Jan Twardowski
miłości wystarczy że jest
Wiersze i prozę wybrał i ułożył Jerzy Skwara
jeśli miłość
najpierw nie chcieli uwierzyć
więc mówili do siebie
że ich miłość za wielka
nieobjęta jak liście
za wysokie za bliskie
potem że to nieprawda
przecież tak jest ze wszystkim
lecz Ty co znasz ptaki po kolei
i buki złote
wiesz że jeśli miłość to tak jak wieczność
bez przed i potem
kto winien
to tylko nagrzeszyła świętoszka maciejka
księżyc nieuleczalny co nocami bredzi
piorun co w kościół trafił by pszczołę ominąć
i rozum nierozumny słuszność wciąż bez sensu
i ból tak bardzo czysty że już uspokaja
pożółkła pora lata gdy trzeba się żegnać
popatrzeć sobie w oczy gdy dom pachnie jabłkiem
a w ulach dawna cisza wytapiania wosku
tak łagodna jak bożek którego psy liżą
zabawna parasolka i długie trzy po trzy
bo gdy jemy jeżyny kolor warg się zmienia
(w takiej chwili granica przyjaźni niepewna)
to tylko nagrzeszyła zwyczajna tęsknota
lub po prostu wzajemna nasza nieznajomość
źrebak światła co biegał niezgrabnie po ścianie
serce co milczy mądrze by mówić od rzeczy
piękno po którym często zjawia się nieprawda
jakimi to drogami miłość wciąż niewinna
sama do nas przychodzi i odchodzi sama
powrót
podaj mi rękę z gwoździami pośrodku
zanurz me usta
w pierwszej miłości
przywróć jak zęby mleczne
skrupuły czystości
dzieciństwo wiary
moja święta wiaroz klasy 3b
z coraz dalej i bliżej
kiedy w kościele było tak cicho że ciemno
a w domu wciąż to samo więc inaczej
kiedy święty Antoni ostrzyżony i zawsze z grzywką
odnajdywał zagubione klucze
a Matka Boska była lepsza bo przedwojenna
kiedy nie miała pretensji do nikogo nawet zmokła kawka
a miłość była tak czysta że karmiła Boga
wielka i dlatego możliwa
kiedy martwiłem się żeby Pan Jezus nie zachorował boby się komunia nie udała
kiedy rysowałem diabła bez rogów — bo samiczka
proszę ciebie moja wiaro malutka
powiedz swojej starszej siostrze — wierze dorosłej
żeby nie tłumaczyła
— dopiero wtedy można naprawdę uwierzyć
kiedy się to wszystko zawali
o uśmiechu w kościele
w kościele trzeba się od czasu do czasu uśmiechać
do Matki Najświętszej która stoi na wężu jak na wysokich obcasach
do świętego Antoniego przy którym wiszą blaszane wota jak meksykańskie maski
do skrupulata który stale dmucha spowiednikowi w pompkę ucha
do mizernego kleryka którego karmią piersią teologii
do małżonków którzy wchodząc do kruchty pluszcza w kropielnicy obrączki jak
złote rybki
do kazania które się jeszcze nie rozpoczęło a już skończyło
do tych co świąt nie przeżywają ale przeżuwają
do moralisty który nawet w czasie adoracji chrupie kość morału
do dzieci które się pomyliły i zaczęły recytować:
Aniele Boży nie budź mnie niech ja najdłużej śpię
do pięciu pań chudych i do pięciu pań grubych
do zakochanych którzy porozkręcali swoje serca na części czułe
do egzystencjalisty który jak rudy lis przenosi samotność z jednego miejsca na
drugie
do podstarzałej łzy która się suszy na konfesjonale
do ideologa który wygląda jak strach na ludzi
nie jak ale dlaczego
dlaczego krzyż
uśmiech
rana głęboka
widzisz
to takie proste
kiedy się kocha
n.n.
dwa serca złączone
klucz wrzucony w morze
nikt nas nie rozłączy
tylko Ty o Boże —
kto ten wiersz ułożył
poeta nieznany
nie podpisał że pisał
w świętej niepamięci
mój niezapomniany
o świętym Walentym
święty Walenty
co ustawiasz ludzi do pary
patronie zakochanych
młodych, średnich i starych
zakochani
Najmądrzejsi są zakochani, bo od nich dużo możemy się nauczyć. Ile uczymy się od
nich dobroci!
Kiedyś urwał się guzik od wdzianka panny młodej. Od razu pan młody rzucił się jak
bramkarz i w locie go przyłapał.
Kiedyś jeden płatek gerbery opadł z bukietu panny młodej, a już pan młody zerwał
się i tak gwałtownie się nachylił, że pękły mu z trzaskiem szelki.
Kiedyś pana młodego ukłuła igła z choinki i zaraz podbiegła panna młoda, żeby
dmuchać na bolący palec.
Od zakochanych można się uczyć miłych słów: moja różo, moja cebulko, mój ty
szczypiorku zielony.
Zakochani mówią tak, jakby się uczyli tylko botaniki, a zagniewani — jakby się
uczyli tylko zoologii, bo mówią: ty ośle, baranie, ty foko, ty byku.
Najlepsi nauczyciele — to zakochani.
miłość
jest miłość trudna
jak sól czy po prostu kamień do zjedzenia
jest przewidująca
taka co grób zamawia wciąż na dwie osoby
niedokładna jak uczeń co czyta po łebkach
jest cienka jak opłatek bo wewnątrz wzruszenie
jest miłość wariatka egoistka gapa
jak jesień lekko chora z księżycem kłamczuchem
jest miłość co była ciałem a stała się duchem
i ta co nie odejdzie — bo znów niemożliwa
jak kozioł
nie skarż się że mrok ciebie jak kozioł zaskoczył
skoro rośnie świetlik co przemywa oczy
nie nudź — biedne płuca nasze
bo w pobliżu ślaz dziki co łagodzi kaszel
z pięcioma płatkami na krótkim ogonku
zawstydzony jak uczeń co przyszedł po dzwonku
nie męcz że świat szary. Rybitwa wieczorem
biegnie w czarnej czapeczce nad czerwonym dziobem
nie bój się że miłość nadciąga jak burza
skoro Bóg ci anioła wynajął za stróża
o ślubach w kościele
Tymczasem ile jest radosnych ślubów w kościele.
Ile par maszeruje od drzwi wejściowych do wielkiego ołtarza po rozłożonym
czerwonym dywanie.
Każda młoda panna w kościele jak baletnica.
Pan młody nieśmiały i gorliwy niesie frak jak czarny atrament.
Nawet lampka wieczna nie może równo wisieć — zaczyna tańczyć jak para
czerwonych goździków.
Nawet organy poważne i ciężkie jak słoń grają niby pogodne organki na zabawie.
Kiedy byłem chłopcem, lubiłem oglądać śluby.
Wspinałem się na palce, żeby widzieć.
Kiedyś wyciągnięto mnie z tłumu, zaprowadzono do zakrystii, powiedziano, żebym
podawał obrączki, bo chłopiec, który miał je podawać, grał na podwórku w guziki i
zapomniał o ślubie siostry.
Stałem przy młodej parze blisko ołtarza.
Serce stukało mi jak dzięcioł, pomyliłem się i zamiast obrączek podałem zapałki.
Pamiętam, że pan młody był w mundurze.
Zupełnie przypominał księcia Józefa Poniatowskiego. Martwiłem się nawet, żeby się
nie utopił.
Ile razy w czasie ślubu uśmiechają się w kościele.
Ile razy się całują, nawet święci dawno umarli i niebiescy na obrazkach, którzy nie
chcieli składać wizyt, przyjmować gości, mówić „trzy po trzy” — nie udają, że nie
widzą, nawet ci, którzy patrząc na ślub mówią: —
Dobrze im tak.
Jak szczęśliwy jest kościół, kiedy państwo młodzi chcą się wygadać przed Panem
Bogiem, księdzem i każdym po kolei — że się kochają naprawdę, to znaczy więcej
jeszcze niż na cale życie.
wiara zdziwienie
Boże broń wiary prostych ludzi
nie wyuczonej na lekcjach
nie przepytanej i sprawdzonej że w sam raz
rodzącej się jak lew na złość wszystkim innym kotom
od razu z otwartymi oczami
zdziwionej od początku do końca
jak psiak co nie wie dlaczego mówi ogonem
bez retoryki stukającej kopytkiem w piekle
takiej która nie sprawdza żeby rozumieć
ale wierzy żeby wiedzieć
ze świętym Antonim od zgubionego klucza
z gromnicą na wszelki wypadek
takiej która powtarza że jeden plus jeden to trzy
bo jak dwoje to musi być i Pan Jezus
ucieczka
uciec od miłości
na chwilę
na sto lat
na zawsze
nie tak łatwo
kiedy serce otworzy paszczę
ratunku
Eugeniuszowi Zielińskiemu
dziki króliku chrząszczu mały
co świecisz jak czerwony brokat
wiosenne czajki czarno—biale
ślimaku lekko ozłocony
wierny granicie zielonkawy
dębie surowy i niewinny
droździe niezgodny i słowiku
co podpowiadasz całą miłość
od pocałunku do pobicia
polny kamieniu przemęczony
głosie oboju trochę suchy
i fletu — niski ale lekki
zapachu szałwii dobrodziejki
niby nieśmiały a gorliwy
i polski śniegu przedwojenny
tak podeptany że już czysty
wszystkie też wiązu liście krzywe
jak niegenialnych ludzi dramat
i po kolei pańscy święci
niepopularni więc prawdziwi
ratujcie mnie przed abstrakcjami
do albumu po raz drugi
nie czekaj na wzajemność
telefon i róże
gdy ciebie nie chcą
nie piszcz nie szlochaj
najważniejsze przecież że ty kogoś kochasz
czy wiesz
że Izy się śmieją kiedy są za duże
słowik skowronek
— „chcesz już odejść? Jeszcze ranek nie tak bliski
słowik to — nie skowronek się zrywa —
co noc nam śpiewa skacząc na gałązce”
mówiła Julia by miłość na dobre zatrzymać
Romeo westchnął — „Nie to już skowronek
poranek dzień się zaczyna”
tak Romeo i Julia nie patrząc na zegar
poznawali po ptakach która to godzina
takie proste
matka moja tak święta że tylko przez skromność
w naszym domu rodzinnym nie czyniła cudów
odeszła — czuwa niewidzialna
to przecież takie proste wątpliwości nie ma
wiadomo miłość na śmierć nie umiera
zostać niewidocznym nie szkodzi nikomu
świat prawdziwy gdy mniej w nim widocznych pozorów
to co widzimy może być zmyślone
jak zęby sztuczne w ustach równo ustawione
w marcu szafirek niebieski kubeczek
podnosi w górę — potem z nim się schowa
i tyle niewidocznych kochanków na świecie
tych co za późno i innych — za wcześnie
wrzosów co mają zwyczaj kwitnąć jednocześnie
żeby się pokazać i odchodzić razem
gdy czas biegnie jak kuna od wiewiórki szybsza
tego co się kocha widzieć się przestaje
to tylko porzekadło — jak słuszne mniemanie
że wolą dwóch starszych panów niż dwie starsze panie
z Litanii polskiej
co Jasnej bronisz Częstochowy—
łącz zakochanych
szczęścia obrączkami
— módl się za nami.
kiedy mówisz
Aleksandrze Iwanowskiej
nie płacz w liście
nie pisz że los ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka — to otwiera okno
odetchnij popatrz
spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz
przyrost ludności
szkoda
dla jednej tylko osoby
deszczu
buków bo najchłodniej przy nich wśród upału
ławki nad rzeką
szczęścia co zamyka usta
łamigłówki serca
miłości co ostrzy nóż
pływania żabką motylkiem i delfinem
kataru po którym jednym uchem
słyszy się później a drugim wcześniej
ciała co się nie dzieli tylko na ducha i popiół
jaskółki wzruszającej ramionami
wszystkiego po kolei
i dlatego pchają się na ten smutny świat
nowi ludzie drzwiami i oknami
nie na całość
tych co się kochają
rozdziera samotność
zawsze wielka kiedy wydaje się mała
samotność duszy
i nieśmiałość ciała
tak miłości strzegą
poza nami ręce
jeżeli kochasz
mniej to zawsze więcej
więc to Ciebie szukają
więc to Ciebie szukają gdy kupują kwiaty
by na serio powtarzać romantyczne słowa
wierność innym ślubując gdy biegną po schodach
roznosząc swoje serce pod różne adresy
gdy patrzą sobie w oczy by siebie nie widzieć
więc to Ciebie szukają nic nie wiedząc o tym
pisząc o dziurze w niebie o bólu zdumienia
czy Bóg być musi jeśli Boga nie ma
czy może się sumienie zaciąć jak parasol
o tym że kto nie plącze przestaje być dzieckiem
o głuchym co wykończy wreszcie kaznodzieję
gdy nie pasują jak dwie nogi lewe
gdy mówią: Zaraz przyjdę. Czekajcie z herbatą
mam tylko pospisywać nazwiska z cmentarza
niewielka to robótka zaraz będę gotów
gdy chcą oddawać wszystko umierać dla kogoś
maciejkę czułą w nocy pieścić na pamiątkę
gdy trąbią z przekonania że nikogo nie ma
i chodzą wkoło Ciebie jak czapla po desce
nieszczęście nie–nieszczęście
jest taki uśmiech co mieszka w rozpaczy
bo gdy widzisz zbyt czarno to często inaczej
niekiedy w smutku jak drozd ci zaśpiewa
— twej miłości zranionej Bóg łaknie jak chleba
nieszczęście nie—nieszczęście jeśli szczęścia nie ma
jest uśmiech co się nawet na cmentarzu kryje
każdy świętej pamięci umiera więc żyje
cóż że go nie widzisz powraca do domu
siada przy stole czyta lampę świeci
czasem w bamboszach by nas nie obudzić
tylko śmierć umie ludzi przybliżyć do ludzi
nic dziwnego przecież tak to bywa
z nieba się tęskni zawsze po kryjomu
choćby królikom mlecze przed rosą pozrywać
ciotkę z gotówką przy sobie zatrzymać
uśmiech czasem się modli po prostu — mój Boże
tu gdzie miłość odchodzi lecz jej nie ubywa
ci co się kochają cierpią gdy są razem
uśmiech i z cytryną uśmiechnąć się może
narzekasz że świat surowy jak grzyb niejadalny
a w świecie stale uśmiech niewidzialny
co potem
co potem — to co zawsze
poznikało tylu
śmierć zajdzie starszym z przodu
a młodszym od tyłu
takie są początku prawidła niebieskie
nikogo nic nie dziwi. Poprzez życia bramę
przed chwilą przeszedł ktoś zbawiony z pieskiem
szli razem szukając Boga lepszego od ludzi
rozgląda się po kątach a taki wzruszony
jak chłopak co na choinkę poleciał do szkoły
lub ten co niesie serce wyciągnięte z piekła
kochamy nazbyt często gdy kochać nie można
a miłość im głupsza tym bardziej ostrożna
wchodzą w Pana naszego królestwo ubogie
doktoraty na zimno chrupie mysz pod progiem
a to co zrozumiałeś to już nie jest Bogiem
powiedzą
inny czas kiedy nie jesz lecz pożądasz wolu
inny kiedy płaczesz na swój własny rozum
inny żal kiedy zamiast przyznać się do grzechu
mówisz — zaliczyłem sobie kilka pań —
inny kwiat kiedy niosą go na wesele
wiedząc ile trzeba miłości by zbudować dom
inny ten który złożą pomilczą odejdą
i powiedzą z uśmiechem że to tylko śmierć
* * *
z wodą święconą na czubkach palców
z głową Jezusa na sumieniu
oddechem odgarniałem stronice brewiarza
szukałem tylko jednego
obrazka
z dawna wypisanym czterowierszem
Matko Najświętsza daj mi
serce czyste i proste
w kościele zimnym chuchać
tulić zmarzniętą hostię
westchnienie
Duchu stale pobożny twardy i uparty
jesteś — a przecież nigdy cię nie widać
bo przez grzeczność udajesz że cię wcale nie ma
chociaż chcemy oglądać ręce oczy uszy
robić miny na pokaz żeby się podobać
żenić się by po kwiatkach kupować jarzyny
bądź już taki jak jesteś
lecz nie odchodź od nas
bo czas coraz prędszy
znów wiara niestała
od samego siebie najdalej do nieba
a ciało wciąż nie może uspokoić ciała
już
już po ślubie. Odchodzą
ona cała na biało
on jak pompa w ogrodzie
byłe ich nie dobił
pocałunek na co dzień
wszystko smutne
smutna miłość
smutny Jezus z gołymi plecami
smutny księżyc co nie chce wyzdrowieć
smutna łąka w sierpniu od bodziszków niebieska
smutna krowa
smutny grzyb jak krasnoludek bez żony
śpiew w klatce
siwe wąsy kota
smutna szałwia inaczej czerwona
smutny dowcip dla wszystkich
smutny deszcz co jak Chińczyk pisze z góry na dół
smutny pan młody co się ożenił bo nie miał innego wyjścia
nie odchodź nie opuszczaj nas
smutna strono piękna
jeszcze raz do albumu
nareszcie się ożenił
i zrozumiał wszystko
miłość — to co głaszcze
i daje po pysku
tylko dla dorosłych
ile się o Stalinie mówiło
na kocią łapę żyło
z żalu za grzechy nie wyło
zanim sumienie ruszyło
nie mów
jest list który przybiegł jak kwiczoł
towarzyski i hałaśliwy
wzruszenie
chleb na stole
struga od deszczu
orzech buka czerwonobrunatny
dziki królik megaloman co udaje zająca
szept w starym parku sprzed dwustu lat
— słowo honoru że zaraz wrócę
żuk który umarł z przyjemnością
smutek dozwolony do końca
ci co nie przestali się kochać a zaczęli się lubić
cietrzew co drugi raz wraca przed zachodem słońca
kasztany życzliwe
nadzieja jak święta krowa
bo żyły na rękach zielone
lecz linia życia różowa
nie mów miłość
bo to za dużo
nie mów rozpacz
bo to za mało
sen mara
sen mara Bóg wiara
lecz nic się nie śniło
poprzeczka pnie się w górę
cynamon odmładza
księżyc lizus wschodzi
serce klęka przy sercu by człowiek się rodził
sójka się zbyt długo wybiera za morze
chcemy dobrze od zaraz
pożałuj nas Boże
czekanie
myślisz — znowu się spóźnia
zaraz się obrażasz
marudzisz jak sikorka ta brzydsza bez czubka
kto miłości nie znalazł już jej nie odnajdzie
a kto na nią wciąż czeka nikogo nie kocha
martwi się jak wdzięczność że pamięć za krótka
miłość dawno przybiegła i uklękła przy nas
spokojna bo szczęście porzuciła ciasne
spróbuj nie chcieć jej wcale
wtedy przyjdzie sama
nowalijki
wiara gdy jeszcze nie umiemy wierzyć
nadzieja gdy jeszcze nie umiemy ufać
miłość kiedy jeszcze nie umiemy kochać
śmieją się świeże pąki
nowalijki listki
że starość przychodzi po wszystkim
czuwanie
W świętym czuwaniu kryje się ostrzeżenie i nadzieja.
Ostrzeżenie, że możemy przegapić wielką sprawę, nadzieja, że Bóg chce się nami
posługiwać.
Czuwajmy nawet wtedy, gdy przedłuża się Jego nieobecność i mogłoby się
wydawać, że nie przyjdzie.
Kiedy myślimy o Bogu, starajmy się tak zachowywać jak zakochani, którzy stale
czekają na spotkanie, telefon, rozmowę, najmniejszy upominek.
Kto kocha, czeka na ukochanego.
Czasem oczekiwanie jest już miłością.
rymowanka
miłość i rozpacz — miej mnie w opiece
dwa razy tonę w tej samej rzece
ból i milczenie tak jak dwie drogi
lub z krzyża zdjęte ręce i nogi
na ławce w parku nie trzeba więcej
dwie cięte rany — czas nasz i serce
to samo
młodzi co biegną gromadą
dorośli co chodzą parami
starzy przy końcu osobno
tylko wciąż serce to samo
pracuje jak pszczoła po ciemku
szuka miłości w miłości
przed śmiercią czystą i wielką
ostatnia
wiara — to ufność na zawsze więc jedna
nadzieja — to czas bez pożegnań
miłość pierwsza — zupełnie jak cielę
bo patrzy w niebo
by zobaczyć ziemię
miłość ostatnia — to przeczucie piękna
wygnani
Biblia milczy czy się Adam z Ewą całowali
bardzo wielu współczesnych nic to nie obchodzi
chociaż najpierw się żyje a potem pomyśli
a jednak jak to było w sam raz poza bramą
może mówili patrząc w czarne gwiazdy złote
chyba tutaj także będziemy się kochać
miłość za nami biegnie choć nie ma doświadczeń
trudniej po raju niż po ziemi chodzić
nie wiedzieli nawet jak w oczy popatrzeć
czy od razu całować czy ukryć wzruszenie
a miłość tylko jedną można wszędzie spotkać
przed grzechem i po grzechu zostaje ta sama
powiedz
Kopciuszku tobie się udało
oddzielić mak od popiołu
przez jedną noc
powiedz jak oddzielić
kota od kotki
ból od miłości
łzę od doświadczeń
smutek od czasu
mądrość od starości
i nie mieć już słonia lat
ta droga
to jest przecież ta droga śniegiem zasypana
gdy śnieg to po prostu niewinność podziwu
to jest wybrać samotność albo najzwyczajniej
odejść od zakochanych żeby byli sami
to jest chyba ten uśmiech a może pytanie
nie wiem jaki mnie teraz znowu pies przygarnie
lęk także i zdziwienie jeszcze coś z maciejki
co kochając ma zawsze skromne wymagania
to jest właśnie ta czystość którą ludzie depczą
dystans pomiędzy sobą a tym co się kocha
wieczność
Mieczysławowi Milbrandtowi
wciąż wieczność była z nami
a nam się zdawało
że wszystko jest nietrwałe więc trochę na niby
jak zając nie chroniony lub trzmiel na ostróżkach
że ciemność kapie z zegarka jak z rany
że czas zmarnowany stale i za krótki
każdą miłość zamienia na łzy bardzo drobne
że dawni zakochani już się nie całują
bo list najpierw przybliża a potem oddala
dopóki będzie poczta ze skrzynką czerwoną
i panny złe nieznośne a dobre za nudne
i słów wszystkich za wiele bo brakuje słowa
wciąż wieczność była z nami
a nam się zdawało
że czas wszystko wymiecie mądry i niechętny
że tylko nie odleci sójka zbyt ostrożna
bo po to żeby cierpieć trzeba być bezbronnym
jak dzieciństwo na wsi z królikiem przy sercu
patrz — mówiłeś — tak wszystko na oczach się zmienia
jak pasikonik za szybko zielony
więc możemy nie poznać nawet swego domu
połóż chociaż nożyczki na tym samym miejscu
naparstka po mamusi nie oddaj nikomu
i trzymaj fotografie bo Pan Bóg je zdmuchnie
zwłaszcza kiedy podbiał zamyka się na noc
a pszczoła sprawy ważne powiadamia tańcem
i każda chwila już nie teraźniejsza
stale przeszła lub przyszła
ostatnia i pierwsza
wciąż wieczność była z nami
a nam się zdawało
nie do wiary
ile tego dokoła
anioł co mnie krzyżykiem od diabła odgrodził
kamień najstarszy młodszy od milczenia
ten kto tego napotkał z kim musiał się spotkać
choć wyszedł boczną furtką trochę od niechcenia
barwinek co tak się zmarszczył że deszczu nie będzie
pani co dwa razy szaleje raz kiedy kocha raz kiedy siwieje
gwiazdy co zawsze razem bo całkiem z osobna
mól co cztery razy gryzie a potem ucieka
i wszystko wyznaczone nie dalej nie więcej
ciało włócznią przebite niewidoczne w chlebie
tyle nie do wiary by uwierzyć w Ciebie
żeby nagle zobaczyć
więc tak długo trzeba było rozsądku się uczyć
na pytania logicznie odpowiadać
nie mówić bez sensu i od rzeczy
żeby nagle zobaczyć
że nadzieja może być obok rozpaczy
niewiara obok wiary
skakanka dziecięca na podłodze obok trumny
dostojnik obok prosiaka
prawda z palcem na ustach
podopieczny pod kołami karetki pogotowia
modlitwa obok smutnego kotleta na talerzu
i ten krzyk nie umieraj nie odchodź jeszcze okażę ci serce
z którym uciekałem — obok ciszy
ten sam
ten sam księżyc chodzi po pokoju
późne komary więc łagodna zima
jęczmień poczerwieniał uzbierany w deszczu
kaczki ziewają
jeszcze jestem
wszystko to samo
tylko nie kocha się nigdy jak przedtem
na Złote Gody
drodzy państwo niech każdy z radości zaszlocha
ile sporów po których na lody chodzi się osobno
rumianków na dobranoc morałów nad ranem
bo żona wciąż za mało teściowa za dużo
ile min gdy się wstawało jak kogut do boju
to co niby na niby ale trochę dalej
to co zaraz a wtedy o wiele za bardzo
i to co nie do końca jak życie w ogóle
wszystko potem jak nogi krzywe ale swoje
małpa z małpą się kłóci jeśli małpę kocha
spotkanie
Barbarze Arsobie
ta jedna chwila dziwnego olśnienia
kiedy ktoś nagle wydaje się piękny
bliski od razu jak dom kasztan w parku
łza w pocałunku
taki swój na co dzień
jakbyś mył włosy z nim w jednym rumianku
ta jedna chwila co spada jak ogień
nie chciej zatrzymać
rozejdą się drogi —
samotność łączy ciała a dusze cierpienie
ta jedna chwila
nie potrzeba więcej
to co raz tylko — zostaje najdłużej
niebieskie z czarnym
w miłości każdej zawsze cokolwiek z przekory
zakochani czasem brzęczą na siebie jak trzmiele
choć podobno do nieba wpuszczają parami
do piekła pojedynczo bo tam separatki
z świętością moją kłopot bo chyba przeze mnie
mój Stróż Anioł ma stale jedno pióro ciemne
zwierzęta także różne bo gorsze i lepsze
owcę solą uraczysz a indyczkę pieprzem
jeśli jest Kain musi być i Abel
w raju Adam solidny a niepewna Ewa
połącz niebieskie z czarnym będzie barwa szara
co czasem przypomina pobożność bez gustu
skrzywdzisz tego kogo za bardzo pokochasz
nie udaje się wiara bez diabła i Boga
Matka Boska Staroświecka
Matko Boska Staroświecka
z dawnego kościoła podobnego do zakochanego co osiwiał
znowu spadają skrzydlaki jesionu
tak samo szczeka owczarek szorstkowłosy ze szczotką na ogonie
ziewa po adoracji niewyspany święty
znowu kiedy się nie kocha — przedmioty stoją bez pożytku
w sierpniu młode bociany stają się samodzielne
teza i antyteza kończą się pobiciem i protezą
kura się stale jąka
zimą trochę liści trzyma się na grabie
nawet łacina milczy żeby wrócić
znowu najważniejsi nieważni
stale kos dłuższy od szpaka
po dawnemu osioł zakochany uczy się fruwać
i nie mamy zielonego pojęcia
umierając po raz pierwszy
tylko nam się w głowie poprzewracało
i chcemy wymyślić dzisiaj bez wczoraj
nowe bez starego
we dwoje
przeżyć samotność chociaż jest się razem
nie dziw się że bliski staje się daleki
milczą za gęsto rosnące topole
dwie obok siebie niespokojne rzeki
jest Pan do którego się bardziej należy
stąd to milczenie gdy się jest we dwoje
czemu
czemu w mordę dostałem
filozof zapytał
zgubiłem maskotkę od niej
drobiazg rozpacz mała
słonik
wyleciał gdy myślałem w pociągu podmiejskim:
nie ma grzechów średnich lekkich i powszednich
gdy miłość zdenerwujesz każdy grzech jest ciężki
nie martw się
nie martw się że chociaż kochasz
nie piszą do ciebie
nie dzwonią
termometr opadł a nikt ci palta nie zapiął pod szyją
w szafie mól lub inaczej nieudany motyl
tutaj nawet na zawsze
jest tylko stąd dotąd
serce które kocha
nie jest już niczyje
kobieta sama rzadko bywa sama
wiem — to banał
lecz w banale nie banał się kryje
mądra pszczoła powraca często z oślej łąki
nieraz mali poeci dobrej sprawie służą
parami
ptaków zwierząt jest wiele a chodzą parami
ile gwiazd w noc czerwcową nigdy nie wiadomo
liście nie policzone porzeczki jagody
co najmniej trzy biedronki prowadzą do domu
bólu też pod dostatkiem cierpień coraz więcej
ilu już papieży na tym świecie żyło
tylko Bóg jest wciąż jeden jakby go nie było
ankieta
czy nie dziwi cię
mądra niedoskonałość
przypadek starannie przygotowany
czy nie zastanawia cię
serce nieustanne
samotność która o nic nie prosi i niczego nie obiecuje
mrówka co może przenieść
wierzby gaj owiec żółty i przebiśniegi
miłość co pojawia się bez naszej wiedzy
zielony malachit co barwi powietrze
spojrzenie z nieoczekiwanej strony
kropla mleka co na tle czarnym staje się niebieska
łzy podobno osobne a zawsze ogólne
wiara starsza od najstarszych pojęć o Bogu
niepokój dobroci
opieka drzew
przyjaźń zwierząt
zwątpienie podjęte z ufnością
radość głuchoniema
prawda nareszcie prawdziwa nie posiekana na kawałki
czy umiesz przestać pisać
żeby zacząć czytać?
o nieobecnych
myślała że został już tylko na fotografii
z twarzą bez oddechu
Tymczasem w każdej chwili
kiedy zapalała światło
nakrywała do stołu w świecie tak małym w którym jest już wszystko
wiedząc że zmęczenie jest przynajmniej połową miłości
że kochać — to nie znaczy iść w swą własną drogę
nieefektowna jak zielona cyranka bez połysku
wytrwała jak chory z urojenia który ma w końcu rację
kiedy odkrywała że można się modlić mając tylko czyste sumienie
kiedy odchodziła żeby wrócić
z sercem nie skróconym przez oszczędność
tak znikoma że prawdziwa
sama na wspólnej drodze
po obu stronach wiary
Tłumaczył
że wieczność jest tylko jedna
że już są razem chociaż się nie widzą
że miałby ochotę nagadać jej serdecznie
choćby w przedpokoju ciepłym od ubrań
przecież tylko nieobecni są najbliżej
jest
jest miłość zawsze dla dwojga
znana jak szlagier stary
szukają się odnajdują
patrzą w oczu niebieskie migdały
przychodzę do Ciebie klękam
jak jeden but nie do pary
przepiórka
przepiórko co się najgłośniej odzywasz
zawsze o wschodzie i zachodzie słońca
prawda że tylko dwie są czyste chwile
ta wczesna jasna i tamta o zmierzchu
gdy Bóg dzień daje i gdy go zabiera
gdy ktoś mnie szukał i jestem mu zbędny
gdy ktoś mnie kochał i gdy sam zostaję
kiedy się rodzę kiedy umieram
te dwie sekundy co zawsze przyjdą
ta jedna biała ta druga ciemna
tak bardzo szczerze że obie nagie
tak poza nami że nas już nie ma
byłaś
byłaś taka zwyczajna
rozbawione włosy
w ogrodzie nad porzeczką
z jednym listkiem twarz
nic o tym nie wiedziałaś i ja nie wiedziałem
że można się tak widzieć już ostatni raz
leciutki wierszyk a pomieści!
rozstanie jak kosteczki śmierci
przychodzą same
spotkania co przychodzą same
tak poza nami że już się nie dziwisz
że będzie dalej jak miało być wszystko •
bo Bóg był przedtem zanim szliśmy razem
i można wracać po nitce do kłębka
aż do rodziców co też się spotkali
najpewniej po raz pierwszy nic nie wiedząc o tym
że śmierć nie będzie ważna tak jak to spotkanie
choć mogli wtedy zabawnie wyglądać
bo wiatr zrywał matce kapelusz słomkowy
jakby chciał przed małżeństwem jak kogut uciekać
w wieczór co się zapomniał i stał się zielony
radością najbardziej można się przestraszyć
spotkania co przychodzą same
tak dokładnie konieczne że zupełnie czyste
wie o tym serce jak skrzydło niezgrabne
w życiu co bez śmierci byłoby banałem
żeby odejść od siebie też trzeba się spotkać
do siostry zakonnej
choć nie ma gwiazdy nad twoją głową
z Betlejem —
Niewidocznego w chlebie i cierniach
przyzywasz śpiewem
choć własnej duszy nawet nie widzisz
oczyma —
w obrazach tylko Matka Najświętsza
Dzieciątko trzyma
swój dawny uśmiech dziecięcej twarzy
ukaż nade mną —
choć tak się nagle z Bogiem ukryłaś
w ogromną ciemność
święty gapa
kochał — ale nikt go nie chciał
śpieszył się — nikt na niego nie czekał
kołatał — kto inny otwierał
biegł z sercem — droga się urwała
jeszcze tęsknił za kimś przez furtkę ogrodu
— nie chce nie dba żartuje
wróżyli mu z liści
i było pusto wkoło
jakby świat powiedział
na wieki wieków amen
już tylko przez grzeczność
to nieprawdziwe
to nieprawdziwe trudne nieudane
ta radość półidiotka bólu nowy kretyn
żale jak byliny kwiaty zimnotrwałe
rozum co nie przeszkadza żadnemu odejściu
miłość której nigdy nie ma bez rozpaczy
serce ciemne do końca choć jasne wzruszenia
pociecha po to tylko że prawdę oddala
żuczek co nas nie złączył choć obleciał wkoło
śnieg tak bardzo wzruszony że niewiele wiedział
jedna mrówka co zbiegła nareszcie z mrowiska
uśmiech twój co za życia mi się nie należał
wszystko stało się drogą
co było cierpieniem
do albumu
podziękuj za cierpienie
czy umiesz czy nie umiesz
bez niego nigdy nie wiesz
ile miłość kosztuje
zanim przyszła
gdy mamut mruczał w raju
pięć słoni straszyło
wielkie oczy i cztery skrzydła ważki
wiatr nieśmiały a podrywał drzewa
kiedy jeszcze ziemskiej miłości nie było
nikt nie mówił kocham a potem — zabij mnie lecz nie nudź
jak spokojnie spał Adam zanim przyszła Ewa
zdziwienie
dziwią się kuropatwy co chodzą parami
wszystkie na plotki schodzące się wrony
lipcowe gwiazdozbiory Rak i Lew na niebie
panny po ślubie co nie chcą być same
filozof z bzikiem bo odnalazł żonę
bekas co gwiżdże stale dwie sylaby
dziwi się księżyc sam na sam ze sobą
że Bóg jest jeden
i nigdy samotny
było
wiersze staroświeckie co wzruszają teraz
z rymami jak należy z przecinkiem i kropką
z dworem co znikł nagle cicho i na zawsze
a wiadomo cisza większa niż milczenie
i pamięć już posłuszna gdy przeszłość przychodzi
z babcią co na werandzie cerowała dziurę
bez nożyczek zębami przegryzając nitkę
tuż przy koszu na grzyby by się nie sparzyły
z wujem co się gazetą niepotrzebnie zajął
więc pomagał mu diabeł ale kopnął anioł
ze smutkiem przemijania jagód jarzyn jeżyn
gdyby śmierci nie było nikt z nas już by nie żył
przemijamy jak wszystko by w ten sposób przetrwać
uczucia bez łapówek i rąbanka grzechów
wielka miłość co zawsze wydaje się łatwa
i wie już tak od razu że nie wie co będzie
choć za młodu drży serce a na starość noga
wszystko co najcenniejsze spaliło się w piekle
wiersze staroświeckie niemodne naiwne
ten sam baran co wtedy
ale szczęście inne
tak mało
jest miłość
za nic
nie chce listów
spotkań
cielęciny bez kości
piernika
ani form wyklepanych
ani głosu w telefonie
— zapnij palto żeby nie zatkało
tak mało potrzeba tak mało
jest wielka miłość
uczyła święta babcia
pozostaję jej wierny
miłości za Bóg zapłać
skrupuły pustelnika
tak zająłem się sobą że czekałem aby nikt nie przyszedł
stale prosiłem o jeden tylko bilet dla siebie
nawet nic mi się nie śniło
bo śpi się dla siebie ale sny ma się dla drugich
jeśli płakałem — to niefachowo
bo do płaczu potrzebne są dwa serca
broniłem tak gorliwie Boga że trzepnąłem w mordę człowieka
myślałem że kobieta nie ma duszy a jeśli ma to trzy czwarte
założyłem w sercu tajną radiostację i nadawałem tylko swój program
przygotowałem sobie kawalerkę na cmentarzu
i w ogóle zapomniałem że do nieba idzie się parami nie gęsiego
nawet dyskretny anioł nie stoi osobno
osioł
duch oklapnięty kiedy ciało obok
miłość niecała bo smutek daleko
jeśli śmierć nie przyjdzie
życie jak matołek
wiara niepewna gdy niewiary nie ma
nawet uśmiech jak baran gdy zabraknie płaczu
wszystko Bóg stworzył razem
dlaczego osioł wyje
zobaczył osobno
razem
nadzieja i rozpacz
radość i ból
niewiara i wiara
czas coraz szybszy
trwanie jak ciemność
to za daleko
i już niedługo
dom pełen bliskich
i bez nikogo
człowiek co szuka
anioł co nie wie
tak jak dwa jeże sobą zdziwione
szukają razem miejsca dla siebie
mój Boże
sikorka co podrosła biskup co zmizerniał
pani co włosy suszyła ręcznikiem
a teraz mężowi w domu suszy głowę
wołała „mój ty piesku”
a teraz nie woła
bo miłość nieszczęśliwa ucieka od szczęścia
wytresowana oswojonych gryzie
oślica która bardziej dziwi
nie wtedy gdy mówi ale kiedy milczy
stryj co po śmierci wpadł nagle do domu
przy partyjnym zięciu usiadł niewidzialny
przyszedłem ukląkłem pytałem mój Boże
dlaczego jest niewiara gdy wszystko być może
to nieprawda że szczęście
ile buków opadło
ile szpaków się zbiegło
zimą łączył nas śnieg
potem wrzos optymista
bo zakwita ostatni
gotów był dać nam ślub
to nieprawda że szczęście
najmocniejsze i pierwsze
jak król
Niewidzialny się zjawił
krzyż ogromny ustawił
między tobą a mną
wszystkiego
indyczek którym głowy nagle czerwienieją
leszczynowej ścieżki
dzięcioła co nie śpiewa tylko woła
koguciego ogona w którym jest pięć kolorów
zielony granatowy czarny biały i żółty
bażanta którego wiek poznasz po pazurach
motyla co porusza skrzydłami pięć tysięcy razy na minutę
pstrych ptaków co przylatują najpóźniej
demonów duszy i ciała
psa co radości nie zna gdy nie ma ogona
tych co będąc dla siebie pozostają obok
i w ogóle wszystkiego
nie można zrozumieć do końca
o cokolwiek zapytasz
czemu serce jak żebrak
gdzie indziej istnienie
wierna miłość nietrwała
ślub co przeszedł obok
czemu święty i grzesznik w tym samym pewexie
niepewność świętych jaka łaska grozi
czemu łza opiekunka do gardła mi wpadła
bo szczęście się urwało nie wiadomo po co
o cokolwiek zapytasz
trzepnie cię milczenie
Bogu nie stawia się pytań dlaczego
jak się nazywa
jak się nazywa to nienazwane
jak się nazywa to co uderzyło
ten smutek co nie łączy a rozdziela
przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa
to co biegnie naprzeciw a było rozstaniem
wciąż najważniejsze co przechodzi mimo
przykrość byle jaka jak chłodny skurcz w piersi
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
to że jeśli nie wiesz dokąd iść
sama cię droga poprowadzi
rozstania
tak długo byli razem tak wiele łączyło
ciała nawet na odległość całowali w liście
lecz rozstania przychodzą nagle i tak sobie
jeżeli Bog rozdzieli to potem pojedna
najdłuższe to rozstanie po którym się żyje
jakby serce pękło i nic się nie stało
rozstania co przychodzą gdy nic nie wiesz o tym
i w taki sposób że nikt nie rozumie
nawet żyrafa co się wydłuża aby coś widzieć
lecz zwierzę za dyskretne
nic ludziom nie powie
prośba
modlę się o miłość
prawdziwą co się nie zmieni
taką co przyjdzie od razu
bez nadziei
ważne
to że wszystko dzieje się inaczej
to cierpienie tędy owędy
ten dzień bez kochanej ręki
ten ból i tak dalej
ten mróz że tylko jeden piec mnie zrozumiał
gdy kładłem serce do zimnego łóżka
ta jesień lekko chora po tej stronie świata
ta małpa bez małpy
powiedz że to właśnie ważne
nie ma czasu
nie za bardzo wiadomo jakże się to dzieje
że czas wtedy przychodzi gdy go wcale nie ma
i w sam raz tyle tylko ile go potrzeba
nawet we śnie gdy ciało podobne do duszy
kto ma czasu za dużo wszystko czyni gorzej
jeżeli kochasz czas zawsze odnajdziesz
nie mając nawet ani jednej chwili
na spotkanie list spowiedź na obmycie rany
na smutku w telefonie długie pół minuty
na żal niespokojny i na rozeznanie
że dobrzy są mniej dobrzy a źli trochę lepsi
bo w życiu jest tylko morał niemoralny
ten sam
ten sam krzyż gdy zima i zając osiwiał
ten sam gdy jesień i brzozy zaledwie ubrane
ten sam gdy czapla nadobna od białej o połowę mniejsza
ten sam gdy wiosną spóźnione kukanie
ten sam gdy cię ze schodów zrzucą ręce ukochane
i rozpłacze się serce jak osioł bez osła
łatwiej upaść na głowę niż powstać z miłości
krzyż to takie szczęście
że wszystko inaczej
zasłyszane
Skąd pozbierałem anegdoty żartujące z małżeństwa?
Opowiadali mi szczęśliwi małżonkowie, bo nieszczęśliwi nie śmieją się, najwyżej
półgębkiem.
Właśnie małżonków szczęśliwych bawi to, że można przezwyciężać wspólne
trudności i mimo przeszkód kochać się wzajemnie, tworzyć wspaniałą rodzinę.
*
Jedna z moich znajomych, słysząc, że mąż, który ją porzucił, umiera, powiedziała:
— Przebaczyłam mu wszystko.
Ale kiedy nieoczekiwanie wyzdrowiał, oświadczyła:
— Przebaczyłam mu, bo umierał, ale skoro nie umarł — nie przebaczę temu
łajdakowi.
*
Przyszedł do mnie młody człowiek, którego porzuciła dziewczyna. Przyniósł mi
napisany w rozpaczy wiersz, który kończył się w taki sposób: „Porzuciłaś mnie, małpo,
zakochałaś się w innym i nie będziesz już leżeć ze mną w grobie rodzinnym”.
*
Jeden z moich kolegów księży dawał ślub. Nie zauważył, że pan młody był trochę
garbaty i utykał.
W ślubnej homilii tak powiedział:
— Mężczyzna, jakimkolwiek by był — jest darem Bożym.
*
Jeden z kolegów zwierzał mi się: — Kiedy spotykam kobietę, mówię „Veni Sancte
Spiritus”, ale kiedy odchodzi, mówię: „Te Deum laudamus”.
*
Jeden ze znajomych skarżył mi się:
— Moja żona mówi, mówi i mówi, ale nie mówi tego, co mówi.
*
— Słuchaj — tłumaczyłem czteroletniej Krysi, która uczyła się religii — dlaczego
płaczesz? Twoi rodzice biorą ślub w kościele, bo wcześniej nie mogli. Powinnaś się
cieszyć.
Znam panią, która tak zaborczo kochała swego narzeczonego, że po jego śmierci
chodziła na grób i wyrzucała wszystkie kwiaty, których sama nie przyniosła.
*
Jeżeli jest przykazanie: „Kochaj bliźniego swego…”, to znaczy, że miłość nie jest
tylko uczuciem. Można kogoś kochać, bo nakazuje przykazanie, ale można go nie
lubić.
*
Kiedy proboszcz w czasie kolędy powiedział do synka pani domu:
— Powiedz mamusi, żeby podziękowała tatusiowi za to, że kupił jej futro —
mamusia odparła:
— Gdybym liczyła na tatusia, to nie miałabym ani futra, ani ciebie.
*
Przyszedł do mnie pan i powiedział, że prosi o Mszę świętą za duszę żony.
— Kiedy umarła? — zapytałem.
— Jeszcze nie umarła — odpowiedział — ale zrobi to lada chwila.
*
— Dobrze im tak — powiedział ksiądz proboszcz wracając po ślubie z kościoła.
*
Miała na głowie wianek z bławatków, welon, suknię jak z dziewiętnastowiecznej
powieści, Tylko się pomyliła i powiedziała: „że cię nie dopuszczę aż do śmierci”.
*
Zapytano jednego z proboszczów:
— Dlaczego ksiądz w czasie ślubów zasłania główny obraz nad ołtarzem? Taki
piękny Jezus Ukrzyżowany, a ksiądz wynalazł tkaninę, którą zawiesza na nim…
— Dlatego, że poniżej napisano dużymi literami:
PRZEBACZCIE IM, BO NIE WIEDZĄ, CO CZYNIĄ.
*
Pewna dziewczyna modliła się o męża do figurki świętego Antoniego, stojącej na
oknie. Któregoś dnia figurka przypadkowo spadła i trafiła przechodzącego ulicą
młodzieńca. Przybiegł na górę, żeby nawymyślać.
Poznał dziewczynę i… ożenił się z nią.
*
Romantyczny młodzieniec zwierzał mi się, że kochał dziewczynę. Często
deklamował fragment W Szwajcarii Słowackiego:
Raz — że nie była niebieskim aniołem,
Myślałem całe długie pół godziny;
Wyspowiadałem się potem z tej winy.
Wreszcie — powiedział mi:
— Odważyłem się pocałować ją w rękę, ale kiedy leżała na katafalku.
*
Jeden z proboszczów napisał węglem na ścianie: „młodej kobiety bój się, przed
starą uciekaj”.
*
Usłyszał od Jegomości:
— Nie żeń się chłopie z czystej miłości zaraz się dowiesz w takowym stanie —
miłość odejdzie, baba zostanie.
*
Pewien ksiądz tak opowiadał w swojej homilii:
— Znałem rozmodlonych narzeczonych, stale modlili się do Ducha Świętego,
czekali na niego, ale kiedy się pobrali, od razu wyrzucili teściową na zbity pysk.
Mówiono mi także o nagrobku: „Tu leży mąż, co dręczył mnie wciąż. A teraz drogi
mężu odpoczniemy sobie, ja w domu, a ty w grobie”.
*
Poszedłem do kolegi, który pracował w przycmentarnym kościele i zapytałem:
— Czy nie męczą cię te stałe pogrzeby?
Odpowiedział:
— Wolę odprawiać pogrzeby, niż dawać śluby. Po pogrzebie nie może być już nic
gorszego — tylko lepiej, a po ślubie może być tylko gorzej.
*
Pewien ksiądz pocieszał nowożeńców:
W małżeństwie trudne jest tylko pierwsze 25 lat, a potem to już jako tako.
*
Inny ksiądz w czasie nauki przedmałżeńskiej mówił:
— Uczcie się od wróbla — wróbel najpierw buduje gniazdo, a potem zaprasza
samiczkę. A wy robicie tak: najpierw dziecko, potem ślub, a na koniec: Jezus Maria,
gdzie będziemy mieszkali!”
*
Pewien pan zaraz po spowiedzi przedślubnej przybiegł do księdza, swojego
spowiednika.
— Proszę księdza, ksiądz mi nie zadał pokuty.
Ksiądz spokojnie odpowiedział:
— W takich wypadkach nie zadaję pokuty, bo pokutą jest małżeństwo.
*
Opowiadano mi taką historię. Przed wojną pewien dziedzic, stary kawaler, miał
romans z ochmistrzynią w swoim domu. Kiedy ciężko zachorowała, kazał wezwać
księdza. Ksiądz opatrzył chorą, ale dla okazania swojej dezaprobaty i zgorszenia nie
chciał usiąść przy stole i zjeść podwieczorku. Obrażony dziedzic zdjął ze ściany
dwururkę, wymierzył w proboszcza i trzymał ją tak długo, aż ksiądz zjadł wszystko do
końca.
*
— Zygmuncie, czy masz wolną wolę pojąć Teresę, którą widzisz przed sobą?
Odpowiedział:
— Nie mam innego wyjścia.
*
obawa
— Kto ten głaz kolosalny na grobie położył?
— Żona, bo się boi, żeby mąż nie ożył.
*
teoretyk
tu leżą starego kawalera kości
co za długo studiował traktat o miłości
ryczał
ryczał na cztery strony że miłość odeszła
miała być zawsze a była za krótko
miała być jak mercedes a była jak moskwicz
nawet wiatr co na nas gwiżdże
rozpłakał się w studni
głuptasie nie wybrzydzaj
wystarczy że przyszła
na chwilę
miłość na zawsze
najdłuższa
co miała przetrwać lat tyle
śmierć
burze
z fijołkiem w kubeczku
świnia
przyszła na chwilę
szczęście
nie ma miłości bez odpowiedzi
serce zostaje dalej choć odeszło
byle nie dla siebie
wtedy krowa pociesza ogonem
dwumetrowy goryl obejmuje goryla
koza pójdzie do kozy
zimorodek czeka na zimę żeby się urodzić
jeż nie jeży się na jeżycę
komputer pyta koguta o godzinę
bocian powróży choćby jedną bezpartyjną nogą
całują wszystkich nawet nikogo
a szczęście tak jak skrzypce im starsze tym młodsze
za wiosnę
za wiosnę lato jesień deszcze i zimę
za to co się nie udało
za rozpacz w kratkę
za dziwaczka co zakwita kiedy leje
za to że róże śmieją się kolcami
za to że się marszczy
najpierw ciało potem rozum a na końcu serce
za to że po Annie Jagiellonce
został tylko jeden kubek
za postęp i każdą nowość
co się starzeje jak babcia
za miłość niewzajemną za nic
Bóg zapłać
bliscy i obcy
co to się dzieje
księżyc płaski jak dolar
dom bez domu
dwoje bliskich i obcych
jak po grzechu każdy bardziej samotny
lato ucieka z ostatnim motylem na ramieniu
nawet zachwyt nie zachwyca
zimno po każdym słowie
jedzenie smutne
wszystko jak nagie cielę
tak zawsze
kiedy się z miłości wymknie tajemnica
bliscy i oddaleni
bo widzisz tu są tacy którzy się kochają
i muszą się spotkać aby się ominąć
bliscy i oddaleni jakby stali w lustrze
piszą do siebie listy gorące i zimne
rozchodzą się jak w śmiechu porzucone kwiaty
by nie wiedzieć do końca czemu tak się stało
są inni co się nawet po ciemku odnajdą
lecz przejdą obok siebie bo nie śmią się spotkać
tak czyści i spokojni jakby śnieg się zaczął
byliby doskonali lecz wad im zabrakło
bliscy boją się być blisko żeby nie być dalej
niektórzy umierają — to znaczy już wiedzą
miłości się nie szuka jest albo jej nie ma
nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek
są i tacy co się na zawsze kochają
i dopiero dlatego nie mogą być razem
jak bażanty co nigdy nie chodzą parami
można nawet zabłądzić lecz po drugiej stronie
nasze drogi pocięte schodzą się z powrotem
szczęście po chorobie
radości byle jakie
podwyżki ubogie
ciemność co nos do nosa drugiego przybliża
narzeczem bez jutra
jak dwie ręce krzyża
nieszczęście jak szczęście po ciężkiej chorobie
— to nic — mówię do serca
— wyruszamy w drogę
wierna
jest taka miłość która nie umiera
choć zakochani od siebie odejdą
zostanie w listach wspomnieniach pamiątkach
w miłych sprzeczkach — Co było dla Adama lepiej
czy Ewa na co dzień — czy jak przedtem żebro
zostanie nie na niby nawet w jednym listku
bzu gdy nie rozumiejąc rozumie się wszystko
choćby że zmartwychwstaną najpierw dni powszednie
wbrew krasce co przysiada na ziemi niechętnie
zostanie przy zabawie i kasztanach w parku
w szczęściu co się jak prawdziwek chowa
pomiędzy śmiercią sekund na zegarku
a przyszłość to przeszłość co znowu od nowa
jest taka miłość która nie umiera
choć zakochani uciekną od siebie
porzucona jak pies samotna
wierna nawet niewiernym na spacerze w niebie
z pliszką siwą
śmierć miłości potrzebna
jak sól ją utrwala
ukochani umarli są z nami już blisko
w śnie na palcach podchodzą
czytamy ich listy
dopiero po rozstaniu pamięta się wszystko
jak pachniał orzech suszona lawenda
jak wujek kochał ciotkę w pamiętniku
bawił dowcip o kuchni z widokiem na cmentarz
spotkanie we dwoje nad wodą zieloną
w milczeniu to jest wtedy gdy wstydzi się słowo
z pliszką siwą co podgląda na wysokich—nóżkach
nad Narwią zwą ją starą panną młodą
Boga się nie udowadnia
Boga się poznaje
po tym że serce pęka i świat me ustaje
choćby wieś na której można pokochać króliki
życie miłość umniejsza znieważa odbiera
śmierć ocala na zawsze i teraz
życie
życie nie dokończone
gdy oczy ci zamkną i zapalą świecę
miłość spełnioną i nieudaną
płacz
między mądrością i zabawą
Bożej powierzam opiece
wielkie i małe
ten chrabąszcz przedwojenny co stanął na głowie
i nie miał swego domu skoro mieszkał wszędzie
pies co skakał do Narwi i pływał zielony
szpak co wplatał w swe gniazdo całe pół stokrotki
choć dziób najpierw otwierał zamykając oczy
niezapominajka co krótko pamięta
bo kwitnie tylko od maja do czerwca
ciemne orzechy buku choć się wydawały
tak drobne że nawet Bóg się nie pomieści
smutny wybryk natury dziadek zakochany
i łza jak samotna samiczka bez skrzydeł
Furtka którą patykiem olchy otwierałem
Szczegół nadaje wielkość wszystkiemu co małe
kiedy
kiedy deszcz przyjdzie porozmawiać z ziemią
żuki nie wyjdą pocieszyć na drogę
na strachy nocne
na niepogodę
tym co są dla siebie lecz się nie zobaczą
tym co przegrali więc tym bardziej znaczą
daj Boże szczęście
zakochani
nie wiem kto to napisał
dokładnie nie powiem
nazwiska mądrych nikną
jak upał deszcz susza
pani zakochana w swej starości śmieszy
stary pan zakochany nawet świętych wzrusza
z Ziemią krążymy
z Ziemią krążymy wokół Słońca
jak drzewo morze głaz
jak bazalt czarny i spokojny
co najmniej milion lat
z wodą niebieską i zieloną
z głową nad śmiercią zamyśloną
z nie rozpoznanym a koniecznym
w miłości małym smutkiem serca
ze ścieżką którą odchodzimy
z listem wrzuconym po rozstaniu
zamiast na poczcie w skrzynkę szpaka
z miłością która przeszła obok
samotni razem i osobno
tylko jak z tobą dotąd nie wiem
drżę że zostajesz z tym cierpieniem
co krąży tylko wokół siebie
nie smutek
jeśli w wierszach moich znajdziesz smutek —
to po prostu bolała mnie głowa,
korek wysiadł, wygłupiał się czajnik,
za wcześnie zbudziła krowa.
czasem tylko nie wiem dlaczego,
bo samotność jak długie uszy,
żal, że serce nie poszło do serca,
żal, że dusza odeszła od duszy.
o bólu
w co się ból może zmienić
w gniew tupanie nogą
w otwartą książkę zamkniętą powoli
w modlitwę
płacz prywatny bo wprost do poduszki
list pisany pięć razy bez związku od rzeczy
milczenie przy stole
chodzenie tam i nazad dookoła prawdy
dotknięcie ust samotnych łyżeczką herbaty
w to co niemożliwe — jeszcze nie ostatnie
w tę samą znowu miłość
kończącą się długo
pozwól więc Matko
niech dalej boli
czas niedokończony
nie opowiadajcie razem i osobno
że nie ma ludzi niezastąpionych
bo przecież moja matka
łagodna i nieubłagana
cała w czasie teraźniejszym niedokończonym
wychyla się z nieba
żeby mi przyszyć oberwany guzik
kto to lepiej potrafi
w czyich palcach drży igła jak drucik ciepła
gdy tyle dzisiaj uczuć a mało miłości
i tyle cudzych kobiet a żadna nie moja
a śmierć tak bardzo ważna bo się nie powtórzy
i smutek jak sprzed wojny ostatnia choinka
a przecież ta babcia z przeciwka
przy stoliku na kółkach
z pasjansem co nie wychodzi
tak bardzo szybko żyła umarła pomału
a czasami tak skryta że płakała w wannie
lub ta co z sercem przyszła wojna ją zabiła
razem z jasną torebką do letniej sukienki
kto przywróci jej ciało kiedy nie ma ciała
jej nos na mnie skrzywiony
i kogutek włosów
list
jeśli świętą zostaniesz, wszystko będzie święte w twoim życiu,
łoże twardo słane, niepokoje i oschłość,
wspomnienie spisane ukradkiem w pamiętniku,
szorstki strój brązowy i każde z twych przeziębień, każdy twój ból głowy,
zwykły klęcznik skrzypiący, posypane mrokiem
pod niemodnym welonem twe oczy głębokie
Pacierz, posługi w kuchni, szorowane schody,
chorej siostrze podany łyk źródlanej wody,
w czasie burzy sierpniowej, gdy wicher uparty
wieje w celę jak w złoty śpiewniczek rozdarty
Droga długa, kłująca, ciernista, niełatwa,
i od lampki wieczystej krwawa zadra światła,
co spadnie po nieszporach na twą ciemną głowę —
gdy siostrze przełożonej drżą brwi jowiszowe
Będzie ci, dziecko, dobrze. Krzyż pójdzie za tobą —
i Jezus, co pod krami pochmurnego nieba —
miłość w ranach ukrywa i w kruszynach chleba
Rankiem, na mszę cię zbudzą te same kasztany,
co mnie zawsze budziły, bzu szerokie kiście
i szpaczek ci za furtą klasztorną zaśpiewa
w dni ferialne po cichu, w święta uroczyście
Lecz nagle list przerywam. Ktoś puka. Otwieram
To tylko anioł przyszedł. Przesyłam go w liście.
młyn
przez najbliższych którzy pojawili się żeby odejść —
przy Bogu który się ukrył żeby być
między miłością a miłością — tam gdzie stoi krzyż
w śmierć poza śmiercią
przy dzieciach śmiejących się na cały głos
przy kamieniu co zgłupiał cokolwiek się stało
przy króliku co biegnie jakby but uciekał
szedł młyn moje życie
wiersz z banałem w środku
nie bój się chodzenia po morzu
nieudanego życia
wszystkiego najlepszego
dokładnej sumy niedokładnych danych
miłości nie dla ciebie
czekania na nikogo
przytul w ten czas nieludzki
swe ucho do poduszki
bo to co nas spotyka
przychodzi spoza nas
różne samotności
przyszedłem Ci podziękować
za samotności różne
za taką gdy nie ma nikogo
lub gdy się razem płacze
i taką że niby dobrze
ale zupełnie inaczej
za najbliższą kiedy nic nie wiadomo
i taką że wiem po cichu ale nie powiem nikomu
za taką kiedy się kocha i taką kiedy się wierzy
że szczęście się połamało bo mnie się nie należy
jest samotnością wiadomość
list dworzec pusty milczenie
pieniądz genialnie chory
minuty jak ciężkie kamienie
czas zawsze szczery bo każe iść dalej i prędzej
mogą być nawet nią włosy
których dotknęły ręce
są samotności różne
na ziemi w piekle i w niebie
tak rozmaite że jedna
ta co prowadzi do Ciebie
żyje
listy sprzed lat budzą się jak szczygieł
fotografie przychodzą rozrzewnić
nic nie dodać nie ująć
nic nie zostało
jak to — pyta Matka Boska
nie wybrzydzaj, uparła się, żyje
dawna miłość — stara nieboszczka
lamentacje starego kawalera
jaka to łaska ogromna
żyć jak struś w Polsce nieznany,
nigdy nie zaznać szczęścia,
nigdy nie być lubianym
mieć twarz nieśmiałą, brzydką,
chodzić jak chodzą łamagi,
cieszyć się, że nawet garbate
nie zwrócą na mnie uwagi
popatrzeć jak kasztan pęka
wesołą bombą w ogródku,
radować się w dniu imienin,
że nikt nie przyleciał z laurką
pozostać osiołkiem w pracy,
usta mieć nie kochane
i zabrać ze sobą na urlop
serce kopnięte przez panie
koniec
co się spotkało a potem rozeszło
co było razem by biec w różne strony
szczęście co nagle rozdarło się w środku
chociaż żegnając kocha się najdłużej
bliscy co potem wydają się obcy
i mówią sobie wszystko się skończyło
Nie martw się o nic bo szpak zamyślony
i smutna ziemia w niewidzialnych rękach
orzeszek grabu z skrzydełkiem zielonym
żyrafa co szyją wypatrzy najdalej
koniec — to kłamczuch w świecie nieskończonym
telefon milczy
telefon milczy
jedna tylko filiżanka na stole
róża niczyja
serce daleko bo obok
prawda tak jasna że nieludzka
kalendarz się nie śpieszy
nawet fiołek na odczepnego
jeszcze jest ale świata już nie ma
Aniele Boży Stróżu mój
zmówmy pacierz
bo miłość nie żyje
siedmiowiersz
jak piękna jest brzydka pogoda
zabawny spóźniony generał
surowy wesoły śnieg
słońce rano podłużne w południe okrągłe
jak chuda goła pensja
jak dalekie bliskie serce
jak krótkie długie życie
serce
cebulo za nerwowa
firletko wesoła
maślaku w deszczu lepki
opieńko miodowa
obupłciowa dżdżownico więc dwa razy smutna
biedronko kropka w kropkę
jak przed pierwszą wojną
czy lat dwadzieścia cztery
czy sześćdziesiąt dziewięć
tak samo serce łazi jak samotna pszczoła
do pani Doktor
dr Blance Mamont
pani Doktor
w białym fartuchu
w podkolankach co odmładzają
przynoszę Pani serce do naprawy
Bogu poświęcone
a takie serdecznie niezgrabne
jak nie wyczesany do końca wróbel
niezupełne bo pojedyncze
nie do pary
biedakom do wynajęcia
od zaraz i na zawsze
niemożliwe i konieczne
niewierzących irytujące
zdaniem kobiet zmarnowane
dla Anioła Stróża za ludzkie
dla świętych podejrzane
dla rządu niepewne
dla teologów nieprzepisowe
dla medyków nieznośnie normalne
dla pozostałych żadne
połóż je do szpitala
i nawymyślaj
żeby się choć trochę poprawiło
niecierpliwa
miłość niecierpliwa
nie na zawsze
za mała
pożal się Boże
w dawnych listach została
ślamazara
skończyć się nie może
rodzi się od razu
umiera za długo
daj nam ubóstwo
daj nam ubóstwo lecz nie wyrzeczenie
radość że można mieć niewiele rzeczy
i że pieniądze mogą być jak świnie
i daj nam czystość co nie jest ascezą
tylko miłością — tak jak życie całe
i posłuszeństwo co nie jest przymusem
ale spokojem gwiazd co też nie wiedzą
czemu nad nami chodzą wciąż po ciemku
i daj nam sen zdrowy świąteczny apetyt
wiarę bez nerwów to jest bez pośpiechu
a zimą jeszcze matkę mi przypomnij
w ubogim czystym i posłusznym śniegu
wszystko inaczej
bo Pan Bóg jest tak jasny że nic nie tłumaczy
bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać
stąd cierpienie po prostu nie wiadomo po co
tak od razu bez sensu że całkiem prawdziwe
wszystkie łzy jak prosiaki chodzące po twarzy
bo miłości tak piękne że wciąż niemożliwe
choć listy po staremu i szept w białej kartce
spotkania po kolei wiodące w nieznane
szczęście co się nagle obliże jak cielę
i śmierć tak punktualna że zawsze nie w porę
choć wiadomo śmierć miłość od śmierci ocala
i jeszcze stare furtki donikąd i wszędzie
w których kiedyś czekałeś na to co nie przyszło
wyżeł co chciał ci łapę podawać na zawsze
biedronka co wróżyła że wojny nie będzie
lecz Pan Bóg wie najlepiej — więc wszystko inaczej
czasem prośby nam spełnia żeby nas zawstydzić
rozmowa z Karmelem
Oto jestem. Chciałbym z siostrą pomówić,
ja — ksiądz byle jaki
— Proszę czekać. Już idzie z ogrodu,
chociaż nie chcą jej puścić ptaki
Chyba ona. Nie widzę jej twarzy,
czy się modli, czy się uśmiecha
za zjeżoną Karmelu kratą,
jak za łupiną orzecha
— U nas wszystko tutaj dla Boga
Nawet fartuch ogrodniczki niebieski,
nawet trepki z jednym rzemykiem,
jakby zdjęte ze świętej Tereski
Czasem śnieg mamy mokry we włosach,
za oknami — zmarznięty sad
Karmelitanko bosa,
szedłem tu tyle lat
trudno
no widzisz — mówiła matka
wyrzekłeś się domu rodzinnego
kobiety
dziecka co stale biega bo chciałoby fruwać
wzruszenia kiedy miłość podchodzi pod gardło
a teraz martwi ciebie
kubek z niebieską obwódką
puste miejsce po mnie przy stole
trzewiki o których mówiłeś że są
tak jak wszystkie — do sprzedania
a nie do noszenia
zegarek co chodzi po śmierci
stukasz w niewidzialną szybę
patrzysz jak czapla w jeden punkt
widzisz jak łatwo się wyrzec
jak trudno utracić
kawałek
mijają lata
ze mnie już tylko kawałek
prawie że mnie nie ma
a tymczasem rośnie rumianek
krwawnik roztarty pachnie jak chryzantema
sowa brwi marszczy
kminek smak obiadu uświęca
prowadzi zakochanych
od kotleta do serca
nie wysłuchane
modlitwy długie i nie wysłuchane
pod krzyżem nocy na nagiej podłodze
w poczekalni szpitala gdy serce się lęka
że doktor śmierć odczyta na leciutkiej kliszy
na wszystkich drogach co się w końcu gubią
po których miłość odchodząc nie wróci
choć pójdzie prosto nie trafi do ciebie
tylko na Księżycu cień Ziemi okrągły
tutaj uczucia precyzyjnie ciemne
modlitwy długie i nie wysłuchane
o zdrowie dziecka o wierność i spokój
wtedy gdy lata ciurkiem uciekają
a jednej chwili wymodlić nie sposób
Bóg widzi więcej chociaż niewidzialny
i wieczór zawsze szybszy niż poranek
odeszła
czy miłość co odeszła raz jeszcze powróci
czy przejdzie przez pokój jak pies oswojony
na dzień dobry niedobry potrąci nas nosem
przypomni stare listy czy Boga przeprosi
że przyszła jak dama odeszła jak chamka
tak
pierwsza Komunia z białą kokardą
jak w śniegu z ogonem ptak
ufaj jak chłopiec z buzią otwartą
Bogu się mówi — tak
nie rycz jak osioł nie drzyj jak żaba
wytrwaj choć nie wiesz jak
choćby się cały Kościół zawalił
Bogu się mówi — tak
miłość zerwaną znieś jak gorączkę
z chusteczką do nosa w łzach
święte cierpienie pocałuj w rączkę
Bogu się mówi — tak
na szpilce
chodzi Anioł Stróż po świecie
sprząta po miłościach co się rozleciały
zbiera jak ułomki chleba dla wróbli
żeby się nic nie zmarnowało
listy tam i z powrotem
telefony od ucha do ucha
małe śmieszne pamiątki co byty wzruszeniem
notes z datą spotkania ukryty w czajniku
blizny po śmiechu
sprzeczki nie wiadomo po co
żale jak pojedyncze osy
flirtujące osły
wszystko na szpilce
to co na zawsze już się wydawało
mądrość przy końcu że nie o to chodzi
radość że się kocha to co niemożliwe
przeszłość
nie dokończyć już przerwanej rozmowy
nie dorzucić jednego słowa
Matko Boża powiedz dlaczego
przeszłość nieruchoma
zatrzymało się tam i z powrotem
wszystko w jedną i w drugą stronę
nic nie może się z miejsca poruszyć
przeminęło więc osądzone
niepodobna miłości dawnej
już nie ranić rozsądniej zacząć
zatrzasnęła się przeszłość. Osiołek
podszedł. Wyje pod ścianą płaczu
żeby się obudzić
żeby się obudzić rano
doprowadzić włosy do opamiętania
umyć się i ubrać
postawić czajnik z gwizdkiem
odgarnąć z okna samotny deszcz
trzeba się oprzeć na tym co wymyka się jak mokry kamyk
na sekundzie której już nie ma
na myśli której nie sposób dotknąć
na sile ciążenia co oddala tego kogo się kocha
kochamy od razu dwie osoby niemożliwe do kochania
bo tę co za blisko i tę za daleko
i chyba nawet dlatego umieramy
żeby nas było widać i nie widać
czekanie
kiedy na miłość niecierpliwie czekasz
pomiędzy dzwonkiem a otwarciem drzwi
czasem wepchnie się kurczak za chudy na rosół
opluje deszcz
nie kracz
jeszcze podziękujesz Bogu
gdy przyjdzie tylko pies
dziwią się
Waldemarowi Smaszczowi
dziwią się duchy ogromne
wielkie duże małe
może się Pan Bóg pomylił
gdy łączył miłość z ciałem
patrzą spod ciemnej gwiazdy
na jawnogrzesznicę ziemię
a miłość ciała poi
świętym wzruszeniem
gładzi ręce włosy
przez łzę zagląda do oka
— mój ty śmiertelny głuptasie
nie mogę cię przecież nie kochać
dyskusja
święty Tomasz orzekł — caritas
święty Cyryl — amor
święty Alojzy — dilectio
wszyscy wiedli dyskusje jak niedźwiedzia
przyszedł święty pastuszek
i najmocniej przepraszał
bo powiedział im —
guzik z tego
akacjo
akacjo z lat sztubackich
obdzierana z liści
kocha lubi szanuje — pytano
pokaż
oskubana jak Polak
uspokój nieprawdę
serce potrzebne nawet kiedy nikt nie kocha
mniej samotne wtedy kiedy jest samotne
* * *
jarzębiny przy drogach coraz rzadsze
młodości co mówisz.— tyle jeszcze czasu
miłości co zapewniasz: nigdy cię nie kopnę
ile spodni już pękło co miały być zawsze
szukasz
szukasz prawdy ale nie tajemnic
liścia bez drzewa
wiedzy a nie zdziwienia
boisz się oprzeć na tym czego nie można dotknąć
zaczynasz od sukcesu wielki i zbędny
nie milczysz ale pyskujesz o Bogu
chcesz być kochany ale sam nie umiesz kochać
myślisz że sobie zawdzięczasz wyrzuty sumienia
nie wiesz że dowodem na istnienie jest to że tego dowodu nie ma
inteligentny i taki niemądry
więcej
więcej niż wiosna, bo zmarły chrabąszcze
więcej niż lato, bo wyrosły grzyby
więcej niż jesień, bo słońce na niby
więcej niż zima, bo śmierć się zaczyna
miłość większa i mała
wariatka ta sama
miłość
świat zmaglowany
polityka pudło
dom już nie tamten
inna brama
niewierzący na roratach w kościele
tylko miłość
wariatka ta sama
* * *
miłość przychodzi odchodzi
jest z nami nagle jej nie ma
może do lasu pobiegła
całować podlotki drzewa
czemu nie siądzie przy stole
pobędzie dłużej posłucha
— Ach ten lęk że się kochamy
skoro miłość miłości szuka
nic nie wiedzieć
być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym
stale jedną herbatę ustawiać na stole
mieszać jedną łyżeczką
kupić jeden bilet
samemu odwiedzać w Zoo gruboskórne słonie
pocieszać się że zając biega pojedynczo
że czasem narzeczony całuje jak ryba
tymczasem Ten co kocha prosto z nieba idzie
białe kwiaty poziomek niesie z głębi lasu
drozda borówki koźlaki życzliwe
tymianek co podobny wciąż do macierzanki
ciszę która nawet każdy grzech poprawia
stworzył dookoła pięć miliardów ludzi
i stale jednego szuka aby z nim się spotkać
być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym
żeby było do twarzy zasypuje śniegiem
stara się o choinkę niby od nikogo
mówi że trzeba odejść żeby nie przeminąć
zaprasza na spotkanie prawie po kryjomu
nad wodę w noc jesienną gdzie cieplej niż w polu
i opera żab swojskich niewielka lecz piękna
i księżyc przypadkowy co nie wie co będzie
prócz jednego że się nigdy nie powtarza szczęście
być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym
lecz samotność to kuzynka najbliższa miłości
a miłość wciąż za duża by całą ją widzieć
już nie wiesz do końca bo wszystko jest obok
a śmierci nigdy nie można uwierzyć
przed podróżą
Ty co nie chronisz od rozczarowań
nie strzeżesz od zawodu ludzkiej miłości
dajesz tak jakbyś żebrał
nie leczysz raka
karmisz głodem
nie wydajesz polisy ubezpieczającej na życie
nie układasz ran na jedwabnej poduszce
który poustawiałeś aniołów z mieczami za bramą raju
a nie dyplomatów w białych rękawiczkach
wciąż wierzę
że podnosisz nasze załamane paluchy
otwierasz nam oczy czerwone jak u królika
zapalasz światło
tłumaczysz
po drugiej stronie
każdy ma swoją daleką podróż
dlaczego
nie wierzysz w siebie większego od siebie
w śmierć mniejszą od śmierci
w to że można zachorować na grzech
w to że samotność jest zła jeżeli się przed nią ucieka
w to że czas krzyczy na całe gardło ale go nie słyszysz albo udajesz Greka
siedzisz smutny jak Stańczyk w Hołdzie pruskim oparty na flecie
nie wierzysz w nic
ale dlaczego się boisz
na Boże Narodzenie
Tyle się wyrzekł Pan Jezus w świętą noc betlejemską. Zrezygnował z ziemskiego
majestatu, wygodnego mieszkania z firankami w oknach, ale nie wyrzekł się ziemskiej,
ludzkiej miłości.
Matczynej miłości, troski opiekuna, świętego Józefa, serdeczności pasterzy i
mędrców.
Uświęcił ludzką miłość w naszych rodzinach.
Dlatego Wigilia to opłatek, życzenia, podarunki, poszukiwanie bliskich
pogubionych po świecie, radość spotkania się przy stole.
odpowiedzi
czy stworzyłeś serce przez grubszą pomyłkę
czy dajesz miłość żeby ją odebrać
czy kochających od nas oddalasz na zawsze
czy to co rozłącza nie łączy
czy to co dzieli nie każe się spotkać
czy nie odchodzimy by być już naprawdę
gdzie trwałość i kruchość mówią o wieczności
gdzie rzeki wracają z chmur
gdzie niebo niesie pompę
i morze nie wysycha
tylko
wiara przy wierze
nadzieja przy nadziei
jak skowronek poważny i śmieszny
za mały w przestworzach
tylko miłość jak morze
od morza do morza
zaczekaj
kiedy się modlisz — musisz zaczekać
wszystko ma czas swój
wiedzą prorocy
trzeba wciąż prosząc przestać się spodziewać
niewysłuchane w przyszłości dojrzewa
to niespełnione
dopiero się staje
Pan wie już wszystko nawet pośród nocy
dokąd się mrówki nadgorliwe spieszą
miłość uwierzy przyjaźń zrozumie
nie módl się skoro czekać nie umiesz
dlaczego
dlaczego
stworzyłeś
naszą radość niepokój
naszą rozpacz i dowcip
nasze szczęście nieszczęście
z niczego
podziękowanie
pamięci George’a Eliota
dziękuję Ci że nie jest wszystko tylko białe albo czarne
za to że są krowy łaciate
bladożółta psia trawka
kijanki od spodu oliwkowozielone
dzięcioły pstre z czerwoną plamą pod ogonem
pstrągi szaroniebieskie
brunatnofioletowa wilcza jagoda
złoto co się godzi z każdym kolorem i nie przyjmuje cienia
policzki piegowate
dzioby nie tylko krótkie albo długie
przecież gile mają grube a dudki krzywe
za to
że niestałość spełnia swe zadanie
i ci co tak kochają że bronią błędów
tylko my chcemy być wciąż albo albo
i jesteśmy na złość stale w kratkę
do samego siebie
żebym pisząc wiersze nie wzywał Imienia Pana Boga nadaremno
nie tłumaczył Biblii na nie–Biblię
nie przychodził w wilczej skórze wtajemniczonych
nie polował na piękne słowa jak na płochliwe zające wciągające w puste pole
lub na karasie w tataraku
nie udowadniał — to znaczy nie zamęczał
nie był zbyt pewny
(przecież nawet biała kawa nie jest biała)
nie sadzał sumienia jak spoconej babci na miękkim fotelu
żebym nie patrzył w nie jak w okrucieństwo pamięci
nie odkładał milczenia na jutro
nie kochał miłością mniejszą od miłości
nie uprawiał zdenerwowanej teologii
nie pocieszał bólu
a nade wszystko żebym nie chował twarzy do rękawa
nie zamykał się w budce poezji —
kiedy trzeba mówić najprościej
o Matce Najświętszej
o cierpliwości sakramentów dłuższej niż życie
o ciepłym pomruku schodów po których niosą nadzieję chorym —
o śniegu który padając na ręce — uczy chyba rozdawania
o Jezusie który nieraz tak wygląda między nami
jakby chodził od nie swoich do obcych
* * *
żebym nie zasłaniał sobą Ciebie
nie zawracał Ci głowy kiedy układasz pasjanse gwiazd
nie tłumaczył stale cierpienia — niech zostanie jak skała ciszy
nie spacerował po Biblii jak paw z zieloną szyją
nie liczył grzechów lżejszych od śniegu
nie kochał długo i niepewnie
nie załamywał rąk nad okiem Opatrzności —
żeby serce moje nie toczyło się jak krzywe koło
żeby mi nie uderzyła do głowy święcona woda sodowa
żebym nie palił grzesznika dla jego dobra
żebym nie tupał na tych co stanęli w połowie drogi pomiędzy niewiarą a ciepłem
nie szczekał przez sen
a zawsze wiedział że nawet największego świętego niesie jak lichą słomkę mrówka
wiary
jak długo
jak długo wierzyć nie rozumieć
jak długo jeszcze wierzyć nie wiedzieć
ciemno jak pod bukiem o gładkiej korze
pokaż się choć na chwilę w kościele — rozebranym do naga ze świecidełek
jak święci co nie mają niczego do ukrywania
jak w promieniu miłości promień przyjaźni
podaj ręce którymi odwiedzałeś
ani za późno ani za daleko
nie daj nam tak długo wierzyć
wierzę
wierzę w radość ni z tego ni z owego
w anioła co spadł z nieba by bawić się w śniegu
w serce co chce wszystkiego i jeszcze cokolwiek
w uśmiech
że ktoś wymyślił sobie koniec końców
i jeszcze mówi po co i co dalej
w matkę co zniknęła za furtką ogrodu
w Boga prawdziwego bo już bez dowodów
takiego co nie lubi teorii o sobie
zmieniły się czasy
nazywamy go brzydko stróżem
każemy mu nas pilnować
używamy jak chłopca na posyłki
kto z nas mu rękę poda
pożałuje że ma skrzydła za duże
sumienie tak czyste że niewygodne
kolor biały raczej niepraktyczny
życie obce bo bez pomyłek
miłość niecałą — bo bez umierania
kto z nas obejmie go za szyję
słuchaj — powie — zmieniły się czasy
teraz ja cię przed światem ukryję
anioł
są chwile kiedy się odchodzi
od Aniołów Stróżów nawet Cherubinów
od tych co wysoko
od tych co w pobliżu —
do Jezusa człowieka
niziutko na ziemi
Anioł nie zrozumie nie wisiał na krzyżu
i miłość zna łatwą
skoro nie ma ciała
dziękuję
dziękuję Ci za miłość prędką bez namysłu
za to że nie jest całym człowiek pojedynczy
za oczy nagle bliskie i niebezimienne
za głos niedawno obcy a teraz znajomy
za to że nie ma czasu by pisać list krótki
więc dlatego się pisze same tylko długie
choć pisanie jest po to by szkodzić piszącym
a miłość wciąż niezręcznym mijaniem się ludzi
że nie można Cię zabić w obronie człowieka
dziękuję Ci za tyle bólu żeby sprawdzać siebie
za wszystko co nieważne najważniejsze
za pytania tak wielkie że już nieruchome
powrót
odejść od świata — zanurzyć się w Bogu
a potem znowu być tutaj z powrotem
aby powiedzieć —Już widzę odwrotnie
to co nieważne takie ważne teraz
jak jedno pióro wilgi zgubione w Afryce
jak kasztan co spada i puka do grobu
chłopcu co chrząszcza odnalazł martwego
co miał na krótko dwa wąsy zuchwałe
szepnąć — Patrz dojrzał do dalszej podróży
Świętą Agatę budzi na dobranoc
Wszystko umiera co jest nieśmiertelne
ludzie rośliny zwierzęta skazane
deszcz błazen co zlał się na zegar słoneczny
smutna wierność na zawsze ale nie na co dzień
Odejść od świata — zanurzyć się w Bogu
i znowu potem powrócić na ziemię
uścisnąć małpę i ostre kamienie
żółwie bo idą najwolniej do ślubu
Wszystko co przyszło z Niewidzialnej Ręki
widzieć kobietę co biega po dworcu
czeka na tego który nie przyjechał
płacze i nie wie że tak się stać miało
bo miłość starsza od nas i większa niż szczęście
Bocian na gnieździe otwartym obraca się w słońcu
by stale swym cieniem pisklęta zasłaniać
mądrość też starsza od nas — więc czemu się boisz
— nie dręcz nad uchem jak mąż wystudzony
— przecież mogliśmy się tutaj nie spotkać
Kto wrócił stamtąd — nie pyta dlaczego
sprawiedliwość
profesor Annie Swiderkownie
gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka
gdyby wszyscy byli silni jak konie
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości
gdyby każdy miał to samo
nikt nikomu nie byłby potrzebny
dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością
to co mam i to czego nie mam
nawet to czego nie mam komu dać
zawsze jest komuś potrzebne
jest noc żeby był dzień
ciemno żeby świeciła gwiazda
jest ostatnie spotkanie i rozłąka pierwsza
modlimy się bo inni się nie modlą
wierzymy bo inni nie wierzą
umieramy za tych co nie chcą umierać
kochamy bo innym serce wychłódło
list przybliża bo inny oddala
nierówni potrzebują siebie
im najłatwiej zrozumieć że każdy jest dla wszystkich
i odczytywać całość
mała litania
święty Florianie od pożaru
święty Tadeuszu od burzy
święta Agnieszko od tego co najprościej
ocal jak szafirek
co się pojawia w kwietniu
przyjaźń w miłości
bo wierna i nie dostaje bzika
jest
Bogu nie potrzeba
dowodów doktoratów tez
Bogu tak jak miłości wystarczy że jest
prośba
Matko łaskawa
zmiłuj się nade mną
spokój ma maskę ciemną
Miłość światło zapala
nadzieja uczy czekać pomaleńku
— Szturchnij czasem
po ciemku
stwarzał
Bóg stwarzał wszystko by poznawać siebie
stąd barwa biała zawsze lekka zielona spokojna
żółta pliszka bo taką i o zmroku widać
jeż na brzegu lasu dowcipne szparagi
ktoś kto umarł przed chwilą wyleciał wesoły
koniec wszystkich spraw naszych wspaniale niejasny
lwica co ogon chwali skoro nie ma grzywy
nietoperz co składa skrzydła i opada szybko
zając co się odbija tylnymi nogami
księżyc jak rencista co wyszedł się martwić
gwiazda polarna co wskazuje biegun
ogromna kula ziemska i świat nieokrągly
jaskinie latem zimne, widzenie pod wodą
i czas najważniejszy — choć nie wie co będzie
miłość lub inaczej wszystko i daleko
żuk jak anioł swobodny bo niepoliczony
kariera na początku a mięta przy końcu
Bóg stwarzał świat i poznał że jest wszechwiedzący
jest
jest jeszcze taka miłość
ślepa bo widoczna
jak szczęśliwe nieszczęście
pół radość pól rozpacz
ile to trzeba wierzyć
milczeć cierpieć nie pytać
skakać jak osioł do skrzynki pocztowej
by dostać nic
za wszystko
miej serce i nie patrz w serce
odstraszy cię kochać
pytania
gdzie się prawda zaczyna a gdzie rozum kończy
gdzie miłość między nami a gdzie już cierpienie
czy łza czy na nosie ciepło zimnej wody
dokąd razem idziemy by umrzeć osobno
czy słowo jeszcze słowem czy nagle milczeniem
czy ciało wciąż oddala czy tylko zasłania
w którym miejscu odchodzi Pan Bóg oficjalny
i nie patrzy w przepisy bo już jest prawdziwy
o święty krzyżu pytań jak niewiele ważysz
gdy małe głupie szczęście liże nas po twarzy
rozmowa z Matką Bożą
czy lubisz podbiał żółty
lipce z koźlakami
konwalie w kłączach stulone pod ziemią
lubczyk co miłość przywraca a częściej nadzieję
księżyc chodzący za nami jak cielę
ceremonialny lecz bez rękawiczek
poziomki te najniższe kminek najpodlejszy
i lato półniebieskie gdy kwitną ostróżki
co przyjdą jak leniwa mądrość od niechcenia
żołędzie co się dłużą w październiku
zwykły chleb co wie zawsze ile bólu w hostii
kota niewiernego ale z zasadami
bo najpierw myje prawą nogę przednią
ale Ty Matko nie myślisz źle o nas
zawsze tych co się potkną gotowa obronić
między prawdą a szczęściem najłatwiej nos rozbić
pragniesz spraw ostatecznych wybierasz najbliższe
i szukasz pewnie jednej mrówki w lesie
tak bardzo spracowanej jakby miała umrzeć
najzabawniej jak człowiek
wśród wszystkich osobno
bez nas
odejdźmy już nie wróćmy
nareszcie samotność będzie sama
miłość bez chęci posiadania
Bóg bez pytań
rozpacz bez reklamacji
piękno bez estetyki
niebo białe po burzy po deszczu niebieskie
jeszcze trochę pomarudzi ostatnie słowo jak bezradny baran
jeszcze wiatr szarpnie oknem bo ciepło spotka zimno
poskacze zielony pasikonik który porzucił wielkość żeby wybrać szczęście
jeszcze zaboli długopis co mi został po matce
ale wszystko będzie już naprawdę
bo bez nas
krótka i długa
miłość krótka zaboli jak odcisk nie w porę
jak jęczmień co czerwienieje gdy na deszcz się zbiera
— zresztą dajcie mi spokój
tłumaczy się sama
najgorsza miłość długa ale nie do końca
jakże
jakże się teraz nie bać —
nie trwożyć —
z tylu ranami naraz
na krzyż Cię złożyć —
Matka Boska się śniła
płakała
jak we mszy świętej
krew Twą oddzielić od ciała
z powrotem piątek
słońce umiera
nie widać
jeśli jest miłość przestań się martwić
i śmierć się przyda
* * *
żeby móc tak nareszcie uprościć,
jedną miłość wybrać z wielu miłości,
jedną przyjaźń najbardziej prawdziwą,
z zim na łyżwach — tę jedną szczęśliwą,
z psów kudłatych — najwierniejsze psisko,
z prac doktorskich — jasną nade wszystko
To bliziutko już od tej prostoty
do jedynej za Bogiem tęsknoty
list do Matki Boskiej
w pierwszych słowach donoszę nic się nie zmieniło
żółta pliszka się cieszy swoim czarnym dziobem
łosoś wraca do rzeki w której się urodził
mrówki się oblizują jak na nie przystało
sarna leczy się ślazem więc mniej pokasłuje
las tak rzeczywisty że zdaje się zjawą
pszczoła nie zna Szopena ale jest muzyką
śmierć jak zwykle niziutko układa na ziemi
świętym można tu zostać nawet na podwórku
rzucając kurom ziarno staroświecką modą
znów najpiękniejszy w Polsce jest lipiec nad wodą
a piękno jest najbliżej gdy czas się oddala
żadna ryba nie traci nawet jednej łuski
sroka z wąskim ogonem powtarza dowcipy
rzeczy mają własną po umarłych pamięć
więc pamięta mą matkę czajniczek rozbity
dla słowika w czerwcu każda noc za mała
ponieważ wierzy w miłość nie boi się ciała
śpiewa że serce żywe a już nieśmiertelne
bocian dalej podnosi tylko lewą nogę
piszę list bo Cię przecież zobaczyć nie mogę
myślę jednak że chyba czasem Ciebie słyszę
bo skąd się nagle bierze ten szept kiedy zasnę
postukać
to dla was
kwitną wrzosy
śpią maślaki życzliwe
ku wam biegnie kokotka stokrotka
święte listy niewierne
już na zawsze
niepewne
ile lat żeby wiedzieć
w głowę stuknąć powiedzieć
miłości nieszczęśliwe
szczęśliwe
nie rozdzielaj
miłość i samotność
wzięły się pod ręce jak siostry
idą noga w nogę
nie rozdzielaj ich
nie szarp. Łapy przy sobie
miłość bez samotności
byłaby nieprawdą
samotność bez miłości rozpaczą
stała Matka pod krzyżem
jak pod srebrnym obrazem
nie minęły trafiły
do niej też przyszły razem
chodzi księżyc jak morał
albo osioł po niebie
jeśli były gdzie indziej
to i przyjdą do ciebie
jeszcze
jeszcze się trzymasz własnego szczęścia za włosy
odkładasz sobie w byle garnuszku
piszesz pamiętnik to znaczy stawiasz sobie pomnik
dlatego powietrze karmi cię skąpo
nie prowadzą niewidzialne ręce
to co wielkie nie przychodzi mimo woli
ból daremny — bo nie umierasz
nie umiesz oddać siebie
jakże masz dostać wszystko
przetrzyma
wzrusza mnie niebo
ciemne nie zawsze niebieskie
koper przydeptany
zwyczajna piosenka
znowu nie lekka
ale ciężka zima
baranek co ssąc matkę
pobożnie przyklęka
miłość tak poraniona
że i śmierć przetrzyma
miłość jest większa od serca
Lęk przed osamotnieniem, Lęk odchodzenia od ludzi bliskich, ich miłości i
współczucia. Nic już nie będą mogli pomóc. Staną bezradni. Rozpacz osamotnienia
jest upadkiem. Aby się z niej podnieść, trzeba wielkiej miłości do ludzi. Samotność nie
zaczyna się wtedy, kiedy ludzie od nas odchodzą, ale wtedy, kiedy my odchodzimy od
ludzi.
Tylko nasza miłość może przezwyciężyć samotność.
Każdy, kto idzie na śmierć, rozstaje się na jakiś czas z najbliższymi. Odchodzi z
ziemi nawet od największej miłości, bo żadna ziemska miłość nie może przysłonić nam
Boga.
Ból, ale nie wolno odwracać oczu od bólu i cierpienia. Nie można zapominać
niczego z tego, co dotyczy tych, których kochamy, choćby sama ta pamięć raniła i
bolała, jak każda miłość.
Można pomóc tylko współcierpieniem. Nie odwracajmy oczu od cierpienia.
Jeżeli cierpimy z miłości dla kogoś, to niewidzialne ręce podnoszą nas. Ofiara w
cierpieniu czyni świętym nawet każdy upadek ze zmęczenia, z niedospania.
Jeżeli kochamy kogoś i cierpimy dla niego, to krzyż nie jest wcale taki ciężki. Widzi
się miłość, a nie ciężar krzyża.
Człowiek, który czuje obojętność, słabnie.
Jezus powstał, bo kochał, a miłość budzi nadzieję.
Wtedy, kiedy kocha się innych, nie jest ważne, że nas nie kochają.
Nieraz miłość ranią: grzechem, obojętnością, okrucieństwem. Poraniona miłość, ale
zabić nigdy jej nie można.
Serce to jeszcze za mało, żeby kochać. Miłość jest większa od serca. Miłość jest
ciągłym pragnieniem oddania samego siebie Panu Bogu i innym, To więcej niż uczucia
płynące z serca.
dziadek
o wielką miłość nie proszę Ciebie
ale o taką jak M 1
jak kawalerka czyli pokój z kuchnią
pomiędzy piekłem i niebem
o zwykłą
co ciągnie szczęście za nogę
o miłość co się miłości uczy
o taką z innego świata
z fotografii lewicującego dziadka
co wczoraj nos opuścił
wykurza kurze
Boże małych miłości co żyją najdłużej
będzie
koniku polny co żyjesz jedną tylko jesień
serce kochające niekochane
smutku w cztery oczy
bo mieszkanie za dwadzieścia lat
szczęście o tyle o ile
prawdo co obrażasz
ciotko której w dowodzie dzieciak dorysował brodę
dygnitarzu który zlecisz ze stołka
wszystko tak będzie jak ma być
o świętym Pawle
święty Pawle nie odchodź daleko
nie porzucaj nas
pozostań blisko
jeszcze raz w liście nam napisz
o miłości co przetrwa wszystko
nie bój się
nie bój się kochać jeśli tylko wierzysz
Matka Boska Królową więc Jej ziemia cala
przetrzyma ustrój przeżyje rozstanie
serce jak stary Werter zdolne do cierpienia
a miłość daje to czego nie daje
więcej niż myślisz bo jest cała Stamtąd
a śmierć to ciekawostka że trzeba iść dalej
miłość niemądra mądra
Co to jest mądra miłość? ‘
Nie ślepa, ale mądra, widząca.
Kochać mądrze człowieka, to kochać go po ludzku, uczuciem, całą swoją
żywiołowością, ale jednocześnie pamiętać, że ten kochany jest dzieckiem Boga, należy
do Boga, który będzie prowadził go drogami jego świętości, grzechu, wiary i niewiary.
Nie można go przywłaszczyć dla siebie, on musi mieć swoją samotność.
Trzeba go tak kochać jak Pan Bóg go kocha. Wszelki grzech wobec niego jest
grzechem wobec Boga, wobec prawdziwej Miłości.
Jak często kaleczymy się, bo nie umiemy mądrze kochać.
rany
mówią że Cię poznano przy łamaniu chleba
raczej po ranach rąk Twych które go łamały
chleb niewidoczny jak tajniak na co dzień
być albo nie być nie dla nas pytanie
tylko Ty jesteś
obraca się ziemia
miłość oddala bo za bardzo zbliża
chleb tak jak serce o wiele za małe
rany świadczą więcej niż ręce rozdały
pokochać
pokochać człowieka by stać się samotnym
być przy najbliższym
by znaleźć się dalej
tonie
tak trzeba
bo taka jest droga
właśnie to szczęście
otworzą się oczy
miłości ludzkiej stacyjka uboga
kochać człowieka by zdążyć do Boga
o miłości bez serca
modlę się jeszcze do miłości bez serca
niezapominajki niby niebieskiej ale szorstkiej
jak często tylko do płaczu potrzebne jest serce
do pisania listów na miękko
okolicznościowych wzruszeń
malowania świętych
szukania drugiego chociaż nie do pary
po to aby wybierać środki łatwe i nie złote
żeby zazdrościć przez telefon
wynajdywać słabe strony kamienia
serce to jeszcze za mało żeby kochać
antologia
chodzą naokoło mnie na wysokich obcasach metafor
cieniutkimi łzami piszczą na moich obrazach
przynoszą na wyciągniętych dłoniach lirykę jak kurczaka
potem nawet na maszynie do pisania klękają oczami
proszę o prozę
żebyście sami nie darli się za włosy
nie podawali miłości jak jeża
w cierpieniu mówili dobranoc
nie nakładali tłumika na serce
tak zastraszeni że niemoralni
żebym nie marzła w antologii wierszy o sobie
lipiec sierpień
przyszedł do miłości objął ją za szyję i mówił moja ty czarownico
ile razy musisz ze szczęścia płakać
nawet na starość podskakiwać
ile fiołków zrywać
ile razy całować najgłośniej bo w milczeniu
niewiele wiedzieć jak owad co żyje tylko przez lipiec
po siódmym niebie fruwać z biletem powrotnym do piekła
ile razy nie być hipopotamem który kocha tylko w sierpniu
przebijać się na drugą stronę
żeby się na ziemi nie udusić
nieść jedną chudą świecę na końcu rozpaczy
ile razy dojść do samej granicy
jak do gorączki w niewłaściwym miejscu
zatrzymać się i urosnąć
żeby się nie stać nienawiścią
nie płacz
nie płacz. To tylko krzyż
przecież tak trzeba
nie drzyj. To tylko miłość
jak rana w przylepce chleba
i ty jak zabawny kos
co się kosowej spodziewa
łatwiej kiedy się nie wie
zamyślił się anioł
chciał zabrać głos
lecz poszedł do nieba
Bóg czyta
Bóg czyta wiersze na śmierć zapomniane
od razu ważne nie prosząc nikogo
jak bocian co wpadł na pomysł by pozostać sobą
tak bliskie że nie drukowane
takie co nie chciały podobać się sobie
jak dziób co miał zapiać lecz schował się w rowie
nie miały szczęścia ni siły przebicia
umiały tylko kochać uciekając z życia
niemodne jak Kopciuszek z paluchem w popiele
to co nowe najszybciej się zawsze starzeje
nie wystrojone jak praszczur od święta
tak zapomniane że Pan Bóg pamięta
pisała
nie sądź miłości nie oskarżaj żadnej
nie wybrzydzaj zbyt wielka więc się nie nadaje
tak czysta że ją tylko ocala rozstanie
miej litość dla niewzajemnej biednej
co wydala się tobie jak but niepotrzebny
uszanuj półidiotkę dokładnie od rzeczy
taką która umarła i jeszcze się leczy
sto lat temu pisała moja babka w listach
co wiesz
co wiesz o cierpieniu
miłości gniewie
o bólu koni pędzonych na wojnę
widzę niebo burzliwe spokojne
a dalej
nie wiem
ostatnia
wiara — to ufność na zawsze więc jedna
nadzieja — to czas bez pożegnań
miłość pierwsza — zupełnie jak cielę
bo patrzy w niebo
by zobaczyć ziemię
miłość ostatnia — to przeczucie piękna
Boga przeproszą
błogosławiona Kinga ogromnie się dziwi
i święty Jan Chrzciciel co się na jedną z bab złościł
że są tacy którzy Boga przeproszą
płaczą idą do nieba niosą
niezapominajkę rozgrzeszonej miłości
krzyż
mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony
zna samotność w spotkaniu przy stole
niepokój i spokój bez serca bliskiego
wie że mąż wzdycha częściej niż kawaler
nie dziwi się już Hegel że w szkole dostawał po łapie
nie każdy go rozumiał
krzyż wszystko uprości
nie człowieka — o miłość trzeba prosić Boga
od tego zacząć żeby iść do ludzi
wie i nie mówi bo słowom przeszkadzają słowa
milczenie nawet rybkę w akwarium obudzi
dopiero żyć zaczniesz gdy umrzesz kochając
mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony
wie że wszystko wydarzyć się może
choćbym nie chciał tego
na przykład wilia z barszczykiem czerwonym bez śniegu
choć przecież zima w sam raz o tej porze
czasami krzyż ofuka uderzy ubodzie
z krzyżem jest się na zawsze by sprzeczać się co dzień
jeśli go nie utrzymasz to sam cię podniesie
a szczęście tak jak zawsze o tyle o ile
bywa że się uśmiecha gdy myśli za pewne
chce mnie zrzucić
zobaczysz że ciężej beze mnie
o maluchach
tylko maluchom nie nudziło się w czasie kazania
stale mieli coś do roboty
oswajali sterczące z ławek zdechłe parasole z zawistnymi łapkami
klękali nad upuszczonym przez babcię futerałem jak szczypawką
pokazywali różowy język
grzeszników drapali po wąsach sznurowadeł
dziwili się że ksiądz nosi spodnie
że ktoś zdjął koronkową rękawiczkę i ubrał tłustą rękę w wodę święconą
liczyli pobożne nogi pań
urządzali konkurs kto podniesie szpilkę za łepek
niuchali co w mszale piszczy
pieniądze na tacę odkładali na lody
tupali na zegar z którego rozchodzą się osy minut
wspinali się jak czyżyki na sosnach aby zobaczyć
co się dzieje w górze pomiędzy rękawem
a kołnierzem
wymawiali jak fonetyk otwarte zdziwione „O”
kiedy ksiądz zacinał się na ambonie
— ale Jezus brał je z powagą na kolana
lubić
Pewna dziewczynka pomyślała tak. Skoro Pan Bóg powiedział: «kochaj bliźniego
swego», to znaczy, że miłość jest nakazem. Wiem, że mnie kochasz — mówiła — bo
musisz. Ale czy choć trochę mnie lubisz?
prostuje
nie wiem co było nie wiem co się stało
wstyd mnie ogarnął
od łez w oczach ciemniej
i tyle grzechów razem zapłakało
jakby Bóg zstąpił
i ukrył się we mnie
potem już tylko pacierz
co prostuje wiarę
dziecko co tak kocha
że nic nie rozumie
do moich uczniów
uczniowie moi, uczennice drogie
ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,
Jurku z buzią otwartą, dorosły głuptasie —
gdzie się teraz podziewasz, w jakim obcym tłumie —
czy ci znów dokuczają, na pauzie i w klasie —
Janko Kąsiarska z rączkami sztywnymi,
z nosem, co się tak uparł, że pozostał krótki —
za oknem wiatr czerwcowy z pannami ładnymi
pamiętasz tamtą lekcję, gdym o niebie mówił,
te łzy, co w okularach na religii stają —
właśnie o robotnikach myślałem z winnicy,
co wołali na dworze: Nikt nas nie chciał nająć
Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami —
garbusku i jąkało — osowiały, niemy —
Zosiu, coś wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe —
szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy
wiecznie płaczący Wojtku i ty, coś po sznurze
drapał się, by mi ukraść parasol, łobuzie,
Pawełku z wodą w głowie, stary niewdzięczniku,
coś mi żabę położył na szkolnym dzienniku
czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką —
z niebem betlejemskim, co w pudełkach świeci —
z barankiem wielkanocnym — bez was świeczki gasną —
i nie ma żyć dla kogo.
Ten od głupich dzieci
starzy ludzie
nie lubią proszków
przy aspirynie się krzywią
czekają na miłość dobroć
powrót ojca i matki
tak jak w dzieciństwie
wszystkiemu się dziwią
cieszą się gwiazdką choinką
zimą tęsknią do wiosny
starzy — to dzieci które za szybko urosły
staruszka
tu będzie fotografia którą rozstrzelali Niemcy
tam lampa co się w dzieciństwie spaliła
szpak powróci na miejsce za oknem przy skrzynce
tu listy z ciszą w środku, miłość je zabiła
niby głogi za bardzo do siebie podobne
obok drobiazg na półce rozpaczy szkielecik
i kapelusz z lat szkolnych co młodość udaje
jak brodacz co swą brodą zasłania podbródek
i teraz wie, że wszystko jest razem
śmierć radość niebo i ziemia
bo ustawia rzeczy których nie ma
żeby wrócić
można mieć wszystko żeby odejść
czas młodość wiarę własne siły
świętej pamięci dom rodzinny
skrzynkę dla szpaków i sikorek
miłość wiadomość nieomylną
że nawet Pan Bóg niepotrzebny
potem już tylko sama ufność
trzeba nic nie mieć
żeby wrócić
ręce
Twoje ręce — mamusiu
dobre jak szafirek po deszczu
jak czajki towarzyskie
przyniosły mnie na świat
kołysały
ustawiały na podłodze
sadzały na stołku
mówiły że motyl dzwoni
że młodych grzybów nie sposób rozeznać
uczyły trzymać łyżkę by nie trafiała do ucha
rozróżniać klon od jaworu
prowadziły przy oknie po ciemku
po ziemi co czernieje jak szpak
suche i ciepłe
za słabe
żeby wyprowadzić mnie z tego świata
Kochanowskiego przekład psalmów
powróć mi, Panie, z dawnych lat
herbaty gorzkiej łyk w manierce
i umarłego ojca list,
sweter od siostry, matki serce
Kochanowskiego przekład psalmów
spalony z Wilczą w czas powstania
i wszystko, czego życzę innym —
a sam niestety nie dostanę
i spowiedź świętą z dawnych burz,
gdy Izy ważyła ręka Zbawcy —
i jeszcze jeden jakiś dzień
z dzieciństwa mego na ślizgawce
ten śnieg, co mi na oczy spadł,
i to, com szeptał bezrozumny —
a potem jak najcięższy mszał
postaw z kielichem mi na trumnie
pożegnanie wiejskiej parafii
Pożegnać wikariatkę na niewielkim piętrze
zabrać Biblię w tłumoczek kazania gorętsze
a sad sobie zostanie z gęsiami i płotem
strasząc konie proboszcza kasztanów bełkotem
Niechaj memu następcy kwiatem w brewiarz spada
wart bo lepszy ode mnie i mądrzej spowiada
Jeszcze skryję się w kościół. Nie chciej tu mnie widzieć
bo ksiądz płacząc sam siebie jak grzechu się wstydzi
Tylko spojrzeć. Ten święty z pospolitą głową
jakieś śmieszne serduszko z wstążeczką różową
spośród wotów świecące jak żuczek z ukrycia
w czas co na usługach i śmierci i życia
Pora odejść. Nie płoszyć myszy i pacierzy
patronów dobrej sławy złej sowy na wieży
Pora odejść żal tając jak iskry niezgasłe
że mnie ze wsi zabrali by pokrzywdzić miastem
Tak smutno psy porzucać. Tak zapomnieć trudno
wodę w stawie mierzoną złocistą sekundą
las z dzięciołem
kukułkę uczącą w gęstwinie
jak śmiesznie jest powtarzać tylko własne imię
przybłędę co na rzece wywrócił się z łódką
i spoczywa pod krzyżem krzywym z niezabudką
Żal szkoły dzieci w ławkach woźnej z pękiem kluczy
chociaż lepiej że przyjdzie tu ktoś inny po mnie
stopnie gorsze postawi lecz czegoś nauczy
Żal kulawych i głuchych chorego w szpitalu
bardzo dawnej paniusi w przedpowstańczym szalu
przygotowań do wilii smutnej oczywiście
gdy opłatek od matki drży na poczcie w liście
Jeszcze tu kiedyś wrócę. Nocą po kryjomu
wiersz o świętej Teresce dokończyć w tym domu
Po cmentarzu pobłądzę. Ty dłońmi dobrymi
przebacz wszystko. Pochowaj między najgorszymi
rana
rany Twej lewej stopy nie widzę na krzyżu
przykrytą stopą prawą — by nie oglądano
trudno sekretu dyskretnym dotrzymać
aniołowie na trąbkach zaraz wydmuchali
że tak się stało
do niej się modli przetrącone szczęście
kolaboranci nielegalna miłość
ten kto na starość przyszedł się wypłakać
że trudniej kochać bliźnich niż małego fiata
pobitych rana — ta której nie widać
modli się święty Józef z mokrą lilią w ręku
i sikorka bez pary co idzie spać sama
dawna wigilia
przyszła mi na wigilię, zziębnięta, głuchociemna,
z gwiazdą jak z jasną twarzą — wigilia przedwojenna,
z domem, co został jeszcze na cienkiej fotografii,
z sercem, co nigdy umrzeć porządnie nie potrafi,
z niemądrym bardzo piórem skrobiącym w kałamarzu,
z przedpotopowym świętym — z Piłsudskim w kalendarzu,
z mamusią, co od nieszczęść zasłonić chciała łzami —
podając barszcz czerwony, co śmieszył nas uszkami,
z lampą, z czajnikiem starym wydartym chyba niebu,
z całą rodziną jeszcze, to znaczy sprzed pogrzebów.
Nad stołem mym samotnym zwiesiła czulą głowę —
nad wszystkie figi z makiem — dziś już posoborowe.
Przyszła, usiadła sobie. Jak żołnierz pomilczala,
Jezusa z klasy pierwszej z opłatkiem mi podała.
ile razy
milczenie podczas rozmowy
milczenie w liście
milczenie w książce telefonicznej
bo numer tylko został
milczenie w milczeniu
milczenie bo wielkie szczęście
milczenie bo miłość przyszła
a serce w klinice
milczenie bo dom rodzinny się przypomniał
a spadła tylko mordka śniegu
milczenie po milczeniu
milczenie przed cenzurą
milczenie bo pies zawył jak przed wojną
ile to razy
nawet nie wierząc
spotykamy się w innym świecie
matka
nieludzki urok gwiazd nad sputnikami
nieludzki pomysł śmierci
nieludzkie cierpienie
nieludzki czas co czeka z krótkim nożem renty
nieludzkie piękno mistrzów
a tu zwykła matka
jej nos okulary i pacierz na stole
moczopędna pietruszka
z selerem sałatka
i bardzo ludzka miłość
z początkiem romantycznym
z krzyżykiem na końcu
bez środka
gdyby
nawet by nie wiedziano
ile razy się biegnie po schodach bez windy
ile czystego piekła może być w nieszczęściu
jak cicho po pierwszym wzruszeniu
nikt by nie wiedział
że najładniej w gnieździe czyżyka
że biały dziwaczek zakwita kiedy deszcz pada
że motyl odróżnia żółte od zielonego
że matkę może przypomnieć jeden krzyżyk włóczki
że rybitwa fruwa z jaskółczym ogonem
że wierzba w fujarce smutna przy krowach wesoła
że świecę się stawia tuż obok śmierci
gdyby był Bóg bez ludzi
w niebie
trzeba minąć świętego Piotra z ciężkim kluczem
Agnieszkę z barankiem przy twarzy
Teresę co jeszcze kaszle
bo marzła w klasztorze
trzeba przepychać się przez męczenników
co stanęli z krzyżami i utworzyli korek
obok skromnego bociana
obok Agaty co częstuje solą
obok świętego Franciszka z wilkiem
(zdejmuje mu kaganiec żeby mógł poziewać)
obok świętego Stanisława z zeszytem do polskiego
— i widzę wreszcie moją matkę
w niespalonym domu
przyszywa guzik co się gubił stale
Ile trzeba przejść nieba żeby ją odnaleźć
wszystko co dawne
dlaczego dom rodzinny widać choć go nie ma
i lampę co zgaszono trzydzieści lat temu
i psa co szczekał groźnie a chciał nas powitać
wciąż rzeczywiste to co niemożliwe
czemu to co nie jest chlebem ważniejsze od chleba
czemu ci co odeszli są bardziej obecni
i nawet dawna miłość co straszyła grzechem
stroi miny zabawne bo stała się duchem
miłość to samotność co łączy najbliższych
stąd czyste nawet co jest zbyt gorące
fotografie prawdziwe — bo już niepodobne
choćbyś nie chciał stać w miejscu tylko się śpieszył
jak nagietki co kwitną przed dziesiątą rano
czemu ból pisze wiersze
nie idiotka ręka
wszystko po to by pytać
co nas łączy z ciałem
zbawiony
ten którego kochają zostanie zbawiony
choć kocha się dlatego że się nie rozumie
niekiedy tylko ogarnia zdumienie
jakby się księżyc świntuch rozebrał do naga
ten którego kochają zostanie zbawiony
ile razy błądziłeś ale ktoś cię kochał
czekał w oknie bo oddech pozostał na szybie
ile razy grzeszyłeś — łza cię uzdrowiła
a miłość jest już czysta gdy przy końcu płacze
i jak lew nieśmiało tyłem się odwraca
jeśli bliskich zabraknie sam Pan Bóg przygarnie
powie ci to na starość ślimak zamyślony
rozpacz stara klamczucha co rozrabia na dnie
czas już poza czasem
słowo ponad słowem
gwiazda co przez okno chce cię stuknąć w głowę
łotr na trzech gwoździach za nas powieszony
ten którego kochają zostanie zbawiony
miłość
czystość ciała
czystość rąk pana przewodniczącego
czystość idei
czystość śniegu co płacze z zimna
wody co chodzi nago
czystość tego co najprościej
i to wszystko psu na budę
bez miłości
żal
Zofii Małynicz
żal że się za mało kochało
że się myślało o sobie
że się już nie zdążyło
że było za późno
choćby się teraz pobiegło
w przedpokoju szurało
niosło serce osobne
w telefonie szukało
słuchem szerszym od słowa
choćby się spokorniało
głupią minę stroiło
jak lew na muszce
choćby się chciało ostrzec
że pogoda niestała
bo tęcza zbyt czerwona
a sól zwilgotniała
choćby się chciało pomóc
własną gębą podmuchać
w rosół za słony
wszystko już potem za mało
choćby się łzy wypłakało
nagie niepewne
pamiątka z tej ziemi
w miłości wciąż to samo radość i cierpienie
nawet sam Pan Bóg nie kochał inaczej
kocha gwizd kosa co rychło ustaje
liść klonu co opadnie bo już poczerwieniał
jelenia co zrzuca rogi po kolei ciemne
szczęście nieposłuszne to jest to go nie ma
kuropatwy co wszystkie dokładnie poginą
choć stale powracały na to samo miejsce
patrzy w kruchość — radosne świadectwo istnienia
między tym co przemija jest się wciąż na zawsze
szuka tych wszystkich co po śmierci swojej
już nie potrafią słać łóżek po sobie
na listy odpisywać powracać do domu
tak znajomych że mogli wyjść bez pożegnania
o tym że nie umarli nie mówiąc nikomu
to tutaj na ziemi jest jeszcze milczenie
bo się idzie do Niego odchodząc od siebie
wczoraj ciebie widziałem jutro nie zobaczę
tak jakbym już odnalazł i znów nie mógł trafić
bo serca są te same lecz niejednakowe
w niebie także krzyż niosą pamiątkę z tej ziemi
do księdza Bronisława Bozowskiego
można kochać i chodzić samemu po ciemku
z przyjaźnią jest inaczej — ta zawsze wzajemna
księże Bozowski patronie przyjaźni
z nosem swym i uśmiechem ukryłeś się w niebie
ktoś dzwoni długo stuka
znów pyta o ciebie
więcej
coraz więcej Ciebie
bo powietrze przejrzyste między ulewami
czarny las a im dalej tym bardziej niebieski
może w nim szuka grzybów stary smutny anioł
co zamiast poznać miłość wkuwał język grecki
a teraz moja prośba o Matko Najświętsza
być jak tęcza co sobą nie zajmuje miejsca
choć biegnie jak po schodach od ziemi do nieba
Tobie derkacz w zbożu Tobie zając w polu
mrówki co się kochają ale się nie lubią
pomidor z pępkiem koszyk z maślakami
i cierpienie tak wielkie że już nie ma grzechu
milczenie które myśli
radość co rozumie
Amen lub inaczej niech nie będzie mnie
spieszmy się
Annie Kamieńskiej
śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego
nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno
nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny
śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą
prawdziwa miłość
Tajemnica Boga chrześcijańskiego — to odpowiedź na nasze pytanie, czym jest
prawdziwa miłość.
Chrystus pomaga nam zbliżyć się do tej tajemnicy.
Trzeba tylko za Nim iść —Jego drogą.
Jezus wszystko od Ojca przyjmował, nawet cierpienie, i wszystko Bogu oddawał.
Łączy Ich duch wzajemnej miłości.
Umieć przyjmować i umieć dawać jest tajemnicą Boga chrześcijańskiego. Boga,
który jest jeden jedyny i nigdy samotny.
przyjmować
Nieraz nam się wydaje, że miłość jest raczej dawaniem niż przyjmowaniem.
Kocham, bo daję, poświęcam się, znajduję czas dla kogoś.
Jak trudno przyjąć drugiego takim, jakim on jest, choćby nam się wydawało, że jest
gorszy od nas, że chodzi z denerwującą nas belką w oku.
nowe
„Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak ja was
umiłowałem” — powiedział Pan Jezus.
Na czym polega nowość tego przykazania?
Przecież Stary Testament polecał miłować bliźniego swego jak siebie samego.
Stąd tyle powtarzających się codziennie powiedzeń: kochaj, a będą cię kochali, nie
czyń drugiemu, co tobie niemiłe.
Nowość tego przykazania miłości — to nagłe olśnienie, że mamy kochać ludzi tak,
jak kochał ich Pan Jezus.
Zapomnieć o sobie, myśleć o Nim.
Tak jak On oddać dla nich nawet swoje życie, choćby się wydawało, że się kocha
wbrew samemu sobie.
Święta Teresa pisała o tym, że Bóg nie żąda od nas rzeczy niemożliwych.
Wystarczy starać się kochać tak jak Pan Jezus. Wtedy On poprzez nas będzie
kochał.
Jeżeli się miłujemy, tym samym miłujemy Jezusa, spełniamy ostatnie polecenie
Niewidzialnego. On też prosi o wzajemność.
jedna miłość
— Z miłością do Boga — tłumaczyła mi jedna ze znajomych — nie mam trudności.
Kocham bardzo Boga i tęsknię za Nim, ale swojemu sąsiadowi, który zamyka za
głośno drzwi windy, to łeb bym ukręciła.
Kochać Boga jest łatwo, ale ludzie są wredni.
Tymczasem ten, kto nie cierpi bliźnich — nie kocha naprawdę ani ich, ani Boga.
Są dwa przykazania, ale miłość jedna.
dom rekolekcyjny
Siostrze Teresie
Wzruszyłeś mnie, Grzegorzu, że chcesz rekolekcje
po tylu długich latach nareszcie odprawić
Jest dom rekolekcyjny. Zaraz go opiszę —
Dom przed chwilą wspomniany w ciemnych lasach tonie,
daleko poza miastem kościółek nieduży
i figura Najświętszej Panny, i Jezusa dłonie
jak dwa światła, co spadły grzesznikom w podróży
Jest tam i rzewna nowość. Osiołki, co dzwonią
ciągnąc wóz, lecz się zaraz sosnami zasłonią
Nie komnaty, a cele. Każda ma swe imię
Cela Aniołów Stróżów, cela świętej Klary,
a inna z brzozą w oknie, któraś tam z choinką
W korytarzach stąpanie. W stojące zegary
skrył się czas — zwierz cierpliwy, mrukliwy i stary
W kaplicy czeka Jezus z bardzo jasną głową,
klęcząc, przypomnij sobie każde matki słowo,
katechizm, prawdy wiary, piękne lata młode —
(lekko płynąć, gdy trzymał ktoś mocno pod brodę)
Gdy w chmury, skrzydeł pełne, wiatru letni taniec
z czarnych ptaków układa nad domem różaniec —
porzuć szybko swych grzechów niedorzeczne trudy,
swój zamek na księżycu, miłości i złudy
Wróć szybko do swej celi. Anioł pookrywa
skrupulatów bezsennych, jak nagich w pokrzywach
Szczęściem jest — własnym światłem więcej już nie świecić,
tylko Boga pokochać. Światłem Boga płonąć —
I na koniec z radości, nie mówiąc nikomu —
własną duszę odnaleźć właśnie w leśnym domu
Gdy wieczorem wyruszysz, krzyżyk weź na drogę
Psy tam wszystkie łaskawe. Wybiegną w pokłonach
* * *
Janinie Haubenstock
jaka to radość
pomagać
dźwigać
biec do chorego z wywieszonym językiem
własne swe serce nieść jak gorączkę
rozdawać
i wciąż się czuć
bezradnym
być niczym
by Pan Bóg mógł działać
wszystko jest wtedy
kiedy nic dla siebie
gwiazdy
gwiazdy by ciemniej było
smutek by stale dreptać
oczy po prostu by kochać
wiara by czasem nie wierzyć
rozpacz by więcej wiedzieć
i jeszcze ból by nie myśleć
ale z innymi przetrwać
koniec by nigdy nie kończyć
czas by bliskich utracie
Izy by chodziły parami
śmierć aby wszystko się stało
pomiędzy światem a nami
wiersz z chrzanem w środku
wzruszenie — to czasu przemijanie
był dom ale już go nie ma
znikły świętej pamięci gęsi kaczki drzewa
fotel na ganku
strzelba co drażniła wyżła
pani co miała przyjść kwadrans po trzeciej lecz nie przyszła
liście brzozy co jesienią żółkną zawsze pierwsze
bardzo starych poetów nieczytane wiersze
portret nieznośnej babki milutki jak trzeba
liść chrzanu pamiątka u siebie pieczonego chleba
chłopiec co wyznał miłość i zginął na wojnie
tak kochał że z nosem urwanym umierał spokojnie
szczęście — to przemijanie nam też zniknąć trzeba
wniebowzięcie
nikt nie biegł do Ciebie z lekarstwem po schodach
lampy nie przymrużono żeby nie raziła
nikt nie widział jak ręka Twa od łokcie blednie
pies nie płakał serdecznie że pani umiera
nawet anioł zaniechał nadymania trąby
to dobrze bo śmierć przecież za dużo upraszcza
a ponadto zbyt ludzka zła i niedyskretna
nikt nie przymknął Twych oczu nie zasłonił twarzy
ani w bramie nie szeptał rozebranym głosem
o tym co za głośno słyszy się w milczeniu
Pan uchronił do końca i zdrową zostawił
tylko kiedy pukano Ciebie już nie było
nie śmierć ale miłość całą Cię zabrała
jeśli miłość jest prawdą to ciała nie widać
dzień był taki jak zawsze powietrze dzwoniło
pszczołami co wychodzą rano na pogodę
tylko ta sama cisza to straszne milczenie
to puste miejsce przy kubku na stole
choćby się razem z ciałem opuszczało ziemię
co to znaczy kochać
Koniec i bomba.
Nie kochał — więc trąba.
Tak przeczytała pewna dziewczynka w pamiątkowym albumie.
Co to znaczy kochać?
Pomyślała sobie, że kochać — to tylko dawać.
To znaczy:
troszczyć się o kogoś,
martwić się, czy ukochanego brzuch czasem nie boli,
smarować komuś bułki grubo masłem,
zasłonić szalikiem klosz od lampy, żeby światło nie raziło i żeby nie mrugał w
chorobie,
załatwiać mu tysiące spraw tak szybko, że na jednej nodze,
szyć mu rękawiczki po nocach, żeby mu nie zmarzł
mały palec u lewej ręki, bo podobno z niego największy zmarzlak.
Tymczasem kochać — to nie tylko dawać, ale i przyjmować.
Przyjmować:
skrzywioną minę, kiedy ktoś wstanie lewą nogą
z łóżka,
deszcz, nawet wtedy, kiedy nie ma parasolki,
stłuczony ulubiony talerz,
ból zęba.
Przyjmować — to ufać, wierzyć, że Bóg daje wszystko to, co smuci, i to, co cieszy:
słoneczny dzień i ciężkie chmury, nie mówić jednym tchem przy końcu Ojcze nasz:
„alenaszbawodeziegoamen” — bo właśnie „amen” nie jest nigdy złe. Amen trzeba
mówić zawsze po kropce i oddzielnie. Wiedzieć, że Bóg widzi nawet w ciemną noc
czarną mrówkę na czarnym kamieniu. Wiedzieć, że i ból jest czasem pożywny i
smakuje.
Kochać — to nie tylko dawać, ale i przyjmować.
chwała Bogu
dokąd prowadzą nie poznane ręce
samotność na dzień dobry
deszcz kapuśniaczek nawet nie ulewa
grzech miłości i smutek że miłości nie ma
pani co wyszła za mąż i zaraz wróciła
doktorze zamyślony nad nerkami sercem
chwała Bogu że śmierć jest
by wiedzieć coś więcej
drzewa niewierzące
drzewa po kolei wszystkie niewierzące
ptaki się zupełnie nie uczą religii
pies bardzo rzadko chodzi do kościoła
naprawdę nic nie wiedzą
a takie posłuszne
nie znają ewangelii owady pod korą
nawet biały kminek najcichszy przy miedzy
zwykle polne kamienie
krzywe łzy na twarzy
nie znają franciszkanów
a takie ubogie
nie chcą słuchać mych kazań gwiazdy sprawiedliwe
konwalie pierwsze z brzegu bliskie więc samotne
wszystkie góry spokojne jak wiara cierpliwe
miłości z wadą serca
a takie wciąż czyste
trzeba
trzeba być zakochanym
żeby uwierzyć w aniołów
w serce jak pieprz co się nie zmienia
w mamusię świętą
i w ojca świętego
w to że się z średnią pensją nie umiera
a nawet w najtrudniejsze
że Bóg to jedność
bez cierpienia
Powązki
Romce Lewandowskiej
nie chodzę tam by usłyszeć śpiew wilgi
podpatrzeć jak mikołajek zakwita od dołu do góry
a cień depce po piętach
goniąc wiewiórkę ze śmiechem w ogonie
jak teściowe z zięciami porastają bluszczem
to nie duch ale pomnik straszy
jak czyjaś wielka sława zdechła zupełnie sama
choć przy nazwisku łazi robak
— smutno żywych kochać ponad miarę
jak na grób Rydza–Śmiglego opadają ciernie
chodzę dziwię się myślę przemilczam
ilu młodszych umarło ode mnie
lura
listopad cmentarz pusty
deszczu zimna lura
— to straszne — ktoś mówi
przestać kochać zmarłego dlatego że umarł
* * *
na Powązkach warszawskich
zdziwić się uśmiechnąć
przy grobie pana Prusa
popatrzeć na wszystko
— wiewiórko przezabawna
co się tutaj dzieje
można odejść na zawsze
by stale być blisko
telefon
przed chwilą nieznajoma nagle zadzwoniła
podała adres tego co właśnie umierał
więc poszedłem go szukać. Wieczór był zbyt szorstki
chociaż trochę powolny i ciemny jak wrona
szli przy mnie obojętni co się nie dziwili
że sen — ciała ludzi którzy śpią oddziela
choć leżą obok siebie we śnie są daleko
może dlatego bliscy i tacy samotni
tak jakby się bawili jeszcze w chowanego
miłość bierze nam ręce i na krzyżu składa
szli także niewierzący lub inaczej tacy
którzy właśnie w to wierzą w co wierzyć potrzeba
biegła jeszcze dziewczynka co długo krzyczała
na swojego tatusia żeby nie umierał
o wszyscy niewidzialni o nas zatroskani
— i ty telefonie cymbale brzęczący
co masz tylko z nami dostęp do wzruszenia
mówimy wszyscy razem bo wciąż kogoś nie ma
o stale obecnych
mówiła że naprawdę można kochać umarłych
bo właśnie oni są uparcie obecni
nie zasypiają
mają okrągły czas więc się nie śpieszą
spokojni ponieważ niczego nie wykończyli
nawet gdyby się paliło nie zrywają się na równe nogi
nie połykają tak jak my przerażonego sensu
nie udają ani lepszych ani gorszych
nie wydajemy o nich tysiąca sądów
zawsze ci sami jak olcha do końca zielona
znają nawet prywatny adres Pana Boga
nie deklamują o miłości
ale pomagają znaleźć zgubione przedmioty
nie starzeją się odmłodzeni przez śmierć
nie straszą pustką pełną erudycji
nie łączą świętości z apetytem
bliżsi niż wtedy kiedy odjeżdżali na chwilę
przechodzą obok z niepostrzeżonym ciałem
ocalili znacznie więcej niż duszę
o miłości
Po czym poznać, że ktoś kocha Pana Boga?
Może ten, kto kocha Pana Boga, jest smutny, ma zwieszoną głowę, jest
skrzywiony, jakby go ktoś pocałował pod płaczącą wierzbą.
Może kocha Pana Boga ten, kto jest odludkiem, ucieka od gości, od koleżanek,
kolegów. Powyrzucał wszystkie obrazki zielone, czarne, czerwone, złote, srebrne i
tylko patrzy na czarnego ptaszka na malowance. Jak pije herbatę, to tak, jakby chciał
do szklanki schować rozpłakane usta.
Może kocha Pana Boga ten, kto się chwali: — Jestem pobożny, wkładam cale dwa
palce do wody święconej, nigdy nie kłamię, jestem lepszy od kolegów…
— Pana Boga kocha ten. kto kocha swoich bliźnich.
Kogo nazywamy bliźnim?
Każdego — bo każdy powinien być jak najbliżej naszego serca. Bliźnim jest kolega
miły i niemiły.
Do niemiłego też trzeba się uśmiechnąć. Jeżeli ładnie mówi wierszyk, trzeba
klaskać. Niech żyją ręce czerwone od oklasków. Bliźnim jest także twoja mamusia, bo
jest najbliższa ze wszystkich bliźnich, bliziutka, tuż, tuż.
Siedzisz przy stole, odrabiasz lekcje i wydaje ci się, że łza mamusi nad stołem wisi,
jak przezroczysty kamyk. Może mamusia czegoś potrzebuje? Pomóc mamusi,
przynieść jej coś, pocałować w rękę.
Bliźnim jest chłopiec zdrowy jak źrebak, i chorowity, który stale łyka proszki.
Choruje? — Opowiedz mu, co było w szkole, co zadane.
Bliźnim jest tak samo twój pies.
Szedłem ulicą i zobaczyłem, jak Azor wypadł z bramy. Uderzył go samochód.
Skowyczał, jakby serce mu wisiało tylko na jednej czerwonej nitce krwi. Chciał
położyć skaleczoną głowę, szukał bliźniego.
Bliźnim jest także wiewiórka z ogonem tak długim jak cale jej ciało. Podejdzie tak
blisko, jakby dotykała oczami twojej skarpetki. Jak dostanie orzeszek, to obraca go jak
wiatrak.
Są jeszcze zupełnie bezbronni bliźni jak drzewo, kwiat, trawa.
Kochamy Pana Boga wtedy, kiedy pamiętamy, że Bóg stworzył cały świat. Kiedy
pamiętamy o naszych bliźnich, przychodzimy im z pomocą i patrzymy na wszystko i na
wszystkich zakochanymi oczami, nawet na kierowcą z chrypką w zaspanym autobusie.
gdybyśmy sami wymyślili
gdybyśmy sami sobie Ciebie wymyślili
byłbyś bardziej zrozumiały i elastyczny
albo tak doskonały że obojętny
albo tak kochający że niedoskonały
jak wytworni geniusze bądź źli bądź za dobrzy
wolnomyślny i liberalny
mielibyśmy etykę z winą ale bez grzechu
życie bez śmierci
miłość bez rozpaczy
nie byłoby
kołatania z lękiem do bramy
samotnego sumienia
dyżurnego anioła stróża czasem jak niewiernego kota
dzikich pretensji: mam za dobrą opinię
o Bogu żeby w Niego uwierzyć
albo — nic nie wiem ale jestem tak smutny
jakbym wszystko już wiedział
musiałbyś się liczyć z nami i uważać na siebie
nie straszyć kiedy radość zaczyna być grzechem
spełniałbyś po kolei nasze życzenia
urodziłbyś się nie w Betlejem ale w Mądralinie
i dopiero byłbyś naprawdę niemożliwy
pokochać
pokochać człowieka by stać się samotnym
być przy najbliższym
by znaleźć się dalej
tonie
tak trzeba
bo taka jest droga
właśnie to szczęście
otworzą się oczy
miłości ludzkiej stacyjka uboga
kochać człowieka by zdążyć do Boga
Jezu cichy i pokornego serca
Powtarzamy: Jezus ukazał się świętej Małgorzacie wizytce i skarżył się, że jest nie
kochany, że jest samotny, opuszczony. Tymczasem stale nam mówią: nie skarż się, że
nikt cię nie kocha, nie opowiadaj, że jesteś sam, nie mów, że o tobie nie pamiętają —
byłeś ty sam pamiętał o innych.
Oczywiście, Jezus zawsze kocha bez wzajemności.
Nawet najwięksi święci niepokoili się, oddalając się od Niego, nie potrafili wielbić
Go tak, jak aniołowie w niebie. Jakże jednak wzruszające jest to, że Jezus objawił
swoje ludzkie serce.
Serce ludzkie jest wielkie i słabe, zdolne do ogromnych poświęceń, a jednocześnie
spragnione miłości, dobroci, życzliwości. Dlatego anioł nie ma serca, że jest w nim
tylko to, co wielkie. Słabość ludzkiego serca jest niedoskonałością. Jezus przyjął
jednak ludzkie serce, żebyśmy nie wstydzili się słabości naszych serc.
rodzice
„Kto miłuje ojca lub matkę bardziej niż mnie, nie jest mnie godzien” — powiedział
Jezus. Słowa te przejmują dreszczem. Przecież nie mógł ich wypowiedzieć człowiek.
Tak mógł mówić tylko Bóg.
Bóg nie jest ponad. Jest wszędzie, z każdej strony. Tak zupełnie inny, że nie można
miłości do Niego porównać z największą nawet miłością do człowieka. Jest innym
wymiarem. To, co po ludzku najważniejsze, w Jego świetle jest stale jeszcze niepełne.
Czy można kochać rodziców więcej niż Boga? Przecież to tylko dzięki Niemu stali się
naszymi rodzicami, dzięki Niemu żyją, dzięki Niemu możemy się spotkać z nimi po
śmierci jak po zwykłym rozstaniu, ale z jeszcze większym wzruszeniem.
raczej miłosierdzia niż ofiary
Chyba należy wytłumaczyć dwa słowa: miłosierdzie i ofiara, które dziś inaczej
rozumiemy. Bóg nie może żądać dla siebie miłosierdzia. Kiedyś słowo „miłosierdzie”
znaczyło miłość. Dzisiaj ofiara jest szlachetnym wyrzeczeniem, a w Starym
Testamencie ofiarą zwano dosłownie zwierzę złożone na ołtarzu, zabite w sposób
rytualny.
Miłości pragnę, a nie wypełnienia prawa.
tajemnica Boga
Tajemnica Trójcy jest jedną z tych tajemnic, których nie ogarniamy ludzkim
rozumem.
Przyszła spoza nas — została objawiona jak gwiazdy na niebie, jak Ziemia
obracająca się wokół Słońca, jak czas, który mija.
Bóg jest ponad ludzkimi pojęciami, takimi jak trójca, osoby, liczba.
Tajemnica Boga chrześcijańskiego odpowiada na pytanie, czym jest miłość
prawdziwa.
Mówi o wzajemnej miłości Ojca do Syna i Syna do Ojca. Nigdy nie zrozumiemy
istoty Boga, ale Bóg zaprasza nas, żebyśmy próbowali żyć Jego życiem.
trwajcie
W tłumaczeniu tekstu Ewangelii powinno się raczej powiedzieć nie: „wytrwajcie”, a
„trwajcie”.
Wytrwać można tylko chwilę, a tu chodzi o długie, cierpliwe trwanie przy Bogu.
*
Tylko ten, kto trwa w miłości Boga, jest spokojny.
Kochać Boga to kochać kogoś najgodniejszego.
Ta miłość nigdy nie może być za wielka i na pewno jest odwzajemniona, bo Bóg
kocha każdego z nas.
Trwanie w takiej miłości — jest radością Chrystusa.
Żeby wytrwać, trzeba nieustannie starać się wypełniać to, czego Bóg od nas chce.
Nie wystarczy jednak etyka obowiązku. Potrzebna jest postawa dziecka, które czyni
wszystko z miłości do ojca.
Jego radość
Kiedy wypełnia nas radość?
Wtedy, kiedy kochamy i jesteśmy kochani.
Co było radością Jezusa, o której mówił?
To, że kocha Ojca i Ojciec Go kocha.
Jakie to szczęście, że Jezus modlił się o tę swoją
miłość dla nas.
za mało
Kiedy czytamy opis męki Pana Jezusa, zwykle przypomina się nam Jego cierpienie
fizyczne, konanie i większa od pięciu ran —Jego udręka moralna.
Jezus pojmany, sądzony, sponiewierany, przybity do krzyża — uczy nas największej
miłości do Boga.
Przygotowując się na mękę i śmierć, prosił w modlitwie o „oddalenie tego kielicha”,
jeśli taka jest wola Ojca, jednakże oddał wszystko, czego Bóg od Niego jako
człowieka zażądał — choć może to wydawać się nam okrutne.
Jeśli kochamy człowieka, to właśnie dlatego, że go kochamy, możemy odmówić mu
czegoś, co miałoby zubożyć jego duszę. To, czego Bóg od nas żąda, zawsze jest
dobre. Kiedy sobie tę prawdę uświadomimy,
łatwiej nam zawierzyć Bogu, pokochać Go.
Męka Pana naszego Jezusa Chrystusa — to wynagrodzenie Bogu za naszą nieudaną
miłość do Niego, zawsze za małą, zbyt skąpą, niecierpliwą, taką, co nie umie być do
końca.
Emaus
Jak długo można iść z Jezusem, nie wiedząc, że to On, i jak nagle można w Niego
uwierzyć.
Jak długo można cierpieć, nie wiedząc, dlaczego, i jak szybko można wiedzieć,
żeby już nie pytać.
Jak długo można skarżyć się, że nikt nas nie kocha, i jak nagle w chwili śmierci
spotkać się z Tym jedynym, co nas kochał naprawdę.
głodny
mój Bóg jest głodny
ma chude ciało i żebra
nie ma pieniędzy
wysokich katedr ze srebra
nie pomagają mu
długie pieśni i świece
na pierś zapadłą
nie chce lekarstwa w aptece
bezradni
rząd ministrowie żandarmi
tylko miłością
mój Bóg się daje nakarmić
przychodzi z miłością
Święto Zwiastowania jest świętem proszącej miłości Pana Boga. Bóg przychodzi do
człowieka kochanego i tak jak zakochany prosi o miłość,
Co to znaczy: chciej tego, czego ja chcę, ale kochaj mnie? Bóg jest wszechmocny, a
nie wszystko może, bo nie może zmusić ludzkiego serca do miłości. Miłość ludzka nie
byłaby miłością, gdyby była do czegokolwiek zmuszona. Człowiek sam zdobywa się na
miłość.
Nie byłby człowiekiem, gdyby tego nie umiał. Bóg czeka. Mówi do tego, do kogo
przyszedł: „Przyszedłem z miłością”. Prosi o miłość.
Maryja chciała tego, czego Bóg chciał. Chociaż chyba niczego nie rozumiała, bo
cóż mogła rozumieć, kiedy anioł Jej powiedział, że urodzi syna, który będzie
pasterzem Najwyższego i którego panowania nie będzie końca — a tu widzi swego
syna, jak żebraka, którego potem ukrzyżowali. Nie rozumiała Go wcale, ale ufała
miłości prawdziwej. Ten, kto ufa miłości prawdziwej nigdy nie będzie zawiedziony, bo
ufa samemu Bogu. Za taką miłość Matka Boża dostała się do Nieba.
Święto Zwiastowania jest świętem nas wszystkich, dlatego, że Bóg stale do nas
przychodzi i stale prosi o miłość. Mówi „kochaj mnie”, to znaczy „chciej tego, czego
ja chcę”.
ubogi
kocham kościół ubogi
zagrożony
jak bocian na cienkiej nodze
w głodującej Afryce
z dziewczynką do pierwszej Komunii
w cerowanej sukience
— nie bój się
święty Józef trzyma go jak golasa za ręce
kocham kościół nieśmiały
Boży
z tacą na której ktoś guzik położył
gdzie śpiewają modlą się o księży
a banan przy rozbieraniu pokazuje język
różne są serca kraje
gałgany ścierki szkarłaty
zgubił się Jezus na dobre
w kościele bogatym
nie tylko my
czytamy — Bóg tak umiłował świat…
a więc nie tylko ludzi
ale i pliszkę
odymioną pszczołę
jeża eleganta wprost spod igły
nawet muła ni to ni owo
bo ani to koń ani osioł
(żal że go człowiek stwarzał
żyje jak kawaler co się nie rozmnaża)
gruszę co kwitnie zaraz przed jabłonią
liście konwalii prawie bez ogonka
cielę co za matką się wlecze
a my tak czulimy się do Boga
jakby On miał nas tylko kochać na świecie
cierpliwość
cierpliwość — spokój że przecież się stanie
miłość — z Niewidzialnym milcząca rozmowa
radość—Jego ręce
pokora — to On właśnie przed ludźmi się schował
śnieg — wdzięczność do końca
bo całuje groby
Krzyż — kiedy miłość idzie za daleko
Boże
Boże którego nie widzę
a kiedyś zobaczę
przychodzę bezrobotny
przystaję w ogonku
i proszę Cię o miłość jak o ciężką pracę
On
zatrzymał się
cień pod oknem
nade mną chmury wędrowne
udam że mnie nie ma
zapomnę
puka
znów nie otwieram
myślę: — Późno ciemno.
— Kto? — pytam wreszcie
— Twój Bóg zakochany
z miłością niewzajemną
rozmowa z cudowną figurą
— wcale nie jesteś cudowna
westchnął
masz nieforemną głowę
szorstko cię ociosali
przynajmniej o półtora centymetra za długi palec
— mój ty cymbale — pomyślała
Cudowna — bo mnie ludzie pokochali
w jarzębinach
krew płynie z Twojego boku
wakacje a taki blady
i właśnie dlatego wierzę
żeś wszechmogący słaby
że w jarzębinach wisisz
dzwońce cię podziobały
właśnie dlatego kocham
że jesteś wielki mały
rozeszły się całkiem drogi
zgubiło się i odkryło
pozostał człowiek i Pan Bóg
mój grzech moja miłość
pokochać
jaka to radość
pokochać Ciebie
od pierwszego spojrzenia
bez dowodu na Twe istnienie
bez sprawdzania papierów
i dopiero wtedy wszystko jak nic dotąd
trojaczki krzyczą na całego
nie pyskuje pilnowana trawa
dyrygent oczy zamyka żeby słuchać
wyciszają gwizdy
bawi ogon jelenia zawsze z jedną kreską
i nawet dym zamiast do diabła
idzie do nieba ze wzruszenia
wiem
teraz wiem
że musisz być
przeraźliwie doskonały
wieczny i nieśmiertelny
nierozpoczęty i nieskończony
zbawiający i umiejący słuchać
skoro nie lękałeś się umierać z miłości
skoro nie bałeś się być słabym
oddychać ciężko po każdym złudzeniu
być zbitym na kwaśne jabłko
świat
Bóg się ukrył dlatego by świat było widać
gdyby się ukazał to sam byłby tylko
kto by śmiał przy nim zauważyć mrówkę
piękną złą osę zabieganą w kółko
zielonego kaczora z żółtymi nogami
czajkę składającą cztery jajka na krzyż
kuliste oczy ważki i fasolę w strąkach
matkę naszą przy stole która tak niedawno
za długie śmieszne ucho podnosiła kubek
jodłę co nie zrzuca szyszki tylko łuski
cierpienie i rozkosz oba źródła wiedzy
tajemnice nie mniejsze ale zawsze różne
kamienie co podróżnym wskazują kierunek
miłość której nie widać
nie zasłania sobą
nie mogę trafić
wszystko się pozmienialo nie ma małych dworów
pachnących owocami i pastą do podłóg
z zazdrostkami w oknach z lawendą w szufladzie
kościół też nieco inny. Spokojny choć przecież
bez cichej i dyskretnej prababci łaciny
stara się by Boga było lepiej widać
lecz Bóg kocha naprawdę więc jest niewidzialny
dworce przebudowano już nie mogę trafić
na peron gdzie kogoś żegnałem na zawsze
długopis karierowicz nieboszczyk atrament
niebo morze i góry zostały te same
w świecie
w świecie przemądrzałym
jak w obórce bez okna
chodzi tam i z powrotem
moja wiara samotna
czujna jak babcia
czasem trąbi do ucha
gdyby starczyło wiedzieć
byłaby tylko Nauka
choćbyś jak paw wrzeszczał
niemądry dumny ładny
kochać — to być po prostu
wszechmogącym bezradnym
co prosi o miłość
Bóg wszechmogący co prosi o miłość
tak wszechmogący że nie wszystko może
skoro dał wolną wolę
miłość teraz sama
wybiera po swojemu
to czyni co zechce
więc czasem wzruszenie jak szczęście przylaszczek
co się od razu na wiosnę kochają
bywa obojętność to jest sprawy trudne
głogi tak bardzo bliskie że siebie nie znają
kocha lub nie kocha — to jęk nie pytanie
więc oczy zwierząt ogromne i smutne
śpi spokojnie w gnieździe
szpak szpakowa szpaczek
Bóg co prosi o miłość
rozgrzeszy zrozumie
Wszechmoc wszystko potrafi
więc także zapłacze
Wszechmogący gdy kocha najsłabszym być umie
zdjęcie z krzyża
Rozmaite zdjęcia z krzyża bywają,
na przykład:
zdjęcie z krzyża samotności
Ktoś cię nagle odnajdzie, ugości,
mówi na ty, jak w Kanie zatańczy,
doda miodu, ujmie szarańczy
Albo:
zdjęcie z krzyża choroby
Wstajesz z łoża jak Dawid młody —
I już jesteś do procy gotowy,
gotów guza nabić Goliatowi
Ale są takie krzyże ogromne,
gdy kochając — za innych się kona —
To z nich spada się, jak grona wyborne
w Matki Bożej otwarte ramiona
jeszcze nie umiesz
ręce na krzyżu za słabe
nogi dawno omdlałe
serce zwyczajne jak serce
chodzę dokoła nie wiem
śpiewu dotykam w śpiewie
uczy mnie niska stokrotka:
jeszcze nie umiesz tak kochać
by się bez siebie spotkać
uklęknę w krzyż Twój zastukam
otworzysz oczy by słuchać
przynoszę Ci moją ranę
jakże mieć miłość całą
jeśli tu życie nie całe
kłopoty zakochanych
zakochani mówili
— przecież nie do wiary
czy to prawda może się nam zdaje
czy tak łatwo się spotkać cierpiącym na miłość
w świecie w którym kłopoty nasze nie ustaną
bo jak diabeł ucieknie odejdzie i anioł
Jesteś i nie ma Ciebie. Ten sam znowu inny
trochę na odczepnego i trochę na niby
jak len co kwitnie niebiesko biało i różowo
choć świt i zmierzch sprawia że inne kolory
Czy to Ty jesteś blisko jakbyś słuchał serca
i jak matka przechodzisz przez środek sumienia
jesienią deszcz zasłania zimą śnieg zabawny
Ten którego się kocha jest wciąż niewidzialny
dziękuję
dziękuję za Twoje włosy
nie malowane na obrazach
za Twoje brwi podniesione na widok anioła
za piersi karmiące
za ramiona co przenosiły Jezusa przez zieloną granicę
za kolana
za plecy pochylone nad śmieciem w lampie
za czwarty palec serdeczny
za oddech na szybie
za ciepło dłoni na klamce
za stopy stukające po kamiennych schodach
za to że ciało może prowadzić do Boga
niewidoma dziewczynka
Matko mówiła niewidoma dziewczynka
tuląc się do Jej obrazu
poznam Cię światełkami palców
Korona Twoja zimna — ślizgam się po niej jak po gładkiej szybie
są kolory tak ciężkie że odstają od przedmiotu
to co złote chodzi swoimi drogami i żyje osobno
Słucham szelestu Twoich włosów
idę chropowatym brzegiem Twojej sukni
odkrywam gorące źródła rąk
pomarszczoną pończoszkę skóry
szorstkie szczeliny twarzy
żwir zmarszczek
tkliwość obnażenia
ciepłą ciemność
sprawdzam szramę jak bliznę po miłości
zatrzymuję tu oddech w palcach
uczę się bólu na pamięć
zdrapuję to co przywarło ze świata jak śmierć niegrzeczna
wydobywam puszystość rzęs odwracam łzę
zbieram nosem zapach nieba
odgaduję wreszcie małego Jezusa z potłuczonym spuchniętym kolanem na Twym
ręku
Tyle tu wszędzie spokoju pomiędzy słowem a miłością
kiedy dotykam
obraz stuka jak krew
klejnoty niepotrzebnie jęczą
robaczek piszczy w trzewiku
sypie się szmerem czas
pachną korzonki farb
milknie ucho Opatrzności
Palce moje umieją się także uśmiechać
miętosząc Twój staroświecki szal
ciągnąc rękaw jak ugłaskanego smoka
odsłaniam z włosów kryjówkę słuchu —
żartuję że czuwając mrużysz lewe oko
stopy masz bose — od spodu pomarszczone jak podbiał
przecież nie chodzisz w szpilkach po niebie
myślę te Ty także nie widzisz
oddałaś wzrok w Wielki Piątek
stało się wtedy tak cicho
jakbyś prostowała na zegarku ostatnią sekundę
i już nie pasują do nas żadne poważne okulary
oparłaś się na świętym Janie jak na białej kwitnącej lasce
piszesz dalszy ciąg Magnificat alfabetem Braille’a
którego nie znają teologowie bo za bardzo widzą
tak Cię sumiennie zasuwają na noc w jasnogórskie blachy pancerne
To nic
wystarczy kochać słuchać i obejmować
przezroczystość
modlę się Panie żebym nie zasłaniał
był byle jaki ale przezroczysty
żebyś widział przeze mnie kaczkę z płaskim nosem
żółtego wiesiołka co kwitnie wieczorem
wciąż od początku świata cztery płatki maku
serce co w liście wzruszenie rysuje
(chociaż serce chuligan bo bije po ciemku)
pióro co pisze krzywo kiedy ręka płacze
psa co rozpoczął już wyć do sputnika
mrówkę która widzi rzeczy tylko wielkie
więc nawet jej przyjemnie że jest taka mała
miłość jak odległość trudną do przebycia
zło z którym biegnie cierpienie niewinne
bliskich umarłych i nagle dalekich
jakby jechali bryczką w siwe konie
babcią co mówi do dziewczynki w parku
kiedy będziesz dorosła jeszcze mniej zrozumiesz
najkrótszą drogę co zawsze przy końcu
aby już Ciebie tylko było widać
prośba
sam nic nie czyniłem dobrego
ani mniej ani więcej
to tylko anioł rozdawał
czasami przez moje ręce
kochać też nie umiałem
wiernie ani niewiernie
ktoś inny lepszy
kochał przeze mnie
dogmatów nie rozumiałem
rano w południe w nocy
ufam że wytłumaczysz
kiedy mi zamkniesz oczy
trochę plotek o świętych
święci — to także ludzie a nie żadne gąsienice dziwaczki
nie rosną krzywo jak ogórki
nie rodzą się ani za późno ani za wcześnie
święci bo nie udają świętych
na przystankach marznąc przestępują z nogi na nogę
śpią czasem na jedno oko
wierzą w miłość większą od przykazań
w to że są cierpienia ale nie ma nieszczęść
wolą klękać przed Bogiem niż płaszczyć się przed człowiekiem
nie lubią deklamowanej prawdy
ani klimatyzowanego sumienia
nie przypuszczają żeby z jednej strony było wszystko a z drugiej guzik z pętelką
stale śpieszą się kochać
znajdują samotność oddalając się od siebie a nie od świata
są tak bardzo obecni że ich nie widać
nie lękają się nowych czasów które przewracają wszystko do góry nogami
nie chcą być również umęczeni w słodki sposób jak na nabożnych obrazkach
niekiedy nie potrafią się modlić ale modlą się zawsze
chętnie wzięliby na indeks niejedną dobrą książkę
żeby bronić jej przed głupim czytelnikiem
nie noszą zegarków po to żeby wiedzieć ile się spóźnić
mają sympatyczne wady i niesympatyczne zalety
boją się grzechu jak fotela z fałszywą sprężyną
uważają że tylko pies jest dobry kiedy jest zły
nie mają i dlatego rozdają
tak słabi że przenoszą góry
potrafią żyć i nie dziwić się odchodzącym
potrafią umierać i nie odchodzić
Można o nich o wiele mądrzej pisać ale po co
trzymają się przyjaźni jak gawron gawrona
poznają późne lato po niebieskiej goryczce
słyszą na pamięć wilgi gwiżdżące przed deszczem
bawią ich jeszcze grzyby nieprawdziwe
wdzięczność
jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować
lecz przystajesz jak gapa bo nie widzisz komu
a przecież sam nie jesteś plącząc po kryjomu
Niewidzialny jest z tobą co jak kasztan spada
jest taka wdzięczność kiedy chcesz całować
oczy włosy niewidzialne ręce
powietrze deszcz co chlapie
zimę saneczki dziecięce
‘dom rodzinny co spłonął z portretem bez ucha
rozstania niby przypadkowe
kiedy żyć nie wypada a umrzeć nie wolno
jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować
za to że niosą ciebie nieznane ramiona
a to czego nie chcesz najbardziej się przyda
szukasz w niebie tak tłoczno i tam też nie widać
za wszystko
za wszystko dziękuję
za spokój i trwogę
za to, że nie rozumiem
i odejść nie mogę
za to, że nas łączą nie poznane ręce
za jedną jeszcze jesień by pokochać więcej
uratuje, otworzy parasol nade mną
posłuszeństwo, co prowadzi w ciemność
proszę ciebie o ufność
nie pragnę twej miłości —
nie szukam przyjaźni —
to właśnie jest nie dla mnie
i wcale nie wzrusza
Po prostu proszę ciebie o trochę ufności,
by oprzeć się na biednej
mej kapłańskiej duszy
Nic więcej. Jej zaufać,
nawet zamknąć oczy
i jak po Ziemi Świętej do Betlejem płynąć
I wszystko to, co boli, w Boga przeistoczyć
jak w Ofierze na co dzień —
zwykły chleb i wino
boję się Twojej miłości
nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata
biblijnego tupania
boję się Twojej miłości
źe kochasz zupełnie inaczej
tak bliski i inny
jak mrówka przed niedźwiedziem
krzyże ustawiasz jak żołnierzy za wysokich
nie patrzysz moimi oczyma
może widzisz jak pszczoła
dla której białe lilie są zielononiebieskie
pytającego omijasz jak jeża na spacerze
głosisz że czystość jest oddaniem siebie
ludzi do ludzi zbliżasz
i stale uczysz odchodzić
mówisz zbyt często do żywych
umarli to wytłumaczą
boję się Twojej miłości
tej najprawdziwszej i innej
* * *
o mój Jezu budzą mnie nad ranem
Twe oczy kochające niekochane
nie chcę bliskich najbliższych sam zostanę
gdy Twe serce kochające niekochane
weź me życie udane nieudane
w Twoje ręce kochające niekochane