JOSE CARLOS SOMOZA
Szkatułka z kości słoniowej
Tytuł oryginału: La caja de marfil
(tłum. Bogumiła Wyrzykowska)
(c) Jose Carlos Somoza, 2004
2005
Mojemu ojcu i Marii Jose
Tu, czytelniku, zważ jeno dokładnie bo prawdę kryje zasłona tak lekka, iż ją twe oko
przebić może snadnie.
DANTE, Czyściec VIII, 22-24 (przeł. Alina Świderska)
Quiros
Morze miało kolor oczu dziewczyny, miasteczko miękkie kształty jej ciała. Quiros
widział już takie miasteczka, dziewczynę znał tylko z fotografii. Nie wiedział, jak długo
będzie jej szukał, o ile w ogóle ją znajdzie, ale kiedy z szosy dojrzał rozpościerający się przed
nim krajobraz, pomyślał, że dotarł do miejsca, z którego powinien rozpocząć poszukiwania.
Tak przynajmniej przypuszczał, ponieważ jakiś odmóżdżony ćwok zamazał
aerozolowymi swastykami nazwę miejscowości na tablicy. Na domiar złego, przy wjeździe,
zawieszano pomiędzy latarniami świetlne girlandy, pewnie w związku z jakimś lokalnym
świętem, i policjant zmusił Quirosa do skrętu w boczną uliczkę. Wiła się stromo w dół,
pomiędzy domami, i prowadziła na pokryte wydmami pustkowie. Quiros postanowił
zaparkować przy płocie i dalej pójść piechotą. Na szczęście znalazł pensjonat od razu, zaraz
za rogiem pierwszej przecznicy. Pomalowano go na jasnoniebieski kolor; świeży półmrok
pachniał sardelami.
- Jakaś kobieta pytała o pana - poinformowała go recepcjonistka, okrągła jak żółwi
krótkowzroczna jak kret, w okularach niczym denka od butelek. Mówiła z południowym
akcentem, który spowijał wypowiadane słowa gęstym welonem. - Zatrzymała się u nas.
Kazała mi to panu przekazać.
Quiros rozłożył kartkę. Czytał powoli, ponieważ prawie nigdy nie czytał, a także
dlatego, że drobne pismo zmuszało do mrużenia oczu. „Czy możemy spotkać się dzisiaj o
szóstej po południu na tarasie hotelowej restauracji? Z góry dziękuję”. Quiros również był jej
wdzięczny: dzięki temu będzie mógł odbyć sjestę.
Pokój pachniał tym, czym żaden pokój pachnieć nie powinien: pokojem. Był
mikroskopijny i nie wychodził ani na morze, ani na góry ciągnące się na północy, tylko na
chałupy po przeciwnej stronie. Okno było zaklinowane, kiedy próbował je otworzyć, urwała
się klamka, ale Quiros spał już w dużo gorszych miejscach.
Odświeżył się w łazience i zajął bagażem, który składał się z kapelusza i plastikowej
torby. Kapelusz był biały, pilśniowy, z niskim denkiem i szerokim rondem, przyozdobiony
czarną wstążką. Wydobył z torby kremową marynarkę pasującą do spodni. Położył ją obok
kapelusza, upewniając się, czy w wewnętrznej kieszeni znajduje się etui z
przeciwsłonecznymi okularami o małych, okrągłych szkłach, pozbawionych oprawek.
Wszystko to składało się na jego robocze ubranie. Używał go od lat: przynosiło mu szczęście.
Następnie usiadł na łóżku, zastanawiając się, co jeszcze mógłby zrobić. Dla
zobrazowania swoich rozważań wyjął z torby szarą kopertę i ponownie przejrzał zdjęcia.
Przedstawiały dziewczynę w szkolnym mundurku, to znów w koszulce i dżinsach,
samą lub z koleżankami, w ogrodzie lub w pokoju, przy grillu albo nad urodzinowym tortem,
en face albo z profilu. Miękkie kształty, krągłości nastolatki, pszeniczne włosy, owal nigdy
nieuśmiechniętej twarzy i oczy, które naprawdę miały kolor morza.
- Moja córka nie żyje - oznajmił Julian Olmos. - Chcę ją odnaleźć. Nie pierwszy raz w
swoim życiu umiera. Kiedy jej matka pożegnała się z życiem, dziesięć lat temu, umarła,
ponieważ przestała być dziewczynką, jaką znałem. I w zeszłym roku, kiedy opuściła dom po
raz pierwszy. Wtedy pretekstem była chęć zmiany szkoły. Nie widziałem ku temu powodów:
Valdelosa jest liberalną placówką, właściwie laicką, a nauczyciele byli z niej bardzo
zadowoleni. Pokłóciliśmy się oczywiście. A raczej ona się kłóciła, ponieważ ja, jak dobrze
wiesz, Quirosie, nie mam zwyczaju tego robić. Więc złapała plecak i zabrała się. Wynajęci
przeze mnie ludzie znaleźli ją dwa tygodnie później w małym miasteczku w schronisku w
rejonie Gerony. Tego lata najwyraźniej wybrała któreś na południu. Możesz podać mi
szklankę wody, Pedro?
Gabinet mieścił się na mansardzie i był rozległy jak samotność tyrana. Żaluzje zostały
opuszczone i jedynie osoba siedząca przy biurku mogła się cieszyć darem zenitalnego światła.
Osobą tą był don Julian Olmos Catón de Utica. Reszta tonęła w półmroku: sekretera, portrety
papieża i króla, krzyże i flagi, olejny portret ojca Olmosa, chuderlawy sekretarz Pedro Correa,
który właśnie pochylał nad szklanką fajansowy dzban, i Quiros. Ten ostatni z zaskoczeniem
przyjął fakt, że don Julian umówił się właśnie tutaj, ale później doszedł do wniosku, że w
sierpniu właściwie każde miejsce w Madrycie gwarantowało dyskrecję.
Opróżniwszy drugą szklankę, Olmos zamilkł, jakby jego głos ulotnił się gdzieś wraz z
uczuciem pragnienia. Minęło kilka minut. Quirosowi to nie przeszkadzało, wydawało mu się
nawet stosowne. Milczenie, podobnie jak ubranie, zdobi bogaczy, biedaków zaś prawie nigdy,
i trzeba przyznać, że don Julianowi, właścicielowi śnieżnobiałych włosów i czterech medali
za zasługi biznesowe i religijne, błyszczących w klapie marynarki, z milczeniem było do
twarzy. Wielkim panom potrzebne są długie pauzy; praca dla nich sprawiała Quirosowi
przyjemność.
- Czasem się zastanawiam, dlaczego mnie tak bardzo nienawidzi - powiedział nagle
Olmos. - Znajduję po temu niejedną przyczynę, oczywiście. Jeśli w życiu nam czegoś nie
brakuje, to właśnie powodów do nienawiści. Być może zaczęło się to wtedy, kiedy zabiłem jej
kota. Uczyniłem to w obronie własnej, zaznaczam. Mój wspólnik, który żył otoczony kotami,
zaprosił mnie pewnego dnia na kolację i zaraziłem się toksoplazmozą. Wtedy stałem się
czymś w rodzaju kociego Heroda. Na moim terenie ani jeden nie zachował głowy, w końcu
przyszła kolej na Szafira. Nigdy mi tego nie wybaczyła. Choć wierz mi, charakterek miała od
zawsze. Nie udała mi się córka. Dzieci mogą się udać lub nie, jak interesy. Przyznaję, nie
byłem dobrym ojcem, nie mogłem też oczywiście zastąpić jej matki, którą straciła, ale sądzę,
że byłem wielkim ojcem. Nikt nie może być jednocześnie i wielkim, i dobrym. - Po krótkim
namyśle Olmos dorzucił: - Być może ona też jest wielką córką.
- Jeśli wolno mi coś powiedzieć, don Julianie... - Correa przerwał kolejną ciszę - pana
córka ma pewne zalety.
- Uśmiechnął się, jakby nie wiedział, co jeszcze dodać.
Spojrzał na Quirosa. - Lubi pisać.
- Owszem. Lubi pisać - powtórzył Olmos, wypluwając słowa. - Jest prawdziwym
diabłem.
- Jest pisarką - powiedział Correa niemal unisono.
- Jest demonem - stwierdził Olmos. - Tym razem zostawiła mi wiadomość: „Nigdy nie
wrócę, a jeśli będziesz mnie szukał, odnajdziesz martwą”. Przypomina to paradoks kota.
Znasz się na fizyce kwantowej, Quirosie? Nie martw się, ja też się nie znam. To mój starszy
syn, fizyk, rozmawia ze mną na takie tematy. Podobno nauka udowodniła, że jeśli zamkniesz
kota w pudełku i strzelisz do niego, zdechnie dopiero wtedy, kiedy je otworzysz i spojrzysz na
niego. Dopóki to nie nastąpi, nie będzie ani żywy, ani martwy, a raczej będzie i taki, i taki
jednocześnie. Chodzi tu, naturalnie, o swego rodzaju metaforę, mającą wyjaśnić
funkcjonowanie jakichś tam cząsteczek. W prawdziwym życiu to się nie zdarza. Szafira
uśpiłem w pudełku jednym śmiercionośnym zastrzykiem i zapewniam cię, że zawinął się w
kilka sekund. Być może to przez to, że... Dlaczego ja właściwie o tym opowiadam?
- W związku z wiadomością, jaką zostawiła - podsunął Correa skwapliwie.
- Otóż to! „Jeśli będziesz mnie szukał, odnajdziesz martwą”. To jak ten paradoks kota,
myślę sobie. Znajdę ją martwą tylko wtedy, jeśli zajrzę do pudełka. A znam ją wystarczająco
dobrze, żeby wiedzieć, że nie przesadza. A ty byś zajrzał, Quirosie? Innymi słowy: wolałbyś
ją uznać za zaginioną, lecz żywą, czy za odnalezioną, ale martwą?
Quiros, który nie spodziewał się, że będzie musiał cokolwiek mówić, ani w tym
momencie, ani w żadnym innym, zaczął się plątać.
- Stawia mnie pan w kłopotliwej sytuacji, don Julianie - powiedział w końcu.
- Daj spokój, powiedz. Nie obrażę się.
- Jeśli mam być... Jeśli mogę być całkiem szczery...
- Zaginioną, lecz żywą - uciął Olmos, kwitując swoje słowa głębokimi, rytmicznymi
ruchami głowy. - Wiedziałem, nie musisz mi tego mówić. W tym właśnie tkwi sedno sprawy,
prawdziwy węzeł gordyjski. Nie jesteś ojcem, dlatego tak myślisz. Ale dla mnie „zaginiona”
znaczy to samo co „martwa”. Mój dylemat polega nie na wyborze między życiem a śmiercią,
tylko na tym, czy robić coś, czy nie, a ja nie znam ani jednego ojca godnego tego miana, który
by czegoś nie zrobił. Tak więc, chcę ją odnaleźć. Ma dopiero piętnaście lat, jest nieletnią,
pewną siebie smarkulą. Kiedy będzie starsza, może sobie odejść, jeśli zechce, ale dopóki to
nie nastąpi, będzie mnie nienawidzić w domu, w milczeniu, jak wszyscy w naszej rodzinie: w
domu i w milczeniu. Pojedziesz jutro do tego miasteczka i sprowadzisz ją z powrotem, ale
dyskretnie. Nie chcę mieszać w to policji ani sycić dziennikarzy wybrykami tej szelmy. -
Spojrzenie Olmosa miało twardość wyrzutów sumienia. - Pewnie się zastanawiasz, dlaczego
wezwałem cię w tej sprawie. - Chwila ciszy. - Właśnie ciebie.
- Dłuższa cisza. - Ciebie, Quirosie.
Quiros milczał. Siedział nadal pochylony do przodu, wsparłszy łokcie na udach, z
kapeluszem w dłoniach, oddychając przez otwarte usta. Lepiej, żeby niektóre pytania
zadawali ci, którzy potrafią na nie odpowiedzieć, myślał.
- Wiem, że nie jesteś człowiekiem, który mógłby się komukolwiek skojarzyć z tego
typu robotą - dodał Olmos - ale rzecz w tym, że pojawił się dodatkowy problem...
Przed obiadem postanowił się trochę przejść. Zdecydował się na robocze ubranie.
Wychodząc z pensjonatu, pomyślał, że lepiej poznać centrum, niż pójść w kierunku plaży.
Trudno powiedzieć, żeby Quiros poruszał się z dużą zręcznością: miał swoje lata, a
nogi niosące cielsko, do którego dźwigania zostały zmuszone, utykały lekko. Jakby tego było
mało, ulice miasteczka najwyraźniej sprzysięgły się przeciw niemu i wszystkie pięły się pod
górę w kierunku, w jakim się udawał. Zaczął się pocić po dwóch wzniesieniach, ale mimo to
nie zamierzał zdjąć ani marynarki, ani kapelusza. Chodziło przecież o wizerunek, a Quiros
bardzo dbał o swój wizerunek. Marynarka zdradzała masywną budowę klatki piersiowej, a
kapelusz wieńczy! kamienną twarz o mięsistych wargach, usianą drobnymi żyłkami na nosie i
policzkach, uwydatnioną dodatkowo przez ciemne okulary i wąsik, jakby wykreślony
grafionem. A poniżej tego maszkaronu zwalista postać o ramionach, z których zwisały łapy
jak rycerskie rękawice i stopach uwięzionych w butach o kwadratowych noskach. Taki był
Quiros. Żył w tym ciele pięćdziesiąt osiem lat, dwadzieścia z nich z tą samą aparycją; zdążył
się przyzwyczaić. Wiedział, że jego wygląd budzi pewien lęk, ale zarabiał na życie właśnie
tym, że go wzbudzał.
Teraz stwierdził jednak, że w nielicznych stworzeniach, jakie spotkał w czasie
przechadzki - dwoje dzieci, jakieś staruszki, szczekający pies - jego obecność nie budzi już
strachu, a co najwyżej ciekawość. W ostatnich latach przytrafiało mu się to wszędzie.
Wiedział, że powodem tego stanu rzeczy jest wiek, który ograniczał w znacznym stopniu
zdolność przyprawiania innych o drżenie. Sfatygowany strach na wróble nie odstrasza
ptaków, powiedział mu kiedyś były wspólnik. Z tego też powodu dostawał ostatnio same
bezsensowne zlecenia. W swoim życiu Quiros imał się niejednego zajęcia i walczył z różnego
rodzaju ludźmi, dlaczego więc teraz robił sobie jakiekolwiek nadzieje? Teraz, kiedy przyszło
mu się zmierzyć z nauczycielką i jej krnąbrną uczennicą.
Nie wiedział, którędy pójść. Przez jakiś czas podążał posłusznie w kierunku
wskazywanym przez tabliczki z napisem „Stare Miasto”, ale straciwszy orientację w
labiryncie krętych uliczek, pagórkowatych stromizn, brązowych okiennic i domów
przypominających małe, białe pudełka, zniechęcił się i zawrócił. Było jasne, że centrum tego
miasteczka pozostanie dla niego tajemnicą. W hotelowej restauracyjce zamówił na obiad
barweny, które podała mu młoda, ciemnowłosa kelnerka, wysoka jak trzcina, z bransoletką na
kostce w postaci połączonych ze sobą, złoconych kluczyków. Bardziej niż bransoletka
zainteresowała Quirosa jej bluzka (zwykła koszulka niezasłaniająca nawet pępka), dzięki
której, po raz pierwszy, od kiedy natknął się na zabazgrany drogowskaz, mógł odczytać
nazwę miasteczka we wszystkich kolorach tęczy.
„Roquedal”, pojawiające się i znikające mu sprzed oczu, nachylające się, unoszące
nad nim, tak bliskie i tak niedostępne.
W ubiegłym roku rodzina Fuentes Waksamanow zatrudniła go, żeby odnalazł psa.
Quiros uznał zadanie za poniżające, ale przyjął je, ponieważ ostatnimi czasy nikt nie dzwonił
do niego z dużymi zleceniami.
Dom Fuentes Waksamanow zajmował całą przestrzeń między dwiema przecznicami w
pobliżu parku Retiro; na tyłach był rozległy ogród. W drzwiach przyjęła Quirosa pokojówka.
Miała smutną twarz, podkrążone oczy, a jej fartuszek przypominał żałobny strój. Zostawiła go
pod opieką kamerdynera, który z kolei wprowadził go do salonu, gdzie oczekiwał
wymuskany rzecznik rodziny, z uśmiechem w samym środku koła wyznaczonego przez
szpakowate włosy i brodę. Pierwszą rzeczą, jaką mu powiedział, było to, że nie musi szukać
żadnego psa.
Oświadczenie to nie zaskoczyło Quirosa. Od ponad dwóch dziesięcioleci pracował dla
bogaczy i wiedział, że w ich świecie zdarzają się sprzeczności nie do opisania, nieznane
większości śmiertelników. Świat bogaczy jest światem odwróconych znaków, w którym białe
bywa czarne i w którym ktoś może zostać wynajęty do szukania psa pod warunkiem, że go
nigdy nie znajdzie. Trudno jest pracować dla bogaczy, nie każdy się do tego nadaje.
Trzeba być wyzutym z wyobraźni i ciekawości, twardym, niejednokrotnie bardziej niż
skała, i mieć stalowe serce.
Quiros był odpowiednim człowiekiem; bogacze uwielbiali korzystać z jego usług.
Sprawa sprowadzała się do uspokojenia Aitany Fuentes Waksman, najmłodszego
członka rodziny, pod którego opieką znajdowało się zwierzę w dniu swojego zaginięcia.
Rodzice spodziewali się, że obecność Quirosa i kilka niezobowiązujących obietnic przywrócą
jej radość.
Pies, jak wyjaśnił rzecznik rodziny, nie liczył się w najmniejszym stopniu. Chodziło o
kundla, dość głupiego, niezdolnego dosiąść suki ani przekazać genów czystym, zdolnym do
przeżycia szczeniakom. Pokazał mu zdjęcia: duży, kudłaty z zadartym, rozczochranym
ogonem.
Quirosowi spodobała się jego biała sierść. Pasowała do imienia: Sen. Sam Sen mógł
przepaść na zawsze, byłoby nawet lepiej, gdyby tak się stało. Quiros nie powinien się starać
go odnaleźć: już za samo przyjście i rozmowę z Aitaną dostanie niezłą sumkę.
Wprowadzono dziewczynkę, która weszła w towarzystwie koleżanki i pokojówki.
Miała żywą twarz i jeszcze niezarysowane, dziecinne kształty. Nie wyglądała na aż tak
smutną, jak się spodziewał. Wdrapała się na sofę i przemówiła z niej jak z mównicy. „Chcę,
żebyś odnalazł mojego psa”. Przyznała, że ponosi za wszystko odpowiedzialność, ponieważ
puściła go wolno, zabrawszy tamtego mglistego popołudnia na spacer. Kiedy opowiadała o
swojej tragedii, błyszczały jej źrenice, ale światło nie wypłynęło łzami. Jej jasnowłosa i nieco
przyciężka przyjaciółka (bez wątpienia to Aitana rządziła w tym duecie, pomyślał Quiros) i
smutna pokojówka z podkrążonymi oczyma tworzyły chór potakujących gestów.
Kiedy dziewczynka skończyła mówić, Quiros nie wiedział właściwie, co powiedzieć,
choć po to przecież został wynajęty. Wykrztusił kilka niezręcznych zdań i wyszedł.
Na ulicy było już ciemno, pojawiły się gwiazdy. Nagle zdarzyło się coś, co zdarzało
mu się niezmiernie rzadko: zatrzymał się, żeby zadać sobie pytanie.
To znaczy, próbował je sobie zadać. Chodziło bowiem o pytanie niekonkretne, mające
związek zarówno z gwiazdami, jak i z dziewczynką, białym psem, a nawet ze zbolałym
wyglądem pokojówki.
Przez moment walczył, żeby nadać mu jakąś formę.
Jednak czas minął: Quiros wiązał to z wiekiem. Kiedy człowiek się starzeje, pragnie
czasem zrozumieć życie.
Jemu musiało się przytrafić coś podobnego: zapragnął je zrozumieć. Zastanowiło go,
że nigdy nie pragnął zrozumieć życia, a jedynie na nie zarobić, zatem i ta chwila przerodziła
się w tchnienie, niedorzeczność, w coś, co może unosić się na powierzchni, wcale jej do tego
nie potrzebując.
Wiedział już jednak, co zrobi. Następne tygodnie poświęcił niezmordowanym
działaniom. Odwiedzał schroniska, pensjonaty dla psów, towarzystwa opieki, prosektoria i
laboratoria, w których jedne czworonogi poświęcano, by ratować inne. Przeprowadzał
rozmowy z domniemanymi świadkami, przemierzał ulice i publiczne parki.
Mglistymi popołudniami patrolował okolice domu Fuentes Waksamanow,
przypuszczając, że pies, podobnie jak przestępca, może wrócić na miejsce zbrodni. Sporządził
listę właścicieli białych psów w Madrycie. Dziesiątki ogłoszeń rozkleił, przejrzał znacznie
więcej. W końcu, po czterech miesiącach bezowocnych poszukiwań, musiał przyznać, że jego
wysiłki najprawdopodobniej nie zostaną uwieńczone sukcesem. Sen znikł na zawsze. Sen
nigdy już nie powróci. Sen poszedł do psiego nieba. Mimo to odnosił niekiedy wrażenie, że
śledztwo właściwie dopiero się zaczęło. Co jakiś czas dzwonił do rzecznika Fuentes
Waksamanow, zapewniając, że nie zrezygnował. W ostatnim czasie odkładano słuchawkę.
Nadal jednak szukał, nadal dzwonił.
Potem pojawiły się sny. Śniło mu się, że śledzi białego psa. Widział go to stojącego
nieruchomo w głębi jakiegoś zaułka, to na szczycie góry (przypominał śnieg, ale był to pies),
a nawet nad brzegiem morza. Quiros ruszał ku temu miejscu, mówiąc sobie: „Tym razem cię
dopadnę”.
A pies, oślepiająco biały, świetlisty jak anioł, czekał do ostatniej chwili, jakby chciał
mu powiedzieć: „Tym razem pozwolę ci się złapać”. Ale kiedy Quiros rzucał się na niego,
zwierzę znikało. Przypominało to próbę dotknięcia tęczy. Ta sama drwina powtarzała się
następnej nocy, z dokładnością ruchu planety po orbicie. Nie rozumiał, dlaczego budzi się z
tych snów, wstrząsany dreszczami.
Ale wiedział, że świat snów był niczym innym jak światem bogaczy dla biednych. Nie
przywiązywał zbytniej wagi do sprzeczności i tajemnic obu światów: ograniczał się do tego,
że pracował dla jednego, a śnił o drugim.
Tego popołudnia, w czasie sjesty, Sen błysnął na horyzoncie. Quiros podbiegł,
wyciągnął rękę, pies rozpłynął się jak wzlatujące stado gołębi. Obudził się w nieznanym
pokoju. Pocił się, było gorąco; ciągle jeszcze nie odblokował zaklinowanego okna.
Na tarasie nie czekała na niego żadna kobieta. Usiadł przy jedynym wolnym stoliku,
który miał parasol.
Taras wychodził na róg, przy stromej uliczce prowadzącej na plażę. Siedząc przy
stoliku, Quiros mógł dostrzec fale na morzu, a nawet białą żaglówkę, która zmagała się z
wiatrem. Pod górę, prawie nadzy lub owinięci w ręczniki, wchodzili ci, którzy zrezygnowali
już z plażowania. Szli powolnym krokiem, z bezmyślnym wyrazem twarzy. Niektórzy mieli
skaleczenia, jak choćby dziewczynka, która kuśtykała z rozkwaszonym kolanem, krzywiąc
twarz, jakby ssała cytrynę. Przy sąsiednich stołach siedzieli na tarasie turyści. Trio rudych
kobiet i mężczyzna o szpakowatej brodzie grali w karty, choć większą uwagę zwracali na
ulicznego gitarzystę z postawionymi na jeża włosami. Jakaś smukła dziewczyna o nordyckiej
urodzie stała jak zauroczona. Grubasek w bermudach robił zdjęcia. Kobieta z recepcji
wystawiała głowę przez drzwi jadalni, krzywiła się, po czym znikała ponownie. Stoliki
obsługiwał chłopak o słomianych włosach i twarzy usianej pryszczami. Quiros zatęsknił do
ciemnowłosej kelnerki z przedpołudnia.
Nagle brodacz podniósł się i zaczął podrygiwać, co wywołało salwy śmiechu jego
najmłodszej rudej towarzyszki. Quiros zastanawiał się, czy to jego żona i córki, ale jak na
rodzinę śmiały się stanowczo za głośno. Z twarzy brodacz przypominał mu jednego z ludzi,
których zabił: tamten człowiek miał na nazwisko Casella.
Casella (któż by się tego spodziewał!) miał dwie córki, trzy kobiety, licząc żonę, ale
nie były rude. Zajmował się eksportem, między innymi filmów snuff, choć jego prawdziwa
zbrodnia polegała na zaciągnięciu długu u kogoś, u kogo nie powinien go zaciągać, i
przekazaniu pieniędzy komuś, komu tym bardziej nie powinien ich dawać. Na koniec
wszystkim był coś dłużny. Został „ekskomunikowany”. Quirosowi kazali zrobić to tak, żeby
Casella wiedział, co mu robią. Casella zaszył się w kryjówce w górach, ale codziennie
wychodził łowić ryby. Quiros zaskoczył go przy rzece i użył stalowego pręta. Sugerowali
trzydzieści uderzeń, dokładnie tyle, ile w pesetach wynosił (z kilkoma zerami) jego dług, ale
po dwóch uderzeniach, kiedy Casella skręcał się z poprzetrącanymi rękoma, odstąpił od
zamiaru dalszego przedłużania wyroku, bardziej ze zmęczenia niż z innego powodu, i
wymierzył mu trzeci cios w głowę. Casella zjadł własną brodę. Klient nieźle się ubawił, kiedy
Quiros mu to opowiadał: od ciosu broda zapadła się Caselli w usta.
To były jednak inne czasy. Jego obecne zlecenia, o ile w ogóle je dostawał, dotyczyły
spraw żałosnych, pewnie dlatego, że się zestarzał. Pół roku temu miał atak duszności i lekarz
kazał odstawić mu kawę, alkohol i papierosy, wszystko naraz, zalecając jednocześnie
ograniczenie seksu. Seksu, pomyślał Quiros. Przypomniał sobie, jak Pilar zaczerwieniła się,
kiedy powtórzył jej ostatnią radę lekarza.
Brodacz i jego rude towarzyszki zaczęli taniec, do którego zagrzewał gitarzysta. Scena
nie była szczególnie interesująca, ale Quiros chętnie przyjrzałby się dokładniej nogom
najmłodszej dziewczyny i jej wypiętemu tyłeczkowi, gdyby nie to, że w tym momencie, nie
wiadomo dlaczego, kelner złożył parasole, przez co słońce, wściekłe letnie słońce, wtargnęło
w zaułki, oślepiając go pomimo włożonych okularów.
- Pan Quiros? - usłyszał w ciemnościach., Kobieta była spowita światłem.
- Przepraszam za spóźnienie. Zaspałam.
- Nic nie szkodzi.
Była drobna. Nawet nie tyle niskiego wzrostu, co zredukowana do rozmiarów, które
sugerowały, że jest to replika znajdującego się gdzieś indziej oryginału kobiety, wykonana w
mniejszej skali. Jasnoblond włosy zostały starannie ułożone. Jej twarz nie była piękna, raczej
dziwna, o szczupłych policzkach i wielkich, błękitnych oczach, uwydatnionych przez cienie
bezsenności. Nie miała na sobie plażowego stroju, tylko dyskretny kostium w perłowym
kolorze. Quiros poczuł się niezręcznie. Powiedziano mu, że jest nauczycielką, więc
spodziewał się starszej, skostniałej damy, a nie młodej, eleganckiej kobiety o głosie
spowiednika.
- Nawet pan nie wie, jak bardzo się cieszę, że pan przyjechał. Jestem trochę
zdenerwowana. I przestraszona. Mimo to postaram się opowiedzieć wszystko po kolei. Jeśli
będzie pan miał jakieś pytania, proszę mi przerwać. - Bawiła się zamknięciem od torebki. -
Nazywam się Nieves Aguilar, jestem nauczycielką w szkole średniej w Valdelosie. Uczę
hiszpańskiego i historii literatury. Poznałam Soledad Olmos dzięki jednemu z napisanych
przez nią opowiadań. Już wcześniej mi o niej wspominano: wiedziałam, że jest uczennicą
niezwykle inteligentną, wyjątkowo zdolną i bardzo nieśmiałą. Niemniej wątpię, czy
nawiązałybyśmy jakąkolwiek znajomość, gdyby nie to opowiadanie. Zwykle zadaję
uczennicom wypracowania. W Valdelosie przywiązujemy wagę do praktycznego
zastosowania zdobywanej wiedzy, aczkolwiek muszę przyznać, że staram się również
zapewnić im dobrą zabawę. Mam świadomość, że nie uważają mojego przedmiotu za
najważniejszy, próbuję się więc nie naprzykrzać. Nie znoszę tego... Jeśli będę to robić, proszę
mi powiedzieć. Przygotowałam tę opowieść, żeby nie pominąć żadnego szczegółu, ale jeśli
pan uzna, że pana męczę, niech mi pan przerwie. Jak wspomniałam, poprosiłam uczennice, by
coś napisały. Prawie wszystkie mówiły na ten sam temat: opisywały swoje życie, to, co im się
przytrafiło... Niewiele osób jest w stanie cokolwiek wymyślić. Wtedy wpadło mi w ręce
opowiadanie Soledad. Nosiło tytuł Światło nocy. To było pierwsze jej opowiadanie, jakie
przeczytałam. Streszczę je, jeśli pan pozwoli, ponieważ jest, moim zdaniem, fascynujące...
Och, dziękuję. Zaschło mi w gardle... Nie jest bardzo zimny, na szczęście.
Przyniesiono zamówiony przez nią tonik. Kiedy podniosła szklankę, Quiros przyjrzał
się jej dłoniom, delikatnym, białym, pozbawionych niemal żył, jakby nosiła jedwabne
rękawiczki. Na jednym z palców błyszczał zaręczynowy pierścionek.
- Bohaterką opowiadania - kontynuowała kobieta, pociągnąwszy głęboki łyk - jest
dziewczynka, Adriana, która po śmierci matki nie może spać i nie zasypia już nigdy. Dzięki
temu odkrywa, że noc nie jest pozbawiona światła, aczkolwiek różni się ono od dziennego.
Światło nocy jest bardziej białe, gęste, niemal stałe. Nikt o tym nie wie oprócz niej, bo
wszyscy oczywiście śpią. Ona może tego światła dotknąć, nawet po nim chodzić, jak po
zaśnieżonym zboczu. Wychodzi więc na spacer po świetle. Wtedy spada deszcz kotów. Otóż
to, deszcz kotów, to niewiarygodne. Jeden z fragmentów jest wyjątkowo piękny, nauczyłam
się go na pamięć: „Spadały grzbietami w dół, ale obracały się, zanim doleciały do ziemi, i
nigdy nie robiły sobie krzywdy. Niektóre lądowały na dachach lub zawisały na antenach
telewizyjnych, inne lądowały na balkonach, a jeszcze inne na chodniku. Ulice wypełniły się
spadającymi z nieba kotami, które nie czyniły najmniejszego hałasu; tylko Adriana mogła je
widzieć, ponieważ tylko ona widziała światło nocy”. Ładne, prawda?
Quiros nie odpowiedział. Siedział bez ruchu, z otwartymi ustami, we wciśniętym na
oczy kapeluszu i ciemnych okularach. Panowała głęboka cisza. Gitarzysta już odszedł, a
razem z nim odeszło wiele dźwięków. Nawet harmider z plaży docierał do nich nieco
przytłumiony.
- Moim zdaniem jest cudowne - powiedziała kobieta, zapewne rozczarowana brakiem
odpowiedzi. - Nawiasem mówiąc, we wszystkich jej historiach pojawiają się koty. Soledad
bardzo je lubi. Miała kiedyś kota, ale jej zdechł. - Kobieta stłumiła dłonią lekki kaszel. -
Opowiadanie kończy się na dniu, w którym ojciec idzie obudzić Adrianę i stwierdza, że
dziewczynka leży z szeroko otwartymi, błyszczącymi oczyma. Nie mogłam uwierzyć, że tak
młoda osoba jest zdolna napisać coś podobnego. Chciałam ją poznać, więc zatrzymałam ją po
lekcji w klasie. Robiła wrażenie nieśmiałej, nie patrzyła prosto w oczy, odpowiadała
monosylabami... Potem jednak zrozumiałam, że nie była nieśmiała, tylko nieufna. Nie miała
przyjaciół, przyzwyczaiła się radzić sobie w życiu, zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy
uczuciowe. Niemniej nawiązałyśmy kontakt. Tak jest z wieloma nastolatkami, zapewniam
pana: dużo czasu mija, zanim obdarzą kogoś zaufaniem, ale kiedy to uczynią, nie znajdzie pan
bardziej oddanego i szczerego przyjaciela. Kiedy zakończył się rok szkolny, straciłyśmy
siebie z oczu. Aż do chwili, kiedy dwa tygodnie temu znowu do mnie zadzwoniła.
Kobieta zdjęła żakiet, odkrywając kościste ramiona, na których gasnące słońce
zapalało błyski. Nagle jednak włożyła go ponownie, chociaż panującej temperatury w żaden
sposób nie dałoby się nazwać niską.
- To był bardzo dziwny telefon. Zadzwoniła wieczorem, na komórkę. Byłam już na
urlopie, w apartamencie, który mamy z mężem na Ribera de la Almadraba. Odebrałam,
myśląc, że to mąż, który ze względu na pracę musiał zostać w Madrycie. Była to jednak
Soledad. Chciała się ze mną zobaczyć. Mieszkała w schronisku młodzieżowym w tym
miasteczku i chciała spędzić ze mną kilka dni. Uderzył mnie w jej głosie ton, jakiego nigdy
wcześniej nie słyszałam, jakby była... Nie wiem, zdenerwowana... Powiedziała, że pokłóciła
się z ojcem i znowu uciekła z domu. Wiedziałam ojej ubiegłorocznej wyprawie do Gerony,
choć tym razem wyglądało to dużo poważniej. Zmartwiłam się, chciałam, żeby to
przemyślała, ale zdałam sobie sprawę, że nie oczekuje moich rad. Przecież nie dzwoniła do
mnie tylko w tym celu, tylko po to, żeby mnie zaprosić.
Jej głos nie przestawał mnie niepokoić. Robiła wrażenie bardzo przestraszonej...
Spytałam, czy poza tym ma jakieś kłopoty. Wybuchnęła śmiechem. Ale śmiała się jakoś
dziwnie, zapewniam pana... Tę część historii najtrudniej mi wyjaśnić... Jakby była przerażona,
ale próbowała to tuszować. I to nie z powodu ojca... - Zniżyła głos i rozejrzała się wokół. -
Powiem panu, jak to wtedy odebrałam, choć ryzykuję, że mnie pan źle oceni: odniosłam
wrażenie, że przytrafiło się jej coś tutaj, w tym miasteczku. Poprosiłam o czas do
zastanowienia i zadzwoniłam do męża. Jest dziennikarzem, nazywa się Pablo Barrera...
Quiros pokiwał głową. W opowiadanej przez kobietę historii był to jedyny szczegół,
który uważał za ważny. W końcu to właśnie ten fakt najbardziej martwił don Juliana.
- Miał jeszcze jakieś sprawy do załatwienia w Madrycie, zmiana planów była dla
niego bez znaczenia. Uznałam ten pomysł za dobry, przyjąwszy, że Soledad mnie potrzebuje.
Umówiłyśmy się na spotkanie cztery dni później. Nie mam prawa jazdy, więc musiałam
zaplanować podróż. Przyjechałam w wyznaczonym dniu, lecz w schronisku powiedziano mi,
że Soledad wyjechała dwa dni temu. Nazajutrz po telefonie! Zaniemówiłam. Nie miałam
nagranej żadnej wiadomości. Mój mąż również. Nie mogłam do niej zadzwonić, nie ma
komórki. Przez całą pierwszą noc, jak łatwo się domyślić, zastanawiałam się, jak mogła mi
coś takiego zrobić. Ale następnego dnia powiedziałam sobie: „Nie, nie wyjechała. Nie
wyjechałaby bez uprzedzenia. Musiało się stać coś złego”. Zadzwoniłam do jej ojca, telefon
odebrał sekretarz. Upierałam się, że chcę rozmawiać z panem Olmosem; w końcu podszedł do
telefonu. Nie dopuścił mnie jednak do głosu: nieprzyjemnym tonem oznajmił, że wie już, iż
córka uciekła z domu.
Poniosło mnie, przyznaję. Oświadczyłam, że jeśli nie zgłosi jej zaginięcia, zrobię to
sama. I porozmawiam z mężem, żeby wiadomość ukazała się w prasie. Wtedy zmienił ton.
„Lepiej nie mieszać do tego policji - powiedział. - Proszę pozostać tam, gdzie pani jest,
przyślę kogoś do zbadania sprawy”. Tak właśnie zrobiłam: czekałam na pana. - Przerwała.
Machnęła swoimi drobnymi dłońmi. - To wszystko.
- Nie ma pani nic przeciwko temu, żebyśmy zamówili kolację? - spytał Quiros
niespodziewanie. - Wcześnie jadłem obiad i...
- Jak najbardziej.
Quiros zamówił zupę z owoców morza i rybę miecz. Za wszystko płacił don Julian,
mógł więc sobie pozwolić na mały luksus. Kobieta poprosiła jedynie o drugi tonik.
Kiedy kelner się oddalił, Quiros zsunął okulary i spojrzał sponad szkieł na kobietę.
- Doskonale, proszę pani... Eee... Jestem wdzięczny... że mi pani to wszystko
opowiedziała. Będę jej szukał. Proszę zostawić tę sprawę mnie i wracać do domu... a raczej
do apartamentu nad morzem...
Kobieta potrząsnęła głową.
- Wolę zostać. W Ribera tylko bym się zamartwiała. Kiedy jestem tutaj, mam
wrażenie, że ona... Po prostu, że może wrócić w każdej chwili.
- Nie musi pani...
- Wiem, ale wolę zostać, dziękuję.
Quiros spojrzał na kobietę.
- Wspominała pani komuś o tym?
- Tylko mężowi. Prosiłam go naturalnie o dyskrecję.
Ale uprzedzam, że jeśli do końca tygodnia nie dostanę żadnych wiadomości o
Soledad, zadzwonię na policję, niezależnie od tego, co powie pan Olmos. Bardzo mnie to
martwi - dodała z wyrazem przygnębienia na twarzy.
- Nie ma powodu. Dziś młodzi mówią jedno, a jutro...
- Nieprawda - zaprzeczyła kobieta, jej głos stał się twardszy. - Znam swoje uczennice,
zwłaszcza Soledad. Nigdy by mi czegoś takiego nie zrobiła.
- Może zadzwoni do pani dzisiaj lub...
- Minął już prawie tydzień. Po co miałaby prosić, żebym przyjechała, a zaraz potem
wyjeżdżać?
Quiros postanowił nie odpowiadać. Poza tym podano już zupę.
- Co pan zamierza?
- Jutro popytam w schronisku.
- Mogę pójść z panem? Byłam tam już, może się na coś przydam...
- Nie, proszę pani. - Quiros odłamał kawałek chleba.
- Dziękuję.
- Zapewniam, że nie będę przeszkadzać. Prawdę mówiąc, chciałabym...
- Proszę pani. - Quiros nie krzyczał, podniósł tylko nieco głos, ale to wystarczyło,
żeby kobieta skamieniała, a brodacz i jego rudowłose towarzyszki, którzy na powrót zatopili
się w grze w karty, odwrócili głowy. - Powiedziałem: nie. - Natychmiast jednak pomyślał, że
zachowując się opryskliwie, nie postępuje prawidłowo. Nie powinien tracić cierpliwości,
przynajmniej na początku. Wpatrywał się w dymiący talerz, szukając słów, które mogłyby
złagodzić jego wybuch. - Powtarzam, niech pani to zostawi w moich rękach.
Podniósł wzrok znad talerza i znieruchomiał.
Po lewym policzku kobiety toczyła się wolno łza.
- Proszę mi wybaczyć, ale... od zbyt wielu dni... czekam w tym mieście na to, że ona...
- Próbowała się uśmiechnąć, osuszając twarz papierową serwetką. - Przepraszam. Jestem
bardzo zdenerwowana. Ma pan rację: tylko bym przeszkadzała. To miło z pana strony, że
mnie pan wysłuchał. Zostawię pana, żeby pan mógł spokojnie zjeść. - Podniosła się i weszła
do pensjonatu.
Quiros się nie poruszył.
Rozległ się krótki grzmot. Potem zaległa absolutna cisza.
Kiedy kobieta zeszła na śniadanie, zastała Quirosa przy tym samym stoliku i w tej
samej pozycji. Jedynie nowa koszula wskazywała na to, że musiał zajrzeć do swojego pokoju.
Przed nim stała pusta filiżanka i wylizany do czysta talerz.
- Miałem do pani dzwonić - powiedział Quiros bez cienia uśmiechu. - Proszę
spokojnie zjeść śniadanie. Poczekam na panią w recepcji.
- Poczeka pan...?
- Pojedziemy do schroniska.
- Przecież powiedział pan, że...
- Czekam w recepcji - powtórzył Quiros.
W porannym powietrzu unosił się jakiś, zalatujący spalenizną, mineralny zapach.
Piasek miał miedziany kolor odartego z izolacji kabla. Najwcześniej wstający wczasowicze
usadowili się już na plaży: jedno ciało, drugie; na brzuchu, na boku, na plecach; pod
parasolami, na ręcznikach.
- Wyglądają jak martwi - skomentowała Nieves Aguilar.
Quiros nie potwierdził. Widział śmierć niejednokrotnie i nie tak ona wyglądała. Nie
potrafił jednak określić różnicy, między innymi dlatego, że nie zależało mu na tym, żeby ją
nazwać.
Tym razem kobieta miała na sobie ciemnoniebieski kostium z wyhaftowanymi na
klapie żakietu owieczkami.
Włosy zebrała gumką. Od czasu do czasu dobiegał Quirosa jej głos.
- Słyszał pan eksplozję? Nigdzie nie ma światła. Właścicielka pensjonatu twierdzi, że
to z powodu przeciążenia przy próbnym włączeniu żarówek... Mam na myśli te, które zwisają
z latarni... W sobotę jest festyn. Mogły przepalić się wszystkie naraz!
Szli wyłożoną płytkami promenadą. Po jednej stronie stłoczyły się błękitne domki, po
drugiej piasek i fale. Na horyzoncie kołysała się żaglówka. Przez jedną, osobliwą chwilę
Quiros odniósł wrażenie, że to ta sama żaglówka, którą widział poprzedniego dnia, w
niewiarygodny sposób uwięziona przez morze. Plażowicze także robili wrażenie
uwięzionych. Przez piasek. Nic się nie poruszało.
Jedynie jakiś pies biegał po brzegu. Był biały, ale nie był to Sen, nawet go nie
przypominał.
Quiros odsunął kopniakiem jakąś puszkę po napoju.
Uderzyła o balustradę i wróciła potulnie, pobrzękując jak łańcuszek. Quiros kopnął ją
w drugą stronę. Kobieta, idąc, patrzyła w górę. Quiros w dół.
- To miasteczko jest żałosne... Ma urokliwe miejsca, jak falochron czy tamta wieża,
bardzo stara, z arabskich czasów. Ale reszta zrobiona jest pod turystów... Proszę spojrzeć na
domy, które się tu buduje. Czysta spekulacja! Przypomina zwierzę, z którego zdarliśmy skórę,
żeby uszyć sobie futra. A te łodzie na piasku to tylko dekoracja. Najwyraźniej nie łowiono tu
od czasów świętego Piotra. Cóż, pragną nadać mu splendor wielkiego miasta, zachowując
charakter wioski. Choćby to, co się stało z żarówkami: mnóstwo świateł, ale w środku
wszystko fałszywe.
Doszli do skał, które kobieta nazwała „falochronem”. Wbijały się w morze jak kadłub
przycumowanego statku. Mała dłoń, makieta dłoni właściwie, zatrzepotała przed oczami
Quirosa.
- Schronisko znajduje się w tamtym domu. Trzeba podejść pod górę.
Kiedy kobieta milkła, zapadała niemal całkowita cisza. Quiros mógłby przysiąc, że nie
szumiało nawet morze.
- Proszę wybaczyć ciekawość. Jest pan prywatnym detektywem?
- Tak - westchnął Quiros.
- Właściwie chciałam panu podziękować. Za to, że pozwolił mi pan sobie
towarzyszyć. Mam nadzieję, że nie zrobił pan tego z powodu mojego wczorajszego popisu...
Zachowałam się głupio, przykro mi.
Quirosowi przeszło nagle przez myśl, że minie wieczność, zanim dotrą do schroniska.
I to nie dlatego, że towarzystwo kobiety okazało się męczące; wręcz przeciwnie.
Chodziło raczej o jego wagę i wiek, o jakieś nieokreślone bliżej prawo fizyczne
spowalniające jego kroki.
Schronisko nie mogło się poszczycić żadnym szyldem. Jego fasada była jedną wielką
eksplozją aerozolowych rysunków. Młodzi ludzie płci obojga leżeli na trawniku lub siedzieli
na schodach przed wejściem.
Wewnątrz było gorąco, mimo że tylne drzwi były otwarte; pachniało spalenizną.
Ściany były brudne, ale ozdobiono je portretami sennie wyglądających postaci i
harmonijnymi zdjęciami młodych ludzi, prawdopodobnie byłych gości.
- Michigan! - Dziewczyna, która wyłoniła się z bocznych drzwi lub zza kontuaru
(Quiros nie zauważył, kiedy się zjawiła) miała niski, męski głos. Zwarta, szara kula
przeciągnęła się miękko w kącie i otworzyła radioaktywne kamienie oczu, mrucząc
jednocześnie. - Niedobry Michi, niedobry.
- Szukam kogoś - powiedział Quiros i pokazał zdjęcie.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Nawet nie spojrzała. Wyszła zza kontuaru, podnosząc
blat i przeszła przez hall. Gdy się pochyliła, jej bardzo długie, kasztanowe włosy zasłoniły
całą postać, ale kiedy się wyprostowała, dźwigała jeszcze więcej włosów w postaci szarego,
miękkiego frędzla, który tuliła do twarzy. Kot otworzył trójkątny pyszczek i ziewnął.
- Michi, Michi - zaszczebiotała Nieves Aguilar, kierując się ku nim. - Ależ on jest
gruby!
- Przytył. Wykastrowaliśmy go. Musieliśmy. - W każdym razie tak zrozumiał Quiros.
Dziewczyna odzywała się niechętnie. Jej koszulka była biała jak mydlana piana. A stopy
bose. Znikła za drzwiami i wróciła bez kota. - Nie ma światła - powiedziała. - Boi się.
- Nic dziwnego. Biedactwo - stwierdziła kobieta.
Quiros ponowił próbę. Pokazał zdjęcie. Czekał.
- To Marisol - powiedziała dziewczyna, odsuwając ciężką zasłonę włosów. Quiros
skorygował. - Soledad? Czy ja wiem? - zachichotała. - Ja nazywałam ją Marisol.
- Kiedy wyjechała?
- Jakiś... tydzień temu. Nie wiem, nie zapisujemy. Tak to funkcjonuje. Przyjeżdżają,
płacą za czas pobytu, ale niedokładnie. I wyjeżdżają tak jakoś mniej więcej.
Quiros nie potrafił wypełnić luk tej ezoterycznej wypowiedzi. Kobieta jednak
wydawała się rozumieć ją doskonale, coraz to kiwała bowiem głową, a nawet wtrącała
komentarze:
- Wyjaśnił mi już to wszystko twój kolega, kiedy byłam tu poprzednio. - Dziewczyna
wydała dźwięk przypominający solidne charknięcie, jakby zaraz miała splunąć, Quiros
wydedukował jednak, że musiało to być jakieś imię, ponieważ kobieta dodała: - Tak, Igg.
- A więc - spróbował podsumować Quiros - ludzie wyjeżdżają stąd bez uprzedzenia. A
skąd wiecie, że wyjeżdżają?
- Zawiadamiają. Zostawiają klucze.
- A jak było z Soledad? Czy też Marisol?
- Nie wiem. To nie ja. Mnie wtedy nie było. Był... - Ponownie próbowała splunąć.
- Igg widział, jak wyjeżdżała - powiedziała kobieta.
- A kto to jest ten...? - Quiros postarał się zacharczeć jak one.
- Mój chłopak - wyjaśniła dziewczyna. - Założył to.
- Właściciel?
- Nie. Tu nie ma właścicieli. Jest wszystkich.
Quiros wyczuwał, że dziewczyna nim gardzi. A może tylko odwzajemniała pogardę,
jaką on odczuwał w stosunku do niej.
- Tak więc twój chłopak widział, jak wyjeżdża. Nie powiedziała, oczywiście, dokąd
się udaje... Mógłbym z nim porozmawiać?
- Teraz nie. Śpi. Zawsze o tej porze. Nie może pan.
- Tylko minutkę - nalegał Quiros.
- Nie i już.
Przez chwilę patrzyli na siebie. Dziewczyna ujęła się pod boki, stojąc zapewne na
szeroko rozstawionych nogach, czego zza kontuaru nie mógł dojrzeć. Na jej twarzy, od oczu
w dół, rozciągała się czerwonawa maseczka, najprawdopodobniej skutek alergii na słońce.
Miała ostre rysy, trójkątną brodę i złamany nos, jakby nawykły do otrzymywania ciosów.
- Są śliczne. - Głos Nieves Aguilar, który dobiegał gdzieś zza pleców Quirosa, miał
dar ujarzmiania ciszy. - Obrazy.
- Mojego brata, Luisa. Ja nazywam się Belen Blasco.
- Bardzo mi miło - powiedziała Nieves Aguilar. - Twój brat jest malarzem?
- Był. Zginął. Na motorze, ftj’;.?.<;’:L > o
- Przykro mi.
- Dawno temu.
Za plecami dziewczyny wisiała krzywo skrzyneczka na klucze. Do kluczy, zamiast
zawieszek, przymocowano pluszowe zwierzątka.
Było to mikroskopijne pomieszczenie. Na poddaszu.
Jedyne, jakie znajdowało się na poddaszu. Prawie nikt go nie brał, powiedziała
dziewczyna, ponieważ w schronisku większym powodzeniem cieszyły się pokoje
wieloosobowe, ale Soledad poprosiła wyraźnie o jedynkę. Od jej wyjazdu nikt tu nie
mieszkał, więc dziewczyna zgodziła się, żeby Quiros go obejrzał. Quiros ograniczył się do
rzucenia okiem pod łóżko i pod materac, oraz do otwarcia drzwi maleńkiej szafy i szuflady
nocnej szafki, na której stał brudny plastikowy kwiat. Niewiele znalazł poza kurzem. Tapeta
poodrywana była od przypodłogowych listew. Na ścianach widniały wydrapane daty i imiona.
Nic nie miało związku z dziewczyną.
Przyjrzał się łóżku. Było małe, z wygniecionym materacem, który wyglądał, jakby
krył w sobie zdeformowane ciało, krył jednak tylko zdeformowane druty.
Przyszedł mu na myśl człowiek, którego zabił w podobnym łóżku. Nazywał się
Bronconte. Facet miał zwyczaj ubierać się w damskie łaszki, bo, jak twierdził, tylko w ten
sposób mógł go posiąść duch matki. Ale to dziwactwo mu nie wystarczyło: pieprzył się też z
inną kobietą, mniej fantasmagoryczną, stanowiącą wyłączną własność jednego z wielkich
panów Quirosa. Bronconte ukrywał się w jednym z obskurnych moteli na prowincji. Quiros
wszedł do pokoju, kiedy tamten spał. Zadanie nie było trudne: Bronconte chrapał, Quirosowi
wystarczyło uciszyć jego pochrapywania majtkami kobiety swojego klienta, zgodnie z
życzeniem tego ostatniego. Pamiętał doskonale wąskie łóżko, a nawet plastikowy kwiat na
nocnym stoliku: łudząco przypominały wystrój tego pokoju.
Kobieta i dziewczyna sprawiały wrażenie, jakby przyjaźniły się przez całe życie.
Kiedy Quiros przeszukiwał pokój, nie przerywały rozmowy. Kobieta spytała:
- Nie skończył pan jeszcze? Poczekam na dole.
Quiros poszedł za nią, ale zatrzymał się na drugim piętrze. Powiedziano mu, że
łazienka jest wspólna; postanowił ją zobaczyć. Ruszył okaleczonym napisami i rysunkami
ciemnym korytarzem. Może nie do końca ciemnym: niektóre półotwarte drzwi cięły mrok jak
laserowe promienie w filmach, jakich Quiros nie oglądał już od dawna. Przez szpary widział
gołe stopy, nogi, uda, suszące się bikini. Słyszał chrapanie. Tutaj wstawano późno, były
wakacje, oni byli młodzi; mogli spać, ile dusza zapragnie.
Ten świat przypomina świat bogaczy, pomyślał Quiros: należy do ich dzieci, ale
istnieją w nim te same sprzeczności i tajemnice. Przyjeżdżają tu, żeby... Żeby co? Żeby spać
na powygniatanych materacach o poskręcanych drutach. Żeby oddychać siarką. Doznać
spustoszeń spowodowanych upałem i kontaktami fizycznymi. Dzieci bogaczy żyją w tym,
finansowanym przez rodziców podziemiu, utylizując ojcowskie odpady do czasu, aż wiek
pozwoli im samodzielnie latać i zamieszkać w klimatyzowanych, luksusowych mansardach.
Drzwi do łazienki były zaklinowane, ale pokonał je jednym pchnięciem. Zastał w niej
Chrystusa w koronie cierniowej, palącego skręta. Kolejny plakat przedstawiał jakieś martwe
stworzenie, być może łasicę, i kogoś, kto szykował się do zdarcia z niej skóry. „Do czego
mogą nas doprowadzić atomy”, głosił napis na innym, który prezentował zwykłe rysunki:
puszki dwukolorowych kiełbasek, zmutowane zwierzęta, ludzi z zielonymi antenkami na
głowach. Światła nie było, ale przez matowe szyby okna docierała naturalna poświata. Poza
tym była to dość czysta łazienka, wyposażona w maleńki prysznic.
Wrócił na schody. Na półpiętrze wychylił się przez okno i przyjrzał konturom
miasteczka, ciemnym górom, motocyklom zaparkowanym przy schronisku i grupie młodych
ludzi na patio na tyłach domu, siedzących naprzeciw siebie na dwóch niskich murkach.
Zsunął ciemne okulary, zszedł po ostatnich schodkach i wyszedł drzwiami od podwórka.
Młodzi nie poruszyli się.
- Szukam tej dziewczyny. Zatrzymała się tutaj. Czy ktoś ją pamięta? Znaliście ją? -
Najpierw przesunął zdjęcie pod spojrzeniami grupy siedzącej po prawej stronie, potem tej z
lewej. Młodzi ludzie byli bladzi i milczący.
Palili. Quiros zauważył, że próbują zamaskować swój młody wiek za pomocą różnych
akcesoriów: skórzanych naszyjników, łańcuchów, glanów i tatuaży. Podejrzewał, że znajduje
się wśród nich półgłówek, który zamazał swastykami tablicę przy szosie, ale wolał pominąć
ten szczegół. - Nikt jej nie zna? Nikt jej nie widział?
- Była tutaj - powiedział jeden.
- I wyjechała - dodał inny.
- Ktoś z nią rozmawiał? - nalegał Quiros.
Wydawało się, że właścicielka pomarańczowych włosów chce coś powiedzieć, ale
zamiast tego pokazała jedynie przebity ćwiekiem język.
Fotografia została przesunięta przed dziewczyną o niespotykanej urodzie i zatrzymała
przed chłopakiem o zmierzwionych, ciemnych włosach. Zajmował ostatnie miejsce po lewej
stronie, na nim wyczerpywały się możliwości.
Wyglądał na najmłodszego z całej paczki. Wziął zdjęcie, ale nie spojrzał na nie.
Patrzył na Quirosa. Uśmiechnął się.
- Ależ ty wyglądasz, chłopie! Jesteś gliną?
- Jest żołnierzem, Borja - rzucił jakiś łysy. - Jak twój ojciec.
- Spadaj, Chester.
- Ta dziewczyna zaginęła - powiedział Quiros, zabierając zdjęcie. - Poszukuje jej
rodzina. - Usłyszał, jak ktoś pyta o nagrodę. Mówił dalej, ignorując śmiech. - Jeśli ktoś ją
pamięta... I zechce mi o tym opowiedzieć... Mieszkam w pensjonacie przy plaży. Nazywam
się Quiros.
- Pożyczysz mi na chwilę kapelusz, Quiros? - spytał Borja.
- Nie - odpowiedział.
Chłopak stał, opierając się o murek łokciami, co wcale mu nie przeszkadzało sięgać
ręką do uda Najpiękniejszej Dziewczyny Świata. Quirosowi przyszła do głowy myśl, że
specjalnie kupił o dwa numery za małą kamizelkę, żeby widać było jego bicepsy.
Przypuszczał, że jest swego rodzaju liderem, a dziewczyna stanowi jego łup.
- No, pożycz...
- Nie.
- Cholera, tylko spójrzcie! - Obrócił się, kiwając. Próbował włożyć kapelusz
chłopakowi, który wspomniał o jego ojcu. - Wiesz co, chłopie? Nie powiedziałbyś nam, co
jadasz? Wtedy Chester mógłby jeść to samo, żeby urosła mu głowa. - Chłopak jednym
ruchem zrzucił nakrycie głowy. Quiros uśmiechnął się pobłażliwie. Nie lubił, kiedy dotykano
jego kapelusza, ale lubił, kiedy młodzi się śmiali. Jeszcze chwilę temu wydawali mu się
martwi, teraz tryskali energią. Quiros bardziej lubił życie niż śmierć. Taki był Quiros.
Chłopak odzyskał kapelusz i próbował ukoronować nim swoją dziewczynę, która
podniosła się na tę okazję.
Broniła się. „Uspokój się, Borja. Odczep się, głupku”.
W końcu został z kapeluszem w ręce. Przyglądał mu się jak czemuś odrażającemu i
przyjemnemu jednocześnie, szkodliwemu i zarazem niegroźnemu.
- Po co ci kapelusz? Już się ich nie nosi.
Rzucił nim w powietrze, jak monetą. Quiros zobaczył, jak kapelusz spada kilka
metrów dalej. Kiedy pochylał się, żeby go podnieść, jakiś inny głos dobiegł go od strony
drzwi:
- Szukałam pana. Skończył pan? Idziemy?
Kiedy się oddalali, chłopak odezwał się raz jeszcze.
Tym razem było to coś, co dotyczyło kobiety, jakaś sugestia, że pewnie są parą, a on
przygniata ją swoją masą, kiedy idą do łóżka. Quiros zatrzymał się, wrócił na podwórko i
podszedł do chłopaka.
- Nie zaczepiaj kobiet, Borja - poradził mu.
Potem dołączył do kobiety, która czekała w schronisku.
- Po co pan to zrobił? - spytała z nutką niedowierzania.
- Co?
- Dlaczego go pan uderzył? Tego chłopca. W kamizelce.
Quiros nie odpowiedział. Zeszli powoli zboczem w kierunku połyskującego morza.
Kobieta patrzyła na Quirosa. Kiedy szli wzdłuż plaży, wiatr smagał ją po policzkach, ale ona
nadal odwracała twarz w jego stronę.
- Uderzył go pan w brzuch!
- Dałem mu prztyczka. - Wskazującym palcem i kciukiem pstryknął w powietrzu. -
Takie prztyczki dostawałem w dzieciństwie za to, że nie powiedziałem „dzień dobry”.
Kobieta poczerwieniała. Spokój Quirosa najwyraźniej ją rozdrażnił.
- To tylko chłopiec. Żartował... Jest pan potworem!
Za sprawą nieznanej siły żarówki zwisające z latarni zapłonęły światłem. W górze
zakwiliły mewy. Kobieta na nie spojrzała, Quiros nie.
O morzu mówi się wiele głupstw. Mówi się, na przykład, że udziela schronienia
karawelom o cienkich wręgach (z nieczytelną nazwą na burcie, figurą nimfy o
pomarańczowych włosach i kajutami, w których tkwią pochylone szkielety, odmłodzone
przez wieczność), posągom bogiń, białych dziewic bez ramion i oczu, które czasem zostają
uratowane od zapomnienia, a także złowrogim, jednookim potworom. Mówi się, że pod
dachem z fal, planktonu, alg i ropy naftowej, w głębinie, w którą opaść mogą jedynie
najcięższe z ciał i gdzie oddychać potrafią tylko duchy ryb, tam, dokąd światło dociera już
postarzałe, jakby przedarło się tu przez ruchomy, modry świetlik, spoczywają sekrety, które
mogłyby zrewolucjonizować ludzką wiedzę. Kto wie... Czy ktokolwiek zajrzał do tych
otchłani lub otarł się o nie choćby w wyobraźni?
Żadne oko nie ujrzy nigdy tych głębi, bardziej odległych niż gwiazdy, w których być
może pląsają jedynie syreny o miedzianych włosach.
W syreny Quiros wierzył, i owszem. Właśnie przed chwilą widział trzy z nich
wychodzące z wody. Najstarsza rudowłosa syrena niosła maskę do nurkowania, średnia rurkę
do oddychania, najmłodsza - niebieskie płetwy. Za nimi podążał brodacz, zadowolony,
opalony, jakby tylko on potrzebował tych przedmiotów, a one nurkowały bez niczego,
przyobleczone jedynie w bąbelki, z czerwonymi włosami falującymi wśród ciemnego błękitu.
Swoim pojawieniem się na tarasie wywołali sporo zamieszania, brodacz wykrzyknął
niezrozumiale: „sangria!”, gdy tymczasem najstarsza rudowłosa kobieta wysypywała na stolik
łup złożony z muszli, alg i mięczaków. Zaraz potem przystąpili do gry w karty, zastępując
żetony muszlami i rzucając odżywki w języku przypominającym niemiecki.
Quiros obserwował ich, jedząc krewetki. Obierał je grupami, po trzy, dwie
przytrzymując w dłoni, podczas gdy wyłuskiwał trzecią. Krewetki czekały w rzędzie na
talerzu, zahaczone o siebie nawzajem - gładkie ciałka pod mizernymi pancerzykami. Quiros
nie wykazywał się zbytnią zręcznością, może z braku wprawy, a może dlatego, że właśnie w
tym momencie dzwonił do Pilar, ramieniem przyciskając do ucha telefon.
Nikt nie odbierał. Postanowił zostawić wiadomość.
- Wyobraź sobie, Pili... Siedzę na tarasie restauracji, w słońcu i patrząc na morze, jem
najlepsze krewetki w życiu. Mam nadzieję, że w Madrycie nie jest zbyt gorąco...
Zresztą, w twoim domu zawsze jest chłodno, bo zamykasz żaluzje... Gdzie się
podziewasz? Pewnie jedno z dzieci zabrało cię na weekend do siebie. Cieszę się.
Wbił zęby w gładki, mięsisty półksiężyc. Rogaty i różowy. Nie znał się na łowieniu,
ale o ile sobie przypominał, krewetki mogą również służyć jako przynęta. Kiedy zamordował
Casellę na brzegu rzeki, zwrócił uwagę na koszyk pełen krewetek.
- Nie wiem, kiedy wrócę. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Zostawiam
wiadomość, żebyś się nie martwiła. Zawsze się zamartwiasz. Czuję się bosko, naprawdę...
Nareszcie znów ją zobaczył. Ciemnowłosą kelnerkę.
Koszulkę z napisem „Roquedal” zmieniła na inną, pomarańczową, ale nadal miała na
sobie króciutkie dżinsy i maleńkie kluczyki, które podzwaniały jej wokół kostki.
Kręciła się tu i tam, obsługując taras zaniedbany przez pryszczatego wyrostka, który
przyłączył się do kręgu gapiów obserwujących graczy. Kibicowali brodaczowi, który
najwyraźniej wygrywał. Starsza rudowłosa roześmiała się w głos, kiedy pokazała kolejną
kartę. W jej brodzie lśnił piercing.
Piskliwy sygnał uświadomił Quirosowi, że skończyła się taśma. Wyłączył się i
zadzwonił ponownie. Zjadł kolejną krewetkę.
- Zapomniałem ci powiedzieć, Pili... Miałbym ochotę wyłuskać cię jak te krewetki.
Pomiętosić tak, jak lubisz. A ja wiem, co lubisz... - Najmłodsza z rudowłosych kobiet wstała.
Quiros patrzył, jak kupuje papierosy w automacie przy drzwiach pensjonatu. Kiedy nachyliła
się, żeby wyjąć paczkę, majteczki od bikini naciągnęły się, a na pośladkach pokazała się
odciśnięta różowa siateczka wiklinowego krzesła. - Twoje pulchne ciało... Miałbym ochotę...
- Nagle wyczerpały mu się pomysły. Postanowił się rozłączyć. Ruda dziewczyna wróciła na
miejsce i sprawdzała swoje karty. Jej włosy przypominały szopę z czerwonej gliny, na którą
spadła rzęsista ulewa. Niezłą minę zrobi Pilar, kiedy odsłucha ostatnią wiadomość, pomyślał
Quiros.
Pilar była pięćdziesięcioletnią wdową, która mieszkała w sąsiedztwie. Od prawie roku
byli ze sobą. Quirosowi podobały się jej otwarte jak wrota oczy i pełne ciało, już nie
umięśnione, ale jeszcze nie kościste, nadal miłe w dotyku, dające ustom wygodną pieszczotę.
Lubił zwłaszcza sposób, w jaki miękła w odpowiedzi na jego pożądanie, kiedy jej oczy
przymykały się jak muszle, a policzki pąsowiały, jakby coś w niej pękało i rozlewało się w
środku.
Uwielbiała świętych i msze, ale Quirosa również. A to już mówi samo za siebie,
zważywszy, że Quiros, świadom, że nie grzeszy urodą ani nie śmierdzi groszem, uznał niemal
za cud, że jakaś kobieta zgodziła się dzielić z nim życie. Pilar twierdziła, że to, co robią
razem, jest złe i odpokutują za to w czyśćcu. Taka ewentualność wcale go nie martwiła:
przywykł płacić za swoje grzechy, nie musiał od razu umierać. A Pilar nadal mu się podobała.
Na miarę jego możliwości, a w tym wieku były one raczej skromne. To znaczy, nie szalał z
namiętności, choć podejrzewał, że ona dawała się jej porwać. A może też nie.
Miłość, jak powiedział mu kiedyś jeden z wielkich panów, w miarę upływu lat gości
w coraz to innych pokojach: zaczyna od sypialni, przechodzi do jadalni i prawie zawsze
kończy w łazience. Ich miłość zadomowiła się w jadalni. Pilar przede wszystkim potrafiła
wspaniale gotować. W szyciu też by jej nikt nie dorównał, może poza niektórymi staruszkami
i kilkoma mężczyznami. Przy niej Quiros odczuwał coś, co przypominało lustrzane odbicie
szczęścia.
Resztą była Marta, ale o Marcie nie chciał myśleć.
Niezłą minę zrobi, pomyślał. Lubił ją zawstydzać.
Rozłożono parasole, pomarańczowe berety rysujące na ziemi błękitne kręgi; brodacz i
rude kobiety nadal przebijali się kartami i wybuchami śmiechu. Quiros obrał ostatnią
krewetkę, i podczas gdy przeżuwał, zdecydował, że zje obiad w środku, na tarasie zaczynało
bowiem powoli prażyć słońce.
Kobieta zjawiła się, kiedy kończył ryż. Przebrała się: miała teraz różowy grzebień we
włosach i zapinaną białą bluzkę bez rękawów.
- Ładnie wygląda ta paella.
- Całkiem niezła. Mogę pani zamówić...
- Dziękuję. - Kobieta przybrała surowy wyraz twarzy, jakby chciała podkreślić, że
zamierza poruszyć dużo ważniejszy temat. Na jej szyi błyszczał mały, pozłacany krzyżyk. -
Przede wszystkim, chciałam przeprosić za to, że obraziłam pana dziś rano. Nie powinnam
tego robić, to było niegrzeczne. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć: nie zmieniłam zdania.
Uważam, że to, co pan zrobił, było barbarzyństwem, a przede wszystkim błędem. Stosując
przemoc wobec młodszych ludzi, dajemy im jedynie kolejny powód do takiego samego
zachowania. To było barbarzyństwo, okrucieństwo i głupota.
- Chyba wolę, żeby się pani nie usprawiedliwiała - powiedział Quiros.
Kobieta nie roześmiała się, ale wykrzywiła wargi w geście dobrej woli. Quiros
odnotował błysk jej drobnych zębów i białej jak rękawiczka do pierwszej komunii dłoni,
która je natychmiast przysłoniła.
- Ma pan rację, nie będę pana więcej ganić. Chciałam tylko w jasny sposób określić
swoje stanowisko. Przed chwilą, kiedy myślałam, co panu powiedzieć, postanowiłam nie
prawić panu żadnych diatryb.
- Czego?
- Chodzi o to, że nie chcę pana dłużej krytykować za to, co się stało - powtórzyła
kobieta mentorskim tonem.
- Wie pan, w czym rzecz? Mam z nimi stały kontakt.
Z młodymi. To mój zawód. Uczę, co prawda, w żeńskiej szkole, ale czytałam dużo na
temat psychologii, a w Valdelosie robiłam różne kursy przygotowania zawodowego i wydaje
mi się, że znam problemy, z jakimi ogólnie boryka się młodzież... Świat, w jakim żyją, jest
straszny, izoluje ich, a oni poszukują własnej tożsamości. Grupy fanatyków oferują im ją pod
różnymi postaciami. Choćby ci łysi ze schroniska. Przyjmują taki styl, żeby uwierzyć, że są
ważni. Muszą się potwierdzić, zwrócić na siebie uwagę. Stosują przemoc, ponieważ chcą
sobie wszystko szybko zrekompensować. Jednak świat, który ich wcześniej odrzucił, karze
ich za tę przemoc. A oni odpowiadają, jeszcze gwałtowniej szukając samoakceptacji i tym
większą stosując przemoc: błędne koło. Mój mąż twierdzi, że za bardzo się martwię czymś,
czemu nie potrafię zaradzić. „Jesteś tylko nauczycielką w szkole średniej, nie ministrem”,
mówi. I dodaje, że dziewczęta, z którymi prowadzę lekcje, nie są reprezentatywną grupą
młodzieży, ponieważ pochodzą z konserwatywnych, katolickich rodzin o określonym statusie
społecznym. Ma rację, oczywiście. Bez względu jednak na to, jak ograniczony jest mój świat,
chcę coś zrobić. Dlatego przypadki takie jak Soledad bardzo mnie interesują. Przed laty
byłam przekonana, że wystarczy im wpoić wartości religijne. Teraz nie jestem już tego
pewna. Nadal wierzę, że religia jest dla nich bardzo ważna, ale... nic już nie wiem. - Jej palec
wskazujący i kciuk bawiły się krzyżykiem. Powtórzyła:
- Nic już nie wiem.
- Wystygnie pani paella - powiedział Quiros.
- Ma pan rację. - Kobieta zagłębiła widelec w potrawie i podniosła do ust odrobinę
ryżu. Przełknęła i dopiero zaczęła mówić. - Jeśli chodzi o młodzież, wszyscy poruszamy się
po omacku, ale ten temat mnie pasjonuje. To chyba widać.
Głos pulchnej matrony w okularach, bez wątpienia właścicielki pensjonatu, drażnił
Quirosa. Brodacz wysłuchiwał jej wyjaśnień. Towarzyszyła im smukła dziewczyna o
nordyckiej urodzie, najwyraźniej zauroczona. Matrona o nazwisku Ripio („Nazywam się
Margarita Ripio.
Mar-ga-ri-ta. Pensjonat należał kiedyś do Paki Cruz...”)
wyciągnęła rękę w kierunku wielkiego, drewnianego steru z barometrem w środku.
„To należało do niej, podarowali jej go jacyś goście. A to - pokazała wiosło - dostała od
syna”. Na ścianach wisiało więcej podobnych gratów.
Wszystko wskazywało na to, że ani brodacz, ani smukła dziewczyna o nordyckiej
urodzie nie mówią po hiszpańsku, ale matrona, chcąc, żeby ją zrozumieli, podnosiła coraz
bardziej głos, jakby zwracała się do głuchych, a nie do obcokrajowców. Do grona słuchaczy
dołączył również pryszczaty chłopak. Kobieta przysłuchiwała się przez chwilę, po czym
odwróciła się w stronę Quirosa.
- Znalazł pan coś w schronisku?
- Nikt nic nie wie... Chyba nie nawiązała wielu przyjaźni.
- Co pan teraz zamierza?
- Dziś po południu spróbuję porozmawiać z tamtym...
Tym, który widział, jak wyjeżdżała.
- Iggiem - podpowiedziała kobieta. - Jest Duńczykiem, kimś w rodzaju hippisa. Zrobił
na mnie dobre wrażenie. Przyjaźnił się z tym nieżyjącym malarzem. Mieszkali kiedyś razem
w tamtym domu. Kiedy Blasco zmarł, Igg postanowił zaadaptować budynek na schronisko.
Część robót wykonał sam z przyjaciółmi. Belen opowiedziała mi całą historię. Twierdzi, że
Igg jest zbyt tolerancyjny: przed nikim nie zamyka drzwi, nawet przed skinami. Zauważyłam
jednak, że nie podobają jej się ci chłopcy... - Widelec ponownie oderwał się od warg, a
kobieta, zasłaniając się serwetką, odczekała, aż ciemne wnętrze jej drobnych ust rozpocznie
formowanie kęsa, by przystosować go do maleńkiego gardła. - A co pan zrobi potem?
- Będę jej szukał w pobliskich miasteczkach.
Opuściła wzrok na talerz.
- Nadal pan myśli, że nie wróci, prawda?
- Ma pani ochotę na deser? - spytał Quiros. Kobieta zaprzeczyła. Quiros zamówił coś
o intrygującej nazwie: „Lody morskie”.
- Tak więc, zdaniem pana - z uporem ciągnęła kobieta, kiedy kelnerka się oddaliła -
nie ma nic dziwnego w tym, że Soledad do mnie dzwoniła?
- Nie.
Kelnerka wróciła niemal natychmiast i z sennym wyrazem twarzy postawiła na stole
pucharek. Lody morskie, pomyślał Quiros. Nie był to wyrób własny, tylko gotowy produkt,
błękitny krem z czekoladkami w kształcie ryb.
Spróbował odrobinę. Smakowało jak ekskrementy. Jak ciasteczko posmarowane
gównem.
Kobieta robiła wrażenie poirytowanej.
- W związku z tym uważa pan, że nie należy zawiadamiać policji...
- Chce pani trochę lodów? - zaproponował Quiros bez złych intencji.
- Nie, dziękuję. I niech pan nie zmienia tematu, proszę. Nie sądzi pan, że powinniśmy
coś zrobić?
- Ja już robię, proszę pani. Szukam jej.
- A nie uważa pan, że powinno nas zaniepokoić to, że się ze mną nie skontaktowała? -
Quiros potrząsnął głową wyskrobując dno pucharka. - Dlaczego?
- Mówiłem już pani: po prostu nie uważam.
- A ja pana pytam, dlaczego pan tak nie uważa.
Po co dawał się wciągnąć w ten pokrętny dialog? Jest nauczycielką, pomyślał, trzeba
umieć z nią rozmawiać.
Skończył lody i odsunął pucharek na bok. Kiedy podniósł wzrok, ujrzał pustą plażę,
tropikalną wyspę, przepiękny ocean i nagą dziewczynę, porzuconą przez chłopaka. Telewizor,
zamontowany na ścianie w głębi, emitował przyciągające wzrok reklamy. Gdy wycierał wąsy
serwetką, próbując zatuszować beknięcie i brak odpowiedzi, nie mógł się powstrzymać, by
nie zerkać na nie ponad jasnowłosą głową kobiety.
- Proszę pani, cenię sobie pani opinię... Te wszystkie teorie na temat młodzieży... Ale,
cóż mam powiedzieć... Młodzi zawsze chcą zgarniać wszystkie lewy. Tak było i będzie, teraz
bardziej niż kiedykolwiek...
- Teraz ja nie rozumiem, przepraszam.
- Rzecz w tym, że... - Zaczął się film. Jakaś nastolatka kładła się na łóżku bez pościeli,
na gołym materacu.
Quiros lubił filmy. Miał ochotę go obejrzeć, ale nie mógł: musiał odpowiedzieć,
kobieta czekała. Udał, że popada w głębokie zamyślenie. - Sądzę, że... Soledad umówiła się z
panią, po czym wyjechała, a co z oczu, to i z serca...
- Nie uprzedziła mnie.
- Nikogo nie uprzedziła.
Na twarzy kobiety odmalowała się złość. Nagle Quiros zapragnął odejść od stołu i
zamknąć się w pokoju. Był to nagły impuls, paroksyzm woli. Minął równie szybko, jak
nadszedł.
- Nie będę owijać w bawełnę, panie Quiros. Wiem doskonale, co pan myśli o
młodzieży, i wcale mnie to nie dziwi. Sądzę natomiast, że pana zdziwi to, co powiem.
- Powaga kobiety przeszła w uśmiech. - Mnie udało się coś ustalić. Twierdzi pan, że
Soledad nie miała w schronisku przyjaciół. Myli się pan. Przedstawiam panu jednego z nich.
Wziął książkę, trzymaną w wyciągniętej ręce. Była mocno sfatygowana. Tytuł nie
wzbudził jego zainteresowania. Nie wiedział, co z nią zrobić, zwrócił ją więc kobiecie.
Dzierżyła ją triumfalnie.
- Są dobrze zorganizowani, jeśli chce pan wiedzieć. Belen wszystko mi opowiedziała:
pomagają gościom w różnych pracach, sprzątają, gotują, koszą trawniki... Są jak jedna wielka
rodzina... I mają nawet małą bibliotekę z książkami, podarowanymi im przez urząd miasta.
Kiedy o niej wspomniała, od razu chciałam ją zobaczyć. Wiedziałam, że Soledad musiała z
niej korzystać. I nie pomyliłam się. Szukałam książek, które mogły ją zaciekawić. Znalazłam
tę. Belen mi ją pożyczyła. Opowiada o ludziach, którzy po miasteczkach spisują legendy.
Podkreślenia pochodzą od Soledad. - Wskazała jedną ze stron.
- Widzi pan? Znam sposób, w jaki zakreśla: zawsze ołówkiem, z krzyżykiem na
początku i końcu każdego zdania...
- To tylko książka, proszę pani - powiedział Quiros.
- Przeglądałam ją w schronisku - kontynuowała kobieta, nie zwracając na niego uwagi
- i odkryłam to nazwisko: „Manuel Guerin, poeta, nowelista, zbieracz opowieści, urodzony w
Roquedal...”. Soledad podkreśliła jego nazwisko kilka razy, proszę spojrzeć... Szukałam
książek Guerina w bibliotece, ale nie znalazłam żadnej... Pytałam Belen: twierdzi, że pisarz
jest już stary i mieszka w miasteczku, ale nic więcej nie wie.
- I jak pani przeczyta książkę, to odnajdzie dziewczynę? - spytał Quiros bez ironii.
- Myślę, że ją zrozumiem, a to już pierwszy krok.
- Przepraszam. - Pryszczaty chłopak patrzył na Quirosa. - Ktoś o pana pyta.
Dziewczyna pachniała morzem i była nim spowita. Morzem z jego niezbadaną,
nieprzeniknioną głębią. Na szyi i w uszach miała muszle stożków i srebrzystych
perłopławów. Była biała jak odkopana figurka z alabastru, przebywająca pod ziemią przez
kilka wieków. Woda spływała jej po skroniach i sklejała włosy, szyję oplatał wąż. Dopiero
kiedy się poruszyła, pod tymi skamieniałymi kształtami dostrzegł żywe ciało. Jej
szmaragdowe oczy otwierały się, jakby po raz pierwszy ujrzały świat.
Przerwijmy lekturę.
Mężczyzna całe przedpołudnie spędził na czytaniu. To, co czyta, budzi w nim wiele
wątpliwości. Wątpliwości, które chciałby rozwiać. Przede wszystkim jednak pragnie
kontynuować, dotrzeć do jądra, do samego epicentrum, do czarnej dziury, która kryje w sobie
nieprzeniknione cienie, przedrzeć się do tego jedynego, nieznanego dna. Ale czyż istnieje
jakiekolwiek dno? Może mamy tu do czynienia z bezkresną przepaścią? Mężczyzna chce
zapuścić wzrok w jej głąb, odkryć ją. Mimo wszystko odpoczynek to skuteczna metoda, żeby
łatwiej przyswajać wiadomości.
Jakiś trzmiel, brzęczący puszek, mała, najeżona drobinka słońca, drży przy framudze
okna. Mężczyzna nie zwraca na niego uwagi. Trzmiel waha się, buczy, tańczy w powietrzu,
odlatuje. Na ekranie telewizora przesuwają się nieme obrazy. Salon jest esencją ciszy.
Cisza spoczęła na kanapie, tuż przy mężczyźnie, i ma twarz anioła. Słychać
szczekanie (hau, hau), jednak nigdy jeszcze żaden pies nie zakłócił ciszy anioła.
Anioł trzyma szkatułkę z kości słoniowej.
Dobrze jest to sprawdzić.
Nie chodzi o to, że mężczyzna ma wątpliwości, ale pewność daje uczucie spokoju.
- Dlaczego nic nie powiedziałaś, kiedy zobaczyłaś zdjęcie? - spytał niegrzecznie
Quiros.
Dziewczyna o pomarańczowych włosach wzruszyła ramionami. Czyniła to przy
każdym zdaniu, jakby je z siebie wypychała.
- Nie pamiętałam dokładnie. - Wycierała się nadal ręcznikiem, nie okazując
absolutnie, że boi się Quirosa.
Przez chwilę Quiros próbował rozszyfrować jej wygląd, tak jak się rozszyfrowuje
hieroglif. Włosy obcięte prawie do gołej skóry, z końcówkami ufarbowanymi na
pomarańczowo. Metal dziurawiący uszy, z których zwisało coś poskręcanego, co
przypominało małże. Ćwieki powbijane w skrzydełko nosa, język i brodę. Naszyjnik z
muszli. Zielony wąż wytatuowany u nasady szyi. Mleczny odcień skóry, który wydawał się
raczej brakiem koloru niż bielą.
Czarne bikini. Była lekko przygarbiona i nieco zbyt pulchna. Z trudem utrzymywała
równowagę w butach na platformie. Spływały z niej strugi wody (przed przyjściem pewnie
skakała na główkę do morza, pachniała solą), na ramiona miała narzucony ręcznik, a na
stopach sięgające kostek skarpetki z piasku. Z przewiązanej na biodrach saszetki wystawały
jakieś kable i paczka papierosów. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat.
- Nieważne. - Nieves Aguilar spojrzała na Quirosa, kładąc dłoń na ramionach
dziewczyny. - Liczy się to, że przyszłaś, Tino. Mówiłaś, że masz na imię Tina, prawda?
- Tina Serrano.
- Zjadłaś już obiad? Przejdziemy się?
Wyszli z pensjonatu, zeszli na plażę. Dziewczyna i kobieta szły przodem. Quiros
wlókł się z tyłu, wszystko wokół niego zaczęło bowiem nagle wirować. Tina Serrano,
pomyślał. Dziewczyna patrzyła wcześniej na niego jak na nadymający się tyłek. Bo kimże on
był dla takiej panny, naszpikowanej żelastwem? A kim ona dla niego? Jakim to dziwacznym i
pokrętnym była stworzeniem? Tina Serrano, pomyślał znów.
Plaża dusiła się od gęstwiny ciał, ale w skromnym cieniu, rzucanym przez błękitne
domki, utrzymywało się coś na kształt zaspanego powietrza. Nieves Aguilar wybrała właśnie
tę stronę plaży. Wciąż obejmowała dziewczynę ramieniem. Quirosowi plątały się nogi, pocił
się w marynarce i kapeluszu. Poza tym zachciało mu się sikać. Zawsze mu się chciało po
jedzeniu. Od nagromadzonego w pęcherzu płynu robiło mu się gorąco, powinien go jak
najszybciej wydalić, prostata zaczynała dawać o sobie znać. Miał również ochotę na sjestę.
Ale nie był to dogodny moment na żadną z tych czynności.
Ograniczył się więc do patrzenia na idącą dziewczynę.
Pogrążył się w kontemplacji, jakby była jakąś cudowną zjawą, która pojawiła się
niespodziewanie w powietrzu lub wodzie.
- Codziennie rano spotykałyśmy się tam, na końcu skał - powiedziała Tina.
- Na falochronie? - spytała Nieves Aguilar.
- Tak. Ja też tam chodziłam, nadal zresztą chodzę.
- Żeby popatrzeć na morze?
- Tak. To znaczy, ja słucham muzyki. Ona zawsze przynosiła papier i ołówek.
Spytałam kiedyś, co studiuje.
Powiedziała, że pisze opowiadania. - W tonie dziewczyny słychać było kpinę.
- Zaprzyjaźniłyście się?
- W życiu! Była dość... mało komunikatywna. Nie lubiłyśmy się. Miała intensywnie
zielone oczy.
- Takie jak ty.
- Aha. Nawet bardziej.
- O czym jeszcze rozmawiałyście?
- Pytała, czego słucham. Powiedziałam, że D.R. i że kręci mnie także Tribu Rombo.
Twierdziła, że poznała D.R. osobiście, w czasie jakiegoś przyjęcia, na które zaproszono jej
ojca... Zatkało mnie, naprawdę. Powiedziała, że D.R. ma oczy bardziej zielone niż jej i moje
razem wzięte. Potem powiedziała... To znaczy, ja jej powiedziałam... Ach, tak! Powiedziałam,
że ma ładny wisiorek, taki w kształcie gwiazdy...
Kobieta zatrzymała się.
- Szmaragdowy? Znam ten wisiorek. Podarowałam go jej na urodziny.
- To pani jest tą nauczycielką, z którą się przyjaźniła?
- Mów mi ty, proszę - zaproponowała kobieta.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Miło panią... cię wspominała. Twierdziła, że jesteś jej przyjaciółką i że nie rzuciła
szkoły tylko ze względu na ciebie... Przepraszam, że to mówię, ale o szkole mówiła same
okropne rzeczy.
- Mianowicie? - Dziewczyna uniosła w odpowiedzi ramiona. Nieves Aguilar nalegała:
- Nieważne, powiedz.
- Mówiła, że przydzielono jej tam opiekuna, czy kogoś takiego, i miała go dosyć...
- Mnie też o tym wspominała.
- Twierdziła, że prawie wszyscy nauczyciele i zakonnice to schizole. - Tina spojrzała
na kobietę. - Przykro mi, tak to właśnie określiła. Rozumiałam ją. Nie wszyscy są tacy sami,
oczywiście. Mam na myśli nauczycieli i zakonnice.
Jakieś małżeństwo, całe w piasku, pchało w przeciwnym kierunku dziecięcy wózek.
Kobieta, dziewczyna i Quiros odsunęli się na bok.
- Rozmawiałyście o czymś jeszcze?
- Wówczas nie. W kolejne dni również. Nie zawsze przychodziła na skały. A
ponieważ wszędzie dźwigała ze sobą stosy książek...
- Zwróciłaś na nie uwagę? Co to były za książki?
- Bo ja wiem? Brała je ze schroniska. Z biblioteki. Tak przynajmniej twierdziła.
- Słyszałaś o Manuelu Guerinie?
Dziewczyna ponownie uniosła ramiona, ale zaraz potem wykonała ruch w
przeciwnym kierunku, jakby chciała je opuścić poniżej poziomu, do jakiego normalnie
opadały.
- Chyba widziałam to nazwisko na jednej z książek...
Na chodniku, przy falochronie, jakiś chłopak z włosami najeżonymi jak u punka
pastwił się nad gitarą. Udało mu się nawet skupić wokół siebie niewielką publiczność, która
na dodatek podążała za nim w kierunku skał. Dziewczyna, wyglądająca do niedawna na
znudzoną, przeszła na drugą stronę ulicy i zaczęła tańczyć.
- Pamiętasz coś więcej, Tino? - spytała kobieta, kiedy do niej dołączyła.
- Zadano ci pytanie - odezwał się Quiros. Tina wymruczała jakąś niezrozumiałą
sylabę, wzruszyła ramionami i tańczyła dalej. Quiros stanął pomiędzy nią a muzyką.
- To nie jest odpowiedź...
- Nic więcej nie wiem, jasne? - wykrzyknęła dziewczyna, nie przestając tańczyć i
wyciągnęła paczkę papierosów. Quiros pozbawił ją ich jednym szarpnięciem. - Co robisz, do
cholery?!
Quiros skierował się do kosza na śmieci, przepełnionego opakowaniami po lodach, i
wcisnął paczkę pomiędzy odpadki. Dziewczyna dogoniła go, wykrzykując obraźliwe słowa.
- Tino... - powiedziała kobieta. - Pan Quiros...
Quiros patrzył. Tina krzyczała załamującym się chwilami głosem.
- O co ci chodzi, ty gówniany alfonsie w kapeluszu? Nie boję się ciebie! Słyszysz?!
Zapłacisz mi za te papierosy! Paczka była nowa!
Quiros nie odrywał wzroku od jej zaczerwienionej twarzy, upstrzonej ćwiekami,
pękającej niemal pod ich naporem, i od jej oczu, lśniących jak kolejne gwoździe.
- Gdyby rodzice cię teraz widzieli... - wyszeptał.
- No i co by mi zrobili?! Poza tym ja nie mam rodziców! Rozumiesz, palancie?!
Wykitowali...!
- Bardzo nam przykro - powiedziała kobieta. - Kiedy to się stało?
- Zaraz po moim urodzeniu. Wypadek. - Dziewczyna usiłowała pozbierać papierosy,
które Quiros zdążył połamać. W końcu poddała się, przeklinając pod nosem.
- U kogo mieszkasz, Tino? - zapytała kobieta, unosząc brwi.
- U wujostwa. Mój wuj jest archeologiem. Wyciąga z morza posągi i statki. - Mówiąc
to, dziewczyna zapatrzyła się w wodę.
To, co Quiros czuł, nie miało nic wspólnego z tym, co go otaczało. Przebywał w
innym świecie i nie był to świat nagrzanego piasku, zapachu kremu do opalania, dzieci
biegających w kamizelkach ratunkowych i śnieżnych, znieruchomiałych na błękitnym niebie
chmur. Zdał sobie sprawę, że jest wściekły, chociaż nie bardzo wiedział na kogo. Z trudem
wykrztusił słowa:
- Czy oni wiedzą... że w czasie wakacji przyłączasz się... do tych skinów?
Kobieta chciała coś powiedzieć, ale dziewczyna jej przerwała. Jej gniew był równie
bezgraniczny, ale w przeciwieństwie do Quirosa wylewała go, wyładowywała w słowach.
- Przyłączam się, do kogo mi się chce! A ty dostaniesz za swoje, za to, że uderzyłeś
Borję! Jego przyjaciele cię...
- Co mi zrobią? - spytał Quiros.
- Tino - wtrąciła się kobieta.
Płacz. Przerwa. Jakieś maleńkie pośladki na plaży zaczerwieniły się pod dorosłą
dłonią. Okazało się, że przewinieniem był waniliowy lód, niewątpliwie wypuszczony przez
dziecko, który opryskał zarówno je samo, jak i karcącą matkę. Wymierzywszy karę, kobieta
szarpnęła malcem. Quiros miał ochotę przyłożyć jej porządnie.
- Tino, proszę... - mówiła Nieves Aguilar. - Żadnych pogróżek, zgoda? A pan niech
się uspokoi... Oboje się uspokójcie.
Quiros, który zawarł ze swoim pęcherzem faustowski pakt (daj mi czas, a potem będę
twój), patrzył na morze.
Morze też było czerwone. Spojrzał na chodnik. Było gorąco. Kobieta mówiła
nerwowo. Lekcje psychologii dla grzecznych dziewczynek. Gitarzysta oddalił się na
odległość wystarczającą dla jego uszu, ale nie na tak dużą jednak, jakby sobie życzył.
Podobnie inni.
- ... to ważne, zrozum, proszę. Ta dziewczyna zaginęła, nie wiemy, gdzie jest. Dlatego
chcemy, żebyś nam powiedziała, co pamiętasz.
- Po to przyszłam.
- Wiem, i jesteśmy ci bardzo wdzięczni. - Kobieta zerkała na Quirosa błagalnie. -
Teraz, kiedy wszyscy jesteśmy spokojniejsi, chciałabym kontynuować. Pamiętasz coś
jeszcze?
- Przestała przychodzić na skały, nie widziałyśmy się więcej... To znaczy, kiedyś
wypadło na nas zmywanie naczyń, spytałam, gdzie się podziewa. Nigdy nie przychodziła na
zabawy na plaży ani do pubu Syrena... Twierdziła, że nie lubi tych rzeczy: tańca, zabawy...
Najpierw myślałam, że ma coś przeciwko skinom. Ludzie mają o nich mylne wyobrażenie.
Tłumaczyłam jej, że prawdziwi skini to nie rasiści, którzy szukają okazji, żeby dać wycisk
czarnuchom. Tamci to boneheads. Prawdziwi skini wywodzą się z angielskich imigrantów z
Jamajki...
Quiros nabrał powietrza i oddalił się od nich. Zaczął rozglądać się po okolicy. Nie
znał żadnej piosenki, nie mógł nic zanucić. Słowa zastąpił więc obrazami. W górze ulicy
widać było schronisko. Przyjrzał się przechodzącym w jedną i drugą stronę ludziom:
staruszkowi z nieruchomą twarzą, dziewczynie w czerwonym kostiumie i Murzynowi na
chodniku. Murzyn przykucnął z boku. Quiros widział już w miasteczku Murzynów, Arabów
również. Ten miał na sobie tylko krótkie spodnie i sprzedawał figurki rozłożone na zielonym
dywanie. Figurki tworzyły nieliczne, niezdyscyplinowane wojsko królów. Wywodziły się być
może z jednego z tych filmów, jakich Quiros już nie oglądał. Schylił się, żeby im się
przyjrzeć. Nie przypominały królów, ale z pewnością przedstawiały wysoko urodzone osoby,
jeśli sądzić po pelerynach, nakryciach głowy, szpadach przy boku i klejnotach. Stały, z
całkowitą obojętnością plastiku, jakby kipiąca wokół wrzawa nie miała z nimi nic wspólnego.
Murzyn chciał coś powiedzieć, ale przeszkodziło mu kliknięcie. Ktoś robił zdjęcia, jakiś
grubasek w kolorowych bermudach. Quirosowi wydawał się znajomy. Przypomniał sobie: to
był ten sam facet, który poprzedniego dnia fotografował gitarzystę.
Kobieta z dziewczyną podeszły bliżej. Quiros znowu je usłyszał.
- ... nie są rasistami. Niektórzy są nawet sharp, są przeciwni rasizmowi... Nie jestem
skinem, ale gdybym nim została, byłabym sharp. Borja też nie zamierza zostać skinem, ale
lato chce spędzić z nimi. Mnie to nie kręci...
- To dlaczego trzymasz z nimi? - zapytała kobieta.
- Należę do ich paczki - oświadczyła Tina, jakby to była najbardziej oczywista rzecz
na świecie. Potem wzruszyła ramionami. - Poza tym, on ma trochę racji. Plaże zamieniły się
w... - Zniżyła głos. - Są pełne nielegalnych imigrantów.. Mówi to pewnie ze względu na
Murzyna, pomyślał Quiros, a może dlatego, że właśnie wychodziły ze schroniska wszystkie
ogolone głowy, łącznie z Wielkim Borją (jedynym, który miał prawo zachować włosy) i jego
Dziewczyną Najpiękniejszą na Świecie. Quiros, nie chcąc odwzajemniać im wyzywającego
spojrzenia, odwrócił się w stronę morza.
Potem znowu na nich spojrzał. Maszerowali gęsiego, na wschód, poza falochron, ze
słońcem na plecach. Dziewczyna Borji miała na sobie rozpięte bolerko; poniżej kołysały się
dwa grejpfruty, perfekcyjnie przecięte czarnymi stringami.
- Powinnam już iść - powiedziała Tina. - Po południu mam zajęcia...
Znam ja te twoje zajęcia, pomyślał Quiros, widząc jej gotowość do podążenia za
grupą.
- Jeszcze jedno - zatrzymała ją kobieta. - Kiedy po raz ostatni widziałaś Soledad?
- Nie pamiętam. Zaraz, zaraz... Kiedyś przyszłam rano i zobaczyłam, jak siedzi na
skale, na samym brzegu. Nie czytała ani nie pisała.
- Co zatem robiła?
- Nic. Patrzyła na morze. Przestraszyłam ją. Pomyślałam, że... Głupstwo...
- Co pomyślałaś?, - Pomyślałam, że się boi, czy coś takiego. Była jakaś blada.
Spytałam, co się stało. Powiedziała, że nic. Po dwóch czy trzech dniach dowiedziałam się, że
wyjechała. To wszystko, co wiem.
- Dziękuję, Tino - powiedziała kobieta. - i dziękuję, że przyszłaś żeby z nami o tym
porozmawiać.
Ponowne wzruszenie ramion. Zielone oczy przesunęły się z Quirosa na kobietę.
- Nie ma za co. Chciałam pomóc. Myśli pani, że stało jej się coś złego?
- Nie sądzę. - W tonie kobiety było coś, co zadawało kłam jej słowom. Dziewczyna
oddaliła się w stronę skał.
Quiros także się oddalił, tyle że w kierunku schroniska.
- Dokąd pan idzie? - spytała kobieta, ale nie otrzymała odpowiedzi.
Kiedy wracał, poczuł kłucie w brzuchu. Uznał, że może to być zarówno głód, jak
wątroba: w jego wieku pragnienia i choroby upodabniały się do siebie.
Kobietę, po bezskutecznych poszukiwaniach w hotelowej restauracji, odnalazł na
plaży. Jej ciało lśniło blaskiem zachodzącego słońca.
- Wybrałam się na spacer - wyjaśniła. - O tej porze, kiedy prawie nie ma już ludzi,
morze działa uspokajająco. - Miała na sobie tę samą bluzkę co w południe (dziwne, jak na nią,
pomyślał Quiros) i zdjęła buty, żeby chodzić boso po piasku. Wskazała na słońce,
przysłaniając oczy dłonią.
- To ta wieża, o której panu mówiłam, arabska. Kiedyś wyznaczała granice
miasteczka, ale teraz budują nawet po tamtej stronie. Oczywiście muszą tamtą część
zaśmiecić tak samo jak tę. - Opuściła wzrok na papierosy i papierowe kubki, na wpół
zagrzebane u jej stóp. W jej głosie zabrzmiał smutek. Kobiety o zmierzchu zaczynają mówić
ze smutkiem, pomyślał Quiros. Pilar również się to zdarzało. I Marcie. - Gdzie pan był?
Nie odpowiedział od razu. Robił różne rzeczy. Przede wszystkim musiał się przejść,
żeby się uspokoić, co mu się prawie udało. Postanowił powiedzieć jej tyle, ile mógł.
- Rozmawiałem w końcu z tym kolesiem ze schroniska - powiedział.
Igg zrobił na nim odpychające wrażenie. Był kościsty, trochę starszy, niż Quiros się
spodziewał, same oczy i włosy, pierwsze szkliste, drugie długie, wszystko w identycznym,
kasztanowym kolorze. Paczka łakoci dla narkomanów, zawyrokował Quiros: heroinowe
kończyny, kokainowy nos, płuca ze skrętów, spojrzenie z extasy. Miał zwyczaj przywdziewać
maskę uniwersalnego powitania i jednocześnie podnosić dłoń z rozsuniętymi palcami,
wewnętrzną stroną, jakby chciał kogoś pozdrowić, pożegnać albo coś powstrzymać.
Wprowadził Quirosa do maleńkiego pokoju z dwoma kanapami pokrytymi syntetyczną skórą,
zasłanymi ezoterycznymi pismami i szarością kota Michigana. Usiadł z podkulonymi nogami,
jak konik polny i wyjaśnił mu, że pochodzi z Danii, ale od młodzieńczych lat mieszka w
Hiszpanii, a dziewięć lat temu założył to schronisko. „Nie będę z tobą współpracował -
uprzedził i podniósł dłoń - ale nie będę też przeszkadzał. Nie mam zwyczaju mieszać się do
czegokolwiek: pozwalam, żeby świat się kręcił swoim rytmem” Quiros wyraził aprobatę.
Wykorzystał przemówienie i smród pokoju - albo Igga - żeby puścić bezgłośnego bąka, efekt
złego trawienia paelli spowodowanego z kolei brakiem sjesty.
- Powiedział mi jedynie, że koło piątej nad ranem widział, jak szła w kierunku szosy
prowadzącej na północ.
Nie rozmawiał z nią. Kiedy wyszedłem od niego, ruszyłem tą samą drogą. Natknąłem
się na warsztat samochodowy... Mają czynne od rana. Pomyślałem, że mogli widzieć, jak
przechodziła.
Mężczyzna w kombinezonie poplamionym olejem w trakcie rozmowy z Quirosem
przyznał, że przypomina sobie dziewczynę ze zdjęcia. Tamtego poranka naprawiał
ogrzewanie starego samochodu z podrasowanym silnikiem. Tak, tak: ogrzewanie, powtórzył.
Pojazd należał do Niemców, którzy wkrótce mieli wyjechać na północ Europy: brodacza i
trzech rudowłosych kobiet. Dla nich lato już się kończyło. Mężczyzna pamiętał, że kiedy w
pewnej chwili uniósł głowę znad silnika, zobaczył dziewczynę mijającą warsztat. Szła
poważna, milcząca, z plecakiem na ramionach. Dziewczyna spojrzała na niego i powiedziała
„dzień dobry”.
- Może pojechała autobusem... - podsunęła kobieta.
- Nie ma autobusów o tej porze.
- Musiała wybierać się gdzieś niedaleko.
- Albo skorzystać z autostopu.
- To nie w jej stylu. Chodziło z pewnością o miejsce, do którego można się dostać
piechotą. Pewnie zamierzała wrócić tego samego dnia, dlatego mnie nie uprzedziła...
- W takim razie dlaczego opuściła schronisko?
- Może po powrocie - powiedziała kobieta po krótkim namyśle - chciała zamieszkać
razem ze mną, w pensjonacie.
Quiros machnął ręką, jakby mówił: to tylko przypuszczenia. Potem podniósł płaski
kamyczek, który wypatrzył u swoich stóp. Kamyczek podskoczył czterokrotnie na
spokojnych falach. W dobrych czasach dochodził do siedmiu razy, pomyślał.
- Musiało się jej stać coś złego. Nawet Tina odniosła wrażenie, że ona się czegoś bała.
- A skoro ta marchewa ze składem żelastwa w ciele tak twierdzi - Quiros przeżuwał myśl,
szukając kolejnego kamienia - musimy jej wierzyć.
- Nawiasem mówiąc, był pan bardzo agresywny w stosunku do tej dziewczyny. Nie
chcę wracać do tematu, ale...
- Brak dobrych manier wyprowadza mnie z równowagi.
- Uważa pan, że najlepszą metodą wychowania jest przemoc?
W odpowiedzi Quiros cisnął kolejny pocisk. Tym razem uzyskał tylko dwa podskoki.
Postanowił dać spokój.
- Cóż, w końcu to pana sprawa - kobieta również skapitulowała. - Ale jest jeszcze coś:
Soledad zabrała książki Manuela Guerina z biblioteki ze schroniska, dlatego żadnej nie
znalazłam. Powinniśmy się czegoś dowiedzieć o autorze. Jeśli ją tak bardzo interesował, to
może... Co pan teraz zamierza? - spytała nagle, jakby nie potrafiła skonkretyzować swoich
myśli.
- Jutro przespaceruję się wzdłuż szosy, może coś znajdę. - Stali tuż nad wodą. Jego
buty zagłębiały się w piasek, połyskujący jak kwarcowy pył. Jakieś dzieci grały w piłkę z
lekkością aniołów, którym obce jest wieczorne strudzenie. Okulary i kapelusz zabezpieczały
go przed promieniami słońca, więc zaczął się im przyglądać. - Może pani ze mną pójść, jeśli
pani chce - dodał po chwili i uśmiechnął się, widząc, jak jeden ze sprytniejszych graczy
przetacza piłkę pomiędzy rozstawionymi nogami drugiego chłopca. Kobieta wybąkała jakieś
podziękowanie.
Quiros powiedział:
- Nie ma za co. Twierdzi pani, że dziewczyna szła piechotą... Sprawdzimy, dokąd
mogła dojść...
- Jestem wdzięczna, że pozwala mi pan sobie towarzyszyć - sprecyzowała.
Jakiś przedmiot potoczył się im pod nogi. Zaraz za nim, jakby uwiązany do niego
niewidzialną nitką, biegł chłopiec. Quiros zatrzymał piłkę, nie oddał mu jej jednak: kopnął ją
w górę, a potem spróbował odbić kolanem. Kiedy na koniec chciał uderzyć z główki,
kapelusz niemal spadł mu z głowy, co wywołało wesołość graczy. W ciągu sekundy otoczyły
go zagrzewające do walki krzyki, wybuchy śmiechu i zwinne ciała. Poddał się, kiedy zabrakło
mu tchu. Machnął chłopcom na pożegnanie i dzierżąc w jednej ręce kapelusz, a w drugiej
okulary, wrócił do kobiety. Z trudem łapał powietrze.
- Nareszcie zobaczyłam, jak coś sprawia panu przyjemność - stwierdziła pogodnie.
- Słucham?
- Nareszcie widziałam pana szczęśliwego.
Quiros nie odpowiedział.
Z wszystkiego, co kobieta powiedziała do tej pory, ze wszystkich uwłaczających,
banalnych lub miłych słów, ten właśnie komentarz był jedynym, który naprawdę go dotknął.
Ale kobieta nigdy się tego nie dowiedziała.
Kobieta
Jako dziecko marzyła, żeby być księżniczką z arabskiej bajki, albo lepiej odaliską,
mieć na imię Aziza, Latifa, Najwa, Sulaima lub Yasmina, przystrajać się wisiorkami i
szarfami, ozdabiać nadgarstki i kostki bransoletkami wysadzanymi szafirami, turmalinami,
granatami, obłymi heliotropami, agatami, chryzoprazami, spowijać się siedmioma welonami
przesyconymi wonią kadzideł z omańskich drzew i w podstępnym rytmie fletów kołysać się
płynnymi, odwiecznymi ruchami: falowanie ramion, dłonie jak skrzydła ptaków, wężowy
ruch bioder.
Ale to nie było poważne. Tak więc kiedy podrosła (dwanaście lat), chciała zostać
zakonnicą. Poczuła powołanie.
Nie mogła go zlekceważyć.
- Istnieje słowo „zlekceważyć”, siostro?
- Zajrzyj do słownika, Nieves.
Powiedziała o tym ojcu, który jej nie zlekceważył. Był wspaniałym człowiekiem, ze
wszystkiego mogła mu się zwierzyć. Inni ojcowie krzyczeli lub odmawiali bez żadnego
konkretnego powodu, ale jej ojciec zawsze się uśmiechał i zwracał do niej z czułością.
„Uważasz, że to dobry pomysł, tatusiu?”, spytała, widząc, że daleki od tego, by ją karcić czy
się na nią gniewać, podchodzi do tego pogodnie. Oczywiście, że dobry: wszystko, co może ją
uszczęśliwić, zawsze uzna za dobre. Niemniej zanim córka podejmie ostateczny krok,
powinna się dobrze zastanowić, czy naprawdę tego chce. Pan puka bowiem do wszystkich
drzwi, ale każdy powinien mu służyć na swój sposób. Nie trzeba zostać zakonnicą czy
księdzem, żeby spodobać się Panu Bogu. On sam, na przykład, miał pracownię jubilerską,
rodzinny interes, pełen szafirów, turmalinów, granatów, obłych heliotropów, agatów i
chryzoprazów. Pracownia jubilerska Aguilar to również jeden ze sposobów, w jaki można
służyć Bogu. Przemyśl to, Nieves, chodzi o twoje szczęście. Nie powinnaś spieszyć się z
decyzją, znam cię nie od dziś.
Pewnie, że ją znał. Kilka miesięcy temu rozstroiły ją zupełnie pokazane w telewizji
zdjęcia z trzęsienia ziemi w Jemenie Północnym. Ofiary liczono w tysiącach, organizacje
humanitarne odwoływały się do ludzkiego współczucia.
„Dlaczego im nie pomożemy?”. Rzuciła to pytanie, kiedy przy obiedzie oglądali
telewizję. „Wysłaliśmy już datek”, odparła matka. Ale ona nie to miała na myśli. „Dlaczego
nie damy więcej? Jesteś jubilerem, tato. Możesz sprzedać część pracowni i wysłać pomoc. W
końcu to tylko klejnoty. Dlaczego tak nie robimy? Dlaczego nikt nic nie robi? Dlaczego żaden
chrześcijanin nic nie robi?”. „Klejnoty nie są własnością ojca”, zaczęła mówić matka, ale
ojciec przerwał jej i uśmiechnął się. „Zgadzam się, oddajmy im wszystko. Ja oddam klejnoty,
mama swoje stroje, a ty dasz wszystkie książki z baj kami, łącznie z ulubionymi Baśniami z
tysiąca i jednej nocy. I twoje wyjścia do kina, i wakacje...”.
- Chodziło przecież o to, żeby oddać wszystko. Wyzbyć się wszystkiego. Jednego
welonu po drugim... Naszyjników, bransoletek, wisiorków... Pozostać całkowicie nagim,
podczas gdy ramiona falują, dłonie układają się jak skrzydła ptaków, a biodra kołyszą
wężowym ruchem.
Ale to nie było poważne. Więc kiedy podrosła jeszcze bardziej (siedemnaście lat),
zaczęła chodzić z chłopakiem. Poznała Pabla na kursach przygotowawczych na uniwersytet.
Oboje pociągał świat nauk humanistycznych: ona chciała pisać opowiadania, on powieści;
ona skończyła na studiach pedagogicznych, on na dziennikarstwie, ale nadal byli razem.
Ambitny chłopak, powiedział ojciec owego wieczoru, kiedy Pablo poprosił oficjalnie o jej
rękę (z klejnotem zaaprobowanym przez pracownię jubilerską Aguilar). I bardzo inteligentny.
Ma przed sobą dziennikarską przyszłość, przekonasz się.
A ja? - dopominała się pytającym wzrokiem. Nie zostaniesz w tyle, odpowiadały
błyszczące oczy jej ojca. I błyszczały tak samo, kiedy oznajmiła mu, że zaproponowano jej
upragnione stanowisko w Valdelosie. Sonsoles, dyrektorka, złożyła jej gratulacje. Siostra
Natividad, odpowiedzialna za rozwój duchowy, nadmieniła, że chociaż Valdelosa nie jest
szkołą religijną, stosowano w niej swoistą metodę wychowawczą. Nie zmuszano nikogo, by
szedł za głosem powołania, ale dbano, żeby żadna z dziewcząt nie ważyła go sobie lekce...
Nie lekceważyła, pomogła jej z uśmiechem. Siostra Natividad zmarszczyła brwi.
- Można powiedzieć „lekceważyła”?
- Tak, siostro.
Nadal śniła o welonach, ale już nie o tańcu. Tylko o welonach. A raczej: o jednym,
białym, świetlistym welonie.
Widziała, jak faluje na czarnym tle, unosi się nieskazitelny, lekki w pustej przestrzeni.
Nigdy nie mogła go schwytać, choć próbowała raz po raz. Wiązała te sny ze zbliżającą się
datą ślubu. Ślubu w białej sukni z welonem i klejnotami.
Zachowała w pamięci obrazy z tego doniosłego aktu połączenia: matka w brokacie,
teściowa w cekinach. Miesiąc miodowy w Fezie i w Kairze. Czuła kadzidła ze starych drzew
Omanu. Tancerek jednak nie było. Odkryła, że jest bardzo zazdrosna.
Później, dużo później, matka zapytała o coś, co ojciec również chciał wiedzieć. W
rzeczywistości naprawdę wszyscy chcieli wiedzieć, wszystkich to martwiło. Matka była
rzecznikiem rodziny, jej usta przemawiały zgodnym chórem głosów, których nie mogła
zlekceważyć. Doskonale pamiętała rozmowę: w kuchni, przy otwartych drzwiach lodówki, w
dniu sześćdziesiątych urodzin ojca. Były tak zdenerwowane, tak skupione na tym, żeby ich
nikt nie usłyszał, że żadna nie pamiętała o zamknięciu drzwi lodówki, i zanim się spostrzegły,
zdrętwiały od zimnego powietrza. To nie tak, jak myślisz, mamo, powiedziała. Nie stosują z
Pablem środków wymierzonych przeciw życiu.
Byli u lekarza, czekali na stosowną okazję, żeby im to powiedzieć. Problem tkwił w
niej. Jej komórki nie były płodne. Nie mogła. Nigdy nie będą mogli. Trzęsła się z zimna.
Matka przytuliła ją. Uspokój się, Nieves, uspokój, malutka, w dzisiejszych czasach na
wszystko znajdzie się jakiś sposób... Możecie przecież zaadoptować.
Pablo nie chce, powiedziała.
Pochyl z pokorą głowę, nakazało życie, klęknij i pochyl głowę. Nie zmusiło jej jednak
do uległości, do poddania się, do rezygnacji z wyznaczonych celów. Mogła jeszcze podnieść
oczy. Choćby tworzone w Valdelosie przez nauczycieli, rodziców i uczennice wolontariaty,
które podejmowały społeczne działania mające na celu walkę z narkomanią oraz pomoc
starcom i dzieciom z problemami.
Praca ta pochłaniała jej większość wolnego czasu, ale nie miało to dla niej znaczenia.
Czasu miała aż nadto: Pablo, od kiedy pracował w tym swoim ważnym piśmie, ciągle miał
mnóstwo spraw do załatwienia. Czasem wracał do domu nad ranem, czasem nie było go przez
cały weekend. Swoją samotność mogła więc zainwestować w coś pożytecznego.
To właśnie wtedy poznała światło nocy, a koty spadały deszczem na dach.
Pierwsze, co zrobiła po przeczytaniu opowiadania, to umówiła się na rozmowę z
profesorem Cevałlosem, opiekunem dziewczynki. W Valdelosie nauczyciele o najdłuższym
stażu dzielili między siebie obowiązki wychowawców. Każdy uczeń miał własnego opiekuna,
profesorowie zaś mogli mieć kilkoro podopiecznych. Kontrolowali ich postępy w nauce,
obserwowali, jak gałąź rośnie, i korygowali jej krzywizny. Cevallos, matematyk z
wykształcenia, był wyraźnie zaniepokojony - żeby nie powiedzieć oszołomiony czy
wstrząśnięty. Chodzi o wyjątkową uczennicę, wyjaśnił, najlepszą w klasie, może nawet w
całej szkole, jedyny w swoim rodzaju przypadek. Bardzo cicha, wręcz za bardzo, choć to nie
było jeszcze takie złe. Zła była jej fantazja, jej obsesja na punkcie opowiadań. Cevallos
przeczytał jedno z nich; wywarło na nim niesamowite wrażenie. Były bardzo dziwne.
Próbował, najpierw na zebraniach omawiających szkolny regulamin, potem na godzinach
wychowawczych, a na koniec na konsultacjach, przekonać ją, żeby się tym nie zajmowała.
Dziewczyna nigdy nie mówiła nie, ale podejrzewał, że nie zwracała uwagi na jego zalecenia.
Cevallos był uprzejmym, łysym, roztrzęsionym człowiekiem. Dobrym, ale nieco
egzaltowanym. Może problem, który, jak mniemał, dojrzał w swojej uczennicy, był niczym
innym jak ekspresją zdumiewającego, ukrytego talentu. Kobieta zapragnęła poznać ją bliżej.
Kiedyś, po lekcji, zawołała ją do siebie. Dziewczyna podeszła, krzywiąc twarz z
powątpiewaniem. Była szczupła, miała ciemną karnację, oliwkową cerę i długie, pszeniczne
włosy, rozdzielone równym przedziałkiem pośrodku głowy. Jej owalna twarz ukazywała
światu zielone, kocie oczy i niezmienny grymas dolnej wargi, jakby uważała, że nie warto się
uśmiechać. Nawet skryta za nieskalanym fartuszkiem, zapowiadała się na atrakcyjną
dziewczynę. Nieves doskonale pamiętała książki, jakie Soledad dźwigała pod pachą: Piękna i
bestia madame Leprince de Beaumont i młodzieżowe wydanie Dzwonnika z Notre Damę.
Pogratulowała jej opowiadania i zapewniła, że ma talent.
- Czy rodzice są świadomi, że tak dobrze piszesz? - zapytała. Kiedy dziewczyna
odparła, że jej matka nie żyje, dodała pospiesznie: - Przykro mi, nie wiedziałam...
- Wiedziała, oczywiście. Wiedziała o niej bardzo dużo. Ale wiedziała również (co za
przebiegłość, choć prawdę mówiąc czytała o tym w podręcznikach do psychologii), że jeśli
się chce zbudować pozytywne relacje między obcymi osobami, najlepiej popełnić gafę na
początku znajomości.
A postanowiła zbudować pozytywne relacje.
Od tamtej pory widywała ją częściej. Zawsze jednak w cieniu. W klasie dziewczyna
siadała na końcu, w ostatniej ławce, dokąd światło z okien docierało już nieco przytłumione, a
w pobliskiej kawiarni, do której miały potem zwyczaj chodzić, zawsze było ciemno. Poza
tym, czesała się tak, że włosy zasłaniały jej część twarzy. Tak ją nawet zapamiętała: twarz
poprzecinana czernią, skryta za wierzejami włosów, oświetlona jak księżyc w kwarcie, jakby
w jednej ręce trzymała kandelabr.
„Masz więcej opowiadań?”, spytała. Miała, oczywiście.
Co piątek Soledad Olmos wręczała jej kolejną historię, starannie przepisaną na
komputerze. Kobieta czytała je w weekend, a w poniedziałek przynosiła z powrotem i
omawiała z dziewczyną. W ten sposób zdobyła jej zaufanie. Przeczytała wszystkie jej
opowiadania. A raczej prawie wszystkie. Kilka, wyznała jej dziewczyna któregoś mrocznego
popołudnia, wrzuciła w domu do kominka i klęcząc, czekała, aż pochłoną je płomienie, a ich
żar rozpalał jej policzki. Dlaczego to zrobiła? Nie podobały się jej? Nie, to nie to: czasem je
niszczyła, ponieważ podobały się jej za bardzo. Co chciała przekazać tym enigmatycznym
stwierdzeniem? Nie wyjaśniała. Było w tej dziewczynie coś, czego nie mogła pojąć.
Przypuszczała, że skrzynia jej tajemnic w końcu się kiedyś otworzy.
A w czasie nostalgicznych godzin wieczornych, kiedy zagania się stada, dusze
śpiewają Te lucis ante, a anioły zstępują, by otoczyć opieką stworzenia Boże, Nieves Aguilar
siadała w kawiarni i pijąc z dziewczyną gazowany napój (na rachunek pani Nieves),
rozmawiała o opowiadaniach, pisarzach, literaturze, a czasami, z rzadka, o życiu.
Każda nowa przyjaźń jest jak kwiat, powiedział jej kiedyś ojciec, zamyka swoje płatki
pod najmniejszym dotknięciem. Starała się być ostrożna. Nie szkodzi, że zatrzymywała się na
powierzchni; w ten sposób czuła się nawet spokojniejsza. Obawiałaby się rozmów o sprawach
bardziej intymnych od opowiadań. Niemniej dotknięcia się zdarzały. Przypomniała sobie
pewien poniedziałek, kiedy po przeczytaniu jednej z historii powiedziała jej:
- Nadal uważam, że piszesz bardzo dobrze, ale... - Było jakieś „ale”. Niektóre z
opowiadań, zresztą znakomitych, wydawały się jej czasem zbyt ekspresyjne. A może
bezczelne? Anarchistyczne? Śmiałe? Jakie słowo mogłoby je trafniej określić? Uważała, że w
pewnym sensie Cevallos się nie mylił: należało kontrolować to trzęsienie ziemi, z epicentrum
zlokalizowanym w otchłani mózgu dziewczyny.
W przeciwnym razie geniusz mógł się obrócić w katastrofę.
- Nie myśl, że ostatnie mi się nie podobało... Dekorator jest wspaniałym
opowiadaniem, podobnie jak wcześniejsze...
- Dekoracja - poprawiła dziewczyna.
- Przepraszam, jestem beznadziejna, jeśli chodzi o tytuły... Przyjęcie, na które udaje
się bohater, jest zabawne i bardzo dobrze opisane... Ale jest jednocześnie... - Na próżno
czekała, aż dziewczyna odwzajemni jej uśmiech.
- Cóż, dość osobliwe, nie sądzisz? Skąd ci przychodzą do głowy takie pomysły? Nie
uważasz, że są dziwaczne? Sądzę, że powinnaś zejść na ziemię.
- Co masz na myśli?
- No cóż... - W rzeczywistości jej wahanie nie było do końca szczere. Z góry
wiedziała, co powie, ale chciała nadać rozmowie charakter improwizacji. - Bóg nie obdarza
nas talentem po to, byśmy go bezsensownie trwonili, tylko po to, żeby pomóc innym odnaleźć
szczęście. Tak właśnie jest z literaturą. Kiedy czytam dobrą książkę, mam wrażenie, że
pomaga mi odnaleźć szczęście, właściwą drogę. To, co piszesz, jest bardzo dobre, ale nie ma
w tym nic więcej. Nie rozstrzyga niczego, nie wskazuje drogi, nie pomaga być lepszym
człowiekiem. A jeśli pisanie nie służy temu, żebyśmy byli lepsi, czemu w takim razie ma
służyć? Lepiej byłoby dla nas, gdybyśmy się zajęli bardziej pożytecznymi, sensownymi
sprawami, jak robienie mebli czy uprawa roślin. Przydałyby ci się jakieś wytyczne, jakieś...
ukierunkowanie. - Nagle, kiedy spojrzała na dziewczynę, niemal zobaczyła, jak zamykają się,
jeden po drugim, wszystkie płatki. - Nie zrozum mnie źle: opowiadanie mi się podobało... Ale
poza przyjemnością, jakiej mi dostarczyło, nie doszukałam się w nim nic innego. Nie chcę
przez to powiedzieć, że przyjemność to coś złego, ale w twoich opowiadaniach powinno być
coś więcej... - Na przykład? - wyobraziła sobie pytającą chłodno dziewczynę. Postanowiła
odpowiedzieć na niezadane pytanie kolejnym pytaniem. - Wiesz, co, moim zdaniem,
powinnyśmy zrobić? Spotkać się z twoim opiekunem i porozmawiać o tym.
- Mój opiekun to głupek.
- Nie mów tak - skarciła ją. - Po pierwsze to niegrzeczne. Po drugie profesor Cevallos
nie zasłużył sobie na to, żebyś go obrażała. To prawy człowiek i bardzo się o ciebie martwi...
- Chce, żebym przestała pisać.
- Ponieważ cię nie rozumie. Powinnyśmy się z nim spotkać. I z twoim ojcem. Ojciec
też powinien wiedzieć, co piszesz, co jest w tobie, w środku...
- Gówno go to obchodzi.
- Soledad - ucięła. - Jeśli nadal będziesz używać takiego języka, przestanie mi na tobie
zależeć.
Czoło dziewczyny pochyliło się, cienie się zamknęły.
Coś błysnęło, spadło na stół, rozprysło się.
- Nie chcę, żebyś mnie zostawiła, Nieves...
- Nie zostawię cię. Mówię tylko...
- Latem zeszłego roku uciekłam z domu. Nikt o tym nie wie, tylko mój ojciec.
Nikomu o tym nie mów, proszę.
- Łzy płynęły nadal.
Tak poznała jej tragedię, a raczej wydawało się jej, że ją poznała. W gruncie rzeczy
była jedyną prawdziwą przyjaciółką, jaką miała dziewczyna. Soledad straciła matkę w wieku
pięciu lat, nie nawiązała bliższych więzi ze szkolnymi koleżankami, jej wychowawca chciał
jej odebrać pół życia, a ojciec, wypełniający sobą drugą połowę, dbał tylko o interesy i o to,
żeby zachować twarz przed rodziną. Don Julian Olmos Catón de Utica brzydził się
skandalami, nawet drobniejszymi. Choćby ta sprawa związana z jego chorobą, przywleczoną
rzekomo przez koty, które kazał wybić, żeby rodzina nie myślała, że mieszka w otoczeniu
parszywych stworzeń. A od kiedy jej bracia wyjechali do pracy i na studia za granicę, było
jeszcze gorzej. Mieszkając z ojcem, coraz bardziej się dusiła. Cóż więc dziwnego w tym, że
zapragnęła uciec?
Powstrzymywało ją tylko jedno. Powiedziała jej o tym w czasie kolejnej „poufnej”
rozmowy.
- Chcę wyjechać, ale zawsze wracam. To jak w tym śnie o gwieździe. Wspominałam
ci o nim?
- Nie jestem pewna. Opowiedz.
- Śni mi się, że gonię gwiazdę. Jest mała, bardzo biała, okolona aureolą. Oddala się,
ale wiem, że mogę jej dosięgnąć. Biegnę, sięgam do niej, ale kiedy już mam jej dotknąć,
budzę się. I bardzo się boję.
- Czego? - spytała, przypominając sobie swój sen o białym welonie niebudzący w niej
lęku. - To piękny sen.
Dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby szukała odpowiedzi, ale tylko powtórzyła:
„Boję się”. Ona zaś, w obawie, że płatki się zamkną, wolała nie wypytywać. Ale
przypomniała sobie te słowa później i podczas ich ostatniego, jak się okazało, spotkania, pod
koniec roku, w dzień urodzin dziewczyny, dała jej maleńką paczuszkę, owiniętą w ozdobny
papier.
- Nie było białych - powiedziała. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko zielonej.
- Jest śliczna. - Soledad uniosła do góry wisiorek z zieloną jak szmaragd gwiazdą
(bagatelka dla pracowni jubilerskiej Aguilar). W pierwszej chwili Nieves wcale nie była
pewna, czy prezent jej się spodobał. - Dlaczego to zrobiłaś?
- Nie powinnaś się bać śnić o pięknych rzeczach. - Położyła dłoń na chłodnej ręce
dziewczyny. - Na mnie możesz liczyć zawsze, pamiętaj. Pomogę ci.
- Pomogę jej. Pomogę.
Wyszła z wanny i owinąwszy się ręcznikiem, patrzyła, jak jej ciało rodzi się w
zaparowanym lustrze. Potem skierowała się do sypialni i odszukała w bagażu ostatnią już,
czystą piżamę. Jeśli zostanie w miasteczku, będzie musiała oddać garderobę do prania.
Przesunęła suszarką po krótkich, jasnych włosach. Włożyła brudne rzeczy do jednej z toreb,
wyszczotkowała białe zęby równie białą szczoteczką i posprzątała w łazience. Nie przez
próżność była dumna ze swego zamiłowania do porządku; posiadała zdolność samooceny,
potrafiła przyznać się do swoich wad i zalet.
Nacisnęła klawisz telefonu. Czekała. Rozłączyła się.
Tej nocy będzie spała jak zabita. Była bardzo zmęczona.
Choć również usatysfakcjonowana: dobrze wykorzystała czas, wykonując kilka
posunięć we właściwym kierunku.
Na przykład nazwisko podkreślone przez dziewczynę, Manuel Guerin. Postawiła sobie
za cel odszukanie informacji na jego temat. Bez względu na opinię Quirosa ona...
Siedziała na łóżku, zapatrzona w noc. Białawą noc, pożółkłą od latarni. Przypomniała
sobie, że kiedy była mała, matka mówiła jej, że co noc schodzą na ziemię dwaj aniołowie z
mieczami w dłoniach; jeden siada przy wezgłowiu, drugi u stóp łóżka.
Zadzwoniła jeszcze raz. Rozłączyła się.
Otworzyły się drzwi. Wchodzący anioł miał nieubłagany wzrok, którym zmusił ją do
spokoju i uległości; rozebrał ją, zawiesił jej na szyi cieniutki naszyjnik, przepasał biodra
pasem i nakazał jej być dobrą, umyć się, wypachnić i przygotować na to, co nadejdzie. A co
nadejdzie?
Tego nie wiedział nawet anioł.
Wszystko mogło się zdarzyć. Może nie akurat to, ale cokolwiek innego. Wszystkie
noce napawają lękiem.
Wybierając numer, myślała o panu Quirosie. Pan Quiros bardzo ją intrygował. Nie
znała prywatnego detektywa, który by go przypominał. To znaczy, prawdę mówiąc, nigdy nie
znała żadnego prywatnego detektywa. Najwyższa pora, żeby jakiegoś poznać.
Rozłączyła się. Spojrzała na mały, cyfrowy budzik i pomyślała, że jeszcze jest za
wcześnie. Spróbuje później.
- Problem w tym, proszę pani - powiedział Quiros tamtego wieczoru podczas kolacji -
że jest pani optymistką.
Spierali się o młodych, jak zawsze. Quiros uważał, że nie należało wierzyć w to, co
powiedziała Tina o widocznym strachu Soledad. Innymi słowy: zdaniem pana Quirosa
osobom takim jak Tina, Igg czy Soledad w ogóle nie należało wierzyć. Ona nazwała go, nie
bez racji, staroświeckim, on kontratakował, wytykając jej optymizm. Optymizm! Co mógł
mieć na myśli? Na samo wspomnienie ciągle jeszcze chciało jej się śmiać.
- Nie mówię tego, żeby panią krytykować, zapewniam... Ja... To kwestia warunków.
Pani jest nauczycielką w prywatnej szkole, żyje pani w pięknych czasach...
- W tych czasach nie ma nic pięknego.
- Szkoda, że nie poznała pani moich... To był okres zimnego chowu, jak mawiał mój
ojciec. W wieku, w którym zacząłem pracować, dzisiejsi chłopcy nie potrafią nawet pościelić
łóżka...
- A co pan potrafił?
- Byłem pomocnikiem hydraulika.
- Aha.
- Wiem, może się to wydawać... prymitywne...
- Tego nie powiedziałam.
- Pomagałem ojcu. Był hydraulikiem. - Quiros walczył z białym szparagiem.
Bezskutecznie próbował nadziać go na widelec, a ją ogarniał śmiech, kiedy obserwowała, jak
I wymierza ciosy w talerz. - Naturalnie, na początku... moja rola ograniczała się do
dewastowania rur. Ale przynajmniej próbowałem. Wiedziałem, do czego służą ręce...
- W końcu zrezygnował z nabicia na widelec i wziął szparag w palce. Nic dziwnego,
on wiedział, do czego służą ręce, pomyślała. - Teraz młodzi myślą tylko o sobie...
- Jedno pytanie, panie Quiros. Tak z ciekawości. Ma pan dzieci?
- Nie, proszę pani. Ale... nie muszę ich mieć, żeby to zaobserwować... Przeżyłem...
wystarczająco dużo. Problem w tym, że pani...
- Jestem optymistką, wiem.
- Na dodatek młodą. Proszę tak na mnie nie patrzeć - dodał ustami zniekształconymi
przez szparag, niewłaściwie interpretując jej minę. - Powiedziałem tylko, że jest pani młoda.
- W pana ustach to obraza - zażartowała, ale szorstka powaga Quirosa świadczyła o
tym, że ironia nie mogła zagościć w jego głowie na dłużej. Uśmiechnęła się pospiesznie,
dając mu do zrozumienia, że nie mówi poważnie.
- Może nie ma pan dzieci, ale mówi pan jak typowy ojciec.
Od tej chwili otchłań ciszy.
Jest późno. Chyba zaśnie. Chciała zapaść w szybki, pewny sen, hermetyczny jak kciuk
w ustach dziecka. Odsunęła na bok pościel. Wolała nie otwierać okna i położyć się pod
kołdrą, chociaż było gorąco. Zawsze tak spała, łatwo marzła, Poczyta trochę, zgasi światło,
pomodli się i zaśnie.
Telefon aż podskoczył do góry.
- Cześć - powiedział. - Wyświetliły mi się co najmniej cztery nieodebrane połączenia
z twojego numeru.
- Próbowałam się dodzwonić, do domu i na komórkę.
- Przykro mi, spałem. - Usłyszała jego śmiech, wyraźny jak wystrzał. - Miałem ciężki
dzień, kiedy więc wróciłem do domu, wyłączyłem wszystko, co wiąże mnie ze światem. My,
roboty, też musimy czasem odpocząć. Jak ci idzie?
Poinformowała go, że jej uczennica nadal nie daje znaku życia. Niemniej (uwaga:
bicie werbli) przyjechał już detektyw z Madrytu, zawodowiec, z dużym doświadczeniem,
którego obiecał wysłać Olmos. Jutro rano będą szukać przy szosie, którą przypuszczalnie
odjechała dziewczyna. Powiedziawszy to, zamknęła usta, otworzyła oczy, zarzuciła nogi na
łóżko i odgarnęła włosy.
- Będę zadowolony, jeśli wszystko skończy się pomyślnie - powiedział Pablo -
chociaż, z drugiej strony, byłoby nieźle, gdyby sprawy trochę się skomplikowały...
- Śmiech. - Sama wiesz, latem ten kraj ogarnia marazm: zero wiadomości
politycznych, niemal żadnych sportowych... A ona jest córką Olmosa, do diaska. Ale nie
traktuj mnie zbyt poważnie, Nieves. Jestem zestresowany.
- Nie traktuję cię poważnie - odpowiedziała. Zmiana pozycji. Zgięła nogę w kolanie,
wsunęła stopę pod drugą nogę.
Kontynuowali rozmowę na zmianę: jedno ogniwo, drugie, ciąg liniowy prosty, sznur
kółeczek, nawet niebłyskotliwy.
W pewnym momencie dodała bez żadnego nacisku w głosie:
- Wiesz, po południu dzwoniłam do redakcji, powiedziano mi, że wyszedłeś. Potem
cały czas miałeś wyłączoną komórkę.
- Byłem u Joaquina. Przypominam, że baterie w tym cholernym telefonie wyczerpują
się, podobnie jak moje.
- Byłeś u Joaquina Hinojosy do tej pory? - Przebiegła boso przez pokój i wróciła do
łóżka z kartką i długopisem.
- Tak. On też jest słomianym wdowcem. Wypiłem dwa... nie: trzy piwa... Kontrolujesz
mnie?
- Nie. Ufam ci. - Postarała się, żeby jej śmiech nie okazał się bezgłośny. Położyła
kartkę na stoliku i napisała: „Spytać Joaquina Hinojosę”. Zapisała datę, podkreśliła imię. -
Korzystając z nieobecności żon, szalejecie jak pijane zające...
- Opuszczeni mężowie mają prawo trochę powierzgaćTęsknisz za mną?
- Nie.
- A ja tak. Jesteś niedobra. I jeszcze sobie kpisz. Lepiej zasłoń słuchawkę, bo teraz
opowiem ci jeden z najbardziej świńskich kawałów, jakie słyszałem w życiu. Kolejny dowcip
Joaquina. - Zgoda, przytaknęła. Ostatnio lubił ją obsypywać obscenicznymi historyjkami i
patrzeć, jak chwyta je otwartymi ustami, szczerzy zęby i kwituje rumieńcem i śmiechem
jednocześnie. - Dziewczyna wchodzi do sklepu zoologicznego i chce kupić psa o imieniu
Fucky. Sprzedawca mówi, że nie mają takiego psa. Wtedy dziewczyna wskazuje na
wielkiego, brązowego samca o krótkim ogonie...
Podkreśliła kilkakrotnie imię. Zbudowała mu prawdziwy piedestał z niebieskich,
atramentowych kresek. Dowcip nie wydał jej się zabawny, ale i tak się roześmiałaKiedy się
już żegnali, przyszła jej do głowy pewna myśl.
- Mógłbyś mi wyświadczyć przysługę, Pablo?
- Do usług szanownej pani.
- Ten detektyw, którego wynajął Olmos... Nie chodzi o to, że mu nie ufam... Jak
mówiłam, robi wrażenie profesjonalisty...
Wiedziała, że nie musi się tłumaczyć. Pablo Barrera uwielbiał grzebać w szczegółach
dotyczących innych ludzi, nawet jeśli te szczegóły były mało ważne i jeśli ci inni byli mało
ważni. Usłyszała ponownie wybuch jego śmiechu.
- Dowiem się o tym typku wszystkiego, co się da - odparł. - Kocham cię.
- Ja też cię kocham.
Kiedy się rozłączyła, zastanowiła się, dlaczego to zrobiła.
Tego rodzaju działania za plecami Quirosa wydały się jej niemal zdradą. I po co
wciągnęła w to Pabla? Potem doszła do wniosku, że nie robi nic złego. Chciała tylko
wiedzieć, po jakim terenie się porusza, jeśli chodzi o detektywa.
A kiedy składała i chowała w bezpieczne miejsce kartkę, jej wina, w porównaniu z
hipotetyczną winą innych, wydała się jej znikoma.
Nastawiła budzik na wczesną godzinę, zgasiła światło, pomodliła się, żeby oświeciły
ją gwiazdy wiary, nadziei i miłosierdzia, położyła się do łóżka, otuliła welonem pościeli i
postanowiła nie otwierać oczu, nie myśleć o dziwnym pokoju, w którym leżała, ani o
ciemnościach, które otaczały ją, jakby unosiła się na powierzchni morza.
- Przepiękny dzień - powiedziała Nieves Aguilar.
Wyszli w porze ciekawskich spojrzeń. Przyglądali się im starcy siedzący przy
drzwiach, senni kelnerzy, kobiety z siatkami najeżonymi bagietkami, mężczyźni z
wiklinowymi koszami. Quirosowi chłopcy w krótkich spodenkach i staruszki przypominały
dzieciństwo w rodzinnym miasteczku; sklepy, plakaty i świąteczne żarówki kojarzyły się
Nieves Aguilar z nowoczesną stolicą.
- Przepiękny dzień - powtórzyła. Zatrzymała się, żeby rozprowadzić na ramionach i
nogach warstwę ochronnego kremu, który przydał im blasku. - Powietrze pachnie kwiatami.
Quiros nie czuł żadnego konkretnego zapachu. Szedł wolno, ale niestrudzenie, patrząc
w dół. Widział swoje buty depczące po płytkach i suchych ekskrementach (przestrzegł przed
nimi kobietę), swój własny cień z boku i cień kobiety, niemal mikroskopijny, jakby przywarty
do niego. Słońce, wznoszące się nad dachami, widziało Quirosa.
Początkowo zamierzali pójść przez centrum miasteczka. Jednak uliczki całkiem się
pogmatwały. Drogowskaz z napisem „Stare Miasto”, umieszczony na wzniesieniu,
wskazywał przecznicę za rogiem, kiedy w nią jednak skręcali, identyczny drogowskaz kazał
im udać się za kolejny, budzący nadzieję róg. Quiros postanowił więc pójść naokoło, wzdłuż
granic miasta. Doszli do warsztatu samochodowego, przeszli przez pasy i ruszyli dalej lewym
poboczem. Domy ustąpiły pojedynczym fragmentom murów, te z kolei polom, ale
miasteczko, na kształt ciała, leżącego z rozpostartymi kończynami, nie znikło zupełnie: za
nimi pozostawał tors i nogi, przed nimi ciągnęły się ramiona ornych pól i palce małych
gospodarstw. Od czasu do czasu słońce rozpalało przednie szyby samochodów oślepiającymi
błyskami. Quiros wyjął z etui swoje małe okulary i włożył je na nos. Nieves Aguilar podążała
za nim jak cień. Nagle powiedziała:
- Powinien pan pójść na policję.
- Bez przesady, proszę pani. - Wąsiki Quirosa uniosły się do góry. - To tylko banda
cwaniaczków... Poza tym, nie podchodzą do tego poważnie.
- Nie podchodzą poważnie? Wysłali panu anonim z pogróżkami. A co pan nazywa
poważnym podejściem?
Quiros pomyślał, nie po raz pierwszy zresztą, że nie powinien był jej o tym mówić.
Zdaniem pryszczatego chłopaka, kartka pojawiła się na kontuarze recepcji z samego rana. Na
jej zewnętrznej stronie widniało nazwisko Quirosa. Kiedy ją rozłożył, rzuciła mu się w oczy
ordynarna, porażająca, otoczona swastykami groźba. Nie zdziwiła go, był na nią
przygotowany. Sprawa nie niepokoiła go ani trochę, miała w sobie nawet coś z żartu. Nie
powinienem był jej jednak o tym mówić, pomyślał.
- Powinien pan złożyć doniesienie.
- Wczoraj uważała pani, że z młodymi trzeba rozmawiać, dzisiaj chce ich pani
oskarżać...
- To co innego - odparła. - Pogróżek nie wolno tolerować. Należy nauczyć ich...
Bla, bla, bla... Psychologia, pomyślał Quiros. Słuchanie kobiety sprawiało mu jednak
przyjemność. Mówiła bardzo ładnie. Nie patrzył na nią, ale z łatwością mógł sobie wyobrazić,
jak wygląda. Jakby jej sposób mówienia był zwierciadłem, dzięki któremu mógł ją podglądać.
Sprawiało mu przyjemność jej zaniepokojenie, nawet jeśli sam je wywołał. Kobieta
(na przyszłość musi o tym pamiętać) wywodziła się z kruchego, współczesnego świata, gdzie
groźby stają się czymś niewyobrażalnym, a wyzwiska są jak ciosy, które mogą coś zniszczyć.
- Dobrze, proszę pani... Wracając, zajrzę na posterunek żandarmerii. Teraz proszę mi
pozwolić pomyśleć.
Tak naprawdę wcale nie chciał myśleć. Nie zamierzał też niczego zgłaszać, a tym
bardziej wdawać się w dyskusje. Chciał tylko iść. Sprawiało mu przyjemność posuwanie się
brzegiem asfaltu, nierozgrzanego jeszcze przez słońce w zenicie.
Wąskie dróżki przecinały pomarszczoną, ciemną, jakby spaloną ziemię. Szosa pięła
się, zmieniając stopień nachylenia, w kierunku głębokiego cienia rzucanego przez góry.
Dostrzegł na niej jakiś punkt, przedmiot, ciało rozciągnięte na białych, płaskich kamieniach
skrzyżowania.
Był to kot, wydawało się, jakby się wygrzewał, ale Quiros pierwszy zauważył jego
roztrzaskany łepek.
- Biedactwo - wyszeptała kobieta.
Na poboczu, po drugiej stronie, nabity na słup, tkwił kolejny drogowskaz. Quiros
przystanął.
- Ollero leży w górach, należy skręcić tutaj. Do Amargo trzeba iść prosto... To
najbliższe osady. Musimy wybrać.
Ocenili sytuację. Kobieta uniosła maleńką dłoń, posmarowaną ochronnym kremem,
wskazując nią mur po prawej stronie.
- A gdybyśmy poszli tędy?
- Po co?
- Nie wiem. Może ona tak zrobiła...
Biały, jakby ulepiony z gipsu mur ciągnął się tuż przed skrętem w stronę gór.
Wznosiły się nad nim cyprysy - jakby spadły z nieba i wbiły się w ziemię jak sztylety.
- Możemy rzucić okiem, jeśli pani chce... - Quiros wlókł się ulegle szosą. Kobieta
podążała za nim, nie przestając mówić; jej głos docierał do Quirosa z tej samej strony, co
słońce.
- Ciekawe, dziś w nocy śniło mi się, że jestem na cmentarzu. Wszystko zalane było
bardzo intensywnym światłem. Nie było grobów, tylko szczere pole przypominające pustynię.
Przemierzałam ją, ale nie szłam. Leciałam.
Quiros, omiatający wzrokiem przydrożny rów, kopnął jakieś pudełko po papierosach.
- Nic tu nie ma.
Wiedział, że to nieprawda. Byli tam zmarli. Przywykł do nich, potrafił wyczuć ich
obecność. Rzecz w tym, że zmarli nie hałasują. Nie mają też żadnego powodu, żeby się
skarżyć, ponieważ żywi zbudowali im piękne, ciche domy o ukwieconych dachach. Quiros
sądził nawet, że muszą być dumni z tego, że tam leżą i na wzór pracowitych mrówek
dźwigają na barkach kamienne płyty ze swoim imieniem. Zazdrościł im ich sekretnych,
milczących istnień. Taki był Quiros.
- Nic tu nie ma - powtórzył.
Nieves Aguilar nie słyszała go. Przyklękała przed aniołem przy jednym z grobów, w
pewnej odległości od niego, anioł zaś przyklękał przed nią. Słońce nadawało połowie jej ciała
właściwą barwę, druga pogrążona była w cieniu.
Jedną dłoń uniosła ku szyi, jakby czegoś dotykała, być może łańcuszka, na którym
wisiał srebrny krzyżyk.
W tym momencie nie wydawała się Quirosowi tak bardzo chuda - otoczona grobami,
nabrała ciała.
- Nie żyje - powiedziała i wzdrygnęła się bezbronna, jakby jakieś piórko połaskotało
ją pod pachą. - Proszę spojrzeć.
Quiros zbliżył się do niej. U jego stóp widniało nazwisko Manuela Guerina.
- Niech pan zwróci uwagę na datę. Zmarł rok temu.
Soledad nie poznała go, czytała tylko jego utwory. Muszę zdobyć te książki.
Jakaś staruszka stojąca przed niszami upuściła coś czarnego, może mszał, i rozpoczęła
powolny proces pochylania pleców.
Podczas gdy kobieta stała pogrążona w myślach, Quiros zaczął liczyć grobowe nisze.
Okazało się, że jest ich dokładnie tyle, ile osób, które zabił w całym swoim życiu.
Nagle jego uwagę przykuło wyryte u stóp anioła requiem.
Przypomniało mu Humberta Aldobranda, przyjaciela brodatego Caselli. To był
kolejny zbieg okoliczności, ale jeśli sądzić po tych, jakie mu się przytrafiały, odkąd znalazł
się w tym miasteczku, można by założyć, że zbieg okoliczności, jak każda loteria, zależy od
liczby kupionych losów, a on, z racji swojego wieku, kupił ich już wiele.
Aldobrando był przystojnym, ryżawym mężczyzną, rozwodnikiem, który miał małą
córeczkę i bardzo młodą kochankę imieniem Luli, noszącą szkockie spódniczki i tak krótkie
bluzki, że z tyłu widać jej było dołeczki nad pośladkami. Mówiło się, że Aldobrando zmusił
ją, żeby była jego kurwą, porywając jej matkę. Niezależnie od tego, czy było to prawdą czy
nie, nie ulegało wątpliwości, że dziewczyna zagrała w wielu filmach, stanowiących
najbardziej dochodowy interes Aldobranda i Caselli. Aldobrando był „snupim”. Quirosowi
termin ten kojarzył się z postacią z kreskówek, ale wiedział, co oznacza w slangu półświatka,
wśród facetów, którzy montowali filmy snuff, gdzie, ku rozkoszy kamery, torturowano
młodych ludzi płci obojga. Casella ograniczał się do roli handlowca. Aldobrando kręcił
materiał, jego wspólnik sprzedawał, Luli grała drugoplanowe role, a głównego bohatera za
każdym razem grał ktoś inny.
Na Humbercie Aldobrandzie Quiros wykonał wyrok w jego własnym domu,
przyciskiem do papieru, który miał nienaganne kształty anioła. Na podstawce figurki wyryty
był napis „RIP”, a Quiros roztrzaskał skazanemu czaszkę stroną zawierającą „P”. Zadał mu
tylko jeden cios, zwarty, zdecydowany, tuż nad karkiem, po którym ów zwalił się na biurko i
przypieczętował własną śmiercią pisany przez siebie poemat. Znajdował się w pełnej fazie
uniesienia twórczego, dlatego nie słyszał kroków Quirosa w gabinecie.
Quirosowi mówiono, że w głębi serca Aldobrando pragnął być poetą, nie katem
młodych dziewcząt. To było jego prawdziwe powołanie. Twierdził, że chce dokonać czegoś,
czego nikt nigdy nie dokonał: spisać to, co kryło się w nim, w środku, wydobyć z głębi swego
jestestwa natchnienie i przelać je na papier. Quiros, widząc rozpryśnięte resztki jego szarej
masy, pomyślał, że pomógł mu spełnić marzenie. Następnie odłożył na biurko przycisk do
papieru i wyszedł. Luli, zamknięta w piwnicy, nie zorientowała się nawet, co się stało.
Dziecko było na szczęście z nianią w parku.
Oderwał wzrok od anioła. Każdy zbieg okoliczności przypominał mu Martę. Ale o
Marcie nie chciał myśleć, zwłaszcza na cmentarzu.
Strażnik, który otworzył im wcześniej cmentarną furtę, podlewał grządki tworzące
trzy różnokolorowe stopnie i co chwila rzucał okiem to na staruszkę, to na Quirosa i kobietę,
w tej kolejności lub odwrotnie, uważając, by przypadkiem nie przydzielić jednym kwiatom
więcej wody niż pozostałym. Był zezowaty. Quiros nie lubił zezowatych. Ale skoro widzi
podwójnie, może być dobrym świadkiem, pomyślał.
Podszedł do niego i pokazał mu jedno ze zdjęć. Strażnik nie rozumiał go, a może nie
chciał zrozumieć. Ograniczył się do przełożenia węża ogrodowego z ręki do ręki.
Następnie otworzył usta i wydobył z siebie serię gardłowych dźwięków. Robił
wrażenie, jakby się dusił, jego oddech zionął zatęchłym smrodem, brakowało mu kilku
zębów. Wskazał na grządkę czerwonych róż. Teraz z kolei nie zrozumiał go Quiros, ale
wiedział już, że poza jedną sprawą nie ma tu nic do rozumienia.
- Jesteś głuchoniemy. - Westchnął. Ani głuchoniemi, ani zezowaci nie budzili
sympatii Quirosa. - Może przynajmniej potrafisz czytać z ust... - Strażnik uśmiechnął się i
przytaknął; ogrodowy wąż jedynie przytaknął. - Widziałeś tę dziewczynę? Tutaj? Spójrz
chociaż na zdjęcie, człowieku! - Trudno było odgadnąć, na co patrzył głuchoniemy, ponieważ
był zezowaty. Niemniej chociaż się uśmiechał i potakiwał, Quiros był niemal pewny, że nie
rozpoznał dziewczyny.
Nagle, co zdarza się wszystkim ludziom, którzy nie potrafią mówić, strażnika ogarnęła
niepohamowana potrzeba nawiązania kontaktu. Pięć minut później Quiros znał całe jego
życie: pracował na cmentarzu w dni robocze przed południem, mieszkał w chałupie o
cynkowym dachu przy szosie do Amargo, nazywali go Teo, ale nie było to zdrobnienie od
Teofila, tylko od Teologalesa, co udowodnił, okazując dowód osobisty. Quiros podziękował
mu i oddalił się.
- Idziemy? - zapytał.
Na zewnątrz osaczyły ich obsceniczne rysunki. A także języki sadzy i zapach
zdechłego zwierzęcia, jakby zamiast wyjść, weszli do jednego z grobów. Teologales
pomachał na pożegnanie.
- Jest głuchoniemy - powiedział Quiros. - Tak czy inaczej, nie sądzę, żeby widział
Soledad.
- Co teraz robimy? - spytała kobieta.
- Rozdroże. Skręcamy do Ollero czy idziemy dalej do Amargo?
Jakiś biały samochód zjeżdżał szosą z gór. Quiros zauważył, jak z jednego z okien
wyfruwa motyl, a może biała kartka papieru: zafurkotała, błysnęła, znikła. Samochód był
stary, ale podrasowano mu silnik i warczał jak motocykl. Minął skrzyżowanie i skierował się
w stronę miasteczka. Kiedy ich mijał, Quiros dojrzał błyszczące od olejku udo i usłyszał
zgrzytnięcie spowodowane niezdarnie przerzucanymi biegami. Do tylnego zderzaka
przywiązany był jakiś przedmiot, pluszowa maskotka, chyba pies. Fruwał, podskakiwał,
uderzał o asfalt. Młodsza rudowłosa dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała przez szybę,
może żeby ich pozdrowić lub też, co bardziej prawdopodobne, sprawdzić, czy maskotka nadal
wisi, uczepiona za jedną z poszarpanych i brudnych kończyn. Brodacz prowadził, samochód
jechał zygzakiem. Przez chwilę Quiros pomyślał, że się zatrzymają, ale po kolejnym zgrzycie
ujrzał, jak znikają za następnym zboczem.
- Zabawni ludzie - skonstatowała Nieves Aguilar.
Quiros już miał powiedzieć, że mieszkają w pensjonacie, ale się powstrzymał. Za to
przyszło mu do głowy, że decyzja co do wyboru drogi właśnie zapadła: skręcą w stronę gór.
Słońce nagrzewało powietrze jak reflektory w studiu filmowym. I to ono właśnie
pomogło mu znaleźć to, czegoszukał.
Była to niewielka karteczka, zdjęcie z polaroidu. Upadło odwrotnie, czarną stroną do
góry. Musiało być właśnie tym, co wyrzucili przez okno; nie było jeszcze nawet pobrudzone.
Quiros odwrócił je.
- Pff - powiedział.
- Co pan miał nadzieję znaleźć?
Wymalowaną rudowłosą dziewczynę z otwartymi ustami, pomyślał zły. Albo
brodatego transwestytę. Ale powtórzył jedynie „pff. Rzucił zdjęcie w krzaki i ruszył dalej, w
stronę gór. Pochowane świerszcze protestowały przeciwko spiekocie. Quiros, wachlując się
kapeluszem, słuchał kobiety.
- Wie pan co? To zdjęcie przypomniało mi kolejne opowiadanie Soledad. Nosi ono
tytuł Jennifer Budoski. Opowiada o młodym człowieku, który, wracając z pola do domu,
znajduje na drodze kawałek papieru. Zaintrygowany, odwraca go. Okazuje się, że to zdjęcie.
Zaniepokojony przedłużającym się powrotem syna, ojciec wyrusza na poszukiwania. Wkrótce
potem znajduje chłopaka nieprzytomnego. Wzywają lekarza, który go bada i dochodzi do
wniosku, że zemdlał z przegrzania. Ale młodsza siostra widziała, jak ukradkiem oglądał
zdjęcie trzymane w kieszeni. Chłopak nie chce go pokazać, twierdzi, że to hollywoodzka
gwiazda. Na pytanie - jaka, odpowiada „Jennifer Budoski”. Mieszkańcy miasteczka
przyznają, że może istnieć aktorka o takim nazwisku, chociaż nikt o niej nigdy nie słyszał.
Fragment, w którym chłopak wyznaje miłość, jest prześliczny. Nauczyłam się go na pamięć.
„Nawet gdyby miał nastąpić koniec świata - mówi - nie przestanę należeć do Jennifer
Budoski. Cały jestem jej, ciałem i duszą. Na zawsze, na wieki. Porzucam swój świat, rodzinę,
którą kocham, narzeczoną, którą darzę miłością, porzucam swoją wolność, oddaję się jej
bezgranicznie”. A jaka była Jennifer Budoski? Nigdy tego nie powiedział i nigdy nie pokazał
zdjęcia.
Szosa, pusta i błyszcząca, sprawiała wrażenie prywatnej drogi. Wciskała się w górę
jak sznurek opasujący wypięty, opalony tyłeczek, odznaczając się w niektórych miejscach
jaśniejszym paskiem, który wyglądał jak ślad pozostawiony przez bieliznę. Quirosowi
przypominała ciało mężczyzny, którego kiedyś torturował. Nadal, acz niechętnie, słuchał
kobiety.
- Pewnego wieczoru usłyszano szczekanie psa. Chłopak oznajmił, że to Jennifer
Budoski wzywa go do siebie. Mówił jeszcze bardziej zaskakujące rzeczy: że Jennifer Budoski
mieszka na polu pełnym figur, zalanym oślepiającym światłem, że jej oczy przypominają
białe perły, jakby były z kwarcu, że są tam psy i... Tego fragmentu opowiadania nie pamiętam
zbyt dobrze. Soledad pisała czasem w bardzo dziwny sposób. Psy, o ile pamiętam, nosiły
klejnoty na szyjach, sztuczne szczęki i chodziły na dwóch łapach, chociaż nie wiem
dlaczego... Nie pamiętam tej części. Następnego dnia rodzina odkryła, że chłopak znikł.
Pomyśleli, że pojechał do Hollywood spotkać się z Jennifer Budoski.
Musiał też zabrać zdjęcie, ponieważ go nie znaleźli. Zostawił jednak wiadomość:
„Wyjeżdżam, żeby was uratować”.
Na tym opowiadanie się kończy.
Szli przez chwilę pod okiem słońca.
- Co pan na to? - spytała kobieta.
Quiros właśnie miał coś powiedzieć, kiedy kobieta krzyknęła.
Potem, nie tego dnia, tylko kilka dni później, Quiros zastanawiał się, czy ten krzyk w
jakiś sposób nie był początkiem końca, jakąś zmianą, pewnego rodzaju ostrzeżeniem,
ponieważ aż do tej chwili sprawy toczyły się prosto i leniwie, jak szosa, po której podążał.
Zastanawiał się, czy krzyk był granicą pomiędzy tym, co się wydarzyło do owej chwili, a tym,
co się zdarzy potem. Ale wszystkie te myśli pojawiły się znacznie później, kiedy prawdziwa
historia zaczęła zmieniać się w siebie samą.
Wówczas ograniczył się tylko do machnięcia ręką w powietrzu.
- Odleciał? Poleciał sobie? - Kobieta podniosła głowę.
Drżała.
- To tylko trzmiel, proszę pani...
- Przepraszam. - Nieves Aguilar uśmiechała się przez łzy. - Zawsze się ich bałam, nie
wiem nawet dlaczego... Mąż śmieje się ze mnie...
- Zle robi - skonstatował Quiros. - Już pani lepiej?
- Tak, dziękuję. Odleciał, prawda? Co się stało? O co chodzi?
Quiros pochylił się przy krzakach porastających przydrożny rów. Kiedy się podniósł,
trzymał w ręku rozłożoną chustkę.
Na chustce wisiorek w postaci gwiazdy, w szmaragdowym kolorze.
Chciałabym umrzeć, pomyślała wesoło Tina, idąc w kierunku Niebytu. Igiełki
południowego słońca zszywały jej powieki złotymi drucikami, muzyka dziurawiła bębenki.
Był to jeden z tych szczęśliwych dni, kiedy nie zdarzyło się nic naprawdę złego.
Obudziła się z bólem głowy, ponieważ przez całą noc śniło jej się, że tkwi zamknięta w szafie
na ubrania; pamiętała nawet zapach wiszącej nad nią wilgotnej kurtki z goreteksu. W
drzwiach była biała szczelina, przez którą mogła się wydostać, ale kiedy wyciągała w jej
kierunku rękę, szczelina znikała. Był to jeden z tych snów bez znaczenia; zdążyła się już do
nich przyzwyczaić. Rzeczywistość okazała się lepsza: dziś rano przypadał jej dyżur sprzątania
na pierwszym piętrze, ale Fernanda, koleżanka z pokoju, zaproponowała, że ją zastąpi, pod
warunkiem, że ona zrobi to następnego dnia, w sobotę, w dzień festynu. Umowa stoi,
powiedziała. W ten sposób będzie mogła wybrać się do Niebytu, gdzie będą już pozostali.
Minęła molo i odnalazła drogę wśród skał. Był piękny, promienny dzień. W takie dni
Tina chciała umrzeć. Czuła to już w dzieciństwie; to była przyjemność tak odwieczna, jak
wzajemna kąśliwość ojca i macochy, jedzenie czekolady czy powstrzymywanie się od pójścia
do ubikacji. Tyle J że trudniejsza do wyjaśnienia. To nie pragnienie bycia martwą, tylko
umierania: rozpłynięcia się w nordyckiej, białej grzywie morza. Kto by cię tam zrozumiał...
mówiła zwykle ciotka. Nic dziwnego, że jej nie rozumieli. Ona sama czasem się nie
rozumiała.
Dostrzegła zarysy skał Niebytu i stanęła pewnie na nogach, gotowa do wspinaczki. W
górze krzyczały mewy.
Jeśli nie mewy - Tina nie miała pieprzonego pojęcia, co by to mogły być za ptaki.
Słońce sprawiało, że jej cień podążał nieustannie przed nią. Dlaczego nazywano Niebytem tę
grupę skał? Nie wiedziała. Była to jedna z tych nazw, do których człowiek się przyzwyczaja,
tak jak mówi „morze” czy „schronisko”. Może dlatego, że nikt tam nie chodził, poza Borją i
jego paczką. Żaden kąpielowicz, gość ani przedstawiciel władz.
Słuchawki zamilkły pod koniec jednego z utworów.
W powstałym kraterze ciszy usłyszała:
- Jeśli drgnie ci choć jeden włos, obetnę ci jaja. Słyszysz? Nie oddychaj. Nie trzęś
się... Poruszyłeś się! Ruszasz się, palancie!
Nieco bardziej śliska skała zmusiła ją do oparcia rąk.
Dotarła na szczyt, rozstawiając nogi jak cyrkiel, na ile pozwalała jej młodość (na
dużo) i zręczność (na mniej). Wiał wiatr i było dość zimno. Dobrze przynajmniej, że włożyła
na kostium koszulkę i dżinsy. Mogła ich już dojrzeć, byli tam wszyscy. Paz, śmiejąca się
najwięcej, była jedyną osobą, która stała. Obok niej Chester. To oni pierwsi zdali sobie
sprawę z jej obecności. Znieruchomiała z szeroko otwartymi oczyma, z piercingami,
naszyjnikami, kółeczkami i włosami gorejącymi w słońcu, jakby to ją zaskoczono, jakby to
oni wtargnęli bez pukania w chwili, kiedy ona właśnie namydla sobie pod prysznicem piersi.
- To Tina - powiedział Goyo.
Jej imię było kluczem umożliwiającym wejście do Niebytu. Reszta odchyliła głowy,
jak skrzydła bramy. Borja nie odwrócił się. Zrobił to chwilę potem, przelotnie, i nawet nie
spojrzał jej w oczy, chociaż wiedziała, że jej oczy były tego warte, a przynajmniej godne tego,
żeby w nie spojrzał. Mimo wszystko panował między nimi pokój: on nie patrzył na nią, ona
się do niego nie odzywała. Ona była tam dla niego, on był dla Paz.
- Cześć, Tina - powiedział Borja...:, iv *
- Cześć.
Miała wrażenie, że mogła powiedzieć cokolwiek, coś absurdalnego, jak na przykład
„zszyte powieki” i nikt, a już na pewno nie Borja, nie spytałby, co ma na myśli. Jej obecność
nie przeszkadzała im, ale ich też nie obchodziła.
Chwilę później znowu byli pochłonięci swoimi sprawami.
Losują, skonstatowała. Zobaczyła, jak Nuńo potrząsa małym woreczkiem z kulkami z
liczydła i wsuwa dłoń aż po skórzaną opaskę na nadgarstku. Tina zagapiła się na tę opaskę.
- Poruszyłeś się, draniu - powtórzył Chester. Stał w niewielkim oddaleniu od grupy,
mocno pochylony, jakby wpatrywał się we własny pępek. - Kurna, gdzie ten krab ma jaja?!
- Ależ z ciebie kutafon, Chester - stwierdziła okularnica Elisa, zwana Belferką. -
Zostaw w spokoju tego pieprzonego kraba!
- Mnie to kręci. - Paz podniosła długą jak u flaminga nogę i oparła stopę na Belferce.
Paz Huertas, córka rybaka, pomyślała Tina, jedyna miejscowa. Paz Zachłanne Usta. Zdaniem
Tiny nie była aż tak boska, jak wszyscy twierdzili: to prawda, że jej wysoka, kształtna postać
miała w sobie jakiś magnetyzm, przyciągający nawet dziewczyny, ale jej twarz była zbyt
pospolita. Czy nikt nie zdawał sobie z tego sprawy? Cechy boskości nadawał jej fakt, że
należała do Borji. Ci, którzy są bliscy doskonałości, udoskonalą się całkowicie. Miejcie, a
będzie wam dane.
Nuńo wyciągnął czerwoną kulkę. Teraz, umieściwszy skręta w kąciku ust, po
woreczek sięgnął Borja. Chester cisnął w powietrze coś, co przypominało monetę: dużą,
płaską, czerwonawą. Wylądowała na Belferce, która zapiszczała i rzuciła się do ucieczki,
okładając się po plecach, jakby rzucono w nią skorpionem. Był to jednak tylko krab.
Borja wyciągnął czarną. Tina czuła nieomal, jak wszyscy mu zazdroszczą. Co
zamierzają tym razem? - zastanawiała się z pewnym niepokojem. W ubiegłych latach
ograniczyli się do graffiti i „upominków”, wiedziała, że nigdy nie posunęli się dalej. Ale w te
wakacje, zwłaszcza od kiedy przyłączyli się do nich nowi przyjaciele z Sieg Heil, sprawy
przyjęły inny obrót. Rozsyłali anonimy po całym miasteczku. Coś się święciło.
- Pamiętacie tę gorącą Szwedkę z ubiegłego roku? - spytał Chester, przejmując
woreczek i skręta.
- Tę, którą chciałeś przelecieć, draniu? - Goyo klepnął go po udzie. Tina pamiętała ją
dobrze: na imię miała Anja, ale nazywali ją „Bania”. Była niezła, ale niska i dość masywna.
Typowa sportsmenka czy dziewczyna nawykła do noszenia plecaka.
- Twierdziła, że stosując jedną z formuł swojego ojca, nauczyciela matmy, potrafi
przewidzieć, jaką kulę wylosuje.
- Teraz wylosujesz czerwoną - powiedział Goyo z zamkniętymi oczyma.
- Bo wierzysz w banialuki - dodała Paz.
Najdziwniejsze jest to, pomyślała Tina, że pewnego dnia Bania odeszła bez
uprzedzenia, równie nagle jak Soledad.
Nieves Aguilar weszła do środka i od razu poczuła się lepiej. Nie dlatego, że budynek
jej się podobał: była to nowoczesna konstrukcja o surowych ścianach, pozbawiona uroku
pomimo niszy w turkusowym kolorze, w której kryła się figurka Matki Bożej i duży
drewniany krzyż nad ołtarzem. Mimo wszystko wnętrze zrobiło na niej przytulne wrażenie.
Poczuła się tak, jakby znalazła się w kościele, do którego chodziła w dzieciństwie. Kościoły
przechowują bowiem wspomnienia w zamkniętych pudełkach: te same palące się świece,
identyczne kolory, ponadczasowe figury.
Wybrała ławkę w głębi i nakreśliła znak krzyża, pozwalając kolanom opaść na
drewno. Jakiś cień, w tajemniczej symetrii, podniósł się, zostawiając wolne miejsce z boku
konfesjonału. Nikt go nie zajął. Zastanowiła się chwilę, po czym skierowała w jego stronę.
Zanim nawiązała kontakt z uchem w ciemnościach, wygładziła kołnierzyk bluzki,
brzegi spodni w kolorze khaki i podciągnęła skarpetki. Następnie upewniła się, czy włosy
nadal związane są gumką. Spociła się w czasie drogi, musiała doprowadzić się do porządku.
Na domiar złego była bardzo zdenerwowana. Quiros zostawił ją, żeby udać się z wisiorkiem
na posterunek żandarmerii. Nie czuła się na siłach, żeby wrócić do pensjonatu, więc
postanowiła się przejść i trafiła na ten kościółek. Potrzebowała zwierzyć się komuś ze swoich
obaw.
Ugięła kolana, zbliżyła wargi do kraty.
Nauczyła się porządkować grzechy, oddzielać ziarno od plew, ustalać priorytety.
Zmuszała się do wyznania tego, co uważała za niemożliwe do wyznania, ponieważ właśnie
to, czego nie jest się w stanie wyznać, powinno się wyznawać najpierw. I należy to robić bez
znieczulenia, wyrzucając z siebie dosłownie wszystko. Nieważne, kto jest za kratą, jaki głos
jej wysłucha. Każdy, kto jej nie zlekceważy, będzie mógł ją rozgrzeszyć.
Poprawiła się, na granicy ciemności, i otworzyła usta.
- Ojcze...
Pokajała się za złe myśli o swoim mężu. To wyznała najpierw. Natychmiast jednak
powzięła podejrzenie, że robi to, bo chce, żeby przynajmniej ktoś wiedział, że mąż ją zdradza.
- Sądzę, że jest w tym trochę zawiści - oświadczyła.
- Zazdroszczę mu, że odniósł sukces. Pracuje na stanowisku redaktora w ważnej
gazecie. A ja jestem nauczycielką. Osobą zawistną, zazdrosną i przeciętną. I nie jestem nawet
dobrym pedagogiem. W zeszłym roku jedna z moich nastoletnich uczennic poprosiła mnie o
pomoc.
Mam same uczennice; jedna z nich myślała, że znalazła we mnie przyjaciółkę...
Poprosiła, żebym się z nią spotkała tutaj, w miasteczku. Zgodziłam się, ale nie chcę się
chwalić, że podjęłam taką właśnie decyzję...
Cienie za kratką poruszały się. Miała wrażenie, jakby została zamknięta w szafie na
ubrania: nieznaczne ruchy wiszących, pociemniałych ubrań.
- W rzeczywistości nie przyjechałam, żeby jej pomóc. Przyjechałam, żeby się nie
nudzić, ponieważ mój mąż został w Madrycie i nie miałam nic do roboty. Przyjechałam z
egoistycznych pobudek, choć ona potrzebowała pomocy. Teraz zaginęła. Nikt nie wie, gdzie
jest, choć istnieją pewne poszlaki... Znaleziono przedmioty, które... każą przypuszczać, że
przytrafiło jej się coś złego... Uważam, że ją zawiodłam. Proszę o rozgrzeszenie, ponieważ
uważam, że ją zawiodłam...
Oczka tworzące kratkę przypominały przetak. Nie wszystkie były tego samego koloru:
jedne były czarne, inne zaskakująco czerwone.
Zakrystia okazała się przestronna. Mebli było niewiele, miejsca zaś wystarczająco
dużo, żeby można było w niej uklęknąć, poruszać się na czworakach czy też leżeć z szeroko
rozłożonymi rękami i rozstawionymi nogami. Uwagę, poza portretem papieża, obrazem Matki
Boskiej w ramie wysadzanej okrągłymi kamyczkami oraz krzyżem, przyciągała biblioteczka z
książkami z dziedziny botaniki. Należały do tej samej serii, ale każda opisywała inny świat:
świat gwiazdnic pospolitych, goździków, firletek, nenufarów, kaczeńców, jaskrów, maków,
skalnic, róż, stokrotek, malw, prymulek, niezapominajek, krwawników, orchidei, babek
lancetowatych, dzwonków, psianki, hiacyntów, geranium, wiązówki błotnej... Po szybie drzwi
wychodzących na patio ślizgało się słońce. Wewnątrz nie było gorąco, ale z wdzięcznością
przyjmowało się obecność wentylatora, który przydzielał powietrze obsesyjnym ruchem
głowy obserwatora meczu tenisowego. Kiedy przypadała kolej ojca Sebastiana Toro, falowały
włosy na jego lewej skroni. Kiedy skupiał się na niej, wraz z orzeźwiającą bryzą docierał do
niej zapach naftaliny.
- Powiem, ponieważ w tym przypadku nie obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi i
ponieważ sądzę, że mogę pomóc. - Lewa dłoń ojca Sebastiana Toro gładziła krzywiznę
poręczy bujanego fotela. Palce były krótkie, owłosione. - Przyszła w południe, tak jak pani, ze
dwa tygodnie temu. Pamiętam ją bardzo dobrze, niezwykle bystra panienka. Spytałem, czy
chce się wyspowiadać, a ona odparła: „Nie, tylko z ojcem porozmawiać”. - Uniósł brwi, jakby
prosił, żeby podzieliła jego zaskoczenie, ale również - jak rozumiała Nieves Aguilar - był to
swego rodzaju znak. Niech ci tylko nie przyjdzie do głowy, mówił jej przez to, że pierwszy ją
zagadnąłem. Tym gestem ojciec Sebastian Toro próbował się zabezpieczyć. Podobnie jak
kilka minut wcześniej w konfesjonale, kiedy powiedział: „Proszę nie brać mi tego za złe, ale
chyba poznałem tę dziewczynę”. - Chciała zadać mi kilka pytań na temat Manuela Guerina.
Jego utwory bardzo jej się podobały.
Trafiła na nie w schronisku Duńczyka. Przeczytała, że byłem bliskim przyjacielem
pisarza, dlatego przyszła się ze mną zobaczyć. Była nieprawdopodobnie bystra, pamiętam ją.
A jaką minę zrobiła, kiedy powiedziałem: „Przykro mi, pomyliłaś się, dziecko. Nie jestem
tym księdzem, którego szukasz. Chodzi ci o don Francisca, niech spoczywa w pokoju. Zmarł
dwa lata temu”. Mimo wszystko, ponieważ znałem trochę Manola Guerina, przystałem na
rozmowę.
- O co pytała, ojcze?
- O nic. Poprosiła, żebym jej opowiedział o Manolu. To ja zadawałem pytania.
Powiedziała, że mieszka w Madrycie, że spędza tu wakacje razem z koleżankami, że
najbardziej lubi czytać i bardzo ucieszyło ją odkrycie pisarza, o którym w szkole nie słyszała
od nikogo, nawet od pani. To właśnie wtedy o pani wspomniała. Dlatego, słuchając przed
chwilą pani spowiedzi, zrozumiałem, że może być pani tą nauczycielką, o której mówiła.
Twierdziła, że jest pani jej przyjaciółką. Musiałem ją długo wypytywać, zanim mi wszystko
wyznała. Robiła wrażenie nieśmiałej. A jednocześnie bardzo pewnej siebie. Pamiętam,
pomyślałem, sam nie wiem dlaczego, że jej rodzice muszą być bogaci.
- Opowiedział jej ojciec o Manuelu Guerinie?
- Tak.
- Co mianowicie?
Ojciec Sebastian Toro popadł nagle w zadumę, jakby dostrzegł w pokoju coś niezbyt
miłego, co znalazło się w zasięgu jego wzroku i czemu zaczął się uważnie przyglądać.
- Niewiele, córko. Powiedziałem jej, że poznaliśmy się w ostatnim roku jego życia.
Bardzo się już wtedy postarzał. Miał niewiele ponad sześćdziesiątkę, ale wyglądał na więcej.
Nigdy nie był głęboko wierzący, ale przyjaźnił się z don Franciskiem; w pewnym sensie stał
się i moim przyjacielem. Lubił księży, jak „wszyscy porządni ateiści”, mawiał.
Zafascynowanie literaturą było u niego rodzinne: jego cioteczny dziadek, Aleksander, był
poetą i, przyznajmy to, podobnie jak on amatorem alkoholu...
Ani jego wuj, ani on sam nigdy nie zostali sławnymi pisarzami, ale w Roquedal
bardzo się ich ceni. Guerin kochał swoje miasteczko. Nie jest tu za gorąco? Niczego pani nie
brakuje?
- Nie, ojcze. Dziękuję.
- Powtarzam, jeśli ma pani ochotę na kawę, jakieś ciasteczka albo...
- Nie, naprawdę. Zaraz idę na obiad.
Ksiądz odwrócił wzrok w kierunku jasnej plamy na szybie drzwi. Był grubym, łysym
mężczyzną o ciemnej karnacji. Brzuch uwypuklał mu sutannę.
- Manolo Guerin był pustelnikiem. Mieszkał w domu, który zbudował własnymi
rękoma, wykorzystując stary magazyn rybaków, daleko za arabską wieżą. Teraz chcą go
zburzyć. Zawsze był niezłomny. Zarabiał na życie w różnoraki sposób, między innymi
pracował w pensjonacie, należącym kiedyś do dońi Paki, a teraz do pani Ripio. Miał
niedorozwiniętą siostrę, którą kochał do szaleństwa. Znany był z romansów, ale o żadnym nie
mówiło się tyle, ile o jego związku z Carmelą Cruz, siostrą Paki. Mówi się, że nie mogli bez
siebie żyć, co potwierdził Guerin, ponieważ kiedy Carmela umarła na raka, stoczył się
całkowicie. Już wcześniej nie stronił od kieliszka, ale od tamtej pory pił na umór, do świtu, aż
padał nieprzytomny na plaży. Pod koniec życia pracował jako przewodnik turystyczny dla
urzędu miejskiego i publikował zbiorki opowiadań i legendy związane z miasteczkiem. Lubił
autentyzm. Jego obsesją była prawdziwa natura rzeczy. Uważał, że jego miasteczko, że
wszystkie miasteczka, są zafałszowane. „Spójrzcie, co zrobili z Roquedal”, mawiał.
Rozpaczał, że najgłębsze tradycje, najbardziej pierwotne rytuały zostały sprowadzone do
hipokryzji, sztuczności... Nie trzeba szukać zbyt daleko: jutro mają miejsce obchody Dnia
Solidarności... Absurdalne święto. Kolejny wymysł urzędu, żeby chłopcy jak ci ze schroniska
od Duńczyka mogli sobie pofolgować, upić się i wymiotować na plaży. Dziś wszystko jest
takie samo. Kampanie uświadamiające poparcie dla imigrantów, obrona przed... Dobra i
szlachetna w tym wszystkim jest jedynie nazwa. Wystarczy się przyjrzeć okolicznym
gminom: bydlaki od narkotyków sprzedają truciznę w dyskotekach, spekulanci, gorsi niż psy,
usiłują przejąć tereny, młode byczki, z jednej i drugiej bandy, prą do konfrontacji... Takie są
nasze miasteczka... - Przerwał mu niespodziewany jęk dochodzący z rur, kurków czy też
prysznica. - O czym to ja mówiłem?
- O Manuelu Guerinie. O swojej rozmowie z Soledad.
- Jesteśmy martwymi rozmawiającymi o innych martwych.
Po tym zdaniu ksiądz Sebastian Toro pogrążył się w długim milczeniu. Nagle szafa
otworzyła się samoistnie, z ekshumacyjnym trzaskiem. Nic takiego, stare meble mają czasem
ochotę postraszyć. Jednak Nieves Aguilar, której nerwy napięte były do ostateczności, ledwo
się powstrzymała, żeby nie podskoczyć.
- Jest jeden rodzaj zła - powiedział łagodnie ojciec Toro, głosem tak słodkim, że nie
była pewna, czy go dobrze zrozumiała. - Jest ich wiele, ale ten jeden jest gorszy, niż jesteśmy
zdolni sobie wyobrazić. To zło zagnieździło się u nas, w miasteczku, pośród zawiłości spraw,
pozornie niewielkie, prawie niewidoczne...
- Co to takiego, ojcze? - spytała, niemal bez tchu.
- Bóg jeden wie. A może diabeł. Nie wiem. Wiem tylko, że za każdym razem, kiedy je
zauważam, kiedy je wyczuwam, dostaję gęsiej skórki, jakbym miał gorączkę...
- W szafie widać było szaty liturgiczne. Wentylator tchnął w nie życie. Zwisając z
wieszaków poruszały się, falowały. Nagle coś opadło z sił, zakończyło się. Nieves Aguilar
wpatrywała się w nieruchomy wentylator. - Światło - powiedział ojciec Toro. - Znowu
wysiadło. Ten jutrzejszy festyn pożera wszystko. Naprawdę jesteś z Madrytu, córko? Masz
taką jasną karnację... Nordycką urodę. Tutaj przyjeżdża wielu Skandynawów...
- Pochodzę z Madrytu. - Brak monotonnego pocieszenia ze strony wentylatora
wprawił Nieves Aguilar w stan bliski desperacji. - Czy ojciec powiedział Soledad coś jeszcze,
co...
- Pożyczyłem jej książki.
- Jakie książki?
- Podejrzewam, że te z dorobku Manola, których jej brakowało. Przejrzała kartonowe
pudło, w którym Francisco przechowywał wszystkie książki, jakie zostawił mu Guerin.
Zrobiło mi się żal małej, więc pozwoliłem jej zabrać, które zechce, pod warunkiem, że je
odda... Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że jest bogata. Dlatego chciałem jej coś pożyczyć.
Wszyscy bogacze są, moim zdaniem, biedakami.
- Mogłabym rzucić okiem na to pudło, ojcze?
- Jest puste. Zabrała prawie wszystkie. Te, które zostały, postawiłem na półkach. Nie
lubię literatury, czytam tylko to, co dotyczy przyrody, zwłaszcza kwiatów... Przyroda
interesuje mnie bardziej niż cokolwiek. Człowiek, jak plastik, jest nowoczesnym
wynalazkiem... Chwileczkę...
- Ojciec Sebastian Toro podniósł się, wyszedł z pokoju, po czym wrócił z jakąś
książką, którą jej wręczył. - Znalazłem jedną. To wiersze. Jeśli chce ją pani wziąć, pozwoli
pani, że zanotuję. Zawsze zapisuję daty, kiedy coś pożyczam.
Nieves Aguilar podziękowała, a kiedy wkładała książkę do torebki, przyszło jej do
głowy, żeby zadać pytanie, które uważała za oczywiste.
- Jak najbardziej, tę także zapisałem. - Ojciec Toro wyszedł ponownie, wrócił,
przerzucając kartki zeszytu, i przeczytał na głos datę. Soledad odwiedziła go na cztery dni
przed telefonem do niej.
- Jeśli pamięta ksiądz - wyszeptała z drżeniem - tytuły pożyczonych jej książek...
- To były chyba opowiadania... Jakaś publikacja finansowana przez urząd miejski, a
może taka prywatna, którą każdy może zlecić... Guerin nie wydał zbyt wiele. Niemniej
przejrzę to spokojnie. W poniedziałek, o ile mi się uda, zadzwonię do członka rady miejskiej,
żeby zdobyli dla pani egzemplarze... Mówi pani, że jakiś detektyw bada sprawę jej
zaginięcia?
Nagle Nieves Aguilar wybuchła nieutulonym płaczem.
Miała wrażenie, że płakała tak długo, z głową pochyloną do przodu i dłońmi
zaciśniętymi na torebce. I nikt jej nie pocieszał.
Sen pojawił się wysoko na wzgórzu, odległy, świetlisty.
Quiros wspinał się w pośpiechu, podczas gdy pies przyglądał mu się z politowaniem
niebieskimi oczyma. Był to dziwny wzrok, który bez wątpienia mówił: Nigdy mnie nie
złapiesz. Albo jeszcze dziwniejszy: Lepiej by było dla ciebie, gdybyś mnie nie złapał.
Obudził się, ściskając powłoczkę. Była sobota. Zegarek stanął, ale sądząc po intensywności
światła, nie było jeszcze ósmej. Okno nadal było zaklinowane. Umocował klamkę, szarpał się
z nią przez chwilę, po czym zostawił w spokoju. Był przygnębiony, pewnie miał niskie
ciśnienie.
Na tarasie chłopak, ziewając, ustawił trzy czy cztery stoły. Quiros zjadł śniadanie w
samotności, napełniając płuca morskim powietrzem. Następnie wyjął telefon i wystukał
numer. Poinformowano go, kiedy ma dzwonić, żeby otrzymać odpowiedź.
- Po śmierci matki przez jakiś czas dręczyły ją koszmary - powiedział don Julian. -
Budziły mnie jej krzyki, a kiedy wchodziłem do sypialni, leżała odwrócona twarzą do ściany,
jakby ściana mogła ją chronić lepiej niż ja. Przytulałem ją, a jej serce uderzało o moją pierś:
bum, bum, bum... Odnosiłem wrażenie, jakbym miał dwa serca. Zwierzała mi się wówczas, że
wszystko budzi w niej strach: lampa w kształcie łabędzia, ubranie złożone na krześle, lalka...
Wyobrażała sobie, że skrzypienie mebli jest wynikiem funkcjonowania jakiegoś mechanizmu
bloczkowego. Przytulałem ją, dopóki nie zasnęła, a przynajmniej się nie uspokoiła. Teraz
wspominam te chwile. Mój syn, fizyk, mówi, że światło niektórych gwiazd dociera do nas,
kiedy one już nie istnieją. Wyobraź to sobie, Quiros: światło z przeszłości. Teraz to światło
pada na mnie. I zastanawiam się, czy moje światło dotrze kiedyś do niej. Mój brat, biskup,
twierdzi, że miłość Boża jest lustrzaną taflą, odbijającą się w podobnej tafli. Słuchasz mnie,
Quiros?
- Tak, proszę pana.
- Pamiętam nawet nazwisko lekarki, która robiła jej testy psychologiczne: doktor
Reuben, z Valdelosy. Powiedziała, że jest wyjątkowo inteligentna, ale ma zbyt wybujałą
fantazję. Cevallos, jej wychowawca, był tego samego zdania. Wykryto u niej niedobór
magnezu, podobnie jak u matki. To dziedziczne: jej matka miewała skurcze, sztywniała. Poza
mną nikt o tym nie wiedział. Jej się to na szczęście nie zdarza. Niemniej zawsze była trudnym
dzieckiem. Mówię ci o tym, ponieważ komuś muszę się zwierzyć, a wiem, że tobie mogę
powiedzieć wszystko.
- Tak, don Julianie.
Zakłócenia były jak dym: chwilami Quiros nie widział wyraźnie słów don Juliana,
chwilami tracił je z oczu całkowicie.
- Z drugiej strony... Czekam, aż zadzwoni do mnie Correa. Znaleźliśmy chyba
odpowiedniego człowieka, który zajmie się wszystkim. Jest inspektorem w wydziale do spraw
osób zaginionych, to człowiek godny zaufania. W ministerstwie powiedziano mi, że pracuje
w sposób dyskretny, a o to przecież chodzi. Masz jeszcze ten wisiorek, prawda?
- Tak, proszę pana.
- W takim razie oddasz mu go, wyłącznie jemu. Zawiadomię cię, kiedy przyjedzie do
miasteczka. - Quiros poczuł, że chłodno mu w głowę. Korzystając z przerwy, włożył
kapelusz. - Mów, Quiros. Nie ukrywaj przede mną niczego. Mów.
Quiros niczego nie ukrywał. Wpatrywał się w wystawę sklepiku dla turystów
mieszczącego się naprzeciw pensjonatu, przy uliczce prowadzącej w dół nad morze.
Ramiączko od stanika jednego z kostiumów spadło z wieszaka, a jego ogarnęła nagła chęć,
żeby rozbić szybę i umieścić je na właściwym miejscu.
- Jeśli mam być całkiem szczery, don Julianie...
- Nie ma mowy o drodze oficjalnej, jeśli to chcesz powiedzieć - zadrżał głos w
słuchawce. - Nie zamierzam zostawiać tej sprawy w rękach jakichś małomiasteczkowych
przygłupów z żandarmerii. Nie chcę oglądać twarzy mojej córki porozwieszanej wszędzie,
gdzie się da, i tubylców zgłaszających się na ochotnika, żeby jej szukać.
Nie chcę, żeby gazety, czasopisma i reality show bogaciły się kosztem mojego
dziecka. Nikt nie powinien się o tym dowiedzieć, zwłaszcza policja. Dlatego rozmawiałem z
policją. - Quirosa nie zaskoczyła ta sprzeczność: była charakterystyczna dla świata bogatych.
- Znam nawet producenta, który mógłby nakręcić o tym film... - Brzęczenie, słowa
wyparowane - ... została poniżona.
- Źle pana słyszę, don Julianie.
- A teraz?
- Lepiej.
- Muszę ci zadać jedno pytanie, Quiros.
- Ja panu również. Proszę, pan pierwszy.
- Chcę poznać twoją opinię na temat tego, co się stało. Niczego przede mną nie
ukrywaj. Jestem twoim pracodawcą, ale teraz chcę, żebyś się poczuł jak mój przyjaciel.
Otwórz swoje serce.
Cisza.
- Cóż... Przychodzi mi do głowy wiele powodów, dla których piętnastoletnia
dziewczyna mogła zgubić wisiorek, don Julianie...
- Ale?
- Łańcuszek jest zerwany.
- Aha.
Cisza.
- Jestem przygotowany na wszystko, Quirosie, nawet na to, że zadzwoni telefon i ktoś
zażąda pieniędzy. Na wszystko, nawet na najgorsze. „Jeśli będziesz mnie szukał, odnajdziesz
mnie martwą”. Pamiętaj o zostawionej przez nią wiadomości... Jednak nie, wycofuję się, nie
na wszystko: nie jestem przygotowany na to, by komukolwiek o tym mówić. Teraz twoje
pytanie. - Quiros chciał tylko wiedzieć, czy może już rzucić tę robotę. Pragnął wrócić do
Madrytu. Ale sprzeciw dotarł do niego szybciej niż słowa.
- Nawet o tym nie marz. Jesteś tam potrzebny bardziej niż kiedykolwiek. Musisz
zostać przy nauczycielce. Nie zatrudniłem cię tylko po to, żebyś szukał mojej córki,
pamiętasz? Masz także nie dopuścić, by ta kobieta rozpowiadała dookoła to, czego nie
powinna. Jeśli znikniesz, będzie się denerwować i zacznie działać na własną rękę.
- To dyskretna osoba. Martwi mnie raczej jej mąż...
- Akurat to powinno martwić cię najmniej. Pilnuje go kilku moich ludzi. Jeśli
przyjdzie mu do głowy cokolwiek opublikować, zostanie wyeliminowany. Mój ojciec
twierdził, że nawet anioł miłosierdzia bywa bezlitosny wobec tych, którzy wywołują
skandale. A jeśli chodzi o nią... Co jej powiedziałeś?
- Że zgłosiłem zaginięcie w żandarmerii.
- Zapewnij ją, że policja już nad tym pracuje, i poproś o dyskrecję.
- Ona jest dyskretna, don Julianie. Jest...
- Postaraj się, żeby to się nie zmieniło.
Kiedy się rozłączył, taras nadal był pusty. Wszedł do pensjonatu. Pryszczaty chłopak
wręczył mu jakąś kartkę. Przed chwilą przekazali mu ją jacyś dwaj chłopcy, powiedział. Nie
musiał nawet czytać: nic nadzwyczajnego. Quiros nie przejął się groźbą; zarabiał na życie,
sprzedając je za grosze. Szczerze mówiąc, bardziej interesowało go to, żeby kobieta nie
dowiedziała się o drugim anonimie. Taki był Quiros. Podarł kartkę na kawałki i wyszedł na
ulicę. Było jeszcze za wcześnie, żeby zadzwonić do Pilar. I za wcześnie, żeby kobieta zeszła
na dół. Nie było jednak za wcześnie na morze. Choć szare i brudne jak stary dziad,
pozostawało przecież tam gdzie zawsze. Postanowił przejść się chwilę jego brzegiem.
Promenada była pusta. Na plaży jacyś ludzie w roboczych kombinezonach czyścili
piasek specjalnymi odkurzaczami. W oddali kołysał się statek. Tym razem nie była to
żaglówka, tylko prawdziwy statek; Quiros z łatwością mógł dojrzeć halsliny. Z latarni zwisały
afisze zapowiadające, że dziś dzień festynu. Quiros wciąż odczuwał przygnębienie. Poranna
szaruga przywodziła mu na myśl wspomnienia z dzieciństwa. A przecież był to szczęśliwy
okres, w każdym razie nie całkiem nieszczęśliwy: pomagał ojcu przy kanalizacji i
rezerwuarach, grał w piłkę z chłopakami z dzielnicy, palił po kryjomu w pokoju; kuzynka z
Asturii, starsza od niego, zaproponowała mu kiedyś, że może jej dotknąć, jeśli chce. I,
oczywiście, dotknął.
Na murze wzdłuż promenady, wśród płaskich patyczków od lodów, zobaczył
plastikowy kubełek i łopatkę.
Przystanął, przyglądając się tym przedmiotom, przypomniał sobie bowiem, że widział
podobne w sypialni dwojga zamordowanych przez siebie dzieci. Byli to synowie sędziego,
jakiegoś tam Conrado czy Currado. Sędzia uniewinnił kogoś, kogo nie powinien był
uniewinniać, i skazał kogoś, kogo tym bardziej nie powinien był skazywać. Quirosowi
powiedziano, że nie może stosować specjalnej taryfy ani wobec jego żony, ani maluchów.
Pewnej nocy wszedł do domu sędziego i upewnił się, że rodzice śpią.
Potem zajrzał do pokoju chłopców. Byli mali, starszy nie mógł mieć więcej niż osiem
lat i spał przytulony do misia. Drugi do plastikowego pistoletu. Leżeli z rozrzuconymi
szeroko nogami. Starszy wzdłuż łóżka, młodszy w poprzek.
Obok łóżka młodszego stał kubełek z łopatką. Quiros zapamiętał to, ponieważ
zdziwiła go obecność takich przedmiotów w miejscu, które nie znajdowało się nad morzem,
tylko w północno-wschodniej części Madrytu. Dzieci spały głęboko. Quiros zamknął cicho
drzwi, wziął puszkę benzyny i rozlał ją po schodach przed domem. Czekał dwie ulice dalej,
żeby upewnić się, że nikt nie ujdzie z życiem. Buchnęły płomienie, strażakom udało się je
stłumić dwie godziny później. Dym przetrwał nieco dłużej.
Quiros wziął kubełek i łopatkę, po czym rozejrzał się wokół, nie dostrzegł jednak
potencjalnego właściciela. Odstawił je z powrotem na murek i poszedł dalej. Wiatr szarpał go
za marynarkę jak dobrotliwy pies. Plątały mu się trochę nogi i chociaż nie było gorąco, zaczął
się pocić. Brakowało mu też tchu, co zmuszało go do oddychania otwartymi ustami, jakby w
jego piersiach tkwił kłąb dymu. Pozbierał do kupy wszystkie te odczucia i doszedł do
wniosku, że oznaczają śmierć. Nie umiera się, kiedy się umiera; zaczyna się umierać dużo
wcześniej. Pełna śmierć czatowała na Quirosa wysoko, dlatego wspinając się, musiał
przystawać, ponieważ nawet śmierć kosztowała go sporo wysiłku. Chętnie wspinałby się w
czyimś towarzystwie, ale czyim? Jego uczucia do Pilar były zaledwie letnie, a dawno już
zapomniał o innych kobietach. Jeśli zaś chodzi o Martę...
Nie. O Marcie nie chciał myśleć. A już zwłaszcza nad morzem.
Odwrócił się. Słońce nie mogło się zdecydować, czy wyjrzeć na pozbawione wdzięku
niebo.
Po powrocie stwierdził, że kobieta jeszcze nie zeszła.
Czekał na nią, oglądając telewizję. Puszczano właśnie telenowelę, Pilar je lubiła. Tej
akurat nie znał. Poza tym dawno już musiała się zacząć. Na ekranie widać było
ciemnowłosego, młodego jeszcze mężczyznę w spodenkach kąpielowych, którego jakaś
dziewczyna i chłopak ciągnęli na siłę nad basen i któremu następnie pokazywali coś
pływającego w wodzie - ciało kobiety - śmiejąc się z bólu, jaki wywołali tym widokiem.
Podkład muzyczny stanowiły werble.
- Powiedz, Carlosie Escorial - mówiła dziewczyna.
- Podoba ci się twoja sekretarka?
Potem było przyjęcie, w tym samym domu pełnym gości: kieliszki szampana,
kelnerzy, dziewczyna o długich, słomianych włosach. W pewnej chwili przed kamerą pojawił
się Carlos Escorial. Cały mokry, jakby jego również wrzucono do basenu.
- Pragnę państwa poinformować - stwierdził drżąc - o ile państwo nas oglądają, że to
wszystko dzieje się naprawdę... a ja, Carlos Escorial... jestem człowiekiem z krwi i kości, a
nie postacią z filmu, i chociaż myślą państwo, że słowa te napisane zostały specjalnie dla
mnie, prawda jest...
W tym momencie ciemnowłosa kelnerka zmieniła kanał. Quiros był jej za to
wdzięczny. Brodacz, siedzący przy sąsiednim stoliku, tym razem bez rudowłosych kobiet,
zaprotestował. Kelnerka przeprosiła i włączyła ponownie telenowelę, ale ta zdążyła się już
skończyć. Zamiast niej nadawano przegląd sportowy.
Kobieta nie pojawiła się przez cały ranek, po południu również. W końcu, kiedy
zszedł na kolację, zastał ją przy jednym ze stolików na tarasie, pijącą jakiś przezroczysty
płyn. Ubrana była w cienki, czarny kostium z żakietem z krótkimi rękawami i białą bluzkę.
Wyglądała elegancko i ślicznie. Kiedy przechylała szklankę, cytryna uderzała lekko o jej
wargi. Quiros był zachwycony, że ją widzi, ale jej tego nie powiedział. Nie przejawił też
większej radości niż poprzednio, a kiedy usiadł naprzeciw niej, nawet się nie uśmiechnął.
Kobieta natomiast wydawała się szczęśliwa, choć trochę zdenerwowana. Bawiła się obrączką,
zsuwając ją ze szczupłego białego palca, i co chwila rzucała ukradkowe spojrzenia w
kierunku leżącego na stole telefonu komórkowego.
- Proszę tylko o dobre wiadomości - powiedziała. Jej oddech pachniał alkoholem.
- Żandarmeria bada sprawę. Wie pani, będą... To znaczy, przeszukują miejsce, w
którym znaleźliśmy wisiorek. Uważają, że mógł się jej po prostu zerwać. Czekają na
ekspertów i techników.
- Ekspertów i techników?
- Tak, z Madrytu. Sprawa jest w dobrych rękach, niech się pani nie martwi... Proszono
nas, oczywiście, o dyskrecję. Pełną dyskrecję. Nie chcą... Nie chcą na razie tego upubliczniać,
ponieważ mogą się mylić. Rozumie pani...
- Rozumiem.
- A pani mąż? Rozmawiała z nim pani?
Nieves Aguilar ułożyła usta w rozlewający się szeroko, pełny, nieco przesadny
uśmiech.
- Czekam na jego telefon.
- Niech pani zachowa rozwagę. On też.
- Proszę się nie martwić. - Zniżyła głos. - Nie przykabluje.
Czterech mężczyzn grających w domino wybuchnęło śmiechem, jakby w odpowiedzi
na jej komentarz, choć w rzeczywistości nagrodzili nim dowcip o dziewczynie siedzącej na
łóżku, którego Quirosowi nie udało się wysłuchać w całości.
- A pani? Nie widziałem pani przez cały dzień...
- Załatwiałam różne sprawy. - Kobieta bawiła się przez chwilę ciszą. - Opowiem o
tym panu pod jednym warunkiem: pójdzie pan ze mną na spacer. Chciałabym zobaczyć festyn
i sztuczne ognie. Może zjedlibyśmy tam kolację...
Quirosowi nie spodobał się ten pomysł, ale wyraził zgodę. Na ulicy wszystko tonęło w
mroku, poza kwiatami w doniczkach. W oddali wybuchały pióropusze dźwięków.
Ruszył w ich kierunku jak ktoś posłuszny wezwaniu. Kobieta mówiła, dostosowując
się do jego kroku.
- Miałam wczoraj bezsenną noc, ale dzisiaj spojrzałam na sprawy inaczej. Kiedy
wstałam, doznałam... objawienia. Niech się pan ze mnie nie śmieje. - Nie śmieję się,
zamierzał powiedzieć Quiros, ale kobieta nie przerywała. - To całkiem rozsądna teoria.
Soledad przyjeżdża do miasteczka i czyta książki Guerina, na które natyka się w schronisku.
Podobają się jej, postanawia je zatrzymać. Później zamierza zwrócić, ale na razie chce mieć w
zasięgu ręki. To jedyne egzemplarze: Guerin wydawał tylko rzeczy, które sam finansował.
Pragnie poznać lepiej ich autora. Ale niestety pisarz już nie żyje. Dowiaduje się, że przyjaźnił
się z księdzem. Ale niestety ksiądz również nie żyje. Teraz jest tu już inny ksiądz. Znał trochę
Guerina, jest bardzo miłym człowiekiem, a nie mogąc jej służyć informacjami, pożycza
książki, których nie czytała. I wtedy, w jednej z ostatnich pozycji, Soledad natyka się na coś,
co... jak by to powiedzieć, wprawia ją w osłupienie: nie wie, co robić. Może to tylko legenda,
ale zaciekawia ją jak żadna inna. Istnieje miejsce, w które musi pójść, żeby wyjaśnić zagadkę
- książka z pewnością je wymienia. Miejsce położone poza miasteczkiem, ale gdzieś w
pobliżu, wystarczająco blisko, by mogła się tam dostać piechotą. Planuje wszystko i
postanawia o tym komuś opowiedzieć. Komu? Swojej nauczycielce i przyjaciółce. Do usług.
„Powiem jej, myśli. A może lepiej nie? Jeszcze mi nie uwierzy. Musi przyjechać i zobaczyć”.
Dzwoni do mnie i zaprasza, nie wspominając o niczym, może dlatego, że dla niej samej nie
jest to do końca jasne. Zdradza ją jednak ton głosu: jest zdenerwowana... Następnego dnia
wyrusza na wycieczkę. Zamierza wrócić przed moim przyjazdem. Wyjeżdża bardzo
wcześnie. - Kobieta zatrzymała się w połowie wymarłej uliczki i odwróciła w kierunku
Quirosa, odrzucając głowę do tyłu, jakby chciała nabrać powietrza. Jej alkoholowy,
niewidzialny oddech, podkreślał każde wypowiedziane słowo. - I nie... wra... ca... -
Wypowiedziawszy te słowa, podjęła na nowo marsz. - Ale jestem optymistką: zapewne zajęło
jej to więcej czasu, niż przewidywała, a nie mogła stamtąd do mnie zadzwonić. I pewnie
zgubiła wisiorek, ale jest cała i zdrowa. To tylko teoria - dodała śpiewnym tonem. - Moja
teoria.
Quiros skręcił za róg i ruszył stromą ulicą, zerkając kątem oka, czy kobieta idzie za
nim, jakby chciał jej tym samym powiedzieć: „Tędy idzie się pod górę”. Torebka zsunęła się
jej z ramienia, poprawiła ją zdecydowanym gestem.
- Jestem pewna, że w jednej z tych książek znajdę miejsce, do którego chciała... do
którego... do którego miała zamiar się udać. Nic więcej nie wiem, na razie. Książka, którą
pożyczył mi ksiądz, to zbiór ładnych wierszy, nic więcej. Czytając je, pomyślałam o
odwiedzeniu domu Guerina. Kiedyś musiał być śliczny, z pomalowanymi na biało deskami i
oknami w kształcie bulajów, położony tak blisko morza, że sprawia wrażenie, iż
wystarczyłoby go lekko popchnąć, żeby popłynął w dal. Jest jednak bardzo zniszczony.
Szkoda. I nie mogłam do niego wejść, założono kłódkę. Przyglądałam mu się i myślałam o
życiu tego człowieka, tego biednego pijaka poety... Wspominałam panu, że przyjaźnił się z
Paką Cruz, poprzednią właścicielką pensjonatu? Do diaska, ależ niesamowita atmosfera!
Nagle, sami nie wiedząc kiedy, jakby znaleźli się w zatłoczonym tunelu. Sklepienie
tworzyły kolorowe żarówki, nawierzchnię - tysiące butów. Z góry dobiegał jazgot trąbek.
- Festyn - powiedział Quiros.
Z gromadkami dzieci, babciami, dziadkami i balonikami wszystkie rodziny sprawiały
wrażenie wielodzietnych. Nie brakowało również turystów o jasnej karnacji, ciemnoskórych
imigrantów i ludzi, którzy żebrali lub oferowali coś, zamiast żebrać. Oboje przedostali się z
trudem na drugą stronę ulicy, Quiros torował jej drogę. Drzwi barów płonęły ogniem głosów.
Nieves Aguilar zaproponowała drinka. Quiros powiedział: „Zgoda”. Weszli do zamglonego
papierosowym dymem lokalu, ona zamówiła jerez. Quiros wydał polecenie co do gatunku,
butelki oraz sposobu podania trunku; gruby wskazujący palec pokazywał wszystko po kolei.
- Co pan na to?
- Na co?
- Na moją teorię.
- Niezła.
Kobieta pochyliła - Pan nie pije?
- Nie - powiedział Quiros.
- Niech pan nie robi z siebie abstynenta. Wiedzę w tym zakresie posiadł pan już jakiś
czas temu.
Niedługo po tym, jak opróżniła drugi kieliszek, Quiros zauważył, że kobieta śmieje się
z byle czego i robi cielęcą, głupawą minę, kiedy na coś patrzy. Nagle otworzyła torebkę,
wyjęła telefon i oddaliła się; wróciła prawie natychmiast.
- To nic, jestem dziś słomianą wdową... Przez pół dnia próbuję się dodzwonić do
męża... Czy to możliwe, żeby ten nicpoń... Nic tylko te zebrania... Zaległe prace, prace
nieprzewidziane...
Drzwi do lokalu otworzyły się, uderzając go w pośladki.
Quiros zwrócił uwagę wchodzącemu mężczyźnie, ten zaś przeprosił go natychmiast.
Nieves Aguilar rozśmieszył ten incydent. „Ależ zrobił minę, biedak! - powiedziała.
- Nieźle go pan przestraszył, nie ma co mówić”. Wybuchła śmiechem. Zamówiła
kolejne wino. Nagle, jakby w odpowiedzi na czyjeś wołanie, odwróciła się do baru i oparła
nos na szybie, za którą przycupnęły przekąski.
- Muszę coś jeść, kiedy piję. To nie-zbęd-ny wymóg...
Zdecydowała się na sałatkę wielowarzywną. Quiros nie chciał spróbować. „W takim
razie wszystko dla mnie”, powiedziała. Zjadła w pośpiechu, pomiędzy jednym a drugim
łykiem wina i przerwami na papierową serwetkę.
Wycierała chlebem talerz, kiedy rozległy się eksplozje.
- Fajerwerki!
Wychodząc, niemal strąciła talerz. Quiros uregulował rachunek, dogonił ją na
chodniku i wyprzedził. Ulica wrzała pod anemonowym niebem.
- Tędy! - rzuciła Nieves Aguilar, ale szła posłusznie za Quirosem.
Niemożliwością było się jednak przedrzeć. Tłum korkował drogę. Quiros dostrzegł
znak „Stare Miasto” i odniósł wrażenie, że tym razem bez wątpienia zdoła dotrzeć do
centrum. Musieli być blisko, ponieważ petardy z pewnością odpalono na placu, rozdzierający
powietrze huk słychać było za rogiem. Gdyby nie ludzie, myślał Quiros, tym razem na pewno
by doszedł - Nie był jednak zły, przeciwnie: cieszyła go ta powszechna radość. Taki był
Quiros. W końcu postanowił skapitulować, przede wszystkim ze względu na kobietę,
ponieważ stąd nie mogła wygodnie oglądać widowiska. Wyszukał wolne przejście, wskazał je
kobiecie. Dotarli do pustej przestrzeni. Brak ścian i ludzi ofiarowywał im noc.
Nieves Aguilar stała spokojnie, obejmując się ramionami, z rozanielonym uśmiechem
wpatrując się w salamandrę, która rozpływała się po niebie. W przerwie między wybuchami
spytała:
- Pan nie ogląda?
- Owszem - odpowiedział. I nadal patrzył na nią.
Kiedy na niebie pozostały już tylko obłoki prochu wywołujące obstrukcję powietrza,
Nieves Aguilar ruszyła dalej.
Z jakiegoś powodu Quiros włożył zdjęty wcześniej kapelusz ruchem kogoś, kto składa
pokłon przed świętym obrazem.
Okrążyli pusty plac, pozostawiając po jednej stronie rozbłyskujące, wesołe miasto.
Cisza przypominała łoskot, ciemność oślepiała. Zatrzymał ich jakiś płot, ale kobieta znalazła
przejście. Za nim - nieskończoność. Grunt był piaszczysty.
Zdjęła buty i niepewnie posuwała się naprzód. Quiros nie widział już jej postaci w
czarnym kostiumie, tylko włosy - złota, drżąca plama odcinała się jak dzwon na tle nocy.
- Zauważył pan, jaki piękny wieczór? - spytała Nieves Aguilar i uniosła ramiona,
jakby słowo „piękny” przelatywało obok, a ona próbowała je pochwycić.
Nie wiedzieć czemu, podążanie za niepewnymi krokami kobiety napawało Quirosa
szczęściem, choć zaledwie sobie to uświadamiał. Przypomniał sobie, jak krzyczała
poprzedniego dnia. Było w tym coś, co bardzo mu się podobało, a także coś, co nie podobało
mu się wcale, ale nie potrafił określić, co to było. Wiedział jedynie, że mógłby tak iść za nią
przez wszystkie noce swojego życia.
Zobaczył, jak kobieta zatrzymuje się tuż przed falami.
Usłyszał, jak mówi głosem przyćmionym od alkoholu.
- Czytał pan Marca Lombarda? Nie, na pewno go pan nie czytał, też pomysł. To
teoretyk wychowania. Twierdzi, że szczęście zależy od tego, co nazywa „przywiązaniem do
krzesła”. Ja jestem przywiązana do swojego krzesła. To znaczy, nie tylko ja, pan również. -
Roześmiała się.
- Wszyscy, nawet pan... Jesteśmy przywiązani i musimy tak żyć, to nieuniknione,
obligatoryjne, właściwe naszej kondycji. Ale najważniejsze jest to, co dzieje się w tym czasie.
Jeśli szarpiemy się, próbując się uwolnić, stajemy się coraz bardziej nieszczęśliwi.
Rozwiązanie sprowadza się więc do tego, by... żyć na tyle, na ile pozwalają nam nasze więzy
i nasze miejsce, znaleźć najlepszą pozycję, najwygodniejszą, pozostając w więzach do końca.
Tego właśnie nie potrafią zrozumieć dziewczęta pokroju Soledad. Kiedy się jest młodym,
łatwo wierzyć, że możemy zerwać więzy i uciec... Wie pan jednak, co na tym zyskujemy?
Wyrządzamy sobie tylko większą krzywdę. Chociaż... Nie, Lombardo chce powiedzieć co
innego... Zresztą, nie wiem, po co to mówię... Pewnie dlatego, że trochę wypiłam... O czym
pan myśli?
Quiros, który właśnie sobie przypomniał, jak przywiązał pewnego mężczyznę do
krzesła głową w dół i wsadził mu w tyłek kij od szczotki, zawahał się.
- Proszę posłuchać - ciągnęła Nieves Aguilar, chociaż na przekór swoim słowom
właśnie wtedy zniżyła głos do szeptu. A może właśnie dlatego to powiedziała. - Ufam panu.
Quiros patrzył na nią. Oczy kobiety błyszczały pośród nocy jak dwa oszlifowane
drogie kamienie.
- Mam do pana ogromne zaufanie - powtórzyła. - Większe niż do policji, większe niż
do kogokolwiek. Napawa mnie pan... spokojem... poczuciem bezpieczeństwa. To pan
przywiązuje mnie do krzesła. - Uśmiechnęła się.
- Chcę przez to powiedzieć, że jest pan dobrym człowiekiem. I wiem, że potrafi ją pan
odnaleźć. Znajdzie pan Soledad, uratuje ją... Mam takie przeczucie. - Głos jej zwilgotniał,
jakby przeniknęła go morska bryza. - Przeczucia nigdy mnie nie mylą...
Przez chwilę Quiros nie odrywał od niej wzroku. Potem pomyślał sobie, że sprawy
mogłyby się potoczyć inaczej, gdyby mogli tak trwać, odwzajemniając sobie wzrokiem
zainteresowanie. A może wcale nie, nigdy się bowiem nie wie, jakie drogi obierze życie dla
mających nastąpić wydarzeń. Pewne jest jedynie to, że (w połowie tego nawiasu spojrzeń)
zdecydował się odwrócić wzrok i usłyszał, jak prosi go, żeby wracali. Wydało mu się wtedy,
że świat zawirował. Wirował i wirował. I nigdy już, przenigdy, nie miał przestać, zawsze w
tym samym kierunku.
Weszli do miasteczka, przemierzali puste ulice. Proszę pani, pomyślał Quiros. W
piersiach czuł ciężar, duszę przenikał mu chłód. Proszę pani, myślał. Chciałby móc jej to
powiedzieć, niewiele brakowało, żeby to zrobił. Proszę pani, nie chciałbym, żeby pani
pomyślała... Otworzył usta formułując słowa. Proszę pani, nie chciałbym, żeby pomyślała
pani, że...
Nagle jednak coś innego nabrało większego znaczenia.
Odwrócił głowę, żeby się upewnić. Stanął pośrodku stromej uliczki. Światło
stłuczonej lampy mrugało do nich przekornie.
- Muszę gdzieś pójść - powiedział pospiesznie. - Pani... niech idzie dalej prosto tą
ulicą... Dojdzie pani do pensjonatu, na pewno się pani nie zgubi...
Skręcił w jakiś zaułek i przyspieszył kroku, zdejmując kapelusz i rzucając go w
ciemność. Pozbył się także okularów, wsuwając je razem z etui do śmietnika, z którego łatwo
mu je potem będzie wyciągnąć. Obejrzał się za siebie i dostrzegł w głębi postać bladej,
nieruchomej, bez wątpienia zaskoczonej kobiety. Machnął jej ręką na pożegnanie, skręcił za
róg i wtedy wszystko się dokonało.
Miał nadzieję, że tylko on ich interesował. Miał też nadzieję, że kobieta go posłucha.
Postanowił się nie bronić.
Wymierzali mu silne ciosy i kopniaki, ale niezbyt fachowo, brakowało im
doświadczenia; te w żołądek bolały najbardziej. Jeden nie robił nic, tylko mówił. Quiros
dojrzał go przez las pięści: był to chłopak ze zmierzwionymi włosami, wielki Borja. Nie
krzyczał: mówił. Jednak to, co mówił, bez wątpienia bardzo ważne dla niego, Quirosa nie
obchodziło wcale.
Mężczyznę tak naprawdę interesuje, między innymi, obserwowanie asteroid średniej
wielkości, komet, gromad kulistych i mgławic za pomocą teleskopu o horyzontalno-
wertykalnej konstrukcji; badanie ponad stu rodzin chrząszczy żyjących na Półwyspie
Iberyjskim, do których zaliczają się Silphidae, czyli padlinożerne, i Scarabaeidae, czyli
żywiące się ekskrementami (inaczej żuki gównozjady); klasyfikowanie różnych gatunków
wilg, takich jak wilga brunatna o szarym kołnierzu, czarnych plamkach po bokach głowy i
ciemnym podgardlu; pewna teoria o pochodzeniu boksytów, którą przyjmuje nie bez
zastrzeżeń; nowa metoda rozwiązywania równań różniczkowych drugiego stopnia; uprawa
hydroponiczna w piankowych kostkach; cyfrowa optymalizacja filmów za pomocą
mikrokamery z wymiennymi soczewkami; ostatnia powieść Carmen del Mar Poveda;
Mistrzostwo języka Cesara Saucedy; biografia Alice Tomlinson. Ignorancja tak wielka, że aż
boli, myśli.
Każdemu z wymienionych obszarów wiedzy mężczyzna poświęca proporcjonalną
ilość czasu. Nie spieszy się, wszystko ma pod kontrolą, jest uporządkowany, precyzyjny. Ma
do dyspozycji całe dnie i noce, nie musi spać.
Potrafi wytrzymać bez snu tydzień, w pełnej gotowości.
Udowodniono to naukowo. Istnieją ludzie, którzy potrafią egzystować bez snu,
ponieważ jawę tworzą swoistego rodzaju kręgi czy uskoki i można wypoczywać, nie tracąc
świadomości, w stanie nieprzerwanego czyśćca.
Świta. Mężczyzna czyta, założywszy nogi na stół. Telewizor jest włączony, wokół
leżą sterty książek, a u jego nóg pies; w oddali pieje kogut. Poza tym cisza. Ma rozchylony
szlafrok, jego wacek spoczywa między udami, na wpół miękki, na wpół twardy, W zależności
od tego, ile optymizmu czy pesymizmu wykażemy. Lampa z przekrzywionym abażurem
oświetla kontury jego twarzy.
Czytał przez całą noc. Nowe opowieści są jeszcze ciekawsze niż poprzednie. Czyni
postępy, myśli. Trudno uwierzyć, ale dostarczają mu po prostu ogromu wrażeń i okazji do
rozwiązywania łamigłówek. Właśnie kończy kolejną historię. To niewiarygodne.
Przerywa na chwilę. Nie po to, żeby odpocząć, tylko żeby przemyśleć pewne sprawy.
Godziny bliskie świtu, kiedy świadomość świata pogrążona jest w głębokim śnie, są
odpowiednie dla zagadek. Opowieści drażnią jego rozsądek, rozbudzone na nowo
wątpliwości rzucają wyzwanie rozumowi. Mężczyzna już kilka dni temu wyciągnął ważny
wniosek: nie trzeba postradać zmysłów, żeby zaspokajać pragnienia. Zrozumienie tego faktu
osłabiło jego czujność; postanowił pozostawić ślady, obwieścić światu swoje odkrycie. Żałuje
jednak. Na przyswojenie sobie nowych lektur potrzebuje czasu, a nie będzie go miał, jeśli
ujawni prawdę zbyt wcześnie. Musi się wstrzymać.
Pojawiają się też inne pytania - Czy jesteśmy odpowiedzialni za to, że pragniemy
dobra lub zła? Albo za to, że urzeczywistniamy dobre lub złe pragnienia?
Próbując rozstrzygnąć tak palące kwestie, wstaje i przechadza się z rękoma w
kieszeniach rozpiętego szlafroka.
Zastanówmy się, mówi. Zastosujmy majeutyczną metodę Sokratesa. Pierwszą,
niekwestionowaną konkluzją jest to, że wszystko, czego pragniemy, tkwi w naszej fantazji.
Po drugie, fantazja istnieje, podobnie jak pragnienie, co jest drugą, oczywistą
konkluzją. Ale postawmy sobie pytanie: czy fantazja jest świadoma, czy podświadoma?
Jesteśmy w stanie decydować o naszych fantazjach, zaplanować je z wyprzedzeniem,
dokonać wyboru tematu naszych marzeń? Bierze w tym udział nasza wolna wola?
Zdecydowanie nie. Nie wiemy, dlaczego wyobrażamy sobie to, co sobie wyobrażamy,
nie możemy określić źródła ani granic naszej wyobraźni. Jest to działanie w dużym stopniu
niezależne od naszej woli, jak sny.
Kolejne pytanie: czy fantazja jest rzeczywistością? Spróbujmy odpowiedzieć,
korzystając ze znanych nam już odpowiedzi. Gdyby tak nie było, nie mogłaby istnieć. A
przecież zdecydowaliśmy, że istnieje. Dlatego też, drogą niezbyt prostego rozumowania, a
może nawet na tyle zawiłego, że jedynie otwarty umysł może ogarnąć je w całości,
dochodzimy do wniosku, że fantazja należy do rzeczywistości.
Podsumowując: fantazja i pragnienia istnieją, są nieuświadomione, ale rzeczywiste. Z
tego wniosek: 1) Nie ponosimy odpowiedzialności za to, że mamy pragnienia, ponieważ nie
zależą one od naszej woli i 2) Urzeczywistnianie ich to oczywistość, ponieważ one już są
realne.
Dlatego też realizowanie naszych fantazji, spełnianie naszych pragnień to truizm. Z
samego faktu, że istnieją, płynie satysfakcja. Pragnę, więc zdobywam. Bez poczucia winy.
Bez poczucia odpowiedzialności.
Mężczyzna dochodzi oto do wniosku wyjątkowej wagi, który znosi obowiązujące
aktualnie, a także w przeszłości prawa, statuty, kodeksy, kary, religie i etyki. I stało się to tak
po prostu, nagle, o piątej pięć w tę sierpniową niedzielę.
Teraz wychodzi na chwilę. Idzie do łazienki, żeby się wysikać. Nawet ktoś taki jak on
musi się od czasu do czasu oddać tej czynności. Następnie zastanawia się, czy nie zajrzeć do
szopy, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Jest trochę niespokojny. Decyduje jednak,
że właśnie dlatego przełoży odwiedziny: niepokój sprawia mu przyjemność. Do pewnego
stopnia, oczywiście.
Po powrocie do salonu upewnia się, czy anioł na sofie nadal trzyma szkatułkę z kości
słoniowej.
Był taki moment, w którym pomyślała, że zachowała się odpowiednio, ale to dlatego,
że zawiodła ją pamięć.
Żeby mieć poczucie winy, trzeba mieć wspomnienia, powiedziała sobie potem.
Wspomnienia przybierały formę dźwiękowych obrazów. Widziała, jak wyciąga ręce i krzyczy
głosem, który nie wydawał się należeć do niej: „Na Boga, proszę na siebie spojrzeć, ma pan
krew na marynarce! Nie zamierza pan nic zrobić?!”. I widziała go, jak odwraca się do niej
plecami, zatacza po wyludnionej ulicy (wszyscy na tym cholernym festynie, oczywiście) i
pyta z maniackim uporem: „Widziała pani, gdzie upadł?”.
„Niech pan da spokój z tym kapeluszem!”, błagała. Ta absurdalna scena powtórzyła
się raz i drugi. Nagle powiedział: „Jest tutaj”. A kiedy się podniósł, wyglądał, jakby trzymał
kawałek tortu, od którego rosła Alicja.
Nagle - w zupełnie niewiadomy sposób - wyłoniła się przed nią ściana. A dokładniej -
cztery. Nie pamiętała, żeby wkroczyła w nie na własnych nogach. Być może ktoś ją wniósł na
rękach, z taką samą łatwością, z jaką kiedyś matka nosiła ją przy piersi. Siedziała na miękkiej
krawędzi, zasłaniając dłonią wzgórek łonowy i uśmiechała się do cyfrowego zegara. Całkiem
goła, nawiasem mówiąc.
Wszystko ją zawstydzało: nagie ciało i ubranie na podłodze. Na szczęście była już
trzeźwa. Postanowiła wstać.
Ale wtedy okazało się, że wiszę głową w dół, wszystko widzę do góry nogami i
unoszę się nad naczyniem, okrągłym jak księżyc, do którego zaczynam się wywnętrzać,
toczyć ślinę, wydalać kwas, relacjonowała potem samej sobie. Przypomniała sobie wątłusza,
którego jadła z Pablem i który tak bardzo jej zaszkodził. Ale nie to było najgorsze, ponieważ
jej żołądek przeszył nagle ostry ból, a ona, udomowione skądinąd zwierzę, ledwo zdążyła
usiąść na muszli klozetowej. Potem zrobiło jej się zimno, skuliła się pod pościelą, a pot
otoczył ją kokonem.
Umarła.
Usłyszała pukanie. Światło raziło ją w oczy.
- To ja, Quiros - powiedziały drzwi.
- Muszę się podnieść - wyszeptała.
- To ja, Quiros - powtórzyły drzwi. Wiem, proszę pana, odpowiedziała ciszą. Oczy
miała otwarte, ale rozróżniała jedynie słoje drewna na nocnym stoliku. Tkwiła zanurzona w
tych słojach jak wygłodniały termit. - Halo...!
- Tak, proszę mi dać... Duży, bardzo duży, nieważne...
Postaram się wygrać, naprawdę. Postaram się wygrać.
- Dobrze się pani czuje?
- Nie najlepiej.
Potem zrozumiała, że takie stwierdzenie nic nie oznacza i że powinna dodać coś
więcej, jeśli chce, żeby zrozumiano ją właściwie. Nędznie, na przykład. Widziała przecież,
jak przeprowadzano casting do musicalu Nędznicy. Zaprowadził ją tam Pablo, który miał o
tym pisać.
Drzwi oddychały.
- Coś mi wczoraj zaszkodziło, przepraszam - powiedziała, kiedy dotarło do niej, że
rzeczywistość to nie czarny fotel, z którego przygląda się próbom.
Zamknęła oczy i ponownie zobaczyła welon. Tym razem najwyraźniej coś skrywał.
Nie tańczył: wił się niespiesznie na podwyższeniu w klasie, wąskiej przestrzeni zbudowanej z
desek w pomarańczowym odcieniu. Nagle welon opadł, ukazując postać dziewczyny.
Siedziała tyłem i wpatrywała się w podium. A raczej pisała. Postanowiła podejść, zajrzeć w
jej notatki, ale dziewczyna podniosła się nieoczekiwanie, zeszła z katedry i uciekła.
Poczekaj, zawołała.
Biegła zapchanymi korytarzami razem z innymi ludźmi. Szybko, szybko! Wydostała
się na zewnątrz, było ciemno. Dziewczyna znacznie ją wyprzedziła. Na sobie nie miała nic,
poza wisiorkiem w kształcie gwiazdy. Ale nie jest to wcale obsceniczne, pomyślała, w końcu
to jeszcze dziecko: ledwie zarysowane piersi, nieporośnięty włosami wzgórek łonowy, białe
łono, niezdolne do zapłodnienia. Biegła za dziewczyną przez las. Na szczęście welon pomagał
nie tracić jej z oczu. W lesie stały krzesła, skórzane kanapy, sofy i łóżka. Nieruchome,
zapraszające do odpoczynku pod nocnym niebem. Były też kamery. Aktorką była ona. A
może obie: Alicja, córka bezlitosnego biznesmena, i ona, której na imię dano Hedera.
Dziewczynka biegła w pogoni za prowadzącą ją gwiazdą.
Nigdy nie łączyły ich stosunki intymne, przysięga na Biblię.
Welon i gwiazda zgasły.
Usłyszała jakieś słowa, zobaczyła ogromną dłoń, która położyła na jej głowie
plastikową torbę. Nie, nie na głowie, na nocnym stoliku.
- Przyniosłem to z apteki. Nie mogłem przyjść wcześniej... Musiałem znaleźć
dyżurującą... Dziś niedziela...
Wstyd to zupełnie inna sprawa, on nigdy nie chorował.
Pomyślała o tych częściach ciała, które mogły zostać odkryte, i usiłowała je
przysłonić. Była strzępem człowieka, ale nadal pozostawała strzępem moralnym.
- Proszę to wypić. W aptece powiedziano, że to jedyny sposób. Byle nie woda. I
proszę nic nie jeść.
- Jabłka - wyszeptała. - Ryż.
- Nic. - Głos był nieugięty. - Przez cały dzień.
Czuła pieczenie... zwieracza - tak się właśnie nazywał.
Położyła się na brzuchu. Odkryła, że to bardzo niewygodna pozycja. Nie mogła
myśleć o jedzeniu. Odrzucała ją sama myśl o sałatce wielowarzywnej. Czy umrze? Miała
mgliste przeświadczenie, że niektóre zatrucia pokarmowe bywają bardzo niebezpieczne.
Chciała pójść do łazienki, ale musiała poczekać, aż on wyjdzie. Nie, nie mogła czekać.
Otworzyła oczy. Była sama.
Kiedy wróciła z toalety, przypomniała sobie jak przez mgłę, że Quiros nie żyje.
Przez chwilę, kiedy leżała już w łóżku, dręczyła ją nie tylko ta, ale i inne możliwości.
Na przykład, że to ona, poprzez Quirosa, przyjęła na siebie tamte ciosy. Nie zamiast, tylko
poprzez, jakby Quiros był bryłą lodu, która zmroziła ją przy pierwszym kontakcie. Albo że
ten pokój jest czyśćcem (nie zasługiwała przecież na piekło). On został skazany na pomaganie
jej, ona zaś na tolerowanie jego znikania i powrotów. Albo że tylko on jest martwy i nawiedza
ją, podobnie jak sny nawiedzają tych, co mają nieczyste sumienie.
Zapadał zmierzch. Było jej gorąco. Błękit słońca wpadał przez okno (słońce chorych
zawsze jest błękitne, myślała sobie). Odkryła się. Zaraz potem usłyszała stuknięcie drzwi,
więc zasłoniła się znowu. Quiros wchodził bokiem, w przekrzywionym kapeluszu. Z jego
olbrzymich rąk zwisało kilka toreb.
- Pani Ripio dała mi zapasowe klucze... Żeby pani...
Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu.
- Wręcz przeciwnie - wyszeptała. Jego obecność przerażała ją. Po co tu przyszedł?
Jakie są jego zamiary? Przykryła głowę prześcieradłem.
- Jak się pani czuje?
- Lepiej.
- Znalazłem otwarty sklep... Przyniosłem pani coś do jedzenia. Na jutro. Szynka,
jabłka i jogurty. Zostawię pani dwa jogurty, resztę przechowa pani Ripio w lodówce...
Wychyliła się nieśmiało spod prześcieradła i zobaczyła pochylonego Quirosa, który
szperał w czymś zawzięcie.
Jego marynarka była rozpruta pod pachą.
- Czasopisma z ploteczkami... Nie wiem, czy pani...
Tak czy inaczej, przyniosłem. Książki to już inny problem. Nie ma w miasteczku ani
jednej biblioteki, a w niedzielę... Sama pani rozumie. Pani Ripio pożyczyła mi jedną.
Zatytułowana: Opat...
- Opat z San Zeno - przeczytała z łóżka.
- Cóż, kładę ją tutaj. Pani zna się na tym lepiej.
- Dziękuję, nie trzeba się było fatygować... - Była zafascynowana jego potężnymi
plecami. Quiros pachniał tanią wodą toaletową, ona (i pościel) - potem.
- Żadna fatyga. Za jakiś czas przyjdzie pokojówka sprawdzić, czy nic pani nie
potrzeba... A pani Ripio ugotuje rano kleik z ryżu. Ja przyjdę w południe...
- Chwileczkę.
Musiała go o to zapytać, choć nie wiedziała, jak to zrobić.
Opanowało ją wrażenie całkowitej irracjonalności, jakby uczestniczyła w castingu do
jakiejś roli. Scenariusz zmuszał ją do postawienia absurdalnego pytania: Czy pan nie żyje? A
przecież niektóre szczegóły pamiętała wyraźnie, choćby pięści, a może nawet noże,
zagłębiające się w ciele Quirosa. To prawda, że wszystko wydarzyło się bardzo szybko, a ona
była pijana, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że to widziała. Teraz, na domiar złego,
zdała sobie sprawę z kolejnego podejrzanego faktu: nie miał na sobie kremowej marynarki,
którą zawsze nosił, tylko inną, niebieską, dużo bardziej sfatygowaną.
- Proszę mi się pokazać - zażądała.
Wstał. Odwrócił się do niej.
- Proszę pani...
- Niech pan zdejmie kapelusz i okulary.
- Nic mi się nie stało...
- Proszę je zdjąć.
Przeszła jej przez głowę dziwna myśl: Skąpiec, chce zahować cały ból tylko dla
siebie...
- Nic mi nie zrobili - upierał się Quiros. Zdjął okulary. Kapelusza nie. - Parę
siniaków... To prawie dzieci... Niech pani nie płacze... Niech pani nie płacze, do licha! -
Machnął gwałtownie ręką, wyszedł.
Wrócił o zmroku. Była dużo spokojniejsza. Myślała, że przyzwyczaiła się już do blizn
i fioletowych strupów, cętkujących twarz Quirosa. Myliła się. Znowu rozpłakała się
ukradkiem. Pomyślała o symbolu, który w dzieciństwie zakonnice pokazywały jej w szkole:
lubieżność, poskręcana, sparaliżowana, jąkająca się, kolorowa jak syrena w oczach tego, kto
ulega pokusie.
- Był pan na policji?
- Nie musiałem nawet jechać do kliniki na założenie szwów - powiedział Quiros. -
Bardzo panią proszę...
- Zadali panu ciosy nożem...
- Ależ skąd.
Kłamie, pomyślała. Niech pan zdejmie marynarkę, miała ochotę rozkazać. Jest pan
martwy, powie. Niech pan spojrzy na te otwarte rany, na krew! Ale powiedziała tylko:
- Powinnam była panu pomóc.
- Na Boga! Co niby miała pani zrobić? Nie dałaby pani rady...
- Byłam pijana...
- Niech pani tak nie mówi... Zresztą, pomogła mi pani. Nawet jeśli się pani wydaje, że
jest inaczej... Kiedy się pani zjawiła, ci tchórze od razu dali nogę, nie pamięta pani? -
Potrząsnęła głową. Nie pamiętała nic oprócz snów. - Niech się pani dłużej nie zamartwia.
Zresztą przynoszę dobrą wiadomość. Jutro, w poniedziałek, przyjeżdża specjalista...
- Nie potrzebuję specjalisty.
- Ależ nie. Mam na myśli... Wie pani, tę sprawę Soledad. To inspektor policji,
doświadczony profesjonalista... Zajmie się poszukiwaniami. Na pewno w niedługim czasie...
Patrzyła na niego w milczeniu.
Potem usłyszała morze i domyśliła się, że Quiros wyszedł. Pragnienie paliło ogniem,
ale wypiła tylko kilka łyków glukozy. Płyn miał słodkawy smak gęstego syropu, do którego
nie mogła się przekonać. Wstała i poszła do łazienki. W lustrze przyjrzała się swoim
wyostrzonym przez chudość rysom, oczom jak paciorki zerwanych korali i masce potu.
Poczuła się chora i samotna, jakby ktoś zrzucił ją do tej hotelowej nory z wielokilometrowej
wysokości. Wróciła do łóżka, wzięła telefon. Proszę cię, nigdy o to nie błagałam, pomyślała.
Nigdy nie potrzebowałam tego tak bardzo, jak w tej chwili. Na wszystko, co kochasz
najbardziej, nawet jeśli tym, co kochasz najbardziej, nie jestem ja.
Dwa sygnały, trzy. Jego głos, nagrany na automatycznej sekretarce. Postanowiła nie
zostawiać żadnej wiadomości. Nie chciała kilkoma płaczliwymi słowami dostarczać mu
dodatkowej rozrywki.
Prawda, przerażająca, oczyszczająca.
Nieznajoma w czerwonym szalu, która na tamtej wystawie (Arnolda Bocklina?)
cofnęła dłoń z jego ramienia, kiedy do nich podeszła; głęboka cisza, z jaką się kilkakrotnie
zetknęła, odbierając telefon; nieprzewidziane weekendowe wyjazdy; późne zebrania, które
przeciągały się do świtu... Wszystko to było prawdą.
Tak jest lepiej, powiedziała sobie. Teraz cię znam, nareszcie cię znam, już wiem, jaki
jesteś.
Zaraz jednak pożałowała tych myśli. Może coś mu się stało. Może on również jest
chory...
Usnęła, płacząc. Przyśnił jej się jakiś nieznajomy mężczyzna.
Mężczyzna jest bogiem. W pewnym sensie, oczywiście.
Podobnie jak Bóg jest mężczyzną. To znaczy, jego wyobrażeniem i podobieństwem.
Nie odwzorowaniem - podobieństwem. Ponieważ mężczyzna zna swoje ograniczenia i twardo
stoi nogami na ziemi. Ktoś, kto próbuje doszukać się u niego jednego z tych dziwactw,
przypisywanych powszechnie szaleńcom, traci czas. Niemniej, zgodnie z prawem
przemienności, skoro mężczyzna jest wyobrażeniem Boga, Bóg jest wyobrażeniem
mężczyzny. Przejrzyste, myśli. W takim rozumowaniu nie można się doszukać żadnych
mankamentów.
W przeciwieństwie do szosy, która ma ich wiele.
Mężczyzna idzie prawym poboczem. Nie przez pomyłkę: po drugiej stronie jest
wąwóz. I choć nie napawa go to strachem, lepiej być przezornym. Kiedy chodzi górskimi
drogami, tak jak teraz, posuwa się zazwyczaj skrajem biegnącym wzdłuż skalnej ściany,
nawet jeśli akurat jest to pobocze zakazane dla ruchu pieszych. Teraz jednak, o brzasku, nie
ma samochodów. To zaleta wczesnych, porannych spacerów. Ich wadą jest panująca jeszcze
ciemność, ale mężczyźnie to nie przeszkadza, pracuje przecież w ciemnościach. W nich czuje
się bezpiecznie.
Czuje się bezpiecznie - zażył odpowiednie lekarstwa.
Bardzo mu potrzebne, również dlatego, że w ubiegłym tygodniu popełnił poważny
błąd, sądząc, że może wyjawić to, czego się nauczył. Teraz żałuje, choć błąd został już
naprawiony. Sporą część nocy spędził, jeżdżąc terenówką w tę i z powrotem po szosie na
północ. Najtrudniej było znaleźć szopę z dachem z ocynkowanej blachy, najłatwiej do niej
wtargnąć. Teraz czuje zmęczenie, chyba po raz pierwszy w życiu potrzebuje snu, ale
satysfakcja jest tak wielka, że postanowił to uczcić przechadzką o świcie.
Zabrał psa na spacer, żeby sobie pomerdał trochę ogonem. Fuc, fuc, podpuszcza go.
Wilgotny, brzydki pysk szoruje po trawie. Nie, tutaj nie wolno, przecież cię uczyłem, fuc, fuc.
Jest ostatni poniedziałek sierpnia, przez ubiegły weekend pies zachowywał się dość nerwowo.
Mężczyzna wiąże to ze zmianą pogody. Dni stają się coraz krótsze, powietrze skażone
jest zimnem, może padać. Psy wyczuwają to szybciej niż meteorolodzy. A ilu z tych ostatnich
potrafi gryźć gości i sikać z podniesioną nogą?
No dobra, to tylko taki żart, jakby kto pytał. Głupi dowcip, jasne? Mężczyzna nie ma
zwyczaju ich opowiadać, ale czasem go bawią. Nigdy nie śmieje się z nikogo bez
konkretnego powodu, a kiedy już to robi, śmieje się inteligentnie. Śmiech trzeba traktować
poważnie.
To przypomina mu jedną z przeczytanych kiedyś historii. Pewien ksiądz odwiedza w
więzieniu faceta skazanego na śmierć za zamordowanie kilkorga dzieci. Kiedy przestępca już
ma się spowiadać, następuje swego rodzaju cud: jakieś oślepiające światło umożliwia mu
ucieczkę.
Ksiądz podąża za nim. Trafiają na tropikalną, bajeczną wyspę, z koronką roślin,
ozdobioną niestrudzonym lotem ważek i kolibrów. Spostrzegają zwierciadło jeziora oraz
marmurowy pałac z szerokimi schodami i satelitarną anteną, przypominającą „świętą hostię”.
Wszystko błyszczy jak nowe, konstatuje ksiądz. Słychać dźwięki salsy a kilka dziewcząt w
stringach tańczy na stopniach. Skazaniec najwyraźniej wie, gdzie się znajduje, ale ksiądz jest
zdezonentowany. W środku, w otoczeniu kotów, czeka na nich dziewczyna o pszenicznych
włosach, śniadej cerze i zielonych oczach, która oświadcza, że na imię ma Suzej I dodaje, że
jej największy wróg nazywa się tak samo tylko czyta się od końca. Ksiądz domyśla się, kim
naprawdę jest dziewczyna, i myśli: Zawsze mi się wydawało że jest mężczyzną. Korzystając z
tego, że stoi naprzeciw zła, pyta o jego istnienie. Ale Suzej chce tylko tańczyć Skazaniec już
pląsa, podobnie jak pozostali. Ksiądz uświadamia sobie, że jego pierwsze wrażenie było
mylnepałac nie jest nowy, meble są już dość zniszczone Ten szczegół, właśnie ten szczegół,
napełnia go przerażeniem Mimo wszystko przyłącza się do tańca. Koniec Co może znaczyć ta
historia? Mózg mężczyzny puchnie, szukając właściwej interpretacji. Kiedyś się tyle nie
zastanawiał, nie stawiał sobie tylu pytań. Teraz tak chyba nawet w nadmiarze. Winę za to
ponoszą opowieści które otworzyły w nim, w środku, drzwi do zagadek Mężczyzna jest
paliwem; opowieści ogniem. A najgorsze że są mu potrzebne jak narkotyki. Próbuje sobie
przypomnieć, czy skończył ostatnią z nich, i przyspiesza kroku Pragnie znaleźć się w domu,
żeby to sprawdzić Wstaje świt: góry są błękitne. Jasność nadchodzi z prawej strony, dlatego
ta strona gór wciąż pozostaje w cieniu Na horyzoncie morze łaskawie pozwala się obudzić
Mężczyznę zaczynają nachodzić wspomnienia, a to nieomylny znak, że opowieści rozstrajają
go wewnętrznie Urodził się w konkretnym miejscu, potem przeprowadził do innego
konkretnego miejsca, ponieważ ojciec rozwiódł się z matką, a matka otrzymywała żałosne
alimenty, które nie starczały na ich utrzymanie i mieszkanie w pierwszym konkretnym
miejscu. A także dlatego, że zdecydowała się zamieszkać znów ze swoimi rodzicami. Tak
więc mężczyzna spędził dzieciństwo z matką i dziadkami ze strony matki. Matka nazywała go
Cico, Bóg jeden wie dlaczego, nie tak bowiem brzmiało jego imię; nie było to nawet
pieszczotliwe zdrobnienie. Niemniej faktem jest, że tak do niego mówiła. Był jedynakiem, a
tym samym jedynaczką, mężczyzna bowiem doskonale wie, że jedynacy są androgeniczni i
każde z rodziców wykorzystuje ten aspekt ich płci, który im akurat pasuje lub na który mają
ochotę, bez szkody dla tego przeciwnego. Cico czy Cica, syn czy córka, pomagał matce
gotować jajka na twardo, a dziadkowi zabijać karaluchy.
To już niedaleko, zbocze staje się łagodniejsze, może nawet dojrzeć piaszczystą
drogę... Przez chwilę stracił poczucie czasu i przestrzeni, tak duża jest siła wspomnień.
Otwiera furtkę, wchodzi na ganek. Błysk w dłoniach, breloczek od kluczy - Myje się raz dwa,
daje jeść psu, sprawdza dokładnie każdy pokój, upewnia się, czy wszystko jest na swoim
miejscu (szkatułka z kości słoniowej). Następnie nastawia ekspres do kawy, bierze dwa czyste
wiadra z kuchni, napełnia jedno z nich wodą i ponownie wychodzi.
- W szkole podstawowej zgwałcił mnie jeden chłopak, podczas przerwy. Był jasnym
blondynem, miał bardzo długie włosy. Nie mogłam nic zrobić, byłam młodsza i słabsza od
niego. Poza tym jego rodzina miała więcej pieniędzy. Rodzice go oskarżyli, ale policja nie
przeprowadziła śledztwa, a dyrektor szkoły nie zrobił nic...
Miały pozamiatać parter, ale usiadły w saloniku, żeby obejrzeć telenowelę. W
kulminacyjnym punkcie - kiedy Floriana dokonywała tego strasznego wyznania - usłyszały za
plecami jakieś odgłosy. Za nimi stali dwaj żandarmi, w zielonych koszulach i czapkach. Mieli
notes, wymienili ich nazwiska, postawili przy nich krzyżyk. „Spokojnie - powiedzieli -
chcemy wam tylko zadać kilka pytań”.
Wzywano wszystkich mieszkańców schroniska w związku z wydarzeniami z sobotniej
nocy. Dla wygody przesłuchania odbywały się w ratuszu, w siedzibie urzędu miejskiego. Był
już Mario, Juanina, Mónica i Esteban; a także Igg i Belen, jak również członkowie paczki,
którą kierował Borja. Poza nią jedną.
Dziś poniedziałek, dzień księżyca, powiedziała Fernanda, a to przynosi pecha. Ale
Fernanda wierzyła w horoskopy, duchy i telenowelę, a ona nie. Dla niej poniedziałki
oznaczały jedynie gorączkowy pośpiech, żeby zdążyć przed innymi pod prysznic i nacieszyć
się plażą.
- Nie wiem, co my tu, do diabła, robimy... - Fernanda owijała słowa gumą do żucia i
wypluwała je w powietrze.
- Mamy cierpieć za tych drani? Ty, to jeszcze rozumiem, w końcu z nimi przestajesz...
Nie mówię, że podoba ci się to, co robią, ale się z nimi zadajesz...
Tina wyłączyła discmana, żeby ją słyszeć. A także żeby ją widzieć; czasem do
patrzenia potrzebne jej były również uszy. Fernanda i jej czarne loczki, lśniące teraz jak
smoła po niedawno wziętym prysznicu. Fernanda i jej figura z nadmiarem tłuszczu, podobnie
jak u niej, tyle że lepiej rozłożonym.
- - Mam powyżej dziurek od nosa tych faszystowskich kretynów... Uważają się za Bóg
wie kogo, tylko dlatego, że ich starzy mają kasę. Chester twierdzi, że jego ojciec pochodzi z
dynastii jakichś francuskich królów. Cóż, błękitna krew...!
W korytarzu, w którym czekały, ustawione były naprzeciw siebie dwie kanapy. Na
jednej siedziała Fernanda, na drugiej Juanina i ona. Pozostała ich tylko trójka, właśnie
przesłuchiwano Maria. Zaraz przyjdzie kolej na nią, ale nie denerwowała się już tak bardzo
jak na początku. Mónica i Esteban wyszli niemal szczęśliwi. Było jak na egzaminie: kilka
pytań i do domu. Oczywiście ani Mónica, ani Esteban nie należeli do paczki. Ona tak.
- Nie rozumiem tylko - powiedziała Fernanda - po co z nimi łazisz, skoro nie
popierasz tego, co robią. Wybacz, ale nie rozumiem...
Wzruszyła ramionami.
Drzwi do pokoju przesłuchań były wciąż zamknięte.
Nic nie powie, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. Nawet gdyby ją
torturowali albo zmusili do powrotu do domu, by wysłuchiwała tam zrzędzenia ciotki i wcale
nie mniej marudnego wuja archeologa - który przebywał gdzieś na Adriatyku, marząc o
wydobyciu statku pełnego złota - a może nawet Rażącego, nauczyciela ze szkoły, który nosił
ten przydomek z powodu swojego ulubionego powiedzonka: „Rażący błąd - mawiał - rażący,
panienko Serrano”.
Nie zdradzi ich, wolałaby umrzeć. Chociaż przyznaje, że w tym roku przesadzili.
Chester, Nuńo i Bravo siedzieli w areszcie za zranienie kilku Afrykańczyków. Belferka i
Goyo uciekli. Nikt nie wiedział, gdzie są Borja i Paz, ale, według wiarygodnych pogłosek,
przesłuchiwano ich w innym miejscu. Choćby byli nie wiem jak niepełnoletni, przyszłość nie
rysowała się przed nimi w różowych barwach.
Musiała im udowodnić, że można jej ufać. Zwłaszcza udowodnić to j e m u. A to było
coś, co wymagało działania, nie gadania. Każdy uczeń zna rytuał zaufania: polega on na tym,
żeby w danej chwili robić to, co się robić powinno. Tylko wtedy zostaje wydany werdykt:
Można ci ufać. Zaufania nie zdobywa się słowem. Nawet gdyby setki razy zapewniła ich, że
nie zamierza mówić, nic to nie da; musi to zrobić. Musi nie mówić. Każda inna opcja będzie
rażącym błędem. Wyjątkowo rażącym.
Drzwi Przeznaczenia otwarły się, zatrzęsły się kazamaty pałacu, wyszedł Mario,
zezując, już wolny, a jego wyraz twarzy przywodził na myśl duszę, która, spowita
światłością, unosi się prosto do nieba.
- Wszystko w porządku, spoko - powiedział, korzystając z tego, że z dyżurującym
strażnikiem wchodził właśnie Juanina. - Nie przesłuchuje żandarmeria, tylko jakiś facet w
cywilu, bardzo chudy...
- Nie nawijaj - przerwała Fernanda. - Powiedz lepiej, o co cię pytali...
- To dziwne, ponieważ...
Ale dozorca więzienny w zielonej czapce już się zbliżał. Fernanda udała, że żegna się
z Mariem, jakby już nigdy więcej miała go nie zobaczyć. Tina zrozumiała podstęp.
- Mówi, że pytają o jakąś dziewczynę, która mieszkała w schronisku... - wyszeptała jej
do ucha Fernanda, kiedy Mario się oddalił. - Tę, która podobno zaginęła... W głowie się nie
mieści! Co my możemy mieć z tym wspólnego?
Absolutnie nic, przyznała Tina. I ogarnął ją spokój.
Udzielenie odpowiedzi na ten temat nie nastręczało trudności. Spodziewała się go, a
poza tym nie miała w tym względzie żadnych zobowiązań, nie tak jak w tej drugiej sprawie.
Co się stało z Soledad? - wyobraziła sobie przesłuchanie. Skąd mam wiedzieć? Nie
zaprzyjaźniłyśmy się. Bardziej ją ciągnęło do pisania niż do zabawy. Była jak ufołudek. Nie
mam pojęcia, dokąd mogła wyjechać, może wróciła na swoją planetę...
Fernanda, korzystając z tego, że zostały same, wyciągnęła nogi na kanapie. Żuła gumę
w taki sposób, jakby chciała pożreć kogoś, kogo nienawidziła.
W poniedziałek rano Quiros kolejny raz poszedł do sklepu. Sprzedawca pytał go
wcześniej kilkakrotnie, co mu się stało w twarz, więc tym razem już tego nie zrobił.
Quiros kupił jogurty, bagietkę, ćwierć szynki i paczkę herbaty z kwiatu pomarańczy w
saszetkach. Zaopatrzył się też w gazety i jakieś powieści w odcinkach (spodoba jej się samo
to, że ma coś do czytania). Przytaknął krótko sprzedawcy, który komentował wydarzenia z
sobotniego wieczoru („Trzeba by pozamykać te wszystkie faszystowskie świnie”) i
obładowany torbami opuścił sklep. Zostawił je u kelnerki w pensjonacie i wyszedł ponownie:
czekało go spotkanie w ratuszu z przysłanym przez Olmosa ekspertem, powinien się
pospieszyć.
Nie mógł się jednak spieszyć. Zadyszka uniemożliwiała mu szybszą wspinaczkę po
stromiznach, których nie dało się uniknąć. A ponieważ przez całą noc nie zmrużył oka, bo jak
tylko się kładł, zaczynało mu brakować powietrza, zasypiał teraz na stojąco. Zastanawiał się,
czy to skutek pobicia. Mężczyzna, który nie potrafi przetrzymać porządnego łomotu, do
niczego już nie jest zdatny: słyszał kiedyś te słowa, nie pamiętał co prawda od kogo, ale
wierzył w nie niezbicie. Taki był Quiros.
W dawnych dobrych czasach po czymś takim jak to w sobotę nawet by nie mrugnął.
Mógł zostać poturbowany, ale tylko z zewnątrz, w środku trwał niewzruszenie.
Żartował sobie nawet. Miał zwyczaj przechwalać się, że tego rodzaju zajścia
pozwalają odkurzyć garnitur, teraz jednak tylko mu go poplamiły. Ubolewał bardziej nad
opłakanym stanem marynarki niż twarzy. A wszystko przez ten gwałtowny krwotok z nosa.
Zawsze woził jedną na zmianę (marynarkę, oczywiście, nie twarz), ale to już nie to samo:
była stara, za ciasna (Pilar łatała ją już kilkakrotnie), a jej niebieski kolor gryzł się ze
służbowym uniformem. Przynajmniej, dzięki jego zapobiegliwości, kapelusz i okulary
pozostawały nietknięte.
Przypomniał sobie inne zdarzenie, w którego trakcie również poplamił marynarkę.
Wtedy była to krew tego drugiego: Humberta Aldobrando, kandydata na poetę.
Kiedy zmiażdżył mu kark przyciskiem do papieru w kształcie anioła, pobrudził sobie
prawy rękaw.
Aldobrando i Casella, dwa dobre psy. Casella miał żonę i dwie córki, był brodaty i
gruby, Quiros zamordował go na brzegu rzeki. Aldobrando był ślicznym blondynkiem o
głosie kastrata, typowym „snupim”, rozwodnikiem z małą córeczką. Lubił pisać wiersze i
torturować dziewczynki. Wszyscy „snupi” są tacy sami: chcą być oczytani, wykształceni i
bardzo artystyczni. Aldobrando torturował i filmował, Casella sprzedawał filmy, a jego brat
bliźniak, który mieszkał w Niemczech, służył jako kontakt w Europie. Kiedy oszukali
wspólników, ci ostatni najęli Quirosa, żeby ich zlikwidował. Bliźniaka nie udało mu się
dopaść, ale Casellę i Aldobranda owszem. Na swoje nieszczęście oszukali niewłaściwe osoby.
Nigdy by nie przypuszczał, że mózg kogoś takiego jak Aldobrando może zawierać
jakąkolwiek materię, zwłaszcza tak obfitą, a przecież upaprał się cały, pozostawiając ślady
nawet na suficie, jak opuszczone dziecko, które rozmazuje własną kupę po ścianach. Na
szczęście policyjne śledztwo poprowadził Gaos. Gdyby przyjechał ktoś inny, Quiros mógłby
mieć nie lada kłopoty. Ale Gaos był jednym z policjantów, którzy pracowali dla tych samych
wielkich panów. Za sprawą Quirosa krew bryzgała wokół, a Gaos przyjeżdżał i sprzątał.
Dzięki Bogu, Quiros nie miał bowiem zwyczaju przedsiębrać środków ostrożności.
Zabijanie jest jak pieprzenie, powiedział kiedyś Hurtado, jego były wspólnik: jeśli nie
chcesz do końca życia ponosić konsekwencji, stosuj lateks. Quiros miał tę świadomość, ale
subtelności nie były jego mocną stroną, nie tylko dlatego, że był nieokrzesany, również
dlatego, że zabijając, nie tyle zabijał, co zmiatał z powierzchni ziemi.
Potrzebni mu więc byli tacy policjanci. Prawdę mówiąc, Gaos udawał mądralę i
pokpiwał sobie z niego, nazywając go dupkiem”. Twierdził, że różnica między nimi dwoma
sprowadza się do tego, że Quiros jest mrówką, a on wężem - „Ty drepczesz i drepczesz,
idziesz i idziesz, zawsze w linii prostej, a ja pełzam zygzakiem”, mawiał.
Teraz Quiros pełzał zygzakiem. Pobłądził wśród stromych wertepów miasteczka.
Spytał jakiegoś staruszka, który wskazał do góry. „Ratusz? Jest tam, dokładnie tam”. Wspinał
się dalej.
Powłóczył nogami, ciągnąc za sobą ołowianą kulę. Otwierał usta, żeby skraść nieco
więcej powietrza. Czuł kij wetknięty w odbytnicę (hemoroidy). Pocił się jak koń. Zatrzymał
się przy fontannie, żeby odświeżyć twarz. Fontannę zdobiła dość realistyczna bujna jabłoń,
wykonana z kamienia. Quiros zapragnął zjeść jedno z jabłek. Pomyślał że gdyby udało mu
sieje zerwać, pogryzienie go nie stanowiłoby już żadnego problemu. Jednak nie spróbował.
Wspinał się dalej.
Żoną Aldobranda była Marta.
Po rozwodzie przeprowadziła się do małego domku nad morzem, wysoko, nad
urwiskiem. Tam właśnie odwiedził I ją Quiros na polecenie Aldobranda, ponieważ w owym
czasie, lata przed tym, zanim go zlikwidował, pracował dla niego.
Otworzyła mu drzwi osobiście. Była drobną, ładnie zbudowaną, jasnowłosą kobietą o
niebieskich oczach. Miała na sobie coś w rodzaju wieczorowego spodniumu, odkrywającego
plecy. Wyglądała na lekko zamroczoną. Quiros zdjął kapelusz. Oświadczył, że przysyła go
były mąż z dość szczególnym zadaniem: ma zabrać wszystko, co należy do niego. Podział
majątku, jednym słowem. Marta czekała na niego, wpuściła go.
- Proszę - powiedziała. - Właśnie świętuję fakt, że zostałam sama, a świętowanie w
samotności nie jest zbyt przyjemne.
Z salonu dochodziły dźwięki samby. Ma pan ochotę na jedną? Jedną co? Caipińnha.
Piła caipińnha. Ale w pracy nie mógł sobie na to pozwolić. Miał ze sobą listę. Zaczął od
parteru. Odkładał wyszczególnione przedmioty, w miarę jak je identyfikował: popielniczkę,
dwa portrety dziewcząt z zamkniętymi oczyma, płyty, książki. Niech pan zabierze też to
gówno, Marta wskazała na oprawiony w ramy rysunek ciała ludzkiego, podzielonego, jak
jakaś sztuka mięsa, na ponumerowane pola. „Gdzie można uderzać bezpiecznie”, głosił tytuł.
Pośladki nosiły numer jeden.
Quiros pominął go jednak, ponieważ rysunek nie figurował na liście. Zwrócił
natomiast uwagę na przycisk do papieru w formie anioła. Wiele lat później miał użyć go do
zamordowania Aldobranda, ale w owej chwili ograniczył się do odstawienia go na bok.
Aldobrando miał do niego szczególną słabość. Wszyscy „snupi” są tacy sami: ekscytują się
śmiesznymi przedmiotami. Kiedy dołączał anioła do pozostałych przedmiotów, usłyszał za
plecami płacz.
Nie. Nie powinien wspominać Marty.
Marta była jedną z tych czystych rzeczy w życiu, które pamięć mogła jedynie zbrukać.
Musiał usunąć ją ze swoich myśli. Wiedział, że będzie to trudne, bo oto natknął się właśnie na
mur wskrzeszonych wspomnień. Powinien jednak spróbować.
Ulica, na której się znalazł, była bardzo szeroka. Jakiś pies umknął za róg. Miał sierść
białą jak prześcieradło, ale nie był to Sen, nie mógł nim być. W głębi, w jednej ze ścian
zobaczył zamknięte drzwi i wywieszkę z godzinami urzędowania. Dotarł. Było to tylne
wejście do ratusza, gdzie kazano mu się stawić. Miał wrażenie, że dobrnięcie do tych drzwi
zajęło mu całą wieczność. Otworzył je, wszedł do ciemnego korytarza, z jakiegoś pokoju
dobiegł go głos:
- Do kurwy nędzy, toż to nikt inny jak ten dupek Quiros!
- Wiedział, kto to jest, jeszcze zanim się odwrócił.
Nieves Aguilar była głodna. Pochłonęła już prawie całą szynkę. Właśnie zjadała
ostatni plasterek; żołądek podziękował jej za to delikatnym pomrukiem. Głód oznaczał, że
była w dobrej formie. Zdrowie idzie w parze z apetytem. Jesteśmy zdrowi, kiedy zaczynamy
myśleć, że czegoś nam brakuje, pomyślała sobie.
- Przypomniało się jej jedno z opowiadań Soledad. Pewna dziewczyna bierze udział w
przyjęciu, wydanym przez jej ojca dla prominentów firmy, w której on sam jest zresztą nikim
innym, jak kolejnym prominentem. Pomarańczowe refleksy wydobywają z mroku dekolty,
czarne garnitury, kelnerów w muszkach, bufet, orkiestrę grającą walce. Na pierwszy rzut oka
przyjęcie, jakich wiele.
Ale niektóre szczegóły są dość dziwne. Na przykład charakterystyczne zestawienie
przystawek. Kółeczka czerwonego i czarnego kawioru zostały ułożone jak pionki w
warcabach, kanapki tworzą nazwisko prezesa firmy (pana Astana), a krokieciki z łososia
kreślą niezrozumiałe znaki. Wszystkie kobiety są chude, a mężczyźni grubi i spoceni. Matka
krąży po całym domu, rzucając polecenia kelnerom, a jej wątła postać (ona również jest
szczupła) odbija się w szerokich oknach wielokątnego salonu.
Nagle następuje długo oczekiwana chwila: zjawia się prezes, mężczyzna o
niewątpliwym magnetyzmie, i wygłasza przemówienie lapidarnym stylem: „Nie ma wielkich
ludzi bez wielkich okazji. Nie jesteśmy już opcją przeciwną, jesteśmy jednością”. Otrzymuje
brawa. W tym momencie środek ciężkości przesuwa się na matkę, która wspomina inne
przyjęcie, dzień swojego ślubu z kimś, kto w owym czasie był zaledwie oddanym
pracownikiem biurowym. Przypominają się jej oderwane szczegóły: słowa kapłana, plama
tortu, rozpłatany na pół baran, którego nawet nie tknęła. Opowiadanie kończy się na opisie
baranka. Nosi tytuł „Ślub pani Boj”.
To głód przypomniał jej tamto opowiadanie. Pamiętała też czwartkowe popołudnie,
kiedy omawiały je w kawiarni. Dziewczyna była przeziębiona, ponieważ, jak wyjaśniła, po
umyciu włosów nie wysuszyła ich suszarką. Potem dodała:
- Ale nie o tym chcę pisać. Czasem myślę, że nie chcę być pisarką.
- Jesteś w podłym nastroju przez ten katar.
- Mówię poważnie... Ja chcę tego, czego nie chce nikt. Chcę pisać o tym, co tkwi we
mnie.
- Wszyscy tego pragną.
Po chwili namysłu dziewczyna uściśliła:
- O tym, jaka jestem w środku. A w środku nie jestem taka, jak ci się wydaje. Nawet
nie taka, jak się wydaje mnie samej. - Była głodna. Zamówiła dwa pączki.
A ona pamiętała nawet wąsik z cukru, jaki utworzył się dziewczynie wokół ust, kiedy
je pochłaniała.
Nie zaskoczyły jej te słowa: przywykła do jej dojrzałych wypowiedzi.
- Rozumiem cię - powiedziała. - Masz na myśli swój intymny świat.
- Wiesz, ile razy pisałam tę historię o przyjęciu? - spytała w odpowiedzi Soledad, nie
przerywając jedzenia.
- Więcej niż piętnaście. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, podobało mi się od
początku... Jednak miałam wrażenie, że za każdym kolejnym razem docieram nieco głębiej...
Mam na myśli siebie samą. Potem podarłam wszystko i pozostałam przy pierwszej wersji.
- Jesteś perfekcjonistką.
- Nie - zaprotestowała. - Pozostałych nie dało się czytać! Pamiętam takie opowiadanie
o dziewczynie, która przez całe życie nie ruszała się z łóżka, bez jedzenia i picia. Pisałam je
chyba ze sto razy... Wtedy również podarłam wszystkie wersje, oprócz pierwszej...
Nieves Aguilar zamyśliła się. Dziewczyna najwyraźniej potrzebowała dobrej rady.
- Wewnątrz nie różnimy się aż tak bardzo, jak twierdzisz, Soledad. Jesteśmy ludzkimi
istotami, nie mamy tylu tajemnic. W twoim wieku może się wydawać inaczej, ale później,
kiedy dorastasz, odkrywasz, że życie jest dość... Cóż, dość nudne. - Dziewczyna nie
uśmiechnęła się. - Kiedy oddychała, w jej zatkanym nosie słychać było świsty.
- Ukrywamy oczywiście różne rzeczy, kłamiemy, oszukujemy... Oszukujemy często,
owszem, bardzo często... Wiemy jednak, że to robimy. Gryzą nas wyrzuty sumienia.
- Ale ja nie chcę pisać kłamstw!
W owej chwili słuchała jej zaabsorbowana własnymi zmartwieniami i nie przywiązała
zbytniej wagi do tych stwierdzeń. Teraz zastanawiała się, co dziewczyna chciała przez to
powiedzieć. „Chce pisać prawdę”. Dlaczego nigdy nie wypytała jej dokładniej? Dlaczego,
kiedy jej nie rozumiała, odwracała się tyłem i kazała brnąć dalej samotnie?
Przerwało jej pukanie do drzwi. Pomyślała o Quirosie, ale od otwartych drzwi
popłynął znacznie słodszy głos.
- Można? Przyniosłam herbatę, proszę pani.
To była kelnerka. Rozmawiała z nią już wcześniej. Wyjątkowo miła dziewczyna.
Mieszkała w stolicy, a latem pracowała w pensjonacie pani Ripio. Była zaradna i zręczna.
Był z niej większy pożytek, bowiem Jacinto, jedyny syn pani Ripio, chłopak z
pryszczami na twarzy, który pomagał jej w restauracji, robił wrażenie zbyt leniwego, głupiego
lub przebiegłego, żeby wypełniać swoje obowiązki, więc ona musiała robić wszystko. Na
imię miała Safiva. Nie była jednak Arabką ani nikim takim, wyjaśniła jej, tylko rodowitą
mieszkanką Roquedal, podobnie jak jej matka, aczkolwiek jej ciemna skóra, rytmiczny chód i
bransoletka na kostce Nieves Aguilar przywodziły na myśl odaliskę.
- Pan Quiros prosił, żebym przyniosła pani na górę te gazetki... Co za uprzejmość ze
strony pana Quirosa! Gdzie on teraz może być? Z ekspertami z Madrytu? Dziękuję, połóż je
tutaj, Safivo. I przynieś mi obiad, najszybciej jak będziesz mogła. Umieram z głodu.
- To znak, że czuje się pani lepiej. Opuścić żaluzje, żeby było trochę ciemniej? Tak,
dziękuję. Błogosławiona niech będzie ciemność!
- Cha, cha, cha! Ot i mamy Quirosa! Nieźle cię chłopcy przećwiczyli! Dzisiaj młodzi
są bardziej niebezpieczni niż dorośli. Świat się zmienia, ukazują się różne dziwne znaki:
mnożą się sekty i inne takie... Niedawno, razem z Centeno, złapaliśmy kilku gości, którzy
narkotyzowali się głodem. Dokładnie tak, jak mówię. Związek Anorektyków S.A. Mieszkali
na opuszczonym złomowisku, wyglądali jak trupy. Masz, zjedz trochę. - Quiros zjadł szynkę.
- Spróbuj sera. - Quiros zjadł ser. - Centeno, przynieś drugą butelkę! Może być rioja. To
prawda, że już nie pijesz, Quiros? Nie uwierzę, póki nie zobaczę. Do tej pory pamiętam, jak
pochlaliśmy z Hurtadem i jak trzymaliśmy się latarni, a Hurtado mówił: „Quiros mi
przypierdolił, wezwij policję”.
- A ty odpowiedziałeś: „To ja jestem policja”.
Zaśmiali się.
- Nie pracujesz już z Hurtadem?
- Nie.
- I nie pijesz ani nie palisz... Kto by cię nie znał, toby cię kupił... Dziękuję, Centeno.
Rioja jest doskonała... Nie myśl, że tylko tobie coś dolega... Po winie robi mi się coś takiego
we łbie, jakbym suszył włosy suszarką: czuję gorący podmuch, słyszę brzęczenie, bruuum,
bruuum... Nawet teraz... I nie tylko po winie. Nie wiem, co to może być, chyba wiek. Cóż, jak
się pomyśli, jacy byliśmy kiedyś...
Nie zmieniliśmy się aż tak bardzo, pomyślał Quiros.
Gaos w dalszym ciągu wyglądał jak ogryziona kość albo łodyga na moczarach, chudy
i zielonkawy. Skóra okrywająca jego czaszkę nadal się napinała, kiedy się śmiał, a ścięgna na
szyi, widoczne aż po mostek dzięki rozpiętej koszuli i luźno związanemu krawatowi,
pęczniały w ten sam sposób. Może trochę bardziej wyłysiał. Ale palił jak zawsze: palce miał
żółte, a z jego popielniczki, jak w jakimś triku fakira, unosiła się smużka dymu.
- Widzisz, jak nas traktuje burmistrz? Oddał nam do dyspozycji posiadłość pod
miastem. Robi to, żeby pozbyć się kłopotu, to oczywiste. Nie jest zainteresowany tym, żeby
ktoś brukał imię jego kochanego miasteczka, dlatego nie rozdmuchano tej sobotniej sprawy.
„Mamy neonazistów, to prawda, nie ma na to rady. Oby tylko nikt się nie dowiedział”.
Przemysł turystyczny, chłopie. Nie chce stracić dochodów. Zbladł, kiedy się dowiedział, że
przyjechaliśmy przeprowadzić śledztwo w sprawie zaginięcia dziewczyny, która wedle
wszelkich znaków na niebie i ziemi została porwana. „Szukali panowie w górach?”, spytał.
Można by sądzić, że tam się ukrywają dziewczyny. Już widzę, jak skaczą z miejsca na
miejsce i śpią na gałęziach drzew, nagie, jak je pan Bóg stworzył, co, Centeno?
Quiros czuł się źle, ale jadł. Gaos czuł się dobrze i jadł.
Pokój był mały i ciemny, poza kręgiem światła pod lampką, która oświetlała mapę
leżącą na biurku w otoczeniu serwetek, papierowych kubków i talerzy. Gaos uwielbiał jeść.
Zawsze jadł. Quiros podejrzewał, że był chudy właśnie dlatego, że nie przestawał jeść, a takie
ilości pokarmu spożywane na raz uniemożliwiały mu jego przetrawienie. „Tyjemy nie wtedy,
kiedy jemy - miał zwyczaj mawiać Gaos - tylko w przerwach między jednym posiłkiem a
drugim”.
- Pieprzony dupek Quiros! - Gaos klepnął go po kolanie. - Nieźle cię urządzili...
Wiedzieli, jak bić, prawda?
- Nie za bardzo - powiedział Quiros.
- I pozwoliłeś przefasonować sobie twarz, nie odpłacając im pięknym za nadobne. Jak
mówiłem: kto cię nie zna...
- Od dawna się tym nie zajmuję. I nie zamierzam do tego wracać w moim wieku,
zwłaszcza z takimi dzieciakami... - Quiros usiłował obrać plasterek chorizo. W końcu zjadł go
ze skórką. - Nigdy bym nie pomyślał, że awansują cię na inspektora, Gaos - powiedział
przeżuwając.
- Sądziłem, że w policji zostają przyzwoici ludzie...
- To przez Nelę - powiedział Gaos. - Kazała mi wybierać między rozwodem a
awansem. Wybrałem awans. W moim wieku nie znajdę lepszej połowicy... Ty się nie
ożeniłeś, prawda? - Quiros zaprzeczył. Przez chwilę jedli w milczeniu. Przerwał je Gaos, nie
przestając oblizywać palców. - Boże, jakie to wszystko dobre... Wiejskie jedzenie. Przydałoby
się jeszcze kilka dziwek, nie, Centeno? A skoro już o nich mowa... Zwróciłeś uwagę na tę
czarnulkę? Tę przesłuchiwaną na końcu? Jak ona się nazywa...? Fernanda Guzman?
- Pomar - powiedział Centeno.
- Niezła lala! Chociaż dziewczyna tego Borjy, Paz jakaś tam („Huertas”, powiedział
Centeno), to dopiero palce lizać... Po prostu boska! Teraz dziewczyny albo są
anorektyczkami, albo grubaskami. Trudno dziś o kawał porządnej baby, jak to bywało za
naszych czasów. Chyba wezwę pannę Paz na ponowne przesłuchanie...
- Powiedzieli coś? - spytał Quiros.
- Nie wiedzą, nie odpowiadają. Podejrzewam, że twoja przyjaciółka, ta grubaska z
piercingami, próbuje chronić grupę, bo niejaki Borja wpadł jej w oko. Jestem jednak pewien,
że nie tknęli córki Olmosa. Poczekamy jeszcze, co nam powie Borja... Przesłuchali go już na
komisariacie. Kiedy przywiozą go do mnie, będzie wściekły, ale zapewniam cię, że przykręcę
mu śrubkę. Jest synem wojskowego, a ja nienawidzę tej kasty. Jeden sierżant nieźle dawał mi
w kość, kiedy byłem rekrutem. Poza tym chętnie postraszę tego samca alfę - wiesz, jak to jest:
łysi go szanują, wyrwał najładniejszą laskę... Idę o zakład o ten talerz serów, że nie ma nic
wspólnego ze sprawą córki Olmosa, ale pośmieję się trochę jego kosztem...
- Możesz mu coś powiedzieć, kiedy go będziesz przesłuchiwał? - zapytał Quiros.
Dziewczyna była tak miła, że nie zapaliła światła. Pokój, z półprzymkniętymi
żaluzjami, tonął w mroku.
- Można? Ojej, obudziłam panią?
- Nie, nie spałam. Wejdź, Safivo.
- Jakiś chłopak przyniósł to dla pani. Mówi, że to od księdza.
Nieves Aguilar uniosła się na łóżku i spojrzała na reklamówkę. Zawierała kartonowe
pudełko. Jego ciężar nadawał torbie kształt piramidy lub gruszki, którą dziewczyna trzymała
za czubek. Po obu stronach stożka wystawały jej gołe nogi.
- Dziękuję - powiedziała Nieves Aguilar cicho, prawie do siebie.
- Zostawię ją tutaj. Podniosę trochę żaluzje, dobrze? Słońce już nie świeci.
Kiedy dziewczyna wyszła, Nieves wyjęła z kartonu jedną z książek, otworzyła ją na
chybił trafił i przeczytała: „Należę do tych, którzy piszą inspirowani Miłością, dlatego też...”.
Na innej zaś stronie: „Myślę, że wszyscy pisarze kłamią”.
Te ostatnie słowa bardzo ją zaintrygowały.
- A tak przy okazji, jedno pytanie. Można wiedzieć, czemu jego świątobliwość
wynajął cię do szukania swojego klejnotu? Czyżby nie chciał go odzyskać? Cha, cha, cha...
To żart, nie obrażaj się.
- Wynajął mnie, żebym uspokoił nauczycielkę - powiedział Quiros.
Gaos roześmiał się ponownie. Nie brzmiało to jak: cha, cha, cha. Quiros nie znał
nikogo, kto śmiałby się w ten sposób. Śmiech Gaosa kierował się w głąb, jakby człowiek
chory na rozedmę płuc dostał ataku kaszlu. Albo jakby jakiś pies wyszczekiwał w agonii
ostatnią wolę.
- Przy tobie kobiety zawsze się denerwowały! W końcu wyszedł z ciebie dupek! I co,
uspokoiła się?
- Tak. To dobra kobieta.
- A skoro już mowa o dupkach... nieźle dałeś dupy z tym wisiorkiem, wiesz?
Przelecieliśmy go proszkiem, prawda, Centeno? Z braku laku przelatujemy wisiorki... Nie ma
ani jednego odcisku, nawet dziewczyny! Raz w życiu powinieneś zostawić ślady, a robisz
wszystko, żeby je zatrzeć...!
Centeno, siedzący przed laptopem głaz w garniturze i krawacie, głaz, który nie pocił
się ani nie odzywał, tym razem po raz pierwszy zawtórował Gaosowi śmiechem.
- Przecież... podniosłem go przez chustkę, bardzo ostrożnie... - bronił się Quiros. Gaos
skręcał się ze śmiechu. Centeno poczerwieniał. - Nie zatarłem ich, Gaos, do diabła... Skoro
nie ma śladów, to... po prostu ich nie ma!
- Po co te nerwy, stary, to tylko żart. - Gaos wycierał oczy. - Tak czy inaczej,
poczekamy, co powiedzą w laboratorium, ale wisiorek jest sterylny jak twój mózg.
- To źle - powiedział Quiros.
- Bardzo źle - zgodził się Gaos. Podniósł się i oparł łokciami na mapie, przełykając
oliwkę. Wypluł pestkę na jedną dłoń, drugą unosząc do skroni. - Bruum, bruuum, suszarka
znowu się włączyła. Nikt jej nie słyszy? Przecież wiem, że nie. To wino. - Wskazał na jakiś
punkt na mapie. - Jutro sprowadzimy psy i helikoptery. Musimy kogoś zamknąć, wtedy jego
świątobliwość będzie usatysfakcjonowany, prawda, Centeno? Dziewczyna może się odnaleźć
później. Szast-prast, jeden w ciupie i po zupie. A propos, od dawna podejrzewamy, że w
okolicy pracuje „snupi”, wiedziałeś o tym?
Quiros wpatrywał się w niego nieruchomo.
- Jesteś pewien?
- Szefostwo tak twierdzi; pewnie wiedzą, co mówią.
Zresztą wszystko wskazuje na to, że mają rację. Jest dość dobry, jeśli oceniać po
klienteli, i dość szalony, jeśli oceniać po materiale, jaki oglądaliśmy...
Quiros poczuł coś jakby strach. Nie myślał o dziewczynie, tylko o kobiecie:
przypomniał sobie, jak zapewniał, że odnajdą uczennicę, że wszystko będzie dobrze. Jeśli
jednak to, co sugerował Gaos, jest prawdą, nie ma najmniejszej szansy, żeby sprawy
potoczyły się pomyślnie.
- Czy don Juan wie?
- Po co przekazywać mu takie wiadomości? - Gaos wypluł kolejną pestkę. - Chcesz,
żeby zabił posłańca? A to jeszcze nie wszystko. Twoja kochana Tina, ta grubaska od
piercingów, twierdzi, że w zeszłym roku również zaginęła turystka, Szwedka, która, podobnie
jak Soledad, zatrzymała się w schronisku. Nazywała się Bania.
- Anja, żadna bania - poprawił Centeno.
- Przeprowadzimy „prospekcję wsteczną”, strona sto siedemdziesiąt sześć podręcznika
inspektorów brygady.
Zaczniemy od Bani i będziemy posuwać się do tyłu; przekonamy się, dokąd nas to
zaprowadzi. Tylko dyskretnie, pamiętaj: „snupi” plus zaginione nastolatki równa się czyste
gówno. Na sto procent.
Quiros z trudem przełknął przeżuwany kęs.
- Myślałem, że nikt już nie zajmuje się filmami, od kiedy...
- Od kiedy zlikwidowałeś Casellę i Aldobranda? Ależ z ciebie dupek! Filmy snuff to
jeden z najbardziej kwitnących biznesów, obudź się wreszcie! Siedzi w tym wiele grubych
ryb: polityków, policjantów, reżyserów filmowych, fotografów, agentów artystycznych,
producentów telewizyjnych... Albo sami są „snupi”, albo kupują robione przez nich filmy,
dlatego wszyscy wolą milczeć. Wiesz, jaki ostatnio stosują system porozumiewania? Ani
bezpieczne linie, ani wyszukane komputery... Wtrącają zdania w telenowelach. Nie mają z
tym problemu, wiem, co mówię, pracuje dla nich wielu scenarzystów, a ponieważ to
telenowele, mogą w nie wkleić dowolną wypowiedź aktora i nikogo to nie dziwi. Włączają
telewizor i oglądają.
Jakaś postać przekazuje szyfrem dowolną wiadomość: o nowym „snupim”,
oferującym filmy wysokiej jakości, albo o innym, którego właśnie aresztowano. Może to być
także informacja skierowana do jednego ze „snupich”, któremu policja depcze po piętach...
Zdania są dziwne, rozumieją je tylko oni...
Carlos Escorial, przypomniał sobie nagle Quiros.
Telefon brutalnie rozdarł ciszę w chwili, kiedy zabierała się za czytanie pierwszej
książki.
- Cześć - zaśpiewał głos. - Dzwoniłem do ciebie rano, ale miałaś wyłączony telefon.
Stało się coś dziwnego: godzinami wyobrażała sobie tę rozmowę, każdą minutę, każde
słowo, każdą monosylabę.
Rzeczywistość okazała się jednak inna.
Usłyszała siebie samą, jak odpowiada głupio, z książką otwartą ciągle na kolanach:
„Chciałam trochę pospać”. W jej ustach, jak bańka, pęczniały słowa przeprosin. Przeprosin!
- Patrzcie, patrzcie! - powiedział Pablo. - Mąż dusi się w skwarnym Madrycie, a
paniusia pozwala sobie na luksus wylegiwania się w łóżku do dwunastej w południe. I na
plaży...
- Owszem.
- Coś ci jest?
Nareszcie zauważył. Na którym etapie drogi, zastanawiała się. Po ilu uderzeniach
serca? Czy to możliwe, żeby takie szczegóły były miarą miłości? A najgorsze, że zdała sobie
sprawę, iż mimo wszystko to pełne hipokryzji pytanie sprawiło jej przyjemność.
- To nie był najbardziej udany weekend, Pablo - powiedziała w końcu. - Opowiedziała
mu o gorączce, wyczerpaniu i telefonach.
Wiedziała, że czyniąc to, oddawała mu coś bardzo cennego - swoją dumę - ale nie
miała już ochoty go karać.
Kiedy skończyła, czekała na jego reakcję. Z zaskoczeniem stwierdziła, że to on się
obraził.
- A więc dzwoniłaś kilkakrotnie...? Można wiedzieć, dlaczego nie zostawiłaś żadnej
wiadomości? Natychmiast bym oddzwonił. Chcesz mnie kontrolować na odległość, Nieves?
Chcesz, żebym spełniał twoje życzenia, choć nawet mi o nich nie mówisz? Czy ja jestem
jasnowidzem, żeby wiedzieć, kiedy jesteś chora i kiedy chcesz ze mną rozmawiać? - Nie
odzywała się. Tylko słuchała. Mówił dalej, zmieniwszy ton.
- Wyłączyłem telefon na cały weekend, żeby nie zawracali mi głowy z redakcji, wiesz,
jacy oni są. Tegoroczny dolce stil nuovo polega na tym, że dzwonią o każdej porze i wciskają
zlecenia. W sierpniu zostało zaledwie kilku frajerowi musimy pracować za wszystkich. Nie
odbierałem, oczywiście. Również w domu. Mówiąc szczerze, pojechałem na wieś.
Powtórzyła:
- Na wieś...
- Owszem, chciałem pomyśleć. Odprężyć się i pomyśleć. W sobotę poszedłem na
spacer, w niedzielę także. To nie to samo co plaża, wiem, ale pomaga. - Dostrzegła podtekst.
Zagryzła zęby, żeby się powstrzymać od komentarzy. - Ptaszki, strumyk, drzewa, pachnące
zioła... - Nagły śmiech, jak smagnięcie. - Jednak w niedzielę musiałem pędem wracać do
domu. Wiesz, dlaczego? Przytrafiło mi się dokładnie to samo co tobie: coś mi musiało
zaszkodzić... Zawsze przytrafia nam się to samo. Jak widzisz, obydwoje spędziliśmy weekend
w łóżku.
- Owszem. - Różnica polega na tym, że ja byłam w nim sama, pomyślała.
- Nieves, czy godzi się pani na remis?
Wściekłość odebrała jej głos.
Rozumiała naturalnie, że miał rację. Jego logika była miażdżąca: skoro nie było
komunikacji, nie było winy.
Powinna była zostawić mu wiadomość. Nie proszę cię jednak o twoją miażdżącą
logikę, pomyślała. Na nic mi twoja... miażdżąca logika.
- ... brakowało, kiedy spacerowałem - mówił - i prawie cię widziałem, przysięgam,
niemal mogłem cię zobaczyć. Byłaś przy mnie, na wsi, i mówiłaś mi... czy też nakazywałaś...
Ma talent krasomówczy, myślała. Lubię jego opowieści.
On opowiadał, a ona słuchała jego historii. Nie jesteśmy już opcją przeciwną, jesteśmy
jednością. Jednym ciałem, jednym rozpłatanym na wpół baranem.
Odłożyła książki Guerina na bok i wstała. W łazience zagasiła tlący się jeszcze żar łez.
- ... ponieważ naprawdę cię kocham.
- Ja ciebie również - powiedziała do lustra.
Kiedy zadał jej pytanie, postanowiła nie mówić nic o dziewczynie. Quiros prosił ją o
dyskrecję. Tak właśnie zrobi. Nie dlatego, że nie wierzyła Pablowi, ale dlatego, że zatajenia
przed nim pewnych spraw wymagała swego rodzaju sprawiedliwość.
Przypomniał jej się Quiros. Chciałabym go zobaczyć, powiedziała do siebie.
Przydałaby się jej jego uspokajająca, stanowcza obecność. Logika Quirosa nie była
miażdżąca, nie przedstawiał toku rozumowania, nawet niezbyt ładnie się wysławiał (prawdę
mówiąc, w ogóle niewiele mówił). Tęskniła jednak za jego szczerością, rozwagą, a nawet za
jego nieokrzesaną szarmanckością... Potrzebowała tego wszystkiego bardziej niż
kiedykolwiek.
- Mam dla ciebie informacje, o które prosiłaś - powiedział Pablo. - Na temat tego
domniemanego detektywa...
Poczuła niewytłumaczalną chęć, żeby go powstrzymać, ale zanim się nad tym
zastanowiła, usłyszała, jak mówi.
Posłuchaj mnie, pedale! Myślisz, że to, co czytasz, to nie rzeczywistość, że to się
wcale nie dzieje? I tylko dlatego, że tak sądzisz, tak ma być? Jak śmiesz przypisywać sobie
takie przywileje? Niby dlaczego masz być ważniejszy niż ja, kretynie? Do ciebie mówię!
Żaden czytelnik z ciebie! Po prostu zwykły bękart! Ograniczony, gówniany osioł, głupiec,
głupiec, więcej niż głupiec!
Mężczyzna przestaje krzyczeć do lustra, między innymi dlatego, że jest całe oplute.
Ale nie poprzestaje na tym: szarpie kartki, przeżuwa strzępy, rzuca się z kopniakami na psa,
wywraca stół; ogarnia go diabelska furia.
Opowieści! - krzyczy. Przeklęte opowieści!
Uspokaja się, siada, smaruje grzankę margaryną. Zawsze je na śniadanie grzanki i
płatki z mlekiem: to bardzo zdrowe. Psu zostawia resztki. Powiem wam prawdę, myśli:
trafiliśmy do tej samej opowieści, ty, ja, wy, wszyscy. Nie możemy z niej wyjść, ponieważ ta
opowieść obejmuje wszystko. Mogę to udowodnić. Doszliśmy do wniosku, że
urzeczywistnianie pragnień jest nieuświadomionym truizmem. A zatem rzeczywistość jest
pragnieniem, a pragnienie rzeczywistością. Wymieniajcie te terminy dowolnie, wedle
życzenia. Jeśli nadal sądzisz, I że to nie jest rzeczywistość, pragnę, żebyś zniknął.
Niech zostaną tylko ci, którzy uważają, że to rzeczywistość. Koniec, kropka.
Pies także zostaje, pragnę dodać.
Świat jest niewysłowioną tajemnicą. Nic nie wiemy, niczego nie możemy pojąć. Przed
oczami mamy zamgloną szybę i nie dostrzegamy tego, co jest za nią. Dzieje się tak, ponieważ
nasze myśli są ludzkie, a istotom ludzkim nikt nie gwarantuje żadnych odpowiedzi. Niemniej
jedno jesteśmy zdolni pojąć: oszukujemy się, wierząc w znajomość życia. Jesteśmy obcymi,
którzy budzą się wśród obcych, w obcym miejscu, a po pewnym okresie zamętu i poszukiwań
powracają do przerwanego snu. Tym jest egzystencja.
A teraz gra słów. Wymaż ze słowa EXISTENCIA słowo ESENCIA. Co zostaje? XIT,
co brzmi podobnie jak angielskie „gówno”. IT, w tymże języku, oznacza „to”, więc także się
go pozbędziemy. Co pozostaje? X, niewiadoma.
Czasem mężczyzna ma ochotę...! Szlocha rozpaczliwie.
Chce ci zrobić ogromną krzywdę, dużo większą, niż robił do tej pory. Chce obedrzeć
cię ze skóry. Mężczyzna wstaje, kopie w krzesła, kopie psa, ściąga z wieszaka Posrebrzaną,
idzie po amunicję, wraca bez niej, zapina szlafrok, uspokaja się.
Słyszy hałas: warkot silnika w powietrzu. Helikoptery.
Pies podnosi głowę. Dalekie szczekanie. Odsuwa firankę i patrzy: nic.
Mężczyzna nie jest bogiem, nie jest nawet jego podobieństwem, teraz to wie. Jest
raczej owym małym grubasem, który mieszkał z matką i dziadkami, i tęsknił za ojcem.
Ojcem, który miał się nigdy nie zjawić z jednej prostej przyczyny: ponieważ to był on sam.
Mężczyzna wie, że kiedy rodzi się chłopiec bez ojca, sam chłopiec staje się ojcem, korona
przechodzi na jego głowę. Bocianie pisklę również jest bocianem, dziedziczy się penisa i
ojcostwo. Więc mężczyzna, będąc i ojcem, i dzieckiem jednocześnie, był mężem i synem
swojej matki. Nie był jednak bogiem w swoim domu ani w państwowej szkole, do której
uczęszczał, a gdzie wszystkie dziewczyny patrzyły na niego tak, jak tylko dziewczyny
potrafią patrzeć na grubasa. Choć po prawdzie trudno jest być bogiem w państwowej szkole,
umożliwia to jedynie prywatyzacja.
Wszechświat jest również prywatną firmą, przynajmniej dla wierzących. Wszechświat
jest własnością jednej jedynej istoty, inni muszą płacić, żeby się nim nacieszyć. Tak czy
inaczej, prawda jest jedna: mężczyzna nie był bogiem, był małym grubasem.
Trzeba mówić prawdę, nawet jeśli boli.
Nie zachował się również jak bóg, kiedy po śmierci dziadków matka zaczęła
przyjmować w domu mężczyzn.
Byli wysocy jak wieże i krzywiąc twarz w przewrotny sposób, pochylali się, żeby mu
się przyjrzeć. I choć było ich wielu, przychodzili pojedynczo. Matka prowadziła ich do
sypialni, a on zostawał na zewnątrz. Idź do swojego pokoju, Cico. Stosował się do polecenia,
płacząc.
Dobrze, że przynajmniej miał już wtedy swoją szkatułkę z kości słoniowej.
I kino. Kino wzruszało go od małego. Uwielbiał Psa andaluzyjskiego, chciał zostać
reżyserem, mieć swoją gwiazdę w Alei Gwiazd, stać się kamieniem milowym w historii
celuloidu... Nie osiągnął żadnego z tych celów.
Pozostawia brudne talerze w kuchni (nie nauczył jeszcze psa zmywać), wchodzi do
łazienki, gdzie nadal unosi się mgiełka po niedawnym prysznicu, napełnia jedno wiadro
wodą, drugie czyste bierze ze sobą. Nie może niczego brakować, myśli. Wychodzi tylnymi
drzwiami i kieruje się do szopy.
Wtorkowy poranek jest jasny, bardzo czysty, ale mężczyzna zna już najbliższą
prognozę: za dwa, trzy dni ośrodek niżowy, burzowe pożegnanie lata, monstrualne chmury
otaczające olbrzymie oko, niebiańską tarczę strzelniczą, odpływ boskiego WC. Ostatnie dni
sierpnia: pora spakować walizki, zamknąć interes i ulotnić się stąd do przyszłego roku,
naprawdę mężczyzna mieszka bowiem w stolicy, nie w tej odrażającej zagrodzie, do której
zjeżdża tylko na lato. Tym razem się opóźnił, za co obwinia różne okoliczności: drobne
naprawy dachu szopy, nieprzewidziane zakupy, może nawet...
Ależ tak, opowieści, które poruszyły liczne warstwy błota, szlamu, pozostawiając po
sobie nieunikniony osad niepokoju!
Jak to możliwe, że skoro nie jesteśmy niczym innym niż słowem pisanym, nasza
historia jest rzeczywista? - zastanawia się, podczas gdy jego postać, jak pochodnia w ogniu,
czernieje, wypala się, traci formę, zamienia się w popiół, w ciemność...
Tego poranka Quiros wyszedł wcześnie. Na wyludnionych ulicach wzbierało wściekłe
ujadanie. Podążył za nim na szczyt wzniesienia, gdzie stała furgonetka. Dwaj policjanci w
odblaskowych kamizelkach pili kawę oparci o karoserię. Zajrzał przez tylne okienko i
zobaczył psy.
- Podobają się panu? - spytał jeden z policjantów, bardzo młody, niemal dziecko. - Są
najlepsze. Czysta rasa. Szkolone od szczeniaków. Mają taki węch, że potrafią wyczuć zapach
skarpetki w czasie i przestrzeni. I są bardzo przebiegłe. Zdolne kontaktować się z ludzką
istotą prostym językiem symboli. Posłuszne, wierne, niezmordowane... Ulepszona wersja
owczarka alzackiego.
Ujadające psy wspinały się na tylne łapy, przednie opierając o kratę. Okno nie było
duże, więc Quiros mógł dostrzec tylko najbliższe z nich. Te, które były za nimi, skakały,
ukazując jedynie kawałek pyska, a w głębi rozróżniał już tylko ciemne kształty. Był jednak
niemal pewny, że żaden z nich nie był biały.
- Naprawdę nie pracuję w policji - powiedział młody.
Zdjął czapkę, a wtedy Quiros zdał sobie sprawę, że nie był również mężczyzną, tylko
krótkowłosą dziewczyną o twarzy usianej pryszczami i ze śladami zmęczenia. Na
identyfikatorze przypiętym do kamizelki przeczytał: „M.C. Carnicero”. - Jestem na
praktykach. To moje pierwsze prawdziwe ćwiczenie w terenie.
- Bardzo dobrze - skonstatował Quiros, żeby cokolwiek powiedzieć.
Drugi policjant wszedł do baru. Dziewczyna podeszła do psów, wydając odgłos
przypominający szczękanie zębów.
Ujadanie przycichło. Wtedy M.C. Carnicero oznajmiła:
- Czekamy, aż pierwsza grupa wróci z gór. Suki pierwiastki zawsze idą przodem.
Musimy zaczekać. Gdybyśmy połączyli je z samcami, mogłoby nieźle zaiskrzyć.
- Jasne - powiedział Quiros, choć uważał, że psy i tak zachowują się nerwowo.
- Są podenerwowane, bo rano coś znalazły - wyglądało na to, że M.C. Carnicero ma
zdolności telepatyczne, podobnie jak jej psy.
- Co mianowicie?
- Nie mam pojęcia. Właściwie nie wiem nawet, czego szukamy. Do moich zadań
należy jedynie opieka nad nimi, karmienie ich i przewożenie. Ale to musi być coś ważnego.
Zauważył pan helikoptery i furgonetki, które zjechały do miasteczka?
Quiros właśnie miał odpowiedzieć, kiedy spostrzegł przechodzących obok brodacza i
rude dziewczyny. Pożegnał się z M.C. Carnicero (sprawiała wrażenie niezadowolonej, że nie
będzie miała z kim rozmawiać o swoich psach) i poszedł za nimi.
Szli szybko, wiedzieli, dokąd się kierują. Quiros musiał zachować odpowiednie
tempo, żeby ich nie zgubić. Nagle zaczęli biec, Quiros również. Niemal zderzył się z kimś,
kto biegł w przeciwnym kierunku, z jakąś kobietą, która dmuchnięciem odsunęła końcówki
włosów, po czym spojrzała na niego z nienawiścią i pobiegła dalej. Kiedy dotarł do
promenady, ujrzał rude dziewczyny na piasku. Szły w stronę falochronu. Niosły sprzęt do
nurkowania. Brodacz podążał za nimi z miną wyrażającą satysfakcję.
Helikoptery pruły powietrze. Morzu to najwyraźniej nie przeszkadzało: było spokojne
pod leniwymi falami i delikatną jak papierowa suknia pianą.
- Piję za wolność. - Marta wzniosła kieliszek. - To ja zażądałam separacji. I nie żałuję.
Nie miał właściwie ochoty na nic, nie jadał podczas pracy, ale nie chciał jej urazić,
więc przełknął kilka kęsów.
Postanowił skorzystać z zaproszenia i teraz nie mógł się już wycofać.
Godzinę temu, kiedy zabierał przycisk do papieru w kształcie anioła, usłyszał, jak
płacze (zrozumiał, że była trochę wstawiona - caipińnhas). Wyjaśniła mu, że chociaż cieszy
się z zerwania z Aldobrandem, nie potrafi pozbyć się uczucia samotności. Może zostanie z nią
na kolacji? Przyglądał się, jak smaży kotlety, kładzie obrus, zapala świece i nalewa wino.
Była prawie dwunasta w nocy. Dawno już powinien wykonać zlecenie, a nadal tkwił w domu
na urwisku, razem z tą kobietą, słuchając morza i tego, co mówi.
- Zakochałam się w Humbercie, ponieważ podobały mi się jego wiersze. Byłam
młoda, niewinna i trochę głupia. Virum non conosco. - Robiła wrażenie, jakby mówiła do
kieliszka, a kieliszek (pomyślał Quiros) na pewno rozumiał więcej niż on. - On był bogaty i
przystojny. I był poetą. Może nie uwierzysz, ale to właśnie pociągało mnie najbardziej. Fakt,
że był poetą, zmieniał go w moich oczach w księcia z bajki. Poza tym bił od niego entuzjazm.
Mówił, że chce pisać o tym, co naprawdę tkwi w nim, w środku.
W środku jestem inny. I miał rację. Nigdy nie pozwalał mi jechać do tamtego domu na
wsi. Pewnego dnia, kiedy go nie było, ogarnęła mnie ciekawość. Znalazłam piwnicę.
Zobaczyłam kamery, soczewki, scenę, poplamioną podłogę... Potem odkryłam kasety
wideo. Po wyjściu zadzwoniłam do adwokata i zażądałam rozwodu. - Piła i płakała
równocześnie, a Quiros miał wrażenie, że łzy spadają jej do kieliszka, by powrócić do oczu tą
samą drogą, bez żadnej widocznej przerwy. - Skurwysyn. Były tam nie tylko nastolatki,
czasem nawet kilkuletnie dzieci... To właśnie tkwiło w nim, w środku. - Spojrzała na Quirosa.
- Dlaczego pan dla niego pracuje? Dlaczego pracuje pan dla takich ludzi? Wygląda pan na
dobrego człowieka. Z pana wzroku emanuje dobroduszny autorytet. Dlaczego pracuje pan dla
takich degeneratów jak Aldobrando?
Quiros, zaskoczony tym, że musi się odezwać, zaczął się plątać.
- Jeśli mam być szczery...
- Płacą panu za to, wiem - przerwała - ale czy nigdy nie zrobił pan niczego za darmo,
panie Quiros? Przepraszam za tę impertynencję, chyba zaszkodził mi alkohol. Ma pan ochotę
na deser? - Quiros nie miał. Marta spojrzała na niego z uśmiechem. - Zamknął już pan listę
przedmiotów należących do tego drania, mojego byłego męża? Brakuje czegoś?
- Jednej rzeczy - powiedział Quiros - ale to może zaczekać.
Starał się nie wspominać, próbował zablokować jakieś drzwi, ale w głowie nie miał
żadnych drzwi. A może wszystkie otworzyły się naraz i przeszłość, jak wiatr, przeszywała go
na wskroś.
Najmłodsza z rudych kobiet, stojąca na skraju falochronu, ściągnęła ubranie; nie tylko
bluzkę i szorty: była naga, można było dojrzeć zarys jej pośladków. Wyciągała w górę
ramiona, podczas gdy brodacz pokazywał ją kijkiem, być może snorkelem. Dwie pozostałe
przygotowywały coś, co mogło być kombinezonem do nurkowania.
Pomyślał: trzeba poczekać, aż będzie sam. Odwrócił się i skierował w stronę
pensjonatu. Słychać było syreny, śmigła helikopterów, policyjne samochody z migającymi
światłami. Po drodze odezwał się telefon.
Ciemnowłosa kelnerka była w recepcji. Quiros skorzystał z okazji, żeby dać jej
jeszcze trochę pieniędzy. Dziewczyna wzbraniała się przed ich przyjęciem. „Jestem ci winien
za opiekę, jaką ją otaczasz”, nalegał. Spytał, jak ona się czuje.
- Bardzo dobrze. Cały ranek spędziła na czytaniu nowych książek. Wejdzie pan na
górę? Będzie jej miło.
- Mam dziwne wrażenie, jakbym ukrywał coś strasznego. Czasem ogarnia mnie
ochota, żeby o tym pisać, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Nikt nie może. Gdyby ktoś
opisał, kim naprawdę jest i co naprawdę ukrywa, stworzyłby historię nienadającą się do
druku. A jak wniknąć w siebie, jak obnażyć duszę, żeby pisać całkowicie szczerze? Nie warto
marnować papieru, jeśli nie zamierza się zstąpić w głąb tej mrocznej otchłani. Myślę, że
wszyscy pisarze kłamią. Są tacy, którzy opisują swoje trudne doświadczenia, i tacy, którzy je
zmyślają, tacy, którzy próbują opowiadać wszystko tak, Jak się wydarzyło”, i tacy, którzy
optują za wyobraźnią, ale czy jest ktoś, kto opisuje to, co nosi w sercu? Byłoby to straszne,
naprawdę. Tylko Bóg wie, co zalęgło się w moim. Niemniej czasem pragnę, nawet jeśli
tysiąckrotnie miałbym tego żałować, zagłębić pióro we własnej piersi, zamoczyć je w tym, co
tam napotkam...
Litery skapywały jej z oczu. Przestała czytać: zamyśliła się.
Spoglądając z niewyraźnego zdjęcia na skrzydełku okładki Granatu Prozerpiny,
Manuel Guerin wydawał się czytać w niej jak w książce. Sądząc po fotografii, musiał być
brzydki, o przerzedzonych, siwych włosach, nosie jak bakłażan i oczach ukrytych pod gęstym
okapem brwi. Jako pisarz nie był bardziej atrakcyjny. Chociaż buty mu nie brakowało. Krótki
okres pobytu w Paryżu, pewna przewaga umysłowa nad krajanami i siła napędowa, jaką była
jego miłość do Carmeli Cruz (wszystkie książki dedykowane były właśnie jej), sprawiły, że
marzył o literackiej nieśmiertelności; to było widać. Nie osiągnął jej jednak. Był przeciętny.
Dziewczynie mogły się podobać opowiadania o złej konstrukcji i absurdalnym zakończeniu,
ale była nastolatką. Ona zaś posiadała wiedzę i odpowiedni wiek, dlatego oceniała je jako
fantazje starego marzyciela i żal za przeszłością, która nie powróci.
I co gorsza, przeczytała wszystkie książki Guerina, które przysłał jej ojciec Toro (były
w bardzo złym stanie, niektóre miały powyrywane strony, inne miały niewyraźny druk), lecz
nie znalazła ani jednej wskazówki na temat miejsca, do którego owego ranka dziewczyna
mogła się udać.
„Nie wiem, czy to wszystkie, jakie znajdowały się w kartonie - skreślił drżącym
pismem ojciec Toro w dołączonym liście - może czegoś brakuje, ale tylko tyle udało mi się
zdobyć. Niech Bóg cię błogosławi, córko, nie omieszkaj Mu codziennie rano dziękować,
ponieważ to On sprawia, że wschodzi słońce, rosną rośliny, a życie trwa”.
Brakuje jednej, pomyślała. Tej najważniejszej, która wstrząsnęła Soledad. Tej, która
sprawiła, że wyjechała o świcie, zaraz po tym, jak do mnie zadzwoniła.
Podrapała się w głowę, powinna ją umyć, nie robiła tego od czasu choroby, a jej włosy
były dość niewdzięczne i natychmiast uwidaczniały najmniejsze przejawy niedbalstwa.
Związała je w niewielki koczek. W przeciwieństwie do nich pokój wyglądał dobrze: panował
w nim porządek. Safiva zmieniła pościel, pachniało czystością i było jasno. Jaki dziś dzień?
Chyba wtorek. Jak tylko będzie mogła, ubierze się, wykąpie i złoży kolejną wizytę ojcu Toro.
Musi zdobyć książkę, która...
Zapukano do drzwi.
- Wejdź, Safivo - powiedziała.
Wszedł Quiros.
W pierwszej chwili znieruchomiała, ale szybko znalazła schronienie pod pościelą.
Quiros wyglądał jak szafa na walcowatych nogach, subtelny autobus, stojący na środku jej
ślicznej sypialni.
- Chciałem zobaczyć, jak się pani dziś czuje.
- Dobrze - odpowiedziała chłodno. - Co to były za syreny?
- Pożar - wyjaśnił Quiros po krótkiej chwili.
- To straszne! Są jacyś ranni?
- Nie.
- Słyszałam też... jakieś szczekanie. Ujadanie, niemal wycie...
- To policyjne psy. Sprowadzili je dziś rano.
- Dostałam od tego gęsiej skórki. Myślałam, że ktoś je morduje. Nie było słychać nic
innego, tylko to.
- Sprowadzili też helikoptery... Stoją na lądowisku... Pracują w pośpiechu, ponieważ
zapowiedziano deszcze...
- Znaleźli coś?
- Jeszcze za wcześnie, ale na pewno... - Quiros wpatrywał się w swój, zdjęty przed
chwilą, kapelusz. - Cokolwiek się stanie... nic więcej nie może pani zrobić... Proszę to
przemyśleć... Dużo pani pomogła. Ona na pewno to docenia...
Nieves Aguilar patrzyła na niego, mrugając, wsparta na ciepłych poduszkach.
- Nie za dobrze rozumiem.
- Wszystko jedno - powiedział Quiros cicho. - Dostanie pani koktajl z owoców...
Przyjdę później.
- Proszę poczekać.
Przerwanie tej bezbrzeżnej ciszy wydało jej się nagle bardzo ważne. Przyszło jej to do
głowy zaledwie sekundę wcześniej i postanowiła zrobić coś nieoczekiwanego: odsunęła
książki, potem pościel, usiadła z odkrytymi nogami, z nogawkami od spodni podciągniętymi
do kolan.
- Proszę usiąść - poprosiła. Quiros rozejrzał się za krzesłem. - Nie. - Wskazała na białą
przestrzeń obok siebie. - Tutaj, na łóżku.
Zanim się poruszył, minęła cała wieczność. Kiedy wykonał polecenie, jego ciężar
sprawił, że pochyliła się do przodu. Zapadła cisza. Nagle powiedział:
- Już prawie znikły. - Zdjął ciemne okulary. - Widzi pani? Nawet nie boli... Zresztą,
nie ma potrzeby składać skargi... Aresztowano ich pod zarzutem napaści na jakichś
imigrantów...
Zastanawiała się, do jakiego stopnia myli się co do jej intencji.
- Cieszę się - powiedziała - ale pragnę zapytać o coś innego i chciałabym, żeby mi pan
odpowiedział zupełnie szczerze. - Sposób, w jaki Quiros trzymał okulary, sprawiał, że jej
figura odbijała się w ich małych szkłach: blada postać z zebranymi włosami, jasnowłosy
chłopczyk siedzący na łóżku obok ogromnego, sapiącego mężczyzny. - Zawrzyjmy układ:
będę z panem szczera, a potem pan odpłaci mi tym samym. Zgoda? - Zobaczyła, jak pochyla
głowę. Kontynuowała, z powodzeniem łagodząc swój, i tak zawsze powściągliwy, ton głosu. -
Postanowiłam dowiedzieć się czegoś o panu. Poprosiłam o to męża. Zachowałam się
obłudnie, wiem. Nie mam usprawiedliwienia, nie zamierzam się też usprawiedliwiać. Chodzi
o to, żeby pan wiedział. Byłam ciekawa pańskich referencji. Ponieważ pan... Cóż,
zaintrygował mnie pan. Innymi słowy... Byłam zdezorientowana.
Helikoptery przecięły ciszę. Nieves Aguilar i Quiros nie usłyszeli ich.
- Oto moja spowiedź - dodała. - Teraz chciałabym usłyszeć pańską. - Przerwała. - Kim
pan jest?
Quiros nie odezwał się, mimo że czas, jaki upłynął, zanim odezwała się ponownie,
wskazywał najwyraźniej, że na jego odpowiedź przeznaczyła całą wieczność.
- Nie jest pan detektywem, nie figuruje pan w żadnym oficjalnym rejestrze, nie ma
żadnej kartoteki dotyczącej pana przeszłości, żadnych papierów ani dokumentów... Mój mąż
jednak znalazł kogoś, kto przyznał, że z panem pracował. Nazywa się Hurtado. Twierdził,
że... - słowa zawisły na jej wargach. Spróbowała ponownie. - Twierdził, że wykonuje pan...
„specjalne” zlecenia dla tych, którzy panu płacą. Że nie szuka pan żadnych osób, nie pomaga
policji. Nie chciał więcej powiedzieć. Żądał pieniędzy, mąż mu ich nie dał i tak to się
skończyło. - Przerwała, zamknęła oczy, nabrała powietrza. - Chcę, żeby mi pan odpowiedział.
To dla mnie bardzo ważne. Obdarzyłam pana wielkim zaufaniem i nadal chcę to robić...
Nieważne, co pan powie, pod warunkiem że będzie to prawda... Kim pan jest? - Otworzyła
oczy i popatrzyła na niego.
I nagle odniosła wrażenie, że stało się coś przerażającego: jakby ta poturbowana twarz
o oczach jak szparki, które patrzyły na nią bez jednego mrugnięcia, twarz dobrodusznego
pana Quirosa, spłynęła bezszelestnie, ukazując zupełnie inne rysy. Poczuła niekontrolowany
strach.
- Kim pan jest? - spytała ponownie, ale już bezsilnie, nie pragnąc wcale otrzymać
odpowiedzi.
Quiros nabrał powietrza. I powiedział:
- Znaleziono jej plecak.
- Słucham?
- Ukryty pod drzewem, przy szosie do Amargo... Nie w górach... Przy szosie...
Dzwonili do mnie przed chwilą... Stąd to szczekanie... i helikoptery.
- Dlaczego mi pan nie powiedział? - Wnętrzności Nieves Aguilar zmroził lód.
- Nie chciałem pani martwić... Jest niemal pewne, że... że ktoś ją przetrzymuje...
Została porwana...
Uniosła dłoń do ust. Quiros wstał, włożył kapelusz i wyszedł, nie czyniąc
najmniejszego hałasu.
Tutaj, pod cyklopowym okiem słońca, złożysz świętą przysięgę. On będzie twoją
miłością i będziesz mu wierna po grób. Będziesz go nazywać miłością, bo czyż zasługuje na
inne miano? Będziesz żyć dla niego i przez niego, będziesz czynić dobro, a może nawet zło,
jeśli tego zażąda.
Podporządkujesz swoje życie jego wizerunkowi i wspomnieniom. Możliwość ujrzenia
go w przyszłym roku będzie dla ciebie pocieszeniem. Amen.
Minuta ciszy upłynęła jej właśnie na tym, na podziwianiu go. Stojąc na błyszczącym
piasku, po jego lewej stronie, widziała go jak przez szklaną ścianę. Z rozkoszą wpatrywała się
w jego gołe plecy o zaczerwienionych ramionach. Czuła smutek, ponieważ nie potrafiła
kochać go bardziej.
Zostało zapisane, wypalone ogniem, słowami, którymi o tym myślisz.
Bogowie istnieją i łatwo można ich spotkać, myślała Tina. Jej wuj, archeolog, szukał
ich pod postacią pogrążonych w morzu posągów, ale bogowie żyli na ziemi. Byli ciałami jak
to, któremu się właśnie przyglądała, i pożytecznymi nawet umysłami. Lub też wspaniałymi
ciałami, a umysłami - jak Bóg da. Potem można było dodać imiona: Borja i Luz. Nieważne, i
tak mieli być adorowani.
- Koniec... - powiedział Igg i cisza się rozpadła. Michigan zamiauczał w ramionach
Belen, jakby chciał poinformować o tym swoich krewniaków; odezwały się pojedyncze
wybuchy śmiechu. Tina nie zaśmiała się, ale przyglądała się kotu ze swojego ludzkiego
piedestału, zastanawiając się przez chwilę, co też zwierzę może sobie myśleć. W jej
spojrzeniu było coś więcej niż ciekawość: była w nim również pewnego rodzaju triumfalna
nienawiść.
Dziennikarze podsunęli wygłodzone dyktafony. Pracują dla lokalnych ośrodków
informacyjnych, wyjaśnił Mario. Otoczyli Igga, unosząc wysoko ręce pełne szumów.
- Gestem tym pragniemy jednoznacznie wyrazić nasze stanowisko... - Igg szarpał
brodę, przez którą sączyła się jego obco brzmiąca hiszpańszczyzna. - Młodzież z Roquedal
jest przeciwko przemocy, wszelkiego rodzaju przemocy... - Uniósł dłoń. - Nie tylko
przeciwko temu, do czego doszło w miasteczku w sobotę, ale także przeciwko temu
wszystkiemu, co się dzieje... w innych miejscach i w innym czasie... Zamilkliśmy w proteście,
ponieważ cisza jest najlepszą formą wyrażenia sprzeciwu.
Tina podzielała tę opinię, ale była wdzięczna, że rytuał dobiegł końca. Słyszała, że
Borja wyjeżdża dziś rano autobusem kursowym, i chciała się z nim pożegnać. Nie widzieli się
od przesłuchań, między innymi dlatego, że Borja aż do ogłoszonej przez Igga minuty ciszy na
plaży nie dawał znaku życia. Pojawił się dopiero teraz, żeby wziąć w niej udział, bardzo
dostojnie, razem z Paz. Nie była tym zresztą zaskoczona: sama również chciała manifestować
przeciwko przemocy. A zaciągnięcie kogoś do pokoju, żeby go przesłuchiwać, było
przemocą. Mogła przeciw temu protestować.
Samo przesłuchanie poszło jej zresztą dobrze. Co prawda Mario dość oględnie opisał
chudość tamtego osobnika, który wyglądał jak siedzący na krześle, odchylony do tyłu trup.
„Nazywam się Gaos - powiedział - i chcę ci zadać kilka pytań”. Spodziewała się ich: chciał
wiedzieć, co robiła grupa i kto wykonywał zadania. Znał doskonale zwyczaje i reguły, widział
nawet, że losowali gałki z liczydła, żeby wiedzieć, kto będzie działać, kto namaluje graffiti, a
kto doręczy anonimy, kto będzie demolował, a kto bił.
Przede wszystkim próbował się dowiedzieć, czy mogli wyrządzić krzywdę Soledad. I
chociaż był przebiegły, przejrzała jego intencje i broniła zaciekle Borji. Oświadczyła, że
nigdy nie widziała go w towarzystwie skinów, że chłopak cały sobotni wieczór spędził razem
z nią w La Sirena. Jej nieustępliwe spojrzenie zapewniło go o tym sto razy. Chudzielec
wyglądał na usatysfakcjonowanego, a ona wyszła dumna, w przeświadczeniu, że milczenie
jest tym, co potrafi robić najlepiej, że w życiu niczego już lepiej nie zrobi. Dlatego zgadzała
się z Iggiem: cisza jest najlepszą formą załatwiania spraw.
Już miała podejść do Borji, kiedy usłyszała:
- Zaczekajcie. - To była Belen. Nadal trzymała na rękach Michigana. - Niech nikt nie
odchodzi. Pożegnalne zdjęcie.
Taki był zwyczaj w schronisku. Potem oprawiali je i wieszali na ścianie w hallu, jak
pamiątkowe zdjęcie studentów z jednego roku. Ponownie zbili się w grupkę na piasku, tym
razem nieco bardziej zwartą. Znowu przypadło jej miejsce obok Fernandy i Moniki. (To nic,
twój ukochany jest blisko, przejdziecie do potomności).
„Do następnych wakacji!”, krzyknął ktoś. „Niech żyją narzeczeni!”, zażartował
grubasek w bermudach, fotograf, któremu Igg zlecał zwykle tego rodzaju prace, i skierował
na nich obiektyw. „Powiedzcie cheese wszyscy razem”.
Brakuje jeszcze czegoś? - pomyślała prawie ze złością, kiedy skończyły się zdjęcia.
Jakiś wywiad do gazety?
Przesłuchanie? Ktoś powinien udowodnić swoją niewinność? Plaża kłuła w oczy jak
źdźbło trawy. Grupa znów się rozeszła, a ona pobiegła za Borją.
- Podobno dziś wyjeżdżasz, chciałam się pożegnać...
Wiele lat później, kiedy była już starsza, zaczęła wspominać tę chwilę jako coś
ostatecznego, metę, wyrok.
Nie odpowiedział. A raczej uczynił to wzrokiem: spojrzał na nią jak na insekta
próbującego skoczyć z trawy na jego but. Następnie poszedł w kierunku schroniska, oplatając
ramieniem wiotką kibić Paz.
- Borja...
Patrzyła, jak znikał na schodach. Co mu jest? Przez chwilę stała nieruchomo. Zawsze
nieruchomiała i milkła, taki był jej sposób reagowania na wydarzenia. Wtedy jednak
postanowiła działać: weszła do schroniska, dotarła na pierwsze piętro, zatrzymała się przed
jego pokojem. Dzielą was tylko te drzwi, pomyślała.
Otworzyli, jak tylko zapukała. „Chciałam się pożegnać z Borją”, powiedziała. Skośne
oczy Paz obserwowały ją ze swojej doskonałej wysokości; królowało w nich coś więcej niż
pogarda, królował w nich gniew bogów. Następnie Paz odsunęła się i zapięła do końca
dżinsy. „Czekam na dole, Borja”, oświadczyła.
Świat walił się jej na głowę.
- Borja...
Odwrócony tyłem, pakował do torby swoje rzeczy. Jego obojętność była gorsza niż
wszystko inne. Znienawidź mnie przynajmniej, myślała.
Nagle odwrócił się i spełnił jej życzenie.
- Jak się teraz czujesz? To znaczy, po tym, jak mnie zdradziłaś. - Nie dał jej czasu na
odpowiedź: obsypał ją stekiem wyzwisk. Ją, jej rodziców i wszystkich tych, którzy
kiedykolwiek, w wyobraźni lub pragnieniach, przyczynili się w jakikolwiek sposób do jej
poczęcia lub istnienia. - Powiedziałaś, że brałem udział w losowaniu, że poszedłem tamtego
wieczoru z Nuńem i pozostałymi! Powiedziałaś to temu łysemu policjantowi! - „Nie”,
zaprzeczyła. - Wiesz, czym mi groził? Wiesz?! - wykrzykiwał. Jego nienawiść porażała. -
Wpisze mnie na listę wichrzycieli i wyśle ją mojemu ojcu! Mojemu ojcu! - Niemal płakał,
tłumiony szloch rwał mu oddech. - Stara kurwa! Gówniana klucha!
Po tym gwałtownym wybuchu uspokoił się niespodziewanie. Ona również
wykazywała względny spokój, na tyle, na ile pozwalały na to okoliczności. Czuła chłód,
przerażające zimno, ale to było normalne.
- Nic nie powiedziałam - zaprzeczyła. - Nic im nie mówiłam.
- Wynoś się. Na zawsze. Nie chcę cię nigdy więcej widzieć. Nie należysz już do
naszej paczki.
- Nic nie powiedziałam.
- Wynoś się.
- Nic im nie powiedziałam.
Zdała sobie sprawę, że to nie ona schodzi po schodach, tylko jej stopy, a raczej jej
buty na platformie, nienależące do niej. W hallu Igg i Belen rozmawiali z fotografem.
Belen odwróciła głowę i spojrzała na nią przez ramię.
Musiała się odsunąć, żeby Mario i Esteban mogli przejść z transparentem przez drzwi.
Transparent głosił: PRZEMOCY MÓWIMY NIE. Kiedy wyszła, spojrzał na morze, ciągnące
się jak łany zboża uczesanego przez wiatr. Włączyła uszom muzykę i drogą wzdłuż
falochronu poszła w kierunku tego błękitnego pola, pragnąc jedynie rozciągnąć się na kłosach
i pozwolić im się ukołysać.
W środę Nieves Aguilar postanowiła zmartwychwstać.
Wzięła prysznic, umyła włosy, włożyła bluzkę bez rękawów i cienkie, białe spodnie.
Wychodząc z pokoju, poczuła zawrót głowy, ale nie trwał długo. W recepcji zastała Jacinta,
syna pani Ripio. Jego głupawy wyraz twarzy nie zmienił się prawie na jej widok. Ją zaś dużo
bardziej ucieszył dotyk słońca i powiew wiatru. Przystanęła jedynie na chwilę, żeby
rozsmarować warstwę kremu ochronnego i włożyć ciemne okulary. Gdzieś z góry dobiegło ją
odległe szczekanie psów i dzwony. Zdążyła na mszę, pomodliła się w intencji dziewczyny,
przyjęła ciało Chrystusa, nie czując żadnego smaku, a po mszy odczekała chwilę i weszła do
zakrystii. Ojca Sebastiana Toro znalazła na patio, gdzie w koszuli z krótkim rękawem
podlewał kwiaty w doniczkach.
- Musi być jeszcze jedna - powiedziała. - Nie dostałam wszystkich, ojcze. Soledad
musiała przeczytać jakąś książkę, która wywarła na niej takie wrażenie, że postanowiła
wyjechać. Książka była w kartonie, ale nie ma jej wśród tych, które mi ojciec przysłał.
- Dlaczego musi to być akurat książka? - spytał ojciec Toro, nie przerywając swojego
zajęcia.
- Ponieważ ważniejsze dla niej były książki niż ludzie.
Teraz koniecznie trzeba odnaleźć tę książkę. Wczoraj powiedziano mi... - Przerwała.
Przyglądała się kwiatom, ociekającym wodą. - Powiedziano mi, że znaleziono jej plecak w
trawie...
- Plecak - powtórzył ksiądz. - W trawie...
- W środku były wszystkie jej rzeczy, ale żadnej książki, żadnego zeszytu... - Pytała o
ten szczegół Quirosa, a jemu wystarczył jeden telefon, żeby to sprawdzić. - Bez zeszytów
nigdzie się nie ruszała... Proszę mi pomóc, ojcze. Pogubiłam się... Nie wiem, co robić... Nigdy
nie przeżyłam nic podobnego... Myślę o niej, nie mogę się skupić na niczym innym,
pamiętam jej głos, kiedy do mnie zadzwoniła... Mam wrażenie, że to wszystko moja wina... -
Czuła wzbierający szloch. Tylko się nie rozpłacz, nakazała sobie samej przed wejściem do
zakrystii, ale nie mogła temu zapobiec.
Niemniej coś ją powstrzymało. Na czubku jednego z kwiatów wił się najeżony,
kosmaty kształt. Strach, jak mikroskop, przybliżył jej przerażające szczegóły: śluzowate,
kaprawe oczy, trąbkę rozpruwającą miękkość płatków, przenikliwy chrzęst. Zdusiła w sobie
jęk. Ojciec Toro machnął dłonią. Owad odleciał z cichym brzęczeniem.
- Spójrz - powiedział.
Nie chciała patrzeć, chciała uciekać. Wiedziała jednak, że jeśli zrezygnuje, jeśli
zmarnuje tę ostatnią możliwość przyjścia dziewczynie z pomocą i da się opanować strachowi,
wszystko, co do tej pory zrobiła w tym miasteczku, nawet decyzja, żeby tu przyjechać, nie na
wiele się zda.
Straci Soledad na zawsze.
Podeszła, starając się, żeby ojciec Toro nie zauważył ogarniającego ją, paraliżującego
obrzydzenia. W powietrzu unosiły się delikatne szepty, jak trzepotanie jedwabiu.
- Spójrz - powtórzył ksiądz. Nachyliła się ponad jego ramieniem. W ziemi, w jednej z
doniczek, odkryła coś niewiarygodnego: biały korpus wielkości połowy jej małego palca, z
odrostkami przypominającymi niewielkie kończyny. Wyglądał jak maleńki człowiek,
rozebrany, ołowiany żołnierzyk, porzucony przez jakieś dziecko.
Skręcał się pod łodygami, jakby ktoś tchnął w niego życie. - Saxagenia Lia. Niekiedy
to prawdziwa epidemia: przenosi się z jednej rośliny na drugą. Istnieje też bliźniacza larwa,
Rachelia, znacznie bardziej pasywna. Lia i Rachelia. Starożytni wierzyli, że wywołują
prorocze sny.
Pszczoły przenoszą je z jednego miejsca na drugie, a one wpełzają w kwiaty i
pozostając w nich, rosną i rozmnażają się. - Ojciec Toro wyprostował się. Już dawno opróżnił
konewkę, ale nadal pochylał ją, jakby chciał wykorzystać wszystko, do ostatniej kropli. -
Dziwny jest ten świat. Lubię naturę, ale sam muszę przyznać, że nawet raj ma swoje
tajemnice, skrywane sekrety. Jak już mówiłem: w tym miasteczku dzieje się coś złego... Na
pozór nic takiego, ale w rzeczywistości to prawdziwa epidemia...
Nieves Aguilar zdała sobie sprawę, że wypowiadający te słowa ksiądz przygląda się
jej nieruchomo przez ramię.
W jakimś sensie bezruchem przypominał gekona połyskującego srebrzyście na ścianie
patio.
- Powiem ci coś o Manolu Guerinie. Kiedyś odwiedziłem go w domu, który zbudował
nad morzem. Był już bardzo chory. Rozmawialiśmy o wszystkim, o czym rozmawiają dwaj
samotni mężczyźni, zapewniam cię. Zdjąłem koloratkę i oświadczyłem: „Dziś nie jestem
księdzem, Manolo. Pogadajmy”. Zasiedziałem się do późna.
W oczach miał śmierć. Przeżywał alkoholowe piekło: im więcej pił, tym gorzej się
czuł, co sprawiało, że pił jeszcze więcej. Powiedział, że błądzi po labiryncie, który sam
buduje, poruszając się po nim. Jeśli nie będzie posuwał się naprzód, nigdy nie dotrze do
wyjścia, ponieważ nie będzie ono istnieć; jeśli się wycofa, natknie się na labirynt, który sam
zbudował. Ale wyjścia nie było, ponieważ jedyną rzeczą, jaką robił, posuwając się do przodu,
było budowanie coraz dłuższego labiryntu. „Jeśli tak na to spojrzeć - powiedziałem -
najlepsze, co możemy uczynić, to pozostać w bezruchu i mieć ufność w Bogu, Manolo”.
Odpowiedział: „Tak właśnie postępują rośliny, które ci się tak bardzo podobają: pozostają w
bezruchu. Ale ludzie szukają wyjścia”. - Zajrzał do konewki i odwrócił ją dnem do góry,
jakby liczył na to, że zostało w niej jeszcze trochę góry, jakby liczył na to, że zostało w niej
jeszcze trochę wody. Potem spojrzał na Nieves Aguilar. - Postaram się...
- Nagle, jakby zapomniał, co chce powiedzieć. Wyszeptał:
- Ba, ba, ba... - Pewnie nuci jakąś piosenkę, pomyślała Nieves Aguilar. - Postaram się
sprawdzić...
Kiwnęła głową w milczeniu, ale wiedziała, że ojciec Toro nigdy niczego nie sprawdzi.
Quiros miał swoją metodę osiągania celu: nie przestawał o nim myśleć, dopóki go nie
osiągnął. Taki był Quiros.
Nie planował niczego z wyprzedzeniem, nie zastanawiał się nad konsekwencjami.
Czekał na okazję. Po prostu.
Okazja nadarzyła się w środę.
Zszedł wcześnie. Kiedy jadł śniadanie na tarasie, zobaczył przechodzące obok trio
rudych dziewcząt. Nie spojrzały na niego: szły w kierunku plaży, obładowane ręcznikami,
torbami i białym parasolem z czubkiem czerwonym jak nos klowna. Czekał. Brodacz się nie
pojawiał. Czy to możliwe? - zastanawiał się.
Nie skończył śniadania, wszedł do pensjonatu, poprosił o klucz i ruszył po schodach,
jakby kierował się do swojego pokoju, ale zamiast tego dostał się na kolejne piętro.
Znał numer, dowiedział się od kelnerki. Za drzwiami słychać było stukanie młotka.
Przekręcił klamkę. Pokój był otwarty.
To było możliwe.
- Wer? - spytał brodacz. Stał przed biurkiem w spodenkach kąpielowych, z młotkiem
w prawym ręku i drewnianym pudełkiem w lewej.
Quiros pomyślał, że ma dużo czasu, a odgłos stukania młotka mógł się okazać bardzo
pomocny. Zamknął drzwi, złapał brodacza za twarz i trzasnął jego głową o ścianę.
Brodacz usiłował wybełkotać coś w jakimś niezrozumiałym języku.
- Mów, jak Pan Bóg przykazał, Casella - powiedział Quiros.
Musiał potrząsać nim przez chwilę, zanim brodacz zareagował.
- Kim jesteś?
- Nazywam się Quiros.
Ponownie cisnął nim o ścianę i tym razem zobaczył, jak oczy zachodzą mu bielmem.
Podtrzymał go pod owłosione pachy, pachnące francuskimi, męskimi perfumami z
lekką damską nutką, i zaciągnął go na krzesło. Rozejrzał się za czymś, co miałoby formę
sznura albo przynajmniej go przypominało. Dostrzegł tasiemkę przy spodenkach kąpielowych
Caselli.
Kiedy związał mu nadgarstki, rozejrzał się po pokoju: był większy od jego pokoju i od
pokoju kobiety, wszędzie leżały porozrzucane ubrania, małżeńskie łoże było rozgrzebane, po
podłodze walały się ręczniki. Na ręcznikach jakieś rzemienie. To tu śpią jego kobiety? -
zastanawiał się.
Na podłodze, jak suki? Miał ochotę go zabić, ale odłożył to na później. Zamknął okno.
Zobaczył butelkę importowanej whisky, wypił łyk. Alkohol pomagał mu sprawniej myśleć i
łatwiej się wypowiadać.
Brodacz się ocknął.
- Osobiście nigdy cię nie poznałem. - Jego akcent miał naleciałości, ale zdradzał
rodowitą hiszpańszczyznę.
- Myślałem, że nie żyjesz. Nikt już o tobie nie mówi.
- Jestem bardziej żywy niż ty, Casella - powiedział Quiros, poprawiając okulary i
kapelusz.
- W jaki sposób się... dowiedziałeś...?
- Zlikwidowany przeze mnie Casella miał brata bliźniaka w Niemczech. Moim
klientom nigdy nie udało się go złapać. Jesteś podobny do brata. Nie powinieneś zapuszczać
takiej samej brody.
- Przyjechałem ponurkować! - zaprotestował brodacz.
- Razem z żoną i córkami szukamy mięczaków w okolicach falochronu... Płaci nam za
nie pewien kolekcjoner.
- I przechowujesz je w robionych przez siebie pudełkach o podwójnym dnie. - Quiros
odwrócił jedno z nich do góry nogami. Dwie warstwy sklejki spadły na podłogę.
- Daj spokój, wiem wszystko. Widziałem, jak się wściekłeś, kiedy zmienili kanał i nie
mogłeś oglądać telenoweli... Chodziło o informację, prawda? Przyjechałeś zawrzeć układ ze
„snupim”. Chcę wiedzieć, kto to jest. I uprzedzam, nie mam do dyspozycji całego
przedpołudnia. Co pomyślą twoje rudowłose panny, kiedy zrobię z tobą to samo, co zrobiłem
z twoim bratem...
Casella przyglądał mu się z ogromnym zaniepokojeniem. Następnie pochylił głowę,
jakby płakał.
- Wiesz, na czym polega problem, Quiros? Trzydzieści lat temu erotyzm był częścią
historii... Tacy reżyserzy jak Pasolini, Borowczyk, Buńuel czy Berlanga... Ale teraz?
Społeczeństwo stało się purytańskie, choćby tylko z nazwy, a seks został zepchnięty
do zupełnie przeciętnych produkcji, przy których widzowi nie stanie, choćby nawet użyto
dźwigu. Żyjemy w epoce bezprecedensowej recesji erotycznej. Na pokaz produkujemy,
kupujemy i oglądamy filmy aseksualne, pozbawione niepokojących treści, ale w środku aż w
nas kipi...
Quiros nie słuchał. Gdzie ukrył filmy? Zastanawiał się. Otworzył szuflady komody,
podniósł materac, zajrzał pod łóżko.
- Wracamy do lat pięćdziesiątych - perorował Casella - do: „A ten masz? Zamienisz
się?”. Zapodziała się gdzieś szczerość, uczciwość i godność... Gdybyś zobaczył, co się teraz
robi, co się udaje zrobić tak, żeby ludzie nie wiedzieli! - Jego szeroka, opuchnięta twarz
poruszała się jak słonecznik w rytm kroków Quirosa. - Mogę ci zaproponować jeden, na
którym dziewczyna oblewa benzyną domokrążcę, podpala, a potem...
- Casella - przerwał Quiros, łapiąc go za gardło. Ścisnął. - Powiedz, kim jest „snupi”.
Liczę do trzech, a jeśli nie powiesz... - Nagle zdał sobie sprawę, że Casella w tym stanie nie
bardzo może mówić. Cofnął rękę z jego gardła i wsunął mu ją pod spodenki kąpielowe.
Złapał u nasady jąder i pociągnął. - Jeśli mi nie powiesz...
- Nie wiem, kim on jest, do cholery! Nigdy go nie widziałem! Porywa je i filmuje, ja
dostaję instrukcje przez telewizję i czekam, aż zadzwoni na komórkę. Kiedy odbieram, muszę
powiedzieć: „Szkatułka z kości słoniowej”.
- A co to takiego?
- Bo ja wiem? - Casella poczerwieniał, mówił piskliwym głosem. - To hasło, którego
żąda, nie wiem, co oznacza... Jeśli tego nie powiem, odkłada...
- A potem?
- Potem jadę w góry, żeby odebrać filmy i zdjęcia. Mamy trzy różne miejsca: jaskinię,
studnię i sosnę... Ostatnim razem wypadło na sosnę; kiedy zadzwoni ponownie, będzie to
jaskinia. Błagam!
Musieli zjeżdżać z gór, kiedy ich wtedy widziałem, pomyślał Quiros.
- Ten „snupi” to wielki gość - pocił się Casella. - Chyba najlepszy. Niełatwo ci go
będzie wyeliminować. Wszyscy go chronią, nawet policja... Materiał jest niewiarygodny. To
zupełny świr, mówię ci. Od tych filmów włos się jeży na głowie, nawet mnie samemu...
- Kiedy spodziewasz się telefonu?
- Niedługo. Czekam na dostawę. Podobno ma nowy materiał.
Nowy materiał, pomyślał Quiros. Córka Olmosa.
- Gdzie są filmy i zdjęcia, które kupiłeś?
- W szafie - zajęczał Casella. Quiros puścił jego jaja i poszedł we wskazanym
kierunku. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał pluszowego psa, brudnego i podartego, ze sznurkiem
obwiązanym wokół szyi. Usłyszał hałas. Oswobodzony Casella zamierzał się na niego
młotkiem jak siekierą. - Uwolniłem się, ty ćwoku! Nie potrafisz nawet porządnie związać,
bydlaku!
Quiros pozwolił mu się zbliżyć, ponownie złapał go za szczękę, zmusił do
wypuszczenia młotka i trzasnął jego głową o ścianę. Casella uśmiechał się w ekstazie, jak
fanatyk przed obliczem prawdy lub święty w raju.
- Drań - wymamrotał.
- Gdzie jest ta jaskinia? - spytał Quiros. Casella odpowiedział. Quiros poprosił o
komórkę. Casella mu ją oddał.
Potem Quiros postanowił go zabić. Zaczął go dusić, ale o dziwo, mimo że ściskał
coraz mocniej, Casella nie wydawał ostatniego tchnienia: nadal skręcał się w konwulsjach,
krztusił śliną, bełkotał. Wtedy rzucił nim o podłogę I rozejrzał się za jakimś przedmiotem.
Spostrzegł młotek.
Pierwszy cios zmiażdżył całkowicie czoło Caselli z prawej strony, drugi rozbił na
miazgę oczodół wraz z okiem. Po trzecim trzonek został mu w dłoni. Z brwi Caselli sterczał
metalowy klin. Przeklinając pod nosem, złapał obuch młotka palcami i pociągnął. Jednak
krew sprawiała, że się wyślizgiwał. W końcu udało mu się go wyciągnąć, choć pobrudził
sobie rękawy niebieskiej marynarki. Nie miał już więcej marynarek.
Lecz Casella wciąż żył. Życiem niewiele różniącym się od życia larw, ale jednak żył.
Uporczywie otwierał i zamykał usta, jak dziecko dopominające się piersi. Quiros wziął
butelkę whisky i rozbił mu ją na łbie. Rzucił w niego palącą się zapałkę. Zdusił ogień
ręcznikami.
Zwęglona głowa Caselli przestała się poruszać. Maleńkie odłamki szkła koronowały ją
jak mitra afrykańskiego imperatora.
Quiros przerwał na chwilę. W piersiach czuł przytłaczający ciężar. Ależ jestem stary,
pomyślał. Wszedł do łazienki, umył się, wyjął z marynarki telefon.
- Przyjdź posprzątać - powiedział, kiedy Gaos odebrał.
Migoczą gwiazdy, księżyc lśni. Gwiazdy migoczą, księżyc się mieni. Trzepocze moje
serce, napiję się lipy. Miniają gwialule i migoli ksielula. Och, kwiatuszki z niebiańskiego
ogrodu, och rajskie świerszczyki, tracę przez was zmysły w tę letnią noc...
Mężczyzna chciałby umieć pisać tak jak autorka opowieści, które zmieniły jego życie.
Jednak - przyznajmy - nie umie. Jest to jedna z niewielu rzeczy, jakich nie umie, nawet jeśli
założymy, że jest to niewiedza zasadnicza, mówi, leżąc na plecach na ziemi w sadzie i
kontemplując winnice konstelacji: Wóz, Gryf, Siedem Świeczników, Dwudziestu Czterech
Starców, Nierządnica z Babilonu. Gwiazdy wśród spokojnej nocy kipią czymś więcej niż
światłem, kipią doskonałością. Nic dziwnego, że właśnie na nieboskłonie ludzie ulokowali
swoją wieczną szczęśliwość. To naturalne, mówi mu. Nigdy by nie potrafił - trzeba to
przyznać - rozmieścić w ten sposób gwiazd. Nie mówiąc już o stworzeniu planet i życia.
Mężczyzna nie ma pojęcia o astronomii, geologii, botanice, zoologii, matematyce, fotografii,
elektronice czy fizyce. Wykazuje niezdarność w domowych pracach, jest ignorantem w
zakresie najbardziej podstawowych zasad majsterkowania. Nie umie gotować, zmywać, słać
łóżka, utrzymywać domu w czystości ani nawet w jakim takim porządku. Zaledwie potrafi się
umyć i zjeść. Jest typowym produktem swoich czasów, mówi mu: wulgarnym, przeciętnym,
uzależnionym od innych ignorantem.
Gdyby chociaż potrafił się dobrze masturbować. Ale nawet to mu nie wychodzi, mówi
mu. Robisz to ty, mówi.
Leżąc na ziemi, z rozchylonym szlafrokiem, pozwala psu lizać swojego wacka, fuc,
fuc, tak, jak cię uczyłem.
A ja co potrafię robić? Nic. Tylko jedną rzecz. Tylko tę jedyną, przeklętą rzecz.
Pora ją zrobić, mówi mu. I spogląda w stronę pozbawionej okien szopy.
Poderwała się przestraszona i zamachała rękoma, jakby chciała odgonić coś od siebie.
Nie pamiętała, co jej się śniło: chyba Quiros, a także jakaś gruba kobieta o okrągłej, białej
twarzy i czerwonych ustach, przypominająca księżyc namalowany przez dziecko, i pszczoła o
wilgotnym żądle. I słychać było wiatr, i było jej zimno. Reszta tonęła w mroku. To tylko sen,
powiedziała sobie.
Pokój tonął w mroku, poza linią światła pod drzwiami.
Wentylator umieszczony pod oknem (Safiya przyniosła go, żeby złagodzić
popołudniowy skwar) rzucał cień krzyża na nieposłane łóżko. Na tarczy budzika mogła
odczytać: trzecia pięćdziesiąt pięć. Postanowiła wstać i pójść do łazienki po wodę. Potem
spróbuje jeszcze nadrobić stracony sen.
W tym momencie smuga światła poruszyła się.
- Kto tam? - spytała z drżeniem.
Drzwi uchyliły się trochę. Odrobinę, wystarczająco jednak, żeby poszerzyć strach
Nieves Aguilar. Powtórzyła pytanie, gdy tymczasem trójkątna, sina ciemność, sączyła się
przez powstały otwór (ktoś zgasił światło na korytarzu). Zajrzały jakieś oczy.
- To ja, proszę pani. Śpię na dole i usłyszałam jęki. Weszłam na górę, żeby sprawdzić,
czy wszystko w porządku.
Ulga, jaką odczuła, odebrała jej na chwilę głos.
- Śniły mi się koszmary, dziękuję.
- Nie ma za co. - Głowa Safii, okolona obfitymi, czarnymi jak węgiel loczkami,
zaglądała do środka. Oświetlał je brzeżek księżyca. - Potrzebuje pani czegoś?
Nagle Nieves Aguilar poczuła się samotna.
- Wejdź. Nie stój tak.
Oczy zawahały się, drzwi otworzyły się na ościeżNieves Aguilar zrozumiała powód
jej niezdecydowania i wiedziała już, że powinna kazać jej odejść. Nie ulegało wątpliwości, że
Safiya sypia nago, w czymś, co przypomina delikatny jak welon peniuar. Wydało jej się
czymś niestosownym patrzeć na nią, więc odwróciła twarz. Nagle odniosła wrażenie, jakby
jakiś zimny gad owinął się jej wokół ramion, i poczuła kwiatowy zapach nieznanych jej
perfum.
- Dziękuję - powiedziała, choć kontakt z tą ręką przyprawił ją o dreszcz.
- Co się z panią dzieje? - Dziewczyna usiadła na łóżku, obejmując ją, jakby ją chciała
pocieszyć. Musiała też mylnie ocenić jej reakcję, ponieważ przysuwała się coraz bliżej.
Nieves Aguilar czuła na uchu jej oddech, jak dotyk dziecięcej dłoni. Pod cienką koszulką
dostrzegła kątem oka błysk ozdoby na brzuchu, może łańcuszek (co za absurd!), a może
brylant w pępku albo odblask księżyca.
- Pani drży. Zimno pani? Nocą robi się już chłodno, nadchodzi jesień, wieje porywisty
wiatr... - Safiya przerwała, zanim dodała coś, co - przypuszczała Nieves Aguilar - miało
Nieves trochę rozerwać. - Kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że wiatr jest kobietą...
Zwłaszcza zimny wiatr... Wyobrażałam go sobie jako kobietę w bieli, która mówiąc,
wydmuchuje ustami lodowate powietrze... W stolicy mieszkamy na wysokim piętrze, wieje
silny wiatr, ale czasem odkrywam się, żeby go lepiej poczuć... Pani nie lubi zimna...
- Nie - przyznała Nieves Aguilar, czując się niefortunnie pod ciężarem jej ramienia. -
Jestem strasznym zmarzluchem.
- Biedulka... Przynieść pani koc?
- To był tylko zły sen - wyszeptała. I pomyślała: Nadal śnię.
Koncentrowała się na ciężarze ramienia Safii, spoczywającym na jej plecach. Nie
chciała powiedzieć tej biednej dziewczynie, żeby się odsunęła (nie powiedziałaby jej tego
nigdy), ale czuła się niezręcznie. Zrobiła coś innego: wyciągnęła rękę i zacisnęła ją na
poręczy przy wezgłowiu łóżka, jakby chciała zrównoważyć jeden dotyk drugim.
Metal był lodowaty.
Kiedy się poruszyła, opalone, młodzieńcze udo Safii, otarło się o jej piżamę.
- Koszmary rodzą się ze zmartwień... Ja też je czasem miewam... Śni mi się
właścicielka. Niekiedy pojawia się w nich Jacinto... - Nieves Aguilar wiedziała, że ma na
myśli panią Ripio i jej syna. To nieoczekiwane wyznanie sprawiło, że odwróciła się i
spojrzała na dziewczynę. Odniosła wrażenie, że jej oczy (teraz tuż obok) błyszczą jak
gwiazdy. Zobaczyła, jak na jej twarz wypływa uśmiech.
- Proszę mi powiedzieć, co panią martwi... Cokolwiek to jest. Lubię panią. Była pani
dla mnie bardzo miła. Chcę pomóc.
Słowa dziewczyny były tak blisko, że nabierały niemal realnych kształtów. Jest bardzo
młoda, pomyślała Nieves Aguilar; mogłaby być moją uczennicą. W jakiś sposób jednak owo
zbliżenie się ich oddechów zacierało wszelkie różnice. Wydawało się jej po prostu, że siedzi
przy kimś, kto chce jej wysłuchać, kto jej nie zlekceważy. Spojrzenie dziewczyny może i było
naiwne, ale ona potrzebowała tej naiwności.
Reszta była łatwiejsza: nie przyszło jej z trudem ani otwarcie ust, ani uporządkowanie
słów w ciemnościach; wystarczyło tylko przymknąć oczy. „Chodzi o książki Guerina -
powiedziała - miejscowego pisarza. Jestem pewna, że nie przeczytałam jeszcze tej
najważniejszej, a muszę to zrobić. To nie obsesja, tylko jedyny sposób, w jaki mogę komuś
pomóc, pewnej dziewczynie w twoim wieku...”.
Kiedy skończyła mówić, uniosła głowę. Piersi Safii przylgnęły do jej piersi i czuła
niemal, jak serca ich obu biją we wspólnym rytmie. Spojrzały na siebie, jakby czekały, aż coś
się wydarzy. Krzyż wentylatora przekreślał ich cienie na ścianie. Dziewczyna powiedziała:
- Znam jedną książkę Manuela Guerina. Może to ta, której pani szuka.
Nieves Aguilar patrzyła bez ruchu, jak dziewczyna podnosi się i kieruje w stronę
drzwi, a następnie daje znak, żeby w ciszy udała się za nią. W takim stanie? Nawet się nie
ubierając? - pomyślała. Ale Safiya już wychodziła, nie dała jej czasu. Zresztą, to Safiya nie
miała praktycznie nic na sobie, ją osłaniała piżama.
Wyszły z pokoju, Safiya przodem, i ruszyły korytarzem w powolnym tempie procesji.
Przy schodach Safiya odwróciła się.
- Przede wszystkim nie możemy obudzić mojej pani.
Od kiedy zjawiła się policja w związku ze śmiercią tego Niemca, jest bardzo
podenerwowana... - Nieves Aguilar kiwnęła głową. Dowiedziała się o tym po powrocie z
kościoła: niewielki pożar w pokoju, ktoś wezwał policję.
Wyjaśnili, że mężczyzna zginął we śnie, w łóżku, w którym palił papierosa. Na
szczęście ogień się nie rozprzestrzenił.
Zeszły po schodach. Dochodziły ich jedynie niepewne pochrapywania i trzeszczenie
mebli, a może ciał walczących ze snem. A także delikatne pobrzękiwanie łańcuszka z
maleńkimi kluczykami, który - jak Nieves Aguilar zdołała się teraz zorientować - dziewczyna
nosiła na lewej kostce.
Hol tonął w ciemnościach. Safiya otworzyła podwójne drzwi do jadalni i stąpając na
czubkach palców, wśliznęła się do środka tanecznym krokiem. Nieves Aguilar poszła w ślad
za nią, ale kiedy drzwi się zamknęły, zatrzymała się. Pomyślała, że równie dobrze mogłaby
oślepnąć.
Drzwi wychodzące na taras były również zamknięte, co pogłębiało panujące
ciemności. Zakładała, że dziewczyna nie chce zapalać światła, w obawie, że pani Ripio
mogłaby ją przyłapać.
- Proszę dalej - usłyszała.
Wyciągnęła dłoń, ale Safii już nie było. Zrobiła kilka kroków i w końcu dostrzegła
koszulkę dziewczyny, rysującą się niewyraźną plamą w powietrzu. Prowadzona tym
swoistym welonem, mogła odnaleźć drogę pomiędzy stołami i krzesłami, które stały
nieruchomo, gotowe udzielić gościny, a jednocześnie stanowiły pewne zagrożenie. Musiała
pomagać sobie dłońmi, które wymacywały brzegi i krawędzie. Róg jednego ze stołów łatwo
mógł się wbić w ciało (zdarzało się jej to czasem, nawet we własnym domu, kiedy wstawała
w nocy). Ubrana jedynie w cienką piżamę, czuła się bezbronna wobec czyhających
niebezpieczeństw. Pomyślała, że kelnerka musi być przyzwyczajona do obecnego ustawienia
mebli, choć wystawiała się na jeszcze większe ryzyko.
Welon odbijał się w lustrach sali, co zamiast jej pomagać, myliło ją tylko dodatkowo.
Na szczęście pomieszczenie nie było duże i szybko dotarły do miejsca, do którego zmierzała
dziewczyna.
- Ster - usłyszała jej szept. Wiedziała, co ma na myśli: podeszła do ściany,
przypominając sobie ów dzień, kiedy pani Ripio pokazywała gościom ozdoby. Teraz mogła
już zobaczyć Safiyę: przeciągała ręką po przedmiotach, wymieniając każdy z nich po kolei. -
Podarowano je poprzedniej właścicielce pensjonatu... Wiosła z barki... Głowę byka... Lustro...
Kandelabr, portrety świętego Pawła i świętego Jakuba... - Nieves Aguilar czuła, że
dziewczyna drży. Może z powodu chłodu, gdyż w jadalni było jeszcze zimniej. - Pani Ripio
chętnie je przechowuje, choć nie są to jej osobiste pamiątki... Mówi, że to nie ma znaczenia...
Lubi mieć coś, co należy do innych. A tutaj... - Kiedy wyciągnęła dłoń w kierunku małej
przeszklonej szafy, zderzyła się z Nieves Aguilar. Kobieta odsunęła się.
Dziewczyna otworzyła witrynę, wsunęła ręce do środka i wyjęła jakiś czarny
przedmiot. - Tutaj trzyma kilka pamiątek, które pan Guerin podarował mojej babce.
- Twojej babce... - powtórzyła kobieta.
- Carmeli Cruz.
Jej oczy przyzwyczajały się stopniowo do ciemności, mogła więc zobaczyć, jak Safiya
kładzie przedmiot na stole i odstawia krzesła, żeby obie mogły do niego podejść. Było to
prostokątne pudełko w czarnym kolorze.
Od kontaktu z zimną podłogą drętwiały jej nogi. Poruszyła palcami.
- To smutna, ale piękna historia - powiedziała Safiya.
- Czasem proszę matkę, żeby mi ją opowiedziała. Wiem, że lubi o tym mówić. Guerin
i moja babcia poznali się w młodzieńczych latach. I pokochali się. Ale on wyjechał z
miasteczka, podobnie jak jego wuj i kuzyn, Cesar, ponieważ uważał, że musi poznać świat.
Zamieszkał we Francji... Wrócił po wielu latach, ale... niektóre rzeczy zostają gdzieś tam, w
środku, na zawsze, prawda? Takie jak zemsta i pierwsza miłość. Mama mówi, że czasem te
dwa uczucia tkwią w człowieku, choćby minęło wiele lat. Babcia zdążyła już wyjść za mąż i
urodzić moją matkę. Pracowała w pensjonacie swojej siostry, Paki, która była wdową.
Postarzeli się, Guerin również oczywiście, ale kochali się nadal. Guerin zatrudnił się w
pensjonacie, żeby móc ją widywać. W tamtych czasach nie było tak jak teraz. Nikt by nie
zrozumiał, że jakaś kobieta z dziećmi opuszcza męża dla innego mężczyzny. Babcia
naprawdę go kochała, ale Guerin znosił to gorzej... To znaczy, było mu trudniej. Widywali się
codziennie. Chcieli o sobie zapomnieć i jednocześnie... nigdy nie zapomnieć... Kiedy matka
mi o tym opowiadała, płakałam...
Dziewczyna uniosła jedną nogę i oparła stopę na stole.
Nieves Aguilar zdała sobie sprawę, że to ta, na której nosiła łańcuszek. Niemal
dostrzegała kluczyki zwisające z ozdoby.
Nagle, bez wyraźnego powodu, poczuła strach. Pomyślała, że może Safiya ją
oszukuje, że ta historia wiecznej miłości jest nieprawdziwa, że opowiada ją tylko po to, żeby
wyrządzić jej krzywdę. Nie wydarzyło się nic, co by na to wskazywało, ale odczuwała
zażenowanie, że znalazła się tu, w tych niemal absolutnych ciemnościach, razem z
nieznajomą dziewczyną, podobnie jak ona skąpo przyodzianą, w sytuacji, która (nie chciała
nawet o tym myśleć) mogła się okazać poniżająca, gdyby z jakiegoś powodu zostały
przyłapane przez panią Ripio lub jej syna.
- Potem przyszła choroba - ciągnęła Safiya. - Rak. Moja babcia zmarła po długich
cierpieniach. Pan Guerin załamał się i zapił na śmierć. - Rozległ się trzask. Nieves Aguilar
domyśliła się, że dziewczyna, opowiadając, majstrowała przy czymś zawzięcie; stąd zmiana
tonu jej głosu.
Zaraz potem oślepiło ją magiczne światło. Safiya odpięła maleńki kluczyk i postawiła
stopę na ziemi. Jej ciało, oświetlone delikatnym blaskiem, prezentowało się teraz w pełni,
dokładnie, bez tajemnic. Nieves Aguilar przyprawiłoby o rumieniec wstydu, ale nie patrzyła
na nie, patrzyła w kierunku światła.
- Żeby tylko moja pani się nie zorientowała... - Dziewczyna wyraźnie drżała. - Ma
lekki sen i nie lubi, kiedy grzebię wjej rzeczach... Gdyby się dowiedziała... nie chcę nawet o
tym myśleć... A muszę dla niej pracować. Moja rodzina wiele jej zawdzięcza. Pomogła nam,
kupując ten, prawie całkiem zrujnowany, lokal... I w głębi serca kocha mnie. Ufa mi, wierzy,
że przechowam jej własność, dlatego zrobiła mi ten łańcuszek. Panicznie boi się złodziei...
- Co to jest?
- To, co pan Guerin pozostawił w spadku pensjonatowi. Pudełko kupił za granicą...
Wykonano je z jakiegoś ciemnego drewna, może z hebanu. Otwarte wieko, w pionowej
pozycji, ukazywało na wewnętrznej stronie wyhaftowaną na materiale postać: czarnego,
inkrustowanego kota, z kamyczkami w miejscu oczu. Światło, w postaci drobniutkich,
fluorescencyjnych smużek, wydobywało się z wewnętrznych ścianek i z brzegów wieczka,
rzucając dziwny blask na haft. Był to najpiękniejszy przedmiot, jaki Nieves Aguilar widziała
w swoim życiu. Zastanowiła się przez chwilę, co by powiedział jej ojciec, gdyby mógł go
zobaczyć, jaką opinię wydałby na temat jego wartości ekspert złotnik. Pudełko zawierało
jakieś fotografie i papiery. A także drugie, płaskie, czarne pudełko. Safiya wzięła je do ręki.
- Pani Ripio mówi, że don Francisco, poprzedni ksiądz, który przyjaźnił się z
Guerinem, ma drugi taki egzemplarz... To książka, którą Guerin napisał po śmierci mojej
babci. Nigdy nie chciał jej wydać...
- Dlaczego?
- Nie wiem - odpowiedziała Safiya i wręczyła jej książkę. - Nie czytałam jej. Ale pani
Rupio czytała i twierdzi, że lepiej, żeby nikt więcej tego nie robił.
W czwartek rano ciemne, niemal gradowe chmury, unoszące się nad górami z
wyraźnym zamiarem przemieszczenia się nad miasteczko, kazały Quirosowi przypuszczać, że
burza jest blisko. Niewiele razy widział równie posępne, skłębione i czarne chmury,
kontrastujące w niesamowity sposób z otaczającym je letnim, nadal świetlistym, niemal
złotym niebem.
Idąc w kierunku ratusza, wyjął komórkę Caselli i sprawdził wiadomości. Nie było
żadnych. Przez cały dzień telefon nie zadzwonił ani razu, Quiros był tego pewny, ponieważ
go nie wyłączał. Jego telefon także nie dawał oznak życia: to podwójne milczenie wcale mu
się nie podobało.
Jeszcze mniej podobał mu się widok mundurów kręcących się po okolicy. Ciemne
furgonetki tłoczyły się przy tylnych, otwartych drzwiach ratusza, przez które bezustannie
wchodzili i wychodzili gwardziści, policjanci z komendy głównej i rejonowej, a nawet jacyś
wojskowi.
Wszyscy robili wrażenie podenerwowanych i pogodnych jednocześnie, a mimo to
niezbyt skorych do rozmowy, jakby dzielili jakąś skrywaną radość - przygotowywali komuś
przyjęcie niespodziankę, o którym Quiros nie powinien się dowiedzieć. Ten powszechny
niepokój sprawił jednak, że udało mu się wejść, zanim zażądano od niego jakichkolwiek
wyjaśnień. Gaosa znalazł w jednym z pokoi: siedział szczelnie opatulony serwetką. Na stole,
rozciągnięty na posrebrzanym półmisku, leżał kurczak.
- Jak to się mówi? - spytał Gaos retorycznie. - „Skonfiskowaliśmy”, prawda, Centeno?
Skonfiskowaliśmy dwa tuziny filmów i ponad trzy setki zdjęć z polaroidu. Bliźniak Caselli
miał całkiem niezły materiał! Poplamiłeś marynarkę...
Quiros przyjrzał się rękawom swojej niebieskiej marynarki.
- Nie mam innej - powiedział. - A rude dziewczyny? - spytał zmieniając temat.
- Hmmm, je też mieliśmy ochotę skonfiskować, prawda, Centeno? Ale musieliśmy
odesłać je furgonetką do Madrytu pod zarzutem dokonania czegoś, co w podręcznikach prawa
nazywa się jakoś inaczej, ale co ja określam mianem „współudziału kretyna”. Casella
wyciskał z nich siódme poty, a pieniądze, które im płacił, nie były tego warte... Tak czy
inaczej, dziękuję, że nas uprzedziłeś...
- Zanurz udko w sosie i powiedz, jak ci smakuje...
Przy drugim stole technik Arcedo, niedawno przybyły z Madrytu, klasyfikował
pudełka z płytami DVD i grupy zdjęć, przekładając je dłońmi w lateksowych rękawiczkach.
Fotografie traktował, jakby były przebitkami w decydującej rozgrywce w krytego pokera:
oglądał je i kładł jedną po drugiej, do góry nogami, na trzy różne kupki.
Arcedo miał wydatne policzki i spłaszczoną jak ciało turbota łysinę. W kącie, w
koszuli z krótkim rękawem, stał Centeno, wpatrując się w ekran laptopa.
- Co znaleźliście? - spytał Quiros, podkradając udko kurczaka i maczając je w sosie.
- Tę Skandynawkę, „Banię” - „Anję, nie Banię”, poprawił Centeno. - I jeszcze jedną, z
ubiegłego roku, śliczną Ukrainkę. - „Katię Kałasznikow”, podpowiedział Centeno. - Obie
podróżowały same, zatrzymały się w schronisku i znikły, jakby je ziemia pochłonęła. Ale
okazuje się, że tą ziemią był nasz „snupi”. Powiedz mu, Jaime.
- Chłopak ma wyobraźnię - stwierdził Arcedo. Jak wielu brzydkich facetów Arcedo
był nader podejrzliwy: kiedy usłyszał śmiech Gaosa, rzucił w jego stronę nieufne spojrzenie. -
Chętnie spróbuję kurczaka, jeśli pozwolisz.
- Powiedz mu w końcu!
- Niech obejrzy zdjęcia. Mówią same za siebie.
Quiros nawet nie spojrzał. Zamiast tego rozejrzał się za serwetką, gdyż sos ściekał mu
po brodzie.
- To nie wszystko - powiedział Gaos. - Nasza „wsteczna prospekcja” przyniosła
skutek. Powiedz mu, Centeno.
- Jeszcze pięć dziewcząt, w wieku od piętnastu do dwudziestu lat, w ostatnim okresie
znikło w tej okolicy.
- Prawdziwy rarytas, nie? - uśmiechnął się Gaos, wycierając palce. - Mam na myśli
kurczaka.
- Niezły - powiedział Quiros.
Jak wielu podejrzliwych mężczyzn Arcedo był również skłonny do ironii. Powiedział:
- Tamtemu i tak nie dorówna. - Wskazał w nieokreślonym kierunku. Quiros nie
zrozumiał ani jego gestu, ani żartu, który Gaos i Centeno nagrodzili wybuchem śmiechu.
Nagle Gaos spoważniał.
- Koledzy, możecie mnie potępić, jeśli chcecie, ale zapewniam was, że kiedy
zobaczyłem zdjęcia Ukrainki, zwłaszcza tej Ukrainki, przywiązanej do łóżka czarnymi
sznurami, z rozłożonymi nogami...
Coś mu przerwało. Drzwi, przez które wcześniej wszedł Quiros, otworzyły się
gwałtownie i dwóch policjantów wdało się w pośpieszną rozmowę z Gaosem, który
zakończył ją kilkoma monosylabami. Kiedy odeszli, Quiros spytał:
- Dlaczego jest tylu policjantów? - Formułując pytanie, skierował się w stronę pokoju
przesłuchań, ale Centeno zagrodził mu drogę.
- Zdradzimy mu główne danie, Centeno? - Gaos uśmiechnął się szeroko. -
Aresztowaliśmy go dziś rano. „Snupiego”. Powinienem powiedzieć „domniemanego”, ale ty
mnie zrozumiesz. Poważnie, nie rób takiej miny. Opowiedz mu, Centeno.
- Psy wytropiły jej ubranie o świcie. Zwinięte w węzełek. Było w wiadrze na
podwórku jego domu.
- Ubranie, które miała na sobie córka Olmosa. Sprawdziliśmy to - powiedział Gaos. -
Było wszystko, nawet majteczki i cieniutki paseczek, bardzo delikatny. Do tej pory się
zastanawiam, do czego jej służył... W domu szanownego pana Teobalda. - „Teologalesa”,
powiedział Centeno. - Nie wiemy jeszcze, gdzie ukrył ciało. Centeno przemaglował go już
porządnie, chyba za bardzo, nawet jeśli założymy, że naprawdę jest głuchoniemy... Ale
zacznie śpiewać, zapewniam cię.
Quiros zajrzał przez drzwi. Głuchoniemy z cmentarza siedział na krześle, rozebrany
od pasa w górę. Nadal był zezowaty. Krwawił. Oddychając, chrobotał jak czubek noża po
papierze ściernym. Usta miał pełne świeżych, czerwonych róż. Przypominał przechylony,
gliniany wazon.
- Rany zadał sobie sam - powiedział Gaos. - Lubi się sam okaleczać, jak narzeczona
Bukowskiego w tym starym filmie pod tytułem... Zapomniałem... - „Co było a nie jest, nie
pisze się w rejestr”, zażartował Arcedo.
Gaos nie skomentował jego głupiego dowcipu. - Jeśli zaś chodzi o róże, sąsiedzi
zdradzili nam, że za każdym razem, kiedy je wącha, dostaje ataku astmy. Dlatego daliśmy mu
kilka do spróbowania. Po co brudzić sobie ręce, skoro można wykorzystać czyjąś ułomność.
- To cmentarny stróż i naprawdę jest głuchoniemy - powiedział Quiros. - Jeśli liczysz
na to, że zacznie mówić, jesteś głupszy ode mnie.
Gaos zachichotał pod nosem.
- Ale z ciebie dupek... Przecież ci mówię: znaleźliśmy ubranie dziewczyny w jego
domu. Zresztą, nie tylko to. Powiedz mu, Jaime.
- Również kilka filmów - powiedział Arcedo.
- Ktoś mu je podrzucił, żeby was zmylić - powiedział Quiros. - Casełla twierdził, że
„snupiego” kryje wiele osób.
- Quiros. - Gaos spojrzał na niego ze spokojem. - Jesteś kawałkiem suchego gówna.
Wiesz o tym? Suchego i starego.
Quiros zaczął się wkurzać. Gaos zawsze tak na niego działał. I chociaż wiedział, że o
to mu właśnie chodziło, nie mógł opanować poirytowania. Przypomniał sobie, że w jego
wydziale przezywali Gaosa „Chaosem”.
- Może jeszcze żyje... A ty tracisz czas na głuchoniemego.
- Żyje? - Gaos rozejrzał się wokół, jakby nie znał znaczenia tego słowa. - Żyje!
Wyrzuciwszy resztki kurczaka do kubła, Arcedo rozerwał kolejne opakowanie
lateksowych rękawiczek. Uśmiechnął się przy tym, lecz zabrzmiało to jak rozdarcie.
- Eh, Quiros, Quiros... - jęknął Gaos. - Mówimy o „snupim”. Porwał córkę Olmosa
ponad dwa tygodnie temu. Znaleźliśmy jej plecak i ubranie... Myślisz, że grają z nami w
oszukańca?
- Powinieneś zobaczyć filmy - powiedział Arceda. - Lepiej, żeby nie żyła.
- Tales ofordinary madness - powiedział Centeno. - To ten film o Bukowskim.
- Rzeczywiście - powiedział Gaos, wgryzając się w pierś kurczaka. - Dziękuję,
Centeno.
- Gaos. - Quiros stanął na wprost niego. - Dałeś się wpuścić w maliny. To nie on.
- Mamy dowody. Jesteśmy policjantami, nie zapominaj o tym. Nie zagłębiamy się.
Przeczesujemy powierzchnię, a kiedy coś znajdujemy, przyjmujemy to za fakt, chyba że
dokonamy kolejnego odkrycia, które wpłynie na zmianę naszej decyzji. Nie drążymy dalej.
Nie obchodzi nas to, co kryje się w głębi, o ile cokolwiek się kryje. Jesteśmy
funkcjonariuszami i zadowala nas samo funkcjonowanie. A skoro już mowa o
funkcjonowaniu: czy ktoś mógłby to wyłączyć?
Dzwonił telefon. Ale nie telefon Caselli, jak na początku pomyślał Quiros, sięgając
dłonią do marynarki. Odebrał Centeno, który oddał słuchawkę Quirosowi.
- Do mnie? - Centeno kiwnął twierdząco. Przez chwilę, nie wiedzieć czemu,
Quirosowi przyszła do głowy absurdalna myśl, że może to być Pilar.
- Quiros? - Płaczliwy głos. - To ty, Quiros?
- Tak, don Julianie.
W słuchawce zaległa typowa dla Olmosa, miękka jak dywan cisza. Quiros widział go
niemal, jak siedzi w gabinecie, pod lampą, która rzuca światło tylko na niego, na jego
śnieżnobiałe włosy i cztery ordery błyszczące w klapie marynarki. Cisza została przerwana,
ale osobą, która teraz mówiła, był sekretarz Pedro Correa.
- Pan Olmos prosi, żebym to ja ci o tym powiedział, bowiem wobec tego, co się stało,
nie znajduje w sobie dość sił. Przystępuję do odczytania słów pana Olmosa. - Correa
poprzedził je długim wstępem: chrząkał, mlaskał językiem, wykonywał głębokie wdechy.
Modulacja jego głosu niewiele jednak na tym zyskała. Głos wydobywał się wciąż jak z
maszyny. - „Jeśli będziesz mnie szukał, odnajdziesz martwą. Pamiętasz, Quiros? Wygląda na
to, że wszystko się spełniło. Otwarto już pudełko, znaleziono jej ubranie i aresztowano
podejrzanego. Nigdy, przenigdy byś nie uwierzył, gdybym opisał ci ogrom mojego bólu - jak
głęboko sięga i jak jest rozległy. - Słuchając, Quiros opuścił wzrok i patrzył, jak Gaos wstaje i
siada ponownie z plikiem zdjęć z polaroidu w obleczonej rękawiczką ręce.
Zaczął je przerzucać. Quiros spodziewał się zobaczyć jakieś sceny typowe dla
„snupich”, ale z zaskoczeniem stwierdził, że były to tylko fotografie blondynki, siedzącej
przy oknie na jaskrawożółtej sofie. Dziewczyna ubrana była na czarno. Jego uwagę
przyciągnęła przede wszystkim sofa, ze względu na swój kolor. - Zajrzeli już do pudełka,
Quirosie. Zajrzeli i zobaczyli to, co było do zobaczenia. Jak już mówiłem, byłem na to
przygotowany.
Uspokaja mnie świadomość, że wszystko się skończyło bez dodatkowych komplikacji.
Możesz zostawić już tę robotę, tak jak chciałeś. Wyślę ci czek. Liczę tylko, że szybko ją
znajdą. Chcę opłakiwać ją w pamięci”. Na tym kończą się słowa pana Olmosa.
- Doskonale - powiedział Quiros.
- Zrozumiał pan? Mam powtórzyć jakiś fragment?
Na zdjęciach nagle wszystko się zmieniło: czerwona sceneria, leżące ciała, nic
niewidzące oczy. Fotografie rozdawał Gaos. Arcedo i Centeno brali je kolejno. Wyglądali,
jakby grali w karty. Quiros zaprzeczył i wyłączył telefon.
- Koniec - westchnął. Gaos podniósł wzrok znad zdjęć i spojrzał na niego pytająco. -
Robota wykonana. Mogę to już zostawić.
- Odprawili cię? Ciesz się więc emeryturą, dupku, i zostaw w spokoju tych, co muszą
nadal zapieprzać.
Wyszedł w milczeniu, nie patrząc na trzech mężczyzn, rozkładających zdjęcia na
stole. Skierował się w dół zbocza, w stronę pensjonatu, wzdychając co chwila. Miał wrażenie,
że zanim dotarł do tego miejsca, zrobił solidny kawał drogi. Zatrzymał się i przez chwilę stał
bez ruchu.
Zobaczył bar i postanowił się czegoś napić. Właśnie miał zamówić kieliszek wina,
kiedy zadzwonił telefon. Nie jego telefon, telefon Caselli. Zapomniał go oddać Gaosowi.
Zapomniał też, co ma powiedzieć. Wyjąkał niezdarnie:
- Szka... Szkatułka z kości słoniowej.
Nikt nie odpowiedział, ale nie przerwał połączenia. Kurwa mać, pomyślał Quiros, nie
powiedziałem tego dobrze, wywąchał coś. Wyszedł z baru z telefonem w ręku. Usłyszał
ciężki oddech, a potem piskliwy głos:
- Kim jesteś?
Quiros nie odpowiedział. Przeszły dwie staruszki, które przyjrzały mu się z uwagą.
Rozmówca rozłączył się. Quiros podjął marsz, tocząc wewnętrzną walkę. Co zyskam, mówiąc
o tym Gaosowi? - myślał. Powinienem pójść do tej jaskini. W końcu facet czuje się teraz
bezpiecznie, gdyż jego kumplom udało się zrzucić wszystko na tego nieszczęśnika... Może
nawet na tyle bezpiecznie, że zaryzykuje i przyniesie materiał? Mógłbyś przynajmniej złapać
tego drania. A może i... Kto wie? Nie zajrzałeś do pudełka. Nie zajrzałeś jeszcze do pudełka.
Tak myślała jedna połowa Quirosa. Druga kiwała głową: zrobiłeś swoje, mówiła.
Wróć do Pilar i zapomnij o sprawie. Postanowił posłuchać tej drugiej połowy, jego zdaniem
dużo bardziej rozsądnej.
Syna pani Ripio, dyżurującego w recepcji, poprosił o klucz i kazał przygotować
rachunek. Miał zamiar wyjechać po obiedzie. Chłopak spojrzał na niego z nieprzytomnym
wyrazem twarzy i wycelował palcem w kierunku tarasu. Quiros zobaczył siedzącą przy
stoliku kobietę.
Ucieszył się, ale kiedy podszedł, zauważył jej zdenerwowanie.
- Czekałam na pana - powiedziała. - Chcę, żeby po południu towarzyszył mi pan do
pewnej jaskini w górach. To tam udała się Soledad, zanim zaginęła. - Quiros spojrzał na nią
uważnie. - Jeśli to konieczne, zapłacę.
Zobaczył Martę siedzącą naprzeciwko, za dzielącym ich stołem, niemal w tej samej
pozycji co kobieta. Nigdy nie robi pan nic za darmo?
Owszem. Mogę zajrzeć do szkatułki.
Obdarowała go krystalicznym śmiechem, kiedy stwierdził, że jeśli chodzi o urodę,
wdała się w matkę.
Nadszedł ten moment wieczoru, w którym biesiadnicy pokazują, że kolacja była
zwykłą wymówką. Ona opowiedziała mu całe swoje życie. On, początkowo oporny, zaczął
opowiadać swoje. Zbliżała się niebezpieczna cisza: cisza, jaka zapada, kiedy dwie osoby
czują się sobie bliskie bez konieczności patrzenia na siebie czy rozmawiania ze sobą i kiedy
trzeba podjąć decyzje. Na razie nic jej jednak nie zapowiadało: ona nastawiła muzykę, jakiś
bard powtarzał ciągle tę samą zwrotkę (Ven, esposa, del Libano), a w przerwach słychać było
już tylko morze. Jego szum wznosił się nad urwiskiem i wdzierał przez posrebrzone okno
tarasu.
- Myślałem o wstąpieniu do wojska, albo do policji, ale zabrakło mi chęci do nauki.
- A w końcu? - spytała rozbawiona Marta.
- Zacząłem robić to samo co ojciec - powiedział Quiros.
- Psuł pan instalacje?
Gdy roześmiała się ponownie, zawtórował jej. I ten ich wspólny śmiech sprawił, że
poczuł się nagle tak, jakby wzięli się za ręce i przez chwilę szli razem we dwoje.
Powiedziała: „Przypuszczam, że nie ma pan rodziny na utrzymaniu, w przeciwnym
razie pańska żona nic tylko by narzekała”. „Mieszkam sam”, odpowiedział. I znowu odzyskali
powagę. Quirosowi czas leciał szybko. Nie chciał patrzeć na zegarek, ale wiedział, że północ
minęła już dawno. Nigdy by się tego nie spodziewał. Co on tu robił, na kolacji z tą elegancką,
wykształconą kobietą na lekkim rauszu? Poczucie obowiązku nakładało mu chwilami na
twarz maskę.
- Nie zabrał pan chyba jeszcze wszystkich rzeczy mojego męża? - powiedziała cicho,
kiedy koniec płyty odebrał im alibi mogące usprawiedliwić ciszę.
- Nie - odpowiedział Quiros - ale poczekam.
Uśmiechnęli się do siebie. Potem podniosła się, żeby zdjąć płytę. Jej kroki szeleściły
jak kwiaty rzucane na podłogę.
- Może pan to zrobić teraz, jeśli pan chce. Może pan zabrać wszystko, nawet dom. Nie
chcę nic od tego potwora.
- Poczekam - powtórzył Quiros. Patrzył na jej ciemny kostium, a raczej plecy
maźnięte pędzlem jasnych włosów. Nagle odwróciła się, a jego przeraziła widniejąca na jej
twarzy śmiertelna powaga.
- Nie chcę spędzić tej nocy w samotności.
Wydawało mu się potem, że wtedy przyszła mu do głowy myśl, iż w końcu Marta nie
jest już żoną Aldobranda, więc nie popełnia żadnego błędu, przystając na jej propozycję.
Właściwie mógł, w ramach napiwku, zakończyć to zlecenie chwilą przyjemności. Mylił się
jednak. A może oszukiwał sam siebie, żeby pokryć patyną obojętności to, co się stało.
Wówczas bowiem wcale o tym nie myślał.
Właściwie nie myślał o niczym. Patrzył na stojącą w głębi Martę, podniósł się,
podszedł do niej i pocałował ją.
A najbardziej niewiarygodne było to - o czym też pomyślał później - że ona
najwyraźniej na to czekała, nie poruszyła się, kiedy się zbliżał, rozchyliła nawet usta,
przyjmując pocałunek. Gdyby zastanowił się choć przez chwilę nad konsekwencjami, nigdy
by tego nie zrobił. Ale wtedy nie był w stanie myśleć, a tym bardziej wyobrażać sobie
czegokolwiek.
Na przykład tego, że dziewczynka śpi z matką w tym samym pokoju.
- Nie będzie przeszkadzać, zapewniam cię - powiedziała Marta. - Ma głęboki sen,
nakarmiłam ją tuż przed twoim przyjściem. Nie chcę jej przenosić do innego pokoju, może się
obudzić. - Quiros zobaczył, jak pochyla się nad łóżeczkiem i przygląda dziecku, trzepocząc
rzęsami. - To jedyna dobra rzecz, jaką mi ten drań zostawił.
Nie przeszkadzała, tak jak zapewniła matka. Tylko raz w ciągu całej nocy Marta
wysunęła się z pościeli, żeby uwolnić ją od przelotnego, złego snu. Była dzieckiem
czyściutkim i spokojnym jak sumienie anioła. Quiros uznał, że w gruncie rzeczy dziewczynka
miała szczęście: aż do owej chwili mogła cieszyć się delikatnymi piersiami, jędrnym ciałem,
wargami i pieszczotami Marty.
- Rozumiesz, prawda? - Przeprosiła za obecność córki.
- Tak.
Zrozumiał tej nocy wiele spraw. Najważniejszą z nich było chyba to, że miłości
można doświadczyć przez jedną chwilę, a potem wszystko się zmienia. Miłość jest jak szczyt
wznoszący się pośrodku prostej drogi; odosobniony, samotny, świetlisty. Życiowa meta nie
musi znajdować się na końcu, można napotkać ją w połowie trasy.
Potem wyścig toczy się dalej, tyle że w przeciwnym kierunku.
Od tego momentu jego wspomnienia rozsypują się na kawałki: widział chyba, jak
Marta uśmiecha się do niego, kręcąc się po sypialni, żeby zebrać to, co będzie jej potrzebne
pod prysznicem. Pamięta również moment, w którym wróciła otulona długim, białym
ręcznikiem, spływającym jej aż do stóp z taką samą wilgotną nonszalancją, z jaką czyniły to
jej jasne, świeżo umyte włosy. Nie potrafi przypomnieć sobie jednak, co wówczas mówiła.
Pamięta za to dokładnie zaskoczenie, jakie odbiło się na jej twarzy, kiedy zobaczyła, że stoi
już całkowicie ubrany, z kapeluszem na głowie oraz paczką pieluch i higienicznych
chusteczek w ręku.
- Co robisz? - Nagły horror zrozumienia, odzierający jej twarz z kolorytu. - Nie -
jęknęła, a może nawet nie zdołała wypowiedzieć tego słowa i tylko oddech wypłynął z niej z
taką samą przerażającą prostotą, z jaką wypływa spojrzenie. - Tylko nie ona.
- Ojciec ją chce - powiedział Quiros, chowając wszystko do płóciennej torby, którą
znalazł przy łóżeczku.
Za oknem sypał kwietny śnieg. To kolejne wspomnienie Quirosa: światło igrało na
wiosennych puszkach, przygnanych z pobliskiego lasu. „Nie może jej pan zabrać -
powiedziała cicho. - Dostałam...”. I nagle utknęła na słowach, które nie zdążyły się
ukształtować: prawo do opieki. W sekundę później sama wybuchnęła śmiechem, w
odpowiedzi na echo tego bezsensownego stwierdzenia. Pewnie, że mógł! Prawo nigdy nie
stanowiło dla Aldobranda żadnej przeszkody. „Na miłość boską - wyszeptała sparaliżowana.
- Na miłość boską”.
- Jest jej ojcem - powiedział Quiros.
- Jest potworem. Nie możesz... Nie oddasz mu jej.
Pamiętał również furię, z jaką zacisnęła pięści, w niczym nieprzypominającą słodyczy,
jaką obdarzyła go w nocy. Popychała go, biła po piersiach, krzyczała: „Nie zabierzesz jej!
Będziesz musiał mnie zabić!”. W tym momencie osiągnęła wyższe stadium zrozumienia,
które I zmusiło ją do zatrzymania się, jakby na jej uderzenia Quiros odpowiedział ciosem
noża. Quiros jednak tylko na nią patrzył.
- Jasne - powiedziała. - Wszystko jasne - powtórzyła.
Musiała zobaczyć w jego wzroku coś, czego nie dostrzegła nawet w owych
intensywnych chwilach, gdy ich oczy ocierały się o siebie pośród nocy. Quiros pamięta, że
już miał ją zapytać: Co widzisz w moim spojrzeniu?
Chciał zadać to pytanie, żeby poznać lepiej samego siebie. Możliwe, że dostrzegła w
nim pewność, zdecydowanie strażnika, który stojąc na warcie, pod łukiem wieży, wpuszcza
do niej jedynie wybrańców, poddanych dokładnej i bezwzględnej rewizji, obojętnego wobec
faktu, kto zostaje odrzucony lub zaakceptowany. Możliwe też, że domyśliła się jego lojalności
wobec wielkich panów, jego ślepego posłuszeństwa. Cokolwiek to było, poczuła się
bezbronna. Od tej chwili już niczego nie żądała, błagała tylko.
To zlecenie, niewątpliwie, nie miało należeć do łatwych.
- Nie słucha mnie pan.
- Proszę?
- Pytałam, czy pana zdaniem zacznie padać, zanim dotrzemy na miejsce.
- Zależy, jak to daleko... Chociaż te chmury nie wyglądają najlepiej.
Kłamał. A raczej nie mówił całej prawdy. Był pewny, że zanim się ściemni,
przemokną do suchej nitki. Nie chciał jednak, żeby kobieta myślała, że żałuje, iż przystał na
jej prośbę. To akurat było stuprocentową prawdą. Pożałował natychmiast, jak tylko
zaakceptował jej propozycję, ale nie miał wyjścia, ponieważ zagroziła, że pójdzie sama.
A znał ją wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że to uczyni.
Kobieta była spięta. Quiros obserwował ukradkiem, jak ściska torebkę swoimi
drobnymi dłońmi, które nie mogły już być bardziej białe. A wszystko z powodu książki,
ofiarowanej przez kelnerkę w nocy. Zdaniem Quirosa ta obsesja pozbawiona była podstaw,
książka bowiem, jak sama twierdziła, nie zawierała nic szczególnego.
- W pudełku był skoroszyt - wyjaśniła. - Wyrwano z niego wszystkie strony, poza
jedną jedyną. Safiya, która o niczym nie wiedziała, podejrzewała, że zniszczyła je pani Ripio,
ale nie miała odwagi jej o to zapytać, żeby pracodawczyni nie domyśliła się, że mi ją
pokazała. Biedna dziewczyna żyje w ciągłym strachu. Wygląda to, jakby właścicielka kupiła
ją razem z pensjonatem. Miałam dosyć i dzisiaj rano rozmawiałam z panią Ripio. Nie
wspomniałam o Soledad, proszę się nie martwić. - Machnęła uspokajająco ręką w stronę
Quirosa. - Powiedziałam, że uczę literatury hiszpańskiej, że piszę pracę na temat Guerina i
potrzebuję danych. Naciskałam, dopóki mi się nie zwierzyła. Kiedy odziedziczyła pamiątki
po poprzedniej właścicielce, sądziła, że zdoła je uporządkować. Znalazła te kartki, zaczęła je
czytać i, jak sama twierdzi, poczuła się tak zażenowana, że wrzuciła je do ognia. Wyobraża
pan to sobie? Co za barbarzyństwo! Zapewnia, że była to czysta pornografia. Sam Guerin
zniszczył wszystkie kopie, jakie posiadał, poza tą, którą podarował don Franciscowi. Na
jedynej kartce, jaka pozostała, znalazłam odręczną notatkę Guerina. Przepisałam ją.
Przeczytała mu jej treść, ale ta Quirosa wcale nie zainteresowała; nawet jej nie
zrozumiał. Zaciekawiła go jedynie wzmianka o jaskini w górach. Musiało to być to samo
miejsce, o którym mówił Casella.
Uznał, że najlepsze, co może zrobić, to dotrzymać jej towarzystwa.
I oto był tam i, piłując silnik, podjeżdżał z trudem pod górę krętą asfaltową drogą,
która zwężała się coraz bardziej. A szczytem absurdu było to, że wcale nie był smutny:
odczuwał nawet pewnego rodzaju podekscytowanie w oczekiwaniu na tajemniczą radość, jak
dziecko, któremu obiecano, że po raz pierwszy zobaczy morze. Taki był Quiros.
- O czym pan myślał?
- O niczym. O szosie.
- Tam jest jakaś tablica - powiedziała. - To musi być ta droga.
Tablica wskazywała liczbę kilometrów, jakie dzieliły ich od Ollero. Droga zaczynała
się przy poboczu i ginęła w górach. Quiros wjechał w nią. Zaczęli podskakiwać. Po obu
stronach rosły drzewa. Ich gładkie pnie były prawie tak proste jak rura, przy której tańczą
panienki w „rozbieranych” klubach, jak ten, do którego Quiros trafił kiedyś, żeby zabić
jednego faceta. Dotarli do rozwidlenia. Odchodziła od niego kolejna odnoga, prowadząca do
jakiegoś gospodarstwa, ale nie zboczyli z trasy. Zauważyli ścieżkę, Quiros zatrzymał
samochód. Dalej będą musieli iść pieszo.
Powietrze zdawało się naładowane czujnością. Nie podobało mu się to wrażenie.
Siekące podmuchy wiatru zagrażały jego kapeluszowi i szarpały jasnymi, związanymi w
kucyk, włosami kobiety. Drzewa uginały się pod brukiem chmur. Było parno, jak zawsze w
chwilach poprzedzających istotne dla ludzkich istot wydarzenia.
Quiros wyprzedził idącą przodem kobietę. Lepiej być przezornym, pomyślał.
Najprawdopodobniej „snupi” nie da znaku życia, ale mimo to, zwłaszcza że jest z nią, musi
wykazać dużą ostrożność.
Przez chwilę posuwali się w milczeniu. Drzewa maszerowały rzędem, kolumny
mrówek wydawały się nieruchome: Quiros starał się ich nie zdeptać. Przytrzymywał jedną
dłonią rondo kapelusza i patrzył w dół. Kobieta patrzyła do góry. Od czasu do czasu
przystawał, jakby na nią czekał, co nie było konieczne, ponieważ szła dużo szybciej i była
dużo zwinniejsza, ale Quiros uważał, że tak właśnie powinien postępować. Dotarli do
płaskowyżu otoczonego drzewami. Droga prowadziła dalej. Dobiegła ich słaba zapowiedź
burzy.
Nagle kobieta krzyknęła.
Kiedy się odwracał, przypomniał sobie podobną scenę, na innej drodze, kilka dni temu
i odniósł wrażenie, że te dwa krzyki coś ze sobą łączy, jakiś dziwny, mroczny trakt. Była to
jednak ulotna myśl, trwała krócej niż czas potrzebny jego dłoni na wykonanie ruchu.
- Proszę się uspokoić, już odleciał...
- Przykro mi. Był ogromny. Usiadł na moim ramieniu.
- Już odleciał. - Quiros drżał lekko, jakby udzielił mu się jej strach.
- Jestem głupia. Do licha! Ależ ja jestem głupia!
- Strach to nic głupiego - powiedział Quiros. - Ani to. - dodał. Było tak, jakby chmury
zbudowane zostały z kamieni, które zaraz runą na dół. - Musimy się pospieszyć, burza wisi w
powietrzu... Lepiej pani? W takim razie chodźmy, to musi być już niedaleko...
Podczas gdy kobieta odzyskiwała spokój, Quiros spojrzał w kierunku drzew i
zobaczył dom. Było to zwyczajne gospodarstwo, z drewnianym płotem, rozpadającym się
gankiem i wiatą na samochód, pokrytą słomianym dachem. Jedno okno było zasłonięte,
drugie nie. Gdzieś szczekał pies.
Wtedy jeszcze ów dom nie przykuł jego uwagi.
W głębi szosa, którą niedawno opuścili, kontynuowała swój bieg, jedna z bocznych
ścieżek prowadziła do niej.
Quiros wybrał inną, wąską i stromą, zaopatrzoną w kamienne stopnie, które zachęcały
do wspinaczki, nie czyniły jej jednak łatwiejszą. Przystanął kilkakrotnie, żeby złapać oddech.
Wiatr rozpanoszył się na dobre. Miało to też swoje dobre strony: spływający po czole pot
szybko wysychał. Wspiąwszy się na kolejne wzniesienie, kobieta powiedziała:
- Proszę poczekać. - Wskazywała na horyzont, w stronę morza, ale jej palec kierował
się ku mniej rozległemu miejscu.
Quiros wychylił się, żeby na nie spojrzeć: dzwonnica, białe domy, wieża wznosząca
się nad wybrzeżem i falochron po przeciwnej stronie. Za sprawą przypadku albo jakiejś
nadprzyrodzonej, nieznanej siły popołudnie zrobiło w chmurach wyłom (krótkie zawieszenie
broni, sądząc po zbliżających się grzmotach) i słońce runęło ukośnie na centrum miasta. Oto i
„Stare Miasto”, pomyślał Quiros.
Nareszcie.
- Piękne, prawda?
- Bardzo - odpowiedział Quiros patrząc na kobietę.
Jedno spojrzenie potrafi zmienić wszystko, i to zupełnie znienacka.
Stało się to być może wtedy, kiedy Marta podniosła zaczerwienioną twarz, a on
zobaczył jej łzy. Ona musiała spostrzec zmianę, w pewnym stopniu odzyskała nawet
równowagę. „Uspokójmy się”, powiedziała. Jakby zapraszała go, żeby usiadł i omówił z nią
jakąś ważną kwestię.
Quiros patrzył jednak na nią bez wyrazu. Ręcznik poluźnił się od jej gwałtownych
gestów, nie chciała go jednak puścić. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Być może na koniec to
zrobi. Ociągając się, podejdzie do niego zupełnie bezbronna. Zrobi coś strasznego lub coś bez
znaczenia.
Na razie przyciskała go do piersi, jakby to była ostatnia rzecz, jaka jej została, i
unosiła wyzywająco twarz. Stali naprzeciw siebie, dzieliło ich tylko łóżeczko. W miarę jak
wstawał świt, spośród batystów coraz częściej dobywało się kwilenie. Tkwili nieruchomo, nie
spuszczając z siebie wzroku. Poruszał się tylko jej głos.
- Właśnie przyszło mi coś do głowy... Zabierz ją do domu mojego brata, zaadoptuje ją,
będzie się nią opiekował... Temu kanalii, jej ojcu, możesz powiedzieć po prostu, że zamiast
mu ją oddać, wolałam ją zabić. Wypełnisz swoje zadanie, a Aldobrando nigdy się nie dowie...
- Nie mogę tego... - zaczął.
- Możesz! Jest w tobie coś dobrego. Nieważne, co zrobiłeś ani dla kogo pracujesz... To
tylko powłoka... Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy byliśmy razem dziś w nocy... Człowiek,
którego nosisz w sobie, jest dobry... Zrób to, o co proszę, błagam. Zrób to dla tego człowieka,
który jest w tobie. Jeśli tego nie zrobisz, nigdy sobie nie wybaczysz. - Quiros postąpił krok w
jej kierunku. Cofnęła się, odwróciła do niego plecami (naga z tyłu, ciągle przytrzymywała
ręcznik), poszukała czegoś w jednej z szuflad. Wizytówka. Wyciągnęła ją w jego kierunku. -
To adres brata... Weź, proszę. Zrozumie. Zna moją sytuację...
Wie, że biorąc ślub z Aldobrandem, podpisałam na siebie wyrok... Przyjmie moją
córkę, on i jego żona są sami...
Proszę...
Quiros nie spuszczał z niej oka. Wizytówka drżała.
Nagle popełniła swój jedyny błąd. Nie miał do niej o to pretensji: któż byłby w stanie
trwać twardo, niewzruszenie jak skała, wobec takiej kolosalnej groźby? Dlatego też kiedy
krzyknęła: „Zapłacę ci!”, nie znienawidził jej.
A jednak, mimo wszystko, był to błąd. Ponieważ, niezależnie od tego, co myślała na
jego temat, robił wiele rzeczy za darmo. Właściwie wszystko. Bo czyż ktoś mógł kupić jego
poddaństwo, jego poniżenie? Nic i nikt nie był zdolny przekupić strażnika, i ona powinna o
tym wiedzieć.
Wciąż wyciągała ku niemu wizytówkę. Quiros ujął ją lewą ręką, prawą unosząc do
gardła kobiety. „Nie mogę tego zrobić”, powiedział.
Kiedy ścisnął, ręcznik wysunął się jej z rąk i opadł do stóp. Quiros przywykł do
bardziej upartych istnień, życie Marty zgasło w jednej chwili. Umarła, patrząc na niego
niemal ze zdziwieniem. Nie odwrócił wzroku. Następnie dźwignął ciało, wyszedł z domu i
skierował się ku urwisku. Aldobrando wydał mu ścisłe instrukcje: miał wrzucić ją do morza,
morza, o którym opowiada się tyle głupstw, ale nikt jeszcze nigdy, przenigdy nie widział,
żeby powrócił stamtąd jakikolwiek topielec.
Patrzył, jak fale przyjmują Martę. Spojrzał na wizytówkę, którą nadal trzymał w dłoni:
„Ernesto Serrano”, przeczytał. Upuścił ją do morza.
W drodze powrotnej, kiedy wiózł dziewczynkę do domu Aldobranda, przypomniał
sobie odpowiedź Marty, kiedy zapytał ją, jak się nazywa dziecko.
- Nie chciałam, żeby nosiła nazwisko tego kryminalisty. Nazywa się Tina Serrano.
Zastanawiała się, kto rzucił na nią tę potworną kalumnię, kto tak haniebnie okłamał
policję. Fernanda? Nie.
Niewiele wiedziała o paczce. Mario i Mónica nie wchodzili w rachubę z tego samego
powodu. Może Belferka albo śliczna Paz, wszechwładna Paz, która w ten sposób odpłacała jej
za spojrzenia, jakimi obdarzała Borję, każdy ma bowiem swój własny sposób, by zemścić się
na kimś, kto daje powód do zazdrości.
Zagadka dręczyła ją przez cały wczorajszy dzień. Tego popołudnia, mając za sobą
długą, spokojną noc, postanowiła zmienić kierunek swoich kroków. Zamiast pójść do
Niebytu, który teraz był już naprawdę niczym, udała się w stronę arabskiej wieży. Zbliżając
się do kamiennej ściany wzniesionej na piasku, pierwszy raz poczuła się panią sytuacji.
To nie była łatwa droga. Najpierw wszystko wyleciało w powietrze, a w ruinach siebie
samej z trudem zdołała odnaleźć resztki, żeby móc iść dalej. Ponieważ życie to ciągły trud, i
nie miało znaczenia, że była „młoda”, jak mawiali wuj z ciotką. Życie jest jak żołnierz, który
stoi na straży w budce, albo wachmistrz lustrujący morze na okręcie: kiedy traci się siły,
ponosi się klęskę. A zmęczenie ogarnęło ją do tego stopnia, że kiedy zdecydowała się
wyjechać pierwszym piątkowym autobusem, czuła, jakby całe podpierające ją rusztowanie
runęło gwałtownie w jednej chwili. Chciała, w odróżnieniu od innych szczęśliwych chwil,
być martwa. Nie umierać, umrzeć.
Ale to było w środę. Teraz, w to czwartkowe popołudnie, głównie dzięki przechadzce
do wieży, widziała wszystko w innych barwach.
Stanęła w cieniu i zapatrzyła się w morze. Daleko, na horyzoncie, nie można go było
odróżnić od nieba, i jedno, i drugie szare, wzburzone. Tina długo wpatrywała się w ten
nieokreślony punkt.
Analizowała swoje życie, zwłaszcza mroczne dzieciństwo: przedwczesną śmierć
matki, której nigdy nie poznała, pierwsze lata z ojcem, po którym pozostały jej jedynie
klaustrofobiczne koszmary, oraz jego równie nieoczekiwany koniec... Miała niejasne, ale
coraz bardziej niezłomne przekonanie, że za wyjaśnieniami dotyczącymi tych wypadków i
zbrodniczych czynów, które przedstawiali jej wuj z ciotką, kryją się rodzinne tajemnice,
jakich nie udało jej się jeszcze zgłębić. Nie zależało jej na tym jednak: martwa przeszłość
pomagała jej czuć się żywą.
Potem pomyślała o Soledad. Robiła to nie po raz pierwszy, ale tym razem było
inaczej. Widziała ją, siedzącą na skałach falochronu, w towarzystwie wszystkiego, co ją
otaczało, i siebie samej. I pozazdrościła jej. Nie dlatego, że chciała być taka jak ona, ale
dlatego, że wiedziała, że gdyby dziewczyna znalazła się na jej miejscu, na pewno by jej nie
zazdrościła. Zazdrościła jej braku zazdrości. Co przeszkadzało jej ją naśladować? -
zastanawiała się.
Dobiegał ją narastający krzyk mew, popołudnie gasło powoli, gęstniał huk
uderzających fal. Dziś jest pierwszy dzień mojego życia, pomyślała, siedząc tuż przy wieży,
wychylając się ku morzu jak przez okno. Jutro rano pojedzie do Madrytu. Wuj wróci jesienią,
teraz pływa gdzieś po Morzu Śródziemnym, poszukując kolejnego zatopionego galeonu. Dziś
jest pierwszy dzień mojego życia, pomyślała znowu, patrząc w głąb siebie, skąd uśmiechała
się do niej twarz wuja, ekshumującego okręt w tęczowych barwach, z galionem w postaci
androgenicznej figury przyozdobionej winoroślą, oraz takielunkiem przypominającym
choinkowe girlandy z łakoci.
Jesteśmy inni. Pewnie liczni, nieskończenie liczni. Jednak przede wszystkim jesteśmy
tym jednym, odmiennym od reszty, niezrozumiałym dla naszego powierzchownego Ja”.
Jedynym prawdziwym „ja”, które osiągamy tylko wtedy, kiedy zdarza nam się coś strasznego,
kiedy życie pogrąża nas tak, że sięgamy dna. Jak ja, po twojej śmierci.
Nie spodziewam się, że strony te zostaną uznane za wielką literaturę, wiem, że nie
jestem dobrym pisarzem, a to, co piszę na nich dalej, nie jest nawet fikcją, tylko tym, czym
naprawdę jestem. Oto one. Spisałem je w jaskini w górach, dokąd zwykliśmy chodzić,
Carmelo, by wspominać nasze dzieciństwo.
Wzniosłem się tam, gdzie ty. Z tą tylko różnicą, że ja nadal żyję. Kocham Cię.
Nieves Aguilar przypominała sobie ten spisany odręcznie fragment, kiedy próbowała
przeniknąć panujące ciemności.
- Soledad przeczytała te strony i od razu zrozumiała, że jest to dokładnie to, co sama
chciała napisać... Wyobrażam sobie, jak bardzo musiała się denerwować... Jak bardzo musiała
się bać, kiedy zobaczyła, że jej pragnienie realizuje się w kimś innym, w kimś, kto przeżył
koszmar... Zadzwoniła do mnie, ale nic nie powiedziała.
Bo cóż mogłaby mi powiedzieć? Tylko tyle, żebym przyjechała się z nią spotkać. Z
pewnością zamierzała pokazać mi książkę. Ale najpierw chciała zobaczyć jaskinię, która go
zainspirowała. Pragnęła podążać jego śladem.
Może... Teraz myślę, że gdzieś w głębi serca być może pragnęła, żeby przytrafiło się
jej coś podobnego... Coś strasznego... I tym sposobem zdołałaby, podobnie jak Guerin,
napisać prawdę... Wyjechała i nie wróciła... Ale była tu...
- Tu nic nie ma - powiedział Quiros.
Wiedział, że to nieprawda. Było ciemno, ale nie przesadnie. Na szczęście miał ze sobą
kieszonkową latarkę.
Szykowny strój kobiety ożył w jej świetle: komplet w kolorze khaki, zielony pasek,
czerwona torebka, białe skarpetki.
W gruncie rzeczy była to nad wyraz cywilizowana jaskinia. Nawet nie zasługiwała na
swoją nazwę: była raczej grotą o wysokim sklepieniu. Na ścianach widniały aerozolowe,
obraźliwe słowa i romantyczne daty, wyryte czubkiem noża; przy wejściu walały się puste
butelki po piwie. Jedynym jej atrybutem był widok na bezkresne morze. Jednak deszcz
pozbawił ich możliwości rozkoszowania się tą spokojną przyjemnością. Spadł gwałtownie,
gęstą ulewą, jeszcze kiedy się pięli ścieżką do góry, i zmusił ich do pokonania ostatniego
kawałka drogi biegiem. Kapelusz Quirosa zdeformował się od wilgoci. Kobieta zdjęła z
włosów gumkę i roztrzepywała je, usiłując osuszyć.
- Nic tu nie ma - powtórzył.
- Tego jeszcze nie wiemy... Nie wiemy!
Quiros wiedział. Cieszył się, że wziął przynajmniej latarkę.
- Proszę spojrzeć - powiedziała. Skierowała się w głąb, schylając się mimo
wystarczająco wysokiego sklepienia.
Quiros, który wcześniej wszedł do środka, żeby upewnić się, że kobieta nie natknie się
na nic dziwnego, oglądał już tę część, ale podszedł i spojrzał.
Jaskinia kończyła się, tworząc rodzaj komnaty. Nieves Aguilar wskazywała ręką w
kierunku sklepienia, latarka Quirosa omiotła je, wydobywając mineralne refleksy.
W załomach ściany wykrzywiały się pod zupełnie nienaturalnym kątem. Deszcz
docierał do środka, jakby wydobywał się z wnętrza rezonansowego pudła.
- Widział pan? - pytała kobieta - Widział pan?
- Tak - odpowiedział Quiros.
Ich spojrzenia skrzyżowały się. Kobieta wydawała się oszołomiona, jakby nagle
zrozumiała, że nie ma tu nic do oglądania. Quiros podejrzewał, że to skutek wyczerpania.
Latarka wydobywała z jej niebieskich oczu błyski wściekłości.
- Na co pan patrzy?! - Dyszała. - Próbuję ją odnaleźć! Chcę zrobić wszystko, co
możliwe! Po to przyjechałam do tego miasteczka! Chcę jej pomóc! A pan jak zwykle:
spokojny i bezczynny! Zawsze taki spokojny i... milczący! - Jej krzykowi nie towarzyszyło
echo. Był zdławiony, jakby tonął w przelewającym się na zewnątrz morzu. Jej płaczu prawie
nie było słychać. - I ukrywa pan przede mną fakty, oszukuje mnie!
- Proszę się uspokoić...
- Nie wiem, na co pan patrzy! Nie wiem, czego pan chce ani co ma dla pana
znaczenie! I proszę przestać na mnie świecić!
Nagle wytrąciła mu latarkę.
Ten płacz w ciemnościach sprawił, że Quiros poczuł się bezbronny. Kobieta była
małym, trzęsącym się, niekontrolowanym cieniem. Quiros chwycił ją za ramię i poszukał jej
ust. Jęknęła, ale pytanie zostało osaczone.
Stali objęci. Czuł słaby, drżący napór ciała kobiety. Nie płakała już, oddychała
głęboko, wtulona w niego. Światło kręciło się na ziemi jak oszalałe.
Nieves ponownie uniosła usta. Nie chciała myśleć, chciała tylko czuć. Nie chciała też
pamiętać: trzeba mieć wspomnienia, żeby mieć poczucie winy. Chciała nie pamiętać, żeby
czuć. Zrozumiała, że swoimi wargami przekazuje mu siłę i moc. On był jedynie ogromny, ona
była silna. Nagle ogarnęła ją tak przemożna litość dla niego, że wiedziała już, iż w tym, co
robi, nie ma nic złego. Natychmiast (przeświadczenie to wypłynęło z samej głębi jej
jestestwa) zrozumiała, że to, co robi, jest jedynym odpowiedzialnym czynem, jedynym
właściwym i odpowiedzialnym czynem, jakiego mogła dokonać.
Stali bez ruchu, przytuleni, wsłuchując się w rzeczywistość deszczu.
- Ona tu była... - wyszeptała Nieves Aguilar.
- Może nie dotarła - powiedział Quiros.
Myślał o czymś. Coś sobie przypominał. Drobny szczegół, który w tym momencie
zaatakował jego pamięć całą siłą swojego obrazu.
- Dokąd pan idzie?
Quiros wyszedł z jaskini. Pod strugami deszczu odwrócił się do kobiety.
- Proszę pójść za mną - powiedział. - Szybko.
- Nie jest bogiem, to oczywiste. Nie jest też nawet człowiekiem.
Padający deszcz nie tylko może go przemoczyć; sprawia również, że zaczyna kichać.
Leje z siłą pękniętej cysterny. Leje, jakby mężczyzna pływał w muszli klozetowej, a teraz
nadszedł smutny moment, kiedy trzeba zniknąć w rurze kanalizacyjnej. Mężczyzna chroni
Posrebrzaną pod nieprzemakalnym płaszczem - dotyk metalu na udzie, zwłaszcza na wacku,
kontakt metalu z ciałem, jeszcze zanim wymienią się ciepłem, sprawia mu rozkosz.
Nic przyjemniejszego od zimnej lufy, myśli (a pies, śliniąc się, przytakuje), poza lufą
gorącą.
Martwi go jednak, że jest tak słaby, tak nieświadomy.
Jeśli bowiem rzeczywiście jestem wątły, myśli, wszystko, co mnie otacza, również jest
wątłe: drzewa, deszcz i pies, którego przywiązuję teraz sznurem do pnia, nakazując mu, żeby
siedział cicho, fuc, żadnego hałasu, fuc, i czytelnik, który to czyta.
Należy mówić prawdę, nawet jeśli miałaby zaboleć.
Z miejsca, w którym stoi, poprzez ścianę deszczu, dostrzega ścieżkę i ściany swojego
domu. Życie zmieniło się w starą taśmę wideo. Kichając, mężczyzna myśli: nie, bogiem nie.
Wręcz przeciwnie. Ani człowiekiem. Już prędzej robakiem.
Wciąż ma jednak szkatułkę z kości słoniowej. Szkatułka pomaga mu od dziecka:
przyciskał ją do siebie z całych sił, kiedy matka obcowała z mężczyznami; przyciskał ją w
szkole, kiedy śmiech skazywał go na samotność; przyciskał, kiedy patrzył na konającą matkę
w tym smutnym domu starców o białych schodach, ściskał ją, kiedy w końcu powiedziano
mu, że może pracować w studiu filmowym (jego marzenie) i kiedy sprzedał swoje pierwsze
zdjęcia.
Szkatułka z kości słoniowej to wszystko, co mu zostało, jedyne, co mu pomaga i
chroni, najbardziej intymna sfera jego najskrytszej prywatności, to, co naprawdę tkwi w nim,
w środku. Nawet anioł, który ją trzyma, nie przydaje się do niczego. Reszta to opowieści. Ale
opowieści go upokorzyły, ponieważ mówią prawdę i zmieniły go w to, czym jest, w to, czym
był od samego początku, czym był zawsze.
Robak czeka dalej obok psa.
- Właśnie mi się przypomniało, że w tym domu mieszka świadek, którego policja
przesłuchiwała - powiedział Quiros. - Zadam mu kilka pytań... może się czegoś dowiem.
Lepiej, żeby pani ze mną nie szła: może pomyśleć, że nie jestem policjantem, i nie otworzy
drzwi. Prowadzi pani?
- Mam prawo jazdy, ale od dawna nie jeździłam.
- Z trudem przekrzykiwała deszcz, osłaniając się marynarką Quirosa.
- Tego się nie zapomina. Proszę wziąć kluczyki i wrócić do miasteczka.
- Mogę poczekać na pana w samochodzie!
- Nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Niech pani jedzie do pensjonatu. Jeśli nie złapię
okazji, wrócę piechotą.
Ten deszcz nie potrwa długo.
- Ale...
- Niech pani choć raz zrobi, co mówię! - zażądał Quiros.
Nieves Aguilar uśmiechnęła się, wyciągnęła do niego rękę. Quiros zamknął ją w
swojej dłoni, jakby zgarnął garść śniegu. Potem patrzył, jak oddala się w stronę zakrętu i
skacząc, usiłuje ominąć kałuże. Z marynarką uniesioną nad głową przypominała zakonnicę
uciekającą przed klasztornym życiem. Kiedy znikła mu z oczu, otworzył drewnianą furtkę i
wszedł na teren posesji.
Musiał oszukać ją raz jeszcze, ale nie chciał jej ciągnąć w paszczę lwa. A to była
paszcza lwa. Nie miał wątpliwości.
Nim poszedł dalej, sprawdził: sofa w groteskowym, żółtym kolorze obok okna
pozbawionego zasłon. Zwrócił na nią uwagę, kiedy zatrzymał się, żeby pomóc kobiecie, ale
dopiero w jaskini skojarzył ją ze zdjęciami z polaroidu, które oglądał Gaos.
Nagle dom wydał mu się bardzo duży, pełen cieni, zarysów postaci i szkła.
Pozbawiona proporcji budowla.
Jego kapelusz był całkiem przemoczony (z ronda spływała woda), koszula z krótkimi
rękawami również. Odbije się to na nim w dwójnasób, ponieważ wilgoć przyprawiała go o
reumatyzm i nasilała duszności, ale w owym momencie nie to martwiło go najbardziej.
Musiał ją odnaleźć.
W innych okolicznościach nigdy by tego nie zrobił. Jego zlecenie dobiegło końca:
pozostawało jedynie wyjechać i zainkasować należność. Ale teraz było inaczej. Winny był to
kobiecie. A także Marcie i małej Tinie. Był pewny, że jest już za późno, ale nawet jeśli tak
było, chciał spróbować.
Szedł w stronę ganku, nie wiedząc konkretnie, co zamierza zrobić. Pod trzcinowym
dachem, pełnym dziur, stała zaparkowana terenówka i samochód osobowy. Musi być w
środku, pomyślał. Postanowił poszukać tylnych drzwi. Wszedł na ganek i szedł, kryjąc się
pod okapem.
Nie bał się. Wręcz przeciwnie: czuł, że nie ma rzeczy, której nie byłby zdolny zrobić.
Jak przez sen przypominał sobie chwile spędzone w jaskini z kobietą. Zrozumiał nawet
przyczynę tych wszystkich nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności: miał odnaleźć
dorastającą córkę Marty. W ten sposób dostał szansę na przynajmniej częściowe rozliczenie
długu, jaki zaciągnął u jej matki. Nie był pewny, czy postąpił słusznie, prosząc Gaosa, żeby
obarczył całą winą Tinę, i jednocześnie przestrzegł chłopaka, żeby nie ważył się jej tknąć.
Chyba tak. Zresztą nie wpadł mu do głowy żaden lepszy sposób, który umożliwiłby przyjście
jej z pomocą i nie zdemaskował go jednocześnie. Liczył na to, że wykluczą ją z paczki, a Tina
będzie w stanie dostrzec dobre strony swojej nowej sytuacji.
Teraz musiał odnaleźć dziewczynę. Był to winny Nieves, ufała mu. I winny był to
Marcie. Dla niego samego nic już nie miało znaczenia. Największy strach przeżył w jaskini,
kiedy kobieta rozpłakała się w ciemnościach. Była to jednocześnie chwila największego
szczęścia. Taki był Quiros.
Dotarł na tyły domu. Starał się posuwać bezszelestnie, choć i tak deszcz głuszył każdy
hałas. Zobaczył warzywniak zamieniony w mokradła, chore drzewka cytrynowe, zardzewiałą
huśtawkę, teleskop przykryty plastikiem i osłonięty daszkiem, i drewnianą szopę bez okien w
odcieniu pomarańczowym. Drzwi szopy zaopatrzone były w ciężką, błyszczącą kłódkę.
Posuwał się dalej gankiem, aż znalazł drugie drzwi. Otworzył je. Odór zepsutego jedzenia,
zmieszany z zapachem kawy, kazał mu się na chwilę zatrzymać. W polu widzenia nikogo
jednak nie było. Wszedł, zamknął drzwi. Deszcz pozostał na zewnątrz, ciągnąc swoją
nieprzerwaną opowieść.
Znalazł się w kuchni. W zlewozmywaku wznosiła się piramida brudnych naczyń.
Agregat lodówki warczał jak silnik samochodu pokonującego wzniesienie. Korytarz w głębi
prowadził do salonu, miejsca, gdzie pewnie stała żółta sofa. Wszędzie widać było sterty
książek, w kuchni i w korytarzu, ułożonych w wysokie stosy lub leżących na podłodze jak
warstwa kurzu, który je pokrywał. Wszyscy „snupi” byli wykształceni i uwielbiali czytać.
I wszyscy, bez wyjątku, byli szaleni.
Dotarł do rozwidlenia, ujrzał rząd drzwi. Dom był jednopiętrowy, drzwi musiały więc
prowadzić „na pokoje”, jak mawiali lokaje służący u wielkich panów, dla których pracował
Quiros. Otworzył jedne z nich i zajrzał. Ciemność. Poszukał kontaktu. Goła żarówka
rozbłysła światłem. Wystrój: cztery reflektory ze studia fotograficznego, telewizor z wideo,
taśmy, prycza na podłodze, czarny ekran służący za tło, stół z akcesoriami używanymi przez
„snupich”. Żadnych okien. Zbliżył się do stołu i wziął jeden z batów, dmuchnął, wzbijając
kurz w powietrze. Pozostała część sprzętu również sprawiała wrażenie nieużywanego. To
jednak nic nie znaczyło, „snupi” lubili improwizować, ale był na tyle optymistą, że ten
szczegół przywrócił mu nadzieję.
Sięgnął po pilota od telewizora, wykasował dźwięk, włączył. Spodziewał się
wszystkiego poza filmem dokumentalnym o zwierzętach. Orzeł pikujący w dół. Lis
przyczajony pod drzewem. Siedem rogatych bestii, być może młodych nosorożców. Jakiś
pająk z okiem na brzuchu, pełzający po filigranowej pajęczynie. Pod nim dziewczyna,
patrząca z pełną obrzydzenia miną, ale nie był to nikt, kogo Quiros znał. W rogu logo
National Geographic. Wyłączył telewizor i wyjął kasetę. Było ich więcej, ułożonych w stos
na kratce pod spodem, ale nie miał ochoty ich oglądać. Nosiły następujące tytuły: Mgławica
Gwiazdozbioru Węża, Asteroidy Obłoku Oorta, Skarabeusze z półwyspu.
Wszyscy „snupi”, z samej definicji, są maniakami.
Gdzie może ją trzymać? Najprawdopodobniej w szopie.
Ale zanim tam wejdzie, musi się upewnić, czy nikogo nie ma w domu. A jeśli nawet
ktoś w nim jest, niedługo przestanie być.
Właśnie szykował się do opuszczenia pokoju „zabawek”, kiedy usłyszał jakiś hałas.
Uchylił drzwi na kilka milimetrów. Na pozór nic się nie zmieniło. Zgasił światło, wyszedł i
wrócił na korytarz. Spojrzał w stronę kuchni.
Nie zauważył żadnej zmiany. A jednak był pewny, że coś jest nie tak. Zajrzał do
salonu.
Nieves Aguilar stała pośrodku, patrząc na niego. Nadal miała na ramionach jego
marynarkę, ociekające wodą włosy przylgnęły jej do głowy. Quiros wpatrywał się w tę
nieoczekiwaną zjawę. Ona wpatrywała się w niego.
- Nie ruszaj się - powiedziała Nieves Aguilar nieswoim głosem, nie poruszając
wargami.
Ale to nie ona mówiła. Mówił mężczyzna, który stał za nią.
Po pierwsze, nie podobał jej się ten stół na środku. Wyrzuciłaby go przez okno,
wściekłaby się na Pabla, gdyby przyniósł do domu coś takiego, taką tandetną podróbkę
szlachetnego drewna. Na domiar złego cały pokryty był kurzem. Niemniej kiedy usiadła na
żółtej sofie (co za brak gustu, Boże mój!), wykonując polecenie Nieprzemakalnego Płaszcza,
zrobiła wszystko, żeby znaleźć się w pobliżu stołu. Raz i drugi przesunęła po nim wzrokiem,
niemal pieszczotliwie. Był jej pomostem z codziennością, normalnością, która nie miała nic
wspólnego z tym, co przeżywała. Na tym stole jej świadomość mogła się rozciągnąć i
odpocząć.
Reszta rzeczywistości rozsypała się na kawałki.
Czarny nieprzemakalny płaszcz z kapturem, spod którego wystawała srebrzysta
dwururka (puste, ciemne tunele), wyskoczył z lasu, zanim zdążyła wejść do samochodu, i
nakazał jej, żeby wróciła tą samą drogą do domu.
Tak też zrobiła. A kiedy weszła, natknęła się na Quirosa.
I tyle.
Poza tym czuła się, jakby pochwyciła ją ręka giganta, ale nie na tyle mocno, żeby nie
mogła się modlić do Boga Ojca Wszechmogącego, stwórcy otchłani i szczytów. Tak też
zrobiła. Była to tandetna imitacja modlitwy, ale nic innego nie przychodziło jej do głowy:
modliła się, żeby Bóg pozwolił jej mówić, nie, żeby jej wysłuchał.
- Widziałem was przedtem - mówił Nieprzemakalny Płaszcz. - Siedziałem na tym
krześle. - Wskazywał dwururką na krzesło, równie tandetne jak stół, o wyblakłej tapicerce i
powyginanych nogach. - Czekałem na ciebie, Quiros, od chwili kiedy odebrałeś mój telefon.
Zna nas, pomyślała, przerywając modlitwę. A może tylko Quirosa. Co znaczyło, że
może nie zna jej, bo ona właściwie nie znała Quirosa. Nieprzemakalny Płaszcz miał żałosny,
niemal bezdźwięczny głos, jakby zużyty od ciągłego pisku i ochrypły wskutek przeziębienia.
Czego innego można się jednak spodziewać po takiej karłowatej postaci, skrytej jak pod
namiotem pod czarnym, spływającym wodą plastikiem.
- Mam o was informacje - powiedział Nieprzemakalny Płaszcz.
- A ja o tobie - odparował Quiros, który nie poruszył się od chwili, kiedy ujrzała go po
wejściu do domu.
Nagle Nieprzemakalny Płaszcz zdjął kaptur. Wyjrzała spod niego (niespodzianka)
okrągła, pyzata twarz o czerwonych wargach.
- Fotograf - powiedział Quiros. - Grubas w bermudach.
- Gwoli wyjaśnienia: nazywam się Juan Guante, Jan Rękawiczka. Moje nazwisko
czytane od końca, brzmi tak samo: Naug Nauj. Zbywa „et”, ale to spójnik, który może, a
nawet powinien, być usunięty bez żadnej szkody dla całości. Tak czy inaczej, rękawiczka
wywrócona zostaje na drugą stronę.
Teraz, kiedy mogła widzieć jego rysy, a raczej kiedy mogła nadać rysy słowom
Nieprzemakalnego Płaszcza, dostrzegała całą resztę: był niskim, grubym mężczyzną (choć to
nie jego wina), pod płaszczem nie skrywał zbyt wiele, a to, co ściskał w ręku, nie było
dwiema posrebrzanymi rurkami. Jak mogło przyjść jej do głowy coś równie głupiego?
Właśnie jej! Taka jest rzeczywistość, powiedziała do siebie, i słowa te przyprawiły ją o
zawrót głowy.
Pomiędzy grzmoty wplatały się odległe protesty. Ujadanie.
- To mój pies - powiedział pan Guante. - Wabi się Fuc.
- Pozwolił, by imię zawisło na chwilę w powietrzu, aby Quiros i ona przyswoili je
sobie, każde na swój sposób.
- Uwiązałem go w deszczu przy drzewie, nic dziwnego, że się denerwuje...
Wtedy to się stało, chociaż nie do końca rozumiała, dlaczego właśnie teraz. W
prehistorycznych czasach, kiedy była nastolatką, zdarzało się jej to na karuzelach w wesołym
miasteczku. Ale tu, w tym domu, kiedy siedziała na sofie? Może z powodu zimna: była
przemoknięta, olbrzymia marynarka Quirosa ciążyła jej na ramionach jak nasączona gąbka.
Zdała sobie sprawę, że Quiros i Nieprzemakalny Płaszcz odwracają się jednocześnie w jej
kierunku i patrzą na nią w ten sam sposób, w jaki rodzice mieli zwyczaj mierzyć ją wzrokiem,
kiedy przeziębienie nie pozwalało jej pójść do szkoły i skazywało na łóżko, skąd mogła
napawać się do woli deszczowymi, szarymi dniami. Może zauważyli, że pochyliła się na
sofie, ale musiała to zrobić, żeby krew napłynęła jej z powrotem do głowy. Głowa
pozbawiona krwi jest niebezpieczna.
- Źle się pani czuje? - spytał uprzejmie pan Guante.
- Wypuść ją. - Quiros zbliżył się o kilka kroków.
- Nie ma mowy...
- Nikomu nic nie powie, zapewniam.
Powiedzieć? O czym? - zastanawiała się. O tym, co się zdarzyło w jaskini?
Oczywiście, że nie powie, zwłaszcza jeśli on nie będzie chciał. Zrobi wszystko, co jej każe
Quiros.
Ten aspekt jej życia nie budził już w niej wątpliwości.
- Źle się czuje! - złościł się Quiros. - Nie widzisz?! ¦
- Nie, naprawdę - zapewniła z uśmiechem.
- Nie czuje się źle - podchwycił pan Guante. - Zresztą, przyszliście tu oboje, oboje
więc zostaniecie - dodał, a jego słowa zostały przypieczętowane dwoma szczęknięciami.
Naprawdę nie czuła się źle: po prostu odpłynęła. Wsłuchiwała się w deszcz,
dobiegający z niezgłębionej nieskończoności, która bardziej niż odległość przypominała
obojętność. Chcecie wiedzieć, jak wygląda rzeczywistość? - miała zamiar zapytać uczennice z
Valdelosy, jak tylko znajdzie ku temu okazję. A wpatrzone w nią dziewczęta, ubrane w czyste
mundurki, będą słuchały, siedząc w swoich ławkach. Posłuchajcie. Tak to wygląda, kiedy się
w końcu zdarzy: ten dom, te okna, o które tłucze deszcz, ta żółta sofa, ten łysy, gruby
człowiek w górskich butach, pachnący wilgotnym, nieprzemakalnym płaszczem... Czyż, w
pewnym sensie, nie jest przywilejem oglądać rzeczywistość z fotela w pierwszym rzędzie?
Udało jej się ich przekonać. Przestali zwracać na nią uwagę. Rozmawiali ze sobą. O
czym? Oparła łokcie na kolanach, ujmując głowę w dłonie, jak wtedy, kiedy się uczyła.
Spróbowała się skoncentrować.
- Zrobiłeś dziewczynie krzywdę? - spytał Quiros. To pytanie zrozumiała. Zatrwożyła
się.
- Nie tknąłem jej jeszcze, ale już pora... Zbyt dużo czasu straciłem. Ponad dwa
tygodnie. Zjawiła się w poniedziałek o świcie. Siedziałem na krześle, kiedy ją zobaczyłem.
Nie śpię nigdy. Zwróciłem na nią uwagę już wcześniej. Robię zdjęcia w schronisku Igga, w
ten sposób dokonuję wyboru. Po raz pierwszy jednak materiał przyszedł do mnie. Mahomet,
góra... no wiesz. W pewnym sensie, oczywiście. Inne potrzebowały pretekstu, sesja zdjęciowa
czy coś takiego. W tym wypadku wystarczyło tylko wyjść, zrobić kilka kroków i
przyprowadzić ją tutaj.
- Jej wisiorek znaleziono wiele kilometrów stąd - powiedział Quiros.
- Podrzuciłem go - powiedział pan Guante. - Chciałem, żeby mnie aresztowano.
- Dobry pomysł, debilu - stwierdził Quiros - zapomniałeś jednak zostawić odciski
palców.
- Chciałem, żeby się troszkę potrudzili - skonkretyzował pan Guante, wcale się nie
obrażając. - Potem żałowałem.
- Więc podrzuciłeś plecak przy szosie, a ubranie w domu głuchoniemego.
- Takie dostałem instrukcje. Kiedy ją tu sprowadziłem, nie wiedziałem, że to córka
Juliana Olmosa. Popełniłem błąd. Chronią mnie jednak, czasem nawet za bardzo. Nie chcą
mnie stracić, ponieważ nie mają następcy. Powiedzieli mi, jak mam zatuszować sprawę,
żebym mógł się zająć swoimi sprawami. Tymi co zawsze. Zgodziłem się, ale z innych
powodów. Oni chcieli filmów, ja chciałem opowieści.
- Jakich opowieści? - spytała.
Ponownie na nią spojrzeli, a to, co zobaczyła w ich oczach, wcale jej się nie
spodobało: jakby nie rozumieli, dlaczego wtrąca się w męskie sprawy. To dodało jej sił.
Wszystko w tym domu wydawało się jej niezrozumiałe, od stołu na środku pokoju
począwszy, a na tej rzeczy (tak, tak na strzelbie) trzymanej przez pana Guante skończywszy.
Wszystko, poza męską dominacją. To był znany jej teren, miała doświadczenie z Pablem, nie
przerażał jej.
- Tych pisanych przez nią, prawda? - drążyła, wpatrując się uważnie w pana Guante.
- Znalazłem zeszyty, kiedy przeszukiwałem plecak - powiedział człowieczek. - Były
tam również książki Guerina, ale mnie zainteresowały zeszyty... Jest pani jej nauczycielką,
prawda? Wspominała o pani... - Zachichotał bezgłośnie.
- Dawała pani, co chciała... Ocenzurowane wersje. - Przerwał. Drżały mu wargi. - Pani
jej nie zna! Nie wie pani, do czego jest zdolna! Nie wie tego pani, nie może wiedzieć!
- Domyślam się.
- Nie domyśla się pani! - Pan Guante robił wrażenie, jakby rozmawiał z nią w
odosobnionym miejscu, zakazanym dla Quirosa i reszty świata: hermetycznym wnętrzu, do
którego tylko ona miała dostęp. - Nigdy by się pani nie domyśliła... Kiedy przeczytałem
opowiadania, poczułem się zafascynowany. Rozmawiałem z nią. Obiecałem, że nie zrobię jej
krzywdy, dopóki będzie dla mnie pisała. Na początku okazywała strach, podobnie jak
pozostałe dziewczęta, ale kiedy to powiedziałem, zmieniła się. Jakby pragnęła przeżyć coś
takiego... A wtedy poczułem coś, jakby... Strachem bym tego nie nazwał, ale na pewno była
to pewna obawa. Poczułem brzemię odpowiedzialności. Wysuwając taką propozycję, brałem
na siebie odpowiedzialność za jej eksplozję. I nie myliłem się: zaczęła pisać nowe rzeczy. Nie
były to jednak fantazje, jak ta o księdzu i diable, czy ta o stałym świetle czy deszczu
spadających kotów, tylko prawdziwe historie. Najpierw wspomnienia.
Przede wszystkim o ojcu i o niej samej. Opisywała jego milczenie, pieszczoty, myśli,
jakie przychodziły jej do głowy, kiedy ojciec na nią patrzył. I swoją obecną sytuację, a więc
również i mnie, to, co otaczało ją i co otacza mnie...
Było to jak wymioty. Wyrzucała z siebie wszystko... całą prawdę... - „Prawdę”,
powtórzyła kobieta. - Wiem, jaką przyjemność i cierpienie przynosi jej pisanie... Ale ona nie
wie, co się dzieje ze mną, kiedy to czytam! Czytanie prawdy to koszmar!... Można od tego
oszaleć! Dlatego chciałem, żeby mnie aresztowano! Nie ma nic gorszego na tym świecie ani
na żadnym innym! - Nagle zmienił ton. Podniósł strzelbę. - Quiros! Nie próbuj się zbliżać,
tylko dlatego, że zachowuję się jak wariat. Jeśli zrobisz kolejny krok, zastrzelę nauczycielkę.
- Proszę nie zwracać na niego uwagi. - Quiros, który rzeczywiście się poruszył,
spojrzał na nią. - Słyszała pani.
Sam to powiedział. Jest stuknięty.
- Ma rację, proszę nie zwracać na mnie uwagi, jestem stuknięty - zgodził się
mężczyzna. - A to jest historia szaleńca. Moja historia. - Przeszedł przez salon, nie przestając
mierzyć do Quirosa, zatrzymał się przed telewizorem, włączył go. - To zaś jest moja praca.
Ekran zawirował, po czym się zapalił. Pojawił się skrót: DVX a może DXV. Zaraz
jednak ustąpił miejsca obrazom. Pokój był mały, bez okien. Wyglądał jak wnętrze
drewnianego pudełka o pomarańczowych ścianach.
Dziewczyna siedziała otulona w koc, przy biurku, plecami do kamery. Wisząca
żarówka rzucała na nią światło.
Na biurku leżały jakieś papiery. Dziewczyna pochylała się nad nimi.
- Widzi pani? - spytał pan Guante. - Pisze. Zawsze to robi o tej porze. Nic jej nie jest,
może to pani stwierdzić. Opiekuję się nią dobrze: zanoszę jej jedzenie, pozwalam się umyć...
A ona pisze. Jutro wszystko się skończy. Tak zdecydowałem, nie mogę dłużej czekać. Chodzi
o moją pracę. Zarabiam nią na życie, chociaż jej nienawidzę. Każdy przez to przechodzi. Ja
lubię czytać. To znaczy, lubiłem. Przestałem, odkąd czytam to, co ona pisze... Mam też
zainteresowania naukowe... - Przerwał, otworzył usta. Quiros właśnie miał coś powiedzieć,
kiedy pan Guante najwyraźniej odzyskał mowę. - Jest wielki, o horyzontalno-wertykalnej
konstrukcji, chciałbym go pani pokazać... - Zachichotał. - Przepraszam. Miałem na myśli
swój teleskop.
- Nic jej nie jest - powiedział Quiros do Nieves Aguilar, jakby chciał jej dodać otuchy.
- Nie może jej pan wypuścić? - zaszlochała.
Pan Guante spojrzał na nią ze śmiertelną powagą.
- Jest bardziej niebezpieczna ode mnie - warknął. - Wyświadczam światu przysługę,
proszę mi wierzyć. Muszę ją zniszczyć, podobnie jak niszczę wszystko, co pisze... Ta historia,
twoja i moja, musi zostać zniszczona... Czytać i niszczyć. Jestem jej więźniem. Wszyscy nimi
jesteśmy. Ona nas uwięziła. - Pan Guante, pan Naug Nauj, przeszedł dwa kroki, a dwa
towarzyszące im grzmoty sprawiły, że wydawało się, jakby chodził w stalowych butach.
Spojrzał na nią swoimi małymi oczkami, ustawionymi jak strzelcy wyborowi w głębi tuneli. -
Słyszała pani o fizyku nazwiskiem Feynman, który twierdzi, że na rzeczywistość składa się
wiele różnych historii? Czy rzeczy i ludzie nie stają się na koniec tym samym? Opowieściami,
które są nam przekazywane, które sobie wyobrażamy, które pamiętamy... „Teoria
cząstkowych opowieści” - wiele ukrytych historii, wszystkie razem, jeśli dobrze poszukać, to
się je znajdzie, jeśli je przeczytać z uwagą, to sieje odkryje, wszystkie tutaj, wszystkie
razem... Proszę przeczytać i spróbować je znaleźć. To taki quiz.
Wypowiadając ostatnie zdanie, mężczyzna odwrócił wzrok i zapatrzył się w coś, co
leżało na sofie, obok niej. Była to poduszka z wyhaftowanym aniołem. Na poduszce leżał
jakiś przedmiot, podłużne pudełko w kremowym kolorze. Nie odrywając od niego wzroku,
pan Guante powiedział:
- Niczego nie próbuj, Quiros, mam oczy z tyłu głowy. To udowodnione naukowo,
nazywają to czwartym okiem. Niektóre pająki posiadają jedno na brzuchu, a moje tkwi w
karku. Mogłem mieć ich dużo więcej, ale to recesywny gen autosomalny, więc urodziłem się
heterozygotyczny... Niemniej, widzę wszystko, z tyłu, po bokach, w dole i w górze. Jeśli
zrobisz jeszcze jeden krok, zastrzelę nauczycielkę.
- Proszę go nie słuchać - powiedział Quiros - jest...
- Już to mówiłeś, jestem stuknięty.
- Jakie to ładne... - powiedziała Nieves Aguilar, wyciągając rękę w kierunku pudełka.
Zrobiła to, żeby uspokoić mężczyznę, ale jego reakcja była zaskakująca.
- Proszę jej nie dotykać! - wyszczekał pan Naug Nauj.
Natychmiast jednak dodał, odzyskując nad sobą kontrolę: - To szkatułka z kości
słoniowej. - Te ostatnie słowa wypowiedział cichym głosem, w związku z czym odniosła
wrażenie, że mężczyzna wszelkimi środkami próbuje odwrócić jej uwagę od przedmiotu,
który był niewątpliwie ważniejszy od wszystkiego. W przeciwnym bowiem razie, czyż
umieściłby go tutaj, na poduszce, na sofie?
A przecież nie robił wrażenia cennego. W końcu dobrze wiedziała, co to jest: wiele
razy widziała takie w pracy.
- To piórnik - powiedziała. - Szkolny piórnik z plastiku.
Wargi człowieczka drżały. Jego oczy nadal utkwione były w pudełku.
- Gdzie ją trzymasz? - spytał nagle Quiros. Wyłączył telewizor. Przemoknięty
kapelusz nadawał mu żałosny wygląd. - W szopie, prawda?
- Nie zbliżaj się...
- Na drzwiach wisi kłódka. Klucze masz w kieszeni. Słyszę, jak dzwonią...
- Możesz się zamknąć i pozwolić mi...
- A pozostałe dziewczyny? Gdzie są ich ciała?
- Proszę o głos...?
- W sadzie, pod cytrynowymi drzewami?
- Na litość bo... - Pan Guante uniósł strzelbę. Nieves Aguilar krzyknęła, ale pan
Guante wystrzelił jedynie głosem. - Zamknij się natychmiast prostaku, ty dupku żołędny,
czworonogi bydlaku, chamie, głupku, stuprocentowy idioto... Usiłuję rozmawiać z...!
W czasie tego dziwnego, fascynującego dialogu Quiros patrzył na nią. Jego spojrzenie
było sekretnym przesłaniem. Jak u graczy z tej samej drużyny, którzy gestami przekazują
sobie zakodowane informacje: niech pani zwróci uwagę, mówił nimi Quiros, szopa, klucze...
Krzyk odebrał panu Guante głos. Chrząknął, ale bez rezultatu. Wyglądało na to, że
osiągnął szczyty irytacji.
- Czy wie pani... że ten bydlak, który stoi przed panią, ten groteskowy fantom w
kapeluszu, który pasuje jak ulał do jego pospolitego nazwiska, jest mordercą? Płatnym
zabójcą! Dużo gorszym ode mnie, bo ja jestem niezależny, freelance... A to bydlę pracuje dla
innych!
- Chciała przekazać Quirosowi wzrokiem, żeby się nie przejmował, że nic, co
ktokolwiek mógłby powiedzieć przeciw niemu, nie może mu w jej oczach zaszkodzić, bo ona
wierzyła tylko jemu, była sama na świecie i zależała tylko od niego. Ale Quiros nie patrzył na
nią i nie mogła tego zrobić. Quiros patrzył na pana Guante. - Nie wiedziała pani? Nie
powiedział pani również, że Olmos wynajął go, żeby panią zlikwidował?
- To nieprawda - powiedział Quiros.
- Takie miał instrukcje, przysięgam. Gdyby zgłosiła pani zaginięcie dziewczyny, ta
bestia... Ciach! - Mężczyzna zgilotynował się jednym gestem. - Wielcy ludzie strzegą swoich
wielkich nazwisk, niby-ludzie dbają o swoje niby-nazwiska.
- Kłamiesz! - krzyknął Quiros, podnosząc głos po raz pierwszy, odkąd go znała.
To właśnie wtedy zdała sobie sprawę, że ogląda spektakl teatralny, farsę,
zaimprowizowane przedstawienie z jakiejś odświętnej okazji, a teraz miała nastąpić przerwa,
kurtyna opadała, aktorzy mogli odejść. Quiros bowiem, nieoczekiwanie, ruszył prosto w
kierunku pana Guante, który cofnął się i wycelował w niego. Rozległ się ogłuszający huk,
jakby ktoś ją pchnął i zmusił do powrotu do rzeczywistości.
Krzyknęła i zasłoniła się rękoma, a kiedy spojrzała ponownie, stwierdziła, że to
kolejny trik w tej samej sztuce: błękitna, mokra koszula Quirosa poczerwieniała, gęstą
czerwienią, która rozlewała się we wszystkich kierunkach.
A jednak Quiros szedł dalej, co potwierdzało, że był to trik.
Może trochę wolniej, trochę bardziej niezgrabnie, ale z tym samym uporem co
zawsze, prosto przed siebie. Pan Guante również był pod wrażeniem jego gry: opuścił
strzelbę, otworzył usta. Quiros podszedł do niego, odebrał mu broń, uniósł ją do góry,
trzymając za kolbę, i opuścił: raz, dwa razy.
Zmiana sceny: pan Guante leży przy niej na sofie, w nieprzemakalnym płaszczu
odsłaniającym białawy tors, z rozłożonymi nogami i posiekaną na strzępy twarzą, jakby się
przeglądał w rozbitym lustrze. W tym momencie Quiros, ciągle utrzymujący się na nogach,
upuszcza strzelbę i osuwa się na podłogę. Nie gwałtownie: klęka, opiera głowę (i kapelusz) na
stole, wyciąga nogi. Miała wrażenie, jakby szukał miejsca, gdzie można się wygodnie
położyć.
Nie powinnam go dotykać, pomyślała, powstrzymując pierwszy impuls. Mogę mu
zrobić krzywdę, nie powinnam go dotykać. Najważniejsze to wezwać lekarza. Ale Quiros
patrzył na nią i poruszał głową. Nachyliła się do jego warg.
- Dziewczyna... Chce pan, żebym poszła po dziewczynę... - Quiros potwierdził. -
Klucz... Szopa...
Łzy przysłoniły jej oczy przepaską, dławiły jak knebel.
Zaskoczyło ją, że nie czuła wilgoci na policzkach. Ale czuła ją w gardle i pod
powiekami. Po raz pierwszy płakała w ten sposób. Wydawało się jej, że płacze naprawdę.
Nadszedł moment, by robić i mówić prawdę.
Pochyliła się nad Quirosem i pocałowała go w czoło.
Poczuła siłę, dużo większą niż w jaskini, poczuła się inna.
Zobaczyła, że Quiros porusza ustami.
- Dobrze - powiedziała.
Odwróciła się do pana Guante, który nadal wystawiał na pokaz swój tors i brzuch, i
uśmiechał się, jakby ujrzał coś, o czym marzył przez całe życie. Był martwy, tak jej się
przynajmniej wydawało, a w obu rękach ściskał szkatułkę, po którą udało mu się jakimś
cudem sięgnąć.
Uspokój się, powiedziała sobie, jest martwy, uspokój się.
Przeszukaj jego kieszenie.
Znalazła różne klucze, zabrała wszystkie. Kilka z nich spadło pod nogi pana Guante,
pozbierała je więc ponownie. Uspokój się, najważniejsza jest dziewczyna.
Coś drapało w wejściowe drzwi, hałas doprowadzał ją do szału. Podbiegła, otworzyła i
ujrzała ociekającego wodą psa, ze sznurem obwiązanym wokół szyi. I chociaż był bardzo
brudny, mogła się domyślić koloru jego sierści: był biały.
Zwierzę ominęło ją i wbiegło do domu, szczekając.
Quiros otworzył oczy pośród morza bólu i zobaczył psa, tym razem bardzo blisko.
Wyciągnął do niego rękę, myśląc, że ucieknie, ale tak się nie stało, stało się natomiast coś
dużo lepszego: kiedy położył na nim dłoń, zniknął nie on, tylko ból.
Pies odwzajemniał mu spojrzenie, wpatrując się w niego ze spokojem, a Quiros
głaskał go, patrząc na niego w ten sam sposób. Pies miał na szyi sznur. Biedne zwierzę. Kto
mu go zawiązał? Zresztą to nie miało znaczenia.
Sznur i tak był zerwany, a on nareszcie wykonał swoją pracę. Pomógł Marcie,
odnalazł dziewczynę, a teraz mógł też powiedzieć małej Aitanie, że Sen był przy nim. Sen
pozostanie już przy nim na zawsze.
Mimo to jego radość nie była pełna. Kiedy przytrafiało mu się tyle dobrych rzeczy
naraz, zawsze się bał, że zepsuje jedną z nich, a może kilka jednocześnie, i jego
niezadowolenie będzie jeszcze większe. Dlatego też, choć czuł się szczęśliwy, starał się
stłumić to uczucie.
Taki był Quiros.
Dziewczyna kończy pisać. Słyszy hałas przy drzwiach szopy, a następnie przy skoblu
na klapie. Już jest, myśli.
Znowu tu jest. Pospiesznie stawia ostatnie słowa i przypieczętowuje kropką dokładnie
w chwili, kiedy drzwi się otwierają i słychać kroki na schodach. Zresztą to bez różnicy,
właśnie skończyła nową opowieść, ostatnią, więc czeka, uśmiechając się, z ołówkiem w ręku,
przygotowana na rozpoczęcie kolejnej.