którym mowa, był on dziekanem Katedry Wojskowej w Karsie i w całej okolicy, dopiero od niedawna znajdującej się pod kontrolą Rosjan, uważano go za najwyższy autorytet w sprawach duchowych.
Można powiedzieć, że na skutek całkiem przypadkowych okoliczności życiowych stał się on dla mnie czynnikiem oddziałującym na wtórną warstwę mojej obecnej indywidualności".
W okresie, kiedy uczęszczałem do szkoły miejskiej w Karsie, któregoś dnia przeprowadzono wśród uczniów nabór do chóru przy Katedrze Wojskowej; ponieważ miałem wtedy dobry głos, znalazłem się wśród wybrańców. Od tego czasu zacząłem chodzić do Katedry Rosyjskiej na zajęcia śpiewu.
Przystojny, starszy już wiekiem dziekan interesował się nowym chórem głównie dlatego, że był kompozytorem różnych świętych kantyków, które tego roku miały znaleźć się w naszym repertuarze. Często więc przychodził na nasze zajęcia, a ponieważ kochał dzieci, zawsze był bardzo dobry dla nas, małych chórzystów.
Z jakiegoś powodu już wkrótce zaczął mi okazywać szczególną serdeczność; być może dlatego, że miałem wyjątkowo dobry głos, wyróżniający się nawet wówczas, gdy śpiewałem w tle, albo być może po prostu dlatego, że bardzo lubiłem płatać figle, a on darzył sympatią takich urwisów. W każdym razie coraz bardziej się mną interesował i niebawem zaczął nawet pomagać mi przy odrabianiu lekcji.
Pod koniec roku przez cały tydzień nie przychodziłem do katedry, ponieważ zaraziłem się jaglicą. Dowiedziawszy się o tym, Ojciec dziekan sam przyszedł do nas, przyprowadziwszy ze sobą dwóch wojskowych okulistów.
Mój ojciec był wtedy w domu i kiedy lekarze po skończonym badaniu wyszli, postanowiwszy przysłać pielęgniarza, żeby dwa razy dziennie przyżegał moje oczy siarczanem miedzi i co trzy godziny smarował je złocistą maścią, ci dwaj mężczyźni, którzy względnie normalnie dożyli starości
żywiąc niemal identyczne przekonania, mimo że ich przygotowanie do wkroczenia w odpowiedzialny wiek odbywało się w całkiem odmiennych warunkach
po raz pierwszy mieli okazję ze sobą rozmawiać.
Już od pierwszego spotkania przypadli sobie do gustu i później stary dziekan często odwiedzał ojca w warsztacie; z reguły siadali wtedy na miękkich strużynach znajdujących się w głębi pomieszczenia i pijąc kawę przygotowaną przez ojca, godzinami prowadzili rozmowy na różne religijne i historyczne tematy. Pamiętam, że dziekan ożywiał się szczególnie wówczas, gdy ojciec mówił coś o Asyrii, której historię znał bardzo dobrze, a która z jakiegoś powodu w owym czasie bardzo interesowała dziekana Borsza.
Ojciec Borsz miał wtedy siedemdziesiąt lat. Był wysoki, szczupły, o pięknym wyrazie twarzy, kruchego zdrowia, ale silny i stanowczy na duchu. Wyróżniał się głębią i rozległością wiedzy; w sposobie życia i w poglądach znacznie odstawał od swojego otoczenia, które z tego powodu uważało go za dziwaka. I faktycznie, jego sposób życia usprawiedliwiał taką opinię. Wystarczy powiedzieć, że chociaż był człowiekiem zamożnym, który otrzymywał wysokie wynagrodzenie oraz miał przydział na specjalne mieszkanie, zajmował tylko jeden pokój z kuchnią w stróżówce przy katedrze, podczas gdy jego asystenci-księża, zarabiający o wiele mniej, mieszkali w sześcio-, a nawet dziesięcio- pokojowych pomieszczeniach, wyposażonych we wszystkie możliwe wygody. Żył w odosobnieniu, mało obcował z ludźmi i rzadko ich odwiedzał. W owym czasie do swojego pokoju dopuszczał tylko mnie i swojego ordynansa, któremu jednak nie wolno było tam wchodzić pod jego nieobecność. Sumiennie wypełniając swoje obowiązki, cały czas wolny przeznaczał na studiowanie nauki, szczególnie astronomii i chemii. Czasami dla odpoczynku zajmował się muzyką; grał wówczas na skrzypcach albo komponował kantyki, z których wiele zyskało popularność w całej Rosji.
Wiele lat później słuchałem z płyt gramofonowych niektórych z tych skomponowanych w mojej obecności kantyków, na przykład: Na Twoje wezwanie Wszechmocny Panie, Łagodne światto, Tobie Chwata itp.
Dziekan często odwiedzał mojego ojca. Zazwyczaj działo się to wieczorem, kiedy obaj byli wolni od obowiązków.
Aby, jak to mówił, nie wodzić innych na pokuszenie", starał się, by te wizyty przeszły nie zauważone. Dziekan zajmował w mieście bardzo ważną pozycję i prawie wszyscy znali go z widzenia, podczas gdy mój ojciec był tylko zwykłym stolarzem.
W czasie jednej z rozmów, która toczyła się w mojej obecności w warsztacie ojca, dziekan zaczął mówić o mnie i o moich studiach.
Powiedział, że uważa mnie za bardzo zdolnego chłopca i że według niego nie ma sensu, żebym pozostał w szkole i zmarnował osiem lat jedynie po to, by otrzymać świadectwo ukończenia trzeciej klasy.
Rzeczywiście, szkoły miejskie funkcjonowały wtedy w sposób zupełnie absurdalny. Program był podzielony na osiem rocznych klas, ale świadectwo końcowe odpowiadało jedynie ukończeniu trzech klas liceum siedmioletniego.
Tak więc dziekan Borsz przekonał mojego ojca, żeby wypisał mnie ze szkoły i żebym zaczął pobierać lekcje w domu, obiecując, że sam będzie uczył mnie niektórych przedmiotów. Powiedział, że jeśli w przyszłości będzie mi potrzebne świadectwo, to w dowolnej szkole mogę przystąpić do egzaminu z odpowiedniego przedmiotu.
Po odbyciu rodzinnej narady tak też postanowiono. Opuściłem więc szkołę i od tamtej chwili Ojciec Borsz zajął się moją edukacją; niektórych przedmiotów uczył mnie sam, pozostałych zaś wyznaczeni przez niego nauczyciele.
Moimi pierwszymi nauczycielami byli dwaj seminarzyści, Ponomarenko i Krestowski, którzy po ukończeniu seminarium duchownego, w oczekiwaniu na objęcie funkcji kapelanów wojskowych, służyli jako diakoni w miejscowej katedrze. Lekcji udzielał mi również doktor Sokołów.
Ponomarenko uczył mnie geografii i historii, Krestowski
katechizmu i rosyjskiego, Sokołów
anatomii i fizjologii; matematyki oraz pozostałych przedmiotów uczył mnie sam dziekan.
Bardzo poważnie zabrałem się do nauki.
Mimo że byłem wybitnie uzdolniony i nie miałem żadnych trudności w uczeniu się, to ledwo znajdowałem czas na przygotowanie się do tylu lekcji i rzadko potrafiłem znaleźć wolną chwilę.
Bardzo czasochłonne okazało się samo chodzenie od domu jednego nauczyciela do drugiego, ponieważ mieszkali oni w różnych częściach miasta. Szczególnie długa była droga do domu Sokołowa, który mieszkał w szpitalu wojskowym w forcie Czarmak, cztery czy pięć kilometrów za miastem.
Moja rodzina chciała najpierw, żebym został księdzem, ale Ojciec Borsz miał bardzo specyficzny pogląd na temat tego, jaki powinien być prawdziwy ksiądz.
Według niego, ksiądz powinien nie tylko sprawować opiekę nad duszami swoich owieczek, lecz także wiedzieć wszystko o chorobach ich ciała i o tym, jak je leczyć. W jego pojęciu obowiązki księdza powinny łączyć się z obowiązkami lekarza.
Tak jak lekarz, który nie ma dostępu do duszy swojego pacjenta, nie jest w stanie naprawdę mu pomóc
mówił
tak samo nie można być dobrym księdzem, jeśli jednocześnie nie jest się lekarzem, ponieważ ciało i dusza są wzajemnie połączone. Często nie udaje się wyleczyć ciała dlatego, że przyczyna choroby znajduje się w duszy i vice versa.
Uważał, że powinienem zdobyć wykształcenie medyczne, ale nie w sposób tradycyjny, lecz tak, jak on je pojmował, to znaczy stawiając sobie za cel stanie się lekarzem ciała i spowiednikiem duszy.
Mnie jednak pociągało życie całkiem odmienne. Mając już od wczesnego dzieciństwa upodobanie do budowania najprzeróżniejszych przedmiotów, marzyłem o specjalizacji technicznej.
Ponieważ nie podjęto jeszcze ostatecznej decyzji w sprawie mojej przyszłej drogi życiowej, przygotowywałem się zarówno do pełnienia roli księdza, jak i lekarza; tym bardziej że w obu wypadkach niektóre przedmioty obowiązkowe pokrywały się.
Potem wszystko potoczyło się samo i dzięki moim zdolnościom mogłem się kształcić w obu kierunkach. Znajdowałem nawet czas na czytanie różnych książek podarowanych mi przez Ojca Borsza, a także innych prac, które po prostu wpadły mi w ręce.
Ojciec dziekan intensywnie pracował ze mną nad przedmiotami, których podjął się mnie nauczyć. Często po zakończeniu lekcji pozwalał mi zostać; częstował mnie wówczas herbatą i czasami prosił, żebym zaśpiewał kilka skomponowanych ostatnio przez niego kantyków, tak by mógł sprawdzić, czy są dobrze rozpisane na głosy.
Podczas tych częstych i przeciągających się wizyt prowadził ze mną długie rozmowy na temat zakończonych właśnie lekcji lub też o całkiem abstrakcyjnych sprawach; stopniowo nasze stosunki ułożyły się w taki sposób, że zaczęliśmy rozmawiać jak równy z równym.
Szybko się z nim oswoiłem i zniknęła moja początkowa nieśmiałość. Mimo całego szacunku, jakim go darzyłem, czasami jednak zapominałem się i podejmowałem z nim dyskusję. Nie żywił z tego powodu najmniejszej urazy, lecz
jak teraz rozumiem
nawet go to cieszyło.
W rozmowach ze mną często podejmował temat seksu.
Któregoś dnia powiedział mi na temat pożądania seksualnego, co następuje:
-Jeśli młodzieniec choć raz zaspokoi to pożądanie przed osiągnięciem dojrzałości, to spotka go to samo, co spotkało biblijnego Ezawa, który za miskę soczewicy sprzedał swoje pierworództwo, czyli cały swój dorobek życiowy; jeśli młodzieniec choć raz ulegnie tej pokusie, straci na całe życie możliwość stania się wartościowym człowiekiem.
Zaspokojenie pożądania przed osiągnięciem dojrzałości przypomina wlewanie alkoholu do mollawalskiego madżaru [Mollawali to mała miejscowość położona na południe od Karsu, a madżar to rodzaj bardzo młodego, nie sfermentowanego jeszcze wina (moszczu winnego)].
Tak jak z madżaru, do którego dodano choćby tylko kroplę alkoholu, nigdy nie otrzyma się wina, lecz jedynie ocet, tak samo zaspokojenie pożądania przed osiągnięciem dojrzałości powoduje, że młodzieniec zamienia się w potwora. Ale gdy dorośnie, może już robić wszystko, na co tylko ma ochotę; tak samo rzecz się ma z madżarem: gdy zamieni się w wino, można dolać do niego dowolną ilość alkoholu. Nie tylko nie zepsuje to wina, lecz dzięki temu, wedle upodobania, można zwiększyć jego moc.
Ojciec Borsz miał bardzo osobliwą koncepcję świata i człowieka.
Jego poglądy na temat człowieka i celu ludzkiej egzystencji różniły się diametralnie od poglądów jego otoczenia i od wszystkiego, co słyszałem lub przeczytałem na ten temat.
Przytoczę tutaj kilka jego myśli, które odzwierciedlają to, jak pojmował rolę człowieka i czego od niego oczekiwał.
Zwykł mówić:
Do momentu osiągnięcia dojrzałości człowiek nie odpowiada za swoje czyny, obojętne, czy są one dobre, czy złe, dobrowolne czy bezwiedne; odpowiedzialność ponoszą jedynie ludzie, którzy świadomie lub wskutek przypadkowych okoliczności podjęli się przygotowania go do odpowiedzialnego życia.
Dla każdej istoty ludzkiej, kobiety lub mężczyzny, młodość to okres przeznaczony na rozwój zarodka poczętego w łonie matki, aż do osiągnięcia tak zwanej pełnej dojrzałości.
Od tej chwili, czyli od momentu, gdy ów proces rozwoju dobiegnie końca, człowiek staje się osobiście odpowiedzialny za wszystkie swoje dobrowolne oraz mimowolne przejawy.
Zgodnie z prawami przyrody, wyjaśnionymi i sprawdzonymi dzięki wielowiekowym obserwacjom prowadzonym przez ludzi czystego rozumu, wspomniany proces rozwoju, w zależności od warunków geograficznych panujących w miejscu narodzin i kształtowania się danej osoby, ustaje u mężczyzn między dwudziestym a dwudziestym trzecim, zaś u kobiet między piętnastym a dziewiętnastym rokiem życia.
Jak to wyjaśnili mędrcy żyjący w minionych epokach, owe grupy wiekowe ustanowiła, zgodnie z prawem, sama przyroda w celu umożliwienia człowiekowi osiągnięcia niezależnego bycia; bycia, na którym ciąży osobista odpowiedzialność za wszystkie przejawy danej osoby. Niestety w dzisiejszych czasach prawie nikt nie zdaje sobie z tego sprawy, czego powodem, moim zdaniem, jest przede wszystkim lekceważenie we współczesnym systemie edukacji spraw seksu, które odgrywają przecież najważniejszą rolę w życiu każdego człowieka.
Co się tyczy odpowiedzialności ponoszonej za własne czyny, to choć na pierwszy rzut oka może wydawać się to dziwne, większość ludzi współczesnych, którzy osiągnęli lub nawet przekroczyli wiek dojrzewania, okazuje brak jakiejkolwiek odpowiedzialności za swoje przejawy, co zresztą, według mnie, jest w pełni zgodne z prawem.
Jedną z głównych przyczyn istnienia owej absurdalnej sytuacji jest fakt, że większość ludzi współczesnych cierpi w tym wieku na brak odpowiedniego typu osoby płci przeciwnej, niezbędnej
zgodnie z prawem
do pełnego rozwoju własnego typu, który z przyczyn od nich niezależnych, wynikających z tak zwanych Wielkich Praw, jest sam w sobie czymś nie dokończonym".
W tym wieku osoba, która nie ma w pobliżu przedstawiciela odpowiedniego typu płci przeciwnej
niezbędnego do pełnego rozwoju swojego nie w pełni rozwiniętego typu
tak samo podlega prawom natury i musi zaspokoić swoje potrzeby seksualne. Nawiązując kontakt z typem nie odpowiadającym własnemu typowi i podlegając prawu polaryzacji oraz, do pewnego stopnia, wpływowi tego nieodpowiedniego typu, traci ona mimowolnie i niepostrzeżenie prawie wszystkie typowe przejawy swojej indywidualności.
Dlatego właśnie jest niezbędne, aby w procesie odpowiedzialnego życia każdy miał obok siebie osobę płci przeciwnej odpowiedniego typu, tak by pod każdym względem móc wzajemnie się dopełniać.
Tę bezwzględną konieczność, wśród wielu innych, dogłębnie i opatrznościowo pojęli nasi odlegli przodkowie prawie we wszystkich minionych epokach; chcąc więc zapewnić warunki umożliwiające mniej więcej normalną egzystencję zbiorową, uważali oni za swoje najważniejsze zadanie jak najdokładniejszy i najlepszy dobór typów z przeciwnych płci.
Większość dawnych narodów miała nawet zwyczaj dobierania w pary osób należących do płci przeciwnych
innymi słowy: zaręczyn
kiedy chłopiec ukończył siedem lat, a dziewczynka rok. Od tej chwili obowiązkiem obu rodzin przyszłej, tak wcześnie zaręczonej pary było dopilnowanie, by wszystkie nawyki wykształcone u młodych w trakcie dorastania, na przykład skłonności, upodobania, gusty itp., wzajemnie sobie odpowiadały.
Równie dobrze przypominam sobie następujące słowa Ojca dziekana:
Aby człowiek po osiągnięciu odpowiedzialnego wieku okazał się prawdziwym człowiekiem, a nie pasożytem, jego edukacja musi bezwzględnie opierać się na dziesięciu następujących zasadach, które należy wpajać dziecku już od najwcześniejszych lat:
Oczekiwanie kary za nieposłuszeństwo.
Nadzieja na otrzymanie nagrody, tylko jeśli się na nią zasłużyło.
Miłość do Boga
ale obojętność wobec świętych.
Wyrzuty sumienia z powodu znęcania się nad zwierzętami.
Obawa przed przysporzeniem zmartwień rodzicom i nauczycielom.
Brak lęku przed diabłem, wężami i myszami.
Radość z zadowalania się tym, co się ma.
Smutek z powodu utraty życzliwości innych.
Cierpliwe znoszenie bólu i głodu.
Dążenie do tego, żeby wcześnie zacząć zarabiać na życie.
Ku memu wielkiemu zmartwieniu nie było mi dane towarzyszyć temu godnemu i tak niezwykłemu jak na nasze czasy człowiekowi w ostatnich dniach jego życia; nie mogłem więc oddać ostatniej ziemskiej posługi mojemu niezapomnianemu wychowawcy, który stał się moim drugim ojcem.
Pewnej niedzieli, wiele lat po jego śmierci, księża i parafianie Katedry Wojskowej w Karsie okazali wielkie zdziwienie i ciekawość, kiedy jakiś zupełnie nie znany w ich okolicy człowiek zamówił mszę żałobną, którą odprawiono nad samotnym i opuszczonym grobem
jedynym znajdującym się w obrębie katedry. Następnie ludzie widzieli, jak ów nieznajomy z trudem powstrzymał łzy i hojnie wynagrodziwszy księdza, nie patrząc na nikogo, kazał woźnicy odwieźć się na stację.
Spoczywaj w pokoju, drogi Nauczycielu! Nie wiem, czy spełniłem lub spełniam Twoje marzenia, ale wiem, że ani razu nie złamałem żadnego z otrzymanych od Ciebie przykazań.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
863 03ALL L130310?lass101Mode 03 Chaos Mode2009 03 Our 100Th Issuejezyk ukrainski lekcja 03DB Movie 03 Mysterious AdventuresSzkol Okres pracodawców 03 ochrona ppożFakty nieznane , bo niebyłe Nasz Dziennik, 2011 03 162009 03 BP KGP Niebieska karta sprawozdanie za 2008rid&657Gigabit Ethernet 03Kuchnia francuska po prostu (odc 03) Kolorowe budyniewięcej podobnych podstron