Przekrój, nr 51-52/2003
WODA, POWIETRZE, PAPIER
Adwent, oglądam „Bar bez granic”. To jak przejadanie się fosforyzującym od salmonelli tortem w ramach
samoudręczenia. A jeszcze niedawno wydawało mi się szalenie zabawne, że gdybym lepiej posługiwała
się pilotem od videa, to na pewno bym sobie nagrała. Zestaw wyselekcjonowanych, równomiernie
pomarańczowych, homogenizowanych kukieł. Ani za bystrych, ani zbyt ewidentnie tępych.
Rozgrywających porażająco nudny, acz dziwnie wciągający mecz na szeleszczące papierki i niedobitki z
przyjęcia. Oglądanie tego jest pasjonujące jak wyprawa do wnętrza gówna. Kto mieszka w gównie, kto
urządził sobie przytulny pokoik, łóżeczko z pestki od wiśni, kołderka z metki od chleba, solarium z diody.
Kolonie w mieście Gównie. Wszystkim trzęsie z ozdobionego krepą kantorka schludna i zawsze tak samo
przystojna charyzmatyczna wychowawczyni o ekspresji klawiszowca na wiejskim weselu. Myślę, jak on
się musi myć do krwi po powrocie. Agnieszko, umarł ci ojciec, czy to prawda, czy opowiesz mnie i
telewidzom, jaka jest twoja tragedia?
Nie będę pisać, co oni tam mówią. Ile można śmiać się z pokraczności usilnie poprawnych wypowiedzi o
wodzie, powietrzu i papierze białym w linie stylizowanych na wyważony głos w sondzie ulicznej. Teraz
nasza kontrowersyjna uczestniczka zapowie nam reklamy, Dodo, prosimy cię o zapowiedzenie nam
reklam. Ale reklam czego? Reklam różnych rzeczy. Dopiero w większej masie to wszystko nabiera ciężaru
gatunkowego. Dopiero kiedy oglądam to któryś dzień, nachodzi mnie nastrój apokaliptyczny. Że to już
nie są ci naturalni, domorośli idioci z pierwszych edycji. To są homogenizowani idioci, idioci
wyprodukowani, o tym samym rozmiarze stopy, o rękach i nogach równej długości, tresowani idioci,
recytujący do siebie kwestie zapamiętane z seriali i komedii romantycznych, próbujący przekonać
publiczność w studiu i przed telewizorami, że to właśnie oni są tu pozytywnymi bohaterami i warto
wysłać esemesa na numer w dole ekranu, co do złudzenia przypomina jakieś klimaty koncentracyjne. A
najstraszniejsze jest to, że to wszystko to jest taka gra na plusy i minusy, w której najwyżej punktowane
jest zachowywanie się w granicach pewnej średniej krajowej wyznaczonej przez stymulowanie serialami i
kinem sądowym o rozwodach. Znamienny jest fakt, że esemesuje się nie na tego, co ma zostać, tylko na
tego, co ma odpaść. W naszym obozie jesteśmy otwarci, każdy może strzelić do ekranu. Osoba
wyeliminowana w brutalnym procesie eliminacji i tak promienieje, bo tu każdy jest wygrany,
najskuteczniejsze jest wsysanie łez z powrotem, jak w czasopismach dla kobiet.
Ten program to dla mnie woda na młyn, na jego podstawie można by udowodnić punkt po punkcie
zbliżającą się apokalipsę, a pisanie o ponurości tego łajna jest równie odkrywcze, jak że Ich Troje jest
złe. Ale mi się wydaje, że to jest prawdziwy problem, jakaś mentalna klęska żywiołowa. Ten program
ogląda pięć milionów widzów, rodzice z dziećmi, chłopcy i dziewczęta oto uczą się, jak należy
zachowywać się, żeby wszystkim się podobać, dostają nowych patronów do swoich imion, Agnieszka –
twarda, lecz wewnętrznie wrażliwa, Matylda – gruba, ale wesoła, Maciek – chłopak sympatyczny i
szczery. Mi się to na przykład wydaje zupełnie straszne.