WOJNY KLONÓW
YODA MROCZNE SPOTKANIE
SEAN STEWART
Przekład
ALEKSANDRA JAGIEŁOWICZ
Tytuł oryginału
YODA: DARK RANDEZVOUS
Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOLANTA KUCHARSKA
RENATA KUK
Ilustracja na okładce STEVEN D. ANDERSON
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.amber.sm.pl
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright © 2004 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
Ali rights reserved. Used under authorization.
Published originally under the title Yoda: Dark Randervous
by The Random House Publishing Group
Caitlin i Rosie, inteligentnym i odważnym jak każdy padawan, kochającej przygody Christinie - mojej towarzyszce i
przewodnikowi po tej galaktyce oraz wszystkim pozostałym
C H R O N O L O G I A
W O J E N
K L O N Ó W
Po wojnie o Geonosis Republika pogrążyła się w nowym konflikcie. Po jednej stronie znalazła się Konfederacja
Niezależnych Systemów (zwana separatystami) pod wodzą charyzmatycznego hrabiego Dooku, cieszącego się
poparciem wielu potężnych gildii i organizacji handlowych wraz z ich armiami robotów.
Po drugiej stronie stanęli lojaliści Republiki wraz z nowo utworzoną armią klonów pod przywództwem Jedi.
Wojna toczy się na tysiącach frontów, z wielkim poświęceniem i heroizmem po obu stronach.
Miesiące po Ataku klonów
0 Bitwa o Geonosis
0 Oddział szturmowy Republiki
0 Pościg za hrabią Dooku
1 Projekt „Czarny Kosiarz"
1 Bitwa o Raxus Prime
1,5 Spisek na Aargau
2 Bitwa o Kamino
2 Durge kontra Boba Fett
2,5 Obrona Naboi
3 Wyprawa na Quilurę
6 Devaroniańska pułapka
6 Kryzys na Haruun Kal
6 Zabójstwo na Null
12 Zagrożenie ze strony biorobotów
15 Bitwa o Jabiimę
16 Ucieczka z Rattataka
24 Ofiary z Drongara
29 Atak na Azurę
30 Podbój Praesitlyna
31 Cytadela na Xagobah
33 Polowanie na Dartha Sidiousa
36 Anakin przechodzi na Ciemną Stronę
R O Z D Z I A Ł 1
Nad Coruscant zachodziło słońce. Cienie płynęły niczym czarna woda, wypełniając najpierw alejki, a potem
powoli wspinając się coraz wyżej i wyżej jak zalewający stolicę przypływ mroku. Zmierzch rozpościerał się nad
dzielnicami handlowymi i centrami medycznymi, podpełzał niczym czarna plama na ściany rezydencji kanclerza.
Słońce ześlizgiwało się powoli za horyzont. Wkrótce już tylko dachy lśniły ostatnimi promykami złotego blasku,
potem je także ogarnęła ciemność, pochłaniając wraz z nimi wieże budynku senatu i Świątyni Jedi. Długi dzień
Republiki dobiegł końca. Zmierzch na Coruscant.
W pozbawionej księżyca nocy miliony lat standardowych temu, być może nawet przed pojawieniem się istot
rozumnych, zachód słońca oznaczałby całkowitą ciemność, jeśli nie liczyć odległego światła gwiazd. Teraz już nie.
Nawet w czasie wojny galaktycznej Coruscant wciąż pozostawał rozjarzonym sercem największej cywilizacji w
historii galaktyki. W miarę jak słońce skrywało się za horyzontem, wielkie miasto rozpalało się niezliczonymi
światłami. Ścigacze przemykały pomiędzy wysmukłymi wieżami jak świetliki tańczące w labiryncie transpastali.
Reklamy rozbłyskiwały ponad ulicami, wabiąc przechodniów jaskrawymi obrazami. W oknach apartamentów i
sklepów zapalały się światła.
I tak życie toczy się pomimo zapadającego zmierzchu, pomyślała senator Padmé Amidala, wyglądając przez
okno. Każde życie płonie dzielnie jak świeca w mroku. Nie odrywała oczu od platformy lądowiska portu
kosmicznego zlokalizowanej najbliżej Świątyni Jedi. - To żaden luksus - mruknęła.
Jedna z dworek obejrzała się na nią z lekkim zaskoczeniem.
- Słucham panią?
- Nadzieja. To żaden luksus. To nasz obowiązek - odparła Padmé.
Dworka próbowała coś odpowiedzieć, ale Padmé przerwała jej w pół słowa.
- Ktoś ląduje.
Na platformie najbliżej Świątyni osiadł statek, lekki jak ćma. Na ogonie i końcówkach skrzydeł migotały
światełka. Padmé chwyciła makrolornetkę i wcisnęła tryb noktowizyjny, usiłując odczytać oznaczenia na pooranych
w bitwach burtach statku. Czekała, aż z kabiny wysunie się zakapturzona postać. - Pani senator? Padmé powoli
odłożyła lornetkę.
- To nie on.
Główny technik Boz Addle kochał wszystkie statki, którymi się opiekował. Szczególnie jednak lubił wysmukłe
jednostki kurierskie. Dłonią okrytą rękawicą przesunął po metalowej burcie szybkiego statku kurierskiego klasy
Hoersch-Kessel Seltaya „Pole Widzenia", który właśnie wylądował.
- Iskry elektryczne, dzioby od meteorytów, kilka smug ognia laserowego - mruknął. Jego dłoń zatrzymała się na
paskudnym zadrapaniu, gdzie część ochronnego laminatu statku po prostu się wygotowała, ukazując pod spodem
kłąb stopionych przewodów poprzetykanych odłamkami.
- I jeśli się nie mylę, kilka razy dostałeś w tyłek torpedą protonową.
Mistrz Jedi Jai Maruk wygramolił się z kabiny. Miał chudą, pooraną bliznami twarz. Na policzku widniało
paskudne, nabrzmiałe oparzenie, widoczne spod płata zwęglonej skóry. W czasie pospiesznego powrotu do bazy
rana zdążyła się już częściowo zagoić; policzek zesztywniał i ściągnął się, wykrzywiając i zniekształcając kącik ust.
Główny technik spojrzał na niego poważnie.
- Mistrzu Maruk, obiecałeś, że zwrócisz mi mój statek bez jednego draśnięcia. - Skłamałem. - Jedi uśmiechnął
się ponuro. Jak spod ziemi wyrósł dyżurny lekarz.
- Proszę mi pozwolić się zbadać. - Znieruchomiał, przyglądając się uważniej kształtowi oparzenia na policzku
mistrza Jedi. - Mistrzu Maruk, co to...
- Nie ma teraz na to czasu. Muszę natychmiast porozmawiać z Radą Jedi. Z wszystkimi, którzy są dostępni. -
Ależ mistrzu Maruk...
Jedi niecierpliwie machnął ręką.
- Wybacz, doktorku, ale nie mam czasu. Muszę dostarczyć wiadomość, która nie cierpi zwłoki, a pozostawiono
mnie w dość dobrym stanie, abym mógł to uczynić. - Uśmiechnął się znów, ale bez radości. Odchodząc, zatrzymał
się na chwilę u wyjścia. - Techniku Boz - odezwał się nieco łagodniejszym tonem. - Tak, mistrzu? - Przykro mi z
powodu statku.
Medyk i technik stali obok siebie na platformie lądowiska i obserwowali oddalającego się Jedi. - Oparzenia od
miecza świetlnego? - zapytał Boz. Medyk skinął głową. W oczach miał zdumienie. Technik splunął na pokład w
zamyśleniu.
- Tak mi się właśnie zdawało.
Wojny Klonów niczym potężna dłoń rozsiały Jedi pośród gwiazd, pozostawiając w Świątyni za każdym razem
tylko kilku starszych rycerzy. Yoda, oczywiście, jako mistrz zakonu i doradca militarny kanclerza, prawie zawsze
przebywał na Coruscant. Dziś wraz z nim słuchały historii Jaia Maruka tylko dwie osoby: jego najbliższa
przyjaciółka, mistrzyni Mena Xan, zwana przez uczniów żelazną Ręką - uczyła walki wręcz i specjalizowała się w
blokach na stawy - oraz członek Rady Jedi mistrz Mace Windu, który był zbyt onieśmielający, aby dostawać
przezwiska.
- Prowadziliśmy rozpoznanie na Zewnętrznych Rubieżach - mówił Jai. - Zaczęło nam się zdawać, że coś
dziwnego dzieje się w okolicy Szlaku Hydiańskiego. Ciągle pojawiały się jakieś małe transportery, coś jak ścieżka
mermynów, prowadząca do i z regionu Wayland. Nic aż takiego niezwykłego, Gildia Kupiecka zablokowała cały
region... ale one wyskakiwały na dziwnych współrzędnych. Wektory z głębokiego kosmosu, nie żadne lokalne...
Miałem w związku z nimi dziwne przeczucia, więc przebrałem jeden z transporterów klonów w pirackie barwy i
wysłałem na polowanie. Okazało się, że ten mały wahadłowiec handlowy ma łapy jak jakrab neimoidiański. W
ciągu ułamka sekundy opluł nas ogniem plazmowym i skoczył w nadprzestrzeń. Mistrz Yoda uniósł brew. - W
skórze nerfa ten smok krayt był.
- Właśnie. - Mistrz Jai Maruk spojrzał na swoją prawą rękę. Drżała, a paskudna, zwęglona smuga znaczyła dłoń.
Długo i uważnie wpatrywał się w rękę, aż drżenie ustało.
Młoda padawanka, rudowłosa, może czternastoletnia dziewczyna weszła do pomieszczenia z dzbanem wody i
szklankami na tacy. Skłoniła się i postawiła je na niskim stoliku. Mistrzyni Xan nalała wody do szklanki i podała ją
Jaiowi. Ten spojrzał na szklistą, sączącą się bliznę na oparzonej dłoni i zmusił ją do uchwycenia naczynia. - A zatem
Gildia Kupiecka dostarczała coś ważnego na Szlak Hydiański - ciągnął Jai. - Dlaczego? Na pewno nie nowy sprzęt;
nie ma tam żadnych znacznych koncentracji wojsk. I po co ta maskarada? Przecież mogli dumnie nosić barwy
swojej floty... odstraszyłoby to wszelkich piratów lub przypadkowych bandytów, jakich udawali moi biedni
żotnierze-klony.
- Musi to być coś, o czym nie powinniśmy nic wiedzieć - zauważyła Ilena.
Mace Windu przyjrzał się oparzeniom od miecza świetlnego na policzku Maruka. - Coś albo ktoś - mruknął.
Yoda postukał laseczką w deseń na podłodze sali Rady.
- Jeden z tych kraytów poleciał za tobą?
- Zostałeś schwytany - zauważył Mace.
Twarz Jaia drgnęła.
- Wyśledziłem ich do punktu spotkania na Vjunie.
Mistrz Yoda poruszył się niespokojnie i pokręcił głową.
- Silna Ciemną Stroną Vjun jest - mruknął. - Opowieści znasz? Wszyscy spojrzeli na niego niepewnie. Kąciki
ust Yody opadły.
- Próbą ciężką starość jest, pamiętać, w jakie młode uszy co i kiedy powiedziało się. Ale on wie. Padawanem
był, kiedy mu o tym mówiłem. Wszyscy Jedi wytrzeszczyli oczy. - Kto wie? - spytała mistrzyni Xan. Yoda machnął
laską, jakby odganiając pytanie. - Znaczenia to nie ma. Mistrzu Maruk, mów dalej. Jai pociągnął kolejny łyk wody.
- Początkowo pozostawałem od strony słonecznej, dobrze ukryty przed moim kraytem, ale kiedy on przebywał
po Ciemnej Stronie dłużej niż to konieczne do nabrania paliwa, musiałem zaryzykować zejście na powierzchnię.
Wylądowałem po cichu wiele kilometrów od niego, dokładnie wytłumiłem ciepło i podczerwień, przysięgam, ale... -
urwał. Jego ręka znów zaczęła drżeć. - Nieważne. Dopadła mnie. - Ona? - zdziwiła się mistrzyni Xan. - Asajj
Ventress.
Rozległo się ciche westchnienie - to Padawanka, która przyniosła wodę. Yoda obejrzał się i zmarszczył twarz w
posępne bruzdy. Tylko ci, którzy znali go bardzo dobrze, mogli wykryć w jego oczach iskierkę rozbawienia.
- Małe łobuzy wielkie mają uszy! Obowiązki do wykonania masz, Scout, jeśli dobrze pamiętam.
- Właściwie nie - odparła swobodnie. - Skończyliśmy kolację, a nie mam nic pilnego do zrobienia na jutro.
Właściwie miałam zamiar troszkę potrenować, ale to może...
Pod zmasowanym atakiem spojrzeń mistrzów Jedi dziewczyna spąsowiała i zaczęła się jąkać.
- Padawanko Scout - odezwał się spokojnie Mace Windu. - Jestem zaskoczony wieścią, że masz tyle wolnego
czasu, biorąc pod uwagę zbliżający się turniej uczniów. Wolałbym nie mieć wyrzutów sumienia, że się nudzisz. Czy
mam ci znaleźć jakieś zajęcie? Dziewczyna westchnęła nerwowo.
- Nie, mistrzu, nie trzeba. Jak powiedziałeś, powinnam... poćwiczyć. - Skłoniła się i wycofała z sali, zamykając
drzwi, ale nie do końca; po chwili ukazało się jedno zielone oko. - Ale gdyby coś było naprawdę potrzebne, proszę
się nie wahać i... - Scout! - Tak jest! - Drzwi zamknęły się z lekkim trzaskiem.
Mace Windu pokręcił głową. - Moc jest w niej słaba... no, nie wiem...
Mistrzyni Xan uniosła dłoń i Mace zamilkł. Palce Xan były naprawdę jak żelazo, składające się z twardych
mięśni, o stawach zgrubiałych od długoletnich walk wręcz. Wyciągnęła rękę w kierunku drzwi, łagodnie popychając
je Mocą. Rozległo się stuknięcie i stłumiony jęk. Chwilę później ktoś szybko oddalił się korytarzem. Mace Windu
niecierpliwie pokręcił głową. - Nie wiem, co Chankar w niej zobaczyła. - Nigdy się nie dowiemy - odparł Jai Maruk.
Wszyscy uczcili chwilą zadumy pamięć Chankar Kim, jeszcze jednej Jedi, która poległa w czasie bitwy o
Geonosis. Początkowo odprawiano ceremonie i czuwania, upamiętniające tę potworną rzeź. Wojna jednak trwała, a
Świątynia krwawiła coraz to nowymi, głębokimi ranami. Co tydzień, co dwa kolejne raporty przynosiły wieści o
następnych zabitych towarzyszach w bitwie na Thustrze, rozbitych w przestrzeni nad Waylandem lub
zamordowanych w czasie misji dyplomatycznej na Devaronie. - Szczerze mówiąc - ciągnął Mace - byłem
zaskoczony, że w ogóle została padawanką.
Końcówka laski Yody powoli krążyła nad podłogą sali, jakby mieszał nią w głębinach jeziora, które widział on
jeden.
- Do oddziałów rolniczych przydzielić ją należy, sądzicie?
- Chyba tak... tak rzeczywiście uważam. - W głosie Mace'a Windu zadźwięczała nuta współczucia. - To nie
dyshonor. Kiedy się patrzy, jak ciężko pracuje, żeby dorównać dzieciom o wiele młodszym od niej... może lepiej
będzie dla niej utrzymywać własny poziom.
Yoda przechylił głowę i spojrzał na niego z zainteresowaniem.
- Jej walkę widzę także ja. Lecz jeśli zatrzymać jej się każesz, „lepiej" powiesz, przestanie!
- Może nie - posępnie wtrącił Jai Maruk. - Dzieci nie zawsze wiedzą, co jest dla nich najlepsze. - Mistrzowie
Jedi także nie - oschle odparł Yoda.
Poparzony Jedi nie ustępował.
- Bądźmy uczciwi. Nie każda para rycerz Jedi i padawan będzie taka, jak Obi-Wan i Anakin, ale prawda jest
taka, że bierzemy udział w wojnie. Wysłać w bitwę Jedi z padawanem, który nie potrafi się sam obronić, naraża na
niepotrzebne ryzyko dwa istnienia... istnienia, których Republika nie ma na zmarnowanie.
- Moc w Scout nie jest tak silna jak powinna - zgodziła się Ilena.- Ale przez lata ją szkoliłam. Ma dobrą
technikę. Jest inteligentna i lojalna. Próbuje.
- Nie ma prób - odparł mistrz Maruk, nieświadomie naśladując sposób mówienia Yody, z czego swego czasu
słynął pośród młodzieńców ze Świątyni Jedi. - Można tylko pracować.
Pozostała trójka Jedi spojrzała na Yodę z poczuciem winy. Ten prychnął, a w kącikach jego oczu pojawiły się
zmarszczki wesołości.
- Hm... O studentach myślę. Z silnym Mocą partnerem stanąć do walki lepiej będzie, hm? Może młody
Skywalker, co? - Jest nieokrzesany - rzekła Ilena. - I zbyt impulsywny - dodał Mace.
- Hm! - Yoda znów zakręcił laseczką. - Więc najmądrzejszy student najlepszy będzie, tak? Najrozsądniejszy?
Najlepiej w posługiwaniu się Mocą wyszkolony? - Skinął głową. - Najlepszy Dooku będzie! Obrzucił wzrokiem
pozostałych Jedi i każdy z nich po kolei odwrócił oczy. - Nasz wielki uczeń. - Uszy Yody podniosły się i opadły. -
Nasza wielka porażka.
Wiekowy mistrz pokuśtykał do tacy i nalał sobie wody.
- Dosyć. Reszty twojej opowieści chcemy wysłuchać, mistrzu Maruk.
- Ventress mnie znalazła - rzekł Jai. - Walczyliśmy i przegrałem. - Oparzona dłoń znowu zadrżała. - Zabrała mi
miecz świetlny. Przygotowałem się na morderczy cios, ale zamiast tego wzięła mnie do niewoli. Zawiązała mi oczy
i wcisnęła mnie do ścigacza. Jechaliśmy krótko, może godzinę. Hrabia Dooku czekał na nas.
- Aha! - Mace Windu pochylił się do przodu. - Więc Dooku jest na Vjunie!
- Uciekłeś Dooku i Ventress i żyjesz! - wykrzyknęła Ilena.
Poparzona twarz Jaia Maruka wykrzywiła się w niewesołym uśmiechu.
- Nie wyciągajcie błędnych wniosków. Jestem tutaj, ponieważ Dooku chciał, abym się tu znalazł. Ventress
zabiłaby mnie na miejscu, dała mi to wyraźnie do zrozumienia, ale Dooku potrzebował posłańca. Kogoś, komu
mógłby zaufać - rzekł Jedi głosem pełnym ironii. - Kogoś, kto przybędzie najpierw tutaj, a nie do senatu. Bardzo na
to nalegał... miałem przekazać swoje wieści mistrzowi Yodzie i tylko tu, w Świątyni, z dala od innych uszu. - A cóż
to za pilna wiadomość? - zapytał Mace Windu. - Mówi, że chce pokoju.
Jai powiódł wzrokiem po pełnych niedowierzania twarzach Jedi i wzruszył ramionami.
- Pokoju! - prychnęła mistrzyni Xan. - Używa broni biologicznej, która na Honogcie zabiła już miliony, i mówi
o pokoju! Republika pada jak spalone polana w ogień, a on chce pokoju! Mogę sobie doskonale wyobrazić, o jaki
pokój mu chodzi. - Dooku przewidział, że możecie być eee... ostrożni. - Jai Maruk sięgnął do kieszeni płaszcza. -
Powiedział, że wysyła mnie z darem i z pytaniem do mistrza Yody. Darem miało być moje życie. A pytanie to... -
Wyjął rękę z kieszeni. Na drżącej dłoni leżała muszelka; zwykła, mała muszelka, jaką każde dziecko może znaleźć
na brzegu morza każdego z setek światów.
Jedi spojrzeli na nią speszeni, ale Yoda po raz pierwszy stracił zwykły spokój. Westchnął głośno i zmarszczył
brwi.
- Mistrzu? - Jai Maruk podniósł wzrok znad muszli, która leżała na jego rozdygotanej dłoni. - Niosłem to przez
pół galaktyki. Co to oznacza?
Sześćdziesiąt trzy standardowe lata wcześniej, wieczór. Niebo nad rozłożystym kompleksom świątyni Jedi jest
ciemnoniebieskie. Za murami ogrodu świątyni wieczorne niebo przegląda się w ozdobnym stawie. Najlepszy z
uczniów Yody siedzi na kamieniu na skraju stawu i spogląda w wodę. W dłoni trzyma muszlę, kciukiem muskająca
powoli gładką jak kość powierzchnię. Przed jego oczami po powierzchni wody tańczą ważki, ledwie dotykając fal.
Uwaga ucznia skupiona jest na nich i roztańczona jak one, ledwie muskając powierzchnię milczenia,
prześlizgując się po nieskończonych głębinach Mocy. Zawsze lekko stąpał - Moc ugina się pod jego wagą, lecz
utrzymuje go bez wysiłku. Lecz dziś, właśnie dziś, czuje się dziwnie ciężki i smutny. Jakby po raz pierwszy
zrozumiał, że łatwo byłoby zobaczyć, jak jego stopa pogrąża się w tej głębinie potęgi, zanurza w mrocznych
otchłaniach i ginie.
Człap, człap, stuk. Człap, człap, stuk! Słychać zbliżające się kroki, jeden, drugi, a potem uderzenia laski
wbijanej w usłaną białym żwirem ścieżkę. Pojawia się mdłe światło, zbliżające się od strony kwatery mistrza, jasna
plama przesuwająca się poprzez splątane gałęzie i pnącza ogrodu. Obecność jest znajoma; uczeń wyczuwa Yodę,
jego stareńki, lecz bystry i ciepły jak to światło umysł, na długo przed tym, nim zgarbiona, wiekowa postać wynurza
się zza zakrętu. Wielki mistrz Jedi powoli kuśtyka w jego stronę.
Uczeń uśmiecha się i skłania głowę. Ileż to razy w ciągu nieskończonych godzin medytacji lub szkolenia z
mieczem świetlnym Yoda powtarzał mu, że zewnętrzna postać czy sygnały ataku nie muszą być widoczne, lecz że
trzeba wyczuwać każdą komórką zamiar przybysza! A zatem ten lekki pokłon, tak swobodny, oznaczał w istocie
wdzięczność i respekt na całe życie. I lęk. I poczucie winy.
Wielki mistrz zakonu Jedi odstawia latarnię i niezgrabnie wspina się na kamień. Szukając punktu zaczepienia i
pociągając nosem, siada na głazie obok swojego ucznia, niczym gnom ogrodowy.
Uczeń uśmiecha się szerzej, lecz wie dobrze, że nie wolno mu zaofiarować pomocy.
Yoda, wiercąc się i postękując, sadowi się wreszcie na kamieniu i układa wokół siebie fałdy znoszonej szaty
Jedi. Jego pomarszczone stopy zwisają tuż nad powierzchnią wody. Ważki kręcą się pod nimi, nie zwracając uwagi
na nieco kosmate nogi. - Zamyślony jesteś, co, Dooku? Uczeń nawet nie próbuje zaprzeczać. - Lęku przed misją nie
czujesz, na pewno?
- Nie, mistrzu. - Uczeń szybko się poprawia: - Nie przed misją w każdym razie. - Ufać sobie powinieneś. Gotów
jesteś. - Wiem.
Yoda sprawia wrażenie, jakby nagle zaczął potrzebować stojącej na ziemi latami. Usiłuje zahaczyć jej uchwyt
rączką laski. Krzywiąc się, próbuje raz, potem drugi, lecz lampa nie daje się złapać. Yoda stęka gniewnie.
Minimalnym drgnieniem woli uczeń unosi lampę Mocą i podsuwa nauczycielowi. - Dlaczego nie skorzystać z
łatwiejszego sposobu, mistrzu? - pyta i zna odpowiedź, zanim jeszcze pytanie ucichło w powietrzu. - Ponieważ jest
łatwiejszy - burczy Yoda.
Młody człowiek nie po raz pierwszy słyszy od Yody to stwierdzenie. Ale nie odesłał latarni na ziemię, myśli
zadowolony Dooku.
Siedzą obok siebie w ogrodzie. Gdzieś daleko w stawie ryba mąci gładką powierzchnię wody i z pluskiem
wpada z powrotem. Yoda po przyjacielsku szturcha ucznia laską.
- Całkiem gotów do wyjazdu wczoraj byłeś!
- I w zeszłym miesiącu, i w zeszłym roku, i jeszcze rok wcześniej. - Smutny uśmiech pojawia się na twarzy
Dooku i zaraz znika. - Ale teraz, kiedy to naprawdę ma nastąpić... - rozgląda się wokół siebie. - Nie mogę sobie
przypomnieć chwili, żebym nie chciał stąd wyjechać... wyjść na zewnątrz, podróżować wśród gwiazd, oglądać
świat. A jednak kocham to miejsce. To mój dom. Ty jesteś moim domem.
- I dalej nim będzie. - Yoda z aprobatą zagłębia wzrok w słodko pachnący gąszcz ogrodów. - Będziemy tu
zawsze. Dom, tak... mówią na Alderaanie: „Dom jest tam, gdzie, kiedy stajesz w drzwiach, muszą cię wpuścić". -
Wciąga nosem wieczorne powietrze, śmiejąc się z cicha. - Hm... Miejsce tutaj dla ciebie zawsze jest. - Tak sądzę,
taką mam nadzieję. - Uczeń spogląda na muszelkę, którą trzyma w dłoni. - Znalazłem ją na brzegu. Opuszczona
przez kraba-pustelnika. Wiesz, one nie mają własnych domów. Wciąż z nich wyrastają. Myślałem właśnie o tym,
jak Jedi znaleźli mnie na Serenno. Sądzę, że u rodziców. Nie pamiętam ich teraz. Czy zastanawialiście się
kiedykolwiek, jakie to dziwne? Każdy Jedi to dziecko, którego rodzice zdecydowali, że mogą bez niego żyć. - Yoda
podnosi głowę, ale milczy. - Zastanawiam się czasami, czy nie to właśnie nas napędza, to pierwsze porzucenie.
Mamy wiele do udowodnienia.
Ze splątanych winorośli wylatuje nagle rozmigotany świetlik i przelatuje nad powierzchnią stawu jak iskierka,
która wypadła z ogniska. Uczeń obserwuje jego szalony taniec nad spokojną wodą, znaczony świetlistymi
zygzakami.
Yoda ma jedno pytanie, które lubi zadawać: „Kim jesteśmy, Dooku, jak sądzisz?" Za każdym razem uczeń
próbuje innej odpowiedzi. „Jesteśmy węzłem w Mocy" albo „Jesteśmy wysłannikami Losu", albo: „Każde z nas jest
komórką w ciele Historii"... ale dzisiaj, obserwując migotanie i taniec świetlika, uczeń poznaje nagle prawdziwą
odpowiedź. „Ostatecznie można nas określić tylko jednym słowem: samotni". Spod powierzchni wody wyskakuje
nagle srebrzyste ciało i rozlega się ciche kłapnięcie. Blask świetlika znika i nie pozostawia po sobie śladu, oprócz
jednej słabej zmarszczki na wodzie, która powoli rozpływa się po gładkiej tafli.
- Myślę, że już wtedy przypominałem kraba-pustelnika - mówi uczeń. - Byłem za duży do domu moich
rodziców. Przywieźliście mnie tutaj, ale już od paru lat Świątynia zaczyna na mnie ciasno leżeć. Sądzę... - młody
człowiek urywa nagle, odwraca się. Światło padające na jego szatę z kapturem rzuca cień na jego twarz. - Obawiam
się, że jeśli wyjdę na wielki świat, już nigdy nie będę mógł wpasować się tu z powrotem. Yoda kiwa głową, mówiąc
prawie do siebie: - Dumny jesteś. Nie bez powodu.
- Wiem.
- Niebezpieczeństwo też jest.
- To także wiem.
Uczeń pociera znów muszlę kraba-pustelnika i wrzucają do stawu. Przerażone ważki rozpierzchają się jak
szalone, usiłując utrzymać się na powierzchni. - Większy niż Jedi, większy niż Moc być nie możesz - mówi Yoda.
- Ale Moc jest większa niż Jedi, mistrzu. Moc to nie tylko ściany Świątyni i nauki, jest nią przepojone całe
życie, duże i małe sprawy, subtelne i prymitywne, jasne i... - uczeń zakłopotany zawiesza głos.
- ...i ciemne - mówi Yoda. - O, tak. młody człowieku. Że nigdy nie poczułem dotyku ciemności myślisz pewnie?
Wiesz, co ducha wielkiego jak u Yody w ciągu ośmiuset lat uczynić może? - Co, mistrzu?
- Wiele błędów! - Zanosząc się śmiechem, stary nauczyciel podnosi laskę, dziobiąc ucznia w żebra. - Do łóżka,
myślicielu! - Dziab, dziab. - Twój mistrz, Thame Cerulian, twierdzi, że z wszystkich uczniów najlepszy jesteś.
Wierzyć w siebie nie musisz. Ja, Yoda, wielki i potężny mistrz Jedi, za ciebie wierzyć będę! Czy to wystarczy?
Uczeń próbuje się roześmiać, ale nie może.
- To zbyt wiele, mistrzu, boję się...
- To dobrze! - prycha Yoda. - Ciemnej Strony bać się musisz. Spośród wielkich, największa ona jest. Lecz od
Thame Coruliana większy nie jesteś. Rycerzem Jedi nie jesteś ani członkiem Rady. Wiele muszli ci jeszcze zostało,
Dooku.... dopóki w tej się mieścisz - dodał, skrobiąc swego ucznia po karku. - Jutro wyjechać musisz, w ciemność
pomiędzy gwiazdami. Lecz domem twoim zawsze to miejsce będzie. Jeśli zagubiony się poczujesz, do tego ogrodu
wracaj. - Yoda unosi swoją latarnię, aż cienie niczym ważki uciekają na boki. - Światełko ci zapalę, do domu żebyś
drogę znalazł.
Sześćdziesiąt trzy lata później Jai Maruk został wysłany do lecznicy, a Ilena Xan wróciła do swojego pokoju,
aby poczynić przygotowania do turnieju uczniów Jedi. W sali Rady pozostali jedynie Mace Windu i Yoda.
- Do domu Dooku chce wrócić - rzekł Yoda. - Pułapka to być może. - Prawdopodobnie jest - zgodził się Mace.
Yoda westchnął, obracając w palcach muszelkę.
- Pytanie, nazwał to. Jakie to znów pytanie! Zignorować je musimy, zgadzasz się ze mną? Nieoczekiwanie Mace
pokręcił głową.
- Dooku powinien już nie żyć. Powinienem był zabić go na Geonosis. Mogłem w ten sposób przerwać tę wojnę.
Wciąż jest w niej kluczową postacią. Czy może w dobrej wierze próbować negocjacji? Niewielka szansa. Czy może
do nas powrócić ze swojej drogi? Na to szansa jest jeszcze mniejsza. Lecz postaw na szali tę szansę, choćby
minimalną, wobec milionów istnień, i przekonasz się, że musimy się jej uczepić. Tak myślę, mistrzu. Yoda
westchnął.
- Trudne to będzie, nadzieję dla straconego ucznia odzyskać.
- Trudne - zgodził się Mace Windu. - Nikt nie powiedział, że być mistrzem Jedi to łatwe... nawet dla ciebie.
Yoda odchrząknął, rozejrzał się po Świątyni.
- Phi, phi! Za mądry się nagle zrobiłeś. Przedtem lepiej było, kiedy mądry tylko Yoda był. Spojrzał przez ramią
na Mace'a i zachichotał. Mące też by się roześmiał, gdyby gdzieś na arenie Geonosis nie stracił w tym wprawy.
Po drugiej stronie galaktyki najzdolniejszy uczeń zakonu wysunął stopę, aby dotknąć czubkiem buta miecza
świetlnego. Hrabia Dooku skrzywił się lekko. Miecz świetlny wciąż znajdował się w dłoni właściciela. Dłoń była
czarna jak sadza i pokryta szronem. Kończyła się makabrycznym kikutem tuż nad nadgarstkiem. Dooku wciąż
siedział w swoim gabinecie, w miejscu zadumy, lecz odcięta dłoń jakoś nie nastrajała go do kontemplacji. Poza tym,
choć mróz próżni solidnie ją zmroził, teraz szybko odtaje. Jeśli nie będzie uważał, poplami sobie podłogę.
Niedobrze, choć prawdę mówiąc jeszcze jedna plama na podłodze Château Malreaux nie będzie specjalnie
widoczna.
Po drugiej stronic biurka Dooku Asajj Ventress bawiła się workiem z folii izolacyjnej.
- Mistrzu, ze statku zostało niewiele. Moc była silna, a ja trafiłam w komorę reaktora za pierwszym strzałem.
Potrzebowałam wielu godzin, żeby to znaleźć - dodała, patrząc na zamarzniętą dłoń. - Przyszło mi do głowy, że
skanowanie magnetyczne powinno wykazać miecz świetlny. Zabawne, kiedy pomyślę, że sięgał po broń, gdy statek
eksplodował. To chyba instynkt. - On?
- On, ona... - Asajj Ventress wzruszyła ramionami. - To.
Kiedy umarł jej pierwszy mistrz, Asajj Ventress, wyrzutek Jedi i najbardziej przerażająca pomocnica Dooku,
wytatuowała swoją bezwłosą czaszkę i pozostawiła za sobą dziewczęce lata. Jej głowę pokrywało dwanaście
znaków - każdy za jednego z dwunastu lordów wojennych, których zabiła, poprzysiągłszy im śmierć. Była jak
sztylet, smukła i śmiercionośna. Nawet w galaktyce zamieszkanej przez nienawiść taka kombinacja szybkości i furii
trafia się raz na pokolenie. Dooku wiedział o tym od pierwszego spotkania. Była jednocześnie różą i cierniem,
świstem długiego noża wbijającego się w ciało, smakiem krwi na wargach. Asajj wzruszyła ramionami.
- Nie znalazłam głowy, ale wśród szczątków wyłowiłam parę interesujących kawałków, jeśli chcesz popatrzeć...
- Podniosła znacząco worek z folii. Dooku spojrzał na nią.
- Ależ się z ciebie zrobił drapieżnik.
- Stałam się tym, czym mnie uczyniłeś - odparła.
Na to nie miał łatwej odpowiedzi.
Umiejętnym szarpnięciem poprzez Moc Dooku uniósł odciętą dłoń, wciąż zaciśniętą wokół broni, i przyciągnął
ku sobie tak łatwo, jak wiele lat temu latarnię Yody. Zanim wybuch myśliwca tak nieestetycznie oderwał dłoń od
reszty ciała, mogła mieć oliwkową skórę. Przy tym zwęgleniu trudno było określić jej kolor. Martwe ciało,
niepołączone z żadnym duchem, było jedynie materią, nie bardziej interesującą niż noga stołowa czy woskowa
świeca, i tyleż samo miało w sobie osobowości właściciela. Dooku zawsze uważał, że to zdumiewające, jak
przejściowy jest związek pomiędzy ciałem człowieka a nim samym.
Duch jest jak lalkarz, który zmusza do tańca członki człowieka; jeśli przetniesz nitki ducha, pozostaje tylko
trochę mięsa i farby, kości i szmat.
Miecz świetlny Jedi - o, to coś całkiem innego. Każda broń była jedyna w swoim rodzaju, budowana i
przerabiania przez właściciela tak, aby odzwierciedlała jego osobowość. Dooku przeciągnął palcem po mieczu
zabitego Jedi. Siła eksplozji odarła go częściowo z obudowy i stopiła obwody tak, że nigdy już nie zagra, lecz
podstawowy wzorzec był rozpoznawalny.
- Jang Li-Li - rzekł i ku swemu zdumieniu poczuł, że ogarnia go smutek.
- Według moich obliczeń to szesnasty - stwierdziła Ventress. - Byłby siedemnasty, gdybyś pozwolił mi zabić
tego szpiega, Maruka.
Dooku obrócił się. Pozbawiona jego uwagi makabryczna dłoń i ściskana przez nią rękojeść upadły z mokrym
plaśnięciem i brzękiem na podłogę. Hrabia podszedł do okna gabinetu. Kiedy był bardzo młody, Yoda opowiadał
mu tragiczną historię Vjuna, więc przez wiele lat uważał, że to doskonale miejsce na kryjówkę. Planeta emanowała
Ciemną Stroną, co znacznie ułatwiało pojmowanie nauk Sithów. Z praktycznego punktu widzenia katastrofa Vjuna -
plaga nagiego obłędu, która w ciągu jednego roku zniosła większość populacji planety - pozostawiła wiele pięknych
posiadłości, pustych i gotowych do wzięcia. Stary krab lubi wygodną skorupę, a Château Malreaux w istocie był
niezwykle wygodnym miejscem. Poprzedni właściciel postradał zmysły w sposób tyleż nagły, co spektakularny;
gdyby nie plamy krwi, ktoś mógłby przypuszczać, że Château został zbudowany specjalnie dla Dooku.
Za oknami panowała deszczowa pogoda; ten sam kwaśny deszcz, który omal nie przeżarł dachu, zanim Dooku
się zajął posiadłością. W oddali, bliżej morza, kilka powykręcanych cierniodrzew wznosiło ku żałobnemu niebu
kolczaste ramiona, lecz prawdziwym poszyciem planety Vjun były mchy - miękkie, lepkie, jadowicie zielone i
pasywnie mięsożerne. Dwugodzinna drzemka na ich posłaniu pozostawiała zaczerwienioną, otartą i sączącą się
skórę.
Dooku obserwował deszcz spływający po oknach jak łzy.
- Ostatnio, kiedy widziałem Jang, musiała być... nawet młodsza od ciebie. Ładna, młoda kobieta. Rada wysyłała
ją w pierwszą misję dyplomatyczną... zdaje się, że na Sevarcos. Przyjechała spytać mnie o radę. Miała niezwykle
oczy, bardzo szare i bardzo spokojne. Pamiętam, jak sobie pomyślałem, że świetnie sobie poradzi.
Ventress podniosła krwawą dłoń i wrzuciła ją do worka.
- Wielka jest moc Sithów, ale nie jesteś zbyt dobrym prorokiem.
- Tak myślisz? - Dooku obrócił głowę, żeby spojrzeć na morderczynię Jedi. - Jang służyła, choć może i złej
sprawie, wiodła ją gwiazda jej zasad, choć niekompletnych. Patrząc na to w ten sposób, czyje życie jest lepsze?
- Przynajmniej może być dłuższe. - Ventress zawiązała foliową torbę i rzuciła w kąt pokoju. - Jeśli pytasz mnie o
zdanie - dodała, obserwując lądowanie torby przy akompaniamencie mokrego mlaśnięcia - zwycięstwo wygląda nie
tak. Oblizała wargi. - Tu masz rację - rzekł.
Asajj nieświadomie przyjęła pozycję, którą Dooku określał jako echo postawy bojowej: wyprostowane ramiona,
wysoko uniesiony agresywny podbródek, dłonie na wysokości pasa. Nadchodzi, pomyślał.
Ventress odetchnęła głęboko. - Uczyń mnie swoją uczennicą.
- To nie pora na... - zaczął Dooku, lecz Ventress przerwała mu w pół słowa.
- Nie jestem tu dla Gildii Kupieckiej ani dla Republiki - rzekła. - Nie obchodzą mnie flagi i żołnierze, strony i
traktaty, roboty i klony. Nie jestem tu nawet dla zabijania, jeśli nie liczyć Jedi, a to nie jest biznes, tylko
przyjemność. Kiedy pracuję dla siebie, robię to, co lubię. Kiedy wykonuję twoje polecenia, nie muszą one być
właściwe, rozumne, a nawet mądre. Robię to, ponieważ żądasz tego ode mnie. - Wiem - odparł Dooku.
Ventress zrobiła kilka kroków w kierunku okna i stanęła przed nim, blokując Dooku pole widzenia. - Czy dobrze
służyłam? - Wspaniale - przyznał.
- Wiec nagrodź mnie. Zrób ze mnie swoją uczennicę. Naucz mnie wiedzy Sithów! - Asajj, czy nie nauczyłem cię
wielu innych sekretów?
- Śmieci. Drobiazgi. Pomniejsze umiejętności. Nawet nie zbliżam się do tego, co mógłbyś mi pokazać jako
uczennicy związanej przysięgą krwi. Wiem, nie jestem głupia - rzekła gniewnie. Jakby i on o tym nie wiedział.
Jakby musiała go o tym przekonywać, że była zabójczo dobra. - Wiele nauczyłam się na temat Sithów. Ich
pochodzenia i wielkości. - A co wiesz o ich naturalnej historii? - spytał Dooku. Ventress zamrugała. - Co? -
Sithowie jako gatunek. Jak na przykład... no, owady. Wąskie usta Asajj stały się jeszcze węższe. - Kpisz sobie ze
mnie.
- Rzadko bywałem poważniejszy - odparł hrabia, podchodząc do półki pełnej holokronów. Wybrał jeden i
wsunął do kostki komunikacyjnej na biurku. - Popatrz na to: sierpowata modliszka z Dantooine. - W powietrzu nad
biurkiem rozjarzył się obraz, przedstawiający lśniącego, czerwono-czarnego owada z haczykowatymi kończynami
złożonymi w pobożnej pozie. - Po kopulacji samica odrywa głowę partnera i składa jaja w jego ciele. Kiedy
potomstwo się wykluje, wyjada sobie drogę na wolność i od razu rzuca się na siebie wzajemnie.
- Nie znam się na takich porównaniach - niecierpliwie odparła Ventress. - Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, zrób
to bez ogródek.
- Z tym przyjmowaniem uczniów to trudna sprawa - rzekł Dooku.
- Prawdziwy lord Sith musi znaleźć ucznia, który ma w sobie silną Moc.
- Szesnastu zabitych Jedi to chyba jakiś dowód - odparła Ventress. - Chociaż powinno ich być siedemnastu -
dodała.
- Ale czy ja naprawdę chcę cię uczynić tak silną? - zapytał łagodnie hrabia. - Jest nam teraz ze sobą miło i
sympatycznie, bo znasz swoje miejsce. Gdybym jednak miał uczynić cię, swoją uczennicą, gdybym miał ująć cię za
rękę i poprowadzić w dół, w głąb czarnej wody, którą jest Ciemna Strona Mocy, wtedy albo utoniesz, albo staniesz
się o wiele, wiele silniejsza, a żadna z tych możliwości mi nie odpowiada. Płoniesz teraz tak jasno, nie chciałbym
musieć cię zgasić.
- Dlaczego miałbyś to zrobić? Co masz przeciwko nauczeniu mnie czegoś więcej, abym jeszcze lepiej mogła ci
służyć?
- Zdradziłabyś mnie. - Wzruszył ramionami, ucinając tym samym jej protesty. - Wejście w Ciemną Stronę Mocy
to nieszczęśliwy przypadek. Jestem stary, poznałem już granice własnej ambicji. Ty zaś jesteś młoda i silna, a te
dwie cechy w historii Sithów prowadzą tylko w jedno miejsce. - Myślisz, że knułabym przeciwko tobie?
- Z początku nie. Ale przyszedłby taki dzień, że przestałabyś się zgadzać z moimi decyzjami. Zaczęłabyś
myśleć, o ileż piękniej wyglądałby świat bez pokrytej plamami wątrobowymi dłoni nad tobą.
- Już teraz nie zgadzam się z twoją decyzją - rzekła. - A co do Jedi...
- ...który powinien być numerem siedemnastym. Wiem. - Dooku uśmiechnął się. - Nie mam twoich ambicji.
Mogę czekać z zabiciem kogoś i wykorzystać go lepiej. A na razie możesz się ze mną nie zgadzać, ale nie możesz
mnie nie posłuchać. - Z leciutkim uśmiechem uniósł jeden palec. Pobladła. - To prawda - rzekła. Dooku opuścił
palec.
Na hologramie małe modliszki roiły się już w ciele ojca. Ślepo macały wokół siebie haczykowatymi czułkami,
aż wreszcie jedna, większa od innych, przekonała się, że sierpy na jej tylnych łapach doskonale pasują do szyi
rodzeństwa. Popędzana prymitywnym instynktem szarpnęła i oderwała bratu głowę.
- W doskonałym świecie - rzekł Dooku - można karmić ucznia tylko na tyle, aby rósł... na tyle, żeby pragnął
coraz więcej. Mistrz może obiecać mu sławę i wspaniałość. To dobry haczyk - rzekł. - Uczeń może spełniać
wszelkie życzenia mistrza, być jego łącznikiem ze światem. A wtedy, jeśli plan mistrza zawiedzie, on może przyjąć
na siebie cios. - Dooku podniósł wzrok, spojrzał na nią ostro i uważnie. - Czy to ci się podoba, Asajj? Czy naprawdę
chcesz być moją uczennicą. Mógłbym zrobić z ciebie kobietę, przed którą drżałaby cała galaktyka. Wszyscy Jedi by
cię szukali, a ja siedziałbym bezpieczny i zdrowy na Coruscant, czekając na rozwój wydarzeń. Asajj oblizała wargi.
- Niech tylko tu przyjdą - syknęła.
- Ach, być tak młodym i pełnym nienawiści! - westchnął Dooku. - Byłabyś gwiazdą... wielką dla wszystkich,
oprócz mnie. Ja musiałbym pilnować twojej pokory, wiesz o tym. Musiałbym się z ciebie natrząsać, kłuć cię i ranić,
żebyś pozostała na swoim miejscu. Każdy sekret, który uczeń poznaje, jest drogo opłacany... O tak, drogo... - Hrabia
zamilkł i przymknął oczy, jakby chciał się odciąć od jakichś straszliwych wspomnień. Asajj spojrzała na niego
zwężonymi oczami. - Uważasz, że nie jestem godna.
- Nie słuchałaś mnie, prawda?
- Nie mówisz nic sensownego - gniewnie odparła Ventress. - Czy to przez tego Jedi, Jaia Maruka? Powinnam
była go zabić? Słuchałam twoich rozkazów, ale może na tym polegał test. - Zmrużyła oczy. - Powinnam była
wykazać więcej inicjatywy. Na to czekałeś, tak? Nie potrzebujesz... pachołka. Tych masz aż nadto. Potrzebujesz
czegoś więcej. Hrabia obserwował ją w zadumie.
- Dziwne jest znać każdą twoją myśl, zanim ją jeszcze pomyślisz.
- Nawet Ciemna Strona nie może ci dać takiej mocy - odparła Ventress spokojnie. Hrabia uśmiechnął się.
- Mam potężniejszą moc niż Ciemna Strona, maleńka. Jestem stary. Wy, świeże furie, to moje dawne błędy.
Modliszki w obrazie nad biurkiem roiły się i polowały. Wyłączył holokron i spojrzał na monitor.
- O, nadlatuje ostatnia grupa naszych gości. Istoty lojalne i szczere, oddane sprawie Gildii Kupieckiej i
dziesięcioprocentowemu zyskowi. Idź ich powitać, zawsze robisz duże wrażenie na gościach. - Nie spoufalaj się -
zimno odparła Asajj.
Dooku obejrzał się na nią. - Bo co? Jej twarz nagle pobladła.
Dooku uniósł jeden palec i tym razem dźgnął nim powietrze, jakby wpinał igłę w poduszkę. Ventress skuliła się
i padła na kolana.
- Proszę - wykrztusiła głosem bełkotliwym z bólu. - Nie.
- Nieprzyjemne, co? Jak ostre kamienie w gardle i piersi? - Dooku wykonał jeszcze jeden taki gest i Ventress
upadła na kamienną podłogę.. - Nie lubię twoich naczyń krwionośnych - warknął hrabia. - Tak się w środku
naciągają jak balony, które zaraz mają pęknąć. - P-p-proszę...
- Ale wspomnienia są gorsze niż cokolwiek innego - dodał ciszej. - Tłoczą się wokół jak muchy na mięsie.
Wszystkie godne pogardy sprawy, każde drobne odchylenie, każdy złośliwy czyn. - Okrutne, dziwne milczenie
przeciągało się. Ventress dyszała ciężko na podłodze. Deszcz łomotał o szyby, a łagodny głos hrabiego stał się nagle
mroczny i dziwnie odległy. - Wszystkie sprawy, które powinieneś był powstrzymać, ale nie zrobiłeś tego, i nic
nigdy już nie będzie jak dawniej. I to, co uczyniłeś - szepnął w końcu. - Na bezlitosne gwiazdy, to, co uczyniłeś...
Komunikator na biurku Dooku zapiszczał i hrabia poderwał głowę, otrząsając się z transu. - Delegacja Troxan
jest u wejścia.
Ventress ciężko dźwignęła się na nogi. Twarz miała posiniaczoną i zalaną łzami. Oboje udawali, że tego nie
widzą. - Powiedz im, że zaraz zejdę - polecił hrabia Dooku.
Fizycznie wiek hrabiego nic był problemem. Przy swoich umiejętnościach w posługiwaniu się Mocą - a robił to
nieporównanie subtelniej, aniżeli chłopiec, który obserwował ważki w ogrodach Jedi wiele lat temu - nosił swoje
osiemdziesiąt trzy standardowe lata lepiej niż wielu ludzi o połowę młodszych. Wciąż był w znakomitej formie
fizycznej, miał wyostrzone zmysły, a jego organizm nie wiedział nawet co to katar.
Tylko w takich sytuacjach, pochylony przed podobizną mistrza, uświadamiał sobie ciężar swoich lat. Nawet
poprzez hologram migocząca postać Dartha Sidiousa, w upiornym niebieskim kolorze, wydawała się odbierać mu
fałszywą młodość, pozostawiając jedynie kruche kości i sterane, przykurczona napięciem stawy. - Masz u siebie
posłańców z Troxana - rzekł mistrz. Skąd wiedział? Dooku nawet nie pytał. Zawsze wiedział.
- Rozważają kapitulację - poinformował Dooku. - A mówili, że zaplanowali opór i że są gotowi do powstania,
kiedy żołnierze-klony się wycofają.
- Nie! - warknęła mżąca błękitem postać. - Już i tak zanadto uszkodzili planetę, aby warto ją było ratować. Teraz
nadaje się tylko do marnotrawienia wojsk i zapasów. Powiedzcie im, że muszą dalej walczyć. Obiecaj im posiłki.
Powiedz, że wyprowadzasz nową flotę nowoczesnych robotów bojowych i w ciągu miesiąca przejmiesz system,
jeśli tylko oni wytrwają. Wyjaśnij, że taka broń nie może znaleźć się w rękach tych, którzy się poddają. - A jeśli
minie miesiąc i nie będzie posiłków?
- Pomoc przyjdzie najpóźniej w ciągu kolejnego miesiąca. Obiecaj im to i spraw, żeby uwierzyli. Pokazałem ci,
jak to się robi.
- Rozumiem - rzekł hrabia Dooku. Jak łatwo przychodzi nam zdradzać innych, pomyślał. Zakapturzona postać
przechyliła głowę. - Czyżbyś miał atak wyrzutów sumienia, mój uczniu?
- Nie, mistrzu - spojrzał w oczy odrażającej zakapturzonej postaci - To ich własna zachłanność przywiodła ich
do ciebie. W głębi serca zawsze wiedzieli, w co się wplątują.
Château Malreaux pełen był oczu.
Spektakularny system bezpieczeństwa zainstalowany przez siedemnastego (i ostatniego) wicehrabiego Malreaux
w ostatnim stadium popadania w obłęd był jedną z przyczyn, dla których Dooku wybrał ten dom na swoją obecną
siedzibę. Cała posiadłość była dosłownie wysadzana rejestratorami optycznymi, udającymi gwoździe tapicerskie,
główki śrub w meblach kuchennych, tabletki przeciwbólowe w apteczkach i czarne oczka ptaków na gobelinach w
Komnacie Płaczu. Najnowocześniejsze czujniki podczerwieni, w oryginale służące jako protezy dla Sluissan o
uszkodzonych językach, wkomponowane były w kremowo-szkarłatne herbowe dywany, pościel i nakrycia stołowe
Malreaux. Wielkim nakładem kosztów zbudowano fałszywe ściany, wyposażając budynek w mnóstwo sekretnych
przejść z judaszami. Mikrofony gnieździły się jak pająki w szufladach i bieliźniarkach, pod każdym łóżkiem, pod
dachem każdego z jedenastu kominków, a nawet na dnie bezcennej butelki wina Crčme D'Infame w piwnicy.
Siedemnasty (i ostatni) wicehrabia Malreaux, przekonany, że go trują, wymordował cały personel kuchenny i
uciekł w labirynt tajnych tuneli, wychodząc jedynie nocą. Po raz ostatni widziany był w niewyraźnym obrazie z
kamery ukrytej w fałszywej cebuli zwisającej w koszyku pod kuchennym okapem: trzydziestosekundowy zapis
przedstawiający chudą jak szkielet postać wypełzającą z ukrytej kraty do kuchni, aby wypić dwa łyki wody z kranu i
przeżuć garść surowej mąki.
Gdyby nie smród, nikt nigdy nie odnalazłby ciała siedemnastego (i ostatniego z rodu) lorda Malreaux.
Ktoś ukryty w tajnym przejściu biegnącym ponad gabinetem mógłby obserwować cała rozmowę pomiędzy
Dooku a Asajj Ventress przez niewielki otwór w suficie. Gdyby osoba ta była cierpliwa i doczekała, aż Asajj
Ventress wyjdzie, ujrzałaby holograficzny obraz Dartha Sidiousa.
A gdyby jeszcze odczekała dłuższą chwilę po tym, jak Dooku opuścił komnatę, mogłaby zobaczyć odchylającą
się nieoczekiwanie ścianę regału, zza której wyłania się mała, szybka i zła istota - vjuński lisek o rudo-kremowym
futrze i zręcznych, giętkich dłoniach zamiast łapek.
Lisek chwilę powęszył i ostrożnie skierował się ku środkowi pokoju, najpierw niepewnie, potem coraz śmielej,
aż reszcie dotarł do miejsca, gdzie niedawno leżała odcięta dłoń Jang Li-Li.
Podłoga wyłożona była we wzór szachownicy Malreaux - rdzawo-szkarłatną i kremową, jak krew i zsiadłe
mleko. Ręka, spadając z mokrym plaśnięciem na jedną z brudnokremowych płytek, pozostawili na niej plamę. Lisek
węszył, a cienki różowy języczek zwisał mu z pyszczka.
- Jeszcze nie, kochanie. - Zza tajnych drzwi wykuśtykała starsza, zadyszana kobieta. Miała na sobie resztki
niegdyś pięknego stroju: różowa balowa suknia była czarna od brudu na lamowanych obrębach, na podartych
pończochach ledwo się trzymały marne strzępy pantofelków ze złotej lamy. Wokół szyi kobieta nosiła futrzaną etolę
z powiązanych lisich ogonów. - Czekaj no chwilkę. Mamusia tylko sobie popatrzy. - Zgięła potężną postać i
stękając zbliżyła twarz do podłogi. Nagle jęknęła.
- O, mój skarbie - wyszeptała. Pochyliła się jeszcze mocniej, jeszcze uważniej spojrzała na plamę, a jej oczka,
małe i twarde jak kamyki, stały się nagle mokre i lśniące.
- Och - jęknęła. Ukucnęła i zaczęła się kołysać w tył i w przód. - Och, och, och! Lisek spoglądał na nią
spokojnie.
Staruszka zerknęła na niego z wyrazem tak dzikiego tryumfu, że lisek się cofnął, obnażając ostre jak igły żółte
kły.
- O, to naprawdę wielki dzień dla mamusi, mój słodziutki! Czekałam na niego tak strasznie długo! - szepnęła,
wpatrując się w lisie oczy. - Widzisz, skarbeńku? Czujesz to? Dziecię wraca do domu!
Wstała. Z emocji dygotały jej tłuste pośladki i grube ramiona.
- Czas się przygotować - wymamrotała. - Posprzątać pokój Dziecięcia. Pościelić mu łóżeczko. Szybko
pokuśtykała z powrotem do tajnego przejścia.
Lisek czekał z nastawionymi uszami, dopóki nie przebrzmiały ostatnie odgłosy jej mamrotania. Dopiero wtedy
pochylił łebek nad splamiona podłogą i długim, różowym języczkiem wylizał ją do czysta.
Spotkanie hrabiego Dooku z delegacją troxańską poszło świetnie. Uczynił sobie z niego zimną i wyrachowaną
grę, sprawdzając, ile wystarczy powiedzieć, żeby goście zaczęli kłamać za niego.
- W produkcji są już nowe roboty bojowe - wyjaśnił. I to wystarczyło, tamci sami dokonali reszty.
- Z pewnością wyślecie je do naszego kwadrantu - rzekł podpalatyn do spraw relacji narodowych.
- Przecież jesteśmy kluczem do całego regionu - dodał jego asystent.
- Oczywiście, rozumiecie nasze potrzeby - powiedział inny.
- Jakie inne planety walczyły tak dzielnie dla sprawy? - spytał czwarty.
Każde z tych pobożnych życzeń podkreślane było przez Dooku uśmiechem i lekkim dotknięciem poprzez Moc,
będącym jak pieczęć przyłożona do ciepłego wosku; to pogłębiało przekonanie członków delegacji. W istocie
użycie Mocy było prawie niepotrzebne. Który człowiek - czy nawet Troxanin - mógłby uwierzyć, że każdym
słowem, każdą wypowiedzią zdradza tysiące swoich towarzyszy i skazuje ich na śmierć, skoro może się czuć jak
bohater? I tyle, jeśli chodzi o potrzebę Czynienia Dobra, pomyślał Dooku. Kolejna iluzja do oślepienia stworzeń w
mrocznym świecie, gdzie tylko Ciemna Strona jarzy się z gorzką jasnością. Czym jesteśmy, Dooku?
Jesteśmy samotni. Samotni. Samotni.
Obserwowanie Troxan kręcących sobie stryczek na własną szyję było mało interesującym sportem, zbyt łatwym,
aby sprawiał przyjemność. Dooku chciał jak najszybciej dokończyć spotkanie i odesłać gości do rzeźni. - Coś
jeszcze? - zapytał. Delegaci spojrzeli po sobie.
- Cóż, wystąpił jeszcze jeden interesujący incydent - rzekł podpalatyn, potężny Troxanin w średnim wieku, z
bulwiastym nosem i fioletowymi skrzelami. - Jak pan może wie, zostałem zaszczycony tytułem pierwszego legata
dyplomatycznego i wysłany na drugą rundę rozmów z negocjatorami Republiki. Oczywiście, nic z tego nie wyszło...
senat nawet przestał udawać, że debatuje, już tylko grozi i krzyczy. - Niedbale powachlował skrzelami szyjnymi. -
To właściwie nie zmienia sytuacji, jak to wspomniałem komisji senackiej wiele lat temu, zanim zaczęliśmy
wyczuwać wrogość... - A ten interesujący incydent? - niecierpliwie przerwał mu Dooku. Zdenerwowany podpalatyn
wciągnął policzki.
- Właśnie do tego zmierzałem. Pod koniec sesji podeszła do mnie senator Amidala z Naboo, która poprosiła,
żeby coś panu przekazać. - Nerwowymi, pulchnymi dłońmi wyjął małe pudełko oznaczone pieczęcią Jedi. - Proszę,
mi wierzyć, podjęliśmy wszelkie środki ostrożności, zastosowaliśmy najnowocześniejsze metody skanowania... -
Myśleliśmy, że to bomba - wyrwało się jego asystentowi. - Albo podsłuch - powiedział drugi.
- Proszę mi wierzyć, dla nas pańskie bezpieczeństwo było najważniejsze, oczywiście...
Dooku wziął pudełko do ręki. Ze zdumieniem stwierdził, że dłonie mu drżą. Dziwne. Był niemal tak samo
zdumiony jak Ventress, kiedy kazał jej oszczędzać tamtego Jedi, Jaia Maruka. Odesłanie go było nagłym kaprysem,
jak to później wyjaśniał Sidiousowi, haczykiem z przynętą, z różową, wijącą się dżdżownicą starego wspomnienia.
Darth Sidious obrzucił go wtedy dziwnym spojrzeniem, które objęło go niczym płomień gorączki i osłabiło od
wewnątrz. - Wciąż jeszcze go kochasz? - zapytał mistrz.
Dooku roześmiał się, żeby ukryć zmieszanie.
- To idiotyczny pomysł - zaprotestował.
- Idiotyczny? - spytał mistrz tym swoim miękkim, przerażającym głosem. - Nie sądzę - dodał, a jego słowa
lepiły się słodyczą jak zatruty miód. - Dobry uczeń zawsze kocha swojego nauczyciela.
Rozmowa z Sidiousem zawsze stanowiła ryzyko. Czasem szła w niewłaściwym kierunku i Dooku nie był w
stanie usatysfakcjonować mistrza. To było bardzo, bardzo przykre.
Pokręcił głową. To tylko lęki słabeusza. Gdyby Yoda istotnie dał się złapać na jego przynętę, gdyby... cóż to
byłby za dar dla Sidiousa, ten dziewięćsetletni starzec! Ten cherlawy, stary, połamany Jedi siedział w Republice jak
korek; trzeba go wyciągnąć, a wtedy pyk! Ciemna Strona wyleje się strumieniem. Wtedy mistrz przekona się, jak
lojalnym sługą jest Dooku.
Chwycił pudełko. Wciąż czuł pozostały na krawędziach dotyk Yody jak odległe echo. Jego umysł odnalazł żywe
wspomnienie ostatniego spotkania na Geonosis - z dobytymi mieczami, choć raz równi sobie. Jaki to słodki i gorzki
zarazem moment - ujrzeć znowu Yodę i stać się jego godnym przeciwnikiem, a nawet lepszym... inaczej niż to sobie
wyobrażał. Cóż, poszli każdy w swoją stronę: Yoda miał nowych Jedi pod opieką - Kenobiego, a co gorsza, również
młodego Skywalkera.
O, tak, i czy nie wszyscy na niego właśnie zwracali uwagę? Nawet Darth Sidious z lekkim błyskiem w oku
mówił, że chłopiec jest silny Mocą.
- To tylko pionek w tej grze - tłumaczył mistrz, lecz Dooku wciąż czuł ukłucie zazdrości, kiedy Sidious
wymawiał to imię. - Skywalker, tak... Moc jest w nim silna... Ten sam Anakin Skywalker, który, jak się dowiedział
niedawno, zabił klona hrabiego Dooku na Serenno. Biedny, głupi klon. Jeszcze jeden odmieniec, jeszcze jeden
Dooku opuszczony przez swoją rodzinę, pozostawiony na pastwę jakiegoś zarozumiałego rzeźnika Jedi w imieniu
skorumpowanej Republiki.
Dooku podejrzewał, że gdyby nie był tak stary i mądry, prawdopodobnie znienawidziłby Anakina Skywalkera.
Przynajmniej trochę.
Ostrożnie podważył zamkniecie pudełka. Dziwne, że ręce wciąż mu tak drżą.
Podpalatyn z Biura Obrony Patriotycznej zajrzał mu przez ramię.
- Sprawdziliśmy to bardzo dokładnie - rzekł dyplomata, ze zdumieniem łopocząc skrzelami - Ale wszyscy nasi
eksperci zgadzają się, że to zwykła woskowa świeca.
R O Z D Z I A Ł 2
Na szczycie zniszczonego wieżowca w dzielnicy Świątyni na Coruscant dwa roboty grały w dejarika.
Przesuwały piony z oślepiającą szybkością i precyzją; ich palce opadały i podnosiły się jak igły maszyny
szwalniczej przebijające się przez warstwy materii.
Oba roboty były identycznie zbudowane, humanoidalne i wysokie, ale tu kończyło się ich podobieństwo, jak u
bliźniaków rozdzielonych po urodzeniu - jeden mieszkający w pałacu, a drugi skazany na wygnanie, na życie
resztkami w mrocznych alejkach i rynsztokach. Pierwszy robot miał starannie wymalowaną ozdobną liberię,
kremową ze szkarłatnymi wypustkami, krwawo-kremowe barwy powtarzały się jeszcze na tarczy na piersi.
Czerwień była dość jasna i miała brązowy odcień, jak lisie futro łub zaschła krew. Kremowy kolor był pożółkły;
wzornik kolorów w sklepie, gdzie robot po raz ostatni poprawiał powłokę, nazwał ten odcień „zwierzęcy ząb".
Robot-wyrzutek dawno już starł swoją powłokę do nagiego metalu i nigdy nie został pomalowany na nowo.
Jogo porysowane oblicze było szare i powgniatane, jakby od niezliczonych lat ciężkiej służby. Na chwilę przestał
grać i rozejrzał się po deszczowym krajobrazie. Bardzo się pilnował, aby co noc starannie szorować rdzę, ale
korozja i tak zaczynała już zżerać jego przeguby i czaiła się w zagłębieniach zadrapań. Twarz miała dziurki w
miejscach, gdzie zaatakowała ją rdza, następnie bezlitośnie starta.
Roboty siedziały na krawędzi dachu. Ten porysowany nie odrywał receptorów od gry, ale jego bogato
pomalowany partner nieustannie podnosił wzrok, rozglądając się po kanionach między budynkami, śledząc ruchome
chodniki i nieustanny szum strumieni pojazdów latających, a potem kierował wzrok dalej, w kierunku szerokiego
wejścia j wysokiej wieży Świątyni Jedi.
Oczywiście z tego niewielkiego tarasu trudno było zaobserwować cokolwiek. Na taką odległość i poprzez
padający deszcz ktoś musiałby mieć oczy Horansi, aby zauważyć niedbale odzianą postać, brnącą przez kałuże w
kierunku drzwi frontowych. Za to by stwierdzić, że postacią tą jest wściekły Troxanin niosący dziwacznie
wyglądającą tekę dyplomatyczną, potrzeba by było czegoś więcej niż tylko biologicznego widzenia: raczej
przydałaby się legendarna lornetka snajperska Tau/Zeiss - z siatką w postaci trawionej transpastali lub neuralnego
implantu dostępną na żądanie - charakteryzująca się doskonałą stabilnością nastaw przy zmianach ogniskowej od
X1 do X100, której nie dorównała żadna inna firma w ciągu ostatnich czterystu standardowych lat, odkąd zamknięto
ostatnią linię produkcyjną T/Z. Kremowo-szkarłatny robot znieruchomiał z palcami nad szachownicą. Kilka
kilometrów dalej, za falującą kurtyną deszczu, troxański dyplomata sprzeczał się z młodym Jedi stojącym na straży
bram Świątyni. Ostatecznie pakiet zmienił właściciela. - Co robisz? - zapytał szary, poobijany partner czerwono-
kremowego eleganta. Dyplomata z pluskiem pomaszerował przez kałuże do oczekującego pojazdu. Młodzieniec
znikł w Świątyni.
Palce robota w liberii zgięły się wokół holograficznego wojownika na okrągłej planszy gry. Przesunął pionek. -
Czekam - rzekł.
Ksenoetnologowie z Coruscant oceniali liczbę rozumnych gatunków we wszechświecie na jakieś dwadzieścia
milionów, z możliwymi odchyłkami na plus lub minus, w zależności od tego, co kryło się pod określeniem
„rozumny" w danym okresie. Na przykład można by się zastanawiać, czy Bivalva contemplativa, czyli tak zwane
myślące małże z Periliksa, naprawdę są „myślące" w zwykłym znaczeniu, czy też ich wielopokoleniowe semafory
odzwierciedlają nie tyle konwersację, co strukturę ula. W sumie jednak dwadzieścia milionów to ogólnie przyjęta
liczba.
Obserwator i znawca tych dwudziestu milionów, mniej więcej w trzydzieści miesięcy po bitwie na Geonosis,
patrząc na mistrzynię Jedi Maks Leem, która uniosła kraj szaty i pędziła korytarzem Świątyni Jedi, mógłby się nie
zgodzić, że trójokie oblicza koźlogłowych Granów były szczególnie przystosowane do wyrażania troski. Trzy
krzaczaste brwi nad niespokojnymi ślepiami mistrzyni Leem były mocno zmarszczone. Miała długą, wąską nawet
jak na Grankę szczękę i tendencję do zgrzytania zębami w chwilach niepokoju lub zdenerwowania - niemiła
spuścizna z okresu, kiedy Granowie byli jeszcze przeżuwaczami.
Mistrzyni Leem nie miała na ogół nerwowego usposobienia. Była łagodna, matronowata, spokojna i
kompetentna, lubiana przez młodszych akolitów i niezmiernie trudno było ją wyprowadzić z równowagi. Mace
Windu lub Anakin Skywalker mogliby się źle czuć w tak niezmiennie defensywnej postawie, lecz nie ona.
Granowie byli ludem zorientowanym na społeczność i życie w grupie, a Maks Leem chętnie poświęciła się służbie
pokojowi. I nie podobało jej się, że ostatnimi czasy powoli, lecz nieuchronnie, ku jej wielkiemu oburzeniu Jedi
przemieniali się w żołnierzy. Uważała, że wojna domowa w Republice to najgorsza rzecz, jaka może się wydarzyć.
A potem przyszła rzeź na Geonosis, która pochłonęła w ciągu jednego dnia cały kwiat pokolenia Jedi. Rozbłyski
strumieni plazmy, smak piasku w ustach, wycie i wrzask robotów bojowych - wszystko to wydawało się teraz
koszmarem, niewyraźną plamą cierpienia i rozpaczy. Straciła dwanaście towarzyszek, wszystkie bliższe jej niż
siostry. To bardziej przybliżyło jej wojnę niż jakiekolwiek wiadomości.
W drodze powrotnej na Coruscant mistrz Yoda mówił o uzdrawianiu i leczeniu, lecz dla Maks Leem ostatnie
miesiące były bardzo, bardzo ciężkie. Łatwiej jej było poradzić sobie ze wspomnieniami z bitwy, niż pogodzić się ze
straszliwą pustką panującą w Świątyni. Czterdzieści zajętych miejsc w jadalni przewidzianej na setkę. Zachodni
blok kuchenny świecący pustką. Rytm życia Świątyni na zawsze zburzony brakiem czasu - koniec z ogrodnictwem,
ręcznym szyciem szat, koniec z grami. Teraz tylko walka wręcz, szkolenie taktyczne małych oddziałów, ćwiczenia
w infiltracji wojsk; posiłki przygotowywane pospiesznie ze składników kupionych w mieście, dwunasto- i
czternastoletnie dzieci nagle zainteresowane transmisjami, biegające jako kurierzy albo wyszukujące plany dawnych
bitew.
Dzieci były największym zmartwieniem Leem. Świątynia pozbawiona była prawie dorosłych mieszkańców:
wyglądała jak szkoła, z której uciekli nauczyciele. Nagle osieroceni podawani, akolici, dla których nie starczyło
mistrzów, i wciąż za dużo odpowiedzialności. Maks Leem obawiała się o nich. Wprawdzie Yoda i inni nauczyciele
usiłowali wpoić im starodawne cnoty Jedi, lecz to pokolenie musiało pozostać napiętnowane wojną. Jakby byli
pojeni zatrutym mlekiem, myślała mistrzyni. Po raz pierwszy od czasu Wojny Sithów całe pokolenie rycerzy Jedi
wyrosło w Mocy otoczonej Ciemną Stroną. Uczyli się czuć sercami, które stary się zbyt stare i zbyt twarde.
Nastąpiło to za wcześnie. Właśnie jedno z tych dzieci, łagodny, pełen wdzięku chłopiec imieniem Whie, którego
sama wybrała sobie za padawana, wezwał ją do bram Świątyni. Maks po przyjściu zastała chłopca całkiem
spokojnie - jak zwykle - przyjmującego nawałnicę wyrzutów, jakimi zasypywał go pompatyczny, władczy i
wściekły dyplomata troxański, który nie mógł uwierzyć, że zwykły chłopiec broni mu wstępu do Świątyni. Ta istota
o purpurowym obliczu, okolonym wibrującymi skrzelami, twierdziła, że ma przesyłkę, którą powinna natychmiast
dostarczyć osobiście mistrzowi Yodzie.
Maks natychmiast przyszła Whie z pomocą, wykorzystując Moc w sposób, który przychodził jej całkiem
naturalnie, a mianowicie łagodząc nastrój Troxanina, dopóki jego skrzela nie ułożyły się spokojnie i nie przybrały
różowego koloru. Obiecała mu przy tym, że osobiście dostarczy pakiet mistrzowi Yodzie. Whie mógł zresztą zrobić
to samo. Moc była w nim bardzo silna, lecz padawanom nie pozwalano wykorzystywać ich zdolności przy każdej
okazji. Chłopiec był od początku bardzo utalentowany, lecz może właśnie dlatego szczególnie starannie unikał
wykorzystywania swoich zdolności. Whie podał mistrzyni pakiet. Była to dobrze zabezpieczona koperta
dyplomatyczna, zwykle używana na Światach Gildii Kupieckiej. Składała się z siatki plecionej z metaceramicznych
i obliczeniowych monowłókien i stanowiła połączenie pojemnika i komputera, którego powierzchnią był
wyświetlacz. Większość tej powierzchni pokrywały teraz litery - ten sam komunikat podany w języku troxańskim i
basicu. Z ŁASKI TROXAR BIURO RZECZNIKA DYPLOMATYCZNEGO PILNA PRZESYŁKA ŚCIŚLE
TAJNA KORESPONDENCJA DLA YODY
WIELKIEGO MISTRZA ZAKONU JEDI & ATTACHE WOJSKOWEGO WIELKIEGO KANCLERZA
SENATU GALAKTYCZNEGO UWAGA! TYLKO DLA WYMIENIONYCH ODBIORCÓW Koperta
dyplomatyczna jest włączona i aktywna.
Bez pozytywnego wyniku identyfikacji zawartość zostanie zniszczona plazmą przy próbie otwarcia.
Koperta falowała pod palcami Maks. Nie było to nieprzyjemne. Monowłókna obliczeniowe poruszały się i
przesuwały pod jej dotknięciem, aż objęły przylgi palców. Przypominało to stanie na brzegu morza, kiedy to kolejne
fale powoli wymywają piasek spod palców stóp. Na powierzchni pakietu ukazała się krótka topograficzna mapa jej
odcisków palców. Inny fragment opakowania zmienił się w małą lustrzaną powierzchnię z ideogramem oka, co
wyraźnie wskazywało jej zastosowanie. Mistrzyni Leem zamrugała na widok własnego odbicia, po czym mrugnęła
drugi raz, kiedy pakiet rozbłysnął na chwilę światłem.
WZORZEC SKRZELI :NIE DOTYCZY
IDENTYFIKACJA ODCISKÓW PALCÓW :NEGATYWNA
SKAN SIATKÓWKI: :NEGATYWNY
OBECNY POSIADACZ NIE MOŻE ZOSTAĆ ZIDENTYFIKOWANY JAKO WSKAZANY ADRESAT I
ODBIORCA PILNEJ PRZESYŁKI BIURA RZECZNIKA DYPLOMATYCZNEGO. UWAGA!
ZAWARTOŚĆ ZOSTANIE ZNISZCZONA PLAZMĄ PRZY PRÓBIE OTWARCIA! Maks i jej padawan
wymienili spojrzenia.
- Lepiej tego nie upuść - rzekł chłopiec ze śmiertelnie poważną miną. Maks wzniosła oczy, co przydało wyrazu
jej trójokiej twarzy Granki, i zawróciła do Świątyni w poszukiwaniu mistrza Yody.
Znalazła go w Komnacie Tysiąca Fontann. Siedział na kamieniu z czarnego wapienia, który sterczał z
niewielkiego jeziorka. Podchodząc do niego z tyłu, zdziwiła się, jaki wydaje się mały w tej pozycji, jaki niezgrabny i
przygarbiony w tej swojej zniszczonej szacie. Niczym żałosna ropucha bagienna, pomyślała. W dawnych czasach
natychmiast stłumiłaby w sobie tę myśl, zszokowana własną impertynencją. Z wiekiem jednak nauczyła się
traktować takie wybryki z pewnym dystansem i niejakim rozbawieniem. Cóż za dziwną, niezwykłą i niepokorną
istotą jest umysł! Nawet umysł Jedi. Istotnie, z tą wielką, okrągłą zieloną głową i kłapciastymi uszami Yoda
wyglądał dokładnie jak smutna bagienna ropucha.
A potem obrócił się i uśmiechnął do niej, a mistrzyni nawet poprzez grube pajęczyny zmęczenia i smutku
wyczuła głębokie, niewyczerpane źródło radości, jakie w nim tryskało tysiącem fontann. Było tak jakby przelewała
się przez niego świetlista, żywa Moc.
Krzaczaste brwi nad trojgiem ciepłych brązowych oczu mistrzyni Leem złagodniały, a zęby przestały zgrzytać.
Podeszła na skraj jeziorka, łagodnie odsuwając z drogi pióropusze paproci. Otaczał ją dźwięk płynącej wody,
przetaczającej się po kamyczkach, bulgoczącej wśród skał i skapującej do małych stawików; z drugiej strony
komnaty dochodził głośny szum wodospadu. - Mistrzu, wiedziałam, że cię tu znajdę. - Zewnętrzne ogrody wolę,
osobiście.
- Wiem, ale nie są tak blisko sali Rady Jedi jak ten.
Uśmiechnął się ze znużeniem.
- Prawdę powiadasz. - Jego uszy, które na jej widok uniosły się lekko, teraz opadły znowu. - Spotkania i jeszcze
raz spotkania. Smutne, poważne gadanie. Wojna, wojna, zawsze wojna. - Pomachał trójpalczastą dłonią, zataczając
nią krąg po komnacie. - Wielkiej urody to miejsce jest. A jednak... stworzone przez nas zostało. Zmęczony jestem...
tworzeniem. Gdzie czas na to, żeby żyć, Maks Leem? - Gdzieś z dala od Coruscant - odparła uczciwie. Stary mistrz
skinął głową z wysiłkiem.
- Większą masz rację, niż myślisz. Nieraz mi się wydaje, że Świątynię z dala od Coruscant przenieść należy.
Mistrzyni Leem otworzyła usta. Żartowała tylko, ale Yoda wydawał się zupełnie poważny.
- Tylko na planecie takiej jak Coruscant, gdzie wycięto lasy, zrównano góry, strumieniom nakazano inny bieg.
Moc tak niejasna stać się mogła. Maks zamrugała trojgiem oczu naraz. - Gdzie przeniósłbyś Świątynię? Yoda
wzruszył ramionami.
- Gdzieś, gdzie jest mokro. Gdzieś, gdzie jest dziko. Nie ma tyle techniki. Nie ma tylu maszyn. - Wyprostował
się i pociągnął nosem. - Dobrze! Zdecydowane zostało! Przeniesiemy Świątynię natychmiast. Ty się tym zajmiesz.
Znajdź nam nowy dom i zgłoś się jutro. Zęby mistrzyni Leem znów zazgrzytały.
- Żartujesz, mistrzu! Nie możemy teraz zrobić czegoś podobnego, nie w środku wojny! Kogo mamy znaleźć,
żeby... - Urwała i troje rozszerzonych oczu zwęziło się nagle. - Dworujesz sobie ze mnie. Stary gnom zachichotał.
Miała wielką ochotę rzucić trojańskim pakietem w tę roześmianą twarz, ale przypomniała sobie te wszystkie
przerażające napisy i czym prędzej podała ją adresatowi. - Obiecałam, że ci to przekażę.
- Yoda z niesmakiem zmarszczył nos. Podkasał kraj szaty i z pluskiem ześliznął się ze skały. W końcu był to
wewnętrzny ogród w pobliżu potężnej, sztucznej iglicy i woda sięgała mu tylko do pół łydki. Wyszedł na brzeg i
wziął pakiet do ręki. Na czole pojawiły się zmarszczki, a uszy zwinęły się z zaskoczenia, kiedy Pilna Przesyłka
pobierała jego odciski palców.
IDENTYFIKACJA ODCISKÓW PALCÓW: POZYTYWNA
Na pakiecie znów pojawiła się lustrzana powierzchnia. Yoda pokazał jej język i zrobił głupią minę.
SKAN SIATKÓWKI: NIEOKREŚLONY
PROSZĘ PRZYSTAWIĆ TWARZ ODBIORCY LUB INNY RÓWNOWAŻNY INTERFEJS KOMUNIKACJI
BEZPOŚREDNIEJ DO ZWIERCIADLANEJ POWIERZCHNI. - Maszyny - burknął Yoda.
SKAN SIATKÓWKI: POZYTYWNY
OBECNY POSIADACZ ZOSTAŁ ZIDENTYFIKOWANY JAKO WSKAZANY ADRESAT PILNEJ
PRZESYŁKI BIURA RZECZNIKA DYPLOMATYCZNEGO. SAMOZNISZCZENIE WYŁĄCZONE.
Wokół krawędzi pakietu pojawiła się mikroperforacja i worek zwinął się w rulon, odsłaniając zwęgloną i
zniszczoną rękojeść miecza świetlnego Jedi. Grube zielone palce Yody owinęły się wokół niej. Mistrz westchnął. -
Mistrzu? - Jang Li-Li - rzekł. - Tylko tyle zostało z niej.
W ogrodzie woda nadal kapała i szeptała swoje śpiewki.
- O zmarłych myślałem.
- Lista z każdym dniem staje się dłuższa - z goryczą odparła mistrzyni Leem. Myślała teraz o ostatnim spotkaniu
z Jang Li-Li. Niedługo przed jej wyjazdem obie miały dyżur przy obiedzie i razem zeszły do ogrodów, żeby zebrać
jarzyny na wieczorny posiłek. Pamiętała, jak siedziała na odwróconym kubełku, a Jang robiła miny. pytając, czy
użycie Mocy do łuskania antariańskiego groszku to przesada. W kącikach jej migdałowych oczu pojawiły się wtedy
zmarszczki śmiechu.
Twarz Yody, pociemniała w odbiciu, spoglądała na niego surowo z głębiny.
- Niektórzy uważają, że po śmierci można całkowicie połączyć się z Mocą. - Z pewnością wszyscy tak sądzimy,
mistrzu.
- Ach... lecz może jedynym w swoim rodzaju się zostaje. Można zostać sobą.
- Myślałeś o Jang Li-Li - rzekła Granka ze smutnym uśmiechem. - Chciałabym uwierzyć, że jest bezpieczna,
wolna i śmieje się dalej, lecz nie mogę. Każdy pragnie czegoś po śmierci. Te dłonie i oczy zostały ulepione w swój
kształt przez siły wszechświata, pozostawały w nim przez parę lat, po czym znów zginą. I to musi wystarczyć. Aby
zupełnie wejść w Moc, trzeba się rozpłynąć, niczym miód zmieszany z gorącą stymkafą.
Yoda wzruszył ramionami, patrząc na rękojeść miecza biednej Jang Li-Li.
- Może rację masz. Ale zastanawiam się... - Podniósł kamyczek tkwiący w szczelinie skałki, na której siedział. -
Jeśli wrzucę ten kamyk do wody, co się stanie? - Zatonie. - A przedtem?
- No cóż - odparła mistrzyni Leem, czując, że traci grunt pod nogami. - Kiedy uderzy w wodę, pojawią się kręgi
i zaczną się rozprzestrzeniać. Uszy Yody uniosły się czujnie.
- Tak! Kamyk uderza w wodę, fala niesie się aż...
- Aż do brzegu.
- Właśnie. Lecz czy woda, do której wpada kamyk, jest tą samą wodą, która jako fala dotyka brzegu? - Nie... -
Ale fala jest tą samą falą?
- Sądzisz, że możemy się stać... falami w Mocy, zachowując nasz kształt?
Yoda wzruszył ramionami. - Raz Qui-Gon mówił o tym.
- Brak mi go - odparła smutno Maks Leem. Nigdy tak naprawdę nie lubiła Qui-Gona Jinna; był zanadto
porywczy i zbyt łatwo buntował się przeciwko zakonowi, zawsze gotów był narzucać własną wolę dla dobra grupy.
A jednak był człowiekiem szlachetnym i dzielnym, a dla niej dobrym, kiedy była młoda. Zwróciła uwagę na
zniszczony miecz świetlny Jang.
- Kto go przysłał, mistrzu?
Maks nie była pewna, czy Yoda usłyszał jej pytanie. Przez długą chwilę milczał, gładząc rękojeść grubymi,
pomarszczonymi palcami.
- Masz teraz padawana, mistrzyni Leem? - spytał. Skinęła głową. - Drugiego? - Trzeciego. Pierwszym była Rees
Alrix. Walczy teraz na czele klonów na Sullust. Drugim... drugim był Eremin Tam - dokończyła niechętnie. Eremin
stał się wyznawcą Jeisela, jednego z najbardziej wygadanych i dysydenckich Jedi, którzy wierzyli, że Republika
stracili autorytet moralny, a więc nie może panować. Eremin zawsze stawiał opór autorytetom - jej również, kiedy
była jego mistrzynią - lecz miał żelazne zasady. Maks rozumiała jego decyzję usunięcia się z zakonu, lecz jej serce
rozdzierało się na dwoje, kiedy widziała, jak jej własny padawan, którego uczyła przez trzynaście lat aż do statusu
pełnego rycerza Jedi, świadomie opuszcza zakon. Jakby czytając w jej myślach, Yoda zapytał:
- Czy w twoim sercu nowy padawan puste miejsce wypełnia? Maks spąsowiała i odwróciła wzrok.
- Nie wstyd to jest, jak myślę. Uważasz, że związek między mistrzem a padawanem polega tylko na pomaganiu
mu?
Yoda przechylił głowę na bok i spojrzał na nią mądrymi oczami.
- Och, tak pozwalamy im wierzyć, oczywiście. Lecz kiedy przyjdzie dzień, że nawet stary Yoda nie będzie miał
czego się od swoich uczniów nauczyć... wtedy doprawdy, nauczycielem nie powinien być więcej... - Sięgnął w górę
i delikatnie uścisnął jej dłoń, oplatając swoimi trzema palcami jej sześć. - Nie ma daru większego niż hojne serce.
Do oczu mistrzyni Leem napłynęły łzy. Nie próbowała ich powstrzymać.
- Przywiązanie nie przystoi Jedi, wiem, ale...
Yoda raz jeszcze uścisnął jej dłoń i znów zajął się rękojeścią miecza. Na chwilę jego palec zatrzymał się na
małym kawałeczku metalu, zaskakująco czystym i nowym, jakby uniknął eksplozji lub został dodany po niej. Yoda
zmarszczył brwi.
- Ten twój padawan... na wielką galaktykę gotów jest? - zapytał.
- Whie? I tak, i nie - odparła. - Jest młody. Wszyscy oni są tacy młodzi. Moc jest w nim silna. Nie tak silna, jak
w młodym Skywalkerze, lecz niewiele mniej. Między nami mówiąc, lepiej to znosi niż Anakin. Taki spokój, taka
powaga i duma... Doprawdy, niewiarygodne u kogoś tak młodego. - Doprawdy. Coś w głosie Yody przykuło jej
uwagę.
- Uważasz, że to niemożliwe?
- Myślę, że bardzo się stara - odparł ostrożnie stary mistrz.
Zanim zdążyła zapytać, co to oznacza, rozległ się gong.
- Och... moje lekcje! - wykrzyknęła Maks, otwartą dłonią uderzając się w rogi. - Powinnam teraz nauczać
nawigacji nadprzestrzennej w Wieży Trzeciej. Yoda wytrzeszczył oczy i lekko zamachał rekami.
- Wiec własny hipernapęd włączyć musisz! - Patrzył ze śmiechem, jak wybiega z sali z podkasanymi połami
szaty łopoczącymi wokół włochatych kostek, łomocząc ciężkimi butami po podłodze.
Kiedy był już pewien, że jest sam, przycisnął przycisk włączający urządzenie, które kiedyś było mieczem Jang
Li-Li. Tak, jak podejrzewał, zostało zmodyfikowane. Zamiast błękitnego ostrza Jang, z pomrukiem budzącego się
do życia, pojawił się hologram - postać hrabiego Dooku wysokości dziesięciu centymetrów, stojąca jakby na
rękojeści miecza. Wydawał się stary... o wiele starszy niż na Geonosis. I zatroskany. Siedział przy eleganckim
biurku, za nim widać było chłostane deszczem okno, a za oknem - smutne szare niebo. Przed nim na biurku leżała
świeca, którą przysłał mu Yoda. - Powinniśmy porozmawiać - rzekł Dooku.
Nie patrzył w holokamerę, jakby nawet przez cały miniony czas i nieskończone otchłanie przestrzeni obawiał się
spojrzeć w oczy staremu mistrzowi.
- Otacza mnie teraz chmura. Otacza nas wszystkich. Czułem jej narastanie w Republice lata temu. Wtedy
uciekłem, próbując zabrać zakon ze sobą, ale nie chcieliście pójść. Wtedy myślałem, że to tchórzostwo. Albo
korupcja. Teraz... - znużonym gestem potarł twarz. - Teraz nie wiem. Może mieliście rację. Może Świątynia była
jedynie latarnią, która utrzymywała mrok w ryzach, a ja nie miałem racji, że wszedłem w mrok... a może ciemność
była we mnie przez cały czas. Po raz pierwszy podniósł wzrok. Jego oczy były spokojne, jeśli nie liczyć słabego
blasku czystego przerażenia, jak nagły szloch w zamkniętym pokoju.
- To jak choroba - szeptał. - Gorączka we krwi. Wojna jest wszędzie. Okrucieństwo. Zabijanie. Nieraz i w moim
imieniu. Krew jak deszcz. Czuję ją wszędzie, krzyki umierających w Mocy tłuką się we mnie jak serce, które zaraz
pęknie. - Zebrał się w sobie, wzruszył ramionami i ciągnął dalej: - Doszedłem do kresu. Nie wiem, co jest
sprawiedliwe, a co nie. Jestem zmęczony, mistrzu, taki zmęczony. I jak każdy stary człowiek, który czuje zbliżający
się koniec, chcę wrócić do domu. Niewielki holograficzny Dooku dotknął świecy przysłanej mu przez Yodę,
przesuwając ją między pomarszczonymi palcami.
- Chcę się z tobą spotkać. Nikt poza Świątynią nie może o tym wiedzieć. Jestem stale obserwowany, a ciebie
zdradza więcej osób, niż mógłbyś sądzić, mistrzu. Przybądź do mnie, Jai pokaże ci drogę. Porozmawiamy. Nie
obiecuję niczego więcej. Nie sądzę, żebyś był skorumpowany, mistrzu. Ale nawet ciebie okłamują. Jeśli moi
sojusznicy dowiedzą się, że przybywasz, nic ich nie powstrzyma przed zabiciem ciebie. Jeśli domyśla się, po co
przybywasz, nic ich nie powstrzyma przed zniszczeniem także i mnie.
Jego oczy nagle nabrały całkiem przytomnego wyrazu, przebiegłego i pragmatycznego.
- Byłbym rozczarowany, gdybyś uznał moje zaproszenie za okazję taktyczną. Jeśli ujrzę bodaj najdrobniejszą
oznakę pojawienia się nowych sił zbrojnych w okolicy Szlaku Hydiańskiego, opuszczę moje obecne miejsce pobytu
i będę kontynuował wojnę tak długo, aż krążowniki bojowe z robotami na pokładzie wypalą ogniem plazmowym
Coruscant do żywej ziemi. Nie przyprowadzaj ze sobą nikogo oprócz Jedi. - Uśmiechnął się smutno jednym
kącikiem ust. - Są sprawy, które należy zachować w rodzinie...
Hrabia Dooku z Serenno, dowódca potężnej armii, jedna z najbogatszych istot w całej galaktyce, legendarny
szermierz, dawny uczeń, sławny zdrajca, syn marnotrawny, zamigotał przed oczami Yody i znikł.
Yoda wyłączył miecz, włączył go ponownie i po raz kolejny odtworzył nagranie. Potem jeszcze trzy razy. Znów
wspiął się na ulubiony kamień i pogrążył w zadumie. Gdzieś ponad nim, w jego prywatnej kwaterze, gromadziły się
wiadomości z Republiki, rozkazy od dowódców wojsk, pytania zadawane przez innych Jedi, dotyczące aktualnych
zadań i rozkazów, może nawet wezwania z senatu lub żądania spotkań z biura kanclerza. Zbyt dobrze poznał ciężar
wszystkich niespokojnych spojrzeń, jakie na nim spoczywały. Dzisiaj muszą poczekać. Dziś Yoda potrzebował
mądrości Yody i nikogo innego.
Odetchnął głęboko, usiłując oczyścić umysł w medytacji; pozwalał, aby myśli same krążyły wokół niego.
Dłonie Dooku na świecy, szmer uczuć jak ukryty prąd, sprawiający, że końce jego palców drżały.
Jai Maruk składający swój zwięzły raport w sali Rady, z raną wypaloną mieczem świetlnym na chudym
policzku.
A wcześniej on i Dooku w jaskini na Geonosis. Syk i błyski mruczących cicho mieczy świetlnych, mrocznych i
pięknych jak ważki. Dooku jako dwudziestoletni chłopiec, nie ten stary człowiek, szepczący z emitera rękojeści
miecza biednej Jang. Uszy Yody opadały powoli. W miarę jak zagłębiał się w Moc, czas roztapiał się pod żarem
jego umysłu niczym stary lód, swobodnie mieszając przeszłość i teraźniejszość. Ten dumny chłopak w ogrodzie
sześćdziesiąt lat temu, który mówił: „Każdy Jedi to dziecko, którego rodzice zdecydowali, że mogą bez niego żyć".
Mała Jang Li-Li, ośmiolatka skrapiająca orchidee w Komnacie Tysiąca Fontann. Jasny dzień, słońce wlewa się
przez panele z transpastali. Li-Li puszcza kłęby mgły wodnej z aerozolu i śmieje się radośnie, kiedy każda mała
chmurka w promieniach słonecznych rozszczepia się w gamę ulotnych barw: czerwień, fiolet i zieleń. Mistrzu,
mistrzu. patrz, robię tęcze! Te kolory nigdy nie miały oznaczać barw sygnalizacji wojskowej ani świateł
nawigacyjnych statków międzygwiezdnych, ani ostrzy mieczy świetlnych. Tylko tęcze robione z pary przez małą
dziewczynkę.
I Dooku przywieziony dopiero co z Serenno, chłopiec o poważnych oczach, dość dorosły, żeby wiedzieć, że to
matka go oddała. Dość dorosły, żeby wiedzieć, że zawsze można zostać zdradzonym.
Woda bulgotała, sączyła się i szemrała wokół Yody, łącząc czas teraźniejszy i przeszłość w sposób płynny i
ulotny; i nagle zjawił się obok niego Qui-Gon. Nie można powiedzieć, że martwy Jedi nawiedził Yodę. Bliższe
prawdy byłoby stwierdzenie, że Qui-Gon zawsze tam był, w tym nieruchomym punkcie, wokół którego obraca się
czas; Qui-Gon czekający, aż Yoda odnajdzie swoją ścieżkę i przejdzie przez zamknięte drzwi do ogrodu w
nieruchomym sercu wszelkich rzeczy.
Yoda otworzył oczy. Wrażenie obecności Qui-Gona w Mocy było bardzo silne: jakby tu stał, posępny,
energiczny, jak kawałek dobrej liny związany w mocny węzeł marynarski. Falą się stał, pomyślał Yoda, falą bez
brzegu. Yoda postukał w rękojeść miecza Jang Li-Li. - Widziałeś? Widziałem.
- Sprytne to jest. Jeśli spotkać się z nim wybiorę, wszystkie statki Republiki z dala od Szlaku Hydiańskiego
trzymać muszę. Całkowicie szansę pokoju zanegować trzeba lub dać mu kolejne miesiące spokoju w norze.
To szermierz - zgodził się Qui-Gon. Dźwignia, pozycja, przewaga... wszystko to jest dla niego tak naturalne jak
oddychanie.
- To mój dawny uczeń, i twój nauczyciel, Qui-Gonie. Czy prawdę on mówi?
Myśli, że kłamie.
Yoda nastawił uszu.
- Co takiego?
Myśli, że kłamie.
Na okrągłą twarz Yody wypłynął nagle błogi uśmiech. - Tak - wymruczał.
Chwilą później Yoda poczuł wibracje w Mocy jak falę przetaczającą się od dormitoriów uczniów znajdujących
się na niższych piętrach, jak odgłos odległej burzy. Qui-Gon zadrżał i znikł, jakby Moc była jeziorem, a on
odbiciem na jej powierzchni, zmąconym przez zakłócenie, jakie nagle się pojawiło.
Prawdziwe sny zdarzają się rzadko. Szczerze mówiąc, Whie starał się w ogóle ich nie mieć.
Nie chodziło o koszmary, wcale nie. Tych miał wiele, prawie co noc, przynajmniej przez ostatni rok. Przeżywał
pełne zamieszania i dziwne sytuacje, ale zawsze i we wszystkich ponosił klęskę. Zawsze było coś, co powinien był
zrobić, lekcja, na której miał być, paczka, którą miał dostarczyć. Często ktoś go gonił. Nieraz był nagi. Wiele z tych
snów kończyło się w jakimś wysokim miejscu, którego czepiał się kurczowo, ale potem i tak spadał, spadał... z
iglicy Świątyni, z mostu, ze statku kosmicznego, z drzewa w ogrodach. Zawsze spadał, a w dole czekał na niego
szemrzący tłum rozczarowanych, tych, których zawiódł.
Prawdziwe sny były inne. W nich chłopiec jakby przenikał granice czasu. Często zasypiał w dormitorium, a
potem z przerażeniem budził się w przyszłości, jakby wpadł przez zapadnię i wylądował we własnym ciele.
Pewnego razu, kiedy zasnął, a miał wtedy osiem lat, obudził się w wieku lat jedenastu, budując swój pierwszy
miecz świetlny. Pracował nad nim przez ponad godzinę, kiedy do warsztatu wszedł drugi chłopiec i powiedział: -
Rhad Tarn nie żyje.
Próbował zapytać, kim jest Rhad Tarn, ale słyszał swój własny głos wypowiadający całkiem inne słowa.
Dopiero wtedy zorientował się, że nie jest tym Whie, który buduje swój miecz świetlny, lecz kimś, kto siedzi w jego
głowie jak duch. Nie było nic gorszego - naprawdę nic - niż uczucie, że jest się żywcem pochowanym we własnym
ciele. Czasem uczucie paniki było tak silne, że go budziło. Kiedy indziej mijały całe godziny, zanim podniósł się z
łóżka, płacząc i z trudem chwytając oddech, ale szczęśliwy, że zbudził go alarm lub dotyk przyjaznej dłoni. Tym
razem prosto z prawdziwego snu wylądował w dziwnym, bogato umeblowanym pokoju. Stał na grubym, miękkim
dywanie wyhaftowanym w splątane gałęzie cierniokrzewów i w płaty jadowitego mchu. a w mroku lśniły ślepia
drapieżnych ptaków. Dywan zbryzgany był krwią. Sądząc po palącym bólu w ramieniu i tępym ucisku pod żebrami,
krew należała do niego.
Starożytny chronometr, zwisający w metalowej obudowie, wyrzeźbionej w plecionkę gałęzi i cierni, tykał cicho
w kącie pokoju. Uderzenia wydawały się powolne i niepewne jak bicie konającego serca.
W pokoju widział jeszcze co najmniej dwie osoby. Jedną była łysa kobieta z czaszką pomalowaną w podłużne
kształty, o wargach barwy świeżej krwi. Czuł od niej Ciemną Stronę jak dym z płonącego drewna, które pali się w
wilgotną noc. Przerażała go.
Drugą osobą była jeszcze jedna uczennica Jedi, rudowłosa dziewczyna imieniem Scout. Na jawie była od niego
starsza o rok, pyskata i przemądrzała i nigdy dotąd nie zwracała na niego uwagi. We śnie krew ściekała jej po
twarzy z rozcięcia na głowie. Patrzyła na niego.
- Pocałuj ją - szepnęła kobieta. Czerwone łzy spływały spośród włosów dziewczyny. Ściekając z kącików jej ust,
a potem niżej, na podbródek, by wreszcie wsiąknąć w krawędź tuniki tuż powyżej drobnych piersi. - Pocałuj ją,
Whie. Śniący Whie cofnął się.
Whie na jawie chciał ją pocałować. Był zawstydzony, przerażony i wściekły, ale chciał tego. Krew płynęła.
Zegar tykał. Łysa kobieta uśmiechnęła się do niego. - Witaj w domu.
- Whie!
- Hm?
- Zbudź się, Whie, zbudź się. To ja, mistrzyni Leem.
Jej łagodna twarz pochylała się nad nim w mroku dormitorium, wszystkimi trojgiem oczu wyrażając troskę. -
Wyczuliśmy zakłócenie w Mocy - wyjaśniła.
Zamrugał, ciężko chwytając powietrze; usiłował uczepić się teraźniejszości, która wydawała się w dalszym
ciągu śliska jak kawałek mokrego mydła.
Chłopcy dzielący z nim sypialnię stłoczyli się wokół jego łóżka. - Znowu miałeś jeden z tych swoich snów?
Pomyślał o dziewczynie, Scout, jeszcze jednej uczennicy Jedi. O strużce krwi na jej szyi. O swoim pożądaniu.
Mistrzyni Leem położyła mu na dłoni swoich sześć, palców. - Whie?
- To nic - wykrztusił po chwili. - Zwykły koszmar i tyle.
Chłopcy zgromadzeni wokół jego łóżka zaczęli powoli się rozchodzić, nieco zawiedzeni i pełni niedowierzania.
Wciąż jeszcze byli na tyle młodzi, że mieli nadzieje, zobaczyć cud. Uważali, że mieć wizje to świetna zabawa. Nie
mogli zrozumieć, jakie to straszne, widzieć chwilę majaczącą w przyszłości jak słup wyłaniający się nagle na
zamglonej drodze, bez możliwości wyminięcia go.
Kim mogła być ta łysa kobieta, którą widział w wizji? Czuć ją było Ciemną Stroną, a jednak nie walczył z nią.
Czy jakieś dziwne zrządzenie losu uczyniło z nich sojuszników? I ta dziewczyna, Scout... dlaczego krew tak
zabarwiła jej usta i dlaczego miałaby na niego patrzeć z taką uwagą? Może Scout stanie się sojuszniczką złej, łysej
kobiety? Może zacznie ulegać swoim pragnieniom, gniewowi, żądzom? Może będzie próbowała i jego zwabić,
uwieść, przeciągnąć na Ciemną Stronę... - Whie? - zagadnęła mistrzyni Leem.
Uścisnął jej dłoń krzepiąco, usiłując mówić normalnym głosem.
- To tylko zły sen - powtórzył. Upierał się, że tak jest, grzecznie i z wdzięcznością, twierdząc, że nic mu nie
będzie, absolutnie nic dopóki nie opuściła sypialni.
Prawdziwe sny miały jeszcze jedną ciekawą cechę: przeładowały Whie jak przekleństwo przez całe życie, ale po
raz pierwszy zbudził się w miejscu innym niż Świątynia Jedi i nigdy do tej pory nie zdarzyło mu się obudzić w ciele
starszym aniżeli obecne. Wiedział, że nadchodzi jego śmierć. Jest blisko.
R O Z D Z I A Ł 3
Białe ściany sali treningowej w świątyni Jedi byty świeżo wyczyszczone, biała podłoga wyszorowana, a nowe
białe maty leżały przygotowane do turnieju. Nerwowi uczniowie Jedi w lśniąco białych tunikach przygotowywali
się do prób, każdy zgodnie ze swoją osobowością. Uczennica Jedi. Tallisibeth Enwandung Esterhazy, zwana Scout,
podzieliła ich w przybliżeniu na cztery kategorie.
Gaduły - ci zbierali się w grupkach, rozmawiając przyciszonymi głosami, aby oderwać się od narastającego
napięcia.
Rozgrzewacze, którzy rozciągali mięśnie, więzadła i ścięgna, strzelali stawami, podskakiwali, biegali lub kręcili
się w miejscu, zależnie od potrzeb własnego ciała. Byli też medytujący, którzy usiłowali pogrążyć się w Mocy, co
polegało - w opinii Tallisibeth - na zaniknięciu oczu i przybraniu afektowanej miny, pełnej sztucznej powagi i
błogości. No i były Łaziki. Scout była Łazikiem.
Pewnie powinna spróbować medytacji. Dobrze wiedziała, że zbytnie napięcie i skłonność do ekscytacji były jej
największym problemem. Na ostatnim turnieju przed zniszczeniem Honoghr i Kryzysem Floty Rendili wyleciała już
w pierwszej rundzie, przegrywając z dwunastolatkiem, którego zawsze pokonywała w czasie sparringu. Klęska była
tym bardziej poniżająca, że chłopak miał akurat złamaną nogę i walczył w szynie.
Wyminęła małą grupkę Gadułów. czując, że zalewa się bolesnym rumieńcem na samo wspomnienie.
- Hej, Scout - zawołał jeden z nich, ale udała, że nie słyszy. Nie miała dzisiaj czasu na rozmowy. Dzisiaj pora
tylko na interesy.
Wszyscy, którzy mieli w głowach mózg bodaj tak duży jak sevarcosańska świnka, wiedzieli, że nie miała prawa
przegrać. W istocie Moc w Tallisibeth Enwandung Esterhazy była słaba. Miała jej tyle tylko, żeby wywrzeć
wrażenie na poszukiwaczach talentów Jedi, kiedy była jeszcze dzieckiem... choć od jednego z mistrzów słyszała i
taką wersję, że jej rodzice byli potwornie biedni i błagali Jedi, aby zabrali ich córkę z tej rozpaczliwej nędzy.
Prześladowała ją myśl, że jej rodzice, bracia i siostry - jeśli ich miała - pozostali uwięzieni w slumsach Vorzyda V,
podczas gdy jej jednej udało się uciec. Tylko ona dostała tę niewiarygodną szansę, aby do czegoś dojść. Gdyby
poniosła klęskę, nie przeżyłaby tego.
Jednak nie czyniła postępów w poznaniu Mocy, mimo że dorastało jej ciało. Zauważyła u siebie dar
przewidywania. Kiedy walczyła, otwierając się na Moc, miała przebłyski, podczas których wiedziała, co przeciwnik
zrobi za chwilę, zanim nawet wiedział to on sam. Jej zwyczaj analizowania sytuacji i odczytywania jej nieco
szybciej niż inni stał się źródłem jej przydomku. Jednak nawet ta cecha zanikała, kiedy była zdenerwowana lub
zmieszana; to samo zresztą działo się z wszystkimi tradycyjnymi zdolnościami Jedi w Mocy.
Bywały dni, kiedy siłą umysłu mogła przenosić szklankę ze stołu do ręki... lecz częściej zdarzało się, że
naczynie po drodze spadało i roztrzaskiwało się na podłodze. Albo pękało, jak zbyt mocno ściśnięte. Albo
wylatywało świecą w górę i rozbijało się o sufit, zalewając ją kaskadą bladego mleka i odłamków. Nie trzeba być
Mrlissi, żeby wiedzieć, co na jej widok mówią do siebie przyciszonym głosem mistrzowie Jedi. Nie trzeba być
bardzo inteligentnym - a Scout była inteligentna - żeby zauważyć, jak inni uczniowie na jej widok wznoszą oczy ku
niebu, śmieją się lub - co gorsza - ukrywają jej błędy.
Zanim skończyła trzynaście lat, właściwie straciła nadzieję, że stanie się Jedi. Kiedy mistrz Yoda wezwał ją na
prywatną rozmowę w Komnacie Tysiąca Fontann, wlokła się tak, jakby miała na nogach permabetonowe buty.
Żołądek jej się buntował i zastanawiała się tylko, w jakim sektorze Oddziału Rolniczego ją zatrudnią. Ludzie
mówili, że to uczciwa, honorowa praca. Taka hipokryzja doprowadzała ją do szału. Jakby nie dość było poniżenia,
że nie potrafiła dopiąć jedynej rzeczy, jakiej kiedykolwiek pragnęła, musieli pogarszać jeszcze sprawę udając, że
motyka nie jest gorsza od miecza świetlnego, a błoto pól ziemniaczanych pod stopami równie ekscytujące jak pył
setek planet.
Zanim weszła do Sali, twarz miała mokrą od łez. a na ramieniu tuniki, w miejscu, gdzie wycierała cieknący nos,
widniała wielka plama. Mistrz Yoda spojrzał na nią, zmarszczył z troską okrągłą twarz i zapytał, czemu płacze.
- Tylko Jedi muszą się starać nie okazywać przywiązania - rzekła dumnie pomiędzy jednym siąknięciem a
drugim. - Farmerzy mogą płakać ile chcą. Wtedy powiędnął jej, że Chankar Kim poprosiła, aby została jej nową
padawanką. A Tallisibeth Enwandung Esterhazy, dla przyjaciół Scout, nagle doznała uczucia, które - jak się później
miała przekonać - zawsze towarzyszyło spotkaniu z Yodą. Wydała się sobie tak głupia i szczęśliwa, aż dech
zapierało w piersi. A trzy miesiące później Chankar Kim już nie żyła.
Gdyby życie Scout od początku nie było walką, ta wieść by ją zabiła. I tylko silna wola sprawiła, że nie
popędziła, gnana krwawą żądzą zemsty i całkiem nietypową dla Jedi wściekłością, do walki z Gildią Kupiecką, z
Losem, z samą sobą. „Zabiorę cię ze sobą na następną misję - obiecała mistrzyni Kim z uśmiechem. - Najpierw
jednak nieco cię doszlifujemy. Pojedziesz następnym razem, obiecuję". Żałosny żart, bowiem Chankar Kim
wykrwawiła się na śmierć na odległej planecie i „następny raz" miał nigdy nie nastąpić.
I tak Scout została sierotą, dorastającym uczniem bez nauczyciela. Jedynym sposobem, aby stać się Jedi, było
przejście przez etap padawana. Padawan jeździł na misje, miał szansę udowodnienia, że coś sobą reprezentuje. A to
z kolei mogła osiągnąć tylko w jeden sposób: zdobywając zaufanie drugiego Jedi.
Zapisywała się jako pierwsza na kolejne kursy, ćwiczyła blokady stawów aż do bólu nadgarstków; nieprzespane
noce sprawiały, że gwiazdy na mapach tańczyły jej przed piekącymi oczami. Uczyła się pilniej niż kiedykolwiek w
życiu: astrokartografii, walki wręcz, matematyki hipernapędów, techniki instalacji urządzeń komunikacyjnych,
technik miecza świetlnego. Była delikatnej budowy i jej dziewczęce ciało bardzo powoli nabierało mięśni, lecz ona
trenowała dalej, aż strumienie potu spływały jej po grzbiecie. Musiała tak robić. Musiała, ponieważ nie mogła
polegać na drobnym ułatwieniu, które mieli wszyscy inni - na Mocy.
A jednak codziennie, kiedy w czasie nauki przychodziło do używania Mocy, przeżywała tortury. Dołączana do
grupy ośmio-, dziewięciolatków, górowała nad nimi jak wielkolud. Każdego dnia próbowała odegnać od siebie
rozpacz, lecz jej kroki stawały się coraz cięższe, jakby już brnęła przez błotniste pola ziemniaczane, które zdawały
się jej przeznaczeniem.
- Hej, Scout, odpręż się! - Czyjś głos wyrwał dziewczynę z zadumy, zwracając jej uwagę na to, gdzie się
znajduje: w sali bojowej. W dzień turnieju. Wolała ją Lena Missa, mila Chagrianka w wieku Scout. - Jesteś taka
napięta, że słyszę, jak skrzypisz przy każdym kroku!
Lenie łatwo było mówić. Ona także straciła mistrza w zeszłym roku, lecz była sprytna i lubiana, a jej
umiejętność władania Mocą - wystarczająca; mistrzowie Jedi ubiegali się o prawo wybrania jej na swą padawankę,
gdy tylko zakończył się okres żałoby. Scout zmusiła się do uśmiechu. - Jasne, spróbuję - odparła.
Lena pochyliła się poufale, a jej rozwidlony język zatańczył między niebieskimi wargami. Miękkie dolne różki
zwróciły się do przodu.
- Scout, nie martw się. Jesteś naprawdę dobra w walce. Odpręż się i użyj... - zawahała się. - Zaufaj swoim
umiejętnościom. Scout zmusiła się do uśmiechu.
- Jesteś dla mnie miła, bo wiesz, że możesz skończyć ze mną na macie.
- A jak myślisz? - zaśmiała się Lena. - Wciąż mnie boli łokieć od tej blokady, którą założyłaś mi w zeszłym
tygodniu. Nie skrzywdzisz przecież koleżanki, co? W turnieju miało brać udział trzydziestu dwóch uczniów. Uczeń
musiał mieć przynajmniej dziesięć lat; najwięcej było jedenasto- i dwunastolatków. Młodsze dzieci nie były całkiem
gotowe, aby spotykać się ze starszymi w walce, potem zaś, które stały się już padawanami, miały dużo innych
obowiązków. Lena początkowo nie zamierzała startować, ale potrzebowali jeszcze jednej osoby do pełnego składu.
Uczniowie dostali do wyboru turniej kilkustopniowy lub eliminację na zasadzie „nagłej śmierci", w którym
pierwsza przegrana oznaczała natychmiastowe odejście. Scout była zdecydowanie zwolenniczką takich eliminacji.
W prawdziwym świecie, argumentowała swoją decyzję, żaden nieprzyjaciel nie proponował zwycięstwa na
podstawie trzech walk z pięciu. Prywatnie uważała również, że tryb „wygraj albo do domu" zaakcentuje jej
przewagę. Choć była doskonała w fizycznych elementach walki, Moc była w niej słabsza niż w kimkolwiek innym z
uczniów. Aby zwyciężyć, musiała przechytrzyć swoich przeciwników. Wybieg był doskonałą metodą za pierwszym
razem, więc im mniej walk będzie musiała stoczyć, tym większa jej szansa na zwycięstwo.
Mistrzyni Żelazna Ręka poprawiła tunikę i ruszyła ku środkowi Sali, mijając po drodze grupki Gadułów i
Rozgrzewaczy, którzy natychmiast milkli, kiedy się koło nich znalazła. Wyglądamy jak wołki zbożowe wijące się w
skrzyni mąki, pomyślała Scout. Mistrzyni stanęła pośrodku sali i ogłosiła, że pierwsze dwie rundy turnieju odbędą
się tutaj, a kiedy wsunie już tylko osiem osób, pozostałe walki zostaną przeniesione w mniej sztuczne otoczenie.
Studenci spojrzeli po sobie z uniesionymi brwiami.
- Chcieliście, żeby było jak w naturze - przypomniała żelazna Ręka - no to będziecie mieli. A teraz prosimy
pierwsze pary. - Spojrzała do notesu. - Atresh Pikil i Gumbrak Hoxz.
Atresh, drobna, czarnoskóra dwunastolatka, wystąpiła naprzód. To samo uczynił Gumbrak, trzynastoletni
Kalamarianin, którego łososiowa cera pokryła się cętkami z podniecenia. Kalamarianin był silniejszy, ale w ciągu
ostatniego roku bardzo urósł i ciągle miał tendencję do potykania się o własne błoniaste stopy. Gdyby Atresh
wykorzystała swoją szybkość i umiejętnie usuwała się spoza jego zasięgu, dopóki chłopak się nie potknie, powinna
sobie poradzić. Oczywiście Atresh nie była zbyt wyrachowaną wojowniczką. Podobnie jak większość uzdolnionych
uczniów starała się raczej ufać własnym siłom, aniżeli dokonywać tak szczegółowych obserwacji wstępnych, za
które Scout otrzymała swój przydomek. Inne dzieci śmiały się z jej bezlitosnego wyrachowania, ale one mogły sobie
na to pozwolić. Scout musiała ciężko pracować. Przez kilka ostatnich tygodni spędziła wiele godzin na
obserwowaniu walczących, nieraz otwarcie, a kiedy indziej z ukrycia. Miała plan, jak zająć się każdym z nich, i
choć nie była całkiem pewna siebie, przynajmniej czuła się przygotowana. - Flerp, Zrum - wywołała mistrzyni Xan.
- Page, Gilp, Horororibb, Boofer.
Scout zastanawiała się, czy pary dobierano za pomocą symulacji komputerowych, aby walka była wyrównana,
czy za pomocą innych kryteriów, znanych jedynie mistrzom i przewidzianych, aby odkryć słabości wszystkich
uczniów. - Chizzik, Enwandung Esterhazy.
Serce Scout zamarło. Pax Chizzik był jedenastolatkiem, ogromnie bystrym i czarującym. Jako wojownik był
silny Mocą, sprytny, dość krępy, niezbyt dobrze pracujący nogami, lecz o wyjątkowo sprawnych nadgarstkach. Był
szybki i jak większość dzieci w tym wieku zdobywał punkty w kontratakach, odznaczał się również dużą
wyobraźnią w ataku, a przy tym taką kreatywnością i szybkością ręki, że mógł wyprowadzać skomplikowane i
piękne kombinacje fint i sztychów. Miły, a przy tym uduchowiony, był naturalnym przywódcą, zrodzonym, aby
odegrać rolę wspaniałego księcia w epickiej opowieści zeszłego wieku. Wszyscy go lubili. Scout lubiła go nawet tak
bardzo, że uszczupliła nieco czas własnej nauki, aby pomóc mu wyćwiczyć dwanaście węzłów pośrednich, kiedy
miał problemy ze wspinaniem się i pracą z linami. Miała kilka pomysłów, jak go pokonać w turnieju, ale niektóre z
nich naprawdę nie były przyjemne, zwłaszcza dla dziecka, więc Scout miała nadzieję, że nie będzie musiała ich
użyć.
Zapewne dlatego znaleźli się w parze, pomyślała kwaśno. Podejrzliwie zerknęła na Żelazną Rękę, lecz ta
odpowiedziała jej niewinnym spojrzeniem i zajęła się na powrót swoją listą.
Starcia były otwartą walką - wszystkie chwyty dozwolone - i miały trwać, aż osoba, któro uzna się za pokonaną,
uderzy trzykrotnie dłonią w podłogę lub zarobi trzy oparzenia od ćwiczebnego miecza świetlnego, na tę okazję
ustawionego na najniższą moc. Nawet jednak przy tym ustawieniu cięcie takim mieczem nie należało do
przyjemnych. Dotknięcie ostrza było ogromnie bolesne; ten gorący pocałunek sprawiał, że mięśnie kurczyły się, a
nerwy drgały. Czerwona smuga, jaką zostawiał, wymagała wielu dni gojenia. Scout wiedziała o tym, ponieważ
przez ostatnie trzy miesiące codziennie szła do odosobnionego kąta ogrodu i dotykała boku, ramienia lub nogi
ostrzem miecza. Ból, jak ostrzegała Żelazna Ręka, był ogromnie rozpraszający, więc Scout, wiedząc, że z pewnością
oberwie, postanowiła nie dopuścić, aby trafienie spowodowało utratę koncentracji. Nic mogła sobie pozwolić na
klęskę.
Rozpoczęły się pierwsze starcia. Scout próbowała uważać, obserwując wszelkie widoczne słabości, na wypadek,
gdyby spotkała zwycięzcę w następnej rundzie, ale dławiący niepokój sprawiał, że nie umiała się skoncentrować. Po
kilku próbach dołączyła więc do Medytujących, myśląc jedynie o własnym oddechu, milczeniu, głębokim spokoju
krwi omywającej całe jej ciało jak ukryły przypływ. Czuła też Moc, wypełniającą pokój jak ciężki ładunek
elektryczny. Moc dwukrotnie przeskoczyła od jednego walczącego do drugiego, pozostawiając zarówno zwycięzcę,
jak i pokonanego oślepionych, zdumionych. jakby trafionych piorunem. Scout nawet nie próbowała się na nią
otworzyć. Moc nie była sojusznikiem, któremu mogła ufać; nie teraz, kiedy tak wiele od tego zależało.
Miała suche usta i metaliczny posmak na języku. Weź się w garść, powtarzała sobie. No, Scout. Wdech.
Wydech. Wdech. Wydech.
Wreszcie nadeszła pora. Dłonie miała mokre od potu, gdy z trudem szła na środek Sali, a nogi jak z galarety.
Rękojeść miecza świetlnego zwisała z pętli w tunice, uderzając o ranę na udzie. Przebrnęła przez rytuały otwarcia,
kłaniając się najpierw mistrzyni Xan i podając jej miecz świetlny do skontrolowania. Xan sprawdziła ustawienia
Mocy i zwróciła go właścicielce. Teraz i Pax skłonił się nisko. Z teatralnym pokłonem podając swoją broń. Kiedy
Żelazna Ręka ją oglądała, spojrzał wesoło na Scout i leciutko mrugnął. Nie można się było nie uśmiechnąć. „Cieszę
się, że to ty", wyszeptał samymi wargami.
Przypięli na powrót miecze i odstąpili, stając naprzeciwko siebie. Skłonili się. - Niech Moc będzie z tobą - rzekł
Pax i Scout wiedziała, że powiedział to szczerze.
Szmer rozmów w sali ucichł powoli. Żelazna Ręka ujęła małą, czerwoną chusteczkę. Teraz, kiedy przerażające
oczekiwanie dobiegło końca, Scout była spokojniejsza. Poczuła, jak jej koncentracja rozluźnia się i rozpływa,
napełniając całą salę. Oddychała coraz wolniej, uświadamiając sobie obecność każdej osoby oddzielnie, nawet tych,
którzy znajdowali się za jej plecami. Czuła też obecność mistrza Yody, świecącą jak lampa.
Mistrzyni Xan wypuściła chusteczkę z palców. Czerwona szmatka spadła, trzepocząc tym wolniej, że dla Scout t
Paxa czas zmienił swój bieg, aż wreszcie łagodnie jak płatek śniegu opadła na podłogę.
Dwa miecze świetlne ożyły z trzaskiem. Starły się, zawirowały, znów starły. Przez chwilę trwały nieruchomo,
mrucząc i trzeszcząc w powietrzu. Pax zaśmiał się, a Scout stwierdziła, że odpowiada mu uśmiechem. Było jej
trochę wstyd, że tak kombinowała. Trudno nie życzyć Paxowi jak najlepiej. Mogłabym pozwolić mu wygrać,
pomyślała. Aż zamrugała, zastanawiając się nad tym pomysłem. Może oddać starcie. Jeśli sprawi, że będzie aż
nadto widoczne, że „pozwoliła" mu wygrać, każdy pomyśli sobie, że przecież mogłaby go pobić, gdyby naprawdę
chciała. To niezupełnie prawdziwa przegrana. Mogłabym pozwolić mu wygrać, pomyślała. Poczuła ogromną ulgę.
Pax teraz wejdzie do kolejnej rundy, będzie się świetnie bawił, a Scout po raz pierwszy od sześciu tygodni
przestanie się martwić o turniej i wspólnie z nim będą świętować jego zwycięstwo. Pax wykonał lekki pokłon
brzęczącą, zieloną klingą miecza. - Gotowa, Scout? - zapytał i leciutko opuścił miecz, jakby zapraszając ją do
starcia. Powinnam pozwolić mu wygrać.
Cisza wypełniona jedynie pomrukiem mieczy nagle została zakłócona pełnym irytacji chrząknięciem mistrza
Yody.
Scout zamrugała, jakby budząc się ze snu. Na wszystkie czarne gwiazdy - syknęła. - Prawie mnie miałeś. Pax
próbował użyć na niej Mocy.
Potrząsnęła głową, aby całkowicie pozbyć się oszołomienia, Pax nie był manipulatorem, pewnie nawet nie
zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Ale nie można się było pomylić; on potrafił skłonić ludzi, aby go lubili. Zawsze
tak było. Scout roześmiała się i wykonała palcami mistyczny gest.
- Nie szukasz zwycięstwa - rzekła. Pax spojrzał na nią ze sporym zaskoczeniem. - Tak, jestem gotowa - dodała. I
zaatakowała.
Weszła szybko ze skosu, sprawdzając jego pracę nóg. Klinczem unieruchomiła ich ostrza i wykorzystała swój
wzrost i wagę, aby go odepchnąć. Cofnął się niepewnie, a ona spróbowała wykorzystać przewagę. Rozluźnił ciało,
wykonał pad w tył, wysuwając ostrze z klinczu, i zgrabnie ciął na wysokości jej karku. Zaledwie zdołała odparować
cios, ale to wytrąciło ją z równowagi i sprawiło, że poleciała do przodu. Przeskoczyła nad przeciwnikiem,
przetoczyła się przez ramię i skoczyła na nogi, wysoką paradą zatrzymując jego ostrze w snopie iskier. O nie, to
było zbyt blisko.
Pax odstąpił do pozycji en garde, śmiejąc się od ucha do ucha. Widać, że dawno się tak dobrze nie bawił. Dla
niego to tylko gra. Nikt nie wyśle Paxa Chizzika do oddziału rolniczego. Nie, nawet za dwadzieścia lat będą z
zapartym tchem czytać o jego dzielnych wyczynach jako rycerza Jedi. Oczywiście zapisanych przez zakochane
dziennikarki. Wystarczyło, żeby zrobiło jej się niedobrze.
Zaatakował.
Zazwyczaj byli równi sobie, lecz dziś Pax wyraźnie czuł Moc. Jego atak był długi i płynny, seria fint i cięć
oślepiająco szybka, jedno bez trudu przechodziło w drugie, a prawdziwe ataki przeplatały się z markowanymi. Scout
sparowała pierwsze trzy ciosy z coraz większym trudem, odstąpiła do tyłu i poczuła, że zaczyna się gubić w
wirujących skrętach światła, aż wreszcie wycofała się biegiem, wykorzystując swoją szybkość, aby uciec z labiryntu
mruczącej zieleni, w który omal nie dała się złapać.
Kolejna pauza. Stali teraz o pięć kroków od siebie. Scout oddychała ciężko. Spojrzała w dół i stwierdziła, że ma
nadpaloną tunikę w miejscu, gdzie ostrze przeciwnika podeszło zbyt blisko. Zapach zwęglonej tkaniny łaskotał ja.
W gardle. Pax spojrzał na swój miecz i wytrzeszczył oczy. - Rozpoznałaś to, Scout? - Co?
- Mrlissańska półzapora. Sama mnie tego nauczyłaś. Szukałem cię w Mocy, wiesz, tak jak nas tego uczą, i nagle
wydawało mi się, że wykonuję wokół ciebie półzaporę, ale tylko światłem.
Przez salę przebiegły szmery i rzadkie oklaski. To tyle, jeśli chodzi o próbę zwycięstwa wprost, pomyślała
ponuro Scout. Czas na plan B. Pax spojrzał na nią zdumiony.
- Nigdy w życiu czegoś takiego nie zrobiłem - rzekł zachwycony. Ruszył w jej stronę z nową ufnością, gotów po
raz kolejny rozpłynąć się w spokojnej furii Mocy. Scout upuściła miecz na ziemię.
Pax zatrzymał się, zaskoczony. Scout wysunęła obie ręce dłońmi do góry i skłoniła się.
Pax wreszcie zrozumiał. Przypiął miecz do pasa i z szacunkiem oddał jej ukłon. Scout widziała, jak bardzo stara
się nie stracić twarzy.
- Dobra walka - rzekł. A potem, postępując krok bliżej, dodał szeptem. - To chyba nie znaczy, że cię wyślą do
oddziałów rolniczych, co?
Scout próbowała uśmiechać się krzepiąco. Wyciągnęła dłoń do uścisku.
- Nie martw się o mnie - rzekła łagodnie, gdy ich dłonie się splotły. - Wszystko będzie...
W pół zdania, kiedy tylko poczuła, że go trzyma, przekręciła dłoń, blokując ją w nadgarstku. Pax zamrugał
zaskoczony, po czym szybko padł na kolana pod rosnącym naciskiem. - O mamo - jęknął. - Tu mnie masz. Drugą
ręką trzykrotnie uderzył w podłogę. Scout natychmiast zwolniła blokadę.
- Przepraszam - rzuciła.
Hanna Ding, arkaniańska uczennica w wieku Scout, wyminęła ją i podeszła do Paxa.
- To było chamskie - rzekła. W najlepszych czasach Hanna wykazywała się znacznie większą od przeciętnej
dozą arkaniańskiego zarozumialstwa, a teraz spojrzenie jej mlecznobiałych oczu świadczyło o tym, że choć niewiele
dobrego spodziewała się po Scout, to jednak miała o niej lepsze mniemanie. Mistrzyni Żelazna Ręka zbliżyła się do
nich.
- W porządku, Chizzik?
- Moja duma jest lekko poszkodowana - przyznał smutno, potrząsając obolałą dłonią - ale poza tym nic mi nie
jest.
- Rozumiem, że zdyskwalifikujecie Enwandung Esterhazy - syknęła Hanna.
- Z całym szacunkiem - wycedziła Scout, zmuszając się do spojrzenia mistrzyni Xan prosto w oczy - warunki
starcia były dokładnie określone.
- Walka ma trwać tak długo, aż jeden z walczących nie podda się lub nie otrzyma trzech ciosów - przypomniał
Pax. - To nie wina Scout, że byłem głupi i zapomniałem o zasadach. Wystrychnęła mnie na dudka i to całkiem
uczciwie.
- Nie widzę podstaw, aby zmieniać wynik starcia - odparła Xan i wyszła znów na środek sali. Hanna Ding
popatrzyła w ślad za nią.
- Brawo, Scout. Udowodniłaś, że potrafisz, bić się z małymi chłopcami, jeśli tylko pozwolą ci kantować. -
Spojrzała na nią mlecznymi oczami. - Ależ musisz być z siebie dumna.
Scout jakoś nie była zaskoczona, kiedy stwierdziła, że w drugiej rundzie ma walczyć właśnie z Hanną. To było
całkiem w stylu Jedi - postawić je naprzeciwko siebie i sprawdzić, która lepiej sobie poradzi z zachowaniem zimnej
krwi. Na dumnej, bladej twarzy Hanny odmalowało się zadowolenie, kiedy usłyszała imię Scout wymienione po
swoim. - Już się cieszę - syknęła.
Jasne, wiem, pomyślała posępnie Scout. Realistycznie rzecz biorąc. Hanna była o wiele lepszą wojowniczką.
Fizycznie Scout miała niewielką przewagę w szybkości i sile dzięki dodatkowym treningom. Technicznie były
porównywalne - może Hanna nieco lepsza we władaniu mieczem świetlnym, za to Scout zdecydowanie
przewyższała ją w technikach walki wręcz, których nauczała mistrzyni Żelazna Ręka. Jeśli jednak uwzględnić Moc,
starcie nawet w przybliżeniu przestawało być wyrównane. Hanna miała czternaście lat i potrafiła wykorzystać Moc
znacznie lepiej niż Pax Chizzik - była opanowana i zręczna. Scout obserwowała jej rozgrzewkę po drugiej stronic
Sali, skoki w powietrze na nieprawdopodobną wysokość i spadanie powoli, niczym płatek śniegu. - Powodzenia -
mruknęła Lena, obserwując rozgrzewkę Hanny. Scout syknęła.
- Jest dobra strona tego medalu. Wreszcie będę walczyć z kimś, komu naprawdę chcę dołożyć.
Nadszedł czas starcia. Skłoniły się Xan, podały swoją broń do sprawdzenia, po czym złożyły pokłon sobie
wzajemnie. Mistrzyni Xan oznajmiła:
- Podobno kilku uczniów bardzo głośno domagało się, aby turniej odbywał się w naturalnych warunkach. - Czy
Scout się zdawało, czy mistrzyni Xan patrzyła prosto na nią? - W rzeczywistości rzadko mamy optymalne warunki
do walki. Możemy nagle znaleźć się w nieważkości albo zostać zaatakowani z zaskoczenia przez, roboty lub
obcych, których fizjologia utrudnia lub uniemożliwia pewne techniki. Oczywiście wprowadzenie na przykład
Goraksa do świątyni nie miałoby sensu, ale istnieje parę rzeczy, których możemy spróbować. Na przykład w
rzeczywistej walce - teraz Scout mogłaby przysiąc, że oczy Xan spoczęły właśnie na niej - często bywa ciemno. I
światła zgasły.
O rany, pomyślała Scout. Też mi problem. Nic muszę wcale ufać tylko oczom. Mogę zaufać Mocy.
Było całkiem ciemno. Scout słyszała jedynie oddechy widzów oraz własne głośno bijące serce. Cichy szelest
tkaniny podpowiedział jej, gdzie stoi mistrzyni Xan. Teraz zapewne unosi czerwoną chusteczkę... a Scout nic ma
pojęcia, kiedy ją wypuści. O, nie.
Próbowała użyć Mocy; usiłowała uwolnić świadomość i rozpostrzeć ją na ciemny pokój. Czuła obecność
wyczekujących akolitów, mistrza Yody w kącie, mistrzyni Xan. Ale nie mogła dostrzec małego strzępka czerwonej
szmatki. Jeśli chodzi o ścisłość, miała również niewielkie pojęcie, gdzie znajduje się Hanna. Wydawałoby się, że
Arkanianka potrafi modyfikować Moc tak jak Quarren wypluwa atrament do morza. No cóż, z tym nic nie da się
zrobić. Nie może włączyć miecza, dopóki chusteczka nie dotknie ziemi, a nie mogła stwierdzić, kiedy to nastąpi.
Będzie musiała pozostawać czujna, gotowa odskoczyć w tył, gdy tylko Hanna wykona jakikolwiek ruch. Scout
spoglądała w ciemność oczami wielkimi jak spodki; z napięciem nasłuchiwała każdego skrzypnięcia, każdego
szeptu. Włoski na jej ramionach uniosły się lekko, jakby mogła słuchać skórą.
I wtedy otrzymała dar od Mocy: nagle, wstrząsające poczucie, że Hanna zaatakuje i... Teraz!
Moc powiedziała Scout, kiedy nadejdzie atak. Dzięki własnej ciężkiej pracy wiedziała, jaki ten atak będzie.
Scout od sześciu tygodni bardzo pilnie obserwowała Hannę. Wiedziała, że Arkanianka rozpocznie wysokim,
wspomaganym Mocą skokiem, aby znaleźć się poza polem widzenia Scout i w nadziei, że spadnie na nią z góry
niczym drapieżny ptak. Ostrze przeciwniczki zaświeciło jak uderzenie zielonej błyskawicy i spadło wprost z góry,
lecz ostrze Scout, niebieski, zimny promień, bezbłędnie wyszło mu na spotkanie. Ostrza starły się w spektakularnym
snopie iskier, a siła parady sprawiła, że Hanna poleciała w tył, koziołkując w powietrzu. Arkanianka wykonała
idealne salto w tył i wylądowała w pozycji bojowej, nie tracąc równowagi. Po sali przebiegła fala oklasków.
Zielone i niebieskie odblaski syczały i pulsowały w mlecznobiałych oczach Arkanianki.
- Chodź tu, Esterhazy. Może wypróbujesz na mnie jedną z tych swoich brudnych sztuczek? Nie zużyłaś ich
chyba wszystkich na biednego Paxa, co? Scout zaśmiała się. - Nawet jednej dziesiątej.
Jeśli Hanna miała jakąś słabość, była nią zbyt wielka miłość do miecza świetlnego. W jej lubiącej komfort
naturze było coś takiego, że strumienie potu podczas walki wręcz budziły w niej wstręt. Naprawdę czuła się o wiele
lepiej, stojąc dwa kroki od swojego przeciwnika, kiedy to ostrze walczyło za nią.
- Wiesz, Hanna, zastanawiałam się zawsze nad jedną rzeczą. Jak ci się udawało... Scout w pół zdania rzuciła się
ku niej jak strzała, w nadziei że ją zaskoczy. Hanna sparowała, Scout odskoczyła. Arkanianka tryumfalnie
przechwyciła jej ostrze i odbiła w bok. Błękitny miecz Scout przeleciał obok, nie czyniąc szkody, ale o to chodziło;
miało to służyć jedynie odwróceniu uwagi i sprawić, że Hanna poczuje się lepsza i sprytniejsza, przynajmniej do
momentu, kiedy Scout nie znajdzie się tuż obok, a jej sprężysty kopniak nie zwali przeciwniczki z nóg. Obie ciężko
upadły na matę.
Scout próbowała wykorzystać swoją przewagę, ale zanim znalazła się z powrotem na nogach, Arkanianka
przygotowała się już do nowego ataku. Hanna miała chaotyczny styl walki, wymierzała szybkie cięcia pod ciągle
zmieniającym się kątem. Tylko talent Scout ją uratował, uprzedzając dyskretnie o kolejnych fintach i pozwalając
parować jedynie prawdziwe ciosy.
Pamiętaj, to ty jesteś bronią, powiedziała sobie Scout. Nie możesz liczyć wyłącznie na miecz świetlny. Bądź
bronią.
Cięcie, parada, ciecie, parada, cięcie - i tym razem, zamiast wykonać spodziewaną wysoką paradę. Scout
zanurkowała nisko pod ostrzem przeciwniczki, aby podciąć Hannie kolana. Arkanianka odskoczyła, zrobiła salto, aż
Scout znalazła się pomiędzy jej nogami, po czym wykonała obrót i znów wylądowała w pozycji bojowej. Teraz
przykucnęła, z nurkowania przeszła w przewrót i skoczyła w górę. Już obie dyszały ciężko. Zielony i niebieski
miecz świetlny syczały cicho.
Hanna znów zaatakowała, lecz tym razem użyła również Mocy, pociągając za sobą prawe ramię Scout, aby jej
parada przyszła zbyt późno i by dziewczyna musiała odskoczyć w tył, z dala od kręgu mat. Scout wstała, odzyskując
równowagę, i wsunęła się pomiędzy zaskoczonych widzów, którzy pospiesznie schodzili jej z drogi. - Hej! -
wykrzyknęła Hanna. - Nie możesz tam iść! - Odwróciła się do mistrzyni Xan. - Ona nie powinna tego robić,
przecież widzowie mogą przy okazji oberwać! Scout wsunęła się za plecy Leny Missy.
- Czasem widzowie też obrywają - rzekła, wzruszając ramionami.
- Mistrzyni Xan!
Scout wydawało się, że kąciki ust Jedi unoszą się w lekkim uśmieszku.
- To jest prawdziwa sytuacja, mistrzyni Xan. - Scout lekko poklepała Lenę po ramieniu. - A to jest poligon.
- Może i tak - oschle odparła Żelazna Ręka. - Ale myślę, że przy najmniej dzisiaj postaramy się uniknąć ofiar,
Scout. Walczymy jedynie w kręgu centralnym. - Uniosła dłoń, zamykając tym samym usta Hannie. - To nie stanowi
podstaw do dyskwalifikacji Enwandung Esterhazy. Właśnie tak postanowiłam, a ona może rozpocząć walkę we
właściwych granicach bez żadnej kary. W ten sposób obie będziecie usatysfakcjonowane - dodała i bynajmniej nie
było to pytanie.
- Oczywiście - natychmiast odparła Scout z niskim ukłonem. - Oczywiście - wycedziła jej przeciwniczka.
Hanna odstąpiła na bok, a Scout z całym opanowaniem, na jakie było ją stać, wróciła na środek kręgu mat. -
Zaczynajcie.
Koniec miecza Hanny opadł i Arkanianka skoczyła do przodu, tnąc w kierunku głowy Scout. A Scout schowała
się za mistrzynią Xan.
Ostrze miecza świetlnego Hanny znalazło się o szerokość dłoni od twarzy mistrzyni Xan, znieruchomiało i
odskoczyło jak palce dziecka od gorącego pieca. - No proszę - syknęła Scout. - O mało nie zraniłaś niewinnego
widza.
Hanna otworzyła usta i wydała coś w rodzaju warknięcia. Rzuciła się za Żelazną Rękę. Scout uciekła na druga,
stronę.
- Stop! - wykrzyknęła mistrzyni Xan.
- To nie moja wina - odparła Scout. - Jesteś w samym środku pola walk, mistrzyni. Hanna bulgotała gniewnie.
Żelazna Ręka naprawdę z trudem walczyła o zachowanie powagi.
- To prawda, Scout. - Podeszła do krawędzi kręgu, a Scout i Hanna podążyły za nią niczym dwa orbitujące
księżyce. - Ale czasem teren się zmienia.
- Obawiałam się, że to powiesz - westchnęła Scout, odskakując w tył, aby uniknąć cięcia, kiedy mistrzyni Xan
opuściła ring. Hanna ruszyła za nią.
- Jeszcze jakieś inteligentne pomysły?
- Właśnie nad tym pracuję.
Wreszcie rozzłościła Arkaniankę w wystarczającym stopniu, aby ta przestała władać Mocą z taką subtelnością,
jak to robiła na początku starcia. Jednocześnie zaczynało jej brakować sztuczek, które mogłaby zastosować wobec
Hanny. Druga uczennica również zdawała sobie z tego sprawę. Zaatakowała znowu, tym razem bardziej
metodycznie, krok za krokiem wypierając Scout poza krawędź ringu. Nie mogę na to pozwolić, pomyślała Scout.
Nie wolno jej dać się zepchnąć wyłącznie do defensywy. Odskoczyła, odparowała cięcie i wygięła nadgarstek, aby
zblokować ostrza, po czym pochyliła się, jakby chciała zaatakować, tak samo jak w walce z Paxem. Tym razem
wyciągnęła lewą dłoń i dźgnęła dwoma palcami we wrażliwy punkt pod lewym łokciem Hanny.
To było doskonałe zagranie. Przedramię Arkanianki zdrętwiało na chwilę, jej pozbawione czucia palce rozwarły
się, lecz w tej samej chwili Scout kopnęła ją w rękę z całej siły, aż miecz świetlny Hanny poszybował w powietrzu.
Scout z triumfalnym pomrukiem rzuciła się do przodu, zataczając krąg ostrzem...
...ale Hanna w jakiś nieprawdopodobny sposób zdołała przeskoczyć nad jej klingą. Scout przeleciała przez
miejsce, gdzie powinna była znajdować się przeciwniczka, potknęła się, odzyskała równowagę i odwróciła w samą
porę, gdy Hanna z zaciśniętymi ustami ściągała Mocą z powietrza swój miecz świetlny. Rękojeść wylądowała w
dłoni Arkanianki z głuchym stukiem. Hanna bezlitośnie napierała na Scout.
- To była twoja ostatnia szansa.
Runęła na Scout jak burza; machała rękami z nieprawdopodobną szybkością, a długie, brzęczące ostrze spadało
jak zielona rozwidlona błyskawica.
Scout powoli i bezlitośnie traciła grunt pod nogami. Widziała nadchodzące ataki, wiedziała, które są prawdziwe,
a które tylko zwodzą, lecz Hanna całą swoją wolą blokowała jej prawe ramię, wykorzystując Moc do spowolnienia
ruchów przeciwniczki, aż Scout wydawało się, że walczy w wodzie lub błocie. Finta, cięcie, finta, sztych, sztych, a
potem ostry, głęboki cios w nogę, który przeorał tkaninę szaty Scout i pozostawił na jej udzie czerwoną smugę.
Ból rzucił nią o podłogę. Przetoczyła się na bok i wstała, parując atak Hanny, który prawie musnął jej twarz.
Miecz syknął jak wściekły wąż, zalewając jej oczy zielonym światłem. Scout stęknęła i obróciła się znowu, usiłując
wyprowadzić cios, lecz Hanna była już po wewnętrznej stronie jej ostrza i ściągnęła je do parteru tak mocno, że
palce Scout musiały na ułamek sekundy poluzować chwyt. Hanna użyła Mocy, aby chwycić jej miecz, tę smugę
błękitnego ognia; wyrwała go z palców Scout, odrzucając daleko, na drugą stronę sali.
No, zacznij walczyć naprawdę, modliła się Scout. Gdyby Hanna spróbowała starcia wręcz, istniałaby dla niej
nadzieja. Cokolwiek, dźwignia na staw, blok ramieniem... cokolwiek. Arkanianka wstała.
Scout uwolniła ramię i przetoczyła się na plecy, wyrzucając do przodu nogi, lecz Hanna była już poza jej
zasięgiem, zimna i opanowana, a jej zielony miecz brzęczał i śpiewał o centymetry od serca Scout. Arkanianka
spojrzała w dół na Scout, z wysokości, która leżącej wydawała się olbrzymia, nie do pokonania, jak odległość od
pola na farmie do gwiazd. - Poddaj się - syknęła Hanna.
Scout leżała pod ostrzem, z trudem chwytając oddech. Noga paliła i pulsowała. Hanna niecierpliwie zerknęła na
przeciwniczkę.
- Poddaj się!
- Nie.
Arkanianka zamrugała.
- Co?
- Nie. - Scout odkaszlnęła i splunęła. - Mówię: nie. Nie poddam się.
Hanna wytrzeszczyła oczy, szczerze zdumiona.
- Ale... przecież ja zwyciężyłam. Teraz ty musisz się poddać.
Scout pokręciła głową.
- Nie sądzę. - Pomyślała, że mogłaby użyć Mocy i ściągnąć ku sobie miecz, kiedy uwaga Hanny skupiona była
na czym innym, ale przez ból głowy trudno jej było się skoncentrować. I była zmęczona, tak strasznie zmęczona. -
Nie jestem jeszcze gotowa się poddać.
- Ale dlaczego? Scout wzruszyła ramionami. - Chyba jeszcze za mało boli. Hanna z niedowierzaniem pokręciła
głową.
- Jesteś szalona. Co ja mam teraz zrobić? Przeciąć cię, kiedy tak leżysz? - Jej miecz świetlny brzęczał i szumiał,
tryskając snopami iskier. Wtedy Sout nagle doszła do wniosku, że jest w stanie wygrać tę walkę. Uśmiechnęła się.
- Walczymy, dopóki jedno z nas się nie podda lub nie zainkasuje trzech oparzeń. Dotknęłaś mnie raz. A to
znaczy, że jeszcze dwa mi pozostały - powiedziała przez zaciśnięte zęby i chwyciła ostrze miecza Hanny nagą lewą
dłonią. - Nie możesz tego zrobić! - wrzasnęła Hanna.
- Chcesz się założyć? - Ostrze pluło ogniem i paliło, ale Scout trzymała się go jak ostatniej deski ratunku.
Szarpnęła w dół. Hanna, nie dowierzając własnym oczom, nie zdążyła dość szybko puścić rękojeści i pozwoliła się
pociągnąć do przodu. Upadła na Scout, która jednak zdążyła się już przetoczyć na bok i prawą ręką sięgnęła do
kołnierza tuniki Arkanianki.
Zaczęły się turlać po podłodze. W pewnej chwili Scout znalazła się na górze, z lewą dłonią wciąż trzymającą
ostrze miecza Hanny, a prawą zaciśniętą wokół gardła przeciwniczki. Scout była najlepszą uczennicą Żelaznej Ręki;
jej chwyty na gardle odznaczały się wyjątkową precyzją, zawsze doskonale wypośrodkowane na trójkącie krtani.
Nieodmiennie powodowały utratę przytomności w ciągu dziesięciu sekund. Scout naciskała, odliczają czas, przez
jaki musiała jeszcze trzymać klingę miecza Hanny. Jeden, dwa. trzy...
Mleczne oczy Arkanianki zasnuły się mgłą, lekką jak opar, który nasuwa się na srebrzysty staw. Cztery, pięć.
- To nie...
Sześć.
-...uczciwe - szepnęła Hanna.
Siedem.
Poddała się.
Scout krzyknęła dziko i odrzuciła od siebie miecz świetlny Hanny. Stoczyła się z bezwładnego ciała
przeciwniczki, z trudem dźwignęła się na nogi i zaczęła potrząsać biedną, poparzoną dłonią, wyrzucając z siebie
potok słów, które nigdy nie powinny były zabrzmieć pod sklepieniem Świątyni Jedi. Nogi drżały pod nią tak silnie,
że bała się upaść znowu. Zdołała jednak pokłonić się mistrzyni Xan.
Żelazna Ręka spoglądała na nią. Już się nie śmiała. - Wiesz, Esterhazy, gdyby to była prawdziwa walka...
- Z całym szacunkiem, mistrzyni... - Scout urwała, żeby złapać oddech i otrzeć pot z czoła. - Z całym
szacunkiem, to była prawdziwa walka. To jest prawdziwe - powiedziała, obejmując gestem całą salę. - Miecz
świetlny był prawdziwy, tylko ustawiony na najniższą moc. Za jej plecami Hanna poruszyła się i jęknęła.
- Ona też jest prawdziwa. - Scout spojrzała na Hannę. - To była prawdziwa walka. Po długiej chwili mistrzyni
Xan skinęła głową. - Chyba jednak masz rację.
W kilka sekund później rozległy się pierwsze oklaski. Aplauz trwał jeszcze, kiedy Scout wychodziła z sali,
odtrącając pomocne dłonie. Sama dokuśtykała do skrzydła medycznego.
R O Z D Z I A Ł 4
Cały refektarz Świątyni aż huczał od komentarzy na temat turnieju, kiedy uczniowie i nauczyciele zasiedli do
południowego posiłku. Nawet mistrz Yoda, który zazwyczaj spożywał posiłki w swoim pokoju, dowlókł się do
jednego z długich, wspartych na krzyżakach stołów i stękając, wgramolił się na ławkę, skąd mógł łaskawym okiem
obserwować całą salę.
- Mistrzyni Leem! - zawołał, machając laską, kiedy ujrzał Maks wchodzącą do sali. - Usiądź ze mną na chwilę,
dobrze?
Długa szczęka Maks wykonywała delikatnie przeżuwające ruchy. Naprawdę to miała zamiar znaleźć swojego
padawana, Whie, żeby przekazać mu ostatnie instrukcje przed popołudniową serią rozgrywek. Szczerze mówiąc,
chciała to zrobić raczej po to, aby uspokoić własne nerwy, aniżeli pomóc chłopcu, który przez pierwsze dwie
konkurencje przeszedł bez wysiłku, pierwszego przeciwnika rozbrajając, a drugiemu zakładając prześliczną blokadę
na nadgarstek, tak że tamten zaledwie odczuł porażkę. Chłopak świetnie sobie radził, jak skoczek, który gładko
wchodzi w wodę, nie rozbryzgując jej. Nie potrzebował jej pomocy.
Poza tym, kiedy wielki mistrz zakonu Jedi zaprasza kogoś na obiad, trudno mu odmówić. Nawet gdyby się
chciało.
Szczerze mówiąc, nawet osoby, które chętnie poszłyby za Yodą do samych bram Śmierci, wolały nie dzielić z
nim posiłku. Być może przemierzanie galaktyki wzdłuż i wszerz przydało podniebieniu mistrza wyjątkowej
odporności, większej niż u innych śmiertelników, a może tak wyewoluował, że nie dbał o to, czym się zapycha, a
może po ośmiuset latach życia obumarły mu wszystkie kubki smakowe. W każdym razie ulubione potrawy starego
gnoma były nieodmiennie odrażające. Lubił gorące, bagienne potrawki cuchnące jak gotowane błoto: malutkie, bure
przystaweczki, które niezgrabnie pełzały po talerzu, i lepkie, ciągnące się napoje rozmaitej konsystencji - od
przesłodzonego syropu po ziarnisty szlam. Mistrzyni Leem usiadła obok niego i przyglądała się niepewnie, jak
najstarszy i największy z żyjących Jedi radośnie zagląda do miski pełnej brązowoszarej papki, w której pływały
niewielkie kawałki czegoś, co wyglądało jak surowy tłuszcz zwierzęcy; całość była posypana łuskami jakiegoś
małego gada. Pachniało to jak martwy piżmoszczur, który za długo pozostawał na słońcu.
- Doskonale walczył rano twój padawan - zauważył Yoda z pełnymi potrawki ustami.
Mistrzyni Leem dopiero co ostrzyła sobie apetyt na talerz suchych ziaren z dodatkiem suszonych woskownic i
kubek wonnej herbatki z pączków narisa, ale w miarę, jak do jej nozdrzy docierał odór lunchu Yody, traciła chęć do
jedzenia. - Tak, Whie świetnie sobie poradził - odparła, a jej oczy nagle przybrały nieobecny wyraz. - Koszmar
zeszłej nocy miał?
- Twierdził, że to nie był jeden z tych... szczególnych snów.
Yoda spojrzał na nią ostro spod pomarszczonego czoła. - Uwierzyłaś mu?
- Nie jestem pewna - przyznała. - Kłamstwo jest do niego niepodobne, zwłaszcza w takiej sprawie. Ale przeraził
się bardzo, poczułam też... - Poruszenie w Mocy. Mistrzyni Leem skinęła głową ze smutną miną.
- A wiec ty też je poczułeś. - Obudziło ją w środku nocy, jak odległy krzyk, tak cichy z początku, że nie mogła
zrozumieć, co wyrwało ją ze snu i sprawiło, że usiadła na łóżku jak ukłuta szpilką, a włosy podniosły jej się na
karku. Yoda pochylił się nad miską, siorbiąc i mlaszcząc.
- Powiedziałem ci, skąd wziął się u nas?
- Właściwie nie. Byłam na długiej misji, kiedy przybył do Świątyni. Przebywał tu już, chyba od trzech lat, zanim
go poznałam. - Wciąż pamiętała, jak to się stało. Wyprowadziła do ogrodu klasę pięciolatków na lekcję botaniki,
aby nauczyć ich nazw i stosowania roślin. Już wtedy Moc u Whie była bardzo silna. Odszedł od grupy, a kiedy
poszła go szukać, znalazła chłopca głaszczącego pączki rigeliańskiego irysa, które pod jego palcami otwierały się i
kwitły, jakby bardzo delikatnie wsączał w nie wiosenną aurę.
Uśmiechnęła się na to wspomnienie i rozejrzała, żeby odnaleźć go w zatłoczonej sali. Częściowo z sympatii, a
częściowo po to, aby nie czuć potwornego smrodu unoszącego się z miski Yody. Whie siedział o trzy stoły dalej, z
innymi chłopcami w jego wieku, a jednak wyobcowany, prawie nie biorąc udziału w rozmowach. Zawsze była w
nim pewna rezerwa, jakby widział coś, czego inni nie byli w stanie ujrzeć i nie potrafił się tym podzielić. W końcu
jednak był jednym z ośmiorga uczniów, którzy pozostali w turnieju, może zatem nie było nic dziwnego w tym, że
siedział samotnie, zbierał myśli i koncentrował się na oczekującym go zadaniu. Poczuł chyba jej spojrzenie na sobie,
bo odwrócił się i spojrzał mistrzyni w oczy z lekkim uśmieszkiem i pełnym szacunku ukłonem.
Dobry padawan. Najlepszy, jakiego miała, choć podobno nie powinno się nikogo faworyzować. Yoda podążył
wzrokiem za jej spojrzeniem.
- Urodził się na Vjunie - rzekł, zlizując pomarszczonym językiem brązowoszare resztki potrawki, które
przylgnęły mu wokół ust. - Szalony jego ojciec był. A jego matka... silna bardzo była. Bardzo silna. Maks
zmarszczyła lekko brwi. - Nie wiedziałam.
- Mm. Żeby wziąć go, błagała. „Zabierzcie go z tej rzeźni", takie jej słowa były. Pijana była, na pół oszalała z
rozpaczy, bo morderstwo dom jej nawiedziło tego dnia. - Wielkie nieba! Yoda skinął głową.
- Niejasna dla mnie nasza ścieżka tego dnia była. Wiedziałem wtedy nawet, że matka zmienić zdanie może. Lecz
Moc silna w nim się wydawała... - Stary mistrz wzruszył ramionami i siąknął nosem. - Domyślaliśmy się.
Odważyliśmy się. Dobrze czy źle, kto wie? Nieraz zło i dobro w krótkim czasie nie mają znaczenia. W dłuższym
okresie, w dziesięcioleciach, w stuleciach... wtedy widzimy rzeczy, jakimi są. Każdy wybór gałęzią drzewa jest: co
na decyzję wyglądało, w istocie jest drogą rozwoju. Każdy czyn, widzisz, jest jak kopalnia, pogrążona w Mocy,
jak... Zaraz! - Yoda urwał, kiedy android usługujący w refektarzu podszedł i chciał zabrać mu miskę, wciąż do
połowy napełnioną. - Stop! Stop! Jem to przecież!
- Ta miska zawiera substancję, której moje receptory nie identyfikują jako żywność - oznajmił mały, okrąglutki
android. - Proszę tu zaczekać, a przyniosę, panu specjalność dnia. Yoda chwycił brzeg miski.
- Arogancka maszyna! Nie w menu moje posiłki są. Specjalnie dla mnie robione to jest!
Serwomotory androida zawyły, jakby próbował wyrwać miskę mistrzowi.
- Wstępne odczyty nie mogą potwierdzić jadalności tego, co jest w tej misce. Proszę zaczekać, a przyniosę panu
specjalność dnia.
- Precz! - krzyknął Yoda, waląc androida laską po chwytaku. - To moje. Odejdź! - Powinien pan spróbować
specjalności dnia - przekonywał android. - Pieczone plastry dru'una w sosie rybnym. Proszę poczekać, zaraz
przyniosę.
Yoda jeszcze raz przyłożył androidowi laską, po czym szarpnął miskę. Android pociągnął w swoją stronę. Miska
pękła, potrawka rozbryznęła się na wszystkie strony, głównie zaś na szatę mistrzyni Jedi Maks Leem.
- O rany, rozlało się - jęknął android z satysfakcją. - Zaraz to posprzątam.
Okrągłe oczy Yody zrobiły się jeszcze większe. Wbił wzrok w androida. - Ba! - rzekł z pogardliwym
prychnięciem. - Roboty!
Mistrz zakonu Jedi, drżąc ze złości, pokazał język androidowi, który radośnie zbierał z szaty mistrzyni Leem
kawałki czegoś, co wyglądało jak duszone ścięgna. W dziesięć minut później mistrzyni Leem wróciła na salę w
świeżym ubraniu, a mistrz Yoda zezował ponuro na talerz pieczonych plastrów dru'una w sosie rybnym.
Rozpogodził się, kiedy do refektarza wszedł Jai Maruk, i skinięciem laski zaprosił szczupłego Jedi do swojego stołu.
- Popatrzeć przyszedłeś?
Mistrz Maruk dołączył do siedzących. Złożył Yodzie dostojny pokłon, a Leem skinął przyjaźnie głową. -
Mistrzyni Xan powiedziała mi o tym.
- O czym? O czym ci powiedziała? - zapytała Maks Leem.
Jai Marok wziął z tacy przechodzącego androida filiżankę parującej stymkafy, którą Yoda obrzucił pełnym
dezaprobaty spojrzeniem. - Masz padawana, który po turnieju wciąż żyje, tak?
- To właściwie była odpowiedz - zauważyła mistrzyni Leem.
Mistrz Maruk pozwolił sobie na rzadki u niego, blady uśmieszek.
- Zostało ośmioro - odparł Yoda, ze zmarszczonymi brwiami wpatrując się w plecy oddalającego się androida z
napojami.
- Chyba siedmioro - rzekł Maruk. - Ta dziewczyna, Esterhazy, jest ranna; słyszałem, że zgłosiła się do medyka z
poparzoną ręką i nogą.
W tej chwili po sali przebiegł szmer, zwłaszcza wśród siedzących najbliżej wschodnich drzwi, w których
właśnie stanęła Scout. Yoda z przekornym uśmiechem spojrzał na wysokiego Jedi. - Zgłosiła się, tak.
- Wiedziałeś, że wróci?
- Domyślać tylko się mogłem.
- Nie może dalej walczyć - rzekł Maruk, kręcąc głową. - Lewa ręka paskudnie poparzona, obandażowana, kuleje
na lewą nogę... prawdopodobnie jeszcze jedno oparzenie od miecza świetlnego. Co sądzisz o sposobie, w jaki dziś
rano walczyła? - zapytał, zwracając się do Yody. - Nie całkiem zgodnie z ideałami Jedi, moim zdaniem. Yoda
wzruszył ramionami. - Jakie ideały na myśli masz?
- Zbyt wiele oszustw.
- Ale i wytrwałość - odparła mistrzyni Leem. - Dużo wytrwałości. I odwaga.
- Hm. I jeszcze jedno - mruknął Yoda. Młodsi Jedi spojrzeli na niego. - Nigdy się nie poddaje - rzekł, mrużąc
pomarszczone powieki. - Dalej uważacie, że do oddziałów rolniczych należy ją posłać?
- Nie do mnie należy kwestionowanie twoich decyzji dotyczących rozwoju naszych uczniów. Yoda postukał
Maruka laseczką po łydkach.
- A więc dobrze - ostrożnie odparł Jai. - Tak, właśnie tak uważam. Myślę, że jest mądra i zdecydowana, a w
oddziałach rolniczych może w ciągu wielu lat zdziałać mnóstwo dobrego. Rycerz Jedi ma inny rodzaj misji, a jeśli
tu zostanie, zginie w ciągu pół roku. Czy będziemy się cieszyć, że pozwoliliśmy spełnić się jej marzeniom, kiedy
marzycielka nie przeżyje?
- To, że nie jest silna Mocą jak niektórzy, z pewnością wymaga od niej dodatkowego wysiłku - zgodziła się w
zadumie mistrzyni Leem. - Może też jednak nakłada na nas większą odpowiedzialność.
Była Granką o łagodnym sercu i nie podobał jej się pomysł wystania Scout do oddziałów rolniczych.
- Może powinniśmy podjąć starania, bardziej, przyłożyć się do jej szkolenia. Nikt nie może powiedzieć, że Scout
nie dała z siebie wszystkiego, aby stać się padawanką. Czy możemy twierdzić, że i my pracowaliśmy tak ciężko,
aby zostać rycerzami Jedi? Yoda zachichotał.
- Dobre serce i spryt masz, mistrzyni Leem. Jaiu Maruku, załóż się ze mną, co? Jai wyglądał na bardzo
nieszczęśliwego. - Oczywiście, mistrzu, jeśli takie jest twoje życzenie.
- Popatrz na turniej, jak się zakończy. Jeśli z ośmiu pozostałych nasza dziewczyna znajdzie się w ostatniej
czwórce, do oddziałów rolniczych ją wyślę.
- Po zwycięstwie odniesionym nad trzema czwartymi innych uczniów? Po tym, jak daleko zaszła? -
wykrzyknęła mistrzyni Leem. Yoda wzruszył ramionami.
- Gorsze próby Jedi muszą odbywać, szanse bywają mniejsze. I jak powiada mistrz Maruk, nie jest silna Mocą ta
dziewczyna.
- A jeśli skończy w pierwszej czwórce? - podejrzliwie zapytał mistrz Maruk.
- Druga, trzecia, czwarta uczennicą będzie. Ale jeśli wygra - rzekł Yoda, dźgając Jaia Maruka laseczką w pierś -
twoim padawanem zostanie. - Moim! - wykrzyknął Marok. - Czemu moim?
Yoda zachichotał.
- Bo przecież wtedy przegrasz, Jaiu Maroku. I będziesz musiał się nauczyć zwyciężać... najlepiej od kogoś, kto
się na tym zna.
Mistrz Marok wyglądał tak, jakby przed chwileczką ktoś siłą wtłoczył mu do gardła kolczastogrzbietą ropuchę z
Tatooine, lecz oszczędzono mu konieczności udzielenia odpowiedzi, bo mistrzyni Xan kiwnęła w dłonie, prosząc o
uwagę. Stoły, przy których siedzieli uczniowie Jedi, doskonale wdrożeni do natychmiastowego posłuszeństwa - w
końcu nie na darmo przezywano ją Żelazną Ręką - natychmiast ucichły.
- Uczniowie, padawani, rycerze Jedi i mistrzowie! Pierwsza połowa dzisiejszego turnieju była niezwykle
pouczająca. Uczestnicy walczyli dzielnie i zręcznie, a nieraz wręcz pięknie... - Spojrzała przelotnie na Whie. -
Niekiedy też z zaskakującą, eee... pomysłowością. - Tej uwadze towarzyszyło kose spojrzenie w kierunku Scout,
która zarumieniła się, lecz dumnie zadarła podbródek. - Mówiłam już wcześniej, że uczniowie, którzy mieli
zmierzyć się w tym turnieju, życzyli sobie, aby walki bardziej przypominały rzeczywistość, sytuacje, w których
mogą się znaleźć, kiedy wyjdą poza te ściany w świat, gdzie właśnie szaleje wojna. - Zgromadzeni wokół stołów
refektarza przytaknęli z przekonaniem. Jacyż oni poważni, pomyślała mistrzyni Leem. Jej serce się wyrwało do tego
pokolenia dzieci, wychowywanych nie jako strażnicy pokoju Republiki, lecz jako żołnierze w galaktycznej wojnie. -
Często słyszę, że nasi uczniowie mówią o Coruscant i leżących blisko gwiazdach jako o „prawdziwym życiu".
Zastanawiam się czasem, czy im się nie wydaje, że to, czego ich uczymy, to tylko zabawa - ciągnęła mistrzyni Xan.
- Zapewniam was, że tak nie jest. Żywa Moc, którą tu nauczycie się widzieć, prowadzeni przez mistrza Yodę, to
najprawdziwsza rzeczywistość. Poza tymi ścianami prawda, zamaskowana przez nadzieję, lęk i zdradę, jest
najtrudniejsza do zobaczenia.
Pomarszczona głowa Yody pochyliła się, przytakując tym słowom.
- Prawdą jest jednak, że w rzeczywistym życiu rzadko spotykamy naszych wrogów w pojedynkę, w zamkniętym
pomieszczeniu, na wygodnych matach - ciągnęła Żelazna Ręka. - W galaktyce sytuacja bywa bardziej chaotyczna,
zamiast walki w sali treningowej musicie czasem dobywać miecza świetlnego w doku, bibliotece, na ulicy, a
nawet... - urwała, unosząc brwi - ...a nawet w jadalni. Przekonani, że macie jeszcze wiele godzin do następnej walki,
spożyliście duży posiłek. - Wymownie spojrzała na Sisseri Deo, wysokiego, złotoskórego Firrerreo, który był
jednym z ósemki jeszcze wałczących. Spojrzał na talerz i błony mrużne na jego oczach zafalowały z przerażenia. -
Poza tym miejscem nie zawsze będziecie pamiętać, aby pilnie na wszystko zwracać uwagę, a zatem często nie
rozpoznacie, kim są wasi przeciwnicy. - Ciągnęła, spoglądając na Lenę Missę, która oblizując wargi rozwidlonym
językiem, gorączkowo rozglądała się po sali, usiłując sobie przypomnieć skład pierwszej ósemki. - Na zewnątrz
rzadko zdarza się taka miła sytuacja, że walka toczy się jeden na jednego w określonym miejscu i czasie. Częściej
jest to karczemna burda, walka na pięści w jakiejś ciemnej alejce. - Żelazna Ręka podniosła czerwoną chusteczkę.
Na jej widok zdenerwowani uczniowie poderwali się z ławek. - A nawet wspólna jadalnia. Pozostało zatem ośmiu
zawodników. Niech Moc będzie z wami - ogłosiła mistrzyni Xan i pozwoliła, aby czerwona szmatka wyśliznęła jej
się z palców.
Jak tylko mistrzyni Xan zaczęła mówić o „prawdziwym życiu", Scout odgadła, co się święci. Rozejrzała się po
sali, odnotowując, gdzie znajdują się pozostali zawodnicy z Rundy Ośmiu i oceniając, kto będzie dla niej
najlepszym przeciwnikiem. Nie Lena. Lena to przyjaciółka, a poza tym Chagrianka patrzyła wprost na nią.
Sisseri Deo, prawie dwa i pół metra złocistej skóry, siedział zwrócony plecami do Scout o jeden stół dalej. Kiedy
mistrzyni Żelazna Ręka ciągnęła swoje przemówienie - ależ miała świetną zabawę, ta upiorna staruszka! - Scout
ześliznęła się z ławki, biorąc ze sobą kubek soku muja, i przysunęła się kilka kroków, jakby chciała lepiej usłyszeć
słowa nauczycielki.
Czerwona chusteczka powędrowała w górę. Wszyscy, którzy nie chcieli znaleźć się na drodze ostrzy mieczy
laserowych i brudnych talerzy, skoczyli na nogi. Scout rozejrzała i sprawdziła, czy Lena nie próbuje jej podejść. Jak
dotąd nieźle. Niedbale przesunęła się tuż za plecy Sisseriego. W czysto fizycznym tego słowa znaczeniu Sisseri był
zdecydowanie najsilniejszym z pozostałych zawodników. Był to ogromny wyrostek o mięśniach podobnych do
korzeni drzew pokrytych lśniącą skórą. Scout obserwowała jego starcie w drugiej rundzie, kiedy to kopniakiem
pozbawił przytomności Forzi Ghula, i nie zamierzała stawać z nim do walki.
Nie miała szczęścia. Zaledwie czerwona chusteczka opadła z palców mistrzyni, Sisseri obejrzał się i stanął przed
Scout. Zaklęła.
Chusteczka dotknęła ziemi.
Sisseri chwycił za miecz świetlny.
Scout cisnęła mu w twarz kubek z sokiem.
Poderwał dłonie, a niebieski promień miecza zatańczył nad głową Scout, gdy jego właściciel gorączkowo
próbował wytrzeć sok z oczu. Całkowicie ignorując miecz - nie było sensu wyzywać Sisseriego do walki, był na to
zbyt dobry - zaatakowała go ciosem w pierś, pozwalając, aby jej dłonie same odnalazły kołnierz jego tuniki.
Zastosowała ulubiony uchwyt, jej silne nadgarstki napięty się, a ona poczuła znajomy nacisk palców na tkaninę
wrzynającą się w szyję przeciwnika. Świetnie, pomyślała. Teraz doliczyć do dziesięciu i trzymać. Jeden, dwa...
Mięśnie nóg Sisseriego napięły się i dzięki delikatnemu ukłuciu Mocy Scout zorientowała się, co będzie dalej.
Dał susa w tył, przekręcając się w powietrzu jak smokowąż na skraju śmierci, po czym z trzaskiem spadł na stół,
przygniatając sobą Scout. Ona jednak zorientowała się w jego zamiarach i w połowie trajektorii wywinęła się. Kiedy
z głośnym hukiem wylądował na blacie stołu, znowu siedziała na nim. Trzy, cztery..
Forrerreo toczył się dalej. Jego olbrzymie dłonie powędrowały w kie runku szyi, ale z jakiegoś powodu Moc
nagle zaczęła swobodniej przepływać przez Scout i dziewczyna wcześniej niż on sam wiedziała, że będzie próbował
oderwać jej ręce. Nie zwalniając chwytu prawym ramieniem i dłonią, sięgnęła lewą i nacisnęła na splot nerwów pod
jego lewym łokciem. Ramię Sisseriego zwisło, bezwładne i pozbawione czucia. Pięć, sześć...
Sisseri przestał się rzucać i leżał na stole, mrugając oczami, jakby wzywał Moc na ratunek, lecz jego wzrok już
zasnuwał się mgłą. Westchnął głęboko i z desperacją, spojrzał na nią wypukłymi oczami i skrzywił ociekającą
sokiem twarz. - Nienawidzę...
Siedem...
- Nienawidzę soku muja - jąknął i poddał się.
Scout stoczyła się z niego i przykucnęła przy stole, rozglądając się po refektarzu. Pozostało sześciu
zawodników. Pirt Neer i Enver Hoxha ściągali na siebie najwięcej uwagi wspaniałym pojedynkiem na miecze
świetlne. Whie i HeraTuix walczyli wręcz, wciąż jeszcze jednak na dystans, wymieniając kopniaki, ciosy i blokady.
To nie potrwa długo. Nieważne, jak elegancko wygląda walka wręcz na dystans, zawsze się kończy na ziemi, na
zapasach i blokadach stawów. Lena stała właśnie nad Bargu, zmiennokształtną, która trzymała się za ramię drugą
ręką i składała pokłon na znak kapitulacji.
Oczy Leny napotkały wzrok Scout i dziewczyny wymieniły między sobą znużone, czujne uśmiechy. Tłum
wydał nagle głośne westchnienie.
Whie chwycił Herę Tuix w elegancki blok za nadgarstek, a choć Hera próbowała kontratakować, wiadomo było,
że za chwilę odstuka porażkę. Scout poszukała wzrokiem Leny. „Teraz!" - szepnęła i rzuciła się przed siebie, z Leną
depczącą jej po piętach. Whie był silniejszy niż każda z nich, ale jeśli zdołają go pokonać razem, kiedy jest
odwrócony plecami i trzyma Herę, może uda im się go wyeliminować. Były tuż za nim. Lena skoczyła, ale coś w
pozycji ciała Whie powiedziało Scout, że chłopiec doskonale wie, co się dzieje. Hera poddała się.
Whie skoczył w powietrze, bez wysiłku pokonując pięć metrów w górę, obrócił się saltem w tył i zgrabnie
wylądował na stole za ich plecami. Lena rzuciła się w tamtą stronę, a gdyby podszept Mocy nie przyszedł Scout z
pomocą, ona zrobiłaby to samo, dzięki czemu obie znalazłyby się na łasce Whie. Zamiast tego czekała już na niego
przy stole i zatoczyła krąg mieczem świetlnym na wysokości jego nóg. Odbił jej zielone ostrze swoim niebieskim,
wzniecając fontannę iskier.
Nagle stało się coś dziwnego. Whie spojrzał na nią, wytrzeszczył oczy i otworzył usta, po czym wycofał się.
- Co się dzieje? - warknęła Scout. Otarła twarz lewą, zranioną dłonią. Bandaż poplamiony był kilkoma kroplami
soku muja, ale przecież to nie mógł być powód, że patrzył na nią tak dziwnie, jakby zobaczył ducha.
Lena syknęła, pozbierała się i rzuciła do ataku. Scout wiedziała, że przyjaciółka zaatakuje od dołu, więc sama
zadała cios z góry, mając nadzieję, że Whie nie odeprze obu ataków naraz. Zamiast jednak odskoczyć jak każdy
normalny Jedi i spaść ze stołu, Whie rzucił się naprzód ponad ich głowami. Pchnięcie Mocą w plecy posłało Scout
na stół, na którym Whie stał jeszcze przed chwilą. Stół przewrócił się, rozbryzgując wokół deszcz pieczonych
plastrów dru'una, fontanny sosu rybnego, soku muja i wody. Podniosła się i potrząsnęła głową, usuwając z włosów
resztki lunchu. Z drugiej strony sali dobiegł odgłos kilku błyskawicznych ciosów miecza świetlnego, a po nim
gromki aplauz. Zobaczyła przebiegające obok stopy Leny. Miecz świetlny przeleciał przez pokój, wirując i sycząc w
powietrzu, odbił się od podłogi i potoczył, aby znieruchomieć o metr od niej. Scout sięgnęła po broń.
- Nie! - wrzasnął Enver, kiedy Pirt Neer dobiegła do niego i przystawiła mu ostrze swojego miecza do gardła. -
No i co? - rozległ się głos Pirt gdzieś z wysoka. Enver spojrzał na Scout morderczym wzrokiem.
- Piękne dzięki, Scout - warknął i poddał się. Stał przez chwilę, przyjmując oklaski, po czym otrzepał spodnie. -
Świetnie ci poszło, Pirt. Możesz się teraz zabrać do Esterhazy, żebym mógł odzyskać miecz.
- Niezły pomysł... ups! - To Lena wyskoczyła zza pleców Pirt, kiedy ta przyjmowała kapitulację Envera, i
zacisnęła jej ramię na szyi. Pirt westchnęła i poddała się. Lena uśmiechnęła się do Scout radośnie.
- Masz zamiar tak tam siedzieć, czy idziesz się dalej bawić?
Rozległ się syk i wizg, miecze świetlne starły się ze sobą. Poszły iskry i Lena oddała się wymyślnemu tańcowi
na blatach stołów refektarza. Scout jęknęła. Powinna, naprawdę powinna jej pomóc.
Wysunęła się na otwartą przestrzeń. Lena i Whie byli ostatnimi walczącymi. Kierowali się ku szerokiej otwartej
przestrzeni przed uchylnymi drzwiami kuchni. Whie ostro atakował Lenę, jego miecz świetlny splatał wokół niej
klatkę z zielonych promieni. Scout pobiegła w kierunku walczących.
Zbyt powoli, za późno. Na jej oczach Lena wyminęła kombinację parada-fintacios i wymierzyła sztych prosto w
pierś Whie. On jednak odskoczył na bok, zwinny i giętki jak pejcz. Użył swojego miecza, aby odbić jej ostrze bez
szkody dla nikogo, wolną zaś dłonią przechwycił jej prawą rękę. Kontynuował skręt, opuszczając nisko środek
ciężkości dokładnie tak, jak ich uczyła mistrzyni Xan, i teraz prawa dłoń Leny znalazła się w blokadzie kciuka,
którą jej własny rozpęd jeszcze pogarszał. W chwilę potem stanęli jakby do tańca: Whie znalazł się za Chagrianką,
przyciskając jej ramię do pleców z kciukiem zgiętym pod nienaturalnym kątem. Delikatnie nacisnął i dziewczyna
wypuściła z dłoni miecz. Jeszcze jedno naciśnięcie i Lena stanęła na czubkach palców. Poddała się.
Uśmiechnął się i przyjął jej kapitulację z poważnym ukłonem. Odpowiedziała mu dygnięciem i śmiechem, a
widzowie obdarowali ich rzęsistymi oklaskami. No, nieźle, pomyślała Scout. Niezły pomysł z tym Whie, dwie na
jednego. Miała swój plan, ale miała też szczerą nadzieję, że nie będzie musiała z niego skorzystać. Westchnęła i
przełożyła miecz do lewej ręki. Dość często ćwiczyła walkę lewą ręką, więc jeśli zajdzie taka potrzeba, z pewnością
będzie mogła użyć tego sposobu, aby zdezorientować przeciwnika. Jeśli chodzi o ścisłość, mógłby nawet pomyśleć,
że jest leworęczna. Prawda była jednak taka, że prawdopodobnie Scout spędziła o wiele więcej czasu na
obserwowaniu go, niż on kiedykolwiek zastanawiał się nad jej metodami walki.
Włączyła miecz i ostrze ożyło. Bogowie, jakże ona lubiła ten dźwięk i ten promień, błękitny jak świetliste niebo,
wytryskający z jej dłoni. Może i nie jest najlepszą uczennicą w Świątyni Jedi, ale kocha świątynię, swoją broń i to
życie, i jeśli nawet sam Yoda spróbuje jej to odebrać, będzie się bronić, kopać i wrzeszczeć do samego końca.
Przez uchylne drzwi kuchni wytoczył się mały android i rozejrzał po refektarzu, wydając z siebie serię
przerażonych pisków i gwizdów. Jego receptory odnotowały potłuczone naczynia, jedzenie porozrzucane po całej
podłodze, a nawet przyklejone do ścian. Kilką stołów wykazywało wyraźne ślady nadpalenia ostrzem miecza.
Tallisibeth Enwandung Esterhazy, dla przyjaciół Scout, lekko machnęła mieczem, aby zwrócić na siebie uwagę
Whie. - Zdaje się, że zostało nas dwoje do tego tańca, bracie. Whie odwrócił się. Mina mu zrzedła.
- Ty jeszcze... to znaczy, myślałem, że skończyłem.
W sposobie, w jaki na nią popatrzył, by zaraz odwrócić wzrok, było coś obraźliwego. - Hej, nie musimy się bić.
Widać było, że jej słowa sprawiły mu ulgę.
- Też bym wolał, chodzi tylko o to, że...
- ...zawsze możesz się poddać - odparła słodko.
Po sali przetoczyła się fala nieśmiałych śmieszków. Android potoczył się przed siebie, niespokojnie kręcąc na
boki okrągłą głową.
- Ja? Poddać się tobie? - Whie z trudem opanował irytację. - Nie sądzę. - Wyprostował się chłodno i oficjalnie,
dobył miecza i skłonił się najpierw jej, potem mistrzyni Xan i na końcu mistrzowi Yodzie.
Scout wyprostowała się, aby uczynić to samo, ale kiedy skłoniła się przed Whie, android podtoczył się do niej.
- O rany, rozlało się - rzekł, zdejmując z jej spodni zmiażdżony plaster dru'una w sosie rybnym. - Zaraz to
posprzątam.
Na sali rozległ się śmiech. Scout spąsowiała aż po korzonki włosów. To tyle, jeśli chodzi o wielkie wejście. - Do
roboty - mruknęła i skoczyła.
Z mieczem w lewej ręce wykonała mocny, prosty sztych wokół pierwszej parady Whie, łatwo zablokowany
przez drugą. Przesuwał się wzdłuż klingi jej miecza tak samo, jak to robił z Leną... jego wolna dłoń opadła na jej
rękę trzymającą miecz i wykręciła ją, wykorzystując rękojeść miecza jako dźwignię do stworzenia pierwszej
blokady kciuka. Całość została wykonana niewiarygodnie gładko, wojowniczka w Scout nie mogła nie pochylić
czoła przed wyczuciem równowagi przeciwnika, precyzją i świadomością własnego ciała. Miałaby wielkie
problemy z reakcją na tę technikę, nawet gdyby chciała to zrobić.
Po trzech sekundach walki wydawało się, że już jest po wszystkim. Stał za nią, podobnie jak przedtem za Leną.
Jedno dobrze wycelowane pchnięcie wywołało w jej kciuku i nadgarstku ostre ukłucie bólu. Z brzękiem upuściła
miecz.
Dziwne - Whie nie wydawał się aż tak zakłopotany, kiedy pokonał Lenę, choć Lena była dla niego znacznie
bardziej niebezpieczną przeciwniczką niż Scout. Przynajmniej zdaniem większości. Scout widziała już zadurzonych
chłopaków, którzy stawali się nerwowi wobec dziewczyn swoich marzeń - co sprawiało, że treningi stawały się dla
wszystkich ogromnie kłopotliwe - ale przecież jeszcze wczoraj przerabiała z Whie blokady ramienia i przysięgłaby
na wszystkie gwiazdy Republiki, że zachowywał się całkiem normalnie.
Jeszcze raz nacisnął jej kciuk i Scout poczuła, że staje na palcach, jakby zamierzała wyśliznąć się ponad tę
cieniutką igiełkę bólu, która przeszywała jej kciuk. - Poddaj się! - szepnął.
- Nie tym razem - odparła i zaciskając zęby z całej siły, opadła na całe stopy, kierując się w kierunku bólu, a
potem w tył, wprost w nacisk jego uchwytu. Gdyby teraz go utrzymał, jej kciuk pękłby jak sucha gałązka.
Ale puścił. Scout wiedziała, że tak będzie. Był zbyt miły, zbyt szlachetny, żeby ją tak skrzywdzić, a Moc teraz
jej sprzyjała, podobnie jak element zaskoczenia. Obróciła się ku niemu, prostując ramię, które wciskał w jej plecy,
gdy tylko rozluźnił uchwyt. Zanim zdecydował się na skok, ona już o tym wiedziała, chwyciła jego ramię jak
szprychę koła i w chwili, gdy rzeczywiście skoczył, wykonała płynnie elegancki wyrzut ramienia. W trzy sekundy
później było po wszystkim. Whie leżał na plecach, rozpłaszczony na podłodze, dysząc ciężko, a Scout z szerokim
uśmiechem siedziała mu na piersi. Prawą ręką okręciła sobie wokół dłoni kołnierz jego szaty i zaciskała, jak tylko
zaczynał się wiercić.
- No, no... spokojnie - rzekła wreszcie, zaciskając dłoń odrobinę mocniej, żeby pokazać, że w razie czego może
go poddusić.
Whie spojrzał na nią posępnie, westchnął i poddał się. Scout puściła kołnierz jego szaty i wstała. Mały android z
przerażeniem kręcił się po sali.
- O rany - mamrotał - rozlało się.
Ktoś się roześmiał, kto inny zaklaskał. Zerwała się owacja. Mistrzyni Leem podbiegła do Whie, wymijając
Scout, a mistrzyni Xan obdarowała ją delikatnym, zimnym uśmieszkiem. Lena wybiegła z tłumu.
- Scout! To było niewiarygodne! - krzyknęła, chwytając przyjaciółkę za ręce i okręcając ją wokoło w tańcu
zwycięstwa. - To było wielkie! Kto by pomyślał... Scout? - Ręka - jęknęła Scout. - Zostaw lewą rękę.
- Ona to zrobiła specjalnie, wiesz - wycedziła Hanna i zimnym wzrokiem zmierzyła Scout. - Liczyła na dobre
serce Whie, domyślała się, że będzie się bał ją skrzywdzić i przestanie walczyć, a ona złapie go, kiedy się tego nie
będzie spodziewał. - To nie był żaden domysł - odparła Scout.
- Nie wiem, czemu mówisz o tym takim pogardliwym tonem, Hanno - oburzyła się Chagrianka. - Pomysł był
doskonały i trzeba było naprawdę zimnej krwi, żeby go zrealizować. Hanna wzruszyła ramionami.
- No jasne! Kimże ja jestem, żeby odmówić Esterhazy jej chwili triumfu? I tak jak w przypadku mojego miecza,
z pewnością w prawdziwej walce będzie to doskonała taktyka. Jak długo będzie walczyła przeciwko najmilszym z
robotów Gildii Kupieckiej, oczywiście... i dopóki starczy jej kciuków.
- Słuchaj. przykra mi... - powiedziała Scout półgłosem. - Zrobiłam to, co uznałam za stosowne. Nie chciałam... -
Ale Hanna już odwróciła się do niej plecami. - Ani mi się waż ją przepraszać! - syknęła Lena. - Mściwa,
zarozumiała arkaniańska jędza. Jest wściekła, bo zwyciężyłaś ją w uczciwej walce.
- Owszem, zwyciężyłam - odparła Scout znużonym głosem. Mały android wciąż wyskubywał z jej szat resztki
obiadu. Oparzenia od miecza świetlnego na nodze i dłoni pulsowały tępym bólem. - Nie wiem tylko, czy uczciwie.
Nieraz trudno mi uwierzyć, że kiedykolwiek będę Jedi. - Hej, Tallisibeth?
Scout obejrzała się i zobaczyła Paxa Chizzika, krępego jedenastolatka, którego pokonała w pierwszym starciu.
Siedział za nią w kucki.
- Tallisibeth - oznajmił stanowczo - być Jedi to znaczy mieć pomysły, szeroko otwarte oczy i nigdy, nigdy się
nie poddawać. Dzisiaj nauczyłem się od ciebie wiele na ten temat. Spojrzała na niego zdumiona.
- Nie, naprawdę... jesteś... taki miły! - szepnęła, pociągając nosem, i zalała się łzami.
R O Z D Z I A Ł 5
Yoda i Jai Maruk znaleźli Scout w szpitaliku, gdzie mistrz Caudle nakładał plastry z bacty na jej spaloną dłoń.
- Właściwie nie wiem, po co to robią, jeśli ma zamiar dalej chwytać miecze świetlne za ostrza. - Mistrz Caudle
chłodno spojrzał na Yodę. - Za trzy dni będzie zdrowa.
- To nic takiego - rzekła Scout. - Pilnowałam, żeby to była lewa ręka, którą mogę, hm... poświęcić. - Spojrzała z
niepokojem na mistrza Yodę. - Mam kłopoty, prawda? Powoli pokiwał głową.
- Na twoją walkę jako ucznia w Świątyni patrzeć już nie możemy - rzekł łagodnie. Scout nagle ogłuchła i jakby
zesztywniała wewnątrz. Przymknęła oczy i odcięła się od słów mistrza. Nie chcę tego słyszeć, pomyślała. Nie chcę
tego słyszeć. To nie jest w porządku. - ...padawana i wysłać cię poza Coruscant.
Otworzyła jedno oko.
- Eee... przepraszam, co mówiłeś?
Yoda dźgnął ją delikatnie - bardzo delikatnie! - laską w ramię.
- Uszy masz też posiniaczone? Jaia Maruka padawanem zostać masz i wyjechać z nim na misję poza Coruscant.
Teraz otworzyła także usta.
Mistrz Yoda zachichotał.
- Jak rybka wyglądasz, wiesz, Tallisibeth Enwandung Esterhazy? Mała rybka, gul, gul, gul!
Spojrzała z przestrachem na Jaia Maruka, chudego, gniewnego mistrza Jedi, który wrócił z ostatniej misji ze
śladem po mieczu świetlnym na policzku. Oparzenie już się zagoiło, lecz pozostała jeszcze biała blizna, biegnąca od
szczęki do ucha, jako świadectwo jego spotkania z niesławną Asajj Ventress.
- Będę twoim padawanem? - Skierowała wzrok na Yodę. - Nie wysyłacie mnie do oddziałów rolniczych? Stary
mistrz potrząsnął pomarszczoną, zieloną głową.
- Nagroda za twoje techniki walki to nie jest. Za mało Jedi nam zostało. Ale gdybym nawet tysiące ich miał,
mała, bez walki bym cię nie oddał. Inteligencję i determinację masz. Między gwiazdami ciemności tyle jest. Czemu
odrzucać taką, która świeci jasno?
Scout wytrzeszczyła oczy. Wydawało jej się, że przez całe życie starała się wyłącznie o to, by nie zawieść
mistrza Yody. Chyba spodziewał się, że będzie szalała z radości, ale tymczasem nie mogła powstrzymać łez.
- Co się stało? - spytał Jai Maruk. Spojrzał na Yodę zaskoczony. - Czemu ona się nie cieszy?
- Będzie się cieszyć - odparł mistrz Yoda. - Więzy wokół jej serca przez lata zaciśnięte były. Rok za rokiem. A
teraz one znikły i krew do serca jej wraca. I boli to! - Tak! - szepnęła Scout między jednym chlipnięciem a drugim. -
Właśnie tak! Skąd wiedziałeś?
Yoda wdrapał się na łóżko i usiadł obok niej, bujając w powietrzu drobnymi stopami. Uniósł uszy prawie
pionowo.
- Tajemnicę ci powiem - pochylił się ku niej tak nisko, że wąsikami musnął jej policzek. - Wielkim mistrzem
zakonu Jedi jestem! - krzyknął wprost do jej ucha. - Wygrałem tę posadę w karty, uważasz? - Pociągnął nosem i
zatrzepotał w powietrzu grubymi palcami. - Skąd wiedziałeś, skąd wiedziałeś, mistrzu Yoda? - Przedrzeźniał ją,
chrząkając. - Mistrz Yoda wie takie rzeczy. Praca jego to jest.
Scout zaśmiała się i dopiero teraz poczuła, że ogarnia ją wielkie szczęście. Było to uczucie ostre, piękne i
brzęczało jak klinga miecza świetlnego, którym stała się nagle jej dusza. Tą ostrą, kąsającą klingą.
Pomieszczenie na holomapy w Świątyni Jedi było wielką, sklepioną komnatą, przystosowaną do nawigacji
gwiezdnej. Projektory holograficzne tworzyły trójwymiarowe mapy gwiezdne, aby studenci mogli wśród nich
spacerować. Można je było nastawić na prawie dowolną skalę, a zatem uczeń mógł badać szczegółowo jeden system
gwiezdny, gdzie każda planeta i każdy satelita wyświetlane były ze wszelkimi szczegółami, a wraz z rosnącą
rozdzielczością oglądać na nich każdą górę i każde morze. Całą galaktykę można było wcisnąć w to jedno
pomieszczenie, tak że mgławice i tysiące rozjarzonych słońc były jedynie punkcikami w głębokich otchłaniach
kosmosu.
Whie zawsze lubił Gwiezdną Komnatę. Nie znał drugiego tak magicznego miejsca w Świątyni. Kiedy był
zdenerwowany, zły lub tylko potrzebował trochę czasu dla siebie, przychodził tu przechadzać się między
gwiazdami. To było trudne popołudnie. Odprowadził Scout do szpitalika i został tak długo, dopóki mistrz Caudle
nie oznajmił mu, że naciągnięty kciuk nie jest poważnym urazem. Potem wrócił, aby przyjąć grzecznościowe
gratulacje od swoich kolegów, do których dołączyła również mistrzyni Xan. Wszystko to robił z naturalną
uprzejmością i chętnie, ponieważ takie właśnie standardy sobie narzucił. Nie było to jednak łatwe, zatem wymknął
się tak szybko, jak to było możliwe, gdy tylko uznał, że może to zrobić bez wstydu.
Dokładnie obejrzał swój miecz świetlny, upewniając się, czy nie został uszkodzony w czasie walki, ostrożnie
starł plamę na rękojeści w miejscu, gdzie uszkodziło ją ostrze przeciwnika. A potem próbował zmusić się do nauki,
przeglądając wiadomości, aby wyrobić sobie konkretny pogląd na działania wojenne od czasu katastrofy na
Honoght. Starsi uczniowie mówili o tym przez cały czas, a niektórzy z instruktorów nie wahali się użyć scenariuszy
Wojen Klonów do szkolenia. W zeszłym tygodniu mistrz Tycho, który w tym semestrze nauczał strategii
wojskowych, zażądał od każdego ucznia dokładnej oceny błędów popełnionych w przypadku Honoghta, jak również
pomysłów, co należałoby uczynić, aby uniknąć zaistniałej sytuacji. Whie dobrze poradził sobie z tym zadaniem -
zawsze sobie radził, bo to również był standard, który sobie narzucił - ale w głębi serca wcale nie był przekonany, że
zastosowanie jego propozycji mogłoby cokolwiek zmienić. Miał niejasne wrażenie, że rzeczywistość była znacznie
bardziej skomplikowana i jednocześnie prostsza, niż to sobie wyobrażał mistrz Tycho.
Bardziej skomplikowana, ponieważ jedyną nauczką z tej katastrofy było stwierdzenie, że żaden plan, nawet
najpiękniejszy, nie przetrwa chaosu wojny. A prostsza, ponieważ Whie zaczynał podejrzewać, że sytuacje, podobnie
jak ludzie, mogą poddawać się Ciemnej Stronie, a kiedy już dostanie ona kogoś w swoje szpony, nigdy go nie
wypuści.
Po godzinie bezskutecznych prób przyswajania wiedzy poddał się i przyszedł tu, do Gwiezdnej Komnaty.
Ostatnia osoba, która z niej korzystała, analizowała bitwę pod Brentaal - kluczowy obszar zakodowany był
odpowiednimi barwami, zależnie od tego, która strona go kontrolowała. Niebieski kolor oznaczał Republikę, lśniące
stalowe srebro zaś obszary, które roboty Gildii Kupieckiej utrzymały w decydującym momencie konfliktu.
Whie skasował Brentaal i ustawił projektor na obraz całej galaktyki, biegnącej z prędkością miliona lat na
sekundę. Spacerował po tych otchłaniach historii, obserwując narodziny i śmierć gwiazd, czując na sobie i wokół
siebie wirującą, rozkołysaną materię wszechświata. Z tego punktu widzenia nic nie miało znaczenia - ani jego sen
ostatniej nocy, ani dzisiejsza wojna, ani całe długie czuwanie zakonu Jedi. W istocie pojawianie się i zamieranie
rozumnego życia trwało jedno mgnienie oka, jak zaledwie dostrzegalne zakłócenie w wielkiej defiladzie: komety i
konstelacje tańczyły w ciemności, a Moc również była muzyką i tańcem.
Drzwi do Gwiezdnej Komnaty uchyliły się i czyjś głos zakłócił bezosobowy wir czasu. - Whie?
- Mistrzyni Leem! - No cóż, koniec samotności. Mimo wszystko uśmiechnął się. Mistrzyni Leem lubiła go, a on
ją. Była starsza i mądrzejsza od jego towarzyszy, oczywiście, ale tylko jej miał odwagę pożalić się na trudności,
jakie wynikały z posiadania ogromnego talentu. Odpowiedzialność. Naciski.
- Myślałam właśnie, że cię tu znajdę. - W ciemności ona także pławiła się w gwiazdach. Konstelacja Eryona,
którą na Coruscant zwano Płonącym Wężem, zatańczyła powoli wokół jej ramion i odleciała. - Mam nadzieję, że nie
czujesz się pokrzywdzony ostatnim starciem. Miałeś absolutną rację, że się powstrzymałeś. Wzruszył ramionami.
- Doprawdy? Może to jest ta różnica pomiędzy Jasną a Ciemną Stroną Mocy i nami. Jak długo ktoś pozwala
sobie na robienie tego, czego my nie robimy, zawsze będzie miał nad nami przewagę.
Zawahał się pod koniec zdania, bo ogarnęło go nagle poczucie déjŕ vu. Był tu już kiedyś. Mówił kiedyś to
samo...
No właśnie... zeszłej wiosny wyśnił sobie tę chwilę. Czy to oznacza, że nawet teraz jego „ja" z zeszłej wiosny
tkwi gdzieś ukryte w jego głowie i obserwuje rozwijające się kontinuum? Whie wejrzał ostrożnie w głąb siebie, ale
było to niczym włożenie ręki w gniazdo węży... spanikowany śniący Whie, zamknięty w jego czaszce jak dziecko
pochowane żywcem, był ostatnią rzeczą, jaką chciał tam ujrzeć. - Tak, lecz Ciemna Strona pożera młodość -
usłyszał słowa Maks Leem, które już znał, które już kiedyś do niego wypowiedziała. - W końcu, gdybyście ze Scout
mieli znów walczyć teraz, kto byłby lepszy?
- O, to nic nie znaczy - odparł Whie. We własnych uszach jego głos brzmiał idealnie spokojnie i rozsądnie, ale
miał wrażenie, że mówi mechanicznie, jakby wypowiadał słowa wyuczonej roli. Wydawało się prawie, jakby jego
obecna świadomość mieszała się ze śpiącym ja, czyniąc go jedynie widzem teraźniejszości, niepotrafiącym zmienić
tego, co ma się stać. - „Co by było gdyby" to gra, w której zawsze można wygrać. W prawdziwym starciu, tym,
które miało znaczenie, ona pragnęła tego bardziej i wygrała.
- Może i tak - odparła mistrzyni Leem - ale cieszę się, że nie muszę łatać twojego kciuka. A skoro już o tym
mowa... - Mistrz Yoda chce nas widzieć w szpitaliku. Mistrzyni Leem zamrugała. - Skąd wiedziałeś?
- Wyśniłem ten moment zeszłej wiosny. Po prostu go rozpoznałem. Przez całe miesiące zastanawiałem się, o
czym będziemy rozmawiać.
Teraz to były już dwa sny, w których pojawiała się Tallisibeth Endwanung Esterhazy. Przypomniał mu się
fragment ostatniego snu - Scout wpatrująca się w niego, z kroplami spływającymi po jej twarzy jak łzy i z oczami
błyszczącymi tęsknotą. Zmusił się, aby przestać o tym myśleć. Ta ścieżka wiodła na Ciemną Stronę. Czuł ją tam,
czyhającą na niego jak zwierzę w dżungli.
Mistrzyni Leem zmarszczyła troje brwi, a jej długa, wąska szczęka zaczęła poruszać się nerwowo.
- Powinniśmy już iść, Whie. Nie możemy pozwolić, aby mistrz Yoda czekał na nas.
- Koniec programu - rzekł Whie, ruszając za nią. Na jego rozkaz cała galaktyka gwiazd zamigotała i zgasła jak
świeczki na torcie urodzinowym.
W szpitaliku rozległy się przyspieszone kroki i w chwilę później mistrzyni Leem dołączyła do mistrza Jaia
Maruka przy łóżku Scout.
- To zabawne - odezwała się tęsknym głosem Scout. - Czuję się jak księżniczka otoczona dworzanami.
Whie pojawił się chwilę później i stanął u boku Maks Leem. Oczywiście, był padawanem Leem, tak samo jak
Scout była teraz padawanką mistrza Maruka. Ta myśl sprawiła, że poczuła się absurdalnie szczęśliwa. Prawdę
mówiąc, znała mistrza Maruka bardzo słabo, ale to nie miało wielkiego znaczenia. Ważne było jedynie to, że w
końcu będzie prawdziwą Jedi. Teraz muszę już tylko wyjechać na misję, pomyślała, walczyć przeciwko straszliwym
wrogom i wycinać sobie drogę poprzez armie Gildii Kupieckiej. I nic więcej!
Scout stwierdziła, że od szerokiego uśmiechu rozbolały ją policzki. Zachichotała. Mistrzyni Leem spojrzała z
powątpiewaniem na obandażowaną dziewczynę leżącą na kozetce i nachyliła się do Jaia Maruka. - Czy ona jest pod
wpływem narkotyków?
- Nie, psze pani - zaszczebiotała Scout. - Czuję się jak promyk słońca.
Mistrzyni Leem poczuła, że jej krzaczaste brwi powoli wspinają się w kierunku linii włosów.
- Cieszę się, że przyjść zechciałaś - odezwał się Yoda. Wiercił się tak długo, aż udało mu się usiąść w nogach
łóżka. - Wieści dla was mam, Tallisibeth i Whie. Mistrzyni Leem i mistrz Maruk opuszczają Świątynię, na misję
wyruszają. Jako ich padawani, z nimi wyjedziecie. - Już? - spytała Scout wstrząśnięta.
- Zostałaś padawanką? - wykrzyknął Whie, nie mniej wstrząśnięty.
- Gdzie wy... - Scout opanowała się szybko i groźnie spojrzała na Whie. - Co miałeś na myśli?
- Miałem na myśli, że ci gratuluję - gładko odparł Whie. Usta Jaia Maruka wygięły się w lekkim uśmiechu.
- Twój chłopak to zręczny dyplomata - mruknął pod adresem Leem.
Yoda pociągnął nosem i machnięciem pulchnej dłoni uciął rozmowy.
- Przyjaciołom powiedzieć to możecie, kiedy wasze przygotowania do podróży zobaczą. Zdradzić jednak wam
nie wolno, że mistrz Yoda też pojedzie.
- Nie wyjeżdżałbyś ze stolicy, mistrzu, gdyby nie chodziło o coś niezwykle ważnego - zauważyła Scout. - Coś,
co dotyczy wojny - dodał Whie. Uszy Yody opadły nieco.
- Prawda to, co powiadacie. Lepsze rzeczy niż walka mistrz Jedi powinien robić! Szukać mądrości. Znajdować
równowagę. Ale także są dni, które nam dano. - Dokąd jedziemy? - zapytał Whie. Scout wydawało się, że w jego
głosie brzmi dziwny ton. Jakby znał już odpowiedź i obawiał się jej skrycie. Yoda pokręcił głową.
- Powiedzieć wam tego jeszcze nie mogę. Ale problem mam dla was. Yoda musi opuścić Coruscant, i to w
tajemnicy. Nikt wiedzieć nie może.
W milczeniu, jakie nastąpiło, mały robot medyczny wytoczył się z magazynu mistrza Caudle'a i zbliżył do łoża
Scout, niosąc na tacy pudełko z maścią na poparzenia i rany.
- Tego się nie da zrobić - odparła mistrzyni Leem. - Senat i biuro kanclerza oczekują codziennych kontaktów z
tobą.
- Urządźcie przedstawienie - rzekł Whie. Mistrzowie Jedi spojrzeli na niego. - Powiedz wszystkim, że
wyjeżdżasz. Zrób z tego wielką imprezę, mistrzu. Pokazuj hologramy, przedstawiające ciebie wsiadającego do
myśliwca Jedi...
- ...obrazy stanowić mogą oszustwo - odezwał się Jai Maruk, podejmując tok myślenia chłopca. - Podczas gdy
świat będzie obserwował twój wyjazd na bardzo publiczną misję, przemkniesz się chyłkiem do innego statku i
pojedziesz z nami. Sprytny pomysł, chłopcze.
- Ale... - Scout czekała, aż ktoś przypomni rzecz oczywistą. Mały robot medyczny zatrzymał się przy jej łóżku i
podał jej pudełko z maścią mistrza Caudle'a. Zielona i okrągła jak księżyc twarz mistrza Yody zwróciła się w jej
stronę. - Tak, padawanko?
- Mistrzu, łatwo powiedzieć, że wyśliźniesz się niepostrzeżenie, ale śmiem twierdzić, że jesteś raczej, hm...
bardzo rozpoznawalny. Mistrzyni Leem skinęła głową.
- Dziewczyna mówi prawdę. Wszyscy na Coruscant znają oblicze wielkiego mistrza zakonu Jedi. Twoje
przemowy do senatu były wielokrotnie transmitowane, a twoje podobizny w czasie rozmów z kanclerzem są
rutynowo używane przez wszystkich dziennikarzy w stolicy.
- Za dziecko przebrać mnie możecie, no nie? - podsunął Yoda. - Mistrzyni Leem i mistrz Maruk, podróżujący
jako rodzina z trójką dzieci... i Yoda słodki sześciolatek? - Jego twarz wykrzywiła się w dziwnie mało przekonujący
dziecięcy grymas. Pozostali cofnęli się mimo woli.
Scout mocowała się z wieczkiem pudełka, wreszcie musiała się poddać. Było zakręcone za mocno jak na jej
poranione ręce.
- Otwórz mi to, proszę - rzekła, podając pudełko robotowi. Jego przekładnie i serwomotory zawyły, kiedy
wyciągał metalowe chwytaki. Zgrabnie odkręcił wieczko. Maść pachniała pszczelim woskiem i palonymi
pomarańczami. - Nie mam pojęcia, jak cię wywieźć z planety. Chyba że... - Objęła Yodę spojrzeniem. W jej oczach
pojawił się odkrywczy błysk. Zakrztusiła się śmiechem.
- Chyba że co? - niecierpliwie odezwał się Jai Maruk, jej nowy mistrz.
Scout przełknęła kolejny atak śmiechu i potrząsnęła głową. - Nie. Nic. To okropny pomysł.
- Pozwól, że ja to osądzę - odparł mistrz Maruk niepokojąco łagodnym tonem. Scout spojrzała na niego
błagalnie i zwróciła się do mistrza Yody.
- Muszę mu to powiedzieć?
Stary, zielony, garbaty gnom zerknął na nią zwężonymi oczami. - O, tak.
Na Vjunie znowu padało. Mocniej niż zwykle. Zerwał się wiatr, miotając krzewami pąsowych i kremowych róż
w ogrodzie Château Malreaux. Paskudna pogoda. Hrabia Dooku obserwował kwaśne krople deszczu rozbijające się
o szyby gabinetu jak wojska Republiki, które każdego dnia rozbijały się o jego roboty bojowe i sterowane
komputerowo instalacje jak galaktyka długa i szeroka. Każda drobna kropelka pozostawiała na szybie odcisk
własnej śmierci, po czym spływała jako bezkształtny strumyk.
Na wpół szalona starucha, którą Dooku znalazł włóczącą się po zamku, kiedy się wprowadził, twierdziła, że
potrafi odczytać przyszłość z odłamków stłuczonych talerzy, z rozbryzgów niechcący rozlanych napojów. Zabawna
mania. Zastanawiał się, co mogłaby zobaczyć w tych spływających kroplach. Z pewnością coś ponurego. „Uważaj,
jedna z twoich ukochanych planuje zdradę!" albo „Wkrótce przybędzie do ciebie niemile widziany gość..." Albo
inne bzdury.
Na zewnątrz wycie wiatru wzniosło się o kolejną oktawę; wichura jęczała w jedenastu kominkach, jakby istotnie
zwiastowała przybycie jakiegoś potwornego gościa.
Konsola komunikacyjna Dooku zapiszczała. Spojrzał na nią, spodziewając się tylko codziennego raportu od
generała Grievousa albo wiadomości od Asajj Ventress. Sięgnął do klawiszy, rozpoznał podpis cyfrowy
nadchodzącej transmisji, czym prędzej otworzył kanał i zerwał się na równe nogi. - Wzywałeś mnie, mistrzu?
Projektor holograficzny na jego biurku nagle ożył i w twarz spojrzała mu falująca podobizna Dartha Sidiousa.
Obraz jak zawsze był rozmyty i niewyraźny, jakby samo światło nie najlepiej się czuło w obecności lorda Sithów.
Ciemne szaty, sine cienie... fragment bladej, plamistej skóry, wyglądający spod kaptura niczym grzyb spod zgniłej
kłody. I oczy mistrza pod ciężkimi powiekami: zimne jak u węża i jak u węża mądre. - Czego sobie życzysz ode
mnie, mój panie?
- Od ciebie? Wszystkiego, oczywiście. - Darth Sidious wydawał się rozbawiony. - Kiedyś nie byłem pewien, czy
potrafisz stłumić w sobie tę... żyłkę niezależności. W końcu urodziłeś się w jednej z najbogatszych rodzin w
galaktyce, z darami i zdolnościami znacznie większymi aniżeli można sobie kupić za największe pieniądze.
Odznaczasz się głębokim intelektem i żelazną wolą. Czy to dziwne, że masz z czego być dumny? Dlaczego miałoby
być inaczej?
- Zawsze służyłem ci dobrze i wiernie, mój mistrzu - przypomniał Dooku.
- Tak jest. Ale sam musisz przyznać, że twój duch nie jest wcieleniem wierności. W końcu człowiek, który nie
zgiął karku przed Radą Jedi ani nawet przed mistrzem Yodą... nie wiem, czy lojalność nie jest zbyt pospolitą, zbyt
ograniczającą cechą dla osoby twojego pokroju. Dooku próbował się uśmiechnąć.
- Wojna toczy się pomyślnie. Nasze plany posuwają się zgodnie z harmonogramem. Zajmowałem się dla ciebie
zabójstwami, spiskami i zdradami. Zapłaciłem za twoją wojnę moim czasem, bogactwem, przyjaciółmi i honorem. -
I nic nie zostawiłeś dla siebie? - swobodnie rzucił Sidious.
- Nic, przysięgam.
- Doskonale - skwitował Darth Sidious. - Yoda był dzisiaj rano w biurze kanclerza. Wybiera się na ważną, ściśle
tajną misję. Ściśle tajną. - Zaśmiał się nieprzyjemnym śmiechem, przypominającym raczej krakanie kruka. Wiatr
wzmógł się znowu, wyjąc wokół domu jak torturowana istota. - Kiedy przybędzie, Dooku... pamiętaj, potraktuj go
tak, jak na to zasługuje.
Darth Sidious zachichotał. Dooku chciał się roześmiać wraz z nim, ale nie udało mu się, zanim mistrz przerwał
połączenie.
Hrabia Dooku krążył po gabinecie. Po zakończeniu jego rozmowy z Sidiousem sztorm ucichł częściowo i
szalejący na zewnątrz wiatr już tylko szlochał łagodnie pod szczytami Château Malreaux.
Zatrzymał się przy biurku i przyjrzał małemu, czerwonemu przyciskowi, który zainstalował tu w tym samym
dniu, kiedy się dowiedział, że Yoda wybiera się na Vjun. Jak na taki mały guziczek, pełnił niezmiernie ważną
funkcję. Ostatnia karta, jaką zamierzał rozegrać. Dooku poczuł, że dłoń mu drży.
Wciąż przyglądał się przyciskowi, kiedy drzwi gabinetu uchyliły się, ukazując strzępy różowej balowej sukni. -
Ach, Whirry... Właśnie miałem...
- ...wezwać robota, żeby przyniósł panu filiżankę gorącej stymkafy, tak?
Wariatka wtoczyła się przez próg, niosąc na ślicznej, staroświeckiej tacy z krwawo-kremowym herbem
Malreaux srebrny imbryk pełny stymkafy i napełnioną już filiżankę z najdelikatniejszej porcelany. Paskudny
pupilek, mały lisek, kręcił się wokół jej nóg.
- Na dole widziałam, że pokojówka stłukła jajko, wie pan? Dałam jej po tych paskudnych łapskach. Jeśli
będziemy marnować jajka, to się szybko skończą, a wtedy popadniemy w ruinę, prawda, panie? Panie? - dopytywała
się.
Dooku pozwolił jej mieszkać w starym domostwie głównie dla kaprysu. Wydawała się w sam raz tak
zwariowana, aby pasować do dekoracji. Z jakiegoś jednak powodu hrabiego nagle ogarnęła irytacja. Widać było
wyraźnie, że ta stara nietoperzyca czegoś od niego chce, a nie miał zamiaru pozwolić jej na przymilanie się i
pochlebstwa, żeby coś z niego wyciągnąć.
- Teraz zmykaj - rzekł. - Mam ważne sprawy do załatwienia. Lup!
- Och, hrabio, przepraszam z całego serca! Nie wiem, jak to się stało, że panna Vix zaplątała się panu między
kostkami! I jeszcze ta śliczna filiżanka do stymkafy! W całej scenie było coś niewymownie komicznego. Potknął się
o lisa i stłukł filiżankę, która rozbryznęła się po całej podłodze. Zaczynał podejrzewać, że to Whirry zaaranżowała
ten wypadek. Już pochylała się łakomie nad okruchami porcelany i stymkafą rozlaną na marmurowej podłodze,
wbijając wzrok w układ resztek filiżanki i kropel płynu. Poczuł, że widok tak otwartego dążenia do celu rozjaśnia
mu umysł i przywraca właściwą perspektywę.
- I co, Whirry? - zapytał rozbawiony. - Co ma dla nas przyszłość w zanadrzu? - Śmierć przyjdzie z wysokości -
powiedziała, a jej tłuste, różowe palce zatrzepotały nad kałużą. Oczka zabłysły łakomie. - A tu jest Lokaj, co
oznacza łatwe zniszczenie wiernego sługi. - Spojrzała z ukosa. - Mam nadzieją i błagam, żebym to nie była ja,
Wasza Miłość. Nie zrobiłby pan tego starej Whirry, co?
- Bądź grzeczna, to się nie dowiesz - rzekł drwiąco. Nagle przyszła mu do głowy nieproszona, nieposłuszna
myśl: Jak łatwo zdradzamy bliskie nam stworzenia. Drgnął niepewnie. - Posprzątaj to - warknął.
Konsola znów zadźwięczała i Dooku usiadł za biurkiem, aby odczytać codzienny meldunek generała Grievousa.
Całkowicie zapomniał o starej kobiecie. Dlatego nie zauważył, jak jej zapchlona towarzyszka, Panna Vix, zaczęła
zlizywać stymkafę. Nie słyszał też, jak staruszka położyła palec na podstawce porcelanowej filiżanki, czule gładząc
wygięty uchwyt, i szepnęła:
- A oto Dziecię, które wreszcie wraca do domu, kochanie moje.
Palleus Chuff był z całą pewnością największym dorosłym aktorem na Coruscant o wzroście poniżej jednego
metra. Jako chłopiec lubił udawać, że jest pilotem myśliwca, rycerzem Jedi, wielkim bohaterem. Dlatego, kiedy
dorósł, napisał sztukę Jedi! Jeśli ktoś ma niecały metr wzrostu, nie ma zbyt wielu możliwości zagrania
olśniewającego bohatera. Już prędzej złośliwe, knujące intrygi karły albo postacie komiczne. Niewiele z tych ról
przemawiało do chłopca, który dawno temu chciał zostać kosmicznym piratem.
Oczywiście, najbardziej i prawdziwie kochał samą grę. Udawanie. Nie przepadał za lataniem. Kiedy rząd
zwrócił się do niego w sprawie wcielenia Yody („Zdumiewające podobieństwo do samego Wielkiego Mistrza - Moc
jest z tym świetnym aktorem!" - jak uprzejmie napisał „TriNebulon News") z prośbą o pomoc, poczuł się
zaszczycony i może też odrobinę onieśmielony. Kiedy ludzie w mundurach i uzbrojeni w miotacze proszą o pomoc,
zazwyczaj im się nie odmawia.
Teraz jednak, stojąc na platformie lądowniczej Świątyni Jedi i czekając na prawdziwy gwiezdny myśliwiec,
który miał unieść go w przestrzeń z jakąś niewyobrażalną wielokrotnością prędkości światła, zaczął się poważnie
zastanawiać, w co właściwie wdepnął.
Jedi dali mu znak. Chuff przełknął ślinę. Przedstawienie się zaczyna, pomyślał. Wykuśtykał z doku i skierował
się na pokład platformy ładowniczej Świątyni Jedi. Grupa reporterów, stojących za linami odgradzającymi miejsce
dla prasy, zasypała go gradem pytań.
- Proszę nam powiedzieć, co to za misja? Co jest tak istotnego na Ithorze? - Kiedy pan wróci, mistrzu?
- Czy nie obawia się pan, że nagła zmiana frontu może uniemożliwić panu łączności z biurem kanclerza?
Palleus machnął laską w kierunku reporterów i zastrzygł uszami. Uszy były doskonałą, najlepszą z dostępnych
protezą, a on wiedział świetnie, jak ich używać. Uśmiechnij się, Chuff, powtarzał sobie. Nie myśl o obciążeniu,
spójrz na swoją widownię, popatrz jej prosto w oczy i sprzedaj to. Palleus miał całą kolekcją uśmiechów Yody:
Radosny Chichot, Senny Wyszczerz, Prawie Groźny Grymas, Łagodna Radość, która najczęściej pojawiała się na
twarzy mistrza w obecności dzieci. Ale nie miał zamiaru próbować jego głosu: nie odważyłby się użyć
nieodpowiedniego tonu, źle zaakcentować słowo, co mogłoby skłonić kogoś do wzięcia sonogramów i sprawdzenia
podpisu głosowego, a potem do wygadania wszystkim, że Yoda wdrapujący się dziś mozolnie na rampę statku
kurierskiego klasy Seltaya wcale nie jest Yodą.
Dotarł wreszcie do transportera i wgramolił się do środka. Tej części przedstawienia bał się najbardziej. Nigdy
nie przepadał za zamkniętymi przestrzeniami i w ogóle za lotami kosmicznymi. A także za dużymi
przyspieszeniami. Obiecali mu, że jednostka R2 na statku zajmie się prawdziwym pilotażem. Był również obwód
awaryjny, który miał pozwolić im obejść sterowanie i prowadzić statek z wieży kontrolnej. Przynajmniej tak
twierdzili. Może tak i było. Ale co, jeśli Gildia Kupiecka dobrała się do tego małego R2? W końcu czy robot nie
powinien trzymać z innymi robotami? Może to była jakaś mechaniczna piąta kolumna? Zdrajca robot
prawdopodobnie poświęciłby siebie bez zmrużenia fotoreceptora, aby tylko pozbyć się najstarszego członka Rady
Jedi.
Kopuła statku uniosła się, zawisła nad nim i opadła, zamykając się i odcinając go od hałaśliwego tłumu
reporterów. Palleus Chuff poczuł się nagle bardzo, bardzo samotny.
Kabina miała klimatyzację, ale jemu było gorąco. Gorąco i zaczynał się pocić. Silniki myśliwca ożyły, a Palleus
nagle przyłapał się na tym, że myśli o wojennej linii produkcyjnej, z której pochodzi ten statek: każda jego część,
każdziuteńka, od pasów foteli po nity kopuły, była zbudowana z najtańszych materiałów.
Statek zakołysał się niepewnie i wzniósł na wysokość metra nad platformę. Palleus wyszczerzył zęby i pomachał
tłumowi. A w duchu zaczął się modlić.
Tymczasem na dachu wieżowca górującego nad dzielnicą Świątyni dwa roboty kończyły partię hologry. Solis,
zwykły robot, obserwował, jak jego piony systematycznie zbija i niszczy wesoło pomalowany towarzysz, Fidelis.
Rozegrali już wszelkie możliwe wariacje dejarika, każdą po wiele razy. Solis prawie wyrównywał tam, gdzie los i
brutalność przeważały szalę, ale obaj woleli dworzanina, który był wariantem opartym wyłącznie na
umiejętnościach i strategicznym myśleniu. Problem polegał na tym, że Fidelis, jako stale pozostający na służbie, był
co jakiś czas poddawany rutynowym modernizacjom. Solis z kolei przez długi czas zdany był sam na siebie, a
zaawansowane oprogramowanie holograficzne nie należało do jego priorytetów.
Ostatecznie przegrał. Nie jakoś zdecydowanie, nie za każdym razem, ale przegrywał systematycznie, a tej
tendencji nigdy się już nie zmieni. Tak jest zawsze - ci w liberii mają lepiej. Ci bez niej... niekoniecznie.
- Jeszcze jedna partyjka? - grzecznie zapytał Fidelis, resetując planszę.
- Myślę, że nie.
- Jesteś pewien? Może to być najlepsze dziewięćset sześćdziesiąt siedem tysięcy czterysta trzynaście gier z jeden
przecinek dziewięciu milionów trzydziestu czterech tysięcy ośmiuset dwudziestu czterech. - Nie mam ochoty.
- Nie mów tak. Przecież to nawet nic nie znaczy. Bardzo swobodnie sobie poczynasz z tymi organicznymi
wyrażeniami - z oburzeniem zauważył Fidelis. - Jestem pewien, że twoje początkowe oprogramowanie nie zwierało
tego typu... nowotworów socjolingwistycznych. - Jasne - mruknął Solis. - Kto to zresztą wie.
Fidelis uważał, że zakres emocji, do jakich zostali zaprogramowani, był bardzo wąski: składał się z lojalności,
lojalności, lojalności i lojalności - wszelkie zaś podobieństwa do stanów organicznych, takich jak zdenerwowanie
czy uraza, były czystą afektacją w wątpliwym guście. Co nie przeszkadzało mu rozegrać solo gamy dejarika ze
zdecydowanie poirytowaną miną.
Solis wędrował wzdłuż krawędzi dachu i patrzył w dół, obserwując istoty rojące się jak insekty w
poduszkowcach i na chodnikach. Ktoś leżący na tym dachu i wyposażony w strzelbę snajperską typu SoruSuub X45
byłby w stanie wyłowić swój cel, samemu pozostając niedostrzeżonym. Śmierć z góry.
Jakby w odpowiedzi na te myśli, nad ich głowami pojawił się sokół; dryfował na rozpostartych skrzydłach,
dosiadając słupów ciepłego powietrza. Wszystko, co ludzie zwykle określają mianem „przyrody", zostało z
Coruscant wyeliminowane dawno temu. Dla większości obserwatorów planeta stanowiła jedno gigantyczne miasto,
niepozostawiające miejsca dla żadnych istot rozumnych, oprócz typowo miejskich. Lecz natura potrafi się
adaptować - jak dobrze wiedział o tym sam Solis! - i teraz nawet tak niezwykłe środowisko jak miasto-świat
hołubiło setki stworzeń nieświadomych faktu, że ulice i wieże stolicy nie zostały zbudowane dla ich przyjemności.
Małe ptaki, ssaki i płazy były zwykle sprowadzane na Coruscant jako zwierzęta domowe, a potem dość regularnie
uciekały do kanałów, na ulicę czy na dachy, jak gdyby miasto było ferrobetonową dżunglą, a one jej naturalnymi
mieszkańcami. Oczywiście, zawsze było tu też mnóstwo robactwa, które rozmnażało się w cieple i w odpadach
życia rozumnego: szczury wodne, ropuchy, ferrorobaki, ślepe węże, które gnieździły się w budynkach, oraz gołębie
pocztowe zamieszkujące poddasza. A nad nimi wszystkimi, na szczycie tego szalonego łańcucha pokarmowego,
krążyły sokoły.
Ten był samicą o wysmukłych skrzydłach; upierzenie barwy sadzy i betonu pięknie maskowało ją na tle
budynków. Unosiła się na niewidzialnych prądach powietrza jak płatek sadzy. Nagle zawisła w powietrzu i jak grom
spadła na coś, co znajdowało się w dole. Solis obserwował jej lot, śledząc go poprzez pasma światła i cienia; bez
trudu powiększył sobie jej obraz tak mocno, że mógł obejrzeć nawet żółty rąbek okalający oko. Dostrzegł również
cel - małą śmietnikową mysz węszącą wokół sterty odpadów w ślepej alejce dwieście trzydzieści siedem pięter pod
nim. Wzrok Solisa bez przesady nie miał sobie równych w całej galaktyce. Nadążanie za optyką taktyczną Tan/Zeiss
było nieporównanie ważniejsze aniżeli aktualizacja oprogramowania holograficznego. Kiedy się nie nosi liberii,
trzeba na zimno kalkulować, w jakiej pracy jest się najlepszym i jakie kroki należy podjąć, żeby ją znaleźć.
Celownik odnalazł mysz, jej mały łebek i pyszczek, który otworzył się w jednym pisku, zanim żelazne szpony wbiły
się w drobny korpus niczym gwoździe. Śmierć z góry.
Solis odwrócił wzrok od ofiary sokoła, przelotnie zerkając na Świątynię Jedi.
- Hej.
- Co?
- Twój cel opuszcza Świątynię.
Głowa Fidelisa obróciła się raptownie. Wbił wzrok w schody Świątyni, odległe o tysiąc siedemset trzydzieści
metrów. - O - powiedział tylko.
- Dwoje Jedi, dwoje padawanów, jeden Artoo - rzekł Solis. Stali teraz obaj na krawędzi dachu. Solis spojrzał na
towarzysza. - Ten Artoo wygląda dziwnie, nie wydaje ci się? Nie porusza się całkiem normalnie. Może mu jakiś
serwo wysiadł.
Fidelis nie odpowiedział. Obserwował małą grupkę wychodzącą ze Świątyni głodnym wzrokiem kogoś, kto po
wielu dniach spędzonych na pustyni nagle ujrzał wodę. Po tygodniach. Po latach.
Solis tak dawno nie nosił liberii, że zaledwie pamiętał szok lojalności, ten połączony na stałe prąd, płynący przez
obwody niczym religijny strach w obliczu Rodziny. Doprawdy, Fidelis wyglądał z tym raczej głupio. Trzymał się
poręczy dachu tak mocno, że pozostawił ślady nawet na durabetonie. A jednak trudno było mu nie zazdrościć. Miło
by było choć raz, tylko jeszcze jeden raz, poczuć ten dreszcz więzi. Jeśli oczywiście roboty mogą odczuwać
zazdrość. Fidelis słusznie zauważył, że ich oprogramowanie tego nie przewiduje. Zazdrość, rozczarowanie, żal.
Samotność. Wszystko to afektacja, jedno po drugim. Nic prawdziwego.
- Idziemy - rzekł, niezbyt delikatnie biorąc Fidelisa za ramię. - Czas na łowy.
W przestrzeni nie ma takiego pojęcia jak góra i dół. Oczywiście, każdy wystarczająco duży obiekt - planeta,
gwiazda - ma własną grawitację, ale jeśli nie spada się w studnię grawitacyjną, przyciąganie odczuwa się raczej jako
działanie w danym kierunku, nie zaś w dół. Dlatego też, w sensie ściśle mechanicznym, Asajj Ventress, wisząca w
przestrzeni w „Ostatnim Zewie", myśliwcu gwiezdnym typu Happa Psa Tisc, tak smukłym i zabójczym, że wydawał
się wcieleniem jej własnego, morderczego ja, tyle że z transpastalową skórą i oczami z działek laserowych, nie
krążyła nad Coruscant niczym sokół nad swoją ofiarą.
Jednak dla mniej naukowo nastawionego obserwatora, który niewiele zna się na mechanice kosmicznej, a
zauważyłby jedynie okrutne, pełne satysfakcji spojrzenie jej oczu, kiedy statek Yody opuszczał lokalną przestrzeń,
tak właśnie mogło to wyglądać. Podczas gdy Palleus Chuff, wykonując swój patriotyczny obowiązek artysty,
przyspieszał, aby opuścić studnię grawitacyjną Coruscant, prawdziwy Yoda tkwił w gigantycznej kolejce, tak
długiej, jakby stała w niej cała populacja jednej z przygranicznych planet. Kolejka posuwała się ponuro przez nowy,
ogromny Port Kosmiczny i Handlowy Nexus, dumę kanclerza Palpatine'a.
Problem z tajnymi misjami polega zawsze na tym, że trzeba zrezygnować z wielu drobnych korzyści bycia Jedi,
myślał Jai Maruk. W normalnych warunkach wyruszenie na spotkanie ze śmiercią w imię Republiki było dość
prostą sprawą. Pakowanie na najdłuższą nawet wyprawę zajmowało zwykle mniej niż godzinę. Szybka przekąska w
refektarzu, a potem przejście do prywatnego doku Świątyni Jedi. Kilka słów z głównym technikiem, odcisk palca i
zdjęcie siatkówki wymagane do zrealizowania wcześniej zatwierdzonego wyboru statku, krótkie sprawdzenie
wszystkiego według listy kontrolnej i mógł już lecieć. I to było dobre. Nie to co teraz.
Musieli podróżować w przebraniu, wykorzystując komercyjne loty statków przez całą drogę na Vjun. Do tej
pory procedura ta była przerażająco nudna. Oddanie bagażu zajęło im prawie całą standardową godzinę, drugą
strawili na kupowaniu biletów, a teraz już od ponad trzech godzin stali w tej potwornej kolejce do odprawy. Maks
Leem to nie przeszkadzało, w końcu była Granką, Granowie zaś pochodzili od zwierząt stadnych i lubili tłumy. Jai,
wręcz przeciwnie. W najlepszych chwilach był człowiekiem zamkniętym w sobie, a strumień emocji, który kotłował
się teraz wokół niego - niepokój, irytacja, zdenerwowanie przed lotem i koszmarna nuda - wydawał się zarazem
oddalony i drażniący, jakby ktoś owinął go kłującą derką z włosia banthy. Poza wszystkim innym byli tu w
groteskowy sposób odsłonięci. W każdej chwili z tłumu mógł się wyłonić potencjalny zabójca. Nawet gdyby Jai
miał czas zareagować, wyjęcie w tym tłoku miecza świetlnego oznaczałoby pozbawienie kończyn przynajmniej
kilku najbliżej stojących osób.
Oprócz tego musiał się jeszcze opiekować swoją nową padawanką, Scout. Nie w tym rzecz, że robiła cokolwiek
niewłaściwego, przynajmniej do tej pory, jeśli nie liczyć irytującej maniery sprzeczania się z nim w każdej sprawie.
U czternastolatki było to co najmniej drażniące. Wciąż jednak miała zabandażowaną lewą rękę i plastry z bacty na
nodze. Nie tylko Moc była w niej słaba. Prawdę mówiąc, powinna była leżeć w szpitalu, popijając rosołek z bażanta
hillindorskiego.
Poza tym, szczerze mówiąc - a Jai Maruk był szczery do bólu, nawet w środowiskach, gdzie ludzie zwykle
stosują najgorsze kłamstwa - nie czuł się gotów na opiekę nad padawanem. Wciąż jeszcze był człowiekiem czynu,
nie nauczycielem. Chciał wrócić na Vjun i załatwić sprawę ostatniego przykrego spotkania z hrabią Dooku, nie miał
jednak zamiaru wlec ze sobą nastolatki przez pól galaktyki. Widocznie mistrz Yoda miał jakiś powód, żeby mu
narzucić padawankę, ale Jai nie nauczył się jeszcze z tego cieszyć. A co do samego mistrza Yody...
Jai spojrzał niepewnie na podróżującego z nimi niewielkiego robota typu R2. Przyłapał go właśnie, jak próbował
opuścić kolejkę i prześliznąć się pod taśmami odgradzającymi strefę ochrony.
- Scout, zobacz, co z tym robotem - warknął. - Zdaje się, że ma problemy z ustaniem w jednym miejscu.
Dziewczyna trzepnęła dłonią kopułkę R2, która wydała dziwny, brzękliwy odgłos, jakby uderzyła w wieczko
pustej puszki.
- Nie martw się, ojcze - zaszczebiotała. - Mam na niego oko.
- Przynajmniej jesteśmy już bliżej początku - łagodnie wtrąciła mistrzyni Leem. Niewielka grupka oficerów
ochrony w beżowo-czarnych barwach Republiki kierowała ludzi do dwunastu różnych skanerów, więc jedna duża
kolejka pod koniec rozwidlała się jak rzeka, rozpływająca się na dwanaście odnóg, zanim wpadnie do morza. Każde
stanowisko obsadzała dwójka zmęczonych, zirytowanych pracowników ochrony. Za nimi osobne oddziały
przeprowadzały wyrywkową kontrolę, otwierając bagaż podręczny, nakazując opróżnienie kieszeni i obmacując w
poszukiwaniu niebezpiecznych narzędzi.
- Powinieneś był wpakować miecz świetlny do bagażu - mruknęła Scout do Jaia Maruka.
Zgrzytnął zębami i złapał R2, który potoczył się do przodu i wpadł na stojącego przed nimi Chagrianina. -
Bardzo przepraszam - wycedził. Dotarli wreszcie do początku kolejki.
- Linia siódma - rzekł strażnik do Jaia Maruka. - Ty na linię jedenastą, ty na drugą - rzucił do Maksa i Whie. -
Dziewczyna na linię trzy. Z kim idzie robot? - Ze mną - odpowiedziała cała czwórka jednocześnie. Strażnik uniósł
brew.
- Ja go wezmę - rzekł Jai Maruk. - Podróżujemy wszyscy razem. Powinieneś pozwolić nam przejść przez
skanery jednocześnie - dodał powoli i z dziwnym akcentem.
Strażnik już chciał się zgodzić, kiedy nagle się opamiętał i spojrzał na Jaia Maruka podwójnie podejrzliwie.
- Jak mówi piosenka, spotkacie się wszyscy po drugiej stronie, Twinkletoes. Ale właśnie zapracowałeś sobie na
pełną losową kontrolę tkankową. DTI na numerze siódmym! - zawołał. - Ale... - zaczęła mistrzyni Leem.
- Nie ma na to czasu - odparł strażnik i pchnął ją w kierunku linii siódmej. - Ale... - zaczęła Scout.
- Na to też nie ma czasu. - Strażnik popchnął Scout w kierunku bramki trzeciej. - I zabierz ze sobą robota.
Kilku strażników wystąpiło z grupki. Tłum z ponurymi minami zaczął coś mamrotać o opóźnieniu. Czwórka
Jedi wymieniła spojrzenia i rozdzieliła się. - Mogę wiedzieć, dlaczego jestem poddawany dodatkowej kontroli? -
lodowatym tonem zapytał Jai Maruk.
- To losowe przeszukanie, proszą pana, całkowicie losowe, wyłącznie dla waszego bezpieczeństwa - wyjaśniła
strażniczka na stanowisku numer 7, kompetentna i rzeczowa kobieta w średnim wieku. - Poza tym wygląda pan jak
Druckenwellianin. - To dlatego, że urodziłem się na Druckenwell - wycedził Jai.
- Ale ma pan papiery z Coruscant, rozumiem. Niezłe - odparła strażniczka.
- Mieszkam tu prawie od urodzenia...
- Z wyjątkiem paru godzin po narodzinach? Na wypadek, gdyby pan nie wiedział, Druckenwell jest
zaprzysiężonym członkiem Gildii Kupieckiej, z którą... może i to panu umknęło... jesteśmy obecnie w stanie wojny.
Oho-ho! - mruknęła, kładąc dłoń na rękojeści miecza świetlnego. Ręka Maruka natychmiast znalazła się na jej dłoni,
a w oczach Jedi pojawił się niebezpieczny błysk. Strażniczka wytrzymała jego spojrzenie.
- Czy przeszkadza pan strażnikowi w wykonywaniu swoich obowiązków służbowych?
- Jestem członkiem zakonu Jedi - rzekł spokojnie Jai. - To rękojeść mojego miecza świetlnego. Wolałbym, aby
go nikt nie dotykał.
- Nie powinien był pan więc umieścić go w bagażu? - zapytała wesoło.
- A gdyby piraci zaatakowali statek, musiałbym popędzić do ładowni i szukać go między koszulami i
skarpetkami? - syknął Maruk. Strażniczka uśmiechnęła się z politowaniem.
- Niech pan posłucha... i pan, i ja wiemy, że zakon Jedi ma własne statki. Gdyby pan naprawdę był rycerzem
Jedi, nie leciałby pan kancpalpem, prawda? - Ale...
- Zawsze może pan porozmawiać o tym z moim zwierzchnikiem. Chodzą słuchy, że czeka się tam nie więcej niż
dwie godziny.
Strażnik w punkcie numer 3 był młodym człowiekiem o tępym spojrzeniu i ustach pełnych chugger's chaw.
- Przejść bezpośrednio pod promieniem skanera z dłońmi przy bokach - wymamrotał.
- Jasne - odparła Scout. Lekko trąciła R2 i oboje weszli jednocześnie. Scout przeszła pod skanerem, R2 zaś
niepewnie przetoczył się obok.
Żadnych świateł, żadnych syren. Nieźle, pomyślała Scout. Spojrzała na bramkę numer 7 i stwierdziła, że Jai
właśnie odbiera pouczenie od strażniczki. Wydawało się, że zaraz dostanie wylewu i padnie trupem. Scout
pogratulowała sobie raz jeszcze, że schowała miecz świetlny w bagażu.
Jej strażnik zrobił sobie przerwę, żeby wypluć do pustego kubka po stymkafie długą nitkę jaskrawozielonej
śliny.
- Przepraszam panią, ale robot też musi przejść pod skanerem. - Robot? Ależ on nie może! - wypaliła Scout.
Strażnik zamrugał.
- Takie są przepisy, psze pani. Gildia Kupiecka rozpowszechnia za pośrednictwem naszych robotów
oprogramowanie dywersyjne. Jeśli pozwolimy, aby sprzątacze omijały skanery, pewnego dnia obudzi się pani we
własnym domu i stwierdzi, że jest więźniem inteligentnego odkurzacza i pralki. - Mówi pan poważnie?
- Oni wykorzystują mikrofale - odparł strażnik, z poważną miną spluwając znowu do kubka. - Ten robot musi
przejść przez skaner. No chodź, mały. - Zachęcił go, jakby przywoływał wiernego psa, jednocześnie odchrząkując
głęboko i wilgotno. R2 wydał z siebie dziwny, skrzekliwy pisk i pokręcił kopułką.
- On nie może przejść - desperacko wykrzyknęła Scout. - On się boi skanerów. - Boi się skanerów?
- Chodzi o oczy. Znaczy, o czujniki wideo. Bardzo delikatne. Wyspecjalizowane - bełkotała. Whie właśnie
przeszedł przez swoją bramkę i Scout spojrzała na niego błagalnie. - Ten maluszek należy do mojego dziadka -
tłumaczyła. Klepnęła go po kopułce, ale kiedy znów w odpowiedzi rozległ się ten sam pusty dźwięk, od razu
pożałowała swego gestu. - To widzący robot. Dlatego jego czujniki są takie... Usta strażnika otworzyły się tępo; z
dolnej wargi ściekała mu cieniutka strużka śliny.
- Widzący robot, akurat... a ja jestem senator Amidala - burknął. Zmrużył oczy. - Obejrzyjmy no jeszcze raz te
twoje papiery, a puszka ma natychmiast przejść za czerwoną linię i wejść pod skaner. Whie wziął swój bagaż
podręczny i podszedł do Scout.
- Nie musisz chyba jeszcze raz skanować tego robota - rzekł niedbale.
Strażnik mrugnął jednym okiem.
- Przecież przeszedł za dziewczyną - tłumaczył Whie. - Oboje przeszli bez problemu.
Plask. Kolejna strużka zielonej śliny wolno spłynęła na koszulę strażnika. Spojrzał na plamę i zaklął cicho.
- Wynocha - rzekł, machając dłonią z irytacją. - Nie muszę jeszcze raz skanować tego małego. Scout spojrzała
najpierw na Whie, potem na strażnika.
- Więc... przeszliśmy?
- Tak, przeszliście! A teraz idźcie już. Nie widzicie, że jestem zajęty?
- Tak jest, dziękuję, proszę pana. - Scout szybko odeszła od stanowiska strażnika. Whie podążył za nią,
sprawdzając, czy miecz ma dobrze przypięty do pasa. Uśmiechnął się.
- Zrobiłeś wrażenie - zauważyła Scout. - To musi być niezwykłe, sprawiać, aby ludzie robili to, co ty chcesz.
- Czasem to się nawet przydaje... - spojrzał na nią i nagle urwał, a uśmiech znikł z jego twarzy.
- Co się dzieje? - zapytała Scout i nagle się ocknęła. - Hej... chyba kogoś tu brakuje?
W tłocznym holu portu kosmicznego jednostkę R2 łatwo jest przeoczyć. Po pierwsze, z powodu wielkości.
Wysoki na metr R2 łatwo ginie w tłumie ludzi, Chagrian, Granów i innych humanoidów. Poza brakami fizycznymi,
istnieje jeszcze kwestia psychologicznego wymiaru robota. A raczej jego niedostatków. Dla organicznej istoty
rozumnej inna organiczna istota rozumna jest obiektem zainteresowania: czy ta nowa osoba okaże się moim
przyjacielem, czy wrogiem? Pomoże mi czy będzie mnie nękać, wzgardzi mną czy zarezerwuje mi miejsce w
kolejce po stymkafę? Roboty z kolei zajmują w świadomości istoty rozumnej miejsce analogiczne do, powiedzmy,
skomplikowanych i pomysłowych urządzeń gospodarstwa domowego: programowalnego podajnika posiłków czy
inteligentnego łóżka. Dla humanoida robot - o ile nie jest to robot bojowy z działkiem laserowym ustawionym na
ogień automatyczny - po prostu nie ma wielkiego znaczenia.
Z drugiej strony dla jednego robota inny robot jest czymś całkowicie naturalnym. Wyjaśnia to częściowo, jakim
cudem mały robot R2, wciąż pomalowany na oryginalne, niezbyt ciekawe kolory fabryczne, mógł praktycznie
niezauważony przeciskać się przez gęsty tłum wypełniający Terminal Delta kanclerza Palpatine'a, nieustannie
piszcząc i miotając się, potrącając łydki, ściany i fontanny, jakby zamiast czujników i doskonałego komputerowego
mózgu był kierowany od wewnątrz przez zgrzaną, humorzastą i coraz bardziej zdenerwowaną istotę, która może
widzieć świat jedynie przez cztery małe dziurki.
Wyjaśnia to częściowo, dlaczego wśród ogólnego braku zainteresowania tenże robot był bardzo uparcie
śledzony przez drugiego R2, pomalowanego na elegancki szkarłatny kolor Republiki z insygniami ochrony
narysowanymi na pancerzu.
- Proszę pani? - Strażnik w punkcie kontroli numer 11 był spoconym mężczyzną w średnim wieku, z
podwójnym podbródkiem. Siwawe, krótkie, przycięte na wojskowego jeża włosy wystawały spod przepoconego
otoka czapki. - Czy mogę panią prosić, aby zechciała pani podejść do mnie? Szczęka mistrzyni Leem zaczęła się
szybko poruszać.
- Ale co się stało, panie oficerze? Czy coś...?
- Proszę tu podejść.
Mistrzyni Leem zmarszczyła troje brwi i przeszła za strażnikiem o kilka kroków poza urządzenia skanujące.
Strażnik stanął zwrócony plecami do tłumu.
- Proszę się nie rozglądać. Proszę zachowywać się naturalnie, tak jakbym oglądał pani płytkę ID. Mistrzyni
Leem spojrzała na niego tępo.
- Płytkę identyfikacyjną - powtórzył.
Podała mu płytkę.
Udając, że wsuwają do swojego notatnika, strażnik wymamrotał:
- Proszę pani, czujniki wskazują, że ma pani przy sobie wysokoenergetyczną broń działającą na zasadzie
zogniskowanych cząstek... - Mogę to wyjaśnić...
- Większość tutejszej obsługi nie rozpoznałaby tego obrazu - ciągnął strażnik, nie podnosząc głosu. - Nie ja.
Wiem, kim pani jest. Wiem, co to jest. Jest nas cała grupa, wymieniamy informacje, wie pani, ale nigdy tak
naprawdę nie myślałem, że rzeczywiście zobaczę...
- Chyba nic z tego nie rozumiem - odparła mistrzyni Leem.
- Proszę się nie rozglądać. Zachowywać się naturalnie. Rozpoznaję obraz na skanerze - dodał rozmarzonym
tonem. - Jesteś Jedi, prawda? To znaczy, taką prawdziwą?
Maks Leem poruszyła szczęką dwukrotnie. I jeszcze raz. - Tak, jestem.
- Wiedziałem! - Głos strażnika rwał się ze wzruszenia. - Podróżujesz w ukryciu, prawda? Ludzie powiadają, że
Jedi nie są już tacy sami, że stali się tajną policją kanclerza. Nigdy w to nie uwierzyłem. Ani przez sekundę. To
niepodobne do Jedi. - Z całą pewnością nie - odparła Maks Leem, szczerze zdumiona, że ktokolwiek mógłby myśleć
o zakonie jako o prywatnej bandzie zabijaków kanclerza.
- Jesteś w misji, tak? - zapytał strażnik. - Nie patrz, nie rozglądaj się, bądź naturalna. Powiedz mi tylko, jak
mogę pomóc. Chętnie to zrobię, ryzyko nie ma znaczenia - dodał chrapliwie.
- Naprawdę jesteś przyjacielem zakonu - powiedziała Maks.
- Opowiedz mi o nim. Wiesz, ile razy widziałem Jedi? Piętnaście. Piętnaście razy. A w przyszłym tygodniu
wyjeżdżam z moim siostrzeńcem. Daj mi jakieś zadanie. Zachowuj się naturalnie i daj mi zadanie.
- Już je wypełniłeś - łagodnie odparła mistrzyni Leem. - Myślisz, że to przypadek, że dzisiaj miałeś dyżur? -
zapytała. - Myślałeś, że znalazłam się na twoim stanowisku przypadkiem? Spojrzał na nią zdumiony. - Na Moc! -
wyszeptał.
- Wiemy, kto jest naszym przyjacielem, panie... Charpp - odparła, odczytując jego nazwisko z plakietki.
Delikatnie pogładziła rękojeść miecza świetlnego pod szatą. - Ale pamiętaj, nikt nie może się o niczym dowiedzieć.
Dla wszystkich innych jestem tylko pokorną podróżniczką w drodze na Malastare, gdzie mam zamiar odwiedzić
rodzinę. A teraz ty musisz zachowywać się naturalnie.
- Zachowywać się naturalnie, oczywiście. - Służbiście skinął głową, aż zadrgały mu podbródki. - Oczywiście,
oczywiście, ale... - W jego głosie znów pojawiła się tęskna nuta. - Może coś jeszcze? - Możesz mi oddać płytką ID.
- Och, racja. - Wcisnął ją z powrotem w jej dłoń. Płytka była pokryta odciskami jego spoconych palców.
- Kiedy przyjdzie czas, skontaktujemy się z tobą - obiecała Leem. - Tymczasem niech Moc będzie z tobą!
Pozostawiając go z oczami pełnymi łez, mistrzyni pospieszyła do dwójki padawanów.
- Cieszę się, że wam się też udało. Ale gdzie jest Jai? - zapytała. - I gdzie jest sami-wiecie-kto?
Evan Chan nie cierpiał latać. Chyba że w atmosferze. Śmiganie w atmosferze w jakimś lekkim stateczku było
całkiem przyjemnie. Statki też były niezłe. Jako hydrograf środowiskowy - tak zwany wodnik, bo tak nazywali
specjalistów jego klasy w biznesie wpływu na środowisko - spędzał wiele czasu, przemierzając powierzchnie planet
i pobierając próbki z oceanów, rzek i jezior. Największym problemem było zawsze przedostanie się na inną planetę.
Sama idea skoku w nadprzestrzeń - żonglerka atomami, rozmazywanie się światła, skok skręcający molekuły -
to wszystko budziło w Evanie mdłości. Nie tylko w sensie fizycznym, takim jak torsje czy ból żołądka, choć i to
także, lecz głównie w aspekcie duchowym. A jednak nie było innego sposobu wypełnienia zadania -
wszechplanetarnego badania wód - jak tylko za pomocą skoków. Przemieszczanie się na planety poza system
Coruscant trwałoby inaczej dosłownie wieki.
Dlatego teraz znajdował się w męskiej odświeżalni terminalu Delta na Kancpalpie, dyskretnie czerpiąc płynną
odwagę ze swojej drogocennej piersiówki - somnaskol red, w butelce podróżnej o pojemności stu gramów.
Spojrzał na swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Mówiąc szczerze, nie wyglądał olśniewająco. W obliczu
dłuższej niż zwykle podróży przez hiperprzestrzeń nie spał już od prawie trzech dni. Oczy miał podkrążone i błędne,
na podbródku dwudniowy zarost, który pokrywał mu twarz niczym nieprzyjemna pleśń, jego kolana zaś
zachowywały się dokładnie tak, jakby były zrobione z galarety. Objął głowę dłońmi i pochylił się nad lśniąco białą
miską.
Do odświeżalni wtoczył się robot, odbił się od ściany z brzękiem blaszanej puszki upuszczanej na
ferrobetonowy chodnik i wtoczył do jednej z kabin.
Evan zamrugał. Próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej widział robota w toalecie. Może
sprzątacza, ale nie jednostkę R2, bez insygniów ochrony. - Dziwne - odezwał się głośno Evan. A przynajmniej to
właśnie miał zamiar powiedzieć, okazało się jednak, że somnaskol znieczuliła mu usta i słowa wypływały z nich jak
ślina, kiedy dentysta poda zbyt mocne znieczulenie.
Do odświeżalni wtoczył się drugi robot. Ten nosił barwy Kancpalpu: czarne i beżowe, z logo ochrony. Jego
mała metalowa kopułka kręciła się agresywnie, kierując wizjer kamery na różne części wyłożonego białymi
kafelkami pomieszczenia. Kamerka znieruchomiała wycelowana w kabiną, gdzie ukrył się pierwszy robot.
Przesłona kamery otworzyła się powoli.
Evan Chan mocno, bardzo mocno zacisnął oczy, po czym otworzył je znowu. Drugi robot wciąż tam był.
Pociągnął jeszcze jeden łyk somnaskol.
Robot ochrony skradał się teraz - trudno było to inaczej określić - w kierunku podejrzanej kabiny. Była to jedna
z dużych, wielofunkcyjnych kabin, z toaletą, pisuarem, kanałem, prętami odbiorczymi i teleskopowym odpływem o
działaniu ssącym. Mały robot z niezmierną ostrożnością wysunął metalowy hak, bezszelestnie zacisnął go na
uchwycie i szybko pociągnął do pozycji półotwartej.
Zabłysły światła i robot-ochroniarz zakołysał się, pomrukując i piszcząc z konsternacji. Evan zmrużył oczy,
obserwując scenę w lustrze. Kamerka robota ochrony starannie omiatała całą podłogą kabiny. Była pusta.
Po chwili wahania robot wtoczył się do środka. W tym momencie oko Evana pochwyciło cień ruchu w lustrze.
Pierwszy robot bezgłośnie unosił się ponad górną framugą drzwi kabiny.
Rozległy się przerażone skrzeki i piski, częściowo ze strony robota ochrony, ale też z ust Evana. Obserwował,
jak pierwszy robot bezszelestnie wypływa zza drzwi kabiny. Teraz ich pozycje się odwróciły -robot ochrony,
kompletnie zdezorientowany, kręcił się po kabinie, uciekinier zaś tkwił w głównej części odświeżalni, ukryty za
drzwiami kabiny.
Uciekinier wysunął ramiona. Zamek w drzwiach kabiny zatrzasnął się z odgłosem przypominającym wystrzał z
miotacza, po czym zaskrzypiał w dość nietypowy sposób, jakby transpastalowy pręt zawiązywano na kokardkę.
Robot ochroniarz oszalał. Wyjąc i piszcząc, zaczął walić w drzwi kabiny. W białych kafelkach odbijała się feeria
kolorowych światełek. Uciekinier z kolei wydał z siebie jeszcze bardziej przerażający odgłos: dziwaczny, głuchy
dźwięk, zupełnie niemechaniczny - odgłos, jaki mógłby wydawać kowakiański małpojaszczur zamknięty w beczce.
Wtedy Zły R2, jak go w myśli nazwał Evan, okręcił się i niezgrabnie wytoczył z pomieszczenia.
Evan gapił się na rozkołysane drzwi kabiny, słuchając przerażającego wycia zamkniętego robota-ochroniarza. A
potem drżącymi palcami wydobył flaszkę somnaskol red i wylał do umywalki aż do ostatniej kropli, przysięgając
sobie, że nigdy więcej nie dotknie tego draństwa.
R O Z D Z I A Ł 6
Ventress przejęła kuriera Jedi tuż po jego wejściu w lokalną przestrzeń Ithora. „Ostatni Zew" był wyposażony w
najlepszą technologię, jakiej mogła dostarczyć Geonosis, włącznie z prototypem diamentu, wybudowanym na
podstawie planów, o których ludzie z Carbanti United Electronics nie wiedzieli nawet jeszcze, że zostały skradzione.
Diament został wymyślony w celu niwelowania efektu maskowania statków podróżujących w nadprzestrzeni, aby
nie mogły się one nagle materializować w środku czyjejś floty niczym pantera pustynna spadająca z drzewa na
bezradnego roślinożercę. Prototyp z Carbanti działał niczym sejsmograf, wyczuwając linie zakłóceń, jakie statek
powoduje w kontinuum czasowo-przestrzennym, wychodząc z nadprzestrzeni. Ostrzeżenie przychodziło zazwyczaj
z wyprzedzeniem krótszym niż pięć sekund, ale te sekundy mogły oznaczać różnicę pomiędzy życiem a śmiercią. I
oczywiście, jeśli umieściło się taki diament na statku szybkim i śmiercionośnym, takim jak „Ostatni Zew",
pilotowanym przez istotę jeszcze szybszą i jeszcze bardziej śmiercionośną, sytuacja mogła ulec całkowitemu
odwróceniu: zgodnie z przytoczoną wyżej metaforą, to pantera mogła wylądować na zaostrzonym kole.
Poza ostatnią planetą systemu ithoriańskiego przestrzeń nagle rozciągnęła się, napęczniała i pękła. Przez
rozdarcie, niczym kropla pary skraplająca się na zimnym oknie, wypłynął pierwszy okręt bojowy Republiki. Asajj
zidentyfikowała go jako opancerzony okręt pikietujący HKD typu Tavya, z dodatkową baterią torped protonowych
zamontowaną na podwoziu.
Ignorując swój komputer taktyczny i siatkę, celowniczą HUD „Ostatniego Zewu", sięgnęła ku niemu czule
poprzez Moc, obejmując go niczym kochanka. Widziała, jak oczy pilota rozszerzają się ze zdumienia, i poczuła
szalony przypływ adrenaliny w jego żyłach, kiedy zawyły syreny. Posmakowała nagłych, lepkich kropli potu wokół
jego ust. - Ostatni zew, ukochany - szepnęła. - Czas się zwijać.
Działa laserowe zalśniły w milczącej przestrzeni kosmosu i statek pikietujący rozpadł się na odłamki, jak kwiat
dantooińskiego mlecza, który pęka, rozrzucając wokół nasionka. Zawsze ją dziwiło, jak cicha jest śmierć w
kosmosie, gdzie nie ma atmosfery, żeby przeniosła grzmot setek eksplozji i krzyków umierających. Nawet w Mocy
jedno marne życie stanowiło niewielką różnicę, a ten pilot skończył pokornie, bez burzy w umyśle, niczym
zdmuchnięta świeczka - był i już go nie ma.
Towarzysze eskadry Yody doskonale znali swoje zadanie. Kolejne dwa okręty pikietujące pojawiły się w
przestrzeni i ich piloci natychmiast zorientowali się, że są atakowani. Otworzyli ogień z przednich dział. Wyminęli
Asajj i pomknęli z dużą prędkością w kierunku środka systemu.
Asajj obróciła „Ostatni Zew" i pozwoliła mu opadać, lawirując pomiędzy śmiercionośnymi smugami światła z
działa laserowego lewej tavyi. Ta po prawej rzygnęła dwoma pociskami samonaprowadzającymi - torpedami
protonowymi, poruszającymi się z prędkością niemal dwa razy większą niż statek Asajj. Ventress wywinęła pętlę i
zawróciła, zmuszając torpedy do wytracenia prędkości w manewrowaniu. Im trudniejszym będzie celem, tym
bardziej będą musiały dostosować swoją prędkość do niej. Czuła ich bezmyślne komputerki celownicze,
niezmordowanie przeliczające kąty przechwycenia przy każdym jej podskoku i obrocie. Zachichotała i puściła się w
korkociąg za pierwszym statkiem.
Diament rozbłysnął nagłe i w chwilę potem „Ostatni Zew" powiedział jej, że opancerzony statek kurierski klasy
Seltaya wychodzi właśnie z nadprzestrzeni. Mistrz Yoda przybył.
Teraz szybko doganiała pierwszą tavyę. Statek miał jeden laser na wieżyczce, którym mógł teoretycznie ją
zestrzelić, lecz ani razu nie podeszła do niego na wystarczającą odległość. Kiedy Asajj Ventress miała dobry okres,
mogła spacerować pomiędzy kroplami deszczu, a każdy dzień, który dawał jej szansę oddania zwęglonej zielonej
głowy Yody swojemu mistrzowi, był dla niej dobrym dniem.
Pilot tavyi przestał nagle strzelać, kierując się dzikim skokiem w stronę pierwszej planety systemu -
pozbawionej życia, zamarzniętej skały, którą można by najwyżej zaszczycić mianem księżyca. Ithorianie
wyposażyli jednak tę planetę we wspaniałą baterię automatycznych systemów obronnych, odstraszającą
nieproszonych gości. Widocznie pilot liczył na ochronę dużych dział.
Nic mu to nie pomoże. „Ostatni Zew" był zbyt szybki. Musiał się o tym przekonać. Jego odczyty powinny mu
już coś powiedzieć na ten temat. Biedak po prostu nie umiał się zatrzymać. Asajj sięgnęła przez Moc, z lekka
muskając powierzchnię świadomości i intencji pilota. W dół.
Zamierzał zanurkować w kierunku szybko zbliżającej się baterii i miał nadzieję, że Asajj przestrzeli. Czuła
przyspieszone bicie jego serca, czuła, jak spina się, żeby odczekać, wytrzymać, nie angażować się zbyt wcześnie.
Zrobiła mu na skrzydłach kilka czarnych smug, tylko po to, żeby go zdenerwować.
I wtedy zanurkował. Szybki spadek, dziesięć miażdżących g. Nawet jego skafander ciśnieniowy nie był w stanie
w pełni skompensować przeciążenia. Asajj czuła, że pilot zaczyna tracić przytomność. Doprawdy, cóż za łaska.
Kiedy krew krzepła mu w żyłach od ciśnienia, nie uświadamiał sobie jeszcze, że „Ostatni Zew" wyskakuje spod
niego i szybko wznosi się w górę. Nie miał dość świadomości, aby zrozumieć, że Asajj przewidziała jego ruch i już
go udaremniła. Nie zwracał po prostu większej uwagi na drobny obiekt, który go ścigał.
Nowy kąt przechwytywania torpedy protonowej skierował ją wprost w podwozie tavyi. Statek rozpadł się na
dwoje jak jajko, wylewając białe światło i krwawe żółtko. Jeszcze jedna mała świeczka zgasła. Yoda pewnie to
poczuł.
Tavya, która wystrzeliła torpedy protonowe w kierunku Asajj Ventress, zawracała, aby dołączyć do Yody. Asajj
unieszkodliwiła go równie niedbale jak pierwszy okręcik. Teraz w realnej przestrzeni znalazł się ostatni z czwórki
towarzyszącej Yodzie. Trzech pokonanych, został jeden, a potem zabierzemy się do samego mistrza. Asajj
zmarszczyła brwi. To dziwne, że Yoda sam nie otworzył ognia. Wprawdzie nieustannie mamrotał jakieś komunały
na temat naturalnego piękna, jakim jest życie, lecz ta stara ropucha bagienna nigdy się nie leniła, by w razie
potrzeby użyć miecza świetlnego. Jeśli wierzyć przekazom na temat Geonosis, powinien przyjść swoim
towarzyszom na pomoc, strzelając z wszystkich działek na pokładzie.
Jakby w odpowiedzi na jej myśl, statek otworzył ogień, lecz jego strzały były powolne i niecelne. Może
staruszek albo jego robot R2 mieli coś nie w porządku z głową? A może Yoda miał plan, którego subtelności nie
była w stanie wychwycić? W pewnym stopniu miała nadzieję, że chodzi o tę ostatnią możliwość. Jeśli stary mistrz
siedzi teraz w kabinie i, dysząc, walczy z zawałem, to zdecydowanie zmniejszy przyjemność zabicia go. No cóż, w
raporcie dla Dooku z pewnością nie będzie się rozwodziła nad takimi szczegółami.
Kolejne błyski ognia laserowego minęły ją w sporej odległości, chyba ponad trzydziestu stopni. Jeśli stary
potwór ma jakiś plan, to jest on zbyt skomplikowany, żeby mogła go teraz rozpracować. Może daje sygnał
posiłkom, a te strzały są jakąś zakodowaną wiadomością?
Asajj wzruszyła ramionami i przyspieszyła, znów wchodząc w korkociąg, aby zaatakować ostatni z okrętów
pikietujących. Lepiej pozbyć się wszystkiego, co mogłoby przeszkadzać.
Na monitorach znów pojawiło się ostrzeżenie diamentu i w chwilę później ostatni z obrońców Yody skoczył z
powrotem w nadprzestrzeń. Asajj uniosła jedną brew. No cóż, lepszy żywy szczur niż martwy kot, jak mówi stare
porzekadło. Gwiazdy wiedziały, że nigdy nie cierpiała na przerost współczucia, lecz także nie czerpała wielkiej
przyjemności z mordowania niewinnych i bezbronnych gapiów. Zajmijmy się zatem samym mistrzem Jedi.
Przymknęła oczy, szukając go w niezmierzonej przestrzeni. Było to trudniejsze, niż przypuszczała. Na przykład
obecność Dooku wyczuwała przez pół planety: płonący cień, widzialna ciemność. Od wielkiego mistrza zakonu Jedi
spodziewała się czegoś więcej... ale gdy wreszcie trafiła na maleńki, przerażony punkcik życia wewnątrz statku,
wydał jej się nędzny i słaby.
Może to wiek, ten niestrudzony łowca, dogonił go nareszcie. Widziała już starców, którzy poddawali mu się
właśnie w ten sposób; ogień życia przygasał, przycichał, aż wreszcie nie zostało go już na wielkie namiętności,
gorący gniew, nienawiść i miłość. Ostatnie lata spędzali jak w popiele, rozniecając jedynie czasem wątłe płomyki
skąpstwa, złośliwości, niepokoju. Przezroczysty, smutny powidok życia. Sięgnęła ku niemu jeszcze raz i otworzyła
oczy szeroko, obserwując, jak statek Yody powoli zbliża się do „Ostatniego Zewu". Położyła palce na przyciskach
wyzwalających ogień i czekała, aż komputer celowniczy namierzy jego silniki, rdzeń stosu, owiewkę. Początkowo
zamierzała zacząć od rdzenia, bo teoretycznie był to najszybszy i najpewniejszy sposób na osiągnięcie celu, lecz
jeśli stary Jedi zamierzał poddać się tak łatwo, może powinna spróbować przebić się do kabiny i nakarmić go
próżnią. Z pewnością w ten sposób uzyska bardziej przekonujące trofeum dla Dooku aniżeli seria zarchiwizowanych
analiz spektrograficznych, która jedynie potwierdzi istnienie szczątków organicznych w stosie złomu.
Seltaya podskakiwała i kręciła się w jej iluminatorach, lecz czyniła to mechanicznie, bez cienia zrozumienia.
Asajj zgięła palec. Nie.
Zdjęła dłonie z przycisków sterowania ogniem. Wiedziała już, co robi seltaya. Jej R2 wykonywał fabryczne
uniki. Rozpoznawała je z dziesiątków innych zestrzeleń. Ktokolwiek siedział w tym statku, z pewnością nie był to
Yoda.
Ventress warknęła i strzeliła tylko raz, ścinając tylne stabilizatory Seltayi i wysyłając ją w przestrzeń bez
sterowności. W dużym powiększeniu widziała iluminatory kabiny seltayi, które nagle przybrały zielonkawą barwę,
Ktokolwiek tam był - najprawdopodobniej sobowtór - nie znosił kosmosu i zapewne wymiotował. Zastawiła
pułapkę na sobowtóra. Jeden do zera dla nich.
Asajj wzięła długi, spokojny oddech. Co teraz robić? Zabić to biedne stworzenie w ataku mściwości to niezbyt
dobre rozwiązanie. No i mało konstruktywne. Ten sobowtór może być dzieckiem, jeśli się nad tym dobrze
zastanowić; widziała przecież reportaż z jego wyjazdu i z pewnością nie miał więcej niż metr wzrostu, a jeśli nawet,
to niewiele.
Przełączyła się na promień ściągający i powoli uspokoiła rozszalały stateczek. Mogłaby go wypuścić,
oczywiście. R2 będzie w stanie odprowadzić go na Ithor, choć z powodu szkód, jakie wyrządziła stabilizatorom,
lądowanie może by utrudnione. Kiedy już wyląduje, lokalne władze spakują go i dostarczą z powrotem na
Coruscant. Co za farsa.
Asajj pokręciła głową. Ależ zrobiła z siebie idiotkę. Jak mogła pomyśleć, że wielki mistrz zakonu Jedi tak łatwo
odda siebie w ofierze. Chyba że...
Świat wiedział, że właśnie tak jest.
Tchórzliwy czwarty myśliwiec widział, jak zniszczyła resztę eskorty. Zdalna obserwacja z ithoriańskiej baterii
potwierdzi, że to ona wywołała starcie. Gdyby pozwoliła sobowtórowi dotrzeć do Ithoru, z pewnością Republika
byłaby nieco zakłopotana. Jeśli jednak zniszczy statek tak, aby się upewnić, że spalone resztki dotrą do wnętrza
systemu i zostaną odnalezione przez odpowiednie czynniki... co wtedy? Kształtne, okrutne wargi Asajj wygięły się
w uśmiechu. Co to kiedyś powiedział jej Dooku? „Istnieją dwie rzeczy, które coraz bardziej docenia się z wiekiem:
doskonałe wino i wprowadzenie w błąd wroga". Zaśmiała się i ściągnęła bliżej bezradną seltayę. - Wprowadzenie w
błąd wroga. Otóż to - mruknęła.
Obi-Wan Kenobi i Anakin Skywalker stali po kostki w wodzie z wiosennych roztopów w arkaniańskiej tundrze,
patrząc na twarz trzeciej osoby - wysmukłej, władczej kobiety o lodowatych oczach charakterystycznych dla jej
gatunku. - Proszę - rzekł Obi-Wan. - Rozważ to jeszcze.
- Rozważałam tę sprawę długo i wnikliwie - odparła Arkanianka. Nazywała się Serifa Altunen i była rycerzem
Jedi. Byłym rycerzem Jedi.
Ostrożnie zdjęła płaszcz Jedi, złożyła starannie i oddała Obi-Wanowi.
- Służę Mocy, nie prawu. Służę ludowi, nie senatowi. Chcę szerzyć pokój, nie wojnę.
- Złożyłaś przysięgę zakonowi Jedi - wtrącił Anakin.
Wzruszyła ramionami.
- Więc ją złamałam. Muszę przyznać, że nie odczuwam tego zbyt dotkliwie.
- Jeśli każdy Jedi zamierza się zastanawiać, które rozkazy wypełniać, a które nie, niedługo wszyscy będziemy
zgubieni - rzekł Obi-Wan. Serifa uniosła brwi.
- Nie czuję się zgubiona. Moc jest taka jak zawsze. To zakon zszedł z prostej ścieżki.
Obi-Wan zapewne zasłużył sobie na to za próby filozofowania z Arkanianką. Yoda umiał odciąć się od tych
dyskusji, ale Obi-Wanowi nigdy się to do końca nie udawało. Widocznie najpierw trzeba się było nieco zestarzeć.
- Za to nasz świat będzie zgubiony po przegranej wojnie - gniewnie wtrącił Anakin. - Możesz sobie mówić co
chcesz, twierdzić, że postępujesz zgodnie z sumieniem, ale jeśli podzielimy nasze siły. Gildia Kupiecka zwycięży.
Jeśli uważasz, że Republika zeszła z drogi pokoju i mądrości, poczekaj, aż doświadczysz rządów robotów
bojowych.
- Zależy wam na wygraniu tej wojny? - zapytała Arkanianka. - Oczywiście że tak! - Dlaczego? Anakin wzniósł
w górę ręce.
- Jak to dlaczego?
Serifa obdarzyła go wzgardliwym spojrzeniem, które Arkanianie doskonalili przez ostatnie tysiąclecie.
- Może ty także powinieneś przyjrzeć się ścieżce, którą podążasz. Przynajmniej, dopóki nie znajdziesz lepszej
odpowiedzi na to pytanie.
Patrzyli, jak wsiada na sanie repulsorowe, którymi przybyła na to spotkanie, i znika w topniejącej tundrze,
wzbijając podwójne fontanny zlodowaciałej wody. Rozsiane wokół łaty śniegu i lodu miały tę samą biel co jej oczy
i tak samo błyszczały na podmokłej równinie jak odłamki szkła. Obi-Wan odetchnął głęboko. - Nie za dobrze nam
poszło.
- Czy ona naprawdę ma jakiś wpływ na sfery rządzące?
- Trzeba przyznać, że jeśli szanowana Jedi ogłasza, że opuściła zakon i zaleca, aby Arkania zajęła w tej wojnie
stanowisko neutralne, może mieć to pewne znaczenie. W najlepszym przypadku zaszkodzi to naszej dyplomacji, a
dla rzeczników prasowych stanie się koszmarem.
Obi-Wan odwrócił się i powoli zaczął brnąć w kierunku statków. Wylądowali z dala od osad, aby uniknąć
zwracania na siebie niepotrzebnej uwagi, ale przez jedną krótką chwilę Obi-Wan zapragnął znaleźć się w
przytulnym barze z porządnym kominkiem i z wielką szklanicą doskonałego arkaniańskiego słodkiego mleka - było
to eufemistyczne określenie kremowego miodu pitnego, który nawet silnego człowieka mógł zwalić pod stół.
- Wstąp do mnie na chwilą. - Obi-Wan zaprosił Anakina na swój statek. Anakin wsiadł za nim do myśliwca. -
Wytrzyj nogi, bo naniesiesz błota - ostrzegł Kenobi. - Artoo tego nie lubi. - Kiedy odzyskasz swojego starego
Artoo?
- Kiedy skończą naprawę. Biorąc pod uwagę, ile ognia musi wziąć na siebie, latając ze mną jako strzelec, wcale
się nie dziwię, że mu nie spieszno wracać do służby - sucho odparł Obi-Wan, siadając przed konsolą
komunikacyjną. - Wysyłałeś prywatne wiadomości na Coruscant. Anakin spąsowiał.
- Śledziłeś moje zewnętrzne połączenia... - Urwał nagle. - Nie, po prostu zgadłeś. - Jestem mądrym i potężnym
Jedi, wiesz? - odrzekł Obi-Wan, pozwalając sobie na blady uśmiech.
Mały R2 wtoczył się do części nawigacyjnej i pisnął smutno na widok mokrych śladów. Nastąpiła niezręczna
cisza.
- Ponieważ do moich obowiązków jako mistrza należy przekazywanie ci własnej niezmiernej mądrości... -
zaczął Obi-Wan. - Zaczyna się - mruknął Anakin.
- ...chyba powinienem oficjalnie ci przypomnieć, że w życiu Jedi nie ma miejsca na... pewne typy
zaangażowania uczuciowego. - Będę o tym pamiętał.
- Brak związków jest fundamentalną zasadą zakonu, padawanie. Wiedziałeś o tym, kiedy podpisywałeś akces.
- Nie doczytałem tej części po toydariańsku - burknął Anakin.
Po raz pierwszy od początku rozmowy Obi-Wan obrócił się od konsoli nadbiornika.
- Czy ty myślisz poważnie o tej dziewczynie, Anakinie?
- Nie o to chodzi - odpalił chłopak, wciąż wściekły i zaczerwieniony. - Chodzi o to, że jesteśmy tutaj, żeby
prosić ludzi o wsparcie dla Republiki, o której istnieniu oni ledwie wiedzą, i dołączenie do... sił policyjnych Jedi,
którzy przysięgli, że nie będą się nimi przejmować! A my się dziwimy, że to się nie chce sprzedać! - Machnął ręką
w kierunku iluminatora. - A jeśli Serifa ma rację? Jeśli to właśnie my straciliśmy orientację? Ufam temu, co sam
czuję, mistrzu. Tego przecież zawsze mnie uczyłeś, prawda? Ufam żywej Mocy. Ufam miłości. Zasada braku
związków...? Strasznie abstrakcyjna rzecz, na podstawie której trudno ślubować lojalność. - Ufasz nienawiści? -
rzucił Obi-Wan. - Oczywiście że nie.
- Mówię poważnie, padawanie. - Obi-Wan wytrzymał wzrok młodego człowieka. - Aby pójść za głosem
swojego serca, w kierunku miłości czy nienawiści, na dłuższą metę popełniasz ten sam błąd. Twój osąd zostaje
przyćmiony. Twoje motywy tracą jasność. Jeśli nie będziesz bardzo ostrożny, padawanie, miłość zabierze cię na
Ciemną Stronę. Wolniej od nienawiści, tak, ale nie mniej pewnie.
Powietrze między nimi aż iskrzyło od napięcia; wreszcie Anakin opuścił wzrok. - Rozumiem, mistrzu.
- Nie jesteś w stanie nic na to poradzić - kwaśno dodał Obi-Wan. - Nie chodzi o to, czy mi wierzysz, czy nie. -
Westchnął. - Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale wszyscy Jedi popełniają ten sam błąd. Uczą się na jego podstawie i
wyrastają z niego. Gdyby zakon był stworzony wyłącznie z istot niewrażliwych na miłość, to byłaby naprawdę
smutna banda. - Odwrócił się w kierunku holokomu, przeglądając arkaniańskie informacje; przez ten czas drugą
ręką przygotowywał kod szyfrujący do transmisji, którą zamierzał wysłać na Coruscant.
- Czy to znaczy, że w przeszłości Obi-Wana również można znaleźć kobietę? - zapytał Anakin. - Wyobrażam
sobie, że była piękna i ciemnowłosa. Żałośnie zdesperowana, aby w ogóle kogoś mieć, to się rozumie samo przez
się...
- Anakinie - wyszeptał Obi-Wan, wbijając wzrok w tekst przewijający się po monitorze. - Milcz. - Żartowałem
tylko!
Obi-Wan obrócił się w swoim fotelu. Nigdy nie wyglądał na tak zagubionego jak w tej chwili. - Chodzi o
mistrza Yodę - rzekł. - Nie żyje.
- Co? - krzyknęła Padmé.
- Wpadł w zasadzkę tuż poza systemem Ithora - wyjaśniła dworka. - Ithorianie potwierdzili autentyczność
szczątków statku mistrza.
Informacje o katastrofie przebiegały przez głowę Padmé jak meteoryty. Strata Yody była miażdżącym ciosem
dla całej Republiki... z pewnością stoi za tym Dooku. Ale jak to przyjmie Anakin? Anakin kochał Yodę. Wszyscy
go kochali, naturalnie, ale Anakin mówił też, że stary mistrz nigdy całkowicie mu nie zaufał, zawsze trzymał go na
odległość ramienia... Jeśli to prawda, kto teraz przejmie przywództwo w zakonie? Mace to żołnierz na ciężkie czasy,
ale nawet on nie dogaduje się najlepiej z kanclerzem Palpatine'em...
Jej myśli wirowały jak oszalałe płatki śniegu, aby ostatecznie zatrzymać się na jednym mrożącym fakcie: skoro
Yoda nie żyje, cały wszechświat stanie się przez to odrobinę bardziej mroczny.
Odwagi, powiedziała sobie. Nadziei. Kiedy nadchodzą mroczne czasy, nadzieja musi lśnić jasnym światłem.
Jeśli mam oddać życie za nadzieję jaśniejszego dnia dla kolejnych pokoleń, pomyślała, uczynię to. W jednej chwili.
- Jadę do senatu. Kanclerz będzie miał najlepsze i najbardziej wiarygodne wieści. - W drzwiach Padmé
odwróciła się raz jeszcze, aby spojrzeć na swoje dworki. Wydawały się wstrząśnięte i przerażone... o wiele bardziej
niż gdyby to kanclerz umarł. Któż zresztą mógłby je winić... po ośmiuset latach trudno było nie przyzwyczaić się do
myśli, że Yoda jest wieczny.
- Ja bym jeszcze nie spisywała starego mistrza na straty - zakończyła Padmé. - Uwierzę w śmierć Yody, kiedy
mi pokażą jego ciało. Nie wcześniej.
- Dziękuję, że pan mnie przyjął, kanclerzu - rzekł Mace z lekkim skrępowaniem do holograficznego obrazu
kanclerza Palpatine'a, wyświetlanego w sali Rady Jedi. - Istotnie, mam wyjątkowo mało czasu, mistrzu Windu, ale
cenię sobie niezmiernie pańską opinię. - Inteligentna twarz Palpatine'a rozjaśniła się w lekkim uśmiechu. - Może pan
śmiało przypuszczać, że gdybym miał do wyboru wysłuchanie rady Mace'a Windu albo powiedzmy szanownego
senatora z Sermerii, który każdy, nawet najbardziej błahy temat dyskusji sprowadza głównie do analizy własnego
wpływu na handel bulwami na jego planecie... no cóż, wolę jednak wysłuchać pana. Mace Windu miał swoje
słabości, ale nie należała do nich podatność na pochlebstwa.
- Dziękuję - rzekł zwięźle. - Czy mogę spytać, dlaczego nie zdementował pan natychmiast wiadomości
dotyczących mistrza Yody? Wiem... Palpatine przerwał mu: - Czy ten kanał jest szyfrowany, mistrzu? - Zawsze.
- Tak przypuszczałem, moje siły bezpieczeństwa jednak twierdzą, że Coruscant przeżywa teraz najazd wszelkiej
maści szpiegów, włącznie z elektronicznymi. Niestety, jest to nieprzyjemny efekt uboczny naszej polityki
nieograniczonego dostępu na planetę praktycznie dla wszystkich, skoro kontrole są wręcz symboliczne.
- Najlepszą ochroną, jak twierdził mistrz Yoda, jest stworzenie społeczności, której nikt nie będzie chciał
atakować.
- Oczywiście! Ale skoro jakoś nie udało nam się przekonać do tego Gildii Kupieckiej, musimy rozegrać karty
tak, jak je rozdano - odparł kanclerz. - To nie jest doskonały świat, a nasze wybory nie należą do najłatwiejszych. -
Oczywiście była to prawda, a Mace czuł się z tym lepiej aniżeli z galanterią i komplementami. - A pozostawiając na
razie kwestię szpiegów, przyjmuję pańskie zapewnienie, ze ta transmisja jest poufna. Proszę mówić, mistrzu Windu.
- Wiem, że Yoda nie znajdował się na pokładzie statku zniszczonego przez Asajj Ventress. Pan też o tym wie.
- To była Asajj Ventress? O ile pamiętam, przesłał mi pan kiedyś jej dokumentację.
- Tak, panie kanclerzu. A przynajmniej był to jej statek. To bardzo wyróżniająca się konstrukcja, wzorowana na
statku hrabiego Dooku. Przeanalizowaliśmy zapisy czwartego pilota...
- ...Który jutro wieczorem stanie przed sądem wojskowym za tchórzostwo. Wyrok będzie szybki i publicznie
wykonany - ponuro stwierdził Palpatine.
- ...statek zaś to z całą pewnością „Ostatni Zew" Ventress. Zmierzam do tego - uporczywie ciągnął Mace Windu
- że mistrz Yoda nie znajdował się na pokładzie tego statku. Powiedziałem panu, że mistrza Yody nie było na tym
statku. Dlaczego zatem, w obliczu wiadomości o jego śmierci, która ma bardzo zły wpływ na morale społeczeństwa,
pańskie biuro nie przekaże publicznie dementi?
Po raz pierwszy od początku rozmowy w głosie kanclerza dał się słyszeć lekki cień irytacji.
- Mistrzu Windu, proszę sobie przypomnieć, że tylko pan poinformował mnie o tym, iż osoba, którą wszyscy
widzieli wsiadającą na statek jako mistrz Yoda, w istocie była sobowtórem. Mam więc tylko pańskie słowo na
potwierdzenie faktu, że mistrz Yoda żyje.
- Moje słowo - mistrz Windu odparł z namysłem - jest jedną z niewielu prawd w galaktyce, którym kanclerz
Republiki może ufać.
- Oczywiście, że panu ufam - warknął Palpatine. - Ale to nie wystarczy. Mam do tego poważne podstawy.
Kanclerz służy ludowi i senatowi, a nie zakonowi Jedi. Jedi z kolei nie mogą być uważani za moją prywatną armię.
Lud Republiki musi wierzyć, że ich rząd odpowiada bezpośrednio przed nim i tylko przed nim. To tylko hrabia
Dooku twierdzi, że Republika jest rządzona przez garść skorumpowanych senatorów i ich popleczników w zakonie
oraz przez biurokrację rządową. Jeśli stanę przed ludźmi i powiem: „Wiem, że widzieliście zdjęcia, ale moi kumple
ze Świątyni twierdzą coś wręcz odwrotnego, to był kawał, a mistrz Yoda nadal żyje, tyle że nie chcemy go teraz
wam pokazywać...", jak według pana to będzie wyglądać? Mace Windu zmęczonym gestem przetarł twarz.
- Pan jest politykiem.
- Jestem, mistrzu Windu. Nie jest to profesja, którą pan by szanował, ale rzeczywiście jestem politykiem...
bardzo dobrym politykiem... i do momentu, kiedy usłyszy pan ode mnie podpowiedzi, jak się obchodzić z mieczem
świetlnym, proszę zapamiętać, że może jednak wiem co robię.
Po krótkim milczeniu kanclerz westchnął i dodał, już bez urazy:
- Mistrz Yoda przygotował sobie sobowtóra, żeby móc niepostrzeżenie odbyć bardzo delikatną misję.
Tragicznym zbiegiem okoliczności wiele osób musiało zginąć, aby ten wybieg się udał. Czy mamy zaprzepaścić ich
poświęcenie? Czy lepiej je uszanować i dać mistrzowi Yodzie kilka dni więcej, aby pod osłoną tajemnicy dotarł na
Vjun i być może położył kres tej straszliwej wojnie?
- W porządku - powiedział wreszcie Mace Windu. - Mam tylko nadzieję, że postępuje pan właściwie.
- Ja również - poważnie odparł Palpatine. - Tymczasem uznałbym za miły gest, gdyby zechciał pan przejąć
oficjalnie codzienne raporty, które składał mi mistrz Yoda. - Oczywiście.
Na skraju pola widzenia nadbiornika pojawił się nagle adiutant kanclerza, przyciszonym głosem przypominając
Palpatine'owi, że bardzo jest spóźniony na kolejne spotkanie.
- Wzywają mnie obowiązki - oznajmił Palpatine, wyciągając dłoń, aby przerwać połączenie, ale zawahał się. -
Mistrzu Windu, skoro jesteśmy dziś ze sobą tak szczerzy, dodam jeszcze, że w tych raportach chciałbym usłyszeć
pańską osobistą opinię, a nie to, co według pana powiedziałby mistrz Yoda. To wielka osobowość... może
największa w całej Republice. Ale mistrz Yoda w głębi serca jest nauczycielem. Pan jest wojownikiem. To smutne,
że muszę to powiedzieć, ale ten straszny czas jest może czasem odpowiednim bardziej dla pana niż dla niego.
- Mistrz Yoda ma wiele talentów i nie dorównam mu ani w czasie wojny, ani pokoju.
- Szkoda - odparł kanclerz. - Ponieważ w tej chwili mamy tylko pana. Mam nadzieję, że da pan z siebie
wszystko.
- Dla zakonu i Republiki oddam wszystko. Włącznie z własnym życiem.
Kanclerz znów wyciągnął rękę, żeby przerwać połączenie. - To nam także może być potrzebne.
- ...i w tej trudnej chwili kryzysu - grzmiał senator Orn Free Taa z Rylotha - powiem więcej, pogłębiającego się
kryzysu, śmierć, a właściwie morderstwo popełnione na osobie wielkiego mistrza zakonu Jedi uwidacznia pilną
potrzebę uzyskania nowego poziomu bezpieczeństwa. Jedi naturalnie nadal będą wykonywać dobrą robotę, ale jest
ich zbyt mało. Tragiczna śmierć mistrza Yody uświadomiła nam top z całą jasnością. Po sali senatu przeszła fala
twierdzących pomruków.
- Potrzebujemy - ciągnął senator Tw'lek - dużej, kompetentnej, zaangażowanej służby bezpieczeństwa i sił
kontrwywiadu. Moi drodzy koledzy, w takiej wojnie, jaką w tej chwili toczymy, możemy z trudem zwyciężać w
bitwach, ale łatwo ją przegrać dzięki zdradzie i sabotażowi. Rezolucja, jaką wam proponuję, ma właśnie na celu
stworzenie takiej wielkiej, niezależnej, mobilnej jednostki, niepodlegającej jurysdykcji żadnego z naszych
niezliczonych, powolnych jak lodowiec biurokratów, lecz odpowiadającej bezpośrednio przed biurem kanclerza, a
więc pośrednio również przed nami. Nadszedł czas, aby na pierwszym miejscu postawić bezpieczeństwo Republiki.
- Senator podniósł głos. - Czas, aby bezpieczeństwo Republiki znalazło się bezpośrednio w rękach ludu!
To znaczy naszych, pomyślała senator Amidala, spoglądając na swoich kolegów. Wszyscy wiwatowali, tupali,
gwizdali i bili brawo. Serce Padmé ścisnęło się bólem. Oczywiście bardzo chcieli przejąć kontrolę nad sytuacją,
która się wydawała ze wszech miar nie do opanowania. Jeśli jednak ta rezolucja zostanie przyjęta - a wszystko
wskazywało na to, że zostanie - wtedy bezpieczeństwo Republiki z chłodnych, beznamiętnych, profesjonalnych rąk
zakonu Jedi przejdzie w ręce tego rozwrzeszczanego, emocjonalnie reagującego, rozpolitykowanego tłumu
senatorów. Ta świadomość jakoś nie poprawiła jej poczucia bezpieczeństwa.
Statek, na którym wreszcie znaleźli się Whie, Scout, Maks Leem, Jai Maruk i mistrz Yoda, zdążał do
Zewnętrznych Rubieży. Po zejściu z linii montażowych Verpine został nazwany „Asymptotyczne Podejście do
Boskości" i miał służyć jako statek pielgrzymkowy dla kolonii czcicieli matemagii. Niestety, stracili oni wszystkie
swoje oszczędności w skandalu z bankowością inwestycyjną i pozostawili „Podejście" bez właściciela. Statek został
zatem przechrzczony na „Gwiezdny Pył" i przerobiony na luksusowy liniowiec, obwożący dobrze sytuowanych
obywateli po egzotycznych miejscach i wydarzeniach galaktyki, takich jak Czarna Dziura Nakatu lub bardzo
wyczekiwana nowa Ariarcha-17. Niestety, błąd w obliczeniach fali uderzeniowej pochodzącej od umierającej
gwiazdy spowodował dramatyczną i nieoczekiwaną awarię sztucznej grawitacji statku, co spowodowało dziesiątki
procesów. Sprawa ciągnęła się przez dwa pokolenia, aż prawnicy broniący właścicieli „Gwiezdnego Pyłu" przejęli
statek w zamian za niezapłacone honoraria, przechrzcili na „Rozsądną Wątpliwość" i sprzedali liniom Kut-Rate
Kruise. Firma konserwowała jednostkę w sposób niezbyt skomplikowany: napełniała ją powietrzem zdatnym do
oddychania i zostawiała na kilka dni w doku, aby sprawdzić, jak szybko powietrze się ulatnia.
Verpine, doskonali konstruktorzy statków kosmicznych, byli dwumetrowymi dwunożnymi insektoidami,
komunikującymi się za pomocą fal radiowych generowanych przez ich klatki piersiowe; ich ostrość widzenia była
tak niezwykła, że potrafili na dwadzieścia kroków odróżnić płeć wszy w futrze nerfa. W wyniku tego „Rozsądna
Wątpliwość" miała koje szerokie na dłoń, system komunikacyjny na poziomie zerowym oraz oznakowania, które
być może stanowiły oczywistość dla innych Verpine, jednak Scout nie umiała ich nawet zlokalizować. Pierwszego
dnia w przestrzeni potrzebowała prawie godziny, aby znaleźć stację odświeżalni, aż wreszcie musiała się złamać i
spytać o drogę załogi. Było to wprawdzie dość żenujące, ale nie bardziej niż to, że w dwie minuty później musiała
wyjść i wyznać, iż nie wie, których urządzeń użyć.
Trzy dni później ona i Whie znowu się zgubili, przemierzając labirynt korytarzy nieco zbyt wąskich jak dla
ludzi. Mistrz Yoda, który nie cierpiał tkwienia w pułapce skorupy R2, ale jednak próbował zachować anonimowość,
wysłał ich po jedzenie już prawie godzinę temu. Linie Kut-Rate Kruise nie bawiły się w takie błahostki jak
podawanie posiłków do kabin. Inne luksusowe usługi - łóżka na przykład - były również warte odnotowania głównie
przez to, że ich nie było. Scout spędziła prawie całe życie na marzeniach o podróżach pozaplanetamych, o
opuszczeniu Świątyni Jedi i zatłoczonego Coruscant na rzecz cudów galaktyki. Jednak przez zamieszanie na cle
spędzili w doku tyle godzin, że w momencie startu właściwie już spała, a raczej, owinięta płaszczem, drzemała
niespokojnie na czymś, co bardziej przypominało deskę niż łóżko. Wielką chwilę uświadomiła sobie dopiero wtedy,
kiedy potężny wstrząs zrzucił ją na podłogę. Wypadek ten nieco popsuł jej nastrój i od tamtej pory nie odzyskała
humoru.
Poza tym była prawie pewna, że Jai Maruk, jej mistrz, wcale jej nie lubi. Nie miała jednak zamiaru zastanawiać
się nad tym dłużej.
Co zaś do posiłków... Scout zadrżała. Mistrz Yoda zjadał je bez słowa skargi, lecz on chyba już nie miał potrzeb
zwykłych śmiertelników oraz ich problemów. Takich jak smród.
W każdym razie, kiedy po raz ostatni widziała starego Jedi z miską jedzenia w Świątyni, przez krawędź miski
zwieszał się ogon.
- Mówię ci, jesteśmy za nisko - odezwała się do Whie. - Powinniśmy pojechać windą na poziom czternasty. Tak
mówił znak.
- Nie było żadnego znaku. To tylko rysa na ścianie windy. - Znak. - Rysa. - Znak! Whie odetchnął głęboko.
- Może to nawet był znak, a ja się mylę. Spróbujmy znaleźć poziom czternasty. Scout ruszyła wzdłuż wąskiego
korytarza.
- Wiesz, odbierasz mi całą przyjemność z tego, że mam rację. - W jaki sposób?
- Poddajesz się. Wygląda to tak, że nawet jeśli ja mam rację, a ty nie, to ty robisz mi przyjemność, ustępując.
Powaga Jedi to wspaniała rzecz, ale u trzynastolatka to trochę upiorne. - Czego ode mnie chcesz?
- Kłóć się! Walcz! Nie bądź taki... taki Jedi - rzekła Scout. - Nie możesz choć trochę być człowiekiem? Usta
Whie wygięły się w dziwnym uśmiechu. - Nie - odparł.
Prawda była taka, że Whie był bardzo zaaferowany. Mistrzyni Leem dała mu do zrozumienia, że wyjeżdżają na
Vjun spotkać się z kimś bardzo ważnym - może nawet z samym hrabią Dooku, a może ze sławną zabójczynią Jedi
Asajj Ventress. Whie sprawdził Ventress w komputerze i stwierdził, że to kobieta z jego snu.
A więc Ventress będzie na nich czekała na Vjunie. Za kilka dni, najwyżej za tydzień, Whie stanie w pokoju z
tykającym detonatorem. Ventress będzie się uśmiechać, a Scout popatrzy na niego ze strużką krwi spływającą jej na
tunikę. - Pocałuj ją - powie Ventress. Żałował, że nie wie, co odpowie.
Stali w kolejce po gotowany posiłek - kolejki do surowych potraw były o wiele za długie - kiedy ktoś grzecznie
poklepał Scout po ramieniu. - Pasażerka Pho?
- Co? To znaczy tak - odparła Scout, w ostatniej chwili przypominając sobie, że ona, Whie i Jai Maruk
podróżują jako rodzina Pho, w drodze na wesele kuzyna na Corphelionie.
Stwierdziła, że ma przed sobą wysokiego, humanoidalnego robota, który widział już lepsze czasy. Jeśli
kiedykolwiek miał jakiekolwiek oznaczenia - barwy, instrukcje interfejsów, a nawet nazwę fabryczną - dawno temu
uległy zatarciu; teraz jego korpus odznaczał się matową, porysowaną, powyginaną powierzchnią, jakby ktoś poddał
go piaskowaniu i nie pomyślał o dalszym wykończeniu.
- Płatnik statku prosił o przyprowadzenie pani - rzekł robot. - Zdaje się, że do działu rzeczy zgubionych i
znalezionych ktoś przyniósł rzecz należącą do pani. Scout pobladła. W ciągu ostatnich kilku dni stawało się coraz
bardziej jasne, że mistrz Jai Maruk nie ma na jej temat najlepszego zdania. Mogła sobie zatem wyobrazić wyraz jego
szczupłej, zamkniętej w sobie twarzy, gdyby się okazało, że musi wykupić swój miecz świetlny z działu rzeczy
zgubionych i znalezionych „Rozsądnej Wątpliwości". - Co zgubiłam?
- Płatnik nie wspomniał nic na ten temat - odparł robot grzecznie. - Mogę prosić tędy? Spojrzała na Whie, który
skinął głową.
- Idź, poradzę sobie - rzekł, a kiedy nadal się wahała, dodał: - Nie martw się. Nikomu nie powiem.
On nie próbuje mnie upokorzyć, powiedziała sobie Scout. Po prostu tak mu wychodzi.
Porysowany robot odwrócił się i ruszył w kierunku windy. Scout podążyła za nim. - Jesteś dość zniszczony -
zauważyła konwersacyjnym tonem.
- Nie stanowię stałej części załogi „Rozsądnej Wątpliwości" - wyjaśnił. - Zaofiarowałem się, że popracuję w
zamian za przejazd. Niestety, mój właściciel nie żyje - ciągnął. - Jestem sam odpowiedzialny za swoje utrzymanie.
Drzwi windy otworzyły się.
- Nigdy o tym nie myślałam - zastanowiła się Scout. - To znaczy, o tym, co dzieje się z robotem bez właściciela.
- Ja też nie - oschle zauważył jej towarzysz. - Dopóki nie zdarzyło się to mnie. - Co robisz w sprawie serwisu? -
zapytała. - Wracasz do fabryki? Szukasz technika? Jak płacisz za naprawę?
- Pani zrozumienie dla sprawy jest godne podziwu - odparł robot. - Tak się składa, że stanowiłem część bardzo
niewielkiej serii produkcyjnej, obecnie dość przestarzałej. Jestem zaprogramowany tak, abym większość napraw na
własnej osobie mógł przeprowadzać sam, za to części zamienne są trudne do zdobycia i dość kosztowne, ponieważ
albo bywają kupowane jako antyki, albo produkuje się je na zamówienie według moich specyfikacji. Wyzwanie jest
duże, tak jak pani się domyśliła. - Kilka puszek farby do metalu pewnie by cię nie zrujnowało - zauważyła,
przyglądając się zmatowionym powierzchniom obudowy swojego przewodnika. - Ozdoby nie mają wysokiego
priorytetu, logicznie rzecz biorąc.
- Ale łatwiej jest znaleźć pracę, jeśli się dobrze wygląda. Uznaj to za koszt uzyskania przychodu. Robot
wzruszył ramionami. Był to dziwnie ludzki gest.
- Jest trochę prawdy w tym, co pani mówi... i myślę, że jest pani szczera - dodał, dotykając nagiego metalu
swojej twarzy. - Wydaje mi się, że większość istot rozumnych żyje w... kokonie iluzji i oczekiwań. Jesteśmy pełni
hipotez, wydaje nam się, że znamy siebie i istoty wokół nas. Że rozumiemy kręte drogi naszego istnienia. A potem
Los bierze sprawę w swoje ręce, odziera nas do nagiego metalu i wtedy widzimy, że nie jesteśmy niczym więcej, jak
tylko unoszącymi się w mroku śmieciami. Scout spojrzała na niego.
- Nieźle. Musiałeś być najbardziej rozfilozofowanym robotem na linii montażowej.
- Wręcz przeciwnie - odparł z dziwną miną. - Filozofia przyszła później.
Winda dotarła na poziom trzydziesty czwarty i drzwi się rozsunęły. - Musi się pani kawałek cofnąć - rzekł. -
Przyjaciele nazywają mnie Scout - wyciągnęła dłoń.
Robot uścisnął ją poważnie.
- Nie wiem, czy mogę się już uważać za pani przyjaciela. Jestem tylko zapracowanym robotem.
- Powiedz mi teraz, jak masz na imię - poprosiła Scout. - Tak to powinno wyglądać.
- Może i tak. Jest pani dziwnie ufna, ale ja nie wiem o pani wystarczająco dużo, żeby podać moje prawdziwe
imię.. - Po chwili dodał nieco łagodniejszym tonem: - Na razie może mnie pani nazywać Solisem, jeśli ma pani
ochotę.
- Brzmi to lepiej niż Odrapany. - Scout miała dziwne wrażenie, że gdyby oprogramowanie fabryczne robota
obejmowało funkcję wywracania oczami, użyłby jej właśnie w tej chwili. Zaśmiała się. - Niech będzie Solis.
Kolejka w kafeterii wydawała się nie mieć końca, nawet przy gotowanych posiłkach, ale po czasie, który
wydawał się galaktyczną erą, Whie wreszcie złożył zamówienie i zapłacił. Teraz stał niepewnie nad swoim
ładunkiem. Jeden duży napój bąbelki-i-fontanna, pięć kwiatów próżni, pół tuzina czegoś, co menu nazywało
„Blasteroidy!", a co wyglądało jak mocno wysmażone kluski chili, kubełek chrupiących nóżek oraz pół kubełka
czegoś chlupoczącego i śmierdzącego, wraz z pięcioma drinkami i garścią serwetek. To powinno wystarczyć,
pomyślał. Ciekawe, jak to teraz zaniesie do kabiny?
Czy to Asajj sprawi, że Scout będzie krwawić? - zastanawiał się. Czy zostaną pojmani przez strażników i staną
przed nią już pokaleczeni?
Jeśli pocałuje Scout, czy na skraju jej ust poczuje smak krwi? Stop! Przestań o tym myśleć!
Nie myśl, nie myśl.
Najbliższym problemem Whie było ułożenie posiłków na tacy w stanie jakiej takiej równowagi oraz
odpowiednie i subtelne użycie Mocy, żeby wszystko się nie rozsypało, choć i tak mogłoby to wyglądać podejrzanie.
Jak normalna osoba zabrałaby się do czegoś takiego? Niezręcznie, uznał, rozglądając się po kafeterii i obserwując,
jak potężna kobieta przeciska się pomiędzy stołami, niosąc w każdej ręce tacę i ciągnąc wrzeszczącego dzieciaka
uczepionego każdej nogi. Może uda mu się dopaść któregoś z małych robotów z obsługi „Rozsądnej Wątpliwości" i
wziąć go do pomocy, by bezpiecznie donieść tacę do kajuty.
- Mogę panu pomóc? - zapytał wysoki robot pomalowany nieskazitelnie na purpurowo i kremowo. Pojawił się u
jego boku, jakby Whie ściągnął go myślami. Moc jest ze mną, pomyślał Whie z lekkim uśmieszkiem.
- Nie, nie ma takiej potrzeby. Nie chcę przeszkadzać ci w pracy dla twojego właściciela. Gdybyś jednak pomógł
mi znaleźć jakiegoś robota z załogi...
Robot wziął z tacy „Blasteroidy" i kubełek śmierdziucha.
- Nalegam, paniczu Whie.
- To bardzo mi... - Whie zamarł - słucham? Jak mnie nazwałeś?
- Panicz Whie - rzekł robot niskim, wyraźnie zadowolonym głosem. - Nazywam się Pho...
Robot pokręcił głową.
- To nie ma sensu, paniczu Whie. Naprawdę. Wiem o paniczu bardzo dużo. Może nawet więcej niż panicz sam o
sobie.
Whie odstawił jedzenie na pusty stół. Dłoń aż go swędziała, taką miał ochotę wsunąć ją pod szatę i wyjąć miecz
świetlny. - Kim jesteś? Do kogo należysz?
- Proponuję - rzekł robot - aby panicz sam sobie zadał te pytania.
W sali treningowej statku Jai Maruk przygotowywał się do drugiego spotkania z hrabią Dooku, dostrajając
swoje ciało w taki sam sposób, jak inni ostrzą nóż. Maks Leem medytowała w miejscu, które kiedyś było
magazynkiem, ale zostało oficjalnie wciągnięte na listę pomieszczeń „Rozsądnej Wątpliwości" jako kabina 523.
Mistrzyni Leem miała więc własną kabinę, sąsiadującą z kabiną pozostałych. Częściowo dlatego że lubiła
medytować, nieraz przez długie godziny, otoczona, jak w tej chwili, dławiącym obłokiem grańskiego kadzidła, które
dla ludzkiego nosa miało zapach płonącego smaru. Najistotniejszym powodem jednak, dla którego pozostali
zachęcali ją do zamieszkania w oddzielnej kabinie, była praca jej czterech żołądków przeżuwacza, której odgłosy
nie pozwalały spać współlokatorom.
Będąc w głębi serca bardzo towarzyską osobą, mistrzyni Leem żałowała, że jest oddzielona od swoich ludzkich
towarzyszy, choć większość godzin w ciągu dnia i tak spędzała z nimi. Teraz jednak, kiedy Jai ćwiczył, a padawani
poszli do kafeterii, wróciła do swojej małej ostoi. Otoczona dymem tak gęstym, że można go było kroić nożem,
radośnie odtwarzała swój kontakt z żywą Mocą, która wiąże wszystko. W następnej kabinie, numer 524, mistrz
Yoda zastanawiał się, jaka to kosmiczna katastrofa zatrzymała padawanów. Nie martwił się o ich bezpieczeństwo,
ale był głodny.
Najważniejszym celem podróży jest poznanie samego siebie, myślała Scout. W tym sensie ta podróż naprawdę
spełniała swoje zadanie. Dowiedziała się o sobie wszystkiego, co można. Dowiedziała się, że zostanie padawanem
niekoniecznie przynosi szczęście, jak jej się zdawało, zwłaszcza jeśli własny mistrz traktuje cię jak nadbagaż.
Dowiedziała się, że jej ciało zanadto przywykło do smacznego i znajomego jedzenia, jakie serwowano w Świątyni
Jedi, tym bardziej że galaktyka jest pełna istot, które z rozkoszą zjedzą absolutnie niewyobrażalne i wstrętne rzeczy.
Dowiedziała się, że ma fatalną orientację w terenie, ponieważ wydawało jej się, że nieskończona trasa, którą
pokonywała z robotem imieniem Solis - choć nadal myślała o nim jako o Odrapanym - okrążyła statek przynajmniej
trzykrotnie.
- Słuchaj, to śmieszne - rzekła w końcu. - Czy płatnik statku nie mógłby przysłać tej rzeczy do mojej kabiny,
jeśli w ogóle kiedykolwiek do niej trafię?
- Jesteśmy na miejscu - odparł Solis niewzruszonym tonem. Istotnie, skręcili jeszcze raz i stanęli przed
niewielkimi drzwiami oznakowanymi BIURO PŁATNIKA, TYLKO PERSONEL STATKU w alfabecie
verpińskim, a zatem tak niewyraźnym, że Scout musiała przysunąć nos do powierzchni drzwi, aby odczytać napis. -
Proszę tutaj zaczekać - rzekł robot i znikł wewnątrz.
Scout czekała.
I czekała. I czekała.
- No właśnie - burknęła. W chwili, kiedy zamierzała się wreszcie oddalić, drzwi uchyliły się z sykiem i stanął w
nich Solis.
- Dobre wieści - rzekł bardzo uprzejmie. - Zgubiony przedmiot nie należał do pani. Już się po niego zgłoszono.
Co?
- Chodziło chyba o torebkę, która należała do innej panny Pho - wyjaśnił robot. - Zwykły przypadek pomyłki w
identyfikacji. Przepraszam bardzo za kłopot. Jedi jest spokojny, powtarzała sobie w duchu Scout. Nie daje się
ponieść przeciwnościom dnia codziennego. Prawdziwy Jedi nie wyobrażałby sobie, jak ten robot mógłby wyglądać
rozmontowany na trzy kubełki śrubek i stos złomu. Robot przekrzywił głowę. - Czy coś nie w porządku, panienko?
- Nie - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Nic a nic. Po prostu zamierzam teraz wrócić do swojego pokoju. -
Odwróciła się plecami do biura płatnika i skręciła w labirynt korytarzy statku.
Solis - którego zdolność wychwytywania dźwięków opierała się na legendarnych audiowłóknach Chiang/Xi -
słuchał, jak jej kroki cichną, a następnie, po dłuższej chwili, zawracają.
- Dobrze - warknęła, kiedy w kilka minut później wyłoniła się zza tego samego zakrętu. - Jak, na wszystkie
miażdżące czarne dziury, mam znaleźć swoją kabinę?
Proszę pozwolić sobie pomóc - robot zaproponował uprzejmie.
- Będę zaszczycona - zapewniła.
Daleko, w trzeciej klasie, Szary Korytarz, poziom 17A, drzwi kabiny 524, zarejestrowanej na nazwisko rodziny
Pho, bezszelestnie wsunęły się w podłogę. Verpine zazwyczaj budowali drzwi tak, że opadały w dół, aby osoby
zajmujące pokój mogły najpierw wyjrzeć na zewnątrz i w razie potrzeby porozmawiać z gościem bez zakłopotania,
nawet gdyby miały na sobie jedynie szlafrok. Te drzwi jednak otworzyły się prawie całkowicie, pozostawiając na
dole wystającą listwę, przez którą mógł przeskoczyć każdy rozgarnięty pięciolatek, ponieważ zgodnie z aktualnymi
zaleceniami sprytnych techników okrętowych cykle naprawcze w trzeciej klasie przestrzegane były jedynie
wówczas, jeśli coś się zepsuło „ponad wszelką Rozsądną Wątpliwość". Dla dwunożnego człowieka przebycie progu
wysokości niecałych piętnastu centymetrów nie było wielkim wyzwaniem. Dla krępego robota R2 o wzroście i
kształtach kosza na śmieci na kółkach było to prawie niemożliwe.
Rutynowa ochrona miejsc publicznych na „Rozsądnej Wątpliwości" była sprawowana przez monady Carbanti
najgorszego gatunku. Monada taka składała się z małej kamery i mikrofonów sterowanych, obdarzonych raczej
niewielką sztuczną inteligencją. Produkcja skutecznych inteligentnych urządzeń była w równym stopniu sztuką i
nauką, ale moduły przeznaczone dla monad ochrony były naprawdę największymi i najbardziej tępymi dzieciakami
w klasie. Nawet jednak według tych standardów, mechaniczna świadomość kontrolująca korytarz wokół kabiny
524, poziom 17A, była zdecydowanie tępa. Analiza zachowań kryminogennych, ich wzorce i motywacje
znajdowały się całkowicie poza zakresem jej możliwości. Pod mało czujnym okiem tej kamery wydarzyły się już co
najmniej dwie spektakularne kradzieże i jedna raczej zabawna sytuacja, w której brały udział ryba, brylant i dwaj
głuchoniemi. Oczywiście, monadzie nawet przez myśl nie przeszło, aby przygotować Raport o Podejrzanej
Działalności i przekazać większej, bardziej inteligentnej komórce, która zgłosiłaby go ochronie statku. Prawdę
mówiąc, ta konkretna monada myślała tylko o jednym, o pożarze. Przez całe swoje istnienie mniej więcej
siedemdziesięciu trzech cykli procesora oczekiwała na coś, co mogłaby zarejestrować czujnikami podczerwieni lub
dymu. Wtedy wreszcie przerwie odwieczne milczenie wyciem klaksonów i migotaniem świateł.
Stwierdzenie, że monada ochrony w Szarym Korytarzu poziomu 17A marzyła o pożarze, nie byłoby żadną
przesadą. Światła alarmowe, które nigdy się nie zaświeciły, syreny, które nigdy nie zawyły, były niczym
siedemdziesiąt trzy tryliony cykli procesora przygotowującego się do kichnięcia, które nigdy nie nastąpiło. Przez ten
czas mała monada chętnie przetopiłaby własne procesory na piasek, gdyby miało to najpierw spowodować alarm
pożarowy.
Widok jednostki R2 toczącej się w kierunku zablokowanych drzwi kabiny 524 nie przykuł jej uwagi - nawet
wtedy, kiedy wspomniany R2 łupnął boleśnie w przeszkodę i wydał z siebie zaskakująco niemetaliczny wrzask, a po
nim pełne frustracji chrząknięcie. Zachowanie małego robota, sięgającego drżącym mechanicznym ramieniem, aby
kilkakrotnie uderzyć w zablokowaną płytę, nie pasowało do normalnego zachowania tego typu maszyn i mogłoby
wzbudzić uzasadnioną ciekawość bardziej rozgarniętej jednostki. Szczerze mówiąc, inżynierowie z Carbanti sami
powinni przyznać, że nawet ich najbardziej tępa monada ochrony zareagowałaby na widok tegoż R2 unoszącego się
powoli w powietrze bez pomocy jakichkolwiek widocznych urządzeń podnośnikowych ani rakiet. Kiedy robot opadł
po drugiej stronie przeszkody z głośnym brzękiem i odtoczył się w sposób zdecydowanie nadąsany, każda
normalnie reagująca monada z minimum inicjatywy powinna przynajmniej oflagować robota jako obiekt dalszej
wnikliwej obserwacji.
Lecz monada w Szarym Korytarzu nie zrobiła niczego podobnego. Istniała tylko jedna sytuacja, kiedy
zwróciłaby uwagę na tego głodnego, latającego i wściekłego R2 - gdyby jakiś usłużny pasażer oblał go łatwopalną
cieczą i podpalił.
W kafeterii długie kolejki znudzonych pasażerów wciąż czekały na posiłek. Dzieci malowały na blatach stołów
obrazki, używając jako farb resztek rozlanego sosu, albo przekonywały rodziców, że zjadły warzywa, ukrywając je
pod przewróconymi filiżankami. Po drugiej stronie pomieszczenia, naprzeciwko części jadalnej, zamontowano
gigantyczny ekran holowidu, który bez końca wyświetlał informacje o ostatnich tragediach Wojen Klonów.
Krótko mówiąc, nic nie wskazywało na to, że świat, który Whie znał, właśnie zachodzi za straszliwy horyzont
zdarzeń, skąd miał już nigdy nie powrócić. - Urodziłeś się jako Whie Malreaux - mówił z dziwnym, surowym
akcentem czerwono-kremowy robot. - Przyszedłeś na świat na planecie Vjun, wczesną wiosną, po długim i ciężkim
porodzie, który trwał dwie standardowe noce i jeden dzień. Byłeś dobrym dzieckiem, w przeciwieństwie do twojego
nieszczęsnego brata szybko nauczyłeś się chodzić i mówić. On umiał tylko spać i robił to lepiej od ciebie - ciągnął
robot. Mówił cicho, lecz nie spuszczał fotoreceptorów z twarzy Whie. - Byłeś nękany tymi snami od maleńkości. -
Skąd to wszystko wiesz? - szepnął Whie.
- Byłem tam. - Ale... Robot dotknął swojej namalowanej liberii.
- To są kolory Domu Malreaux: szkarłatny i kremowy, krew i kość słoniowa, jeśli wolisz. A ja jestem sługą tego
domu.
Whie czuł, że jego umysł właśnie wykonał skok w nadprzestrzeń. Przed oczami pojawił mu się obraz z
ostatniego wizjonerskiego snu - on, Scout i zła kobieta stoją w bogato urządzonej komnacie, z grubym dywanem
pod stopami, a spod dywanu widać podłogę - szachownicę czerwonych i kremowych kwadratów. Dom. To słowo
obudziło w jego sercu pewność. Wracał do domu. - Kiedy Jedi wykradli cię z domu...
- Wykradli? Jedi nie kradną! Robot zignorował go szybkim machnięciem ręki.
- Znaleźli twoją matkę w chwili słabości, wstrząśniętą śmiercią męża i pijaną do nieprzytomności. Prosiłem,
żeby to sobie przemyślała, ale nikt nie słucha rad robota - westchnął. - Ostatecznie stało się i nie można było tego
odwrócić. W ciągu kilku dni jednak twoja matka zorientowała się, że Jedi ukradli dziedzica szlachetnego rodu.
Wysłała mnie na Coruscant, abym nad tobą czuwał i czekał.
- Dziesięć lat? Prawie jedenaście? - z niedowierzaniem dopytywał Whie.
Robot wzruszył ramionami. Był niezwykle dobrze zaprogramowany - jeśli nadal pozostawał maszyną, to jego
gesty były dziwnie płynne, naturalne i precyzyjne. - Nazywam się Fidelis - ciągnął robot. - Jestem zaprogramowany
na absolutną lojalność względem Domu Malrcaux, któremu służyłem w czasach szaleństwa i wojen przez dwanaście
pokoleń. Teraz służą tobie.
- Ale... ale ja nie chcę - wyszeptał Whie. - Jestem Jedi, nie mam innej rodziny. Nie mogę przyjąć twojej
propozycji.
- Wybacz mi, paniczu, ale to ja rozporządzam moimi usługami. Czy przyjmiesz ją, czy nie, to nie mieści się w
parametrach mojego oprogramowania. - Więc rozkazuję ci zostawić mnie w spokoju.
- Twoja matka stoi teraz na czele rodu Malreaux i chociaż szanuję twoje życzenia, nie masz w tej chwili żadnej
władzy, aby sprzeciwić się jej rozkazom. Poza tym - tłumaczył Fidelis - jestem lojalny wobec samego rodu
Malreaux i mój program przewiduje duże możliwości decyzyjne w kwestii tego, jakie działania będą najlepiej
służyły rodzinie. W tym przypadku, czy się to paniczowi podoba, czy nie, mogę jedynie podsunąć pewne warianty
tego, jak moja służba miałaby wyglądać. Najlepiej się czuję w mojej ulubionej roli osobistego robota należącego do
wytwornego dżentelmena, lecz jeśli panicz woli milczącego ochroniarza albo nawet dyskretnego zawodowego
mordercę, który po prostu towarzyszy paniczowi w podróży, jestem w pełni przygotowany do wypełnienia tej roli.
- Nie rozumiesz mnie - żałośnie stwierdził Whie. - Nie ma czegoś takiego jak Jedi krążący po galaktyce z
osobistym robotem wytwornego dżentelmena.
- Teraz już jest, paniczu Whie. Trzeba wziąć pod uwagę pańskie zobowiązania wobec rodziny. W tej chwili ma
panicz matkę, która oczekuje na panicza w Château Malreaux, codziennie szkalowana i poniżana przez hrabiego
Dooku.
- Dooku! - zawołał Whie. - Dooku mieszka teraz w moim domu? Zerwał się od stołu i rzucił w kierunku wind.
- Muszę o tym powiedzieć Y... muszę powiedzieć innym, i to natychmiast.
Fidelis, nucąc coś do siebie i z lubością obracając w myślach użyte przez Whie wyrażenie „mój dom", wziął
wyładowane tace i podążył za nim. Nie umiał władać Mocą, ale usługiwał do stołu w Château Malreaux przez
dwanaście pokoleń, co sprowadzało się właściwe do tego samego - przenoszenia z miejsca na miejsce dużych
ładunków potraw i trunków.
Po drugiej stronie kafeterii, którą opuszczali właśnie Whie i Fidelis, holowid przerwał nadawanie programu, aby
przedstawić specjalny biuletyn informacyjny. Tymczasem w windzie kierującej się ku Szaremu Korytarzowi,
poziom 17A, Scout i Solis debatowali nad zachowaniem się Republiki i Konfederacji w obecnym konflikcie.
- Uczciwie mówiąc - odezwała się Scout z żarem - czy chciałbyś żyć w świecie rządzonym przez roboty
bojowe?
Gdyby producent pomyślał o wyposażeniu Solisa w brwi, teraz na pewno powędrowałyby one w górę.
- Och - mruknęła Scout, widząc zamglone odbicie własnej twarzy w porysowanej metalowej płycie piersiowej
robota. - No tak, z twojego punktu widzenia to będzie wyglądało trochę ina...
Urwała nagle, bo jej uwagę przykuły słowa „mistrz Yoda", które rozległy się metalicznym echem z niewielkiego
holoekranu nad przyciskami windy.
- ...to nagranie, wykonane przez instalację obronną na krawędzi systemu ithoriańskiego, pokazuje wyraźnie, że
napastnik zniszczył wszystkie statki eskortujące mistrza Jedi z wyjątkiem jednego. Statek napastnika,
zmodyfikowana wersja słynnego żaglowca hrabiego Dooku, został zidentyfikowany jako „Ostatni Zew",
zarejestrowany na osławioną piratkę i sabotażystkę Asajj Ventress, która jest poszukiwana na ośmiu światach w
związku ze śmiercią jedenastu rycerzy Jedi.
- Siedemnastu- warknęła Asajj, kręcąc głową. - Kto by w to uwierzył? I oni siebie nazywają dziennikarzami?
Palleus Chuff, mocno przywiązany do siedzenia drugiego pilota na pokładzie „Ostatniego Zewu", uznał, że to
pytanie retoryczne. Nie szkodzi. Zwykle był czarującym towarzyszem rozmów, w społeczności aktorskiej Coruscant
uważanym za bardzo inteligentnego, a to już był sukces. Niestety, zarówno knebel w ustach, jak i żenująca
skłonność do omdleń, która prześladowała go od chwili, kiedy promienie ściągające Ventress pochwyciły jego
statek, sprawiły, że uprzejma konwersacja była ostatnią rzeczą, do jakiej byłby teraz zdolny.
- ...podczas gdy drugi fragment, przedstawiony przez władze ithoriańskie, wyraźnie pokazuje pole szczątków,
zidentyfikowane pozytywnie jako pozostałości statku mistrza Yody. Biuro kanclerza Palpatine'a odmówiło
komentarzy, dopóki nie zostanie zakończone drobiazgowe śledztwo dotyczące pułapki. Prywatnie jednak
mieszkańcy stolicy są w złych nastrojach, ponieważ Republika musi się przygotować do nowej ofensywy
Konfederacji bez Jedi, który nie tylko był głównym strategiem wojskowym, lecz także w pewnym sensie sercem i
duszą tej armii.
- Ale to niesprawiedliwe! - wybuchła Scout. - To niemożliwe! - Spojrzała na Solisa. - Musimy im powiedzieć. -
Co powiedzieć? - spytał.
- Hm... nic - odparła, opanowując emocje. - Powiedzieć moim przyjaciołom, o to mi chodziło. Muszą wracać do
pokoju i wszystko powiedzieć moim towarzyszom. Natychmiast.
- Oczywiście - zgodził się Solis. - Jesteśmy prawie na miejscu.
W Kiz Arkade Donni Bratz obserwował, jak jego brat Chuck gra czwartą z kolei partią Ścieżki Wojennej
Wookie.
- Czy teraz moja kolej? - zapytał nieśmiało. Próbował powiedzieć to cichutko, żeby nie przeszkadzać.
- Donni, zamknij się. Jestem w środku poziomu Gozar. - Chuck grał teraz ostro, wykorzystując niewiele
przemieszczenia oraz wszystkie zalety, jakie mogły zaoferować mu jego cztery kciuki.
Donni pomyślał, że w kwestii Ścieżki Wojennej Wookie Chuck jest bogiem.
Chuck postawił kartoniki Star Fries i Fizzy Bipem obok maszyny. Gorsza część charakteru Donniego rozważała,
czy nie przewrócić Fizzy Bipa, ale tak naprawdę nigdy by tego nie zrobił. Chuck, jak mamusia zawsze mu
powtarzała, był najlepszym starszym bratem, jakiego może mieć chłopiec. Poza tym, kiedy ostatnio zrobił coś
takiego, Chuck przywiązał go do starej huśtawki i tak długo bujał, aż dzieciak zwymiotował na świeżą tapicerkę
kanapy mamusi.
Donni obserwował zatem grę Chucka, próbując znaleźć zadowolenie w podziwianiu umiejętności brata, ale po
poziomie Latających Noży i Bagna, i kiedy już Chuck kompletnie rozwalił wszystkie Pływające Ropuchy Zagłady,
Donni nie mógł się powstrzymać, żeby nie zagadnąć:
- Powiedziałeś, że będę mógł sobie zagrać kolejkę po tobie. Powiedziałeś. A to było cztery kredyty temu - dodał
cicho. - Nie marudź, Tłuściochu. Antenki Donniego zwisły lekko.
- Mamusia powiedziała, że nie wolno ci tak mnie nazywać.
Chuck zręcznie wykonanym Chwytem ze Skrętem urwał ramię zielonemu Wookie. - Ale mamusi tu nie ma, co?
Niezauważony przez Chucka, który właśnie był zajęty ostrą walką wręcz z czwórką oszalałych Wookie, do
Arkade nie całkiem pewnie wtoczył się mały robot R2. Jego centralny czujnik wbity był w Fizzy Bipa. Donni z
zainteresowaniem przyglądał się, jak mały robot podchodzi do Ścieżki Wojennej Wookie i wyciąga niepewny
mechaniczny chwytak po napój. Chwytak zamknął się, chybił, złapał znowu. - Hej - odezwał się Donni. - Zamknij
się, Tłuściochu! To jeszcze nie twoja kolej!
- Ake... - Donni urwał, gdy kopułka małego R2 obróciła się i spojrzała na niego. Ogarnęło go dziwne, lodowate
uczucie. A potem, jakby za sprawą magii, do głowy przyszły mu dwie myśli, jedna po drugiej. Pierwsza była taka,
że kiedy tak się dobrze zastanowić, ten cały Chuck to kawał drania i dobrze mu tak, jeśli jakiś robot R2 ukradnie mu
drinka. Myśl druga brzmiała: jakiego drinka?
W drodze z Arkade mały R2 przystanął, kierując się ku niewielkiemu holoekranowi obok drzwi, gdzie starannie
utrzymany holowizor, prawie niedosłyszalny w symulowanym ogniu miotaczy, mówił:
- O komentarz do dzisiejszych wstrząsających wieści poprosimy korespondenta Zorunka Brielfy'ego, który zada
pytanie dnia: „Co dalej, rycerze Jedi?"
Dwa dzwonki zadźwięczały łagodnie w szeregu turbowind w Szarym Korytarzu, dwoje drzwi po dwóch
stronach foyer rozsunęło się i Scout stanęła nos w nos z robotem R2.
Mały R2 upuścił pusty karton Fizzy Bip w sposób, który uważny obserwator mógłby określić jako ukradkowy.
Scout, przejęta nowinami, nawet nie zauważyła tego manewru. Ale metalowy robot, stojący obok niej, zauważył.
Scout biegła już korytarzem.
- Słuchajcie, musimy wysłać wiadomość do... - obejrzała się na Solisa - do naszych przyjaciół i to czym prędzej.
Nastąpiła okropna pomyłka.
R2 wydał z siebie mało przekonujący szczebiot i potoczył się za nią, biorąc zakręt tak szybko, aż uniósł jedno
kółko.
Solis bardzo uważnie obserwował małego R2, po czym bez widocznego pośpiechu ruszył za nimi.
Kilka chwil później po drugiej stronie Szarego Korytarza pojawił się Whie. Biegł i krzyczał coś jak opętany.
- Słyszałeś? - zawołała Scout, waląc pięścią w drzwi numeru 524.
- On jest na Vjunie! - wykrzyknął Whie. - Hrabia Dooku jest na Vjunie!
Monada bezpieczeństwa zamontowana w korytarzu nie była aż tak bacznym obserwatorem, aby zauważyć, że
uwaga ta nie była skierowana do Scout, lecz do robota R2.
Solis z kolei byt naprawdę doskonałym obserwatorem. Może i nie miał najnowszych nakładek do obsługi
hologier, ale Los obdarzył go życiem o wiele bardziej urozmaiconym aniżeli jego towarzysza, Fidelisa, który
właśnie dogonił Whie. Pod metalową powłoką Fidelis był nieco przytłoczony spełnieniem się dawno piastowanego
marzenia o służbie u młodego Malreaux. Solis, który nie żywił szczególnych uczuć dla rodu Malreaux jako takiego,
dla chłopaka zaś w szczególności, był bardziej zdumiony faktem, że taca, którą niósł Fidelis, zawierała pięć, a nie
cztery drinki.
- Mistrzu Jai! Mistrzu Jai! Proszą otworzyć, to ja! - zawołała Scout, waląc dalej w drzwi. - Musimy wysłać
wiadomość do Świątyni!
W tym momencie wydarzenia zaczęły następować po sobie po prostu błyskawicznie. Po pierwsze, drzwi kabiny
524 uchyliły się, uwalniając kłęby pary i odsłaniając wściekłą twarz mistrza Jedi Jaia Maruka, odzianego jedynie w
ręcznik, chwycony po drodze z prysznica.
- Lepiej, żeby to było coś ważnego - rzekł, mierząc zezem Scout.
Zanim jeszcze skończył mówić, drzwi od kabiny 523 również zsunęły się w dół, a ze szczeliny wyjrzała
zatroskana twarz mistrzyni Leem, okolona chmurą gęstego czarnego dymu z kadzideł. - Whie? Co się dzieje? Skąd
to zamieszanie?
- Właśnie się dowiedziałem, gdzie jest Doo...
W tym momencie Whie urwał, bo nagle rozległ się głośny huk. Mała jednostka R2 wjechała - pozornie
przypadkowo - na Fidelisa, a reszta słów padawana utonęła w brzęku i łomocie, z jakim pięcioosobowa kolacja
wylądowała na podłodze. W tym samym momencie monada strzegąca Szarego Korytarza stwierdziła w elektrycznej
ekstazie, że kłęby pary i dymu wreszcie przekroczyły poziom alarmowy na wbudowanych czujnikach dymu.
Zabłysły światła, a syreny alarmowe rozwrzeszczały się z całą pasją hamowaną przez siedemdziesiąt trzy miliony
cykli procesora. - Panno Pho - odezwał się Jai Maruk poważnie. - Czy pamiętasz, jaki był priorytet tej podróży? -
Jedną ręką podciągnął ręcznik i posępnie przenosił wzrok ze Scout na wyjący alarm, rozrzucone jedzenie i
przyglądające się temu roboty. Scout przełknęła ślinę. - Tak, mist... ojcze. - Więc co to było?
Whie i Scout spojrzeli po sobie z przerażeniem, zanim odpowiedzieli chórem: - Nie wychylać się...
Ściśle prywatna konsola na pokładzie „Ostatniego Zewu" zabrzęczała. - Tak? Robot.
- Mam informację, której uzyskaniem możesz być zainteresowana - powiedział obcy robot. - Nie sądzę - odparła
Asajj. - Wiem, gdzie jest Yoda. Ten prawdziwy. Asajj usiadła prosto.
- Co masz na myśli? Nie oglądałeś wiadomości? Yoda nie...
- Mogę w tej chwili przerwać łączność - odparł robot. Był nieoznakowany i niepomalowany, a w jego
spokojnym głosie brzmiało całkowite przekonanie. - Nie! - ostro zawołała Asajj. - Przyznajesz, że jesteś
zainteresowana? - Mogę być.
- Czy twoje zainteresowanie rozciąga się na siedemset trzydzieści cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt
pięć kredytów Republiki? - Dziwaczna suma. Robot wzruszył ramionami.
- Moje tabele zdrady są bardzo precyzyjnie skalkulowane.
Asajj zastanowiła się przez chwilę. - Sądzę, że możemy ubić interes.
Po wynegocjowaniu warunków i rozłączeniu się, Asajj ustawiła kurs na port kosmiczny Phindar. Po chwili
zastanowienia skopiowała wizerunek robota z konsoli komunikatora i poprosiła komputer o dokładne sprawdzenie,
szukając odpowiednika. Wyszukiwanie takie trwało dość długo, biorąc pod uwagę zwłokę w transmisji pomiędzy jej
obecną pozycją a HoloNetem, więc przekąsiła coś szybko i zaaplikowała ampułkę adrenaliny swemu więźniowi,
którego tendencja do spazmów i omdleń stawała się irytująca.
Konsola komunikacyjna odchrząknęła grzecznie, aby zaanonsować zakończenie poszukiwań.
- Znaleziono odpowiednik - oznajmiła, wyświetlając ilustrację z poważnego Przewodnika po Robotach Republik
Petersona, tom VII, Era Wielkiej Ekspansji Korporacyjnej.
LEGENDARNY ROBOT KAMERDYNER TYPU TAC-SPEC, WYPRODUKOWANY KOSZTEM
OGROMNYCH NAKŁADÓW W KRÓTKIEJ SERII PRODUKCYJNEJ. WIĘKSZOŚĆ EKSPERTÓW UWAŻA
KAMERDYNERÓW ZA NAJGROŹNIEJSZE W HISTORII SZTUCZNE JEDNOSTKI OCHRONY OSOBISTEJ.
ŁĄCZĄ FANATYCZNĄ LOJALNOŚĆ ZE WSPÓŁCZYNNIKIEM SKUTECZNOŚCI ZABÓJSTW ZNACZNIE
WYŻSZYM NIŻ MISTRZOWIE MORDÓW W DZISIEJSZYCH CZASACH. Asajj odeszła od konsoli z bardzo
zafrasowaną miną.
R O Z D Z I A Ł 7
Jai Maruk sypiał lekko i przy pierwszym cichym szeleście natychmiast się budził. Rękę miał zawsze gotową do
chwycenia za miecz świetlny schowany pod pryczą. Spojrzał poprzez Moc, przeszukując pokój; dziewczyna
Esterhazy spała jak kłoda i lekko pochrapywała. Przez ściany Jai wyczuwał łagodny żar, niczym drzemiący ogień,
mistrza Yody, który spał teraz obok, w kabinie 522, bo zwolniła się dwa dni temu. Kolejny szelest. Jai Maruk
rozluźnił się. To nie żaden intruz, po prostu Whie ubierał się cicho. Jai czuł go poprzez Moc w drugim końcu
pokoju, jego nerwy były napięte jak struny trójharfy.
No cóż, nic nowego, pomyślał Jai. Pierwsza podróż chłopca w kosmosie, pierwszy wyjazd poza Świątynię Jedi -
a żadne z wyzwań, jakie napotkał, nie miało nic wspólnego z tym, czego go uczono. Uczniowie zawsze sądzili, że
życie rycerza Jedi jest jednym pasmem zwycięskich pojedynków na miecze świetlne i negocjacji dyplomatycznych
na wysokim poziomie, ponieważ do tego właśnie byli przygotowywani.
Na żadnej lekcji nie uczono, co zrobić, gdy wpadniesz na służącego, który twierdzi, że jesteś dawno zaginionym
księciem z Vjuna.
Kiedy ekipy sprzątaczy zrobiły już porządek w Szarym Korytarzu, on i Maks Leem spotkali się z Fidelisem,
robotem, który twierdził, że służy ludzkiej rodzinie Whie, oraz z jego partnerem, Solisem. Przynajmniej Jai uważał,
że byli partnerami; nie wiedział, czy padawani zdawali sobie sprawą, iż mała wycieczka Scout do biura płatnika
statku była jedynie wybiegiem, aby Fidelis mógł spokojnie dotrzeć do Whie. W sumie wszystko to było dość
zagmatwane, nic dziwnego, że chłopiec wydawał się roztargniony.
Jai żywił gorącą nadzieję, że robot zechce przekazać im informacje na temat Dooku i jego planów, ale okazało
się, że wszystko, co wie, to głównie pogłoski. Nie był na Vjunie od dziesięciu lat.
Jednak opis Château Malreaux, jaki Jai otrzymał od robota, pasował do tego, co sam zauważył w czasie swojej
krótkiej rozmowy ze znienawidzonym wygnańcem Jedi, hrabią Dooku, oraz tą nędzną suką, Asajj Ventress. Jai
poprosił Fidelisa o rozkład pomieszczeń zamku i opis otaczającego go terenu, aby mogli przygotować sobie plan
ucieczki, gdyby negocjacje Yody się nie powiodły. Niestety, robot zignorował go zupełnie, gdyż przyjmował
rozkazy jedynie od Whie. Z pewnością wiedział, że Jai i Maks są Jedi - tyle że tego określenia chętnie używałby
wymiennie ze słowami „kidnaper" lub „sekciarz".
Była to jedna z rzeczy, o których w Świątyni Jedi właściwie nigdy się nie mówiło: ilu ludzi, nawet w Republice,
odnosiło się do Jedi z nieufnością lub wręcz przerażeniem i wrogością. Uczucia te pogłębiły się z wybuchem Wojen
Klonów, do tego stopnia, że Jai nie lubił jeździć na misje w poszukiwaniu nowych Jedi. Wiedział, że dzieci, które
znaleźli, miały prowadzić życie lepsze, bogatsze i bardziej użyteczne, lecz szepty „porywacz dzieci" sprawiały mu
przykrość, podobnie jak zrozpaczone spojrzenia rodziców, którym zabierano potomstwo. Mniej bólu, za to więcej
przykrości sprawiały mu spojrzenia innego gatunku rodziców - tych, którzy z radością pozbywali się dodatkowej
gęby do wyżywienia.
Nie można było na to patrzeć, nie zastanawiając się, jakich się miało rodziców. A teraz słowa „tajna policja
Palpatine'a" powtarzała się w szeptach coraz częściej. Nawet w ustach Jedi, którzy opuścili już szeregi zakonu.
Choć jednak Jai boleśnie odczuwał objawy lęku i nieufności zamiast wdzięczności i nadziei, zdążył się już do
tego przyzwyczaić. Maks Leem, która rzadko opuszczała Świątynię, a zwłaszcza młodzi padawani byli jednak
wstrząśnięci, widząc, jak mieszane uczucia budzą Jedi wśród zwykłych ludzi.
A oprócz tego, jeśli chodzi o Whie, wchodziła jeszcze w grę ta dziewczyna.
Tallisibeth była przebojowa, inteligentna i ładna na swój atletyczny sposób, lecz słaba Mocą. Jai pomyślał, że
trudno sobie wyobrazić bardziej niszczycielską kombinację. Prawdopodobnie mistrz Yoda miał powody, aby ją ze
sobą ciągnąć, ale jakiś silniejszy padawan o mniej wyraźnej osobowości z pewnością wiele spraw by ułatwił. Po
pierwsze, Whie nie odrywał od niej wzroku. To oczywiście normalne, trzynastolatek prawie siłą umieszczony w
pobliżu ładnej dziewczyny powinien się tak zachowywać, ale naprawdę, nie ułatwiało to koncentracji pozostałym.
Wydawało się, że Scout nie dostrzega wlepionych w nią oczu chłopca. Sądząc jednak z pobłażliwego uśmieszku,
jaki ostatnio często gościł na twarzy mistrzyni Leem, Whie z pewnością nie zwiódł swojej opiekunki. W Świątyni
Jedi śmiechom i żartom nie byłoby końca - co roku cielęca miłość zbierała swoje żniwo docinków - lecz tutaj, tuż
przed konfrontacją z hrabią Dooku, było to kolejne źródło problemów, którego Jai sobie nie życzył. A przecież
polubił tę dziewczynę.
Nie chciał, żeby do tego doszło, szczerze mówiąc. Wojna szalała w najlepsze, życie Jedi znajdowało się w
niebezpieczeństwie o wiele częściej niż kiedykolwiek w czasie Wojny Sithów. Dziewczyna taka jak Scout -
Enwandung Esterhazy, skarcił się w myśli, nie pozwalaj sobie na poufałe używanie przydomków, Jai - zginie, nim
minie rok. I to też będzie bolało. A on już nie chciał cierpieć. Whie cichutko wśliznął się w szatę. Drzwi pokoju
zsunęły się prawie do samej podłogi, ukazując mroczny korytarz. Światła wysiadły, kiedy zadziałał alarm, a choć
serwis usunął ogromnie podekscytowaną monadę ochrony, nikt nie pomyślał o naprawie oświetlenia. Jai
obserwował, jak chłopiec wychodzi, starannie zasuwając za sobą drzwi.
Mistrz założyłby się o dziesięć kredytów, że dzieciak wybiera się do siłowni. Pamiętał, jak sam o północy
trenował, aby usunąć z głowy myśli o pewnej dziewczynie... kto to był? Aha, rudowłosa przyjaciółka Jang Li-Li.
Miała na imię Politrix. Zginęła w zasadzce dwa miesiące po Geonosis. Granat plazmowy. Pamiętał rudą kaskadę
włosów i te loczki na ramionach. Ich zapach... Pewnego dnia, a ćwiczyli wtedy w sali treningowej, ona
przygwoździła go do maty i śmiała się, a jej włosy opadły mu na twarz. Nie ma jej.
Jai poczuł, że łza spływa mu po policzku, ale nie otarł jej. Smutek również był częścią życia i nie wolno było go
negować. Obserwował go ze swego najgłębszego, spokojnego ja. Tyle smutku. Tylu jego przyjaciół z dzieciństwa
już zginęło. Teraz będzie jeszcze trudniej, czuć smutek i nie poddawać się jego sile. Co to kiedyś powiedział mistrz
Yoda? „Zbyt długi smutek zamienia serce w kamień". Dlatego starał się nie polubić Scout zanadto, a jednocześnie
czuł, jak instynktownie ją popycha, chce, by była coraz silniejsza, szybsza, skuteczniejsza, ponieważ to będzie jej
potrzebne. Na wszystkie gwiazdy, była bardzo dzielna - nawet on musiał to przyznać. Ale dzielność to nie wszystko.
On też był dzielny, stając przed Dooku i Asajj Ventress. A jednak nie uchroniło go to przed klęską.
Jai westchnął głęboko, z irytacją. To tyle, jeśli chodzi o jego powagę i spokój Jedi. Jeszcze przez chwilę leżał w
mroku, po czym porzucił wszelką nadzieję na zaśnięcie, narzucił szatę (o wiele ciszej niż się to udało Whie) i
poszedł za chłopcem w głąb statku, pozostawiając za plecami dziwnie wzruszające, dziewczęce pochrapywanie
Scout.
Tak jak przewidywał, znalazł chłopca w siłowni. Whie właśnie przechodził przez ścieżkę walki wręcz Rozbitej
Bramy - przerzut, skok, uderzenie, rzut. Był dobry. Lepszy niż dobry, był jak rtęć, pozwalając Mocy wznosić się i
opadać w rytm własnych gestów: wysoki skok, przewrót, po czym za chwilę upadek, jak grom, w ostatnim
uderzeniu. Kiedy stopy chłopca dotknęły podłoża, mata pękła, rozsiewając wokół fontanny pianki. - Doskonale -
cicho pochwalił Jai.
Whie obejrzał się, przekoziołkował i przyjął pozycję bojową, z otwartymi i szeroko rozpostartymi ramionami,
obejmując nimi Moc jak łańcuch błyskawic. - Czego chcesz? Jai zamrugał zdumiony. - Czy tak się mówi do mistrza,
padawanie?
Whie spojrzał na niego. Pierś unosiła mu się w ciężkim oddechu. - Padawanie!
- Czy zabiłbyś drugiego Jedi? - zapytał nagle Whie. - Gdybyś uważał, że przeszedł na Ciemną Stronę? - Tak. -
Tak po prostu? Nie powinniśmy być niczym rodzina?
- Właśnie dlatego że był rodziną - odparł Jai Maruk. - Jedi, który przeszedł na Ciemną Stronę, nie jest zwykłym
przestępcą, Whie. Jego umiejętności i zdolności dają mu wielką moc czynienia zła. - Nie dałbyś mu szansy na
poprawę?
- Chłopcze, kiedy padniesz już ofiarą Ciemnej Strony, nigdy cię nie wypuści ze swoich szponów. - Jai
przekrzywił głowę. - Mam nadzieję, padawanie, że nie pomyliłeś chwilowej słabości z całkowitym przejściem na
Ciemną Stronę. Wszyscy mamy pewne słabostki... - Nawet mistrz Yoda?
- Nawet mistrz Yoda! A przynajmniej sam tak twierdzi. Nie wiem, co to jest, ale powiedziałbym, że na przykład
kiedy mistrz Yoda jest głodny, jego humor nie poprawia się. - Jai skrzywił się lekko. - Moje humory też czasem
wymykają mi się spod kontroli. Można powiedzieć, że jestem pamiętliwy i skłonny do gniewu. Jestem też zbyt
szybki w oskarżaniu i zbyt powolny w przebaczaniu. Zdarzało mi się walczyć w gniewie. - I dodał powoli, bez
szczególnego akcentu: - Zdarzało mi się też czuć coś do kobiet. To naturalne. Ale choć Ciemna Strona czerpie siłę z
takich uczuć, samo ich posiadanie jeszcze nie znaczy, że wybrałeś złą ścieżkę. Rozumiesz? Dopiero decyzja o
dominacji, zmiażdżeniu, czerpanie sił ze słabości innej istoty sygnalizuje, że zwracasz się ku Ciemnej Stronie.
Ciemność i jasność to nie uczucie, to wybór.
Gniewna energia zaczęła powoli opuszczać ciało Whie. Znikło napięcie w ramionach, a ręce opadły do boków.
- Zawsze myślałem, że jestem dobrym człowiekiem - rzekł cicho chłopiec. - Nigdy nie widziałem powodu,
żeby... kraść jedzenie z kuchni. Albo ściągać na egzaminie. Byłem dobry - powtórzył z bólem. - Myślałem, że to to
samo, co cnota. - Zdumiewające, jak łatwo nam przychodzi stawianie oporu pokusom innych osób, prawda? - Jai
rzucił z goryczą.
Poczuł nagle niewytłumaczalny przypływ litości dla młodzieńca; z jednej strony empatia, z drugiej
wyrozumiałość dla samego siebie, jakie pamiętał z czasów, gdy był w jego wieku: spięty, zawsze wściekły i nawet
tego nieświadom. Udając dobrego chłopca przez całe życie, młody człowiek u progu dorosłości zaczyna dokonywać
wyborów - takich samych, jakie stoją przed każdym synem sklepikarza, a cóż dopiero przed przyszłym rycerzem
Jedi.
- Nie martw się - rzekł Jai. - Zawsze są mistrz Yoda i mistrzyni Leem. Oni znają cię lepiej niż ty sam siebie.
Wiem o tobie parę rzeczy, młody Whie. Życie na tym świecie nigdy nie bywa łatwe, ale wszyscy wciąż widzimy w
tobie kogoś, kogo ty sam w sobie widziałeś do tej pory: wspaniałego młodzieńca, który pewnego dnia stanie się
świetnym rycerzem Jedi. Dokonuj swoich wyborów, padawanie. Nie wszystkie będą właściwe, ale większość z
pewnością tak, a żaden z twoich mistrzów nie obawia się, że mógłbyś kiedyś przejść na Ciemną Stronę.
Twarz chłopca rozjaśniła się nieśmiałym promykiem nadziei.
- Dziękuję - rzekł.
- Wrócisz teraz do łóżka? Chyba jeszcze nie wszystkie sny wyśniłeś sobie tej nocy.
Bardzo nieszczęśliwy dobór słów. Twarz Whie pomroczniała znowu.
- N-nie - wyjąkał. - Sądzę, że nie zasnę i tak. Dziękuję. - Wyregulował maszynę do podnoszenia ciężarów, którą
ktoś przestawił na ciało z płetwami. - A co ze Scout? Czy sądzisz, że ona mogłaby kiedykolwiek przejść na Ciemną
Stronę? Jai pokręcił głową.
- Wybacz, że to wyrażę w ten sposób, ale jej nie było tak łatwo jak tobie, Whie. Ona żyła ze swoimi pokusami
od lat: z potrzebą oszukiwania, zaglądania przez ramię innym dzieciakom, zmawiania się przeciwko lepszym
uczniom, żeby samej wypaść lepiej. Może nie gra zgodnie z normalnymi zasadami, ale całą swoją duszę poświęciła
honorowemu życiu pomimo swoich ograniczeń. Jak długo pozostanie w zakonie, nic jej nie będzie. Gdyby miała
zostać wydalona, może gorycz sprowadziłaby ją na Ciemną Stronę. Gdyby poczuła, że ją zdradziliśmy...
- Ja też tak sądziłem - odparł Whie. - Zawsze myślałem, że zostanie skierowana do oddziałów rolniczych, ale
teraz rozumiem, dlaczego tak się nie stało. Nie tylko mistrzowi Yodzie było jej żal. Ona już przeszła tę próbę, którą
my wszyscy musimy przechodzić w obliczu tej straszliwej wojny.
- Scout powiedziała mi wczoraj, że bardzo ją irytuje, kiedy jakiś smarkacz jest tak mądry - powiedział Jai. -
Zaczynam rozumieć, o co jej chodziło.
Whie prychnął i usadowił się w maszynie, wypychając sztangę bardzo mocno przez pierwszych dziesięć
powtórzeń. Nie było sensu używać Mocy do podnoszenia ciężaru, chodziło o ciało, o ogień w nogach, o coraz
głębszy oddech, komórki krzyczące o dodatkowy tlen. Dobrze było tak przeciwstawić żywe mięśnie metalowi.
Prawdę mówiąc, miał jeszcze jeden sen, znacznie gorszy od tego z Asajj Ventress, najgorszy ze wszystkich, jakie
miał do tej pory. Wyciskaj tę sztangę, nie myśl o tym. Nie myśl.
Jak tylko jednak odłożył sztangę, aby odpocząć pomiędzy kolejnymi seriami, obrazy ze snu powróciły.
- Mistrzu Maruk? - odezwał się, kiedy Jai odwrócił się, by wyjść z sali. - Tak? - Czy boisz się śmierci?
- To chyba jedyna rzecz, którą się nie przejmuję - odparł Jedi. - Moim zadaniem jest żyć z honorem, bronić
Republiki, chronić jej ludzi, dbać o mój statek, moją broń i mojego padawana. Moja śmierć - rzekł z lekkim
uśmiechem - jest problemem kogoś innego, nie moim.
Port kosmiczny Phindar, Brama do Zewnętrznych Rubieży. Phindianie, znani w całej galaktyce ze złośliwości,
byli wysocy, szczupli i wyglądali ponuro. Żółte oczy z czerwonymi żyłkami, zbyt długie ramiona, przez co wlekli
bagaże za sobą, zamiast je nieść. W zatłoczonej stacji kosmicznej jakiś handlarz sprzedawał im kule dmuchanego
chleba i stymkafę w bukłakach do wyciskania, zamiast w filiżankach. Nawet oczyszczone powietrze stacji pachniało
inaczej. Bezbarwny, syntetyczny głos, który płynął z głośników, cedził słowa ze specyficznym, sarkastycznym
akcentem, co sprawiało, że sposób mówienia turystów z Coruscant zdawał się oschły i prawie opryskliwy. „Jeśli
chcecie, aby wasze roboty zostały przejęte i przeszukane, proszę bardzo, pozwólcie, aby same włóczyły się po
stacji".
- Słyszałeś? - zapytała Scout, delikatnie stukając paznokciami w obudowę R2. - To bądź grzeczny.
Z wnętrza obudowy dał się słyszeć stłumiony, pełen buntu pomruk.
Stali w kolejce oczekujących do kasy, aby kupić bilety potrzebne do odbycia kolejnego etapu podróży, ze stacji
Joran na sam Vjun, tym razem jako rodzina Coryksów.
- W interesach czy dla przyjemności? - zapytał urzędnik, kiedy Jai Maruk znalazł się na czele kolejki. - Głównie
dla przyjemności.
- Na Vjun? - odparł urzędnik. - Jasne, jasne.
- Mam nadzieję - dodał Jai Maruk z dobrze udanym wahaniem. - Jestem chemikiem wodnym i zawsze chciałem
zbadać te słynne kwaśne deszcze. Dzieciaki jadą ze mną tak sobie, pobawić się na plaży i te rzeczy...
- Rany, ale będzie zabawa - rzekł urzędnik, mierząc Scout wzrokiem. - Jej i tak zapewne nie zaszkodzi na
wygląd. Właśnie, widzę tylko jedno dziecko. Jestem ślepy czy nie umiem liczyć?
- Syn poszedł skorzystać z... hm... przybytku - odparł Jai. - Ale mam tu jego kartę ID.
Urzędnik wziął do ręki ich dokumenty. Była to dobra robota, najlepsze z fałszywek, jakie mogli dostarczyć Jedi,
lecz Scout poczuła, jak serce jej zamiera, kiedy ze zmarszczonym brwiami przerzucał stosik.
„Jeśli chcecie, aby wasze roboty zostały przejęte i przeszukane, proszę bardzo, pozwólcie, aby same włóczyły
się po stacji". - Wszystko w porządku - podpowiedział Jai.
- Rany, wiesz, aż mi ulżyło - odparł urzędnik, oddając mu kartę. - Proszę postawić robota na wadze obok toreb.
Scout dosłownie podskoczyła, kiedy ktoś dotknął jej ramienia, Obejrzała się i stanęła nos w nos z
podniszczonym robotem, którego spotkała już na „Rozsądnej Wątpliwości". - Odrapany! Robot wyprostował się
lekko.
- To znaczy Solis - poprawiła się Scout. - Opuściłeś pracę?
- W pewnym sensie. Właściwie zastanawiałem się, czy nie mogłaby mi pani oddać pewnej przysługi. - Robot
wskazał palcem na stoisko spożywcze w dalszej części terminalu, tuż nad ich głowami. - Mam się tam spotkać z
przyjacielem. To tylko pięć minut, a zdaje się, że Gildia Kupiecka zaatakowała port kosmiczny Dużej Piasty jakieś
dwa dni temu i teraz Phindianie bardzo poważnie traktują kwestie bezpieczeństwa. - Scout spojrzała pytająco.
Widać było, że nie rozumie, o co mu chodzi. - Nie chcę znajdować się na terenie portu jako „robot bez opieki" -
wyjaśnił. - Och! -jęknęła Scout. - No tak, o tym nie pomyślałam.
- Phindar, między innymi, znany jest również z posiadania BPWI... Biura Przestępstw Własności Inteligentnej,
zajmującego się zbieraniem i sprzedażą myślących artefaktów, takich jak ja. A że wolałbym raczej nie zostać ujęty i
sprzedany, zastanawiałem się, czy mogłabyś mnie odprowadzić na to spotkanie?
Jai Maruk zajęty był wstawianiem oburzonego R2 na wagę przy kasie biletowej, ale Scout udało się ściągnąć na
siebie spojrzenie trojga oczu Maks Leem.
- Idź - powiedziała Granka. - To będzie dla ciebie dobry uczynek na dziś. I przyprowadź brata, jeśli go gdzieś
znajdziesz po drodze. Solis skłonił się.
- Będę ogromnie wdzięczny.
Ruszyli szybkim marszem, przeciskając się przez tłoczny terminal. Scout prześlizgiwała się pomiędzy grupkami
Phindian, robot deptał jej po piętach. - Jesteś tym samym modelem, co robot, który twierdzi, że jest służącym Whie?
- Masz dobry wzrok. - Czy ty nie, poczekaj. Czy robot może się obrazić? - Zazwyczaj nie - odparł Solis ostrożnie.
- Mhm.
- Ale spróbuj.
- No cóż, zastanawiałam się po prostu, czy może zostałeś... eee... zezłomowany przez właściciela i dlatego
właśnie nie masz na sobie lśniącej farby i tak dalej... Takie rzeczy budzą we mnie niezdrową ciekawość - ciągnęła
pospiesznie. - Za to już omal raz nie zostałam wysłana... wyrzucona ze szkoły - dokończyła szybko.
- Nie zostałem zezłomowany. Choć można powiedzieć, że straciłem pracę. - Solis wskazał na schody - Tędy.
Obaj, Fidelis i ja, zostaliśmy zbudowani jako kamerdynerzy. - Wytworny robot wytwornego dżentelmena -
wyrecytowała Scout ze śmiechem. - Whie powiedział nam o tym.
- Właśnie. Początkowo byliśmy zaprogramowani na wykonywanie szerokiego zakresu obowiązków...
domowych. Producenci inteligentnych przedmiotów szybko się przekonali, że jeśli ktoś używa takiego modelu,
wyposażonego w szeroki wachlarz umiejętności i zdolności, a potem wyśle go w świat w roli wymagającej pewnego
przewidywania i inicjatywy... jeśli pozwoli mu żyć... przedmiot ten ma zdumiewającą tendencję do rozwijania
własnej osobowości i własnych opinii. W naszym przypadku podstawą oprogramowania była lojalność... lojalność
wzglądem nabywcy, i cecha ta była podłączona na stałe.
- Ale okazało się, że bez wzajemności - odparła Scout. - Z tego rozumiem, że rodzina cię opuściła.
- W pewnym sensie - odparł Solis, docierając na szczyt schodów. - Zostali wymordowani. Scout nie wiedziała,
co powiedzieć.
- To była taka wojna. Żołnierze wdarli się do domu. Moja rodzina zamierzała skorzystać z tajnego przejścia na
zewnątrz. Pani posłała mnie do sejfu po biżuterią rodzinną. Powiedziałem, że według mnie powinienem zostać i
osłaniać ich ucieczkę. Pani nazwała mnie idiotą i włączyła obejście podstawowej funkcji. Poszedłem po klejnoty.
Ale rodzinę ktoś zdradził, tajne przejście przestało być tajne. Żołnierze dogonili ich i rozstrzelali, zanim wróciłem.
Kiedy dotarłem na miejsce, wszyscy już nie żyli. Rzuciłem klejnoty na trupy i odszedłem.
Wysoki, chitynowy obcy nieokreślonej płci wpadł na Scout, która zdała sobie sprawę, że stoi nieruchomo na
schodach, jakby ją zamurowało.
- Wielkie gwiazdy - wymamrotała. - Co się stało z żołnierzami? Tymi, którzy zabili twoją rodzinę? - Nie
pamiętam - odparł Solis bezbarwnym głosem.
Jasne, że nie, pomyślała Scout. Przełknęła ślinę, zastanawiając się, jak naprawdę potoczyła się dalsza część tej
historii. Ruszyli znowu, kierując się w stronę baru, a Scout przyłapała się na analizowaniu wyżłobień i zadrapań na
metalowym ciele robota. Myślała, ile z nich zawdzięcza swoje istnienie normalnemu zużyciu, a ile pochodzi z
miotaczy, wyrzutni grotów czy wibroostrzy.
- Fidelis wciąż ma rodzinę, ale poza tym chyba jesteście dość podobni.
- Wcale nie. Moja rodzina została wymordowana prawie dwieście standardowych lat temu. Gdybyś miała siostrę
bliźniaczkę... a może tak być, przecież wiesz...jak bardzo według ciebie życie mogłoby zacząć różnić się od twojego
w ciągu na przykład dziesięciu lat?
- Dwieście? - Scout wybałuszyła oczy. - To ile ty masz lat?
- Jestem młodszy od twojego robota - odparł Solis, wpatrując się w nią nieprzyjemnie przenikliwie. Scout
zrozumiała aluzję i ogarnęło ją zakłopotanie. Podeszli do niewielkiego kręgu stolików w okolicach stoiska. Whie,
który teoretycznie miał być w odświeżalni, siedział z Fidelisem przy jednym ze stolików. Chłopiec ze spuszczoną
głową słuchał uważnie słów robota. - Hej, a co ty tu robisz? - zawołała Scout. Whie obejrzał się z wyraźnie
zawstydzoną miną.
- Nie twoja sprawa - burknął. - Rozmawiam, to chyba dozwolone, co?
- Nie moja sprawa? Czy ja to naprawdę usłyszałam z ust Świętego Whie? Z pewnością to moja sprawa, kiedy
widzę, jak zadajesz się z obcymi, i do tego jeszcze kłamiesz. A może już zapomniałeś, kto jest twoją prawdziwą
rodziną? - wycedziła przez zęby, ruchem głowy wskazując terminal na dole, gdzie Jai pracowicie odliczał kredyty za
bilety na Vjun.
- Z mojego miejsca odnoszę wrażenie, że zadajesz się z obcymi dokładnie tak samo jak ja - odparł Whie,
opanowując się.
Było to jednak dziwne opanowanie: wciąż pełne gniewu i gotowości do obrony. Scout zazwyczaj łatwo się
obrażała, ale w tej całej sytuacji było coś tak dziwnego, że nie mogła spokojnie skupić się na własnej złości.
- Co się z tobą dzisiaj dzieje? - zapytała szczerze zaskoczona. - Przez cały dzień jesteś jakiś dziwny. Nie
chciałam ci dokuczyć... szczerze mówiąc, nie wiedziałam, że tobie w ogóle można dokuczyć. Co się dzieje? -
Spóźniłeś się - rzekł Fidelis do Solisa.
Niepomalowany robot wzruszył ramionami. Spóźniłeś się? - zdziwiła się w duchu Scout. Ciekawe, na co?
Na teren stoiska wkroczył niewielki oddział uzbrojonych Phindian w niebieskobiałych mundurach. W dłoniach
mieli miotacze, a na twarzach posępne miny. Dowódca, Phindianin o twardych rysach i oznakach rangi na
ramionach, był jedynym, którego karabin swobodnie zwisał na plecach.
- Proszę o zachowanie całkowitego spokoju - zwrócił się do klientów. - Jestem major Quecks, BPWI Portu
Kosmicznego Phindar. Otrzymaliśmy raport o niezmiernie niebezpiecznym robocie, który miałby się tu znajdować.
- Spojrzał na Fidelisa. - Producent, model oraz numer serii, proszę. - Paniczu? - odezwał się Fidelis, spoglądając na
Whie. Whie zachichotał.
- Jesteś właścicielem tego robota? - ostro zapytał dowódca.
- Tak - odparł Fidelis.
- Nie - zaprzeczył Whie. - Co się dzieje, kim jesteście?
- Biuro Przestępstw Własności Inteligentnej, oddział taktyczny - odparł Solis. - Mają przepisowe miotacze i
erasery sieci neutralnych. - Uwaga oddziału taktycznego momentalnie skierowała się na zniszczonego, odartego z
farby robota. - On jest ze mną - oburzyła się Scout.
- To się jeszcze zobaczy. Czy którekolwiek z was ma przy sobie broń? - major Quecks zwrócił się do Whie.
Nie patrz na mnie, pomyślała Scout, wiedząc, że ma zamiar to zrobić. Nie rozglądaj się, po prostu kłam. Whie
spojrzał na nią. - Scout?
- Mam nadzieję, że sprawdziłeś swoje działko laserowe, braciszku?
- Podoba mi się twoje poczucie humoru - zauważył Quecks. - My w ochronie uwielbiamy żarty na temat działek
laserowych, wypowiadane przez smarkatych obcych podróżujących z niebezpiecznymi robotami. To nasza ulubiona
rozrywka. Żołnierze mocniej ścisnęli swoje miotacze. Scout spojrzała majorowi w oczy i przywołała Moc najlepiej,
jak umiała.
- Nie, nie mamy przy sobie żadnej broni, majorze. Prawda, Whie?
Oczy Whie rozszerzyły się i chłopak poszedł za jej przykładem.
- Nie, panie. Jesteśmy dziećmi - wyjaśnił i nawet Scout, która doskonale wiedziała, gdzie pod płaszczem ma
schowany miecz świetlny, odniosła wrażenie, że to absurd, żeby dorosły człowiek tak bezczelnie napastował
niewinne dzieci. Ośmiu żołnierzy za jego plecami widocznie było tego samego zdania, bo opuścili broń. Phindianin
uspokoił się nieco. Miał tak długie ramiona, że zwisające mu wzdłuż ciała ręce prawie zahaczały o kostki.
- Dobrze zatem. Pozostańcie przy stoliku z robotami, aż usłyszycie sygnał odwołania alarmu.
Fidelis przechylił głowę na bok, jakby czegoś nasłuchiwał. Solis uczynił to samo w sekundę później. - Co? -
spytała niecierpliwie Scout. - Co się dzieje?
- Zabezpieczenie portu kosmicznego jest tak skonstruowane - zauważył Solis - aby pasażerowie nie byli w stanie
kontaktować się z personelem statku. - Teraz nawet Scout mogła usłyszeć odległą strzelaninę i wyczuć zapach
ozonu w powietrzu. - Ale nie na odwrót - dokończył robot.
W korytarzu prowadzącym do bramki w oślepiającej plamie metalu i nowoczesnej ceramiki pojawił się oddział
robotów bojowych, przeciął linię zabezpieczeń i rozwinął pełny szyk bojowy, prezentując cały arsenał ostrzy,
miotaczy, wyrzutni strzałek oraz typów broni, których Scout nawet nie znała. Same roboty były mniej więcej o metr
wyższe od człowieka, zbudowane jak kanciaste egzoszkielety, a ich wąskie niczym ostrze topora oblicza były lekko
cofnięte w stosunku do reszty ciała. Fluorescencyjne lampy odbijały się w każdej niemal powierzchni ich powłoki.
Grupa speszonych Phindian i podróżnych przejeżdżających tylko przez port kosmiczny stała nieruchomo przez
dłuższą chwilę, osłupiałym wzrokiem wpatrując się w śmiercionośny sprzęt, który nagle im zaprezentowano.
- Popatrzcie - zauważył Solis. - Włączyli wykrywacze metalu. I wówczas rozpętało się piekło.
Jai Maruk i mistrzyni Leon dobyli mieczy. Jak świetliste klingi, gotowe były odbić każdy strzał robotów
bojowych. To tyle jeśli chodzi o przebranie, pomyślał Jai Maruk.
- Bez paniki! - ryknął, wkładając w swój głos tyle Mocy, aby zabrzmiał on jak ostateczny rozkaz.
W tej chwili cywile mogli być dla siebie nawzajem równie niebezpieczni, jak roboty bojowe. Ciekawe, po co
właściwie zjawił się tu ten komitet powitalny. Sprawka Dooku czy zwykły pech? - Proszę spokojnie kierować się do
wyjść.
Przerażony tłum, utrzymywany w pozornym spokoju czystą siłą jego woli, z pochylonymi głowami, niczym
stado pajęczych ropuch pospiesznie skierował się do bocznych chodników głównej galerii, znikając w sklepikach
bezcłowych, chowając się do wind lub tłocząc w odświeżalniach.
Sześć robotów bojowych kopniakami odrzuciło na boki ciała ofiar i stanęło tak, aby wziąć Jaia i mistrzyni Leem
w krzyżowy ogień. - Czy to superroboty bojowe Ohma D'un? - zapytała. Jai Maruk pokręcił głową.
- To roboty-mordercy Konfederacji - ryknął tak, żeby wszyscy go słyszeli. Rozpoznał je z raportu Anakina
Skywalkera z jego misji na Jabiim. Przeciwnicy Anakina mieli dość charakterystyczne uzbrojenie, zazwyczaj jeden
ręczny miotacz i wspomaganie na ramieniu. Ta ekipa miała znacznie więcej broni, poza wbudowanymi miotaczami
rozpoznał kilka wyrzutni strzałek, granaty soniczne, dwa miotacze płomieni, a nawet dwie wielkie, puste w środku
rury, które, jak przypuszczał, były prototypami generatorów promieni ściągających.
Uzbrojenie pod konkretne zadanie. Wygląda to mniej więcej tak, pomyślał posępnie Jai, jakby te roboty bojowe
wyposażono specjalnie do polowania na Jedi. Dwa roboty podniosły i włączyły coś, co wyglądało jak rozkładane
anteny. W czaszce Jaia eksplodował nagle głośny, przerażająco głośny dźwięk. Z pękającymi z bólu bębenkami
upadł na kolana. Dźwięk był tak ogłuszający, że powalił nawet małego R2. Napór fal dźwiękowych uderzył Jaia w
twarz jak żelazna pięść. Maks Leem upuściła miecz i otworzyła szeroko usta - prawdopodobnie krzyczała, ale Jai
tego nie słyszał. Podejrzewał, że jeszcze długo niczego nie usłyszy. Skoncentruj się, nakazał sobie.
Nie mógł myśleć. Głowa pękała mu na części, kości czaszki grzechotały jak tłuczona porcelana. Broń soniczna
działająca na przenikliwych falach dźwiękowych - słyszał o niej, lecz nic go nie mogło przygotować do jej użycia.
Poczuł coś mokrego na szyi: krew. Z uszu ciekła mu krew. Skoncentruj się.
Pomiędzy nim a Maks Leem przemknęła nagle z trzaskiem smuga energii, a taktyczny promień ściągający
wyrzucił R2 w górę jak puszkę z wyrzutni na strzelnicy. Promień ustabilizował się po chwili i postawił robota na
podłodze, uwięzionego w jego uchwycie jak w elektromagnetycznym imadle. Roboty wiedziały, że mistrz Yoda tam
jest. Polowały na niego.
Stojąca obok Jaia Maks Leem uniosła dłoń. Wykrzywione w skupieniu wargi odsłaniały długie, wąskie zęby.
Miecz wskoczył jej do ręki. Jednym ruchem ścięła zwieńczenie jednego z małych słupków, które podtrzymywały
taśmy rozdzielające kolejki. Kawałek metalu poszybował w powietrzu. Gran chwyciła go wolną ręką i rzuciła.
Uderzył z całym rozpędem w jedną z czasz emitujących przenikliwe fale dźwiękowe. Czasza eksplodowała w
snopie iskier.
Jai nie potrafiłby powiedzieć, czy druga nadal wydawała z siebie jakieś dźwięki. Chyba przepalił się bezpiecznik
chroniący część jego mózgu odpowiedzialną za słuch. Wszystko działo się szybko, ale bezgłośnie. Wreszcie
wrażenie grzechotania w jego czaszce ustało, a on zdołał odnaleźć w niej nieruchomy punkt, niczym spokojne oko
cyklonu. Całe życie treningu wzięło górę i już po chwili biegł, skakał, obracał się w powietrzu przecinanym
chmurami strzałek, które otworzyły na jego ciele setki ran. Wszystko odbywało się w krystalicznej ciszy, jakby poza
grubym arkuszem transpastali. Dziwnie bezosobowa była ta ostatnia bitwa jego życia.
Terminal stanowił pandemonium krzyków i wrzasków. Tłum, widząc, jak Jai pada na kolana z uszami
broczącymi krwią, stracił nagle orientację. Ludzie zaczęli bezmyślnie czołgać się po podłodze niczym mermyny
uciekające z płonącego gniazda. Na drugim poziomie, obok stoiska z żywnością, Scout oderwała wzrok od tego
szaleństwa i zaczęła myśleć.
- Hej, majorze! - zawołała do dowódcy BPWI. - Wydaje mi się, że tam na dole właśnie działa Bardzo
Niebezpieczna Inteligentna Własność! Zacznijcie strzelać! Żołnierze spojrzeli niepewnie na niezdecydowanego
majora Quecksa. Jeden z nich podniósł karabin i wycelował w dół, w kierunku głównej części terminalu. Robot
Konfederacji spojrzał w górę i już po chwili żołnierz leżał na ziemi z krwawą dziurą w miejscu, gdzie do niedawna
miał twarz. Major Quecks popatrzył na ciało.
- No właśnie - rzekł niepewnie. Wyjął eraser sieci neutralnych i gestem drżącej dłoni objął Solisa i Fidelisa. -
Zabierzcie te roboty i ukryjcie się, dopóki nie nadejdą posiłki.
- To całkiem niezły pomysł - rzekł Solis. - No, może nie do końca.
Krótki, niewyobrażalnie szybki ruch, niczym strzał z samopowtarzalnego miotacza - i nagle major stwierdził, że
w połamanych palcach prawej dłoni nie trzyma już erasera, który wygodnie spoczywa w dłoni Solisa. - Chcesz żyć?
- zapytał robot. - T-t-ak!
- Ja też - odparł robot i zmiął w dłoni eraser jak kartkę papieru. Zrobił to błyskawicznie, jakby eraser znalazł się
nagle pod stopą transportera PT-PT. Żołnierze BPWI rozpierzchli się w jednej chwili.
Druga grupa robotów-morderców skierowała się chodnikiem prowadzącym z terminalu do doków. Powitało ich
wycie kilku syren i feeria migających świateł, kiedy czwórkami maszerowały w strefie detektorów metalu. Za nimi
szła smukła, łysa kobieta o wytatuowanej czaszce. Uśmiechała się. Nie był to miły uśmiech.
Osiemnaście robotów-morderców - pełny oddział, bo tylu „Ostatni Zew" mógł pomieścić na pokładzie -
podzielił się teraz na cztery oddzielne grupy. Piąć robotów wdało się w bliskie starcie z dwójką Jedi; tylko ten,
którego zastrzelił Jai, leżał na podłodze jak sterta dymiącego złomu. Dwa obsługiwały taktyczny promień
ściągający, trzymający jednostkę R2 w bezpiecznej odległości od reszty, dwa kolejne zaś podeszły dość blisko, aby
granaty soniczne wylądowały tuż obok małego robota. Granaty eksplodowały przetaczającą się powoli, morderczą
wibracją, od której pod kółkami R2 zadygotała podłoga, a on sam zagrzechotał wszystkimi nitami.
Ventress czuła, że akcja całkowicie odbiega od jej oczekiwań. Zasadniczo wolałaby pojmać starego Jedi w
pojedynku - ona przeciwko niemu, Asajj Ventress i mistrz Yoda, miecz przeciwko mieczowi. Lecz Dooku,
elegancki i obdarzony głębokim poczuciem estetyki, nigdy nie mieszał dobrego smaku ze skutecznością i nigdy nie
przedkładał piękna stylu nad konkretne rezultaty. Celem była śmierć Yody i jeśli nawet miała ona być brudna i
brutalna, a może też niedbale zaaranżowana, znacznie gorsze byłoby pozostawienie go przy życiu.
Co nie oznaczało, że następny etap zadania będzie przyjemniejszy. Asajj nie była mazgajem, ale nie podobało jej
się to, co granaty soniczne mogły zrobić z drobnym, starym ciałem zamkniętym w stalowej puszce. Jeśli oczywiście
mały kaleka przeżył niezręczne prowadzenie go promieniem ściągającym. Ale trzeba to było zrobić. Asajj podeszła
do R2, osłaniana przez strażnika, wyjęła oba miecze świetlne, zamaszystym gestem rozcięła metalową powłokę.
Pojemnik rozpadł się powoli na kawałki jak płatki kwiatu unoszące się na wietrze.
Był to wspaniały, dramatyczny moment; cały efekt wszakże zniweczył fakt, że pojemnik okazał się pusty.
Asajj zamrugała. W miejscu, gdzie powinno było znajdować się dno, ział kolisty otwór. Yoda wyciął sobie właz
ewakuacyjny w podłodze i zeskoczył na ciemny parking statków piętro niżej.
Ventress warknęła jak piaskowa pantera, której nie udało się polowanie. Poszerzyła otwór wycięty przez Yodę,
aby mógł się w nim zmieścić również robot morderca. - Złaź na dół - poleciła.
Pierwszy z jej robotów posłusznie zeskoczył w dół i znikł z pola widzenia. Rozległ się głuchy odgłos. A potem
błysk.
Krótka fontanna iskier wystrzeliła z otworu, a potem słychać było już tylko brzęk i łomot. Cisza.
- Robot-morderca A Siedem Siedem, zgłoś się - mechanicznym głosem odezwał się dowódca robotów.
Po krótkiej chwili głowa A77 wyskoczyła przez otwór, z brzękiem uderzyła w podłogę terminalu i potoczyła się
powoli.
Asajj spojrzała na nią z niesmakiem i kopnięciem posłała w głąb holu. Odetchnęła głęboko. - Chyba jednak
trzeba będzie wyciąć większy otwór.
Czas dla Maks Leem płynął coraz wolniej. Krwawiła z tuzinów drobnych skaleczeń, zadanych przez strzałki,
żadna rana jednak nie była poważna. Cały czas musiała się oganiać od ostrych jak brzytwa blaszek, aby nie stracić
wzroku, a i tak kilka jeszcze zdołało zahaczyć ją przy następnych salwach. Teraz stała się ruchomym celem, no i nie
oszałamiały jej już przenikliwe fale dźwiękowe. Wyrzutnie strzałek okazały się doskonale dobraną bronią - nie
dawało się odparować ich wszystkich naraz, trudno też było im uciec. Same blaszki były raczej lekkie, więc roboty
nie musiały się obawiać, że same się postrzelą. Małe brzytwy odbijały się od transpastalowych egzoszkieletów,
pozostawiając najwyżej drobne rysy. Dla żywego ciała stanowiły znacznie większe niebezpieczeństwo. Wkrótce,
jeśli Maks nie będzie miała szczęścia, seria blaszek przetnie jej ścięgno w kostce lub kolanie i wtedy sytuacja
naprawdę się pogorszy. A mistrzyni była coraz bardziej zmęczona. I teraz, w tej krystalicznej jasności bitwy
zrozumiała, że jej nienawiść do wojny pochodzi z podświadomego oporu przed samą ideą walki. Trenowała,
oczywiście. Ale nie dość. Za mało jak na ten nowy scenariusz, w którym Jedi nie są już strażnikami pokoju; kiedy
musieli zrezygnować ze swojego prawdziwego powołania i stać się czymś w rodzaju najemników. Wywinęła
wysokie, potrójne salto, przyjmując na bok część kolejnego roju strzałek. Jej miecz świetlny był niczym piorun.
Miała ochotę ściąć głowę jednemu z robotów, który właśnie się nawinął, ale nie było na to czasu. Obcięła mu tylko
ramię i chwyciła je w przelocie, lądując na ziemi. Przetoczyła się, przyciskając metalowe ramię do siebie, zerwała
się na nogi, strzelając z wciąż trzymanego przez nie miotacza. Jej dłoń zaciskała się na metalowych palcach robota
jak na spuście. Jeden strzał, drugi, trzeci w plecy robota, który strzelał do Jaia Maruka. Każdy impuls diamentowego
światła uderzał w to samo miejsce między łopatkami, aż jego zbroja eksplodowała. Z ust i oczu robota buchnął
ogień, jak krew.
W samym środku tego kataklizmu Jai wydawał się gniewny i szczęśliwy, nareszcie w swoim żywiole, jakby
urodził się do walki, a ten moment przyniósł mu długo oczekiwane spełnienie.
Twarz pokrywała mu krew, ale uśmiechnął się do Maks Leem i ciął mieczem po kolejnym pancerzu. Maks
chciałaby odczuwać taką radość. Odrobina bitewnego szaleństwa pomogłaby jej zapewne, ale niestety, jej umysł
ukształtowany był inaczej. Z całych sił starała się zachować spokój Jedi, lecz smutek coraz bardziej wzbierał w jej
duszy, przesączając się przez setki drobnych ranek i plamiąc szaty.
Kolejna chmara strzałek zaskoczyła ją od tyłu i Maks Leem opadła na kolano.
- Chodźcie! - krzyczała Scout. - Musimy im pomóc!
Położyła dłonie na barierce galerii wychodzącej na główny terminal i już chciała skoczyć, lecz na szczęście ciało
reagowało szybciej niż głowa i nie miało ochoty na upadek z ośmiu metrów. Obejrzała się na Whie.
- Ty możesz skoczyć stąd... tobie się uda. Ja biegnę schodami... zresztą lepiej będzie, jeśli nadejdziemy z dwóch
kierunków. Solis, idziesz ze mną. - Nie - rzekł robot. Scout obejrzała się na niego.
- Co? - To nie moja walka - wzruszył ramionami robot. - Ale oni tam umierają!
- To zwierzęta umierają. Wy umieracie - wyjaśnił. - Maszyny mogą działać tak długo, jak długo są utrzymywane
w dobrym stanie. Na dłuższą metę moje życie pewnie niewiele znaczy, ale pracowałem, kombinowałem,
rozrabiałem i oszukiwałem przez czterysta standardowych lat, żeby je zachować. Przywiązałem się do własnej
egzystencji i nie zaryzykuję jej dla czegoś tak bezsensownego, jak opóźnienie i tak nieuchronnego końca jakiegoś
zwierzęcia.
Wyraz oburzenia, jaki pojawił się na twarzy Scout, przerodził się w pogardę.
- Jeśli taka jest twoja koncepcja na temat życia, to droga wolna.
Fidelis aż zadrżał na znak całkowitej aprobaty dla jej słów.
- Uważasz, że brak podstawowych wartości? Cóż, w każdej serii produkcyjnej znajdzie się ktoś taki.
Scout oszczędziła sobie komentarza i biegiem rzuciła się do schodów.
Za jej plecami Whie położył dłoń na poręczy, obserwując, co się dzieje na dole, aby wybrać najwłaściwsze
miejsce do lądowania. W kierunku schodów przedzierały się cztery nowe roboty. Jeśli walka dojdzie i do nich, to
tym lepiej. Będzie mógł przebiec po poręczy, skoczyć i spaść za tylną dwójką. Miał nadzieję, że taki manewr
pozwoli Scout uszkodzić nieco parę z przodu.
Nagle na jego nadgarstku zacisnęła się stalowa dłoń. Spojrzał w dół. Ręka Fidelisa przygważdżała go do barierki
tak skutecznie, jakby był do niej przyspawany. - Co robisz? - To niebezpieczne. - Ale...
- Nie po to czekałem przed Świątynią Jedi przez dziesięć lat, żebyś teraz zmarnował swoje życie w
bezsensownej obronie pary Jedi, która już i tak jest na straconej pozycji - oznajmił robot, jakby tłumaczył coś
małemu dziecku. - Jeśli nie dopadną ich roboty, załatwi Asajj Ventress.
- Jesteś szalony! - Whie sięgnął po miecz świetlny, ale robot natychmiast unieruchomił mu w żelaznym uścisku
również i drugą rękę. - Nie, paniczu. Tylko rozsądny. Whie usłyszał krzyk Scout: - Biegnę, mistrzu Maruk!
W chwilę potem zbiegła ze schodów po cztery stopnie, z płonącym w dłoni mieczem świetlnym. Czy ona w
ogóle zdawała sobie sprawę, że ma przed sobą roboty morderców?
- Słuchaj - syknął. - Jeśli jestem twoim panem, masz wypełniać moje rozkazy, prawda?
- No właśnie - ucieszył się Fidelis. - Wreszcie do czegoś dochodzimy! Przyznajesz zatem, że jesteś moim
panem?
- Tak, tak, co tylko zechcesz, ale teraz musisz mnie puścić!
- To już lepiej - zgodnie odparł robot. - Muszę jednak panu powiedzieć, panie, jako pański doradca, co jest
sprawą nie do przecenienia w przypadku wytwornego przedmiotu należącego do wytwornego właściciela... że
udział w tym starciu nie jest działaniem, które bym zalecał. Szanse są doprawdy małe. Praktycznie żadne. Scout
znalazła się pośrodku platformy pomiędzy dwoma ciągami schodów, gdzie czekały już na nią cztery hojnie
uzbrojone roboty-mordercy. Były tylko o dziesięć metrów od niej i zbliżały się bardzo szybko. Zahamowała i
obejrzała się w poszukiwaniu Whie. Napotkała jego spojrzenie i stwierdziła, że chłopiec wciąż stoi w bezpiecznym
miejscu. Wlepiła w niego oczy z mieszaniną zdziwienia, gniewu i rodzącego się lęku.
Whie wiedział, że jeśli dziewczyna zginie, jej widok będzie prześladował go w każdej sekundzie życia aż do
śmierci.
Scout i roboty mierzyły się wzrokiem przez trzy długie uderzenia serca. Potem dziewczyna odwróciła się i
pobiegła z powrotem na górę, uchylając się i odskakując przed świszczącymi w ślad za nią smugami z miotaczy.
- Proszę mi wybaczyć - mówił właśnie Fidelis - lecz uważam doradzanie panu za część moich obowiązków. -
Puszczaj mnie! - wrzasnął Whie.
Fidelis zawahał się, rozdarty między poczuciem obowiązku a posłuszeństwem. - Ja bym nie puścił - powiedział
Solis cicho.
Lecz ten moment niezdecydowania wystarczył. Whie użył Mocy, aby podważyć palce robota, skoczył w górą i
pobiegł po poręczy w kierunku schodów. - Idę, Scout!
Dziewczyna obejrzała się, na ułamek sekundy tracąc koncentrację. Strzał z miotacza trafił ją w głowę i Scout
ciężko upadła na schody.
R O Z D Z I A Ł 8
Dok portu kosmicznego Phindar stanowiło jego mroczne dno. Wielkie jednostki - transportery handlowe, promy
pasażerskie, okręty wojskowe - wisiały w przestrzeni, a komunikację z portem miały zapewnioną dzięki
wysuwanym chodnikom. Mniejsze stateczki, jednoosobowe skoczki międzysystemowe i luksusowe jachty do
trzydziestu pasażerów przechodziły przez ziejące szczęki śluzy do doku, który znajdował się we właściwym wnętrzu
portu. Po usadowieniu się z brzękiem na wzmocnionej płycie lądowiska czekały na odtworzenie atmosfery i
ciśnienia, po czym roboty-piloci parkowały je zgodnie z planowanym kierunkiem lotów. Asajj Ventress, która
potrzebowała miejsca dogodnego do ucieczki, zrezygnowała z obsługi w doku. Do tego stopnia, że z personelu
pozostała tylko garść śrubek, podkładek, złomu i spalonego smaru.
Kamery ochrony zwisały z sufitu jak żywe gałki oczne - żałosne, dymiące festony kabli z końcówkami ze
stopionego szkła na końcach. Gdyby jeszcze działały, ujrzałyby zmierzające w tamtą stronę dwie dość interesujące
postacie.
Z jednej strony, zwinnie wymijając zaparkowane statki, zdążał mistrz Yoda, a w oczach tliło mu się
niebezpiecznie zielone bojowe światełko.
Ten drugi Yoda wydostał się właśnie z kabiny „Ostatniego Zewu" i teraz schodził po drabince, zmęczony,
posiniaczony, brudny i odwodniony. Kostki i przeguby wciąż miał skrępowane, a jedno z uszu odkleiło się i smutno
zwisało z boku głowy, zwijając się i rozwijając spazmatycznie.
Pierwszy Yoda podniósł miecz świetlny i w jego blasku przyjrzał się sfatygowanej parodii samego siebie. -
Zużyty nieco się stałem, jak widzę.
- Na wszystkie gwiazdy - wychrypiał Palleus Chuff, - To naprawdę ja, to znaczy ty!
Gdzieś w oddali pojawił się nagle rozbłysk, a potem seria pojedynczych, wyraźnych łomotów: to cztery roboty-
mordercy zeskoczyły z ośmiometrowej wysokości głównego terminalu na pokład doku.
- Teraz dwóch nas tu jest - mruknął Yoda. - Zero wkrótce będzie, jeśli szybko się nie ruszymy.
Poruszył dłonią i ku wielkiemu zdumieniu Palleusa Chuffa taśma oblepiająca mu nadgarstki i kostki zaczęła się
sama rozwijać. Krzyknął, kiedy paski oderwały się raptownie, zabierając ze sobą część owłosienia. - Szczypać może
- zauważył Yoda.
Metalowe kroki w ciemności były coraz bliżej.
- To Ventress! - poinformował Chuff. - Przybyła tu, żeby cię zabić. Wzięła mnie do niewoli, myśląc, że ja to ty,
ale jakoś się dowiedziała, że tutaj jesteście. Wybrała się po oryginał. Ale w jednym się przeliczyła - dodał
triumfalnie. - Pozostawiła mnie samego na statku. Nie myślała, że mogę jej zaszkodzić, o nie! Co tam Chuff,
aktorzyna! A ja zaprogramowałem jej paskudny statek na samozniszczenie!
Strzał z miotacza rozświetlił mrok jak błyskawica. Yoda odparował go.
- Samozniszczenie?
- Tak! Zrobiłem to samo w Jedi!... akt trzeci, scena druga, kiedy uciekałeś Tholianom... - Chuff urwał. - Może
powinieneś jednak wyłączyć ten miecz? Aż się prosi, żeby do niego strzelać...
Yoda użył Mocy, żeby unieść ich wysoko w powietrze, na drugą stronę „Ostatniego Zewu". Deszcz strzałek
zastukał w burtę statku. - Ustawiłeś go na wybuch? - upewnił się Yoda.
- Tak... ustawiłem licznik, żeby włączył hiper... - Palleus Chuff urwał. - Chociaż, wiesz co? W Jedi! statki
przebywają zazwyczaj w otwartej przestrzeni i zawsze masz pod ręką kapsułę ratunkową. Myślisz, że jeśli
ustawiłem silniki „Ostatniego Zewu" na odpalenie i losowy skok w nadprzestrzeń z wnętrza portu kosmicznego, to
może być źle?
W pulsującym świetle ciągłego ognia z miotaczy trudno było dokładnie odczytać wyraz twarzy mistrza, ale
Chuff, który miesiącami uważnie studiował nagrania Yody, pomyślał, że pomarszczone oblicze starego Jedi
wygląda na nieco... skwaszone.
Whie skoczył z poręczy balkonu z głośnym okrzykiem, mając nadzieję, że w ten sposób odwróci uwagę robota-
mordercy, kierującego wyrzutnię strzałek na Scout. Robot odwrócił się, wyrzutnia ryknęła gardłowo i w kierunku
Whie poleciała chmara ostrych jak brzytwy blaszek. Okręcił się w powietrzu, używając Mocy, aby odbić strumień w
sufit. Sztuczna grawitacja stacji wynosiła jedynie 0,69 g, co sprawiało, że ruchy chłopca wydawały się pełne
wdzięku. Zeskoczył, wirując, trzymany w ręku miecz lśnił jak plama gniewnego, zielonego światła. Cztery roboty
na schodach rozdzieliły się - dwa zeskoczyły w dół, pod nogi Whie, pozostałe dwa rzuciły się w kierunku Scout.
Jeden sięgnął do jej kostki z zamiarem zmiażdżenia jej stalową dłonią, ale jedno dotknięcie błękitnej smugi ostrza
oddzieliło metalową dłoń u nadgarstka. Robot podniósł kikut kończyny. Z przekładni i przewodów sypały się snopy
iskier, Scout rzuciła się naprzód, próbując przebić grubą blachę pancerza na piersi, ale robot odwrócił się bokiem i
ostrze przemknęło obok, nie czyniąc mu szkody. Zamachnął się na dziewczynę - tak potężny cios z pewnością
pozbawiłby jej głowę, gdyby dłoń robota znajdowała się na swoim miejscu. Kikut tylko mignął obok jej twarzy,
sycząc i plując iskrami.
Lata szkolenia u Żelaznej Ręki odniosły skutek. Scout bez wahania rzuciła miecz, chwyciła przelatujący obok jej
twarzy kikut, przyciągnęła do siebie i zakręciła w kierunku schodów, wykorzystując własny rozpęd robota, żeby
przerzucić go przez barierkę. Przez chwilę wydawał się zawieszony w powietrzu, po czym z hukiem spadł sześć
metrów niżej.
- Dobry rzut - usłyszała za sobą metaliczny głos. Scout obejrzała się w tej samej chwili, kiedy drugi robot
zacisnął jej metaliczną dłoń wokół gardła.
Zdyszana Maks Leem leżała na podłodze terminalu, krwawiąc z dziesiątków skaleczeń. Jej miecz świetlny leżał
tam, gdzie go upuściła, kiedy ostatnia chmura strzałek zmieniła jej prawą rękę w siekaninę.
Z sześciu robotów-morderców, które wysłano do pojmania jej i Jaia Maruka, pozostały dwa.
Podróżując incognito przez port kosmiczny, oboje z Jaiem nie mieli przy sobie broni palnej. Ich przeciwnicy
wykorzystali to w pełni. Głupie roboty bojowe atakowałyby ich na oślep wszelką dostępną bronią, roboty-mordercy
jednak, znacznie inteligentniejsze, trzymały się poza ich zasięgiem. Strzelały z dużej odległości, same zaś chowały
się za pobladłymi śmiertelnie kasjerami i strażnikami ochrony, którym nie udało się w porę uciec. Dobre
oprogramowanie albo dobre przygotowanie taktyczne... albo jedno i drugie.
Robot, którego strzał ostatecznie powalił Leem, odrzucił od siebie pilota wahadłowca, którego wykorzystywał
jako osłonę, i podszedł prawie na pięć metrów. Nie bliżej, naturalnie. Krew ściekała na troje oczu Granki, kiedy
rozglądała się za swoim mieczem. Nie wiedziała, czy jest sens ściągać go ku sobie Mocą. Musiałaby użyć ręki, a
bezlitosny robot i tak pozostałby daleko, czekając nie wiadomo na co. - Zostaniesz zdemontowana - ostrzegł robot,
podnosząc miotacz. - Wiem - odparła Maks. - Ale nie przez ciebie.
Użyła Mocy, aby wykonać dwa krótkie manewry. Pierwszy, trudniejszy, polegał na zgięciu lufy jego miotacza.
Wymagało to wielkiego wysiłku, ale kiedy metal już uległ, wciśnięcie spustu i przytrzymanie go w tej pozycji było
dziecinną zabawką. Miotacz wypalił, urywając robotowi ramię i rzucając nim o podłoże.
Wtedy Maks Leem użyła podobnej sztuczki z miotaczem dużego kalibru wbudowanym w drugie ramię. Ten
eksplodował jak mała bomba, rozrywając robotowi pierś. Krople rozgrzanego metalu rozprysnęły się po całym
terminalu.
Jai Maruk odbił pierwszy strzał, śmiejąc się z dziką satysfakcją. Sięgnął poprzez Moc i skierował wybuch tak,
aby stopione fragmenty eksplodującego robota wbiły się niczym dymiące kule armatnie w korpus tego, który znęcał
się nad nim. Siła uderzenia rzuciła robotem o ścianę, wgniatając transpastalową blachę. Jai użył Mocy, aby
przytrzymać robota w tej pozycji, i podbiegł do niego. Ogarnięty wściekłością przeraźliwie bliską Ciemnej Stronie,
opuścił miecz i zadał potężny cios, przecinając robota-mordercę na dwie części.
Stał teraz nad nieprzyjacielem, dysząc ciężko. Oddech z trudem wydostawał się z jego krtani. Usta miał pełne
krwi. Splunął. To tylko maszyna, powtarzał sobie. Tylko narzędzie. Jego prawdziwym nieprzyjacielem był umysł,
który stał za wykorzystaniem tych morderców.
W prawie opustoszałym kompleksie rozległy się nagle pojedyncze brawa. - Dobra robota, Jedi - rozległ się
drwiący głos.
Mistrz Marok poczuł między łopatkami rozlewającą się plamę ciepła. Obejrzał się powoli, szukając źródła tych
słów. Wielki terminal był prawie pusty. Tylko kilkoro ludzi kuliło się jeszcze z przerażeniem za kasami i
taśmociągiem bagażowym. Maks Leem powoli dźwigała się na kolana, wspierając się na biurku informacji. Plamy
krwi znaczyły białą podłogę wokół niej. Czerwień na bieli. Strzaskane korpusy pięciu robotów-morderców, które
wspólnie zniszczyli, leżały porozrzucane po całym terminalu. Szósty, iskrząc i drgając, dogorywał u stóp schodów.
Wciąż próbował się podnieść, ale coś złamało mu nogę lub staw biodrowy. Zamiast wstać, chwiejnie kręcił się w
kółko, zataczając małe kręgi, jak zepsuta dziecięca zabawka. Ani śladu mistrza Yody.
Wśród tej ruiny i zniszczenia tylko jedna osoba pozostała wyprostowana i spokojna: Asajj Ventress, wysoka,
smukła, elegancka i zabójcza, taka, jaką ją pamiętał. - Ach... więc jednak siedemnastu - odezwała się uprzejmie. Jej
czerwone, okrutne usta wykrzywiały się groteskowo, lecz nie miał żadnego problemu z odczytaniem słów. W jej
dłoniach z sykiem ożyły dwa miecze świetlne. - Doprawdy, to miło, że roboty cię nie wykończyły. To by mi zepsuło
rachunek.
- Twoich ofiar? - zapytał Jai. - To by wymagało armii księgowych.
- Bez przesady, najczęściej podróżuję bez bagażu - rzekła Ventress, zginając nadgarstki, aż rozjarzone ostrza
zatoczyły w powietrzu świetliste kręgi. - Liczę tylko Jedi i uważam, że do tego celu wystarczy mi zwykła lista ofiar.
Na dole, w doku, Palleus Chuff ustawił „Ostatni Zew" na włączenie silników za dziesięć minut. Z pewnością
minęły już dwie albo trzy. Im dłużej aktor zastanawiał się nad wielkimi silnikami, które zaraz odpalą wewnątrz
zamkniętego pomieszczenia, tym bardziej dochodził do wniosku, że może ten pomysł jednak nie był najlepszy.
Yoda pracował bardzo szybko. „Ostatni Zew" był przycumowany do pokładu mocnymi magnesami umieszczonymi
na stopach pięciu wsporników. Jedi odcinał je mieczem jeden po drugim.
- Po co to robisz? - spytał Chuff, wysuwając głowę do przodu, aż znalazła się dokładnie pod tą częścią statku,
która już była pozbawiona podparcia.
Yoda aż wydął zielone policzki z wysiłku. Używając Mocy, z wielkim trudem zdołał podtrzymać statek, by nie
spadł na Chutfa, rozpłaszczając go na tłustą plamę na pokładzie. - Cofnij się! - warknął.
- Nie musisz się tak wściekać. - Strumień przegrzanej plazmy wytrysnął w kierunku Chuffa, jakimś tajemniczym
sposobem skręcając mu prawie przed nosem. - O rany, blisko było!
Yoda warknął, chwycił aktora za rękę i wyrwał go spod statku, pozwalając, aby kadłub z hukiem opadł na
miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego głowa. Powietrze zatrzeszczało i kolejna chmura strzałek
odbiła się od powłoki statku. - Nie sądzisz, że lepiej byłoby zaopiekować się tymi robotami? - zapiszczał Chuff. -
Nie mam zamiaru pouczać cię, co masz robić, ale w tych okolicznościach... Spod statku wyskoczył granat soniczny.
Yoda odesłał go tam, skąd przyleciał. - Jeśli silniki statku wypalą, na części port kosmiczny rozerwą - burknął.
- Och - jęknął przerażony ChufF. - Nie pomyślałem o tym.
- To prawda! - mruknął Yoda, po czym kolejnym ostrym uderzeniem Mocy poderwał ich obu z pokładu doku.
Pod ich stopami przeleciał strumień plazmy. Powoli opadli na podłogę, która teraz parzyła stopy.
- Ja się zajmę maszynami - rzekł Yoda z błyskiem w oku. Wyłączył miecz świetlny i podał go Chuffowi. - Weź
to. Ostatnią nogę uciąć musisz, żebym statek z doku wypchnąć zdołał. Potem uciekaj do wind. - Ja! - jęknął aktor. -
Ale...
Yoda chwycił dłonie Chuffa i zacisnął wokół rękojeści miecza.
- Przeżyć swoją rolę możesz. Być bohaterem Jedi musisz. - Siła, odwaga i ufność wydawały się emanować z
dłoni starego mistrza i Chufu poczuł się nagle lepiej niż kiedykolwiek dotychczas. Jak gdyby odwaga była ogniem, a
on stał zbyt blisko Yody, żeby się nie sparzyć.
Poczuł, że oczy zaczynają mu błyszczeć, a usta wyginają się w uśmiech. - Niech Moc będzie z tobą, mistrzu
Yoda. - Zwykle jest - zachichotał stary Jedi.
W półmroku rozległo się nagle szczekanie działka automatycznego, wzbijając z podłogi fontanny iskier. Yoda
zniknął. W chwilę później jeden z robotów-morderców, poderwany jak niewidzialną dłonią, spadł na swojego
towarzysza. Ślady ognia skupiły się na mrocznej postaci uciekającej jak najdalej od Chuffa.
Ile czasu zostało? - zastanawiał się aktor. Trzy minuty? Dwie? Odetchnął. Podszedł do ostatniej magnetycznej
kotwy „Ostatniego Zewu".
Dok wypełnił się nagle zgrzytliwym, chropowatym dźwiękiem - to jednoosobowy jachcik wyczynowy w drugim
końcu doku zaczął kołować w kierunku śluzy. Yoda odciągał roboty.
Chuff pokuśtykał do ostatniej łapy statku. Po kilku dniach spędzonych w więzach Ventress całe ciało miał
sztywne, obolałe i niezgrabne. Skóra na plecach mu ścierpła, kiedy pomyślał o ogniu miotaczy, który może go
trafić. Zmusił się, żeby zignorować to uczucie. Nie mógł zawieść Yody.
Rozbłyski z luf rozświetlały odległy koniec doku jak nieustające błyskawice. Eksplodował granat soniczny,
podkreślając basowym pomrukiem trajkotanie karabinów i miotaczy. Bez miecza świetlnego Yoda i tak dawał
robotom-mordercom tyle, ile mogli znieść.
Kiedy Chuff dotarł do ostatniego słupka, nagle ogarnęła go panika. Był przekonany, że nie potrafi włączyć
miecza. Przycisnął coś, co w rekwizycie teatralnym do wszystkich tysiąca czterystu trzydziestu siedmiu spektakli
sztuki Jedi! służyło za wyłącznik, i z radością stwierdził, że broń natychmiast ożyła.
- O nieba - wyszeptał, przybierając najprawdziwszy Uśmiech Wszystkowiedzącego Yody, na jaki było go stać. -
Moc jest ze mną.
Szybko ciął wspornik, wyłączył miecz, żeby nie zdradzać swojej pozycji i raptownie odskoczył w tył, kiedy nad
głową zatrajkotały mu pociski samonaprowadzające.
„Ostatni Zew", pozbawiony więzów magnetycznych, osiadł na pokładzie z potężnym hukiem.
Zanim Chuff dotarł do turbowindy, zegar odliczający, który miał w głowie, podpowiedział mu, że to już ostatnie
sekundy, że silniki „Ostatniego Zewu" lada chwila obudzą się do życia. Nagle wyobraził sobie, co to oznacza:
falujące pasma energii magnetycznej i wybuchów plazmowych pulsujące w całym doku, potężny statek rzucany na
ścianę. Energia, niezbędna do ślepego skoku w nadprzestrzeń. Niech Moc pomoże każdemu, kto znajdzie się z tą
potęgą w zamkniętym pomieszczeniu. Z trudem przełknął ślinę. Zabawa w bohatera z mieczem świetlnym Yody w
dłoni nagle przestała być atrakcją. Cień odwagi, jaką do tej pory dawała mu broń, nagle gdzieś uleciał i została tylko
niepewność. Skulił się w kąciku i odwrócił twarz do ściany, żeby nie widzieć pierwszego błysku ożywających
silników „Ostatniego Zewu". Ktoś dotknął jego ramienia. Chuff poderwał się z krzykiem, obejrzał za siebie i ujrzał
wesołe oczy Yody. Jedi chwycił Chuffa i rzucił się do windy. Chmura strzałek zasypała miejsce, gdzie jeszcze przed
chwilą stali.
Kadłub „Ostatniego Zewu" rozjaśnił się światłami, w jego silnikach narastało głębokie dudnienie. Statek zaczął
szorować po podłodze doku, nabierając rozpędu, aż wreszcie z ogłuszającym metalicznym zgrzytem wbił się w
ścianą stacji kosmicznej. Przebił ją na wylot i wyrwał się na wolność w deszczu transpastali, zerwanych izolacji i
iskrzących przewodów. Nabierał prędkości, oddalając się coraz bardziej, kiedy zaskoczyły pierwsze silniki
manewrowe.
Wybuchowa dekompresja wyssała całe powietrze z doku, zabierając ze sobą krzesła, papiery, narzędzia,
mniejsze statki, a co najważniejsze - cztery roboty morderców. Wszystko powędrowało w mroczną czeluść
kosmosu. Wicher omal nie wyrwał Chuffa z szybu windy, ale dłoń mistrza Yody trzymała go mocno. W windzie
pozostała kieszeń powietrzna, którą Yoda utrzymywał siłą woli.
Daleko, w czarnej przestrzeni, cztery roboty-mordercy żeglowały z wolna, dryfując coraz dalej i dalej, aż
chaotyczny ogień z ich miotaczy stał się jedynie migotaniem odległych świateł. Yoda spojrzał na Chuffa. - Dziękuję
- rzekł.
Na schodach pomiędzy głównym terminalem a stoiskiem spożywczym Scout czuła zimno metalowej dłoni
robota zaciśniętej na jej szyi. Kręgi zaczęły już trzeszczeć, kiedy z wolna unosił ją z ziemi. Whie patrzył na to z
przerażeniem. Wokół niego leżały szczątki dwóch pozostałych robotów.
- Odłóż broń - polecił robot.
- Nie rób tego - jęknęła Scout. - Nie jestem dość waż... - Palce robota zacisnęły się jeszcze odrobinę,
uniemożliwiając jej wydobycie jakiegokolwiek dźwięku. Z trudem chwytała powietrze. Czerpiąc z własnego
doświadczenia w chwytach duszących, wyliczyła sobie, że ma około trzydziestu sekund, zanim straci przytomność.
Chyba że robot ściśnie raz, a mocno, oczywiście. Wtedy zginie.
Whie zastanawiał się nad sytuacją, oddychając ciężko. Skinął głową, a płomień jego miecza świetlnego splunął
iskrami i zgasł. - Spróbuj ją skrzywdzić, to cię rozmontuję.
- To bez znaczenia - odparł robot monotonnym głosem. - Znaczenie ma jedynie misja. Nie możesz przeszkadzać
w wypełnieniu misji.
Na krawędzi widzenia Scout pojawił się czarny pierścień. Walczyła o zachowanie świadomości. Robot stał na
schodach, trzymając ją z dala od siebie z mechaniczną swobodą. Było to wyraźne ostrzeżenie dla Whie, który stał o
pięć stopni niżej. Nagle Scout zauważyła, że z głową robota coś jest nie tak. Zamrugała i zmusiła się do skupienia
wzroku. Rzeczywiście - maleńka czerwona kropeczka, niczym światełko z pręta żarowego, lśniła na skroni robota.
Dziwne.
- Jakiś problem? - zapytał Fidelis, sztywno schodząc ze schodów.
- Każda próba interwencji w misję spowoduje likwidację jednostki - oznajmił robot, podkreślając swoje
oświadczenie lekkim zwiększeniem nacisku, co wydobyło z gardła Scout zdławiony krzyk. Fidelis podszedł bliżej.
- Ta dziewczyna mnie nie interesuje. Służę jedynie panu Malreaux, który stoi za tobą. Ty i twoi kompani,
według mojego rozeznania, próbowaliście wywrzeć na niego wpływ siłą.
- Próbował wtrącać się do misji - odparł robot. Chyba nie zauważył czerwonej plamki na czole. - Każdy, kto
przeszkadza w wypełnieniu misji, musi zostać zlikwidowany. Odstąp, bo i ty zostaniesz zdemontowany.
- To dość niegrzeczne - zauważył Fidelis. Błyskawicznym ruchem wyciągnął dłoń, wbił robotowi palce w
receptory i ukręcił mu głowę.
Jednocześnie rozbłysło zielone ostrze miecza Whie i Scout upadła na ziemię, z odciętą dłonią zabójcy wciąż
uczepioną gardła. O pół metra dalej widziała odcięte przekładnie i kable w kikucie nadgarstka, daremnie próbujące
zamknąć uchwyt. Bezgłowa i bezręka maszyna chwiejnie stanęła na nogi.
- Nic z tego - zapowiedział Fidelis. Wytworny przedmiot wytwornego dżentelmena wsadził rękę w otwór
sprzęgający szyję robota z głową, po czym wyjął ją pełną elektronicznych części, ciągnąc za sobą rurki i przewody,
jakby wyrwał z ciała bijące jeszcze serce. Fidelis zacisnął dłoń z tą samą miażdżącą siłą, z jaką wcześniej zgniótł
pistolet strażnika, redukując wnętrzności robota-zabójcy do lśniącego kawałka metalu wielkości kostki cukru. Robot
upadł na schody jak kupa złomu.
- Tania banda - mruknął pogardliwie Fidelis. - Paskudnie źle wychowana.
Whie wytrzeszczył zdumione oczy na swego sługę.
- Kim ty jesteś?
- Wytwornym przedmiotem wytwornego dżentelmena, panie. - Hej... pomoże mi ktoś? - jęknęła Scout.
Whie przestał się głupio gapić i użył Mocy, żeby rozgiąć metalowe palce wciąż zaciśnięte wokół jej gardła.
Scout nabrała powietrza głęboko w płuca. Może i było zatęchłe, tysiąc razy przerabiane i oczyszczane, ale żadna
bryza morska nie smakowała tak słodko. Spojrzała na kawałki robota porozrzucane po schodach. Whie doskonale
sobie radził, podczas gdy ona testowała na własnej szyi siłę rąk robotów. - Dzięki za ratunek, piękny książę.
Whie zachichotał. Scout stwierdziła, że kiedy przestał być Poważny i Wyższy Ponad Wszystko, miał całkiem
miłą twarz. Chwycił ją za rękę i postawił na nogi. - Taka praca, księżniczko.
Spojrzeli w dół ze szczytu schodów. Po robocie R2, w którym ukrywał się mistrz Yoda, nie został nawet ślad.
Cały terminal usiany był metalowymi szczątkami. Ferroceramiczne podłogi plamiła krew. Kilku Phindian wciąż
próbowało wydostać się z pomieszczenia. W oddali wyły syreny. Gdzieś z dołu, z doków, dobiegł nagle stłumiony
łoskot.
Jai i Maks mieli kłopoty. Mistrzyni Leem próbowała dźwignąć się na nogi, ale nawet z tej odległości po jej
niepewnych, chwiejnych ruchach poznali, że walczy z omdleniem. Trzydzieści metrów dalej mistrz Jai Maruk
toczył zaciętą walkę z Asajj Ventress - jego jeden miecz świetlny, niebieski jak niebo, przeciwko jej dwóm,
czerwonym jak krew. Asajj zwyciężała. Whie i Scout spojrzeli po sobie z przerażeniem. - Idziemy! - zawołała
Scout.
Jai Maruk zupełnie ogłuchł. Poruszał się we mgle białego szumu, który stawał się coraz cichszy, aż przeszedł w
cichy szmer, jak odgłos krwi płynącej pod skórą. Nigdy nie walczył tak zacięcie. Roboty to była jedynie
rozgrzewka, coś w rodzaju rozciągania przed właściwą walką. Kosztowały go może z filiżankę krwi i nieco
zwinności, a to przez strzałkę, która utkwiła mu w prawym udzie.
Przez jedenaście i pół tygodnia, odkąd po raz ostatni widział Asajj Ventress, analizował wielokrotnie przebieg
spotkania, katalogując każdy błąd, analizując wszystko, co mógł sobie przypomnieć z ich pierwszego starcia. Po
powrocie na Coruscant zaczęło do niego docierać, że jej nie docenił. Na samym początku próbował ją po prostu
rozbroić, potem, kiedy się przekonał, że popełnia błąd, ona przejęła inicjatywę i odparła go bezlitosnym atakiem.
Jego parady stały się nieskładne, aż wreszcie zbytni rozmach uniemożliwił obronę.
Wyobrażał sobie rewanż setki razy: rozważał, jakie otwarcie powinien zastosować, które ataki będą bardziej
korzystne i najskuteczniejsze, jakie zalety może wykorzystać. Mistrzostwo Ventress w posługiwaniu się dwoma
mieczami było godne podziwu, lecz z doświadczenia wiedział, że tacy szermierze zbytnio polegają na swoich
ostrzach i za mało uwagi poświęcają Mocy.
Jednak czegoś nie wziął pod uwagę w swojej analizie. Asajj była lepsza od niego. Po prostu. Lepsza.
W ciągu długiego lotu do domu mógł wygodnie zapomnieć o tym fakcie. Kiedy leżał na kozetce w Świątyni
Jedi, planując kombinacje i układy stóp, zapomniał o tym jednym, wydawałoby się istotnym szczególe. Ona była
lepsza.
Szybsza. Bardziej elegancka i skuteczna. Lepsza praca nóg. Więcej precyzji w ruchach. Przejście na Ciemną
Stronę Mocy mogło być niewłaściwą decyzją życiową, ale nawet kontakt z Mocą miała lepszy: silniejszy,
subtelniejszy, pełen niuansów i... to przyszło mu przyznać z wielką trudnością... pełen zrozumienia. Rozumiała
własną naturę, umiejętności i słabości lepiej niż on swoje. Po prostu lepiej.
Wiedza ta opadła z niego jak zły sen, gdy tylko opuścił Vjun. Trudno, żeby chętnie w to uwierzył. Lecz teraz,
jak koszmar zapomniany w ciągu dnia, lecz powracający nocą, głęboka prawda, że Asajj Ventress jest lepsza i zabije
go, przeszywała myśli Jaia Maruka jak celnie wbita, twarda i ostra klinga noża. Po trzech złożeniach zdołała
zadrasnąć go w ramię, kiedy jego parada przyszła zbyt późno. Wtedy wiedział już, że same umiejętności go nie
uratują. Próbował sztuczek: używając Mocy, podniósł kawałek zniszczonego robota i rzucił w nią. Poczuła go,
okręciła się jak askajjańska tancerka i ten sam kawałek metalu ze świstem poleciał w jego stronę. Próbował go
odbić, ale udało mu się jedynie przeciąć go na pół, a wtedy jedna z połówek uderzyła go bardzo mocno w prawą
nogę.
Przerzucił się ze sztuczek na czyste działanie woli. Tak też zdarzało mu się zwyciężać. Kiedy był jeszcze małym
chłopcem, silna wola była najczęściej jego głównym atutem. Wygrywał pojedynki na spojrzenia od siódmego roku
życia, ponieważ po prostu chciał, aby jego oczy pozostawały otwarte; chociaż bolały i łzawiły, patrzył uporczywie,
aż ból stał się nie do zniesienia dla jego przeciwnika. Taki był Jai Maruk. Nazywali go Jastrzębionietoperzem
właśnie z powodu tego gniewnego, zaciętego spojrzenia. Lecz to nie wystarczyło.
Nie podobało mu się to. Ta kobieta była zła. Godna pogardy. Całe swoje życie poświęcił zasadom
sprawiedliwości, wiedzy i prawdy, swoje ciało zahartował w jeszcze jedno ostrze: duch-miecz, szybki i szlachetny.
Lecz to nie wystarczyło.
Ta kobieta, młodsza od niego o piąć lub więcej lat, ta złośliwa, drwiąca morderczyni, była po prostu lepsza, a
jego to doprowadzało do wściekłości. Atakował z mroczną furią, spychając ją w tył, pozwalając sobie na ataki,
jakich nigdy przedtem nie stosował, tłukąc przeciwniczkę ze ślepą, szaloną nienawiścią. Spychał ją coraz dalej po
zakrwawionej podłodze.
Nagle rozległ się straszliwy huk, cały terminal zakołysał się pod ich stopami. Maruk wyskoczył w górę,
spychając Ventress aż do miejsca, gdzie stała Maks Leem, jego dobra, słodka, umierająca teraz partnerka. Życie
uchodziło z niej wraz z krwią do otworu wyciętego w podłodze. Była za delikatna i miała teraz przez to umrzeć,
ponieważ tym razem to mordercy byli silniejsi.
Ventress uśmiechała się. Jej usta znów się poruszały. Nie słyszał jej, oczywiście, ale mógł - jak przedtem -
czytać z jej ust. - Jak miło - mówiła. - Jesteś siedemnasty.
Okręciła się na pięcie niemal niedbale, wycinając dymiącą bruzdę w brzuchu Maks Leem. Granka upadła na
kolana. Patrzyła na Jaia, a jej troje przepełnionych smutkiem oczu mówiło: „Nie rób tego, Jai".
Jeszcze jeden miażdżący huk. Nie słyszał go, ale wyczuł podeszwami butów. A potem w terminalu zerwał się
huragan, potężny wicher, który zaczął wszystko wysysać przez dziurę w podłodze. Przerwano ciągłość powłoki
stacji kosmicznej, pomyślał Jai. Z brzucha Maks Leem unosił się dym, ale mistrzyni nie odrywała wzroku od
przyjaciela. „Nie rób tego, Jai". Wszędzie cisza. Wszystko znieruchomiało.
Z serca tej ciszy objawiła się Jaiowi prawda i rozkwitła, wypełniając mu serce. Zginie tutaj i teraz.
Nie będzie cudownego ocalenia. Nie będzie cudownej ucieczki. Oboje zginą. Ventress zabije ich, zaś nieme
pytanie w oczach Maks Leem znaczyło jedynie - czy Jai zginie jak Jedi, czy ostatnie sekundy swego życia poświęci
ostatecznie i na zawsze Ciemnej Stronie?
Teraz właśnie jej dotykał. Na skraju tego martwego miejsca w sercu Jai czuł całą swoją nienawiść. I całą
rozpacz, o tak. To karygodne marnotrawstwo, pokorna przewrotność, że Ventress zwycięży. Wszystko to widział
bardzo wyraźnie, każdy dowód, każdy powód, aby przyznać, że Ciemna Strona jest silniejsza. Aby się poddać. Jego
ciosy straciły na pewności. Ciało Maks Leem zostało wessane w otwór w podłodze. Nie mogła już patrzeć na Jaia,
lecz ostatkiem sił używając Mocy, próbowała uszczelnić otwór i zapobiec dalszemu wyciekowi atmosfery.
- Nie zrobię tego! - rzekł, ale nie słyszał własnych słów. - Nie zrobię tego! - zawołał głośniej. W jakiś sposób
zrozumiał, że Maks Leem, choć ogłuszona i umierająca, usłyszała go i była zadowolona.
Nikt nigdy już nie miał się dowiedzieć, jak blisko Ciemnej Strony znalazł się Jai. Nikt, oprócz Maks, nie
domyśli się, że pod koniec stawił opór. W ciągu kilku następnych minut oboje umrą, a dla wszechświata jego wybór
nie będzie miał żadnego znaczenia. Dla Jaia Maruka jednak był to wybór ostateczny.
Przez kolejnych trzydzieści sekund walczył piękniej niż kiedykolwiek w życiu, a kiedy Asajj wreszcie przeszyła
go mieczem, uśmiechał się do siebie.
Whie miał tak fenomenalne wyczucie równowagi, że utrzymał się na nogach, choć właśnie zbiegał ze schodów,
kiedy uderzył go pierwszy podmuch powietrza zasysanego przez otwór w podłodze terminalu. Scout nie miała tyle
szczęścia. Podmuch przewrócił ją i ściągnął po schodach w dół. Musiała najpierw oprzytomnieć po silnym
uderzeniu w głowę, zanim zdołała stanąć na nogi. Wyglądało już, że Maks Leem zdołała opanować wyciek
atmosfery, Whie zaś był daleko na przodzie, w połowie drogi do Asajj Ventress.
Scout ruszyła biegiem w momencie, gdy Ventress zabiła Jaia. Mistrz Maruk podniósł miecz, aby zablokować
cios w dół zadany jednym z jej ostrzy, ale drugie przeszło gładko przez jego piersi w morderczym cięciu, po którym
Jedi padł jak kłoda. Scout straciła dech; poczuła się, jakby uderzył w nią ścigacz. Nie przyszło jej do głowy, aby
martwić się o siebie. Mistrz Maruk zginął. Jej mistrz, którego przysięgała szanować i bronić. Godzinę temu jeszcze
żaliła się na niego, lecz kiedy przyszła godzina próby, udowodniła, że każde słowo, które mówił ojej braku
gotowości, było prawdą. Spadła ze schodów, upuściła miecz świetlny, straciła mnóstwo czasu, ponieważ pozwoliła,
aby ten głupi robot złapał ją za gardło. Jeden idiotyczny błąd za drugim, a każdy z nich kradł kolejne cenne sekundy,
które okazały się decydujące dla życia jej mistrza. A teraz umierał... albo już nie żył.
Whie zachwiał się i przystanął.
- O nieba - szepnął, kiedy Scout podbiegła do niego. Śmiertelnie blady wbijał wzrok w Asajj Ventress. - To nie
tak. To nie miało zdarzyć się tutaj.
Z dołu dobiegł kolejny huk. Wiatr już nie świstał przez dziurę w podłodze.
Maks Leem nie wytrzymała dłużej koncentracji. Opadła bezwładnie na otwór, oddychając ciężko i płytko.
Ventress odwróciła się od ciała Maruka i podeszła do miejsca, gdzie spoczywała mistrzyni.
- O, to ładnie... chyba już ktoś załatał dziurę - mruknęła, przebijając mieczem świetlnym pierś Maks Leem. -
Osiemnaście - dodała.
Whie z okrzykiem wściekłości rzucił się w jej kierunku, wymachując lśniącym ostrzem. Ventress odstąpiła w
tył. - Nie rób tego - ostrzegła spokojnie.
Zaatakował ją z oślepiającą prędkością, ale Ventress była szybsza. Rzucił się ku niej. Odstąpiła na bok. Sięgnęła
Mocą i przerzuciła go przez metalową kasę tak mocno, że upadek opróżnił jego płuca z powietrza. Leżał tam teraz,
bezradny, spazmatycznie chwytając oddech, usiłując pokonać skurcze przepony.
- Niekoniecznie muszę cię zabić - oznajmiła. - Ale jeśli będziesz nalegał, zrobię to. Powietrze z głośnym
świstem wróciło do płuc Whie.
- Nie, nie zrobisz tego. Nie tutaj - wyszeptał. - Jesteś Jedi? Ventress splunęła pogardliwie, z rozmysłem.
- Nie.
- Masz miecz świetlny.
- Mój pierwszy mistrz był Jedi. Zakon porzucił go na cierpienie i śmierć. Nie, nie mam ochoty dołączyć do tego
klubu.
Whie zaśmiał się. Nie był to miły śmiech. Wpadł w histerię, pomyślała Scout. Widok śmierci mistrzyni Leem
całkowicie go rozstroił.
- Rzadko musi się wstępować do zakonu. Cholera, ja nie wstępowałem. Zapisali mnie.
Ventress przyjrzała mu się uważniej, po czym czujnie obrzuciła wzrokiem Fidelisa, który stanął u boku swego
pana. - Moc jest w tobie silna - zauważyła.
- Tak powiadają - rzekł. - Mam też szczególny talent. Potrafię wyśnić przyszłość. Ostatniej nocy na przykład
wyśniłem swoją własną śmierć. Ale to nie było tu. Scout spojrzała na niego wytrzeszczonymi oczami. Nic
dziwnego, że dziś rano Whie wydawał się taki dziwny.
- Właściwie... może nawet wyda ci się to zabawne - ciągnął Whie, wciąż bardzo bliski histerii - dowiedziałem
się, że zginę z ręki Jedi. Więc obawiam się, że nie masz szczęścia - dodał. - Ale to nie oznacza, że ja nie mogę zabić
ciebie. - A chciałbyś?
- Zabiłaś osobę, którą kochałem najbardziej na świecie - rzekł Whie. - Ugodziłaś ją w pierś w chwili, kiedy była
bezbronna. Powiedziałbym, że mam całkiem niezłe powody.
- Zgodziłabym się z tobą. - Ventress przyjrzała się swoim paznokciom. - Ale to chyba nie świadczy dobrze o
unikaniu związków uczuciowych przez Jedi? - Obserwując uważnie chłopca, a przy okazji nie spuszczając oka z
Fidelisa, zaczęła spacerować. Stuknięciem obcasów akcentowała każde słowo. - Chodzi mi o to, że prawdziwy Jedi
nigdy nie atakuje pierwszy, prawda? Prawdziwy Jedi przyjrzy się sytuacji od strony taktycznej: uszanuje swoją
odpowiedzialność za dziewczynę; uszanuje potrzebę zachowania własnego życia jako cennego i kosztownego
depozytu należącego do Republiki. Prawdziwy Jedi będzie próbował odnaleźć mistrza Yodę. Prawdziwy Jedi będzie
tchórzem - rzekła, a w jej tonie nie było cienia drwiny, tylko zaduma. I to stukanie butów po podłodze, jak wahadło
zegara, tnące czas na sekundy. - Prawdziwy Jedi zostawiłby ich ciała tutaj. - Spojrzała na niego z zainteresowaniem.
- I co, chcesz być prawdziwym Jedi? Popatrzył z nienawiścią.
- Nie sądzę, abyś naprawdę tego chciał - ciągnęła Ventress. Klik, klak. - Jesteś jeszcze bardzo młody. I nie do
końca zindoktrynowany. Sądzę, że w głębi serca rozumiesz, iż nauka Jedi to kłamstwo. Czy naprawdę nie
zamierzasz myśleć o tym, że zabiłam twoją mistrzynię? Czy chcesz być osobą, której to nie obchodzi?
Klik, klak, klik, klak. Czarne buty. Powolne kroki. Spokojny głos. Dziwnie łagodny. Dziwnie wzruszony, jakby
Ventress widziała odbicie samej siebie w szalonej furii Whie. I w przerażonych oczach Scout.
- Porozmawiajmy o Ciemnej Stronie - rzekła łagodnie. - Typowa propaganda Jedi, żeby to tak nazwać. Dajmy
jej jeszcze inne imię - mówiła dalej. Klik. Klak. - Nazwijmy ją prawdą.
Przystanęła, żeby z pewnym smutkiem przyjrzeć się martwemu ciału mistrzyni Leem.
- Prawda jest taka, że obchodzi cię śmierć tej osoby. Powinna. Gdyby cię nie obchodziła, nie zaliczałbyś się do
świata żywych. Prawda jest taka, że zasady, które wydają się właściwe dla osiemsetletniego hipokryty, nie muszą
mieć sensu dla innych ludzi, którzy na tym świecie żyją i cierpią, i umierają. Nasz czas tutaj jest taki krótki: tak
cenny i słodki. Odwrócić się plecami, zamknąć w klasztorze i nauczyć się nie czuć... cóż za marnotrawstwo -
mówiła Ventress, a głos jej drżał. - Co za... bluźnierstwo! Jeśli wszechświat kocha dobro, jak każą ci wierzyć Jedi...
jeśli moralność maluczkich rządzi tańcem gwiazd, jeśli życie jest sprawiedliwe... to dlaczego twoja mistrzyni nie
żyje? - Przez moment wydawało się, że zamierza dotknąć stopą ciała Maks Leem. Nie uczyniła tego.
Poszła dalej, a hipnotyczne klik, klak jej butów roznosiło się po pustym terminalu. - Prawda jest taka, że nie ma
ani dobra, ani zła - powiedziała z łagodnym uśmiechem. - Jest tylko życie... lub śmierć. Potężni zawsze oszukują
maluczkich obietnicą Mocy. To najłatwiejszy sposób, aby kogoś sprowadzić na Ciemną Stronę. „Poddaj się
gniewowi". Prosta sztuczka i bardzo skuteczna. Działa. Kiedy ludzie przestaną zaprzeczać temu, o czym zawsze
wiedzieli w głębi serca, że jest prawdą, do pewnego stopnia osiągną potęgę. Albowiem nie jest to koniec podróży -
mówiła dalej Ventress. - Jedynie początek. Ta rozpacz, ta pełna szaleństwa chwila, kiedy otwierasz oczy i widzisz
świat taki, jakim jest naprawdę... to... to niezbędny pierwszy krok i tyle. Spojrzała najpierw na Whie, potem na
Scout i znowu na chłopca.
- Patrzcie, ofiaruję wam dar życia. Możecie mnie znienawidzić, jeśli chcecie. Ale powinniście nienawidzić
również tego - rzekła, wskazując na ciała dwojga Jedi. - Powinniście. Składam wam dar z własnego złamanego
serca. Jeśli wyciągniecie z tego wnioski, będziecie mogli stanąć twarzą w twarz z pustką wszechświata, a przy tym
zyskacie szansę, aby dorosnąć. - Wzruszyła ramionami. - Jeśli, jak przerażone dzieci, nie uwolnicie się spod ręki
starego Yody, jeśli będziecie wracać do niego po bajki na dobranoc i pociechę, cóż, niech i tak będzie. Ale jeżeli
mając szansę ujrzenia prawdy, świadomie wybierzecie życie w kłamstwie Jedi, wówczas będę wiedziała, co zrobić,
kiedy znów się spotkamy. Będę miała o wiele mniejsze wyrzuty sumienia niż po dokonaniu tych egzekucji.
Na przegubie Asajj zabrzęczał komunikator. Podniosła go do ust.
- Tak... Gdzie jesteście? Pozwoliliście się... lecicie w przestrzeń...? Nie, nie mam zamiaru was zbierać po drodze
- odparła, przewracając oczami na użytek padawanów. Słuchała jeszcze przez chwilę, po czym wyłączyła
komunikator i westchnęła. - Yoda zniszczył mój statek, a roboty wyrzucił przez śluzę. Kilka wielkich krążowników
Phindian kieruje się w tę stronę. Biorąc pod uwagę moje szanse... - Jej wzrok znów powędrował w kierunku Fidelisa
- ...cóż, lepiej zajmę się kradzieżą innego statku, zanim mistrz Yoda powróć. Scout drżącą ręką włączyła miecz
świetlny.
- Nigdzie nie pójdziesz.
Ventress wyjęła z kabury przy pasie coś, co wyglądało jak pistolet na lotki, i strzeliła w ścianę. Musiał to być
jakiś silny środek, ponieważ w miejscu. gdzie trafiła, ściana natychmiast wygięła się i eksplodowała.
- Wyrwa w powłoce - niewinnie rzuciła Ventress. - Na waszym miejscu zajęłabym się tym czym prędzej.
Odwróciła się do nich tyłem i pobiegła z powrotem przez bramki, kierując się ku krążownikom dokującym przy
pomoście stacji. Whie gniewnym spojrzenie odprowadził ją do wyjścia i zajął się wyrwą, sięgając w Moc, aby
zamknąć otwór, zanim zjawi się Yoda. - Scout? - dobiegł do nich szept pełen bólu.
Scout obejrzała się. Jai Maruk jeszcze żył i próbował coś powiedzieć. Podbiegła i uklękła u jego boku. Zabójczy
cios Asajj Ventress wyrwał mu straszliwą dziurę w piersi. Oddychał z trudem, chwytając powietrze małymi
haustami.
Na jej widok uśmiechnął się. Skrzywił się, kiedy dostrzegł krew, sińce na twarzy i wokół gardła. Poruszył
wargami.
- Wciąż... zwyciężasz... trudniejszą drogą - wyszeptał. - Ja... też.
Uśmiechał się. Nie pamiętała, aby kiedykolwiek wcześniej widziała jego uśmiech. Poczuła, jak wzbiera w niej
szloch.
- Nie mów nic, mistrzu. Wszystko będzie dobrze. Mistrz Yoda wkrótce się zjawi i tobą zajmie. - Łzy spływały z
policzków dziewczyny na jego otwartą pierś. Nagle przestał oddychać i zamknął oczy. - Mistrzu Maruku? Mistrzu
Maruku! Nie odchodź! - krzyknęła Scout. - Nie zostawiaj mnie! Otworzył oczy i znów się uśmiechnął.
- Nigdy... - szepnął - ...moja padawanko.
Przymknął delikatnie powieki i odszedł.
R O Z D Z I A Ł 9
Hrabia Dooku odsunął krzesło od stołu w jadalni Château Malreaux; musiał wytrzeć rozlane wino, które zaczęło
już ściekać na podłogę. Szalona Whirry, która jakby tylko czekała na ten wypadek, wpadła do jadalni, okrywając
postrzępioną etolą z lisich skórek ramiona i dekolt wytartej sukni balowej.
- Czy mogę to posprzątać, Wasza Lordowska Mość? Mogę, skarbie?
Dooku westchnął. Każdemu rozsądnemu człowiekowi - a on uważał się za takiego - wydawałoby się, że rozlał to
wino niechcący. Był roztargniony, bo analizował postępy wojny. Na Zewnętrznych Rubieżach sprawy miały się tak
dobrze, że prasa Republiki domagała się konkretnych działań, „zanim całe Rubieże przejdą na zawsze w ręce
Konfederacji". Doprawdy, czasami Dooku wydawało się, że Darth Sidious niepotrzebnie komplikuje swoje plany.
Darth uważał, że Dooku może po prostu zwyciężyć: wyprowadzić swoje roboty bojowe na Coruscant i wprost
zażądać przejęcia Republiki.
Nie zamierzał, doprawdy, kwestionować potęgi Dartha Sidiousa i wszelkich mrocznych sekretów, jakie lord
Sithów miał na swoje rozkazy. Ale każdy człowiek powinien zajmować się tym, co potrafi: daj problem
żołnierzowi, a dostaniesz rozwiązanie militarne; gdy przedstawisz go dyplomacie, otrzymasz rozwiązanie
dyplomatyczne, krawiec zaś po prostu uszyje ci ubranie. Darth Sidious miał umysł intryganta, dlatego wierzył
głównie w intrygi.
Dooku skarcił się w myśli. Takie rozumowanie było nieuczciwe. Powiedzmy raczej, że Darth Sidious, jako
jedyny w galaktyce, zna dokładnie mroczne prądy, które przepływają przez serca wszystkich istot. Był ekspertem w
dziedzinie dezintegracji osobowości. Znał milion sposobów, jakimi można doprowadzić człowieka do tego, aby
zdradził samego siebie. Nic dziwnego zatem, że nawet starcie imperiów Sithowi jawiło się głównie jako walka
psychologiczna, którą zwycięża się lub przegrywa na poziomie wewnętrznych sił i słabości każdej istoty. Sam
Dooku - choć z pewnością obdarzony psychiką, zarówno naturalną, jak i wpojoną przez szkolenie Jedi, a od
niedawna wspartą także mądrością Sithów - został zrodzony do bogactwa i potęgi i od wielu lat już miał liczne
grupy zwolenników, zarówno w armii, jak i w korporacjach. Uważał, że wewnętrzna natura istoty, czy to
szlachetnej, czy zdegenerowanej, będzie wyglądała mniej więcej tak samo, jeśli jej właściciela przejedzie gąsienica
czołgu. Jeśli ma się dość sił, nie istnieje potrzeba intryg.
- Ojej - szepnęła Whirry. Wyciągnęła rękę, żeby wytrzeć rozlane wino starą ścierką... nie będzie przecież
ryzykowała plam na eleganckich lnianych serwetkach Malreaux... ale dłoń jej zawisła w powietrzu nad plamą
burgunda. - Ma pan kłopoty. - Whirry - Dooku zaczął surowym tonem - powiedziałem ci już kiedyś, nie lubię...
Rozległ się brzęczyk konsoli komunikacyjnej. Hrabia zerknął, zobaczył wizerunek rozmówcy i urwał w pół zdania.
- Odbiorę w gabinecie - rzekł.
Darth Sidious przez dłuższą chwilę się nie odzywał, przełączył tylko wymownie wiadomości na konsolę Dooku.
Uśmiechnięty Palleus Chuff, posiniaczony, ale triumfujący i emanujący skromnością. Dalekie, panoramiczne ujęcie
wnętrza portu kosmicznego Phindar. Reporterzy wskazujący z podnieceniem na zużyte strzałki i ślady ognia
plazmowego. Pospiesznie załatane dziury w podłodze i ścianie. Zbliżenia twarzy mistrza Yody - „jeszcze jeden
chwalebny rozdział w jego imponującej karierze". Relacja nakręcona przez kamery ochrony - roboty-mordercy
uciekające na wszystkie strony. Dwaj rycerze Jedi walczący do ostatniej kropli krwi, żeby obronić cywilów, zanim
sami zginęli. Asajj Ventress oczywiście. Zdjęcie z zewnętrznej kamery portu kosmicznego - „Ostatni Zew"
unoszący się w przestrzeni, aby zaraz przyspieszyć, a potem wykonać skok w nadprzestrzeń na pewną zagładę.
Supernowoczesny statek zbudowany na własny koszt Dooku - trzeci, który straciła, jeśli liczyć ten, który ukradli jej
Anakin i Kenobi. Dooku wolałby, żeby Darth Sidious już przemówił.
Wszystko to wina Ventress. Ta kobieta jest niemożliwa. Oczywiście, ogromnie utalentowana, ale naprawdę
batalion robotów byłby pożyteczniejszy i bardziej praktyczny. A przy tych stawkach również znacznie tańszy.
Powinien z nią skończyć. Na konsoli zamigotała nieruchoma jak kamień postać w kapturze.
- Nie miałem o tym pojęcia - powiedział hrabia. - Dziękuję, że mi to pokazałeś. Nie muszę chyba mówić, że
Ventress działała z własnej inicjatywy. - Arogancja, a nawet pewna pobłażliwość, z jaką myślał o swoim mistrzu
jeszcze kilka chwil temu, spłynęła z niego szybko jak krew z otwartej żyły. - Ale podstawowe fakty pozostają
niezmienione. Yoda zmierza do mnie, a tutaj ja go wykończę raz na zawsze. - Wierzę ci. - Darth Sidious uśmiechnął
się. Raz, na początku kariery jako Jedi, Dooku przybył na odległą planetę, aby powstrzymać masakrę, i spóźnił się.
Długi szałas z drewna i trawy, gdzie zamknięto wrogów plemienia, został z zewnątrz oblany naftą i podpalony.
Tańczące płomienie robiły wtedy mniej więcej takie wrażenie, jak teraz uśmiech mistrza. - Oczywiście, hrabio,
pozostawiam twojemu uznaniu załatwienie sprawy z Ventress, ale może chciałbyś wiedzieć, co ja robię, kiedy moi
słudzy przejawiają nadmiar inicjatywy?
Dooku poczuł, że jego palec dotyka - tylko dotyka - czerwonego przycisku na biurku. - Tak, mistrzu?
- Miażdżę ich - odparł Darth Sidious.
Sala Rady Jedi na Coruscant. - Mistrzu Windu! - Witam, kanclerzu.
- Pozwoli pan, że wyrażę moją wielką radość z powodu dzisiejszych nowin! Tam, gdzie pomoc jest najbardziej
potrzebna i najmniej oczekiwana, przybywa mistrz Yoda i ratuje sytuację. To wspaniałe dla podtrzymania morale:
jednego dnia mówią o jego śmierci, następnego już pojawia się po drugiej stronie galaktyki i odnosi spektakularne
zwycięstwo! Ktokolwiek powiedział, że opinia publiczna straciła wiarę w Jedi, musi dzisiaj odszczekiwać swoje
słowa. - Próbujemy do tego doprowadzić, kanclerzu. Pauza. - Jest pan dziwnie poważny.
- Straciliśmy dwóch rycerzy Jedi, panie, przyjaciół, których znałem od dzieciństwa w Świątyni, i niezwykle
wartościowych wojowników. Mistrz Yoda podróżuje teraz w samo serce nieprzyjacielskiego terytorium, chociaż
stracił incognito, a towarzyszy mu tylko dwoje uczniów, którzy zaledwie wyrośli z wieku dziecięcego. - Ach tak,
rozumiem. Polityk jest pod wrażeniem zwycięstwa, jakie odnieśliśmy na polu mediów, lecz dowódca wojskowy już
nie. Przewidziałem jednak pańskie zachowanie, mistrzu Windu, przynajmniej częściowo, i powiem jedno: ja
również nie jestem uszczęśliwiony sytuacją, w jakiej znalazł się mistrz Yoda, z tych samych powodów, które
zechciał pan uprzejmie opisać. Czułbym się znacznie lepiej, gdyby można było zastąpić zabitych innymi rycerzami.
Nie jestem jednak pewien, kim... a może by tak Obi-Wan? Na ostatniej odprawie słyszałem, że zakończył swoją
misję. Obi-Wan i młody Skywalker właśnie. Będę się czuł znacznie spokojniejszy, wiedząc, że są na Vjunie. Bardzo
sobie cenię mistrza Yodę, lecz to wiekowa osoba; pewnie jest mniej sprawny niż dawniej. Kiedy sobie pomyślę, że
miałby stanąć przed obliczem hrabiego Dooku sam, w jego własnej twierdzy... zimno mi się robi. Tak, Obi-Wan i
Skywalker będą doskonali. - Czy to rozkaz, panie kanclerzu?
- Nazwijmy to raczej prośbą, mistrzu Windu. Gorącą prośbą.
- Ta transmisja idzie już dość długo - oznajmił Dooku w postaci dwudziestocentymetrowego hologramu o
barwie jaskrawego różu, stojącego bezpośrednio na pulpicie transmisyjnym statku, który Asajj ukradła w dokach
portu kosmicznego Phindian.
- Byłam trochę zajęta, hrabio. - Asajj próbowała poprawić kolory, zastanawiając się, czy to system jest
uszkodzony, czy też może został wyregulowany pod kątem innego gatunku istot, dla których ten odcień różu jest
naturalną barwą. Nie spieszyła się też ze spojrzeniem Dooku w oczy. - Musiałam najpierw przeliczyć kilka skoków
w nadprzestrzeń, żeby zrzucić ogon phindiańskiej ochrony. - Straciłaś „Ostatni Zew".
- Tak. Przez Yodę.
- Chyba raczej przez aktora. - Co?
- Może moje informacje są bardziej aktualne - odparł Dooku. Jego głos był bardzo spokojny. Bardzo uprzejmy.
Asajj zorientowała się, że jest w poważnych opałach.
- Ten aktor udawał Yodę. Złapałam go nad Ithorem.
- Gdybyś go zostawiła razem z resztą statku, zaoszczędziłoby to nam sporo kłopotów i czasu, nie sądzisz?
Ventress poczuła, że zaczynają jej się pocić dłonie. Wolałaby tysiąc razy, żeby rozerwał ją na strzępki, zamiast
przemawiać tym chirurgicznie precyzyjnym, zimnym, odległym tonem. Walka mogłaby być załatwieniem sprawy
pomiędzy sprzymierzeńcami. To wyglądało bardziej na sekcję zwłok.
- Gdybym pozostawiła go w przestrzeni, jego ciało zidentyfikowano by od razu, jako nienależące do Yody.
Mogłam go wypchnąć ze śluzy gdzie indziej, ale... - Ale co? Wzruszyła ramionami.
- Wybieram sobie przyjaciół i wrogów. Zabijanie przypadkiem, bez sensu i innej motywacji niż złośliwość
wydaje mi się słabością. Brakiem wewnętrznej dyscypliny. - A gdybym kazał ci go zabić? - Zrobiłabym to. - A co z
twoimi skrupułami? - Lojalność jest ważniejsza. - Ale przecież nie kazałem ci go zabić, prawda?
- A czy w ogóle wiedziałeś, że był na pokładzie „Ostatniego Zewu"? - zapytała Ventress. Zorientowała się, w
jaką wpadła zasadzkę, zanim jeszcze skończyła mówić. - Nie, nie wiedziałeś. Nie dałam ci takiej możliwości. Nie
powiedziałam ci. A może powinnam. - Wyprostowała się. - Cóż, przyjmuję za to odpowiedzialność. Działałam na
własną rękę.
Po tych słowach na różowej twarzy pojawiło się dziwne, trudne do zidentyfikowania uczucie.
- Zasady, skrupuły to domena raczej osób młodych. W miarę dorastania człowiek staje się praktyczniejszy -
rzekł hrabia. - Nigdy mnie nie obchodziły teoretyczne interpretacje dobra i zła. Interesują mnie czas, skutek,
precyzja. Jeśli mam więźnia czy nawet sojusznika - spojrzał na nią łagodnie - który kosztuje mnie zbyt wiele lub
wprowadza za dużo niepewności w ogólną sytuację, eliminuję tę osobę. Rozumiesz mnie? Asajj przełknęła ślinę.
- Myślę - ciągnął obojętnie hrabia - że powinnaś mnie przekonać, jak cennym nabytkiem jesteś dla mnie i jak
podnosisz moją skuteczność działania, Asajj. Straciłaś dwa moje statki, jeden na rzecz Obi-Wana, a drugi dzięki
podrzędnemu aktorzynie ze sceny Coruscant. Bez konsultacji ze mną przerwałaś łańcuch wydarzeń, który
uruchomiłem, aby zwabić Yodę na mój teren. I teraz, zamiast podziwiać jego głowę na tacy, obserwuję punkt
zwrotny w popularności Jedi i wybuch radości w Republice, gdzie dwa dni wcześniej morale osiągnęło dno. Na
razie, Asajj, jesteś bardzo kosztownym sojusznikiem. W tej chwili kosztujesz więcej, niż jesteś dla mnie warta.
Zimne, mrożące słowa uderzyły ją niczym struga płynnego azotu. Jeśli nie zrobi czegoś tu i teraz, hrabia zabije ją.
Nie próbowała nawet myśleć o ucieczce. Jeśli Dooku zechce ją wykończyć, zrobi to. Nie nauczył jej całej wiedzy
Sithów, którą sam posiadał, lecz nawet to wątłe połączenie, jakie istniało między nimi, sprawiało, że stawała się
ogromnie wrażliwa na jego psychikę. Poza tym Dooku z całą pewnością był jednym z najpotężniejszych ludzi w
całej galaktyce, z pełnym zasobem sił i środków do dyspozycji. Kwota, której braku na koncie Dooku nawet by nie
zauważył, pozwoliłaby jej uciekać przed mordercami przez całą resztę krótkiego, nieszczęśliwego życia, ukrywać
się w dżungli i żyć z tego, co upoluje, albo przejść serię operacji plastycznych, która dałaby jej minimalną,
desperacką szansę spokojnego żywota.
Ale... każdym włóknem ciała Asajj czuła, że ucieczka, obrona, ukrywanie się zawsze były kiepską strategią. W
każdym starciu ktoś musi przejąć inicjatywę. W każdym starciu atak był kluczową zagrywką. - Zabij swojego
mistrza - rzuciła. Dooku zamrugał. - Co?
No cóż, tego się przynajmniej nie spodziewał, pomyślała z okrutnym uśmieszkiem. Postawiła wszystko na jedną
kartę... teraz nie mogła się już wycofać. - Zabij swojego mistrza. Pomogę ci. Teraz, dopóki jeszcze możesz.
- Zauważyła minimalny skurcz na twarzy hrabiego. - Wcześniej czy później każdy uczeń Sithów próbuje obalić
swojego mistrza. Ja to wiem i ty to wiesz. On też. Teraz nadszedł twój czas. Jesteś niezależnym agentem na
planecie-fortecy. Masz na swoje rozkazy całe armie. Bogactwa świata leżą u twoich stóp. Nadszedł twój czas. -
Podziwiam ten nieoczekiwany i tak precyzyjnie wymyślony atak - mruknął Dooku. - Wspomniałem ci już
niejednokrotnie o korzyściach płynących z wieku, ale niestety, ma on również swoje wady. Człowiek się
przyzwyczaja do pewnych spraw. Ale ty... jednak nadal mnie zaskakujesz. Wciąż jesteś nieprzewidywalna.
- Jak ci się zdaje, w którą stronę zmierza wojna? - zapytała Ventress, korzystając z drobnego momentu przewagi.
- Co się stanie, jeśli zwyciężysz? Czy triumfalnie powrócisz na Coruscant? A może usiądziesz po prawicy wielkiego
człowieka, kiedy wojna dobiegnie końca? Nie sądzę. Przecież on nie pozwoliłby ci żyć... Dooku, generał-zdobywca.
Dooku bogacz. Dooku mądrzeć. Chyba za dużo przebywasz na słońcu, hrabio.
- Blefujesz. Nie możesz wiedzieć tego wszystkiego, Asajj. To ładne przedstawienie, ale nie wystarczy.
Próbował uśmiechnąć się pobłażliwie, ale nie bardzo mu się to udało.
- On cię wykorzysta - zapewniła. - Postawi cię w pierwszych szeregach, gdzie tylko będzie mógł. Rzuci na
ciebie Yodę, a potem jego sługusów: Kenobiego, Windu, Skywalkera.
- Wielki talent to także wielka odpowiedzialność, Ventress. Zdaje się, że to nie twoja specjalność.
- Świetnie, świetnie, wyładuj się - odparła niecierpliwie. - Teraz grasz na zwłokę, bo wiesz, że mam rację. Zadaj
sobie jedno pytanie, korzystając z Ciemnej Strony... spójrz na to bez uprzedzeń, hrabio. W tej chwili mistrz
wykorzystuje cię, ponieważ jest otoczony zagrożeniami. Co się stanie, kiedy zostaniesz ostatnim niebezpiecznym
osobnikiem w jego otoczeniu?
Przez kanał komunikatora nie dobiegał żaden dźwięk, jedynie słaby szum odległych gwiazd, płonących w
nieskończoność.
- Gdybym ci kazał popełnić samobójstwo, zrobiłabyś to? - zapytał wreszcie Dooku. - Nie. - A gdybym kazał ci
wrócić tutaj, na Vjun? - Wróciłabym. - Nie bałabyś się?
- Byłabym przerażona. - Tu, w głębokim kosmosie, mogła trzymać się od niego z daleka. Mogła uciec. Kiedy
jednak postawi stopę na Vjunie, w Château Malreaux, kiedy znajdzie się w orbicie potęgi Dooku, nigdy nie wyjdzie
z tego żywa, jeśli on nie zechce. - Ale przyjechałabyś? - Jeśli rozkażesz. Dooku wbił w nią wzrok.
- Dobrze. I tyle, jeśli chodzi o blef.
- Zabijesz mnie czy wysłuchasz, co mam ci do powiedzenia? - Nie twój interes.
- On cię wykorzysta, hrabio. Wyssie z ciebie całą krew i wyrzuci. Weźmie kogoś młodszego, słabszego, bardziej
podatnego na wpływy. - Kogoś takiego jak ty?
- Chciałabym. Nie, kiedy ty odejdziesz, ja także zniknę - odparła posępnie. - Jestem dla niego tylko jednym z
twoich zwierzątek. Dla ciebie zapewne też. Lojalność jest silniejsza w dół niż w górę hierarchii, gdybyś tego sam
nie zauważył.
- Zwykle to prawda - zgodził się hrabia. - Może jedynym wyjątkiem jest mistrz Yoda. Jego lojalność wobec
uczniów jest większa niż uczniów w stosunku do niego. Tak mi się zdaje.
- Uroczne - odparła Ventress oschle. - Ale żadnemu z nas to chyba nic nie da, prawda?
Asajj Ventress długo siedziała przed komputerem nawigacyjnym na skradzionym statku, klnąc cicho, ale
systematycznie. Nie wiedziała, co robić. Wreszcie wprowadziła współrzędne na Vjun. Ostatecznie ucieczka i
ukrywanie się nie były w jej stylu. Jej szanse przekonania hrabiego, że powinni pracować razem, byłyby znacznie
większe w rozmowie twarzą w twarz. Lubił jej ogień i pasję, i... choć jego żelazna samokontrola nigdy jeszcze nie
zawiodła... uważał ją za ładną. To także nie zaszkodzi.
A jeśli wszystko pójdzie złym torem... no cóż, lepiej załatwić to szybko i osobiście, z dobytymi mieczami,
aniżeli żyć w rozpaczy i przerażeniu przez resztę dni, obawiając się każdego promienia słońca na plecach, jakby
miał to być punkt celownika snajpera.
Po wszystkim, co zostało powiedziane, wprowadzenie współrzędnych Vjuna do komputera wydawało się jak
umyślne wsadzenie palców w ogień. Asajj była więc w fatalnym humorze, kiedy odezwała się konsola
komunikacyjna. Zignorowała sygnał. W końcu nie był to jej statek. Lecz wezwanie powtarzało się, uparte i natrętne,
aż wreszcie podniosła wzrok i ujrzała kod wywoławczy robota kamerdynera Tac-Spec. Tego samego, który
poinformował ją o miejscu pobytu Yody. No, nieźle.
- A ty czego chcesz?
- Myślałem, że wiesz - odparł spokojny głos po drugiej stronie linii. - Chcę reszty moich pieniędzy.
Uzgodniliśmy pewną cenę. Teraz widzę, że na moje konto wpłynęła tylko jedna trzecia tej kwoty. - Nie dostałam
celu.
- Moja informacja była dokładna i prawidłowa, a za to płaciłaś. Twoja nieudolność nie może być powodem
karania mnie.
- No cóż, takie jest życie, twarde i ciężkie - warknęła Ventress. - Jak zapewne wiesz, zostałam bez statku. Nie
mam kredytów, żeby ci zapłacić. Prawdę mówiąc, dołożyłam ci życie dzieciaków jako bonus. Uznaj to za zapłatę. -
Tego nie było w umowie.
- Mówisz jak zimnokrwisty robot, zgadza się. A może zimnoolejowy?
Ventress przeglądała szybko system komputerowy statku w poszukiwaniu instrukcji serwisowej. W połowie
ostatniego skoku hiperprzestrzennego zaczęła migać lampka alarmowa. Była to mała ikonka, przedstawiająca coś w
rodzaju meduzy przebitej włóczniami i grubą czerwoną kreską. Nie miała pojęcia, co to za znaczek. - Wiesz, nawet
w najlepszych momentach mojego życia nie przepadałam za targowaniem się, a jeśli mam być całkiem szczera,
targowanie się z blaszaną puszką... do tego zdradziecką blaszaną puszką... interesuje mnie jeszcze mniej.
- Może i jestem zdrajcą - odparł robot - ale nie zmieniam stawek. Proszę, rozważ to sobie.
Aha! - pomyślała Ventress, przeglądając instrukcję. Jest! Mrugające światełko było wskaźnikiem stanu łącza
hydraulicznego. Przejrzała szybko rozdział dotyczący awarii:
...kiedy lampka miga, przewody cieczy hydraulicznej zagrożone są zapętleniem albo już się zapętliły.
Zapętlenie może prowadzić do nadmiernego zużycia, straty ciśnienia transświetlnego albo zwiększenia wagi
spowodowanego niestabilnością urządzeń sztucznej grawitacji. W rzadkich przypadkach również do śmierci.
Od czasu do czasu lampka przewodów cieczy hydraulicznej może migać bez powodu.
No cóż, nieźle. Leciała na Vjun skradzionym statkiem, który mógł mieć zapętlone przewody cieczy
hydraulicznej lub nie, a najbliższym zagrożeniem było zwiększenie wagi spowodowane grawitacją, na końcu
podróży zaś czekał na nią rozgniewany lord Sithów, rozważający egzekucję.
- Blaszana puszko, powiem ci coś... w tej chwili doprawdy jesteś najmniejszym z moich zmartwień.
Daleko, w anonimowej budce komunikacyjnej, Solis, który zdradził tajemnicę Yody, a teraz miał nawet nie
dostać za to zapłaty, bezmyślnie wpatrywał się w napis na ekranie: Połączenie przerwane przez odbiorcę. - No to
zobaczymy - mruknął.
W tej samej chwili, kiedy to połączenie zostało przerwane, ożyło inne, łączące salę Rady Jedi ze statkiem
Anakina Skywalkera. - Odezwij się. - Mace Windu? - Obi-Wan? Dlaczego nie jesteś we własnym statku?
Obi-Wan skrzywił się.
- Naprawa. Anakin mnie podrzucił.
- Rozumiem. Bieżąca lokalizacja?
Obi-Wan przewrócił oczami pod adresem Anakina, który odpowiedział mu śmiechem. Mace Windu, niezwykle
uzdolniony w różnych innych kierunkach, nie miał pojęcia o sztuce konwersacji.
- Kierujemy się na Coruscant. Plan lotu zgodnie z założeniami - rzekł Anakin. - Półtora dnia na podświetlnej,
żeby nabrać paliwa i zapasów. Będziemy w domu za cztery dni. Zgodnie z lokalnymi wiadomościami, wieści o
śmierci mistrza Yody były mocno przesadzone.
- Fakt. Szkoda, że nie można powiedzieć tego samego o Maks Leem i Jaiu Maruku - odparł Mace ponuro.
- Och! - Obaj Jedi spojrzeli po sobie i spoważnieli. - Nie wiedzieliśmy.
- Mistrz Yoda jest w drodze do... czy ten kanał jest kodowany?
Protokoły komunikacyjne na statku Anakina były ustawione na potrójnie szyfrowany kod dla każdego kanału
łączącego ze Świątynią, ale na wszelki wypadek sprawdził. Poważna awaria reaktora silnika mogła ich kosztować
życie, ale nawet drobne usterki w kodowaniu sygnałów mogły kosztować życie miliony istot. - Wszystko w
porządku - oznajmił zwięźle. Ponuractwo Mace'a Windu było zaraźliwe.
- Mistrz Yoda jest w drodze na Vjun, aby w tajemnicy negocjować możliwą kapitulację wysoko postawionej
osobistości Konfederacji. Bardzo wysoko postawionej - powtórzył Mace znacząco.
- Mistrz Yoda? - zdziwił się Anakin. - Z pewnością jest wiele ważniejszych rzeczy, jakie... Urwał, kiedy Obi-
Wan spojrzał na niego przeciągle.
- Sądzę, że to ktoś wyjątkowo wysoko postawiony - rzekł Kenobi. W pół sekundy później Anakin pojął.
- Dooku? Jedzie negocjować z Dooku?... To pułapka. Przecież chyba wie, że to pułapka, nie? - Pułapka, tak...
ale na kogo? - mruknął Obi-Wan.
- W tej chwili mistrz Yoda jest w drodze na Vjun z ważną misją - ciągnął Mace. - Chcieliśmy zachować to w
tajemnicy, ale sekret się niestety wydał. Również niestety twoja stara przyjaciółka Asajj Ventress depcze mu po
piętach. Zabiła obu Jedi, którzy z nim jechali. Pozostała dwójka padawanów. Chciałbym...
- Ho, ho - mruknął Obi-Wan. - Czemu mam wrażenie, że jednak nie lecimy na Coruscant?
- ...żebyście obaj polecieli na Vjun jak najszybciej i wsparli mistrza Yodę, na ile będzie tego potrzebował.
- Nie ma nikogo innego? - nieoczekiwanie spytał Anakin. - Mieliśmy wrócić na Coruscant już trzy tygodnie
temu. Złamałem już jedną obietnicę, że wrócę... Słowo zawisło w powietrzu i nie można go było cofnąć.
- Obietnicę? - zapytał Mace. - Komu złożyłeś tę obietnicę?
- Studentom z klasy mistrza Żelaznej Ręki - swobodnie odparł Obi-Wan. - Anakin obiecywał, że nauczy ich
pewnych sztuczek.
- Trudno, twoje popisy będą musiały poczekać - odparł Mace. Wyraz niesmaku na jego twarzy był Anakinowi
doskonale znajomy, prawie męczący. Dezaprobata Mace'a dla Anakina była zasadnicza i odruchowa, i trudno było
mieć o nią pretensje nawet w takiej chwili jak teraz, kiedy było więcej powodów do dezaprobaty, niż Windu sądził.
- Proszę jechać na Vjun. Windu się wyłącza.
Anakin pokraśniał lekko i nawet nie spojrzał na Obi-Wana.
- Dzięki. Obi-Wan wzruszył ramionami nieco zirytowany.
- Właściwie nie wiem, czemu nadstawiam dla ciebie karku - mruknął i zajął się ustawianiem kursu na Vjun. - W
dodatku czuję każdym nerwem mojego ciała, że pewnego dnia bynajmniej mi za to nie podziękujesz.
Po walce w porcie kosmicznym Phindar Scout chciała już tylko zwinąć się w kłębek i płakać. Yoda miał inne
pomysły.
Porozmawiał z władzami stacji, aby pozwolili im wynająć statek na Jovan. Następnie publicznym wahadłowcem
polecieli na drugą część portu Jovan, gdzie znajdowały się punkty sprzedaży używanych statków i złomowiska.
Yoda nie chciał już korzystać z transportu publicznego. Ciągnął padawanów od jednego złomowiska do drugiego w
poszukiwaniu statku, którym można będzie polecieć na Vjun.
Mieli do wyboru kilka przyzwoicie wyglądających jednostek, ale mistrz Yoda wszystkie odrzucił. Zbyt
jaskrawe, zbyt nowe, zbyt kosztowne.
- Kosztowne? - zawołała Scout. - Przecież możesz użyć kredytów Świątyni Jedi, no nie? Albo nawet funduszy
kanclerza, jeśli mam być szczera.
Yoda wciągnął policzki, a uszy skręciły mu się na końcach na znak odrazy.
- Więc publiczne pieniądze marnować powinienem? Scout uniosła w górę ręce, ale nic nie powiedziała.
Cała czwórka szukała zatem dalej: Yoda, Whie, Scout i Fidelis, wytworny przedmiot wytwornego dżentelmena.
Po Solisie ślad zaginął. Nietrudno było zgadnąć, dlaczego. Ventress przyjechała po nich. Jej roboty natychmiast
namierzyły jednostkę R2. Kiedy Solis zniknął po bitwie, stało się oczywiste, że to on ich zdradził. Scout przybrała
posępną minę, bo przypomniała sobie, jak robot wyprowadził ją w pole, twierdząc, że potrzebuje eskorty człowieka.
Podzielił w ten sposób grupę. Może gdyby zostali razem, niczego by to nie zmieniło. Może nie byłaby w stanie
uratować ani Maks Leem, ani mistrza Maruka, ale przynajmniej nie stałaby o sto metrów dalej, na schodach,
obserwując, jak ich mordują.
Fidelis był niepocieszony. Z początki Scout chciała go oddać na złom lub porzucić, ale jego rozpacz z powodu
sprowadzenia im na głowy konfederata, który naraził na niebezpieczeństwo ostatniego z linii Malreaux, była tak
głęboka i obsesyjna, tak w oczywisty sposób zaprogramowana, że nawet ona nie mogła uwierzyć, żeby był
zamieszany w tę zdradę. Mieli zamiar go odesłać, ale ostatecznie i to okazało się niepraktyczne. Kiedy już odnalazł
Whie, trzeba by go chyba pokroić mieczem świetlnym na kawałki, żeby za nim nie poszedł.
- Jeśli nie pozwolicie mi jechać z paniczem wewnątrz statku, przynituję się do powłoki - uprzedził i, szczerze
mówiąc, wszyscy mu uwierzyli.
Yoda znalazł wreszcie to, czego szukał, na piątym składowisku złomu, jakie odwiedzili na stacji Jovan. Był to
stary, mocno zdezelowany lekki frachtowiec typu B-7 z plackami czerwonej farby na włazie do ładowni.
- Rdza? - zdziwił się Whie. - Skąd rdza bez powietrza i wody? Operator składowiska roześmiał się tubalnie.
- Bo widzisz, to cacuszko zostało skradzione przez piratów, a te czerwone plamy to... - Ile? - szybko zapytał
Yoda.
Scout i Whie skrzywili się porozumiewawczo. Mistrz Yoda nie chciał używać Mocy do czynności tak prostej jak
negocjacja ceny. Mawiał, że takie zachowanie oznacza brak szacunku dla Mocy i dla przeciwnika w tej handlowej
walce, lecz Scout podejrzewała, że Yoda był po prostu złośliwym, wrednym i bezlitosnym negocjatorem, który
uważał targowanie się za świetną zabawę. A w tej zabawie wiele zależy od cierpliwości. Handlarze na bazarach
setek planet nieraz przekonali się, ku swemu niezadowoleniu, że nie wiedzieli, co to jest cierpliwość, dopóki nie
spróbowali przetrzymać osiemsetletniego sknery Jedi. Whie i Scout wiedzieli już, że mistrz Yoda potrafił spędzać
całe godziny na targowaniu się w kolejnych złomowiskach, aby wreszcie odejść, wymachując kijaszkiem i
mamrocząc do siebie pod nosem. Pozostawiał właścicieli w takim stanie, jakby przeszli przez zgniatacz śmieci.
Padawani oddalili się dyskretnie od Strefy Targowania. Scout pomyślała, że Whie wygląda strasznie. Wychudły, z
oczami podkrążonymi od płaczu i braku snu. - Hej - zagadnęła. - Wszystko w porządku? - Jasne. - Łżesz.
- Owszem - spojrzał na nią długo, badawczo, prawie z desperacją. Zauważyła, że po chwili zerknął na Yodę,
który nie przestawał się targować.
Whie wskazał kciukiem niewielki korytarzyk pomiędzy B-1 a następnym statkiem, frachtowcem klasy Epoch, z
pojedynczą wieżyczką działa laserowego, którego lufa była zgięta jak złamana antena. Widocznie miał chęć coś jej
powiedzieć. Scout uznała, że odrobina prywatności nie zaszkodzi, może nawet rozwiąże mu język. Yoda był
wprawdzie dobrotliwą osobą, ale istniały pewne rodzaje słabości, rozmaite wątpliwości, których nie wyznaje się w
obecności osoby zdolnej przesądzić o twoim losie jako rycerza Jedi.
Wsunęła się za nim w wąską alejkę, delikatnie muskając palcami powłokę epocha. Jego pancerz był odrapany,
powyginany i podziurawiony milionem małych otworków. Prawdopodobnie ostatnich kilka lat statek spędził na
wewnątrzsystemowym handlu, przemierzając niebezpieczne przestrzenie w okolicach słońca, pełne gwiezdnej
materii i innych kosmicznych śmieci. Ze statkami kosmicznymi było tak samo jak z morskimi: tylko ofermy lubiły
widok lądu. Dla prawdziwego żeglarza niebieska woda lub czarna, twarda przestrzeń była jego własnym miejscem
na świecie, z dala od zgubnych, zdradzieckich brzegów i studni grawitacyjnych.
Kiedy znaleźli się już bezpiecznie poza zasięgiem wzroku, Scout odezwała się pierwsza: - No już, wygadaj się.
Whie z nieobecną miną stukał nogą w bucie od skafandra o powłokę statku.
- Wczoraj... to było wczoraj czy przedwczoraj? Straciłem poczucie czasu. Nieważne. Ostatnio, kiedy spałem,
miałem sen. - Urwał. - Taki specjalny sen. - Ten, w którym...
- Tak, ten, w którym zostałem zabity przez Jedi. - Przełknął ślinę i uśmiechnął się blado. - Ale to nie jedyny sen,
jaki miałem ostatnio. Był jeszcze jeden, tuż przed naszym wyjazdem z Coruscant. Ty w nim byłaś. - Ja!
- Tak. - Po raz pierwszy od śmierci Maks Leem na twarz Whie wypłynęła odrobina koloru. - Byliśmy w pokoju,
w pięknym, ale strasznym pokoju, a ty krwawiłaś...
- Paniczu Whie? - Zza kadłuba epocha rozległ się niespokojny głos wytwornego przedmiotu wytwornego
dżentelmena rodziny Malreaux. - Paniczu, gdzie pan jest? - Tutaj! Co się dzieje? - warknął Whie.
- Jest pan! - Fidelis pospiesznie wychynął zza rogu. - Właśnie robiłem przeliczenia walutowe dla mistrza Yody,
kiedy podniosłem wzrok, a panicza nie było. - Oddaliłem się o dwadzieścia metrów, Fidelis. Nie zostałem porwany
przez kosmicznych piratów.
- To nie pana wina - kwaśno odparł robot. - Proszę się nie oddalać samotnie. Nie wie panicz, kto się kręci w
takich miejscach?
- Chyba nikt? - domyślił się Whie. - Nie jesteśmy raczej w części rozrywkowej stacji Jovan. Nie sądzę, aby w tej
chwili grupa kosmicznych zabijaków wyturlała się z najbliższej knajpy i zaczęła ze mną bójkę.
- Mimo twojej szlachetności i wykształcenia jesteś naiwny, jeśli chodzi o wielki świat - rzekł Fidelis sztywno. -
Złomowisko jest dokładnie takim miejscem, gdzie można się spodziewać zdziczałych robotów. Uciekinierzy
szukający części z odzysku, bezpańskie stworzenia, które nie cofną się przed wzięciem człowieka jako zakładnika,
jeśli ich oprogramowanie uległo wystarczającej degrengoladzie.
- To ostrzeżenie przyszło nieco za późno - zauważyła z pasją Scout. - Nie pomyślałeś jakoś o tym, zanim
wynająłeś Solisa?
- Fakt, że pomyliłem się w swoich sądach, nie znaczy, że... - Fidelis, spadaj! - warknął Whie.
Robot wyprostował się dumnie i wycofał na koniec korytarza pomiędzy dwoma frachtowcami, znacząco nie
spuszczając z nich wzroku. - Myślisz, że umie czytać z warg? - mruknęła Scout. - Jasne - zawołał Fidelis.
- Robot, zamknij się - burknął chłopak. Widać było, że szansa na prywatną rozmową przepadła. Scout
zamrugała.
- Nie słyszałam, abyś kiedykolwiek był dla kogoś taki nieprzyjemny.
- Wybacz.
- Nie szkodzi - zaśmiała się. - Mnie się to wydaje urocze.
- Urocze?
Nawet Scout musiała przyznać, że Yoda zrobił na B-1 świetny interes.
- Jak ci się udało kupić go tak tanio? - zapytała, wytrzeszczając oczy na złośliwie uśmiechniętego starego Jedi,
który właśnie wsuwał notatnik za pas. - Musiałeś chyba użyć Mocy umysłu Jedi. Podobno mówiłeś, że to
nieuczciwe.
- Nie interesuje mnie uczciwość, tylko wyniki - odparł Yoda. - Poza tym Mocy Jedi nie używałem. Cenę
uczciwą zapłaciłem.
Scout i Whie spojrzeli z powątpiewaniem na zniszczony kadłub.
- Co z nim jest nie w porządku? - zapytała Scout. - Oczywiście poza tym, co widać?
Yoda podrapał laseczką powłokę statku, wzbijając niewielką chmurę kurzu. I farby. I metaceramiki.
- Dobry kadłub. Dobre linie - rzekł.
- Jedno działko laserowe - zauważył Whie. - Nie ma wyrzutni torped udarowych. Nie ma miotacza.
- Ma na pokładzie Hanx-Wargel SuperFlow II i pasywną antenę czujnikową SiepIrol - dodał właściciel żarliwie.
- Zapasowe generatory. Baterię aktywnych czujników Carbanti, prawie nowe tylne tarcze, produkcji lokalnej, ale
całkiem przyzwoite. - A dziobowe?
- Jeśli zjawi się ktoś z bronią i tak trzeba uciekać - rzekł handlarz. - A jeśli się nie uda? - Trzeba się poddać.
- Bardzo zachęcające - burknęła Scout.
- Trudno mi się pogodzić z tym, że szkalujecie moje małe śliczności. - Handlarz szybko spojrzał na burtę statku,
gdzie wymalowano jego nazwę: „Nocny Sokół". - Mogłem właściwie podnieść cenę, skoro jesteście tacy niemili.
- Jeśli ma te wszystkie zalety, o których mówisz - upierała się Scout - dlaczego sprzedajesz ją tak tanio? Czego
ona nie robi?
Handlarz odchrząknął i mlasnął. Scout spojrzała na Yodę, który uśmiechał się błogo. - Nie lata - wyjaśnił.
„Faktycznie okazja!", powiedział. „Naprawić go w jednej chwili zdołacie". Podaj mi ten klucz soniczny -
warknęła Scout. Blada ciecz barwy miodu skapywała spod rozrusznika silnika, który próbowała zainstalować.
Każda kropla unosiła się i wędrowała w powietrzu z powodu słabej grawitacji panującej na stacji Jovan. - Chyba
udało mi się już zainstalować te złącza - mruknął Whie. - Czerwonym do góry? - Tak.
Pracowali ramię w ramię, instalując układ rozrusznika, który Yoda odzyskał z koreliańskiego frachtowca w
głębi złomowiska.
- Co robi mistrz Yoda, kiedy my pracujemy? - burknęła Scout.
- Nie mam pojęcia! Mówił coś o zapasach. Słyszałaś może o wodzie? - Scout rozejrzała się. - Dla nas i jako
chłodziwo. Dziesięć skrzynek po pięćset litrów. Załadujemy je chyba na własne grzbiety! - burknął Whie. - Pięćset!
- Mistrz Yoda twierdzi, że wynajęcie wózka do palet na jedną robotę to strata pieniędzy - wyjaśnił Whie.
Wymienili spojrzenia.
Kolejna tłusta kropla smaru oderwała się i poszybowała w powietrzu. W tej zamknięty był martwy robal -
świdrak metalowy z pierzastymi antenkami i szczękami poplamionymi rdzą.
- Podaj mi lutownicę! - Whie pracował o jakieś pięć metrów od niej. Scout rzuciła mu kolbę, która przez niską
grawitację łagodnie przeleciała wprost do jego dłoni. Pchnęła jeszcze w jego stronę zwitek spoiwa do kompletu. -
Dzięki.
Whie podniósł wzrok. Zdjął płytę, odsłaniając przewody i rurki zwinięte jak wielobarwne wnętrzności. Nic
dziwnego, że mówi się o „bebechach" statku, pomyślał. Właśnie pracował nad obudową pompy próżniowej; korpus
był pęknięty, więc uszczelnienie cały czas zawodziło. Śmieszne, kiedy człowiek pomyśli, że to cieniutkie,
włosowate pęknięcie powoduje wszelkie możliwe problemy, ponieważ nic nie wypuszcza.
Próżnia na statku to jak honor Jedi. Nicość, której się nie widzi, dopóki nie zniknie.
- Scout? Zastanawiałaś się kiedy, czy nie jesteś przypadkiem złym człowiekiem? - Zastanawiać się? -
zachichotała. - Ależ ja wiem.
- Bądź poważna. Gdybyś odkryła, że nie jesteś dobrą osobą, byłoby ci przykro, prawda?
- Nigdy nie byłam dobrą osobą. - Scout użyła klucza sonicznego, żeby odkręcić nakrętkę, która przyrdzewiała do
śruby. - Starałam się tylko być w porządku. Dlaczego pytasz? - Bez powodu.
Scout czekała, nie patrząc na Whie. Zgodnie z kalendarzem była starsza od niego o rok, ale on był tak
doskonały, tak mądry, że zwykle zapominała o różnicy wieku. Dzisiaj mówił jak ktoś bardzo młody, a ona poczuła
się nagle o wiele starsza od niego. Przypomniała sobie, co kiedyś mówił Yoda na temat wieku: „Wiek czymś więcej
niż liczbą uderzeń serca jest. Wiek to liczba błędów, jakie popełnić zdążyłeś". Gdyby miała policzyć błędy, byłaby
co najmniej dziesięć lat starsza od Whie.
- Kiedyś myślałem, że jestem dobrym człowiekiem - powiedział cicho Whie. - A potem zdarzyły się różne
rzeczy. Miałem sen. A w tym śnie miałem złe myśli. - Hej, chłopcze, nie możesz się gnębić tylko dlatego, że coś
sobie myślałeś podczas snu.
- Nie rozumiesz. To nie był sen. Ani nawet moja podświadomość, która przeze mnie przemawiała. To się
naprawdę zdarzyło. To się zdarzy - poprawił się. Ból w jego głosie był teraz bardzo wyraźny i Scout zrozumiała, że
to dla niego ogromnie ważne. Whie przycisnął spoiwo do obudowy komory próżniowej i przeciągnął po nim
lutownicą. Dziwne te metalowe pręty, takie się wydają twarde i proste, a tak łatwo je zmiękczyć. Nietrwałe.
- Potem był inny sen. Ten o umieraniu. Nigdy wcześniej mi się to nie śniło. Scout czekała.
- Wszystko wydawało się zamglone. Nie jestem pewien, gdzie byłem i co robiłem; widziałem rozbłyski mieczy
świetlnych. Walczyłem z kimś we własnej głowie. Próbowałem się bronić, ale tamten był dla mnie za silny. Za
szybki. A potem miałem światło w oczach. Jak słońce. - Lutownica iskrzyła i jarzyła się w mrocznym zagłębieniu
powłoki frachtowca. - I już nic nie było.
- Nawet jeśli to był miecz świetlny, to nie znaczy, że władał nim Jedi.
- Och, ale ja wiedziałem. Sen był taki krótki. Nie widziałem dobrze, kto to taki. Ale kiedy wpadłem w to
wszystko, nawet nie byłem przestraszony. Raczej zaskoczony. Myślałem: Więc tak mam umrzeć? Czy to nie
dziwne? Mimo że miałem ten sen, moja śmierć i tak okaże się zaskoczeniem, kiedy już nastąpi. Chyba zawsze tak
jest - dodał po chwili.
Scout wstrzyknęła do opornej nakrętki kolejny strumyk odrdzewiacza.
- Może źle to zinterpretowałeś. Może wcale nie umrzesz. We śnie nie umarłeś, prawda? Nie wiesz tego na
pewno. Może to był jakiś test albo ćwiczenie. Jeśli sądzisz, że to był Jedi, to by była bardzo prawdopodobna
odpowiedź. Jakieś ćwiczenia albo turniej, taki jak mieliśmy przed wyjazdem - zapewniała go gorączkowo. - Na
pewno tak jest.
- Może - odparł Whie. Wiedziała, że jej nie wierzy. - Potrzebujesz jeszcze lutownicy?
- Nie, w porządku. - Scout zdołała wreszcie odkręcić oporną nakrętkę. - A ten sen, w którym ja byłam? Czy
umarłam? - Nie w tej części, którą widziałem.
Nie była to tak pocieszająca odpowiedź, jakiej oczekiwała Scout.
- Scout, myślę, że przejdę na Ciemną Stronę - wyznał Whie. - Tylko wtedy miałoby to sens. Dlatego pamiętam,
co myślałem w pierwszym śnie. Dlatego Jedi mnie pokona.
- To idiotyczne - odparła Scout, naprawdę wstrząśnięta. - Jesteś ostatnią osobą na świecie, którą bym posądziła o
przejście na Ciemną Stronę. Jesteś lepszy niż ktokolwiek z nas. Wszyscy to wiedzą. Zawsze byłeś lepszy. Kiedyś
nienawidziłam tego w tobie. Nie, to niemożliwe - dodała z przekonaniem.
- Zawsze myślałem o sobie jako o dobrym człowieku - powiedział cicho Whie. - Byłem z tego dumny. Ale teraz,
patrząc wstecz, chyba tylko udawałem, że jestem dobry. Wiesz? Grałem. To wcale nie było naturalne. Po prostu...
udawałem, że jestem Jedi.
Po raz pierwszy Scout odłożyła narzędzia i przysiadła pod podwoziem statku. Położyła mu dłoń na ramieniu.
- Whie, słuchaj. Nieraz udawanie to wszystko, co nam zostaje.
Godzinę później Fidelis ładował zapasy do pojemników niewielkiego magazynku frachtowca. Yoda polecił mu
nakupić żywności jak na przyjęcie, więc robot starał się jak mógł. Zaprogramowany na spełnianie kaprysów, byt
przerażony myślą, że będzie musiał gotować dla gości, których upodobań nie zna. Cóż, upomniał się filozoficznie,
całe życie to jedna wielka improwizacja, a poza tym jedyną kuchnią, jaką znał Whie, to kafeteria Świątyni Jedi.
Gdyby Fidelis nie dał rady wyjść poza ten standard, to już lepiej, aby z resztą złomu pozostał na składowisku stacji
Jovan. Wprawdzie jego kontakt z Whie był do tej pory raczej powierzchowny, lecz gotował klanowi Malreaux przez
dwanaście pokoleń, a oprócz tego miał do dyspozycji kompletny skan genetyczny chłopca. Zaspokajanie apetytów
kulinarnych wciąż jeszcze pozostawało bardziej sztuką aniżeli dziedziną nauki, ale wyposażony w takie informacje
mógł liczyć na to, że zdoła przynajmniej w przybliżeniu odgadnąć jego upodobania.
Układając składniki, usłyszał dochodzący z przedniej kabiny głos Yody, który burczał i marudził, przeglądając
manifest i instrukcję statku. Z rufy, gdzie panicz Whie i dziewczyna układali skrzynie z wodą, dochodziły
poskrzypywania, łomoty i okrzyki. Fidelis wytknął głowę przez właz do kabiny.
- Proszę wybaczyć, mistrzu Yoda, ale chciałbym opóźnić nieco gotowanie i pomóc przy ładowaniu wody.
Wrócę za kilka chwil. - Nie - burknął stary Jedi.
- Słucham? - Nie możesz. Pracą padawanów ładowanie statku jest.
- Jednak, jako znacznie silniejsza osoba, z pewnością byłbym skuteczniejszy przy podnoszeniu ciężkich
ładunków, zwłaszcza że wyeliminowałoby to naciągnięcie mięśni i obrażenia młodych ludzi. - Użyć Mocy muszą.
Praktyka dobra to jest.
- Ale żadne z nich nie spało dłużej niż jeden dzień.
Yoda nie raczył nawet podnieść oczu znad instrukcji, w której studiował właśnie dość intrygujące protokoły
wyjścia B-7 z nadprzestrzeni. Wyciągnął tylko rękę i uderzył Fidelisa laseczką po nodze.
- Co mówię, nie słuchasz, opiekaczu. Padawani pracować muszą. Jeśli pracować nie będą, myśleć zaczną. - Och
- przejął się Fidelis.
Yoda odwrócił głowę i popatrzył na niego ponad zgarbionym ramieniem. Ich spojrzenia - istoty rozumnej i
maszyny - spotkały się na chwilę.
- Starzy jesteśmy i silni. Drzewa, co wiele mrozów przeżyły. Ale dla tych dwojga śmierć ich mistrzów pierwszą
zimą jest. Pracować im pozwól. I jeść - dodał łagodnie. - I płakać. I może, ale tylko może, spać. Robot spojrzał na
niego uważnie.
- Jesteś mądry, mistrzu Yoda.
- Tak powiadają - burknął Yoda. - Ale skoro tu jesteś, więcej o domu hrabiego Dooku opowiedzieć mi musisz.
- To nie jego dom - odparł robot sztywno. - Sądzę, że hrabia zatrzymał się jako gość rodu Malreaux. Dokładna
natura sytuacji nie jest dla mnie jasna. Przebywałem na Coruscant zbyt wiele lat, moja zaś łączność z lady Malreaux
była w najlepszym razie sporadyczna. Yoda przyjrzał się robotowi.
- Jai Maruk wspomniał mi o damie, którą widział w domostwie. Towarzyszył jej yjuński lisek. - To lady
Malreaux. Lisek to jej przyjaciel. - Przyjaciel? Fidelis wzruszył ramionami.
- Tak go nazywa służba. Nie będę wspominał tutaj o przesądach, choć z pewnością na Vjunie Moc jest bardzo
silna. Ród Malreaux zaś oczywiście zrodził najlepszych adeptów tej sztuki. - Silna jest... Ciemna Strona - mruknął
Yoda.
Fidelis wzruszył ramionami.
- Próby hrabiego Malreaux, aby zastosować modyfikacje genetyczne w midichlorianach, z perspektywy lat
wydają się może zbyt ambitne. A jednak trzeba podziwiać jego horyzonty i wizję!
- Naprawdę trzeba? - spytał Yoda oschle. - Stare powiedzonko jest na temat zabawy z ogniem, wytworny
przedmiocie wytwornego dżentelmena. A co do lady Malreaux... szaloną gosposią hrabiego Dooku jest.
Nawet Yodzie rzadko zdarzało się widzieć wstrząśniętego robota, lecz wyrazu metalowego oblicza Fidelisa nie
dało się określić inaczej. Szok, zgroza oraz coś, co u istoty rozumnej można by określić mianem gniewu. - To
niemożliwe.
- Myje podłogi, Jai mówił... czyści odświeżalnie - odparł Yoda. - Czy „gosposia" to niedobre słowo? „Służąca"
lepiej zabrzmi? „Sprzątaczka"? - dociekał niewinnie. - „Niewolnica"?
- „Lady" to odpowiednie określenie - ostro odparł Fidelis. - Albo „pani".
- Spotkać się z Dooku chciałbym - ciągnął Yoda radośnie. - Przekonać do powrotu na Coruscant go muszę.
Łatwo nie będzie. Strażników on ma. Zwolenników, żołnierzy może także. Znasz jakieś dyskretne wejście do
Château Malreaux? - W istocie - odparł Fidelis.
W trzy godziny później „Nocny Sokół" opuszczał majestatycznie dok stacji Jovan, rozpoczynając długą,
mozolną trasą, konieczną, aby rozgrzać napędy przed skokiem w nadprzestrzeń. Jego eklektyczna załoga zebrała się
w miejscu, które instrukcja obsługi B-7 określała jako „mesę" - był to mały pokoik w przewężeniu statku między
kabiną a ładownią, szeroki na tyle, aby pomieścił mały stół do gier holograficznych albo wyświetlania holowidów,
które musiały być zakodowane w jednym z dwóch formatów Szlaku Hydiańskiego, niemających nic wspólnego ze
standardem filmów Republiki używanym na Coruscant.
Innymi szczegółami wyposażenia mesy były dwie niepełne talie kart, cztery używane i zapewne kradzione stołki
barowe z wgłębieniem pośrodku, modne jakieś dwadzieścia lat standardowych temu, gdzie siedzący miał wrażenie,
że usiadł na rurze, oraz składana prasowalnica do ubrań. Mistrz Yoda siedział właśnie na niej, wymachując nogami.
Był zbyt drobny, aby usiąść na stołku, nie klinując się w zagłębieniu. Z korytarza rozległ się zaskakująco miły
dźwięk. - Kolacja podana - wołał Fidelis.
Whie przełączył projektory na stole na obraz z zewnętrznych czujników, dzięki czemu pośrodku mesy panowała
teraz czerń przestrzeni migocząca maleńkimi punkcikami słońc, z bieżącą lokalizacją frachtowca w postaci
świecącej kropki pośrodku. Chłopiec miał bladą i zmęczoną twarz, oczy podkrążone głębokimi cieniami. - Nie
jestem głodny - oznajmił.
- Ale ja zrobiłem crępes Malreaux - zawołał Fidelis, wnosząc do mesy dwie łagodnie parujące tace z jedzeniem.
- Ten przepis stworzyłem specjalnie dla dziewiątego hrabiego. Moi wytworni właściciele byli tak dobrzy, że przez
ostatnich osiem pokoleń bardzo je sobie chwalili. - Pachną wspaniale - zgodziła się Scout.
- Nie miałem niestety buraków kwasowych, aby przyrządzić z nich zwyczajową przystawkę, zresztą Vjun już
ich chyba nie eksportuje. Jednak udało mi się kupić sznurek suszonych stynek i doskonały ser, więc przystawka jest
mimo wszystko. Jeszcze kilka reythańskich krakersów i sos musztardowy tapenade według starego ortolańskiego
przepisu. Mam nadzieję, że będzie smakowało.
Fidelis postawił tace na stole projektora. Stynki na przypieczonym serze parowały wśród gwiazd.
- Przewidziałem, że tak będzie, i przygotowałem serwetki - rzekł Fidelis i rozłożył je na stole. - Wszystko to
można jeść palcami, bo w magazynku jest mało miejsca i nie chciałem zapychać go talerzami i sztućcami.
- Jest pyszne - zauważyła Scout z ustami pełnymi krakersów i tapenade. - Nieba, nie wiedziałam, że jestem aż
tak głodna.
- Dla pana, mistrzu Yoda, trochę dennej papki... - Fidelis podsunął miskę lepkiej, czarnej zupy, po której
pływały niewiadomego pochodzenia blade kluchy o barwie pleśni. Zupa smakowicie pachniała spalonym smarem. -
Przestrzegałem przepisu - dodał szybko Fidelis.
Yoda pochylił się nad miską i pociągnął nosem, wywracając oczami z rozkoszy. - Doskonała, doskonała -
zawołał. Scout rozkoszowała się stynkami na opiekanym serze.
- Rany...
Mistrz Yoda uniósł miskę.
- Opiekacza poprosiłem, aby ucztę przygotował - rzekł, łaskawie kiwając głową w kierunku Fidelisa. - Abyśmy
do posiłku wspólnie zasiedli i mistrzów Leem i Jaia Maruka wspomnieli.
Fidelis podał padawanom dzban wonnego, purpurowego napitku, który pachniał jak woskownica, deszczówka i
jeszcze coś słodkiego. Scout spełniła toast. Napój łaskotał w język.
- To tak? - odezwał się Whie gniewnie. - Tego chcecie? Maks i Jai Maruk nie żyją. A wy potraficie myśleć tylko
o tym, jak sobie napełnić brzuchy!
Scout podniosła wzrok z pewnym poczuciem winy, zlizując okruszki z warg.
- A może lepiej znajdziemy Ventress? - krzyknął Whie. - Może sprawimy, żeby nam za to zapłaciła? Czy Jedi
szukają sprawiedliwości, czy deseru?
- Profitrolki Ukio - wtrącił Fidelis spokojnie. - Z karmelowym nadzieniem.
Yoda smakował kolejną łyżkę zupy.
- Życie należy czcić, żyjąc, padawanie. Hołdem dla Ciemnej Strony zabijanie jest. - No cóż, to znaczy, że
Ciemna Strona odebrała ostatnio wiele hołdów - zauważył Whie z goryczą.
- Mały, od wielu godzin nie zmrużyłeś oka - zauważyła Scout.
- Nie nazywaj mnie tak - odparł Whie groźnie. - Nie jestem twoim młodszym bratem. To ja się tobą opiekują, a
nie na odwrót, Tallisibeth. Jai Maruk miał co do ciebie rację. Gdybym nie musiał pilnować twojego tyłka w porcie
kosmicznym, może zdążyłbym zejść na dół na czas i uchronić go od śmierci.
- Ty się mną opiekujesz? A kto został przyszpilony do poręczy przez własnego lokaja, kiedy próbowałam
zeskoczyć? A kto się dyskretnie ulotnił, żeby słuchać rodzinnych opowieści? Też ja? - syknęła, blada ze złości.
Yoda z żalem odstawił miskę. - Słyszycie, jak pracuje? - Co słyszymy? - warknął Whie.
- Ciemną Stronę. Zawsze do nas przemawia z cierpienia. Ze smutku. Nasz ból z powszechnym bólem łączy.
Nasze cierpienie z powszechnym cierpieniem. - Może to za dużo powiedziane. - Whie wpatrywał się w gwiezdną
przestrzeń ponad stołem. - Tobie może łatwiej. Co cię to obchodzi?
- Nie jesteś z nikim związany, prawda? Pewnie nigdy nie umrzesz. Kim była dla ciebie Maks Leem? Jeszcze
jedną uczennicą. Po tylu stuleciach kto może cię winić, że ledwie ich wszystkich pamiętasz? Dla mnie była czymś
więcej. - Podniósł wzrok wyzywająco. Na jego policzkach lśniły ślady łez, ale w oczach miał gniew. - Była istotą
najbardziej przypominającą matkę, jaką miałem w życiu, odkąd zabraliście mnie rodzinie. Wybrała mnie na swojego
padawana, a ja ją zawiodłem. Pozwoliłem jej umrzeć, a teraz mam tu siedzieć, napychać się i udawać, że się nic nie
stało! - Jęknął z bólu i jednym ruchem zmiótł ze stołu talerz z naleśnikami. Obiad poleciał na podłogę. Oczy Yody,
do połowy przykryte ciężkimi powiekami, zabłysły nagle. Poruszył palcem. Potrawy, talerze, napoje, wszystko
zawisło w powietrzu. Talerz osiadł na stole, naleśniki opadły na niego. Przewrócony kubek Whie sam odzyskał
równowagę, a gęsty czerwony płyn wrócił do naczynia. Wszystko z powrotem znalazło się na stole. Jeszcze jeden
ruch palców Yody, nie więcej niż drgnienie, i głowa Whie obróciła się raptownie, jakby pociągnięta za niewidzialny
sznurek, aż spojrzał w oczy starego Jedi. Były zielone, zielone jak woda z bagien. Nigdy wcześniej chłopiec nie
zdawał sobie sprawy, że mogą być aż tak przerażające. Można się było w nich utopić. Mogły wciągnąć.
- Cierpienia uczyć mnie będziesz? Że lepiej je znasz, sądzisz? - rzekł Yoda cicho. - Myślisz, że starego mistrza
nic nie obchodzi, co? Kim jestem, zapomniałeś? Stary jestem, tak. Hm. Kochałem więcej od ciebie, padawanie.
Straciłem więcej. Więcej nienawidziłem. Więcej zabiłem. - Zielone oczy pod grubymi powiekami wyglądały jak
lśniące szparki. Smocze oczy, wiekowe i straszliwe. - Za darmo mądrość przychodzi, myślisz? Ciemna Strona, tak...
dla nich jest łatwiejsza. Ból zbyt silny się staje, a oni mrok pochłaniają, żeby przed nim uciec. Nie Yoda. Yoda
kocha i cierpi za to... kocha i cierpi.
Zapadła taka cisza, że można było usłyszeć piórko rzucone na podłogę.
- Cena mądrości Yody wysoka jest, bardzo wysoka. Koszt jest wieczny. A ty mnie o bólu uczyć będziesz, tak?
- Ja... - Usta Whie zadrżały. - Przepraszam, mistrzu. Byłem wściekły. Ale co się stanie, jeśli oni mają rację? -
wykrzyknął z rozpaczą. - Jeśli galaktyka naprawdę jest mroczna? Jeśli, tak jak mówi Ventress, rodzimy się,
cierpimy i umieramy, i to wszystko? A jeśli nie ma żadnego planu, jeśli nie ma czegoś takiego jak dobroć? Co, jeśli
cierpimy na ślepo, usiłując znaleźć powód cierpienia, ale tylko się oszukujemy, rozglądając się za nadzieją, która nie
istnieje? A jeśli nie ma nic więcej, tylko gwiazdy i ciemna przestrzeń pomiędzy nimi, a galaktyki nic nie obchodzi,
czy umrzemy, czy będziemy żyli? - To prawda - odparł Yoda. Padawani spojrzeli na niego wstrząśnięci.
Krótkie nogi mistrza bujały się w tył i w przód, w tył i w przód.
- Może prawda - dodał po chwili i westchnął. - Przez wiele dni większą nadzieję czuję. Kiedy indziej nie. -
Wzruszył ramionami. -A co to za różnica?
- Ventress miała rację! - wyszeptał Whie tak zszokowany, że zapomniał o gniewie.
- Nie. Myli się! Tak się myli, jak tylko można! - warknął Yoda. - Żal w galaktyce jest? O, tak. Oceany całe.
Światy. I ciemność? - Yoda wskazał palcem na projekcję przestrzeni kosmicznej nad stołem. - Widzicie ciemność.
Ciemność wszędzie i kilka gwiazd. Kilka punktów świetlnych. Jeśli nie ma planu, nie ma losu, nie ma
przeznaczenia, nie ma opatrzności, nie ma Mocy, to co pozostaje? - Spojrzał na każdego z nich po kolei. - Nic, tylko
nasze wybory, prawda? - Asajj pożera mrok, a mrok pożera ją - dodał po chwili. - Zrób tak samo, Whie, jeśli chcesz.
Zrób tak samo, jeśli chcesz. - Stary Jedi spojrzał na gwiezdną mapę, na tańczące słońca i mgławice, maleńkie
punkciki światła migoczące w ciemności. - Być Jedi to prawdzie w oczy spojrzeć i wybrać. Zapomnij o świetle i o
ciemności, padawanie. - Krzaczaste brwi uniosły się wysoko nad oczami koloru bagien, Yoda dźgnął Whie końcem
laseczki. Dziab, dziab. - Bądź światłem lub nocą, padawanie, ale wybierz!
Whie plakat długo, bardzo długo, a przynajmniej tak mu się zdawało. Scout jadła. Fidelis podawał. Mistrz Yoda
opowiadał im o Maks Leem i Jaiu Maruku: historie z ich najciekawszych wypraw, oczywiście, lecz również wesołe
anegdoty z czasów, kiedy byli tylko dziećmi w Świątyni. Wypili razem wiele toastów. Potem Scout płakała. Whie
jadł. Fidelis podawał.
Yoda opowiadał historie i jadł, i płakał, i śmiał się, a padawani ujrzeli nagle, że w jego dłoniach samo życie jest
mieczem świetlnym; nawet w obliczu zdrady i śmierci, kiedy już wszelkie nadzieje przepadły, płonął jak świeca w
ciemności. Jak gwiazda błyszcząca w mrocznej otchłani kosmosu.
R O Z D Z I A Ł 10
Château Malreaux stał na wysokim wzgórzu w północnej części Zatoki Łez, głębokiej przystani, strzeżonej
przez nagłe szkwały. Płacząca Rzeka, która wpadała do zatoki, wyżłobiła w nadbrzeżnych klifach fantastyczny
labirynt jaskiń. Cechy te - przystań przyjazna dla wszystkich, którzy znali jej tajemnice, oraz śmiercionośna dla
tych, którzy ich nie znali, oraz długie amfilady jaskiń, które drążyły całe nabrzeże - uczyniły Zatokę Łez
znakomitym portem dla przemytników. Pierwszy hrabia Malreaux był piratem, wydzierającym bogactwa z
otaczających go ziem i tylko z rzadka dotrzymującym obietnicy, że jako szlachcic nie będzie łupił przepływających
statków. Widok ze wzgórza charakteryzował się pewną posępną wzniosłością: wysunięty, chłostany wiatrem
przylądek, nagi, jeśli nie liczyć wszechobecnej powłoki yjuńskiego mchu, lśnił jadowitą zielenią pomiędzy
ołowianym niebem a cynowym morzem. Wiatr wiał mocno, pchając przed sobą długie fale, póki się nie rozbiły o
klify. Miotane nim cienkie strugi deszczu chłostały powietrze, mieszając się z rozbryzgującą się pianą. Kilka mew,
czarnych ze srebrnymi znakami, krążyło, skrzecząc wokół niewielkiej jamy.
System jaskiń i tuneli prowadzący z plaży miał wszędzie wyjścia, także w piwnicach Château Malreaux. Jeden z
tych podziemnych pasaży otworzył się właśnie w zboczu wysokiego, porośniętego cierniodrzewami wzgórza, mniej
więcej pół kilometra w głąb lądu. Z osłony tego korytarza ciekawskie oczy obserwowały schodzenie starego
frachtowca B-7 oraz dwóch podobnych do os myśliwców Gildii Kupieckiej. Pojazdy wyraźnie szykowały się do
lądowania w strefie opuszczonego lądowiska w ruinach Gorzkiego Przylądka, miasta po drugiej stronie zatoki.
Gorzki Przylądek przed wybuchem zarazy liczył sobie około sześćdziesięciu tysięcy dusz, zanim szaleństwo i
śmierć dziesięć lat temu zmieniły go w miasto-widmo.
Frachtowiec podskoczył nagle, jakby miał kłopoty z silnikami manewrowymi. Szybko ześliznął się w bok, dość
przekonująco zakręcił w miejscu i zniknął pomiędzy dwoma kamienistymi wzgórzami. Obserwator pomyślał, że to
bardzo ładna sztuczka. Myśliwce Gildii Kupieckiej podskoczyły i wykręciły, żeby ostatecznie wylądować w
Gorzkim Przylądku.
Sto dwadzieścia sekund później od strony miasta nadleciał z wizgiem pierwszy ścigacz, kierując się na drugą
stronę zatoki. Tu droga się kończyła, przechodząc w słynny punkt widokowy.
Ze swojego ukrytego punktu obserwacyjnego Solis dostroił teleskopowy wizjer snajperski T/Z z implantowaną
siatką, aby zidentyfikować żołnierzy wysypujących się ze ścigaczy i kierujących na nierówny teren. Dziesięciu,
dwunastu... piętnastu ludzi, plus dziesięć elitarnych robotów-morderców, podobnych do tych, jakie Ventress
sprowadziła do portu kosmicznego Phindar, oraz dwa plutony robotów-piechurów, żeby pomagały przy
przeszukiwaniu krzaków. Wkrótce miały się zapewne pojawić kolejne, bardziej wyspecjalizowane oddziały -
„komitet powitalny", jaki Dooku wysłał na spotkanie Yody.
O trzy minuty intensywnej wspinaczki od miejsca, gdzie wylądował B-7, znajdował się wlot do jaskini. Grupa
Yody powinna zdążyć bez problemu, pomyślał Solis. W jaskini z całą pewnością jeszcze zwiększą przewagę, o ile
łowcy nie przywloką ze sobą jakichś naprawdę wymyślnych czujników.
W sumie nic nieoczekiwanego - całkiem rozsądne otwarcie gry z obu stron, mocno zainteresowanych
spotkaniem, lecz pragnących zachować pod kontrolą jego miejsce i czas.
Solis skinął głową. Najwyższy czas ruszyć w kierunku jaskiń.
- Spóźniłaś się - spokojnie zauważył Dooku, kiedy zgrzana i zdyszana Whirry wbiegła do gabinetu.
- Jest mi niezmiernie przykro, panie, ale szukałam Panny Vix... o, tu jesteś, moje kochanie! - zawołała Whirry,
gdyż hrabia trzymał liska na rękach. Jedną wielką dłonią podtrzymywał brzuszek zwierzątka, drugą gładził
rudobrązową sierść. Lisek wyrywał się i piszczał w jego objęciach. Dyszał ciężko, a z ogromnych wytrzeszczonych
ślepiów wyzierał lęk.
Palce Dooku przesunęły się za uszkami stworzenia, po czym duża dłoń spoczęła na jego delikatnych jak gałązki
łopatkach.
- Powiedziałem ci, że będę miał gości: jednego, którego zaprosiłem, i kilkoro, których tu widzieć nie chciałem. -
Dooku dalej gładził przerażonego liska. - Przejrzałem uważnie pewne zapisy. Kiedy twój mąż oszalał, oddałaś
dziecko Jedi. - Dziecię - wyszeptała Whirry. - Ukradli mi go, brutale. Zabrali go, kiedy byłam nie tego... Krew
miałam na całej sukni... - nieobecnym wzrokiem spojrzała na swoją balową kreację, na plamy na obrąbku, nieco
ciemniejsze niż zwykły brud. - Ukradli mi go.
- Był tu wtedy robot - rzekł Dooku. - Kamerdyner Tac-Spec, który służył rodowi Malreaux przez dwanaście
pokoleń, a potem zniknął w tajemniczych okolicznościach. To dziwne, ale Asajj Ventress widziała takiego robota
kilka dni temu, jak podróżował z padawanem Jedi. Głaśnięcie, głaśnięcie. Lisek drżał i skamlał.
- Czyżbyś chciała tutaj kogoś sprowadzić, nie mówiąc mi o tym, Whirry? To by mnie... rozczarowało.
- To raczej miała być niespodzianka - wyszeptała kobieta.
- Nie lubię niespodzianek.
- Och. No trudno. - Z trudem przełknęła ślinę. - Przyjmuję, że możesz się skomunikować z robotem?
- Tak.
Hrabia spojrzał na nią uważniej.
- Tak, panie - poprawiła się szybko.
Dooku delikatnie przesunął dłonią po grzbiecie Panny Vix. Lisek szarpnął się i zaskowytał. Dooku podniósł
dłoń. Jego palce pełne były futra.
- Hm - mruknął. Strzepnął futro z palców i wrócił do głaskania. Kolejny skowyt i kolejna garść futra. Urwał,
jakby tknięty nagłą myślą. Odwrócił liska tak, żeby mogła zobaczyć dziury w sierści.
- Popatrz, Whirry... możesz odczytać swoją przyszłość?
Gospodyni spoglądała z drżeniem warg to na swojego pana, to na liska.
- Co mam zrobić, panie?
- Co się dzieje z tym twoim wytwornym gadżetem? - zapytała Scout Whie. Przedzierali się przez jaskinie już od
jakiegoś czasu, idąc śladem blasku miecza świetlnego Yody, kiedy robot zatrzymał się nagle, jakby
oprogramowanie mu się zawiesiło.
- Fidelis? - rozległ się głos Whie, ostry i rozkazujący. Echo poniosło się po korytarzach.
Rozległ się cichy warkot i brzęk. Fidelis wydawał się budzić ze snu. Potrząsnął głową. - Tak, paniczu Whie? -
Jakiś problem?
- Nie, panie, wcale. Po prostu... eee... przeglądałem moje wewnętrzne mapy.
- Chodźcie - rzekł Yoda. - Duża jaskinia tam jest. Odpocząć możemy.
- Nie potrzebuję odpoczynku - odparł Whie. Jego kroki, zawsze pełne wdzięku, teraz tryskały energią, a głos był
pełen podniecenia. - Muszę dotrzeć do domu. Scout mogła tylko ostrożnie wybierać drogę pośród ponurych jaskiń.
Oczy piekły ją od wysiłku, z jakim usiłowała przebić mrok. Już dwa razy od początku drogi podrapała sobie golenie.
Whie z kolei poruszał się jak przy świetle dziennym. Oczy lśniły mu jasnym, prawie opętanym blaskiem. - Moc jest
tu silna - rzekł i zaśmiał się z radości.
Miał rację. Nawet Scout ją czuła, ten nerwowy dreszcz, który przenikał ją do głębi, jakby cały świat pełen był
magnesów, a ona czuła ich przyciąganie poprzez żelazo we krwi. Whie czuł się z tym wspaniale, Scout uważała, że
to upiorne. W Mocy tutaj było coś dziwnego, jakieś ostre wrażenie nierównowagi, tak różne od łagodnego światła
Świątyni Jedi jak mokry, kwaśny wiatr Vjuna od powietrza w domu. Whie pobiegł naprzód. Fidelis podążał za nim.
Scout szła wolniej. Mistrz Yoda ujął ją za ramię.
- Spokojnie teraz - szepnął. - Słuchaj, padawanie. Zostawić tutaj was muszę.
- Zostawić nas? - syknęła.
- Czy Fidelisowi ufać można, nie wiem. Chronić twojego towarzysza padawana będzie, pewien jestem. Lecz
sprawy Jedi to całkiem co innego.
Prawda, niestety, pomyślała Scout, przypominając sobie zdradę Solisa.
Yoda pociągnął nosem.
- Droga na powierzchnię w pobliżu jest. Nią wyjdę. Ty i reszta w jaskiniach macie zostać. Jeśli wszystko pójdzie
dobrze, przyjdę do was. Jeśli za dwanaście godzin na spotkanie się nie stawię, wracajcie na statek i prześlijcie
wiadomość do Świątyni Jedi, że Yoda nie wróci. - Ale...! Dłoń ścisnęła ją za ramię.
- Twojego towarzysza padawana pilnować musisz! Vjun woła do Ciemnej Strony w nim!
- Zaczekajcie! - dobiegł ich gdzieś z przodu głos Whie. - Szkielety!
- To co ja mam z nim zrobić? - szepnęła Scout, lecz Yody już nie było.
Klnąc pod nosem, Scout wspięła się na naturalne stopnie z wapienia. Jedynym źródłem światła był majaczący w
oddali miecz świetlny Whie. Podłoga pokryta była szarym pyłem, delikatnym jak popiół. Nic tu nie rosło, choć
czasem Scout widziała małe kosteczki - szczątki zwierząt, które spadły w dół do jaskini przez otwór w ziemi lub
zostały tu zniesione przez falę przypływu. Gdzieś w oddali woda ściekała do podziemnego jeziorka: kap, kap, kap.
A każda kropla budziła echa, które zaraz cichły i umierały.
Scout przyszło do głowy, że każda kropla jest jak życie; wzbiera do istnienia pod niewidzialnym dachem jaskini,
po czym następuje krótki lot kończący się rozbiciem w zimnej wodzie - i tylko echa, jak wspomnienie, które po nich
pozostało, słabe, zamierające, wygasłe.
- Jak ci się zdaje, co się stało, Scout? - Usłyszała dziwny, wesoły głos Whie. - Lepiej pójdę sprawdzić! -
odpowiedział sam sobie wysokim, skrzekliwym tonem. Rozległ się grzechot, coś jakby stare gałązki uderzające
jedne o drugie. Scout wspięła się na krawędź otworu wiodącego do kolejnej jaskini i wtedy spojrzała na nią
roześmiana, biała ludzka czaszka. Kościste ramię wyciągnęło się ku niej i zamachało kościstą dłonią. Whie używał
Mocy, aby utrzymać w powietrzu delikatne kości. - Wyglądasz, jakby miała ci się przydać pomocna dłoń - rzekł tym
samym skrzekliwym głosem i unoszące się w powietrzu palce oplotły jej nadgarstek. Scout wrzasnęła i uderzyła
ramieniem o kamień. Kości trzasnęły i rozsypały się. Unoszący się szkielet - niewiele większy od dziecka -
wyciągnął dłoń, teraz już bez palców, i podniósł ją do pustego oczodołu.
- Ooo, teraz mam kikut - wyskrzeczał tym samym głosikiem małego chłopca. Drugi szkielet, wielkości
dorosłego człowieka, podpłynął w powietrzu do pierwszego.
- Uważaj, juniorze - odezwał się Whie w paskudnej parodii głosu matki. - Ona jest odważna. Serce Scout
załomotało.
- Whie, przestań, proszę.
- Trochę się tylko chciałem zabawić - rzekł Whie, pojawiając się nagle. - Scout, to nieprawdopodobne. W tym
miejscu jest coś dziwnego. Nie czujesz tego? Nigdy do tej pory nie czułem Mocy tak silnie. Zwykle musiałbym się
skoncentrować tylko na tym, żeby utrzymać kości w powietrzu, a teraz... - zanucił, wymachując mieczem świetlnym
jak pałeczką dyrygenta. Dwa szkielety zaczęły tańczyć.
- Odłóż te kości - poprosiła Scout, usiłując zachować zimną krew.
- Dlaczego? Ich właściciele już ich nie potrzebują. - To brak szacunku - zaoponowała. - Nie widzę...
- Whie, błagam cię. Proszę - jęknęła.
Milczenie.
- Dobrze. - Whie odwrócił się. Kości grzechocząc spadły na podłogę. - To rzeczywiście chyba niegrzecznie
straszyć małe dziewczynki.
Scout czekała, aż serce przestanie jej łomotać jak szalone.
- Whie? - Tak? - Wiesz, że nie zachowujesz się normalnie, prawda? Milczenie. - Wiem.
- To mnie przeraża - odezwała się Scout. - Moc jest tu bardzo silna, jeśli nawet ja to czuję. Mogę sobie
wyobrazić, co to musi znaczyć dla kogoś takiego jak ty. Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, aby jej używać, jeśli
nie musimy koniecznie. To jak... oddychanie zbyt dużą ilością tlenu. Ciemna Strona tylko czeka, żeby rozgorzeć. -
Mam dla ciebie nowinę, Scout. Ciemna Strona jest tu - rzekł Whie, klepiąc się po piersi. - Nosimy ją w sobie
wszędzie, gdziekolwiek się udajemy. Wyłączył miecz.
Zapanowała natychmiast całkowita ciemność. Gdzieś w oddali zebrała się kropla wody, nabrzmiała i spadła w
ciemną otchłań jeziora. Kap-kap-ap-ap-p.
Cisza.
W ciemności nagle pojawiły się świetliste punkty jak gwiazdy migoczące pod sklepieniem jaskini. - Widziałem
już te światła - odezwał się Whie.
- Świetliki - wyjaśnił Fidelis. - Kiedyś, kiedy byłeś małym dzieckiem, paniczu, schodziliśmy tutaj. Ty, twój
braciszek i ojciec, przed... chorobą. - Co się z nim stało?
Scout wyjęła miecz świetlny i ustawiła na najniższy poziom, żeby tylko dawał światło.
- Lepsze rodziny na Vjunie zazwyczaj miały wysoki poziom midichlorianów - rzekł Fideiis. - Była to oznaka
statusu. Vjun ustanowił intensywny handel z Republiką dopiero w ciągu kilku ostatnich pokoleń. Przedtem Jedi nie
mieli szans... proszę mi wybaczyć szczerość... terroryzować mieszkańców, zabierając im dzieci o szczególnych
zdolnościach, jak to mają w zwyczaju. W dawnych czasach Vjun miewał pewne kontakty z Sithami, ale ostatnie
postępy Republiki zaznaczyły pierwsze związki z kultem Jedi. Zainteresowanie zjawiskiem midichlorianów zawsze
oczywiście było bardzo duże, ale przybycie łowców dzieci Jedi w naturalny sposób skłoniło najlepsze rodziny do
zastanowienia się, jak najlepiej wykorzystać i zwiększyć swoje zdolności, aby zabezpieczyć się przed zagrożeniem,
jakie sobą przedstawiali... - odchrząknął lekko - ...przybysze. Hrabia, twój ojciec, należał do konsorcjum
zajmującego się genetycznym podwyższaniem naturalnego poziomu midichlorianów wśród populacji Vjun.
Eksperyment, szczerze mówiąc, udał się nad podziw.
- Chcesz powiedzieć, że stworzyli całą planetą ludzi wrażliwych na Moc, nie szkoląc ich, żeby umieli się nią
posługiwać? - zapytała ze zgrozą Scout.
- No tak, właśnie ten zapach czuję w powietrzu - mruknął Whie. - Szaleństwo. Wszyscy oszaleli, prawda? W
tych skałach wciąż, jeszcze słychać krzyki. Scout poczuła, że zaschło jej w ustach. - Whie?
- Nie słyszysz tego? Nie mogę sprawić, żeby zamilkły - rzekł. - Znowu się ciebie boję.
- Nie bój się. To moje miejsce. Mój dom. Znają mnie tutaj. - Zamieszał stopą w stercie kości. - Zdaje się, że to
matka i dziecko. Uciekli tu, żeby się ukryć przed moim ojcem, prawda?
- No cóż, panie - wyjąkał Fidelis. - Nie potrafią powiedzieć.
Scout podniosła dłoń, bo z oddali dobiegł ją odgłos kroków, szelest i szczęk metalu uderzającego o metal. A
potem, jakby dzięki jakiejś sztuczce akustycznej, rozległ się głos, który wprawdzie dobiegał przez szczelinę w
sklepieniu, ale zdawał się dochodzić z odległości kilku metrów.
- Rozstawić się w jaskiniach. Brać ich żywych lub martwych.
Scout drgnęła. - Roboty Dooku nas szukają.
- Czas ruszać - zgodził się Whie. - Hej, a gdzie jest mistrz Yoda?
- Odszedł. Powiedział, że powinniśmy spotkać się na statku za dwanaście godzin. - Nie słyszałem tego - odparł
Whie podejrzliwie. - Czemu powiedział tobie, a nie mnie?
- Nie wiem - warknęła. - Może dlatego, że teraz zachowujesz się naprawdę dziwnie.
Whie miał już odpowiedzieć coś nieprzyjemnego, ale ugryzł się w język. Skinął głową, zaciskając usta.
- Dobra odpowiedź. Nie jest mi łatwo tu przebywać. Myśli mi uciekają i muszę je chwytać. Używałem Milczącej
Medytacji, której nauczył mnie mistrz Yoda, kiedy byliśmy jeszcze w piątkę. Pamiętasz ją?
- Tak... - Siedzisz z przymkniętymi oczami, z językiem zwiniętym tak, aby dotykał podniebienia. Moc płynie od
głowy, rozpływając się po kręgosłupie, po szpiku kości udowych, a potem przesącza się punktem nacisku na stopach
aż do wyładowania. „Dziecko pełne Mocy jak chmura niosąca błyskawice jest", mówił Yoda. „Niech wyładowanie
przepłynie przez ciebie do ziemi, do ziemi". Wciąż jeszcze słyszała jego łagodny głos: „Odprężyć się musisz!". I
chichoty dzieci wokół niej w sennym, zalanym słońcem pomieszczeniu. W jej wspomnienie wdarł się głos Whie.
- To się przytrafiło mistrzyni Asajj Ventress, wiesz? Znalazła się na dziwnej, przerażającej planecie i Jedi
opuścili ją. Mistrz Yoda ją opuścił. - Sądzisz naprawdę, że to całość historii?
Whie wzruszył ramionami.
- Dziwny zbieg okoliczności. Tylko tyle. Fidelisie, zabierz nas jak najdalej od tych robotów, dobrze?
- Z pewnością, panie. Znam tu każdą szczelinę i zagłębienie. Możesz pójść za mną?
Padawani ruszyli za robotem. Scout szła jako druga, unosząc miecz świetlny rozsiewający bladoniebieskie
światło. Whie zamykał pochód. Grubość warstw kamienia ponad ich głowami nie wydawała się go wzruszać, lecz
Scout czuła niemal ten miażdżący ciężar, miliony ton metrycznych głazów przeżartych erozją i dziurami. Kilka serii
z moździerza, jeden granat i wszystko się zawali, grzebiąc ich żywcem. Przestań, powtarzała sobie. Jedi... nawet
młody, fanatyczny Jedi... nie pozwala sobie na panikę. Przez całe życie pracowałaś po to, aby podejmować to
ryzyko, Tallisibeth. Zapracowałaś sobie na ten strach. Co by pomyślał Jai Maruk? Na samą myśl o nim ciepły
smutek ogarnął jej serce. Przypomniała sobie, jak nad nim płakała, kiedy umierał w porcie kosmicznym Phindar.
„Nie zostawiaj mnie, mistrzu", błagała. Odpowiedział: „Nigdy, moja padawanko". Za jej plecami Whie zaśmiał się
nagle.
- Pamiętasz, co mawiał mistrz Yoda? „Kiedy na Ciemną Stronę patrzysz, ostrożny musisz być..."
- „...bo Ciemna Strona patrzy na ciebie" - dokończyła Scout.
Kap, kap, kap, cyk.
Hrabia Dooku siedział przy biurku w gabinecie, udając, że czyta codzienne meldunki z Wojen Klonów, ale w
istocie wsłuchując się w nieustanne bębnienie o szyby yjuńskiego deszczu. Uruchomił też inne zmysły, nie tylko
słuch. Yoda nadchodził.
Zbliżał się ostrożnie, cicho, ukrywając swoją obecność w Mocy, płynąc na jej powierzchni jak liść, łagodnie
unoszony na falach strumienia. Na Vjunie jednak Moc była ukierunkowana raczej na Ciemną Stronę i od czasu do
czasu mistrz musiał płynąć pod prąd. Właśnie na te chwile Dooku czekał. Raz, kilka minut temu, stary Jedi popełnił
błąd, stawiając stopę pod prąd, i wstrząs, jaki nastąpił, szarpnął posadami Château Malreaux, anonsując przybycie
mistrza jak odległy grzmot.
A może to nie był błąd. Może Yoda chciał, aby Dooku wiedział, że nadchodzi. Od tamtej pory wszystko ucichło.
Stary Jedi poruszał się jak ważka po powierzchni Mocy i nic nie zapowiadało jego nadejścia, z wyjątkiem
delikatnego mrowienia skóry Dooku. Czuł się, jakby był ślepcem w słońcu, a świt jawił mu się wyłącznie jako
blade, rozprzestrzeniające się ciepło.
Nie spodziewał się, że mistrz pozwoli się sprowadzić do Château Malreaux pod strażą. „Walka synchronizacją
jest - mawiał zawsze mistrz - a zadaniem wojownika jest zniszczyć synchronizację przeciwnika". Nawet teraz
Dooku widział w myślach swojego mistrza - małą, krępą postać w brunatnej szacie, rozdającą ćwiczebne miecze,
wokół roześmiane, rozchichotane dzieciaki, zapach świeżej bielizny i mat i mistrz przechadzający się przed nimi;
długie, chrapliwe westchnienie, a potem drobna postać wzywa Moc, by ją wypełniła. Oddziaływanie jest tak
potężne, że co silniejsze dzieci, w tym również i Dooku, czują je niczym prąd przepływający z narożników sali do
zrogowaciałych stóp Yody, przenikający strumieniem energii jego ciało; płomień w oczach, Moc zebrana na czubku
drewnianego miecza jak błyskawica zamknięta w klatce. Gdy mistrz podniósł wtedy stopą i uderzył nią w ziemią,
wydawało się, że to cala Świątynia drży w posadach. Tap, kap, tip.
Ciekawie byłoby zobaczyć Yodę. To jak odwiedzić dom swojego dzieciństwa. Dooku nie miał zamiaru
poddawać się nostalgii, lecz siedząc teraz z losem milionów w rakach, wśród podwładnych proszących o rozkazy,
ofiar błagających o litość, oczywiście kuszące było przypomnieć sobie te dawne, beztroskie czasy, kiedy był
chłopcem marzącym o istnieniach, które uratuje, zamiast liczyć trupy w tysiące. Dziwne - kiedyś był taki młody, że
każde życie wydawało mu się cenne.
Teraz jednak dorósł, wyzbył się sentymentów. Już nie był chłopcem, któremu można rozkazywać. Oczywiście, z
wyjątkiem Sidiousa.
Krążyły mu po głowie słowa Ventress. „Jak może pozwolić ci żyć?... Wykorzysta cię..." Niby próbowała
wykręcić się z kłopotów, ale, do licha, sprytnie wybrała metodę. To jedno trzeba było Asajj przyznać: miała
nieomylny instynkt, gdzie ugodzić, żeby zabić. „Musisz za dużo pozostawać na słońcu, hrabio..."
Dooku spojrzał na holomonitory pogrupowane na blacie biurka. Wiele obrazów domagało się jego uwagi: widok
bitwy na Omwat, panorama zniszczeń na Honoghr, sześć miesięcy po katastrofie toksycznej, kiedy dzięki
propozycji generała Grievousa zwiększono użycie broni biologicznej w kampaniach na Zewnętrznych Rubieżach,
obraz holograficzny z sali senatu w Republice, pilna informacja dotycząca dość raptownego wejścia na orbitę Vjuna
małego stateczku, ściganego przez dwa myśliwce przechwytujące z wysokoorbitalnych pikiet; aktualizacja w czasie
rzeczywistym informacji na temat żołnierzy, którzy podążyli za Yodą i dziećmi do jaskiń, oraz cały cykl obrazów
samego zamku: tereny frontowe, główny hol, wejście dla służby oraz hol przed jego gabinetem. Hrabia Dooku nie
przepadał za niespodziankami.
Tap, dip, tap! Deszcz padał teraz mocniej, waląc w szyby.
Sięgnął przed siebie, aby powiększyć obraz nadlatującego statku, który ścigały jego myśliwce. Nagle
znieruchomiał i spojrzał na swoją dłoń. Cholera, znowu zaczyna drżeć. Wrażenie ciepła na skórze zintensyfikowało
się jak rumieniec wstydu, a drżenie narastało. Czuł się dziwnie, zupełnie jakby się bał. Jego racjonalny umysł był
całkiem spokojny, ale z jakiejś przyczyny jego ciało reagowało tak, jak wtedy, kiedy był uczniakiem, który ma się
odezwać do pięknej dziewczyny: strach, wstyd, tęsknota i nadzieja, wszystko zmieszane razem. Tap. Tap!
Wreszcie hrabia zrozumiał, że to nie odgłos deszczu. Odwrócił się, żeby spojrzeć w okno gabinetu. W sposób
stanowiący zaprzeczenie grawitacji usadowiony na gzymsie, pięć pięter nad ziemią, siedział mistrz Yoda i stukał w
szybę kosturkiem. Deszcz spływał po jego pomarszczonej twarzy, roześmianej jak gargulec.
Szybki statek kurierski Hoersch-Kessel zmodyfikowanej klasy Chryya spadał przez atmosferę Vjuna jak piorun.
Dwa statki pikietujące Gildii Kupieckiej gorączkowo próbowały go dogonić. „Gorączkowo" jest tu odpowiednim
słowem, ponieważ pilot chryyi wydawał się nieobeznany z lądowaniem atmosferycznym. Zamiast wypalać prędkość
w drugich, płytkich seriach pętli w górnej atmosferze, szybki kurier spadał pod kątem graniczącym z
samobójstwem. Jego powierzchnia z wolna przybierała głęboki, złowróżbny, pulsujący pomarańczowy kolor. Za
statkiem - niczym ogon komety - ciągnęła się smuga przegrzanego powietrza i płonących pyłów.
Jeden ze ścigających statków leciał wyżej, trzymając się w pewnej odległości, bo nie miał odwagi zachować
tego niemożliwie stromego kąta zejścia. Drugi jarzył się już na czerwono, ale przypiął się do chryyi, krótkimi
seriami strzelając z przednich działek. Niebo jęczało, gdy statki przedzierały je na pół niczym flimsiplast. Chryya
podskakiwała i kręciła się radośnie w gradzie strzałów, aż wreszcie obróciła wieżyczkę do tyłu i wypuściła jeden
nieprzerwany strumień ognia.
Przez długą chwilę przednie deflektory statku pikietującego wytrzymywały.
Lecz kiedy przyszedł koniec, zniszczył go nie promień energii przeszywający pancerz, lecz sama temperatura
otoczenia, która osiągnęła punkt topnienia powłoki. Przez jedną ciągnącą się jak wieczność chwilę krawędzie statku
wydawały się zachodzić mgłą i spływać ku ziemi jak płonąca kropla krwi. Pilot usiłował wyjść z nurkowania, ale
potworne siły przeciążenia rozdarły topniejący korpus na części i statek rozsypał się, a deszcz płonących szczątków
spadł na zrujnowane miasto Gorzkiego Przylądka.
Kilka kilometrów dalej chryya delikatnie usiadła na ziemi jakieś sto metrów od opuszczonego B-7 Yody.
- Co to miało być? - zawołał Obi-Wan Kenobi, odpinając pasy fotela w wieżyczce strzelniczej. - Myślałem, że
pozwolisz nas rozstrzelać. Potem, że nas spalisz. A teraz byłem przekonany, że nas rozwalisz. Anakin wyskoczył z
fotela pilota i zachichotał. - O, to nic takiego, ja to nazywam... - Popisywaniem się?
- Popisywaniem? Nie chodzi o zwycięstwo, mistrzu. Roboty Federacji nadchodzą w dwóch szeregach od strony
B-7... sześć, siedem, w sumie osiem - dodał beztrosko, spoglądając na monitor taktyczny chryyi. - Chodzi o
zwycięstwo w dobrym stylu. - Położył dłoń na mieczu świetlnym i przygotował się do skoku z przedniego włazu. -
Gotów?
- Nie! - Obi-Wan opadł z powrotem na fotel artylerzysty i za pomocą działka laserowego wypalił otwory w
trzech robotach biegnących w ich kierunku, zanim pozostałe rozbiegły się jak oszalałe w poszukiwaniu schronienia.
- No dobrze, teraz jestem gotów.
Anakin wyjął z szafki przy przednim włazie dwa miotacze.
- Kocham, tę planetę. Jest cała pogrążona w Mocy. Czuję to od pierwszej chwili, kiedy dotknęliśmy atmosfery.
Jestem zwykle dobrym pilotem... - Wspaniałym pilotem - poprawił Obi-Wan.
- ...ale teraz to było tak, jakby powłoka statku i moja skóra stanowiły jedność. Czułem dokładnie, ile ciepła może
przyjąć, jaki moment, ile obrotów...
- Widać, że nie użyłeś Mocy, aby zjednoczyć się z moim żołądkiem. - Obi-Wan, wciąż lekko zielony na twarzy,
wybrał rusznicę laserową i kilka granatów. - Różnica pomiędzy Coruscant a tą planetą jest taka, jak między
pływaniem w jeziorze a w oceanie. Czuję się taki pełny życia...
Anakin dotknął blokady włazu i wyprysnął na zewnątrz wysokim skokiem. Otwór włazu natychmiast rozjaśnił
się jaskrawymi plamami ognia z miotaczy, ale on już był na zewnątrz, koziołkując w powietrzu, z miotaczem w
każdej ręce, strzelając raz po raz... dwa roboty zostały przedziurawione na wylot przez czujniki wideo i na oślep
pobiegły w dół wzgórza, sypiąc iskrami z uszkodzonych matryc.
Anakin zawisł w powietrzu na nieprawdopodobnie długi czas, upadł, przetoczył się przez ramię, wystrzelił
jeszcze dwukrotnie do robota, który próbował zajść go od tyłu, odstrzeliwując mu rękę razem z bronią i nogę w
kolanie, po czym zerwał się i stanął w doskonałej równowadze. Miotacze parowały w rzadkim deszczu Vjuna. -
Mógłbym chodzić po wodzie - oznajmił.
Roboty zaczęły się wycofywać - szybka, skuteczna akcja tych, które jeszcze nie zostały uszkodzone, choć dwa
na wpół oślepione wciąż kręciły się bezradnie po okolicy, wydając wysokie krzyki, które brzmiały jak nienaturalne,
mechaniczne wycie z bólu. Obi-Wan poszedł w ślady Anakina i wyskoczył na otwartą przestrzeń, odbijając ostrzem
miecza świetlnego kilka strzałów, które zdążyły jeszcze oddać uciekające roboty. - Czemu one tak wrzeszczą? -
spytał Anakin.
- Echolokacja. To najnowszy system naprowadzania: skrzeczą jak jastrzębionietoperze, usiłując wykonać
aktywną mapę soniczną terenu. Anakin spojrzał na niego podejrzliwie.
- Nie żartuję - odparł Obi-Wan. - To jedna z najnowszych modernizacji.
- Musiałem ją jakoś przeoczyć - mruknął Anakin, obserwując oślepione roboty, które obijając się o siebie,
dołączyły do swoich towarzyszy.
- Chodź, zobaczymy, czy mają tam Yodę i padawanów.
Pobiegli za wycofującymi się robotami, zatrzymując się tylko na chwilę przy B-7, aby się upewnić, że nie ma
tam jeńców Jedi. Roboty wspięły się na zbocze i wycofały do jaskini.
- Co o tym sądzisz? - zapytał Obi-Wan, podając Anakinowi makrolornetkę.
Teraz obaj leżeli płasko za niewielką, pokrytą mchem skarpą, wpatrując się w czarną szczelinę, ziejącą jak
wielka rana na tle jadowicie zielonego zbocza. Widzieli iskry światła na końcach luf robotów osłaniających wylot
jaskini. Anakin zamyślił się.
- Długi bieg w górę, żeby dostać się do jaskini. Brak osłony. Będą do nas strzelać z osłoniętych pozycji. Jeśli się
dobrze zastanowić, to jatka. - Też mi się tak jakoś zdawało.
Anakin odpiął od pasa małą żłobkowaną kulę i rzucił w górę.
- Czekaj! - zawołał Obi-Wan, ale było już za późno. Anakin zdążył użyć Mocy, aby poprowadzić granat do
wnętrza jaskini, gdzie po chwili rozległa się głucha, głęboka detonacja. Jedno uderzenie serca. Dwa.
Z otworu jaskini posypały się odłamki metalu jak konfetti. W chwilę później Obi-Wan poczuł głęboki,
rezonujący odgłos, który wstrząsnął ziemią pod jego brzuchem. Potem kolejny. I jeszcze jeden. Z wylotu jaskini
dobiegi odgłos walących się skał, a potem ogromna chmura pyłu, która wyrwała się z otworu jak oddech konającego
olbrzyma. - Świetnie - mruknął Obi-Wan. - Jaskinie się zapadają.
Całe partie zbocza nabrzmiały i sklęsły, mięknąc i ciemniejąc jak obity owoc pod cienką skórką vjuńskiego
mchu. Przetaczające się grzmoty walących się skał nie ustawały. Ziemia, wypchnięta przez eksplozję, zapadła się i
osunęła do stóp wzgórza. Uśmiech powoli zniknął z twarzy Anakina.
- Nie jestem pewien, czy ten granat to był dobry pomysł - zauważył Obi-Wan. - Chyba nie sądzisz, że Yoda tam
był, co? - spytał Anakin. - Albo padawani?
- Mam nadzieję, że nie. - Widząc przerażoną twarz młodzieńca, Obi-Wan złagodniał. - Jestem pewien, że
poczulibyśmy w Mocy, gdyby Yoda zginął. Ale następnym razem pomyśl trochę dłużej, zanim przemodelujesz
krajobraz, dobrze? - Tak, mistrzu - odparł Anakin. Technicznie rzecz biorąc, nie był już padawanem Obi-Wana, ale
często zdarzało mu się tak zachowywać, kiedy czuł, że narozrabiał. - Co teraz? Obi-Wan wstał.
- Teraz chyba... no, nie! - mruknął, spoglądając w dół. Jego szaty Jedi były splamione czymś zielonym, jakby
sokiem trującego owocu. A w miejscach, gdzie leżał na mchu, zmoczonych lekko kwaśnym deszczem planety, nitki
osnowy już zaczynały się rozkładać.
- Wiem, ja też czuję, że od tej mżawki skóra mnie piecze - rzekł Anakin.
- Co za ohydna planeta. - Obi-Wan otrząsnął się. - Nie chciałbym tu być ministrem turystyki.
Wskazał ręką wspaniale domostwo, położone mniej więcej kilometr w głąb lądu, zbudowane z białego kamienia
okolonego czerwoną cegłą.
- Chyba to tam zdążamy. Wygląda na coś bardzo w stylu hrabiego Dooku, a gdziekolwiek jest Dooku, Yoda
znajdzie się w pobliżu.
Moc zazwyczaj jedynie pomagała Scout przewidywać ruchy wroga, kiedy byli twarzą w twarz, ale nawet ona
uznała, że powietrze Vjuna było od niej aż gęste. Zanim jaskinie zaczęły się walić, poczuła na całym ciele
ostrzegawczy dreszcz.
- Fidelisie! Wynosimy się stąd! - wrzasnęła i robot, odpowiadając na jej rozkazujący, niecierpliwy ton, chwycił
ją za pas i wyciągnął.
Pędem wybiegli do wąskiego korytarza. Wtedy nastąpiła pierwsza eksplozja - kilka zdławionych trzasków, jak
niezbyt odległe strzały z miotacza, a potem przetaczający się grzmot, który nie tylko nie cichł, ale przybierał na sile
w miarę, jak jaskinie za nimi zaczynały się zapadać. Spojrzeli po sobie z ogromnym zdumieniem, kiedy stojące
powietrze jaskini zaczęło nagle wirować i pulsować jak szalona bryza. Podłoga korytarza zadygotała pod ich
stopami. - O rany - jęknęła Scout.
- Biegnijcie - wołał Fidelis. - Jesteśmy prawie bezpieczni! Szybko poruszając się w półmroku, przeciągnął ich
przez kolejny korytarz. Ciągnął Scout tak szybko, że jej stopy ledwie dotykały podłoża. Grzmot, ryk, przerażający,
ogłuszający trzask. - Jedno z jezior się osunęło! - poinformował Fidelis.
Scout próbowała zrozumieć, co to znaczy, kiedy nagle spadła na nich ściana wody. Widocznie w jednym z
podziemnych jezior otworzyła się nagle szczelina i to, co kiedyś było spokojnym i przewidywalnym zbiornikiem,
nagle zmieniło się w ruchomy wodospad, który runął na nich z góry. Pod strumieniem wody głowa Scout
odskoczyła raptownie i uderzyła w bok robota tak mocno, że dziewczynie pociemniało w oczach. - Paniczu! -
krzyknął Fidelis.
W pulsującym świetle miecza świetlnego Whie Scout zauważyła, że chłopca zwalił z nóg nagły strumień wody,
unosząc go z powrotem w głąb korytarza. Rozległ się kolejny ogłuszający huk i jaskinia, którą dopiero co opuścili,
zawaliła się. Fidelis cisnął Scout w bezpieczne miejsce i pognał z powrotem do korytarza, który zmienił się w
tymczasowe koryto rzeki. Prąd unosił Whie w kierunku nowo utworzonego wodospadu, z hukiem spadającego w
dół, w przepaść. Blada twarz chłopca pojawiała się i znikała pod powierzchnią lodowatej wody. Whie wyciągnął
rękę, usiłując chwycić jakikolwiek wystający głaz, zanim rzeka wciągnie go w otchłań na pewną śmierć.
Ignorując szok, jaki wywołała lodowata woda, i dzwonienie w uszach, Scout wezwała na pomoc wszystkie siły i
dodała swoją wolę do woli Whie, wykorzystując Moc, by przyszpilić jego dłoń do skały.
W kilka chwil później niebezpieczeństwo minęło. Jezioro opróżniło się z wody, prąd złagodniał i Fidelis dotarł
wreszcie do swojego pana. Robot wyciągnął chłopca z wody i wyniósł w bezpieczne miejsce. Scout poczuła
ogromną ulgę. - Dzięki - wyszeptał Whie.
- Za co?
- Czułem, jak mnie złapałaś. Skała była śliska, chwyciłem ją, ale wiedziałem, że tracę oparcie. A wtedy ty mnie
złapałaś i wytrzymałem. - Uśmiechał się, dysząc ciężko. Twarz miał mokrą i posiniaczoną. - Dzięki, że uratowałaś
mi życie. Nawet jeśli jestem pompatycznym, aroganckim pajacem.
- No cóż... jesteś moim aroganckim pajacem - warknęła Scout, ale zarumieniła się z radości. - Tym są dla siebie
Jedi.
Ziemia pod ich stopami znów się zatrzęsła. Kolejne tony kamieni zapadły się w głąb. - Chodźcie - rzekł Fidelis.
Pchał ich przed sobą wąskim korytarzem, mijając jedną, a potem drugą boczną jaskinię. Skręcił dopiero do
trzeciej. Jeszcze jedna szczelina, tak wąska, że Scout musiała się odwrócić bokiem, żeby się przecisnąć. Nagle pod
stopami poczuli równo obrobione kamienie. Znajdowali się w ciemnym korytarzu przypominającym pusty kanał. W
kilka chwil później stanęli przed drzwiami. Fidelis otworzył je.
- Szybko! - Zalało ich jaskrawe światło, oślepiając nawykłe już do ciemności oczy. Robot pchnął ich do środka i
zatrzasnął za nimi drzwi.
Whie mrugał raz po raz, oślepiony nagłym blaskiem. Stwierdził, że nie są już w piwnicy ani w lochu, lecz w
wygodnie urządzonym pokoju, z gobelinami na ścianach i ogniem trzaskającym wesoło na kominku. Na podłodze
leżał piękny dywan, tkany w sceny leśne i obrzeżony szkarłatem i beżem. Był to pokój z jego snu.
Tyle że wokół stało sześć robotów-morderców, czekających na nich z bronią gotową do strzału, a za nimi, obok
drzwi, przez które właśnie weszli, stała Asajj Ventress. - Pan Malreaux - rzekła leniwie. - Witaj w domu.
R O Z D Z I A Ł 11
Jak daleko sięgał pamięcią, Yoda większość czasu spędzał w Świątyni Jedi z najmłodszymi. Bawił się z nimi -
kiedy mieli po dwa lub trzy lata - w chowanego, w dwa ognie, w przyciąganie Mocą. Wczesne lekcje w ogrodzie,
gdzie uczył ich sekretnego życia roślin, nieopanowane okrzyki, zabawy z kwiatami, zbieranie ich wokół, żeby
obserwować, jak pająk tka swoją sieć albo jak pszczoła brzęczy w płatkach.
Kiedy zaczynały się pierwsze zajęcia walki, z upadkami, koziołkami i zabawami ćwiczącymi pracę nóg, Yoda
także je prowadził. Po pierwsze, odpowiadał im wzrostem. Pierwszym prawdziwym kontaktem z walką, jaki Dooku
pamiętał, była zabawa z „piórkowym dotykiem", jak ją nazywał mistrz. Celem gry było uświadomienie sobie
najsłabszych nawet, najdelikatniejszych zmian w ciśnieniu i równowadze, nauka kontrowania siły przeciwnika nie
za pomocą blokady większą siłą, lecz poprzez zwrócenie jego energii przeciw niemu samemu.
W miarę jak zdobywało się zręczność w tej grze - a Dooku był doprawdy jednym z najlepszych studentów na
roku - wkrótce zaczynała ona coraz bardziej przypominać sparring, gdzie zwycięstwo przechodziło w ręce tego
wojownika, który potrafił wytrącić przeciwnika z równowagi. Z wiekiem coraz częściej otwierali starcie w pozycji
gotowości, z palcami lekko złożonymi na przedramieniu partnera. Pierwsze pchnięcie Dooku było lekkie i szybkie
lub powolne i ciężkie; energia pochodziła z dołu lub spadała z góry, bądź też pojawiała się jako nagły cios w pierś.
Wygrał Turniej Dwunastu-i-Mniej, kiedy miał dziewięć lat, wykorzystując jedną ze swoich sztuczek: zaczynał
bardzo delikatnymi sondami, jakby sprawdzał swego nieprzyjaciela w dziecięcej grze, po czym naciskał wrażliwy
punkt na łokciu tamtego i atakował w chwili szoku i bólu.
Lecz choć był coraz lepszy, nigdy nie zdołał pokonać mistrza Yody. Nieważne, jakiej używał sztuczki -
pchnięcie Mocą od tyłu, uderzenie po oczach - mistrz zawsze wyczuł cios, zanim jeszcze został zadany, i
odskakiwał na bok jak szerszeń uciekający przed wściekłą dłonią. Za każdym razem, kiedy Dooku się już zdawało,
że osaczył starego Jedi i wykonywał ostateczne pchnięcie, Yoda roztapiał się pod ciosem jak człowiek schodzący po
schodach, z których ktoś w sekrecie ukradł dwa stopnie, Dooku stwierdzał, że znów wymachuje rękami i traci
równowagą. A potem pada. Szczególnie jednak frustrujące było to, że Yoda często przegrywał grę z piórkowym
dotykiem. Popychał chłopca lub dziewczynkę nawet w połowie nie tak utalentowaną jak Dooku, która niezdarnie
uciekała w bok, a mistrz padał u jej stóp, robiąc żałosne miny, podczas gdy dzieci zanosiły się śmiechem i krzyczały
z radości. Pozwalał im zwyciężyć. Dooku wiedział o tym. Budził w nich pewność siebie. Nigdy jednak nie przegrał
z Dooku. Ani razu. To było niesprawiedliwe, jawnie niesprawiedliwe. Przez sześć miesięcy Dooku atakował z coraz
większą siłą i furią, próbując wszystkiego, by zwyciężyć, ale jednocześnie jego własna równowaga stawała się coraz
bardziej wrażliwa, więc kiedy przegrywał, a przegrywał zawsze, zawsze, zawsze, robił to w sposób coraz bardziej
spektakularny. Obrał sobie za punkt honoru przegrywać brzydko i boleśnie. Wzywał wszystkich, aby dostrzegli, jak
niesprawiedliwie traktuje go Yoda.
Dooku zagrał po raz ostatni w wieku dwunastu lat. Yoda przychodził na lekcje walki wręcz raz na tydzień lub
rzadziej i przez całą wiosnę walczyli w długiej serii coraz bardziej poniżających porażek, z których Dooku zaczął
nagle czerpać dumną, wzgardliwą, pełną goryczy satysfakcję. Teraz dwukrotnie przewyższał mistrza wzrostem, a
jednak Yoda nadal nie pozwolił mu wygrać. Ani razu. Oczywiście, nigdy też nie przyznał się, jak to robi, a Dooku
był zbyt dumny, aby sprawić mu przyjemność skargą lub głośnym wyrażeniem żalu.
Skłonili się sobie i Dooku stwierdził, że tym razem ze swojej klęski uczyni coś spektakularnego, tak
oczywistego, iż każdy będzie musiał zauważyć, co się dzieje. Uznał, że sam sobie złamie ramię.
Wyprostowali się po ukłonach. Dooku ustawił się w pozycji gotowości, uspokajając się i szykując na przyjęcie
bólu. - Wygrałem - rzekł Yoda.
- Co? - wykrzyknął Dooku. - Przecież nawet nie zaczęliśmy!
- Kiedy jeden wojownik równowagę straci, zwyciężył przeciwnik - spokojnie wyjaśnił Yoda. - Wygrałem.
I w tej chwili, jak zawsze zresztą, nastąpił nagły ruch i upadek. Dooku zrozumiał, że Yoda ma rację. Nieważne,
jak bardzo się starał, by jego członki były elastyczne, duma pozostawała sztywna. W nią zawsze uderzał Yoda, nie
pozwalając mu zwyciężyć, aż przyszła taka chwila, że stanął do starcia z zamiarem przegranej. Oświecenie było tak
gwałtowne, że zniósł je z wielkim trudem. Zamrugał, oszołomiony geniuszem nauk mistrza, które ukazały mu jego
słabość. Sam nigdy by na to nie wpadł, choćby nie wiadomo ile razy walczył ze swoimi kolegami.
- D-dziękuję - wyszeptał, czując, jak w brzuchu kłębi mu się szalona mieszanina wściekłości, poniżenia i
bezgranicznej wdzięczności. Twarz starego Jedi rozpromieniła się uśmiechem. Chwycił dłoń Dooku i przyciągnął
go ku sobie, po czym uściskał serdecznie. - Jeśli upadać będziesz, uczniu... złapię ciebie!
Tej nocy, leżąc na pryczy, czuł, jak w jego sercu kotłują się dwa niezrozumiałe uczucia. Ten wstrząs,
zachwianie, zawieszenie w przestrzeni bez równowagi... znów przechytrzony i pokonany, a potem ten ciepły, pełen
zachwytu uścisk, fizyczna obietnica, podana z bezpośredniej bliskości: „Jeśli upadać będziesz, uczniu... złapię
ciebie!"
Właśnie ten wstrząs i upadek, ten brak równowagi, nagły i nie do uniknięcia, znów ogarnął Dooku po tych
wszystkich latach, kiedy patrzył na starego, roześmianego goblina, który siedział na gzymsie i ociekał deszczem.
Przyszło mu do głowy, że mógłby jednym uderzeniem Mocy stłuc okno i zasypać starego mistrza odłamkami,
spychając go z gzymsu. Wyobraził sobie zakrwawionego, nieprzytomnego Yodę spadającego w dół, by roztrzaskać
sobie czaszkę na kamieniach. Wszystko wtedy skończy się raz na zawsze i Dooku nie będzie musiał przeżywać tego
dziwnego, niezrozumiałego zmieszania. Ręce przestaną mu drżeć, stanie się suchy i napięty, suchy, napięty i pusty
jak bęben, na którym zagra Darth Sidious. Jakież to będzie łatwe.
Lecz Yoda na pewno jest na to przygotowany, nie pozwoli się zniszczyć tak łatwo. Hrabia Dooku był dumny z
tego, że potrafi zobaczyć rzeczywistość taką, jaka jest naprawdę. Otworzył okno. - Wejdź, mistrzu!
Yoda zeskoczył z gzymsu na biurko Dooku, klucząc pomiędzy wyświetlanymi na nim obrazami i otrząsając się
jak pies. Fontanna vjuńskiego deszczu ochlapała blat i grzbiety wielu cennych woluminów należących do kolekcji
Dooku. Yoda miał przy sobie miecz świetlny, lecz broń zwisała mu u boku. W jednej dłoni miał laseczką -
zastanawiające, jak wspiął się na gzyms okna na piątym piętrze ani na chwilę nie wypuszczając jej z dłoni. W
drugiej trzymał różę Malreaux - kremowe płatki okolone krwawą czerwienią.
- Zrywasz róże z mojego żywopłotu? - odezwał się bez sensu Dooku.
Yoda uniósł kwiat.
- Tak. Piękna rzecz to jest - rzekł, przyglądając się ostrym jak igły kolcom. Nachylił kremowo-szkarłatną główką
kwiatu ku sobie i powąchał. Przymknął oczy, przez chwilą rozkoszując się cudownym zapachem, odwiecznym,
dzikim, uderzającym do głowy, ostrym i emocjonującym jak dziecięca tajemnica.
- Właściwie postanowiłem tu zostać z powodu róż - tłumaczył się Dooku. - Na Vjunie jest wiele innych
pałaców, które również by mi odpowiadały. Na Serenno też mieliśmy róże i sądzę, że to chyba one przypomniały mi
o domu. - Pamiętasz je, prawda? - zapytał Yoda lekko.
- Oczywiście, powiedziałem tylko...
- Sprzed...?
- Ach - Dooku zaśmiał się. - Szczerze mówiąc, tak. To jedno z niewielu wspomnień, jakie zachowałem sprzed
czasów Świątyni Jedi. Był gorący dzień, tyle pamiętam. Jasny, słońce lało się z czystego nieba. Zapach róż był
bardzo silny, jakby to słońce wysysało go z nich i unosiło ku sobie. Jakby spalało je niczym kadzidło. Ukrywałem
się w różanym ogrodzie, palec mi krwawił. Chyba musiałem bawić się wśród krzewów i ukłułem się. Wciąż
pamiętam, jak wysysałem krew. Jak wypływała z dziurki w skórze. - Ukrywałeś się?
- Co? Yoda przykucnął na biurku Dooku. - Ukrywałeś się, powiedziałeś.
Wysunął krótkie nóżki poza krawędź blatu i zaczął nimi machać. Nawet nie zwracał uwagi na obrazy z Omwat,
wyświetlane teraz na jego głowie.
- Do domu nie poszedłeś ani po bandaż, ani o całusa poprosić? - Moja matka była wściekła, kiedy się
skaleczyłem. Yoda spojrzał na niego z zainteresowaniem. - Wściekła?
- To nie w naszym stylu - gwałtownie odparł Dooku. - Hrabiowie Serenno nie skarżą się i nie płaczą. Rodzimy
się, aby się opiekować innymi. Nie oczekujemy, że inni zaopiekują się nami. - A jednak twój palec... boleć to
musiało.
- Nie oczekuję, że zrozumiesz - syknął Dooku. Poczuł nagle gniew na Jedi, absurdalny gniew bez przyczyny.
Brak równowagi. Rozległo się stukanie do drzwi.
- Co jest? - zawołał Dooku ostro.
Drzwi otworzyły się ze zgrzytem i do gabinetu wbiegła wyraźnie podniecona Whirry.
- Dziecię! - zawołała. - Dziecię wróciło! Ale ziemia osuwa się zbyt szybko, żebym zdążyła z niej wyczytać
przyszłość. Obawiam się, że młoda pani może mu zrobić coś złego. Jeśli pan wybaczy, hrabio...
Mały lisek wbiegł do gabinetu, prześlizgując się między jej nogami. Wyczuł zapach Yody, zatrzymał się na
sztywnych łapach, wygiął grzbiet i zasyczał. Yoda spojrzał na niego gniewnie z blatu, obnażył zęby i odpowiedział
podobnym syknięciem. Whirry podskoczyła z cichym okrzykiem.
- Ależ to musi być jeden z tych paskudnych piwnicznych goblinów! - zawołała, patrząc na Yodę. - Niech się
Wasza Lordowska Mość nie martwi, wezmę miotłę i dam mu po głowie!
- Mistrz Yoda może i jest stary, mały i pomarszczony jak trujący zielony kartofel - zauważył hrabia Dooku - ale
jest moim gościem i wolałbym, żebyś jednak nie biła go miotłą, jeśli sobie tego nie zażyczę.
- Och! Więc to jest gość Waszej Lordowskiej Mości? - zdziwiła się gospodyni. - Każda potwora znajdzie swego
amatora, tak mówią... ale czy mógłby pan porozmawiać z tą damą z nożami w oczach i dopilnować, żeby nie zrobiła
Dziecięciu krzywdy? Zrobiłam wszystko, co Wasza Lordowska Mość kazał, robot przyprowadził ich tutaj jak stynki
w sieci - dodała żałośnie, a jej obfita pierś falowała z emocji pod brudną różową suknią balową.
- W tej chwili jestem zajęty - odparł Dooku ostro. - Asajj może się bawić czym chce, jeśli o mnie chodzi, nawet
myszami ze śmietnika. - Ale, panie...!
- Nie udawaj, że go kochasz - rzekł hrabia surowo. - Gdybyś go kochała, nie oddałabyś go. Whirry spojrzała na
niego wstrząśnięta.
- Kochać Dziecię? Oczywiście, zawsze go kochałam...
- Miałaś piękny dom, bogactwa, wszystko, czego może zażądać kobieta, a jednak go oddałaś - ciągnął Dooku. -
Jedi przybyli jak żebracy do twoich drzwi, poprosili o twojego pierworodnego, twojego dziedzica, twoje drogocenne
Dziecię... - Twarz hrabiego pobladła. Zdradliwa dłoń znów zaczęła się trząść. - Wysłałaś go na odległą planetę,
nigdy nie dostawał od ciebie listów ani wiadomości, wyrzuciłaś go z jedynego domu, jaki miał, pozwoliłaś zamknąć
w Świątyni i odebrać mu wszystko, co prawowicie mu się należało. A teraz masz czelność tu przychodzić i
twierdzić, że go kochałaś? Kochałaś? - krzyczał hrabia.
Whirry i jej lisek wycofywali się z gabinetu z przerażeniem w oczach. Dooku opanował się wreszcie.
- Matka? Syn? Miłość? - rzekł ze znużeniem w głosie. - Nie znasz nawet znaczenia tych słów. -Odprawił ją
machnięciem ręki. - Zostaw nas.
Gospodyni obróciła się na pięcie i uciekła. Lisek przez chwilę stał jeszcze w drzwiach, wpatrując się w hrabiego
Dooku i mistrza Yodę. Ale i on po chwili odwrócił się i odbiegł. Dooku potarł czoło znużoną dłonią.
- Wybacz. Jak wiesz, większość ludności Vjuna oszalała. Whirry nie stanowi wyjątku.
- Wszyscy na Vjunie szaleni się stają, tak myślę - mruknął Yoda. -Wcześniej czy później.
- Wybacz moje komentarze na temat Świątyni. Wiesz, że nigdy nie wątpiłem w twoją dobroć - mówił dalej
Dooku. - Ale... mówię to z całym szacunkiem... są pewne sprawy, których postanowiłeś nie widzieć, mistrzu.
Zasady Jedi... twoje zasady... są szlachetne. Lecz Jedi stali się narzędziem w rękach skorumpowanej Republiki.
Gdybyś tylko chciał ujrzeć prawdziwą sprawiedliwość...
Yoda podniósł wzrok i spojrzał Dooku w oczy z tak nieskończonym, odległym znudzeniem, że hrabia zająknął
się i zamilkł.
- Nie kłam mi, Dooku - rzekł Yoda, leniwym machnięciem laseczki strącając z blatu cenną statuetką. - Tych
ruchów ze mną nie próbuj. Sora Bulq nie jestem, w sieć ideałów schwytać się nie dam. Błahostka. Zachowaj ją dla
młodych. Ja nie jestem młody - dodał, zwracając na Dooku głębokie, zielone oczy. - Stary jestem. Znudzić łatwo
mnie możesz. Nawet Yodę. Uczuć twoich nie zranię. Znudzenia nie okażę. Słuchać o szlachetności i
sprawiedliwości od ciebie? Po to całą galaktykę przebyłem? - Zaśmiał się. Był to najbardziej nieprzyjemny, pełen
goryczy i znużony śmiech, jaki Dooku kiedykolwiek słyszał.
Myślał, że już nic nim nie wstrząśnie. Ale niesmak w głosie Yody był dla niego prawdziwym szokiem.
Yoda spojrzał na podłogę, rysując w powietrzu drobne wzorki końcem laski.
- O czymś prawdziwym lepiej mów. Drogę inną mi pokaż, jak wojnę zakończyć. O takich rzeczach mi
opowiedz, które Dooku wie, a nie wie Yoda. - Hrabia spojrzał na mistrza ze zdumieniem. - Przez całą galaktykę
przyjechałem po jedno, Dooku. - Tak, mistrzu? - zapytał Dooku, nienawidząc się za te słowa od chwili, kiedy zaczął
je artykułować. Teraz miał tylko jednego mistrza i to bardzo zazdrosnego. - Oczywiste to jest chyba, co, Dooku? - I
znów Yoda spowodował to samo: nieoczekiwany wstrząs, utrata równowagi. Świat wywrócił się na lewą stronę,
kiedy Yoda rzekł: - Dooku, zmień mnie. Błagam. Wielkość Ciemnej Strony mi pokaż.
Daleko w dole, w Komnacie Łez Château Malreaux Scout z cichym mruknięciem sięgnęła po miecz świetlny.
Ventress uderzyła ją w głowę krótkim, bolesnym ruchem. Dziewczyna osunęła się na podłogę. - Nie ruszaj się,
dopóki ci nie pozwolę - wycedziła.
Na kominku po drugiej stronie pokoju palił się ogień. Drewno było wilgotne, płomienie trzaskały i sypały
iskrami. Cienkie pasma gorzkiego dymu unosiły się z polan i dryfowały w kierunku sufitu.
Scout jęknęła i podniosła się na klęczki, czekając, aż gwiazdy znikną spod jej powiek. Krew spływała z rozcięć
na skórze głowy, skapując na bogato haftowany dywan. Małe, czerwone krople. Kap-kap. Czerwone plamki na
dywanie. Kap-krap-kap-krap-plum.
- Dziękuję - rzekła Asajj, patrząc na Fidelisa. - Któż nie cieszyłby się z uroczego postępku wytwornego
przedmiotu wytwornego dżentelmena? O, nie bądź taki wstrząśnięty - zwróciła się do Whie. - Myślałeś, że moja
obecność tutaj to tylko pech? Whie spojrzał na Fidelisa. - Ale... miałeś przecież się mną opiekować.
- Istotnie, panie - odparł Fidelis z lekko zakłopotaną miną - Ale twoja matka wciąż jeszcze jest głową rodu
Malreaux i powiedziała mi, że to będzie najlepsze dla was obojga... na dłuższą metę, w świetle interesów rodu
Malreaux, jeśli panicz mnie rozumie... abyście oboje doszli do porozumienia z hrabią Dooku i jego... hm...
przedstawicielami. Ventress zachichotała.
- Trudno dzisiaj o dobrą pomoc. Wiesz, z kim się bawiłeś, chłopaczku? To kamerdyner Tac-Spec. Bardzo
niebezpieczny. Kosztuje dzisiaj tyle, co mała planeta, oczywiście u kolekcjonera. - Zmarszczyła brwi. -Właściwie
przydałoby mi się trochę grosza. Cena małej planety... brzmi nieźle. Prezentuj broń - rzuciła nieobecnym tonem.
Roboty-mordercy natychmiast poderwały karabiny i wycelowały w pierś i głowę Whie. - Co robisz? Żądam
rozmowy z lady Malreaux - zawołał Fidelis. - Opuśćcie to natychmiast albo będę zmuszony podjąć pewne kroki -
dodał znaczącym tonem. - Nie bądź idiotą. Nawet ty nie jesteś w stanie pokonać mnie i sześciu robotów, zanim
zabijemy chłopca. A zabiję go, jeśli będziesz mi sprawiał kłopoty. Dałam mu szansę przeżycia podczas naszego
ostatniego spotkania.
Scout ciężko podniosła się na nogi, rękawem ocierając krew z oczu. Zerknęła na Fidelisa, zastanawiając się, co
robot teraz zrobi. W jego receptorach prawie było widać przetwarzane liczby i schematy, kiedy analizował sytuację
taktyczną. Asajj wyjęła ciężki pistolet. - Wiesz, co to jest?
Padawani spojrzeli po sobie tępo. Fidelis przestąpił z nogi na nogę i odchrząknął. - Eraser sieci neutralnych -
rzekł.
- Właśnie - Asajj odparła uprzejmie. - Weź go. - Podała mu broń. - No, już, robocie. Bierz to albo... - Jej oczy
przeniosły się na Whie. Fidelis powoli sięgnął po niebezpieczną broń.
- Przyłóż go do głowy i naciśnij spust - rzekła Asajj.
Kap-kap-kap. Po twarzy Scout płynęły kolejne krople krwi.
- No już, robocie. Przyłóż go do głowy i naciśnij spust. Albo ja odstrzelę chłopakowi głowę. Na co czekasz? -
spytała. - Czy to jest ta legendarna lojalność, o której tyle słyszałam? Przecież Malreaux jest teraz w widocznym i
rzeczywistym niebezpieczeństwie. Whie oblizał wargi.
- Fidelisie, nie rób tego. Ja tu nie umrę. Na pewno. Mogę być zabity jedynie przez Jedi. Widziałem to we śnie.
Nie marnuj życia.
- To bardzo duże ryzyko, jeśli opierasz się na informacji ze snu - odparła Asajj. - A jeśli nawet to prawda, to jak
sądzisz, dlaczego? Ponieważ Fidelis ocali ci życie. Złoży ostateczną ofiarę, jak każdy dobry robocik. Wie, co do
niego należy, prawda? Robot spojrzałby na nią z nienawiścią, gdyby był zaprogramowany na to uczucie. Podniósł
eraser do głowy. - Proszę tylko pamiętać, że służyłem rodowi Malreaux. - Fidelisie, nie! Nie rób tego! Robot
spojrzał na niego.
- Nie wiedziałem, że to się tak skończy - rzekł i przycisnął spust.
Scout i Whie krzyknęli równocześnie. Oczy robota stały się puste, korpus osunął się na podłogę w
konwulsyjnych drgawkach. Wzdłuż map obwodów popędziły błękitne nitki iskier, w miarę jak mordercze prądy
przenikały jego kanały przetwarzania, spalając je niczym cieniutkie strumienie kwasu. Robot rzucał się i dygotał
przez dłuższą chwilę, aż wreszcie wydał z siebie potworny, grzechoczący, mechaniczny dźwięk, jak wibroostrze
spadające w głąb rury. Była to upiorna parodia ludzkiego krzyku, który trwał i trwał, aż wreszcie robot
znieruchomiał - był już tylko stertą elektroniki leżącą na dywanie.
Asajj spojrzała na niego i lekko trąciła martwą maszynę końcem buta.
- Lojalność - mruknęła filozoficznie. - Zawsze cię wykończy.
Wspaniałą cechą super dokładny eh czujników słuchowych Einblatz/Docker z wbudowanym oprogramowaniem
analizy głosu w czasie rzeczywistym i możliwościami mikrofonu kierunkowego HyperBolic™ było to, że dawało
się je wyłączyć, myślał Solis z rozpaczą, siedząc w swojej kryjówce po drugiej stronie drzwi piwnicy i czekając, aż
śmiertelny krzyk Fidelisa ucichnie wreszcie.
Solis także nie był zaprogramowany na nienawiść, ale szybko się uczył.
- Chcesz, żebym ci opowiedział o potędze Ciemnej Strony? - zapytał Dooku ze zdumieniem.
Yoda znów miał smocze oczy: półprzymknięte, lśniące zielono spod ciężkich powiek.
- Silna, silna jest Ciemna Strona w tym miejscu - wymamrotał. - Dotknąć jej możesz jak brzucha węża
ślizgającego ci się po dłoni. Posmakować jej możesz jak krwi w powietrzu... Opowiedz mi o Ciemnej Stronie,
uczniu. - Nie jestem już twoim uczniem - rzekł Dooku.
Yoda pociągnął nosem, zaśmiał się, machnął w powietrzu wygiętą laską.
- Myślisz, że Yoda nauczać przestaje tylko dlatego, że uczeń słuchać go nie chce? Yoda nauczycielem jest. Yoda
uczy, tak jak pijacy piją, jak zabójcy zabijają - dodał miękko. - Ale teraz ty nauczycielem będziesz, Dooku.
Opowiedz: trudno jest odnaleźć siłę Ciemnej Strony?
- Nie. Wiedza Sithów to jedna sprawa. Ale żeby poczuć potęgę Ciemnej Strony, żeby ją poznać, musisz tylko...
pozwolić na to. Odprężyć się. Nosimy ją w sobie - rzekł Dooku. - Na pewno sam już o tym wiesz. Z pewnością
nawet Yoda ją czuł. Ciemność, by zrównoważyć światło, czeka w tobie przez pół życia niczym sierota. Czeka, aż ją
przyjmiesz do domu.
Wszyscy czegoś pożądamy, Yoda. Wszyscy się boimy. Wszyscy jesteśmy osaczeni. Jedi uczy się tłumić te
uczucia. Ignorować je. Udawać, że nie istnieją, a jeśli nawet, to dotyczą kogoś innego, nie nas. Nie tych czystych.
Nie obrońców. - Dooku stwierdził, że krąży po pokoju. - Poznać Ciemną Stronę to przestać kłamać. Przestać
udawać, że nie chcesz tego, czego chcesz. Przestać udawać, że nie boisz się tego, czego się boisz. Połowa dnia to
noc, mistrzu Yoda. Aby widzieć prawdę, musisz nauczyć się widzieć w ciemności.
- Hm... - zamruczał Yoda, przymykając oczy. - Ciemna Strona siłę mi dać może, tak?
- Siłę ponad wszystko. Kiedy zrozumiesz własne zło i zło w innych, okaże się, że są oni żałośnie łatwi do
zmanipulowania. To jeszcze jeden rodzaj zabawy w piórkowy dotyk - mówił hrabia. - Ciemna Strona ukaże ci
miejsca, w które możesz uderzyć inną istotę. Jej lęki i potrzeby. Ciemna Strona daje ci do niej klucz.
- Tak, tak... Bardzo ładne to jest, lecz Yoda ma już siłę - odparł wiekowy mistrz, przyglądając się swoim
kosmatym stopom. - Żyję w pałacu większym od tego, jeśli Świątynia to pałac. Dooku jest panem armii... lecz Yoda
też jest panem armii. Więc jak dotąd jesteśmy równi.
- Czy istnieje coś takiego, jak zbyt wielka potęga? - zastanawiał się Dooku. - Na przykład - ciągnął ostrożnie -
pamiętam czas, kiedy twoja Moc była zdecydowanie większa od mojej. Dzisiaj jednak ja urosłem, a ty się
skurczyłeś. Jesteś w mojej cytadeli. Mam na swoje rozkazy sługi i roboty oraz własne moce, które, jak sądzę,
pokonają nawet ciebie. Prawdopodobnie jednym słowem mogę sprawić, że zginiesz. A bez ciebie jak długo
przetrwają drogie ci istoty? Mogę je mieć jednego po drugim. Mace'a i Żelazną Rękę, Obi-Wana i drogocennego
młodego Skywalkera też. Z pewnością czułbyś się bezpieczniejszy, gdyby tak nie było. Yoda przechylił głowę na
bok.
- Anakina nie lubisz chyba?
- Może za bardzo przypomina mi mnie samego w tym wieku. Arogancki. Impulsywny. Dumny. Wiem, że
skromność i pokora są na poczesnym miejscu pośród Wymuszonych Cnót, tych, których człowiek nigdy nie nabywa
z własnej woli. Jeśli jednak Los szuka narzędzia, aby upokorzyć młodego Skywalkera, to wyznam, iż chętnie
zgłoszę się na ochotnika.
Yoda sięgnął laseczką za plecy, usiłując podrapać się dokładnie pomiędzy łopatkami.
- Mocy nad istotami nie potrzebuję. Co jeszcze dać mi może ta twoja Ciemna Strona? - W jaką grę grasz ze mną,
mistrzu Yoda?
Yoda uśmiechnął się, kiedy usłyszał słowo „mistrz" - niech będzie przeklęte - i wzruszył ramionami.
- To nie żadna gra. Marnotrawstwem ta wojna jest. Nawet ty się z tym zgadzasz. Świecą ci przesłałem, więc
wiesz, że do domu zawsze wrócić możesz. Wiemy to obaj, a jeśli powrót do Świątyni twoim życzeniem jest, zabiorą
cię tam.
- To bardzo uprzejme - odparł Dooku oschle. - Miło, że ofiarujesz mi ramię, na którym mogę się wesprzeć.
- Zawsze złapię cię, kiedy będziesz upadał - zapewnił Yoda. - Przysięgałem.
Dooku skrzywił się, jakby ukłuty.
- Ale inny sposób na zakończenie wojny jest. Jeśli przyłączyć się do mnie nie chcesz, może ja do ciebie przystać
powinienem. Powiedz mi coś jeszcze - nalegał Yoda. - Skoro władza nad istotami nie jest mi potrzebna, co jeszcze
Ciemna Strona zrobić dla mnie może?
- A czego byś chciał? - warknął Dooku. - Powiedz mi, czego chcesz, a ja ci pokażę, jak Ciemna Strona może ci
pomóc to osiągnąć. Chcesz przyjaciół? Ciemna Strona może ich do ciebie zwabić. Kochanki? Ciemna Strona
rozumie namiętność w taki sposób, w jaki wy nigdy jej nie pojmiecie. Chcesz bogactw... wiecznego życia...
głębokiej mądrości...?
- Chcę... - Yoda podniósł ręką, w której trzymał kwiat, i powąchał go jeszcze raz. - Chcę różę. - Bądź poważny -
zniecierpliwił się Dooku.
- Poważny jestem! - krzyknął Yoda. Poderwał się na nogi. Stojąc na blacie biurka był niemal równy wzrostem
hrabiemu. Władczym gestem wyciągnął kwiat do swojego dawnego ucznia. - Jeszcze jedną różę stwórz dla mnie!
- Ciemna Strona wypływa z serca - tłumaczył Dooku. - Nie jest podręcznikiem tanich magicznych sztuczek.
- Ale taką sztuczkę chcę zobaczyć! - upierał się Yoda. - Sztuczkę, która wywabi kwiat z ziemi. Sztuczkę, która
rozpala słońce.
- Moc to nie magia. Nie mogę stworzyć kwiatu z powietrza. Nikt nie może. Ani ty, ani lord Sithów. Yoda
zamrugał oczami.
- Moja Moc może. Wiąże wszystkie żywe istoty, Moc, którą ja rozumiem.
- Mistrzu, to gra w słówka. Moc jest taka, jaka była zawsze. Ciemna Strona to nie jest inna energia. Używać jej
to znaczy tylko otworzyć się na nowe sposoby władania tą energią. Sposoby, które wiążą się z sercami żywych istot.
Zapragnij czegoś innego. Zapragnij władzy. - Mam władzę.
- Zażądaj bogactwa.
- Bogactwa nie potrzebuję.
- Zapragnij być bezpieczny! - zawołał Dooku z rozpaczą. - Wolny od lęku!
- Nigdy nie będę bezpieczny - rzekł Yoda. Odwrócił się tyłem do Dooku; bezkształtna bryła pod zniszczonym,
spalonym przez kwas płaszczem. - Wszechświat jest zimny i wielki, i bardzo ciemny: to jest prawda. To, co
kocham, zabrane mi zostanie wcześniej czy później. Nie ma takiej mocy, ani jasnej, ani ciemnej, która uratować by
mnie mogła. Zamordowany Jai Maruk został, kiedy pod moją opieką był. I Maks Leem, i wielu, wielu innych Jedi
straciłem. Rodziną moją oni byli.
- Więc bądź o to wściekły! - jęknął hrabia. - Nienawidź! Szalej z gniewu! Rozpaczaj! Pozwól sobie choć raz
zaprzestać zabawy w rycerza Jedi. Przyznaj to, co zawsze wiedziałeś, że lepiej jest oddać cios, niż nadstawić drugi
policzek. Czuj, Yoda! Wyczuwam wzbierającą w tobie ciemność. Tu, w tym miejscu, bądź choć raz uczciwy i
poznaj prawdę o samym sobie.
W tym momencie Yoda odwrócił się i Dooku aż krzyknął. Nie wiadomo, czy była to gra światła padającego od
holomonitorów, ukazujących odległe krajobrazy bitewne, czy jakaś inna sztuczka oświetlenia, lecz twarz Yody
składała się z cieni w barwach czerni i błękitu, tak że przez jedną krótką chwilę wyglądał dokładnie tak jak Darth
Sidious. Albo raczej jak Yoda, którym mógłby się stać, ale którym się jeszcze nie stał. Yoda zmurszały. Yoda,
którego przerażająca moc została ostatecznie uwolniona przez więź z Ciemną Stroną. Gdyby Yoda kiedykolwiek
zwrócił się w tamtym kierunku, sam Darth Sidious uległby zagładzie. Wszechświat dopiero wtedy dowiedziałby się,
jakim złem może władać prawie dziewięćsetletni rycerz Jedi. Yoda przemówił z cienia: - Rozczarowania nie lubię,
uczniu - warknął. - Daj mi moją różę!
Na ścianach Komnaty Łez były wyrzeźbione cudownie naturalnie wyglądające róże i cudownie ostre ciernie.
Krew z twarzy Scout wydawała się skapywać nieco szybciej. To nic poważnego, powtarzała sobie. Rany głowy
zawsze mocno krwawią. To nie znaczy, że są poważne. Kap-kap-kap. Krople krwi powoli spływały jej z policzka,
ściekając po podbródku, skapując jak ziarenka piasku w klepsydrze. Ściekały. Uciekały.
Kap. Kap. Z kominka dochodził zapach płonącego drewna. Płomienie drżały i pryskały iskrami. Tam, gdzie
polizały drewno, na jasnej korze pojawiały się rany i bąble. - Co z nami zrobisz? - zapytał Whie.
- Nie przejdziemy na Ciemną Stronę - odezwała się Scout chrapliwym głosem. - Nie...
- Nie odzywaj się niepytana do lepszych od siebie - rzekła Asajj spokojnie.
Trzask. Kap.
Scout próbowała coś powiedzieć, ale Asajj chwyciła ją Mocą za gardło jak żelazną dłonią. Kap.
- Powiem ci, kiedy nadejdzie właściwy czas na odezwanie się - oznajmiła Ventress. Scout poczuła, że oczy jej
łzawią z braku powietrza.
Kap, trzask, kap. - Nie rób jej tego - zaoponował Whie.
- Jej? Moc jest w niej słaba - odparła Ventress. - Żywa czy martwa, nie ma wielkiego znaczenia. Zabić ją byłoby
uczciwiej, ale się nie upieram. Ty za to bardzo mnie interesujesz. - Asajj wyciągnęła rękę i dotknęła, tylko dotknęła,
policzka Whie. - Są rzeczy, których pragniesz - powiedziała. - Czemu ich nie weźmiesz? - Nie wiem, o czym
mówisz.
- Nie jestem twoją matką - odparła łagodnie. - Nie musisz być dla mnie grzeczny i miły. Doskonale wyczuwam
Ciemną Stronę. Doskonale. - Spojrzała na Scout - Widziałam, jak na nią patrzysz.
- Zmyślasz sobie - odparł Whie chrapliwie. - Myślisz, że możesz zabić mojego robota, moją przyjaciółką, a
potem przeciągnąć mnie na swoją stronę?
- Właśnie tak myślę. - Znów samymi kostkami palców musnęła jego policzek. - Zabiłam twojego robota i mogę
zabić dziewczynę. Życie to nie bajka, chłopcze. Nie zawsze zwyciężają ci dobrzy. Wiesz już teraz, że jesteś po
niewłaściwej stronie, prawda? - Jej głos wciąż był miękki i leniwy. - Na tym świecie jedyną zasadą jest potęga; górą
ci, którzy ją mają i chcą jej użyć.
- Nie jestem taki jak ty - odparł Whie, ale głos mu się załamał, jakby miał wybuchnąć płaczem.
- Jesteś pewien? Sam mi powiedziałeś, że zginiesz od miecza Jedi - odparła. - Dla mnie to wygląda tak, jakbyś
miał zmienić obóz. Ogień zasyczał.
- Walczysz ze mną wszystkim, co masz - mruknęła Ventress. - Tak jakbym próbowała cię skrzywdzić, a ja chcę
cię jedynie uwolnić. - Stała tak blisko niego, że czuł ciepło emanujące z jej ciała. Jej szept był delikatny, niczym
pająk wpełzający mu do ucha. - Możesz mieć wszystko, czego chcesz, chłopcze. To, czego pożądasz, możesz sobie
wziąć. Wszystko należy do ciebie - rzekła, gestem obejmując pokój. - Ten pokój jest twój, ten zamek jest twój. Jedi
zabrali ci go, ale jest twój i możesz go sobie odebrać. Ogień też należy do ciebie. Wszystko jest twoje i wraz z tym
możesz wziąć wszystko inne, czego pragniesz - dodała, zerkając na Scout. - Ją także możesz mieć, jeśli chcesz.
Gorzki zapach płonącego mokrego drewna.
- Powiedz mu, że wszystko w porządku - szepnęła Ventress do Scout. Ku swojemu przerażeniu dziewczyna
poczuła, jak Asajj Mocą zmusza ją do uśmiechu. Kap, kap.
- Pocałuj ją, Whie. - Krew ściekająca po twarzy Scout. Jej kołnierz mokry i czarny. - Pocałuj ją. A on chciał to
zrobić.
Asajj uśmiechnęła się. - Witaj w domu - rzekła. - A teraz wybieraj.
- Ręka ci drży - zauważył Yoda.
- Tak. - Dooku przyjrzał się jej ze zmarszczonymi brwiami. - Wiek. Yoda uśmiechnął się. - Strach. - Nie sądzę...
Yoda wyszedł z cienia. Wcielenie potęgi Sithów zniknęło. Znów był tylko Yodą, tym samym co zawsze. Ujął
dłoń Dooku i obejrzał ją uważnie, jakby był szaloną Whirry i próbował wyczytać przyszłość z kształtu plam
wątrobowych. - Czuć drżenie nawet ty musisz.
Za jego plecami, na holomonitorach toczyła się bitwa na Omwat.
- Zwabiłem cię tutaj - powiedział Dooku. - To pułapka.
- Pułapka? - odparł Yoda. - A tak, rzeczywiście.
Dotknięcie jego starczej dłoni było silne i ciepłe. „Jeśli upadać będziesz... złapię ciebie!"
Nie. Nie „jeśli**, lecz „kiedy". Tak powiedział Yoda. „Kiedy upadać będziesz... złapię ciebie!" Czy już
wówczas, siedemdziesiąt lat temu, wiedział, że taki dzień nadejdzie? Z pewnością Yoda nie mógł się domyślać, że
jego najlepszy uczeń upadnie tak bardzo, bardzo nisko.
- Na Ciemną Stronę nie sądzę, bym chciał przejść - rzekł Yoda konwersacyjnym tonem. - Nie dzisiaj. Pociąg
czuję, tak? Oczywiście! Ale sekret ci powiem, uczniu. - Nie jestem twoim uczniem - zaoponował Dooku. Yoda
udał, że nie słyszy.
- Yoda ciemność w sobie nosi - rzekł mistrz - a Dooku jasność. Po tych wszystkich latach! Poprzez te oceany
kosmosu! Wszystkie te trupy, które próbowałeś między nas rzucić... a jednak wzywa mnie wciąż ten mały Dooku.
Leci ku prawdziwej Mocy jak żelazo przyciągane magnesem - zachichotał Yoda. - Nawet ślepe nasienie potrzebuje
Światła, aby rosnąć. Czy potężny Dooku nie jest zdolny uczynić tego, co może nawet zwykła róża?
- Za daleko poszedłem ciemną ścieżką, abym mógł powrócić - mruknął Dooku. - Phi! - Yoda strzelił palcami. -
Pusty wszechświat, gdzie on teraz jest? Sam zostałeś, hrabio. Nikt nie jest twoim panem. Co chwila wszechświat się
sam unicestwia i zaraz odradza. - Mocno, boleśnie pchnął Dooku w pierś końcem laski. - Wybierz i zacznij od
nowa.
W komnacie na niższych piętrach Whie stał o centymetry od zakrwawionej twarzy Scout.
Scout uśmiechnęła się szczerze, ponieważ wiedziała już, dobrze wiedziała, co chłopiec zamierza zrobić. Moc
wezbrała w niej tak, że zerwała uchwyt Asajj z gardła. - Dobrze! - wyszeptała. - Dokonujesz dobrego wyboru! -
Tak? - Tak!
Na twarzy chłopca odmalowała się ulga, niczym blask świtu zalewający ciemny kąt. - Co robisz? - zapytała
gniewnie Asajj. Whie zaśmiał się i strzelił palcami.
- Budzę się! - zawołał. - Scout, Scout, masz rację! Nie poddam się! Nie jestem złym człowiekiem!
- Będziesz za to martwym człowiekiem - odparła Ventress. Jej dwa czerwone miecze świetlne ożyły. Whie
zaśmiał się znowu.
- Wierz mi, mniej mnie to przeraża niż myśl, że mógłbym stać się kimś... kimś podobnym do ciebie - odparł. -
Nie obraź się. - Nie obrażam się - wycedziła Asajj. - Roboty, zabić!
Przez drzwi przebił się nagle grad błyskawic, rozbijając je na drobne drzazgi. Po drugiej stronie sali, gdzie
jeszcze przed chwilą stało sześć robotów-morderców ze swoimi karabinami, teraz zostały już tylko dwa, poważnie
uszkodzone, a między nimi kupa stopionego żelastwa. - Co to było? - zawołała Ventress.
- Miniarmata szynowa Rika/Moab - rzekł Solis, wchodząc przez dziurę po drzwiach. - To nie należy do
wyposażenia kamerdynera.
Wzruszył ramionami.
- Modernizacja - mruknął i zlikwidował dwa pozostałe roboty.
- Nie wiedziałam, że było was dwóch - powiedziała Ventress, obserwując go bacznie - ale jestem prawie pewna,
że to on zdradził mi miejsce pobytu Yody. - Trąciła stopą szczątki Fidelisa. - Nie... to jednak byłem ja.
- Więc dlaczego nas ratujesz? - zapytała zdumiona Scout.
- Jeszcze nie jesteście uratowani - kwaśno odparła Asajj.
- Inaczej wycofa się z interesu. Nie możemy sobie na to pozwolić - rzekł Solis. - To niekorzystne dla biznesu.
Uratowałem was, ponieważ szanse na pokonanie jej są większe, jeśli cała nasza trójka jest żywa i zdolna do walki.
Scout zmierzyła go zwężonymi oczami.
- Nie jestem pewna, czy chodzi właśnie o to. Zdaje mi się, że po prostu nie spodobała ci się myśl o umieraniu.
Solis westchnął.
- Nie chciałem, żebyś zginęła - odparł. - Bo do chłopaka jakoś się specjalnie nie przywiązałem.
Scout dobyła miecza i włączyła go - bladobłękitną smugę światła. - Też mi się podoba ta myśl o przewadze.
Asajj skoczyła wysoko w górę, aby uniknąć nagłej śmierci w ogniu działka przymocowanego do ramienia
Solisa. Strumień energii trafił w szafkę, która rozpadła się na drobne kawałki. Ventress zamierzyła się na
dziewczynę, lecz Scout w tym miejscu i w tej chwili również była silna Mocą i jej parada trafiła w odpowiednie
miejsce, zanim padł cios.
Whie też włączył miecz. Pomieszczenie było jednym wielkim rumowiskiem, pełnym ognia i ruin, odoru dymu i
rozgrzanego metalu.
Kolejny dreszcz przeczucia przebiegł po karku Scout i dziewczyna jęknęła, widząc, jak Ventress wykorzystuje
delikatne pchnięcie Mocy, aby unieść zapomniany eraser z metalowej dłoni Fidelisa.
- Solis! - wrzasnęła, kiedy spust sam zagłębił się w obudowie. - Za tobą!
Za późno. Po plecach robota przemknęły błękitne strugi energii.
- Uciekajcie! - zawołał Solis. Strzelił do Ventress z mechaniczną szybkością i celnością, wbijając w jej lewą
nogę strumień metalu. Eraser sieci neutralnych zaczął działać i w chwilę później robot strzelał już obok celu, a
potem przestał w ogóle, bo ogarnęły go agonalne drgawki. Whie z pobladłą twarzą obserwować jak robot umiera. -
Chodź! - zawołała Scout, chwytając go za kołnierz. - Musimy stąd wyjść i znaleźć mistrza Yodę!
Pociągnęła go za sobą w kierunku drugich drzwi, po czym oboje pobiegli przez nieznany dom. Syreny wyły,
dzwoniły alarmy. Skręcili w pierwszy lepszy korytarz i Scout popędziła w kierunku amfilady, która wydawała się
prowadzić do dużego westybulu. Zatrzymała się jak wryta, kiedy spod łuku wytrysnął strumień ognia z miotacza.
- Dobrze... i tak szukamy czegoś innego - szepnęła i wybrali następne drzwi.
Za ich plecami Asajj Ventress oddarła pas tkaniny od swojej koszuli i owinęła nim krwawiącą nogę. Rana nic
była poważna, ale bolała, a ona miała zamiar sprawić, aby padawani za nią zapłacili. Mocno zacisnęła
zaimprowizowany bandaż i wybiegła za nimi, z narastającym w gardle głuchym warczeniem. Rzuciła się w ten sam
korytarz, nasłuchując dźwięków strzałów, po czym wpadła do wielkiego westybulu Château Malreaux.
- Teraz was mam! - warknęła i stwierdziła, że znajduje się twarzą w twarz z Obi-Wanem i Anakinem.
- Skoro tak mówisz, to widocznie prawda - jak zawsze grzecznie odparł Obi-Wan. - A skoro już przy tym
jesteśmy, to co z nami zrobisz? Za jego plecami miecz Anakina ożył z cichym sykiem. Ventress obróciła się na
pięcie i uciekła.
- Płonie twój dom - zauważył Yoda, spoglądając z wielkim zainteresowaniem na holomonitory. Na konsoli
łączności zabłysło światełko. Specjalne, czerwone światełko. Dooku spojrzał na nie i z wielkim trudem oderwał
wzrok. - Wiadomość - podpowiedział usłużnie Yoda. - Możesz odebrać? Po twarzy hrabiego strugami ściekał pot.
- Może to ktoś, o kim nie powinienem się dowiedzieć? To wiadomość od twojego nowego mistrza, prawda,
Dooku? Zapytaj sam siebie: który z nas kocha cię bardziej? - Służę jedynie Darthowi Sidiousowi - odparł Dooku. -
Nie o to pytałem, uczniu.
Czerwona lampka migała. Z dołu dobiegł huk kolejnej eksplozji. Rozległa się syrena, kilka monitorów zaczęło
migać.
- Chodź - z naciskiem rozkazał Yoda. Znów położył dłoń na ramieniu Dooku. - Złapię cię, powiedziałem.
Wierzyć musisz. Więcej przebaczenia znajdziesz u starego mistrza niż u nowego.
Rozległy się szybkie, nerwowe kroki i do pokoju wpadła gosposia.
- Panie, tam w sali balowej są Jedi! Przyszli po moje Dziecię! - wrzasnęła.
Dooku spojrzał na monitory ochrony i przełączył jeden z nich na salę balową. - Ach - rzekł. Jego twarz
znieruchomiała i zamarła. - Widzę, że przyprowadziłeś swojego protegowanego. - Nie rozumiem ciebie wcale -
odparł Yoda.
- Nie mówiłeś, że przywieziesz tu młodego Skywalkera - wyjaśnił Dooku, wskazując na monitor. - I Obi-Wana.
To bardzo zmienia układ sił. Masz tu teraz swojego Cudownego Chłopca, który walczy z robotami-mordercami
postawionymi przeze mnie na straży frontowych drzwi. - Jego dłoń nagle odzyskała stabilność. - Twojego nowego
ukochanego syna. - Nie sprowadziłem go!
- A jednak jest tam, razem z Obi-Wanem. Z pewnością to cud. Zapewne uciekłeś od nich w sekrecie. Może nie
stawiłeś się na spotkanie. Tak łatwo stracić poczucie czasu, kiedy się plotkuje ze starymi przyjaciółmi - zauważył
hrabia.
W drzwiach wciąż stała Whirry, przestępując z nogi na nogę w najwyższym poruszeniu.
- Panie, proszę! Nie pozwól, aby Jedi znów skradli moje Dziecię! Zrób coś dla mnie, panie, za całą moją ciężką
pracę! Dooku podniósł głowę.
- Zrobić coś dla ciebie? - Jego oczy przeniosły się na Yodę i na miecz świetlny u boku starego mistrza. -
Oczywiście, że coś dla ciebie zrobię.
Delikatnym ruchem dłoni i Mocą poderwał ciężką kobietę i rzucił nią w okno. Oczy Yody zrobiły się wielkie z
przerażenia. - Mogłeś chcieć jej pomóc - wyjaśnił Dooku.
Yoda jednym skokiem znalazł się przy framudze. Whirry leciała w dół, krzycząc i nieuchronnie kierując się ku
ciemności. Yoda zmrużył oczy i sięgnął poprzez Moc, unieruchamiając ją niecałe trzy metry nad ziemią. W tej
samej chwili sam znalazł się w powietrzu, wirując i lecąc w dół po zdradzieckim ataku hrabiego. Nawet nie
zauważył, kiedy to się stało. Powietrze przecięła oślepiająca czerwona plama miecza Dooku, rysując palący szlak
wzdłuż boku Yody, by za chwilę przepołowić biurko. Yoda wyrwał zza pasa swoją broń, próbując jednocześnie
bezpiecznie opuścić Whirry na bruk. - Skrzywdzić ciebie nie chcę!
- Dziwne - zauważył Dooku. - Bo ja mam zamiar cię zabić i to z wielką przyjemnością.
W chwili, gdy Yoda uwalniał Whirry z uchwytu Mocy, pozwalając jej upaść na kamienie, ostrze miecza Dooku
ponownie drasnęło go w ramię. Klinga hrabiego była szybka jak język węża. Wśród innych Jedi może tylko Mace
Windu mógł mu dorównać na neutralnym gruncie; lecz tu, na Vjunie, skłaniającym się ku Ciemnej Stronie, jego
sposób walki był wcieleniem i materializacją podłości - zło skoncentrowane w czerwonym promieniu. - Zraniłem
cię! - ucieszył się Dooku.
- Wiele razy - odparł Yoda. Zastanowił się na chwilę nad swoim bólem; wytrzyma. Teraz musiał się skupić na
Dooku, a jego miecz świetlny błyszczał tym samym groźnym zielonym światłem, co oczy spod ciężkich powiek. -
Ale zabić mnie nie zdołałeś, choć miałeś szansę. Błąd to był. Ponad osiemset lat przeżył Yoda, wśród
niebezpieczeństw, jakich wyobrazić sobie nie zdołasz. - Umiem zabijać - syknął Dooku.
Oczy Yody otworzyły się szeroko jak kule zielonego ognia. - Tak... lecz Yoda umie żyć!
Ich klingi starły się w fontannie iskier zielonych i czerwonych, ale zieleń płonęła jaśniejszym blaskiem. Powoli,
powoli Dooku ustępował. A w ciemnym, oszałamiającym powietrzu Vjuna Yoda stanowił straszliwy widok.
- Tak - wyszeptał Dooku. - Poczuj mnie. Poczuj zdradę. Wszystkie te lata nauczania, wychowywania, ufności... I
oto jestem tutaj, twój ukochany syn, i zabijam twoich drogocennych Jedi jednego po drugim. Znienawidź mnie,
Yoda. Wiesz, że tego chcesz.
Hrabia ciął mieczem świetlnym. Yoda odskoczył szybko i poczuł, jak żar czerwonego ostrza przecina powietrze
o centymetry od jego tuniki. Skoczył, okręcił się i uderzył w plecy Dooku, zanim jeszcze dotknął stopami ziemi.
Dooku w ostatniej chwili odwrócił się na bok, przecinając ostrzem miejsce, gdzie jeszcze przed ułamkiem sekundy
był jego przeciwnik. Znów zaczęli krążyć wokół siebie. Ich ostrza spotkały się i zamarły. - Sprytny jesteś - rzekł
Yoda, oddychając ciężko.
- Miałem świetnych nauczycieli - odparł Dooku.
Yoda upadł i przetoczył się na bok. Jego miecz świetlny błysnął, sięgając kostek Dooku. Hrabia skoczył w górę i
wykonał przewrót w tył, aby wylądować wprost przed Yodą. Ten jednak zdążył się już poderwać, okręcić i znów
uderzyć. Ich ostrza spotkały się znowu. Zielona klinga zaczęła spychać czerwoną w tył. Dooku atakował na oślep,
napędzany nienawiścią. Miecze syczały, brzęczały i rzucały iskry.
Dooku nagle opuścił miecz w kierunku drobnego mistrza Jedi i Yoda odparował cios, blokując ostrze hrabiego.
Yoda odetchnął, uspokajając się.
- A jednak nawet tu, na Vjunie, gdzie Ciemna Strona szepce do mnie i szepce... kocham cię dość, aby śmierć ci
zadać.
Pchnął znów Dooku w tył, ostrza zabłysły i sypnęły snopami światła - zielonego jak morze i czerwonego jak
krew.
Po czole i brodzie Dooku spływały strumienie potu, lecz hrabia zaciskając zbielałe wargi, odbijał każdy cios
Yody. Holobitwy wrzały wokół nich, bo konsole ukazywały teraz Obi-Wana i Anakina walczących z kolejnymi
falami robotów bojowych. Dooku spojrzał znów na czerwony przycisk na biurku i użył Mocy, aby włączyć
transmisję. Yoda przechylił głowę. - Wyboru dokonałeś, hrabio?
- Stwierdziłem, że nie jestem już twoim uczniem - rzekł Dooku pomiędzy jednym ciężkim oddechem a drugim. -
Oczywiście, zawsze istniała możliwość, że zdołasz mnie pokonać. - Yoda zaatakował. Dooku sparował. - Więc
umieściłem na wysokiej orbicie rakietę, skierowaną w tę stronę. Właśnie tu leci. Nabiera prędkości. - Dooku
ostrożnie zbliżył się do okna. - Czujesz, jak spada? Cierń, igła, strzała, coraz szybsza i szybsza. - Urwał, aby
zaczerpnąć tchu. - Obi-Wan i twój drogocenny Skywalker zostaną starci w pył, kiedy rakieta uderzy. Więc teraz ty
musisz zdecydować, co dla ciebie ważniejsze, mistrzu Yoda... zabrać moje życie... czy ocalić ich?
Jednym skokiem w tył znalazł się za oknem. Yoda rzucił się za nim. W ciemnym powietrzu Vjuna musiał użyć
całej swej woli, żeby nie skoczyć i nie zetrzeć go w proch raz i na zawsze.
Lecz czuł już nadlatującą rakietę, przebijającą atmosferę z ognistym wrzaskiem; dwieście uzbrojonych
kilogramów materiałów wybuchowych, wycelowane w Château Malreaux. Yoda prychnął, spojrzał w niebo i
zauważył jarzącą się kropkę na horyzoncie.
W dole Dooku wylądował delikatnie na bruku i zniknął w ogrodzie różanym.
Rakieta pędziła z ogromną prędkością i siłą - było to zbyt wiele nawet dla Yody. Nie mógł jej całkowicie
zatrzymać, nawet gdyby miał czas i absolutny spokój. Sięgnął jednak w Moc, wiążąc nawet jadowity mech Vjuna i
pokręcone cierniodrzewa, przyjął ją w siebie jak wiatr, oddech świata, zebrał ją w sobie i uwolnił w grze w
piórkowy dotyk, gdzie stawką było życie ich wszystkich. Nie działał siłą na siłę rakiety. Ale dotknął jej lekko z
boku - tyle tylko, żeby z wizgiem przeleciała obok wybitego okna i kilometr od brzegu zanurzyła się w zimne,
wyczekujące morze.
Po długiej chwili z tafli oceanu buchnęła trzystumetrowa fontanna wody i ognia - i opadła.
Zamek i wszyscy w jego wnętrzu byli uratowani, lecz Dooku uciekł.
W chwilę później Yoda zszedł do pomieszczenia, które niedawno jeszcze było reprezentacyjnym holem Château
Malreaux, a teraz pozostała z niego jedynie sterta dymiących ruin.
Obi-Wan w zadumie grzebał stopą w szczątkach robota bojowego, którego jego towarzysz przeciął na pół.
- Niezła robota, Anakinie. - Rozejrzał się wokół, obejmując wzrokiem jatkę. - Jeśli kiedyś będziesz rozważał
karierą dekoratora wnętrz, sądzę, że powinieneś jeszcze trochę się poduczyć.
- Wykluczone - odparł Anakin. - To jest neobrutalizm. Zobaczysz, że przyjdzie na to moda, jeśli Wojny Klonów
się szybko nie skończą.
- Mistrz Yoda! - zawołał Obi-Wan i ruszył biegiem w kierunku wielkich, kręconych schodów, po których
schodził powoli stary mistrz. - Nic ci nie jest?
- Smutny jestem, ale cały i zdrowy. - Stary Jedi westchnął. - A tak blisko byłem! - Czyżbyś omal nie zabił
Dooku? - ze współczuciem zapytał Anakin. - To naprawdę frustrujące!
Yoda obrzucił go dziwnym - można by przysiąc, że wściekłym - spojrzeniem. Anakin nic nie zauważył.
- Może go jeszcze dopadniemy... musi przecież gdzieś tu być. Myślałem, że uda nam się raz na zawsze
zlikwidować Ventress, ale nam zwiała. To miejsce jest całkiem zwariowane... więcej tajnych przejść niż zwykłych
pokoi.
- A za każdą ścianą roboty bojowe - posępnie dokończył Obi-Wan. W dali rozległ się nagle grzmot silnika statku
kosmicznego. Obi-Wan rzucił się do drzwi. - Mistrzowie! - syknął Anakin. Położył palec na ustach, dając
pozostałym znak, aby byli cicho. Podszedł ukradkiem do ściany holu i ostrożnie zbliżył się do wejścia wiodącego do
wnętrza domostwa. Włączył miecz świetlny i z mrożącym krew w żyłach okrzykiem wyskoczył na korytarz - w tej
samej chwili, kiedy Scout i Whie nadbiegli z przeciwnej strony. Cała trójka zamarła w pozycji bojowej na długą,
komiczną chwilę. Yoda wybuchnął śmiechem, aż zgiął się wpół. Anakin pierwszy odzyskał przytomność umysłu. -
Hej, przecież to mały!
- Ależ miło mi was widzieć! - zawołał Yoda. - Ale ranni jesteście - dodał, a jego wielkie uszy zwinęły się z
troski. Szata Whie była nadpalona i poszarpana od zbłąkanych strzałów umierającego Solisa, a włosy Scout zlepiała
krew. - To nic - odparła Scout radośnie. - Mogło być gorzej.
Whie roześmiał się i rzucił Anakinowi na szyję z czystej radości. - Tak się cieszę, że nie przyszedłeś mnie zabić.
Anakin w zadumie poklepał go po plecach.
- Ja też - rzekł. Obejrzał się przez ramię i dodał: - Może byś sprawdził, mistrzu, czy z jego głową wszystko w
porządku? - Anakinie? - odezwał się Obi-Wan.
- Tak?
- Pamiętasz ten pierwszy raz, kiedy spotkałem się z Asajj Ventress? Ukradłem jej wtedy statek. - Na Queycie,
tak?
- A potem spotkaliśmy się jeszcze raz i znów zabraliśmy jej statek.
- Owszem. Czemu pytasz? - spytał Anakin, stając w drzwiach obok Obi-Wana. Wspólnie obserwowali, jak ich
śliczna chryya powoli wznosi się w rozpłakane niebo Vjuna, przyspiesza szybko i znika w chmurach. - Och, tak
sobie - mruknął Obi-Wan.
R O Z D Z I A Ł 12
Dłonie Obi-Wana poruszały się po kontrolkach używanej seltayi, którą Yoda kupił na Szlaku Hydiańskim. Po
wielu godzinach targowania się mistrz uzyskał doskonałą cenę, kiedy do uzgodnionej sumy dołożyli jeszcze wartość
handlową dwóch kanonierek Gildii Kupieckiej przywłaszczonych na Vjunie. - Gotowi do wyjścia z nadprzestrzeni?
- Jeszcze jak- mruknął Anakin.
Starszy Jedi spojrzał na młodzieńca, który szczerzył zęby z radości. Zazdroszczę mu, pomyślał z zaskoczeniem.
- O czym myślałeś, Obi-Wanie? Widziałem twój uśmiech.
- Czy pamiętasz małą maksymę Yody na temat pokory? - Pokora nieskończona jest - zacytował Anakin.
- Właśnie. A może słyszałeś kiedykolwiek tłumaczenie Mace'a Windu? - Anakin pokręcił głową. - Nigdy nie
jesteś za stary na popełnienie kolejnego wielkiego błędu. Obi-Wan ustawił stery na wyjście z nadprzestrzeni.
- Wyjście do podprzestrzeni Coruscant na trzy, dwa, jeden.
Statek zatrząsł się, jakby wszedł na falę, rozmazane gwiazdy na powrót stały się świetlnymi, migoczącymi
punktami, a Coruscant wisiał w ciemności przed nimi, jasny i lśniący, jakby rozświetlony milionami dusz swoich
mieszkańców.
W drugiej części statku Scout i Whie oglądali ten sam obraz na ekranie.
- Dziwne, wracamy do Świątyni Jedi już jutro. Wydawałoby się, że to wszystko był sen... dziewczyna zawahała
się i pożałowała, że użyła tego słowa.
- Teraz nie śnimy - spokojnie odparł Whie. - To Świątynia była snem.
- Może... może się nie spełni... ta twoja ostatnia wizja - szepnęła Scout. - A może źle coś zrozumiałeś?
- Może... - Widziała jednak, że sam w to nie wierzy. - Ale nie szkodzi. Boję się śmierci, ale jeszcze bardziej się
bałem, że... - urwał. - Ale tak się nie stało, dzięki tobie. To, co powiedziałaś... było tak, jakbyś znowu oddała mi
moje „ja". Dałaś mi pozwolenie, abym był dobry. Scout pokręciła głową.
- To nie były żadne sztuczki, Whie. Nic takiego nie zrobiłam. Wiedziałam po prostu, co wybierzesz. Whie
uśmiechnął się.
- Niech będzie i tak. Właściwie to dość interesujące, widzieć u ciebie pokorę. Myślę, że to... urocze.
Scout uderzyła go Mocą po głowie, ale lekko. Nie dość mocno, żeby przestał się śmiać. - Złośliwiec - rzekła z
godnością.
Na końcu korytarza pojawił się Yoda, niosący tacę, a na niej butelkę czegoś bursztynowego i trzy szklanki.
- Nie masz się czego martwić - rzekł. - Szansę na bycie złym znowu masz. - Zachichotał i nalał każdemu po
szklance napoju. - I dobrze. W każdej chwili wszechświat na nowo się odradza. Wybierz i od nowa zaczynaj.
Scout podniosła szklaneczkę i z powątpiewaniem zajrzała do środka. Yoda z urazą pociągnął nosem.
- Coś niedobrego mistrz Yoda może ci dać, tak myślisz?
Scout i Whie wymienili spojrzenia. Skwapliwie podnieśli szklanki i powąchali. Aromat doskonałego soku z
reythańskich jagód rozniósł się po całej kabinie, słodki jak promień słońca na stokrotce.
- Prawie w domu - szepnęła Scout, ochoczo popijając ze szklaneczki. Sok spłynął w jej przełyk niczym słodki
jak miód letni deszcz.
- Dzięki tobie - odparł ze śmiechem Whie. - Nie mogę się doczekać, kiedy wszystkim opowiem, jak zawróciłaś
głowę tym pilotom we yjuńskim porcie kosmicznym. „Szybko, poruczniku! Ci mordercy Jedi uciekają w swojej
chryyi! Musimy wziąć jakieś statki i dogonić ich!"
- Nie, to wy, chłopcy, swoimi myślowymi sztuczkami przekonaliście tamtych - odparła skromnie, rumieniąc się
z radości. Miło było słyszeć od Whie takie słowa, od razu miała wrażenie, że istotnie przyczyniła się do powodzenia
misji i nie była nadbagażem, jak się tego spodziewał jej mistrz Jai Maruk. Jai i wielu innych, pomyślała po chwili,
przypominając sobie Hannę i jej błyszczące pogardą białe arkaniańskie oczy na Turnieju Uczniów. Upiła jeszcze łyk
soku. - O rany, nagle zatęskniłam nawet za Hanną Ding. - Tą Arkanianką, która tak ci dała popalić?
- Martwiła się, że zginie w tej wojnie - odparła Scout, zaskakując tym samą siebie. - Nie chciała umierać za nic.
Jedi są dla niej ważni. Dla nas wszystkich zakon jest jedyną rodziną, jaką mamy.
Po raz drugi w ciągu kilku minut położyła dłoń na ustach. Whie uśmiechnął się boleśnie. Yoda pociągnął nosem.
- Trudne to było, tak myślę. Matkę zobaczyć, kiedy Dooku zbiegł.
- Czekała na mnie przez tyle lat - rzekł Whie. - Ale najdziwniejsze jest, że to nie na mnie czekała. Nie całkiem
na mnie. Straciła swoje dziecko i na to dziecko czekała. A kiedy zobaczyła mnie... cóż, byłem dla niej kimś obcym.
- Tak samo było, kiedy wszyscy pojechali na Geonosis - nieoczekiwanie odezwała się Scout. - Świątynia
wyglądała jak wymarła. Próbowaliśmy pracować i być grzeczni, ale właściwie tylko zabijaliśmy czas, czekając, aż
wrócą. Ale nie wrócili. - Znów napiła się soku. - Nie chodzi nawet o tych, którzy zginęli. Także ci, którzy przeżyli,
wrócili całkiem odmienieni. Posępni. Whie kręcił sokiem w szklance.
- Myślisz, że się... dopasujemy, kiedy wrócimy? Nie potrafię sobie wyobrazić, że znowu będę się uczył tego
samego, rozmawiał z tymi samymi ludźmi, jakby nic się nie wydarzyło. Wszystko mi się wydaje takie inne - rzekł.
W jego głosie brzmiał niepokój. Zmienił się, pomyślała Scout. Był chłopcem, który wiedział wszystko. Teraz
wydawał się znacznie mniej pewny siebie, ale to sprawiało, że zdawał się również starszy. Już nie był chłopcem
bawiącym się w Jedi, lecz młodzieńcem, który zaczynał zmagać się z niepewnym, ulotnym światem ludzi dorosłych,
w jakim żyją prawdziwi rycerze Jedi. Whie spojrzał na nią.
- Wciąż jeszcze się boisz, że cię odeślą do oddziałów rolniczych?
Scout z zaskoczeniem stwierdziła, że w ogóle o tym nie myślała.
- Skądże - odparła swobodnie. - Myślę, że Jedi są na razie na mnie skazani.
- Chyba nauczymy się jakoś z tym żyć - uśmiechnął się Whie, ale w oczach miał pustkę. - Wiesz przecież - rzekł
po chwili - że postanowiłem opuścić Château Malreaux i wrócić na Coruscant. Miałem nadzieję, że tu także poczuję
się w domu... jak na Vjunie, kiedy po raz pierwszy postawiłem stopę na planecie. Ale tak nie jest. Spojrzał na glob,
który szybko powiększał się w iluminatorze.
- Czuję się tak, jakbym się nagle odkleił. Moim domem nie jest Vjun... wiem, nie mógłbym tam teraz wrócić,
choćby nawet moja matka bardzo tego chciała. Nie jestem wicehrabią Malreaux. Jestem sobą, Whie, uczniem Jedi.
Nie wydaje mi się też, aby moim domem było Coruscant. Czy takie jest przeznaczenie Jedi? - zapytał Yody. -
Wędrować wszędzie i nigdy nie zaznać spoczynku? Jeśli tak, akceptuję to, ponieważ ślubowałem całym życiem
służyć zakonowi i nie mam zamiaru się wycofać, ale tak mi się zdaje, że... że chyba nie wiedziałem, jakie to trudne.
Chyba nie wiedziałem, że nigdy nie będę miał domu. Yoda napełnił mu szklankę z westchnieniem.
- Do tej samej rzeki nigdy dwa razy wejść nie możesz. Za każdym razem odpływa rzeka. Za każdym razem ten,
kto wchodzi do niej, całkiem się zmienia. - Zwinął uszy, pogrążony we wspomnieniach. - W wiele podróży
wyruszałem albo czekałem, aż inni z takich podróży powrócą. Jedi wędrują wśród gwiazd i czekają ze świeczką w
oknie, i mają nadzieję. Niektórzy wracają, inni zostają złamani. Niektórzy Ciemną Stronę wybierają, straceni są aż
po ostatnią podróż, którą wszyscy wspólnie przebyć musimy. Nieraz, w mroczniejsze dni, czuję zew tej ostatniej
podróży i ja. - Jednym haustem wychylił swój sok i spojrzał na Whie. - Ciemna Strona w tobie jest, teraz wiesz o
tym. Whie odwrócił wzrok. - Tak.
- Ale inne rzeczy w tobie również są. - Yoda poklepał go łagodnie po piersi. - Moc jest w tobie. Prawdziwy Jedi
żyje w Mocy. Dotyka Mocy. Ona go otacza, sięga z jego wnętrza, by dotykać tego, co jest na zewnątrz. - Yoda
uśmiechnął się i Scout poczuła jego obecność w Mocy, ciepłą i jasną, jak latarnia świecąca pośrodku kabiny. - Nie
żadną stertą permabetonu dom jest - ciągnął Yoda. - Nie pałacem i chatą, statkiem czy szałasem. Gdziekolwiek Jedi
jest, Moc musi być także. Gdziekolwiek my jesteśmy, dom jest.
Scout uniosła szklankę i poważnie trąciła się z pozostałymi. Ting, ding.
- Za powrót do domu - powiedziała i wszyscy wypili.
Daleko, daleko, na maleńkiej planecie w zapomnianym systemie głęboko poza frontem Gildii Kupieckiej, hrabia
Dooku z Serenno wędrował wzdłuż brzegu obcego morza. Był sam. Tu urządził sobie siedzibę. Za godzinę będzie z
powrotem w obozowisku, otoczony przez doradców, roboty, sługi, popleczników, inżynierów i oficerów. Wszyscy
będą prosić o chwilę jego czasu, będą przedstawiać swoje schematy i strategie, spijając jak pszczoły nektar jego
potęgi. Może pojawi się i Asajj Ventress, jego protegowana, żądając, aby uczynił z niej swoją uczennicę. Miał
zaplanowane spotkanie z wielkim generałem Grievousem, który był jeszcze potężniejszy niż Ventress, lecz znacznie
mniej interesujący jako partner do rozmowy przy kolacji. No i oczywiście w każdej chwili może go wezwać jego
mistrz. „Kim jesteśmy?"
Na powierzchni zatoki woda wzbierała i falowała, po czym rozbijała się wśród białej piany, która sycząc
wspinała się po zimnym piasku. „Kim jesteśmy, jak sądzisz, Dooku?"
Morze zapieniło się wokół jego butów i cofnęło, pozostawiając muszlę na pół zakopaną w piasku. Dooku
podniósł ją. Nagle przypomniał sobie żywo, jak uczynił ten sam gest na Serenno, kiedy był chłopcem, jeszcze przed
przybyciem Jedi. Pamiętał teraz zapach morza, drobne, słone błoto wyciekające z muszelki, kiedy przykładał ją do
ucha. I wtedy nagle stało się coś cudownego, coś magicznego, co napełniło go radością... dziś jednak nie mógł sobie
przypomnieć, co to było.
Potrząsnął muszelką, żeby ją osuszyć, i przyłożył do ucha... do ucha starego człowieka; dziecko, którym był,
żyło dawno temu. Serce nagle zaczęło mu bić mocniej, jakby - cóż za absurd - mógł naprawdę coś usłyszeć w tej
muszli, coś bardzo ważnego. Jednak albo muszelka była inna, albo morze, albo coś w jego wnętrzu pękło
bezpowrotnie. Słyszał tylko cichy syk wiatru i fal, a głębiej tępe uderzenia własnego serca. Ostatecznie jesteśmy po
prostu samotni.
Samotni, szepnęła muszelka. Samotni, samotni, samotni.
Zmiażdżył ją w dłoni i rzucił odłamki na plażę. Odwrócił się i ruszył w kierunku obozowiska.
Matka Whie siedziała w wielkim fotelu w gabinecie pośród ruin Château Malreaux i spoglądała na zachód
słońca. Okno, które Dooku wybił jej ciałem, nigdy nie zostało naprawione; ostre noże szkła szczerzyły się wokół
futryny niczym zęby wyjącej paszczy. Szkło pocięło jej różową suknię na strzępy i poplamiło krwią. Nie dbała o to.
Dziecię odeszło.
Kiedy po raz pierwszy odczytała swoją przyszłość z rozbitego szkła, zapłakała. Potem czas łez minął. Nic jej już
nie pozostało. Nic, tylko siedzenie przy oknie. Słońce zaszło. Wraz z nadejściem nocy wiatr odwrócił kierunek i
ciągnął teraz od lądu; chmury się rozstąpiły, słońce dotknęło wody, zanurzyło się i zatonęło. Na niebo - czyste choć
raz - wpełzła ciemność. Gwiazdy błyszczały jak odłamki lodu. Jej chłopiec był gdzieś tam daleko i miał już nigdy
nie wrócić.
Zapadła czarna noc, ale ona nie wstała, żeby zapalić światło.
W ciemności było jeszcze zimniej. Mały lisek yjuński piszczał i węszył wokół jej sztywniejących stóp.
O świcie i ciemność odeszła.
Brzask.
Z początku szary, ledwie muskający iglice Świątyni Jedi i wyniosłe szczyty rezydencji kanclerza. Miękkie
światło tej samej barwy co gołębie pocztowe, właśnie budzące się w swoich gniazdach na wielkich,
ferrobetonowych wieżowcach Coruscant. Niski, ciągły szum ruchu narastał w miarę, jak pierwsi mieszkańcy
spieszyli do swoich porannych zajęć w piekarniach, fabrykach i stacjach holokomów. A potem nad horyzontem
pojawił się cienki jasny pasek. Światło zmieniło barwę na wodniste, blade złoto i rozlało się po oknach. Na
zaparkowanych pojazdach zabłysła rosa, gdy ich smukłe, metaliczne ciała przyjęły pierwszy podmuch dziennego
ciepła. Świt na Coruscant.
W głębi wygodnego apartamentu, w którym mieszkała senator Naboo, rozległ się dzwonek, a już chwilę później
druga dworka z otoczenia Padmé wbiegła do salonu, niezdarnie wciągając szlafrok. Jej pani stała przy oknie. - Pani
dzwoniła?
- Nastaw wodę na herbatę i przygotuj mi ubranie, dobrze? Coś, co mogłabym nosić na zewnątrz, ale żebym
wyglądała w tym cudownie - poleciła senator Padmé Amidala i zaśmiała się głośno. Druga dworka też się
uśmiechnęła.
- Cudownie? Oczywiście, pani. Mogę zapytać, co to za okazja?
- Popatrz tylko! - Kilometr dalej na platformie lądowiska Świątyni Jedi właśnie osiadał statek. Po rampie zeszło
kilka maleńkich postaci. Inne małe figurki wybiegły im na spotkanie. Padmé obejrzała się z promiennym
uśmiechem. - Wrócili do domu - oznajmiła.
Spis treści
C H R O N O L O G I A W O J E N K L O N Ó W
R O Z D Z I A Ł 1
R O Z D Z I A Ł 2
R O Z D Z I A Ł 3
R O Z D Z I A Ł 4
R O Z D Z I A Ł 5
R O Z D Z I A Ł 6
R O Z D Z I A Ł 7
R O Z D Z I A Ł 8
R O Z D Z I A Ł 9
R O Z D Z I A Ł 10
R O Z D Z I A Ł 11
R O Z D Z I A Ł 12