J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 36 40

background image

36

36

36

36

PO DRUGIEJ STRONIE VRHEDNY GAPIŁ SIĘ NA CORMIĘ i miał ochotę strzelić

sobie w stopę. Czuł się potwornie po wysłuchaniu jej nieskładnego wyznania, iż nigdy

wcześniej nie widziała samca. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mogła znać tylko

samice. Chociaż, jeśli urodziła się już po śmierci ostatniego Najsamca, jak mogłaby spotkać

przedstawiciela przeciwnej płci?

To oczywiste, że była przerażona.

– Jezu Chryste – wymamrotał. Zaciągnął się mocno i wcale się tym nie przejmując,

strząsnął popiół prosto na marmurową posadzkę. – W ogóle nie pomyślałem o tym, jak

trudne to jest dla ciebie. Założyłem, że...

Założył, że będzie tym wszystkim wręcz zachwycona. A tymczasem była tak samo

zniechęcona jak on.

– Cholernie mi przykro.

Kiedy zaskoczona uniosła powieki, jej oczy zalśniły zielenią nefrytu. Odezwał się, mając

nadzieję, że brzmi to łagodnie:

– Chcesz całego tego... – Trzymając w dłoni papierosa, zakreślił w powietrzu łuk. –

Tego rytuału? – Kiedy się nie odezwała, potrząsnął głową. – Słuchaj, widzę to w twoich

oczach. Chcesz uciec jak najdalej ode mnie i nie tylko dlatego, że jesteś przestraszona.

Chcesz uciec od tego, co będziemy musieli zrobić, prawda?

Gdy ukryła twarz w dłoniach, ciężkie rękawy jej szaty opadły i odkryły jej ręce,

zatrzymując się w zgięciach łokci.

– Nie mogę zawieść Wybranek. Zrobię... co do mnie należy dla dobra nas wszystkich.

– Czyżby ten frazes nie dotyczył ich obojga?

– Ja również – wymamrotał.

śadne z nich nie wypowiedziało więcej ani jednego słowa i nie bardzo wiedział, co

powinien teraz zrobić. Nigdy nie radził sobie zbyt dobrze z kobietami, a po rozstaniu z Jane

było chyba jeszcze gorzej.

Nagle gwałtownie obrócił głowę, zdając sobie sprawę z czyjejś obecności.

– Ty za kolumną. Wychodź. Już.

Zobaczył jedną z Wybranek, ubraną w białą, tradycyjną szatę. Skinęła głową, wyraźnie

zdenerwowana.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Panie.

– Co tu robisz?

Gdy Wybranka nieśmiało wpatrywała się w podłogę, pomyślał, że ma już serdecznie

dość tej uległości. To nawet zabawne, w łóżku jej wymagał, a teraz cholernie go irytowała.

– Mam nadzieję, że przyszłaś tu, żeby się nią zająć – zawarczał. – Bo jeśli nie, to

wynoś się.

– Jestem tu, żeby się nią zająć – powiedziała miękko Wybranka. – Martwię się o nią.

– Jak masz na imię?

– Wybranka.

– Do kurwy nędzy! – A gdy obie z Cormią podskoczyły, spróbował się nieco uspokoić.

– Jak masz na imię?

– Amalya.

– OK, Amalyo. Zajmij się nią do mojego powrotu. To jest rozkaz.

Podczas gdy Wybranka kłaniała się i składała obietnice, zaciągnął się po raz ostatni

skrętem, polizał dwa palce i zacisnął je na jego końcu. Niedopałek włożył do kieszeni swej

szaty, zupełnie bez związku zastanawiając się, dlaczego wszyscy po Drugiej Stronie muszą

nosić cholerne piżamy. Potem spojrzał na Cormię.

– Do zobaczenia za dwa dni.

V ruszył po białej trawie w górę wzgórza, unikając białego, jedwabnego dywanu i nie

oglądając się za siebie. Kiedy dotarł na dziedziniec Pani Kronik, modlił się, żeby jej nie

spotkać, a potem dziękował Bogu, że nie było jej nigdzie w pobliżu. Spotkanie z nią było

ostatnią rzeczą, jakiej pragnął.

Pod czujnym okiem ptaków przeniósł się do prawdziwego świata, ale nie udał się do

domu.

Poszedł prosto tam, gdzie nie powinien: przyjął formę na ulicy naprzeciwko mieszkania

Jane. To był cholernie zły pomysł, ale smutek sprawił, że nie myślał trzeźwo. A poza tym

miał wszystko w dupie. Nawet granicę między człowiekami a jego gatunkiem, której nie

wolno mu było przekraczać.

Wieczór był chłodny, a on miał na sobie tylko te pieprzone tradycyjne szaty. Nieistotne.

Był tak odrętwiały że mógłby być nagi podczas zamieci śnieżnej i nie zauważyłby tego.

Co, u diabła?

Na jej podjeździe stał jakiś samochód. Taki sam miał Z tylko jego był szary metalik, a ten

był srebrny.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

V nie zamierzał podchodzić bliżej niż na drugą stronę ulicy, ale kiedy poczuł zapach

mężczyzny wydobywający się z kabrioletu, jego plan legł w gruzach. To był tamten lekarz,

ten, który ją tak uwodził w szpitalu.

V zmaterializował się obok klonu rosnącego na jej podwórku i zajrzał przez kuchenno

okno. Ekspres do kawy był włączony, cukiernica wyjęta. Na blacie leżały dwie łyżeczki.

O nie. Tego już, kurwa, za wiele.

V nie widział reszty mieszkania, więc pobiegł dookoła, a jego bose stopy skrzypiały na

śniegu. Kiedy starsza kobieta wyjrzała przez okno mieszkania obok, na wszelki wypadek

wyemitował wokół siebie zvidh, również po to, by udowodnić sobie, że ma mózg.

Podszedł do okna z tyłu domu i zajrzał do salonu. Ujrzał śmierć tak wyraźnie, jakby

własnoręcznie popełniał morderstwo. Tamten mężczyzna, lekarz, klęczał przed siedzącą na

kanapie Jane, jedną rękę trzymał na jej twarzy, drugą na szyi, a wzrok miał wbity w jej usta.

V stracił nad sobą kontrolę. Usunął zvidh i nie myśląc, ruszył przed siebie. Bez

zastanowienia. Bez wahania. Gdy szedł w kierunku drzwi tarasu, był po prostu rozjuszonym,

kierującym się wyłącznie instynktem, zakochanym facetem, gotowym zabić przeciwnika.

Nagle, nie wiadomo skąd, wyrósł przed nim Butch. Złapał go w pasie i odciągnął w

mrok, udaremniając atak. To był niebezpieczny krok, nawet między przyjaciółmi. Jeśli nie

jest się osiemnastokołowym tirem, nie staje się między zakochanym wampirem a celem jego

agresji. V instynktownie obrócił się przeciw nowemu wrogowi. Obnażył kły, odsunął się i z

całych sił walnął swego najlepszego kumpla w głowę.

Irlandczyk puścił go, zamachnął się i trafił V pięścią w brodę. Szczęka V prawie wbiła

się w czaszkę, a zęby zaśpiewały jak chór anielski. Poczuł palący ból.

– Zvidh, skurwielu – rzucił Butch. – Zanim zaczniemy się bić, najpierw zvidh.

V osłonił kawałek przestrzeni, a potem obaj rzucili się bez zahamowań, okładając się

pięściami. Krew kapała z ich nosów i ust. W pewnej chwili V zdał sobie sprawę z tego, że nie

chodziło mu tylko o utratę Jane. Także o to, że był tak potwornie samotny. Nawet jeśli w

pobliżu będzie Butch, bez niej nie będzie już tak samo. Dlatego właśnie czuł się tak, jakby

stracił absolutnie wszystko.

Potem leżeli obok siebie, ciężko dysząc, a ich pot bardziej zamarzał, niż parował.

Cholera, V już czuł opuchliznę – obrzmiałe kostki dłoni i twarzy zamieniły go w ludzika

Michelina.

– Muszę dostać, i to zaraz, dymka – zakaszlał.

– Mnie potrzebny okład z lodu i aspiryna.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

V przewrócił się na bok, splunął krwią i znów położył się na wznak. Wytarł usta

wierzchem dłoni.

– Dzięki. Tego mi było trzeba.

– Nie ma s... – Butch jęknął. – Nie ma sprawy. Cholera, musiałeś tak mi obić wątrobę?

Jakby szkocka to było dla niej za mało.

– Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?

– A gdzie indziej mógłbyś być? Furiath wrócił sam i powiedział, co się stało, więc

domyśliłem się, że skończysz tutaj. – Butchowi chrupnęło ramię. Zaklął. – Spójrzmy

prawdzie w oczy, jestem jak wieża radiowa na idiotów. Bez obrazy, ale to nie było zbyt

mądre posunięcie.

– Myślę, że zabiłbym tego faceta.

– Jestem tego pewien.

V uniósł głowę. Z tego miejsca nie widział okien mieszkania Jane. Uniósł się na łokciach

– kanapa była pusta.

Opadł na ziemię. Czy właśnie kochali się teraz na górze w jej łóżku? Właśnie w tym

momencie? Kiedy on leżał sponiewierany na jej pieprzonym trawniku?

– Cholera. Nie radzę sobie z tym.

– Przykro mi V, naprawdę. – Butch odchrząknął, – Słuchaj... myślę, że nie powinieneś

tu więcej przychodzić.

– I to mówi dupek, który przejeżdżał pod domem Marissy, przez... ile miesięcy?

– To niebezpieczne, V. Dla niej.

V spojrzał na przyjaciela.

– Jeśli będziesz nalegał, żebym był rozsądny, przestanę się z tobą zadawać. Butch

spróbował się uśmiechnąć, ale przez pękniętą wargą nie do końca mu się to udało.

– Przykro mi, stary, ale tak łatwo się mnie nie pozbędziesz

V zamrugał, przestraszony tym, co miał zamiar powiedzieć.

– Boże, jesteś prawie święty. Zawsze mogłem na ciebie liczyć. Zawsze. Nawet kiedy...

– Nawet kiedy co?

– No, wiesz.

– Co wiem?

– Kurwa. Nawet kiedy byłem w tobie zakochany. Czy coś w tym rodzaju.

Butch uderzył się dłonią w pierś.

– Byłeś? Byłeś? Nie mogę uwierzyć, że już ci przeszło – Teatralnym gestem zasłonił

oczy. – Moje marzenia o naszej wspólnej przyszłości legły więc w gruzach...

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Zamknij się.

Butch spojrzał na niego.

– śartujesz sobie? Takie reality show byłoby fantastyczne. Puszczaliby go na VH1.

Zatytułowane Dwa ugryzienia są lepsze niż jedno. Zarobilibyśmy miliony.

– Na litość boską.

Butch przewrócił się na bok i nagle spoważniał.

– Sprawa wygląda tak. Jesteśmy w tym razem, i nie tylko z powodu mojej klątwy. Nie

za bardzo wierzę w opatrzność boską i tym podobne bzdety, ale spotkaliśmy się nie bez

powodu. A co do tej sprawy twojego zakochania się we mnie... Myślę, że to bardziej

kwestia tego, że po raz pierwszy się o kogoś troszczyłeś.

– Przestań. Zaraz dostanę uczulenia od tego całego troszczenia się.

– Wiesz, że mam rację.

– Pieprz się, doktorku.

– Świetnie. Cieszę się, że się zgadzamy. – Butch zmarszczył czoło. – Hej, a może

mógłbym mieć własny talk show, skoro nie chcesz być moją June Cleayer. Mógłby się

nazywać Godzina z O'Nealem. Brzmi poważnie, co?

– Po pierwsze, to ty miałeś być June Cleaver...

– Pieprzyć to. Nigdy w życiu nie mógłbym być twoim tłem.

– Nieważne. Po drugie, nie sądzę, żeby było duże zapotrzebowanie na ten konkretny

rodzaj psychologii.

– Grubo się mylisz.

– Butch, właśnie stłukliśmy się nawzajem na kwaśne jabłko.

– Ty zacząłeś. A poza tym to byłoby świetne dla Spike TV. UFC połączone z Oprah.

Boże, jestem genialny.

– Powtarzaj to sobie.

Śmiech Butcha przerwał silny powiew wiatru.

– W porządku, stary, mimo że bardzo mi się to podoba, nie sądzę, żeby moja

opalenizna na tym zyskiwała, zwłaszcza że jest ciemno.

– Wcale nie jesteś opalony.

– Widzisz? To prowadzi donikąd. Może więc pójdziemy do domu? – Nastąpiła długa

cisza. – Cholera... nie idziesz ze mną?

– Nie mam już ochoty nikogo zabijać.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Aha. To dobrze. Świadomość, że może tylko okaleczysz tego faceta, sprawia, że

czuję się dużo lepiej, zostawiając cię tutaj samego. – Butch usiadł i zaklął. – Pozwól, że

chociaż sprawdzę, czy wyszedł.

– Boże, czy ja naprawdę chcę to wiedzieć?

– Zaraz wracam. – Butch powoli, jęcząc, wstał. Poruszał się sztywno, jakby właśnie

miał jakiś wypadek. – Stary to przez jakiś czas będzie bolało.

– Jesteś przecież wampirem. Twoje ciało będzie zdrowe i śliczne, zanim się obejrzysz.

– Nie w tym rzecz. Marissa nas zabije za tę burdę.

– Cholera. Zostaną siniaki, co?

– No. – Butch ruszył przed siebie. – Jak nic pourywa nam łby.

V spojrzał w kierunku okien na pierwszym piętrze i zastanawiał się, czy to dobry, czy zły

znak, że światła nie były włączone. Zamknął oczy i modlił się, żeby porsche z podjazdu

zniknęło... A przecież wcale się tego nie spodziewał. Butch miał rację. On kręcący się w tym

miejscu... to się źle skończy. To musi być ostatni raz.

– Odjechał – powiedział Butch.

V wypuścił powietrze z płuc. Zabrzmiało to jak przebita opona. Zdał sobie sprawę z tego,

że to zawieszenie tylko na ten wieczór. Prędzej czy później ona przecież z kimś się zwiąże.

Pewnie z tym lekarzem.

V podniósł głowę i zaraz znowu ją opuścił na zamarzniętą ziemię.

– Nie wiem, czy mogę to zrobić. Nie wiem, czy potrafię bez niej żyć.

– A masz jakiś wybór?

„Nie, pomyślał. Nie mam wyboru”.

Jeśli się nad tym zastanowić, to słowo nie powinno być używane w odniesieniu do

ludzkiego życia. Nigdy. Wybór powinien dotyczyć tylko telewizji i jedzenia: możesz wybrać

pomiędzy NBC i CBS, albo stekiem i kurczakiem. Ale użycie tego słowa w odniesieniu do

czegoś innego po prostu nie miało zastosowania.

– Idź do domu, Butch. Nie zrobię niczego głupiego.

– Masz chyba na myśli „czegoś głupszego”.

– Semantyka jest do dupy.

– Jak na osobę znającą szesnaście języków wiesz, że to kłamstwo. – Butch wciągnął

głęboko powietrze i odczekał chwilę. – W takim razie, do zobaczenia w Bunkrze.

– Tak. – V wstał. – Niedługo wrócę.

Jane instynktownie się obudziła.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Ktoś był w jej pokoju. Serce jej waliło, kiedy siadała na łóżku, ale nikogo nie zobaczyła.

Jednak cienie rzucane przez światło w korytarzu oferowały mnóstwo kryjówek: za

sekretarzykiem, za drzwiami lub za tapicerowanym krzesłem pod oknem.

– Jest tam ktoś?

Nie było żadnej odpowiedzi, ale z pewnością nie była sama. śałowała, że poszła spać

nago.

– Jest tam ktoś?

Nic. Tylko odgłos jej własnego oddechu.

Mocno zacisnęła dłonie na kołdrze i wzięła głęboki oddech. Boże... W powietrzu unosił

się cudowny zapach... bogaty i zmysłowy, seksowny i władczy. Ponownie wciągnęła

powietrze i jej mózg zaskoczył, rozpoznając go. To był zapach mężczyzny. Nie... to było coś

więcej niż tylko mężczyzna.

– Znam cię. – Jej ciało instynktownie stało się ciepłe, dosłownie rozkwitło... lecz w

tym samym momencie poczuła ból w sercu tak ogromny, aż westchnęła. – O Boże...

ty...

Wrócił miażdżący ucisk w głowie, który sprawił, że obiecała sobie jak najszybciej

poddać się rezonansowi. Złapała się za skronie z jękiem, przekonana, że zaczyna się agonia.

Ból jednak momentalnie odpłynął... a ona razem z nim. Sen opadł na nią jak koc, utulając

ją i uspokajając

Gdy tylko zasnęła, męska dłoń dotknęła jej włosów. Twarzy. Ust.

Jego ciepło i miłość wypełniły bezdenną pustkę w jej piersi. Czuła się jak wrak

samochodu, którego części nagle wróciły na swoje miejsca, naprawiono silnik, wyprostowano

zderzak, wymieniono stłuczoną szybę. Dotyk jednak nagle ustał. Pogrążona we śnie,

wyciągnęła na ślepo dłoń.

– Zostań ze mną. Proszę, zostań ze mną.

Wielka dłoń złapała jej rękę, ale odpowiedź była odmowna. Mimo że mężczyzna się nie

odezwał, wiedziała, że nie zostanie.

– Proszę... – Łzy płynęły po jej twarzy. – Nie odchodź.

Kiedy puścił jej dłoń, rozszlochała się i sięgnęła przed siebie...

Pościel zaszeleściła, wpuszczając powiew chłodnego powietrza i męskie ciało.

Zdesperowana wtuliła twarz w szyję pachnącą ostrymi przyprawami. Szerokie ramiona objęły

ją ciasno.

Kiedy wtuliła się w niego jeszcze mocniej...

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

We śnie Jane poruszyła się szybko i zdecydowanie, jakby miała wszelkie prawo zrobić

to, co zrobiła. Jej ręka powędrowała w dół i odnalazła to, czego szukała.

A kiedy jego wielkie ciało szarpnęło się, szepnęła:

– Daj mi to, czego chcę.

Rzucił ją na plecy, rozłożył jej nogi i jego ciężka dłoń powędrowała między nie. Doszła

natychmiast, krzycząc i wijąc się na materacu. Zanim uczucia zdążyły osłabnąć, pościel

wylądowała na podłodze i poczuła jego usta na swoich udach. Złapała jego wspaniałe, gęste

włosy i po prostu poddała się temu, co z nią robił.

Gdy po raz drugi przeżywała orgazm, odsunął się. Usłyszała szelest zrzucanych ubrań i

potem...

Jane zaklęła, gdy wszedł w nią prawie do granicy bólu, ale niezmiernie jej się to

podobało... zwłaszcza gdy poczuła jego usta na swoich, a on zaczął się w niej poruszać. Wbiła

palce w jego plecy i poddała się rytmowi seksu.

W samym środku snu przemknęła jej przez głowę myśl, że to właśnie było to, co na jawie

opłakiwała. To ten mężczyzna był powodem bólu w jej piersi.

Lub raczej jego strata.

Vrhedny wiedział, że postąpił źle. Taki seks był jak kradzież, przecież Jane nie wiedziała

nawet, kim on jest Ale nie mógł przestać.

Pocałował ją mocniej, poruszył się w niej z większą mocą. Jego orgazm wybuchł jak

burza z piorunami, zalewając go falą gorąca, która mogła zostać ugaszona tylko wtedy, gdy

eksplodował w jej wnętrzu. Doszła razem z nim, zwilżając go, przedłużając doznania, aż

przebiegł go dreszcz. Znieruchomiał.

Odsunął się i spojrzał na jej zamknięte oczy, wprowadzając ją w jeszcze głębszy sen.

Pomyśli, że to był tylko erotyczny sen, kusząca, realistyczna fantazja. Jednak nie będzie

wiedziała, kim on był. Nie może. Jej umysł był silny, ale mogłaby oszaleć, walcząc ze

wspomnieniami, które ukrył, a tym, co czuła w jego obecności.

V oswobodził się z jej uścisku i wymknął z łóżka. Poprawił pościel, ubrał się, ale czuł się

tak, jakby obdarto go żywcem ze skóry.

Pochylił się nad jej czołem i wyszeptał:

– Kocham cię. Zawsze będę.

Zanim wyszedł, rozejrzał się po jej sypialni, potem wszedł do łazienki. Nie mógł się

powstrzymać. Nie miał zamiaru tu wracać, dlatego musiał zobaczyć jej prywatną przestrzeń.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Piętro było bardziej „jej”. Wszystko proste i niezagracone, meble nierzucające się w

oczy, ściany wolne od wymyślnych obrazów. Jedno mu się jednak spodobało – książki.

Tak jak u niego. Były wszędzie. W jej sypialni półki sięgały do samego sufitu, a każda

wypełniona była woluminami na temat nauki, filozofii i matematyki. W korytarzu, w

wysokiej na dziewięć stóp oszklonej witrynie zobaczył dzieła Shelleya i Keatsa, Dickensa,

Hemingwaya, Marchanda, Fitzgeralda. Nawet w łazience, tuż obok wanny, znajdowała się

niewielka półka; pewnie biorąc kąpiel, także lubiła sięgnąć po ulubioną książkę.

Najwyraźniej lubiła też Szekspira, co mu się bardzo spodobało.

Lubił taki wystrój wnętrza. Aktywny umysł nie potrzebuje niczego, co mogłoby go

rozpraszać. Wystarczy kolekcja wyjątkowych książek i dobra lampa. Może jeszcze trochę

sera i krakersów.

V odwrócił się do wyjścia i kątem oka dostrzegł lustro wiszące nad podwójną umywalką.

Wyobraził ją sobie stojącą przed nim i czeszącą włosy. Nitkującą i myjącą zęby. Obcinającą

paznokcie.

Takie zwyczajne rzeczy, które codziennie robią zarówno człowieki, jak i wampiry, co

tylko dowodzi, że te dwa gatunki zbyt się od siebie nie różnią.

Mógłby zabić, żeby tylko kiedyś zobaczyć ją podczas tych czynności.

Albo najlepiej robić je razem z nią. Jej umywalka. Jego umywalka. Może nawet kłóciliby

się o to, że upuścił kawałek nitki dentystycznej do umywalki zamiast do kosza.

śycie. Razem.

Wyciągnął rękę i przejechał palcami po powierzchni lustra. Następnie zmusił się do

zdematerializowania, nie wracając już do jej sypialni.

Zniknął na dobre. Wiedział jednak, że gdyby był samcem, który płacze, teraz by

wrzeszczał. Zamiast tego pomyślał o czekającej na niego w Bunkrze szklaneczce czegoś

mocniejszego. Przez następne dwa dni miał zamiar być całkowicie obojętny.

Będą musieli go ubrać w te ciuszki w stylu Hugh Hefnera i podtrzymywać przez cały

czas trwania tego pieprzonego rytuału.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

37

37

37

37

O PÓŁNOCY JOHN LEśAŁ w ŁÓśKU, wpatrując się w sufit.

Niezwykle wymyślny sufit, ozdobiony sztukaterią oraz ornamentami, więc było na co

popatrzeć. Przywodził mu na myśl tort urodzinowy. Nie, raczej... weselny. Zwłaszcza że w

środku umieszczona została oprawa oświetleniowa z ogromem zawijasów i ozdóbek wokoło,

coś na kształt takiego tortu, na którym stawia się figurki imitujące państwa młodych.

Z jakiegoś nieodgadnionego powodu podobało mu się to zestawienie. Nic nie wiedział o

architekturze, jednak przyciągało go bogactwo, imponująca symetria, równowaga pomiędzy

zdobieniami i gładkością.

Dobra, może za bardzo się rozdrabniał.

Kurczę.

Obudził się pół godziny temu i poszedł do łazienki, a potem wrócił pod kołdrę. Dziś nie

miał zajęć, powinien więc nadrobić zaległości, zanim wyjdzie, ale ten podręcznik mu się

jakoś nie widział.

Miał pewną sprawę do załatwienia. Leżał więc w łóżku, rozważając, czy będzie mógł to

zrobić i jakie to uczucie. Czy chociaż mu się spodoba? A jeśli mu nie stanie? Boże, nie mógł

zapomnieć tej rozmowy z Z. Może jednak naprawdę coś z nim nie tak?

Och, do diabla ciężkiego, musi wreszcie o tym zapomnieć.

Położył rękę na klatce piersiowej i poczuł, jak pracują mu płuca, jak serce się tłucze.

Przesunął dłoń niżej, w stronę pulsowania, które wręcz do niego przemawiało, takie było

dokuczliwe. To cholerstwo łaknęło doznań, gotowe było wy buchnąć. A poniżej? Jądra były

tak napięte, jakby zaraz miały pęknąć pod ciśnieniem. Musiał to zrobić, nie tylko po to żeby

sprawdzić, czy hydraulika jest w porządku. Potrzeba ulżenia sobie przekroczyła próg bólu.

Sięgnął ręką. Skóra była ciepła i gładka, nieowłosiona Nie mógł przeboleć, że taki był

teraz wielki. Zdawało mu się, że jego brzuch jest ogromny niczym boisko.

Znieruchomiał, zanim się dotknął. Ale po chwili, przeklinając, złapał za członek i

pociągnął.

Kiedy poczuł wzwód, z jego klatki piersiowej wydobył się jęk. Cholera, jakie to

przyjemne uczucie. Powtórzył powolny ruch, co sprawiło, że krople potu zalśniły mu na

torsie. Poczuł się, jakby ktoś położył go pod lampą na podczerwień – nie, to ciepło raczej

wydobywało się z niego.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Z każdym ruchem wyginał się, czując się i winny, i zażenowany. Och... jak miło...

Nabierając rytmu, zrzucił przykrywającą go pościel i wreszcie spojrzał na swoje ciało. Z

dumą obserwował ogromny członek i ciasny uchwyt dłoni.

O... cholera. Szybciej. Szybciej ruszać ręką. Słychać było ciche mlaskanie śluzu

wydobywającego się z czubka, wypływającego na jego dłoń. Ciecz spływała po członku,

nadając błysk erekcji.

O... cholera.

Nagle stanęła mu przed oczami postać kobiety... Kurde, to była ta nieugięta szefowa

ochrony z Zero Sum. Widział wyraźnie jej krótką, niemal męską fryzurę, umięśnione ramiona

i przebiegły wyraz twarzy. W chwili zuchwałości wyobraził ich sobie razem. Przygwoździła

go do ściany, z ręką w jego spodniach, całowała mocno, wpychając język do jego ust.

Chryste... Boże Wszechmogący... Poruszał ręką z prędkością światła, widząc oczami

wyobraźni, jak w nią wchodzi.

Punkt kulminacyjny uderzył go w chwili, gdy wyobraził, sobie ją odrywającą się od

niego i padającą na kolana, rozpinającą jego spodnie, wyciągającą członek i zaczynającą ssać.

Cholera!

Przekręcił się na drugi bok, strącając przy tym poduszkę i podciągając do góry kolana.

Bezdźwięcznie krzyknął i gwałtownie odwrócił się, lądując na klatce piersiowej i udach.

Ostatkiem sił dźwignął się na ręce. Nie przestał ciągnąć. Napęczniałe żyły na szyi pulsowały,

płuca paliły.

Gdy nic już w nim nie zostało, głośno przełknął ślinę, nabrał powietrza i otworzył oczy.

Nie był pewien, ale chyba miał podwójny orgazm. Może potrójny.

Kurde, pościel. Ale narobił bałaganu.

Chociaż warto było, mimo wszystko. Było świetnie. To było... niesamowite. Tyle że czuł

się winny z powodu tego, co sobie wyobraził. Zapadłby się pod ziemię, gdyby się

kiedykolwiek dowiedziała...

Usłyszał dzwonek komórki. Podniósł ją, wytarłszy dłoń o pościel. Dostał wiadomość od

Khilla – kazał mu przywlec tyłek do Blastha, i to w pół godziny, żeby mogli uderzyć na Zero

Sum, nim sprawa ucichnie.

Na myśl o szefowej ochrony znowu mu stanął.

„Cholera, to może być trochę uciążliwe”, pomyślał. Szczególnie gdyby poszedł do klubu

i spotkał tę kobietę, i... tak nieziemsko się podniecił.

Ale z drugiej strony, są i plusy: przynajmniej jego sprzęt pracował bez zarzutu.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

John oprzytomniał. Wszystko grało i podobało mu się... przynajmniej w pojedynkę. Ale

pomysł, żeby przeżyć to z drugą osobą, nadal go nie przekonywał.

Kiedy około pierwszej w nocy Furiath przekroczył próg Zero Sum, cieszył się, że nie

było z nim jego braci. Potrzebował prywatności, aby zrobić to, co zamierzał.

Z ponurym zdecydowaniem skierował się do VIP–roomu, zasiadł przy stole Bractwa i

zamówił martini, mając nadzieję, że żadnemu z braci nie przyjdzie do głowy tu zajrzeć.

Poszedłby gdzie indziej, jednak w mieście tylko Zero Sum miało do zaoferowania to, czego

szukał. Nie miał więc wyjścia.

Pierwszy drink dobrze mu zrobił, drugi zadziałał jeszcze lepiej. Po chwili do stolika

zaczęły podchodzić samice. Pierwsza była brunetką, a więc nic z tego. Za bardzo

przypominała Bellę. Kolejna była blondynką, co było atutem... ale była krótko ostrzyżona, jak

dziewczyna, która kiedyś dokrwiła Z, więc to byłoby niewłaściwe. Była jeszcze druga

blondynka, ale tak roztrzęsiona, że wywołała u niego poczucie winy. Kolejna miała czarne

włosy i wyglądała jak Wojownicza Księżniczka Xena i trochę go przerażała.

Ale potem... Przy jego stole zatrzymała się rudowłosa, mała istotka, nie więcej niż

półtora metra wzrostu, i to chyba nawet w szpilkach. Ubrana w jaskraworóżowy gorset i

minispódniczkę wyglądała niczym postać z kreskówki.

– Chcesz się zabawić, tatuśku?

Powiedział sobie, że musi przestać być taki wybredny i wreszcie to zrobić. W końcu to

tylko seks.

– Może. Ile za bilet na linię 25 jardów? Podniosła dłoń do ust i dotknęła ich dwoma

palcami.

– Jak za cały mecz.

Dwieście dolców, żeby pozbyć się dziewictwa. Co sprowadza się do mniej niż dolara

rocznie. Cóż za okazja. Furiath wstał, ledwie utrzymując się w pionie.

– Brzmi świetnie.

Idąc za prostytutką na tyły VIP–roomu, miał niejasne uczucie, że w jakimś równoległym

wszechświecie ten pierwszy raz przeżywałby z osobą, którą by kochał. Lub na której by mu

zależało. Albo chociażby ją znał. Nie sprowadzałoby się to do dwóch stów i publicznej

toalety.

Niestety, był, gdzie był.

Samica otworzyła błyszczące czarne drzwi, a on podążył za nią. Kiedy się zamknęły,

muzyka techno ucichła nieco.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Strasznie się denerwował, podając jej pieniądze, a ona, biorąc je, uśmiechała się.

– Nie będziemy o tym gadać, ale powiedz mi jedno... twoje włosy. Przedłużone?

Pokręciła głową.

Kiedy wyciągnęła rękę, aby rozpiąć mu pasek, odskoczył w tył i wpadł na te cholerne

drzwi.

– Przepraszam.

Spojrzała na niego jakoś dziwnie, a potem powiedziała:

– Nie szkodzi. To twój pierwszy raz z kimś takim jak ja?

Raczej z kimkolwiek.

– Tak.

– W takim razie dobrze się tobą zajmę. – Podeszła blisko, przyciskając swój pełny

biust do jego brzucha. Spojrzał na nią z góry. Widać było ciemne odrosty na jej

włosach.

Duży jesteś – zamruczała, wtykając dłoń za pasek. Szarpnęła do siebie.

Poszedł za nią z gracją robota, cały odrętwiały. Nie mógł uwierzyć w to, że się

zdecydował. Ale jak inaczej miałby to zrobić?

Samica oparła się o zlew i jednym wyćwiczonym ruchem wskoczyła na blat. Kiedy

rozłożyła uda, jej spódniczka podniosła się, ukazując zakończone koronką czarne pończochy.

Nie miała majtek.

– Oczywiście bez całowania – zamruczała, rozpinając mu rozporek. – Znaczy, w usta.

Poczuł, jak chłodne powietrze wdziera się do środka, po czym jej ręka wślizgnęła się w

bokserki. Wzdrygnął się, czując, jak łapie jego członek. Po to tu przecież przyszedł,

przypomniał sobie. Za to zapłacił. Potrafił to zrobić.

Najwyższy czas iść naprzód. Zapomnieć o Belli. O celibacie.

– Rozluźnij się, kochasiu – powiedziała zachrypłym głosem. – Twoja żona się nie

dowie. Moja szminka nie rozmazuje się przez osiemnaście godzin i nie psikam się

perfumami. Dlatego możesz się zabawić.

Furiath przełknął ślinę. „Mogę to zrobić”.

John wysiadł z ciemnoniebieskiego BMW ubrany w nowiutkie czarne spodnie, czarną

jedwabną koszulę oraz nową zamszową kurtkę imitującą kurtkę klubową. To nie były jego

ubrania. Podobnie jak samochód, który wcześnie zawiózł jego i Khilla do centrum, należały

do Blastha.

– Jesteśmy gotowi – rzekł Khill, kiedy przechodzili przez parking.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

John zerknął w miejsce spotkania z reduktorami Przypomniał sobie, jak czuł się wtedy

potężny, przekonany, że jest wojownikiem... Bratem. To uczucie minęło jednak, zupełnie

jakby coś go wtedy omamiło, opętało. Teraz, kiedy szedł z przyjaciółmi, czuł się jak wielkie

„nic specjalnego”, które wlazło w jego skórę.

Przed klubem John chciał się ustawić na końcu kolejki, lecz Khill go powstrzymał.

– Mamy wolny wstęp, pamiętasz?

I mieli. Wystarczyło, ż Khill wymienił imię Xhex, a olbrzymi mięśniak przy drzwiach

poderwał się i wyszeptał mu coś na ucho. Po chwili odsunął się na bok.

– Chce, żebyście poszli na tyły. Tam gdzie VIP–y. Znacie drogę?

– Pewnie – odparł Khill, podając mu rękę.

Bramkarz włożył mu coś do kieszeni.

– Jeśli przyjdziecie jeszcze, wpuszczę was od razu.

– Dzięki, stary. – Khill poklepał gościa po ramieniu i zniknął w klubie. John ruszył za

nim, nie próbując hamować jego napuszenia. I dobrze. Kiedy ruszył przez drzwi, nie

trafił na schodek i poleciał najpierw do przodu, potem do tyłu. A kiedy próbował

pozostać w pionie, wpadł na gościa stojącego w kolejce. Facet, który niczego się nie

spodziewał, bo podrywał właśnie laskę, odwrócił się wkurzony.

– Co do... – Zamarł jednak, kiedy zobaczył Johna. – No tak... Przepraszam.

John nie wiedział przez chwilę, jak zareagować, dopóki nie poczuł na karku dłoni

Blastha.

– Chodź, John, idziemy.

I John pozwolił poprowadzić się do środka, gotowy zatonąć w tłumie ludzi.

Kiedy się rozejrzał, otoczenie przestało być takie przytłaczające. Cóż, oceniał to z

dogodnego punktu ponad dwóch metrów nad ziemią. Khill rozejrzał się.

– Idźcie na tyły. Gdzie są te cholerne tyły?

– Myślałem, że ty wiesz! – powiedział Blasth.

– Nie, po prostu nie chciałem wyjść na idiotę... Zaraz, chyba mam. – Kiwnął ręką w

stronę zasłoniętego kotarą miejsca, którego strzegło dwóch kolosów. – Rzuca się w

oczy, że to sektor dla VIP–ów. Panie pozwolą?

Khill ruszył, jakby dokładnie wiedział, co robi. Zamienił słówko z bramkarzem i, o

dziwo, kotara uniosła się. Wparowali do środka.

Cóż, Blasth i Khill może i wparowali. John starał się nie potrącić już nikogo.

Miał szczęście, że tamten gość okazał się mięczakiem. Następnym razem pewnie trafiłby

na jakiegoś osiłka. Do tego uzbrojonego.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Sektor dla VIP–ów miał własny bar i barmanów, a kelnerki ubrane były jak ekskluzywne

striptizerki. Stali klienci nosili garnitury, kobiety kosztowne skrawki... tak naprawdę to chyba

niczego. Zebrany tłum był barwny, rozpustny... Co sprawiło, że John poczuł się jak

kompletny pozer.

Po obu stronach sali stały ławy, trzy z nich wolne. Khill wybrał tę w najdalszym zakątku.

– Ta jest najlepsza – oświadczył. – Zaraz przy wyjściu awaryjnym. W mroku.

Na stoliku stały dwa opróżnione kieliszki. Ledwie usiedli, zjawiła się kelnerka, żeby

posprzątać. Blasth i Khill zamówili po piwie, John odpuścił, stwierdziwszy, że musi mieć

dzisiaj trzeźwy umysł.

Siedzieli nie dłużej niż pięć minut, kiedy nagle usłyszeli kobiecy głos:

– Hej, tatuśkowie.

Wszyscy trzej podnieśli wzrok. Ujrzeli stojącą przednimi blond Wonder Woman. Była

atrakcyjna niczym Pam Anderson, uwagę zwracał przede wszystkim jej biust.

– Cześć, skarbie – przeciągle zagadnął Khill. – Jak ci na imię?

– Wisienka. – Położyła obie dłonie na stoliku i pochyliła się do przodu, demonstrując

idealny biust, opaloną w solarium skórę i wybielone zęby. – Chcesz wiedzieć,

dlaczego?

– Jak pragnę oddychać.

Pochyliła się bardziej.

– Bo jestem słodka i wszędzie tak smakuję.

Na twarzy Khilla malował się rozpustny uśmiech.

– Więc chodź, usiądź przy mnie...

– Hej, chłopcy – rozległ się głęboki głos.

O, Jezu. Do ich stolika podszedł ogromny koleś i John nie wiedział, czy to aby dobrze

rokuje. Facet w czarnym garniturze, o ametystowych oczach i z irokezem wyglądał jak zbir i

dżentelmen w jednej osobie.

„Dobra, to wampir”, pomyślał John. Nie był pewien, skąd to wiedział, ale nie miał

wątpliwości. Tamten nie tylko był potężny, ale też wytwarzał wokół siebie atmosferę jak

bracia: potęga gotowa w każdej chwili wybuchnąć.

– Charity, produkuj się gdzie indziej, jasne? – powiedział.

Blondynka nie wydawała się zachwycona, a i Khill też był wściekły. Ale oddaliła się i...

kurde, odstawiła ten sam numer dwa stoliki dalej.

Widząc, że Khillowi mina nieco zrzedła, facet z irokezem nachylił się i powiedział:

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Taa, jej wcale nie chodziło tylko o to, żeby spędzić czas w twoim towarzystwie,

chłopie. To profesjonalistka, jak większość kobiet w tym sektorze, więc jeśli nie chcesz

płacić, idź do strefy otwartej, poderwij nawet kilka i je tu przyprowadź, zgoda? – Facet

uśmiechnął się, ukazując potężne kły. – Przy okazji, jestem właścicielem, więc

odpowiadam za wasze tyłki Ułatwcie mi robotę i zachowujcie się. – Zanim odszedł,

zwrócił się do Johna: – Zbihr kazał cię przywitać.

Po czym odszedł, zagadując do wszystkich po drodze, wreszcie zniknął za

nieoznakowanymi drzwiami w głębi sali. John zastanawiał się, skąd ten facet znał Z, po czym

stwierdził, że nieważne, jakie ma się znajomości, gościa z irokezem lepiej mieć po swojej

stronie.

Inaczej należałoby nosić kombinezon z kevlaru.

Albo nawet wyjechać z kraju.

– Cóż – rzekł Khill – to poważna rada. Cholera.

– Hm... taaa. – Kiedy kolejna blondynka przespacerowała się obok nich, Blasth

poprawił się na siedzeniu. – To co... eee, idziemy na parkiet?

– Blasth, ty zbereźniku! – Khill zerwał się z ławy. – Pewnie, że tak. John...

John zamigał, że zostaje i popilnuje stolika. Khill klepnął go w ramię.

– Dobra, przyniesiemy coś dla ciebie z bufetu.

John gwałtownie pokręcił głową, ale kumple już się odwrócili. O, Boże. Powinien zostać

w domu. Powinien sobie odpuścić.

Obok przepłynęła jakaś brunetka. Na wszelki wypadek prędko spuścił wzrok, ale się nie

zatrzymała. Ani ona, ani żadna inna, jakby właściciel lokalu kazał im zostawić ich w spokoju.

No i dobrze, bo brunetka wyglądała tak, jakby mogła zjeść faceta żywcem.

John rozsiadł się w fotelu, nie spuszczając wzroku ze szklanek z piwem. Czuł, że ludzie

gapią się na niego... I na pewno zastanawiali się, co on tu, u diabła, robi. Co miało sens. Nie

był jak Blasth czy Khill, taki odważny. Ta cała muzyka, picie i seks wcale nie dodawały mu

animuszu, raczej sprawiały, że chciał zniknąć.

Poważnie już rozważał myśl o zmyciu się stąd, kiedy nagle jakby uderzył go słup gorąca.

Popatrzył na sufit, żeby sprawdzić, czy nie siedzi pod wentylatorem.

Nie.

Rozejrzał się.

O, cholera. Przez kotarę do sektora dla VIP–ów wchodziła właśnie szefowa ochrony.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

John gwałtownie przełknął ślinę. Wyglądała jak wtedy. Miała na sobie pakerkę,

ukazującą jej potężne ramiona, i skórzane spodnie opinające jej biodra i długie uda. Przycięła

chyba jeszcze włosy, które w świetle reflektorów niezwykle błyszczały.

Gdy tylko ich oczy się spotkały, odwrócił wzrok. Przeraziła go myśl, że będzie wiedziała,

co robił, kiedy ostatnio o niej myślał. Na pewno będzie wiedziała, że... wyobrażając ją sobie,

doszedł.

Do diabła, szkoda, że nie miał drinka, żeby zająć ręce. I zimnej zgrzewki, na policzki.

Chwycił piwo Blastha i pociągnął, czując, że ona kieruje się w jego stronę. Kurde, nie

wiedział, czy gorzej będzie, jeśli się zatrzyma, czy... kiedy przejdzie obok.

– Znowu tutaj, tylko inaczej wyglądasz. – Jej głos był niski, niczym przytłumiony

ogień. I sprawił, że rumieniec na jego policzkach się pogłębił. – Gratulacje.

Odchrząknął. Co zabrzmiało głupio. Jakby był w stanie wydobyć choć słowo.

Czując się jak głupiec, bezgłośnie rzekł:

– Dzięki.

– Kumple się tu kręcą?

Przytaknął i pociągnął łyk piwa.

– A ty? – Jej głos był jak sam seks. Wywołał ciarki na całym jego ciele... I wtedy jego

członek stanął. – Cóż, jeśli nie wiesz, z tyłu są łazienki z dodatkowym pomieszczeniem,

zapewniające prywatność. – Zaśmiała się, jakby wiedziała, że jest podniecony. – Miłej

zabawy z panienkami, ale pilnujcie się. Wtedy nie będziecie mieć ze mną do czynienia.

Odeszła, a tłum przed nią się rozstępował, nawet mężczyźni postury futbolistów schodzili

jej z drogi. Patrząc za nią. John poczuł w spodniach nagły ścisk. No tak, był twardy jak

kamień i gruby jak jego pieprzone ramię. Zmienił pozycję, a spowodowane tym tarcie spodni

sprawiło, że aż przygryzł dolną wargę.

Schował rękę pod stół, mając zamiar zrobić trochę miejsca w rozporku, ale gdy tylko go

dotknął, przed oczami stanęła mu postać ochroniarki i o mało się nie spuścił. Poderwał rękę z

taką prędkością, że walnął w blat stołu.

Zgiął się więc w biodrach, licząc, że w ten sposób sobie ulży, ale tylko pogorszył sprawę.

Był niespokojny i niezaspokojony, pewnie dlatego szybko pogarszał mu się nastrój.

Przypomniał sobie, jak poradził sobie wtedy, w łóżku, i stwierdził. że musi skorzystać z tego i

teraz.

Natychmiast, zanim znowu się spuści.

Cholera, może mógłby to załatwić tutaj? Marszcząc brwi, popatrzył w stronę korytarza z

drzwiami po obu stronach.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Jedne akurat się otworzyły.

Wyszła z nich niewysoka rudowłosa kobieta wyglądająca na profesjonalistkę, a zaraz za

nią szedł... Furiath?

Tak, to zdecydowanie był on. Wciskał koszulę w spodnie. Nie odzywali się do siebie, po

paru krokach kobieta skręciła w lewo, idąc prosto do grupy mężczyzn, brat szedł naprzód,

jakby zmierzał do wyjścia.

Furiath wreszcie rozejrzał się i napotkał wzrok Johna. Przez moment sytuacja była trochę

niezręczna, potem wojownik podniósł rękę w geście powitania i ruszył w stronę bocznego

wyjścia. Oszołomiony John upił łyk piwa. Jasne jak słońce, że tamta babka nie była z nim w

łazience, żeby mu zrobić masaż pleców. Chryste, a podobno żył w celi...

– A to jest John.

John odwrócił raptownie głowę. O, kurczę. Blasth i Khill trafili na żyłę złota. Trzy

kobiety, które przyprowadzili, były bardzo ładne i prawie całkiem nagie.

Khill przedstawił każdą z nich:

– To Brianna, to CiCi, a to Liz. Dziewczyny, to nasz kumpel, John. Używa języka

migowego, by się porozumieć, więc będziemy tłumaczyć.

John dokończył piwo Blastha. Napotykając po raz kolejny na barierę komunikacyjną,

czuł się jak głupek Zastanawiał się już, jak powiedzieć, że właśnie się zmywa, kiedy jedna z

dziewczyn usiadła obok niego. Poczuł się jak w potrzasku.

Podeszła kelnerka i zebrała zamówienia. Po jej odejściu zaczęły się śmichy–chichy i

gadanina, piski dziewczyn mieszały się z głębokim głosem Khilla i nieśmiałym śmiechem

Blastha. John nie podnosił wzroku.

– Boże, aleś ty przystojny – zagaiła jedna z dziewczyn. – Jesteś modelem? Rozmowa

raptownie ucichła.

Khill postukał zwiniętą dłonią w stół przed Johnem.

– Hej, J. Ona mówi do ciebie.

Zażenowany John podniósł głowę, napotykając spojrzenie różnokolorowych oczu

kumpla. Khill kiwnął głową, wskazując dziewczynę siedzącą obok Johna, po czym

wytrzeszczył wymownie oczy, jakby chciał powiedzieć: „Mógłbyś przejąć pałeczkę, stary?”.

John wziął głęboki oddech i spojrzał w lewo. Dziewczyna wpatrywała się w niego z...

kurde, absolutnym oddaniem.

– Bo jesteś, no wiesz, taki piękny – powiedziała. Chryste Panie, i co miał na to

odpowiedzieć?

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Poczuł uderzenie gorąca na twarzy i napięcie w całym ciele, więc na migi zwrócił się do

Khilla:

Poproszę Fritza, żeby mnie zabrał. Muszę lecieć.

Przecisnął się między siedzącymi, niemal tratując dziewczynę siedzącą obok. Nie mógł

się doczekać powrotu do domu.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

38

38

38

38

KIEDY O PIĄTEJ RANO ZADZWONIŁ BUDZIK, Jane wcisnęła guzik drzemki.

Dwukrotnie. Zwykle bez ociągania się wstawała i wskakiwała pod prysznic, zanim jeszcze się

dobrze rozbudziła. Jednak nie dzisiaj. Dziś po prostu leżała, wpatrując się w sufit.

Boże, ale miała sny... sny o tym zjawiskowym kochanku, który ją brał wielokrotnie, i to

tak mocno. Nadal go czuła na sobie, w sobie.

Dosyć już. Im więcej o tym myślała, tym bardziej bolała ją klatka piersiowa, więc z

herkulesowym wysiłkiem skierowała uwagę na pracę. Przez którą wplątała się w tę sytuację z

Manello. Nie mogła uwierzyć, że ją pocałował... Ale to zrobił. A że zawsze w głębi duszy

zastanawiała się, jaki on jest, nie odwróciła twarzy. Dlatego po raz drugi ją pocałował.

Był dobry, co jej nie dziwiło. Nowością natomiast był fakt, że źle się z tym czuła. Jakby

kogoś zdradziła.

Cholerny budzik znowu zadzwonił; wyłączyła go, przeklinając. Do diabła, była

zmęczona, chociaż wydawało jej się, że poszła spać wcześnie. O której wyszedł Manny?

Pamiętała, że pomógł jej się tu dostać i położył ją do łóżka, ale miała taki mętlik w głowie, że

nie wiedziała, która to była godzina ani jak długo zasypiała.

Nieważne.

Odrzuciła kołdrę i poszła do łazienki. Kiedy strumień gorącej wody napełniał łazienkę

parą, zamknęła drzwi, zdjęła T–shirt i...

Jane zmarszczyła brwi, czując wilgoć między nogami. Zrobiwszy szybki rachunek

stwierdziła, że okres przyszedł za wcześnie...

To nie był wcale okres. Uprawiała seks.

Szok ją sparaliżował. O Boże, co ona zrobiła? Co najlepszego zrobiła?

Odwróciła się, chociaż nie miała gdzie iść. Zakryła dłonią usta. Na lustrze, odsłonięty

przez parę, widniał napis: „Kocham cię, Jane”.

Zatoczyła się do tyłu, wpadając na drzwi.

Cholera. Spała z Mannym Manello. I kompletnie nic nie pamiętała.

Furiath usiadł w gabinecie Ghroma, tym razem na stojącym przed kominkiem niebieskim

fotelu z podłokietnikami. Włosy nadal miał wilgotne po prysznicu, a w dłoni trzymał filiżankę

kawy.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Potrzebował skręta.

Jak tylko pozostali członkowie Bractwa weszli, spojrzał na Ghroma.

– Mogę zapalić? Król kiwnął głową.

– Patrzę na to jak na służbę publiczną. Wszystkim przydałby się dzisiaj odlot.

To prawda. Wszyscy czuli się jakoś nieswojo. Zdenerwowany Zbihr stał przy regale z

książkami, roztargniony Butch siedział z komputerem na kolanach. Ghrom, niemal zakryty

stertą papierów, wyglądał na wykończonego. Rankohr chodził w kółko, nie mogąc ustać

spokojnie – znak, że na pewno nie brał udziału w żadnej nocnej walce.

A Vrhedny... wyglądał najgorzej. Stał przy drzwiach, wpatrując się w nicość. Wcześniej

zimny, teraz wręcz lodowaty. Cholera, był bardziej ponury niż poprzedniego wieczoru.

Zapalając papierosa, Furiath pomyślał o Jane i V. Ciekawe, jaki był ich seks. Wyobrażał

sobie, że pomiędzy momentami ostrej walki były też urocze chwile porozumienia.

Taaa, na pewno nie to, co on przeżył w tej łazience. Z prostytutką.

Wolną ręką przejechał po włosach. Czy wciąż jest się prawiczkiem, będąc w kobiecie, ale

nie kończąc? Nie miał pewności. Tak czy inaczej, nie zamierzał nikogo o to pytać. To było

zdecydowanie zbyt obrzydliwe.

W mordę... Myślał, że jak z kimś to już zrobi, to będzie mógł wreszcie ruszyć dalej,

wcale jednak tak nie było. Czuł się jeszcze bardziej uwięziony, zwłaszcza że idąc potem przez

posiadłość, myślał o Belli: miał nadzieję, że nie przyłapie go śmierdzącego tą samicą

człowieków.

Zachowanie dystansu będzie ewidentnie wymagać czegoś innego.

Chyba że... cholera, może jest potrzebny sam w sobie. Powinien się wyprowadzić.

– Zacznijmy – rzekł Ghrom na początek zebrania. Najpierw omówili serię problemów

dotyczących glymerii, następnie Rankohr, Butch oraz Z zdali raport z wydarzeń w

terenie. Nie było tego dużo. Ostatnio nie było widać nieumarłych, najprawdopodobniej

dlatego, że gliniarz zabił dwa tygodnie temu przywódcę reduktorów. Normalne. Każde

zmiany w przywództwie tamtych zazwyczaj oznaczały, krótki niestety, okres przestoju

w wojnie.

Kiedy Furiath zapalił kolejnego skręta, Ghrom odchrząknął.

– Teraz... odnośnie do ceremonii Najsamca.

Furiath zaciągnął się głęboko, oczy V zabłyszczały. Cholera. Facet wyglądał tak, jakby w

ciągu ostatniego tygodnia postarzał się o sto pięćdziesiąt lat; skóra mu pożółkła, brwi opadły,

wargi napięły się. Nigdy nie był wybitnie piękny, ale teraz wyglądał jak śmierć.

– O co chodzi? – zapytał V.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Będę tam. – Ghrom spojrzał na Furiatha. – Furiath, ty też. Pójdziemy dziś o północy,

zgoda?

Furiath kiwnął głową. Miał wrażenie, że Vrhedny chce się odezwać. Jego ciało napięło

się, oczy zrobiły się rozbiegane, szczęka zaciśnięta... nic jednak nie powiedział.

Furiath wydmuchnął chmurę dymu i zgniótł niedopałek w kryształowej popielniczce. To

straszne patrzeć, jak twój brat krwawi, wiedzieć, że cierpi, i nie móc nic na to poradzić...

Zamarł, czując dziwny spokój.

– Wyjdźcie stąd, wszyscy. Idźcie się zrelaksować. Wszystkim nam nerwy puszczają...

– powiedział nagle Ghrom, przecierając oczy.

I wtedy odezwał się Furiath:

– Vrhedny, gdyby nie sprawa z Najsamcem, byłbyś z Jane, tak?

V zmrużył diamentowe oczy.

– Co, do cholery, ma jedno z drugim wspólnego?

– Ty byś z nią był – potem Furiath odwrócił się do Ghroma – a ty byś mu na to

pozwolił, tak? To znaczy, wiem, że to człowiek, ale pozwoliłeś Mary wejść...

V przerwał mu głosem twardym jak samo jego spojrzenie, jakby nie mógł uwierzyć, że

Furiath może być aż tak bezmyślny.

– To nic nie da, więc daruj sobie, do diabła.

– Ależ da.

Oczy Vrhednego przybrały odcień bieli.

– Bez obrazy, ale nie wytrzymam. Najlepszym posunięciem dla ciebie w tej chwili

będzie, jak sobie darujesz.

Rankohr ukradkiem przesunął się na stronę V, a Zbihr stanął za Furiathem. Ghrom

podniósł się.

– Może skończmy ten spór.

– Nie, wysłuchajcie mnie. – Furiath wstał z fotela. – Pani Kronik potrzebuje

mężczyzny z Bractwa, prawda? Do celów rozrodczych, czy nie tak? Dlaczego musisz to

być właśnie ty?

– A kto inny, do cholery!? – zawarczał V, ustawiając się w pozycji do ataku.

– Dlaczego nie... ja?

Nawet granat rzucony pod biurko Ghroma nie wzbudziłby takich emocji. Zapadła

grobowa cisza. Bracia patrzyli na niego, jakby co najmniej wyrosły mu rogi.

– Dlaczego nie? Potrzebne jej tylko DNA, prawda? Dlatego każdy z braci mógłby się

nadać. Moja linia jest silna, krew dobra. Dlaczego nie mógłbym to być ja?

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Zbihr szepnął:

– Jezu... Chryste.

– Nie ma żadnego powodu, dla którego nie mógłbym być Najsamcem.

Wściekłość V wezbrała, jakby ktoś rąbnął go w tył głowy rozgrzaną patelnią.

– Dlaczego miałbyś to zrobić?

– Jesteś moim bratem. Jeśli mogę naprawić szkodę, dlaczego miałbym tego nie zrobić?

Ja nie pragnę żadnej konkretnej kobiety. – Pomasował ściśnięte gardło. – Jesteś synem

Pani Kronik, tak? Więc możesz jej zasugerować zmianę. Kogoś innego zapewne by

zabiła, ale nie ciebie. Cholera, pewnie mógłbyś jej to nawet po prostu...

zakomunikować. Opuścił dłoń. – I mógłbyś ją zapewnić, że będę lepszy, bo nie jestem

w nikim zakochany.

Diamentowe oczy V wpatrywały się niewzruszenie w Furiatha.

– To jest złe.

– Cała ta ceremonia jest zła. Ale to już nie ma znaczenia, prawda? – Furiath zerknął w

stronę biurka, napotykając spojrzenie króla. – Ghrom, co ty na to?

– Cholera – padła odpowiedź.

– Doskonałe określenie, panie, ale to nie odpowiedź.

Ghrom znacznie zniżył głos:

– Nie mówisz chyba poważnie...

– Mam za sobą kilka wieków celibatu do nadrobienia. To zupełnie niezły początek. –

Miał to być żart, ale nikt się jakoś nie roześmiał. – No, dalej, kto inny mógłby to zrobić?

Wszyscy jesteście zajęci. Jedynym kandydatem jeszcze mógłby być John Matthew, bo

jest z linii Hardhego, ale nie jest członkiem Bractwa i nie wiadomo, czy kiedykolwiek

będzie.

– Nie – Zbihr pokręcił głową. – Nie... To cię zabije.

– Może jak się zajeżdżę na śmierć, to tak. Ale pomijając to, będzie w porządku.

– Jeśli się zdecydujesz, nie będziesz miał normalnego życia.

– Pewnie, że będę miał. – Furiath doskonale wiedział, do czego zmierza Z, więc

specjalnie przeniósł uwagę na Ghroma. – Pozwolisz V być z Jane, prawda? Jeśli się

zgodzisz, będą mogli ze sobą być.

To, oczywiście, nie było stosowne. Zgodnie z tradycją i prawem nie wydawało się

rozkazu królowi, pomijając fakt, że mógł za to przegonić go przez cały stan Nowy Jork.

Jednak w tym konkretnym momencie Furiatha nie obchodził protokół.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Ghrom sięgnął pod okulary, odruchowo przetarł oczy, po czym przeciągle wypuścił

powietrze.

– V jako jedyny poradzi sobie z ryzykiem związanym z byciem w związku z

człowiekiem. Tak więc... taaa... a niech mnie, wyrażam zgodę.

– A więc pozwolisz mi go zastąpić? A on pójdzie do Pani Kronik.

Zegar szafkowy stojący w rogu zaczął wybijać godzinę w tempie bicia serca. Gdy

zamilkł, wszystkie spojrzenia spoczęły na Ghromie. Po chwili król rzekł:

– Niech tak będzie.

Zbihr zaklął. Butch zagwizdał cicho. Rankohr zgryzł lizaka.

– Świetnie – powiedział Furiath. „W mordę, co ja właśnie zrobiłem?”.

Widocznie jednak pozostali myśleli podobnie, ponieważ nikt się nie ruszył ani nie

odezwał.

Milczenie przełamał dopiero Vrhedny... rzucając się pędem przez pokój. Furiath nawet

się nie zdążył zorientować. Miał właśnie zapalać kolejnego skręta, gdy rzucił się na niego V,

masywnymi ramionami wyciskając z niego ostatni oddech.

– Dzięki – wychrypiał Vrhedny. – Dziękuję. Nawet jeśli ona ci na to nie pozwoli,

dziękuję ci, bracie.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

39

39

39

39

– UNIKASZ MNIE.

Jane podniosła wzrok znad komputera. Manello stał przed nią niczym dąb, z rękami

wspartymi na biodrach, zwężonymi oczami, prawdziwe uosobienie stanowczości. Kurczę, jej

biuro było całkiem obszerne, ale on sprawił, że zdawało się ciasne niczym komórka.

– Nie unikam cię. Nadrabiam zaległości.

– Pieprzenie. – Założył ręce na piersi. – Jest czwarta po południu, do tej pory już dwa

razy jedlibyśmy razem. Co jest?

Oparła się w fotelu. Kłamstwo nie było jej mocną stroną, ale na pewno nad tym

popracuje.

– Nadal podle się czuję, Manello, i jestem po uszy zawalona pracą. – W porządku, ani

jedno, ani drugie nie było kłamstwem. Ale powiedziała to, żeby uniknąć innego tematu.

Nastąpiła długa pauza.

– Chodzi o wczoraj?

Drgnęła i skapitulowała.

– Eee, słuchaj, Manny, jeśli o to chodzi... Przepraszam, ale tamto nie może się już

powtórzyć. Jesteś świetny, naprawdę, ale ja... – zawiesiła głos. Miała chęć powiedzieć

coś w stylu, że jest zakochana w kimś innym, ale to absurd. Nikogo przecież nie miała.

– Chodzi o wydział?

– Nie, to po prostu było nie w porządku.

– Wiesz, że to jest niewłaściwe, nawet jeśli utrzymamy wszystko w sekrecie. – A jeśli

odejdziesz?

Pokręciła głową.

– Nie, po prostu... nie mogę. Nie powinnam spać z tobą wczorajszej nocy. Podniósł

brwi.

– Słucham?

– Po prostu nie sądzę...

– Momencik. Skąd pomysł, że ze sobą spaliśmy?

– Ja... założyłam, że tak było.

– Pocałowałem cię. Zrobiła się niezręczna sytuacja, więc wyszedłem. Zero seksu. Skąd

pomysł, że był?

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Jezu Chryste... Jane pomachała rozdygotaną dłonią.

– Chyba mi się śniło... Dość realistycznie. Hm... Mogę cię przeprosić?

– Jane, co się z tobą, u licha, dzieje? – Manello obszedł biurko. – Wyglądasz na

przerażoną.

Wiedziała, że oczy ją zdradzą, nie potrafiła jednak ukryć lęku.

– Wydaje mi się... niewykluczone, że tracę zmysły. Mówię poważnie, Manny. Coś

jakby schizofrenia. Halucynacje, wypaczona rzeczywistość i... zaniki pamięci.

Chociaż fakt, że w nocy uprawiała seks, wcale nie był wytworem jej wyobraźni.

Cholera... a może?

Manny pochylił się i położył ręce na jej ramionach. Cichym głosem zapewnił:

– Znajdziemy kogoś, do kogo możesz pójść. Zajmiemy się tym.

– Boję się.

Manny ujął jej dłonie, przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.

– Jestem przy tobie.

Odwzajemniając uścisk, powiedziała:

– Można cię pokochać, Manello. Naprawdę.

– Wiem.

Zaśmiała się słabo, a jej śmiech zginął w zgięciu jego szyi.

– Ale też bezczelny.

– Trafiłaś w sedno.

Odsunął się i położył dłoń na jej policzku, spojrzał poważnie brązowymi oczami.

– Naprawdę ciężko mi to mówić, ale nie możesz zostać na bloku operacyjnym, Jane.

Nie w takim stanie...

Pierwszym odruchem był sprzeciw, ale po chwili wypuściła powietrze i zapytała:

– Co powiemy ludziom?

– Zależy, jak długo to potrwa. Na razie? Zachorowałaś na grypę. – Założył kosmyk jej

włosów za ucho. – Oto plan: porozmawiasz z moim znajomym psychiatrą. Mieszka w

Kalifornii, więc nikt się niczego nie dowie. Zaraz do niego zadzwonię. Umówię cię

również na tomografię komputerową. Zrobimy ją po godzinach w Imaging Associates,

na drugim końcu miasta. Nikt nie będzie wiedział.

Kiedy Manello odchodził, widziała ból w jego oczach. Kiedy jednak pomyślała o swojej

sytuacji, wróciło dziwne wspomnienie.

Pewnej nocy, trzy lub cztery lata temu, zimą, wychodziła ze szpitala z uczuciem

niepokoju. Coś, jakiś wewnętrzny głos, kazał jej zostać w szpitalu i przespać się na kanapie,

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

ale zdławiła go, przypisując paskudnej pogodzie. Mroźny deszcz sprawił, że Caldwell było

jak ślizgawka, nic dziwnego, że podświadomie nie chciała wychodzić w taką pogodę.

Jednak dokuczliwe uczucie nie zniknęło. Walczyła z tym głosem w głowie przez całą

drogę na podziemny parking, aż wreszcie, kiedy włożyła kluczyki do stacyjki, miała wizję. To

przekleństwo było niezwykle wyraźne, wydawało jej się, że już się wydarzyło, a to, co teraz

widzi, to tylko wspomnienie: widziała swoje dłonie mocno uczepione kierownicy, w

przedniej szybie dwa oślepiające światła padające z naprzeciwka. Poczuła kłujący ból

zderzenia, drażniące wirowanie, palenie w płucach, kiedy krzyczała.

Wystraszona, powoli wyjechała w lodowaty deszcz. Doskonały przykład jazdy z

ograniczonym zaufaniem. Co drugi samochód był dla niej potencjalnym wrakiem i

najchętniej jechałaby chodnikiem, gdyby mogła.

W pół drogi do domu stanęła na światłach, modląc się, żeby nic w nią nie wjechało.

Jednak, niczym zrządzenie losu, tuż za nią pojawił się samochód. Stracił przyczepność i

wpadł w poślizg. Uczepiła się kierownicy i spojrzała w lusterko wsteczne... obserwowała, jak

światła mijania zbliżają się nieubłaganie...

Samochód ominął ją.

Kiedy Jane upewniła się, że nikomu nic się nie stało, zaśmiała się w duchu, głęboko

odetchnęła i ruszyła do domu. Podczas jazdy rozmyślała nad tym, jak mózg ekstrahował

przyjęte informacje i wysnuwał na ich podstawie wnioski, w jaki sposób silne myśli i lęki

można było pomylić ze zdolnościami przewidywania, jak raporty ze złego stanu dróg w

wiadomościach przenikały i prowadziły do...

Ciężarówka wbiła się w nią czołowo jakieś trzy mile od domu. Kiedy wyjeżdżała zza

rogu i dostrzegła światła na swoim pasie, zdążyła jedynie pomyśleć: „Cholera, jednak

przeczucie mnie nie myliło”. Skończyło się na złamanym obojczyku i zmasakrowanym

samochodzie. Kierowca ciężarówki i jego wóz mieli się dobrze.

Teraz, kiedy patrzyła, jak Manello opuszcza jej biuro, wiedziała, co się wydarzy. I było to

uczucie tak samo wyraziste, jak tamta wizja. Niezaprzeczalne, jak upływ czasu. Nie do

powstrzymania, niczym pędząca ciężarówka.

– Moja kariera dobiegła końca – wyszeptała martwym głosem. – Jestem skończona.

Vrhedny ukląkł przy łóżku, zawiesił sznur czarnych pereł na szyi i zamknął oczy. Kiedy

sięgał umysłem na Drugą Stronę, pomyślał o Jane. Pani Kronik może równie dobrze wiedzieć

od początku, o co chodzi.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Chwilę trwało, zanim otrzymał odpowiedź od matki, a potem leciał przez antymaterię do

nieziemskiej krainy, materializując się na białym dziedzińcu.

Pani Kronik stała pod drzewem ptaków, a jeden, brzoskwiniowy, podobny do zięby,

siedział na jej dłoni. Miała odrzucony kaptur i V widział jej zjawiskowo piękną twarz.

Zaskoczony, dostrzegł na niej wyraz uwielbienia, kiedy tak patrzyła na maleńkie stworzenie

w błyszczącej dłoni. „To miłość”, pomyślał.

Nie przypuszczał, że jest do niej zdolna.

Odezwała się pierwsza:

– Oczywiście, że kocham moje ptaki. Są moim pocieszeniem w chwilach zmartwienia,

jeszcze większą radością, gdy jestem rozweselona. Słodka melodia ich śpiewu podnosi

mnie na duchu, gdy coś mnie smuci. – Spojrzała przez ramię. – Chodzi o tę chirurg

człowieków?

– Tak – odparł, zbierając się w sobie.

Cholera. Była taka spokojna. Oczekiwał złości. Przygotowywał się na potyczkę. A co

zamiast tego? Nic ponad spokój. Niczym cisza przed burzą.

Pani Kronik zagwizdała do ptaka, który w odpowiedzi wyciągnął szyję i rozłożył

skrzydełka.

– Czy to oznacza, że jeśli nie wyrażę zgody na zamianę, odmówisz udziału w

ceremonii?

Nie chciał tego mówić. Naprawdę nie chciał.

– Dałem słowo, a więc nie odmówię.

– Doprawdy? Zaskakujesz mnie.

Pani Kronik wygwizdała coś do ptaka, który przefrunął na gałązkę. Wyobraził sobie, że

jeśli udałoby się przetłumaczyć ten gwizd, znaczyłby on mniej więcej: „Kocham cię, ale

odleć”. Ptak odpowiedział tym samym.

– Te ptaki – matka powiedziała to dziwnym, jakby odległym głosem – są naprawdę

moją jedyną radością. Wiesz dlaczego?

– Nie.

– Niczego ode mnie nie chcą, a dają tak wiele.

Potem spojrzała wprost w jego oczy i powiedziała głębokim głosem:

– To jest dzień twoich narodzin, Vrhedny, synu Krhviopija. Dobrze wybrałeś moment.

Cóż, niezupełnie. Całkiem zapomniał, jaki to dzień

– Ja...

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Ponieważ tego dnia trzysta trzy lata temu wydałam cię na świat, jestem w nastroju,

żeby oddać ci przysługę, o jaką prosisz. Jak również tę, która nie została

wypowiedziana choć jasna jest niczym księżyc w pełni.

Oczy V zapłonęły. Nadzieja, niezwykle niebezpieczna emocja, zatliła się w klatce

piersiowej niewielkim płomyczkiem. Ptaki szczebiotały wesoło, jakby przewidując jego

radość.

– Vrhedny, synu Krhviopija, dostaniesz ode mnie dwie rzeczy, na których ci

najbardziej zależy. Pozwolę, aby twój brat Furiath zastąpił cię w ceremonii. Będzie

dobrym Najsamcem, łagodnym i uprzejmym dla Wybranek, służąc dobrym rodowodem

naszemu gatunkowi.

V zamknął oczy, czując ogromną ulgę. Tak wielką, że aż się zachwiał.

– Dziękuję... – szepnął.

– Twoja wdzięczność jest słuszna. – Nagle głos matki stał się zupełnie opanowany. –

Ale również dziwna. Jednak prezenty zawsze znajdują uznanie w oczach odbiorcy, nie

darowującego. Teraz to wiem.

V spojrzał na nią, starając się nie stracić panowania.

– Mój brat będzie chciał walczyć. Będzie chciał walczyć, żeby żyć po tamtej stronie.

Furiath na pewno nie zniósłby, gdyby nie mógł choć raz jeszcze zobaczyć Belli.

– A ja na to pozwolę. Przynajmniej do momentu, w którym szeregi Bractwa zostaną

zasilone.

Pani Kronik podniosła świecące ręce do kaptura i zakryła twarz. Następnie bezgłośnie

przepłynęła po marmurowej posadzce do niewielkich białych drzwi, które zawsze kojarzył z

wejściem do jej prywatnych kwater.

– Jeśli nie będzie to ujmą – krzyknął za nią – czy mogę jeszcze o coś prosić?

Przystanęła i nie odwracając się do niego, powiedziała:

– Wyrzekam się ciebie jako syna. Jesteś wolny ode mnie, a ja od ciebie. Bądź zdrów,

wojowniku.

Zatrzasnęła drzwi, potem zamknęła je na klucz. Ptaki ucichły, jakby tylko jej obecność

wywoływała chęć śpiewu.

V stał na dziedzińcu i słuchał łagodnego szumu wody w fontannie.

Miał matkę przez całe sześć dni.

Nie mógł powiedzieć, że za nią tęsknił. Albo że był wdzięczny za przywrócenie go do

życia. Jakkolwiek by patrzeć, próbowała przecież wszystkiego go pozbawić.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Kiedy materializował się z powrotem w rezydencji, aby zdać raport, zdał sobie sprawę,

że nawet gdyby jego matka nie wyraziła zgody, i tak wybrałby Jane, a nie ją. Niezależnie od

ceny.

Pani Kronik wiedziała to od początku. Dlatego właśnie się go wyparła.

Mniejsza z tym. Jedyne, na czym mu teraz zależało, to być blisko Jane. Sytuacja się

poprawiała, ale nie zamierzał osiadać na laurach. Przecież Jane mogła się nie zgodzić. Mogła

wybrać życie, które znała, zamiast niebezpiecznego współistnienia z wampirem.

Do diabła z tym, pragnął, żeby wybrała jego.

V pojawił się w swojej sypialni i rozpamiętywał noc spędzoną z Jane... I wtedy

uświadomił sobie, że zrobił coś niewybaczalnego: miał wtedy wytrysk. W niej. Do cholery.

Tak się zatracił, że zapomniał, iż zostawił cząstkę siebie. Jane pewnie traci teraz zmysły.

Ale z niego sukinsyn. Bezmyślny, samolubny sukinsyn.

Czy on naprawdę myślał, że ma jej coś do zaoferowania?

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

40

40

40

40

GDY ZAPADŁA NOC, Furiath założył szatę z białego jedwabiu na ceremonię

Najsamca. Nie czuł jej na skórze, ale nie dlatego, że była wykonana z tak miękkiego

materiału. Przez dwie ostatnie godziny palił skręta za skrętem, dlatego był całkowicie

odrętwiały.

A jednak nie aż tak napruty, żeby nie wiedzieć, kto stoi za drzwiami, i to nim usłyszał

pukanie.

– Proszę – rzekł, nie odwracając się od lustra. – Czemu nie jesteś w łóżku? Bella

zachichotała. A może zaszlochała?

– Godzinę dziennie, pamiętaj. Zostały mi jeszcze pięćdziesiąt dwie minuty.

Podniósł złoty medalion Najsamca i założył go na szyję. Zaciążył na jego piersi, jakby

ktoś położył tam dłoń i napierał na niego. Mocno.

– Jesteś tego pewien? – zapytała miękko.

– Tak.

– Przypuszczam, że Z idzie z tobą?

– Jest moim świadkiem. – Furiath zgniótł papierosa, wyciągnął następnego i zapalił.

– Kiedy wrócicie?

Potrząsnął głową, wydychając dym.

– Najsamiec żyje po Drugiej Stronie.

– Vrhedny nie zamierzał.

– Miał specjalny układ. Nadal będę walczył, ale chcę tam zostać.

Wstrzymała oddech; on oglądał swoje odbicie w lustrze. Miał wilgotne i poplątane

włosy, więc wziął szczotkę i zaczął je nią szarpać.

– Furiath, co ty... Nie pójdziesz przecież na ceremonię łysy... Stój. Boże, wyrywasz

sobie włosy. – Podeszła do niego od tyłu, zabrała mu szczotkę i wskazała na szezlong

stojący obok okna. – Usiądź. Pozwól, że ja to zrobię.

– Nie, dziękuję, mogę...

– Jesteś dla siebie zbyt surowy. Proszę. – Lekko popchnęła go w lewo. – Ja to zrobię.

Bez konkretnego powodu, a może z wielu niewłaściwych, podszedł i usiadł, krzyżując

ręce na piersi. Bella zaczęła od spodu jego grzywy, najpierw rozczesując końce, aż, pnąc się

ku górze, dotarła do czubka głowy. Potem powoli schodziła znów w dół. Wolną ręką

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

przygładzała rozczesane już włosy. Odgłos szczotkowania oraz jej zapach były niczym

gorzko–słodkie przyjemności, które go dosłownie obezwładniały.

Łzy zaległy warstwą na jego rzęsach. Spotkanie z nią zdawało się okrucieństwem. Choć

zawsze przecież było w jego życiu coś, co pozostawało poza zasięgiem jego ręki. Najpierw

całe dekady szukał brata bliźniaka, czując, że Zbihr gdzieś żyje, a on nie może go uratować.

Potem uwolnił brata tylko po to, by zobaczyć, że wciąż jest oddalony. Wiek po ucieczce od

Posiadaczki Zbihra to kolejne piekło, które Furiath spędził w oczekiwaniu, aż Z wreszcie

straci panowanie nad sobą, a potem interweniował, kiedy tak właśnie się stało. I znów martwił

się, kiedy nadejdzie następne załamanie.

A potem poznali Bellę i obaj się w niej zakochali.

Bella była jak niekończąca się katusza dla jego duszy.

– Czy kiedykolwiek wrócisz? – zapytała.

– Nie wiem. Szczotka zatrzymała się.

– Może ona ci się spodoba.

– Może. Nie kończ jeszcze... jeszcze nie teraz.

Furiath przetarł oczy, kiedy szczotka ponownie zaczęła przesuwać się po włosach. Ten

moment ciszy był ich pożegnaniem, ona też to wiedziała. I płakała. Poczuł świeże ukłucie

wilgoci w powietrzu.

Chociaż nie płakała z tych samych powodów, co on. Płakała z litości nad nim i jego

przyszłością, a nie dlatego, że go kochała i serce jej się krajało. Będzie tęsknić, tak. Martwić

się o niego, na pewno. Ale nie rozpaczać.

W tym momencie powinien to przerwać, ale nie mógł Był zatopiony w smutku.

Oczywiście, zobaczy się ze Zbihrem po Drugiej Stronie. Ale nie z nią... nie mógł

wyobrazić sobie, że ona przechodzi, aby się z nim spotkać. Poza tym nie byłoby to właściwe,

jako że on będzie Najsamcem, i nie wyglądałoby dobrze, gdyby miał prywatne spotkania z

samicą z zewnątrz. Nawet jeśli to krwiczka jego brata bliźniaka. Najsamiec zobowiązywał się

wobec Wybranki żyć w monogamii w myśli, uczynku i zachowaniu.

Wtedy nagle go olśniło. Dziecko. Nie będzie miał okazji zobaczyć ich potomka. Może

tylko na zdjęciach.

Szczotka przejechała z góry głowy aż po kark. Zamknąwszy oczy, dał się ponieść jej

rytmicznym ruchom.

– Chciałabym, żebyś się zakochał – powiedziała.

„Już jestem zakochany”.

– Nie muszę.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Przerwała i stanęła naprzeciwko.

– Chcę, żebyś pokochał kogoś naprawdę, nie tak, jak myślisz, że kochasz mnie.

Zmarszczył brwi.

– Bez obrazy, ale nie masz pojęcia, co ja...

– Furiath, ty tak naprawdę mnie nie...

Wstał i zmierzył ją wzrokiem.

– Proszę, uczyń mi tę uprzejmość i nie sądź, że znasz moje emocje lepiej niż ja.

– Nigdy nie byłeś z kobietą.

– Byłem zeszłej nocy.

To ją na chwilę zatkało. Po chwili powiedziała:

– Proszę, powiedz, że nie w klubie, nie w...

– Z tyłu, w toalecie. W dodatku było miło. Ale w końcu to profesjonalistka. – No, teraz

zachował się jak gnojek.

– Furiath... nie.

– Mogę prosić o szczotkę? Moje włosy mają już dość.

– Furiath...

– Szczotka. Proszę.

Po chwili trwającej wieki wyciągnęła rękę ze szczotką, przez krótki moment byli

połączeni drewnianą rączką.

– Zasługujesz na coś więcej – szepnęła.

– Nieprawda. – Jezu, musiał uciec od jej zbolałego wyrazu twarzy. – Nie pozwól, by

twoja litość zmieniła mnie w jakiegoś księcia, Bello.

– To wyniszczające. To wszystko.

– Wątpliwe. – Podszedł do sekretarzyka, podniósł do ust skręta i zaciągnął się. – Tego

właśnie chcę.

– Doprawdy? I dlatego paliłeś skręty całe popołudnie? Wszystko w rezydencji nimi

śmierdzi.

– Palę, bo jestem uzależniony. Jestem ćpunem o słabej woli, Bello, który był wczoraj

w nocy z dziwką w publicznej toalecie. Powinnaś mnie potępiać, nie litować się nade

mną.

Pokręciła głową.

– Nie próbuj się oszpecać w moich oczach. To nie zadziała. Jesteś wspaniałym

mężczyzną...

– Do diabła...

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– ...który wiele poświęcił dla braci. Prawdopodobnie zbyt dużo.

– Bella, przestań.

– Mężczyzną, który poświęcił nogę, aby uratować brata bliźniaka. Który dzielnie

walczył za swoją rasę. Kto poświęca swoją przyszłość na rzecz szczęścia brata – nie

można być bardziej szlachetnym. – Patrzyła na niego kamiennym wzrokiem. – Nie mów

mi, kim jesteś. Widzę, jaki jesteś, i to wyraźniej niż ty.

Krążył po pokoju, dopóki nie dotarł znów do toaletki. Miał nadzieję, że po Drugiej

Stronie nie ma luster. Nienawidził swojego odbicia. Od zawsze.

– Furiath...

– Odejdź – zachrypiał. – Proszę, wyjdź. – Kiedy nie posłuchała, odwrócił się. – Na

litość boską, nie każ mi załamywać się na twoich oczach. Chcę zachować dumę. To

jedyna rzecz, która jeszcze utrzymuje mnie w pionie.

Zakryła ręką usta i zamrugała szybko. Następnie podparła się i przemówiła w Starym

Języku:

– Niech szczęście ci sprzyja, Furiacie, synu Aghona. Niech twe stopy powiodą cię

prostą ścieżką, a noc spadnie miękkim pledem na twe ramiona.

Ukłonił się.

– Tobie również, Bello, ukochana nallo mego brata z krwi Zbihra.

Kiedy drzwi zamknęły się za nią, Furiath opadł na łóżko i włożył skręta do ust. Rozejrzał

się po pokoju, który zajął, odkąd Bractwo przeprowadziło się do rezydencji, i nagle dotarło do

niego, że nigdy nie był to dla niego dom. Raczej pokój gościnny... Luksusowy, anonimowy

pokój gościnny... Cztery ściany zawieszone ładnymi olejnymi obrazami, dobre dywany na

podłodze i bogate niczym kobieca suknia balowa zasłony w oknach.

Miło byłoby mieć dom.

Nigdy go nie miał. Odkąd Zbihr został uprowadzony w dzieciństwie, ich mamanh

zamknęła się w podziemiach, a ojciec ruszył w pogoń za opiekunką, która uprowadziła

małego. Dorastając, Furiath żył wśród ruchomych wprawdzie i oddychających ale tylko cieni

domostwa. Wszyscy, nawet psańcy udawali, że żyją. Nie było słychać śmiechu. śadnej

radości. śadnego kalendarza ceremonii.

śadnych uścisków.

Furiath nauczył się siedzieć cicho i nie wchodzić nikomu w drogę. To w sumie było

najlepsze, co mógł zrobić. Był repliką utraconego, przypomnieniem bólu, który czuli

wszyscy. Wkrótce zaczął nosić kapelusze, aby zakryć twarz, chodził, powłócząc nogami i

kuląc się, aby wydać się mniejszym, mniej dostrzegalnym.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Kiedy tylko przeszedł przemianę, wyruszył na poszukiwanie brata. Nikt nie machał mu

na pożegnanie. Zniknięcie Z wyczerpało całą zdolność członków rodziny do tęsknoty, tak

więc nic nie zostało dla Furiatha.

Co w gruncie rzeczy nie było niczym złym. Raczej ułatwieniem.

Jakieś dziesięć lat później dowiedział się od dalekiego kuzyna, że matka umarła we śnie.

Natychmiast wrócił do domu, jednak pogrzeb odbył się już bez niego. Osiem lat później

zmarł ojciec. Furiathowi udało się dotrzeć na pogrzeb i to była ostatnia noc, jaką spędził w

domu rodzinnym. Później dom został sprzedany, psańcy się rozeszli, a jego rodzice jakby

nigdy nie istnieli.

Brak zakorzenienia nie był dla niego niczym nowym. Był wiecznym tułaczem, a Druga

Strona także nie stanowiła dobrego gruntu pod dom. Nie będzie tam przecież brata bliźniaka.

Albo braci. Lub...

Powściągnął się. Nie pozwolił sobie na myśli o Belli.

Kiedy wstał i pozwolił protezie przejąć ciężar ciała, pomyślał, że to ironia losu, że

takiemu nomadzie jak on brakuje kończyny.

Wsunął kilka skrętów do kieszeni i był już prawie za drzwiami, gdy nagle stanął i

odwrócił się. W trzech krokach dotarł do garderoby, otworzył metalowe drzwi trzema

obrotami klucza, sięgnął obiema dłońmi do środka. Wyciągnął czarny sztylet.

Wziął go w dłoń. Był perfekcyjnie wyważony i miał idealny uchwyt. Vrhedny zrobił go

dla niego... Ile to już? Siedemdziesiąt pięć lat temu... taaa, tego lata będzie siedemdziesiąt

pięć lat, odkąd wstąpił do Bractwa.

Przyjrzał się ostrzu w świetle. Siedemdziesiąt pięć lat wytrzebiania reduktorów, a na

ostrzu nie było ani jednej rysy. Wyjął drugi, taki sam, a jednak inny. V był mistrzem w swoim

fachu, bez wątpienia.

Oglądając broń i ważąc jej ciężar, przypominał sobie, jak wcześniej tego wieczoru

Vrhedny stanął w drzwiach i oznajmił, że Pani Kronik zezwoliła na zamianę Najsamców.

Brat, zawsze taki zimny, tym razem miał w oczach płomień, śycie i nadzieję oraz jaśniejący

cel.

Furiath wetknął jeden sztylet za satynowy pas, a drugi z powrotem umieścił w sejfie.

Potem sztywno zawrócił do drzwi.

„Miłość warta jest poświęcenia”, pomyślał, gdy opuszczał pokój. Nawet jeśli nie jego

miłość.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

W tym samym momencie Vrhedny materializował się na końcu ulicy przed mieszkaniem

Jane. W środku nie paliły się światła; korciło go, aby wejść, ale pozostał w cieniu.

Miał mętlik w głowie. Czuł straszne wyrzuty z powodu Furiatha i potwornie się bał tego,

co powie Jane. Zmartwienie na myśl o przyszłym życiu z człowiekiem. W mordę, martwił się

nawet o Wybrankę, która musiała nadrabiać za resztę gatunku.

Spojrzał na zegarek. Była ósma. Zapewne Jane niedługo będzie w domu...

Drzwi garażu należącego do mieszkania obok podniosły się z jękiem i wycofał się z nich

zupełnie nieciekawy minivan. Hamulce zaskrzypiały, kiedy zatrzymał się za podjazdem i

kierowca wrzucił jedynkę.

V zmarszczył brwi, bez wyraźnego powodu poczuł niepokój. Pociągnął nosem, ale stał

pod wiatr, więc nie mógł złapać zapachu.

Świetnie, więc wpada też w paranoję – co, obok wszechobecnego niepokoju i

narcystycznego zachowania, które ostatnio rozwinął, oznaczało, że przerobił już dziś

klasyfikację zaburzeń psychicznych.

Sprawdził godzinę, tak po prostu. Minęły dwie minuty. Świetnie.

Zadzwoniła jego komórka, odebrał z ulgą, ponieważ szukał sposobu na zabicie czasu.

– Cieszę się, że to ty, glino.

Głos Butcha był dziwny.

– Jesteś u niej?

– Tak; ale jej nie ma. Co tam?

– Coś się dzieje z twoimi komputerami.

– To znaczy?

– Jeden z twoich smugaczy został aktywowany. Ktoś szperał w aktach medycznych

Micheala Klosnicka.

– Nic wielkiego.

– Ale to był szef chirurgii, Manello.

Ludzie, jak V nie cierpiał tego nazwiska.

– I?

– Przeglądał swój komputer w poszukiwaniu zdjęć twojego serca. Na pewno szukał

plików, które Furiath zniszczył, kiedy cię stamtąd zabieraliśmy.

– Ciekawe. – V zastanawiał się, co przykuło uwagę gościa. Może wydruki zdjęć, na

których była data? Nawet jeśli nie było na nich oznaczenia pacjenta, ten cały Manello

był wystarczająco bystry, żeby powiązać je z blokiem operacyjnym i dojść, kogo Jane

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

operowała. To wprawdzie nie koniec świata, ponieważ w karcie Micheal Klosnick

dostał wypis AMA, a jednak...

– Sądzę, że powinienem złożyć wizytę dobremu doktorowi.

– Eee, taaa, to chyba trzeba załatwić z zewnątrz. Pozwól, że ja się tym zajmę.

– A umiesz wymazywać pamięć? Nastąpiła cisza.

– Pieprz się. Ale słuszna uwaga.

– Czy facet jest teraz zalogowany?

– Tak, jest w swoim biurze.

Konfrontacja w miejscu publicznym może być nieco paskudna, nawet po godzinach, ale

Bóg jeden wie, w co jeszcze doktorek mógł się wplątać.

„Cholera,

pomyślał

V.

Co mogę zaoferować Jane: tajemnice, kłamstwa,

niebezpieczeństwo”. Był samolubnym, egoistycznym sukinsynem, a co gorsza, rujnował

życie Furiatha tylko po to, by zrujnować życie także jej.

W ulicę skręcił samochód. Audi Jane.

– Cholera.

– Wróciła do domu, tak?

– Zajmę się Manello. Później.

Kiedy się rozłączył, nie był pewien, czy potrafi jej to zrobić. Gdyby teraz odszedł,

jeszcze zdążyłby dostać się na Drugą Stronę, zanim Furiath złoży przysięgę Najsamca.

Cholera.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 11 15
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 7 10
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 31 35
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 4 6
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 41 45
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 46 50
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 3
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 26 30
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 21 25
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 16 20
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Prolog Rozdział 1 2
Ward J R Bractwo Czarnego Sztyletu 5 Śmiertelna Klątwa
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 06 Dziedzictwo Krwi Prolog Rozdział 1
Ward J R Bractwo Czarnego Sztyletu Ofiara Krwi
Ward J R Bractwo Czarnego Sztyletu Mroczny Kochanek
Bractwo Czarnego Sztyletu Lover Reborn Rozdział 70
Bractwo Czarnego Sztyletu Lover Reborn rozdział 65

więcej podobnych podstron