background image
background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu utraconej
chwały

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

David Gemmell
W POSZUKIWANIU UTRACONEJ CHWAŁY
Przełożyli Barbara Kamińska, Zbigniew A. Królicki
Jedni ludzie wspinają się na szczyty lub zakładają imperia, inni zbijają majątki lub tworzą dzieła

sztuki.  Ja  natomiast  dedykuję  W  POSZUKIWANIU  UTRACONEJ  CHWAŁY,  z  wyrazami  miłości,
Billowi  Woodfordowi,  który  podjął  się  roli  przybranego  ojca  nieśmiałego,  introwertycznego,
nieślubnego,  sześcioletniego  chłopca  i  nigdy  go  nie  zawiódł. Dzięki  cierpliwemu  wsparciu  i
nieustającej  miłości  jego  syn  nauczył  się  pewności  siebie  i dumy potrzebnej, by wygrywać bitwy -
zarówno te w życiu, jak i na kartach książki. Dzięki, Tato!

PODZIĘKOWANIA
Ponadto  serdecznie  dziękuję  Lizie  Reeves  za  wskazówki,  Jean  Maund  za  opracowanie oraz

Tomowi Taylorowi, Stelli Graham, Edith Graham i Val Gemmell za przeczytanie tekstu.

PROLOG
Trzech  mężczyzn  leżało  już  na  podłodze,  a  czterech  kolejnych  otoczyło  półkolem szpetnego

olbrzyma w kaftanie z niedźwiedziej skóry.

-  Chcecie  wiedzieć,  jak  jest  na  szczycie?  -  zabełkotał.  Splunął  krwią,  która  splamiła jego

srebrnorudą  brodę.  Napastnicy  rzucili  się  do  przodu,  a  on  powitał  pierwszego druzgoczącym
uderzeniem pięści, które trafiło napastnika w podbródek i powaliło go na pokrytą trocinami podłogę.
Pozostali zasypali go gradem ciosów. Pochylił do przodu łysą głowę i ruszył na trzech pozostałych,
jednak pośliznął się i upadł, pociągając za sobą kolejnego napastnika. Obuta stopa śmignęła ku jego
twarzy,  ale  zdążył  zablokować  kopnięcie ramieniem  i  zwalić  następnego  z  nóg.  Szpetny  mężczyzna
podniósł  się  z  trudem  i  oparł  o drewniany  kontuar.  Zmrużył  oczy  na  widok  sztyletów,  które
wyciągnęli zza pasów dwaj pozostali napastnicy. Sięgnął prawą ręką i wyjął z buta długi myśliwski
nóż, obusieczny i ostry jak brzytwa.

Oberżysta bezszelestnie wyrósł za plecami szpetnego mężczyzny i wymierzył mu potężny cios w

kark.  Oczy  uderzonego  zmętniały.  Z  łoskotem  runął  na  podłogę  obok  swoich ofiar,  wypuściwszy  z
palców nóż.

- Wytnę mu to plugawe serce - rzekł jeden z atakujących i zrobił krok do przodu.
- To nie byłoby roztropne - powiedział mu oberżysta. Ten człowiek to mój przyjaciel.  Musiałbym

cię wtedy zabić.

Te  słowa  zostały  wypowiedziane  spokojnie,  lecz  tak  stanowczo,  że  przebiły  się  przez opar

gniewu i przemocy. Zagadnięty wetknął sztylet z powrotem za pas.

- Któregoś dnia ktoś go zabije - powiedział.
- Ze smutkiem przyznaję ci rację - zgodził się gospodarz i wyszedłszy zza kontuaru, pochylił  się

nad nieprzytomnym mężczyzną w kaftanie z niedźwiedziej skóry. - Czy wasi przyjaciele żyją?

Dwaj z leżących pojękiwali, a trzeci z trudem usiadł. - Tak, żyją. Co to za bzdura z tym szczytem?
- To nieważne - odparł oberżysta. - Obok beczki stoi dzban utoczonego piwa. Częstujcie się, dziś

wieczór bądźcie moimi gośćmi.

-  To  miło  z  twojej  strony  -  powiedział  mężczyzna.  Czekaj,  pomogę  ci  go  podnieść.  - Razem

dźwignęli  szpetnego  mężczyznę  i  zanieśli  go  do  pokoju  na  tyłach  gospody,  gdzie płonęła  jasno

background image

pochodnia  i  czekało  przygotowane  pościelone  łoże.  Położyli  na  nim nieprzytomnego  wojownika,  a
oberżysta usiadł obok. Spojrzał na swojego pomocnika; tamtemu przeszła już złość.

- Idź i napij się piwa-powiedział oberżysta. - Mój a żona zaraz je przyniesie.
Kiedy tamten odszedł, oberżysta sprawdził puls przyjaciela. Serce biło mocno.
- Możesz już przestać udawać - zauważył. - Jesteśmy sami.
Szpetny mężczyzna otworzył oczy i oparł się wygodnie na dużej poduszce.
- Nie chciałem nikogo zabijać - powiedział i uśmiechnął się z zakłopotaniem, ukazując złamany

ząb. - Dziękuję, że temu zapobiegłeś, Naza.

- Drobnostka - odpowiedział Naza. - Daj sobie z tym spokój. To przeszłość.
- Przecież byłem tam. Byłem na szczycie. Nikt nie może mi tego odebrać.
- I nikt nie zamierza tego robić, przyjacielu - powiedział Naza głosem pełnym smutku.
Szpetny mężczyzna zamknął oczy.
- To nie było tak, jak sobie wymarzyłem - powiedział.
- Nic nigdy nie jest - odpowiedział Naza, wstając, i zdmuchnął płomień pochodni.
Później, gdy Naza i jego żona Mael uprzątnęli już kufle, dzbany oraz talerze i zaryglowali drzwi,

usiedli  razem  przy  dogasającym  kominku.  Mael  wyciągnęła  rękę  i dotknęła  ramienia  męża;  on
uśmiechnął się i poklepał jej dłoń.

- Dlaczego znosisz jego obecność? - zapytała Mael. To już trzecia bójka w tym miesiącu. To źle

wpływa na interes.

- Jest moim przyjacielem.
- Gdyby naprawdę był twoim przyjacielem, nie przysparzałby ci tylu zmartwień - zauważyła.
Przytaknął.
-  Jest  sporo  prawdy  w  twoich  słowach,  Mael,  kochanie.  Ja  jednak  rozumiem  jego smutek  i

cierpię wraz z nim.

Podniosła się z miejsca i pochylając się nad nim, ucałowała jego skroń.
-  Jesteś  zbyt  wrażliwy.  Ale  między  innymi  za  to  cię  kocham.  Nie  będę  się  więc  nadmiernie

uskarżać. Mam tylko nadzieję, że on cię nie zawiedzie.

Posadził ją sobie na kolanach.
-  Zawiedzie  mnie;  nic  na  to  nie  potrafi  poradzić.  Wspiął  się  na  sam  szczyt,  a  teraz  nie ma  już

dokąd pójść.

- Co to za szczyt?
- Najgorszy z możliwych, Mael. Jeden z tych, na które najpierw się wspinasz, a później dźwigasz

go na grzbiecie.

- Za późna pora na takie zagadki.
- Tak - zgodził się i wstając, wziął ją w ramiona. Zaniosę cię do łóżka.
- Którego? Do naszego położyłeś swego pijanego przyjaciela!
- Pokój gościnny na górze jest wolny.
- I wydaje ci się, że jesteś wciąż na tyle młody, by mnie tam donieść?
Zachichotał i postawił ją na ziemi.
- Mógłbym, ale wolę zachować te resztki sił, jakie mi zostały, na chwilę gdy już tam dotrzemy.

Idź więc sama i zapal pochodnię. Zaraz do ciebie przyjdę.

Udał  się  do  swojej  sypialni  i  ściągnął  buty  z  nóg  śpiącego.  Drugi  nóż  z  brzękiem  upadł na

podłogę. Oberżysta przykrył kocem śpiącego i podszedł do drzwi.

- Śpij dobrze - wyszeptał, zamykając je za sobą.
ROZDZIAŁ l

background image

Siedemnaście  osób  obserwowało  pojedynek,  lecz  żaden  dźwięk  nie  przerwał  świstu kling  i

nieskładnej  muzyki  uderzającej  o  siebie  stali.  Książę  wygiął  przegub  i  wymierzył mordercze
pchnięcie  w  zamaskowaną  twarz  swego  przeciwnika,  lecz  tamten  opuścił  ramię  i uchylił  się,
odpowiadając  błyskawiczną  ripostą,  którą  Książę  z  trudem  zdołał  odparować. Przez  kilka  minut
szermierze  krążyli  wokół  siebie,  a  potem  Książę  przypuścił  gwałtowny atak.  Jego  przeciwnik  -
wysoki,  szczupły  mężczyzna  w  szarym  mnisim  habicie  pod  maską  i kolczugą  -  bronił  się  zaciekle.
Ostrza  po  raz  ostatni  zwarły  się  ze  świstem,  przy  czym  koniec szpady  Księcia  ominął  zastawę  i
dotknął piersi mnicha.

Szermierze  skłonili  się  sobie  nawzajem,  co  widzowie  przyjęli  burzą  oklasków.  Na środek  sali

wyszła żona Księcia i jego trzech synów.

-  Byłeś  wspaniały,  Ojcze  -  powiedział  najmłodszy,  jasnowłosy  siedmiolatek.  Książę  Talgithiru

zwichrzył mu czuprynę.

- Czy podobał się wam pokaz? - zapytał.
- Tak, Ojcze - odpowiedzieli chórem chłopcy.
- A jakim to ciosem pokonał mnie wasz ojciec? - zapytał mnich, ściągając maskę.
- To był Classic Chare - odpowiedział najstarszy.
Mnich uśmiechnął się.
- Masz rację, Lordzie Patrisie. Jesteś pilnym uczniem.
Książę przyzwolił, by żona wyprowadziła z sali synów, i gestem odprawił swoją świtę. Gdy sala

opustoszała, ujął pod ramię mnicha i poprowadził go do południowej galeryjki, gdzie przygotowano
dzban soku owocowego i dwa kielichy. Książę napełnił je. - Czy naprawdę dobrze ci tutaj? - zapytał.

Mnich wzruszył ramionami.
- Tak dobrze, jak w każdym innym miejscu, milordzie. Dlaczego pytasz?
Książę spojrzał głęboko w oczy stojącego naprzeciw niego mężczyzny. Twarz  tamtego, o długim,

orlim nosie i pełnych ustach pod przystrzyżonymi wąsami, promieniowała siłą.

-  Krąży  o  tobie  wiele  legend,  Chareosie  -  powiedział.  Niektóre  przedstawiają  cię  jako księcia.

Wiedziałeś o tym?

- Słyszałem - przyznał Chareos. - To bez znaczenia.
- A  co  ma  znaczenie?  Jesteś  najlepszym  szermierzem,  jakiego  znam.  Byłeś  jednym  z  bohaterów

Bel-azar. Mogłeś posiąść bogactwa, o jakich nawet nie śniło się zwykłemu człowiekowi.

- Posiadam bogactwa, o jakich nie śniło się zwykłemu człowiekowi, milordzie. I właśnie to ma

dla mnie znaczenie. Odpowiada mi takie życie. Jestem z natury typem badacza. Znajdujące się tutaj,
w  Gothirze,  biblioteki  należą  do  najlepszych  na  świecie.  Mówi  się,  że dalej  na  południe,  w
bibliotekach Drenanu można znaleźć o wiele więcej woluminów, ale tutaj jest kompletny księgozbiór
prac Tertullusa. Przestudiowanie ich zabierze mi całe lata.

-  Nie  wydaje  się  to  właściwe  -  powiedział  Książę.  Pamiętam,  jak  mój  ojciec  posadził mnie  na

ramieniu,  żebym  lepiej  widział  bohaterów  z  Bel-azar  przemierzających  ulice  Nowego Gulgothiru.
Dobrze pamiętam tamten dzień. Dosiadałeś białego ogiera, wysokiego na jakieś siedemnaście piędzi,
i miałeś na sobie srebrną kolczugę oraz hełm z białym pióropuszem. Za tobą jechał Beltzer ze swym
toporem  w  dłoniach.  Dalej  Maggrig  i  Finn.  Ludzie  z  tłumu wyciągali  dłonie,  żeby  was  dotknąć,
jakbyście byli ich przewodnimi gwiazdami. To był wspaniały dzień.

-  Świeciło  słońce  -  zgodził  się  Chareos  -  ale  to  była  tylko  parada,  milordzie,  jak  wiele innych

parad.

- Co stało się z pozostałymi? - zapytał Książę. - Czy nadal jesteście przyjaciółmi? Nie słyszałem

o nich od lat.

background image

-  Ani  ja  -  odpowiedział  Chareos.  Ciemnooki  mnich  odwrócił  wzrok,  przywołując  w pamięci

obraz  Beltzera  z  dawnych  czasów  -  pijanego,  z  zaczerwienionymi  oczami  pełnymi łez  na  widok
topora, który wystawiono na licytację, żeby uregulować jego długi. Farmer, który został bohaterem.
Okazało się to dla niego bardziej zabójcze niż jakikolwiek Nadir. Maggrig i Finn byli tam również;
zostawili samotnego Beltzera na tyłach gospody i wraz z Chareosem wyszli na słońce.

- Wracamy w góry - powiedział Finn.
- Ale tam nic nie ma - odrzekł Chareos. Finn uśmiechnął się.
- Tak jak wszędzie, Fechmistrzu.
Nie mówiąc ani słowa więcej, czarnobrody łucznik podniósł swój plecak i odszedł.
Młody Maggrig uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
-  Spotkamy  się  jeszcze  -  powiedział.  -  On  tylko  potrzebuje  nieco  czasu  dla  siebie,  z dala  od

tłumów.

- Jak znosisz te jego humory i depresje? - zapytał Chareos.
- Nie zauważam ich - odpowiedział Maggrig. - Widzę tylko człowieka.
Teraz  Chareos  sączył  sok  owocowy  i  spoglądał  przez  wysokie  okno.  Siedział  zbyt daleko,  by

widzieć  dziedziniec  i  przylegające  do  niego  ogrody.  Jednak  ze  swego  miejsca  mógł sięgnąć
wzrokiem ponad mur klasztoru, hen w dal, gdzie na południu lasy pokrywały góry jak zielona  mgła.
Pobiegł  spojrzeniem  na  wschód,  ku  zarysom  wzgórz,  za  którymi  znajdowały  się nadyryjskie  stepy.
Przez krótką chwilę poczuł lodowate dotknięcie strachu.

-  Myślisz,  że  Nadirowie  zaatakują  z  nadejściem  lata?  -  zapytał  Książę,  jakby  czytając w  jego

myślach.  Chareos  zastanowił  się  nad  jego  pytaniem.  Nadirowie  żyli  wojną  - prymitywne,
koczownicze  plemię,  którego  jedyną  radością  była  walka.  Przez  całe  stulecia królowie  Gothiru
trzymali  ich  w  garści,  mając  pewność,  iż  wzajemna  nienawiść  między plemionami  przewyższa
pogardę dla najeźdźców. Potem pojawił się Ulryk, pierwszy wielki wódz. On zjednoczył plemiona,
zmieniając  je  w  niezwyciężoną  siłę,  armię  złożoną  z  setek tysięcy  dzikookich  wojowników.
Gothirowie  zostali  pokonani,  król  zabity,  a  pozostali  przy życiu  zbiegli  na  północny  wschód,  gdzie
znaleźli swój nowy dom. Najeźdźcom oparła się jedynie wielka twierdza drenajska, Dros Delnoch,
na  dalekim  południowym  wschodzie. Jednak sto lat później pojawił się kolejny wojownik, któremu
nic  nie  mogło  się  oprzeć. Tenaka  Khan  pokonał  Drenąjów,  najechał  ziemie Yagrii,  a  jego  wojska
dotarły aż do morza pod Mashrampurem i dalej, wzdłuż linii brzegu, do Lentrii. Chareos zadrżał. Czy
zaatakują ich  tego  lata?  Tylko  Źródło  mogło  to  wiedzieć.  Jedno  było  tak  pewne  jak  sama  śmierć  -
któregoś  dnia  Nadirowie  przyjdą.  Przetoczą  się  przez  wzgórza  z  ogłuszającym  rykiem bojowych
okrzyków  na  ustach,  a  kopyta  ich  kucyków  stratują  trawę,  zamieniając  ją  w błotniste  pustkowie.
Chareos  przełknął  ślinę,  spoglądając  na  wzgórza  i  widząc  żądną  krwi hordę  rozlewającą  się  po
ziemiach Gothirów jak ciemna fala przypływu.

- I cóż? - dopytywał się Książę. - Uważasz, że zaatakują?
- Trudno powiedzieć, milordzie. Nie wysłuchuję już raportów tak często, jak kiedyś. Mówi  się,

że  Drenajowie  znowu  podnoszą  bunt,  któremu  przewodzi  kolejny  samozwańczy, zmartwychwstały
Książę  z  Brązu.  Według  moich  obliczeń  to  już  piąty  w  ciągu  trzydziestu  lat,  od  czasu  gdy  Tenaka
Khan szturmował Dros Delnoch. Może to powstanie zakłóci plany Nadirów.

-  I  ten  przywódca  skończył  jak  jego  poprzednicy  -  powiedział  Książę.  -  Pojmano  go  i

ukrzyżowano; rebelię stłumiono. Krążą pogłoski, że nowy Khan zarządził marsz na północ.

- Ludzie powtarzają to samo od lat - powiedział Chareos.
-  Niewiele  mamy  rzeczy  mogących  zainteresować  Nadirów.  Łupy,  które  zebrali  w  czasie

podbojów  Drenanu,  Yagrii  i  Lentrii,  uczyniły  ich  bogatymi.  Nie  możemy  im  nic  zaoferować  -  nie

background image

jesteśmy nawet bramą do zasobniej szych królestw. Za Nowym Gulgothirem nie ma nic prócz morza.
Może zostawią nas w spokoju. Mówiąc te słowa, Chareos czuł ucisk kłamstwa w krtani. Nadirowie
nie  prowadzili  wojen  dla  grabieży,  lecz  dla  krwi,  śmierci  i podboju.  Wielkość  łupów  nie  będzie
miała dla nich najmniejszego znaczenia. Rozpali tylko ich myśl o zemście za los przodków.

- Sam w to nie wierzysz, Fechmistrzu. Widzę to w twoich oczach - powiedział Książę, wstając. -

Nadirowie  nienawidzą  nas  za  przeszłość.  Dręczy  ich  wspomnienie  Bel-azar  - jedynej  klęski,  jaka
plami reputację Tenaki Khana.

Chareos  wstał  i  pomógł  Księciu  włożyć  płaszcz  z  kapturem.  Spojrzał  w  twarz młodszego  od

siebie mężczyzny.

-  Bel-azar  to  cud.  Nie  wiem,  jak  nam  się  to  udało  ani  dlaczego  Tenaka  Khan  pozwolił się  nam

utrzymać. Minęło już jednak dwadzieścia lat; rzadko wracam wspomnieniami do tamtych chwil.

-  Stara  forteca  leży  w  ruinie  -  powiedział  Książę.  Równie  dobrze  można  ją  traktować jako

terytorium Nadirów. Dziękuję za lekcję. Chyba powoli zaczynam ci dorównywać.

- Nawet więcej, milordzie. Pobiłeś mnie dzisiaj.
- Jesteś pewien, że nie pozwoliłeś mi wygrać ze względu na obecność moich synów?
- Wygrałeś sprawiedliwie, milordzie. Jednak w przyszłym tygodniu ja będę lepszy.
- W przyszłym tygodniu przyjdź do zamku. Po lekcji pojedziemy na przejażdżkę do lasów Hunting

Woods i spróbujemy swych sił w polowaniu na niedźwiedzie.

Chareos  pokłonem  pożegnał  Księcia.  W  dzbanie  pozostało  jeszcze  nieco  soku, napełnił  więc

swój kielich i podszedł z nim do okna, obserwując, jak świta Księcia opuszcza dziedziniec klasztoru.

Dawno  już  nie  wymieniono  tych  imion  głośno:  Beltzer,  Maggrig  i  Finn.  Wciąż pamiętał

rudobrodego olbrzyma grzmocącego toporem Nadirów pnących się na mury wieży. A dwaj łucznicy,
Maggrig  i  Finn,  co  wieczór  porównywali  swe  wyniki  i  zapisywali  je  węglem na  granitowej  skale.
Maggrig  zabił  dzisiaj  jedenastu,  co  dało  ogólną  liczbę  trzydziestu  jeden zabitych.  Śmierć  Nadirom!
Stary  Kalin  kwestionował  te  wyniki,  przygotowując  wieczerzę nad paleniskiem. Ten człowiek miał
rękę do gotowania, wspominał Chareos - potrafił sprawić, że stek z polędwicy wołowej smakował
jak owcze flaki. Zginął ostatniego dnia.

Odcinek  przy  wieży  bramnej  pochłonął  najwięcej  ofiar.  Z  liczącego  początkowo czterdziestu

pięciu ludzi oddziału pozostali jedynie Beltzer, Maggrig, Finn i Chareos. Nadirowie zdobyli fortecę,
lecz  Beltzer  zeskoczył  z  wieży  i  w  pojedynkę  odebrał  sztandar Gothiru,  a  potem  toporem  wyciął
sobie  drogę  do  warowni.  Gdy  znalazł  się  w  środku, żołnierze  zabarykadowali  furtę  i  odparli  atak
nacierających  Nadirów.  Przez  większą  część dnia  wróg  piął  się  na  mury  po  to  tylko,  by  paść  pod
ciosami mieczy i toporów obrońców.

Tej nocy Tenaka Khan osobiście przybył pod wieżę wraz ze swym szamanem.
- Poddajcie się, a odejdziecie żywi i wolni - zawołał.
- Nie takie otrzymaliśmy rozkazy - odpowiedział mu Chareos.
- Co jest dla was ważniejsze, obowiązek czy wolność? zapytał Khan.
- Interesujące pytanie, panie - odrzekł Chareos. - Może dołączysz do nas i zastanowimy się nad

nim wspólnie?

- Zrzućcie linę - odpowiedział Khan.
Chareos  uśmiechnął  się  teraz  na  to  wspomnienie.  Za  plecami  usłyszał  zbliżające  się kroki.

Obrócił się i zobaczył nadchodzącego Seniora Zakonu.

- Czy nie przeszkadzam? - zapytał starzec.
- Ani trochę, Parnio. Zostań, proszę.
Odziany w białą szatę Senior usiadł przy stole i spojrzał w niebo. - Niebiosa są niewiarygodne -

background image

wyszeptał. - Wciąż inne, lecz niezmiennie piękne.

- To prawda - zgodził się Chareos, siadając naprzeciw starca.
- Czy udało ci się już dotknąć mocy Źródła, synu?
- Nie, ojcze. Wciąż jestem pełen wątpliwości. Czy to cię martwi?
Staruszek  machnął  smukłą  dłonią.  -  Nie,  wcale.  Ci,  którzy  Go  szukają,  znajdą  Go… lecz  w

czasie,  który  On  sam  wyznaczy.  Ty  jednak  jesteś  już  tutaj  od  dwóch  lat  i  zastanawiam  się,  co  cię
powstrzymuje. Nie musisz nosić habitu po to, by korzystać z biblioteki.

Chareos uśmiechnął się.
Jest pewna korzyść z przynależności. Jakaś anonimowość.
- Nie anonimowości przecież poszukiwałeś, bo nie zachowałbyś swojego imienia i z pewnością

nie przystałbyś na prośbę Księcia, żeby go uczyć kunsztu szermierki.

- Prawda. Może po prostu nie znam odpowiedzi. Mimo to nie chcę odejść.
- W porównaniu ze mną jesteś młodym człowiekiem. Powinieneś mieć żonę i dzieci; powinieneś

zaznać miłości. Czy się mylę?

Chareos wstał i znowu podszedł do okna.
-  Nie,  nie  mylisz  się,  bracie.  Kochałem  kiedyś…  i  prawdą  jest,  że  mógłbym  znowu pokochać.

Zbyt boleśnie jednak przeżyłem jej utratę. Wolę pozostać sam, niż narażać się na takie cierpienie.

- A zatem przybyłeś tu, żeby się ukryć, Chareosie, a to nie jest dobry powód. Dar  życia ma zbyt

wielką  wartość,  aby  go  roztrwonić  w  ten  sposób.  Pomyśl  o  tym.  Dlaczego osławiony  bohater  Bel-
azar miałby obawiać się tak cudownej rzeczy jak miłość?

Chareos  obrócił  się  gwałtownie  do  starca  i  spojrzał  na  niego  ciemnymi  oczami, chmurnymi  i

pełnymi gniewu.

-  Bel-azar!  Już  dwukrotnie  słyszałem  dzisiaj  tę  nazwę.  To  nic  nie  znaczy.  Miałem  miecz…  i

dobrze  go  użyłem.  Ludzie  umierali.  Nie  widzę  w  tym  nic  bohaterskiego,  bracie. Dawno  temu
zobaczyłem starca o powykrzywianych stawach, który próbował pomóc napadniętej kobiecie. Zginął
od  pierwszego  ciosu  pięści.  Jego  czyn  był  prawdziwie bohaterski,  on  bowiem  nie  miał  żadnych
szans.  Czy  rozumiesz,  o  czym  mówię?  Żołnierz zawsze  ma  szansę.  Na  świecie  wiele  mężczyzn  i
kobiet  codziennie  dokonuje  bohaterskich czynów  i  nikt  o  tym  nie  wie. A  ja  tylko  dlatego,  że  mam
celne  oko  i  szybkie  ramię  -  ja  jestem jednym  z  bohaterów  Bel-azar.  Moje  imię  rozbrzmiewa  w
pieśniach śpiewanych w biesiadnych komnatach i tawernach.

-  Mylisz  się,  Chareosie.  O  tobie  śpiewają  ludzie.  A  o  czynie  tego  starca  zaśpiewano  przed

Bogiem. To różnica.

- Byłaby, gdybym w to wierzył. Jednak nie wierzę.
-  Pozostaw  to  czasowi  i  strzeż  się  Księcia.  Jest  w  nim  siła,  ale  także  okrucieństwo.  I kiedy

idziesz na lekcje do zamku, nie przywdziewaj habitu. Nie jesteśmy tutaj wojownikami; to nie Zakon
Trzydziestu.

- Jak sobie życzysz, Ojcze. Starzec podniósł się.
-  Kiedy  wszedłem  -  powiedział  cicho  -  byłeś  zatopiony  w  myślach.  Podzielisz  się  ze mną  tymi

wspomnieniami?

-  Myślałem  o  Bel-azar  i  Tenace  Khanie.  Rozpamiętywałem  tę  ostatnią  noc,  kiedy  on samotnie

wspiął  się  na  mury,  a  potem  siedział  z  nami  aż  do  świtu.  Mówił  o  swoim  życiu  i  o swoich
marzeniach,  a  my  opowiadaliśmy  o  swoich.  Beltzer  chciał  zatrzymać  go  jako zakładnika,  ja  jednak
nie zgodziłem się. O świcie opuścił naszą wieżę i wycofał swoje wojska. Wciąż mieliśmy sztandar
Gothiru, więc - teoretycznie przynajmniej - zwycięstwo należało do nas.

- Czy podziwiałeś go?

background image

- Tak. Była w nim szlachetność ducha. Nadal nie wiem jednak, dlaczego pozwolił nam żyć.
- Nie powiedział tego?
-  Nie.  Nie  był  to  jednak  człowiek,  który  zrobiłby  coś  bez  powodu.  Od  lat  ta  myśl  nie daje  mi

spokoju.  Kiedy  umarł,  pojechałem  do  kraju  Nadirów,  stanąłem  przed  wielkim grobowcem  Ulryka,
gdzie  pochowano  Tenakę  Khana.  Coś  mnie  tam  ciągnęło.  Pojechałem  też do  obozowiska  Wilków  i
ukląkłem  przed  ich  szamanem.  Zapytałem  go,  dlaczego oszczędzono  nas  tamtego  dnia.  Wzruszył
ramionami. Powiedział, że jesteśmy Shio-kas-atra - duchami przyszłości.

- Zrozumiałeś, co miał na myśli?
- Nie. A ty rozumiesz?
- Będę się o to modlił, mój synu.
Beltzer otworzył oczy i zatonął w morzu bólu dudniącym mu pod czaszką. Jęknął i z trudem usiadł

na łóżku, walcząc z mdłościami. Naciągnął buty i chwiejnie stanął na nogi, po czym obszedł łóżko i
otworzył  okno.  Łagodny  wietrzyk  przywiał  świeże  powietrze.  Beltzer chrząknął  i  splunął;  miał
rozciętą  wargę  i  w  plwocinie  można  było  dostrzec  ślady  krwi.  Na toaletce  znajdowało  się  lustro.
Opadł  na  stojące  przed  nią  krzesło,  żeby  przyjrzeć  się  swemu odbiciu.  Jedno  oko  miał  podbite  i
opuchnięte; czoło podrapane, a na prawym policzku płytkie rozcięcie; rudosrebrna broda skołtuniona
była od zakrzepłej krwi. Zrobiło mu się niedobrze. Drzwi za jego plecami otworzyły się, zasłony na
oknach zafalowały. Odwrócił się i zobaczył wchodzącą do komnaty Mael, niosącą tacę, na której stał
talerz grzanek z serem oraz dzban - Beltzer modlił się, żeby było w nim piwo.

- Dziękuję - powiedział, gdy postawiła tacę. Spojrzała na niego i potrząsnęła głową.
- Jesteś odrażający - powiedziała, opierając ręce na kształtnych biodrach.
- Żadnych kazań, Mael. Miej litość! Moja głowa…
- Twój ból to twoja sprawa. Ja nie mam litości dla pijanych gburów. Spójrz na te  zakrwawione

prześcieradła! A od tego smrodu człowiekowi wywraca się w żołądku. Kiedy się ostatnio kąpałeś?

- W tym roku, wiem to na pewno.
-  Kiedy  skończysz  śniadanie,  pójdziesz  do  drewutni.  Tam  weźmiesz  się  do  roboty  i będziesz

pracował tak długo, aż wyrównasz swoje rachunki. Siekiera i piła rozjaśnią ci w głowie.

-  Gdzie  Naza?  -  zapytał,  starając  się  za  wszelką  cenę  skupić  wzrok  na  kobiecie  o płowych

włosach.

- Pojechał do miasta. Dziś dzień targowy. Kiedy wróci, ciebie już tu nie będzie, rozumiesz?
- On… coś mi zawdzięcza.
- Nic ci nie jest dłużny. Słyszysz? Nic! Jesteś tu od dwóch miesięcy. Nie zapłaciłeś ani  jednego

raq za jedzenie, spanie ani piwo. A za to obrażałeś naszych gości, wdawałeś się w  bójki i w ogóle
robiłeś,  co  mogłeś,  by  zrujnować  interes,  z  którego  utrzymuje  się  mój  mąż. Porąbiesz  drzewo  i
pójdziesz sobie.

Uderzył pięścią w blat toaletki i zerwał się na równe nogi.
- Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób? - huknął. Czy wiesz, kim jestem, kobieto?
-  Wiem  -  odpowiedziała,  przysuwając  się  bliżej.  -  Jesteś  Beltzer.  Beltzer  pijak.  Beltzer  leń.

Beltzer  bufon.  I  śmierdzisz.  Śmierdzisz  potem,  skwaśniałym  piwskiem  i  wymiocinami. Oczywiście,
że wiem, kim jesteś!

Podniósł rękę, jakby zamierzał uderzyć kobietę, lecz ona roześmiała mu się w twarz. - No, dalej,

wielki bohaterze Bel-azar. Uderz mnie!

Beltzer minął ją i wybiegł do pustej o tej porze sali, lecz ona podążyła za nim, a jej gniew smagał

go  jak  ognisty  bicz.  Potykając  się,  wyszedł  na  dziedziniec  i  zmrużył  oczy  w ostrym  świetle  dnia.
Drewutnia znajdowała się po jego prawej ręce; otwarte pola po lewej.

background image

Wybrał  ścieżkę  po  lewej,  która  wiodła  w  kierunku  wyżyny,  lecz  uszedłszy  zaledwie  pół  mili,

przysiadł na skale i spojrzał na otaczające go pustkowie. Trzy mile dalej stała jego chata. Jednak nie
zastanie w niej nikogo; nie znajdzie tam niczego do jędze - nią i picia; tylko wycie wilków i pustkę
znaną wyłącznie samotnym.

Z sercem pełnym wstydu zawrócił do drewutni.
Przy  strumieniu  zatrzymał  się,  zdjął  z  siebie  kaftan  z  niedźwiedziej  skóry  i  wełnianą tunikę.

Postawił  buty  obok  odzieży  i  wszedł  do  strumienia.  Nie  mając  przy  sobie  mydła, wyszorował  się
liśćmi  mięty  i  zmył  krew  z  brody.  Kiedy  wrócił  na  brzeg  i  podniósł  tunikę,  jej zapach  niemal
przyprawił go o mdłości. Nisko upadłeś - powiedział do siebie. Wyprał koszulę, bijąc nią o skały,
żeby usunąć brud, wykręcił z nadmiaru wody i z trudem wcisnął tunikę na siebie. Kaftan przewiesił
przez ramię.

Mael  widziała,  jak  wracał  na  dziedziniec,  i  zaklęła  pod  nosem.  Poczekała  aż  do  chwili, gdy

usłyszała  dudnienie  siekiery  0  drewniane  kloce,  i  dopiero  wtedy  wróciła  do  kuchni,  gdzie
przygotowywała pieczenie i ciasta na południowy posiłek dla robotników.

W  szopie  Beltzer  ciężko  pracował,  z  przyjemnością  czując  w  rękach  ciężar  siekiery  i wygięte

stylisko. Jego ramię nie straciło nic ze swojej sprawności. Każdy cios czysto rozszczepiał bierwiona
na polana, które miały płonąć na okutych żelazem paleniskach na obu końcach głównej sali gospody.

Tuż  przed  południem  przerwał  i  zaczai  przewozić  drewno  na  drugą  stronę  dziedzińca. Potem

zanosił  je  do  tawerny,  układając  obok  palenisk.  Mael  nie  odzywała  się  do  niego,  a  i  on nie  miał
ochoty  narażać  się  na  jej  kąśliwe  uwagi.  Kiedy  południowy  rytuał  posiłku  miał  się  ku końcowi,
podała  mu  talerz  rosołu  i  chleb.  Zjadł  w  milczeniu,  marząc  o  kuflu  piwa,  o  który  bał się  poprosić
spodziewając się nieuniknionej odmowy.

Naza powrócił o zmierzchu i przyniósł dzban piwa do szopy.
- Jak się czujesz, przyjacielu? - zapytał, napełniając kufel 1 podając go wdzięcznemu Beltzerowi.
- Gorzej niż śmierć - odpowiedział, opróżniając kufel do dna.
-  Nie  musiałeś  robić  tego  wszystkiego  -  powiedział  Naza.  -  Powinieneś  był  dzisiaj odpocząć.

Wczoraj dostałeś tęgie lanie.

Beltzer potrząsnął głową.
- Twoja żona rozumie mnie lepiej niż ty. Właśnie tego potrzebowałem - powiedział,  podnosząc

do góry kufel. - Wiesz, to wszystko jest chore, Naza. Byłem najsławniejszą osobą w Gothirze. Tym,
który  ocalił  sztandar.  Raczono  mnie  winem  i  zapraszano  na  obiady,  a  prezenty  i  pieniądze  płynęły
strumieniem  do  moich  rąk.  Byłem  na  szczycie.  Tam  jednak  nie było  już  nic.  Nic.  Tylko  chmury.  I
odkryłem,  że  nie  można  żyć  na  szczycie.  Ale  kiedy  z  niego spadniesz,  strasznie  za  nim  tęsknisz!
Zabiłbym,  żeby  tylko  znaleźć  się  na  nim  na  powrót. Zaprzedałbym  własną  duszę.  To  takie  głupie.
Sądziłem, że dzięki sławie stanę się kimś. Tymczasem pozostałem nikim. O tak, szlachetnie urodzeni
zapraszali mnie do swoich zamków, lecz ja nie umiałem z nimi rozmawiać ich językiem ani o poezji,
ani o polityce. Byłem rolnikiem. Nie umiem pisać ani czytać. Przestawałem z nimi, przesiadywałem i
czułem  się  jak  głupiec,  którym  przecież  jestem.  Umiem  tylko  jedno  -  potrafię  machać toporem.
Zabiłem kilku Nadirów. Odebrałem sztandar. A teraz nie potrafię ponownie stać się  farmerem.  Nie
pozwala mi na to ten szczyt, na którym byłem.

- A może odwiedziłbyś Maggriga i Finna? Nadal mieszkają w Wysokiej Dolinie.  Ucieszyliby się

na twój widok i mógłbyś pogadać o starych czasach.

- To wieczni samotnicy, nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Powinienem był zginąć pod  Bel-azar. Od

tamtego czasu nic nie idzie dobrze.

- Śmierć dosięga każdego wystarczająco szybko - powiedział Nazar. - Nie pragnij jej. Wejdź do

background image

środka i napij się.

- Nie, dzisiaj zostanę tutaj i pomyślę. Żadnego picia. Żadnych bójek. Posiedzę tutaj.
- Przyślę ci tutaj dzban i gorący posiłek. Każę też przynieść ci kilka koców.
- Nie musisz tego dla mnie robić, Naza, - Jestem ci to winien, przyjacielu.
-  Nie  -  powiedział  ze  smutkiem  Beltzer  -  nie  jesteś  mi  nic  winien.  I  od  dzisiejszego dnia  będę

pracował na utrzymanie.

Czterdzieści drewnianych kołków o średnicy dwóch cali wbito w trawnik; ustawiono je po osiem

w  rzędzie,  w  odległości  około  trzech  stóp  jeden  od  drugiego.  Ośmiu  młodych uczniów  stało  na
wprost  kołków,  czekając  na  polecenia  Chareosa.  Poranne  słońce  świeciło jasno,  a  lekka  bryza
pieściła wiązy okalające trawnik.

- A teraz, panowie - powiedział Chareos - chcę, żebyście przeszli wzdłuż tych kołków  i wrócili

najszybciej, jak potraficie.

- Czy mogę spytać dlaczego? - zapytał Patris, najstarszy syn Księcia. - Czy nie miałeś uczyć  nas

władania mieczem?

- To prawda, milordzie. Umiejętność trzymania miecza w dłoni to jednak tylko jeden z aspektów

szermierczej sztuki. O wszystkim decyduje równowaga. Proszę o zajęcie miejsc.

Młodzieńcy  podeszli  do  kołków  i  ostrożnie  wystartowali.  Patris  płynnie  ruszył  do przodu,

zawrócił  i  przybiegł  do  miejsca,  gdzie  stał  Chareos.  Pozostali  uczynili  to  mniej zwinnie.  Trzej
pośliznęli się i musieli powtórzył ćwiczenie; tych Chareos wziął na stronę.

-  Będziecie  ćwiczyć  przy  kołkach,  dopóki  nie  powrócę  powiedział  do  nich.  Jednym  z nich  był

grubasek, Akarin, syn Naczelnego Sędziego miasta. Nigdy nie zostanie dobrym szermierzem, mimo to
Chareos lubił tego rezolutnego chłopca.

Pozostałych pięciu zabrał Chareos na tor. Ukończono go poprzedniego dnia i Chareos był bardzo

zadowolony  z  wyniku.  Skośnie  ustawioną  deskę  przymocowano  do  znajdującej  się na  wysokości
prawie sześciu stóp nad ziemią platformy z bali. Kloce wyważono na pokrytych smarem drewnianych
kulach,  dzięki  czemu  mogły  się  łagodnie  toczyć.  Na  końcu  toru przymocowano  powiązaną  w  węzły
linę. Lina umożliwiała przeskoczenie na oddaloną o dwadzieścia pięć stóp drugą platformę, z której
trzeba się było zsunąć po śliskiej desce. Młodzieńcy przyjrzeli się konstrukcji, a potem spojrzeli po
sobie.

- Który chce spróbować pierwszy? - zapytał Chareos. Nikt nie odpowiedział. - W takim razie ty

zacznij,  Lorin  -  powiedział  mnich,  wskazując  na  rudowłosego  syna  Dalidy, kapitana  Książęcych
Lansjerów.

Chłopiec  niepewnie  wbiegł  po  desce  na  kloce.  Pod  jego  stopami  krzywiły  się  one  i obracały.

Bliski upadku wyprostował się jednak i powoli dotarł do liny. Skoczył i przeleciał do drugiego toru,
puścił linę, nie znalazł oparcia dla stóp i runął na miękką glebę. Pozostali nie śmiali się; wiedzieli,
że  ich  kolej  też  nadejdzie.  Jeden  po  drugim  padali  na  ziemię,  aż wreszcie  pozostał  jedynie  Patris.
Zwinnie  wspiął  się  na  deskę  i  dalej  na  kloce.  Ostrożnie dotarł  do  liny  i  skoczył.  Tuż  przed
wylądowaniem odchylił ciało w bok i uginając kolana, opadł w kucki. Chociaż kloce zakołysały się,
nie stracił równowagi. Jednak śliska od smaru deska na samym końcu toru pokonała go: pośliznął się
i spadł bokiem w błoto.

Chareos przywołał chłopców do siebie. Ich piękne tuniki z haftowanego jedwabiu były utytłane w

błocie.

- Panowie, wyglądacie żałośnie. Jednak wojna sprawi, że wasza sytuacja będzie jeszcze bardziej

godna  pożałowania.  Żołnierz  musi  walczyć  w  deszczu  i  błocie,  śniegu  i lodzie,  w  czasie  suszy  i
powodzi.  Rzadko  się  zdarza,  że  warunki  walki  są  sprzyjające. Przećwiczcie,  proszę,  to  przejście

background image

jeszcze dwukrotnie, w tej samej kolejności. Patris, chodź ze mną na chwilę.

Odprowadził książęcego syna nieco dalej od pozostałych.
- Dobrze ci poszło - powiedział - ale nie było w tym nic odkrywczego. Patrzyłeś i uczyłeś się na

błędach  kolegów.  Natłuszczona  deska  oszukała  cię,  ponieważ  nie  zastanowiłeś się  nad  tym
problemem.

- Już wiem, jak po niej zejść, mistrzu Chareosie - powiedział chłopiec.
- Nie wątpię. Jednak w czasie prawdziwej wojny oficer może mieć tylko jedną szansę. Rozważaj

każdy krok.

- Dobrze.
Chareos powrócił do trójki chłopców ćwiczących przy kołkach. Z wyjątkiem Akarina radzili już

sobie znacznie lepiej.

-  Niech  ci  się  przyjrzę  -  powiedział  mnich  i  zarumieniony  chłopiec  stanął  przed nauczycielem.

Chareos  chwycił  fałdę  tłuszczu  nad  biodrem  młodzieńca.  -  Wiesz,  oczywiście, że  masz  nadwagę.
Masz  silne  nogi,  ale  ciału  brakuje  równowagi.  Jeżeli  naprawdę  chcesz został  szermierzem,  musisz
ograniczyć dietę do jednego posiłku dziennie. Niech to będzie rosół, mięso i warzywa. Żadnych ciast.
Żadnych słodyczy. Jesteś wspaniałym chłopcem, ale matka cię rozpieszcza.

Pozostałym chłopcom pozwolił przejść tor, lecz marnie im poszło. Akarin poprosił Chareosa, aby

jemu też zezwolił spróbować.

- Będą się ze mnie śmiali - błagał. - Proszę, pozwól mi spróbować.
Chareos przyzwalająco skinął głową i otyły młodzian pobiegł po desce, przebrnął przez kloce i

chwiejąc  się,  dotarł  do  liny.  Pod  jego  ciężarem  kloce  nie  ruszały  się  tak  mocno, jak  pod  innymi.
Zawisł na linie, lecz zaraz wypuścił ją z rąk i padł w kałużę błota. Potężnemu pluskowi zawtórował
gromki śmiech pozostałych chłopców.

Akarin wygramolił się z kałuży i wstał, mruganiem powstrzymując napływające do oczu łzy.
Zawsze znajdzie się taki ktoś, pomyślał Chareos, kto musi znosić drwiny. Takie jest prawo grupy.
Poprowadził  ich  na  pobliskie  pastwisko  i  otworzył  skrzynię  zawierającą  miecze, kolczugi  i

maski.  Rozdzielił  chłopców  na  pary,  przydzielając  Akarina  Patrisowi.  Syn  Księcia  podszedł  do
mnicha.

- Dlaczego to ja muszę mieć Prosiaka? - spytał z pretensją w głosie.
- Ponieważ jesteś najlepszy - odpowiedział Chareos.
- Nie rozumiem.
- Ucz go.
- A kto będzie mnie uczył?
-  Jako  dowódca,  milordzie,  będziesz  miał  pod  swoją  komendą  wielu  ludzi  i  nie wszyscy  będą

utalentowani.  Musisz  nauczyć  się  wykorzystać  jak  najlepiej  każdego  z  nich. Akarin  zyska  więcej,
ćwicząc z tobą niż którymkolwiek innym chłopcem… a ja będę uczył ciebie.

- A zatem to teraz mój problem?
- Wierzę, że tak będzie najlepiej dla niego i dla ciebie.
- Zobaczymy - powiedział Patris.
W czasie popołudniowej sesji Akarin wiele się nauczył od Patrisa, choć całe ramiona i nogi miał

posiniaczone od niezliczonych ciosów jego drewnianego ćwiczebnego miecza.

-  Do  zobaczenia  jutro,  panowie  -  powiedział  Chareos,  patrząc,  jak  zmęczeni  z  trudem wlekli

nogi. - Włóżcie na siebie coś bardziej stosownego - zawołał za nimi.

Następnego  popołudnia  Chareos  wyszedł  do  zgromadzonych  wokół  kołków młodzieńców  i

zobaczył, że nie było wśród nich Akarina; zamiast niego obok Patrisa stał smukły nieznajomy.

background image

- A to kto? - zapytał Chareos.
- Mój kuzyn, Aleyn - odpowiedział Patris.
- Gdzie jest Akarin?
- Zdecydował się przerwać lekcje.
- Za twoją namową, milordzie? - zapytał Chareos cichym głosem.
-  Tak.  Myliłeś  się,  mistrzu  Chareosie.  Kiedy  ja  zostanę  oficerem,  w  mojej  armii  nie będzie

miejsca  dla  nikogo,  kto  nie  okaże  się  doskonały  pod  każdym  względem.  Na  pewno  nie przyjmę  do
niej żadnych świń.

-  Ani  ja,  milordzie.  Proszę,  abyś  wraz  ze  swoim  kuzynem  opuścił  natychmiast  to miejsce.

Pozostali mogą rozpocząć ćwiczenia na kołkach.

- Nie ruszać się! - rozkazał Patris, a młodzieńcy zamarli w bezruchu. - Śmiesz mnie obrażać?  -

zaatakował Chareosa.

- Skompromitowałeś się, milordzie - odpowiedział Chareos lodowatym głosem - nie mogę więc

służyć ci dalej. A ponieważ ci młodzieńcy to twoi przyjaciele i w pewnym sensie  zależni są od twej
wspaniałomyślności, nie każę im pozostać, aby nie popadli w niełaskę. Koniec lekcji. Życzę miłego
dnia.

Chareos skłonił się grupie i odszedł.
- Zapłacisz za to! - krzyknął za nim Patris.
Mnich  zignorował  tę  uwagę  i  wrócił  do  swojej  komnaty,  ledwie  mogąc  opanować wściekłość.

Nie  złościł  się  na  Patrisa,  lecz  na  siebie;  powinien  był  to  przewidzieć.  Syn  Księcia prezentował
świetną  formę  fizyczną,  jednak  jego  charakter  pozostawiał  wiele  do  życzenia. Cechowała  go
nieuleczalna arogancja i niepohamowane okrucieństwo.

Po  chwili  uspokoił  się  i  poszedł  do  biblioteki.  Tutaj,  w  zaciszu  zimnych,  kamiennych murów

czytelni, zabrał się do studiowania dzieł filozofa Neuceana.

Pogrążony w lekturze nie czuł upływu czasu. Nagle ktoś dotknął jego ramienia.
- Książę czeka na ciebie w Wielkiej Sali - powiedział Senior Zakonu.
Chareos opuścił bibliotekę i przez klasztorne ogrody ruszył w stronę schodów do Wielkiej  Sali.

Spodziewał się, że odprawienie Patrisa wywoła jakąś reakcję - ale wizyta samego Księcia? I to tak
szybko?  Stropiło  go  to  nieco.  Prawa  feudalne  w  Gothirze  znacznie już  złagodzono,  jednak  Książę
nadal  posiadał  najwyższą  władzę  na  Południu  i  jego  kaprys mógł  skazać  człowieka  na  chłostę,
więzienie bądź też jedno i drugie.

Chareos  zebrał  myśli  i  wszedł  na  stopnie.  Książę  stał  sam  przy  południowym  oknie, rytmicznie

bębniąc palcami po parapecie.

-  Witaj,  milordzie  -  powiedział  Chareos,  a  gdy  smukły  młody  człowiek  odwrócił  się do  niego,

zmusił  się  do  uśmiechu.  Twarz  Księcia,  o  szlachetnych  rysach,  okalały  długie,  jasne włosy,
uformowane w loki według mody panującej na dworze Lorda Regenta.

- I cóż zamierzasz z tym zrobić, Chareosie? - zapytał Książę, gestem wskazując mnichowi krzesło

przy oknie. Chareos usiadł, jednak Książę nadal stał.

- Mówisz o lekcjach?
- Aż  jakiegoż  innego  powodu  przybywałbym  do  ciebie?  Narobiłeś  niezłego zamieszania.  Moja

żona  żąda  dla  ciebie  chłosty;  Kapitan  Straży  zamierza  wyzwać  cię  na pojedynek;  mój  syn  chce  cię
powiesić  -  mimo  iż  zwracałem  im  uwagę,  że  wycofania  się  z lekcji  nie  można  uznać  za  zbrodnię.
Więc cóż zrobimy?

- Czy jest to aż tak ważna kwestia, milordzie? Jest wielu mistrzów szermierki.
- Nie w tym rzecz, wiesz o tym, Chareosie. Obraziłeś następcę tronu, a tym samym, jak powiedzą

background image

niektórzy, obraziłeś mnie.

- Nie można pominąć kwestii rozróżniania dobra i zła powiedział mnich.
-  Mówisz  o  tym  grubasie?  Tak.  Chcę  właśnie  rozstrzygnąć  tę  sprawę.  Proponuję,  abyś zaprosił

tego  chłopca  -  jak  mu  na  imię? Akarin?  -  z  powrotem  na  lekcje.  Wtedy  możesz  go przydzielić  do
kogoś innego i wznowić treningi.

Chareos zastanowił się nad słowami Księcia, ale w końcu potrząsnął przecząco głową.
-  Naprawdę  przykro  mi,  że  czujesz  potrzebę  ingerowania  osobiście  w  tę…  drobną sprawę.  W

porównaniu  z  zagrożeniem  ze  strony  Nadirów,  najazdami  handlarzy  niewolników  i wieloma  innymi
obowiązkami, którym musisz sprostać, przysparza ci ona jedynie zbytecznego rozdrażnienia. Jednakże
nie  sądzę,  aby  chodziło  tu  jedynie  o  wznowienie  lekcji. Twój  syn  jest  bardzo  utalentowany,  ale
arogancki.  Wznowienie  lekcji  będzie  uważał  za  swoje zwycięstwo.  Lepiej  mu  zrobi  zmiana
nauczyciela.

-  I  ty  mówisz  o  arogancji?  -  warknął  Książę.  -  On  ma  wiele  powodów,  aby  być zarozumiałym.

Jest  moim  synem,  a  my,  potomkowie  rodu  Arngir,  nawykliśmy  do  zwycięstw.  Lekcje  zostaną
wznowione.

Chareos wstał i napotkał lodowate spojrzenie Księcia.
- Jestem zmuszony przypomnieć ci, milordzie, że nie jestem płatnym nauczycielem. Podjąłem się,

z nieprzymuszonej woli, prowadzić te lekcje. Teraz, jako wolny człowiek, postanawiam zrezygnować
z nich. Z nikim nie zawierałem żadnego kontraktu, nie podlegam więc niczyjej jurysdykcji.

-  A  więc  mówisz,  że  nie  zamierzasz  zdjąć  hańby,  jaka  spadla  na  moją  rodzinę?  Uważaj,

Chareosie. Pomyśl, co to oznacza.

Mnich głęboko i powoli nabrał powietrza w płuca.
-  Milordzie  -  rzekł  w  końcu.  -  Mam  dla  ciebie  wiele  szacunku.  Jeżeli  w  twoim przekonaniu

obraziłem  cię  moim  postępowaniem,  przyjmij  moje  najszczersze  przeprosiny. Jednak  przed
rozpoczęciem  szkolenia  powiedziałem  chłopcom  wyraźnie,  że  podczas  lekcji wszyscy  będą
traktowani jednakowo. Nie będzie przywilejów. Patris nie tylko usunął jednego z moich uczniów, ale
zabronił pozostałym wykonać mój rozkaz. Według wszelkich reguł, na  które on i ty zgodziliście się,
musiał odejść. Nie mogę zmienić tej decyzji.

- Nie możesz? Powiedz szczerze, człowieku. Nie chcesz jej zmienić.
- Nie chcę.
Narastała między nimi lodowata cisza, lecz Książę najwidoczniej nie chciał kończyć spotkania  i

przez kilka minut spacerował tam i z powrotem pod oknem.

- A  więc  dobrze  -  przemówił  w  końcu.  -  Będzie,  jak  sobie  życzysz.  Logar  przejmie  obowiązki

mistrza fechtunku. Z tobą, jak było umówione, spotkamy się w zamku rankiem w Dniu Petycji.

- Nadal życzysz sobie ćwiczyć ze mną, milordzie?
- Tak. Chyba że z tego obowiązku także się wycofujesz?
- Ależ nie, panie. Czekam na to z niecierpliwością. Książę uśmiechnął się.
- Zatem do zobaczenia - powiedział i odwróciwszy się na pięcie, opuścił salę.
Chareos usiadł. Ręce mu drżały, a serce waliło jak młotem. Nie widział sensu w tym, że  Książę

chciał  nadal  korzystać  z  jego  usług,  i  miał  niemiłe  uczucie,  że  następna  lekcja  nie będzie  miłym
przeżyciem. Czyżby chciał go publicznie poniżyć?

Podszedł do okna. Najlepszy to chyba czas, żeby odejść. Pojedzie na północ do stolicy albo  na

południowy wschód, do Yagrii. Może nawet na południe, przez ziemie Nadirów aż do  Drenanu,  do
Wielkiej Biblioteki.

Pomyślał o dwunastu złotych monetach, które wciąż miał ukryte w swoim pokoju. Mógłby za nie

background image

kupić dwa konie i zapasy na drogę. Rozejrzał się po Sali; był tutaj prawie szczęśliwy.

Znów  wrócił  myślami  do  ostatniej  nocy  na  wieży  bramnej,  gdzie  siedzieli  z  Tenaką Khanem,

nadyryjskim władcą o fioletowych oczach.

- Dlaczego pozwoliłeś nam żyć? - wyszeptał Chareos.
Dwugodzinne nabożeństwo dobiegało końca. Chareos z przyjemnością śpiewał z innymi  psalmy,

słuchał  pomruku  modlitw  i  cieszył  się  poczuciem  przynależności  do uczestniczących  w  porannej
mszy. Nie miało dla niego znaczenia, że jego wiara nie dorównuje wierze jego braci. Czuł jedność z
Szarym Zakonem i samo to uczucie wystarczało byłemu żołnierzowi.

Wstał  z  klęczek  i  dołączył  do  innych  wychodzących  gęsiego  mnichów,  którzy  mieli pochylone

głowy i twarze ocienione kapturami. Poranne słońce było miłą odmianą po chłodzie kościelnej nawy.
Chareos  przeszedł  przez  Długi  Ogród  i  ruszył  przez  tarasy  do południowej  furty.  Za  nią  klasztorny
spokój ginął w zgiełku tłumów zmierzających na targowiska. Chareos dał im się ogarnął i ponieść aż
do głównego placu, gdzie wydostał się z tłumu i wszedł w wąską uliczkę wiodącą na targ zwierzęcy.
Codziennym  licytacjom przyglądali  się  tu  zarówno  roztropni  farmerzy,  jak  i  szlachetnie  urodzeni,  a
przy  otaczających kolistą arenę zagrodach zawzięcie dyskutowano o zaletach poszczególnych byków
i  koni. Chareos  usadowił  się  na  przedniej  ławce  przy  barierce  i  w  milczeniu  przyglądał  się
prezentowanym bykom. Licytowano zażarcie, zwłaszcza gdy szło o byki drenajskie - potężne bestie,
krótkorogie,  lecz  bardzo  masywne.  Po  godzinie  wprowadzono  konie.  Chareos  wszedł do  licytacji
gniadego  ogiera,  ale  przegrał  z  jakimś  młodym  szlachcicem  siedzącym  trzy  rzędy za  nim.  Znowu
spróbował  szczęścia  przy  karej  klaczy,  lecz  tym  razem  pokonał  go  ktoś  z drugiej  strony  areny.
Pozostałe  konie  w  większości  były  szpotawe  lub  stare,  więc  Chareos zaczął  już  tracić
zainteresowanie.  Wtedy  wprowadzono  tego  siwka.  Chareos  nie  planował zakupu  siwego  konia;  na
dzikich  stepach  siwki  zbyt  rzucały  się  w  oczy,  w  odróżnieniu  od gniadych  czy  kasztanów.  Ten  koń
jednak  miał  w  sobie  coś  z  orła.  Długa  i  wygięta  szyja,  uszy płasko  przylegające  do  czaszki,  oczy
pełne  ognia  i  dumy.  Prowadzący  go  człowiek  wyglądał na  zdenerwowanego,  jak  gdyby  bał  się,  że
lada  chwila  zwierzę  stanie  dęba  i  roztrzaska  mu czaszkę.  Licytacja  szła  opornie.  Ku  swemu
własnemu  zdziwieniu  Chareos  podniósł  rękę,  a  ku jeszcze  większemu  wygrał  licytację  za  połowę
sumy, jaką stawiał na ogiera.

Siedzący obok mężczyzna pochylił się do niego.
- Uważaj, bracie. To koń, który zabił Trondiana. Zrzucił go, a potem stratował na śmierć.
-  Dzięki  za  przestrogę  -  powiedział  Chareos,  wstając  z  ławy  i  zmierzając  na  zaplecze areny,

gdzie znajdowała się stajnia wierzchowca. Chareos wszedł do niego i pogłaskał konia po  lśniącym
boku.

- Słyszę, że jesteś zabójcą, Siwy. Jednak domyślam się, że ta historia ma też drugą stronę medalu.

- Ostrożnie sprawdził nogi konia. - Jesteś pięknym zwierzęciem.

Wyszedł z zagrody i podszedł do stołu aukcyjnego.
- Dziś po południu zabiorę go na przejażdżkę, ale chciałbym, żeby pozostał w waszej stajni aż do

Dnia Petycji.

- Jak sobie życzysz - odpowiedział licytator. - To będzie razem dwanaście sztuk srebra  za konia i

sześć miedziaków za utrzymanie przez tydzień. Czy potrzebujesz siodła? Mamy kilka odpowiednich.

Chareos  wybrał  vagryjskie  siodło  z  wysokim  łękiem  i  dobrą  uprzężą,  uregulował rachunek  i

opuścił  targowisko.  Po  krótkim  spacerze  wszedł  w  ulicę  Wełnianą.  Tutaj  nabył  strój  do  jazdy
miękkie  skórzane  buty,  ciemne  wełniane  spodnie,  dwie  grube,  białe  koszule  i skórzany  kaftan,  o
podbijanych  dodatkowo  ra  -  mionach  i  rozcięty  po  bokach  dla  ułatwienia ruchów.  Zakupił  również
płaszcz z lakierowanej czarnej skóry, laminowany futrem.

background image

-  Dobry  wybór,  panie  -  powiedział  do  niego  kupiec.  Skóra  pochodzi  z  Yentrii  i  pozostanie

miękka mimo najsroższej zimy. Jest dokładnie natłuszczona i odporna na deszcz.

- Dzięki. Powiedz mi, kto jest tu uznawany za najlepszego płatnerza?
- Cóż, można by o tym dyskutować, oczywiście. Jednak mój brat…
- Czy twój brat zaopatruje Księcia?
- Nie, ale…
- A kto zaopatruje Księcia? Mężczyzna westchnął.
-  To  niedaleko  stąd.  Szukasz  Mathlina,  ma  kuźnię  przy  Wschodniej  Bramie.  Idź wzdłuż  ulicy

Wełnianej  aż  do  tawerny  „Pod  Szarą  Sową”,  skręć  w  prawo  i  idź  dalej  aż  do  świątyni.  Za  nią  to
druga po lewej.

Mathlin  -  czarnobrody,  potężnie  zbudowany  Drenaj  poprowadził  mnicha  przez warsztat  do

budynku  za  kuźnią.  Wisiały  tam  na  ścianach  miecze  wszelkiego  rodzaju  -  miecze o  szerokich
klingach,  krótkie  sztylety,  szable  i  rapiery,  używane  chętnie  przez  arystokrację  Gothiru.  Były  tam
nawet zakrzywione szable z Dalekiego Wschodu i obosieczne topory.

- Jakiej broni poszukujesz, mnichu?
- Kawaleryjskiej szabli.
-  Czy  mogę  zaproponować,  żebyś  spróbował  w  zakładzie  Benina?  Jego  wyroby  są tańsze  od

moich, a znajdziesz tam coś równie odpowiedniego dla siebie.

Chareos uśmiechnął się.
- Odpowiada mi, płatnerzu, tylko to, co najlepsze. Pokaż mi szablę.
Mathlin  podszedł  do  przeciwległej  ściany  i  zdjął  ze  ściany  lśniącą  broń.  Ostrze  było tylko

odrobinę  wygięte,  rękojeść  zakończona  żelazną  osłoną.  Mathlin  rzucił  miecz Chareosowi,  który
pochwycił  ją  zręcznie,  zważył  w  ręku,  ciął  kilka  razy  powietrze,  zakręcił młynka  i  spróbował
pchnięcia.

- Źle wyważona - powiedział. - A to czyni ją nieporęczną. Może powinieneś mnie  skierować do

Benina.

Mathlin uśmiechnął się.
- Tę wykonał mój czeladnik, a on sporo się jeszcze musi nauczyć. Bardzo dobrze, mnichu. Proszę,

pozwól za mną.

Zaprowadził  Chareosa  do  następnego  pomieszczenia.  Znajdujące  się  tutaj  miecze pięknie

wymodelowano, mimo iż nie posiadały żadnych ozdób - żadnych złotych liści, żadnych filigranowych
srebrzeń.  Mathlin  zdjął  jedną  z  szabel  i  podał  Chareosowi.  Klinga  nie miała  więcej  niż  dwa  palce
szerokości  i  była  ostra  jak  brzytwa.  Osłona  rękojeści  sięgała  poza pięść,  zabezpieczając  rękę
szermierza.

- Wykuta z najlepszej ventryjskiej stali i hartowana  krwią  kowala  -  powiedział Mathlin.  -  Jeśli

istnieje gdzieś świetniejsza broń, ja jej nie widziałem. Czy jednak stać cię na nią?

- Ile za nią żądasz?
- Trzy sztuki złota.
- Mógłbym za to kupić pięć koni.
- Taka jest cena. Nie ma tu mowy o targowaniu się, mnichu.
- Dorzuć do tego myśliwski nóż i odpowiednią pochwę, a dobijemy targu - powiedział Chareos.
Mathlin wzruszył ramionami.
- Niech i tak będzie. Nóż jednak wybierzesz spośród tych wykonanych przez czeladnika. Nic, co

ja robię, nie jest tanie.

ROZDZIAŁ 2

background image

Tego popołudnia, ubrany w nowy strój, Chareos przygotowywał się do pierwszej przejażdżki na

siwku.  Sprawdził  derkę  pod  siodło,  wygładził  zmarszczki  i  fałdy,  które mogłyby  obetrzeć  grzbiet
konia. Potem obejrzał wodze i wędzidło. Zauważył, że to ostatnie było grube i rowkowane.

- Wyjmij je - zlecił stajennemu.
- To niebezpieczne zwierzę, panie. Wędzidło może okazać się potrzebne.
- Potrzebny mi zdrowy koń. To… paskudztwo poszarpie mu pysk na strzępy.
- Może to prawda, ale utrzyma go w ryzach. Chareos potrząsnął głową.
- Spójrz na jego pysk. Już ma blizny… stare blizny. Podobnie na bokach. Jego dawni właściciele

musieli był twardymi ludźmi.

Z beczki przy drzwiach wyjął jabłko i swoim nowym nożem myśliwskim podzielił je na ćwiartki.

Potem  podsunął  siwkowi  ćwiartkę,  lecz  koń  odwrócił  łeb.  Stojąc  u  jego  boku, Chareos  zjadł  sam
pierwszą  ćwiartkę  jabłka;  następną  znowu  podsunął  pod  pysk  konia.  Tym razem  siwek  przyjął
poczęstunek, ale jego ślepia wciąż spoglądały czujnie na nowego właściciela..

- Myślę, że będzie szybki - powiedział stajenny. Świadczy o tym jego budowa. A przy  tej  maści

musi był szybki. Przeznaczasz go na popołudniowe przejażdżki, panie?

- Być może. Mogę też odbyć na nim kilka podróży. Stajenny zachichotał.
-  Byle  nie  po  stepach.  Tam  wypatrzą  konia  tej  maści  na  milę  i  będziesz  miał  na  karku więcej

rabusiów, niż jest much na psim łajnie.

-  Będę  o  tym  pamiętał  -  odparł  zirytowany  Chareos.  Wskoczył  na  siodło  i  skierował

wierzchowca w uliczkę za wybiegiem.

Dwadzieścia  minut  później  znajdował  się  już  u  stóp  wzgórz  na  południe  od  miasta; wiatr

rozwiewał mu włosy, a koń galopował ile sił. Chareon pozwolił mu na to przez pełne ćwierć mili, a
potem  ściągnął  wodze  i  skręcił  w  lewo,  na  niewielkie  wzniesienie.  Na  szczycie zwolnił  do  stępa,
dając koniowi odetchnąć. Nie musiał się martwić; po kilku minutach koń przestał chrapać, a sierść na
jego bokach tylko trochę zwilgotniała od potu.

- Jesteś silny - powiedział Chareos, gładząc długą, gładką szyję - i szybki. Tylko kiedy dowiem

się, dlaczego jesteś taki niespokojny?

Koń  ruszył  wolno,  lecz  kiedy  Chareos  zachęcił  go  do  cwału  poprzez  wzgórza, zareagował

błyskawicznie. Po godzinie takiej jazdy miasto zostało daleko w tyle, choć Chareos wciąż dostrzegał
jego  wieże  w  oddali.  Postanowił  zawrócić,  ponieważ  zmierzch nadchodził  bardzo  szybko,  a  i
wspaniały  wierzchowiec  zaczął  wreszcie  zdradzać  oznaki zmęczenia.  Kierując  zwierzę  w  dół
wzgórza, Chareos dostrzegł chmury dymu wzbijające się z południa, spoza wzgórz. Pojechał w tamtą
stronę  i  po  chwili  natknął  się  na  polankę  otoczoną drzewami.  Na  niej  ujrzał  grupę  żołnierzy
siedzących  wokół  kilku  niewielkich  ognisk. Rozpoznał  oficera,  który  siedział  samotnie  opodal  -  to
Logar, faworyt Księcia.

- Za wzgórzami, na południe od was, widać wielki pożar - powiedział do niego Chareos. - Nie

zauważyliście dymu?

-  Nie  twój  interes  -  rzekł  Logar,  płynnym  ruchem  podnosząc  się  z  ziemi.  Wysoki,  szczupły

młodzieniec  o  zimnych  oczach  i  przyciętej  w  trójząb  brodzie  przysunął  się  blisko wierzchowca.
Koniowi najwidoczniej to się nie spodobało, bo cofnął się; Chareos uspokoił wierzchowca.

- To rzeczywiście nie jest mój interes - powiedział. Życzę dobrego dnia.
Opuścił polankę, wjechał na szczyt i spojrzał w dół, na pobojowisko. Prawie tuzin domów stało

w płomieniach, a na ziemi leżało kilkanaście ciał. Obok, przy wielkim spichlerzu, ludzie próbowali
ugasić pożar. Chareos zaklął i zawrócił do obozu żołnierzy.

Logar grał w kości z młodszym oficerem i obaj podnieśli oczy, kiedy Chareos wjechał na polanę.

background image

-  Niedaleko  jest  wioska  -  powiedział  Chareos  -  na  którą  napadnięto.  Weźmiesz  swoich  ludzi  i

pomożesz przy gaszeniu pożarów. I wiedz jedno - doniosę Księciu o zaniedbaniu obowiązków.

Krew odpłynęła z twarzy Logara. Podniósł się i chwycił za rękojeść szabli.
- Zsiadaj, sukinsynu! Nie pozwolę się obrażać takim, jak ty.
- Właśnie pozwoliłeś - powiedział Chareos. - Teraz zrób to, co ci powiedziałem. - Zawróciwszy

konia,  pocwałował  do  wsi.  Przywiązał  konia,  tak  by  wiatr  nie  wiał  mu  w nozdrza,  i  pobiegł  na
pomoc wieśniakom. Ogień w stodole rozprzestrzeniał się. Chareos zatrzymał przebiegającego obok z
wiadrem w rękach człowieka.

- Musicie wynieść ze środka wszystko, co się da. Stodoły nie można już uratować.
Tamten  przytaknął  i  pobiegł  do  pozostałych.  Przybyli  w  tym  momencie  żołnierze rzucili  się  do

pfacy.  Trzy  z  domów  uratowano,  lecz  pożar  w  stodole  nadal  szalał.  Kilku  ludzi  z  siekierami
wyrąbało  drzwi  na  tyłach  budynku,  umożliwiając  innym  wyniesienie  części worków  z  ziarnem.
Walka z pożarem trwała do późnych godzin wieczornych, lecz w końcu ogień osłabł.

Chareos umył w pobliskim strumieniu twarz i ręce. Spojrzał na swoje nowe ubranie. Kaftan  był

osmalony, podobnie spodnie. Biała koszula poczerniała od dymu, buty zdarte.

Usiadł  na  ziemi.  W  płucach  czuł  ogień,  a  w  ustach  smak  spalonego  drewna.  Podszedł do  niego

jakiś młody człowiek.

- Zabrali jedenaście naszych kobiet, panie. Kiedy ruszycie w pościg?
Chareos wstał.
-  Nie  jestem  żołnierzem,  przejeżdżałem  tylko.  Musisz  porozmawiać  z  dowódcą  tego oddziału,

nazywa się Logar.

-  Niech  będzie  przeklęty!  -  parsknął  młodzieniec.  Chareos  nic  nie  powiedział,  ale baczniej

przyjrzał się wieśniakowi. Był wysoki i smukły, miał długie czarne włosy i bystre błękitne oczy pod
gęstymi brwiami. Twarz miał urodziwą, chociaż czarną od węgla i dymu.

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

- Uważaj, co mówisz, młodziku - ostrzegł go Chareos. Logar to ulubieniec Księcia.
- Nie obchodzi mnie to. Stary Paccus ostrzegł nas przed napadem i już trzy dni temu wysłaliśmy

do Księcia prośbę o pomoc. Gdzie byli żołnierze, gdy ich potrzebowaliśmy?

- Skąd on wiedział o napadzie?
-  Jest  jasnowidzem;  przepowiedział  dzień  i  godzinę.  Próbowaliśmy  się  bronić,  ale  nie mamy

czym.

- Kim byli napastnicy?
-  To  Nadrenowie.  Bandyci,  którzy  handlują  z  Nadirami.  Łowcy  niewolników!  Musimy odbić

kobiety. Musimy!

-  Więc  idź  do  oficera.  A  jeśli  tam  niczego  nie  uzyskasz,  idź  do  Księcia.  Dzień  Petycji  już

wkrótce.

- Myślisz, że jego obchodzi to, co przydarzyło się kilku biednym wieśniakom?
-  Nie  wiem  -  powiedział  Chareos.  -  Gdzie  jest  Paccus?  Młodzieniec  wskazał  na  drugą stronę

zrujnowanej wioski, gdzie na ziemi siedział zawinięty w koc starzec. Chareos podszedł do niego.

- Dzień dobry, starcze.
Stary człowiek podniósł oczy, które rozbłysły w świetle księżyca.
- A więc zaczyna się - powiedział cicho. - Witaj, Chareosie. Jak mogę ci pomóc?
- Poznajesz mnie? Spotkaliśmy się już?
- Nie. Jak mogę ci pomóc?
-  Jest  tu  młody  człowiek,  który  twierdzi,  że  wiedziałeś  o  napadzie.  Jest  wściekły,  co zupełnie

zrozumiałe. Skąd wiedziałeś?

- Zobaczyłem we śnie. Wiele rzeczy widzę w snach. Widziałem ciebie na polanie za  wzgórzem,

jak  pytałeś  podłego  Logara  o  dymy.  On  i  jego  ludzie  obozowali  tam  cały  dzień, lecz  nie  chcieli
uczestniczyć w bitwie. Kto im to weźmie za złe?

- Ja. W wojsku nie ma miejsca na tchórzostwo.
- Zatem uważasz to za tchórzostwo, Chareosie? Mówimy o człowieku, który zabił szesnastu ludzi

w pojedynkach. Nie, za - płacili mu za to handlarze niewolników. Od czasu gdy w Gothirze zniesiono
niewolnictwo,  cena  za  głowę  wzrosła  czterokrotnie.  Jedenaście naszych kobiet przyniesie pewnie z
piętnaście sztuk złota za każdą; za Ravennę dostaną więcej.

- To rzeczywiście dużo pieniędzy - zgodził się Chareos.
-  Nadirów  stać  na  to.  Ich  skarbce  są  wypchane  złotem  i  klejnotami  Drenanu,  Lentrii, Yagrii  i

Mashrampuru.

- Skąd wiesz, że Logar przyjął łapówkę?
-  A  skąd  wiem,  że  zamierzasz  opuścić  miasto  w  Dniu  Petycji?  Skąd  wiem,  że  nie  wyjedziesz

sam?  Skąd  wiem,  że  w  górach  czeka  na  ciebie  stary  przyjaciel?  Skąd?  Ponieważ jestem
jasnowidzem, lecz dzisiaj żałuję, że posiadam ten dar.

Mężczyzna  odwrócił  głowę  i  wbił  wzrok  w  zasypaną  popiołem  ziemię.  Chareos  wstał i

skierował się w stronę miejsca, gdzie przywiązał konia. Jakaś wysoka postać zastąpiła mu drogę.

- Czego chcesz, Logarze? - zapytał.
- Obraziłeś mnie. Teraz zapłacisz za to.

background image

- Chcesz się ze mną pojedynkować?
- Nie znam cię i dlatego Prawo Pojedynku nie ma tutaj zastosowania. To będzie tylko walka.
- Ależ znasz mnie, Logarze. Przyjrzyj się uważniej i wyobraź sobie tę twarz pod szarym kapturem

mnicha.

- Chareos? Bądź przeklęty! Skryjesz się za regułą Zakonu czy staniesz do walki jak mężczyzna?
- Wpierw zobaczę się z Księciem i przedstawię mu twoje… dziwne dzisiaj zachowanie.  Potem

rozważę  twoje  wyzwanie.  Życzę  ci  dobrej  nocy.  -  Zrobił  kilka  kroków  i odwrócił  się  znowu.  - A
przy okazji… kiedy wydasz już zarobione dzisiaj złoto, pomyśl o leżących tutaj ciałach. Widziałem
wśród nich dwoje dzieci. Może powinieneś pomóc w ich pochówku.

Wierzchowiec  stał  spokojnie,  kiedy  Chareos  wdrapywał  się  na  siodło.  Jeździec obejrzał  się  na

zwęglone szczątki wsi, a potem ostrożnie odjechał w stronę odległego miasta.

- Głęboko ubolewam nad tym, iż postanowiłeś nas opuścić - powiedział Senior Zakonu, wstając z

krzesła i wyciągając rękę. Chareos przyjął uścisk dłoni.

- Ja także bardzo żałuję, Ojcze. Na mnie już czas.
-  Czas,  mój  synu?  Czym  jest  czas,  jeśli  nie  tchnieniem  pomiędzy  narodzinami  i śmiercią?

Sądziłem,  że  zbliżasz  się  do  zrozumienia  celu  Istnienia,  ujrzenia  roli  Źródła  we wszystkich
stworzeniach. Smuci mnie wielce, gdy cię widzę tak uzbrojonego - powiedział, wskazując na szablę i
nóż myśliwski.

- Tam, dokąd jadę, mogę ich potrzebować, Ojcze.
- Dawno temu nauczyłem się, że miecz nie broni nas przed niczym, Chareosie.
- Nie chcę się spierać, Ojcze. Muszę jednak wspomnieć, że to dzięki mieczom obrońców  mnisi

mogą tu bezpiecznie żyć. Nie umniejszam wagi twoich poglądów. Chciałbym, by wszyscy je dzielili.
Jednak  tak  nie  jest.  Przyszedłem  do  was  jako  człowiek złamany,  a  wy  uleczyliście  mnie.  Gdyby
jednak  wszyscy  ludzie  żyli  tak  jak  ty  i  ja,  nie  byłoby na  świecie  dzieci  ani  ludzkości.  Gdzie  wtedy
byłaby Wola Źródła?

Zakonnik uśmiechnął się.
-  Och,  Chareosie,  jak  ograniczony  jest  twój  światopogląd!  Wierzysz,  że  to  tutaj…  to wszystko?

Byłeś akolitą, mój synu. Za pięć czy dziesięć lat byłbyś gotów przystąpić do zgłębiania prawdziwych
Tajemnic i poznałbyś wtedy cud wszechświata. Daj mi rękę jeszcze raz.

Chareos wyciągnął rękę, a mnich ujął ją za palce i odwrócił dłonią do góry. Senior zamknął oczy

i  znieruchomiał  jak  posąg.  Wydawało  się,  że  nawet  nie  oddychał.  Minuty mijały  powoli  i
Chareosowi zaczął drętwieć cały bark. Uwolnił rękę z uścisku brata i czekał w milczeniu. W końcu
mnich otworzył oczy, potrząsnął głową i sięgnął po kielich z wodą.

- Twoja podróż będzie długa, przyjacielu, i niebezpieczna. Niechaj towarzyszy ci Pan Wszelkiej

Harmonii.

- Co widziałeś, Ojcze?
-  Niektórych  smutków  nie  należy  ujawniać  przed  czasem.  Nie  ma  w  tobie  jednak  zła. Idź  już,

muszę odpocząć.

Chareos  wybrał  się  na  ostatnią  przechadzkę  po  terenie  klasztoru,  nim  skierował  swe kroki  w

stronę  centrum  miasta.  Kasztel  zbudowano  przed  kilkoma  wiekami  dla  ochrony północnego  szlaku
handlowego,  lecz  kiedy  nadyryjskie  hordy  Ulryka  zjednoczyły  się  po  raz pierwszy,  Gulgothir  -
wielkie miasto południa, stolica królestwa Gothir - został zniszczony, a kraj rozdarty na pół. Rzeka
uciekinierów popłynęła przez góry na północ, z dala od tyranii Nadirów.  Nową  stolicę  wzniesiono
na  zachodnim  brzegu  oceanu,  a  warownia  w  Talgithirze stała  się  najdalej  na  południe  wysuniętym
przyczółkiem  Gothiru.  Od  tamtych  dni  miasto znacznie  się  rozrosło  i  kasztel  pozostał  jedynie

background image

niewielką wysepką w centrum kipiącej życiem metropolii.

Wielkie Bramy: Dębowa i Żelazna były zamknięte. Chareos przyłączył się więc do stojącej przed

boczną  furtą  kolejki,  która  powoli  przesuwała  się  przez  zewnętrzny  dziedziniec. Składała  się  z
petentów: mężczyzn i kobiet wnoszących skargi, które tylko sam Książę mógł rozstrzygnął. Czekało tu
ponad  dwieście  osób.  Każda  z  nich  niosła  glinianą  tabliczkę  z numerem.  Kiedy  wywołano  jego
numer,  petent  udawał  się  do  głównej  sali  i  przedstawiał  swą prośbę  Księciu.  Spośród  setek
oczekujących tylko około tuzina zostanie wysłuchanych. Reszta odejdzie, by powrócić, gdy nastanie
kolejny Dzień Petycji.

Chareos pokonał kamienne stopnie i podszedł do dwóch wartowników, którzy ze skrzyżowanymi

włóczniami  stali  u  szczytu  schodów.  Na  jego  widok  podnieśli  włócznie  i pozwolili  mu  wejść  do
środka.  Trzykrotnie  już  próbował  się  skontaktować  z  Księciem,  żeby poinformować  go  o
postępowaniu żołnierzy. Za każdym razem odsyłano go, mówiąc, że Książę jest zajęty i nie wolno mu
przeszkadzać.

Służący wprowadził go do Sali Jadalnej. Usunięto z niej długie stoły, a Książę wraz ze swą świtą

siedział na wprost drzwi. Stał już przed nimi pierwszy petent i opowiadał o złamanym przyrzeczeniu
w  sprawie  zakupu  trzech  byków;  przy  dostawie  otrzymał  połowę umówionej  zapłaty,  reszty  mu
odmówiono.  Oskarżonym  okazał  się  arystokrata,  daleki  krewny Księcia.  Sprawę  uznano  za
udowodnioną i Książę nakazał wypłacić resztę pieniędzy oraz pięć sztuk srebra jako odszkodowanie
za stratę czasu. Arystokrata miał również zapłacić grzywnę w wysokości dwudziestu sztuk złota.

Powód  ukłonił  się  nisko  i  wycofał  z  izby.  Następną  wywołaną  osobą  była  wdowa, która

twierdziła,  że  została  ograbiona  ze  spadku  przez  mężczyznę,  który  jakoby  ją  kochał. Wprowadzono
skutego  łańcuchami  delikwenta.  Miał  posiniaczoną  i  pokrwawioną  twarz  i przyznał  się  do
zarzucanego mu czynu. Książę kazał go powiesić.

Jeden po drugim przesuwali się petenci, aż około południa Książę wstał.
- Bogowie, chyba dosyć jak na jeden dzień - powiedział. Jakiś młodzieniec wpadł przez główne

wejście, za nim biegli wartownicy.

-  Milordzie,  wysłuchaj  mnie!  -  zawołał.  Dwaj  wartownicy  chwycili  go  za  ramiona  i zaczęli

ciągnąć do wyjścia.

- Czekajcie! - zawołał Książę. - Niech mówi. Chareos rozpoznał wysokiego młodego wieśniaka i

pochylił się do przodu, żeby lepiej słyszeć.

-  Moja  wioska  została  napadnięta.  Porwano  jedenaście  naszych  kobiet,  żeby  je sprzedać

Nadirom. Musimy je odzyskać, milordzie.

-  Ach,  tak,  wioska.  Smutna  sprawa  -  powiedział  Książę.  -  Niewiele  jednak  możemy zrobić.

Jechaliśmy  za  nimi  aż  w  góry,  lecz  udało  im  się  uciec  na  ziemie  Nadirów,  a  moje  prawo  tam  nie
sięga.

- Nic więc nie zrobisz? - krzyknął mężczyzna.
- Nie podnoś na mnie głosu, wieśniaku! - ryknął Książę.
-  Płacimy  ci  podatki  i  oczekujemy  od  ciebie  obrony.  Kiedy  jednak  o  nią  prosimy,  twoi  ludzie

kryją się w krzakach, pozwalając, by nas wycięto. Czy teraz tchórze rządzą Gothirem?

- Brać go! - krzyknął Książę, a wartownicy skoczyli na chłopca, unieruchamiając mu ręce. - Chcę,

aby go wychłostano. Wyprowadzić.

- Taka jest twoja odpowiedź? - krzyczał młodzieniec. Taka sprawiedliwość?
Książę zignorował go; chłopca wyciągnięto z sali i zamknięto drzwi.
- O, Chareos - powiedział Książę. - Witaj. Jesteś gotowy na pokaz?
-  Jestem,  milordzie  -  odpowiedział  Chareos,  wysuwając  się  do  przodu.  -  Czy  mogę jednak

background image

przedtem dodać słowo do skargi tego młodzieńca?

- Nie możesz! - warknął Książę. - Logarze! Wywołany podniósł się z krzesła i podszedł do nich.
-  W  czasie  ostatniego  pokazu  nadwyrężyłem  bark  -  powiedział  Książę  -  i  do  tej  pory go

odczuwam.  Nie  chcąc  jednak  rozczarować  naszych  gości,  proponuję,  byś  ty  zamiast  mnie stanął  do
walki z bohaterem Bel-azar.

-  Z  przyjemnością,  milordzie  -  odpowiedział  Logar.  Czy  mogę  zaproponować, żebyśmy,  dla

nasycenia  spektaklu  większym  napięciem,  pokazali  swoje  umiejętności, rezygnując  z  masek  i
kolczug?

-  Czy  to  bezpieczne?  -  zapytał  Książę.  -  Nie  chciałbym  być  świadkiem  jakiegoś tragicznego

wypadku.

- Nie ma w tym niebezpieczeństwa, milordzie, a z pewnością doda pikanterii pokazowi.
- Dobrze - zgodził się Książę, całkowicie ignorując Chareosa. - Niech się stanie, jak mówisz.
Wszedł  paź,  niosąc  dwa  rapiery.  Chareos  wybrał  ten  z  lewej  ręki  i  odszedł  na  stronę, gdzie

przystąpił  do  rozgrzewania  mięśni.  Odłożył  swoją  szablę  i  nóż  na  półkę.  Jego  mózg pracował
intensywnie. Nie miał wątpliwości co do tego, że Logar będzie próbował go zabić, ale jeśli on zabije
Logara,  Książę  każe  go  aresztować.  Mechanicznie  wykonywał  kolejne ćwiczenia,  rozciągając
mięśnie  rąk,  barków  i  lędźwi.  Spojrzał  w  stronę  siedzących  w  dwóch rzędach  widzów,  wśród
których dostrzegł młodego Lorda Patri - są. Chłopiec szczerzył zęby w wilczym uśmiechu. Chareos
odwrócił się i podszedł do Logara.

Obaj podnieśli wysoko broń, pozdrawiając się nawzajem, potem skrzyżowali klingi.
- Ruszajcie!-zawołał Książę.
Logar  natychmiast  przypuścił  atak.  Zakręcił  młynka  w  słynnym  pchnięciu  Classic Chare,  lecz

Chareos  gładko  odparował  cios,  uskakując  na  prawo.  Oczy  Logara  zwęziły  się  w szparki.  Jeszcze
trzykrotnie  żołnierz  rzucał  się  do  ataku  i  za  każdym  razem  bez  powodzenia. Chareos  zaczynał  się
denerwować. Logar nie troszczył się w ogóle o obronę, pewien, że - w walce pokazowej - Chareos
nie odważy się zadać śmiertelnego ciosu. Dwukrotnie klinga Logara świsnęła tuż obok szyi Chareosa
i mnich zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później faworyt Księcia znajdzie lukę w jego obronie.
Chareos zablokował kolejny cios i uskoczył w tył, pozbawiając Logara punktu oparcia. Gdy tamten
zaklął i ruszył za nim, Chareos odetchnął głęboko, zbierając siły do odparcia ataku. Był pewien, że
teraz Logar zamierza go zabić. Czy należało to do planu Księcia, czy też było skutkiem urażonej dumy
samego Logara? Miecz faworyta śmignął w kierunku jego oka, lecz Chareos odchylił się, okręcił na
pięcie  i odskoczył  w  tył.  Logar  zakołysał  się  i  uśmiechnął  szeroko.  Walcząc,  przemierzali  salę
wzdłuż i  wszerz.  Widzowie,  podnieceni,  zaczęli  dzikimi  okrzykami  nagradzać  każdy  atak  Logara.
Upłynęło  jeszcze  kilka  minut,  a  potyczka  pozostawała  wciąż  nie  rozstrzygnięta.  Logar  pchnął,
Chareos częściowo zablokował pchnięcie, lecz ostrze przeciwnika rozcięło mu skórę na policzku.

Na  widok  krwi  widownię  zaległa  cisza.  Wszyscy  spojrzeli  na  Księcia,  oczekując decyzji  o

zakończeniu  pojedynku.  Ten  jednak  nie  wykonał  żadnego  ruchu. A  więc  to  plan  Księcia,  pomyślał
Chareos  i  z  trudem  powstrzymał  ogarniającą  go  wściekłość.  Nie  mógł  zabić Logara,  bo  wtedy
zostałby  aresztowany  i  sądzony  za  morderstwo.  Z  zimną  furią  w  oczach Chareos  obrócił  się  i
przesunął na prawo. Logar rzucił się na niego. Chareos odparował trzy ciosy, a potem ciął, omijając
zastawę.  Koniec  ostrza  rozpła  -  tał  skórę  powyżej  prawego  oka Logara,  sięgając  aż  do  brwi  i
przecinając ją. Krew zalała mu oczy i upadł w tył. Chareos zwrócił się do Księcia.

- Czy pokaz skończony, milordzie?
- To nie było ładne - powiedział Książę. - Mogłeś’ go zabić.
-  To  prawda,  mogłem,  ponieważ  nie  jest  zbyt  zręcznym  szermierzem.  Jednak  przy odrobinie

background image

szczęścia  i  ten  cios  powiedział  Chareos,  wskazując  na  swój  policzek  -  mógł przeszyć  mi  mózg  na
wylot.  Na  szczęście  nikomu  nie  stała  się  krzywda;  jego  rana  nie  jest poważna.  A  teraz,  za  twym
przyzwoleniem…

Błyskawicznie odwrócił się, słysząc jakiś dźwięk za plecami. Logar zdołał otrzeć twarz z krwi i

biegł teraz na niego z wyciągniętym rapierem. Chareos uskoczył w bok i z całej siły rąbnął rękojeścią
swojej  broni  w  czaszkę  Logara,  tuż  za  lewym  uchem.  Ulubieniec Księcia  padł  nieprzytomny  na
marmurową posadzkę.

- Jak już mówiłem - powiedział Chareos zimno - za twoim przyzwoleniem oddalę się teraz.
- Nie jesteś tu mile widziany - syknął Książę. - Ani tutaj, ani w żadnym innym miejscu będącym

pod moją jurysdykcją.

Kłaniając  się,  Chareos  zrobił  trzy  kroki  w  tył  i  zabrał  swoją  broń.  Z  wysoko  uniesioną głową

wymaszerował z sali, czując otaczającą go wrogość.

Większość  petentów  pozostała  na  zewnętrznym  dziedzińcu,  by  popatrzeć  na  chłostę. Chareos

zszedł po schodach, nie odrywając oczu od wijącej się pod razami bicza postaci wieśniaka.

Podszedł do kapitana Straży i zapytał: - Ile batów już dostał?
- Osiemnaście. Kończymy na pięćdziesięciu.
-  Skończycie  na  dwudziestu  -  powiedział  do  niego  Chareos.  -  Tyle  wynosi  kara  za

niesubordynację.

- Książę nie określił dokładnej liczby - mruknął oficer.
- Może sądził, że znasz prawo - zauważył Chareos, gdy rozległo się kolejne smagnięcie.
- Wystarczy - powiedział kapitan. - Odciąć go.
Wywleczono chłopca za ty Iną bramę i porzucono obok ścieżki. Chareos pomógł mu się podnieść.

- Dziękuję - wyszeptał tamten.

- Nie dojdziesz do domu w tym stanie - powiedział do niego Chareos. - Najlepiej chodź ze mną.

Wynajmuję pokój w gospodzie „Pod Szarą Sową” i tam cię opatrzę.

Tawerna  „Pod  Szarą  Sową”  była  chaotyczną  konstrukcją  dobudowaną  wokół  starej gospody,

która  wyrosła  kiedyś  przy  górskiej  drodze  wiodącej  do  Gulgothiru.  Pośrodku  tej konstrukcji
znajdował  się  budynek  w  kształcie  litery  L,  w  którym  młode  kelnerki  obsługiwały pijących  i
jedzących. Po wschodniej i zachodniej stronie dodano do niego dwa nowe budynki, a z tyłu stajnie.

Przedzierając  się  przez  mrowie  gości,  Chareos  zahaczył  sterczącym  końcem  szabli  o nogę

jednego z nich, uderzając go przy tym dotkliwie.

-  Uważaj,  co  robisz,  sukinsynu!  -  syknął  pijak.  Chareos  zignorował  go,  lecz  teraz  ręką

przytrzymywał klingę blisko nogi. Dużo, dużo czasu minęło już od chwili, kiedy ostatni raz miał przy
pasie broń, czuł się więc niezręcznie i nieswojo.

Przeszedł  przez  drzwi  i  wspiął  się  na  spiralne  schody  prowadzące  do  korytarza  na pierwszym

piętrze.  Na  jego  przeciwległym  końcu  wszedł  do  dwuosobowej  izby,  za  którą zapłacił  minionego
popołudnia. Wieśniak spał nadal, oddychał powoli i głęboko; zaordynowany przez aptekarza wywar
z lirium utrzyma go do świtu w uśpieniu. Chareos oczyścił już rany i posmarował je gęsim sadłem,
przykrywając  plecy  chłopaka  grubą  warstwą lnianego  płótna.  Ślady  bicza  nie  były  głębokie,  lecz
skóra wokół nich odchodziła na boki, spieczona skórzanym rzemieniem.

Chareos przeganiał żar na palenisku pod południową ścianą pokoju. Nadchodziła jesień i chłodny

wiatr wpadał z sykiem przez wypaczone ramy okna. Mnich odpiął pas z mieczem i usiadł w głębokim
skórzanym  fotelu  przy  ogniu.  Był  już  zmęczony,  a  mimo  to  nie potrafił  się  uspokoić.  Sanktuarium
klasztoru wydało mu się przeszłością tak odległą, że poczuł przygnębienie bolesne jak fizyczny cios.
Dzisiaj  Książę  chciał  go  uśmiercić  i  za  co? Przez  aroganckiego  smarkacza?  Spojrzał  na  śpiącego.

background image

Chłopiec  widział,  jak  jego  wieś zrównano  z  ziemią,  porwano  jego  ukochanych,  a  teraz  miary  jego
cierpienia dopełniła chłosta. Sprawiedliwość jest dla bogatych… zawsze tak było. Chareos pochylił
się  i  dorzucił  polano  do paleniska.  Jedna  z  trzech  płonących  na  ścianach  lamp  zamigotała  i  zgasła.
Chareos  sprawdził pozostałe.  Dopalały  się  i  one,  więc  pociągnął  za  pas  dzwonka  przy  zachodniej
ścianie.

Po  kilku  minutach  zapukała  do  drzwi  służąca.  Poprosił  o  oliwę  i  zamówił  posiłek  oraz trochę

wina. Nie wracała przez pół godziny, a przez ten czas zgasła kolejna lampa.

Wieśniak jęknął przez sen, wymamrotał jakieś imię. Chareos podszedł do niego, lecz młodzieniec

ponownie pogrążył się we śnie.

Służąca wróciła z dzbanem oliwy.
- Przepraszam za zwłokę, panie, ale mamy dziś komplet gości, a dwie dziewczyny nie przyszły.
Napełniła oliwą lampy i zapaliła je na nowo za pomocą długiego stożka.
-  Twój  posiłek  będzie  gotowy  lada  moment.  Nie  mamy  już  wołowiny,  ale  baranina  jest  bardzo

dobra.

- Wystarczy baranina.
Zatrzymała się w drzwiach i rzuciła mu zaciekawione spojrzenie.
- Czy to ten wieśniak, którego dzisiaj biczowano? - zapytała szeptem.
- To on.
- A zatem ty jesteś Chareos, mnich?
Przytaknął,  a  ona  wróciła  do  pokoju.  Była  niska  i  pulchna,  o  włosach  koloru  zboża  i okrągłej

ładnej twarzy.

- Może nie powinnam odzywać się nie pytana, panie, lecz poszukują cię jacyś ludzie - uzbrojeni

ludzie. Jeden z nich ma bandaż nad okiem.

- Czy wiedzą, że jestem tutaj?
- Tak, panie. Trzech z nich jest w stajniach, a dwaj inni siedzą teraz w głównej sali.  Myślę,  że

może ich być więcej.

- Dziękuję ci serdecznie - powiedział, wciskając jej w dłoń sztukę srebra.
Po  jej  wyjściu  zamknął  drzwi  na  zasuwę,  powrócił  do  ognia  i  drzemał,  dopóki  nie rozległo  się

kolejne pukanie do drzwi. Wyjął szablę z pochwy.

- Kto tam?
- To ja, panie. Przyniosłam jedzenie i wino.
Odsunął  zasuwy  i  otworzył  drzwi.  Dziewczyna  weszła  i  postawiła  drewnianą  tacę  na stoliku

obok krzesła.

- Nadal tu są, panie. A ten z bandażem na oku rozmawia z właścicielem, Finbalem.
- Dziękuję ci.
- Możesz wyjść wyjściem dla służby - zaproponowała.
- Mam konie w stajni. Nie obawiaj się o mnie. Uśmiechnęła się.
- Byłeś bardzo dobry dla tego chłopca - powiedziała i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Chareos

zasunął  rygiel  i  zasiadł  do  posiłku.  Mięso  było  kruche,  warzywa  miękkie  i rozgotowane,  a  wino
ledwie  nadawało  się  do  picia.  Mimo  wszystko  posiłek  zaspokoił  jego głód,  usiadł  więc  w  fotelu  i
zasnął.  Spał  niespokojnie,  lecz  gdy  się  przebudził,  męczące  sny rozwiały  się  jak  dym  na  wietrze.
Światło przedświtu pomalowało niebo na ciemnoszary odcień. Ogień dogasał, a w pokoju zrobiło się
zimno. Chareos przyłożył hubkę do żarzących się węgli i dmuchnął nowe życie w płomień. Natępnie
ułożył na palenisku większe polana. Był zmarznięty i zeszty wniały, czuł ból w karku. Kiedy płomień
rozpalił  się  na  dobre, Chareos  podszedł  do  młodzieńca.  Oddech  śpiącego  był  już  płytszy.  Chareos

background image

dotknął ramienia chłopca, który jęknął i otworzył oczy.

Spróbował się podnieść, jednak ból powalił go na posłanie.
- Rany są czyste - powiedział Chareos - i chociaż bardzo bolesne, muszę cię prosić, żebyś wstał i

ubrał się. Kupiłem dla ciebie konia. Rano wyjeżdżamy z miasta.

-  Dziękuje…  za  pomoc.  Nazywam  się  Kiall.  -  Młodzieniec  wstał  i  skrzywił  się  z  bólu

rozdzierającego plecy.

- Zagoją się bez śladu - powiedział do niego Chareos. Są czyste i niezbyt głębokie. Ból powodują

oparzenia od bicza, ale to minie za trzy, cztery dni.

- Nawet nie znam twojego imienia - powiedział Kiall.
- Chareos. Teraz ubierz się. Czekają na nas ludzie, którzy mogą utrudnić nasz odjazd.
- Chareos? Bohater z Bel-azar?
- Tak - mruknął Chareos-ten cudowny olbrzym z pieśni i opowiadań. Czy słyszałeś, co mówiłem,

chłopcze? Jesteśmy w niebezpieczeństwie. Dalej, ubieraj się.

Kiall zmusił się do wstania i z trudem naciągnął trykoty i buty, nie był jednak w stanie podnieść

ramion i włożyć koszuli. Chareos pomógł mu. Ślady bata sięgały aż do bioder Kialla, tak że nie mógł
zapiąć pasa.

- Dlaczego jesteśmy w niebezpieczeństwie? - zapytał. Chareos wzruszył ramionami.
- Wątpię, żeby chodziło im o ciebie. Miałem pojedynek z człowiekiem o imieniu Logar i sądzę,

że czuje się nieco upokorzony. Teraz chcę, żebyś poszedł do stajni. Są tam moje konie. Siwy jest mój,
a siodło wisi przy boksie. Umiesz siodłać konie?

- Byłem kiedyś stajennym.
- Dobrze. Dopilnuj, żeby popręg był dobrze dociągnięty. Dwie przegrody dalej stoi kary ogier o

pałąkowatym  grzbiecie;  to  najlepsze,  co  mogłem  dla  ciebie  dostać.  Jest  stary  i prawie  na
wykończeniu, ale doniesie cię do twojej wsi.

-  Nie  wracam  do  mojej  wsi  -  powiedział  cicho  Kiall.  Pojadę  w  pościg  za  bandytami, którzy

porwali Ravennę i pozostałe.

-  To  trafna  i  rozsądna  decyzja  -  powiedział  zirytowany  Chareos  -  teraz  jednak  bądź  tak miły  i

osiodłaj mego konia.

Kiall poczerwieniał.
- Zawdzięczam ci życie, lecz nie drwij ze mnie - powie - dział. - Kocham Ravennę od lat  i  nie

spocznę, dopóki ona nie będzie wolna lub ja martwy.

- Ta druga możliwość jest bardziej prawdopodobna. Jednak to twoje życie. A teraz  podprowadź

konia, jeśli można prosić.

Kiall  otworzył  usta,  lecz  nic  już  nie  powiedział.  Pokręcił  tylko  głową  i  opuścił  pokój. Chareos

odczekał kilka minut, a potem zszedł do kuchni, gdzie dwie służki miesiły ciasto na chleb. Przywołał
jedną  z  nich  i  poprosił,  żeby  przygotowała  dla  niego  zapas  solonej wołowiny,  szynki,  placków
kukurydzianych  i  nieduży  woreczek  owsa.  Odebrał  zamówienie, zapłacił  i  wyszedł  do  pustej  o  tej
porze głównej sali. Finbale, właściciel gospody, zawieszał właśnie świeżo wymyte kufle na hakach
nad barem. Skinął głową i uśmiechnął się do Chareosa, kiedy ten zmierzał w stronę drzwi. Chareos
przystanął i podszedł do niego.

- Dzień dobry - powiedział Finbale z szerokim uśmiechem ukazującym braki w uzębieniu.
- I tobie - odpowiedział Chareos. - Czy mógłbyś kazać przyprowadzić mojego konia?
- Stajnie są tuż po drugiej stronie podwórza, panie. A mój chłopak stajenny jeszcze nie przyszedł.
- W takim razie sam się tym zajmij - powiedział Chareos zimnym głosem.
- Jestem bardzo zajęty, panie - odparł Finbale już bez uśmiechu i powrócił do swych zajęć.

background image

To  oznacza,  pomyślał  Chareos,  że  wciąż  tu  są.  Przełożył  tobołek  z  żywnością  do  lewej ręki  i

wyszedł na dziedziniec. Wokół panowała cisza, na wschodzie wstawało złote słońce.  Chłodny ranek
promieniał  świeżością,  a  w  powietrzu  unosił  się  zapach  smażonego  boczku. Rozejrzawszy  się,
Chareos dostrzegł stojący w pobliżu wóz, a za nim niski murek prowadzący do wybiegu dla kur. Po
lewej  stały  otworem  wrota  stajni.  Nigdzie  nie  było  ani śladu  Kialla.  Kiedy  Chareos  znalazł  się  na
otwartej  przestrzeni,  zza  węgła  budynku wyskoczył  jakiś  mężczyzna.  Chareos  odrzucił  tobołek  i
sięgnął po szablę. Wtedy zza wozu wyszli jeszcze dwaj ludzie, a w końcu w drzwiach stajni pojawił
się Logar. Z bandaża na jego czole sączyła się krew.

- Nieźle sobie radzisz z rapierem - powiedział Logar. A jak władasz szablą?
- Jeszcze lepiej - odpowiedział Chareos.
- W takim razie nie będziemy ryzykować - syknął Logar. - Zabić go!
Gdy  dwaj  uzbrojeni  w  miecze  wojownicy  skoczyli  na  niego,  Chareos  zablokował zamaszyste

cięcie,  okręcił  się  na  pięcie,  unikając  następnego  ciosu,  i  sam  ciął  na  odlew  w szyję  pierwszego
napastnika. Krew buchnęła z rany i przeciwnik padł, upuszczając broń i przyciskając palce do rany,
daremnie usiłując powstrzymać uciekające życie. Drugi napastnik wymierzył cios w głowę Chareosa,
który  przykucnął  i  wbił  mu  ostrze  w  pierś.  Trzeci wojownik  cofnął  się,  przerażony,  szeroko
otwierając oczy.

-  I  cóż?  -  powiedział  Chareos,  mierząc  Logara  gniewnym  spojrzeniem.  Książęcy faworyt  z

krzykiem  rzucił  się  do  ataku.  Chareos  zablokował  pierwszy  cios,  odskoczył  przed zamaszystym
cięciem,  które  mogło  rozpłatać  mu  wnętrzności,  i  błyskawiczną  ripostą  ciął  w lędźwie  Logara,
rozcinając wielką arterię na wewnętrznej stronie jego uda. Logar upuścił szablę i z niedowierzaniem
spojrzał  na  krew  wsiąkającą  w  trykoty;  po  chwili  nogi  ugięły  się pod  nim  i  upadł  na  kolana  przed
Chareosem.  Podniósł  oczy  na  swego  zabójcę,  zamrugał,  po czym  powoli  osunął  się  na  ziemię.
Chareos podszedł do ciała, odpiął jego pas i wsunął broń do pochwy. Kiedy na dziedziniec wjechał
Kiall,  prowadząc  obok  siwka  Chareosa,  dawny mnich  rzucił  mu  oręż  Logara,  podniósł  węzełek  z
zapasami  i  wskoczył  na  siodło.  Ostatni  z napastników  stał  opodal,  nie  odzywając  się  ani  słowem.
Nie zwracając na niego uwagi, Chareos skierował swego wierzchowca w stronę południowej bramy.

Dziedziniec  odgrodzono  sznurami,  a  przy  wszystkich  wyjściach  stali  wartownicy. Wokół

zgromadził  się  tłum,  za  wszelką  cenę  usiłujący  spojrzeć  na  sztywniejące  ciała.  Książę pochylił  się
nad ciałem Logara i wbił wzrok w szarą, pozbawioną krwi twarz.

- Fakty mówią za siebie - powiedział, wskazując na ciało. - Widzicie, on nie ma miecza.  Został

zamordowany i chcę, by mordercę postawiono przed sądem. Któż by pomyślał, że bohater Bel-azar
zniży  się  do  tak  podłego  czynu?  -  Zgromadzeni  wokół  niego dworzanie  milczeli,  a  pozostały  przy
życiu trzeci napastnik unikał spojrzenia Księcia.

-  Weź  dwudziestu  ludzi  -  rozkazał  Książę  Salidzie,  swojemu  kapitanowi  lansjerów  -  i

przyprowadź mi Chareosa.

Salida odchrząknął.
- Milordzie, Logar nigdy nie chodził bez broni. To do niego niepodobne. Ci dwaj pozostali mieli

wyciągnięte miecze. Chareos jest mistrzem szermierki. Nie mogę uwierzyć…

-  Dosyć!  -  warknął  Książę  i  zwrócił  się  do  żyjącego  towarzysza  Logara.  -  Ty  tam…  jak ci  na

imię?

- Kypha, milordzie - odpowiedział tamten, nie odrywając spojrzenia od ziemi.
- Czy Logar był uzbrojony, gdy Chareos go zabił?
- Nie, milordzie.
- Sam widzisz - powiedział Książę. - Czyż można ufać własnym oczom. Czy widzisz miecz?

background image

- Nie, milordzie - powiedział Salida. - Przyprowadzę go. Co z wieśniakiem?
- Był współsprawcą; zawiśnie obok Chareosa.
Dwadzieścia  dwie  porwane  kobiety  jechały  stłoczone  w  czterech  otwartych  wozach. Po  każdej

stronie  wozu  jechali  wojownicy,  ponurzy  i  dzikoocy.  Ravenna  znajdowała  się  w  drugim  wozie,
oddzielona od swych przyjaciółek. Były z nią kobiety i dziewczęta wzięte w dwóch innych napadach.
Wszystkie siedziały wystraszone i milczące.

Dwa dni wcześniej jedna z branek próbowała uciec; o zmierz - chu zeskoczyła z wozu i pobiegła

w kierunku drzew, ale w ciągu kilku sekund jeźdźcy dogonili ją i przy wlekli z powrotem.  Pojmane
kobiety ustawiono w półkolu i kazano im patrzeć, jak chłostano uciekinierkę. Jej przeraźliwe krzyki
wciąż brzmiały w uszach Ravenny.

Później kilku mężczyzn wywlekło dziewczynę z obozu i zgwałciło. Następnie związali jej ręce i

nogi, po czym rzucili z powrotem na wóz.

-  To  lekcja  dla  was  wszystkich  -  powiedział  mężczyzna  z  bliznami  na  twarzy.  -  Jesteście

niewolnicami  i  macie  myśleć  jak  niewolnice.  Tylko  w  ten  sposób  możecie przetrwać.  Każdą
niewolnicę, która spróbuje uciec, czeka taka sama, a nawet gorsza kara. Zapamiętajcie te słowa.

Ravenna zapamięta…
Czas na ucieczkę przyjdzie później, nie może próbować teraz, gdy są w rękach Nadrenów.  Musi

być  sprytniejsza.  Poczeka,  aż  kupi  ją  jakiś  rozpustny  Nadir.  Będzie  uległa  i usłużna,  kochająca  i
wdzięczna… a potem, gdy zdobędzie jego zaufanie, ucieknie.

- Skąd jesteś? - szepnęła do niej sąsiadka, a gdy Ravenna podała nazwę wioski, dodała: - Byłam

kiedyś w twojej wsi. Na targu z okazji Letniego Przesilenia.

Ravenna  przyjrzała  się  jej  kościstej  postaci,  szczupłej  kwadratowej  twarzy  i  lśniącym czarnym

włosom. Nie przypominała jej sobie.

- Czy jesteś mężatką? - zapytała.
- Tak - odpowiedziała kobieta, wzruszając ramionami. Jednak to już nie ma znaczenia.
- To prawda - odpowiedziała Ravenna.
- A ty?
- Miałam wyjść za mąż. Za osiemnaście - nie, siedemnaście dni.
- Jesteś dziewicą? - zapytała kobieta jeszcze ciszej.
- Nie.
- Od dzisiaj jesteś. Będą o to pytać. Dziewice otrzymują wyższe ceny. A ponadto te…  świnie…

nie tkną cię. Rozumiesz?

- Tak. Lecz z pewnością mężczyzna, który mnie kupi…
- Cóż oni wiedzą? Mężczyźni! Znajdź ostrą szpilkę i pierwszej nocy skalecz się.
Ravenna skinęła potakująco.
- Dziękuję. Będę o tym pamiętać.
Zamilkły, gdy wozy ruszyły w dalszą drogę. Jeźdźcy jechali ostrożnie i Ravenna mimowolnie co

chwila oglądała się za siebie.

- Nie oczekuj pomocy - powiedziała do niej kobieta.
- Zawsze trzeba mieć nadzieję. Kobieta uśmiechnęła się.
- Miej więc nadzieję na przystojnego dzikusa, który będzie cię dobrze traktował.
Góry wznosiły się przed nimi jak bojowa linia siwobrodych gigantów, a lodowaty,  zimny  wiatr

dmuchał  ponad  wierzchołkami  prosto  w  twarze  jeźdźców.  Chareos  otulił  się swoim  płaszczem  z
futrzanym podbiciem i dopiął pas. Potem spojrzał na wieśniaka. Twarz Kialla poszarzała, z trudem
trzymał się w siodle, ale nie skarżył się. Chareos obrócił się i popatrzył w stronę miasta. Zostało już

background image

daleko w tyle i za wzgórzami było widać tylko jego najwyższe wieże.

- Jak sobie radzisz? - zapytał Kialla. Wieśniak uśmiechnął się blado. Działanie lirium kończyło

się i ból szarpał jego plecy jak rozżarzone węgle. Wiekowa chabeta zachowywała się spokojnie i w
normalnych  warunkach  jazda  na  niej  byłaby  bardzo  wygodna,  teraz  jednak każdy  ruch  przysparzał
Kiallowi  męki.  Zatrzymamy  się  za  chwilę  -  powiedział  Chareos  -  jak tylko  wjedziemy  między
drzewa. Są tam jeziora o kryształowo czystej wodzie. Odpoczniemy i opatrzymy twoje rany.

Kiall  przytaknął  i  mocno  chwycił  łęk  siodła.  Poczuł  mdłości,  twarz  oblał  mu  pot. Klnąc  w

myślach,  Chareos  podjechał  bliżej.  Nagle  siwy  ogier  wygiął  szyję  i  capnął  zębami starego  konia.
Chareos ściągnął wodze, a wierzchowiec stanął dęba. Niewiele brakowało, by Kiall spadł z siodła.
Ogier wierzgnął i pochylił łeb, lecz Chareos trzymał się zaciekle, mocno ściskając udami beczkowaty
kadłub. Przez kilka sekund zwierzę usiłowało wyrzucić go z siodła, a potem, równie nagle, uspokoiło
się, jakby nic się nie stało. Chareos zsiadł i poklepał długą szyję konia. Stanął na wprost jego głowy,
potarł mu nos, a następnie powoli dmuchnął w każde z jego nozdrzy.

-  Poznaj  mnie  -  wyszeptał  Chareos  kilka  razy  z  rzędu.  Nie  skrzywdzę  cię.  Nie  jestem twoim

panem. Jestem przyjacielem.

Wreszcie znów dosiadł konia i jechali dalej na południe. Chareos nigdy tędy nie przejeżdżał, lecz

podróżnicy opowiadali o osadzie zbudowanej wokół gospody. Miał nadzieję, że ta wieś znajduje się
gdzieś  blisko  -  i  że  jest  w  niej  uzdrowiciel.  Kiall  miał  coraz  wyższą gorączkę,  a  to,  jak  z
doświadczenia  wiedział  Chareos,  mogło  oznaczać,  że  rany  jątrzą  się. Jako  żołnierz  wielokrotnie
widział  ludzi  umierających  z  pozornie  błahej  przyczyny.  Skóra puchła  i  zmieniała  kolor;  gorączka
rosła,  a  waga  ciała  spadała.  Przypomniał  sobie  młodego żołnierza  w  Bel-azar,  który  wbił  sobie  w
rękę cierń. Ręka spuchła do trzykrotnej swej wielkości, potem zsiniała, a później sczerniała. Chirurg
amputował ją. Mimo to chłopiec zmarł… I umierał w męce. Chareos spojrzał na Kialla i zmusił się
do uśmiechu, ale młodzieniec nie odpowiedział mu tym samym.

Późnym popołudniem Kiall nie był już w stanie jechać dalej. Wstrząsały nim dreszcze, jęczał,  a

na plecach otworzyły się dwie długie rany. Chareos przywiązał nadgarstki chłopca do łęku siodła i
wyprowadził  obydwa  konie  na  brzeg  szerokiego  jeziora.  W  jego  gładkiej  jak lustro  powierzchni
odbijały  się  otaczające  je  góry.  Spętał  konie  i  pomógł  Kiallowi  zejść. Kolana  ugięły  się  pod
chłopcem i osunął się na ziemię. Chareos pozwolił  mu  leżeć,  a  sam rozpalił ognisko. Jako żołnierz
wiele razy widział wychłostanych ludzi. Często sam szok wywołany pobiciem i poniżenie powalały
człowieka  bardziej  niż  cierpienie.  Kiedy  ogień rozpalił  się,  Chareos  obrócił  Kialla  na  plecy  i
powąchał  rany.  Nie  czuł  zapachu  zgnilizny.  Nakrył  chłopca  kocem.  Młodzieniec  był  silny  i  dumny.
Nie skarżył się podczas podróży, czym wzbudził uznanie Chareosa.

Chareos usiadł przy ognisku i zapatrzył się na górujące nad nim szczyty i na sosny, których zieleń

przebijała  się  przez  śnieg.  Kiedyś  taki  widok  przywoływał  myśli  o  wolności,  o nie  ujarzmionym
pięknie,  wspaniałym  majestacie  gór.  Zdał  sobie  sprawę,  że  teraz przypominają  mu  jedynie  o
przemijaniu człowieka. Wojny, plagi, królowie i najeźdźcy byli dla tych szczytów niczym.

- Cóż was obchodzą moje sny? - zapytał Chareos i jego myśli poszybowały z powrotem do Tury,

jak  zwykle,  kiedy  popadał  w  refleksyjny  nastrój.  Piękna,  czarnowłosa Tura.  Dzięki  niej  czuł  się
mężczyzną  bardziej,  niż  mógłby  sobie  życzyć.  W  niej  znalazł całkowite  spełnienie.  Okazało  się
jednak,  że  to,  co  zdawała  się  ofiarowywać  tak bezinteresownie,  bezlitośnie  mu  potem  odebrała.
Chareos  poczerwieniał  na  samo wspomnienie. Ilu miała kochanków, zanim odkrył jej niewierność?
Dziesięciu?  Dwudziestu? Ilu  spośród  jego  przyjaciół  przyjęło  dar  jej  ciała?  Bohater  z  Bel-azar!
Gdyby tylko wiedzieli. Chareos-Fechmistrz nie pojechał tam walczyć; pojechał, by zginąć.

Niewiele w tym było heroizmu. Jednak bardowie nigdy nie dbali o realizm. Śpiewali o srebrnych

background image

mieczach i śmiałych czynach - w sagach o Bel-azar nie było miejsca na hańbę rogacza.

Wstał  z  miejsca  i  podszedł  do  jeziora,  żeby  się  napić  wody.  Przyklęknął,  a  na  widok swego

odbicia zamknął oczy. Powróciwszy do ogniska, zobaczył, że Kiall śpi spokojnie. Słońce wisiało tuż
nad zachodnim horyzontem, a powietrze zrobiło się chłodniejsze. Chareos poluzował koniom popręgi
i rozłożył przy ogniu koc dla siebie.

Położywszy się na nim, spojrzał w gwiazdy. Był taki moment, że chciał przebaczyć Turze, zabrać

ją z fortu i gdzieś daleko rozpocząć nowe życie. Ona jednak roześmiała mu się w twarz. Podobało się
jej tam, gdzie była, gdzie zawsze było pełno mężczyzn: silnych, rozpustnych mężczyzn, którzy dawali
jej prezen - ty. W myślach widział siebie, jakją bije, jak jej uroda niknie pod jego pięściami. Jednak
nigdy  tego  nie  zrobił.  Odwrócił  się  i  wyszedł  z komnaty,  wygnany  jej  głośnym  śmiechem  -  miłość,
której  pozwolił  zawładnąć  swoim  sercem, została  wydarta  z  niego  szponami  zdrady.  Nigdy  więcej
nie zakochał się. Nigdy nie przyjął żadnej kobiety ani do swojego serca, ani do łoża.

W  oddali  rozległo  się  wycie  wilka,  samotne,  żałobne.  Chareos  podgarnął  ogień  i ułożył  się  do

snu.

Obudził go ptasi śpiew. Sen nie przyniósł mu ukojenia i Chareos był pewien, że śnił o Turze. Jak

zwykle, pamiętał tylko dźwięk jej imienia odbijający się echem w myślach. Usiadł i zadrżał. Ogień
prawie  wygasł,  więc  ukląkł  przy  nim,  rozdmuchał  żar  i  przykrył  gałązkami maleńkie  płomienie.
Potem wstał i opuścił obozowisko w poszukiwaniu suchych gałęzi.

Kiedy  ognisko  znów  płonęło  żywo,  podszedł  do  konia  i  pogłaskał  jego  szyję.  Wyjął  z juków

kawałek zimnego mięsa i wrócił w krąg ciepła ogniska. Kiall obudził się właśnie i ostrożnie usiadł.
Na twarz powróciły mu kolory. Uśmiechnął się do Chareosa.

Eks-mnich odkroił myśliwskim nożem plaster szynki i podał go chłopcu.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał Kiall.
- Jakieś dziesięć mil od starego szlaku handlowego. Wyglądasz lepiej.
-  Przykro  mi,  że  jestem  dla  ciebie  takim  ciężarem.  A  jeszcze  bardziej,  że  przeze  mnie  zabiłeś

człowieka.

- To nie miało nic wspólnego z tobą, Kiall. To mnie ścigali. Nieznośny smarkacz  dostał nauczkę i

z tego powodu nie żyje już trzech ludzi. To szaleństwo.

- Walczyłeś wspaniale. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Byłeś taki opanowany.
- Wiesz, dlaczego oni zginęli? - zapytał Chareos.
- Nie byli tak dobrzy, jak ty? - spróbował zgadnąć Kiall.
-  Zgadza  się,  nie  byli,  ale  to  nie  jedyny  powód.  Zginęli,  ponieważ  mieli  po  co  żyć. Kończ

śniadanie.

Przez  trzy  kolejne  dni  posuwali  się  coraz  dalej  w  głąb  łańcucha  gór,  przecinając  rzeki  i

strumienie. Nad ich głowami szybowały arktyczne gęsi zmierzające do odległych terenów lęgowych.
W wodzie bobry, walcząc z przeciwnymi prądami, budowały swoje żeremia. Rany Kialla  goiły  się
szybko w czystym górskim powietrzu i wkrótce przypiął do pasa szablę Logara.

W  drodze  nie  rozmawiali  wiele,  a  i  wieczorem,  przy  ognisku,  Chareos  trzymał  się  na uboczu.

Siadywał z twarzą skierowaną na północ, zatopiony w myślach.

- Dokąd jedziemy? - zapytał Kiall, kiedy siodłali konie rankiem piątego dnia.
Chareos milczał przez chwilę.
-  Jedziemy  do  osady  zwanej  Tavern  Town.  Tam  uzupełnimy  zapasy.  Potem  jadę  na  południe

poprzez stepy. I pojadę sam, Kiall.

- Nie pomożesz mi uratować Ravenny? - Pierwszy raz od czasu gdy opuścili gospodę, chłopiec

wspomniał  o  napadzie.  Chareos  dociągnął  popręg  siodła  swojego  wierzchowca  i dopiero  wtedy

background image

odwrócił się do młodzieńca.

-  Nie  wiesz,  w  jakim  kierunku  pojechali  porywacze.  Nie  znasz  imienia  ich  wodza.  Do tej  pory

kobiety z pewnością zostały sprzedane. To beznadziejna sprawa, Kiall. Zapomnij o niej.

-  Nie  mogę  -  powiedział  młodzieniec.  -  Kocham  ją,  Chareosie.  Kocham  ją  od  dziecka. Czy

kiedykolwiek byłeś zakochany?

-  Miłość  jest  dla  głupców.  To  nic  więcej  jak  fala  krwi  nabrzmiewająca  w  lędźwiach…  żadna

tajemnica, żaden czar. Znajdź sobie inną, chłopcze. Zgwałconoją już pewnie tuzin razy,  a może nawet
stwierdziła, że sprawia jej to przyjemność.

Twarz Kialla okryła się bladością. W powietrzu błysnęła szabla Logara. Chareos odskoczył.
- Co robisz, u diabła?
- Przeproś! Dalej! - rozkazał Kiall, podchodząc i celując szablą w szyję Chareosa.
- Za co? Za wykazanie tego, co oczywiste? - Ostrze śmignęło do przodu, lecz Chareos uchylił się

przed ciosem i dobył swojej broni. - Nie bądź głupcem, chłopcze. Jesteś zbyt słaby, by walczyć. A
nawet gdyby było inaczej, mógłbym cię posiekać na kawałki.

- Przeproś - powtórzył Kiall.
-  Nie  -  powiedział  cicho  Chareos.  Wieśniak  zaatakował  z  furią,  lecz  Chareos  z łatwością

odparował cios. Straciwszy równowagę, Kiall zwalił się na ziemię, upuszczając szablę. Sięgnął po
nią, ale powstrzymał go but Chareosa. Kiall przekręcił się i opuściwszy nisko głowę, uderzył bykiem
w brzuch Chareosa. Obaj upadli. Pięść Kialla dosięgła podbródka Chareosa. Były mnich zablokował
drugi  cios,  lecz  trzeci  oszołomił  go.  Wypuścił broń. Kiall chwycił ją i zerwał się na nogi. Chareos
próbował wstać, gdy poczuł ostrze swojej własnej szabli na szyi.

- Jesteś zadziwiającym młodzieńcem - zauważył Chareos.
- A ty jesteś sukinsynem - syknął Kiall, upuszczając broń i odwracając się plecami.  Rany na jego

plecach otworzyły się znowu i świeża krew przesiąkała poszarpanymi liniami przez materiał tuniki.

Chareos wstał i schował miecz do pochwy.
-  Przepraszam  -  powiedział  i  Kiall  znieruchomiał,  zwiesiwszy  ramiona.  Chareos podszedł  do

niego.  -  Naprawdę  mi  przykro.  Nie  należę  do  szczególnych  wielbicieli  kobiet, wiem  jednak,  co  to
znaczy kochać. Czy długo byliście małżeństwem?

- Nie byliśmy - powiedział Kiall.
- Zaręczeni?
- Nie.
- A więc co? - zapytał zdumiony Chareos.
-  Miała  poślubić  innego,  syna  właściciela  całego  wschodniego  pastwiska,  był  dla  niej dobrą

partią.

- Jednak ona kochała ciebie?
- Nie - zaprzeczył Kiall. - Nigdy mnie nie kochała. Po tych słowach wdrapał się ciężko na grzbiet

konia.

- Nie rozumiem - powiedział Chareos. - Wyruszasz na ratunek dziewczynie, która cię nawet  nie

kocha?

- Powiedz mi, że jestem głupcem - powiedział Kiall.
- Nie, nie, wybacz mi. Jestem od ciebie starszy i cyniczny. Nie powinienem z ciebie drwić.  Nie

mam do tego prawa. A co z jej narzeczonym? Poległ?

- Nie. Po rozmowie z ojcem Ravenny doszli do wniosku, że poślubi jej młodszą siostrę,  Karyn.

Jej nie porwano.

- Niedługo rozpaczał - zauważył Chareos.

background image

- Nigdy jej nie kochał; pragnął jej, bo była piękna i bogata. Jej ojciec zajmuje się hodowlą świń,

bydła i koni. Jest najbrzydszym człowiekiem, jakiego widziałem, tymczasem jego córki są niebiańsko
piękne.

Chareos podniósł szablę młodzieńca i podał mu ją rękojeścią do przodu.
Kiall spojrzał w dół.
- Nie powinienem nosić broni. Nie nadaję się do tego.
-  Mylisz  się  -  odparł  Chareos  z  uśmiechem.  -  Masz  dobrą  rękę,  szybkie  oko  i  dumne serce.

Brakuje ci tylko umiejętności. Tej ja cię nauczę - podczas poszukiwania Ravenny.

- Pojedziesz ze mną? Dlaczego?
- Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - rzekł Chareos, wsiadając na grzbiet siwka. Koń

zadrżał.

-  O  nie  -  szepnął  Chareos.  Ogier  wierzgnął  gwałtownie,  stanął  dęba  i  wygiął  grzbiet  w

powietrzu,  a  Chareos  poleciał  ponad  jego  głową  i  z  głuchym  łoskotem  wylądował  w  śniegu. Koń
podszedł i zatrzymał się tuż nad nim. Chareos podniósł się i ponownie dosiadł wierzchowca.

- Dziwne zwierzę - zauważył Kiall. - Chyba niezbyt cię lubi.
- Wprost przeciwnie, chłopcze. Ostatniego właściciela, którego nie lubił, stratował kopytami  na

śmierć.

Chareos uderzył piętami w boki konia i skierował go na południe.
Przez  cały  ranek  jechał  przed  Kiallem,  wiedząc,  że  nie  potrafi  udzielić  chłopcu żadnych

rozsądnych  odpowiedzi.  Mógłby  mu  opowiedzieć  o  chłopcu  sprzed  trzydziestu  lat, którego  jedyną
nadzieją był wojownik o imieniu Attalis. O tym, jak wojownik ten uratował mu życie i opiekował się
nim jak ojciec. Albo o pewnej matce, która także miała na imię Ravenna. Ta dumna, odważna kobieta
nie zgodziła się porzucić uwielbianego męża nawet dla syna, którego kochała. Jednak opowiedzieć o
tym,  znaczyło  tyle,  co  podzielić  się  tajemnicą, którą  Chareos  ze  wstydem  ukrywał  -  sekretem  nie
wypełnionego  obowiązku,  nie  dotrzymanej obietnicy.  Poczuł  na  skórze  świeży  oddech  wiatru,  w
nozdrzach zapach drzew i zapowiedź śniegu. Popatrzył w niebo.

Nic  nie  mógł  powiedzieć  Kiallowi.  Chłopiec  był  szczęśliwy.  Legendarny  mistrz szermierki

zgodził się towarzyszyć mu, a to, zdaniem Kialla, gwarantowało sukces.

Myśli Chareosa wróciły do wiejskiej dziewczyny i mężczyzny, który ją kochał - tak jak on kochał

Turę, nie odwzajemnioną, beznadziejną miłością. A jednak nawet teraz, po  całym tym bólu i goryczy
Chareos  poszedłby  poprzez  morze  ognia,  gdyby  Tura  go potrzebowała.  Ale  ona  go  nie
potrzebowała… nigdy nie był jej potrzebny.

No tak, a teraz córka hodowcy świń była w potrzebie. Odwrócił się w siodle i spojrzał na Kialla,

który uśmiechnął się i pomachał mu ręką.

Wracając  spojrzeniem  do  rozciągających  się  przed  nim  gór,  Chareos  przypomniał  sobie  dzień,

kiedy  opuściła  go  Tura.  Siedział  sam  na  niewielkim  dziedzińcu  za  domem. Słońce  zachodziło  za
chmurami, które wydawały się płonąć czerwonym ogniem. Znalazł go tam Finn. Łucznik usiadł obok
niego na kamiennej ławce.

- Ona cię nie kochała, człowieku - powiedział, a Chareos rozpłakał się jak dziecko. Przez chwilę

Finn  siedział  w  milczeniu,  potem  położył  rękę  na  ramieniu  Chareosa  i przemówił  cicho:  Ludzie
marzą o wielu rzeczach, Fechmistrzu. Marzymy o sławie, której nie możemy osiągnąć, o bogactwie,
którego  nigdy  nie  zdobędziemy.  Najgłupsze  jednak  ze wszystkich  marzeń  to  marzenie  o  miłości;
wielkiej, trwałej miłości. Daj temu spokój.

- Nie mogę - odpowiedział Chareos.
- A więc ukryj to uczucie, bo wojsko czeka, a do Bel-azar daleka droga.

background image

ROZDZIAŁ 3
Jeleń  zanurzył  pysk  w  strumieniu,  zagarniając  długim  językiem  czystą  wodę.  Nagle coś  silnie

uderzyło  go  w  bok;  podniósł  łeb,  a  wtedy  kolejna  strzała  przebiła  oko  i  dotarła  aż  do mózgu.
Przednie nogi ugięły się pod nim i padł na ziemię, a z pyska pociekła mu strużka krwi.

Z  krzaków  podnieśli  się  dwaj  myśliwi  i  rozpryskując  wysoko  wodę,  przebiegli strumień.  Obaj

mieli  na  sobie  stroje  z  koźlej  skóry,  ozdobione  frędzlami  i  wyszywane koralikami.  Obaj  mieli  w
rękach  rzeźbione  łuki  z  vagryjskiego  rogu.  Młodszy  z  nich niewysoki,  jasnowłosy,  o  zdumiewająco
niebieskich  oczach  przyklęknął  przy  jeleniu  i otworzył  wielką  tętnicę  na  szyi  zwierzęcia.  Drugi,
wyższy, z gęstą brodą, stał obok i obserwował okolicę.

- Nikogo tam nie ma, Finn - powiedział blondyn. Starzejesz się i zaczynasz miewać przywidzenia.
Brodacz zaklął cicho.
-  Wyczuwam  tych  drani  na  milę.  Są  gdzieś  blisko.  Nie  rozumiem  dlaczego.  Żadna  to dla  nich

gratka. Nie ma żadnych kobiet. Jednak są tu, jestem tego pewien. Śmierdzący Nadrenowie!

Mniejszy  z  myśliwych  wypatroszył  jelenia  i  zabrał  się  do  obdzierania  go  ze  skóry  za pomocą

myśliwskiego  noża.  Finn  nałożył  strzałę  na  cięciwę  i  stał,  bacznie  wpatrując  się  w poszycie  po
przeciwnej stronie strumienia.

- Przez ciebie zaczynam się denerwować - powiedział do niego młodszy mężczyzna.
-  Jesteśmy  razem  już  od  dwudziestu  lat,  Maggrig,  i  wciąż  odczytujesz  ślady  w  lesie jak  ślepiec

litery.

-  Czyżby? A  kto  powiedział  w  zeszłym  roku,  że  polują  Tatuowani  Ludzie?  Kto  stał  na  czatach

przez cztery noce i nie dostrzegł ani śladu łowców głów?

-  Byli  tam.  Po  prostu  nie  chcieli  nas  jeszcze  wtedy  zabijać  -  powiedział  Finn.  -  Jak długo

zamierzasz ćwiartować to zwierzę?

W  tym  momencie  z  krzaków  po  drugiej  stronie  strumienia  podniosło  się  czterech mężczyzn.

Wszyscy  byli  uzbrojeni  w  łuki  i  miecze,  jednak  nie  trzymali  strzał  na  cięciwach,  a ich  miecze
pozostawały w pochwach.

- Nie chcielibyście się z nami podzielić? - zawołał smukły brodacz.
-  Potrzebujemy  całego,  żeby  uzupełnić  zapasy  na  zimę.  W  dzisiejszych  czasach  jelenie zdarzają

się niezwykle rzadko odpowiedział mu Finn. Maggrig, który klęczał obok tuszy, schował do pochwy
nóż i ujął łuk, jednocześnie wysuwając z kołczana strzałę.

- Jest jeszcze dwóch po tej stronie - szepnął.
- Wiem - powiedział starszy myśliwy i zaklął w myślach. Mając dwóch Nadrenów w krzakach za

plecami, znaleźli się w pułapce.

-  Nie  jesteście  zbyt  przyjaźnie  nastawieni  -  powiedział  Nadren.  Z  tymi  słowami wszedł  do

strumienia i zaczął się zbliżać do myśliwych, a za nim pozostali.

-  Możecie  się  tam  zatrzymać  -  powiedział  Finn,  napinając  cięciwę  łuku.  -  Nie potrzebujemy

towarzystwa.

Maggrig,  pewien,  że  Finn  poradzi  sobie  z  nadchodzącymi  z  przodu  ludźmi,  nałożył strzałę  na

cięciwę, zerkając jednocześnie za siebie. Z rosnących tam krzaków wynurzył się łucznik, mierząc w
plecy Finna. Maggrig w jednej chwili napiął łuk i wypuścił strzałę, która przeszyła szyję napastnika.
Wypuszczony przez tamtego bełt poszybował nad głową Finna i plusnął w wodę u stóp jego czterech
kompanów.

- Nie kazałem mu tego robić - powiedział smukły mężczyzna zza wody, dając jednocześnie  znak

swoim. Zaczęli się cofać. Finn stał bez słowa, bacznie ich obserwując.

- Ten drugi jest gotów, żeby spróbować szczęścia - szepnął Maggrig. - Czy musisz tak  sterczeć i

background image

kusić los?

- Na bramy piekielne, mam już dość stania na tym zimnie - powiedział Finn. - Zmuś tego drania,

żeby się pokazał.

Maggrig ponownie napiął łuk i posłał pocisk w gęste krzaki. Z okrzykiem bólu i zdziwienia drugi

łucznik wyskoczył z chaszczy. Strzała przeszyła mu ramię. Finn obrócił się na pięcie i posłał kolejną
w pierś napastnika, który padł twarzą w dół na poszycie. Finn okręcił się ponownie, lecz po ludziach
ze strumienia nie zostało ani śladu.

- Starzeję się, co? - mruknął Finn. - Twoje buty mają więcej rozumu niż’ty.
Maggrig chwycił Finna za kaftan i pociągnął go na ziemię. W tym momencie trzy strzały przecięły

powietrze dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą stał. Maggrig strzelił w miejsce, skąd nadleciały,
ale wiedział, że nikogo nie trafi.

-  Czas  do  domu,  staruszku  -  powiedział  Maggrig.  Kolejna  strzała  uderzyła  w  ziemię przed  nim,

odbiła  się  od  kamienia  i  rykoszetem  wbiła  się  w  tuszę  jelenia.  Dwaj  mężczyźni pospiesznie
odciągnęli zwierzę poza zasięg strzał, zawinęli najlepsze kawałki mięsa w skórę i zniknęli w lesie.
Przez kilka mil posuwali się bardzo ostrożnie, ale nikt ich nie ścigał.

W  końcu  skręcili  i  wspinając  się  po  stoku,  dotarli  do  chaty  częściowo  skrytej  pod północnym

zboczem góry. Znalazłszy się wewnątrz, Finn rozpalił ogień, zdjął przemoczone buty i cisnął nimi na
kamienie przy palenisku. Chata składała się z dwóch izb. Naprzeciw ognia stało pod ścianą wielkie
łoże,  a  przy  drzwiach  znajdowało  się  jedyne  okno.  Podłogę przykrywały  niedźwiedzie  skóry.
Maggrig otworzył drzwi wiodące do warsztatu, w którym produkowali swoje łuki i strzały oraz kuli
żelazo na groty. Usłyszał, jak Finn przeklina w pierwszej izbie.

-  Przeklęci  Nadrenowie!  Kiedy  byłem  w  twoim  wieku,  Maggrig,  wysyłaliśmy  konne patrole,

które  czyściły  góry  z  podobnej  szumowiny.  Kiepskie  nastały  czasy,  jeśli  wydaje  im  się,  że  mogą
sobie po prostu przyjść i bezczelnie ograbić uczciwego człowieka z kolacji. Niech ich diabli!

- Czemu się tak wściekasz? - zapytał Maggrig. - Zabiliśmy dwóch z nich i zatrzymaliśmy kolację.

Nie ponieśliśmy żadnych szkód, nie licząc trzech strzał, których już nie odzyskamy.

- Jeszcze wyrządzą. Mordercze dzikusy, całe to ich plemię. Będą na nas polować.
- Och, z pewnością, lecz przecież jest wśród nas Wielki Myśliwy Finn, co to węchem wyczuwa

kłopoty! Nawet ptak nie może pierdnąć w górach, żeby Finn go nie zwęszył.

- Jesteś zabawny jak złamana noga. Mam złe przeczucia, chłopcze; w powietrzu cuchnie śmiercią

i  ten  zapach  jest  silniejszy  od  zapachu  zimy.  -  Zadrżał  i  wyciągnął  w  stronę ognia  swoje  duże,
kościste ręce.

Maggrig nie odpowiedział. On też to czuł.
Zaniósłszy  poćwiartowanego  jelenia  na  tył  warsztatu,  Maggrig  zawiesił  mięso  na żelaznych

hakach na ścianie. Potem rozłożył skórę i zabrał się do żmudnego zadania oczyszczenia jej z resztek
tłuszczu.  Będzie  potrzebował  nowej  koszuli  na  zimę,  a rdzawobrunatny  kolor  tej  skóry  podobał  mu
się.  Finn  wszedł  zamyślony,  usiadł  przy warsztacie  i  bezwiednie  podniósł  drzewce  strzały,  jakby
oceniał jej linię. Odłożył ją. Normalnie zacząłby przycinać pióra na brzechwy, teraz jednak siedział
bezczynnie, zapatrzony w blat stołu.

Maggrig spojrzał na niego.
- Znowu bolą cię plecy?
- Jak zawsze przed nadejściem zimy. Cholera! Nie cierpię chodzenia do Tavern Town,  lecz  nie

ma innego wyjścia. Trzeba ich uprzedzić o pojawieniu się bandytów.

- Moglibyśmy przy okazji odwiedzić Beltzera. Finn potrząsnął przecząco głową.
-  Będzie  jak  zwykle  pijany.  A  jeśli  ten  wieprz  jeszcze  raz  mnie  obrazi,  to  przysięgam,  że  go

background image

wypatroszę.

Maggrig wstał i rozprostował plecy.
- Wcale tak nie myślisz, jak mówisz. On także nie. Jest tylko samotny, Finn.
- Żal ci go, prawda? Mnie nie. Był kłótliwym mężem, a w Bel-azar zachowywał się nieznośnie.

Jest jakaś taka nikczemna cecha w tym człowieku, że nie mogę go ścierpieć.

-  To  dlaczego  kupiłeś  jego  topór,  kiedy  go  wystawiono  na  licytację?  -  zapytał  jasnowłosy

myśliwy.  -  Kosztowało  nas  to  dwa  lata  zakładania  pułapek!  I  co  z  nim  zrobiłeś? Zawinąłeś  w
naoliwioną skórę i schowałeś na dnie skrzyni.

Finn rozłożył ręce.
- Czasami sam siebie nie rozumiem. Sądzę, że nie podobało mi się, że jakiś arystokrata z północy

mógłby  go  zawiesić  na  swojej  ścianie.  Teraz  tego  żałuję;  przydałoby  się nam  nieco  gotówki.
Kupilibyśmy  sól.  Cholera,  brakuje  mi  soli.  Może  wymienilibyśmy  ją  za kilka  łuków?  Wiesz,  już
dawno  powinniśmy  byli  przestać  gromadzić  broń  zdobytą  na Nadrenach.  Mielibyśmy  za  nią  dość
soli, to pewne.

Wycie wilka rozdarło ciszę nocy.

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

- Cuchnące sukinsyny! - powiedział Finn, wstając, i przeszedł do większej izby.
Maggrig poszedł za nim.
- Teraz przyczepiłeś się wilków, co?
- Wycie wilka nie wywołuje echa, chłopcze. Czy naprawdę nic nie pamiętasz?
-  Wychowano  mnie  na  duchownego,  Finn.  Mój  ojciec  nie  sądził,  by  umiejętność rozróżniania

wilczych głosów czy ech miała mi się kiedykolwiek przydać.

Finn zachichotał.
- Jeśli odnajdą chatę, możesz do nich wyjść i palnąć im kazanie.
- Ilu ich jest, twoim zdaniem?
-  Trudno  powiedzieć  -  odrzekł  Finn.  -  Zwykle  grasują  w  bandach  liczących  około trzydziestu

ludzi, może mniej.

- Lub więcej? - podsunął łagodnie Maggrig.
Finn przytaknął. Ponownie usłyszeli wycie wilka. Tym razem bliżej…
Na szczycie wzgórza Chareos ściągnął wodze i spojrzał w dolinę za sobą.
- O co chodzi? - zapytał Kiall. - Już czwarty raz się oglądasz.
-  Wydawało  mi  się,  że  widzę  jeźdźców,  słońce  odbijało  się  od  hełmów  lub  włóczni.  Może  to

patrol.

- Chyba nie szukają nas, jak myślisz? Nie złamaliśmy przecież prawa.
Chareos spojrzał w oczy Kialla i dostrzegł w nich strach.
-  Nie  mam  pojęcia.  Książę  to  mściwy  człowiek  i  uważa,  iż  go  obraziłem.  Jednak nawet  on  nie

może  mnie  o  nic  oskarżyć.  Ruszajmy.  Powinniśmy  dojechać  do  Tavern  Town  na  długo  przed
południem. Zaprzedałbym duszę za gorącą strawę i ciepłe łóżko.

Nad  ich  głowami  kłębiły  się  chmury  zapowiadające  śnieg.  Przez  dwa  ostatnie  dni temperatura

znacznie  spadła.  Kiall  miał  na  sobie  jedynie  wełnianą  koszulę  oraz  trykoty  i  na sam  jego  widok
Chareos odczuwał jeszcze większy chłód.

- Powinienem był kupić rękawice - powiedział, chuchając w dłonie.
- Jeszcze nie jest tak zimno - powiedział wesoło Kiall.
- W moim wieku już się to odczuwa - odburknął Chareos. Kiall zachichotał.
- Wyglądasz na niewiele ponad pięćdziesiątkę. Chareos ugryzł się w język i skierował konia  w

dół zbocza.

Życie  to  zamknięty  krąg,  upomniał  sam  siebie,  wspominając  czasy,  kiedy  sam pokpiwał  ze

starego  Kalina,  mówiąc,  że  jest  prawie  zgrzybiałym  starcem.  Stary  Kalin?  Miał przecież  zaledwie
czterdzieści dwa lata - prawie trzy mniej niż teraz Chareos.

Wierzchowiec  pośliznął  się  na  zboczu.  Chareos  ściągnął  wo  -  dze  i  usiadł  głębiej  w siodle,

odchylając się do tyłu. Siwek odzyskał równowagę i bez dalszych przygód dotarł do stóp  wzgórza.
Ścieżka  przechodziła  tutaj  w  górską  drogę  wygładzoną  drewnianymi,  obitymi skórą  kołami  wozów
wożących drewno do Talgithiru. Drzewa chroniły przed wiatrem i Chareos poczuł się nieco lepiej.
Kiall  podjechał  bliżej.  Siwek  jednak  znów  chwycił  zębami jego  konia,  który  stanął  dęba.  Kiall
przylgnął do grzbietu wierzchowca.

- Powinieneś sprzedać tę bestię - powiedział. - Diabeł w nim siedzi.

background image

Rada była dobra, lecz Chareos wiedział, że i tak zatrzyma siwka.
- Jest narowisty i ma naturę samotnika. Jak ja. Dlatego go lubię.
Kiedy  wyłonili  się  z  lasu,  w  dole  ujrzeli  kilka  budynków,  wśród  których  stała gospoda.  Z  jej

dwóch kominów unosił się dym, a przed głównym wejściem było widać gromadkę ludzi.

- Źle wybraliśmy czas - mruknął Chareos. - Drwale i robotnicy czekają na południowy posiłek.
Dwaj  jeźdźcy  zjechali  do  osady.  Stajnie  znajdowały  się  na  tyłach  budynku.  Tam  też  Chareos

rozsiodłał siwka i wprowadził go do boksu. Widłami narzucił siana do żłobu i wytarł grzbiet konia.
Potem  razem  z  Kiallem  poszli  do  gospody.  Była  prawie  pełna,  a  ponieważ  nie znaleźli  wolnego
miejsca przy ogniu, usiedli na ławce przy stole.

Podeszła do nich pulchna kobieta.
-  Dzień  dobry  panom.  Mamy  mięso  w  cieście,  dobrą  pieczeń  i  pożywny  placek miodowy

podawany na gorąco.

- Czy macie wolne pokoje? - zapytał Chareos.
- Tak, panie. Pokój gościnny na górze. Każę tam rozpalić ogień; wkrótce będzie gotowy.
- Zjemy w pokoju - powiedział. - A teraz poproszę o dwa kufle wina z korzeniami.
Dygnęła i zniknęła w tłumie. Chareos źle się czuł w tłumie; powietrze było ciężkie i duszne  od

zapachu  drzewnego  dymu,  potu  oraz  pieczonego  na  ruszcie  mięsa.  Po  chwili kobieta  wróciła  i
poprowadziła ich do schodów i na piętro, do pokoju gościnnego. Był wielki i zimny pomimo świeżo
rozpalonego ognia, stały w nim dwa miękkie łóżka, stół i cztery głębokie, skórzane fotele.

-  Rozgrzeje  się  szybko  -  powiedziała  kobieta  -  aż  będziecie  musieli  otwierać  okna. Lewa

okiennica trochę ciężko chodzi, ale mocne pchnięcie z pewnością ją ruszy; drewno się wypaczyło. Za
moment przyniosę jedzenie.

Chareos zdjął płaszcz i przyciągnął do kominka jeden z foteli. Kiall usiadł naprzeciw i pochylił

się do przodu; jego plecy szybko się goiły, ale ból nadal dawał mu się we znaki, - Dokąd pojedziemy
dalej? - zapytał.

- Na południowy zachód, do kraju Nadirów. Tam rozejrzymy się za Nadrenami, którzy  napadli na

twoją  wieś.  Przy  odrobinie  szczęścia  dowiemy  się,  komu  sprzedano,  Ravennę  i będziemy  mogli  ją
wykraść.

- A co z pozostałymi?
- Na litość boską, chłopcze! Rozrzucą je po całym państwie nadyryjskim. Niektóre przejdą przez

kilka rąk. Nie sposób odnaleźć je wszystkie. Rusz głową. Byłeś kiedyś na stepach?

- Nie - przyznał Kiall.
-  To  wielki  kraj.  Ogromny.  Bezkresne  równiny,  ukryte  doliny,  pustynie.  Gwiazdy  wydają  się

wisieć na wyciągnięcie ręki, ale przez rok można iść i nie natknąć się na żadną wioskę. Nadirowie to
plemię nomadów. Mogą kupić niewolnice, powiedzmy… w Talgithirze… a za trzy miesiące spotkasz
ich w Drenanie. Wędrują tam, gdzie chcą, chyba że Khan wezwie ich na wojnę. Dobrze będzie, jeśli
zdołamy odszukać Ravennę. Wierz mi!

- Wciąż o niej myślę - powiedział Kiall, odwracając oczy w stronę ognia. - Musi być przerażona.

Czuję się winny, gdy tak siedzę w cieple przy kominku.

- Nic dobrego nie rodzi się z pośpiechu, Kiall. Mówisz, że jest piękna. A więc nie  skrzywdzą jej.

Czy jest wciąż dziewicą?

- Oczywiście! - syknął Kiall, rumieniąc się.
- Dobrze. W takim razie nie zgwałcą jej także. Wyznaczą za nią wysoką cenę, a to może oznaczać,

że potrzymają ją miesiąc lub dwa. Uspokój się, chłopcze.

- Z całym szacunkiem, Chareosie, ale czy mógłbyś przestać nazywać mnie chłopcem? Ostatni raz

background image

wołano tak na mnie ponad pięć lat temu. Mam dziewiętnaście lat.

- A ja czterdzieści cztery, co oznacza, że dla mnie jesteś chłopcem. Przepraszam  jednak, jeśli cię

to obraża… Kiall.

Wieśniak uśmiechnął się.
- Nie o obrazę chodzi. Myślę, że jestem przewrażliwiony. Chodzi o to, że w twoim towarzystwie

czuję  się…  młody  i  bezużyteczny.  Jestem  pomocnikiem  aptekarskim;  znam  się na  ziołach  i  innych
lekach. Natomiast nie wiem nic o szermierce. Nie wiedziałbym nawet, gdzie rozpocząć poszukiwania
Ravenny.  Nazywając  mnie  chłopcem,  podkreślasz  jeszcze moją…  bezużyteczność  w  czasie  tej
wyprawy.

Chareos pochylił się i dorzucił polano do ognia. Potem podniósł oczy i spojrzał prosto w szczere,

szare oczy młodego człowieka.

-  Nie  mów  o  bezużyteczności  -  powiedział.  -  Dowiodłeś  swej  wartości,  kiedy odważyłeś  się

powiedzieć  prawdę  Księciu…  i  więcej.  Nawet  jeden  na  stu  ludzi  nie  wyruszyłby na  podobną
wyprawę. Nauczysz się, Kiall. Będziesz się uczył każdego dnia. A oto pierwsza lekcja: wojownik ma
tylko  jednego  prawdziwego  przyjaciela.  Jedynego  człowieka,  na  którym może  polegać.  Samego
siebie.  Dlatego  dobrze  odżywia  swoje  ciało;  trenuje  je;  pracuje  nad nim,  jeśli  brakuje  mu
umiejętności,  ćwiczy.  Jeżeli  wiedzy,  studiuje.  Jednak  przede  wszystkim  musi  wierzyć.  Wierzyć  w
siłę  swojej  woli,  swój  cel,  we  własne  serce  i  duszę.  Nie  mów  o sobie  ź”le,  bo  ukryty  w  tobie
wojownik  usłyszy  twoje  słowa  i  jego  wiara  osłabnie.  Jesteś  silny i  odważny.  Masz  w  sobie
szlachetność  ducha.  Pozwól  jej  rosnąć  -  poradzisz  sobie.  No  dobrze, a  teraz  gdzie  to  przeklęte
jedzenie?

Na  zewnątrz  dwaj  myśliwi  dopadali  właśnie  osady,  biegnąc  długimi  susami.  Wyższy  z  nich

spojrzał za siebie i zaklął.

Z lasu wynurzyło się czterdziestu jeźdźców z mieczami w dłoniach.
Finn  wbiegł  na  stopnie  gospody,  z  rozmachem  otworzył  drzwi  i  prawie  odskoczył  na widok

stłoczonej tam masy ludzi.

- Bandyci! - wrzasnął, obrócił się i pokłusował do szopy, gdzie Maggrig wspinał się już po linie

na stryszek z sianem. Tętent kopyt narastał. Nie oglądając się za siebie, Finn chwycił linę, wspiął się
po niej na górę i przyklęknął obok swego szczupłego towarzysza. Maggrig nałożył strzałę na cięciwę
swego łuku.

- Powinniśmy zostać w lesie - powiedział. - Nie sądzę, żeby tutaj było bezpieczniej.
Finn  nie  odpowiedział.  Jeźdźcy  galopem  wjechali  do  osady,  wrzeszcząc  ile  sił  w płucach  i

wywijając w powietrzu zakrzywionymi szablami. Niektórzy z nich byli nadyryjskimi wojownikami, o
czym  świadczyły  emaliowane  napierśniki,  inni  renegatami  z Gothiru  uzbrojonymi  w  topory  i  noże.
Wszyscy mieli przymocowane do lewego ramienia nieduże tarcze. Kiedy zsiedli z koni i pobiegli w
stronę  budynków,  Finn  wypuścił  strzałę, która  przeszyła  szyję  jednego  z  nich.  Strzała  Maggriga
odbiła  się  od  spiczastego  hełmu innego  wojownika  i  utkwiła  w  ręce  jego  sąsiada.  Siedmiu
napastników skierowało się w stronę ich szopy i na ten widok Finn zaklął. Kolejna strzała wyleciała
ze  świstem  z  jego  łuku, lecz zadudniła tylko o podniesioną tarczę. Druga strzała Maggriga dosięgła
lędźwi bandyty, który zachwiał się i upadł. Sześciu pozostałych wbiegło do szopy.

Finn wstał i rozejrzał się po stryszku. Mniej więcej dziesięć kroków dalej dojrzał klapę drzwi, a

przy niej drabinę. Rzucił się do niej i zaczął ją wciągać do góry. Jednak zanim zdołał  ją  podnieść,
jakiś wysoki bandyta podskoczył i wyszarpnął mu ją  z  rąk.  Pociągnięty  do przodu  łucznik  omal  nie
zwalił się w dół.

- Pamiętam cię, ty cuchnący draniu - wrzasnął do Finna Nadren stojący u stóp drabiny. -  Jesteś

background image

już padliną. Zaraz wypruję z ciebie bebechy.

Trzymając  przed  sobą  tarczę,  zaczął  się  wspinać  po  drabinie.  Finn  bluznął przekleństwem  i

podbiegł do Maggriga.

-  Niezłe  miejsce  wybrałeś  -  wyszeptał.  Maggrig  napiął  właśnie  cięciwę  łuku  i  posłał strzałę  w

plecy mężczyzny biegnącego ku gospodzie.

- Myślisz, że powinniśmy sobie pójść? - zapytał.
- Nie, myślę, że powinniśmy zostać i sadzić kwiatki burknął Finn. Za ich plecami Nadren  dotarł

już  do  wejścia  na  strych.  Finn  posłał  w  jego  stronę  strzałę,  lecz  tamten  odbił  ją tarczą  i  zaczai  się
wciągać przez otwór wejściowy. Rzuciwszy łuk, Finn podskoczył i uderzył w niego obiema nogami.
Prawa stopa grzmotnęła o podbródek napastnika, który jednak utrzymał w dłoni miecz i wymachiwał
nim jak opętany. Finn przekoziołkował, unikając ciosu. Maggrig pospieszył mu na pomoc, lecz Finn
powstrzymał go gestem. Skoczywszy na równe nogi, czarnobrody wojownik zgarnął z ziemi swój łuk
i kołczan i zarzucił je na ramię. - Idziemy! - krzyknął. - Teraz! - Przypadł do podłogi, sięgnął po linę i
zjechał  po  niej  na zewnątrz  przez  otwór  strychu.  W  połowie  drogi  zwolnił  uchwyt  i  zeskoczył  na
ziemię. Po chwili dołączył do niego Maggrig.

W głębi szopy, schowany za stertą zimowych zapasów drzewa, obudził się Beltzer.  Zadudniło mu

w głowie, gdy podniósł się i usiadł. Zamrugał i zobaczył Nadrenów otaczających drabinę. Co gorsza,
jeden  z  nich  obrócił  się  i  również  go  dostrzegł.  Widząc,  że tamten  podnosi  miecz  i  rusza  do  ataku,
Beltzer  chwiejnie  wstał  i  zacisnął  prawą  dłoń  na trzonku  siekiery,  której  ostrze  prawie  całkowicie
ginęło w pieńku do rąbania drzewa. Wyszarpnął je i skoczył na spotkanie napastnika. Wąska szabla
śmignęła  ku  jego  głowie,  lecz Beltzer  przykucnął  i  wbił  siekierę  w  żebra  bandyty.  Drewniane
stylisko pękło przy uderzeniu.

Jeszcze czterech wojowników obróciło się ku niemu. Beltzer ryknął gniewnie, pochylił  głowę  i

runął na nich. Zwalił z nóg trzech Nadrenów, ale czwarty skoczył nań ze wzniesionym  mieczem.  W
tym  momencie  strzała  przeszyła  mu  skroń;  zatoczył  się  i  padł  na kolana.  Beltzer  tłukł  ogromnymi
pięściami  otaczających  go  ludzi,  którzy  ze  względu  na ciasnotę  nie  mogli  użyć  mieczy.  Wreszcie
wyrwał się z ciżby, poczęstował kopniakiem jednego z leżących i popędził w stronę sterty drzewa.
Nadrenowie  podążyli  za  nim.  Oparty  o tylną  ścianę  szopy  stał  wielki  topór  do  ścinania  drzew.
Beltzer chwycił oburącz długie stylisko i odwrócił się do napastników. Dwóch zginęło w ciągu kilku
następnych  sekund,  a ostatni  cofnął  się,  obrócił  i  skoczył  do  wyjścia  na  podwórze.  Strzała  z  łuku
Finna zatrzymała go w połowie drogi: padł twarzą na ziemię.

- Co tu się dzieje, u wszystkich czartów? - ryknął Beltzer, lecz po Maggrigu i Finnie nie było już

śladu. Usiadł więc na pieńku i patrzył na leżące dokoła ciała. Nagle jakiś ruch zwrócił jego uwagę.
To Nadren ze stryszku złaził po drabinie na dół. Rzuciwszy jedno spojrzenie na siedzącego z toporem
w ręku Beltzera, w pośpiechu opuścił szopę.

Na zewnątrz Finn odrzucił łuk i teraz trzymał w rękach dwa zakrwawione myśliwskie noże. Obok

leżały ciała dwóch Nadrenów i Maggriga. Otoczyło go ośmiu jeźdźców.

-  No,  chodźcie,  chłopcy  -  warknął.  -  Chodźcie  i  gińcie!  Niosąc  siekierę  na  ramieniu, Beltzer

niespiesznie wyszedł na zewnątrz i ujrzał Finna otoczonego przez bandytów.

-  Bel-azar!  -  wrzasnął.  Krąg  wokół  Finna  pękł  pod  atakiem  olbrzyma,  a  ciosy  jego topora

rozproszyły  napastników.  Uzbrojony  w  krótką  włócznię  wojownik  rzucił  się  na  Finna, lecz  ten
uskoczył i wbił mu nóż w brzuch.

W  gospodzie  panowało  niesamowite  zamieszanie.  Bandyci  wdarli  się  do  środka  i szlachtowali

bezbronnych robotników.

Kilku już nie żyło, inni byli ranni. Pozostali kulili się na podłodze, nie patrząc w oczy stojących

background image

nad  nimi  na  straży  wojowników.  Jeden  z  Nadrenów,  przeskoczywszy  przez  kontuar,  chwycił  za
gardło żonę Nazy, Mael. Przyłożył ostrze noża do jej prawego oka. Naza leżał w kałuży krwi u jego
stóp.

-  Gdzie  to  jest,  ty  tłusta  krowo?  -  syknął  wojownik,  lecz  w  tym  momencie  nagły  ruch za  jego

plecami  spowodował,  że  odwrócił  się,  mrużąc  oczy.  Wiodące  na  zaplecze  drzwi  otworzyły  się  i
stanął w nich wysoki mężczyzna z lśniącym mieczem w dłoni. Za nim pojawił się drugi, młodszy i też
uzbrojony. Wzrok Nadrena zatrzymał się na pierwszym z nich. Nieznajomy nie był młodzikiem, lecz
poruszał się zwinnie. - Nie stójcie tak - krzyknął Nadren do swoich. - Brać ich!

Robotnicy  czmychnęli  na  boki,  tworząc  przejście,  a  kilku  Nadrenów  pobiegło  w  stronę

przybyszów.  Błysnęły  miecze  i  szczęk  oręża  zagłuszyły  jęki  konających.  Trzymający  Mael  Nadren
patrzył,  jak  wysoki  mężczyzna  wyrzyna  jego  ludzi.  W  końcu  odepchnął  Mael, przeskoczył  przez
kontuar i pobiegł do drzwi, wrzaskiem wzywając pomoc.

Jednak  zatrzymał  się  w  drzwiach  i  zaklął,  gdyż  z  lasu  na  północy  nadjeżdżało  galopem

dwudziestu lansjerów. Nadren jednym susem wypadł na dziedziniec, wskoczył na siodło najbliższego
konia i zerwał wodze ze słupka, do którego były luźno przywiązane.

-  Na  koń!  Na  koń!  -  zawołał.  Lansjerzy  już  ich  jednak  dopadli.  Bandyci,  w  większości pieszo,

rozpierzchli  się  na  wszystkie  strony.  Jeźdźcy  zawrócili  konie  i  napierali  na uciekających.  Prawie
tuzin  napastników,  którym  udało  się  dosiąść  koni,  przypuściło kontratak,  usiłując  przebić  się  na
południe.

W  środku  gospody  Chareos  potknął  się.  Czyjeś  ostrze  mierzyło  w  jego  głowę. Odskoczył  w

prawo i wylądował na zbitej masie ciał robotników. Ostatni Nadren stanął nad nim ze wzniesionym
mieczem, lecz Kiall zabił go ciosem w szyję. Chareos podniósł się i ruszył do wyjścia. Na otwartym
polu przed gospodą zobaczył Salidę i jego lansjerów desperacko walczących prze - ciwko bandytom.
Nadrenowie,  zdawszy  sobie  sprawę  ze  swojej przewagi  liczebnej  nad  żołnierzami,  atakowali  ze
wzmożoną  furią.  Chareos  schował  do pochwy  miecz  i  dobył  noża.  Wbiegł  między  kotłujących  się
jeźdźców,  jednym  ruchem ściągnął  z  siodła  nadreńskiego  bandytę  i  wbił  mu  nóż  między  żebra.
Wskoczył  na  konia, wydobył  szablę  i  zaczął  się  przebijać  do  Salidy.  Wewnątrz  gospody  Kiall
spojrzał na robotników.

- Czy to właśnie o tym będziecie opowiadać swoim dzieciom? - krzyknął. - Jak kuliliście się ze

strachu w obliczu niebezpieczeństwa? Wstawajcie! Bierzcie broń!

Siedmiu z obecnych podniosło się, ale większość pozostała na miejscach. Tych siedmiu uzbroiło

się bronią zabitych Nadrenów i podążyło za Kiallem na dziedziniec.

- Na nich! - krzyknął młody wieśniak i doskoczywszy do najbliższego jeźdźca, wbił mu w plecy

ostrze szabli.

Przy  szopie  Beltzer  ukląkł  obok  Finna,  który  siedział,  trzymając  na  kolanach  głowę Maggriga.

Jasnowłosy myśliwy krwawił z rany w czaszce.

Beltzer dotknął nadgarstka Maggriga.
- Żyje - powiedział, lecz Finn nie zwrócił uwagi na jego słowa. Beltzer zaklął, wstał i odsuwając

na  bok  Finna,  chwycił  Maggriga  za  koszulę  na  piersiach.  Wciągnął nieprzytomnego  myśliwego  z
powrotem do szopy, z dala od kopyt kotłujących się koni.

Finn zamrugał oczami i poszedł za nim.
- Żyje? - wyszeptał.
- Zostań z nim - powiedział Beltzer, podnosząc topór.
- Dokąd idziesz? - zapytał Finn.
- Idę zabić kilku Nadrenów. Potem zamierzam się napić, i to dużo.

background image

Olbrzym znów wpadł w ciżbę. Finn usiadł i spojrzał na Maggriga. Sprawdził mu puls. Był równy

i mocny.

-  Mam  przez  ciebie  same  kłopoty  -  powiedział  Finn.  Szala  zwycięstwa  powoli przechylała  się.

Lansjerzy,  używa  -  jacy  teraz  szabli,  byli  lepiej  wyszkoleni  od  bandytów,  a  ponadto  do  Salidy
dołączył Chareos. Ci dwaj wydawali się niepokonani.

Kilku Nadrenów wycofało się z walki i popędziło konie do galopu. Następni poszli w ich ślady.

W sumie uciekło siedemnastu Nadrenów.

Pozostali zginęli na miejscu…
Jedenastu  lansjerów  nie  żyło,  czterech  odniosło  poważne  rany,  a  ziemia  na  dziedzińcu nasiąkła

krwią.  Zabito  też  sześć  koni,  a  dwa  kolejne  trzeba  było  dobić.  Wszędzie  dokoła leżały  ciała
martwych  wojowników.  W  zapadłej  nagle  ciszy  Salida  podniósł  nogę  i  zsunął  się z  siodła.  Otarł
szablę o koszulę zabitego Nadrena i wsunął ją do pochwy. Chareos podjechał do niego.

- Przybyłeś w samą porę, kapitanie - powiedział były mnich.
- To prawda, Chareosie. Wielkie dzięki. Dobrze walczyłeś.
- Gdy powstają demony, potrzeba rodzi konieczność zacytował Chareos.
- Musimy porozmawiać - rzekł Salida, odprowadzając konia na bok. Chareos pojechał za nim aż

do  studni  na  tyłach  gospody,  gdzie  najpierw  obaj  ugasili  pragnienie,  a  potem  Salida przysiadł  na
cembrowinie i powiedział: - Książę kazał cię aresztować. Chce cię widzieć na stryczku.

- Za co? - powiedział Chareos. - Nawet Książę musi mieć jakiś powód.
- Za zamordowanie Logara.
-  Jak  można  oskarżyć  o  morderstwo  człowieka  zaatakowanego  przez  trzech napastników

uzbrojonych w miecze?

- Logar nie miał broni.
- Ach tak… poczekaj chwilę. - Chareos wrócił na pobojowisko i przywołał Kialla. - Daj mi na

moment twoją szablę.

Zaniósł broń Salidzie.
- Poznajesz?
Kapitan obejrzał miecz i spojrzał na byłego mnicha.
- Tak, to szabla Logara. To jednak nie ma żadnego znacze - nią, Chareosie. Książę ma  świadka,

którego zeznania obciążają cię i pragnie twojej śmierci.

- Wierzysz mi?
Kapitan uśmiechnął się ze znużeniem.
-  Wierzyłem,  zanim  jeszcze  zobaczyłem  miecz.  Logar  był  podłym  gadem.  Nie  o  to  tu jednak

chodzi i w związku z tym mam poważny problem. Rozkazano mi przyprowadzić cię z powrotem. Jeśli
to  zrobię,  z  pewnością  zawiśniesz;  jeżeli  tego  nie  zrobię,  zdegradują  mnie. Dlaczego,  na  Bara,
zrezygnowałeś z tych przeklętych lekcji?

Nie  czekając  na  odpowiedź,  Salida  wstał  i  powrócił  do  gospody.  Przywołał  podoficera i

rozkazał mu uprzątnąć trupy. Do siedzącego przy studni Chareosa dołączył Kiall.

- Co zrobisz? - zapytał. Gdy Chareos wzruszył ramionami dodał: - Nie możesz wrócić.
- Nie - przyznał Chareos - nie mogę wrócić.
Nagle padł na nich cień i Chareos został pochwycony w niedźwiedzi uścisk przez olbrzyma, który

najwidoczniej zamierzał połamać mu kości. Beltzer kilkakrotnie okręcił nim wkoło i ucałował w oba
policzki.

-  Nie  mogłem  uwierzyć  własnym  oczom  -  powiedział.  Fechmistrz?  Co  robisz  w  tych stronach?

Przyjechałeś mnie odwiedzić? Masz dla mnie jakieś zadanie? Bogowie w niebiesiech, co za dzień!

background image

-  Postaw  mnie  na  ziemi,  małpiszonie!  -  zagrzmiał  Chareos.  Beltzer  puścił  go  i podpierając  się

pod boki, odstąpił krok w tył.

- Bogowie, postarzałeś się. Są tutaj Finn i Maggrig. Jesteśmy tu wszyscy! To cudowne. Czekałem,

aż coś się wydarzy. Cokolwiek! Jednak mieć was tutaj… cóż, powiedz coś, Fechmistrzu.

-  Wyglądasz  okropnie  -  powiedział  Chareos  -  a  przy  twoim  oddechu  smród  gnijących ryb  to

perfumy. Ponadto myślę, że złamałeś mi żebro.

- Kim jest ten chłopiec? - zapytał Beltzer, wskazawszy kciukiem na Kialla.
- Nazywa się Kiall. Podróżujemy razem.
- Miło cię spotkać - powiedział Beltzer i trzepnął Kialla w plecy. Wieśniak zatoczył  się i jęknął.

- Co z nim?

-  Został  wychłostany  -  warknął  Chareos,  rozcierając  żebra  -  o  czym  mu  chyba  właśnie

przypomniałeś. Tutaj teraz mieszkasz?

-  W  pewnym  sensie.  Pomagam  Nazie,  właścicielowi  gospody.  Chodź,  pewnie umierasz  z

pragnienia. Wypijmy kielicha lub dwa… albo trzy. Boże, co za szczęśliwy dzień! Przyniosę piwo. - Z
tymi słowami Beltzer potoczył się w stronę tawerny.

- Co to za jeden? - zapytał Kiall.
- To cały Beltzer. Kto go raz zobaczy, nigdy nie zapomni.
- Beltzer? - szepnął Kiall. - Złotowłosy bohater z Bel-azar?
- Jak widzisz, Kiall. Nie można polegać na tym, co mówią pieśni i sagi. Może kiedyś jakaś ślepa

sowa  uznałaby  Beltzera  za  przystojnego,  jednak  i  w  to  wątpię.  Widziałem,  jak kurtyzany  odrzucały
jego zaloty, chociaż kieszenie miał pełne złota.

- Nie do wiary - szepnął Kiall. - On jest paskudny, gruby i śmierdzi.
- To jego zalety - powiedział Chareos. - Poczekaj, aż poznasz go bliżej.
Wstał i poszedł do szopy, gdzie Finn pomagał właśnie wstać Maggrigowi.
- Wciąż ciągniecie do kłopotów jak ćmy do światła zauważył Chareos z uśmiechem.
- Na to wygląda, Fechmistrzu - odparł Finn. - Ten chłopak dał sobie rozbić czaszkę.
- Zanieśmy go do mojego pokoju.
- Nie chcę zostawać tutaj zbyt długo - powiedział Finn. - Wiesz przecież, że nie znoszę tłoku.
- Pamiętam. Może jednak poświęcisz mi godzinkę. Kiall pokaże ci drogę.
Chareos podszedł do Salidy, który siedział na ganku biegnącym wokół gospody.
- Spotkałem tutaj starych przyjaciół, kapitanie. Będę w swoim pokoju, gdybyś mnie potrzebował.
Salida skinął potakująco głową.
- Znajdź inną szablę dla swego przyjaciela. Szablę Logara zabiorę ze sobą do Księcia.
- A co ze mną, przyjacielu, i co z tobą?
- Jedź, gdzie chcesz, Chareosie. I niech cię prowadzi Źródło. Jeśli chodzi o mnie… kto to  wie?

Nie zawsze byłem kapitanem lansjerów - może są inne rzeczy, które mógłbym robić z przyjemnością.
Myślę jednak, że Książe wyśle za tobą innych. Zupełnie odebrało mu rozum, jeśli o ciebie chodzi.

- Bądź ostrożny, Salida.
- Tak, to świat dla ostrożnych - odrzekł Salida, wskazując ręką na pobojowisko.
Ciała  usunięto  już  z  gospody,  pozostały  tylko  krwawe  ślady  na  drewnianych  deskach podłogi.

Wschodni  koniec  jadalni  zamieniono  na  szpital,  gdzie  żołnierzom  zakładano  szwy  i bandażowano
rany. Chareos zobaczył żonę oberżysty siedzącą obok męża. Naza, który miał głęboko rozcięty bark, a
na skroni wielkiego guza, nadal był blady i zszokowany.

Chareos podszedł do nich, a kobieta podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się ze znużeniem.
- Dzięki za pomoc, panie - powiedziała. - Myślałam, że nas pozabijają.

background image

- Czego chcieli? - zapytał Chareos.
-  Jutro  jest  dzień  wypłaty  dla  drwali.  Trzymamy  tu  srebro.  Ludzi  jest  czterystu,  każdy dostaje

kwartalną zapłatę; to kusząca kwota.

-  Rozumiem.  Czy  mógłbym  wziąć  trochę  jedzenia  z  kuchni?  Mój  przyjaciel  i  ja jeszcze  nie

jedliśmy.

- Natychmiast coś wam przygotuję - ofiarowała się, zarumieniona.
- Ależ nie - odparł szybko Chareos. - Zostań z mężem. To dla mnie żaden kłopot, zapewniam cię.
-  Jesteś  bardzo  dobry,  panie  -  powiedziała  Mael.  Chareos  wszedł  do  kuchni.  Wszędzie leżały

powywracane stoły, potłuczone talerze i garnki, ale na piecu wciąż gotował się wielki gar gulaszu. W
tylnych  drzwiach  pojawiła  się  służąca.  Niska,  smukła  dziewczyna  o  ciemnych, kręconych  włosach
dygnęła na jego widok.

- W czym mogę pomóc, panie? - zapytała.
-  Przynieś  coś  do  jedzenia:  mięso,  gulasz,  chleb…  cokolwiek,  do  pokoju  gościnnego  na górze.

Będziemy  też  potrzebować  trochę  wina  -  pięć  kielichów.  Aha,  i  trochę  płótna  na  bandaże.  Czy
możesz to zrobić teraz? - zapytał, podając jej pół sztuki srebra. Schowała monetę do kieszeni i znowu
dygnęła.

Chareos powrócił do swego pokoju, gdzie na szerokim łóżku siedział Finn i przemywał  szmatką

ranę na głowie Maggriga; nie była głęboka, lecz skroń nabrzmiała mu i zsiniała. Beltzer siedział przy
ogniu z kuflem piwa w dłoni; Kiall, stojąc przy oknie, spoglądał na niedawne pole walki. Zadziwił
sam  siebie,  gdy  poprowadził  do  walki  robotników  -  czuł ogromne  podniecenie,  a  jego  obawy
rozwiały się w bitewnym chaosie. Teraz czuł się wojownikiem. Popatrzył w niebo. Było błękitne, a
powietrze świeże i czyste. Odwrócił się i uśmiechnął do Chareosa, a potem spojrzał na Beltzera. To
prawda,  że  nie  grzeszył  urodą,  ale toporem  wywijał  jak  olbrzym  z  legend.  Nie  widział  w  akcji
Maggriga  ani  Finna,  lecz  samo przebywanie  w  jednym  pomieszczeniu  z  bohaterami  Bel-azar
napełniało go dumą.

Służąca  wniosła  jedzenie,  lecz  Kiall  nie  czuł  głodu.  Beltzer  pierwszy  sięgnął  po  swoją porcję,

podczas  gdy  Chareos  usiadł  cicho  naprzeciw  niego  i  zapatrzył  się  w  ogień.  Finn zabandażował  już
głowę  Maggriga  i  młodszy  z  myśliwych  zasnął.  Zapadło  milczenie.  Kiall, nie  przerywając  go,
przysunął sobie krzesło i usiadł. Nagle ręce zaczęły mu drżeć, a żołądek skręciły mdłości.

Chareos zauważył to i podał mu przez stół kawałek czarnego chleba.
- Zjedz - powiedział. Kiall przytaknął, zaczął żuć skórkę chleba i po chwili mdłości mu przeszły.
- I co teraz? - powiedział Beltzer, stawiając pusty kufel obok krzesła. - Z powrotem do rąbania

drew i obijania drwali?

- A czego byś chciał? - zapytał łagodnie Chareos.
- Chciałbym, żeby było tak jak kiedyś - odpowiedział mu olbrzym.
- Nic nie jest takie, jak kiedyś. I powiem ci jeszcze jedno, Beltzer, przyjacielu - nawet wtedy tak

nie było.

-  I  ja  mam  to  zrozumieć,  tak?  Zawsze  tak  mądrze  gadałeś.  Jednak  słowa  nie  znaczą więcej  niż

pierdnięcie  świni.  Nie  jestem  jeszcze  stary,  mogę  stanąć  oko  w  oko  z  każdym. Mogę  wypić  morze
piwa  i  nadal  podniosę  beczkę  piasku  nad  głowę.  Nie  znalazł  się  też jeszcze  człowiek,  który  by  ze
mną wygrał w boju.

- To zapewne prawda - zgodził się Chareos - ale też nie jesteś już młody. Ile masz lat,  Beltzer?

Pięćdziesiąt?

- Czterdzieści osiem. To nie jest dużo.
-  To  więcej  niż  miał  Kalin  w  Bel-azar.  A  czy  nie  radziłeś  mu  wtedy,  żeby  zostawił  walkę

background image

młodszym?

- To były tylko żarty - mruknął Beltzer. - I wtedy nie wiedziałem tego, co wiem teraz.  Na bogów,

Fechmistrzu, musi być przecież i coś dla mnie!

Chareos usiadł wygodniej w fotelu i wyciągnął nogi w stronę ognia.
- Wyruszam na wyprawę - powiedział cichym głosem. Beltzer pochylił się do przodu i zabłysły

mu oczy.

- Opowiedz mi - zachęcił.
- Pomagam młodemu Kiallowi odzyskać kobietę uprowadzoną przez Nadrenów.
- Szlachciankę? Księżniczkę?
- Nie, wieśniaczkę, córkę hodowcy świń.
- Co? Dlaczego? Gdzie w tym masz jakąś chwałę? Nadre - nowie od wieków porywają kobiety.

Kto zaśpiewa pieśń o uratowaniu córki hodowcy świń?

- Nikt - przyznał Chareos - lecz jeśli wolisz zostać tutaj i rąbać drwa…
- Tego nie powiedziałem. Nie wkładaj swoich słów w moje usta. Która banda ją porwała?
- Nikt tego nie wie.
- Do którego obozu Nadirów zmierzają? Chareos wzruszył ramionami.
- Nie wiemy.
- Jeśli ze mnie drwisz, skręcę ci kark - powiedział Beltzer. - Co w takim razie wiemy?
- Wiemy, że ją porwano. Wszystko, co mamy zrobić, to ją znaleźć i odbić.
- Do tego potrzebujesz Tatuowanego Człowieka, a on odszedł. Pewnie już nie żyje.
- Myślę tak samo - zgodził się Chareos. - Pojadę jednak do Doliny i poszukam go. Chyba że masz

lepszy plan?

-  Wszystko  jest  lepsze  od  tego  -  powiedział  Beltzer.  Utną  ci  głowę  i  skurczą  ją  do takich

rozmiarów, że będą ją mogli nosić przy pasku. Nawet nie mówisz ich językiem.

- Ty mówisz.
- Muszę się jeszcze napić - powiedział Beltzer i zerwawszy się na nogi, opuścił pokój.
- Kim jest ten Tatuowany Człowiek? - zapytał Kiall. I gdzie jest ta Dolina?
-  Ta  Brama  nie  jest  z  tego  świata  -  odpowiedział  Finn,  przyłączając  się  do  nich.  -  I tylko

umysłowo chory głupiec odważyłby się tam iść. Co za grę prowadzisz, Chareosie? Nikt nie pojedzie
do Doliny.

-  To  nie  żadna  gra,  Finn  -  odpowiedział  mu  Chareos.  To  zadanie  wydaje  się  niewykonalne…

chyba  że  znajdziemy  człowieka,  który  potrafi  podążać  śladami  ducha.  Czy znasz  kogoś  lepszego  w
tym niż Okas?

-  Nie  -  przyznał  Finn.  - Ale  Dolina?  Nie  poszedłbym  tam,  nawet  gdyby  od  tego zależało  moje

życie. Podobnie Beltzer. Oni nie lubią obcych.

-  Ja  pójdę  z  tobą  -  powiedział  Kiall.  -  Pójdę  wszędzie,  jeśli  zwiększy  to  szansę znalezienia

Ravenny.

- Pamiętani, kiedy my mówiliśmy tak samo - powiedział z zadumą Finn. - To cud, że żyjemy  tak

długo, Fechmistrzu. Jeśli chcesz skończyć ze sobą, dlaczego po prostu nie rzucisz się ze skały lub nie
otworzysz  sobie  żył  ostrym  nożem?  Tatuowani  Ludzie  zabiją  cię  powoli. Przecież  dobrze  o  tym
wiesz.

Chareos odwrócił się do Finna z uśmiechem.
- Znam niebezpieczeństwo, Finn, i nie pójdę tam bez Beltzera. Z jakichś niewiadomych powodów

Okas go lubił.

-  Pewnie  ze  względu  na  zapach  -  podsunął  Finn.  -  To  jedyny  człowiek,  jakiego  znam, który

background image

śmierdzi gorzej niż ten wielkolud. Nawet jeśli to prawda, nie podjąłbym się tej wyprawy.

- Co cię tak przeraża? - zapytał Kiall. Finn podrapał się w brodę.
-  Według  opowiadań  Okasa  to  gorący  kraj  pełen  zwierząt  żywiących  się  ludzkim  mięsem.

Ponadto  Tatuowani  Ludzie  zbierają  ludzkie  głowy  i  zmniejszają  je  za  pomocą czarów.  Jakieś
dwadzieścia  lat  temu  pewien  arystokrata  imieniem  Carsis  poprowadził  w Dolinę  niewielki  oddział
wojska; ich skurczone czaszki znaleziono potem zatknięte na włóczniach u wejścia do Doliny. Przez
dziesięć lat te czaszki wydawały ostrzegawcze jęki, gdy ktoś tamtędy przechodził. Widziałem je raz, i
słyszałem. Opowiadały o piekielnych męczarniach.

- Już ich tam nie ma? - powiedział Kiall.
- Nie. Lord Regent wysłał tam oddział lansjerów - ci rozpalili wielkie ognisko i spalili czaszki.
- Czy Tatuowani Ludzie wyprawiają się na nasze ziemie?
-  Czasami,  chłopcze.  A  wtedy  człowiek  zamyka  drzwi  i  siedzi,  czuwając  przez  całą  noc  z

mieczem i łukiem pod ręką. Nadal chcesz tam iść?

Kiall przełknął głośno.
- Pójdę wszędzie, gdzie trzeba.
- Powiedział bohater - zauważył kwaśno Finn.
Drzwi otworzyły się i wszedł Beltzer, niosąc dwa kufle piwa.
- Idę z tobą - powiedział do Chareosa.
- Powiedział idiota - szepnął Finn.
Żołnierze  wykopali  płytki  rów  w  odległości  pół  mili  od  osady.  Bezceremonialnie wrzucono  do

niego  odarte  ze  zbroi  i  broni  ciała  Nadrenów.  Zwłoki  żołnierzy,  w  sumie  jedenaście,  owinięto  w
koce i ułożono na tyle wozu. Te pochowane będą z honorami w Talgithirze.

Salida  rozkazał  zasypać  grób  Nadrenów  kamieniami,  aby  ich  ciał  nie  rozwłóczyły wilki  i  lisy

kopiące  za  pożywieniem.  Zmierzchało  już  prawie  i  Salida  był  śmiertelnie zmęczony.  Siedmiu
spośród  poległych  to  rekruci,  nie  zwyczajni  walki,  ale  pozostali  byli zahartowanymi  w  bojach
weteranami.  Wśród  tych  ostatnich  znalazł  się  jego  ordynans,  bystry i  wesoły  człowiek  imieniem
Caphes;  zostawił  w  Talgithirze  żonę  oraz  pięciu  synów  i  Salida niechętnie myślał o tym, że będzie
musiał  przekazać  tę  wieść  jego  rodzinie.  Słysząc  stukot końskich  kopyt,  odwrócił  się  i  ujrzał
nadjeżdżającego na wielkim białym koniu Chareosa.

Były mnich zsiadł z konia.
-  Chcę  się  tylko  upewnić  -  powiedział  Chareos  -  że  po  namyśle  nie  zmieniłeś  zdania co  do

mojego aresztowania.

Salida spojrzał w ciemne oczy, które nie zdradzały myśli stojącego przed nim mężczyzny.
- Nie, nie zmieniłem - powiedział, a Chareos skłonił głowę.
-  Jesteś  dobrym  człowiekiem,  Salida.  Proszę,  przyniosłem  ci  szablę  Logara.  -  Podał oficerowi

opakowaną  w  pochwę  broń.  Następnie  zanurzył  rękę  w  jukach  i  wyjął  bukłak  z winem  oraz  dwa
oprawne w skórę kielichy. - Przyłączysz się? - zapytał.

- Czemu nie? Chodźmy tylko gdzieś, gdzie nie sięga trupi odór. Dość się go już nawąchałem.
- Wyglądasz na zmęczonego - powiedział mu Chareos. - Myślę, że nie tylko z powodu bitwy?
Poszli w stronę stosu kamieni, gdzie usiedli; Salida odpiął żelazny napierśnik i położył go  obok

siebie.

-  Nie,  nie  tylko.  Mam  rodzinę,  Chareosie.  Kiedyś  sądziłem,  że  żołnierz  może  zmienić świat.  -

Przyjął  od  Chareosa  kielich  czerwonego  wina  i  upił  kilka  łyków.  -  A  teraz?  Mam  trzech  synów  i
piękną  żonę.  Nadirowie  znowu  się  gromadzą  i  pewnego  dnia,  wkrótce,  przejdą góry  i  zniszczą
Gothir. Co się wtedy stanie z moimi synami i ich marzeniami?

background image

-  Może  nie  przyjdą  -  powiedział  Chareos.  -  Nasz  kraj  nie  jest  bogaty,  ludzie  w Gothirze

posiadają tak niewiele.

-  Oni  nie  dbają  o  bogactwa,  wojna  jest  ich  żywiołem.  A  cóż  my  możemy  im  przeciwstawić?

Liczebność armii zmniejszono do dwóch tysięcy. Teraz nie utrzymalibyśmy nawet Bel-azar.

Dopił wino i podstawił kielich po dolewkę. Chareos nalał mu i siedział w milczeniu.
-  Urodziłem  się  w  nieodpowiednim  czasie  -  ciągnął  Salida  z  wymuszonym uśmiechem.  -

Powinienem był zostać oficerem w czasach naszej świetności, kiedy wojska Gothiru zalewały ziemie
Nadirów aż do gór Delnoch.

-  Fortuna  kołem  się  toczy  -  powiedział  do  niego  Chareos.  -  Naród  Gothiru  miał  swój dzień,

podobnie  jak  Drenajowie  i Yagryjczycy.  Teraz  żyjemy  w  czasach  Nadirów.  Przyjdzie  czas,  że  ich
oficer,  dokładnie  tak  jak  ty  teraz,  usiądzie  na  najdalej  wysuniętym  przyczółku nadyryjskiego
imperium i zapłacze nad swym losem oraz marzeniami synów.

Salida pokiwał potakująco głową.
-  Niechaj  ten  dzień  nadejdzie  szybko  -  powiedział  z  szerokim  uśmiechem.  -  Czy  to prawda,  że

byłeś kiedyś drenajskim księciem?

Chareos uśmiechnął się i napełnił swój kielich.
- Tak każą nam wierzyć bardowie.
- Nigdy nie myślałeś o powrocie do ojczyzny?
-  Tu  jest  moja  ojczyzna.  Ale  zastanawiałem  się,  czy  nie  przejść  przez  góry  Delnoch…  Może

pewnego dnia.

-  Odwiedziłem  kiedyś  Zamek  Tenaki  -  powiedział  Salida.  -  Niewiarygodne  miejsce: sześć

wysokich murów obronnych i kasztel o ścianach grubych na trzy stopy.

- Ja znałem tę twierdzę jako Dros Delnoch - powiedział mu Chareos. - Powiadano, że jest nie do

zdobycia.  Wychowano  mnie  na  opowiadaniach  o  Drussie-Legendzie  i  Ręku, Księciu  z  Brązu.
Dziwne, że zdobył ją jeden z potomków Ręka. Zamek Tenaki? Nie podoba mi się ta nazwa.

- Spotkałeś go kiedyś? Wielkiego Khana?
- Tak. Bardzo dawno temu. W innym życiu.-Chareos wstał. - Jeśli nie masz nic przeciwko  temu,

chciałbym  znaleźć  nową  szablę  dla  mojego  towarzysza.  Wątpię,  by Nadrenowie  mieli  coś  równie
dobrze wykonanego, ale też żaden z niego szermierz.

-  Nie  ma  sensu  przeglądać  broni  po  Nadrenach.  Kiepska  stal,  zła  robota.  Dałem  kiedyś szablę

mojemu  adiutantowi.  To  dobra  broń,  a  on  już  jej  nie  będzie  potrzebował.  Weź  ją  z  moim
błogosławieństwem.  -  Salida  poszedł  do  stojącego  nieopodal  wozu  i  wyciągnął  z  niego szablę
kawaleryjską w drewnianym, powlekanym skórą futerale. - Dobrze wyważona i ostra.

- Dziękuję, przyjacielu - powiedział Chareos, wyciągając rękę. Salida uścisnął ją.
- Mogę przynajmniej powiedzieć moim synom, że walczyłem u boku bohatera z Bel- azar.
- Niech cię prowadzi Źródło, Salida.
Kapitan  patrzył,  jak  Chareos  dosiadł  konia.  Wierzchowiec  stanął  dęba  i  z  miejsca puścił  się

biegiem.  Salida  stał  jeszcze  przez  kilka  minut,  obserwując  malejącą  w  oddali sylwetkę  jeźdźca,  a
potem wrócił do swoich zajęć. Kazał zaprzęgać konie do wozu, a luzaki przywiązać z tyłu.

Czekała ich niewesoła droga powrotna do Talgithiru.
ROZDZIAŁ 4
Upiorna  cisza  okrywała  wysoki  las  jak  niewidzialny  płaszcz,  gdy  pierwsze  promienie zorzy

porannej padły na gospodę. Kiall rozglądał się po pozornie opustoszałej osadzie. Z wyjątkiem  plam
zakrzepłej krwi na śniegu niewiele już zostało śladów wczorajszej bitwy. Beltzer zarzucił na plecy
tobołek i zatupał nogami.

background image

- Nienawidzę zimna - stwierdził.
- Jeszcze nie wyruszyliśmy - powiedział Finn - a ty już narzekasz.
Kiall  szamotał  się,  usiłując  przecisnąć  ręce  przez  sznury  plecaka.  Pomógł  mu Maggrig,

podciągając pętle na rękawy grubego kaftana z koziej skóry, który Kiall miał teraz na sobie.

- Jest na mnie za duży - powiedział Kiall.
-  Oto  mi  wdzięczność  -  mruknął  Beltzer  -  za  cały  trud,  jaki  sobie  zadałem,  żeby  go  dla ciebie

zdobyć.

- Zdarłeś go z martwego Nadrena - zauważył Chareos.
- Musiałem go przedtem zabić - odrzekł zirytowany Beltzer.
Chareos zignorował go i zajął się swoim plecakiem. Finn pożyczył mu podbity futrem płaszcz  z

wielkim kapturem, który teraz Chareos włożył na głowę i zawiązał pod brodą. Odszedłszy na stronę,
dobył miecza. Spróbował kilku pchnięć i zastaw, włożył szablę z powrotem do pochwy i zapiął paski
plecaka.  Opuścił  ramiona  i  plecak  zsunął  się…  a  szabla błysnęła  w  powietrzu.  Jeszcze  dwukrotnie
powtórzył  ten  manewr.  Wreszcie,  zadowolony  z  rezultatu,  dołączył  do  pozostałych.  Plecak  nie  był
teraz  za  bardzo  wygodny,  gdyż  wiszący zbyt  nisko  na  plecach  ciężar  powodował  wpijanie  się
rzemieni w ramiona, jednak w razie potrzeby można było go łatwo zrzucić.

Grupa wyruszyła na pokryty lodem szlak. Chareos nigdy nie przepadał za pieszymi wędrówkami,

lecz za radą Finna pozostawił konie w osadzie, płacąc Nazie z góry za ich karmienie i oporządzanie
w czasie ich nieobecności.

Obaj  myśliwi  odrzucili  propozycję  uczestniczenia  w  wyprawie,  Finn  jednak  zgodził się

przynajmniej odprowadzić ich do Bramy Wrzasków. Podążając tuż za Finnem, Chareos  rozważał  w
myślach wszystkie trudy czekającej ich drogi. W lasach wciąż czaili się Nadrenowie, ci jednak nie
stanowili  wielkiego  zagrożenia.  Pięciu  dobrze  uzbrojonych  ludzi powinno  podziałać  na  nich
odstraszająco,  szczególnie  po  niedawnej  porażce.  Największym problemem  było  to,  co  czekało  za
Bramą.

Tatuowani Ludzie pozostawali tajemnicą. Niektórzy mówili, że kiedyś należeli do tego  świata  i

zostali  z  niego  wyparci  przez  wielką  migrację  ludów  przed  dziesięcioma wiekami.  Wtedy  to
plemiona  Drenajów,  Gothirów  i  dzikich  Nadirów  zalały  ziemię  z  północy,  południa  i  wschodu.
Według  jednej  z  legend,  Tatuowani  Ludzie  otworzyli  za  pomocą  czarów  bramę  między  światami,
umożliwiając  swoim  współplemieńcom  ucieczkę  do  ukrytej  krainy bogactwa  i  obfitości.  Inna
utrzymywała,  że  Brama  znajdowała  się  tam  od  czasów  sprzed Zlodowacenia  i  była  ostatnim
wspomnieniem dumnej niegdyś cywilizacji, a za nią znajdowały się góry złota.

Jakakolwiek by była prawda o jej pochodzeniu, Brama rzeczywiście istniała i od czasu do czasu

jacyś  Tatuowani  Ludzie  przedostawali  się  przez  nią  do  tego  świata.  Jednym  z  takich przypadków
było  pojawienie  się  Okasa  w  obozie  wojskowym  na  sześć  miesięcy  przed  bitwą pod  Bel-azar.
Pewnego dnia przykucnął cichutko przy ognisku Chareosa i czekał w milczeniu, aż Beltzer poczęstuje
go  mięsem  i  chlebem.  Był  niewysokim  mężczyzną,  mającym najwyżej  pięć  stóp,  wydatny  brzuch  i
ozdobioną  jasnymi  kamykami  przepaskę  biodrową.  Całe jego  ciało  pokrywały  błękitne  tatuaże  -
niektóre  miały  kształt  liści,  inne  przedstawiały  scenki wokół  ogniska  obwiedzione  runicznymi
napisami.  Twarz  miał  również  wytatuowaną  w zawijasy,  a  pozbawioną  zarostu  brodę  całkowicie
zabarwioną na niebiesko wzór tworzył zarost, nad którym widniały woskowane wąsy. Ku wielkiemu
zdziwieniu żołnierzy, Okas niewiele mówił we wspólnej mowie, a co jeszcze dziwniejsze, w czasie
jego  czteromie  - siecznego pobytu w obozie to właśnie nieokrzesany Beltzer zdołał opanować jego
język. W tym czasie Okas okazał się nieoceniony. W sztuce tropienia śladów nie miał sobie równych
- przynajmniej  wśród  żołnierzy  Gothiru.  Był  też  wielkim  „poszukiwaczem”.  Pewnego  razu jeden  ze

background image

starszych  rangą  oficerów  Chareosa  zgubił  cenny  pierścień  i  kazał  przeszukać kwatery  wszystkich
poborowych. Okas zawiadomił go poprzez Beltzera, że znajdzie dla niego ten pierścień.

Jochell  wątpił,  chociaż  poznał  umiejętności  Okasa  w  czasie  tropienia  nadyryjskich bandytów.

Bardziej  ku  uciesze  żołnierzy  niż  z  rzeczywistej  potrzeby  Okas  ujął  dłoń  oficera  i  z zamkniętymi
oczami trzymał ją przez chwilę w swej ręce. Następnie puścił rękę i truchtem opuścił obóz. Jochell
osiodłał konia i podążył za nim; to samo zrobili Chareos i Finn, ciekawi wyniku poszukiwań. Dwie
godziny  później  dotarli  na  miejsce  stoczonej  poprzedniego  dnia  z Nadirami  bitwy.  Po  zachodniej
stronie  płynął  tam  niewielki  strumień.  Okas  podszedł  do  niego i  ukląkł  nad  brzegiem.  Wtem
zamruczał i wskazał ręką. Jochell podszedł do niego. Tuż pod powierzchnią, ukryty wśród kamyków,
leżał złoty pierścień, a jego oczko z opalu pobłyskiwało błękitnie.

Uradowany  Jochell  podarował  Okasowi  dwie  sztuki  złota.  Ten  popatrzył  na  nie  przez chwilę  i

rzucił  je  Chareosowi.  Tej  nocy  Okas  opuścił  ich,  przedtem  jednak  spędził  godzinę  na rozmowie  z
Beltzerem. Z nikim więcej nie pożegnał się, po prostu zwinął swój koc i wyszedł z obozu.

Rankiem Chareos zapytał Beltzera: - Co ci powiedział?
-  Kazał  mi  w  najbliższych  dniach  trzymać  się  blisko  ciebie,  Maggriga  i  Finna. Powiedział

również, że pierścień Jochella ozdobi nadyryjską rękę, nim zaświeci zimowy księżyc.

- Żałuję, że spytałem - powiedział Chareos.
-  Nie  ma  go  zaledwie  od  kilku  godzin,  a  już  za  nim  tęsknię  -  powiedział  Beltzer.  - Myślisz,  że

jeszcze  kiedyś  go  zobaczę?  Teraz,  maszerując  w  porannym  mrozie,  Chareos przypomniał  sobie  tę
rozmowę i wiele innych, które po niej nastąpiły. Beltzer opowiedział mu o ziemi leżącej poza Bramą.
Według niego była gorąca i wilgotna, pełna ogromnych drzew i  rozległych stepów oraz jezior. Żyły
na niej zwierzęta większe niż domy, a także mięsożerne koty o kłach długich jak noże. Była to kraina
nagłych burz i nagłych śmierci.

-  Czy  myślisz  o  tym,  by  się  tam  wyprawić?  -  zapytał  wtedy  Chareos.  Beltzer  odwrócił wzrok  i

zarumienił się.

- Chciałbym, ale Okas powiedział mi, że Tatuowani Ludzie zabijają intruzów. Ich  historia roi się

od masakr i mordów, których przyczyną były nasze plemiona. Boją się, że to może się powtórzyć.

Niebo  pociemniało,  a  grzmot  sprowadził  myśli  Chareosa  z  powrotem  do rzeczywistości.  Finn

zarządził postój i odwrócił się do byłego mnicha.

- Wkrótce zapadnie zmrok i zanosi się na duże opady śniegu - powiedział. - Poszukajmy jakiegoś

miejsca, gdzie moglibyśmy przeczekać. Zbudujemy dwa szałasy i zbierzemy drewno na ogień.

Właśnie  weszli  w  gęsty  sosnowy  zagajnik;  Finn  i  Maggrig  przeszukali  teren  i  znaleźli dwa

zaciszne miejsca. Kiall patrzył, jak myśliwi przywiązali sznury do czterech młodych drzewek. Potem
ściągnęli ich wierzchołki i związali razem. Następnie Finn wysłał Chareosa i Beltzera, żeby nacięli
gałęzi  z  okolicznych  sosen.  Gałęzie  poprzeplatano  później  przez  pnie związanych  drzewek,
otrzymując  w  rezultacie  półkolisty  szałas  o  średnicy  około  dziesięciu stóp.  Łucznicy  pozostawili
układanie  ścian  Kiallowi,  Chareosowi  i  Beltzerowi,  a  sami przenieśli  się  około  trzydziestu  stóp
dalej, aby zbudować szałas dla siebie.

Zaczął padał śnieg - z początku łagodnie, potem coraz szybciej i coraz gęściej. Wzmógł się wiatr,

gwałtownymi  podmuchami  ciskając  śniegiem  w  twarze  pracujących.  Szron osiadł  na  ich  brwiach  i
brodach.  Chareos  kończył  uszczelnianie  ścian,  a  Kiall  i  Beltzer zgromadzili  obumarłe  gałęzie  na
ognisko. Gdy J słońce skryło się za wierzchołkami gór, temperatura zaczęła raptownie spadać.

Chareos pozostawił owalny otwór w południowej ścianie, przez który Kłall i Beltzer wczołgali

się  za  nim  do  środka.  W  niewielkim  szałasie  zapłonęło  niewielkie  ognisko, otoczone  kamieniami.
Jednak  taki  płomyk  nie  wystarczy  nawet  na  ogrzanie  rąk,  nie  mówiąc już  o  uchronieniu  przed

background image

śmiercią  z  zimna,  pomyślał  z  rozpaczą  Kiall.  Śnieg  padał  coraz mocniej,  przykrywając  dokładnie
szałasy, a zarazem uszczelniając ściany i odcinając dopływ wiatru.

Temperatura wewnątrz zaczęła się podnosić.
- Zdejmijcie płaszcze i kaftany - zarządził Chareos.
- I tak jest mi zimno - zaprotestował Kiall.
- Jak wolisz - odpowiedział Chareos, zdejmując swój futrzany płaszcz i grubą, wełnianą  kurtkę.

Dorzuciwszy  do  ognia,  położył  się,  opierając  głowę  o  plecak.  Beltzer poszedł  w  jego  ślady,
pozbywszy się przedtem swego kaftana z niedźwiedziej skóry. Kiall siedział przez chwilę, drżąc na
całym ciele. Nikt się nie odzywał. Po chwili Kiall odpiął agrafę, która spinała jego odziedziczony po
Nadrenie płaszcz. Prawie natychmiast pozbył się również kaftana z koziej skóry, czując, jak obejmuje
go ciepło ogniska.

- Nie rozumiem - powiedział. Chareos podniósł się na łokciu i uśmiechnął się.
-  Wełna  i  futro  nie  tylko  bronią  ciało  przed  zimnem,  ale  też  zatrzymują  ciepło.  Jeśli  jesteś

zmarznięty, a na zewnątrz jest ciepło, futro nie dopuści, by przedostało się do ciała.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wprost?
- Niektórzy uczą się najlepiej przez cierpienie - odparł Chareos.
Kiall zignorował naganę.
-  Dlaczego  Finn  i  Maggrig  zbudowali  dla  siebie  oddzielny  szałas?  -  zapytał.  -  Czyż  nie ma  tu

dość miejsca dla nas wszystkich?

-  Wolą  swoje  własne  towarzystwo  -  odpowiedział  Belt  -  zer.  -  Zawsze  tak  było.  Przykro  mi

jednak,  że  nie  idą  z  nami  za  Bramę.  Nie  znam  lepszego  strzelca  niż  Maggrig  ani bardziej
opanowanego w walce człowieka od Finna.

- Dlaczego nie pójdą z nami? - zapytał Kiall.
- Mają więcej zdrowego rozsądku - powiedział Chareos.
Sny  Ravenny  były  dziwne  i  chaotyczne.  Jako  dziecko  spoczywała  w  ramionach  matki -

bezpiecznych,  ciepłych  i  miękkich.  Potem  zmieniła  się  w  jelenia  pędzącego  przez  las, ściganego
przez wilki o kłach długich, żółtych i ostrych jak sztylety. Wreszcie zmieniła się w  ptaka i uwięziona
w złotej klatce nie mogła rozwinąć skrzydeł.

Obudziła  się.  Wszędzie  wokół  leżały  śpiące  kobiety.  Z  powodu  braku  okien  w pomieszczeniu

panował zaduch. Zamknęła oczy. Jutro stanie naga na targu niewolników.  Serce Ravenny zaczęło bić
gwałtownie; starała się opanować i uspokoić oddech.

Znowu  zapadła  w  sen.  Teraz  zobaczyła  rycerza  w  lśniącej  zbroi  wjeżdżającego  przez bramę  i

pierzchających  przed  nim  Nadrenów.  Rycerz  pochylił  się  w  siodle,  podniósł  ją  z  podium  i
pogalopował z nią w stepy. W bezpiecznym miejscu pośród drzew pomógł jej zsiąść i sam również
zeskoczył  z  konia.  Podniósł  wizjer  hełmu…  twarz  pod  przyłbicą  była  obliczem dawno  nieżyjącego
trupa, a ze szczerzącej zęby czaszki zwisały strzępy gnijącego ciała.

Krzyknęła…
I obudziła się. Jej towarzyszki spały, krzyk był zatem tylko częścią koszmaru. Ravenna ucieszyła

się  z  tego.  Owinęła  się  ciasno  cienkim  kocem  i  usiadła.  Jej  sukienka  z farbowanej  na  żółto  wełny
była brudna i czuć ją było stęchłym potem.

- Przetrwam to - powiedziała sobie. - Nie poddam się rozpaczy.
Jednak ta myśl podniosła ją na duchu tylko przez chwilę, po której ponownie przygniótł  ją  cały

ciężar niedoli, łamiąc powzięte postanowienie.

Zapłakała  cicho.  Współtowarzyszka  z  wozu  podniosła  się  ze  swego  koca,  podeszła  do niej  i

objęła ją szczupłym ramieniem.

background image

- Jutro - powiedziała - kiedy staniesz na platformie, nie próbuj uwodzić kupujących. Nadirowie

nie  zwracają  uwagi  na  kobiety.  Traktują  je  jak  bydło.  Obawiają  się  dumnych  kobiet.  Rozumiesz
mnie?  Pochyl  głowę  i  słuchaj  rozkazów  licytującego.  Nie  myśl  o  swojej nagości.  Bądź  potulna  i
uległa.

- Jeśli boją się dumnych kobiet, to może nikt mnie nie kupi.
-  Nie  bądź  głupia!  -  warknęła  na  nią  starsza  od  niej  kobieta.  -  Jeśli  uznają,  że wyglądasz  zbyt

buntowniczo,  batem  zmuszą  cię  do  uległości  albo  sprzedadzą  komuś,  kto  lubi torturować  kobiety.
Potrzebny ci jest pan, który będzie cię traktował obojętnie. Nie ma czegoś takiego jak łagodny Nadir,
lepiej więc żeby posiadł cię szybko obojętny dzikus, niż gdyby miał cię katować jak psa.

- Skąd wiesz tak dużo? - zapytała Ravenna.
-  Kiedyś  już  byłam  sprzedana  -  odpowiedziała  kobieta.  -  Spędziłam  trzy  lata  jako dziwka  w

Nowym Gulgothirze.

Przedtem sprzedano mnie nadyryjskiemu wodzowi.
- Ale uciekłaś?
- Tak. I znowu ucieknę.
- Skąd bierzesz tyle siły?
-  Byłam  kiedyś  żoną  słabego  mężczyzny.  Śpij  już.  A  jeśli  nie  możesz  spać,  odpoczywaj.  Nie

chcesz chyba mieć czarnych podków pod tymi ładnymi oczyma.

- Jak się nazywasz?
- A jakie to ma znaczenie? - odpowiedziała kobieta.
Salida wkroczył do głównej sali pałacu; miał zakurzoną zbroję i przekrwione ze zmęczenia oczy.

Mimo  to  szedł  wyprostowany,  z  wysoko  podniesioną  głową.  W  sali znajdowało  się  ponad
czterdziestu  przedstawicieli  najświetniejszych  rodów.  Skłonił  się Księciu  i  spojrzał  mu  prosto  w
oczy.

- Czy sprowadziłeś mi Chareosa? - spytał łagodnie Książę.
- Nie, milordzie. Przywożę ci jednak szablę Logara. Podniósł wysoko tkwiącą w pochwie broń i

położył ją na podium u stóp Księcia.

- Przywiodłem ci również właściciela gospody „Pod Szarą Sową”, który był świadkiem  walki;

czeka na zewnątrz. Mówi, że Logar i dwaj jego towarzysze zaatakowali mnicha, a Chareos bronił się
dzielnie. Ten Kypha kłamał.

-  Prowadzisz  śledztwo?  -  wycedził  Książę,  wstając  z  hebanowego  krzesła  i  obrzucając go

zimnym spojrzeniem.

- Wiem, milordzie, jak wysoko cenisz sobie sprawiedliwość. Jednocześnie muszę ci donieść,  że

Chareos  i  ten  wieśniak,  Kiall,  walczyli  wraz  ze  mną  i  żołnierzami  z  Talgithiru przeciw  licznej
bandzie Nadrenów. Chareos zabił co najmniej sześciu z nich w decydującej bitwie. Bez niego i bez
pomocy  Beltzera,  Finna  oraz  Maggriga  z  pewnością  przegralibyśmy  to starcie.  Uznałem  -  był  może
mylnie - że sprowadzanie tu Chareosa uważałbyś za stratę czasu.

Książę milczał przez kilka sekund, a potem uśmiechnął się.
-  Lubię,  kiedy  moi  oficerowie  wykazują  inicjatywę,  Salida,  a  to  właśnie  uczyniłeś. Zniszczyłeś

także  bandę  rabusiów  i  okazałeś,  jak  rozumiem,  wielką  osobistą  odwagę. Zostaniesz  nagrodzony
zarówno za poczynania w bitwie, jak i za roztropność. Idź teraz i odpocznij. Zasłużyłeś’ sobie.

Salida skłonił się, zrobił dwa kroki w tył i odwróciwszy się, marszowym krokiem opuścił  salę.

Świadom  tego,  iż  wszystkie  oczy  wpatrzone  są  w  niego,  Książę  powrócił  do swoich  gości.  Przez
godzinę przechadzał się wśród nich, okazując dobry humor i pogodny nastrój. Tuż przed zmierzchem
wyszedł  z  sali,  szybkim  krokiem  przemierzył  kamienne korytarze  kasztelu  i  wspiął  się  po  schodach

background image

do swojej prywatnej komnaty.

Wszedł do gabinetu i z rozmachem zatrzasnął drzwi. Przy oknie stał wysoki mężczyzna. Szczupły,

z  twarzą  jastrzębia,  na  J  której  blade  oczy  rozdzielał  haczykowaty  nos, a  od  brwi  do  podbródka
biegła  białą,  poszarpaną  linią  szrama.  Okrywał  go  czarny,  skórzany,  pobłyskujący  w  świetle  lampy
pas, a za przecinającym pierś tkwiły trzy sztylety.

- I cóż, Harokasie?
-  Ten  człowiek,  Kypha,  nie  żyje.  Przedziwnym  zbiegiem  okoliczności  zdołał  utopić się  we

własnej wannie - odparł Harokas. - A słyszę, że ta druga sprawa jest już skończona.

Książę potrząsnął głową.
-  Nic  nie  jest  skończone.  Ten  człowiek  znieważył  mnie,  obrażając  mojego  syna,  a potem

zniesławił mnie publicznie. Znajdź go i zabij.

- Jestem zręcznym szermierzem, milordzie, ale nie aż tak zręcznym.
- Nie każę ci z nim walczyć, Harokasie. Kazałem ci go zabić.
- Nie do mnie należy krytykowanie…
- Nie, nie do ciebie! - wybuchnął Książę.
Zielone oczy Harokasa zwęziły się w szparki, ale nie odezwał się słowem.
- Chcę, żeby wiedział, dlaczego umiera - ciągnął Książę.
-  I  co  mam  mu  powiedzieć?  -  zapytał  Harokas.  -  Czy  to,  że  bohater  Bel-azar  został skazany  na

śmierć, ponieważ skarcił zarozumiałego chłopca?

- Strzeż się, Harokasie - syknął Książę. - Moja cierpliwość ma swoje granice, nawet wobec tych,

którzy służą mi dobrze i wiernie.

- Stanie się, jak każesz - powiedział Harokas. Skłonił się i opuścił gabinet.
Kiall miał męczący sen. Wciąż widział, jak Nadrenowie najeżdżają jego rodzinną wieś,  słyszał

ich dzikie okrzyki, a w oczach migotały mu promienie słońca odbijające się od ich hełmów i mieczy.
Podczas  napadu  znajdował  się  wysoko  w  górach,  gdzie  miał  zbierać zioła  dla  aptekarza  -  a
tymczasem  wędrował,  marząc,  wyobrażając  sobie,  że  jest  rycerzem  lub bardem  albo  szlachetnie
urodzonym  wędrowcem.  W  tym  śnie  na  jawie  widział  siebie  jako człowieka  o  żelaznej  odwadze  i
zabójczej zręczności. Jednak gdy rozbrzmiały okrzyki Nadrenów, znieruchomiał jak sparaliżowany i
bezczynnie  patrzył  na  rzeź,  plądrowanie, gwałty  i  podpalanie.  Widział,  jak  Ravennę  oraz  pozostałe
kobiety  przerzucono  przez  siodła zwycięskich  napastników  i  uprowadzono  na  południe.  I  nic  nie
uczynił.

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

Zrozumiał wtedy, tak jak rozumiał to i teraz, dlaczego Ravenna odrzuciła jego miłość, i  kolejny

raz cierpiał, tak jak podczas ich spotkania na górskiej łące, przy srebrnym potoku.

-  Jesteś  marzycielem,  Kiall  -  powiedziała  wtedy  -  i  nawet  cię  lubię.  Naprawdę.  Pragnę jednak

czegoś  więcej  niż  marzeń.  Potrzebny  mi  mąż,  który  będzie  budował  i  hodował. Potrzebny  mi  silny
mężczyzna.

- Potrafię zrobić wszystko - zapewnił ją.
-  Tylko  w  myślach.  Teraz  musisz  odejść.  Jeśli  zobaczy  cię  Jarel,  będzie  zazdrosny.  Byłoby

nierozsądnie z twojej strony wzbudzić gniew Jarela.

-  Nie  boję  się  Jarela.  Kocham  cię  naprawdę,  Ravenno.  Nie  mogę  uwierzyć,  że  to  nie ma  dla

ciebie żadnego znaczenia.

- Biedny Kiall - szepnęła, głaszcząc go po policzku. Niepoprawny marzyciel. Miłość? Cóż to jest

miłość?

Roześmiała mu się w twarz i odeszła.
Kiall obudził się. Ciało miał wciąż ciepłe pod kocem, ale twarz zmarzniętą. Podniósłszy się na

łokciu, zobaczył, że ogień dogasa. Dorzucił drew i usiadł. Beltzer chrapał, a i Chareos nadal mocno
spał.  Płomienie  polizały  drzewo  i  podniosły  się.  Kiall  rozgrzał  nad nimi ręce i owinął się ciaśniej
kocem.

Pociągnął  nosem.  Powietrze  wewnątrz  szałasu  było  ciężkie  od  dymu,  mimo  to wyraźnie

wyczuwał kwaśny odór bijący od Beltzera. To nie sen. Oto siedzi tutaj z bohaterami Bel-azar, którzy
razem  z  nim  wyruszyli  na  ratunek  pięknej  dziewczynie  uwięzionej  przez złoczyńców.  Jednak
rzeczywistość  bynajmniej  nie  dorównywała  fantazji.  Porywczy fechmistrz,  cuchnący  rębajło  i  dwaj
myśliwi, którzy prawie z nikim nie rozmawiali.

Beltzer  zachrapał  i  odwrócił  się  na  bok  z  otwartymi  ustami.  Kiall  zauważył,  że brakowało  mu

kilku  zębów,  a  i  pozostałe  były  pożółkłe  i  popsute.  Czy  to  możliwe,  by  ten tłusty  starzec  mógł
kiedykolwiek uchodzić za złotowłosego bohatera z legendy?

Powinienem  był  zostać  we  wsi,  powiedział  sobie,  i  uczyć  się  zawodu  aptekarza. Przynajmniej

byłoby  mnie  stać  na  to,  żeby  się  ożenić  i  postawić  dom.  Ale  nie,  marzyciel musiał  postąpić  po
swojemu.

Usłyszał  chrzęst  butów  na  śniegu  na  zewnątrz  i  z  przerażeniem  wyobraził  sobie Nadrenów

skradających  się,  żeby  ich  zaskoczyć  we  śnie.  Niezdarnie  podniósł  się  na  nogi  i szybko  włożył
ubranie. Wtem usłyszał głos Maggriga. Naciągnął buty i na kolanach wyszedł na zewnątrz przez niski
otwór.  Niebo  miało  kolor  głębokiego,  aksamitnego  błękitu,  a  nad górami  na  wschodzie  właśnie
wstawało  słońce.  Maggrig  i  Finn  obdzierali  ze  skóry  cztery białe  króliki.  Śnieg  dookoła  był
zbryzgany krwią.

- Dzień dobry - powiedział Kiall. Młodszy z mężczyzn uśmiechnął się i pomachał mu ręką,  Finn

zignorował powitanie wieśniaka. Kiall podszedł do nich. - Ranne z was ptaszki zauważył.

- Tylko dla niektórych - burknął Finn. - Może przydasz się na coś? - Rzucił w niego królikiem, a

Kiall niezgrabnie zabrał się do oprawiania zwierzyny. Finn pozbierał wnętrzności królików i cisnął
je w krzaki. Potem oczyścił skórki z tłuszczu i wepchnął je głęboko do swego plecaka.

Kiall  otarł  zakrwawione  ręce  o  śnieg  i  usiadł  pod  skałą.  Obok  stał  oparty  łuk  Finna  i Kiall

background image

sięgnął po niego.

- Nie dotykaj! - warknął Finn. Kiall rozgniewał się.
- Myślisz, że ci go ukradnę?
- Nie dbam o to, ale nie dotykaj go. Maggrig przysunął się do Kialla.
- Nie bierz sobie tego do serca - powiedział cicho. Żaden łucznik nie lubi, gdy ktoś dotyka  jego

łuku. To… przesąd, jak sądzę. Widzisz, każdy łuk jest przystosowany do ręki  jednego tylko łucznika.
Finn sam sporządza je dla siebie. Nawet mnie nie pozwala ich używać.

- Nie musisz mnie usprawiedliwiać - powiedział kwaśno Finn.
Maggrig zignorował tę uwagę.
-  Kiedy  dotrzemy  do  naszej  chaty,  zobaczysz  wiele  łuków  -  powiedział  do  Kialla.  - Finn  z

pewnością podaruje ci jeden z nich, odpowiedni do długości i siły twojego ramienia.

- Nie przyniesie to żadnego pożytku - powiedział Kiall. - Nie mam oka do łucznictwa.
-  Ja  też  nie  miałem,  kiedy  spotkałem  Finna  po  raz  pierwszy.  Zadziwiające,  czego można  się

nauczyć,  przebywając  z  mistrzem.  Finn  zdobył  już  każdą  możliwą  nagrodę.  Nawet talizman  Lorda
Regenta  w  zawodach  przeciwko  najlepszym  łucznikom  z  sześciu  krajów: Drenajom, Yagryjczykom,
Nadirom, Yentrianom oraz strzelcom z Mashrampuru. Nikt nie mógł się z nim równać.

-  Nie  mógł  i  nie  może  -  mruknął  Finn,  ale  jego  twarz  złagodniała  i  rozjaśniła  się uśmiechem.  -

Nie zwracaj na mnie uwagi, chłopcze - powiedział do Kialla. - Nie bardzo kocham ludzi. Jednak nie
życzę ci źle i mam nadzieję, że znajdziesz swoją panią.

- Szkoda, że nie idziecie z nami - powiedział Kiall.
- Nie pójdziemy. Nie chcę, żeby zmniejszyli moją głowę i zatknęli ją na palu ani by moja  skóra

powiewała przed jakimś nadyryjskim namiotem. Moje dni wojaczki dawno już przeminęły. Wyprawy
i tym podobne rzeczy zostawiam takim młodym ludziom jak ty.

- A przecież Beltzer idzie - przypomniał mu Kiall.
- On nigdy nie wydorośleje - mruknął Finn. - Jednak dobrze mieć go przy sobie w potrzebie,  to

prawda.

- I Chareosa - powiedział cicho Maggrig.
- Tak - przyznał Finn. - Dziwny człowiek ten Chareos.
Jednak  obserwuj  go  bacznie,  chłopcze,  i  ucz  się.  Takich  ludzi  nie  spotyka  się  zbyt często,  jeśli

wiesz, o co mi chodzi.

- Jestem pewien, że wiem.
- To człowiek żelaznych zasad. On wie, że świat składa się z różnych odcieni szarości, lecz żyje

tak, jak gdyby był tylko czarno-biały. Jest w nim szlachetność; rycerskość, jeśli wolisz.  Zrozumiesz,
co  mam  na  myśli,  nim  wasza  wyprawa  dobiegnie  końca.  No,  dość  już gadania.  Obudź  swych
towarzyszy. Jeśli nie chcą głodować, niech lepiej wstaną. Nie mam zamiaru na nich czekać.

Przez kilka następnych dni śnieg nie padał, lecz i tak bardzo wolno posuwali się naprzód  przez

góry. Piątego dnia prowadzący grupę Maggrig podszedł zbyt blisko do legowiska samicy irbisa i jej
młodych.  Wydawało  się,  że  zwierz  wystrzelił  na  nich  z  poszycia, warcząc  i  plując.  Maggrig  został
zbity z nóg, a na jego ramieniu pojawiło się krwawe rozdarcie. Pozostali podbiegli, krzycząc ile siły
-  a  mimo  to  zwierzę  przysiadło  tylko  przed nimi  na  tylnych  łapach  i  obnażyło  kły.  Finn  odciągnął
Maggriga  poza  ich  zasięg,  po  czym wszyscy  wycofali  się  i  obeszli  irbisa  szerokim  łukiem.  Ręka
Maggriga była rozcięta, ale niezbyt głęboko. Finn zaszył i obwiązał ranę.

Następnego ranka dotarli do doliny, w której była ukryta chata myśliwych. Zerwała się śnieżyca.

Z pochylonymi głowami przebijali się przez nią aż do oblodzonych drzwi chaty. Śnieg zasypał okna i
drzwi. Beltzer odsunął go na boki swymi ogromnymi dłońmi. Wewnątrz  panowało lodowate zimno i

background image

chociaż Finn natychmiast rozpalił ogień, minęła godzina, zanim zrobiło się cieplej.

-  Mieliśmy  szczęście  -  powiedział  Beltzer,  gdy  wreszcie  zrzucił  kaftan  z  niedźwiedziej skóry  i

przykucnął  na  kocu  przy  palenisku.  -  Ta  wichura  mogła  zerwać  się  kilka  dni  wcześniej i
unieruchomić nas w górach na całe tygodnie.

-  Może  ty  tak  uważasz,  kurzy  móżdżku  -  powiedział  Finn  -  jednak  mnie  wcale  się  nie uśmiecha

mieć dom zapchany spoconymi ciałami.

Beltzer wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jesteś najmniej gościnnym człowiekiem, jakiego znam. Gdzie znajdę coś do picia?
- W studni przed chatą. A gdzie indziej?
- Myślę o piwie, winie lub choćby nawet spirytusie słodowym?
- Nie mamy tego.
- Wcale? - zapytał Beltzer, szeroko otwierając oczy ze zdumienia. - Ani kropelki?
- Ani kropli - odparł Maggrig z uśmiechem. - Teraz nadal jesteś zadowolony?
Twarz miał bladą, a pot zalewał mu oczy. Spróbował wstać, lecz opadł z powrotem na krzesło.
- Co z tobą? - spytał Finn i podszedł do młodszego myśliwego.
Maggrig wzruszył ramionami.
- Nie… czuję się… - I osunął się bokiem na ziemię. Finn podniósł go i zaniósł na posłanie, przy

którym dołączył do nich Chareos.

- Ma gorączkę - powiedział, przyłożywszy dłoń do skroni łucznika. Maggrig otworzył oczy.
- Pokój wiruje… pić… - Finn przyniósł kielich wody i podtrzymał mu głowę.
Kiall odchrząknął. - Jeśli zagotujesz trochę wody, przyrządzę dla niego lekarstwo.
Finn odwrócił się do niego gwałtownie.
- A ty kim jesteś… czarownikiem?
- Byłem pomocnikiem aptekarza, a w Tavern Town kupiłem trochę ziół i proszków.
- Cóż, chodź i obejrzyj go, chłopcze. Nie stój tak!
Kiall podszedł do łóżka. Najpierw zbadał ranę na skroni Maggriga; zasklepiła się i goiła dobrze,

jednak  jego  nauczyciel  mówił  zawsze,  że  rany  głowy  powodują  zaburzenia całego  organizmu.  Być
może  ta  druga  rana,  odniesiona  w  spotkaniu  z  irbisem  pogorszyła  stan i  tak  już  osłabionego
myśliwego. Starając się przypomnieć sobie, co mówił Ulthen o ranach tego typu, Kiall zdjął bandaż z
ramienia  Maggriga;  w  rozcięciu,  choć  zaognionym  i poszarpanym,  nie  dostrzegł  śladów  ropy,
widomego znaku zakażenia.

Kiall  napełnił  wodą  niewielki  miedziany  kocioł  i  zawiesił  go  nad  ogniem.  Po  kilku minutach

woda  zawrzała.  Otworzył  swój  tobołek  i  wyjął  zeń  grubą,  zawiniętą  w  naoliwiony papier  paczkę.
Wewnątrz  znajdowało  się  kilka  mniejszych  zawiniątek,  każde  oznaczone  ręcznym  rysunkiem  liścia
lub kwiatu. Kiall wybrał dwa z nich, otworzył je i krusząc wyjmowane  z  nich  liście,  wrzucił  je  na
gotującą się wodę. Zamieszał wywar łyżką. Potem zdjął kocioł z ognia i odstawił do wystygnięcia.

- Pachnie wspaniale - powiedział Beltzer.
- Skąd możesz wiedzieć? - syknął Finn. - Co tam zrobiłeś, chłopcze?
- To napar z liści wierzby i żywokostu. Obie te rośliny dobrze zwalczają gorączkę, a żywokost

ponadto oczyszcza krew i dodaje sił choremu.

- Na co jeszcze pomaga? - zapytał Beltzer.
- Pomaga zrastać się kościom i leczy opuchliznę, powstrzymuje krwotoki. Ponadto używano  go,

jak  mówił  mój  nauczyciel,  do  zapobiegania  gangrenie  w  ranach.  Ach,  tak…  jest też  dobra  na
reumatyzm.

-  A  więc  jeśli  masz  więcej  składników,  zagotuj  jeszcze  jeden  kociołek,  mój  chłopcze  -

background image

powiedział Beltzer. - Mam reumatyzm w kolanie. Piekielnie mnie boli.

Kiedy wywar ostygł, Kiall zaniósł go do łóżka Maggrigowi, a Finn pomógł mu napoić rannego. Z

początku Maggrig krztusił się, potem jednak wypił połowę napoju i opadł na łoże. Kiall przykrył go
kocem, a Finn usiadł przy nim i ocierał mu pot z czoła. Beltzer przysunął się do nich i dopił napój,
głośno czkając.

Przez ponad godzinę stan Maggriga pozostawał bez zmian, ale, potem zapadł w sen.
-  Nabrał  trochę  rumieńców  -  orzekł  Finn,  szukając  wzrokiem  potwierdzenia  u  Kialla. Ten

przytaknął, chociaż nie mógł dostrzec żadnej zmiany. - Czy wyjdzie z tego? - zapytał Finn.

- Zobaczymy jutro - odpowiedział ostrożnie Kiall. Wstał i rozprostował plecy. Rozejrzawszy się

dokoła,  zobaczył,  że  Beltzer  zasnął  już  przy  ognisku,  natomiast  Chareos gdzieś  zniknął.  Drzwi  do
drugiej izby stały otworem i Kiall podszedł tam. Wewnątrz było  zimno, ale dość wygodnie. Chareos
siedział przy warsztacie i oglądał kawałki drewna przygotowane na łuk.

- Mogę się przyłączyć? - zapytał wieśniak. Chareos podniósł wzrok i przytaknął.
- Jak się czuje Maggrig?
- Sam nie wiem - szepnął Kiall. - Pracowałem z Ulthenem zaledwie parę miesięcy. To  lekarstwo

na  pewno  zmniejszy  gorączkę.  Nie  jestem  jednak  pewien,  co  sądzić  o  ranie.  Kot mógł  mieć  coś  za
pazurami - jakiś brud, gnijące mięso…

- Cóż, ma dwie możliwości: przeżyje lub umrze. Rób, co możesz.
-  W  tej  chwili  niewiele  mogę  zrobić.  Trochę  za  cienki  ten  łuk,  prawda?  -  ciągnął  dalej,

przyglądając się smukłemu prętowi drzewa w rękach Chareosa.

- To tylko jedna z trzech części. Finn złączy je razem, żeby osiągnąć większą elastyczność.  Czy

wiesz, jaki to gatunek drzewa?

- Nie.
-  Cis.  Dziwne  drzewo.  Kiedy  je  przekroisz,  zobaczysz  dwa  odcienie,  jasny  i  ciemny. Odcień

jasny  jest  sprężysty,  drzewo  ciemne  jest  zgniatalne.  -  Podniósł  kołek  do  góry  i  pokazał Kiallowi.  -
Widzisz? Z jasnego drewna robi się część zewnętrzną, która musi był bardzo elastyczna; ciemne daje
się od wewnątrz, gdzie ulega skurczeniu. Piękne drewno. Będzie z niego wspaniała broń.

- Nie wiedziałem, że jesteś łucznikiem.
- Bo nie jestem, Kiall. Jestem jednak żołnierzem, a żołnierzowi przydaje się znajomość działania

różnych  śmiercionośnych  narzędzi.  Zaczynam  marznąć  i  zgłodniałem.  - Chareos  odłożył  drewno  i
poszedł  do  głównej  izby,  gdzie  Finn  zasnął  już  u  boku  Maggriga,  a Beltzer  leżał  nieruchomo  na
podłodze.  Chareos  przestąpił  przez  olbrzyma  i  dorzucił  drew  do ognia.  Potem  wyjął  z  plecaka
suszone mięso oraz owoce i podzielił się z Kiallem.

- Dzięki, że zgodziłeś się mi pomóc - powiedział cicho Kiall. - To wiele dla mnie znaczy.  Finn

powiedział mi, że jesteś rycerzem.

Chareos uśmiechnął się i usiadł wygodnie na krześle.
- Nie jestem rycerzem, Kiall. Jestem samolubny jak większość ludzi. Robię, co chcę, idę,  gdzie

chcę. Przed nikim nie odpowiadam. I nie dziękuj mi, zanim jej nie uwolnimy.

- Dlaczego zgodziłeś się iść ze mną?
-  Czy  na  każde  pytanie  musi  był  jakaś  odpowiedź?  odparował  Chareos.  -  Może nudziłem  się.

Może dlatego, że moja matka miała także na imię Ravenna. A może dlatego, że  jestem  tajemniczym
księciem, który żyje, szukając rzeczy niemożliwych. - Zamknął oczy i milczał przez chwilę. - A może
sam tego nie wiem - wyszeptał.

Późnym  rankiem  gorączka  opuściła  Maggriga.  Obudził  się  głodny.  Finn  nie  okazał ulgi,  zabrał

swój łuk i kołczan, po czym wraz z Beltzerem i Chareosem wyruszył w śnieg na poszukiwanie drogi

background image

do Doliny Bramy. Kiall pozostał z młodym myśliwym; przygotował śniadanie z mleka i miodu oraz
rozpalił ogień. Potem przysunął krzesło do łóżka Maggriga i przegadali większość przedpołudnia.

Maggrig nie chciał mówić o bitwie pod Bel-azar, opowiedział za to Kiallowi o tym, jak  kiedyś

był  uczniem  w  klasztorze.  Uciekł  stamtąd  w  swoje  szesnaste  urodziny  i  przyłączył się  do  grupy
łuczników z Talgithiru. Spędził z nimi dwa miesiące, zanim wysłano go do fortecy; tam spotkał Finna
i pozostałych.

- Nie jest to najbardziej przyjazny człowiek, jakiego znam - powiedział Kiall.
Maggrig uśmiechnął się.
-  Naucz  się  nie  zważać  na  szorstkie  słowa  i  sądzić  po  czynach.  Gdyby  nie  on,  nie przeżyłbym

Bel-azar. Jest chytry jak lis i ma duszę wojownika. Nawet skała nie jest tak twarda jak Finn. Jednak
nigdy nie przepadał za towarzystwem. Wasza obecność tutaj musi go doprowadzać do szaleństwa.

Kiall rozejrzał się wokół.
-  Jak  ty  to  znosisz?  Mówię  o  życiu  tutaj.  Jesteście  daleko  od  cywilizacji,  a  te  góry  są dzikie  i

niedostępne.

- Finn uważa, że to miasta są dzikie i niedostępne - odparł Maggrig. - To dobre życie. W  lasach

obfitość jeleni i kozic, są też gołębie i króliki oraz mnóstwo korzeni i bulw do gotowania polewki. A
musiałbyś  zobaczył  góry  wiosną,  rozbłysłe  kolorami  pod  niebem  tak błękitnym,  że  wyciska  łzy  z
oczu. Czego więcej można pragnąć?

Kiall  spojrzał  na  młodego  myśliwego  -  na  jego  jasnobłękitne  oczy  i  prawie  idealnie regularne

rysy twarzy. Nic nie odpowiedział. Maggrig napotkał jego spojrzenie i skinął głową porozumieli się
bez słów.

- Opowiedz mi o Ravennie - zachęcił go Maggrig. - Czy jest piękna?
-  O  tak.  Ma  długie  i  ciemne  włosy,  brązowe  oczy.  Jest  długonoga,  a  kiedy  chodzi,  kołysze

biodrami. Jej śmiech przypomina blask słońca po burzy. Znajdę ją, Maggrigu… kiedyś ją znajdę.

- Mam nadzieję, że tak - powiedział myśliwy, wyciągając rękę i klepiąc Kialla po ramieniu  -  i

sądzę, że się nie rozczarujesz. Może już nie być taka, jaką ją pamiętasz. Może też być piękniejsza niż
twoje wspomnienia.

- Wiem. Może być żoną jakiegoś Nadira i mieć stadko dzieciaków przy spódnicy. To nieważne.
- Masz zamiar wychowywać je jak swoje? - zapytał Maggrig. Jego nieodgadniony wyraz  twarzy

sprawił, że Kiall zarumienił się.

- Nie myślałem o tym, ale… tak, jeśli tego będzie sobie życzyła.
- A jeśli będzie chciała, żebyś ją zostawił w spokoju?
- Co przez to rozumiesz?
-  Przykro  mi,  przyjacielu,  to  nie  czas  na  krytykę.  Jednak,  o  ile  wiem,  ta  dama  już  raz cię

odrzuciła. Może to zrobić ponownie. Kobieta zmienia się, kiedy ma dzieci; żyje dla nich. A jeśli ich
ojciec  będzie  je  kochał  -  a  Nadirowie  kochają  swoje  dzieci  -  może  zechce  pozostać z  nim.
Rozważałeś taką możliwość?

- Nie - powiedział Kiall szczerze - ale ile takich możliwości musiałbym rozważyć? Ona może już

nie  żyje  lub  została  sprzedana  do  burdelu.  Może  była  chora  albo  komuś poślubiona.  Jednak
niezależnie  od  sytuacji,  jeśli  tylko  żyje,  będzie  wiedziała,  że  ktoś  się  o  nią troszczy,  troszczy  tak
bardzo, że przyjechał za nią. A to wydaje mi się najważniejsze.

Maggrig pokiwał głową.
-  Co  do  tego  zgadzam  się  z  tobą,  przyjacielu.  Mądrą  głowę  nosisz  na  swoich ramionach.

Odpowiedz mi jednak, jeśli możesz, na takie pytanie: czy ta dama ma inne zalety prócz urody?

- Zalety?

background image

- Czy jest dobra, kochająca, wyrozumiała, czuła?
- Ja… ja nie wiem - przyznał Kiall. - Nigdy o tym nie myślałem.
- Człowiek nie powinien ryzykować życia dla samego piękna, Kiallu, ponieważ piękno przemija.

Równie dobrze mógłbyś ryzykować życie dla kwiatu róży. Pomyśl o tym.

Finn obszedł dokoła opuszczone obozowisko. Śnieg był tu twardo ubity ciężkimi butami, a obok

stały trzy opuszczone szałasy.

- Ilu ludzi? - zapytał Chareos.
- Powiedziałbym, że około siedmiu, może ośmiu. - Jak dawno? - dopytywał się Beltzer.
- Wczoraj. Stąd ruszyli na wschód. Jeśli natknęli się na nasze ślady, doprowadzą ich one  prosto

do chaty.

- Czy jesteś pewien, że to Nadrenowie? - zapytał jeszcze Chareos.
- W tych okolicach nie ma nikogo innego - powiedział Finn. - Trzeba wracać. Maggrig nie nadaje

się do walki, a twój wieśniak to żaden dla nich przeciwnik.

Kiall stał w drzwiach, czując na twarzy ciepłe promienie słońca. Wiszące z dachu długie  sople

ociekały równomiernie wodą. Odwrócił się twarzą do środka chaty.

- Jakie to niezwykłe - powiedział do Maggriga, który kroił sarninę do dużego kotła. - Słońce jest

ciepłe jak w lecie, a lód topnieje.

-  Jeszcze  jesień  -  odpowiedział  Maggrig.  -  Ta  burza  to  tylko  przedsmak  zimy.  Często  je

miewamy. Temperatura spada gwałtownie na kilka dni, a potem jest jak na wiosnę. Za  dzień lub dwa
śnieg zniknie.

Kiall naciągnął buty i podniósł szablę, którą podarował mu Chareos.
- Dokąd idziesz? - zapytał Maggrig. Kiall zaśmiał się.
- Zanim wrócą, chciałbym trochę poćwiczyć. Jak wiesz, nie jestem w tym zbyt dobry.
- Ja też nie. Nigdy nie mogłem opanować tej sztuki.
Maggrig ponownie zajął się rosołem, dodając do niego warzywa oraz szczyptę soli. Powiesiwszy

kocioł  nad  ogniem,  znów  opadł  na  fotel.  Czuł  się  słabo,  miał  mdłości  i  wciąż wirowało  mu  w
głowie.

Kiall  wyszedł  na  zalaną  słońcem  polanę  i  ciął  szablą  powie  -  trze  od  lewej  do  prawej. Niezła

broń,  ostra  klinga,  powleczona  skórą  rękojeść  i  metalowa  osłona  nadgarstka.  Wiele razy,  jako
dziecko jeszcze, wędrował przez las z kijem w garści, udając rycerza - wrogowie padali trupem pod
jego szatańską bronią, zadziwieni niezwykłą zręcznością Kialla. Zważył szablę w dłoni, a następnie
gradem  cięć  i  pchnięć  zaatakował  niewidzialnych  oponentów: trzech,  czterech,  pięciu  zginęło  pod
migoczącą  stalą.  Pot  płynął  strumieniem  po  plecach Kialla,  a  ręka  zaczęła  mu  omdlewać  ze
zmęczenia. Padli kolejni dwaj przeciwnicy. Obrócił się na pięcie, by odparować cios zza pleców… i
jego  szabla  zadzwoniła  o  grot  nadlatującej strzały,  rozszczepiając  jej  drzewce.  Kiall  zamrugał
oczami i spojrzał na leżący na śniegu zniszczony pocisk.

Potem podniósł oczy i zobaczył stojących na skraju lasu Nadrenów. Jeden z nich stał z łukiem w

dłoni i otwartymi ze zdziwienia ustami. W sumie było ich siedmiu - w tym czterech z bandażami na
głowach lub rękach. Wszyscy stali w milczeniu, wpatrując się w szermierza.

Kiall zamarł z przerażenia. Myśli przelatywały mu przez głowę jak błyskawice.
-  To  była  niezła  sztuczka  -  powiedział  jeden  z  przybyszów  -  niski,  krępy  mężczyzna  o

czarnosiwej brodzie. - Nigdy nie widziałem, żeby ktoś przeciął strzałę w locie, i nie wierzyłem, aby
to było możliwe.

Kiall spojrzał jeszcze raz na strzałę i wziął głęboki oddech.
-  Zastanawiałem  się,  kiedy  wreszcie  się  pokażecie  -  powiedział,  dziwiąc  się,  że  zdołał

background image

przemówić tak spokojnym głosem.

- Nie kazałem mu strzelać - powiedział wódz Nadrenów.
- To mnie nie obchodzi - odparł wyniośle Kiall. - Czego tu chcecie?
- Jedzenia. To wszystko.
Zauważył,  że  Nadren  zerknął  na  prawo  od  niego  i  odwrócił  się.  W  drzwiach  chaty  stał teraz

Maggrig, w rękach trzymał napięty łuk. Zapadło ciężkie milczenie. Nadrenowie stali spięci, z rękami
na broni.

Jeden z nich zbliżył się do wodza i szepnął mu coś, czego Kiall nie usłyszał. Wódz skinął głową i

spojrzał na Kialla.

- Jesteś jednym z tych wojowników z miasta. Razem z tobą był tam taki wysoki - zimny jak lód.
- Tak - przyznał Kiall. - Wspaniała bitwa, nieprawdaż?
- Posiekał nas na kawałki. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
- Jest bardzo zręczny - powiedział Kiall - ale ciężki jako nauczyciel dla takich, jak ja.
- On jest twoim Fechmistrzem?
- Tak. Trudno o lepszego.
-  Teraz  widzę,  dlaczego  z  taką  łatwością  przeciąłeś  strzałę  w  locie.  -  Nadren  rozłożył ręce.  -

Jednakże, skoro musimy walczyć lub zginąć z głodu, czas sprawdzić nasze umiejętności.

Ze skórzanej pochwy na biodrze wyjął krótki miecz.
-  Czy  to  rozsądne?  -  zapytał  Kiall.  -  Macie  czterech  rannych.  Wynik  można  raczej przewidzieć.

Poza tym wojownicy winni walczyć o coś bardziej wartościowego niż miska rosołu.

Tamten nie odpowiadał przez chwilę, a potem uśmiechnął się do Kialla.
- Zaprosiłbyś nas do środka? - zapytał spokojnie.
- Oczywiście - odrzekł Kiall. - Naturalnie, na znak dobrej woli, musielibyście zostawić broń  na

zewnątrz.

- Ha! A cóż wam wtedy przeszkodzi zaszlachtować nas wszystkich?
- A co przeszkadza mi zrobić to teraz? - odparował Kiall.
- Zarozumiały z ciebie ptaszek-warknął wódz. - Jednak widziałem cię w akcji i myślę, że masz ku

temu powody.

Ze  szczękiem  wepchnął  miecz  z  powrotem  do  pochwy,  odpiął  klamrę  pasa  i  rzucił broń  na

ziemię. Pozostali poszli za jego przykładem.

- No, gdzie ten rosół?
Kiall także schował broń i gestem zaprosił ich do środka. Maggrig zrobił krok w tył, odsłaniając

wejście. Kiall odetchnął powoli i głęboko, żeby uspokoić nerwy, i poszedł za nimi.

Atmosfera  w  chacie  była  z  początku  dość  napięta.  Maggrig  usiadł  na  łóżku,  wyjął osełkę  i

długimi  pociągnięciami  ostrzył  na  niej  swój  myśliwski  nóż.  Kiall  nalewał  zupę.  Była jeszcze  nie
dogotowana, ale Nadrenowie pochłonęli ją w mgnieniu oka. Jeden z mężczyzn wydawał się słabszy
od  pozostałych.  Miał  zranione  ramię,  a  przez  grubą  warstwę  bandaża sączyła  się  krew.  Kiall
podszedł do niego.

-  Pozwól,  że  to  obejrzę  -  powiedział.  Nadren  nie  protestował,  więc  Kiall  delikatnie odwinął

bandaż. Rozcięta tkanka wywinęła się, rana była zaogniona i spuchnięta. Kiall owinął ją bandażem i
wyjął zioła z plecaka. Znalazłszy te, których potrzebował, podszedł do rannego.

- Co to? - mruknął tamten. - Wygląda jak zielsko.
- Ma wiele nazw - odparł Kiall. - Najczęściej nazywają je Tłusta Kura. Karmią nią kurczęta.
- Nie jestem kurczakiem!
- Goi również ropiejące rany. Wybór należy do ciebie.

background image

- Jesteś także medykiem? - zapytał wódz.
- Wojownik musi znać się na ranach i sposobach ich leczenia - odrzekł Kiall.
-  Zgódź  się  -  powiedział  wódz  i  wojownik  uspokoił  się,  lecz  w  jego  ciemnych, nieruchomych

oczach Kiall widział nienawiść. Młodzieniec nasunął na miejsce oderwany płat ciała, zszył ranę i na
wierzch  położył  wyjęte  z  plecaka  liście.  Maggrig  przyniósł  kawał świeżego  płótna,  którym  Kiall
opatrzył ranę.

Wojownik nie powiedział ani słowa. Poszedł pod ścianę i zwinąwszy się w kłębek, zasnął. Wódz

Nadrenów podszedł do Kialla.

- Nazywam się Chellin - powiedział. - Obszedłeś się z nami dobrze. Dziękuję ci.
- Jestem Kiall.
-  Miałbym  zajęcie  dla  kogoś  takiego  jak  ty.  Jeśli  kiedyś  zawitasz  w  pobliże Środkowych

Szczytów, pytaj o mnie.

-  Będę  o  tym  pamiętał  -  powiedział  Kiall.  Atmosfera  w  pomieszczeniu  złagodniała,  a

Nadrenowie rozluźnili się. Kiall przeganiał żar na palenisku i zjadł trochę rosołu.

Zaproponował posiłek Maggrigowi, który odmownie potrząsnął głową i uśmiechnął się.
Kiedy  popołudniowe  słońce  rozpoczęło  powolną  wędrówkę  ku  zachodnim wierzchołkom,

Chellin  podniósł  swych  ludzi  i  razem  z  Kiallem  wyszedł  na  zewnątrz.  W chwili  gdy  zbierali  broń,
nadeszli Chareos, Beltzer i Finn. Chareos trzymał w dłoni szablę.

Kiall pomachał do nich ręką, a potem obrócił się do Chellina.
- Szczęśliwej drogi - powiedział.
- Tobie także. Cieszę się, że nie było tu lodowego wojownika, kiedy przyszliśmy.
Kiall zachichotał.
- Ja też.
Do Kialla podszedł wojownik, któremu młodzian opatrywał ranę.
- Ból prawie ustąpił - powiedział beznamiętnie. Wyciągnął rękę i wręczył Kiallowi złotego raq.
- To niepotrzebne - powiedział do niego Kiall.
- Przeciwnie - odrzekł tamten. - Nie jestem ci nic dłużny. Następnym razem, kiedy cię zobaczę,

zabiję cię, tak jak ty zabiłeś mojego brata, gdy napadliśmy na gospodę.

Kiedy  odeszli,  Kiall  wrócił  do  chaty.  Już  na  schodkach  usłyszał  śmiech  Chareosa. Maggrig

właśnie zabawiał pozostałych opowieścią o Kiallu - Pogromcy Strzał. Kiall zarumienił się. Chareos
podszedł do niego i poklepał go po ramieniu.

-  Dobrze  się  spisałeś  -  powiedział.  -  Szybko  przemyślałeś  i  opanowałeś  sytuację. Tylko  jak

udało ci się odbić strzałę?

-  To  przypadek.  Nawet  nie  wiedziałem,  że  tam  byli.  Ćwiczyłem  z  szablą  i  odwróciłem się  na

pięcie. Strzała uderzyła o ostrze szabli.

Chareos uśmiechnął się szeroko.
-  Jeszcze  lepiej.  Wojownik  potrzebuje  szczęścia,  Kiall,  a  ci  Nadrenowie  poniosą  w  świat

opowieść  o  twojej  zręczności.  Przyda  ci  się  taka  sława.  W  końcu  wiele  ryzykowałeś! Maggrig
opowiedział mi, jak groziłeś, że w pojedynkę wybijesz ich do nogi. Przejdźmy się trochę.

Fechmistrz razem z młodym wieśniakiem poszli w kierunku odchodzącego blasku słońca.
- Jestem z ciebie zadowolony - powiedział Chareos - ale sądzę, że nadszedł czas, abym  udzielił

ci kilku lekcji. Może wtedy nie będziesz musiał blefować, gdy następnym razem  napotkasz  na  swej
drodze zbrojnych ludzi.

Przez  godzinę  Chareos  pracował  z  młodzieńcem,  pokazując  mu,  jak  trzymać  broń,  jak obracać

nadgarstkiem,  jak  wykonywać  pchnięcia  i  parować  ciosy.  Kiall  okazał  się  pojętnym, obdarzonym

background image

szybkim refleksem uczniem. W przerwie usiedli obaj na zwalonym pniu.

- Umiejętności nabywa się ciężką pracą, Kiall, ale żeby stać się niepokonanym, trzeba znacznie

więcej. Sztuka władania mieczem wymaga magii, którą posiada tylko niewielu. Nie mówię tu o broni
ani o pracy nóg - walkę wygrywasz w myślach. Walczyłem kiedyś z  człowiekiem zręczniejszym ode
mnie,  silniejszym  i  szybszym.  Przegrał  z  powodu  uśmiechu. On  pchnął,  ja  odparowałem,  a  kiedy
nasze  miecze  się  zwarły,  uśmiechnąłem  się  do  niego. Zdenerwował  się,  może  pomyślał,  że  z  niego
drwię. Natarł na mnie z wściekłością i zabiłem go… tak po prostu. Nigdy nie pozwól, by zapanował
nad tobą gniew, uraza lub strach. Łatwo takiej rady udzielać, trudniej się do niej dostosować. Ludzie
będą  cię  obrażać,  wyśmiewać  i wykpiwać.  To  jednak  tylko  dźwięki,  Kiallu.  Będą  ranili  ludzi,
których  kochasz.  Będą  robili wszystko,  aby  cię  rozgniewać  lub  rozczulić.  Jednak  tylko  w  jeden
sposób możesz zadać im ból - zwyciężając. A żeby tego dokonać, musisz zachować spokój. Chodźmy
teraz jeść, jeżeli Nadrenowie coś dla nas zostawili.

Chareos  siedział  pod  rozgwieżdżonym  niebem,  na  ramionach  miał  luźno  zarzucony płaszcz,  a

chłodny,  nocny  wiatr  dmuchał  mu  w  twarz.  W  chacie  zapadła  już  głęboka  cisza, przerywana  tylko
miarowym  chrapaniem  Beltzera.  Biała  sowa  wzbiła  się  w  niebo  i zanurkowała.  Chareos  nie
dostrzegł  ani  jej  ofiary,  ani  miejsca  mordu.  Z  poszycia  wyskoczył lis  i  nie  zwracając  uwagi  na
człowieka, przebiegł przez śnieg.

Chareos  pogrążył  się  we  wspomnieniach  dni  młodości,  czasów  sławy  i  chwały,  nocy pełnych

rozpaczy i czarnej melancholii. I cóż osiągnąłeś, zapytywał siebie? Zaiste, cóż można było osiągnąć?
Przypomniał sobie rozstanie z rodzicami i długą, zimną podróż, która po nim nastąpiła; tak trudną dla
małego  chłopca.  Odepchnął  od  siebie  te  strzępy  wspomnień.  Wiek chłopięcy  spędzony  w  Nowym
Gulgothirze zapamiętał jako czas samotności - mimo przyjaźni i wsparcia Attalisa, jego Fechmistrza i
opiekuna.  Chareos  nigdy  nie  czuł  się  swobodnie  wśród rówieśników,  a  co  gorsza,  nie  potrafił  się
przyzwyczaić  do  dziwnego  stylu  życia  arystokracji Gothiru.  Dopiero  wyruszywszy  w  podróż  na
północ, zrozumiał ich. Mijali właśnie wioskę przytuloną do zbocza góry. Ponad osadą zwieszał się
przerażający nawis głazów i kamieni.

- Wygląda niebezpiecznie - zauważył Chareos, a Attalis skinął głową.
- Pewnego dnia runie - powiedział. - Niewielu z nich przeżyje.
- Dlaczego więc mieszkają tutaj?
- Bo zawsze tak było, chłopcze. Po pewnym czasie przestali zauważać niebezpieczeństwo. Strach

panuje nad tobą, dopóki się z nim nie oswoisz, potem traci swą moc.

Właśnie  tak  postępowali  Gothirowie,  od  zawsze  żyjący  pod  groźbą  nadyryjskiej inwazji,  której

nie  mogli  zapobiec.  Arystokracja  wydawała  nie  kończące  się  uczty,  bankiety,  bale  i  korzystała  z
różnych  innych  uciech:  utrzymywano  symboliczną  armię  do  obsadzania murów  Bel-azar.  Chareos
dorastał  w  tych  czasach  apatii  i  ustawicznego  świętowania.  Będąc, dzięki  naukom  Attalisa,
doskonałym  szermierzem,  otrzymał  przydział  do  Kawalerii  - elitarnego  oddziału  stworzonego  przez
samego  Lorda  Regenta.  Z  zakłopotaniem  wspominał teraz  swą  dumę,  gdy  wręczono  mu  płaszcz  i
srebrną  szablę.  Stał  przed  galeryjką,  razem  z dwustu  innymi  młodzieńcami,  nie  odrywając  oczu  od
Lorda Regenta, siedzącego na hebanowym tronie. Czuł się mężczyzną, do którego uśmiechnął się los.

Dwa  tygodnie  później  jego  świat  legł  w  gruzach. Attalis,  dumny  jak  zawsze,  wdał  się w  jakiś

nieistotny  spór  z  faworytem  Lorda  Regenta,  Targonem.  Dyskusja  przerodziła  się  w krwawą  bójkę,
której  skutkiem  było  publiczne  wyzwanie  starca  na  pojedynek.  Walka  odbyła  się  na  królewskim
dworze. Nie trwała długo. Chareos, wysłany na patrol, dowiedział się o niej dwa dni później. Attalis
padł  na  kolana  przebity  pchnięciem  w  ramię,  a  jego  broń  ze szczękiem  uderzyła  o  kamienną
posadzkę. Wtedy Targon doskoczył do niego i bocznym cięciem rozciął starcowi krtań.

background image

Chareos poprosił o okolicznościowy urlop dla przygotowania pochówku i otrzymał go. Za swoje

mizerne  oszczędności  i  po  zaciągnięciu  długu  na  poczet  przyszłorocznej  pensji, zakupił  kawałek
ziemi, marmurowy sarkofag oraz posąg na grób. Wykonawszy to zadanie, odszukał Targona. O głowę
wyższy  od  Chareosa,  smukły  jak  trzcina  szermierz  był  szybki  i pewien  swych  umiejętności.  Jak
poprzednio, pojedynek odbył się na królewskim dworze.

Targon obdarzył Chareosa szyderczym uśmiechem.
- Mam nadzieję, że dostarczysz nam więcej rozrywki niż tamten starzec - powiedział. Chareos nie

odezwał  się.  Wbił  czarne  oczy  w  smagłą  twarz  przeciwnika  i  dobył  pożyczonego na  tę  okazję
rapiera. - Boisz się, chłopcze? - zapytał Targon.

- I powinieneś się bać.
Lord  Regent  podniósł  rękę,  a  obaj  mężczyźni  prezentowali  broń.  Pojedynek  rozpoczął się

gwałtowną  serią  pchnięć,  zastaw  i  ripost.  W  ciągu  kilku  sekund  Chareos  zrozumiał,  że przeciwnik
przewyższa  go  klasą.  Jednak  zachował  spokój  -  zrodzony  z  przekonania,  że niezależnie  od  wyniku
spotkania,  zatopi  ostrze  w  ciele  przeciwnika.  Przesuwali  się  tam  i  z powrotem  po  dziedzińcu,  a
ostrza  ich  mieczy  migotały  w  blasku  porannego  słońca. Trzykrotnie  broń  przeciwnika  zadrasnęła
Chareosa - dwa razy w ra - mię i raz w policzek. Cienka strużka krwi spływała mu aż do podbródka.
Jednak  Targon  bezskutecznie  usiłował znaleźć  lukę  w  jego  obronie,  aby  zadać  śmiertelny  cios.
Tracąc  cierpliwość,  zaatakował jeszcze  gwałtowniej,  lecz  jego  młody  przeciwnik  blokował  każdy
cios.

Odstąpili od siebie, pot zalewał im twarze.
- Nie spieszno ci umierać - zauważył Targon. Chareos uśmiechnął się.
- Władasz rapierem jak nadyryjska kobieta - powiedział. Targon poczerwieniał i runął do ataku.

Chareos  zablokował  cios,  wygiął  nadgarstek  i  wbił  rapier  głęboko  w  prawe  ramię Targona,
przecinając mięśnie, rozrywając więzadła i ścięgna. Targon wypuścił z rąk rapier i po raz pierwszy
strach zagościł w jego jasnych oczach. Przez kilka sekund Chareos stał nieruchomo, przyglądając się
przeciwnikowi, a potem jego rapier z sykiem przeciął powietrze i rozpłatał krtań Targona.

Szermierz  Lorda  Regenta  zatoczył  się  w  tył,  podnosząc  ręce  do  gardła.  Krew zabulgotała  mu

między palcami i osunął się na kolana. Chareos podszedł do niego i oparł but o pierś umierającego.
Jednym  pogardliwym  pchnięciem  przewrócił  Targona  na  plecy.  Widzowie  obserwowali  scenę  w
milczeniu, a potem Lord Regent przywołał Chareosa, podczas gdy paziowie doskoczyli do Targona,
próbując zatamować krwotok.

- Odebrałeś mu nie tylko życie, ale i godność - powiedział Lord Regent.
- Gdybym mógł, milordzie, powędrowałbym za nim do Piekieł i zniszczyłbym również jego duszę

- odpowiedział Chareos.

Tego popołudnia Chareos stanął samotnie nad grobem Attalisa.
- Jesteś pomszczony, przyjacielu - powiedział. - Umarł tak samo jak ty. Nie wiem, czy  ma to dla

ciebie  jakieś  znaczenie.  Pamiętałem  jednak  o  twoich  naukach  i  nie  pozwoliłem,  by kierowała  mną
nienawiść. Myślę, że byłbyś z tego dumny. - Przez chwilę milczał i w oczach stanęły mu łzy. - Byłeś
mi  ojcem,  Attalisie.  Nigdy  nie  powiedziałem  ci,  jak  wiele  dla  mnie znaczyłeś,  i  nigdy  nie
podziękowałem  ci  za  twoją  przyjaźń  i  towarzystwo.  Czynię  to  teraz. Spoczywaj  w  pokoju,
przyjacielu.

Ćwierć  wieku  później,  siedząc  przed  chatą  Finna,  Chareos-Fechmistrz  ponownie opłakiwał

starca, utratę nadziei i ruinę swych marzeń.

Attalis  marzył,  że  pewnego  dnia  wrócą  do  domu  i  odbudują  wszystko,  co  zostało zniszczone.

Utraciwszy starego, Chareos na zimno przemyślał to marzenie i bez skrupułów zrezygnował zeń.

background image

Teraz otarł oczy połą płaszcza.
-  Co  pomyślałbyś  o  tej  wyprawie,  Attalisie?  -  szepnął.  Wyprawa  po  córkę  świniarza?  Tak,

prawie słyszę twój śmiech.

Wstał  i  wszedł  do  chaty,  gdzie  na  palenisku  dogasał  już  ogień,  było  ciepło  i  przytulnie. Kiall  i

Beltzer  spali  tuż  przy  ognisku,  a  Maggrig,  pogrążony  w  głębokim  śnie,  na  wielkim łożu  pod
przeciwległą  ścianą.  Z  drugiej  izby  sączył  się  strumień  światła.  Chareos  przeszedł cicho  przez
pierwszy  pokój  i  zajrzał  tam.  Przy  warsztacie  siedział  Finn  i  niespiesznie przycinał  pióra  na  nowe
strzały.

- Nie mogłem zasnąć - powiedział Chareos, siadając naprzeciw czarnobrodego myśliwego.
Finn opuścił nogi na podłogę i przetarł oczy.
- Ani ja. Co się z nami stało?
Chareos  wzruszył  ramionami.  W  świetle  pochodni  Finn  wyglądał  znacznie  starzej, jakby  jego

twarz była wyrzeźbiona z tekowego drewna. Na szyi i pod oczami kładły mu się głębokie cienie, a w
gęstej brodzie połyskiwały srebrne pasma.

- Ty chyba znalazłeś spokój, przyjacielu - powiedział Chareos. - Tutaj, wysoko w  górach,  masz

więcej swobody i przestrzeni niż królowie.

- Nieciekawe to życie dla chłopca, chociaż nigdy się nie skarży.
-  Ten  chłopiec  ma  już  trzydzieści  sześć  lat.  Jeśli  nie  podoba  mu  się  takie  życie,  to  jest na  tyle

dorosły, i na tyle mężczyzną, aby powiedział to głośno.

- Być może - powiedział Finn bez przekonania. - Może jednak nadszedł już czas, by ruszyć dalej.
- Nigdzie nie znajdziesz piękniejszego miejsca, Finn.
- Wiem - mruknął myśliwy - ale chodzi tu jeszcze o coś innego. Nie jestem już młody,  Chareosie,

czuję się staro. Zimą bolą mnie kości, wzrok też już nie ten, co kiedyś. Pewnego dnia umrę. Nie chcę
zostawiać  go…  Maggriga…  samego  w  tej  głuszy.  Niezbyt  kocham  ludzi  - ich  pokrętne  móżdżki,
kiepskie maniery, wieczne szukanie okazji do kradzieży, kłamstwa i obmowy. Może to tylko ja tak ich
widzę. Maggrig, ten sobie daje z nimi radę, lubi ich towarzystwo. Czas, by przypomniał sobie, jak żył
wśród nich.

- Rozważ to jeszcze - poradził Chareos. - Jesteś tutaj szczęśliwy.
-  Byłem.  Nic  jednak  nie  trwa  wiecznie,  Fechmistrzu.  Ani  życie,  ani  miłość,  ani marzenia.

Uważam,  że  doświadczyłem  wszystkich  trzech  w  ilości  większej,  niż  przypada przeciętnemu
człowiekowi. Jestem naprawdę rad.

- Cóż więc zrobisz?
Finn podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Chareosa.
- Nigdy nie miałem wielu przyjaciół. Chyba nigdy ich nie potrzebowałem. Jednak ty, i ten opasły

wieprz,  jesteście  moją  najbliższą  rodziną.  Dlatego  pójdziemy  z  wami,  jeśli  nas weźmiecie,
oczywiście.

- Nie musisz o to pytać, Finn.
-  Dobrze  -  powiedział  Finn,  wstając.  -  Zdjąłeś  mi  ciężar  z  serca.  Może  nawet znajdziemy  tę

dziewczynę. Kto wie?

Tsudai  bez  większego  zainteresowania  przyglądał  się  aukcji.  Nie  gustował  w  tych kobietach

Gothirów o bladej skórze, zimnych, niebieskich oczach i wielkich krowich piersiach.  Odwrócił  się
od okna i spojrzał na ciemnowłosą kobietę, siedzącą na przykrytej atłasem otomanie. Oto prawdziwa
nadyryjska piękność.

Pierwszy raz zobaczył ją, gdy Tenaka Khan przywiózł ją do Ulrickham. Miała wtedy czternaście

lat,  złotą  cerę  i  dumne  spojrzenie.  Tsudai  zawsze  uważał,  że  dumne  kobiety  to przekleństwo,  i

background image

zapragnął potraktować ją pejczem, zobaczyć, jak wije się u jego stóp. Nawet teraz  to  wspomnienie
wywołało przypływ podniecenia.

Podszedł  do  otomany  i  usiadł  przy  kobiecie.  Kiedy  z  nikłym  uśmiechem  odsunęła  się od  niego,

poczerwieniał, ale opanował złość.

- Twój brat, Jungir, przesyła ci pozdrowienia. Ma nadzieję, że cieszysz się dobrym  zdrowiem  -

powiedział Tsudai. Potwierdzę, ponieważ jesteś piękna jak nigdy, Tanaki.

- A dlaczego nie miałabym być zdrowa? - zapytała. Czyż Jungir nie przysłał mnie na  to odludzie,

żebym odetchnęła świeżym powietrzem?

- Zrobił to dla twego bezpieczeństwa, Księżniczko. Słyszał pogłoski o spisku i lękał się o twoje

życie.

Roześmiała  się  na  te  słowa,  a  melodyjny  śmiech  nie  złagodził  podniecenia  Tsudai.  Ich oczy

spotkały się i po raz pierwszy wydało mu się, że dostrzegł w jej spojrzeniu odrobinę ciepła.

- Po co bawimy się w te głupie gierki, Tsudai? Nie ma tu nikogo prócz nas dwojga, a my wiemy,

dlaczego mój brat wysłał mnie tutaj. Wymordował swoich własnych braci, a zapewne  także  i  ojca.
Co go powstrzymuje przed zamordowaniem siostry? Powiem ci co. Jestem jedyną nadzieją Nadirów
na  dziedzica  tronu.  Mimo  całej  swojej  sprawności  w obchodzeniu  się  z  bronią  i  końmi,  Jungir  jest
bezpłodny.

Tsudai zbladł.
- Nie wolno ci tak mówić! Gdybym powtórzył twe słowa Khanowi…
- Nawet ty nie odważyłbyś się powiedzieć tego głośno, choćby jako cytat. A jaki jest  prawdziwy

powód twego tutaj przyjazdu, Tsudai?

Przełknął  gniew,  niewygodnie  mu  było  siedzieć  w  pełnej  zbroi  należnej  jego  wysokiej randze.

Sięgnął do sprzączki na plecach przytrzymującej napierśnik.

- Nie rozbieraj się - zadrwiła z niego. - To nie przystoi.
-  Nie  przystoi?  Cóż  ty  wiesz  o  tym,  co  przystoi,  a  co  nie?  Ty,  która  chełpisz  się  długą  listą

barbarzyńskich kochanków na jedną noc. Nie jest to postępowanie godne księżniczki krwi.

Tanaki wstała i wyciągnęła ręce nad głową, podkreślając w ten sposób swą smukłą, gibką figurę.

Krótka, jedwabna tunika uniosła się w górę, ukazując gładkie, złote uda.

-  Robisz  to,  żeby  mnie  rozpalić  -  warknął  Tsudai,  wstając,  świadom  ogarniającej  go fali

podniecenia.

- Nawet wulkan nie zdołałby tego dokonać - powiedziała.
-  Po  raz  ostatni  proszę,  powiedz,  dlaczego  tu  jesteś?  Głęboko  zajrzał  w  jej  fiołkowe oczy,  z

trudem tłumiąc pragnienie, by ją uderzyć, powalić pięścią i zmusić, by padła przed nim na kolana.

- Twój brat chce tylko się dowiedzieć, czy masz się dobrze - powiedział Tsudai. - Czy  tak trudno

to zrozumieć? Zaśmiała się i ten dźwięk podrażnił jego uczucia jak żądła os.

-  Czy  mam  się  dobrze?  Jaki  on  słodki!  Widziałam,  jak  twój  adiutant  oglądał  nowe niewolnice.

Czyżby  wielki  wojownik,  Tsudai,  pełnił  teraz  rolę  stręczyciela?  Czy  podobały  ci się  któreś  z  nich,
Tsudai?

- Żadna, chociaż jest wśród nich jedna czy dwie, które mogą być odpowiednie. Mylisz się jednak

co  do  mnie,  Tanaki.  Przyjechałem  tutaj,  żeby  z  tobą  porozmawiać.  Wiem,  jak  niebezpieczne  jest
twoje położenie. Zdajesz sobie sprawę, że w każdej chwili twoja śmierć może okazać się konieczna.
Przed czterema laty miałaś szansę zostać moją żoną. Teraz jeszcze raz daję ci tę szansę. Zgódź się i
będziesz bezpieczna.

Przysunęła  się  bliżej  i  owiał  go  zapach  jej  perfum.  Podniosła  ramiona,  położyła  ręce na  jego

barkach i zajrzała w jego ciemne, skośne oczy.

background image

- Bezpieczna? Z tobą? Pamiętam, jak poprosiłeś mnie o rękę. Rozważyłam twoją ofertę z należytą

powagą.  Wysłałam  szpiegów  do  twego  pałacu,  Tsudai.  Wszystkie  twoje  kobiety  noszą  blizny  od
bicza.  Wiem,  czego  pragniesz  -  powiedziała  ochrypłym  szeptem  - lecz  nigdy  tego  nie  dostaniesz!  -
Nagle roześmiała się znowu i zrobiła krok do tyłu. Jego ręka wystrzeliła do przodu. Uchyliła się poza
jej zasięg, a potem znów się zbliżyła. Tsudai zesztywniał, czując na szyi ostrze sztyletu. - Mogłabym
cię w tej chwili zabić - powiedziała.

Teraz on z kolei roześmiał się i odsunął od siebie jej rękę.
- Jednak nadal chcesz żyć, prawda? Napad na mnie byłby twoją zgubą. Podałem ci pomocną dłoń,

Tanaki. A teraz poczekam. Gdy nadejdzie twoja godzina, to Tsudai przywiezie  ci tę wiadomość. To
do Tsudai będziesz kierować swe błagania, l powiem ci już teraz, że żadne prośby mnie nie wzruszą.
Kiedy spotkamy się ponownie, nie będziesz już taka dumna.

Wojownik  odwrócił  się  na  pięcie  i  wymaszerował  z  komnaty.  Tanaki  schowała  sztylet  i  nalała

sobie kielich wina.

Głupio postąpiła, wzbudzając gniew Tsudai. Jako najbliższy doradca Jungir Khana był osobą,  o

której przyjaźń należało zabiegać. Było jednak w tym człowieku coś, jakiś wewnętrzny chłód, jakaś
podłość, której nie mogła znieść. Jej ojciec, Tenaka, nie ufał mu.

- Nie mam nic przeciwko człowiekowi, który trzyma w ryzach swoją służbę - powiedział Tenaka

do córki - lecz nie ma u mnie miejsca dla nikogo, kto potrzebuje bata, zbliżając się do kobiety.

Tanaki przełknęła ślinę, przypominając sobie ojca, jego ciepłe fioletowe oczy i przypominający

promień  zorzy  uśmiech  czuły,  uspokajający.  Ścisnęło  ją  w  żołądku,  a  do  oczu  nabiegły  łzy.  Jak  to
możliwe, że umarł? Jak to możliwe, że ten największy na świecie człowiek nie żyje?

Zamrugała  oczami,  odganiając  łzy,  i  podeszła  do  okna,  za  którym  odbywała  się aukcja.  Którą  z

kobiet wybierze Tsudai? Rzadko współczuła którejkolwiek z niewolnic, ale dzisiaj…

Zobaczyła,  jak  wywlekają  na  podium  ciemnowłosą,  młodą  kobietę  i  obdzierają  ją  z żółtej

sukienki.  Miała  dobrą  figurę  i  niezbyt  duże  piersi.  Tanaki  przeniosła  wzrok  na  licytatora Tsudai  i
zobaczyła, że podnosi rękę.

Nie był jedynym chętnym, ale i tak kobieta została sprzedana nadyryjskiemu generałowi.
- Bądź ostrożna, dziewczyno - szepnęła Tanaki. - Od tego zależy twoje życie.
ROZDZIAŁ 5
Osłabienie  Maggriga  spowodowane  gorączką  trwało  jeszcze  pięć  dni,  podczas  których Chareos

uczył Kialla podstaw szermierki. Beltzer, w niezmiennie złym nastroju, odbywał samotne  wędrówki
po lesistych zboczach. Finn spędzał większość czasu w warsztacie, wykańczając nowy łuk.

Otaczający chatę śnieg prawie zniknął, a słońce ogrzewało góry promieniami tak ciepłymi jak w

lecie.

Rankiem  szóstego  dnia,  gdy  poszukiwacze  rozpoczęli  przygotowania  do  drogi  w stronę  doliny

Bramy  Wrzasków,  Finn  wezwał  Beltzera  do  warsztatu.  Pozostali  otoczyli  ich  kołem,  a  myśliwy
wyciągnął ze schowka pod ławą dębową skrzynię z miedzianymi okuciami. Finn otworzył skrzynię i
wyjął z niej podłużny przedmiot, owinięty w naoliwione skóry. Położył go na ławie, po czym rozciął
myśliwskim nożem rzemienie. Skinął na Beltzera.

- To twoje. Bierz.
Olbrzym  odwinął  skóry  i  oczom  wszystkich  ukazał  się  lśniący,  obosieczny  topór.  Stylisko  i

uchwyt miały długość męskiej ręki - wykonane z dębu nasączonego żywicą i wzmocnione  srebrnym
drutem.  Ostrza  topora  -  półokrągłe  i  ostre  -  były  ozdobione  runicznymi znakami  wytrawionymi
kwasem i inkrustowanymi srebrem. Dłoń Beltzera zacisnęła się na broni. Podniósł topór.

-  Miło  mieć  go  z  powrotem  -  powiedział  i  nie  dodając  ani  słowa,  długim  krokiem opuścił

background image

warsztat.

- Głupi, niewdzięczny wieprz! - zagrzmiał Maggrig. Nawet ci nie podziękował.
Finn wzruszył ramionami i uśmiechnął się, co mu się rzadko zdarzało.
- Wystarczy mi, że ją ma - powiedział.
- Kosztowała cię przecież majątek. Przez dwa lata nie mieliśmy soli i prawie niczego innego.
- Zapomnij o rym. To już przeszłość.
Chareos zbliżył się do Finna i położył mu rękę na ramieniu.
- To bardzo szlachetne. Bez tego topora nie był w pełni sobą. Sprzedał go w czasie, gdy  pił  na

umór w Talgithirze, i nigdy nie dowiedział się, co się z nim stało.

- Wiem. Ruszajmy w drogę.
Podróż  do  Doliny  trwała  trzy  dni.  Nie  natrafili  na  żadne  ślady  Nadrenów  i  tylko  raz, daleko  na

południu,  dostrzegli  samotnego  jeźdźca.  Powietrze  było  tutaj  dość  rozrzedzone, więc  mało
rozmawiali ze sobą. Wieczorami siadywali przy ognisku, ale chodzili spać wcześnie,  a  wstawali  o
świcie.

Dla Kialla był to dziwny czas. Czas przygody - pełen obietnic. Tymczasem ci ludzie, towarzysze

z czasu wojny, prawie się nie odzywali. Przerywali milczenie tylko po to, aby pogadać  o  pogodzie
lub przygotowaniu jedzenia. Ani razu nie wspomnieli o Nadirach, Bramie czy wyprawie. A gdy Kiall
próbował poruszać te tematy, zbywali go wzruszeniem ramion.

Sama Brama rozczarowała Kialla. Przypominała kilkanaście innych, spotkanych po drodze, a jej

pokryte  sosnowym  drzewem  skrzydła  otwierały  się  na  głęboką  rozpadlinę  w skalnej  ścianie.  Przed
nią  rozpościerała  się  łąka,  a  u  podnóża  wił  się  strumień.  Po  łagodnych wzgórzach  spacerowały
jelenie, a opodal pasły się owce i kozy.

Finn i Maggrig wybrali miejsce na obozowisko, zdjęli plecaki i wyruszyli, żeby upolować coś na

kolację. Chareos wszedł na pobliskie wzgórze i rozglądał się po okolicy, a Beltzer rozpalił ognisko i
usiadł, obserwując tańczące płomienie.

Kiall zajął miejsce naprzeciw łysego olbrzyma.
- To piękny topór - powiedział.
-  Najlepszy  -  mruknął  Beltzer.  -  Ludzie  mówią,  że  Druss-Legenda  miał  topór pochodzący  z

czasów  Starszych,  który  nigdy  nie  rdzewiał  i  nigdy  się  nie  stępił.  Nie  wierzę jednak,  aby  był  on
lepszy od tego.

- Miałeś go w Bel-azar?
Beltzer podniósł wzrok, wbił w Kiałla swe małe, okrągłe oczka.
- Dlaczego to miejsce tak cię fascynuje? Nie było cię tam, nie masz pojęcia, jak tam było.
-  Na  pewno  wspaniale.  Przecież  to  część  naszej  historii  powiedział  Kiall.  -  Garstka przeciwko

potędze. Czas bohaterów.

- Raczej czas tych, co umieją przetrwać. Wielu dobrych ludzi zginęło tam już pierwszego dnia, a

wielu  tchórzy  wytrwało  prawie  do  ostatka.  Byli  tam  złodzieje,  mordercy  i gwałciciele.  Unosił  się
smród  rozpłatanych  brzuchów  i  rozciętych  wnętrzności.  Słychać  było jęki,  błagania  i  łkanie.  Nic
dobrego nie działo się w Bel-azar. Nic.

- Jednak zwyciężyliście - upierał się Kiall. - Czczono was w całym kraju.
-  O  tak,  to  było  dobre.  Mówię  o  chwale.  Parady  i  bankiety,  no  i  kobiety.  Nigdy  przedtem  nie

miałem  tylu  kobiet.  Młodych  i  starych,  grubych  i  chudych.  Nie  mogły  się  wprost doczekać,  żeby
rozłożyć nogi dla bohatera z Bel-azar. To, co działo się potem było naprawdę  wspaniałe. Na bogów,
oddałbym duszę za jakiś trunek!

- Czy Chareos czuje tak samo? Myślę o Bel-azar. Beltzer zachichotał.

background image

- On myśli, że ja nie wiem… ale wiem. Fechmistrz miał kiedyś żonę - powiedział, wykręcając w

bok głowę, żeby sprawdzić, czy Chareos jest wciąż na szczycie wzgórza. - Bogowie, jaka ona była
piękna.  Ciemne  włosy,  które  lśniły  jak  naoliwione  i  niebiańskie  ciało. Miała  na  imię  Tura.  Była
córką kupca, którego cieszyło to, że pozbył się kłopotu! W każdym razie Chareos wziął ją od niego i
zbudował dla niej dom. Ładny. Z dużym ogrodem. Po jakichś czterech miesiącach małżeństwa wzięła
sobie  pierwszego  kochanka.  Był  zwiadowcą w  Kawalerii  -  po  prostu  pierwszym  z  wielu,  którzy
dokazywali  w  łożu  zbudowanym  przez Chareosa. A on - ten Fechmistrz, najstraszliwszy wojownik,
jakiego  widziałem  -  nic  nie wiedział.  Kupował  jej  prezenty,  wciąż  o  niej  mówił.  My  wszyscy
wiedzieliśmy.  Nagle  odkrył prawdę… nie wiem jak. Było to tuż przed Bel-azar. Człowieku, jak on
się  starał  zginąć! Bardziej niż ktokolwiek inny. Los - jak zawsze - okazał się przewrotną suką. Nikt
nie zdołał go zabić. Nosił przy sobie krótki miecz i sztylet i chronił go jakiś czar. Zważ, że miał mnie
u swego boku, a mnie nie tak łatwo zabić. Kiedy Nadirowie odjechali, był niepocieszony.

Kiall nic nie powiedział, zapatrzył się tylko w ogień, zatopiony w myślach.
- Zaskoczyłem cię, chłopcze? - spytał Beltzer. - Cóż, życie jest pełne niespodzianek. Jest  chore.

Nie było lepszego męża od niego. Bogowie, jak on ją kochał! Czy wiesz, jak skończyła?

Kiall potrząsnął przecząco głową.
-  Została  dziwką  w  Nowym  Gulgothirze.  Fechmistrz  nie  wie,  ale  widziałem  ją  tam. Uprawiała

swój  proceder  w  dokach.  Za  dwa  miedziaki.  -  Beltzer  roześmiał  się.  -  Nie  miała dwóch  przednich
zębów i nie była już taka piękna. Wtedy ją posiadłem. Dwa miedziaki. W alejce. Błagała, żebym ją
ze sobą zabrał. Zrobiłaby dla mnie wszystko. Mówiła, że nie ma przyjaciół ani dachu nad głową.

- Co się z nią później stało?
- Rzuciła się do wody w dokach i utonęła. Znaleziono jej ciało pływające pośród odpadków.
- Dlaczego jej nienawidziłeś? - zapytał Kiall. - Tobie nic przecież nie zrobiła.
-  Nienawidziłem  jej?  Myślę,  że  tak.  Powiem  ci  dlaczego.  Ponieważ  przez  cały  czas, gdy

przyprawiała rogi Chareosowi, nigdy nie chciała tego zrobić ze mną. Gardziła mną.

- Czy przyjąłbyś jej propozycję?
- Oczywiście. Mówiłem ci, że była piękna.
Kiall spojrzał w twarz Beltzera i przypomniał sobie pieśń o Bel-azar. Po chwili odwrócił oczy i

dorzucił drew do ognia.

- Nie chcesz już rozmawiać, młody Kiallu? - zapytał Beltzer.
-  Niektórych  rzeczy  lepiej  nigdy  nie  usłyszeć  -  odpowiedział  wieśniak.  -  Żałuję,  że  mi

powiedziałeś.

- Życie dziwki rzadko jest miłą dla ucha historią.
-  Tak,  chyba  masz  rację.  Nie  myślałem  jednak  o  niej,  lecz  0  tobie.  Twoja  historia  jest  równie

odrażająca.

Kiall  wstał  i  odszedł  od  ogniska.  Słońce  zachodziło  już  i  wydłużało  cienie.  Odnalazł Chareosa

siedzącego  na  przewróconym  drzewie,  wpatrzonego  w  zachodzące  słońce.  Niebo płonęło,  nad
górami powiewały czerwone sztandary.

- Pięknie - powiedział Kiall. - Zawsze lubiłem zachody słońca.
- Jesteś romantykiem - stwierdził Chareos.
- Czy to źle?
-  Nie,  to  najlepszy  sposób  na  życie.  Kiedyś  też  taki  byłem  1  wtedy  byłem najszczęśliwszy.  -

Chareos wstał i rozprostował plecy. - Zachowaj swoje marzenia, Kiall. Są ważniejsze, niż myślisz.

- Dobrze. Czy lubisz Beltzera?
Chareos  roześmiał  się  głośno,  a  jego  śmiech,  głęboki,  pełen  szczerego  rozbawienia, odbił  się

background image

echem po całej dolinie.

- Nikt nie lubi Beltzera - powiedział. - A najmniej on sam.
- Dlaczego więc pozwalacie mu być z wami? Dlaczego Finn odkupił jego topór?
- Ty jesteś marzycielem, Kiall. Ty mi powiedz.
- Nie wiem. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Jest taki ordynarny, wyraża się tak grubiańsko i w

ogóle nie rozumie, co to przyjaźń czy lojalność.

Chareos pokiwał głową.
-  Nie  sądź  go  po  jego  słowach,  przyjacielu.  Gdybym  stał  tu  samotnie,  otoczony  przez setkę

Nadirów, i zawołał jego imię, przybiegłby natychmiast. To samo zrobiłby dla Finna czy Maggriga.

- Trudno mi w to uwierzyć - powiedział Kiall.
- Miejmy nadzieję, że nigdy nie zobaczysz tego na własne oczy.
O  świcie  następnego  dnia  poszukiwacze  zagłębili  się  w  sosnowy  las  na  północy, podążając

jelenią  ścieżką,  która  zbiegała  do  płytkiego  strumienia.  Przeszli  go  i  wspięli  się  na strome,  lecz
niewysokie  zbocze,  wychodząc  na  znajdującą  się  tuż  za  nim  polanę.  Nagle zerwał  się  wiatr,  a
powietrze wokół rozdarły niesamowite, piskliwe jęki. Finn i Maggrig zeskoczyli w bok ze ścieżki i
zniknęli wśród poszycia. Beltzer wyjął z wiszącej u pasa pochwy topór, splunął w dłonie i zastygł w
oczekiwaniu. Chareos również znieruchomiał, położywszy dłoń na rękojeści szabli.

Kiall  zadrżał  i  z  trudem  powstrzymał  niepohamowaną  chęć,  by  odwrócić  się  i  uciec  ile sił  w

nogach. Jęk powtórzył się przeciągłe wycie, mrożące krew w żyłach. Chareos ruszył naprzód, Beltzer
za nim. Czując, że pot zalewa mu oczy, Kiall nie był w stanie zrobić ani kroku. W końcu nabrał tchu
w piersi i poszedł za nimi.

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

Pośrodku  polany,  około  pięćdziesięciu  kroków  dalej,  stała  wielka  kamienna  budowla, a  przed

nią,  zatknięte  na  ozdobionych  piórami  i  kolorowymi  kamykami  włóczniach,  tkwiły dwie  odrąbane
głowy.

Kiall  nie  mógł  oderwać  oczu  od  ich  skurczonych  twarzy.  Oczodoły  ziały  pustką,  lecz usta

poruszały się z każdym jękiem. W polu widzenia znowu pojawili się Maggrig i Finn.

- Nie możemy ich uciszyć? - syknął Beltzer, a Chareos potakująco skinął głową. Podszedł szybko

do pierwszej włóczni i sięgnął ręką za rozszczepioną czaszkę. Jęk natychmiast ucichł.

Chareos  podniósł  głowę  i  położył  ją  na  ziemi,  a  potem  powtórzył  tę  czynność  z  drugą czaszką.

Wszystko  ucichło  z  wyjątkiem  podmuchów  wiatru.  Nadeszli  pozostali  wędrowcy. Chareos
przykucnął, podniósł milczącą teraz głowę i obrócił ją w palcach. Wyjąwszy nóż, wbił go głęboko w
skalp i odwinął skórę, która naciągnęła się niewiarygodnie, nim uległa i odsłoniła drewnianą czaszkę
pod spodem. Chareos wstał i przyłożył usta do drewna - w tejże chwili rozległ się ten sam mrożący
krew w żyłach dźwięk. Rzucił czaszkę do Finna.

-  To  tylko  coś  w  rodzaju  fletu  -  powiedział  były  mnich.  -  Wiatr  wchodzi  w  trzy  otwory  w

podstawie  czaszki,  a  zamocowane  wewnątrz  trzciny  wywołują  dźwięk.  Piękna  robota. Pochyliwszy
się, podniósł skórę, ujmując ją za włosy. - Nie wiem, co to jest - powiedział - lecz to na pewno nie
ludzka skóra. Widzicie, włosy są przyszyte.

Kiall podniósł drugą głowę i obejrzał ją uważnie. Teraz trudno było pojąć, dlaczego wzbudzała

taki  strach.  Odwrócił  ją.  Wiatr  dmuchnął  w  otwory  i  znowu  wydobył  się  ten  niski jęk.  Kiall
podskoczył i upuścił głowę, nie przestając kląć nawet wtedy, gdy inni ryknęli śmiechem.

Chareos podszedł do budowli. Składała się z dwóch wysokich na dwanaście i szerokich na trzy

stopy kamiennych kolumn, pokrytych napisami w nie znanym mu języku. Na tych kolumnach wspierała
się  ogromna  poprzeczna  belka,  tworząc  toporną  bramę.  Chareos przykucnął  pod  nią,  przebiegając
oczami napisy.

Kiall zajrzał na tył bramy.
- Tutaj są jakieś symbole - powiedział - i kamień ma inny kolor. Jakby jaśniejszy… -  Zrobił krok

do przodu.

- Stój! - zawołał Chareos. - Nie próbuj przejść przez nią.
- Dlaczego? - zapytał Kiall. Chareos podniósł z ziemi okrągły kamyk.
-  Łap  -  powiedział  i  rzucił  kamyk  poprzez  otwór  bramy.  Kiall  wyciągnął  ręce,  lecz kamyk

zniknął. - Teraz rzuć czymś do mnie - rozkazał Fechmistrz. Kiall usłuchał. I ten kamień zniknął.

- No więc jak, przechodzimy? - zapytał Beltzer.
-  Jeszcze  nie  -  powiedział  do  niego  Chareos.  -  Powtórz  mi  wszystko,  co  Okas opowiadał  ci  o

Bramie.

- Niewiele o tym mówił. Brama prowadzi do innego świata. To wszystko.
- Czy nie powiedział, że wiedzie do wielu innych światów?
- Owszem - przyznał Beltzer, ale i tak nie wiemy, jakiego potrzeba zaklęcia.
-  No  właśnie  -  powiedział  Chareos.  -  Czy  Okas  wspominał,  kiedy  przejdzie  przez Bramę?  W

dzień, o północy czy 0 zmierzchu?

- Nie przypominam sobie. Czy to ważne?

background image

- Czy wejdzie od strony północnej czy południowej?
- Nie wiem. Przejdźmy przez nią po prostu i zobaczmy, co tam znajdziemy - nalegał Beltzer.
Chareos wstał.
- Chwyć mnie za rękę i trzymaj mocno. Policz do pięciu 1 wciągnij mnie z powrotem. - Podszedł

do  wejścia  i  wyciągnął  rękę.  Beltzer  ujął  jego  nadgarstek,  a  Chareos  pochylił  się do  przodu.  Jego
głowa powoli znikała z pola widzenia. Beltzer poczuł, jak ciało Chareosa robi się bezwładne - nie
liczył do pięciu, tylko natychmiast wciągnął go z powrotem. Fechmistrz był blady jak śmierć, na jego
wąsach  osiadł  szron,  a  usta  zsiniały  z  zimna.  Beltzer  ułożył  go na  trawie,  a  Finn  zaczął  rozcierać
zmarznięte kończyny. Po chwili Chareos otworzył oczy; spojrzał na Beltzera ze złością.

- Powiedziałem, policz do pięciu. Nie do pięciu tysięcy.
- Byłeś tam tylko przez kilka uderzeń serca - powiedział do niego Finn. - Co widziałeś?
- Uderzeń serca? Byłem po drugiej stronie przynajmniej godzinę. Nie widziałem nic prócz śniegu

i lodowatej burzy. Na niebie świeciły trzy księżyce. - Usiadł.

- Co możemy zrobić? - zapytał Beltzer.
-  Rozpal  ognisko.  Pomyślę.  Tylko  przypomnij  sobie  wszystko,  co  pamiętasz  o  Okasie i  jego

plemieniu. Wszystko.

Beltzer przykucnął na trawie obok Chareosa.
-  Nie  jest  tego  wiele,  Fechmistrzu.  Nigdy  nie  miałem  pamięci  do  szczegółów. Nazywają  siebie

Ludźmi  ze  Świata  Snu,  nie  wiem  jednak,  co  to  oznacza.  Okas  próbował  mi to  wyjaśnić,  ale  nie
pojąłem. Słowa wirowały mi w głowie jak płatki śniegu. Myślę, że oni uważają świat za żywą istotę,
jednego  ogromnego  boga.  Czczą  jednak  jednooką  boginię zwaną  Łowczynią,  a  księżyc  jest  według
nich jej ślepym okiem. Jej zdrowym okiem jest słońce.

Finn rozpalił ognisko i dołączył do nich.
- Widziałem ich kiedyś - powiedział. - W górach. Poruszali się nocą, chyba polowali.
- A zatem poczekamy, aż wzejdzie księżyc - powiedział Chareos. - Wtedy spróbujemy.
Czas  płynął  wolno.  Finn  ugotował  dziczyznę,  resztki  upolowanego  poprzedniego  dnia jelenia.

Beltzer  owinął  się  kocem  i  spał  z  ręką  na  toporze.  Kiall  odszedł  od  ogniska,  kierując się  w  stronę
grzbietu pobliskiego wzgórza. Siedział tam sam, myśląc o Ravennie, wyobrażając sobie radość, jaką
poczuje na jego widok. Zadrżał, ogarnięty nagle falą przygnębienia. Czy kiedykolwiek ją odnajdzie?
A  jeśli  tak,  to  czy  ona  nie  roześmieje  mu  się w  twarz,  jak  to  robiła  wcześniej?  Czy  nie  wskaże  na
swego nowego męża i nie powie: „To mój mąż. Jest silnym mężczyzną, a nie marzycielem, jak ty”?

Za plecami usłyszał jakiś dźwięk i odwróciwszy się, ujrzał nadchodzącego Finna.
- Chcesz był sam? - zapytał Finn. - Nie, wcale nie.
Finn usiadł i spojrzał na otaczające ich góry.
- To piękny kraj - powiedział - i pozostanie taki, dopóki ludzie nie odkryją go i nie zbudują tutaj

swoich miast i miasteczek. Mógłbym tu żyć aż do końca moich dni i nigdy tego nie żałować.

- Maggrig powiedział mi, że nienawidzisz życia w mieście - rzekł Kiall. Myśliwy przytaknął.
- Nie przeszkadzają mi nie kończące się pustynie z kamienia i cegły - po prostu nie lubię ludzi. Po

Bel-azar ciągano nas od miasta do miasta, aby tłumy mogły się na nas gapić. Można by pomyśleć, że
jesteśmy co najmniej bogami. Nienawidziliśmy tego wszyscy - z wyjątkiem Beltzera. On znalazł się
w swoim żywiole. Chareos pierwszy powiedział: „Dość”. Pewnego dnia po prostu odjechał.

- Słyszałem, że miał smutne życie - powiedział Kiall.
- Smutne? W jakim sensie?
- Myślę o jego żonie. Beltzer powiedział mi o tym.
- Beltzer ma za długi język, a prywatne sprawy człowieka powinny takimi pozostać. Widziałem ją

background image

trzy lata temu w Nowym Gulgothirze. Jest nareszcie szczęśliwa.

- Nie żyje - powiedział Kiall. - Została uliczną kurtyzaną i zabiła się.
Finn potrząsnął przecząco głową.
-  Tak,  Beltzer  też  mi  tak  mówił,  ale  to  nieprawda.  Była  kurtyzaną,  ale  potem  wyszła  za mąż  za

jakiegoś  kupca  i  urodziła  mu  trzech  synów.  O  ile  wiem,  wciąż  są  razem.  Mówiła  mi, że  spotkała
Beltzera - to był najgorszy okres w jej życiu. W to mogę uwierzyć. Czuję to samo, ilekroć na niego
spojrzę. Beltzer po prostu słyszał o kurtyzanie, która się utopiła, a reszta to jego  pobożne  życzenia.
Była  szczęśliwa,  kiedy  ją  spotkałem  -  szczęśliwa,  po  raz  pierwszy  w życiu.  Cieszyłem  się  jej
szczęściem.

- A więc nie nienawidzisz jej?
- A dlaczego miałbym ją nienawidzić? - zapytał Finn.
- Zdradziła Chareosa - odpowiedział Kiall.
-  Została  sprzedana  Chareosowi  przez  ojca.  Nigdy  go  nie  kochała.  Była  płocha  i zuchwała.

Przypominała  mi  młodego  jelonka,  którego  kiedyś  spotkałem.  Polowałem,  a  on mnie  dostrzegł.  Nie
rozpoznał łuku ani myśliwego, nie czuł strachu. Kiedy tak stałem z napiętym łukiem, przydreptał do
mnie.  Rzuciłem  strzałę  na  ziemię,  a  on  podszedł  i  obwąchał mnie.  Tura  była  podobna.  Jeleń
szukający myśliwego.

- To znaczy, że ją lubiłeś?
Finn  nie  odpowiedział,  wstał  i  poszedł  w  dół  zbocza.  Słońce  zachodziło,  a  migoczący upiornie

księżyc można już było dostrzec za chmurami.

Chareos  zaczekał,  aż  księżyc  wzniesie  się  wyżej.  Srebrny  blask  skąpał  prastary kamień  Bramy,

który połyskiwał i lśnił jak zimne żelazo. Chareos wstał i pokręcił głową, żeby  rozciągnąć  mięśnie
szyi oraz barków i pozbyć się napięcia wywołanego przez lęk. Gdzieś w głębi świadomości migotało
ostrzegawcze  światełko;  jakiś  głos  nakazywał ostrożność.  Przeczucie  mówiło  mu,  że  znalazł  się  na
początku  drogi,  która  może  doprowadzić go  tam,  gdzie  wcale  nie  chciał  dojść,  drogi  mrocznej  i
pełnej niebezpieczeństw. Nie rozróżniał słów przestrogi, czuł tylko przejmujący, lodowaty strach.

- Jesteś gotowy? - zapytał Beltzer. - Czy wolałbyś, żebym ja spróbował?
Chareos  nie  odpowiedział.  Podszedł  do  Bramy  i  wyciągnął  rękę.  Beltzer  chwycił  go  za

nadgarstek, a on pochylił się do przodu i stopniowo połowa jego ciała zniknęła. Po kilku sekundach
cofnął się.

-  Nie  wiem,  czy  to  jest  właściwe  miejsce,  ale  opis  się  zgadza.  Za  Bramą  rozciąga  się dżungla.

Słońce świeci jasno. Obrócił się do Maggriga i Finna. - Potrzebuję tylko Beltzera. Wszyscy pozostali
powinni zostać tu i poczekać na nasz powrót.

- Nudzi mnie bezczynne siedzenie - powiedział Finn. Pójdziemy z tobą.
Chareos skinął głową. - Chodźmy więc, zanim powstrzyma nas zdrowy rozsądek.
Odwrócił  się  ponownie  i  zniknął  im  z  oczu.  Za  nim  poszedł  Beltzer.  Maggrig  i  Finn razem

przekroczyli  Bramę.  Kiall  został  sam  na  polanie.  Serce  waliło  mu  w  piersiach,  a  strach ogarnął  go
jak  fala  przypływu.  Przez  kilkanaście  uderzeń  serca  stał  nieruchomo,  po  czym  z dzikim  okrzykiem
skoczył w Bramę wylądował na plecach Beltzera i odbiwszy się od nich, runął na błotnistą ścieżkę.
Beltzer  zaklął,  pochylił  się  i  postawił  go  na  nogi.  Kiall  uśmiechnął się  przepraszająco  i  spojrzał
wokół.  Otaczały  ich  ogromne  drzewa,  z  których  zwisały  girlandy winorośli.  U  ich  podnóża  rosły
krzewy  o  spiczastych  jak  włócznie  liściach  i  fioletowych kwiatach.  Panujący  tu  skwar  sprawił,  że
podróżnicy  szybko  zaczęli  się  pocić  w  swych zimowych  strojach.  Jednak  na  Kiallu  największe
wrażenie wywarł zapach - duszący i lepki odór rozkładającej się roślinności, zmieszany z piżmową
wonią niezliczonych kwiatów, roślin i grzybopodobnych porostów. W oddali, gdzieś z lewej strony,

background image

rozległ  się  nagle  gardłowy  ryk, któremu  zawtórowała  kakofonia  ćwierkań  spomiędzy  gałęzi  drzew.
Skakały  po  nich  małe czarne  stworzenia  o  długich  ogonach.  Takie  same  huśtały  się  na  pędach
winorośli.

- Czy to demony? - szepnął Beltzer.
Nikt mu nie odpowiedział. Chareos obejrzał się na Bramę. Z tej strony lśniła srebrzyście, a pismo

runiczne było mniejsze, ozdobione symbolami gwiazd i księżyca. Popatrzył na słońce.

- Tutaj już prawie południe - powiedział. - Jutro o tej porze będziemy wracać. A teraz  proponuję,

żebyśmy poszli tą ścieżką i spróbowali odnaleźć wieś. Jak myślisz, Finn?

-  Pomysł  równie  dobry  jak  każdy  inny.  Oznakuję  ścieżkę,  na  wypadek  gdybyśmy  się zgubili.  -

Finn wyjął nóż i wyciął nim strzałkę wskazującą na Bramę. Obok niej wyrył cyfrę 10. Cyfra oznacza
liczbę  kroków.  Zatoczę  szeroki  krąg  wokół  ścieżki,  znakując  pnie  w podobny  sposób.  Jeśli  się
rozdzielimy,  szukajcie  tych  znaków.  -  Wiedząc,  że  Finn  kieruje  swoje uwagi do niego, Kiall skinął
potakująco głową.

Ostrożnie  ruszyli  w  drogę  i  przez  prawie  godzinę  maszerowali  krętym  szlakiem.  W tym  czasie

Finn  często  znikał,  wchodząc  w  las  z  lewej,  a  powracając  z  prawej  strony  drogi. Czarne  stworki
wędrowały wraz z nimi, od czasu do czasu zwieszając się na ogo - nach z niższych konarów drzew i
skrzeczały  na  przybyszów.  Wspaniałe  czerwono-błękitno-zielone ptaki  siedziały  na  gałęziach  i
czyściły pióra zakrzywionymi dziobami.

Po godzinie Chareos zarządził postój. Upał był nieznośny, a ich odzież przesiąknięta potem.
- Idziemy mniej więcej na południowy wschód - powiedział do Kialla. - Pamiętaj o tym.
Z  prawej  strony  dobiegł  ich  jakiś  szmer.  Klinowate  liście  rozchyliły  się…  i  w  polu widzenia

pojawił  się  monstrualny  łeb.  Twarz,  tylko  trochę  przypominająca  ludzką,  miała kolor  smoły.
Błyszczały w niej małe i okrągłe oczka. Z ust sterczały długie, ostre kły, a gdy stwór wyprostował się
na całą, mniej więcej sześciostopową wysokość, zobaczyli także ogromne barki i ręce. Beltzer dobył
topora i wydał swój bojowy okrzyk. Stworzenie zamrugało oczami i stało nieruchomo.

-  Ruszamy.  Powoli  -  powiedział  Chareos.  Ostrożnie  poszli  dalej  ścieżką,  Chareos pierwszy,  a

Finn - z łukiem gotowym do strzału - ostatni.

-  Jakież  to  plugastwo  -  szepnął  Kiall,  oglądając  się  w  tył  na  milczącego  stwora,  który stał  na

ścieżce za nimi.

- Nie przystoi mówić w ten sposób o matce Beltzera powiedział Maggrig. - Nie zauważyłeś, jak

się  rozpoznali?  Finn  i  Chareos  zachichotali.  Beltzer  zaklął.  Ścieżka rozszerzyła  się  i  opadała  w
kierunku  nieckowatego  zagłębienia  między  drzewami.  Wokół  zagłębienia  stały  chaty,  a  przed  nimi
wciąż dymiły paleniska. Nikt jednak już ich nie użyje do gotowania strawy. Wszędzie leżały ciała -
niektóre  na  ziemi,  część  powbijana  na  pale,  inne przybite  do  drzew  na  skraju  wioski.  Wielkie,
spasione  ptaszyska  całymi  chmarami  pokrywały zwłoki  lub  wysiadywały  brzydkimi  rzędami  na
dachach.

- Myślę, że właśnie znaleźliśmy Tatuowanych Ludzi powiedział Finn.
Kiall siedział na stoku nad zniszczoną wsią i patrzył, jak jego towarzysze kręcą się wśród  ruin.

Finn  i  Maggrig  okrążali  chaty,  odczytując  ślady,  podczas  gdy  Beltzer  i  Chareos  posuwali  się  od
jednej  do  drugiej  w  poszukiwaniu  pozostałych  przy  życiu  mieszkańców. Nikogo  nie  znaleźli.  Kiall
poczuł,  jak  ogarnia  go  rozpacz.  Już  trzeci  raz  w  życiu  oglądał skutki  napadu.  Podczas  pierwszego
porwano Ravennę, a inne kobiety, starsze, zgwałcono lub okaleczono. Mężczyzn zabito. Z drugiego,
którego  był  świadkiem  i  w  którym  brał  udział, pamiętał  donośny  szczęk  mieczów  i  sztyletów  oraz
żądzę mordu. A teraz obserwował trzeci -  najgorszy ze wszystkich. Ze swego punktu obserwacyjnego
widział  ciała  kobiet  i  dzieci, wszystkie  ślady  barbarzyńskich  czynów,  do  których  tu  doszło.  To  nie

background image

była wyprawa po niewolników. Ktoś chciał zniszczyć plemię Tatuowanych Ludzi.

Po jakimś czasie Maggrig zarzucił na ramię łuk i dołączył do Kialla.
- To odrażające - powiedział myśliwy. - Wygląda na to, że niczego nie zrabowano.  Około dwustu

wojowników otoczyło dziś rano wieś, po czym wymordowało prawie wszystkich  jej  mieszkańców.
Znaleźliśmy prowadzące na północ ślady świadczące o tym, iż niewielkiej grupie Tatuowanych Ludzi
udało się przedrzeć i uciec. Było ich może z tuzin. Jednak wrogowie ruszyli za nimi w pościg.

- Dlaczego ktoś zrobił coś takiego, Maggrig? Co przez to zyskał?
Myśliwy rozłożył ręce.
-  Nie  potrafię  ci  na  to  odpowiedzieć.  Kiedyś  brałem  udział  w  napadzie  na  obóz Nadirów.

Znaleźliśmy  wcześniej  ciała  kilkunastu  naszych  ludzi  przypiekanych  nad ogniskami,  z  wypalonymi
oczami.  Podążyliśmy  za  bandytami  do  ich  wsi  i  pojmaliśmy wszystkich.  Nasz  oficer,  człowiek
cywilizowany,  rozkazał  przyprowadzić  ich  dzieci  i  ustawić je  przed  jeńcami.  Potem  zabił  je  na
oczach rodziców. Później Nadirów powieszono. Powiedział nam, że Nadirowie nie boją się śmierci,
więc zabicie ich nie jest dostateczną karą. Natomiast wymordowanie ich dzieci - to sprawiedliwość.

Maggrig umilkł.
Kiall spojrzał w stronę wsi.
-  Nie  ma  sprawiedliwości  w  żadnym  takim  uczynku  rzekł.  Nadeszli  pozostali  i  cała grupa

wycofała się na wzgórze, żeby rozłożył obóz. Finn nie mógł rozpalić ogniska, bo drewno  było  zbyt
wilgotne. Siedzieli więc kręgiem, niewiele rozmawiając.

- Czy wśród zabitych znaleźliście Okasa? - zapytał Kiall. Chareos wzruszył ramionami.
-  Trudno  powiedzieć.  Wiele  ciał  odarto  prawie  zupełnie  ze  skóry,  ale  nie  zauważyłem  tatuaży,

które on miał.

- Czyżbyśmy trafili na toczącą się wojnę?
- Nie - odpowiedział Finn. - Tatuowani Ludzie są nieduzi i mają krzywe nogi. Ślady wskazują, że

napastnicy byli wysocy. Znalazłem to - ciągnął, wyjmując z kieszeni kaftana z jeleniej skóry złamaną
bransoletkę. Na jej widok Beltzer westchnął głośno.

- Wielkie nieba! - krzyknął. - Ile to waży? Finn rzucił mu bransoletkę.
- Musi był warta z tysiąc raq - powiedział olbrzym.
- Właściciel wyrzucił ją, kiedy się złamała - powiedział Finn. - Tutaj złoto nie ma chyba wielkiej

wartości.

- To prawda - zgodził się Chareos, pokazując mały haczykowaty grot strzały, również  wykonany

ze złota.

- Zaczyna mi się tu podobać - zauważył Beltzer. - Może wrócimy do Gothiru bogaci.
- Wystarczy, jeśli wrócimy żywi - odparował Chareos.
-  W  pełni  zgadzam  się  z  tobą  -  szepnął  Finn,  wyciągając  do  Beltzera  dłoń,  na  której ten  z

ociąganiem położył bransoletkę.

Chareos wstał.
-  Nadchodzi  zmierzch  -  powiedział.  -  Myślę,  że  powinniśmy  wracać  do  Bramy  i  tam założyć

obóz.

Włożył  na  plecy  tobół  i  poprowadził  grupę  na  północny  zachód.  Posuwali  się ostrożnie,  często

przystając,  podczas  gdy  Finn  patrolował  drogę  przed  nimi.  Kiall  denerwował się  coraz  bardziej.
Wiedział,  że  mają  niewielkie  szansę  usłyszeć  choćby  legion  wojowników wroga  przy  nieustannym
wrzasku  czarnych  stworków,  dobiegających  z  oddali  rykach polujących  kotów  oraz  szmerze
niewidocznych rzek i strumieni. Trzymał się blisko Chareosa, a Beltzer z ogromnym toporem w dłoni
strzegł tyłów.

background image

Idący przodem Finn przypadł do ziemi i trzykrotnie podniósł w górę pięść. Potem przetoczył  się

w lewo i zniknął im z oczu. Maggrig przykucnął w poszyciu, Beltzer i Chareos poszli szybko w jego
ślady.  Kiall  został  sam  na  środku  ścieżki.  Nagle  ujrzał  trzech  mężczyzn wlokących  młodą  kobietę,
którzy  na  jego  widok  przystanęli  zdumieni.  Byli  wysocy,  o brązowej  skórze  i  czarnych  prostych
włosach. Na ich rękach i kostkach połyskiwało złoto. Dwaj mieli broń z ciemnego drzewa, a trzeci
był  uzbrojony  w  nóż  z  polerowanego  złota.  Na szyjach  nosili  sznury  kolorowych  paciorków,  a  na
twarzach  mieli  wojenne,  wielobarwne malunki.  Kobieta  była  drobna,  o  skórze  koloru  miedzi.  Na
czole miała błękitny tatuaż. Całe jej ubranie stanowiła przepaska ze zwierzęcej skóry.

Kiall powoli dobył szabli. Jeden z wojowników wrzasnął i rzucił się na niego, wysoko unosząc

drewnianą pałkę. Kiall wykonał błyskawiczny unik, którego nauczył go Chareos, odbił się i skoczył,
przebijając  pierś  przeciwnika.  Brunatnoskóry  wojownik  zatoczył  się  w  tył, gdy  Kiall  wyszarpnął
ostrze z jego ciała. Spojrzał w dół, zobaczył buchającą z rany krew i padł twarzą na ziemię. Młoda
kobieta  wyrwała  się  oprawcom  i  przebiegła  ścieżką  obok Kialla,  który  odsunął  się,  robiąc  jej
miejsce. Pozostali wojownicy stali bez ruchu, nie wiedząc, co robić. Nagle z lasu wypadł tuzin ich
towarzyszy.

Kiedy  tamci  rzucili  się  ku  niemu,  Kiall  dał  susa  w  gąszcz.  Stracił  równowagę,  potknął się  i

zjechał po błotnistym zboczu, aby rozciągnąć się jak długi u jego podnóża.

Łapiąc oddech, z trudem stanął na nogi. Podniósł szablę i spojrzał w górę: ciemnoskórzy zbiegali

za nim. Odwrócił się na pięcie i popędził wąską ścieżką. Szerokie, nisko zwisające liście smagały go
po twarzy, kolczaste gałęzie rozrywały ubranie. Dwukrotnie potknął się i upadł, ale mrożące krew w
żyłach okrzyki ścigających go myśliwych podsycały strach i dodawały mu sił do ucieczki.

Gdzie podziali się jego przyjaciele? Dlaczego nie przyszli mu z pomocą?
Przedarł  się  przez  ostatni  odcinek  gęstego  poszycia  i  wypadł  na  błotnisty  brzeg wielkiej  rzeki,

szerszej  niż  największe  jeziora  w  jego  ojczyźnie.  Oddychał  z  trudem,  a  w uszach  słyszał  łomot
własnego serca.

Dokąd pójść?
Stracił  poczucie  kierunku,  a  słońce  przysłaniały  ciężkie,  niskie  chmury.  Z  lewej  strony usłyszał

nawoływania, skręcił więc w prawo i puścił się biegiem wzdłuż brzegu rzeki.

Wtem  z  wody  wychynął  ogromny  smok,  w  jego  wydłużonym  pysku  bielały  rzędy kłów.  Kiall

krzyknął  i  uskoczył  w  tył.  Włócznia  przeleciała  mu  nad  głową  i  odwróciwszy  się, zobaczył
atakującego  go  ciemnoskórego  wojownika.  Napastnik  wpadł  na  Kialla  i  razem potoczyli  się  po
brzegu.  Szabla  wypadła  Kiallowi  z  rąk  przy  upadku,  więc  zerwawszy  się  z ziemi,  uderzył
przeciwnika  pięścią  i  zwalił  go  na  bok.  Wojownik  podniósł  się,  lecz  Kiall  podskoczył  i  stopami
grzmotnął w jego pierś, aż zadudniło. Cios posłał tamtego wprost w ciemną toń rzeki. Gdy podniósł
się z trudem i zaczął brnąć do brzegu, za jego plecami wychyliła się z wody straszna smocza paszcza
i  monstrualne  szczęki  zacisnęły  się  na  nodze ciemnoskórego.  Nieszczęśnik  zawył  z  bólu  i  zaczął
dźgać  smoka  złotym  nożem.  Krew splamiła  powierzchnię  wody  i  wojownik,  wciągnięty  pod  wodę,
zniknął Kiallowi z oczu.

Po chwili młodzian oderwał wzrok od makabrycznego widoku i podniósł szablę. Rozejrzał  się,

szukając  śladów  nieprzyjaciela.  Nagły  ruch  za  plecami  sprawił,  że  odwrócił  się, unosząc  broń.  To
uratowana  dziewczyna  gestem  przywoływała  go  do  swej  kryjówki  w gąszczu.  Podbiegł  do  niej  i
wczołgał się w gęst - winę krzewów o klinowatych liściach. Kobieta starannie zasłoniła otwór.

Kilka  sekund  później  na  brzegu  pojawili  się  pozostali  nieprzyjaciele.  Stanęli  nad  wodą i

spoglądali  na  walkę  umierającego  wojownika  ze  smokiem.  Gdy  dobiegła  końca,  czarni wojownicy
przykucnęli  kręgiem  i  rozmawiali  niskimi  głosami;  jeden  z  nich  wskazał  na ścieżkę  i  Kiall

background image

podejrzewał, że spierają się, w którą stronę ruszyć. Nagle na dłoni Kialla wylądował duży, bezwłosy
i  spasiony  pająk.  Chłopiec  stłumił  okrzyk  przestrachu. Dziewczyna pochyliła się nad nim i zręcznie
zgarnęła owada z jego ręki, po czym ostrożnie umieściła na liściu.

Myśliwi nad brzegiem podnieśli się i odeszli w dżunglę.
Kiall  usiadł  wygodnie  i  uśmiechnął  się  do  dziewczyny.  Nie  odpowiedziała  tym samym,  ale

przytknąwszy  rękę  do  swej  piersi  i  skroni,  położyła  ją  potem  na  jego  ustach.  Nie wiedząc,  jak
zareagować,  ujął  jej  dłoń  i  pocałował  ją.  Dziewczyna  usadowiła  się  obok  niego, zamknęła  oczy  i
zasnęła.

Sam  przez  jakiś  czas  nie  mógł  zasnąć,  zbyt  przerażony,  by  opuścić  bezpieczną kryjówkę.  Po

chwili jednak zapadł w sen i obudził się, kiedy księżyc świecił już wysoko nad drzewami.  Kobieta
usiadła, a potem wyczołgała się na otwartą przestrzeń. Kiall poszedł zajej przykładem. Szepnęła coś
do niego w języku, jakiego nigdy przedtem nie słyszał.

- Okas? - zadał pytanie. Przechyliła głowę. - Szukam Okasa.
Wzruszyła ramionami i potruchtała wzdłuż brzegu rzeki. Poszedł za nią przez skąpaną w  świetle

księżyca  dżunglę,  wspinał  się  na  wzgórza,  przebijał  przez  zarośnięte  winoroślą łukowate  przejścia,
aż  dotarli  do  wylotu  wielkiej  pieczary,  przed  którym  dziewczyna zatrzymała  się  i  wyciągnęła  rękę.
Ujął  ją  i  został  wprowadzony  do  środka.  Zamigotały pochodnie  i  zobaczył  około  trzydziestu
Tatuowanych  Ludzi,  którzy  siedzieli  wokół rozpalonych  w  kamiennych  kręgach  ognisk.  Podeszli  do
nich  dwaj  młodzi  mężczyźni.  Po krótkiej  rozmowie  z  dziewczyną  zaprowadzono  Kialla  w  głąb
pieczary.

Na  podwyższeniu  siedział  tam  ze  skrzyżowanymi  nogami  niemal  bezzębny  starzec. Całe  jego

ciało pokrywały tatuaże, a dolna część twarzy była siną plamą, imitującą brodę i podkręcone wąsy.

Kobieta powiedziała coś do starca, którego twarz pozostała bez wyrazu, jak wykuta z kamienia.

W  końcu  dziewczyna  zwróciła  się  do  Kialla  i  upadła  przed  nim  na  kolana.  Ujmując jego  rękę,
ucałowała ją dwukrotnie, a potem wstała i odeszła.

- Jestem Okas - powiedział starzec.
- Ja jestem… - zaczął Kiall.
- Wiem, kim jesteś. Czego chcesz ode mnie?
- Pomocy.
- Dlaczego miałbym udzielać pomocy duchowi Tenaki Khana?
- Nie wiem, o czym mówisz - powiedział Kiall. - Chcę tylko odnaleźć kobietę, którą kocham. To

wszystko.

- Gdzie gruby Beltzer?
- Zgubiłem ich, kiedy zostaliśmy zaatakowani.
- Na Azhtacków, to także wiem! Daj mi rękę. - Kiall usłuchał, a Okas ujął ją i  odwrócił otwartą

dłonią  do  góry.  Utraciłeś  kobietę  -  twoją,  a  zarazem  nie  twoją.  Teraz  zaś  bierzesz  udział  w
wyprawie, której nie rozumiesz, a która zadecyduje o losie ludzi, których nie znasz. Naprawdę, Kiall,
jesteś częścią Świata Snu.

- Czy pomożesz mi? Chareos mówi, że potrafisz podążać ścieżkami ducha; mówi, że bez  ciebie

nigdy nie odnajdziemy Ravenny.

Starzec uwolnił jego rękę.
- Moje plemię dobiega kresu swoich dni, słońce świeci teraz dla Azhtacków. Jednak  niebawem

wstanie  nowy  dzień  i  wtedy  Azhtackowie  ujrzą  ruinę  swych  domostw,  mękę  swoich  braci.  Nie
sprawia  mi  to  jednak  przyjemności.  Nie  chcę  też  być  tutaj,  kiedy  przyjdą  po moje  dzieci.
Zamierzałem  umrzeć  dzisiaj,  spokojnie,  na  tym  kamieniu.  Tymczasem  teraz pójdę  z  tobą  i  umrę  na

background image

innym kamieniu. A wtedy znajdę się w Świecie Snu.

- Nie wiem, jak ci dziękować - powiedział Kiall.
- Chodź - powiedział stary, zsuwając się na kamienną podłogę - poszukajmy duchów przyszłości.
Chareos  wyrwał  miecz  z  ciała  umierającego Azhtacka  i  obejrzał  się,  sprawdzając,  czy któryś  z

przyjaciół  nie  potrzebuje  pomocy.  Beltzer  z  uniesionym  toporem  stał  nad  zabitym wojownikiem.
Maggrig  i  Finn  pochowali  noże  do  pochew  i  nakładali  strzały  na  cięciwy. Wokół  nich  leżały  ciała
dziewięciu  Azhtacków.  Chareos  spojrzał  na  słońce;  dochodziło  południe  i  przyzywała  ich
srebrnoszara Brama.

- Gdzież, na Bara, podziewa się Kiall? - syknął Chareos. Finn dołączył do niego.
- Oznakowałem tyle drzew, ile mogłem, Chareosie. Sądzę, że nie żyje.
Beltzer  przyklęknął  obok  zabitego  i  zaczął  zrywać  złotą  obręcz,  którą  tamten  miał  na skroniach.

W tym momencie Maggrig krzyknął ostrzegawczo, a spomiędzy drzew wybiegła grupa Azhtacków.

-  Wycofujemy  się!  -  zawołał  Chareos.  Beltzer  zaklął  i  wstał.  Maggrig  i  Finn  przebiegli przez

Bramę. Beltzer podniósł topór i wydał bojowy okrzyk. Azhtackowie zwolnili. Beltzer odwrócił się i
pędem przebiegł Bramę, za nim ruszył Chareos.

Po drugiej stronie księżyc świecił jaśniej, a po skwarze dżungli chłód wydawał się przeszywać

do szpiku kości. Przez Bramę przeleciała włócznia i wbiła się w śnieg. Beltzer stanął przy jednym z
filarów.  Kiedy  wyłoniła  się  z  niej  ręka,  a  po  niej  głowa,  ciął  toporem, odrzucając  pierwszego
napastnika w tył. Zapadła cisza.

- Tyle złota - powiedział Beltzer - a ja nie wziąłem ani kawałeczka.
- Uszedłeś z życiem - przypomniał mu Finn. Beltzer odwrócił się do niego.
- A cóż ono warte?
- Dość tego! - ryknął Chareos. - Po drugiej stronie został nasz towarzysz. Przestańcie się kłócić i

dajcie mi pomyśleć.

W kręgu głazów, opodal Bramy, Maggrig rozpalił ognisko, przy którym wszyscy zasiedli.
- Chcesz wracać, Fechmistrzu? - zapytał Maggrig.
-  Nie  wiem,  przyjacielu.  Mieliśmy  szczęście,  że  udało  się  nam  uciec.  Sądzę,  że  teraz postawią

straże przed Bramą - a to podwaja niebezpieczeństwo.

- Myślę, że powinniśmy wrócić - powiedział Beltzer. Ja zaryzykuję.
- Dla chłopca czy dla złota? - zapytał Maggrig.
- Dla obydwu, jeśli musisz wiedzieć - odburknął Beltzer. Chareos potrząsnął głową.
- Nie - rzekł - to byłaby głupota. Co prawda Kiall jest tam sam, ale roztropny z niego chłopak.

Finn zrobił znaki na drzewach, więc Kiall - jeśli tylko żyje - odnajdzie drogę do Bramy. Poczekamy
na niego tutaj.

- A jeśli masz rację co do straży, hę? - dopytywał się Beltzer. - Jak się przez nie przedostanie?
-  Podejrzewam,  że  bardziej  będą  zwracali  uwagę  na  przybyszów  z  tej  strony.  Może uda  mu  się

przebić.

- Czy nie zapominasz o czymś, Chareosie? - zapytał Maggrig. - Jeśli wybierze niewłaściwy czas,

nie wiadomo, dokąd przeniesie go Brama.

-  Jak  powiedziałem,  jest  roztropny.  Poczekamy  tutaj.  Przez  jakiś  czas  siedzieli  w milczeniu.

Zerwał się wiatr, sypiąc w nich garściami śniegu; ogień trzeszczał i nie dawał zbyt wiele ciepła.

- Możemy tu zamarznąć na śmierć - marudził Beltzer. Po tamtej stronie jest przynajmniej ciepło.
- Prawda, jest zimniej, niż przewidywałem - zauważył nagle Finn. - Kiedy przechodziliśmy, była

odwilż. Pogoda nie powinna się zmienić tak szybko.

- To wcale nie musiało być szybko - powiedział Chareos, owijając się ciaśniej opończą. - Kiedy

background image

pierwszy  raz  zajrzałem  za  Bramę,  wydawało  mi  się,  że  przebywałem  tam, zesztywniały  z  zimna,
przynajmniej  przez  godzinę.  Wy  powiedzieliście,  iż  upłynęło  zaledwie kilka  sekund.  Teraz  byliśmy
za Bramą przez dobę. Tutaj mógł minąć tydzień lub miesiąc.

- Lepiej, żeby to nie był miesiąc, Fechmistrzu - powiedział cicho Maggrig. - Bo jeśli masz rację,

to utkniemy w tej dolinie na całą zimę. A nie ma w niej dość zwierzyny.

- Bzdury! - parsknął Beltzer. - Przeszlibyśmy po prostu przez Bramę i poczekali jeszcze kilka ich

dni, wracając tutaj na wiosnę. Czyż nie tak, Chareosie?

Fechmistrz pokiwał głową.
- A więc na co czekamy? - zapytał Beltzer. - Wracajmy i odnajdźmy chłopca.
Finn  przygryzł  wargi,  powstrzymując  złośliwą  replikę,  a  Beltzer  podniósł  się  z  ziemi. W  tym

momencie  zobaczyli,  jak  z  ogniska  ulatuje  iskierka,  zatrzymuje  się  w  powietrzu  i powoli  rośnie  w
lśniącą kulę. Beltzer otworzył ze zdumienia usta i chwycił topór. Chareos i pozostali wpatrywali się
w  kulę  -  widzieli,  jak  urosła  do  rozmiarów  ludzkiej  głowy.  Jej  kolor blaknął,  aż  stała  się  prawie
przezroczysta  i  dostrzegli  w  niej  obraz  Bramy  otoczonej  zaspami śniegu.  Finn  westchnął,  kiedy  w
kuli pojawiły się dwie maleńkie postacie przekraczające Bramę.

- To Okas-powiedział Beltzer, zaglądając w kulę. - Jest z nim nasz chłopiec.
Odwrócił  się,  ale  Brama  była  pusta.  Scenka  wewnątrz  wiszącej  w  powietrzu  kuli zamigotała  i

zmieniła się; teraz zobaczyli wnętrze chaty Finna i płonący na palenisku ogień. Okas zasiadał przed
nim ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczami. Kiall siedział przy stole.

Kula zniknęła.
- Znalazł starego - powiedział Beltzer. - Znalazł Okasa.
- Tak, i wrócił przed nami - dodał Finn.
Wszyscy czterej wstali. Chareos zgasił ogień i ruszyli poprzez śnieg.
W chacie Okas otworzył oczy.
- Wracają - powiedział.
- Już traciłem nadzieję - odpowiedział Kiall. - Dwanaście dni to długo w tej dżungli.
Okas zaśmiał się.
- Opuścili ją przed nami. Ja jednak wiem, jak korzystać z Bramy.
Wstał  i  przeciągnął  się.  Niewysoki,  miał  nie  więcej  niż  pięć  stóp,  przygarbione ramiona  i

wydatny  brzuch.  Równie  dobrze  mógł  mieć  sześćdziesiąt,  jak  i  sto  lat,  a  wyglądał tak,  jak  gdyby
mocniejszy  podmuch  był  w  stanie  połamać  mu  kości.  A  przecież  wędrował  przez  śnieg  ubrany
jedynie  w  przepaskę  na  biodrach  i  sprawiał  wrażenie,  że  nie  odczuwa zimna  ani  zmęczenia.  Na
śniegu zostawiał ślady tak płytkie, jakby nie ważył więcej niż ptak. Spojrzał na Kialla.

- Powiedz mi wszystko, co wiesz o Wielkim Khanie.
- Dlaczego cię to interesuje? Nie rozumiem - powiedział Kiall.
- Byłem przy tym, jak poprowadził swe wojska na Drenajów - odpowiedział Okas. - Byłem  też

przy  tym,  jak  maszerował  na  Bel-azar.  Khan  to  silny  człowiek.  Być  może  wielki człowiek.  Jednak
teraz nie żyje, prawda?

-  Nie  wiem  o  nim  zbyt  wiele.  Podbił  Drenajów  i  Yagryjczyków.  Umarł  kilka  lat  temu  i

pochowano go w grobowcu Ulryka.

-  Nie,  to  nieprawda  -  powiedział  Okas.  -  Pochowano  go  w  nie  oznaczonym  grobie. Jednak  ja

wiem gdzie. Jak umarł?

- Nie mam pojęcia. Chyba na serce. Tak umiera większość ludzi, nawet królowie. Jesteś pewien,

że Chareos wraca?

Okas skinął głową. Nalał sobie kielich wody.

background image

-  Wysłałem  im  wiadomość.  Wracają.  Gruby  Beltzer  jest  zawiedziony.  Chciał  wrócić  na  drugą

stronę i odnaleźć w dżungli ciebie i złoto. Gruby Beltzer zawsze chciał był bogaty.

- Jest twoim przyjacielem?
- Wszyscy ludzie są moimi przyjaciółmi - powiedział Okas. - Wszyscy jesteśmy częścią Snu. To

prawda, bardzo lubię grubego Beltzera.

- Za co? Co można w nim lubić? - zapytał Kiall.
- Zapytaj mnie o to ponownie za pół roku. Teraz będę spał. Mam więcej lat, niż na to wyglądam.
Kiałl  pomyślał,  że  to  chyba  niemożliwe,  ale  nic  nie  odpowiedział.  Okas  usiadł  przed

paleniskiem,  skrzyżował  ramiona  na  piersi  i  zasnął  w  tej  pozycji.  Kiall  zdmuchnął  pochodnię i
położył się na łóżku przy ścianie.

Tamci wracali. Poszukiwanie Ravenny trwało.
Spał bez snów.
Minęły  jeszcze  dwa  dni,  nim  utrudzeni  wędrowcy  dotarli  do  zacisznej  chaty.  Beltzer pierwszy

znalazł się w środku. Porwał w ramiona Okasa, zamknął go w niedźwiedzim uścisku i zakręcił nim
dokoła,  aż  mały  człowieczek  roześmiał  się  radośnie.  -  Jak  to  możliwe,  że  nadal żyjesz,  grubasie?  -
zapytał. - Jak to się stało, że nikt cię jeszcze nie zabił?

-  Wciąż  próbują  -  odpowiedział  Beltzer.  Postawił  Okasa  na  ziemi  i  uważnie  przyjrzał się  jego

pooranej  zmarszczkami  skórze  oraz  kaprawym  oczom.  -  Na  Źródło,  sam  wyglądasz, jakbyś  był
martwy.

- Wkrótce będę - powiedział z uśmiechem Okas. - Wzywa mnie Sen. Jednak jeszcze przez  jakiś

czas  pozostanę  z  moimi  przyjaciółmi.  -  Odwrócił  się  do  Chareosa,  który  zrzucił sztywny  od  lodu
płaszcz i zdejmował z siebie przemoczone ubranie, trzęsąc się z zimna przed paleniskiem. - Ty i ja,
rozmawiać powiedział Okas. - Zaplecze dobre miejsce.

- Już teraz?
-  Tak  -  odpowiedział  Okas,  idąc  w  stronę  warsztatu.  Chareos  wyjął  z  tobołka  czystą tunikę,

włożył  ją  i  poszedł  za  Okasem.  Starzec  sięgnął  po  rękę  Chareosa  i  uścisnął  ją  mocno.  - Usiądź  -
nakazał - i opowiedz mi o wyprawie.

Chareos wyjaśnił okoliczności napadu na wieś, opowiedział o miłości Kialla do Ravenny.
- Pozostali przyłączyli się z różnych powodów. Beltzer to zagubiona dusza, po tym, jak spadł ze

swojego szczytu. Finn obawia się, że po jego śmierci Maggrig zostanie sam.

- A ty?
- Ja? Nie mam nic lepszego do roboty.
- Czy to cała prawda, Chareosie? Czy nie nosisz w sobie marzenia?
- To nie jest moje marzenie. Nigdy nie było moje.
Okas  wspiął  się  na  krawędź  stołu  i  usiadł  na  nim,  a  jego  nogi  zadyndały  w  powietrzu, nie

sięgając nawet do połowy wysokości stołu. Spojrzał uważnie na Chareosa.

- Nie twoje marzenie, powiadasz. A więc ty także nie rozumiesz sensu tej wyprawy i nie znasz jej

celu. Powiedz mi o Tenace Khanie i tej nocy na wieży bramnej.

Chareos uśmiechnął się.
- Czy ty wiesz wszystko, Okasie?
- Nie, dlatego pytam.
-  Przyszedł  do  nas  i  rozmawialiśmy  o  wielu  rzeczach:  miłości,  życiu,  władzy, podbojach,

obowiązku.  Był  mądrym  człowiekiem.  Miał  wizję,  lecz,  jak  mówił,  gwiazdy  stały na  drodze  do  jej
realizacji.

- Co przez to rozumiał?

background image

- Nie wiem. Nie był już młodzikiem. Może myślał o śmierci.
- Jak umarł?
- O ile wiem, zasłabł podczas uczty. Pił wino i jego serce nie wytrzymało.
- Co się wydarzyło potem? Po uczcie? Chareos rozłożył ręce.
-  Skąd  mam  wiedzieć?  Pochowano  go  w  grobowcu  Ulryka.  W  uroczystości pogrzebowej

uczestniczyły tysiące ludzi. Nasi ambasadorowie - a także inni - z Yentrii i ze  Wschodu. Potem jego
najstarszy syn, Jungir, został Khanem. Wymordował swych braci i  nadal rządzi Nadirami. Co to ma
wspólnego z naszą wyprawą? A może jesteś po prostu ciekaw?

Okas podniósł rękę z wyprostowanym wskazującym palcem i zakręcił nią w powietrzu. Z palca

trysnęło złote światło, tworząc lśniący krąg. Kolejne kółka krzyżowały się z pierwszym, splatały ze
sobą, aż powstała kula zawieszona w powietrzu. Okas opuścił dłoń i nakreślił obok złotą linię.

-  Oto,  jak  wy  postrzegacie  tę  wyprawę;  zwyczajnie,  prosto,  początek,  koniec.  Tak jednak  -

powiedział, spoglądając na kulę - wygląda prawda o niej. Z waszą linią krzyżuje się wiele  innych.
Znam  twoją  tajemnicę,  Chareosie.  Wiem,  kim  jesteś.  Jesteś  synem  ostatniego Księcia  na  Dros
Delnoch.  Jesteś  dziedzicem  Brązowej  Zbroi.  A  to  czyni  cię  krewnym  Tenaki  Khana  i  potomkiem
zarówno Ulryka, jak i Księcia Regnaka, drugiego Księcia z Brązu.

- Mam nadzieję, że ta tajemnica zostanie między nami wyszeptał Chareos. - Nie pragnę wrócić do

kraju Drenajów i nie chcę, aby ktoś mnie tu szukał.

- Jak sobie życzysz… lecz więzy krwi mają wielką moc, która działa przez wieki. Sam to kiedyś

odkryjesz. Dlaczego Tenaka Khan pozwolił wam żyć?

- Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
- A duchy przyszłości?
- Kolejna zagadka - odparł Chareos. - Czyż nie jesteśmy wszyscy duchami przyszłości?
-  To  prawda.  Jednak  w  języku  Nadirów  to  wyrażenie  można  przetłumaczyć  jako towarzysze

ducha, albo nawet orszak ducha. Czyż nie tak?

- Nie znam się na niuansach języka Nadirów. Cóż to w końcu za różnica?
Okas zeskoczył ze stołu i lekko wylądował na podłodze.
-  Zaprowadzę  was  do  nadyryjskiej  wsi,  gdzie  przetrzymywano  Ravennę  i  pozostałe kobiety.

Wtedy zobaczymy.

- Czy ona wciąż tam jest?
- Trudno powiedzieć. Dopiero w jej domu będę w stanie podjąć ślad jej duszy.
Okas  wrócił  do  pierwszego  pomieszczenia,  gdzie  Kiall  dźwignął  właśnie  na  stół  ciężki tobół.

Kiedy go otworzył, po drewnianym blacie rozsypały się złote ozdoby, migocąc w świetle  pochodni.
Były wśród nich bransolety, naszyjniki, brosze, pierścienie, a nawet pas z klamrą z litego złota.

-  O  radości!  -  krzyknął  Beltzer,  zanurzając  wielkie  paluchy  w  stercie  złota  i  podnosząc tuzin

ozdób. - Chareos mówił, że jesteś przedsiębiorczy, ale nie oddał ci sprawiedliwości.

- Chyba będziemy mogli wykupić za to Ravennę - powiedział Kiall.
- Moglibyśmy za to kupić setkę kobiet - odparował Beltzer. - Kiedy to podzielimy?
- Nie podzielimy - stwierdził Kiall. - To jest na wykupienie Ravenny.
Beltzer poczerwieniał.
-  Ja  także  na  to  zapracowałem  -  powiedział  -  a  ponadto  musiałeś  je  zdjąć  z  ciał  ludzi, których

zabiłem  przy  Bramie.  Część  tego  jest  moja.  Moja!  -  Zgarnął  garść  złota  i  zaczął  je wpychać  do
kieszeni. Kiall zrobił krok do tyłu i wyjął miecz. Beltzer dostrzegł ten ruch i chwycił za topór.

- Dość tych głupstw! - ryknął Chareos, stając między nimi. - Schowaj miecz, Kiall. A  ty, Beltzer,

odłóż złoto na miejsce.

background image

- Ale Chareosie… - zaczął Beltzer.
- Odłóż, mówię!
Beltzer  cisnął  złotem  o  stół  i  wielkimi  krokami  odszedł  do  kominka.  Chareos  obrzucił Kialla

gniewnym spojrzeniem.

-  Jest  trochę  prawdy  w  tym,  co  mówi.  Pomyśl  o  tym!  Kiall  stał,  milcząc  przez  chwilę, a  potem

spokojnie  powiedział  do  Chareosa:  -  Podziel  to  sprawiedliwie.  Moją  część przeznaczę  na
wykupienie Ravenny.

Finn podszedł do stołu, podniósł jeden z pierścieni i wsunął go na palec.
- To mi wystarczy - powiedział. Maggrig wybrał bransoletę. Chareos nie wziął nic.
Beltzer wstał i popatrzył na nich.
- Nie zawstydzicie mnie - syknął. - Wezmę, co moje! Zgarnął część łupu do kieszeni i  odszedł  z

powrotem do kominka.

- Wyruszamy o świcie w kierunku Tavern Town - powiedział Chareos. - Kupimy tam  zapasowe

konie.  Ponieważ  jesteś  już  bogaty,  Beltzer,  sam  sobie  kupisz  konia,  a  także  żywność  i  potrzebny
ekwipunek.

ROZDZIAŁ 6
Mówisz,  że  grozi  mi  wielkie  niebezpieczeństwo,  nie  wiesz  jednak,  skąd  nadejdzie?  - zapytał

Jungir  Khan  spokojnym,  lecz  lodowatym  głosem.  Odchylił  się  do  tyłu  na  swym wykładanym  kością
słoniową tronie i popatrzył na klęczącego przed nim szamana.

Shotza  nie  odrywał  wzroku  od  dywanika,  na  którym  klęczał,  i  starannie  ważył  słowa. Był  już

trzecim  szamanem  Jungir  Khana;  pierwszy  skończył  na  palu,  drugi  został  uduszony. Miał  zamiar
pozostać ostatnim.

-  Wielki  Khanie  -  rzekł  -  działa  tu  jakaś  magiczna  bariera,  której  pokonanie  zabierze mi  trochę

czasu. Wiem już, skąd się biorą te czary.

- I skądże to? - szepnął Jungir.
- To Asta Khan, panie. - Shotza zaryzykował spojrzenie, żeby zobaczyć, jakie  wrażenie  wywrze

to imię na siedzącym nad nim człowieku.

Twarz Jungira nie zdradzała żadnych uczuć, ale jego czarne oczy zwęziły się. - On jeszcze  żyje?

Jak to możliwe? Był już starcem, gdy mój ojciec został Khanem. Prawie dwadzieścia lat temu opuścił
namiotowe miasto, żeby umrzeć w samotności.

-  Nie  umarł  jednak,  panie.  Żyje  nadal  w  Księżycowych  Górach.  Jest  tam  wiele  jaskiń  i tunele,

które przebiegają przez środek świata.

Jungir podniósł się z fotela. Tak jak ojciec, był wysoki, jak na Nadira. Kruczoczarne włosy nosił

związane w ciasny węzeł na czubku głowy, a brodę przyciętą w trójząb. Jego ciemne, skośne oczy nie
zdradzały mieszanego pochodzenia.

- Wstań - rozkazał niewysokiemu szamanowi i Shotza usłuchał. Miał zaledwie pięć stóp wzrostu,

był żylasty i łysy. Chociaż jeszcze nie przekroczył sześćdziesiątki, twarz znaczyły głębokie bruzdy.

Jungir zajrzał w dziwnie bezbarwne oczy szamana i uśmiechnął się.
- Boisz się mnie? - zapytał.
- Jak wiatru śmierci, panie.
- Czy mnie kochasz?
- Kocham? Jesteś moim Khanem. W twoich rękach spoczywa przyszłość Nadirów - odpowiedział

Shotza. - Po cóż ci jeszcze moja miłość?

-  Nie  jest  mi  potrzebna.  Jednak  twoja  odpowiedź  podoba  mi  się.  Opowiedz  mi  teraz  o Asta

Khanie.

background image

Khan  wrócił  na  tron,  usiadł  i  odchylił  głowę  do  tyłu,  spoglądając  na  jedwabny  sufit, który

nadawał sali tronowej wygląd ogromnego namiotu. Jedwabie były darem ze wschodniego królestwa
Kiatze, częścią posagu, jaki przysłano wraz z ofiarowaną mu oblubienicą.

-  Asta  opuścił  plemię  Wilków  i  stopniowo  został  zapomniany  -  zaczął  Shotza.  -  Wszyscy

sądziliśmy, że umarł. Jednakże przy ostatniej pełni księżyca, kiedy próbowałem podążyć za Srebrną
Nicią  twojego  przeznaczenia,  napotkałem  gęstą  ścianę  mgły  otaczającą znak  twego  domu.
Próbowałem  ją  przebić  i  z  początku  odniosłem  pewien  sukces.  Potem  mgła zgęstniała  jeszcze
bardziej.  Poszybowałem  wysoko,  nie  mogłem  jednak  znaleźć  jej wierzchołka.  Używając  wszelkich
arkanów  sztuki,  których  nauczył  mnie  mój  mistrz, przebiłem  w  końcu  ten  mur,  ale  tylko  na  moment.
Jednak  zdążyłem  dojrzeć  twarz  Asty Khana.  W  tejże  chwili  wyczułem,  że  w  nadchodzącym  roku
czekają cię kłopoty.

Shotza oblizał wargi i raz jeszcze rozważył swe słowa.
-  Zobaczyłem  Zbroję  z  Brązu  unoszącą  się  w  powietrzu  pod  twoją  gwiazdą  oraz szermierza  o

wielkiej  zręczności.  Wtedy Asta  wyczuł  moją  obecność,  zostałem  odrzucony  w tył,  a  ściana  znów
zamknęła się przede mną.

- Czy to wszystko, co widziałeś’? - zapytał cicho Jungir.
- Wszystko, co widziałem wyraźnie - odpowiedział Shotza, bojąc się skłamać władcy.
Khan skinął głową.
-  Znajdź  Astę  Khana  i  zabij  go.  Weź  stu  ludzi  z  mojej  straży  przybocznej.  Przetrząśnij  góry.

Przynieś mi jego głowę.

- Z całym szacunkiem, Wielki Khanie, możesz wysłać nawet tysiąc ludzi, i tak go nie znajdą. Asta

był największym z szamanów; żadna ludzka siła nie zdoła go pokonać.

- Jego magia jest silniejsza od twojej? Shotza zamknął oczy.
- Tak, milordzie. Żaden żywy człowiek nie zdoła go pokonać.
- A ja, Shotza, nie zwykłem zadowalać się służbą ludzi gorszych niż najlepsi.
-  To  prawda,  panie.  Jest  pewien  sposób,  w  jaki  można  go  pokonać.  Mam  sześciu zdolnych

uczniów. Razem - i po złożeniu koniecznych ofiar - możemy pozbyć się Asty Khana.

- Koniecznych ofiar?
- Krewni Asty Khana powinni zostać zabici w noc Zimowego Zrównania.
- Ile takich ofiar potrzebujesz?
- Przynajmniej dwadzieścia. Może trzydzieści. Każda kolejna jeszcze bardziej osłabi starego.
- A ty, oczywiście, znasz miejsce pobytu jego rodziny?
- Znam, milordzie.
- Pozostawiam więc tobie wszystkie przygotowania, Shotza. A jeśli chodzi o  zagrożenie ze strony

Brązowej Zbroi - czy może zapowiadać kolejne powstanie Drenajów?

- Nie sądzę, panie. Widziałem zarys zbroi, lecz gwiazda znajdowała się na północy.  Niemożliwe,

by Drenajowie zagrażali ci od strony ziem Gothirów. Kiedy jednak przebiję się przez  obronę Asty,
będę wiedział więcej. Dowiem się wszystkiego.

Shotza  skłonił  się  głęboko.  Jungir  odprawił  go  skinieniem  ręki,  a  szaman  podążył  do swojej

kwatery,  gdzie  usiadł  na  przykrytym  jedwabiem  łożu.  Z  dala  od  przenikliwych  oczu Jungir  Khana
mógł sobie pozwolić na strach. Położył się i wsłuchał w kołatanie serca. Oddychał z trudem. Powoli
uspokoił  się,  dziękując  w  myślach  bogom  Stepów,  że  Jungir  nie dopytywał  się  dokładniej  o  inne
wizje.

Widział bowiem niemowlę owinięte płaszczem, leżące na zimnej kamiennej podłodze.
A nad dziecięciem unosił się ponury duch Tenaki Khana, Władcy Wilków.

background image

Jungir popatrzył za odchodzącym małym człowieczkiem, a potem przez długą chwilę siedział  w

milczeniu. Wyczuwał strach Shotzy i domyślał się, że szaman zobaczył znacznie więcej, niż odważył
się powiedzieć. Żaden czarownik nie mówił nigdy całej prawdy. Tacy już  byli.  Skryci,  podstępni  i
przebiegli,  karmili  się  intrygą  i  kłamstwem.  Mieli  jednak  swoje zalety.  Shotza  zdecydowanie
przewyższał  pozostałych  i  wykazał  wielką  odwagę,  otwarcie uznając  przewagę Asty  Khana.  Jungir
wstał i przeciągnął się. Podszedł do wiszącej płachty zasłaniającej okno i odsunął ją.

Przed  jego  oczami  rozciągało  się  nowe  miasto  Ulrickham  zbudowane  z  niskich, parterowych

domostw wzniesionych z glinianych cegieł. Jednak we wnętrzu każdego z nich rozwieszono  płachty
namiotów,  które  dla  Nadirów  były  symbolem  domu.  Nomadowie prowadzący  od  dziesięciu  tysięcy
lat  koczowniczy  tryb  życia  źle  się  czuli  w  kamiennych miastach.  Jednak  Tenaka  kazał  je  budować,
razem z ich szkołami i szpitalami.

-  Nie  wypada,  aby  największy  naród  świata  żył  jak  dzikusy  -  powiedział  do  Jungira.  - Jakże

mamy  urosnąć  w  siłę?  W  jaki  sposób  wziąć  w  swoje  ręce  losy  świata,  jeśli  nie przyjmiemy
cywilizacji? Nie wystarczy budzić trwogę na polu walki.

Podobne  stwierdzenia  nie  przynosiły  mu  popularności  wśród  starszych  nadyryjskich wodzów,

lecz  nie  ośmielili  się  sprzeciwić  komuś,  kto  dokonał  tego,  co  nie  udało  się  samemu Ulrykowi.  Czy
mogli zdradzić człowieka, który pokonał okrągłookich połu-’ dniowców?

Jungir  odszedł  od  okna  i  powędrował  do  Sali  Bohaterów.  Tutaj,  zwyczajem  przejętym  od

podbitych drenajskich plemion, umieszczono posągi nadyryjskich wojowników. Jungir zatrzymał  się
przed podobizną ojca i spojrzał głęboko w zimne, szare oczy.

- Dokładnie takim cię pamiętam, Ojcze - szepnął. Zimnego i dalekiego.
Posąg zdradzał rękę mistrza; ukazywał całą siłę smukłej postaci Khana, doskonały zarys szczęki,

szlachetność postawy. W jednej ręce Tenaka trzymał długi miecz, w drugiej hełm Ulryka.

- Kochałem cię - powiedział Jungir.
Zimny podmuch wiatru zawirował płomieniami świec. Na kamiennej posadzce zatańczyły cienie,

pozornie ożywiając posąg. Jungirowi wydało się, że kamienne oczy nabierają fioletowego blasku, a
usta krzywią się w dobrze znanym, cynicznym uśmieszku. Zadrżał.

- Naprawdę cię kochałem - powtórzył - ale znałem twoje plany. Dobrze mnie wyszkoliłeś, Ojcze.

Ja  też  miałem  swoich  szpiegów.  Nikt  nie  powinien  chcieć  żyć  wiecznie… nawet  Tenaka  Khan. A
gdyby ci się udało, gdzie znalazłby miejsce Jungir? Wieczny spadkobierca nieśmiertelnego boga?

Nie. W moich żyłach również płynie krew Ulryka. Miałem prawo rządzić, stworzyć moje własne

życie.

Posąg milczał.
- Jakie to dziwne, Ojcze. Nie ma różnicy między mówieniem do ciebie teraz a rozmową z tobą za

życia.  Zawsze  miałem  wrażenie,  że  mówię  do  kamienia.  Cóż,  płakałem, kiedy  umarłeś.  I  nieomal
powstrzymałem  cię  przed  wypiciem  tej  trucizny.  Nieomal. Wyciągnąłem do ciebie rękę. Spojrzałeś
mi w oczy i nie powiedziałeś ani słowa. Jedno twoje słowo i byłbym cię powstrzymał. Odwróciłeś
wzrok.  Zastanawiam  się,  czy  wiedziałeś,  że trucizna  sięga  twojej  duszy?  Czy  wiedziałeś,  w  tej
ostatniej chwili, kiedy leżałeś na podłodze, a ja klęczałem przy tobie, że to ja wsypałem ten czarny
proszek do twego wina? Wiedziałeś? - Jeszcze raz popatrzył w zimne oczy posągu. - Dlaczego nigdy
mnie nie kochałeś? - zapytał.

Posąg pozostał jednak nieruchomy i milczący.
Dwanaście dni straconych za Bramą drogo kosztowało wędrowców, gdyż ostra śnieżyca uwięziła

ich w chacie na następnych osiemnaście dni. Żywność kończyła się, a Finn nieomal przypłacił życiem
wyprawę  na  polowanie.  Udało  mu  się  ustrzelić  jelenia,  ale  złapany przez  zamieć  musiał  szukać

background image

schronienia  w  jaskini.  Wejście  do  niej  zasypała  lawina  i  tylko  dzięki  czarom  Okasa  Chareos  oraz
pozostali  zdołali  odnaleźć  myśliwego  i  wydostać  go  z pułapki,  przekopawszy  tunel  w  śniegu.
Dziewiętnastego  dnia  zimowa  burza  przycichła,  a mimo  to  dopiero  po  trzech  tygodniach  utrudzeni
wędrowcy wdrapywali się na ostatnie wzniesienie przed Tavern Town.

Beltzer poprowadził ich do drzwi gospody i załomotał w nie, wołając Nazę. Nieduży oberżysta

aż zakrzyknął z radości na widok olbrzyma i zamknął go w uścisku.

- Bałem się, że zginąłeś - powiedział. - Wejdźcie!
Wejdźcie! Mael właśnie rozpaliła na kominku. Wkrótce zagrzejecie się. Wchodźcie!
- Gdzie są wszyscy? - zapytał Kiall.
- O tej porze roku nie wyrąbuje się drzew - odpowiedział Naza. - Przez następne dwa miesiące

nikt  tu  do  nas  nie  zajrzy.  Większość  przełęczy  jest  nieprzejezdna.  Usiądźcie  przy  ogniu.  Przyniosę
wam wina. - Jego uśmiech zbladł na widok wchodzącego Okasa. - On… on… - wy stękał.

Tak, tak - rzucił szybko Chareos. - Jest też przyjacielem, który jak i my nie jadł od trzech dni.
-  Najpierw  wino  -  mruknął  Beltzer,  obejmując  ramieniem  Nazę  i  prowadząc  go  w stronę

piwnicy.

Kłody na palenisku zajęły się już i buchnęły płomieniem, ale mimo to w środku było dość zimno.

Chareos  przysunął  sobie  krzesło  i  usiadł.  Pod  zmętniałymi  oczami  miał  fioletowe sińce.  Nawet
wytrzymały  zwykle  Finn  wyglądał  na  wyczerpanego.  Jedynie  po  Okasie  i  Kiallu nie  było  widać
żadnych  śladów  trudnej  przeprawy  przez  góry.  Starzec  zdawał  się  wcale  nie odczuwać  chłodu,  a
młodzieniec  okrzepł  i  nabrał  sił  w  czasie  minionych  dni.  -  Jesteśmy  za starzy  na  takie  rzeczy  -
powiedział  Finn,  czytając  w  myślach  Chareosa.  Ten  przytaknął,  zbyt zmęczony,  by  odpowiedzieć.
Powróciwszy  z  winem,  Beltzer  zanurzył  pogrzebacz  w palenisku  i  poczekał,  aż  rozżarzy  się  do
czerwoności. Potem zanurzył go w dzbanie z winem. Nalał pięć kielichów i podał jeden każdemu z
podróżnych. Swój opróżnił jednym haustem i ponownie napełnił. Naza przyniósł im chleb, wędzony
ser i zimne mięso.

Po  posiłku  Chareos  powoli  wdrapał  się  na  górę,  do  gościnnego  pokoju,  ściągnął  buty  i zasnął,

zanim dotknął głową poduszki. Finn i Maggrig zajęli drugi pokój, a Okas położył się na  kamieniach
przed kominkiem i tam zasnął.

Kiall i Beltzer zostali sami, a olbrzym zawołał o trzeci kielich wina.
- Przyniosła je Mael. - Zakładam, że nadal jesteś bez grosza? - zapytała.
- A właśnie, że nie - powiedział Kiall. - Zapłać rachunek, Beltzer.
Beltzer zaklął pod nosem i zanurzył rękę w kieszeni, z której wyjął gruby złoty pierścień.  Mael

wzięła go i zważyła w dłoni.

- To wystarczy na pokrycie około połowy twojego długu u Nazy - powiedziała, trzymając  nadal

wyciągniętą dłoń.

-  Twarda  z  ciebie  kobieta  -  jęknął  Beltzer.  Zapuścił  rękę  do  kieszeni  i  grzebał,  starając  się

wyłowić  jakąś  niedużą  sztukę,  ale  natrafiał  tylko  na  duże.  Wreszcie  wyjął  bransoletkę.  - To
dziesięciokrotnie przewyższa wartość mojego długu - powiedział do niej.

Mael roześmiała się, wzięła klejnot i obejrzała go dokładnie.
-  Nigdy  nie  widziałam  tak  kunsztownej  roboty  ani  takiego  czerwonego  złota.  Naza  da ci  za  to

dobrą cenę. Masz rację, to jest warte o wiele więcej niż twój dług. Dopilnuję, abyś otrzymał  zwrot
reszty.

- Nie kłopocz się tym - powiedział Beltzer, czerwieniąc się. - Zatrzymaj ją. Pewnie któregoś dnia

wrócę tu bez grosza przy duszy, jak zwykle.

- Jest w tym sporo prawdy - odpowiedziała. Kiedy odeszła, Beltzer zwrócił się do Kialla.

background image

- No i co się tak gapisz, chłopcze? Nigdy nie widziałeś, jak ktoś reguluje swoje długi?
Kiall wypił za dużo wina i głowę miał lekką, a myśli jasne.
- Nigdy nie widziałem, żebyś ty to zrobił.
- Co przez to rozumiesz?
- Brałem cię za samolubnego, chciwego wieprza - powiedział Kiall z uśmiechem, nie zwracając

uwagi na rosnący gniew Beltzera.

- Zawsze spłacam moje długi - oświadczył Beltzer.
- Czyżby? Nawet nie podziękowałeś Finnowi za wykupienie twojego topora, a kosztowało go to

niemało.

-  To  sprawa  między  mną  a  Finnem.  Nie  do  ciebie  należy  liczenie. A  teraz  powstrzymaj  język,

zanim ci go przytnę!

Kiall zamrugał oczami i szybko wytrzeźwiał.
- Jesteś także kłamcą - powiedział. - Powiedziałeś mi, że Tura nie żyje, utopiwszy się w dokach.

Wszystko to kłamstwa. I nie boję się ciebie, ty opasły wieprzu. Nie groź mi.

Beltzer zerwał się z ławy, Kiall też wstał i złapał za rękojeść szabli. Jednak nie zdążył jej dobyć,

bo  palce  Beltzera  chwyciły  za  kołnierz  jego  kaftana  i  podniosły  go  w  powietrze. Beltzer  zamierzył
się  pięścią  drugiej  ręki,  ale  Kiall  kopnął  go  w  krocze.  Olbrzym  jęknął  z bólu  i  upuściwszy
młodzieńca, zatoczył się w tył. Teraz Kiall dobył szabli. Beltzer uśmiechnął się szyderczo i ruszył na
niego.

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

- Co masz zamiar z tym zrobić, chłopcze? Dźgniesz starego Beltzera? Naprawdę? - Kiall  cofnął

się, widząc, że sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Beltzer skoczył na niego i wytrącił mu broń.
Kiall rąbnął go pięścią w podbródek. Olbrzym, nie zrażony ciosem, otwartą dłonią plasnął w szczękę
młodzieńca, aż Kiall potoczył się po podłodze. Półprzytomny Kiall wstał i z pochyloną głową rzucił
się na olbrzyma. Beltzer uniósł kolano i z potworną siłą wyrżnął nim w głowę Kialla, który runął jak
długi…

Kiedy się ocknął, siedział na krześle przy kominku, naprzeciw Beltzera.
-  Chcesz  wina?  -  zapytał  Beltzer.  Kiall  potrząsnął  przecząco  głową.  W  głowie  mu huczało.  -

Niezły  z  ciebie  zawodnik,  chłopcze,  a  któregoś  dnia  możesz  nawet  zostać prawdziwym  wilkiem.
Wilki jednak są zbyt mądre, żeby drażnić niedźwiedzia.

- Będę o tym pamiętał-obiecał Kiall. - A teraz poproszę o to wino.
Beltzer podał mu kielich.
-  Kocham  starego  Finna  i  on  wie,  jak  wiele  znaczy  dla  mnie  to,  że  odzyskałem  mój topór;  nie

potrzebował  słów.  Tam,  w  Bel-azar,  Finn  został  ściągnięty  z  wałów  przez  nadyryjskich
wojowników.  Chareos,  Maggrig  i  ja  zeskoczyliśmy  za  nim  i  odbiliśmy  go.  To  ja  taszczyłem  go  na
moim  grzbiecie  i  utorowałem  nam  drogę  do  bramy.  Nie  podziękował  mi wtedy;  nie  było  takiej
potrzeby. Rozumiesz?

- Chyba tak.
- To wino. To przez nie za dużo gadam. Nie lubisz mnie, prawda?
Kiall spojrzał na płaską, brzydką twarz pod łysą, błyszczącą czaszką; popatrzył w małe  okrągłe

oczka.

- Nie bardzo - przyznał. Beltzer pokiwał głową ze smutkiem.
- Cóż, nie przejmuj się tym. Sam także niezbyt siebie lubię. Jednak byłem na szczycie, chłopcze.

Nikt mi tego nie odbierze.

- Ja także byłem na szczycie - powiedział Kiall.
- Nie na moim. Może kiedyś będziesz, kto wie.
- Cóż w nim takiego szczególnego?
- Nic - odpowiedział Beltzer.
- Dlaczego więc powinienem tego pragnąć? Beltzer podniósł oczy znad kielicha.
- Bo tam znajduje się twoja pani, Kiall.
Blask  księżyca  skąpał  kamienne  mury,  a  polująca  sowa  zanurkowała  nisko  nad opuszczonymi

blankami. Chareos słyszał jęki rannych i umierających, chociaż nie widział nigdzie rozpostartych na
kamieniach  ciał  ani  krwi  zbierającej  się  w  kałuże  przy  wiodących  do bramy  stopniach.  Kiedy
przysiadł  na  krawędzi  zębatych  murów,  spoglądając  w  dolinę  Bel-  azar,  jęki  ucichły,  powoli
zamieniając  się  w  echa  pamięci.  Okolica  wydawała  się  teraz zupełnie bezludna. Tam, gdzie kiedyś
obozowe  ogniska  Nadirów  świeciły  jak  gwiazdy,  które pospadały  na  ziemię,  teraz  połyskiwała
jedynie trawa, osamotnione kamienie i dawno obumarłe, rozłupane przez piorun drzewo.

Chareos był sam. Nie pamiętał, jak przybył do Bel-azar, ale nie wydawało się to istotne. Czuł, że

w jakimś sensie znalazł się w domu - bezpieczny wśród duchów przeszłości.

Bezpieczny? Na skraju pola widzenia pojawiały się jakieś cienie, które rozpłynęły się w mroku,

background image

gdy  wyszedł  im  na  spotka  -  nie.  Cofnął  się  do  zbutwiałej  bramy  i  po  krętych schodach  wszedł  na
koliste  wały.  Wyciągnął  z  pochwy  miecz  i  czekał.  Usłyszał  drapanie  szponów  po  schodach,  poczuł
charakterystyczną  woń  stworzeń  zamieszkujących  ciemności; odór  szlamu  na  futrze,  słodkawy,
przyprawiający o mdłości smród z paszcz, które żywią się padliną.

Z trzaskiem zamknął górne drzwi. Nie było w nich zasuwy i musiał wsunął w uchwyt swój miecz,

żeby je zaryglować. Ciężkie ciała zaczęły uderzać w drewno.

- Beltzer! - krzyknął Chareos. - Na pomoc! Żadnej odpowiedzi.
- Maggrig, Finn!
-  Najwidoczniej  zostałeś  sam,  krewniaku.  -  Chareos  usłyszał  nagle  cichy  głos  i odwrócił  się,

wiedząc  już,  kogo  zobaczy.  Na  krawędzi  muru  siedział  wysoki  mężczyzna, czarne  włosy  miał
związane na karku, a jego fioletowe oczy wydawały się szare w blasku księżyca.

- Ty mi pomożesz? - szepnął Chareos.
- Krewniak zawsze pomaga krewniakowi, przyjacielu. Czyż nie jesteś z mojej krwi?
- Owszem, jestem. Pomożesz mi? Proszę? Drzwi pękły, a szponiasta dłoń rozszarpała drewno…
- Odejdź! - krzyknął Tenaka Khan. Syczenie za drzwiami ucichło, a szponiasta dłoń zniknęła.
- To twoi pomocnicy? - zapytał Chareos.
- Nie, lecz i one wiedzą, co to siła. I potrafią wyczuć strach, tak jak lew wyczuwa krew.  Czego

się boisz, Chareosie?

- Nie wiem, jak się tutaj znalazłem. Jestem sam.
- To nie jest odpowiedź. Sprowadził cię twój strach, co jednak jest jego źródłem?
Chareos roześmiał się, lecz w tym śmiechu nie było radości.
- I ty o to pytasz? Ty, który zabiłeś moich rodziców i uczyniłeś ze mnie wyrzutka?  Powinienem

cię nienawidzić, Tenako. Kiedyś myślałem, że tak jest. Potem jednak przyszedłeś sam do tej wieży i
siedziałeś, rozmawiając z nami.

Chareos spojrzał na siedzącego przed nim mężczyznę. Był ubrany dokładnie tak jak tamtej  nocy,

przed wielu laty, w czarne buty do konnej jazdy i skórzane spodnie oraz koszulę z czarnego jedwabiu
haftowaną srebrem.

- Nazwałeś mnie krewniakiem - wyszeptał Chareos. Wiesz, kim jestem?
-  Poznałem  cię  od  razu,  kiedy  zobaczyłem  cię  w  tej  wieży  -  odpowiedział  Tenaka.  - Krew

poznaje krew.

- Powinienem był cię zabić! - syknął Chareos. - Za całe moje cierpienie. Miałem dwanaście lat,

kiedy  wyprawiono  mnie  z  Dros  Delnoch.  Tej  nocy,  kiedy  twoje  hordy  szturmowały  ostatni  mur,
zabrano  mnie  z  fortecy  i  zawieziono  do  kraju  Gothirów.  Ostatnimi słowami  mojego  ojca  było:
„Pomścij mnie, mój synu. I pamiętaj o Drenajach”. Moja matka już nie żyła. I po co? Po to, by taki
zdradziecki  kundel  jak  ty  mógł  wprowadzić  nadyryjskie dzikusy do ostatniego bastionu cywilizacji.
Dlaczego się lękam? Ty śmiesz mnie o to pytać?

- I nadal pytani - odpowiedział spokojnie Khan. - A ty tylko opowiadasz mi historię,  którą i tak

już znam.

- Jesteś potomkiem Księcia z Brązu i wychowali cię Drenajowie. Jak mogłeś ich zniszczyć?
- Rzeczywiście, jak? - odpowiedział Khan. - Jeśli naprawdę znasz moją historię, nie powinieneś

o to pytać. Jak wiesz, do czternastego roku życia przebywałem u Nadirów. Myślisz, że byłeś jedynym
dzieckiem,  które  cierpiało  ból  i  odrzucenie?  Nienawidzono  mnie za  moje  drenajskie  pochodzenie.
Potem  wysłano,  na  mocy  ślubnego  kontraktu  mojej  matki, do  Drenajów.  Czy  myślisz,  że  różnili  się
czymś  od  Nadirów?  Nie.  Dla  nich  byłem  stepowym barbarzyńcą  -  kimś,  kogo  mogli  kąsać  i
torturować.  Nauczyłem  się  jednak  żyć  wśród  nich. Walczyłem  za  nich.  Należałem  do  Smoka.

background image

Zaprzyjaźniłem się nawet z kilkoma z nich. A  kiedy szalony imperator, Ceska, zaprowadził terror w
ich krainie, ryzykowałem życie i duszę, żeby pomóc Drenajom. Spłaciłem swój dług. Sprowadziłem
Nadirów,  którzy  zgnietli  wojsko imperatora,  i  pozwoliłem,  by  Ray  van  i  twój  ojciec  utwo  -  rzyli
nową  republikę.  Dlaczego więc  zaatakowałem  Dros  Delnoch  po  latach?  Ponieważ  byłem  Khanem!
Ponieważ  nadszedł czas  Nadirów.  A  jeśli  mnie  oskarżasz  o  zdradę,  co  z  tobą?  Dlaczego  nie
usłuchałeś rozkazu ojca? Dlaczego nie wróciłeś do domu?

- Po co? - krzyknął Chareos. - Żeby tam umrzeć? Co przez to zyskałeś?
- A więc tu leży źródło twojego strachu? - odpowiedział Tenaka Khan. - Bałeś się  spróbować.

Bałeś się porażki.

- Nie waż się mnie osądzać! - zagrzmiał Chareos. Zdrajca i morderca nie będzie wytykał  moich

wad.

Tenaka rozłożył ręce.
- A kogóż to zdradziłem, Chareosie? Byłem Khanem Nadirów. Raz ocaliłem Drenajów. Uczciwie

ostrzegłem ich, że wrócę. Ty zdradziłeś swego ojca i wszystkich swoich przodków aż do Regnaka,
drugiego Księcia z Brązu. On utrzymał Dros Delnoch mimo przeciwności na pozór nie do pokonania.
Całe  pokolenia  Drenajów  poległy  w  obronie ojczyzny, ale nie ty. Ty zadowoliłeś się poślubieniem
ladacznicy i zwycięstwem w drobnej bitewce tutaj, pod Bel-azar.

Chareos wyszarpnął miecz z uchwytów i zamierzył się nim na Tenakę.
- Czy tak zamierzasz odpłacić mi za uratowanie twojej duszy? - zapytał łagodnym głosem Tenaka.

- Przed chwilą błagałeś mnie o pomoc przeciwko duchom ciemności.

Chareos opuścił miecz.
- Czyż więc jestem tchórzem? - szepnął.
-  Jest  wiele  rodzajów  tchórzostwa,  Chareosie.  Ktoś  potrafi  stawić  czoło  tuzinowi wrogów  z

mieczem  w  dłoni,  a  nie  potrafi  znieść  choroby,  która  go  paraliżuje.  Inny  z uśmiechem  wyjdzie
naprzeciw  śmierci,  ale  boi  się  lat  cierpienia  i  trudów,  z  których  składa  się życie.  Czy  jesteś
tchórzem?

Chareos usiadł na blankach i opuścił wzrok na trzymany w dłoni miecz.
- Nigdy nie bałem się żadnego wroga. Masz jednak rację, jestem tchórzem. Nie miałem dość siły,

aby wrócić do Drenajów… i nadal nie mam.

- Odnalazłeś Tatuowanego Człowieka?
- Tak. Tak, odnaleźliśmy go. I będzie nam towarzyszył w naszej… wyprawie.
- Czy uważasz, że ta wyprawa uwłacza ci? - zapytał Khan.
-  Udajemy  się  na  ratunek  córki  świniarza  porwanej  przez  Nadrenów.  Czy  słońce spadnie  z

nieboskłonu, jeśli się nam nie powiedzie?

Tenaka wstał i położył ręce na ramionach Chareosa.
-  Wróciłem  do  kraju  Drenajów,  żeby  zabić  szaleńca.  Zamiast  tego  znalazłem  tam  przyjaciela,

miłość oraz dom, z którego utraty nawet nie zdawałem sobie sprawy. Z Księcia Cieni zamieniłem się
w Wielkiego Khana i poprowadziłem Nadirów ku wyżynom, o jakich nie śnili. Pamiętasz pierwszą
noc na tej wieży?

- Jakże mógłbym zapomnieć? Pozwoliłeś nam przeżyć.
-  Pewnego  dnia,  już  wkrótce,  zrozumiesz  dlaczego.  Chareos  obudził  się.  Ogień  zgasł, w  pokoju

było zimno; zadrżał i nakrył się szczelniej kocem. Wciąż jeszcze widział przed sobą fioletowe oczy i
czuł mocny uścisk rąk na ramionach. Drzwi otworzyły się i wszedł Okas. Cicho podszedł do łóżka i
przysiadł na nim.

- Świta już - powiedział. - Twoja wyprawa cię wzywa.

background image

- Miałem sen, Okasie.
- Ja też. Śniło mi się posłanie z sitowia i ciepła kobieta.
- A mnie Tenaka Khan.
- Czy był w Bel-azar? - zapytał Tatuowany Człowiek.
- Tak. - Chareos usiadł. - Skąd wiesz?
- Nie wiem - odparł Okas, mrugając. - Pytam.
- A dlaczego pytasz? Starzec milczał przez chwilę.
- Jest w tym jakaś tajemnica. Tenakę Khana pochowano obok jego przodka, Ulryka, w Wielkim

Grobowcu. Jego syn, Jungir, zapieczętował grobowiec i kazał rzucić nań tysiąc zaklęć, aby nikt nie
mógł go otworzyć.

- Wiem o tym - rzucił Chareos niecierpliwie.
- Nie wiesz - powiedział Okas - bo inaczej rozwiązałbyś tajemnicę. Ja rozumiem, że świat kryje

wiele  tajemnic.  Umiem  czytać  w  sercach  ludzi.  Jednak  Źródło  Wszechrzeczy  ma swoje  tajemnice,
których  nie  potrafię  zgłębić.  Tenaka  Khan  umarł  i  został  pochowany  -  to wiemy.  Jego  syn  obawiał
się,  żeby  nikt  nie  wszedł  do  jego  grobowca;  to  także  wiemy. Tajemnica  tkwi  w  czym  innym,
Chareosie: dlaczego kości Tenaki leżą ukryte w Bel-azar?

- To niemożliwe. Byłoby to świętokradztwem.
- To prawda. Chareos potrząsnął głową.
- Nasza wyprawa nie ma nic wspólnego z Tenaka Khanem. Nie będziemy nawet w pobliżu  Bel-

azar.

- Jesteś pewien?
- Postawiłbym na to moje życie. Okas nie odpowiedział.
ROZDZIAŁ 7
Chien-tsu  nie  należał  do  ludzi  miłujących  podróże.  Nie  lubił  kurzu  Stepów  ani  tej jałowej,

niegościnnej krainy; szczególnie odrażające wydawały mu się niskie zabudowania, fetor panujący w
miastach oraz ledwie skrywana wrogość Nadirów. W domu, w Hao-tzing powiadano, że Nadirowie
są blisko spokrewnieni z ludami Królestwa Środka. Chien-tsu wątpił w to - pomimo podobieństwa
koloru  skóry  i  języka  nie  mógł  uwierzyć  w  ich  wspólne pochodzenie.  Sformułował  własną  teorię,
według której bogowie stworzyli najpierw Nadirów, a potem, zdawszy sobie sprawę z koszmarnych
usterek tego gatunku, wykreowali doskonałych ludzi, którym oddali na własność Państwo Środka. Ta
znienawidzona  misja potwierdzała jedynie ową teorię. Wydawało się, że Nadirowie nie odczuwali
potrzeby  mycia się,  a  ich  ubrania  pozostawały  nie  prane  przez  cały  sezon.  Zapewne  przez  całe
dziesięciolecia, pomyślał.

I  cóż  to  za  kraj!  Choć  podróżował  właściwie  bez  bagażu,  co  nie  przystoi ambasadorowi

Najwspanialszego  Miasta,  z  największą  trudnością  udawało  mu  się  znajdować kwatery  dla
czterdziestu dwóch służących, jedenastu konkubin oraz sześćdziesięciu członków Straży Królewskiej.
Z  konieczności  ograniczył  tabory  do  szesnastu  wozów  transportujących rzeczy  niezbędne  do  życia,
takie  jak  namioty,  łóżka,  stoły,  krzesła,  prześcieradła  z  miękkiego  jedwabiu,  harfy,  flety,  dwie
emaliowane  wanny  i  pięć  dużych  luster.  I  mógł  zabrać  tylko dwadzieścia  pięć  skrzyń  osobistego
bagażu, zawierającego - zupełnie zresztą niewystarczającą garderobę podróżną.

Chien-tsu dziwił się, że Imperator przystał na małżeństwo jednej ze swych córek z barbarzyńcą.

Mądrość  nakazywała  jednak  nie  kwestionować  decyzji  Boskiego  Władcy.  A  Chien-tsu,  o  czym
wiedzieli wszyscy kulturalni ludzie, odznaczał się mądrością daleko przekraczającą jego trzydzieści
dwa lata.

Przed  miastem  ściągnął  wodze  konia  i  westchnął.  Większość  budynków  nie  grzeszyła urodą,  a

background image

wznoszący  się  ponad  nimi  pałac  -  choć  zbudowany  z  arogancką,  niemal  prymitywną prostotą
zaprojektował ktoś zupełnie pozbawiony dobrego smaku.

Miasto  otaczały  mury  z  blankami  i  sześcioma  kwadratowymi  wieżami.  Nie  powiewały na  nich

chorągwie.  Chien-tsu  zatrzymał  tabor  i  kazał  rozbić  namiot.  Kiedy  wykonano  rozkaz, polecił
rozstawić  lustra  i  przygotować  kąpiel.  Służące  zmyły  kurz  z  jego  ciała  i  wtarły  weń aromatyczne
olejki;  jego  długie  czarne  włosy  starannie  wypomadowano  i  zaczesano  w  tył,  po czym  upięto  na
skroniach  grzebieniami  z  kości  słoniowej.  Następnie  ubrano  go  w  obcisłe spodnie  z  lamowanego
złotem,  błękitnego  jedwabiu  oraz  buty  ze  złotymi  paskami.  Na  koszulę z  najbielszego  jedwabiu
nałożono emaliowany napierśnik z drewna i skóry, ozdobio - ny wizerunkiem złotego smoka. Długi,
zakrzywiony  miecz  zawieszono  miedzy  jego  łopatkami,  a dwa  noże  w  lśniących,  drewnianych
pochwach  umieszczono  za  satynową  szarfą  opinającą talie.  Rozkazał  przynieść  prezenty  dla  Jungir
Khana:  siedemnaście  skrzyń  odpowiadających wiekowi  nowej  Królowej  Nadirów.  Będzie  miło,
zadecydował  Chien-tsu,  zobaczyć  znowu Mai-syn.  Najmłodsza  z  prawowitych  cór  Imperatora
odznaczała się zapierającą dech w piersiach urodą i potrafiła wybornie grać na dziewięciostrunowej
harfie.

Dosiadł  konia  i  powiódł  swój  orszak  składający  się  z  pięciu  lokajów  oraz  trzydziestu czterech

tragarzy w stronę pałacu.

Powitało ich dwudziestu żołnierzy pod dowództwem noszącego srebrny łańcuch na piersi oficera,

który  pochylił  głowę  w  niedbałym  ukłonie.  Chien-tsu  zesztywniał,  ponieważ ten  ukłon  wyraźnie
odbiegał od ukłonu uważanego za uprzejmy. Podniósłszy głowę, spojrzał w oczy oficera… milczenie
przeciągało  się.  Niegrzecznie  było  rozpoczynać  rozmowę,  lecz Chien-tsu  był  coraz  bardziej
poirytowany.

- No - warknął w końcu oficer. - Czego chcecie? Chien-tsu zaniemówił ze zdumienia, starał  się

jednak  opanować  gniew.  Nie  uchodziło  rozpoczynać  pierwszego  dnia  wizyty  w mieście  od
zabójstwa.

-  Jestem  Chien-tsu,  ambasador  Najwyższego  Imperatora  przysłany  na  dwór  Jungir Khana.

Przybyłem  z  należnymi  darami  z  okazji  urodzin  Królowej.  Zechciej  łaskawie zaprowadzić  mnie
przed oblicze władcy.

Jak  oczekiwał  Chien-tsu,  wyraz  twarzy  oficera  zmienił  się.  Skłonił  się  ponownie,  tym razem

nawet  niżej,  niż  wymagała  grzeczność.  Potem  szczekliwym  głosem  wydał  rozkaz  i dwudziestu
żołnierzy rozstąpiło się.

- Pójdź za mną - powiedział do Chien-tsu.
Za  wielkimi  wrotami  nie  było  dziedzińca,  lecz  labirynt  tuneli.  Po  chwili  wyszli  do rozległego

zadrzewionego  ogrodu  na  wschód  od  bramy.  Na  prawo  ciągnął  się  rząd  stajen. Chien-tsu  zsiadł  z
konia  i  oddał  go  w  ręce  służby.  Przejął  ich  drugi  oficer  -  wyższy  od pierwszego  i  noszący  srebrny
napierśnik oraz hełm. Ten oficer złożył przepisowy ukłon Chien-tsu i uśmiechnął się.

- Witaj, ambasadorze. Nasz pan nie spodziewał się ciebie tak szybko.
- Czyż nie jest to dzień urodzin? Tamten wyraźnie się zmieszał.
- Proszę, chodź za mną - powiedział.
Zagłębili  się  w  kolejną  plątaninę  tuneli  i  korytarzy,  aby  wreszcie  znaleźć  się  w wielkim  holu

przed podwójnymi dębowymi drzwiami, nabijanymi srebrem.

Przed drzwiami stali czterej wartownicy. Kiedy podszedł do nich oficer, rozstąpili się,  a  drzwi

otworzyły się z rozmachem.

Wewnątrz,  ku  zdziwieniu  Chien-tsu,  wielka  sala  przypominała  gigantyczny  namiot  o  ścianach  z

najdelikatniejszego  jedwabiu.  Na  jego  końcu,  na  podwyższeniu,  Wielki  Khan  na wpół  leżał  na

background image

satynowej  otomanie.  Chien  wszedł  i  skłonił  się  nisko,  pozostając  w  tej  pozie przez  obowiązkowy
czas dziesięciu uderzeń serca.

Khan gestem zaprosił go bliżej.
-  Witaj,  ambasadorze,  sprawiłeś  nam  nieoczekiwaną  przyjemność.  -  Głos  mężczyzny miał

głębokie  i  mocne  brzmienie.  Khan  wstał  i  zszedł  z  podwyższenia.  -  Nie  spodziewaliśmy się  ciebie
przed dniem jutrzejszym.

Chien podniósł dłonie i zaklaskał w nie, a trzydziestu czterech tragarzy, zbliżywszy się, ustawiło

skrzynie  w  jednym  rzędzie  przed  Khanem.  Tragarze  wycofali  się  z  pochylonymi głowami  i
opuszczonym wzrokiem.

-  Wielki  Khanie,  przybyłem  z  darami  od  Boskiego  Władcy  Złotego  Królestwa  dla uczczenia

pierwszej rocznicy twego małżeństwa i aby zapytać, w imieniu Jego Wysokości, czy Mai-syn nadal
jest radością twego domowego ogniska.

- Bez wątpienia tak - odpowiedział Jungir. - A teraz zajrzyjmy do skrzyń, jeśli pozwolisz.
Nie  takiej  odpowiedzi  oczekiwał  Chien,  ukrył  jednak  konsternację  i  otworzył  srebrny zamek

pierwszej  skrzyni.  Wyjąwszy  z  niej  piękny,  ozdobiony  perłami  płaszcz  ze  srebrnego  jedwabiu,
zaprezentował go Khanowi.

- Ładny - skomentował Khan. - Czy we wszystkich są ubrania?
- Nie, Wielki Khanie - powiedział Chien z wymuszonym uśmiechem. Otworzył drugą skrzynię, w

której znajdowały się szmaragdy, niektóre wielkości ludzkiej pięści.

- Jaką wartość mają one w waszym kraju, powiedzmy, w przeliczeniu na konie i ludzi? - zapytał

Khan.

-  Można  by  za  nie  wyposażyć  armię  w  sile  dziesięciu  tysięcy  kawalerzystów  na  całe lato  -

odpowiedział Chien.

- Dobrze. Podobają mi się. A w pozostałych? Niektóre zawierały złoto, inne perfumy,  przyprawy

i sztuki odzieży. Największe wrażenie wywarła na nadyryjskim wojowniku ostatnia  skrzynia.  Chien
wyjął  z  niej  oślepiająco  lśniącą  szablę.  Jej  garda  wykonana  była  ze złota  inkrustowanego  drogimi
kamieniami, z rękojeścią oplecioną złotą nicią. Gałkę rękojeści, mlecznobiałego koloru, wyrzeźbiono
w kształcie wilczego łba. Jungir podniósł miecz i ciął nim powietrze.

-  Doskonały  -  powiedział  z  błyszczącymi  z  zachwytu  oczami.  -  Wprost niewiarygodnie

wyważony, a ostry nad podziw. Jestem niezmiernie rad. Przekaż moje podziękowania swemu władcy;
powiedz,  że  nie  domyślałem  się  nawet,  iż  jego  ziemie  kryją takie  bogactwa.  Kiedy  ruszasz  w
powrotną podróż? Jutro?

- Jak sobie życzysz, Wielki Khanie.
- To akurat dobry dzień, ponieważ wkrótce zima skuje lodem nasze porty, a nie  chciałbym,  żeby

twoja podróż stała się uciążliwa.

-  To  uprzejmie  z  twojej  strony,  że  troszczysz  się  o  moje  wygody,  lecz  Jego  Wysokość  życzył

sobie, abym zobaczył się z jego córką i przekazał jej wyrazy jego miłości i oddania.

- Przekażę jej twoją wiadomość - powiedział niedbale Jungir.
- Nie wątpię, Wielki Khanie, że zrobisz to o wiele zręczniej ode mnie. Mój pan jednak kazał mi

zobaczyć  się  z  nią  osobiście,  a  zapewne  zgodzisz  się  ze  mną  co  do  tego,  że  poddany musi  zawsze
wykonywać rozkazy swego władcy.

- To prawda - przytaknął Jungir - obawiam się jednak, że będzie to niemożliwe. Ta…  Królowa

przebywa w moim pałacu na południu. To około dwóch miesięcy drogi stąd. Jestem pewien, że twój
władca zrozumie, iż nie mogłeś spełnić jego życzenia.

-  Ależ  ja  mogę  je  spełnić,  Wielki  Khanie.  Pojadę  na  południe,  a  potem  do  domu.  Za  twoim

background image

przyzwoleniem, oczywiście?

Twarz  Jungira  spochmurniała,  ale  pozostał  na  niej  przyjazny  uśmiech.  -  Nie doradzałbym  tego,

ambasadorze.  Stepy  są…  niebezpieczne  dla  obcych.  Wiele  plemion  wciąż niepokoi…
obcokrajowców.

- Rozumiem, panie. Nawet w Państwie Środka mamy problemy z bandytami i włóczęgami, którzy

nie podporządkowują się woli Imperatora. Jestem jednak pewien, że moi żołnierze poradzą sobie z
nimi. Jestem też głęboko wdzięczny za twą troskę o bezpieczeństwo zwykłego ambasadora.

Jungir uśmiechnął się z przymusem i wrócił na podwyższenie.
-  Zostaną  ci  przydzielone  kwatery,  ambasadorze,  a  mój  szambelan  dopilnuje,  byś otrzymał

przewodników i konieczne na podróż zapasy. A teraz czekają na mnie sprawy państwowe.

Chien skłonił się, ale niezbyt nisko. Wyprostował się.
- Jestem ci niezmiernie wdzięczny za poświęcony mi czas, panie. - Zrobił siedem kroków w tył,

zamiast przepisowych dziesięciu, i odwrócił się.

Kiedy  wielkie  drzwi  zamknęły  się  za  posłem,  Jungir  zwrócił  się  do  stojącego  przy jego  boku

barczystego wojownika.

-  Poprowadzisz  ich  na  południe  i  będziesz  z  nimi  jeździł  przez  tydzień.  Potem  zostaną

zaatakowani. Nikt nie przeżyje. Rozumiesz, Kubai?

- Rozumiem, panie.
-  Dopilnuj,  żeby  nie  kręcili  się  po  pałacu.  I  nie  chcę,  żeby  ktoś  wspomniał  choć słowem  o  tej

żółtej dziwce.

- Jak sobie życzysz, Khanie.
Szambelan poprowadził Chiena poprzez labirynt korytarzy do trzech dużych, połączonych ze sobą

komnat.  Umieszczone  w  zachodniej  ścianie  okna  wychodziły  na potwornie  brzydki  ogród.  W
pierwszym  pokoju  znajdowało  się  łóżko,  cztery  krzesła,  stół  i trzy  lampy.  W  drugim  stało  tylko
wąskie łóżko i jedna lampa, a trzeci pysznił się metalową wanną, trzema beczkami wody i kilkoma
cienkimi ręcznikami.

-  To  prawie  zbytek  luksusu  -  powiedział  Chien  bez  cienia  drwiny.  Szambelan  uśmiechnął  się

krzywo  i  wyszedł.  Chien  odwrócił  się  do  swego  lokaja,  Oshiego,  żylastego eks-niewolnika,  który
służył  jego  rodzinie  od  czterdziestu  lat.  -  Poszukaj  judaszy  -  rozkazał mu  w  niezrozumiałym  dla
innych dialekcie Kiatze. Oshi skłonił się i przez kilka minut kręcił się po pokoju.

- Nie ma ich tutaj, panie - orzekł wreszcie.
-  Czyż  nie  ma  końca  tym  obelgom?  -  mruknął  Chien.  Uważają,  że  jestem  zbyt  mało ważny,  by

mnie śledzić?

- To dzikusy, milordzie.
- Idź i zobacz, gdzie umieścili Sukai i pozostałych. Przyślij Sukai do mnie.
- W tej chwili, panie. A może przedtem przygotuję kąpiel?
-  Wykąpię  się  jutro.  Niewykluczone,  że  ci  Nadirowie  nasikali  do  beczek  z  wodą.  - Oshi

zachichotał  i  wyszedł.  Chien  wyjął  z  kieszeni  lnianą  chusteczkę  i  odkurzył  jedno  z krzeseł.  Za  jego
plecami  jakiś  ciemny  kształt  śmignął  przez  pokój  i  Chien  błyskawicznie obrócił  się  na  pięcie,
wyszarpując  z  rękawa  niewielki  sztylet.  Ostrze  świsnęło  w  powietrzu  i czarny  szczur  zginął  na
miejscu, przecięty prawie na pół.

Po kilku minutach, w czasie których Chien spoglądał z okna na szarozielone krzaki w królewskim

ogrodzie, ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.

- Wejść! - rozkazał Chien.
Do pokoju wmaszerował Sukai i pokłonił się najniżej, jak pozwalał mu emaliowany napierśnik.

background image

Oficer  trzymał  przy  piersi  swój  żelazny  hełm.  Nie  był  nazbyt  wysoki  ani barczysty,  lecz  jego
sprawność  w  posługiwaniu  się  długim,  zakrzywionym  mie  -  czem chantanai  była  znana  w  całym
Królestwie Środka. Służył Chienowi od jedenastu lat i ani razu od tego czasu Chien nie widział, aby
włosy Kubai były nie uczesane, nie wypomadowane i nie polakierowane. Teraz zwisały mu z ramion
w nieładzie.

-  Czemu  przychodzisz  tu,  wyglądając  jak  najnikczemniejszy  wieśniak?  -  zapytał Chien,  nadal

używając dialektu Kiatze.

-  Tysiąckrotnie  przepraszam,  szlachetny  panie  -  odparł  Sukai.  -  Szykowałem  się  do kąpieli,  nie

sądziłem, abyś chciał czekać, aż ubiorę się odpowiednio.

-  Miałeś  rację,  Sukai.  Postąpiłeś  jednak  niewłaściwie,  przygotowując  się  do  kąpieli, nie

sprawdziwszy  uprzednio,  czy  nie  będę  cię  potrzebował.  Okazuje  się,  że  w  mieście barbarzyńców
trudno przestrzegać zasady cywilizowanego zachowania. Sprawdziłeś swój pokój?

- Sprawdziłem, panie. Nie znalazłem sekretnych przejść ani otworów podsłuchowych.
- Haniebne!
- To paskudny naród.
Oshi wszedł cicho, ukłonił się dwukrotnie i wtedy zobaczył martwego szczura. Wyjął z niego nóż

Chiena i podniósł zwierzę za ogon.

- Ma pchły - powiedział, odsuwając go od siebie na wyciągnięcie ręki.
- Wyrzuć go przez okno - rozkazał Chien. - Jeżeli pozostawimy go tutaj, z pewnością podadzą go

nam na kolację.

-  Oshi  cisnął  trupa  do  ogrodu  pod  oknem  i  poszedł  do  ostatniego  pokoju,  żeby oczyścić  nóż,  a

Chien zwrócił się do wojownika: - Jutro wyruszamy na południe.

- Tak, milordzie.
Chien  zawahał  się  i  zamknął  oczy.  Skoncentrował  się  i  wyczuł  obecność  innego  ducha w

komnacie.  Uśmiechnął  się.  A  więc  to  tak,  pomyślał,  nie  są  aż  takimi  dzikusami.  Dotknął  palcami
pasa; Sukai zrozumiał wiadomość i gładko przeszedł z dialektu Kiatze na język Nadirów.

- Czy Lord Khan dostarczy nam przewodników, panie?
-  Oczywiście.  To  szlachetny  władca,  ze  szlachetnego  rodu.  Jednak  nie  sądzę,  że powinniśmy

wszyscy  nadużywać  jego  gościnności.  Zbierzesz  oddział  dwudziestu wojowników,  którzy
odprowadzą  kobiety  i  całą  służbę  z  wyjątkiem  Oshiego  z  powrotem  do Kiatze.  Prześlę  wiadomość
dla  Boskiego  Imperatora  informującą  go  o  powodzeniu  naszej misji  i  serdecznym  przyjęciu  Jungir
Khana. Podróż na południe byłaby zbyt ciężka dla moich dziewcząt.

- Tak, panie.
- Weźmiemy ze sobą tylko jeden wóz - z darami dla Królowej. Wszystkie moje rzeczy  pojadą do

Kiatze.

- Oprócz twego namiotu, panie?
- Nie, wraz z nim. Wezmę ze sobą farby i pędzle, to wszystko. Po drodze możemy  spotkać jakieś

ciekawe kwiaty. Jego palce poruszyły się, jakby strzepywał niewidoczny pył z rękawa.

Sukai skłonił się.
- Zauważyłem tu wiele czerwonych kwiatów, milordzie.
- Zobaczysz ich znacznie więcej. Rysy twarzy Sukai stwardniały.
- Czy wolno mi będzie napisać do mojej rodziny, panie?
-  Oczywiście.  Teraz  zostaw  mnie.  Zobaczymy  się  o  świcie.  Kiedy  oficer  wyszedł,  do pokoju

wrócił  Oshi  ze  świeżo  oczyszczonym  nożem  w  ręce.  Chien  włożył  broń  do naoliwionej  pochwy
ukrytej w rękawie.

background image

Oshi przysunął czyste krzesło do okna, a Chien usiadł, na pozór pogrążony w myślach. Skupił je

na  obcym  duchu  obecnym  w  pokoju  i  ujrzał  chudego,  pomarszczonego starca  o  bladych  oczach  i
twarzy łasicy. Chien pozostał w bezruchu, aż obraz podglądacza rozpłynął się.

- Oshi!
- Tak, panie?
-  Idź  do  kuchni  i  poszukaj  chleba.  Nie  będą  pewnie  mieli  ryby,  więc  wybierz  jakieś suszone

mięso, które nie jest jeszcze bardzo popsute.

- W tej chwili.
Chien złożył ramiona na piersi i pomyślał o Mai-syn. To miejsce musiało jej się wydać bardziej

niż plugawe. Skupił swoje myśli na jej pięknej twarzy, próbując porozumieć się z jej duszą. Jednak
napotykał  jedynie  kosmiczną  ciszę.  Może  odległość  jest  zbyt  duża, pomyślał.  A  może  to  nie  to,
podpowiadała mu ciemniejsza strona jego natury.

Do  drzwi  zapukał  szambelan,  który  poinformował  Chiena,  że  Jungir  Khan  wydaje ucztę  na  jego

cześć.  Odbędzie  się  ona  tego  wieczoru  o  wschodzie  księżyca.  Lord  Ambasador może  przybyć  w
towarzystwie dowódcy swojej straży. Chien przyjął zaproszenie z ukłonem.

Jaką nową zniewagę planują te dzikusy na ten wieczór, zastanawiał się.
Wielka  sala  była  pełna  wojowników  usadowionych  przy  stołach,  które  zsunięto, tworząc

ogromny,  otwarty  z  jednej  strony  prostokąt.  Jungir  Khan,  ubrany  w  obcisłą  tunikę  z czarnej,
haftowanej złotą nicią skóry, siedział na południowym końcu sali, przed podwyższeniem  tronowym.
Chiena posadzono po prawej ręce Khana, a z  kolei  po  jego  prawej siedział skrępowany i niewiele
jedzący  Sukai.  Po  lewej  stronie  Jungira  siedział  zasuszony człowieczek,  którego  Khan  przedstawił
jako Shotzę, nadwornego szamana. Chien pochylił się w jego kierunku.

- Wiele słyszeliśmy o umiejętnościach nadyryjskich szamanów - powiedział.
- Podobnie jak my o nadwornych czarownikach Kiatze odpowiedział Shotza. - Czy to prawda, że

produkują maleńkie, złote maszyny, które latają w powietrzu, naśladując ptaki?

- Boski Król posiada trzy takie maszyny - odpowiedział Chien-tsu.
Shotza  skinął  głową,  lecz  nie  wydawał  się  przekonany.  Uczta  polegała  na pochłanianiu

ogromnych ilości mięsiwa, którego w ojczystym Kiatze nie tknęłyby nawet dworskie psy. Przeważnie
było już bardziej niż lekko nadpsute. Żeby je przełknąć, goście obficie posypywali je przyprawami.
Chien  jadł  niewiele,  a  pił  jeszcze  mniej.  Jak  mu powiedziano,  spożywany  przez  Nadirów  alkohol
destylowano ze skwaśniałego koziego mleka.

- Bardzo pomysłowo - odpowiedział. A w duchu dodał: To do was pasuje.
Nie  kończącą  się  ucztę  urozmaicały  pokazy  akrobatów  i  kuglarzy.  Nie  byli  nazbyt zręczni,  ale

Chien oklaskiwał ich uprzejmie.

- Wiele słyszeliśmy - rzekł nagle Jungir Khan - o żołnierskich umiejętnościach ludu Kiatze.  Czy

twój oficer nie zgodziłby się ich zaprezentować?

- O jakich umiejętnościach myślisz? - zapytał Chien.
- O szermierce.
-  Z  całym  szacunkiem,  Lordzie  Khanie,  nie  jest  to  możliwe.  Dusza  wojownika rezyduje

częściowo w jego mieczu. Nie wolno go dobywać w innym celu niż dla odebrania życia, a to, jak się
obawiam, będzie wykraczało poza ramy pokazu zręczności.

- Pozwól mu więc walczyć na śmierć i życie - powiedział Khan.
- Obawiam się, że cię nie rozumiem, panie. Czy to jakiś żart?
-  Nigdy  nie  żartuję  na  temat  walki,  ambasadorze.  Proszę  jedynie,  aby  twój  człowiek

zaprezentował sztukę wojenną Kiatze. Twoja odmowa będzie źle widziana.

background image

- Mam nadzieję, milordzie, że nie uznasz moich słów za odmowę. Proszę cię tylko, abyś  jeszcze

raz rozważył swoje słowa. Czy śmierć w czasie uczty nie będzie złą wróżbą?

- To zależy od tego, kto umrze - odpowiedział zimno Khan.
- Dobrze więc, milordzie - powiedział Chien i zwrócił się do Sukai. - Khan życzy sobie  ujrzeć

zręczność oficera Kiatze w pojedynku. Proszę, spraw mu tę przyjemność.

-  Wedle  rozkazu  -  odpowiedział  Sukai.  Wstał  i  przeskoczył  przez  stół.  Nie  był  wysoki  ani  zbyt

barczysty.  Jego  twarz,  szeroka  i  płaska,  o  ciemnych  oczach,  była  gładko  wygolona  z wyjątkiem
cieniutkich,  obwisłych  wąsików.  Wyciągnął  swój  długi,  zakrzywiony,  oburęczny  miecz  i  czekał;
palcami  dotknął  piersi.  Chien  odczytał  sygnalizowane  pytanie  i  z  trudem  ukrył dumę.  -  Czy  życzysz
sobie mojej śmierci? - pytał Sukai. Chien podniósł dłoń i dotknął swych starannie  polakierowanych
włosów. Sukai zrozumiał i ukłonił się.

Jungir Khan wskazał wojownika z przeciwnego końca sali.
-  Pokaż  naszemu  gościowi,  jak  walczą  Nadirowie  -  zawołał,  a  wskazany  wskoczył  do

wewnętrznego kwadratu.

- Wybacz, panie - powiedział Chien z kamiennym wyrazem twarzy.
- O co chodzi?
- Nie wydaje się sprawiedliwe stawianie przeciwko Sukai tylko jednego zawodnika. Obrazi  go

to śmiertelnie.

Twarz Khana pociemniała. Podniósł w górę rękę. Zapadła cisza.
-  Nasz  gość,  ambasador  kraju  Kiatze,  powiedział,  że  jeden  wojownik  nadyryjski  nie jest

przeciwnikiem dla jego Fechmistrza. - Rozległy się gniewne pomruki. Khan ponownie podniósł dłoń,
uciszając gwar. - Czy może to być prawdą?

- Nie! - zagrzmieli biesiadnicy.
-  Twierdzi  również,  iż  jego  mistrz  poczuje  się  urażony,  jeśli  stanie  przeciw  niemu  tylko  jeden

zawodnik.  Czyż  możemy  obrazić  tak  wspaniale  prezentującego  się  wojownika?  - Odpowiedzi  nie
było,  Nadirowie  czekali  na  wskazówkę  swego  Khana.  Nie,  nie  możemy obrażać  naszych  gości.
Dlatego też ty, Ulaju, i ty, Yet-zanie, dołączycie do swego towarzysza. - Obaj wymienieni wyskoczyli
na środek. - Niechaj zacznie się walka zarządził Jungir.

Nadirowie  ustawili  się  półkolem  przed  nieruchomą  postacią  Sukai,  który  nadal trzymał  swój

miecz na ramieniu. Nagle pierwszy z Nadirów rzucił się naprzód, a za nim skoczyli pozostali.

Sukai okręcił się na pięcie, a jego miecz opadł w dół, przecinając obojczyk i pierś pierwszego z

atakujących.  Uchylił  się,  odbił  pchnięcie,  ściął  głowę  drugiemu  wojownikowi, przyklęknął  i  wbił
miecz w brzuch trzeciego przeciwnika.

Potem  Sukai  wsunął  miecz  do  pochwy  na  plecach  i  czekał,  stojąc  z  rękami  wspartymi na

biodrach. U jego stóp leżały trzy ciała, a ich krew plamiła mozaikową posadzkę.

- Jest świetnym wojownikiem - powiedział Jungir Khan, przerywając panującą ciszę.
-  Nieszczególnie,  milordzie  -  odpowiedział  Chien,  starannie  skrywając  radość.  - Uważam,  że

ostatni cios zadał dość niedbale. Czwarty przeciwnik bez trudu mógłby go w tym momencie zabić.

Jungir nie odpowiedział, tylko dał znak ręką. Służba przybiegła na środek sali, odsunięto stoły i

wyniesiono z sali trupy. Plamy krwi posypano trocinami.

Uczta ciągnęła się jeszcze przez godzinę, lecz Jungir nie odzywał się już do ambasadora z kraju

Kiatze.

Przed północą biesiadnicy poczęli się rozchodzić. Chien wstał i pokłonił się Jungirowi.
- Za pozwoleniem, panie? Khan skinął głową.
- Niech dobry los sprzyja ci w czasie podróży - powiedział.

background image

-  Jestem  pewien,  że  tak  będzie,  skoro  ty  tego  pragniesz  odpowiedział  Chien.  -  Dzięki za  ucztę.

Niechaj bogowie pobłogosławią cię tak, jak na to zasługujesz.

W towarzystwie Sukai wymaszerował z sali. Dotarłszy do kwatery, zwrócił się do oficera.
-  Przepraszam  -  powiedział  -  że  uraziłem  twoją  godność.  Nie  powinienem  godzić  się na

propozycję Khana.

Sukai skłonił się nisko, trzykrotnie pogłębiając ukłon.
- Nie przepraszaj, panie. Żyję po to, by ci służyć. Wszedłszy do swego pokoju, Chien stwierdził,

że Oshi zdjął z łóżka nadyryjską pościel i zastąpił ją jedwabnymi prześcierad - łami oraz poduszką
napełnioną gęsim puchem. Sam służący spał u stóp łoża.

Chien rozebrał się, starannie poskładał ubranie i ułożył je na krześle pod oknem. Potem  spoczął

na łożu, marząc o pachnącej kąpieli.

Oshi stanął w nogach łóżka. - Czy potrzebujesz czegoś, panie?
- Nie, dziękuję ci.
Oshi  ponownie  ułożył  się  na  podłodze,  a  Chien  patrzył  przez  okno  na  jasno  świecące gwiazdy.

Mai-syn  prawdopodobnie  nie  żyła.  Nie  czuł  żadnego  ciepła  płynącego  z  jej  duszy. Już  nigdy  jej
śmiech nie rozlegnie się pod Niebem, już nigdy jej śpiew nie doda czaru nocy. Jednak nie był tego
pewien  i  dlatego  musiał  przynajmniej  rozpocząć  tę  podróż  na  południe. Chien  nie  miał  natomiast
najmniejszych wątpliwości, że jeśli nie żyła, to jego oddział zostanie zaatakowany i wycięty w pień,
gdy  tylko  znajdą  się  za  miastem.  Jungir  Khan  nie  pozwoli,  aby wieść  o  śmierci  córki  dotarła  do
Imperatora. Nie, zamordowanie Chiena zostanie przypisane rabusiom bądź bandytom i w ten sposób
strumień kosztownych prezentów nadal będzie płynął, przynajmniej przez kolejny rok.

Musi znaleźć jakiś sposób, żeby przechytrzyć Khana. Honor tego wymagał.
Przez kilka godzin Chien leżał, nie zmrużywszy oka. Wreszcie uśmiechnął się.
I zasnął.
Chociaż dopiero zbliżało się zimowe przesilenie, dojeżdżając do osady Kialla, podróżnicy czuli

w powietrzu ciepło wczesnej wiosny. Sercem młodego człowieka targała burza uczuć, gdy spoglądał
ze  wzgórz  na  widoczne  w  dolinie  drewniane  budynki  i  nową palisadę.  Niby  wracał  do  domu,  a
jednak…  Mieszkały  tu  wszystkie  marzenia  jego dzieciństwa,  duchy  młodzieńczych  za  -  baw  wciąż
zapełniały lasy na szczytach wzgórz. Znał tu każdy zakręt każdej ścieżki, wszystkie kryjówki, zwalone
drzewa i ukryte pieczary. A  jednak wieś się zmieniła. Po spalonych budynkach nie było już śladu, a
na  obrzeżu  stało dwanaście  nowych.  Piekarz  Tanai  został  zabity  w  czasie  napadu,  a  jego  dom  i
piekarnia zrównane z ziemią. Teraz na tym miejscu stała nowa piekarnia, a Kiall czuł się tak, jakby
ktoś rozżarzonym nożem dotknął jego wspomnień, wycinając nim drogie sercu obrazy.

Chareos poprowadził swą niewielką grupę w dół zbocza, a potem przez nie dokończoną palisadę

na  główny  plac  wsi.  Ludzie  przerywali  pracę  i  odprowadzali  ich wzrokiem,  a  wysoki,  gruby
mężczyzna w zielonej, wełnianej tunice - z wydatnym brzuchem ciasno opiętym szerokim, skórzanym
pasem - podszedł do nich zdecydowanym krokiem i stanął, splatając na piersiach krzepkie ramiona.

- Czego tu chcecie? - zapytał basowym, napuszonym głosem.
Chareos zeskoczył z siodła i podszedł do niego.
- Szukamy schronienia na tę noc.
- Obcy nie są tu mile widziani.
Kiall nie mógł już tego znieść; przełożył nogę przez łęk siodła i zeskoczył na ziemię.
- Nie jestem tu obcy! - warknął. - A kim, na Bara, ty jesteś? Nie znam cię.
- Ani ja ciebie - odparł tamten. - Wyłóż swoje racje albo zapłacisz za to.
- O czym on mówi? - prychnął Beltzer.

background image

- Mówi o łucznikach ukrytych w zaułkach wokół nas wyjaśnił Finn.
- Aha - mruknął Beltzer.
Chareos  rozejrzał  się  i  dojrzał  łuczników.  Wyglądali  na  podenerwowanych  i  przestraszonych,

palce  im  drżały  na  napiętych  do  strzału  łukach.  Wiedział,  że  w  każdej  chwili jakiś  przypadkowy
pocisk mógł rozpętać walkę.

-  Nie  jesteśmy  Nadrenami  -  powiedział  spokojnie.  -  Byłem  tutaj  tego  dnia,  kiedy napadnięto

wioskę, i próbowałem pomagać ludziom. Ten młody człowiek pochodzi stąd, to Kiall.

- Cóż, nie znam go i nie sądzę, aby mi na tym zależało odpowiedział kwaśno mężczyzna.
-  Nazywam  się  Chareos.  Mógłbyś  mi  przynajmniej  wyświadczyć  tę  grzeczność  i również  się

przedstawić.

- Nie muszę był grzeczny dla takich jak wy - oświadczył mężczyzna. - Zjeżdżajcie stąd!
Chareos rozłożył ręce i podszedł jeszcze bliżej. Nagle chwycił tamtego za tunikę i przyciągnął do

siebie. W prawej ręce Chareosa błysnął myśliwski nóż, którego ostrze dotknęło krtani wieśniaka.

-  Nie  znoszę  źle  wychowanych  ludzi  -  powiedział  cicho.  -  A  teraz  każ  swoim  ludziom,  żeby

opuścili broń, albo poderżnę ci gardło.

Mężczyzna przełknął ślinę, przyciskając skórę do ostrza. Wąska strużka krwi spłynęła na tunikę.
- Odłóżcie… odłóżcie broń - szepnął.
- Głośniej, głupcze! - syknął Chareos, a przywódca uczynił, jak mu kazano.
Łucznicy niechętnie opuścili broń, lecz zbliżyli się i ciasnym pierścieniem otoczyli grupę. Wciąż

trzymając przed sobą mężczyznę, Chareos zwrócił się do nich.

- Gdzie jest Paccus-Jasnowidz? - zawołał. Nikt nie odpowiedział.
Kiall wysunął się naprzód.
- Czy nikt mnie nie pamięta? - zapytał. - Ani ty, Ricca? Ani ty, Anas? To ja - Kiall.
- Kiall? - powiedział wysoki, chudy mężczyzna o dziobatej twarzy. Podszedł bliżej i przyjrzał się

młodemu wojownikowi. - To naprawdę ty - powiedział ze zdziwieniem. Wyglądasz jednak zupełnie
inaczej. Dlaczego wróciłeś?

- Żeby odnaleźć Ravennę, oczywiście.
- Po co? - zapytał Anas. - Z pewnością jest już żoną jakiegoś Nadira, jeśli nie spotkał jej gorszy

los.

Kiall poczerwieniał.
- Mimo to odnajdę ją. Co się tutaj dzieje? Kim jest ten człowiek? I gdzie jest Paccus?
Anas wzruszył ramionami.
-  Po  napadzie  wiele  rodzin  postanowiło  przenieść  się  na  północ  i  osiąść  w  pobliżu Talgithiru.

Tutaj  przybyły  nowe  rodziny.  Ten  człowiek  to  Norral;  to  porządny  człowiek  i  nasz  przywódca.
Palisada  i  łuki  to  jego  pomysł.  Mamy  zamiar  bronić  się  w  przyszłości,  Kiall. Kiedy  Nadrenowie
wyprawią się znowu na nasze ziemie, przekonają się, że nie jesteśmy już takim łatwym celem.

- Co z Paccusem?
- Umarł trzy dni temu.
Z  tyłu,  za  nimi,  Chareos  schował  nóż  do  pochwy  i  odepchnął  Norrala.  Beltzer  i pozostali

zeskoczyli z koni. Kiall spojrzał na tłum wieśniaków.

- Nie jesteśmy bandytami - powiedział. - Jestem z tej wsi i gdy nadejdzie ranek, odjedziemy stąd

w  poszukiwaniu  kobiet  porwanych  w  czasie  tego  napadu.  Przywieziemy  je  z powrotem.  Może  nie
znacie tych wojowników, którzy mi towarzyszą, ale na pewno słyszeliście o nich. Ten oto to Chareos
Fechmistrz, a ten to Beltzer od Topora. Ten  mężczyzna z ciemną brodą to słynny łucznik, Finn, a obok
niego stoi jego przyjaciel, Maggrig. To bohaterowie z Bel-azar i moi przyjaciele. Tamten człowiek z

background image

kolei to mistyk z krainy Tatuowanych Ludzi; on poprowadzi nas śladem ducha, dopóki nie uwolnimy
naszych kobiet.

Anas spojrzał na Beltzera surowym wzrokiem.
- On jest tym sławnym rębajłą?
- Owszem, kozi móżdżku! - zagrzmiał Beltzer, dobywając topora i podsuwając lśniące ostrze pod

nos Anasa. - Może chcesz lepszego dowodu?

- Ależ nie - powiedział Anas, odsuwając się. Norral podszedł do Chareosa.
-  Tysiąckrotnie  przepraszam  -  szepnął.  -  Nie  wiedziałem…  Proszę  w  gościnę. Uczynicie  mi

zaszczyt, spędzając noc w moim domu.

Chareos skinął głową.
-  To  miło  z  twojej  strony  -  rzekł  w  końcu,  zmuszając  się  do  uśmiechu.  -  Ja  także proszę  o

wybaczenie. Zupełnie słusznie poczułeś się zaniepokojony widokiem sześciu uzbrojonych  mężczyzn,
a podjęte przez ciebie środki ostrożności są godne pochwały.

Norral skłonił się w podziękowaniu.
Poczęstował  ich  wyśmienitym  posiłkiem,  przyrządzonym  przez  jego  dwie  nadobne córki,  Beę  i

Karę.  Zdominował  rozmowę  przy  stole,  przez  cały  wieczór  racząc  ich  niezwykle drobiazgową
relacją  ze  swego  niezbyt  interesującego  życia,  przeplataną  anegdotami  o możnych  i  sławnych
obywatelach  Gothir:  politykach,  arystokratach  i  poetach.  Wszystkie miały  identyczne  zakończenie:
każdy z wielkich chwalił Norrala za jego roztropność, dowcip, dalekowzroczność i inteligencję.

Beltzer pierwszy chwycił ze stołu dzban wina i wyszedł w chłód nocy. Maggrig i Finn wkrótce

poszli w jego ślady. Obojętny na płynący z ust Norrala potok dźwięków Okas zwinął się w kłębek na
podłodze i zasnął.

Chareos  i  Kiall  siedzieli  z  farmerem  prawie  do  północy,  lecz  kiedy  ten  nadal  nie wykazywał

żadnych oznak zmęczenia, Chareos ziewnął teatralnie.

- Pragnę ci podziękować - powiedział - za niezwykle miły wieczór. Jednak o świcie ruszamy  w

dalszą  drogę,  więc  jeśli  pozwolisz,  zostawię  cię  w  towarzystwie  Kialla.  Jest  z  nas najmłodszy  i  z
pewnością wiele się od ciebie nauczy.

Bezgranicznie  znudzony  Kiall  stłumił  złość  i  przygotował  się  na  dalszy  ciąg  przygód Norrala.

Jednak  kiedy  odszedł  ostatni  z  herosów  Bel-azar,  Norral  stracił  ochotę  na  rozmowę  z byłym
wieśniakiem. Pod pierwszym lepszym pretekstem udał się na spoczynek.

Kiall wstał i wyszedł przed dom. Tylko Beltzer nie spał jeszcze i Kiall usiadł przy nim.
- Czyżby temu staremu gadule skończyły się opowieści? - zapytał olbrzym.
- Nie. Skończyli mu się słuchacze.
- Na bogów, on nie potrzebuje palisady; mógłby po prostu odwiedzie któregoś wieczoru  wioskę

Nadrenów. Unikaliby później tego miejsca jak zarazy.

Kiall  nie  odpowiedział,  tylko  podparłszy  twarz  rękami,  patrzył  na  otaczające  go budynki.  Spod

zamkniętych okiennic wydobywały się cienkie strużki światła.

- Co ci dolega, chłopcze? - zapytał Beltzer, sącząc ostatki wina.
- Wszystko jest inne - odpowiedział Kiall. - To już nie jest mój dom.
- Wszystko się zmienia - powiedział Beltzer - z wyjątkiem gór i nieba.
- Przecież minęło zaledwie kilka miesięcy. Teraz… jest tak, jakby Ravenna nigdy nie istniała.
-  Nie  stać  ich  na  długotrwałą  żałobę,  Kiall.  Rozejrzyj  się.  To  wieś  ciężko  pracujących ludzi:

muszą  siać,  uprawiać  i  żąć  zboże;  trzeba  karmić,  poić  zwierzęta  i  opiekować  się  nimi. Ravenna  to
zeszłoroczny zbiór. Na bogów, człowieku, wszyscy jesteśmy tylko zeszłorocznym plonem.

- Nie powinno tak być - protestował Kiall.

background image

- Mylisz się, chłopcze. Tylko tak może być. - Podniósł z ziemi pusty dzban i podał go Kiallowi. -

Co widzisz?

- A cóż tu można zobaczyć? Wypiłeś go do dna.
-  Właśnie.  Dobre  wino,  ale  skończyło  się.  Co  gorsza,  wysikam  je  jutro  pod  drzewem,  a wtedy

nikt nie rozróżni, czy było to wino czy woda.

- Nie mówimy o winie, lecz o ludziach. O Ravennie.
- Nie ma żadnej różnicy. Opłakali ją… a teraz życie toczy się dalej.
Okas  skoro  świt  ruszył  na  wzgórza  w  poszukiwaniu  duchowych  śladów.  Kiall  z  kolei odnalazł

siostrę Ravenny, która mieszkała już w domu Jarela. Uśmiechnęła się na jego widok i zaprosiła go do
środka. Jarel siedział przy oknie i spoglądał na góry. Karyn nalała Kiallowi kielich  rozcieńczonego
wodą wina.

-  Miło  znów  cię  zobaczyć  -  powiedziała  z  uśmiechem.  Była  tak  podobna  do  Ravenny, że  serce

ścisnęło mu się boleśnie. Te same wielkie oczy, te same czarne, lśniące włosy.

- I ciebie - odpowiedział. - Jak sobie radzicie?
- Na jesieni oczekuję dziecka Jarela - powiedziała.
- Gratuluję wam obojgu - powiedział.
Jarel odwrócił się od okna. Był dobrze zbudowanym młodzieńcem o czarnych, mocno kręconych

włosach i głęboko osadzonych, błękitnych oczach.

- Dlaczego musisz ciągnąć tę sprawę? - zapytał. - Po co ścigać umarłych?
- Ponieważ ona nie umarła - odpowiedział Kiall.
-  Równie  dobrze  mogłaby  -  parsknął  Jarel.  -  Jest  zhańbiona…  skończona  w  świecie

cywilizowanych ludzi.

- Nie dla mnie.
-  Niepoprawny  marzyciel.  Opowiadała  o  tobie,  Kiall;  śmiała  się  z  twoich  głupich pomysłów.

Cóż, nie przy woź jej tutaj, nie będzie tu mile widziana.

Kiall odstawił na stół kielich z winem i wstał. Ręce mu się trzęsły.
- Powiem ci to tylko raz, Jarelu. Kiedy ją tu przywiozę, a powiesz o niej choćby jedno złe słowo,

zabiję cię.

- Ty? - prychnął Jarel. - Śnij dalej, Kiall.
Kiall  podszedł  do  miejsca,  gdzie  Jarel  stał  z  rękami  wspartymi  na  biodrach  i  szerokim

uśmiechem  na  ustach.  Wieśniak  był  wyższy  od  niego  o  głowę  i  o  wiele  cięższy.  Pięść  Kialla
wylądowała  na  twarzy  osiłka  z  taką  siłą,  że  aż  zachwiał  się  na  nogach.  Z  rozciętej  wargi trysnęła
krew. Zdumiony, otworzył usta, a potem jego oczy rozbłysły gniewem i skoczył do  przodu  -  jednak
natychmiast znieruchomiał na widok noża w ręku Kialla. Wtedy poczuł strach.

Kiall dostrzegł to i uśmiechnął się.
- Zapamiętaj moje ostrzeżenie, Jarel. Zapamiętaj dobrze.
- Zapamiętam - powiedział wieśniak - ale ty wiedz jedno: nikt nie pragnie powrotu tych  kobiet.

Cóż więc zrobisz?

Zbudujesz  dla  nich  nową  wieś?  Dwóch  spośród  mężów  porwanych  ożeniło  się ponownie.

Dwadzieścia  rodzin  odeszło  stąd,  nikt  nie  wie  dokąd.  Do  czego  one  mają  wracać? Nikomu  już  na
nich nie zależy.

- Mnie zależy - powiedział Kiall. - Nawet bardzo.
Odwrócił się do Kary n.
- Dziękuję za gościnę.
Nic  nie  powiedziała,  więc  schował  nóż  i  wyszedł  z  ich  domu  na  oblany  słonecznym blaskiem

background image

plac.

ROZDZIAŁ 8
Okas  usiadł  pod  szeroko  rozgałęzionym  wiązem  i  skupił  myśli  na  widocznej  u  stóp wzgórza

wiosce.  Jej  obraz  pływał,  budynki  rozmazały  się  i  rozwiały  jak  mgła  w  promieniach słońca.  Nie
panował  już  nad  wizją,  a  czas  stracił  wszelkie  znaczenie.  Zobaczył  góry  lodu pokrywające  ziemię,
wypełniające  wszystkie  wgłębienia,  zsuwające  się  z  wierzchołków wzgórz.  Powoli,  leniwie,  w
miarę upływu stuleci, lód ustępował, a na jego miejscu wyrastała wysoka trawa. W dolinie pojawiły
się  ogromne,  ociężałe  stwory,  których  zwaliste  kończyny ocierały  się  o  młode  drzewa  i  łamały  ich
kruche pnie. Czas mijał, trawa rosła. Ostre wierzchołki wzgórz wygładzały wiatry. Na południowym
stoku  ukorzenił  się  pierwszy  dąb, wiążąc  glebę.  W  jego  konarach  zagnieździły  się  stada  ptaków.
Zawarte  w  ich  odchodach nasiona dawały początek innym drzewom i niebawem Okas ujrzał młody
las rozpościerający się na wzgórzach.

Pierwsza grupa ludzi nadeszła z zachodu, odziana w skóry i futra, uzbrojona w narzędzia z kości i

kamienia. Rozłożyli się obozem nad strumieniem, upolowali wielkiego łosia i poszli dalej.

Za nimi przyszli następni, a pewnego jasnego dnia na wzgórzach pojawił się młody mężczyzna  z

kobietą u boku. Wskazał ręką na ziemię, zataczając krąg obejmujący góry. Zbudował dom 0 długim,
spadzistym dachu. Szałas nie miał komina; w dwóch miejscach dachu pozostawiono otwory i kiedy
spadł śnieg, Okas zobaczył wydobywający się z nich dym. Z biegiem lat w pobliżu osiedlali się inni
przybysze, a młody kiedyś człowiek, który został ich przywódcą, zestarzał się.

Jakieś dzikie plemię najechało dolinę i wymordowało wszystkich mieszkańców osady. Na  jakiś

czas zagarnęli ich domy, lecz potem, zwyczajem wszystkich nomadów, ruszyli dalej.  Domy zmurszały
i runęły, stając się nawozem dla gleby, zręby porosły trawą.

Okas  patrzył  na  mijające  wieki,  czekając  z  niezmąconym  spokojem,  oceniając  upływ czasu  z

położenia  gwiazd.  Wreszcie  dostrzegł  znajome  budynki  z  czasów  bliższych  jego teraźniejszości  1
przeniósł się duchem do wioski. Skupiwszy myśli na Kiallu, poczuł, że przyciąga go niewielki domek
na jej zachodnim skraju. Widział w nim narodziny chłopca, dumny uśmiech na twarzy jego utrudzonej
matki, szczęście w oczach ojca, który ostrożnie wziął dziecko na ręce.

Okas odprężył się i pozwolił płynąć obrazom. Zobaczył, jak matka Kialla umarła w połogu;  jak

chłopiec  zaczął  ledwie  stawiać  pierwsze  kroki.  Widział,  jak  jego  ojciec  zranił  się przy  upadku  i
zmarł  w  wyniku  gangreny.  Obserwował,  jak  chłopiec  dorasta,  wychowywany przez  obcych.  Potem
zobaczył ciemnowłosą dziewczynę, Ravennę.

W  końcu  ujrzał  napad  -  Nadrenów  atakujących  wieś,  błysk  mieczów  w  słońcu, migotanie

włóczni.

Okas  odwrócił  wzrok  i  poczekał  do  momentu,  gdy  napastnicy  poprowadzili  swoje branki  na

wzgórza, gdzie czekały wozy wyładowane łańcuchami i kajdanami.

Podążał za nimi przez ponad sto mil aż do otoczonego palisadą miasta, tam jednak obraz zniknął.
Otworzył oczy i rozprostował plecy, tłumiąc jęk, gdy ścięgna nad biodrem napięły się boleśnie.

Wiatr przeszywał go na wskroś i poczuł się śmiertelnie zmęczony.

Mimo  to  musiał  spróbować  jeszcze  raz.  Sygnał  był  wciąż  mocny  i  gdy  Okas  nawiązał z  nim

kontakt,  jego  duch  uniósł  się  z  ciała  i  szybko  poszybował  ponad  stepem.  Z  tej wysokości  góry
wyglądały pięknie, w śnieżnym płaszczu i koronie z chmur. Duch Okasa opadł na najwyższy szczyt i
zanurzył się głęboko w jego mrocznym wnętrzu. Wreszcie znalazł się w pieczarze, w której migotały
pochodnie, a przy niewielkim ognisku siedział starzec. Okas przyjrzał mu się uważnie. Chudą szyję
starca  otaczał  naszyjnik  z  zębów  lwa,  a rzadka  siwa  broda  przypominała  pasemko  dymu.  Kiedy
ciemne oczy starca otworzyły się, a ich spojrzenie spoczęło na Okasie, było w nim tyle bólu i smutku,

background image

że Okas był bliski łez.

- Witaj, bracie - powiedział Asta Khan, po czym skrzywił się i zapłakał.
- Jak mogę ci pomóc? - zapytał Okas. - W jaki sposób cię ranią?
- Mordują moje dzieci. Nic nie można zrobić. Wkrótce wyślą przeciwko mnie swoje siły i wtedy

będę  potrzebował  twojej  pomocy.  Przybędą  demony,  a  nie  wystarczy  mi  sił,  aby  je  posłać  z
powrotem do piekieł. Jednak przy twojej pomocy może się to udać.

- W takim razie będę tutaj… i sprowadzę pomoc. Asta Khan skinął potakująco głową.
- Duchy przyszłości.
- Tak.
- Czy przyjdą tu, jeśli ich o to poprosisz?
- Myślę, że tak.
- Muszą stawić czoło nieopisanym koszmarom. Demony odkryją ich ukryte lęki i urzeczywistnią

je.

- Przyjdą.
- Dlaczego robisz to dla mnie? - zapytał Asta. - Wiesz, czego pragnę. Wiesz wszystko.
- Nie wszystko - odparł Okas. - Nikt nie wie wszystkiego. Asta jęknął i upadł na podłogę.  Okas

siedział w milczeniu, czekając, aż starzec podniesie się i otrze z oczu łzy.

- Teraz mordują najmłodsze dzieci; nie potrafię złagodzić ich cierpienia.
- Ani też nie pragniesz tego - powiedział Okas. - Chodź, weź moją rękę.
Duch Asta Khana podniósł się z kruchego ciała. W tej postaci wydawał się młodszy,  silniejszy.

Okas ujął wyciągniętą dłoń i pozwolił, by jego własna siła przeszła do szamana.

- Dlaczego? - spytał ponownie Asta. - Dlaczego robisz to dla mnie?
- Może nie robię tego dla ciebie.
- A dla kogo? Dla Tenaki? Nie był twoim panem.
-  Wystarczy,  że  to  robię.  Muszę  wracać  do  swojego  ciała.  Przybędę,  kiedy  będziesz  mnie

potrzebował.

Gniew  Kialla  nie  trwał  długo.  Kiedy  poszukiwacze  czekali  na  skraju  lasu  na  Okasa, przysiadł

obok Chareosa, dając upust swoim uczuciom.

Chareos szorstko uciął potok jego słów.
-  Chodź  ze  mną  -  powiedział  ostro.  Potem  wstał  i  odszedł  między  drzewa,  poza  zasięg uszu

pozostałych. Odwrócił się wtedy do Kialla z nieruchomą twarzą i gniewem w ciemnych oczach.

- Nie marnuj na mnie swego obłudnego gniewu, chłopcze. Nie życzę sobie tego. Kiedy  pojawili

się bandyci, nie zrobiliście nic, ani ty, ani żaden z tych wieśniaków.  Oczywiście, że wydaje im się,
że nie chcą powrotu porwanych. A dlaczego? Ponieważ  musieliby przeglądać się w lustrze własnego
tchórzostwa. Musieliby żyć dzień po dniu z tym lustrem przed oczami. Mijając jedną z byłych branek,
zawsze przypominaliby sobie swoje wady. Dlatego przestań narzekać.

- Dlaczego tak się rozgniewałeś? - zapytał Kiall. - Mogłeś mi to po prostu wyjaśnić.
Wyjaśnić?…  -  Chareos  odchylił  głowę  do  tyłu  i  zapatrzył  się  w  niebo.  Przez  kilka sekund  nie

odzywał się ani słowem i Kiall zrozumiał, że Chareos stara się opanować gniew. W końcu usiadł na
ziemi  i  gestem  zachęcił  Kialla,  aby  do  niego  dołączył.  Młodzieniec usłuchał.  -  Nie  mam  czasu  na
wyjaśnianie  wszystkiego,  Kiall  -  powiedział  spokojnie  starszy mężczyzna - i nie mam na to ochoty.
Zawsze  uważałem,  że  człowiek  musi  sam  myśleć  za siebie.  Jeżeli  będzie  oczekiwał  od  innych
uzasadnienia i motywacji swoich czynów, to jego mózg stanie się pustym i bezużytecznym organem.
Dlaczego  się  gniewam?  Zastanówmy  się nad  tym  przez  chwilę.  Jak  myślisz,  skąd  Nadrenowie
wiedzieli, na którą wieś uderzyć? Gdzie mieszkają atrakcyjne kobiety?

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

- Nie wiem.
- Więc pomyśl, do diaska!
- Wysłali może zwiadowców? - spróbował Kiall.
- Tak. A jeszcze?
-  Słuchali  opowieści  handlarzy,  pośredników,  wędrownych  druciarzy,  którzy  odwiedzają  takie

wsie?

- Dobrze. A czego szukają w tych opowieściach?
- Informacji - odpowiedział Kiall. - Nie rozumiem, do czego to prowadzi.
- Daj mi trochę czasu. W jaki sposób jedna wieś dowiaduje się o tym, co się dzieje w drugiej?
-  Od  kupców,  wędrowców,  poetów.  Wszyscy  oni  przenoszą  informacje  -  odparł  Kiall.  -  Mój

ojciec  mówił,  że  w  ten  sposób  zachęcają  do  zakupu.  Ludzie  gromadzą  się  wokół  ich wozów,  żeby
usłyszeć najnowsze plotki.

-  Właśnie  tak.  A  jaką  to  plotkę  zaniesie  następny  handlarz?  Kiall  poczerwieniał  i  przełknął

głośno ślinę.

- Historię o bohaterach z Bel-azar, którzy wyruszyli na poszukiwanie Ravenny - wyszeptał.
- A kto usłyszy o tej bandzie herosów? - zapytał Chareos, jego oczy zwęziły się w  szparki, a usta

rozciągnęły w cienką kreskę.

- Nadrenowie - przyznał Kiall. - Przepraszam. Nie pomyślałem.
-  Rzeczywiście,  nie  pomyślałeś!  -  zagrzmiał  Chareos.  Słyszałem  twoją  rozmowę  z  tym

wieśniakiem  i  widziałem,  jak  groziłeś  mu  nożem.  Zapamiętaj  jedno,  Kiall.  To,  co  my  robimy,  jest
łatwe. Rozumiesz, łatwe! To oni ciężko pracują. Mając nadzieję i modląc się o wystarczającą  ilość
deszczu,  żeby  zboże  wzeszło,  i  dostatecznie  dużo  słońca,  żeby  dojrzało; żadnej  pewności,  że  susza,
głód lub bandyci nie pozbawią życia ich oraz ich najbliższych. Nigdy mnie nie proś o wyjaśnienia.
Pracuj swoją głową.

Spomiędzy krzaków wychylił się Finn.
-  Okas  wrócił.  Mówi,  że  mamy  do  przebycia  sto  mil.  Przeważnie  w  trudnym  terenie. Posłałem

Maggriga z powrotem, żeby kupił żywność. Czy to w porządku, Fechmistrzu?

-  Tak.  Dzięki,  Finn.  Wyruszymy,  jak  tylko  Maggrig  wróci,  i  rozłożymy  się  obozem  daleko  stąd.

Nie zniosę następnej nocy z tym świętoszkowatym nudziarzem.

-  Pomyśl  tylko,  Fechmistrzu.  Dzisiaj  będzie  opowiadał  we  wsi,  jak  ty  go  wychwalałeś.

Przejdziesz do pamięci jako Chareos, przyjaciel wielkiego Norrala.

- Zapewne jest w twych słowach sporo prawdy - przyznał ze śmiechem Chareos.
Przedzierając  się  długimi  krokami  przez  poszycie  lasu,  dotarł  do  miejsca,  gdzie  Okas siedział

cicho obok Beltzera. Staruszek wyglądał na śmiertelnie zmęczonego.

- Chciałbyś trochę odpocząć? - zapytał go Chareos.
- Nie możemy. Przed nami długa droga. Będę spał wieczorem. Jakieś cztery mile stąd na południe

znajdziemy dobre miejsce na obóz.

- Czy dziewczyna żyje? - zapytał Chareos. Kiall stanął za jego plecami.
- Żyła, kiedy ją dowieźli do fortu - powiedział Okas. Nie mogłem zobaczyć nic więcej. Nie mam

nic, na czym mógłbym się oprzeć - jedynie miłość Kialla. To za mało. Gdybym ją znał, odnalazłbym

background image

ją wszędzie.

- Jak długo potrwa podróż?
-  Około  trzech  tygodni.  Może  miesiąc.  To  trudny  teren.  I  musimy  zachować ostrożność.

Nadirowie, bandyci, Wilki, Nadrenowie. I… inne niebezpieczeństwa.

- Jakie inne niebezpieczeństwa? - zapytał Beltzer.
- Demony - odrzekł Okas. Beltzer nakreślił na czole i na piersi Znak Obronnego Rogu, Finn zrobił

to samo.

- Skąd demony? - zapytał Chareos. - Cóż ta wyprawa ma wspólnego z czarami?
Okas wzruszył ramionami i skierował wzrok ku ziemi. Zaczął kreślić koła w pyle pod stopami.
Chareos ukląkł przy nim.
- Powiedz, przyjacielu, dlaczego demony?
Okas podniósł głowę i napotkał spojrzenie ciemnych oczu Chareosa.
- Prosiliście mnie o pomoc - powiedział. - I jestem tutaj, żeby wam pomóc. Co się stanie, jeśli ja

poproszę o pomoc?

-  Jesteś  naszym  przyjacielem  -  odpowiedział  Chareos  bez  wahania.  -  Jeśli  potrzebujesz mojej

pomocy - lub któregokolwiek z nas - wystarczy, że poprosisz. Czy te demony prześladują cię?

-  Nie.  Jest  jednak  pewien  stary  człowiek  -  wróg  Jungir  Khana.  Żyje  samotnie  w  górach daleko

stąd. To właśnie jemu obiecałem pomóc. Jeśli pójdę sam, zginę. Mimo to muszę pójść.

- A więc pójdę z tobą - zadeklarował Chareos.
- I ja - powtórzył jak echo Beltzer, kładąc swą wielką dłoń na ramieniu Okasa.
Okas pokiwał głową i wrócił do kreślenia kół na piasku. Nie odezwał się już i Chareos zostawił

go w spokoju. Kiall podszedł do Chareosa.

-  Muszę  z  tobą  pomówić  -  rzekł,  oddalając  się  od  pozostałych.  Chareos  poszedł  za  nim w  cień

rozłożystego wiązu. W jaki sposób pomoże nam to odnaleźć Ravennę? - zapytał młodzieniec.

- W żaden, Kiall. Możemy tam zginąć.
- To dlaczego nam pomaga? Czy cała ta droga była nadaremna? - zagrzmiał Kiall.
-  Przyjaźń  zobowiązuje.  Ten  starzec  zginie  bez  naszej  pomocy. A  czego  po  mnie  oczekiwałeś?

Niewiele  jest  cnót  na  tym  świecie,  chłopcze,  lecz  przyjaźń  należy  do  tych,  które sobie  cenię.  Jeśli
jednak żądasz uzasadnienia, które nie ma nic wspólnego z honorem, rozważ jedno: Jakie mamy szansę
na  odnalezienie  Ravenny  bez  Okasa?  -  Chareos  chwycił  Kialla  za ramię.  Nie  mam  wyboru,
przyjacielu. Żadnego.

Kiall przytaknął.
- Ja także pójdę - powiedział.
Maggrig  wrócił  z  zapasami  żywności  -  suszonym  mięsem,  owsem,  solą  i  słodkim kleikiem

przyrządzanym  z  miodu  i  korzenia  kurkumy.  Poszukiwacze  wyruszyli  w  drogę  na południe;  pochód
otwierali  Chareos  i  Okas,  za  nimi  podążali  Kiall,  Beltzer  i  Maggrig.  Finn jako  zwiadowca  szedł
przodem, szukając śladów bandytów.

Kiall podjechał do Maggriga.
- Przeraża mnie myśl o walce z demonami - zwierzył mu się.
-  Mnie  także  -  przyznał  Maggrig.  -  Kiedyś,  kiedy  przebywaliśmy  w  Nowym Gulgothirze,

widziałem  wypchanego  potwora.  Tego  dziesięciostopowego  wilkołaka  zabił Ananais  drenajski
bohater,  podczas  wojen  Ceski,  kilkadziesiąt  lat  temu.  Nigdy  jednak  nie widziałem  demonów.  Finn
mówił mi, że zamordowały jednego z jego przyjaciół. Zwykle nawiedzały go we śnie, a on budził się
z krzykiem. Pewnej nocy krzyczał przez sen, ale już się nie obudził. Nie znaleziono na nim żadnych
śladów.

background image

Kiall zadrżał.
Beltzer ściągnął konia, zrównując się z nimi.
-  Nadyryjscy  szamani  umieją  ich  przyzywać  -  rzekł.  Znałem  kiedyś  człowieka,  który przeżył

spotkanie  z  demonami.  Ograbił  nadyryjską  świątynię.  Wtedy  zaczął  miewać  sny; ścigano  go,  biegł
przez las, nie miał broni, a potwory każdej nocy były coraz bliżej.

- I co zrobił? - zapytał Maggrig.
-  Odbył  pielgrzymkę  do  Świątyni  Trzydziestu  w  pobliżu  Mashrampuru.  Kazali  mu oddać

ukradziony przedmiot - kielich, jak przypuszczam. Znowu przyśnił mu się las - tyle że tym razem byli
z  nim  mnisi,  wszyscy  ubrani  w  srebrne  zbroje,  a  w  rękach  mieli  miecze jaśniejsze  niż  pochodnie.
Pokonali  demony,  a  duszę  człowieka  zabrali  do  szamana  Nadirów,  który  ich  wysłał.  Zgodzili  się
zwrócić kielich i sny się skończyły.

- Miał szczęście - powiedział Maggrig.
- Wcale nie. Zginął wkrótce potem w bójce o przygodną kurtyzanę.
Beltzer spiął konia ostrogami i podążył za Chareosem i Okasem, którzy wjeżdżali na niewielkie

wzgórze.

Przed  nimi  rozciągała  się  długa  dolina,  a  za  nią  pozornie  jałowy,  smagany  wichrem krajobraz

nadyryjskich stepów.

Tanaki  wstała  z  łóżka,  przeciągnęła  się  i  podeszła  do  okna.  Otworzyła  okiennice  i wyjrzała  na

pusty plac.

Słysząc jakiś szmer za plecami, odwróciła się i uśmiechnęła na widok przybysza.
-  Grzeczność  nakazuje  zapowiadać  swoją  wizytę,  Harokasie  -  powiedziała  do  zabójcy o

jastrzębiej twarzy.

Wzruszył ramionami.
- Nie w moim zawodzie - odparł z szerokim uśmiechem.
-  Nie  oczekiwałam  ciebie  wcześniej  jak  za  kilka  tygodni.  Powiedz,  że  jechałeś  tu  dzień i  noc,

żeby nasycić oczy moją urodą.

-  Zrobiłbym  tak,  gdybym  mógł,  Księżniczko.  Przynoszę  jednak  wieści,  które  cię zainteresują.

Nadjeżdża tu grupa ludzi, którzy zamierzają odbić jedną z niewolnic. Jest prawdopodobne, że twoje
życie znajdzie się w niebezpieczeństwie.

- Ilu?
- Sześciu.
Zachichotała.
- Myślisz, że przestraszę się sześciu mężczyzn? Gdybym miała dobry dzień, to prawdopodobnie

sama poradziłabym sobie z nimi.

-  Ci  jednak  są  szczególni,  Księżniczko.  Dowodzi  nimi  Chareos  Fechmistrz.  Jest  wśród nich

Beltzer od Topora, a ponadto legendarni łucznicy, Finn i Maggrig.

- Bohaterowie z Bel-azar? Cóż ich może obchodzić jakaś wiejska dziewucha?
- Rzeczywiście, co?
- Jak się o tym dowiedziałeś? - zapytała Tanaki.
- Chełpili się tym w jednej z wiosek. Cała okolica żyje tylko tą historią.
- Jest jednak coś, o czym mi nie mówisz - powiedziała, a na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
- Masz całkowitą rację, Księżniczko - odpowiedział, otwierając dla niej swe ramiona. Weszła w

nie, a kiedy pocałował ją, odsunęła się od niego.

- Później - powiedziała. - Najpierw opowiedz mi wszystko.
- O, nie - powiedział i zgarnąwszy ją z ziemi, zaniósł do kwadratowej sypialni na tyłach holu.

background image

Kochali  się  przez  ponad  godzinę;  w  końcu  wyciągnął  się  wygodnie  na  poduszkach  i przymknął

oczy.

- Teraz mi powiedz - odezwała się, opierając głowę na łokciu i spoglądając na niego.
-  Wiesz,  gdybym  potrafił  się  zakochać,  zakochałbym  się  w  tobie,  Księżniczko.  Jesteś silna,

inteligentna, odważna i bystra. A w łóżku…

- Tak, tak. Ja także jestem pełna podziwu dla ciebie. Tymczasem mów!
-  I  jesteś  taka  prostolinijna.  Podziwiam  to.  -  Jej  twarz  pociemniała.  -  Dobrze  już, dobrze  -

powiedział z uśmiechem.

- Książę rozkazał mi zabić Chareosa.
- A ty chciałbyś, żebym wykonała to zadanie za ciebie?
- Cóż, starzeję się i jestem coraz bardziej zmęczony.
- Zauważyłam - powiedziała, siadając. - Tak więc otrzymałam zadanie.
- Po co przyjechał tutaj Tsudai? - zapytał, a ona odwróciła się do niego, zastanawiając się,  czy

troska, którą dostrzegła w jego oczach, jest prawdziwa. Oceniła, że nie, więc wzruszyła ramionami i
wstała.

- Jak to się dzieje, że wiesz o wszystkim, Harokasie? Jesteś jasnowidzem?
- Nie, jestem słuchaczem. A kiedy jeden z generałów Jungir Khana przemierza stepy,  domyślam

się, że nie czyni tego dla rozrywki.

- Przyjechał kupić kobiety, to wszystko.
- Teraz to ty coś przemilczasz. Chcesz, żeby zginął, Księżniczko?
- Nie! - powiedziała ostro.
- Jak sobie życzysz. Jednak on cię nienawidzi, wiesz o tym?
- Mówi, że mnie kocha. Harokas jęknął i podniósł się z łóżka.
- Nie zna nawet znaczenia tego słowa.
- A ty znasz? - zapytała, wślizgując się w tunikę.
- Czasami myślę, że tak. Co zrobisz w sprawie Chareosa?
- Jeszcze dzisiaj wyślę jeźdźców.
- Wyślij najlepszych, Księżniczko.
- Bohaterowie z Bel-azar umrą przed upływem tego tygodnia.
- Być może - powiedział cicho.
Pomimo  pozorów  pustki  ziemia  na  skraju  Stepów  obfitowała  w  rozmaite  formy  życia  i ten  cud

dzikiej  przyrody  zafascynował  Kialla.  Całe  dotychczasowe  życie  spędził  w  dolinie. Znał  zwyczaje
jeleni  i  kóz,  tutaj  jednak  spotykał  stworzenia  rzadkiej  urody,  których zachowania  były  czasami
równie tajemnicze co komiczne.

Czternastego  dnia  podróży  dostrzegł  wysoko  na  niebie  wielkie  ptaki  o  długich prostokątnych

skrzydłach, krążące i szybujące na niebie. Rozpoznał w nich sępy - jednak jakiegoś nie znanego mu
gatunku - spiął więc konia i dopędził Finna, który jechał o jakieś pół mili przed grupą.

Finn ściągnął wodze swojego rumaka i poczekał na młodzieńca.
- Czy coś się stało? - zapytał myśliwy.
- Nie. Obserwowałem sępy. Czy ich obecność oznacza czyjąś śmierć?
- Raczej życie - odparł Finn z uśmiechem. - Kołują w ten sposób, szukając partnera. Przyjrzyj się,

a zauważysz, że samce przelatują wokół samic. Stopniowo ich ruchy staną się lustrzanym odbiciem.

Sępy wzbijały się w górę i wirowały w zapierających dech w piersiach ewolucjach.
- Tyle piękna u tak odrażających stworzeń - szepnął Kiall.
- Dlaczego odrażających? - zaprotestował Finn. - Czy dlatego, że żywią się padliną? Oczyszczają

background image

ziemię, Kiall. W ten czy inny sposób przyczyniają się do jej piękna.

- Czemu parzą się w zimie? Czy zimno nie zagraża jajom?
-  Nie  -  odpowiedział  Finn.  -  Po  złożeniu  jaj  samica  wysiaduje  je  przez  dwa  miesiące. Kiedy

wylęgną się młode, będzie je karmiła jeszcze przez kolejne cztery. To długi okres jak na ptaki.

Posuwali się coraz dalej; przeprawiali się przez spadające kaskadami z gór strumienie, wezbrane

teraz od topniejącego śniegu. Szesnastego dnia Finn złowił trzy duże pstrągi, które upiekli na kolację.
Złapał je gołymi rękami, budząc podziw Kialla. Myśliwy potrząsnął głową.

-  To  żadna  sztuka,  Kiall.  Dla  nich  także  zima  to  okres  godów  -  powiedział.  -  Ukrywają się  we

wgłębieniach  płytkiego  dna  strumienia,  żeby  złożyć  jaja.  Nieruchomieją  wtedy,  a  jeśli człowiek
działa szybko i pewnie, potrafi wsunąć ręce pod brzuch ryby i wyciągnąć ją z wody.

Z  każdym  dniem  dostrzegali  coraz  więcej  form  życia-wielkie,  grzebieniaste  perkozy na  płytkich

jeziorkach; łyski; czaple odprawiające swe komiczne tańce godowe, podskakujące na  patykowatych
nogach,  żeby  zwrócić  uwagę  partnerki;  ogromne  czarne  kanie,  które pikowały  i  nurkowały,
spotykając się w powietrzu.

Okas jeszcze bardziej zamknął się w sobie; często jechał z zamkniętymi oczami, a raz spadłby  z

konia, gdyby nie pomoc Beltzera.

Siedemnastego dnia po południu Okas podjechał na swoim koniku do Chareosa.
- Musimy znaleźć jakąś kryjówkę - powiedział. - Dlaczego? Czy zbliżają się wrogowie?
- Tak, to także. Jednak nadchodzi noc demonów.
Chareos  skinął  głową  i  podjechał  do  Finna.  Myśliwy  pogalopował  na  zachód,  gdzie  z

przyprószonej  śniegiem  ziemi  wznosiły  się  skalne  ściany.  Przed  zmierzchem  wędrowcy rozłożyli
obozowisko w głębokiej pieczarze na zboczu wzgórza.

Zjedli  w  milczeniu,  siedząc  wokół  małego,  migoczącego  ogniska.  Okas  zabronił spożywać

jakiekolwiek  mięso,  a  sam  siedział  z  pochyloną  głową  i  zamkniętymi  oczami.  W końcu  podniósł
głowę i spojrzał na Chareosa.

- Czeka nas noc pełna niebezpieczeństw - rzekł cicho. Siły, które staną przeciw wam, są potężne

złem, mocarne podstępem. Nakarmiono je śmiercią wielu, wielu ludzi.

-  Opowiedz  nam  o  starcu,  którego  mamy  chronić  -  zaproponował  Chareos.  Oblał  go zimny  pot,

czuł na skórze chłodny powiew nocnego wiatru. Patrząc na niego, Kiall poczuł strach. Beltzer także
siedział w milczeniu, z napięciem wpatrując się małymi, okrągłymi oczkami w Okasa.

- Nazywa się Asta Khan i przez wiele lat był szamanem Tenaki Khana, Władcy  Wilków.  Kiedy

Tenaka… zmarł… Asta opuścił plemię i wyruszył w podróż, która zakończyła  się w Księżycowych
Górach.  Syn  Tenaki,  Jungir,  i  jego  szaman  zdecydo  -  wali,  że  nadszedł  czas,  aby  Asta  umarł.
Poświęcili  czterdziestu  członków  rodziny  Asty  po  to,  by  wzmocnić  siły duchów  i  osłabić  starca.
Dzisiaj demony zaatakują.

- A dlaczego on stanowi tak wielkie zagrożenie dla Jungira? - zapytał Finn.
- Zna sekret, który Jungir chce zachować w tajemnicy. Jungir Khan zamordował swojego ojca.
- I to wszystko? - zapytał Beltzer.
- Nie, nie wszystko - przyznał Okas-ale tylko tyle wiem na pewno.
- Czy zdołamy pokonać demony? - zapytał Beltzer. Czy mój topór może je zranić?
- Wkroczymy do ich świata. A tam, owszem, mogą umierać. Jednakże wielka jest ich  moc. Jesteś

silny, gruby Beltzerze, lecz tam, dokąd podążymy, liczy się siła serca, a nie ciała.  To miejsce cudów
i wiary, siedziba Ducha.

- Jak się tam dostaniemy? - zapytał Finn.
- Ty nie idziesz - odpowiedział Okas. - Dwaj z nas muszą pozostać, żeby bronić ciał tych, którzy

background image

pójdą. Ty, Finn, nadajesz się do tego najlepiej.

Kiall  zaczął  oddychać  płytko,  a  serce  zatrzepotało  mu  jak  uwięziona  ćma.  Nie odezwał  się

jednak.

- Ja idę - zadeklarował się Chareos - Beltzer również. - Spojrzał na Maggriga, a potem na Kialla.

Jasnowłosy myśliwy uśmiechnął się do Kialla, wyczuwając jego przerażenie.

- Ja pójdę z wami - oznajmił Maggrig.
- Nie - rzekł Okas. - Ty zostaniesz. Nadchodzą wrogowie, którzy odnaleźli nasze ślady. Dotrą tu

w nocy. Twoja łucznicza zręczność będzie potrzebna tutaj.

- A więc - powiedział Kiall drżącym głosem - ja muszę pójść?
-  Nie  ma  żadnego  przymusu,  przyjacielu  -  odpowiedział  Okas  z  łagodnym  uśmiechem. -  To

zadanie dla duchów przyszłości. Może zdołamy zwyciężyć tylko w trójkę z Chareosem i Beltzerem.

- Ja… ja pójdę - powiedział Kiall. - To ja rozpocząłem tę wyprawę, pójdę zatem na spotkanie

każdego niebezpieczeństwa. - Głośno przełknął ślinę.

Chareos wyciągnął rękę i poklepał go po ramieniu.
- Dobrze powiedziane, Kiall.
-  Trzymaj  się  blisko  mnie,  chłopcze  -  powiedział  do  Kialla  Beltzer,  podnosząc  topór.  -

Dopilnuję, żebyś wrócił cały i zdrowy.

-  Jużczas-powiedziałOkas.  -  Finn,kiedy  sięoddalimy,  zgaś  ogień  i  obserwuj  ścieżkę. Jeśli  los

będzie  nam  sprzyjał,  wrócimy  przed  świtem.  -  Wstał  i  poprowadził  towarzyszy  w głąb  pieczary,
gdzie  zasiedli  kręgiem.  Okas  zaintonował  pieśń  w  niezrozumiałym  dla  nich, syczącym  języku.
Słuchając  jej,  Kiall  poczuł,  że  kręci  mu  się  w  głowie.  W  oczach  zawirowały mu  gwiazdy,  a  uszy
wypełnił  szum  rwących  rzek.  Zapadła  ciemność,  mrok  tak  gęsty,  że  Kiall stracił  wszelkie  poczucie
istnienia.

Odzyskał świadomość w nagłym błysku światła i stwierdził, że wraz z towarzyszami znajduje się

w innej pieczarze, przed innym ogniskiem. Leżało tam ciało starego człowieka, pozornie  uśpionego.
Duch starca uniósł się z ciała i podpłynął do nich.

Asta Khan nic nie powiedział, tylko nisko pokłonił się Okasowi. Tatuowany Człowiek klęknął  i

nakreślił  w  pyle  duży  krąg.  Potem  wstał,  ujął Astę  za  rękę  i  wprowadził  go  do środka  kręgu. Asta
Khan usiadł, a Chareos, Beltzer, Kiall i Okas stanęli wokół niego. Ze ścian jaskini uniosły się chmury
ciemnego  dymu  i  zamknęły  się  wokół  nich.  Beltzer  uniósł  topór,  a Chareos  i  Kiall  dobyli  mieczy.
Usłyszeli jakiś złowrogi syk.

Okas  zaczął  śpiewać,  a  Asta  Khan  przyłączył  się  do  niego.  W  kręgu  rozbłysło  białe światło,

odbijając się od mieczy wędrowców.

Dym  rozwiał  się,  ukazując  wysoką  postać  w  czarnej  zbroi,  czarnym  skrzydlatym hełmie  z

opuszczoną przyłbicą i z rękami skrzyżowanymi na piersi.

- Czas umierać, Asta Khanie - powiedziała zjawa.
Finn klęczał przy nieruchomych ciałach przyjaciół, przyglądając się im w milczeniu. Potem wstał

i podniósłszy z ziemi łuk, poszedł do wylotu jaskini, gdzie przyłączył się do niego Maggrig.

Przez  jakiś  czas  siedzieli  tam  obaj,  bez  słowa  obserwując  promienie  księżyca  tańczące na

gałęziach drzew.

- Co robimy? - szepnął Maggrig. Finn wzruszył ramionami.
- Ty sprawdź ścieżkę po lewej; ja zajmę się prawą. Tylko nie oddalaj się zbytnio od  wejścia do

jaskini. - Maggrig przytaknął skinieniem głowy i uśmiechnął się. Nałożył strzałę na cięciwę i odszedł
żwawym krokiem, a po chwili zniknął w poszyciu. Finn odczekał kilka minut z zamkniętymi oczami,
pozwalając,  by  ciemność  wyostrzyła  mu  słuch.  Nocną  ciszę przerywały  różne  odgłosy,  skryte  w

background image

szumie  wiatru  i  złowrogim  szeleście  liści.  Otworzył  oczy i  powoli  przyjrzał  się  ścieżce.  W  końcu,
zadowolony  z  efektu,  wyszedł  na  światło  księżyca  i poszedł  w  prawo.  Było  tam  wiele  dobrych
kryjówek, lecz on potrzebował takiej, która dawałaby pole do strzału. Łuk nie jest najlepszą bronią
do nocnej walki. W świetle księżyca trudno ocenić odległość. Ponadto dobra pozycja obronna mogła
się okazać pułapką, jeśli nie zapewniała bezpiecznej drogi odwrotu.

Przykucnął  za  osłoną  krzewów  i  spróbował  zlokalizować  Maggriga.  Nie  dostrzegł  ani śladu

jasnowłosego  myśliwego  i  uśmiechnął  się.  Wreszcie  się  czegoś  nauczył!  Minęła godzina…  potem
druga.

Finn  zamknął  oczy  i  skupił  uwagę  na  dźwiękach  nocy  wygładzał  je,  dostosowywał  do rytmu

ziemi,  szukał  dysonansów.  Nie  znajdował  ich,  i  to  go  martwiło.  Okas  rzadko  się  mylił  i jeśli
powiedział,  że  nieprzyjaciel  jest  blisko,  to  znaczy,  że  jest  blisko.  Finn  oblizał  wargi  i poczuł
przyspieszone bicie serca. Jeżeli ich nie widział i nie słyszał, pozostawały tylko dwie możliwości:
albo  Okas  pomylił  się,  albo  ścigający  byli  równie  zręczni  jak  ścigani.  Powoli  i zwinnie  Finn
przypadł do ziemi i spojrzał za siebie, na wylot jaskini. Nie dostrzegł ani śladu ruchu. Popatrzył na
skalną  ścianę,  starając  się  jak  najdalej  sięgnąć  wzrokiem  na  boki.  Nic. Skały,  trawa  i  ciemne,
nieregularnie  wyrastające  krzewy.  Odchylił  się  w  tył,  napiął  łuk  i założył  strzałę.  Jeśli  wrogowie
byli  rzeczywiście  zręczni,  to  mogli  widzieć,  jak  on  i  Maggrig opuszczali  pieczarę.  Na  myśl  o
niebezpieczeństwie, jakie mogło zagrażać Maggrigowi, był bliski paniki, lecz z premedytacją stłumił
to uczucie. Jeżeli tamci rzeczywiście ich dostrzegli, to teraz z pewnością skradali się, żeby go zabić.
Jednak  Finn  starannie  wybrał  kryjówkę  i zajmował  teraz  bardzo  dogodną  pozycję.  Prawą  flankę
zabezpieczały  głazy,  a  przed  nim  i  po lewej  rozciągało  się  pole  ostrzału.  Za  plecami  miał  wąską
ścieżkę, ostro skręcającą w prawo, z powrotem do skalnej ściany. Leżąc na brzuchu, poczołgał się na
łokciach,  aż  skrył  się  za osłoną  traw.  Stracił  trochę  pola  ostrzału,  ale  zyskał  zabezpieczenie  przed
bezpośrednim atakiem i pewność, że jego wrogowie nie widzą go.

- Nonsens - powiedział sobie. - Nikogo tam nie ma. Zaczynasz się bać własnego cienia.
Myśl,  człowieku,  myśl!  Postaw  się  na  miejscu  ścigających.  Widziałeś  zdobycz.  Co powinieneś

zrobić?

Musisz go zmusić, żeby wystawił się na strzał.
Jak?
Daj mu cel. Pokaż się. Finn zaryzykował spojrzenie na otwartą przestrzeń znajdującą się teraz z

prawej  strony.  Tak,  tu  właśnie  kazałbym  pokazać  się  komuś.  Wtedy  Finn  musiałby  wstać,  żeby
wycelować.  Obrzucił  spojrzeniem  gąszcz  za  plecami.  Morderca  mógł  czyhać tylko  w  dwóch
miejscach: przy karłowatym buku, za grubym srebrnym pniem lub za okrągłym głazem prowadzącym
do wylotu jaskini. A może jest ich dwóch? Finn poczuł pot spływający mu po twarzy.

Jedynym rozsądnym rozwiązaniem był natychmiastowy odwrót. Nieprzyjaciel miał przygniatającą

przewagę. Jednak to oznaczało, że powinien pobiec z powrotem do jaskini, a zatem wyjść na otwartą
przestrzeń.  Nawet  jeśli  uda  mu  się  dotrzeć  do  pieczary,  tam  w  środku będzie  w  pułapce.  Poza  tym
zostawi Maggriga samego. Delikatnie odłożył łuk na ziemię, podniósł do ust złożone kciukami dłonie,
czterokrotnie pohukując basowo jak sowa. Z przodu dobiegł go warkliwy kaszel borsuka.

A  więc  Maggrig  był  wciąż  bezpieczny.  Co  więcej,  wiedział  0  niebezpieczeństwie  i  wypatrzył

jednego z napastników.

Finn opadł pod krzaki i wycofał się bezgłośnie.
Na  otwartą  przestrzeń  przed  nim  wyszedł  mężczyzna  z  łukiem  w  ręku.  Żeby  oddać strzał,  Finn

musiał  wstać.  Mężczyzna  ruszył  w  kierunku  kryjówki  Finna.  Ten  wziął  głęboki oddech  1  wstał,
napinając cięciwę łuku. Nagle okręcił się na pięcie. Z tyłu, zza wielkiego głazu oddalonego o jakieś

background image

dwadzieścia  kroków,  wychylił  się  drugi  napastnik;  Finn  posłał strzałę,  która  przebiła  czaszkę
łucznika,  i  zanurkował  w  krzaki.  Dwie  strzały  przecięły powietrze  w  miejscu,  gdzie  stał  przed
chwilą.  Nisko  skulony,  przesadzając  krzaki  i  głazy,  Finn  wybiegł  ze  swojej  kryjówki  i  przypadł  za
obalonym drzewem. Widział stąd ciało zabitego.

Teraz  sytuacja  podobała  mu  się  znacznie  bardziej.  Polowali  na  niego  z  wielką zręcznością,

nadmiernie ufając swoim umiejętnościom. Teraz, gdy jeden z nich nie żył, dwaj pozostali zaczęli się
pewnie denerwować. Ponownie przypadłszy do ziemi, Finn odczołgał się w tył i nie wstając, nałożył
drugą strzałę.

Musieli  zaatakować  z  przodu.  Czy  mogli  zastawić  jakąś  pułapkę?  Widzieli,  że  Finn jest

praworęczny;  a  więc  zapewne  nadejdą  z  prawej.  Dałoby  to  im  dodatkowy  ułamek sekundy  na
oddanie morderczego strzału. Przekręcił się na prawo i czekał.

Nagle  zza  powalonego  drzewa  wypadł  wojownik  z  długą  włócznią  w  ręku.  Finn strzelił  mu  w

pierś. Tamten zachwiał się. Drugi nadbiegł z lewej… Odrzuciwszy łuk, Finn przetoczył się po ziemi,
wyrwał  z  pochwy  myśliwski  nóż,  uchylił  się  od  pchnięcia  włócznią  i wbił  ostrze  w  brzuch
atakującego. Przytrzymał ciało umierającego i zza tej osłony omiótł wzrokiem okolicę. Nie dostrzegł
nikogo.  Zaklął,  puścił  ciało  i  pobiegł  po  swój  łuk.  W  chwili gdy,  zagarnąwszy  go  z  ziemi,
wyprostował się, dostrzegł podnoszącego się z krzaków łucznika. Już był martwy i wiedziało tym…

Strzała Maggriga utkwiła wysoko w ramieniu łucznika. Tamten krzyknął i wypuścił swój pocisk,

lecz ten przeleciał obok Finna, który znów skrył się w krzakach.

- Do jaskini, Finn! - wrzasnął Maggrig, łamiąc wszelkie zasady bezpieczeństwa. Finn obrócił się

i  ujrzał  trzech  ludzi  pędzących  przez  otwartą  przestrzeń.  Posłał  za  nimi  strzałę,  ale odległość  była
zbyt wielka i pocisk chybił celu. Odrzucił łuk, chwycił nóż i popędził za tamtymi.

Oni jednak już zniknęli w jaskini i wiedział, że nadejdzie za późno.
-  Wytrwaj  albo  wszyscy  zginiemy  -  powiedział  Okas.  Kiall  zrobił  głęboki  wdech  i spojrzał  na

wirujący dym.

Dym rozwiał się, ukazując migotliwy krajobraz nagich szczytów i bezlistnych drzew. Na  ich  tle

ujrzał  sześć  łuskowatych  potworów  o  wielkich  paszczach  pełnych  ostrych  kłów.  Z wyciągniętymi
łapskami  człapały  w  jego  stronę  i  Kiall  cofnął  się,  przerażony.  Potwory  nie miały  dłoni  ani  łap.
Zamiast nich sterczały spuchnięte twarze o ostrych zębach, które szczękały i zgrzytały w przegniłym
ciele.  Każdy  z  demonów  miał  ponad  siedem  stóp  wzrostu, a  ich  zrogowaciała  skóra  wydawała  się
odporna na ciosy wąskiej szabli Kialla. Młodzieniec spojrzał w prawo, szukając wsparcia Chareosa.

Nie znalazł nikogo.
Osamotniony Kiall zerknął w lewo. Znajdowały się tam otwarte drzwi, za którymi dojrzał zieloną

łąkę; wyglądała jak dywan usiany wiosennymi kwiatami. Bawiły się tam dzieci, a ich śmiech wpadał
przez  zapraszająco  uchylone  drzwi.  Kiall  odwrócił  się,  słysząc  za plecami  zgrzytanie  zębów.
Demony zbliżały się. Gdyby tylko przebiegł przez te drzwi, byłby bezpieczny.

- Wytrwaj albo wszyscy zginiemy. - Z otchłani pamięci dobiegł go głos Okasa.
Pomyślał o Ravennie. Jeżeli zginie tutaj, już nikt jej nie uratuje. Zza drzwi usłyszał głos.
-  Szybko,  Kiall,  biegnij!  Tutaj  jest  bezpiecznie!  Zaryzykował  spojrzenie  w  tamtym kierunku  i

zobaczył matkę, uśmiech na jej słodkiej twarzy, rękę uniesioną w powitalnym geście.

- Nie mogę! - krzyknął. Podniósł miecz. Drzwi zniknę ły… Demony ruszyły do ataku.
Beltzer ze zdumieniem zamrugał oczami. Nie miał pojęcia, gdzie podziali się inni, wiedział tylko,

że  stoi  samotnie  naprzeciw  sześciu  uzbrojonych  ludzi.  Ubrani  w  czarne  zbroje, dzierżyli  w  rękach
długie miecze. Nie było w nich nic demonicznego; z ponurymi, lecz ludzkimi twarzami szykowali się
do ataku.

background image

Olbrzym  poczuł,  że  topór  ciąży  mu  w  rękach,  oparł  go  więc  na  ziemi.  Spoglądając  w dół  na

swoje  dłonie,  zobaczył,  że  są  pomarszczone  i  pokryte  wątrobianymi  plamami.  Ręce miał
pomarszczone i chude, nogi kościste, obciągnięte zwiotczałymi mięśniami. Poczuł na plecach chłodny
podmuch  i  odwrócił  się  powoli,  by  popatrzeć  na  krajobraz  za  plecami. Ziemia  wznosiła  się  tam,
tworząc potężną górę. Płynęły ożywcze strumienie, a słońce świeciło pełnym chwały blaskiem.

- Wracaj na górę - powiedział jeden z wojowników. Nie zamierzamy zabijać starca,  który nie ma

dość siły, by podźwignąć swój topór. Wracaj.

- Chareosie? - szepnął Beltzer. Oblizał dziąsła i nie znalazł w nich zębów; poczuł przygniatające

zmęczenie.

-  Tam,  na  górze,  odzyskasz  młodość  -  powiedział  wojownik.  -  Wtedy  będziesz  w stanie  nas

pokonać. Zrób tylko jeden krok do tyłu, a odzyskasz siłę w członkach.

Beltzer cofnął się o krok. Rzeczywiście. Poczuł, jak prężą mu się mięśnie, a oczy widzą wszystko

wyraźniej. Wystarczy, że cofnie się na górę, a znajdzie siłę, by pokonać wojowników.

- Wytrwaj albo wszyscy zginiemy. - Dobiegł go głos Okasa z otchłani pamięci.
Beltzer musiał zebrać wszystkie siły, żeby unieść topór. Spojrzał na posępnych wojowników.
- Chodźcie więc - powiedział. - Nie cofnę się nawet o krok.
- Głupcze! - syknął przywódca. - Czy myślisz, że nam sprostasz? Możemy cię zabić w mgnieniu

oka. Czemu nie miałbyś odzyskać sił, żeby przynajmniej stoczyć porządną walkę?

-  Masz  zamiar  tak  gadać  cały  dzień?  -  ryknął  Beltzer.  Porządną  walkę?  Chodźcie, chłopcy,

zapracujcie na swoją zapłatę.

Wojownicy  zwarli  szereg  i  natarli.  Beltzer  ryknął  wściekle.  Nagle  topór  znów  stał  się  lekki  w

jego dłoniach i na atak odpowiedział atakiem. Jego kończyny znowu były mocarne, a ostrze rąbało i
cięło napastników. Dosięgały go ich miecze, nie odniósł jednak żadnej poważnej rany. W ciągu kilku
sekund wojownicy byli martwi, a ich ciała zniknęły. Beltzer spojrzał w stronę góry. Jej też nie było,
a w miejscu tym ziała głęboka przepaść, której dno ginęło w oddali. Odwrócił się do niej plecami.

I czekał na kolejnych wrogów.
Chareos  znów  znalazł  się  w  cienistych  murach  Bel-azar,  w  księżycowym  blasku tańczącym  na

zboczach wzgórz i migoczącym na trawach doliny. Mieszkańcy ciemności wspinali się po schodach -
a Tenaka Khan nie nadchodził z pomocą.

-  Tędy  -  dobiegł  go  cichy,  kobiecy  głos  i  odwróciwszy  się,  ujrzał  drugie  schody wiodące  w

dolinę.  Kobieta  weszła  w  krąg  księżycowego  światła;  jej  uroda  zaparła  mu  dech,  - Tura?  Wielkie
nieba, Tura?

- To ja, ukochany. Nie mogę patrzeć, jak umierasz. Chodź ze mną.
- Nie mogę. Muszę pomóc przyjaciołom.
-  Jakim  przyjaciołom,  Chareosie?  Jesteś  sam;  opuścili  cię.  Chodź  ze  mną.  Kocham  cię, zawsze

cię  kochałam.  Byłam  taka  głupia,  Chareosie,  ale  możemy  to  wszystko  naprawić. Znowu  może  być
pięknie.

Jęknął, a dusza wyrywała mu się z piersi.
Wielka, szponiasta łapa roztrzaskała drzwi klatki schodowej.
- Chodź prędko! - krzyknęła kobieta.
- Nie! - odkrzyknął Chareos. Skoczył i wbił miecz w rozdziawioną paszczę potwora, przebijając

tkankę chrzestną i mózg.

- Pomóż mi! - Chareos odwrócił się i zobaczył, że drugi potwór wydostał się na górę i wlecze

Turę w ciemności nocy.

- Wytrwaj albo wszyscy zginiemy - dobiegł go z otchłani pamięci głos Okasa.

background image

Krzyknął w udręce, lecz pozostał na miejscu. Dwa następne potwory rzuciły się na niego;  zrobił

unik i zabił pierwszego ciosem w serce, a drugiego płaskim cięciem, które dosięgło szyi.

Usłyszał śmiech i odwróciwszy się, ujrzał kobietę ściskającą potwora. Spojrzała na Chareosa-jej

twarz była biała jak całun, źrenice szeroko rozwarte, a oczy zwężone w szparki jak  u  kota.  Powoli
podniosła nogę, ocierając nią o udo potwora.

-  Nigdy  nie  byłeś  mężczyzną  -  powiedziała.  -  Jak  myślisz,  dlaczego  potrzebowałam tylu

kochanków?

Odwrócił się do niej plecami, lecz nie przestawała mu ubliżać.
-  Spałam  z  nimi  wszystkimi,  Chareosie.  Z  Finnem,  z  Beltzerem.  Ze  wszystkimi  twymi

przyjaciółmi.  Wszystkim  opowiedziałam  o  tobie.  Powiedziałam  im,  jak  płakałeś  w  naszą pierwszą
miłosną noc… śmiali się z tego.

- Zostaw mnie w spokoju!
Jeszcze  jeden  potwór  wdrapał  się  po  schodach,  ale  Chareos  przykucnął,  unikając zamachu

szponiastej łapy, i ciął go szablą przez brzuch. Potwór runął z powrotem w ciemność.

Jej głos zabrzmiał bliżej i łagodniej.
- Mówiłam tak, żeby cię zranić - szepnęła. - Przepra - szam… Tak mi przykro. - Podeszła jeszcze

bliżej,  a  Chareos  cofnął  się  o  krok.  -  Mimo  strasznych  krzywd,  jakie  ci wyrządziłam  -  ciągnęła  -
nigdy mnie nie zraniłeś.

Nagle  uniosła  rękę.  Szabla  Chareosa  przecięła  jej  szyję  i  głowa  kobiety  potoczyła  się po

podłodze obok bezwładnie padającego ciała. Z palców wysunął się mały, zakrzywiony nóż.

- Nie - powiedział Chareos - nigdy nie skrzywdziłbym Tury. Jednak ty nie byłaś Turą.
Kiall  bez  wytchnienia  ciął  otaczające  go  potwory.  Szponiaste  łapy  rozdzierały  mu skórę  i

zadawały  ból,  lecz  jego  miecz  wciąż,  zmuszał  je  do  odwrotu.  Pośliznął  się  i  upadł,  a demony
skoczyły na niego. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się jakiś wojownik w czarnej zbroi, uzbrojony
w  dwa  krótkie  miecze,  zasłonił  go  sobą  i  odgonił  potwory.  Kiall  z  trudem podniósł  się  z  ziemi  i
obserwował  wojownika.  Zręczność  nieznajomego  zapierała  dech  w piersi;  płynął  i  wirował  jak
tancerz,  lecz  każdy  ruch  jego  lśniących  mieczy  był  zabójczy  dla demonów.  Kiedy  zginęła  ostatnia
bestia, mężczyzna podszedł do Kialla i uśmiechnął się.

-  Dobrze  walczyłeś  -  powiedział.  Kiall  spojrzał  w  skośne,  fiołkowe  oczy  i  twarz  o twardych,

okrutnych rysach.

- Kim jesteś? - zapytał.
- Jestem przyjacielem Asty Khana. Ciemność ogarnęła Kialla, zamrugał oczami…
I  znalazł  się  z  powrotem  przed  ogniskiem  w  jaskini.  Okas  i  Asta  siedzieli  razem, Beltzer  i

Chareos na stojąco trzymali przy nich straż.

- Czy przyjdą znowu? - zapytał Beltzer.
- Nie wiem - odparł ze znużeniem Okas.
-  Nie  przyjdą  -  rzekł Asta  Khan,  a  jego  oczy  rozbłysły.  Nadszedł  czas,  aby  wrogowie  poznali

moją moc. - Zamknął oczy… i zniknął.

Trzysta  mil  od  tego  miejsca  Shotza  wrzasnął  ze  strachu.  Pierwszy  z  jego  dwunastu akolitów,

pogrążony  w  głębokim  transie,  padł  z  rozdartą  piersią  i  sercem  rozerwanym  na kawałki.  Shotza
próbował wybiec z komnaty, lecz twarda jak stal mgła zabarykadowała drzwi. Jeden po drugim jego
uczniowie umierali w milczeniu, aż wreszcie został tylko szaman.

Z mgły powstała postać, na widok której szaman cofnął się.
- Oszczędź mnie, potężny Asto - błagał. - Wykonywałem tylko rozkazy Khana.  Oszczędź mnie, a

pomogę ci go zniszczyć.

background image

- Nie potrzebuję do tego twojej pomocy - odparł Asta, unosząc się w powietrzu tuż nad drżącym

szamanem. Dłoń ducha śmignęła ku piersi Shotzy, wysuwając długie szpony,  które wbiły się w ciało
ofiary. Straszliwy ból ścisnął serce szamana, który chciał krzyknąć - lecz zginął, nim zdążył wydobyć
z siebie jakikolwiek dźwięk.

ROZDZIAŁ 9
Beltzer  zbudził  się  pierwszy.  Przeciągnął  się,  rozprostowując  zesztywniałe  kości.  W tym

momencie  ujrzał  wbiegających  do  jaskini  napastników.  Przetoczył  się  na  kolana  i  sięgnął po  topór.
Ognisko  wygasło,  światło  było  słabe.  Beltzer  wydał  swój  bojowy  okrzyk  i  ruszył  do ataku.  Dwaj
napastnicy skoczyli na niego, trzeci skulił się i przebiegł obok. Beltzer zignorował go i wbił topór w
pierwszego  z  bandytów.  Miecz  rozciął  skórę  beltzerowego kaftana,  o  włos  mijając  mięsień  uda.
Beltzer  wyrwał  topór  z  ciała  padającego  wojownika  i zamaszystym  ciosem  uderzył  drugiego  w
żebra,  przecinając  je  i  wbijając  ostrze  w  płuca. Okręcił się na pięcie, przygotowany na atak z tyłu,
ale trzeci napastnik leżał już zabity przez Chareosa.

W  tym  momencie  do  pieczary  wbiegł  Finn  z  nożem  wznie  -  sionym  do  ciosu. Zatrzymał  się  na

widok Beltzera i Chareosa, którzy stali nad ciałami napastników.

- Ale z was wartownicy - mruknął Beltzer. Finn wepchnął nóż do pochwy u pasa.
- Zabiliśmy trzech i raniliśmy czwartego - powiedział ale i tak wymanewrowali nas.
- Ilu jeszcze zostało na zewnątrz? - zapytał Chareos, ocierając miecz z krwi.
- Nie wiem - odpowiedział Finn.
- Sprawdź - powiedział do niego Chareos. Finn skinął głową, odwrócił się na pięcie i wybiegł z

jaskini.

Beltzer usiadł i zachichotał.
- Pamiętna noc, prawda, Fechmistrzu?
- O tak - przytaknął Chareos z roztargnieniem, podchodząc do miejsca, gdzie wciąż spali Okas i

Kiall. Przyklęknął i potrząsnął ramieniem Kialla.

Młodzieniec otworzył oczy i wzdrygnął się.
- Och - szepnął. - Jesteśmy bezpieczni?
- Jesteśmy z powrotem w jaskini - odpowiedział Chareos.
- Dopiero się okaże, czy jesteśmy tu bezpieczni. Dobrze sobie radziłeś po tamtej stronie.
- Skąd wiesz? - zapytał Kiall.
- Żyjesz - odpowiedział krótko Chareos.
- Czy nie powinniśmy pomóc Finnowi i Maggrigowi? zapytał Beltzer.
-  Nie.  To  ich  rozgrywka.  Przeszkadzalibyśmy  im  tylko.  Chareos  wyjął  z  tobołka krzesiwo,

oczyścił ognisko z popiołu i rozniecił nowy ogień. We trójkę zasiedli wokół niego,  rozkoszując  się
ciepłem. Na zewnątrz rozległ się przeraźliwy krzyk i Kiall aż podskoczył.

- To mógł był krzyk Maggriga lub Finna - powiedział.
- Rzeczywiście - zgodził się Beltzer. - Może coś zjemy?
- Dobry pomysł - odrzekł Chareos i zwrócił się do Kialla.
- Przygotuj owsiankę. Mój żołądek zaczyna podejrzewać, że odcięto mi krtań.
- A co z Finnem? - pytał Kiall.
-  Zje,  jak  wróci  -  odpowiedział  Beltzer  z  uśmiechem.  Kiall  podszedł  do  miejsca,  gdzie stały

plecaki, i wyjął skórzany woreczek z owsem. Spojrzał na Okasa.

- Wciąż śpi - powiedział.
- Wątpię - powiedział Chareos.
Trzej wędrowcy siedzieli w milczeniu, a owsianka bulgotała i gęstniała w miedzianym kotle nad

background image

ogniem.  Rzadkie,  szare  światło  przedświtu  rozświetliło  już  niebo,  kiedy  Kiall  nalał strawę  na  dwa
drewniane talerze.

- Nie jesz? - spytał Beltzer, kiedy Kiall usiadł opodal.
-  Nie,  straciłem  apetyt  -  odparł  młodzieniec,  obrzucając  wzrokiem  okrwawione zwłoki.-Jak

możecie myśleć o jedzeniu w takim smrodzie?

Beltzer wzruszył ramionami.
- To tylko mięso, chłopcze, flaki i wnętrzności.
Po chwili do jaskini wszedł Finn. Usiadł przy nich, oczy miał podkrążone i zmęczone. Niedługo

po nim nadszedł Maggrig. Obaj bez słowa zabrali się do jedzenia.

- I cóż? - zapytał Chareos, kiedy skończyli posiłek.
- Jeszcze czterech.
- Dostaliście wszystkich? - zagadnął Beltzer.
- Tak, ale z trudem. Byli dobrzy, bardzo dobrzy. Co robimy dalej?
-  Czekamy  na  Okasa  -  odpowiedział  Chareos.  -  Powinniście  przespać  się  trochę.  -  Finn

przytaknął  i  poszedł  w  odległy  koniec  jaskini,  gdzie  owinął  swe  chude  ciało  w  koc  i  spoczął na
ziemi, wsparłszy głowę o siodło.

- Prawie nas dostali - powiedział Maggrig. - Co najmniej jeden z nich miał lepszą pozycję. Jego

strzała przeleciała o palec od głowy Finna.

- Znaleźliście ich konie? - zapytał Chareos.
- Tak. Zdjęliśmy z nich siodła i puściliśmy je wolno. Finn uważa, że to szpica jakiejś większej

grupy - prawdopodobnie tej samej, która porwała Ravennę.

- A więc polowali na nas - powiedział Chareos.
- Oczywiście, że polowali - prychnął Beltzer. - Dlatego trupy walają się po całej okolicy.
-  Myślę,  że  Chareosowi  chodzi  o  nas  w  szczególności  wtrącił  Maggrig.  -  Nie próbowali  po

prostu obrabować jakiejś niewielkiej grupy podróżników; szukali nas.

- Z czego to wywnioskowałeś? - zapytał Chareosa Beltzer.
- Powiedz mu, Maggrig - rzekł Chareos.
- Po pierwsze, ich umiejętności. Byli nadzwyczaj ostrożni, co zdaniem Finna i moim świadczy o

tym,  że  byli  uprzedzeni  o  naszej  sile.  Po  drugie,  mimo  poniesionych  strat  nie przerwali  ataku.
Gdybyśmy  byli  jedynie  grupką  podróżnych,  nie  wiedzieliby,  co  wieziemy,  a  dla  koni  i  odrobiny
żywności nie warto umierać.

- A więc - mruknął Beltzer - wieść już się rozeszła.
- Na to wygląda - przytaknął Chareos.
-  To  zadziwiające  -  powiedział  Chien-tsu.  -  Nadyryjski  szaman  już  nas  nie  podgląda.  - Sukai

ściągnął siwka i spojrzał na rozciągający się w dole pod nimi obóz.

-  Być  może  zamierzają  zaatakować  dziś  w  nocy,  milordzie  -  powiedział  żołnierz, zsiadając  z

konia. Chien-tsu przełożył lewą nogę przez łęk siodła i zeskoczył na ziemię.

-  Nie.  Zaatakują  jutro  o  zmierzchu  -  przynajmniej  taki  jest  plan  tego  człowieka,  Kubai. Tak

umawiał się wczoraj z zabójcami, z którymi spotkał się o zmroku.

Chien  dobrze  sobie  zapamiętał  niemiły  śmiech  Kubai,  omawiającego  masakrę  „tych żółtków”  z

dwoma  nadyryjskimi  sługusami.  Jego  duch  unosił  się  tuż  nad  tą  trójką  i  dobrze słyszał,  jak
wzgardliwie nazywali go „zniewieściałym głupcem” i „malowaną kukłą”.

- To irytujące - powiedział Sukai.
- Irytujące? Przykro mi, zamyśliłem się.
- Przyjąć śmierć z rąk takich barbarzyńców.

background image

- O tak, masz rację - przyznał Chien.
- Miło byłoby mieć jakiś wybór.
Poniżej  dwudziestu  żołnierzy  rozpalało  trzy  ogniska.  Ze  swego  miejsca  na  szczycie wzgórza

Chien  widział  siedzącego  na  uboczu  przewodnika,  Kubai.  Chien  rozpiął  guziki jedwabnego
czerwonego kaftana, ozdobionego brokatem, i podrapał się pod pachą.

- Bez żalu rozstanę się z tym strojem - rzekł. - Zaczyna cuchnąć.
- To należy do twego planu, milordzie - powiedział Sukai z szerokim uśmiechem.
- To prawda, ale to strasznie nieprzyjemne. Kto założy go jutro?
- Nagasi, panie. Jest tego samego wzrostu i budowy.
- Muszę go przeprosić; co innego umrzeć za swego pana, a całkiem co innego umierać w brudnym

kaftanie.

- To dla niego zaszczyt, milordzie.
-  Zgadzam  się,  lecz  najważniejsze  jest  dobre  wychowanie.  Zobaczę  się  z  nim  dziś wieczorem.

Czy uczyniłbym mu zbyt wielki zaszczyt, zapraszając go na wspólny obiad?

- Obawiam się, że tak, milordzie.
-  Chyba  masz  rację,  Sukai.  Ty  i  ja  zjemy  obiad  razem,  choć  obawiam  się,  że  „obiad” to  zbyt

górnolotne  określenie  potrawki  z  gotowanego  królika.  Jednak  mam  jeszcze  trochę dobrego  wina,
które skończymy.

Chien dosiadł konia i poczekał na Sukai. Oficer wskoczył na swego ogiera i zaklął cicho.
- Co cię martwi, przyjacielu? - zapytał Chien.
- Ten człowiek, Kubai. Gorąco pragnę oddzielić jego głowę od tułowia.
-  Pochwalam  i  podzielam  tę  chęć.  Jednakże  jest  niezwykle  istotne,  aby  żołnierze Kiatze  nie

popełnili żadnej zbrodni na ziemi Nadirów. Możemy jedynie się bronić.

- Jak sobie życzysz, panie - mruknął Sukai, spinając konia ostrogami i kierując go w dół zbocza,

w stronę obozowiska.

W  południe  następnego  dnia  nadyryjski  zwiadowca,  Kubai,  oznajmiwszy,  iż  udaje  się na

polowanie,  odjechał  galopem  na  południowy  zachód.  Sukai  popatrzył  za  nim,  a  następnie zawrócił
konia i zatrzymał kolumnę.

Chien-tsu zrównał się z nim.
-  Mamy  jakieś  cztery  do  pięciu  godzin  -  powiedział  Chien.  -  Czas  zaczynać.  -  Sukai wydał

komendę,  a  dwudziestu  strażników  zsiadło  z  koni,  spętało  je  i  stanęło  na  baczność. Chien  w
milczeniu przeszedł wzdłuż szeregu, zatrzymując się tylko raz, po to by skarcić żołnierza,  u  którego
zauważył nie doczyszczoną broń. Żołnierz poczerwieniał.

-  Wszyscy  wiecie  -  powiedział  Chien,  zatrzymawszy  się  przed  szeregiem  -  że zostaniemy

zdradzeni. Nadirowie zaatakują nas o zmierzchu. Ważne jest, by wierzyli, iż nas  zaskoczyli. Dlatego,
kiedy  nadejdą,  będziecie  siedzieć  przy  ogniskach.  Możecie  pozostawić osiodłane  konie.  Kiedy  już
zaatakują,  możecie  walczyć,  jak  wam  podyktuje  serce.  Chciwość Nadirów  i  ich  krwiożerczość
świadczą  o  tym,  iż  pewnego  dnia  wyruszą  na  królestwo  Kiatze. Pamiętajcie  o  tym  i  spiszcie  się
dobrze.  Spodziewam  się,  że  żaden  z  was  nie  zginie,  nie zabiwszy  przedtem  co  najmniej  czterech
wrogów. Nie będzie odwrotu; wszyscy umrzecie tutaj.

Chien odwrócił się, a po chwili ponownie stanął twarzą do nich.
-  W  normalnych  okolicznościach  nie  musiałbym  dodawać  nic  więcej,  ale  znajdujemy się  pod

obcym  niebem  i  daleko  od  domu.  Niech  mi  więc  będzie  wolno  powiedzieć  jedno: jesteście
wspaniałymi  wojownikami,  najlepszymi  ludźmi.  W  innym  przypadku  nie  byłoby was  tutaj.  Będę
obserwował bitwę z pobliskie - go wzgórza; potem upewnię się, czy Mai-syn żyje. Jeśli nie, odnajdę

background image

Jungir Khana i utnę mu głowę. To wszystko.

Chien zdjął ozdobiony brokatem czerwony kaftan i przywołał do siebie Nagasi. Wojownik  zdjął

napierśnik, włożył kaftan i skłonił się Chienowi.

- Poproszę, aby Oshi ułożył twoje włosy w sposób bardziej przypominający fryzurę arystokraty -

rzekł  Chien  i  odszedł  do  stojącego  przy  wozie  Sukai.  Wojownik  spoglądał  w  niebo,  które  groziło
burzą.

- Ilu ludzi wyślą przeciw nam, milordzie?
- Nie wiem. Dlaczego myślisz o tym?
-  Jeśli  będzie  ich  mniej  niż  stu,  możemy  zwyciężyć,  a  to  nie  będzie  zgodne  z  tak starannie

opracowanym przez ciebie planem.

-  To  prawda  -  odparł  posępnie  Chien.  -  Wydaje  mi  się  jednak,  że  -  po  twoim  pokazie  na

bankiecie  -  będą  chcieli  zapewnić  sobie  pożądany  wynik.  Jungir  Khan  wyśle  co  najmniej setkę
zbrojnych.

- A jeśli zwyciężymy? - zapytał Sukai.
-  To  zwyciężycie  i  obmyślimy  nowy  plan  -  powiedział  Chien.  - A  czy  teraz  mógłbyś  łaskawie

ściąć mi włosy?

- Ludzie zobaczą - zaprotestował Sukai. - To nie wypada. Chien wzruszył ramionami.
- Muszę uchodzić za nadyryjskiego nomada. W tym barbarzyńskim kraju szlachcic z krainy Kiatze

nie  ma  szans  przetrwać.  Zrób  to,  Sukai.  -  Usiadł  na  ziemi.  Sukai  wyjął  parę długich,  mosiężnych
nożyc  i  zabrał  się  do  ścinania  bujnych,  pokrytych  grubą  warstwą  lakieru włosów,  pozostawiając
jedynie  węzeł  na  czubku  głowy.  Chien  wstał,  zdjął  koszulę  i  spodnie  z błękitnego  jedwabiu  oraz
wysokie buty. Podniósł płócienną zasłonę na tyle wozu i wyciągnął nadyryjski kaftan z koziej skóry,
skórzane bryczesy oraz parę paskudnych jeździeckich mokasynów.

- Zakładam, że to oczyszczono? - zapytał, trzymając kaftan w wyciągniętej ręce.
Sukai uśmiechnął się.
- Trzykrotnie, panie. Nie została w nim żywa ani jedna wesz czy pchła.
- Śmierdzi spalonym drewnem - mruknął Chien, wciągając kaftan na ramiona. Wcisnął na siebie

źle dopasowane bryczesy, zapiął pas z surowej skóry, wreszcie włożył mokasyny.

- Jak wyglądam? - zapytał.
- Nie pytaj, proszę - powiedział Sukai.
Wojownik  wezwał  Oshiego,  który  przyprowadził  dwa  konie  z  nadyryjskimi  siodłami  z  kiepsko

wyprawionej skóry. Nie miały strzemion.

- Tamte siodła zakopcie - nakazał Chien. Wojownik skinął głową.
- Jeszcze jedno - dodał Chien. - Byłoby dobrze, gdyby Nagasi zginął, odniósłszy rany twarzy.
- Już mu to wyjaśniłem - powiedział Sukai.
- A więc czas na pożegnanie, przyjacielu.
- Rzeczywiście. Niech twe ścieżki będą proste, a dni długie. Chien skłonił się.
- Patrz na mnie z Niebios, Sukai.
Chwycił się końskiej grzywy i wskoczył na siodło. Oshi wgramolił się na grzbiet swojej klaczy i

obaj galopem opuścili obozowisko.

Chien i Oshi wspięli się wysoko na wzgórza, gdzie ukryli swe konie w gęstej kępie topoli. Potem

przez  godzinę  siedzieli  w  milczeniu;  Chien  modlił  się,  a  Oshi  -  zabawny  w stroju  nadyryjskiego
wojownika  -  rozważał,  jak  zdoła  zatroszczyć  się  o  swojego  pana  w  tej jałowej,  barbarzyńskiej
krainie.

Chien, zakończywszy modły, wstał i wspiął się na skalny nawis, z którego rozciągał się widok na

background image

dolinę.  Zgodnie  z  rozkazem  Sukai  kazał  rozniecić  ogniska,  przy  których odpoczywali  ludzie.  Chien
pozwolił,  by  zawładnął  nim  gniew.  Niedopuszczal  -  ne,  żeby wojownika  klasy  Sukai  poświęcać  w
taki  sposób;  to  żaden  honor  zginąć  w  tej  zdradzieckiej  i barbarzyńskiej  krainie.  Przy  odrobinie
szczęścia wiadomość, którą wysłał do Imperatora za pośrednictwem najbardziej zaufanej konkubiny,
przerwie  strumień  darów  dla  Khana.  A  może  nawet  skłoni  Imperatora  do  zwiększenia  liczebności
armii. Oshi przyczołgał się do Chiena.

- Czy nie powinniśmy oddalić się bardziej od miejsca akcji, panie? - zapytał stary sługa.
Chien potrząsnął przecząco głową.
-  W  żadnym  razie  nie  przystoi,  abyśmy  pozwolili  im  umrzeć  samotnie.  Jeżeli  nawet narażamy

przez to siebie, niech tak będzie.

Słońce  zniżało  się  powoli  ku  zachodowi  i  Chien  dostrzegł  na  południowym  zachodzie chmurę

pyłu. Serce uderzyło mu mocniej i z trudem zachował spokój. Chciał chłodnym okiem ujrzeć ostatnie
chwile życia Sukai. Miał nadzieję - choć słabą - że pewnego dnia napisze o tym wiersz i osobiście
wręczy  go  wdowie  po  nim.  Kiedy  nadyryjskie  siły  dotarły  na wierzchołki  wzgórz  otaczających
obozowisko,  Chien  zlustrował  je  wprawnym  okiem.  Z  dumą stwierdził,  że  oddział  liczył  prawie
trzystu ludzi. Nareszcie doczekał się uznania ze strony barbarzyńców: trzystu przeciwko dwudziestu.
Chien  nieomal  czuł  radość  Sukai,  widząc,  jak jego  dwudziestu  żołnierzy  rzuciło  się  do  koni.  Sukai
zajął pozycję w środku i dobył obu swych mieczy. Obok niego jechał Nagasi w czerwonym kaftanie
Chiena.

Z  bojowymi  okrzykami  na  ustach  Nadirowie  ruszyli  do  ataku.  Sukai,  na  szpicy uformowanego

trójkąta,  dźgnął  konia  ostrogami  i  pogalopował  na  spotkanie  wroga.  Spod końskich  kopyt  podniósł
się  kurz.  Chien  próbował  wstać,  lecz  powstrzymany  przez  Oshiego, niechętnie  usiadł.  Widział,  jak
Sukai wycina sobie drogę przez szeregi Nadirów, i zdawało mu się, że w ostatnim szeregu dostrzega
zdrajcę Kubai. Sukai prawie go dosięgał, gdy jego włócznia trafiła go w szyję; zabił jej posiadacza,
wbił drugi miecz w ciało innego nadyryjskiego wojownika i padł na ziemię.

Walka  nie  trwała  długo,  ale  Chien  poczekał,  żeby  policzyć  trupy  Nadirów.  Około

dziewięćdziesięciu zginęło lub odniosło rany.

Kubai  przejechał  przez  szeregi  swych  żołnierzy,  dotarł  do  ciała  Sukai  i  kopnął  je trzykrotnie.

Potem odciął głowę od ciała i podniósł ją za włosy. Wymachiwał nią przez  chwilę, a potem cisnął o
ziemię, aż potoczyła się w pył.

Chien ruszył do koni, a Oshi za nim.
- Dobrze walczyli, panie - rzekł Oshi. Chien skinął głową i wskoczył na konia.
- Khan drogo zapłaci za śmierć Sukai. Przysięgam na dusze moich przodków.
Skierowali  konie  na  południowy  zachód  i  pojechali  w  kierunku  dalekich  gór.  Z mieczem  na

plecach, z łukiem w dłoni, Chien popędził rumaka do galopu. Czuł zimny powiew wiatru na ogolonej
głowie, lecz serce rozgrzewało mu wspomnienie niedawnej bitwy.

W  oddali  góry  wzbijały  się  w  niebo  poszarpanymi  szczytami,  przerażające  ogromem, otoczone

kłębami chmur.

- Czy będziemy się przez nie przeprawiać, milordzie? zapytał z obawą sługa.
- Jest tam wąska przełęcz, bezpieczna dla podróżnych. Tam się udamy.
- Czy te góry mają jakąś nazwę? Czy nawiedzająje duchy?
- To Góry Księżycowe… a duchy nawiedzają każde miejsce, Oshi. Nie martw się tym.
-  Martwię  się  o  ciebie,  panie.  Gdzie  znajdę  dla  ciebie  żywność?  Gdzie  się  wykąpiesz? Jak

zdołam oczyścić twoje ubranie?

Chien uśmiechnął się i ściągnął wodze. Jadąc stępa, odwrócił się do Oshiego.

background image

- Nie zabrałem cię ze sobą, żebyś mi służył. Jesteś ze mną dlatego, że jesteś stary i jesteś  moim

przyjacielem, Oshi. Służyłeś mojemu ojcu pracowicie i lojalnie, a mnie wiernie i z oddaniem. Wciąż
pamiętam,  jak  siedziałem  na  twoich  kolanach  i  słuchałem  opowieści  o smokach  i  herosach.
Pamiętam,  jak  poiłeś  mnie  seichi  i  karmiłeś  ryżowymi  plackami  przy ognisku.  To  ty,  Oshi,
wyleczyłeś  mnie  z  moich  dziecinnych  strachów  -  moich  koszmarów. Nie  nazywaj  mnie  już  nigdy
milordem. Mów do mnie: Chien, tak jak mówiłeś, kiedy byłem dzieckiem.

- A więc postanowiłeś umrzeć, milordzie? - wyszeptał Oshi, mrugając oczami, żeby strząsnąć łzy.
-  Nie  sądzę,  abym  mógł  oczekiwać,  iż  rzucę  wyzwanie  całemu  nadyryjskiemu narodowi  i

przeżyję.  Przysiągłem  zabić  Jungir  Khana.  Jeśli  to  będzie  konieczne,  pójdę  prosto do  jego  pałacu  i
zrobię to na oczach wszystkich jego generałów. Czy uważasz, że zdołam uniknąć odpowiedzialności
za taki czyn?

- Mógłbyś go zastrzelić z łuku - podpowiedział Oshi.
-  To  prawda.  Wtedy  jednak  nie  wiedziałby,  za  co  umiera.  Wybiorę  miecz.  Przedtem  jednak

musimy się upewnić co do losu Mai-syn. Kiedy tego dokonamy, znajdziemy okręt i odeślemy  ciebie
do domu.

-  Nigdy  nie  zostawiłbym  cię,  milordzie…  Chien.  Cóż  począłbym  ze  sobą?  Jak  ty poradziłbyś

sobie beze mnie? Razem zabijemy Khana.

-  Ktoś  musi  zawieźć  wiadomość  Imperatorowi.  Dam  ci  także  listy  do  moich  żon. Będziesz

wykonawcą mojego testamentu.

- A więc wszystko zaplanowałeś? - zapytał cicho Oshi. - Na tyle, na ile można teraz  cokolwiek

przewidzieć.  Wszystko  może  się  zmienić.  Jedźmy  więc  i  poszukajmy  dobrego  miej sca  na
obozowisko.

Rozłożyli się w starym korycie wyschniętej rzeki, rozpalili ognisko pod pionową ścianą brzegu i

zjedli lekki posiłek złożony z suszonych owoców. Chien nie miał nastroju do rozmowy. Zdjął z siodła
koc, owinął się nim i ułożył do snu.

-  Tutaj,  milordzie  -  powiedział  Oshi.  -  Wyzbierałem  kamienie,  a  pod  nimi  jest  miękki  piasek.

Zgarnąłem go trochę na zagłówek. Będzie ci tu wygodniej.

Chien  przesunął  się  na  przygotowane  przez  Oshiego  miejsce;  rzeczywiście  było wygodniejsze  i

osłonięte  od  wiatru.  Położył  się  i  zasnął.  Śnił  o  domu  i  kremowobiałym pałacu,  o  jego  tarasowych
ogrodach  oraz  wkomponowanych  w  pejzaż  strumykach  i wodospadach.  Panował  tam  taki  spokój.
Nagle  obudził  go  stukot  końskich  kopyt  na kamieniach  rzecznego  koryta.  Odrzuciwszy  koc,  Chien
wstał. Księżyc świecił wysoko na niebie, pełny i jasny. Nad nim stał Kubai z szerokim uśmiechem na
twarzy, obok niego czterech nadyryjskich wojowników. Oshi obudził się i wtulił w skały.

-  Czy  sądziłeś,  że  nie  umiem  liczyć?  -  zapytał  Kubai.  Szukałem  cię  wśród  trupów. Wiesz

dlaczego?

- Bardzo chciałbym wiedzieć - powiedział Chien, składając ręce na piersi.
-  Przez  niego  -  odparł  Kubai,  wskazując  na  Oshiego.  Nigdzie  nie  było  jego  ciała. Sprawdziłem

więc trupa, którego wzięliśmy za ciebie. Miał pokaleczoną twarz, ale za słabo, żeby mnie oszukać.

-  Twoja  inteligencja  przyprawia  mnie  o  zawrót  głowy  rzekł  Chien.  -  Masz  całkowitą rację.

Brałem cię za śmierdzącego, głupiego, zdradzieckiego barbarzyńcę. Myliłem się, nie jesteś głupcem.

Kubai roześmiał się.
- Nie jesteś w stanie mnie rozzłościć, żółtku. A wiesz dlaczego? Ponieważ dzisiaj  usłyszę twoje

jęki. Będę cię obdzierał ze skóry po kawałeczku. - Kubai dobył miecza i ruszył na niego, ale Chien
nawet  nie  drgnął.  Wciąż  czekał  ze  skrzyżowanymi  na  piersiach  rękami.  - Nie  zamierzasz  nawet  się
bronić, żółtku?

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

Ręka  Chiena  wystrzeliła  do  przodu  i  Kubai  stanął  jak  wryty,  gdy  nóż  o  hebanowej rękojeści

przeszył  mu  krtań.  Chien  podskoczył  i  kopnął  w  głowę  Kubai,  rzucając  go  z impetem  o  ziemię.
Towarzyszący  mu  Nadirowie  ruszyli  do  ataku.  Chien  przykucnął,  unikając ciosu  miecza,
wyprostował  palce  dłoni  i  wbił  je  w  przeponę  wojownika.  Tamten  zgiął  się wpół,  tracąc  oddech.
Chien  uchylił  się  i  kantem  dłoni  ciął  w  szyję  drugiego.  Potem  padł  na ziemię,  przetoczył  się  po
kamieniach  i  jednym  płynnym  ruchem  natychmiast  skoczył  na równe  nogi.  Pozostali  dwaj  Na  -
dirowie podchodzili już znacznie ostrożniej. Ręka Chiena znów skoczyła jak wąż i jeden z nich padł
z nożem w oku. Ostatni zaczął się cofać, lecz nim zajął się Oshi, który wyrósł za jego plecami i wbił
mu cienki sztylet w serce.

- Nie powinieneś tak ryzykować - powiedział do niego Chien. - Jesteś na to za stary.
- Przepraszam, milordzie.
Kubai wyszarpnął nóż z szyi i klęczał teraz na dnie rzecznego koryta, a krew obfitym strumieniem

spływała mu na kaftan. Chien pochylił się i podniósł swój nóż.

- Na wypadek, gdyby cię to interesowało - powiedział powiem ci, że twoje płuca napełniają się

właśnie krwią. Mówią, że człowiek może przy tym doświadczyć najpiękniejszych wizji. Tymczasem
ty nie zasługujesz na taką przyjemność.

Z tymi słowami wbił nóż w serce Kubai i pchnięciem rzucił trupa na piach.
-  Miałem  cudowny  sen  -  powiedział.  -  Byłem  w  ogrodzie,  w  domu  i…  przypominasz sobie  ten

krzew, który próbowaliśmy sadzić przy kamiennym murze pod południową bramą? Oshi przytaknął. -
A więc ten krzew zakwitł, a kwiaty miały najpiękniejszy odcień purpury.  Pamiętam ich woń, zapach,
który zawstydzał moje róże. Zastanawiam się, czy on się w ogóle zakorzenił?

- Tak sądzę, milordzie. Masz dobrą rękę do kwiatów.
- Z przyjemnością o tym myślę.
Nadir, którego Chien wcześniej uderzył w splot słoneczny, głośno jęknął. Wojownik  Kiatze wstał

i wymierzył mu potężne kopnięcie w skroń. Sucho trzasnęły kręgi szyjne i Oshi skrzywił się.

-  O  czym  to  mówiłem?  Ach  tak,  o  kwiatach.  Tej  ziemi  przydałoby  się  więcej  kwiatów.  Może

wtedy  Nadirowie  bardziej  interesowaliby  się  poezją  niż  wojną.  Siodłaj  konie,  Oshi.  To miejsce
wprawia mnie w melancholię.

Przez kolejne trzy tygodnie podróżnicy posuwali się jedynie nocą, za dnia ukrywając się w lasach

lub  poszarpanych  jarach,  których  było  pełno  w  okolicy.  Po  ciemku  musieli jechać  z  największą
ostrożnością,  ponieważ  teren  wznosił  się  wielkimi  skokami  z  jednego skalistego  płaskowyżu  na
drugi. Piarżyste i zdradliwe ścieżki często zmuszały wędrowców do zsiadania z koni i posuwania się
piechotą.

Okas  czterokrotnie  ostrzegł  ich  przed  pościgiem,  a  dwukrotnie  widzieli  z  ukrycia oddziały

Nadrenów szukające ich śladów. Finn jednak zatarł je i hordy przeszły obok.

Na  stepach  trudno  o  wodę,  tak  więc  musieli  często  nadkładać  drogi  w  poszukiwaniu skalnych

jezior.  Większości  z  nich  pilnowały  jednak  straże  i  wędrowcy  nieraz  odchodzili  z  niczym.  Tę
niewielką  ilość  wody,  którą  wieźli  ze  sobą,  wykorzystywali  do  przepłukiwania końskich  nozdrzy  i
pysków.

-  Nasi  wrogowie  mają  nad  nami  przewagę  -  powiedział  Finn,  gdy  po  raz  trzeci obozowali

background image

spragnieni. - Wiedzą, że nie możemy podróżować bez wody, przestali więc nas  tropić. Zamiast tego
strzegą wszystkich studni i stawów.

- Nie wszystkich - rzekł Okas. - O godzinę drogi stąd znajduje się zbiornik skalny. Jest płytki, ale

wodę ma zdatną do picia.

- Dlaczego nikt go nie strzeże? - zapytał Chareos.
- Jest strzeżony, ale nie przez ludzi.
- Jeśli mowa o kolejnych demonach - wychrypiał Beltzer - to wolę ssać trawę jeszcze przez jeden

dzień.

-  To  nie  demony,  lecz  lwy  -  powiedział  Okas.  -  Lwy.  Nie  obawiajcie  się  jednak;  umiem

postępować ze zwierzętami.

Orientując  się  według  księżyca,  wędrowcy  przekroczyli  płaskowyż,  owinąwszy uprzednio

szmatami  kopyta  koni,  żeby  stłumić  tętent.  Ścieżka  początkowo  wiła  się  w  dół, potem  skręciła  w
prawo  i  pobiegła  stromo  w  górę.  W  miarę  jak  zbliżali  się  do  stawku,  konie coraz  bardziej
denerwowały  się,  czując  w  powietrzu  woń  lwich  odchodów.  Okas  szedł pierwszy  i  w  końcu
doprowadził ich do szerokiej, nieckowatej kotlinki. Ujrzeli w niej osiem lwów: samca, trzy samice i
cztery  małe.  Pierwsze  podniosły  się  samice,  obnażając  kły.  Okas zaczął  cicho  nucić  jakąś  pieśń;
powoli  poszedł  w  stronę  zwierząt  i  usiadł  dziesięć  kroków  od nich.  Dźwięki  rytmicznej  melodii
odbijały  się  echem  od  skał.  Jedna  z  lwic  miękkim  krokiem zbliżyła  się  do  Okasa,  zatoczyła  wokół
niego krąg, bijąc ogonem po ziemi. Szturchnęła pyskiem ramię i głowę starego, a potem usiadła obok
niego. Pozostałe zwierzęta nie zwróciły na niego uwagi.

Chareos  usłyszał  w  myślach  głos  Okasa:  „Poprowadź  konie  do  wodopoju.  Daj  im  się napić  do

syta.  Wy  zróbcie  to  samo  i  napełnijcie  bukłaki.  Potem  wycofajcie  się.  Niech  nikt  się nie  odzywa”.
Chareos  odwrócił  się  do  towarzyszy  i  położył  palec  na  ustach.  Finn  skinął potakująco  głową  i  bez
słowa podeszli do wody.

Okas  nie  przestawał  śpiewać,  a  wędrowcy  poprowadzili  przerażone  konie  do  stawku.

Dokuczliwe pragnienie przezwyciężyło strach i wierzchowce zanurzyły łby w wodzie. Chareos upadł
na  brzuch  i  zaczerpnął  haust  chłodnego  płynu.  Przez  kilka  minut  trzymał  wodę w  ustach,  a  potem
pozwolił, by spłynęła do wyschniętej krtani. Pił, aż poczuł, że nie przełknie już ani kropli. Dopiero
wtedy  napełnił  bukłaki.  Inni  uczynili  dokładnie  to  samo.  Kiall zanurzył  głowę  pod  powierzchnię
wody. - To było dobre - powiedział, siadając.

Lew  ryknął.  Konie  stanęły  dęba,  a  Beltzer  z  trudem  utrzymał  wodze  w  dłoni.  Lew wstał  i

truchtem podbiegł do Kialla.

- Nie ruszaj się! - usłyszał Kiall nieme wołanie Okasa. Siedź nieruchomo. Zupełnie nieruchomo.
Lew węszył wokół Kialla, odsłaniając żółte kły. Pieśń Okasa rozbrzmiewała teraz nieco głośniej

hipnotycznym  rytmem.  Pysk  zwierzęcia  zawisł  tuż  przed  nosem  Kialla,  a szpony  otarły  się  o  jego
skórę. Czuł cuchnący oddech zwierzęcia. Po chwili lew pomaszerował z powrotem do stada i usiadł.
Kiall  stanął  na  chwiejnych  nogach.  Chareos chwycił  wodze  jego  konia  i  podał  mu  je  bez  słowa;
powoli  wszyscy  wycofali  się  z  kotliny, zeszli  po  stromym  zboczu  i  przystanęli  dopiero  na
płaskowyżu.

Okas dołączył do nich i wszyscy razem jechali galopem przez godzinę, zanim, tuż przed  świtem,

rozłożyli obóz w płytkim wulkanicznym parowie.

Finn poklepał Kialla po ramieniu.
-  Nie  każdy  może  się  pochwalić  tym,  że  pocałował  go  lew  -  rzekł.  -  To  coś,  o  czym można

opowiadać dzieciom.

- Myślałem, że chce odgryźć mi głowę - powiedział Kiall.

background image

-  Sam  chciałem  to  zrobić  -  warknął  Chareos.  -  Nie  widziałeś,  jak  dałem  wam  znak, żeby

zachować milczenie? Brałeś lekcje głupoty czy masz wrodzony dar?

- Zostaw go, Fechmistrzu - powiedział Finn. - Ty też byłeś kiedyś młody. Czy wiesz,  dlaczego on

cię tak trącał, Kiall?

- Nie.
-  Lwy  mają  w  pysku  gruczoły  zapachowe.  Często  oznaczają  w  ten  sposób  swoje terytorium.

Miałeś szczęście, bo najczęściej obsikują jego granice.

-  W  takim  razie  czuję  się  podwójnym  szczęściarzem  stwierdził  Kiall  z  uśmiechem. Zwrócił  się

do Okasa: - Kiedy dotrzemy do osady Nadrenów?

-  Jutro…  może  pojutrze.  -  Starzec  wzruszył  ramionami.  -  Pościg  jest  wszędzie.  Nadal musimy

posuwać się bardzo ostrożnie.

- Jak myślisz, czy Ravenna jeszcze tam będzie? - zapytał Kiall Chareosa.
- Wątpię. Dowiemy się jednak, dokąd ją zabrali.
-  Przykro  mi  z  powodu  popełnionego  błędu  -  przeprosił  Kiall,  widząc,  że  Chareos wciąż  się

złości.

Były mnich uśmiechnął się.
-  Finn  ma  rację,  wszyscy  kiedyś  byliśmy  młodzi.  Nie  pozwól  tylko,  aby  popełnianie błędów

weszło ci w nawyk. Teraz musimy porozmawiać o  czymś  innym.  Nie  możemy uratować  wszystkich
przetrzymywanych  przez  Nadrenów  kobiet  -  zbyt  mało  nas  na  to  -  więc przygotuj  się  na
rozczarowanie, Kiall. Będzie dobrze, jeśli uda się nam ustalić, dokąd wysłano Ravennę, ale nie licz
na nic więcej. Rozumiesz mnie?

- Jeśli one tam są, to chyba powinniśmy spróbować.
-  A  co  by  to  dało?  Sam  widzisz,  jak  trudno  nam  się  dostać  do  osady.  Czy  potrafisz  sobie

wyobrazić, jak nikłe mielibyśmy szansę na jej opuszczenie?

Kiall  miał  ochotę  spierać  się,  szukać  czegoś,  co  podważałoby  argumenty  Chareosa. Jednak

widział  stepy  na  własne  oczy  i  wiedział,  że  obarczeni  dwudziestoma  uwolnionymi kobietami  nie
mieliby żadnej szansy ucieczki. Mimo to nie potrafił wydobyć z siebie słowa odpowiedzi. Odwrócił
wzrok i patrzył w gwiazdy.

- Wiem, że ślubowałeś, Kiallu - ciągnął Chareos. Wiem, ile to dla ciebie znaczy.  Jednak to była

nie przemyślana obietnica. Życie składa się z kompromisów, a człowiek może zrobić tylko tyle, ile
zdoła.

-  Tak  jak  powiedziałeś,  to  ja  ślubowałem  -  odrzekł  Kiall.  -  I  przyznaję,  że  postąpiłem głupio.

Może jednak uda się je odkupić? Mam za co.

- Oni sprzedadzą ci je, a dzień później lub nawet jeszcze wcześniej, dogonią cię, zabiją i odbiorą

to, co sprzedali. To nie są ludzie honoru.

- Zobaczymy - powiedział Kiall. - Może będzie tak, jak mówisz. Nie decydujmy jednak, póki nie

nadejdzie dzień.

- Dzień nadejdzie, gdy tylko wstanie świt - powiedział Chareos.
Kiall ułożył się do snu, lecz przeróżne myśli przychodziły mu do głowy. Kiedyś wyobrażał sobie,

że  jak  rycerz  wyrusza  na  poszukiwanie  ukochanej;  widział,  jak  wraca  z  nią do  wsi,  czuł  jej
wdzięczność i nieustającą miłość. Jednak od jej porwania minęły cztery miesiące i mogła już zostać
poślubiona jakiemuś dzikusowi albo zabita. Co do pozostałych kobiet, większości z nich nie znał zbyt
dobrze.  Zawsze  był  nieśmiały  w  towarzystwie  kobiet, a  one  wyśmiewały  się  z  jego  rumieńców.
Lucia, córka piekarza, zawsze była dla niego miła. Cóż jednak mógł jej teraz zaoferować? Jej ojciec
został  zabity,  dom  spalony.  Gdyby  ją  przywiózł  z  powrotem,  nie  miałaby  nawet  gdzie  mieszkać  i

background image

zapewne musiałaby szukać pracy w Talgithirze. Była też Trianis, siostrzenica Paccusa-jasnowidza. I
z jej krewnych nikt nie został przy życiu. Przebiegł w myślach listę imion porwanych: Cascia, Juna,
Colia, Menea… było ich tak wiele.

Chareos miał rację. Jak mogli uratować dwadzieścia lub więcej kobiet i przeprowadzić je przez

stepy?

Jeżeli jednak nawet nie spróbują, Kiall zyska opinię kłamcy i bufona.
Spał  aż  do  południa.  Tuż  po  zmierzchu  wędrowcy  ruszyli  w  dalszą  drogę,  unikając otwartej

przestrzeni  i  wykorzystując  każdą  nierówność  terenu.  W  końcu  Okas  poprowadził ich  krętą  jelenią
ścieżką do otoczonej topolami polanki, na której zarządził postój. Zsiadł z konia i wszedł na szczyt
niewielkiego  pagórka.  Chareos  i  inni  dołączyli  doń  i  zobaczyli,  że znajdują  się  przed  dużą  osadą
ludzką.  Miasto  otaczała  wysoka  palisada  z  czterema drewnianymi  wieżami  na  rogach.  Za  nią
wznosiło się około sześćdziesięciu domów i jakiś długi budynek. Palisady strzegli wartownicy, a nad
bramami wisiały latarnie.

- To przypomina jakąś przeklętą fortecę - powiedział Beltzer.
- Nie zamierzamy jej zdobywać - odpowiedział mu Chareos.
- Bogom niech będą dzięki - rzekł Beltzer.
Chareos oglądał rozmieszczenie budynków i ruchy ludzi wewnątrz miasta. Ponieważ dopiero  co

wstał świt, niewielu mieszkańców kręciło się po uliczkach. Dwie kobiety niosące drewniane wiadra
na nosidłach podeszły do przeciwległej ściany palisady i boczną bramą wyszły na zewnątrz. Chareos
przyjrzał  się  jej  dokładniej;  ciężką  metalową  kratę  podnoszono za  pomocą  dwóch  drewnianych
kołowrotów umieszczonych na wałach.

Chareos zszedł ze szczytu pagórka i dołączył do pozostałych.
- Nie damy rady niepostrzeżenie wejść do miasta - oznajmił im - jeśli nie będziemy mieli  kogoś

w środku.

- Kogo? - zapytał Beltzer.
- Pójdę sam - zaproponował Chareos.
-  Nie  -  powiedział  Kiall.  -  Nie  powinniśmy  narażać  naszego  przywódcy.  Co  zrobimy,  jeśli  cię

pojmają? Ja pójdę.

- I cóż im powiesz, chłopcze? - zarechotał Beltzer. - Że przyszedłeś po swoją panią i lepiej, żeby

ci ją oddali, bo inaczej?…

- Coś w tym rodzaju - powiedział Kiall. Wstał i podszedł do konia. Szybko opróżnił juki ze złota,

zatrzymując  tylko  jeden  pierścień  z  czerwonego  kruszcu.  Potem  powrócił  do grupy.  Powiem  ich
wodzowi,  kimkolwiek  jest,  że  chcę  odkupić  porwane  kobiety.  Jeżeli potraktuje  mnie  przychylnie,
dam  wam  sygnał  z  palisady;  podniosę  w  górę  prawą  rękę  i pomacham  nią.  Jeśli  uznam,  że  zdrada
wisi w powietrzu, podniosę lewą rękę.

- Co mamy wtedy zrobić, generale? - szydził Beltzer. Przypuścić szturm do cytadeli?
- Bądź cicho, ośle! - warknął Chareos. - Jak dotąd, plan jest dobry. O północy będziemy z Finnem

czekać  pod  południową  ścianą  palisady.  Jeśli  do  tego  czasu  nie  dasz  nam znaku,  wejdziemy  i
poszukamy cię. Bądź ostrożny, Kiall. Ci ludzie to zabójcy. Życie nie ma dla nich żadnego znaczenia.

- Wiem - odparł Kiall. Kiedy dosiadał konia, usłyszał nie wypowiedziane głośno słowa Okasa: -

Będę  z  tobą,  będę  patrzył  twoimi  oczyma.  Uśmiechnął  się  do  Tatuowanego Człowieka  i  ubódł
piętami konia.

Słońce było już wysoko, kiedy pokonawszy trawiaste zbocze, dotarł do osady. Spojrzał w górę na

wartownika,  który  trzymał  strzałę  na  cięciwie;  Kiall  pomachał  mu  ręką  i uśmiechnął  się.  Brama
podniosła  się  i  wjechał  do  środka.  Czuł,  jak  pot  spływa  mu  strużką  po plecach,  i  nie  miał  odwagi

background image

ponownie  spojrzeć  na  łucznika.  Podjechał  do  miejsca,  gdzie przywiązywano  konie,  i  zsiadł.  Obok
była studnia. Wyciągnął z niej wiadro wody i napił się z zardzewiałej, metalowej chochli.

Usłyszał  szmer  za  plecami,  odwrócił  się  i  ujrzał  czterech  wartowników  zbliżających się  z

mieczami w dłoniach.

- Nie przybywam we wrogich zamiarach, przyjaciele. Przyjechałem, żeby kupić kobietę, no, może

dwie.

- A wiec zobaczmy to twoje złoto - powiedział wysoki mężczyzna.
Kiall włożył rękę do kieszeni i wyjął pierścień. Rzucił go mówiącemu, który dokonał uważnych

oględzin.

- Bardzo ładny - powiedział. - A reszta?
- Ukryta, dopóki nie dobijemy targu.
-  Ukryta?  Hm,  znam  kilka  sztuczek,  które  niezawodnie  sprawiają,  że  człowiek wyśpiewa  każdy

sekret.

- Jestem tego pewien - powiedział Kiall. - A teraz zaprowadź mnie do tego, kto tutaj  dowodzi,

kimkolwiek by był.

- Skąd wiesz, że to nie ja? - zapytał tamten z szyderczym uśmiechem.
Kiall zniecierpliwił się.
- Nie wiem. Po prostu domyślam się, że wasz dowódca ma trochę więcej oleju w głowie.
- Ty śmierdzielu! - Miecz tamtego uniósł się w górę, a Kiall uskoczył w prawo i dobył szabli.
- Zostaw go! - ryknął ktoś za nimi i mężczyzna znieruchomiał. Przez tłum gapiów przecisnął  się

wysoki, czarno odziany człowiek.

- A tobie co do tego? - zapytał szermierz.
- Znam go - odparł tamten - i nie chcę, żeby go zabito. Kiall bacznie przyjrzał się mówiącemu.

Tamten miał szczupłą twarz o orlich rysach i policzek przecięty poszarpaną blizną, haczykowaty nos,
a twarz smagłą i hardą. Kiall nigdy przedtem go nie widział.

- Czemu wścibiasz swój długi nos w cudze sprawy, Harokasie? - prychnął szermierz.
Nieznajomy uśmiechnął się zimno i dobył miecza.
- Jesteś głupcem, Githa! Nigdy nie nadejdzie dzień, w którym pokonałbyś mnie na szable.
Githa nerwowo przełknął ślinę i cofnął się, pojmując, iż posunął się za daleko.
- Dość! - wrzasnął Kiall, starając się jak najlepiej naśladować autorytatywny ton głosu Chareosa.

Obaj mężczyźni znieruchomieli. - Ty - powiedział Kiall, podchodząc do Githy.  Oddaj mi pierścień i
wracaj na palisadę.

Tamten zamrugał oczami, które zalewał mu spływający z czoła pot, i chętnie usłuchał. Nie patrząc

na  Harokasa,  schował  miecz  do  pochwy  i  pospiesznie  odszedł.  Napięcie  minęło,  a tłum  gapiów
powoli się rozproszył. Harokas roześmiał się szeroko i potrząsnął głową.

-  Nieźle,  jak  na  wieśniaka  -  powiedział.  -  Całkiem  nieźle.  Widzę,  że  Chareos  dobrze cię

wyszkolił. Czy jest gdzieś w pobliżu?

- Być może. Jesteś jego przyjacielem?
- Nie, ale muszę się z nim pilnie zobaczyć. Szukam was już od czterech miesięcy.
- Dlaczego?
- Mam wiadomość od Księcia - powiedział Harokas. Zaczerpnął chochlą wody z wiadra i napił

się. - A co ty tutaj robisz, Kiallu, tak daleko od domu?

- Jeśli przybywasz od Księcia, to powinieneś wiedzieć. Tutaj przyprowadzono porwane kobiety.
-  A  ty  zamierzasz  je  odbić?  Jakże  szlachetnie  z  twojej  strony.  Szkoda  tylko,  że  się  spóźniłeś.

Ostatnią  z  nich  sprzedano  kilka  miesięcy  temu.  To  tylko  miasto  targowe,  Kiall. Średnio  co  trzy

background image

miesiące nadyryjscy kupcy i książęta przyjeżdżają tutaj, aby nabyć niewolnice.

Kiall stłumił ogarniającą go rozpacz.
- Jak to możliwe, że ty - człowiek Księcia - jesteś tu mile widziany?
-  Jestem  mile  widziany  w  wielu  dziwnych  miejscach.  Chodź,  zaprowadzę  cię  do przywódcy,  o

którego pytałeś. Może wtedy znajdziesz odpowiedź na to pytanie.

Kiall poszedł za nim przez alejki na główny plac. Tutaj wznosił się budynek, który zauważył  ze

wzgórza. Harokas wszedł do środka i zaprowadził Kialla na oddzielone kotarami zaplecze.

Na ich powitanie z otomany podniosła się jakaś kobieta. Miała krótko ostrzyżone, ciemne włosy,

duże, skośne oczy i pełne wargi. Ubrana była w czarną, krótką tunikę ściągniętą pasem, spod której
wystawały  długie,  bose  nogi.  Kiall  zamrugał,  usiłując  nie wytrzeszczać  oczu.  Podeszła  do  niego
blisko, zbyt blisko, a on zaszurał nogami, próbując zwiększyć dzielącą ich odległość. Spojrzał jej w
oczy i zauważył, że są błękitne z odcieniem fioletu.

-  Widzisz  -  rzekł  Harokas  -  spełniam  twe  życzenie,  Kiallu.  Oto  dowódca,  którego chciałeś

spotkać.

Kiall skłonił się, świadomy, że się rumieni.
- Miło mi… że… to znaczy…
- Czy on jest niedorozwinięty? - zapytała Harokasa.
- Nie sądzę, Księżniczko.
- Czego tu chcesz? - zwróciła się do Kialla. Wziął głęboki oddech.
- Szukam kobiety.
- Czy to miejsce wygląda na burdel? - prychnęła.
- Nie. Wcale nie. Chodzi o to, że szukam konkretnej kobiety. Porwano ją z mojej wioski i chcę ją

odkupić.

- Odkupić? Nasze ceny są wysokie. Stać cię na to?
- Myślę, że tak. Jak wysokie?
- To zależy od tego - powiedziała kobieta - jak jest piękna.
- Ma na imię Ravenna. Jest najpiękniejszą…
Zająknął się i urwał, spojrzawszy w oczy stojącej przed nim kobiety. W tym momencie pojął, że

Ravenny  nie  można  było  uznać  za  piękność,  zwłaszcza  w  porównaniu  z  tą kobietą.  Poczuł  się  jak
zdrajca, pozwalając sobie na taką myśl.

- Jest… myślę, że jest… piękna - wydukał w końcu.
-  Podróżujesz  z  bohaterami  Bel-azar?  -  zapytała.  Słysząc  jej  słowa,  poczuł  zimny dreszcz

przebiegający po plecach. Zawahał się przez krótką chwilę, zastanawiając się, czy nie skłamać.

- Tak - odpowiedział. Skinęła głową.
-  Zawsze  lepiej  mówić  mi  prawdę,  Kiallu  -  rzekła  i  ujmując  go  pod  ramię, podprowadziła  do

otomany.  Niedbałym  gestem  odprawiła  Harokasa;  pozostawiwszy  Kialla stojącego  przed  kanapą,
wyciągnęła  się  na  niej  i  złożyła  głowę  na  błękitnej  poduszce.  - Opowiedz  mi  o  tych  bohaterach  -
powiedziała.

- Co chciałabyś wiedzieć? To silni ludzie, odważni, wprawni w wojennym rzemiośle.
- A dlaczego interesują się tą… tą dziewczyną?
- Po prostu chcą, aby bezpiecznie wróciła do… kochających ją ludzi.
- A ty jesteś jednym z nich?
- Nie. A właściwie… tak.
- A więc tak czy nie? Usiądź przy mnie i wyjaśnij mi to. Przysiadł na skraju otomany,  czując  na

swoich  nogach  ciepły  dotyk  jej  stóp.  Odchrząknął  i  opowiedział  jej  o  swojej  miłości do  Ravenny,

background image

która postanowiła poślubić Jarela.

- Nie winie jej za to. Miała oczywiście rację. Ja zawsze byłem marzycielem.
- I nie masz innej kobiety? - zapytała.
- Nie.
- Żadnych skradzionych na halach całusów, lekkich muśnięć podczas ukradkowych schadzek?
- Nie.
Usiadła tuż przy nim i położyła mu rękę na ramieniu.
-  Ostatnie  pytanie,  Kiallu,  i  radzę,  odpowiedz  na  nie  szczerze.  Wiele  od  tego  zależy.  Czy

powiedziałeś mi o waszej wyprawie całą prawdę? Chodzi wam jedynie o Ravennę?

- Powiedziałem prawdę - odpowiedział. - Przysięgam. Przez kilka sekund patrzyła mu w oczy, a

potem  skinęła  głową  i  uśmiechnęła  się.  Zdjęła  rękę  z  jego  ramienia,  niepostrzeżenie chowając  z
powrotem mały sztylet wyjęty ze schowka za poduszką.

-  Bardzo  dobrze,  rozważę  twoje  słowa.  Niczego  nie  obiecuję.  Idź  na  plac  i  znajdź Harokasa.

Dopilnuje, żeby cię nakarmiono.

Kiall  wstał  i  skłonił  się  niezgrabnie.  Kiedy  odwrócił  się,  żeby  wyjść,  przemówiła nagle:  -

Powiedz, Kiallu, ufasz mi?

-  Chciałbym,  pani.  Człowiek  powinien  wierzyć  w  piękno.  Płynnym  ruchem  podniosła się  z

kanapy i podeszła do niego.

Przycisnęła się do niego, oparła ręce na jego ramionach, a jej usta znalazły się zaledwie o cal od

ust młodzieńca.

- A czy ty jesteś w stanie zawierzyć pięknu?
- Nie - szepnął.
- I masz rację. Idź już.
ROZDZIAŁ 10
Zaczyna  mnie  męczyć  to  bezczynne  siedzenie  oświadczył  Beltzer.  -  Co  on  tam  robi? Czemu  nie

daje znaku?

- Spotkał się z przywódcą - powiedział Okas, przysuwając się do niego. - To było interesujące

spotkanie. - Staruszek zachichotał. - A będzie jeszcze bardziej.

- Dlaczego? - zapytał Chareos. - Kim jest ten przywódca?
- To nie on, Fechmistrzu, lecz ona.
- A więc na razie nic mu nie grozi? - pytał Chareos. Uśmiech zniknął z twarzy Okasa.
-  Nie  jestem  tego  pewien.  Był  taki  moment  w  czasie  ich  rozmowy,  kiedy  groziło  mu wielkie

niebezpieczeństwo. Czułem, że chciała go zabić. Coś jednak powstrzymało jej dłoń.

- Nie powinniśmy byli go posyłać - powiedział Maggrig. - Brak mu doświadczenia.
- Przeciwnie - rzekł Okas. - Sądzę, że to właśnie brak doświadczenia ocalił mu życie. To twarda,

bardzo twarda kobieta. Mimo wszystko Kiall jednak… wzbudził jej zainteresowanie.

- Chce go do łóżka, czy o tym mówisz? - wtrącił Beltzer.
-  Być  może;  ona  z  pewnością  należy  do  kobiet  drapieżnych,  a  takie  często  pociąga niewinność.

Jest w tym jednak coś więcej, czuję to. Wypytywała go o was.

- I po wiedział jej? - syknął Beltzer.
- Tak. I chyba właśnie to ocaliło mu życie.
- Jeśli to ona jest przywódcą - powiedział Chareos - to pościg ruszył za nami na jej rozkaz.
- Właśnie - odrzekł Okas. - Ciekawe, prawda?
- Coś się tutaj nie zgadza - powiedział Chareos.
-  Tak  -  przyznał  Okas.  -  Jest  jeszcze  coś.  W  osadzie  przebywa  mężczyzna,  który pomógł

background image

Kiallowi. Nazywa się Harokas i powiedział mu, że chce z tobą pomówić, Chareosie.

- Harokas? Nie znam nikogo o takim imieniu.
- Twierdzi, że jest posłańcem od Księcia, cokolwiek by to miało znaczyć.
- Założę się, że nic dobrego - mruknął Beltzer. - Cóż więc robimy?
- Czekamy - powiedział Chareos.
- Ona może wysłać przeciw nam zbrojnych - spierał się Beltzer.
- To prawda - zgodził się Chareos. - Mimo to czekamy.
- Nie rozumiem, dlaczego jeszcze żyjesz, wieśniaku powiedział Harokas, siedząc z Kiallem przy

stole w zatłoczonej gospodzie. - Tanaki nie obchodzi się zwykle tak łagodnie z wrogami.

- Nie jestem jej wrogiem - powiedział do niego Kialł, kończąc talerz gorącego rosołu.
- Nie jesteś?
- Dlaczego miałbym być?
- To tutaj właśnie twoją ukochaną wywleczono na aukcyjne podium. Czy cię to nie złości?
Kiall wyprostował się i spojrzał w zimne oczy człowieka z blizną na twarzy.
- Owszem, złości. Chcesz powiedzieć, że to… Tanaki… dowodziła napadem?
- Nie - odparł Harokas. - Tanaki jedynie kontroluje aukcje. Nadreńscy jeźdźcy zjeżdżają tutaj ze

wszystkich stron. Musiałbyś zobaczyć to miejsce w dzień targowy; to coś niezwykłego.

- Nadal nie rozumiem, jak podwładny Księcia może tu być mile widziany - powiedział Kiall.
Harokas zarechotał.
- To dlatego… że nie rozumiesz jeszcze… praw rządzących tym światem. Nie widzę też nic złego

w  objaśnieniu  ci  ich.  Szybko  się  nauczysz.  Wiesz,  oczywiście,  że  Lord  Regent zakazał  przed
dziesięcioma laty handlu niewolnikami?

- Tak. Zniósł też prawo feudalne. To było dobre posuniecie.
-  To  zależy  od  punktu  widzenia.  Jeżeli  byłeś  niewolnikiem  lub  poddanym,  to rzeczywiście  był

dobry  krok.  Nie  w  przypadku  arystokraty.  Bogactwo  szlachetnie  urodzonych pochodziło  kiedyś
wyłącznie z ziemi. Już tak nie jest - nie w obliczu inwazji Nadirów. Pola, co prawda, przynoszą plon,
ale ziemie Gothirów są żyzne i żywność tania. Prawdziwe zyski zawsze jednak pochodziły z handlu
niewolnikami.  Lord  Regent  nie  brał  tego  pod  uwagę, wprowadzając  swoje  nowe  prawa.  Czy
zaczynasz rozumieć?

- Nie - przyznał Kiall.
-  Tak  wolno  myślisz?  A  uważałem  cię  za  bystrego  młodzieńca.  Zapomniałem,  że  jesteś  także

marzycielem,  a  to  musi  wpływać  na  twój  sposób  postrzegania  świata.  -  Harokas pochylił  się  do
Kialla.  - Arystokracja  nigdy  nie  zaprzestała  handlu;  zmieniła  tylko  sposób prowadzenia  interesów.
Napad na twoją wioskę przeprowadzono za przyzwoleniem Księcia. Ma on swój udział w zyskach, a
ja jestem tutaj po to, by udział ten był sprawiedliwy.

Kiall poczuł w ustach smak żółci. Przełknął ślinę i wypił łyk piwa, które kupił dla nich Harokas.
-  Płacimy  mu  podatki.  Oczekujemy  jego  ochrony.  A  on  sprzedaje  nas,  żeby  napchać  sobie

kieszenie?

- Świat nie jest piękny, prawda, chłopcze? - Po co mi to mówisz? Dlaczego? Harokas wzruszył

ramionami.

- A dlaczegóż by nie? Niewielkie są szansę, że ujdziesz stąd z życiem. Ponadto może  sam  mam

już  tego  dosyć.  Przetarł  oczy.  -  Starzeję  się.  Kiedyś  wierzyłem  w  bohaterów  kiedyś, kiedy  byłem
młody,  jak  ty.  Teraz  wiem,  że  bohaterowie  nie  istnieją  -  a  przynajmniej  nie  są  nimi  ci,  których
chcielibyśmy  za  takich  uważać.  Każdy  człowiek  ma  własne  powody  każdego swojego  uczynku.
Zazwyczaj egoistyczne. Spójrz na swoich przyjaciół. Dlaczego są z tobą? Myślisz, że troszczą się o

background image

los Ravenny? Skądże. Usiłują tylko odzyskać dawną chwałę, utraconą młodość. Chcą znów usłyszeć
swoje imiona w pieśniach.

-  Nie  wierzę  w  to  -  odparł  Kiall.  -  Chareos  i  pozostali  ryzykowali  swoje  życie  dla  mnie i  dla

Ravenny. A ty obrażasz ich już tym, że wymieniasz ich imiona. Dzięki za posiłek.

Kiall wstał i opuścił jadłodajnię. Na zewnątrz powietrze było chłodne i świeże. Kiall podszedł

do palisady. Dwaj wartownicy nie zwrócili nań uwagi, gdy wychylił się i popatrzył w stronę obozu.
Poczekał jednak, aż w myślach usłyszał głos Okasa.

- Co masz nam do powiedzenia? - zapytał Okas.
-  Nic  -  odpowiedział  Kiall.  -  Przekaż  Chareosowi,  żeby  nie  zbliżał  się  do  miasta. Czekam  na

rozmowę z tą kobietą, Tanaki.

- Bądź z nią ostrożny. Zabijała już nieraz i jeszcze zabije.
- Dobrze, będę. Jednak… ona mnie niepokoi.
Poczuł, jak Okas opuszcza go, i poszedł z powrotem na główny plac. Wielka platforma, na której

odbywały się aukcje, wspierała się na sześciu słupach z okrągłych kamieni. Wyobraził sobie stojącą
na  niej  Ravennę,  otoczoną  przez  obmacujących  ją pożądliwym wzrokiem mężczyzn. Zamknął oczy i
próbował przywołać w pamięci jej obraz. Ujrzał jedynie oczy Tanaki, szeroko rozwarte i skośne.

Prawie podskoczył, gdy nagle ktoś poklepał go po ramieniu.
-  Tak  myślałem,  że  to  ty  -  powiedział  Chellin.  Przez  moment  Kiall  nie  poznawał krępego

wojownika, potem uśmiechnął się.

- Jesteś daleko od gór, Chellinie. Miło mi, że dotarłeś tu bezpiecznie.
Mężczyzna usiadł na ławce i podrapał się po długiej, siwej brodzie.
- Nie było to łatwe. Ty też przebyłeś długą drogę. Jak się mają twoi przyjaciele?
- Żyją - odparł Kiall.
- Nielichy wyczyn, biorąc pod uwagę liczbę wysłanych za wami ludzi.
- Cieszę się, że nie było cię wśród nich - powiedział Kiall.
-  Byłem.  Wróciliśmy  dziś  rano.  Jednak  przy  odrobinie  szczęścia  wkrótce  wyjaśnicie spory  z

Księżniczką i nie będziemy się musieli spotykać na polu bitwy.

- Księżniczką?
- Tanaki. Nie wiedziałeś, że pochodzi z nadyryjskiej rodziny królewskiej?
- Nie, nie wiedziałem.
- Jest najmłodszym dzieckiem Tenaki Khana.
- Co ona tu robi? - zapytał zdumiony Kiall. Chellin zaśmiał się.
- Niewiele wiesz o Nadirach, prawda? Kobiety nic dla nich nie znaczą, są warte mniej niż konie.

Tanaki miała jakiś zatarg z bratem, Jungirem; zesłał ją tutaj za karę.

- Jest bardzo piękna - powiedział Kiall.
-  Jest  piękna  i  ponętniejsza  od  wszystkich,  jakie  kiedykolwiek  widziałem.  Człowiek umarłby

szczęśliwy, gdyby się z nią przespał.

Kiall poczerwieniał i odchrząknął.
- Dokąd teraz się udasz? - zapytał. Chellin wzruszył ramionami.
-  Kto  wie?  Może  znowu  na  północ.  Może  nie.  Zmęczyło  mnie  już  takie  życie,  Kiall. Być  może

pojadę na południe, do kraju Drenajów. Kupię farmę, założę rodzinę.

- I poczekasz, aż przyjadą bandyci, żeby ci ukraść córki? Chellin pokiwał głową i westchnął.
-  Tak  jak  wszystkie  marzenia,  i  to  blaknie,  kiedy  mu  się  bliżej  przyjrzysz.  Mam nadzieję,  że

sprawy  między  tobą  a  Księżniczką  dobrze  się  ułożą.  Lubię  cię;  nie  chciałbym, żeby  kazali  mi  cię
zabić.

background image

Chellin  wstał  i  odszedł,  a  Kiall  pozostał  na  miejscu  jeszcze  przez  godzinę.  Potem przyszedł  po

niego jeden z wojowników.

- Wzywają cię - rzekł. Kiall wstał i poszedł za nim do dworu.
Jak  poprzednio,  Tanaki  czekała,  siedząc  na  otomanie.  Teraz  miała  na  sobie  krótką  tunikę  z

białego  lnu;  odkryte  nogi  i  stopy  były  nagie.  Nie  nosiła  żadnej  biżuterii  ani  ozdób  z wyjątkiem
srebrnej klamry u szerokiego, czarnego pasa.

Wstała na powitanie. - Witaj przy moim ognisku, Kiall, usiądź i porozmawiaj ze mną.
- Co chcesz usłyszeć, pani?
- Niewiele. Podaj mi choć jeden przekonujący powód, dlaczego nie powinnam cię zabić.
- Czy zabijasz bez powodu? - zapytał.
- Czasami - odpowiedziała. - Czy to takie niezwykłe?
- Nawykłem do niespodzianek, Księżniczko. Powiedz, pomożesz mi odnaleźć Ravennę?
Wzięła go za rękę i poprowadziła do otomany. Posadziła go, a sama usiadła obok, z ręką wspartą

na jego ramieniu.

- Nie jestem pewna. Wiesz, że wysłałam ludzi, którzy mieli was zabić?
- Tak - szepnął, czując jej ciepły oddech na szyi i policzku.
-  Zrobiłam  to,  ponieważ  usłyszałam,  że  grupa  jeźdźców  chce  pomścić  napad. Myślałam,  że

chcecie mnie zabić.

- Nigdy nie mieliśmy takiego zamiaru.
- I raptem spotykam wysokiego, przystojnego i niewinnego młodzieńca, który poszukuje  kobiety,

mimo iż ona o niego nie dba. Ten mężczyzna intryguje mnie. - Jej usta dotknęły jego policzka, a dłoń
przesunęła  się  po  jego  piersi  i  sięgnęła  twardych  mięśni brzucha.  Twarz  młodzieńca  spłonęła
rumieńcem, oddychał płytko.

- Zastanawiałam się-ciągnęła głosem niskim i rozmarzonym - jak to możliwe, że człowiek,  który

nigdy nie zaznał miłości, może tak wiele ryzykować. - Jej ręka zsunęła się niżej.

Jego palce zacisnęły się na jej nadgarstku.
- Nie igraj ze mną, pani - szepnął, zwracając się do niej twarzą. - Wiesz, że twoja uroda ma na

mnie… nieodparty wpływ. Tak się jednak składa, że zostało mi nieco… poczucia  godności. Powiedz
po prostu, gdzie jest Ravenna, i pozwól mi odejść.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem dziewczyna odsunęła się.
-  Jakże  cudownie  mi  odmawiasz;  nie  siłą,  lecz  przyznając  się  do  słabości.  Oddajesz decyzję  w

moje ręce. Bardzo dobrze, Kiallu. Jednak byłoby lepiej, gdybyś nie wiedział, gdzie ona jest. Mówię
ci  to  ze  szczerym  współczuciem.  Dziś  rano  prosiłam,  byś  mi  zaufał.  Teraz powtarzam  tę  prośbę.
Porzuć tę wyprawę i wracaj do domu.

- Nie mogę, pani.
-  Zginiesz.  Zginą  twoi  przyjaciele.  Wszystko  na  próżno.  Ujął  jej  rękę  i  delikatnie ucałował

wnętrze dłoni.

- Więc tak się stanie. Powiedz mi. Wyprostowała się.
-  Ta  dziewczyna,  Ravenna,  została  kupiona  przez  człowieka  o  imieniu  Kubai. Wysłano  ją  do

miasta niezbyt odległego stąd i ofiarowano innemu mężczyźnie. Ten zabrał ją na drugi koniec stepów
do Ulrickham.

- Pojadę tam. I odnajdę ją.
- Oddano ją Jungir Khanowi.
Te słowa uderzyły Kialla jak ostrza sztyletów. Zamknął oczy i pochylił głowę.
-  Sam  widzisz  -  powiedziała  łagodnie  -  że  ta  wyprawa  nie  ma  sensu.  Ulrickham  to miasto-

background image

twierdza. Nikt nie zdoła wejść do haremu Khana i wykraść jedną z jego żon. A gdyby  ci  się  nawet
udało,  gdzie  schronisz  się  przed  jego  zemstą?  To  wielki  Khan;  na  jego  rozkazy staje  pół  miliona
ludzi. Na całym świecie nie znajdziesz bezpiecznego miejsca. Kiall spojrzał na nią i uśmiechnął się.

- Mimo to muszę spróbować. Teraz będzie to jeszcze trudniejsze ze względu na ciebie.
- Nie rozumiem. Wstał i potrząsnął głową.
- Nie mogę ci tego wyjaśnić. Wybacz. Czy mogę odejść? Przez chwilę wydawało się, że chce coś

powiedzieć, ale tylko przyzwalająco skinęła głową. Ukłonił się i wyszedł.

W powrotnej drodze kłębiły mu się w głowie rozmaite myśli i ogarnął go głęboki smutek.  Teraz

już  wiedział,  że  nie  kochał  Ravenny;  była  jego  młodzieńczym  marzeniem, nieosiągalną  pięknością.
Cóż  jednak  miał  teraz  począć?  Przecież  ślubował.  I  choćby kosztowało  go  to  życie,  dotrzyma
obietnicy.

Usłyszał za sobą tupot końskich kopyt i odwrócił się.
Harokas dopędził go cwałem i ściągnął wodze.
- Czy mogę ci towarzyszyć? - zapytał. Kiall również zatrzymał wierzchowca.
- Nie pragnę twego towarzystwa, panie. Jeżeli jednak chcesz się spotkać z Chareosem, nie  będę

cię powstrzymywał.

- A zatem to musi mi wystarczyć - powiedział Harokas. Kiall ruszył galopem i zanim  dotarli  na

szczyt  wzgórza,  jego  koń  ciężko  dyszał.  Harokas  podążał  za  nim,  nieco  wolniej. Chareos,  Beltzer  i
Okas  siedzieli  na  polance,  Maggriga  i  Finna  nie  było  nigdzie  widać.  Kiall zsiadł  z  konia  i  zaczął
opowiadać  Charoesowi  o  Ravennie,  lecz  Fechmistrz  uciszył  go  gestem. -  Wiem  rzekł,  nie
spuszczając z oka nadjeżdżającego za Kiallem jeźdźca.

Harokas zsiadł z konia i skłonił się Chareosowi.
-  Szukałem  cię  bardzo  długo  -  powiedział.  -  Mam  dla  ciebie  wiadomość  od  Księcia. Zostałeś

oczyszczony  z  wszelkich  zarzutów  i  będziesz  zawsze  mile  widziany  w  Talgithirze. Kapitan  Salida
opowiedział Księciu o twoich mężnych poczynaniach w Tavern Town.

- To wszystko? - spytał zimno Chareos.
- Tak, to wszystko. Czy teraz łucznicy wyjdą już z ukrycia?
- Trudno mi uwierzyć w taką wspaniałomyślność Księcia - powiedział Chareos - i zastanawiam

się, dlaczego wysłał za mną wojownika. Czyżbyś był płatnym zabójcą?

- Wszystko jest możliwe, Chareosie - odpowiedział Harokas z uśmiechem.
- Uważam, że powinniśmy go zabić - powiedział Beltzer.
- On mi się nie podoba.
- A ty mnie, tłusty ośle! - parsknął Harokas. - Zamknij się i słuchaj lepszych od siebie.
Beltzer podniósł się ciężko z ziemi i zarechotał.
- Pozwól mi skręcić mu kark, Chareosie. Powiedz tylko słowo.
Z gąszczu wynurzył się Finn.
-  Chareosie!  -  zawołał.  -  Musisz  to  zobaczyć:  cała  armia  Nadirów  zbliża  się  do  miasta. Nie

sądzę, żeby to była przyjacielska wizyta.

Tanaki  patrzyła  za  odchodzącym  młodym  człowiekiem,  a  potem  wstała,  wyciągnęła ręce  nad

głowę  i  wygięła  plecy  w  łuk.  Z  mieszanymi  uczuciami  wróciła  do  prywatnej  części mieszkania.
Niewinność  Kialla  zdumiewała  ją  i  przerażała  jakby  znalazła  piękny  kwiat  na skraju  przepaści.
Nalała  sobie  kielich  wina  i  podniosła  go  do  ust.  Młodzieniec  poszukujący ukochanej;  marzyciel.
Zmrużyła oczy.

- Świat ma dla ciebie wiele szokujących niespodzianek szepnęła. Chłodny wiatr poruszył ciężkie

zasłony, dotknął jej nagich nóg. Zadrżała.

background image

- Brak mi ciebie, Ojcze - powiedziała, znów przywołując w pamięci obraz wysokiego, smukłego

wojownika.  Zobaczyła  jego  powolny  uśmiech,  łagodzący  surowe  rysy  twarzy. Tanaki  była  jego
ulubienicą - chociaż jej narodziny przyczyniły się do śmierci matki, Renyi. Tenaka Khan całą miłość
przelał  na  swą  jedyną  córkę,  podczas  gdy  synowie  musieli  żebrać  o dobre  słowo  -  czy  choćby
skinienie,  które  można  by  interpretować  jako  pochwałę.  Pomyślała o  najstarszym  bracie,  Jungirze.
Jak bardzo pragnął akceptacji ojca.

Teraz  Jungir  jest  Khanem,  pozostali  bracia  Tanaki  zginęli  zamordowani,  a  ona  żyła,  czekając

jedynie na nieuchronny koniec.

Uśmiechnęła  się,  przypominając  sobie  ostatnie  spotkanie  z  Jungirem.  Tak  chciał  jej śmierci.

Jednakże  generałowie  Khana  nigdy  nie  przystaliby  na  całkowite  wyniszczenie  rodu Tenaki,
ponieważ,  jak  powszechnie  wiadomo,  Jungir  był  niepłodny.  Ani  jedna  z  jego  czterdziestu  żon  nie
poczęła.  Tanaki  zaśmiała  się.  Biedny  Jungir.  Mógł  ujeżdżać  najdziksze  konie,  mistrzowsko  władać
lancą czy mieczem, mimo to Nadirowie spoglądali nań podejrzliwie, jego nasienie bowiem nie było
dość silne.

Tanaki  przycisnęła  ręce  do  brzucha.  Nie  miała  wątpliwości,  że  ona  jest  płodna.  I  być może

kiedyś,  kiedy  Jungir  podda  się  w  końcu,  zostanie  przywrócona  do  łask  i  poślubiona jednemu  z
generałów.  Przed  oczyma  stanęła  jej  twarz  Tsudai  i  dziewczyna  wzdrygnęła  się.  Nie  on!  Tylko  nie
on.  Jego  dotyk  przypominał  oślizły  dotyk  jaszczurki,  a  wspomnienie  jego czarnych  jak  grób  oczu
przyprawiło ją o dreszcz. Nie, nie Tsudai.

Odepchnęła  od  siebie  jego  obraz  i  pomyślała  o  Jungirze  takim,  jakiego  widziała ostatnio,

siedzącym na tronie i spoglądającym na nią z góry.

- Jesteś bezpieczna, dziwko, na razie. Wiedz jednak… przyjdzie taki dzień, kiedy zobaczę  twoje

poniżenie. Czekaj na ten dzień, Tanaki.

Tak więc nie zabito jej, ale zesłano tutaj, na to niegościnne pustkowie na dalekim południu.  Nie

było tu wiele rozrywek, oprócz mocno idącego do głowy alkoholu i młodych ludzi, których brała do
swego  łoża.  Jednak  nawet  to  szybko  jej  się  znudziło.  Z  nudów  zaczęła się  przyglądać  nieudolnie
prowadzo  -  nemu  handlowi  niewolnikami.  Odbywał  się  na zatłoczonych  targowiskach,  ceny  były
niskie, brakowało centralnego punktu, gdzie można by wystawiać niewolników na licytację, nie było
ustabilizowanych  cen.  W  niespełna  cztery miesiące Tanaki zdołała zorganizować miasto targowe, a
po  roku  kontrolowała  już  wszystkie wyprawy  niewolnicze  do  kraju  Gothir.  Ustabilizowano  ceny,  a
nowe  targowisko  przynosiło ogromne  zyski.  Złoto  niewiele  znaczyło  dla  Tanaki,  która  spędziła
dzieciństwo  otoczona bogactwem  podbitych  ludów.  Handel  zajmował  jednak  jej  żywy  umysł  i
odpędzał myśli o zemście Jungira.

Wiedziała,  że  niezależnie  od  presji  wywieranej  przez  generałów,  nadejdzie  czas,  gdy  Jungir

stanie  się  dostatecznie  silny,  aby  pozbyć  się  siostry.  Dziwne,  ale  nagle  uzmysłowiła  sobie,  że  nie
czuje  do  niego  nienawiści.  Tak  łatwo  było  zrozumieć  jego  motywy.  Przez  lata  tęsknił  za  miłością
ojca, a nie zyskawszy jej, znienawidził wszystko, co ojciec kochał.

Tanaki odsunęła zasłonę i spojrzała przez wąskie okna.
- Niczego ci nie zostawił, Jungirze - szepnęła. - Podbił cały świat; zjednoczył plemiona;  założył

imperium. Co zostało dla ciebie? Biedny Jungir. Biedny, bezpłodny Jungir!

Jej myśli wróciły do młodego Kialla. Ujrzała jego twarz; szare, łagodne oczy, w których  jednak

migotały stalowe błyski. Widziała w nich również pasję, nieokiełznaną i dziką, drzemiącą w ukryciu
jak wulkan przed erupcją.

- Miło byłoby nasycić się twoją niewinnością. - Uśmiechnęła się, a jej twarz złagodniała. - Nie

mogę tego zrobić pojęła z żalem.

background image

- Księżniczko! Księżniczko! - krzyczał Chellin, biegnąc przez salę. - Nadyryjscy wojownicy!
Wyszła mu na spotkanie.
- Cóż z tego? - zapytała. - Tutaj zawsze pełno nadyryjskich wojowników.
-  Lecz  nie  z  królewskiej  gwardii  Wilków,  Księżniczko  powiedział  Chellin.  -  Prowadzi  ich

Tsudai.

Tanaki poczuła, że zaschło jej w ustach.
- Czy bramy są zamknięte?
- Tak, pani. Jednak ich jest około trzystu, a my mamy mniej niż pięćdziesięciu ludzi. I większość z

nich ucieknie przy pierwszej sposobności.

Tanaki podeszła do skrzyni z ciemnego dębu i  podniosła  ciężkie  wieko.  Wyjęła  szeroki  pas,  na

którym umieszczone były dwa krótkie miecze.

-  Nie  pokonamy  ich,  pani.  Po  co  przybyli?  Wzruszyła  ramionami  i  nie  odpowiedziała. A  więc,

pomyślała,  ten  dzień  nadszedł.  Nigdy  więcej  nie  spojrzy  w  błękit  nieba,  nigdy  więcej nie  zobaczy
kołującego nad górami orła. Nikt więcej jej nie posiądzie, oddając całą swą duszę. Zawrzał w niej
gniew. Nie zważając na Chellina, wyszła z budynku, pomaszerowała w stronę murów i wspięła się
na palisadę, żeby obejrzeć Wilki Khana. Jak powiedział Chellin, było ich ponad trzystu, w srebrnych
spiczastych  hełmach  podbitych  wilczym  futrem  i srebrnych,  lamowanych  złotem  napierśnikach.  Na
pozór  jechali  bezładnie,  lecz  jeden  rozkaz wystarczyłby,  aby  ruszyli  do  ataku,  sformowawszy  klin
albo trzy kolumny. Byli wprost niewiarygodnie zdyscyplinowani. Tenaka Khan stworzył ten oddział
gwardii  królewskiej  pół wieku  wcześniej  i  wyszkolił  go  w  stopniu  niespotykanym  dotąd  wśród
Nadirów.  Plemieńcy nadal poczytywali sobie za honor przyjęcie w szeregi Wilków. Na każdych stu
ubiegających się  o  to,  tylko  jeden  otrzymywał  hełm  i  napierśnik  z  wytłoczonym  herbem
Wolfsheadów.

Wśród  nich  jechał  Tsudai,  wojownik  nie  mający  sobie  równych,  najznamienitszy  z generałów.

Wokół Tanaki zgromadzili się ludzie.

- Co robimy? - zapytał jeden.
- Po co przyjechali? - dodał inny.
- Przybyli, żeby mnie zabić - powiedziała Tanaki, zdziwiona spokojnym tonem swego głosu.
- Czy nas też zabiją? - zapytał jakiś tęgi żołnierz.
-  Zamknij  tę  parszywą  gębę!  -  wrzasnął  na  niego  Chellin.  Tanaki  podniosła  w  górę ręce,

nakazując ciszę.

-  Biegnijcie  do  koni  i  uciekajcie  przez  żelazną  bramę.  Pospieszcie  się!  Zabiją  każdego, kogo  tu

spotkają.

Niektórzy natychmiast rzucili się do ucieczki, ale Chellin nie ruszył się z miejsca.
- Nie pozwolę cię wziąć, póki żyję.
Uśmiechnęła się i dotknęła dłońmi brodatych policzków starego wojownika.
- Nie zdołasz ich powstrzymać. Sprawisz mi jednak przyjemność, jeśli przeżyjesz, Chellinie. Idź!
Wahał się przez chwilę, a potem zaklął i pobiegł po konia.
Nadirowie  podjechali  znacznie  bliżej  i  Tenaki  wyraźnie  widziała  już  twarz  generała. Tsudai

uśmiechał się. Podniósł ręce, a jeźdźcy ustawili się po obu jego bokach w szyku bojowym.

- Czego tu chcecie? - krzyknęła Tanaki.
- Chcemy ciebie, dziwko! - zawołał Tsudai. - Mamy cię przywieźć do Ulrickham na sąd.
Tanaki czuła rosnący gniew, ale zdołała zachować spokój.
- Jakim prawem nazywasz dziwką córkę Wielkiego Khana. ty pomiocie cuchnącego kozła?
Tsudai zarechotał.

background image

-  Mam  tu  trzystu  wojowników,  Księżniczko.  W  drodze  do  Ulrickham  każdy  z  nich skorzysta  z

twego ciała. Podróż zajmie nam sześćdziesiąt dni. Nawet mój ograniczony umysł potrafi wyliczyć, że
pięciu  mężczyzn  dziennie  zazna  rozkoszy,  którą  tak  chętnie  obdarzałaś cudzoziemców  i  szumowiny,
którymi się otaczasz. Pomyśl o tym, Księżniczko, trzystu mężczyzn!

- Po co mnie ostrzegasz, ty śmierdzący kundlu?
-  Może  się  zdarzyć,  że  nie  będziesz  chciała  cierpieć  takiego  upokorzenia.  Z  pewnością ktoś

pochodzący z królewskiego rodu wolałby odebrać sobie życie.

Mimo strachu Tanaki zmusiła się do śmiechu.
- Podobałoby się to memu szacownemu bratu, prawda? Nie, Tsudai. Chodź i weź mnie. Przeżyję.

A  kiedy  generałowie  usłyszą  o  tym,  jak  byłam  traktowana  w  twoich  rękach, dożyję  dnia,  kiedy
obedrą ze skóry twoje podłe ciało.

Rozłożył ręce.
- Jak sobie życzysz. Księżniczko, lecz na twoim miejscu nie liczyłbym zbytnio na poparcie innych

khanów.  Lord  Jungir  będzie  wkrótce  świętował  narodziny  dziedzica. Wszystkie  znaki  wskazują,  że
będzie to chłopiec.

- Łżesz! Jungir jest bezpłodny.
- Nigdy nie kłamię, Tanaki! Wiesz o tym. Jedna z żon Khana jest brzemienna.
-  Zatem  miała  kochanka  -  parsknęła  bez  namysłu  Tanaki.  Jednak  zamarło  w  niej  serce. Żony  i

konkubiny  Khana  trzymano  w  otoczonym  palisadą  pałacu,  pilnowanym  przez eunuchów.  Nikt  nie
mógł  się  przedostać  do  środka  takiej  fortecy,  a  gdyby  nawet  jakimś cudem  zdołał  tego  dokonać,
któraś z tuzinów konkubin niezwłocznie doniosłaby o tym Khanowi.

- Wyjdziesz czy wolisz, żebyśmy przyszli po ciebie? zawołał Tsudai.
-  Chodź!  -  odkrzyknęła.  -  Czemu  sam  nie  przyjdziesz?  Tsudai  zarechotał  i  skinął  ręką, a

dwudziestu  wojowników  podbiegło  do  palisady  i  zarzuciło  na  ostre  bale  sznury przymocowane  do
haków.  Nadirowie  zwinnie  stanęli  na  siodłach  i  wspięli  się  po  linach. Tanaki  dobyła  mieczy.
Pierwszy  napastnik,  który  wychylił  głowę  znad  palisady,  zginął  od ciosu  w  szyję.  Drugi  padł  z
przeszytym  na  wylot  płucem.  Kolejni  pojawiali  się  w  polu widzenia.  Tanaki  czekała  na  nich  z
mieczami ociekającymi krwią. Podchodzili do niej z dwóch stron. Skoczyła w górę, zakręciła się w
powietrzu i uderzając w tył, rozcięła krtań następnemu. Potem zeskoczyła na stojący przy palisadzie
wóz wyładowany workami ze zbożem. Wygramoliła się spomiędzy nich i pobiegła w stronę dworu.
Czterech  ludzi  przecięło jej  drogę,  ale  skręciła  w  alejkę,  przystanęła  i  odwróciła  się.  Sześciu
nadbiegło za nią. Zaatakowała z furią i rozdając ciosy na prawo i lewo, przebiła się przez nich.

Na  wałach  przyklęknął  wojownik  z  procą.  Zakręcił  nią  nad  głową  i  wypuścił  mały okrągły

kamyczek, który uderzył Tanaki w skroń. Zachwiała się i prawie upadła. Jeden z mężczyzn podbiegł
do niej… szybko obróciła się i trzymanym w prawej ręce mieczem przebiła mu pierś. Żołnierz padł
do  tyłu,  chwytając  rękami  za  ostrze.  Drugi  kamyczek  świsnął tuż  przy  jej  głowie.  Przykucnęła  i
zatoczyła się w stronę szopy. Plecami przywarła do drzwi. Wirowało jej w głowie i czuła ogromną
słabość.  W  polu  widzenia  pojawili  się  dwaj  następni Nadirowie.  Osunęła  się,  a  tamci  skoczyli  na
nią.  Uniosła  miecz  i  prawie  odrąbała  rękę jednemu  z  nich.  Czyjaś  pięść  grzmotnęła  ją  w  czaszkę,
wyszarpnięto  jej  z  rąk  broń.  Dwa kolejne  ciosy  sięgnęły  jej  twarzy.  Upadła  na  kolana.  Zewsząd
otaczali  ją  teraz  mężczyźni, zdzierali z niej ubranie. Wciągnęli ją do szopy,  rzucili  nagą  na  pokrytą
słomą podłogę.

-  No,  no,  już  teraz  nie  wyglądasz  jak  księżniczka.  -  Słowa  Tsudai  były  zimne  i szydercze.

Usiłowała wstać, jednak kopnięcie w twarz rzuciło ją z powrotem na ziemię.

-  Mówiłem  o  pięciu  dziennie,  ale  tych  dwunastu  wojowników  przynajmniej  walczyło o  ciebie.

background image

Zostawiam cię pod ich troskliwą opieką.

Spojrzała  przez  opuchnięte  oczy  i  zobaczyła,  jak  żołnierze  rozpinają  pasy  z  surowej skóry,

dostrzegła żądzę na ich twarzach. Coś w niej zadrżało i pękło. Łzy pociekły jej po policzkach.

- Niech trochę pokrzyczy - rzekł Tsudai - ale nie pokaleczcie jej zanadto. Jeszcze wielu czeka na

swoją kolej.

Generał wyszedł z ciemnej szopy na słońce i stał przez chwilę, nasłuchując pomruków mężczyzn i

cichych  jęków  dumnej  niegdyś  księżniczki.  Nagle  krzyknęła,  długo  i  przeraźliwie. Tsudai  pozwolił
sobie  na  uśmiech.  Długo  czekał  na  tę  chwilę.  Minęły  cztery  lata,  od  kiedy wyniosła  księżniczka
Tanaki po raz pierwszy odrzuciła jego oświadczyny. Jeszcze przed  kilkoma miesiącami dał jej drugą
szansę. Teraz wreszcie pojmie głębię jego nienawiści. Znowu rozległ się krzyk. Bardziej zwierzęcy
niż ludzki, pomyślał. Dziwne, jak wiele rozpaczy może nieść taki dźwięk bez słów…

Krzyki niosły się z wiatrem, wysoko w góry.
- Bogowie, co oni z nią robią? - spyta! Kiall.
- To, co zwykle robią Nadirowie - syknął Beltzer. Gwałcą ją. Myślę, że zaraz potem ją zabiją.
- Szkoda - skomentował Harokas. - Przystojna kobieta.
-  Musimy  coś  zrobić  -  powiedział  Kiall,  zrywając  się  na  nogi.  Chareos  chwycił  go  za pas  i

pociągnął z powrotem w dół.

-  Dobry  pomysł  -  przytaknął  Beltzer.  -  Może  osiodłamy  konie  i  zaatakujemy  tych trzystu

Nadirów? Dorośnij, Kiall. Koniec z nią.

- Kiall ma rację - powiedział cicho Okas.
Beltzer odwrócił się do niego z otwartymi ze zdziwienia ustami.
- Uważasz, że powinniśmy ich zaatakować?
- Nie, przyjacielu. Jednak ona jest częścią tej… tej wyprawy. Wiem to. Czuję.
- Przybyliśmy tu, żeby ratować córkę wieśniaka - powiedział Beltzer.
- Już nie - rzekł Okas.
- Co przez to rozumiesz? - zapytał Chareos. Okas przetarł zmęczone oczy.
-  Wszystko  zaczyna  się  teraz  układać  w  jedną  całość,  przyjaciele.  Wszystkie  nici. Zaczynam

rozumieć.  Ta  dziewczyna,  Ravenna,  została  sprzedana  Jungirowi  Khanowi.  Posiadł ją  i  to  ona
właśnie oczekuje jego dziecka. Uczynił ją Kianą Wilków, Królową. Tak więc  zamierzacie  wykraść
Królową Nadirów.

Beltzer ryknął śmiechem.
-  Coraz  lepiej.  W  takim  razie  powinniśmy  ich  zaatakować.  To  będzie  dobra  wprawka przed

potyczką z całą nadyryjską armią!

-  Ta  kobieta  tam,  na  dole,  to  córka  Tenaki  Khana,  siostra  Jungira.  Ona  zna  pałac.  Będzie  nam

bardzo pomocna - powiedział Okas.

-  Pomocna?  -  powtórzył  Chareos.  -  Nie  możemy  jechać  dalej.  Samo  rozważanie  takiej

możliwości to szaleństwo.

- Ta wyprawa ma o wiele większe znaczenie, niż ci się wydaje, Chareosie- Fechmistrzu - ciągnął

Okas.  -  Dużo  większe.  Czy  tego  nie  rozumiesz?  Sen  z  Bel-azar,  duch Tenaki  Khana?  To  wszystko
część wielkiej całości.

- Jakiej całości? - spytał Finn, klękając przy Tatuowanym Człowieku. Dziecko - odparł  Okas.  -

On urodzi się wcześnie… za dwanaście tygodni. Gwiazdy wskazują, że będzie wielkim królem, może
największym.  Będzie  potomkiem  Ulryka  i  Tenaki  Khana,  a  także Regnaka,  Księcia  z  Brązu.  Będzie
wojownikiem i mężem stanu. Jako Khan Nadirów poprowadzi wojska na cały świat.

- I twoim zdaniem powinniśmy zabić to dziecko? - zapytał Beltzer.

background image

-  Nie.  Moim  zdaniem,  powinniśmy  kontynuować  tę  wyprawę  i  zobaczyć,  dokąd  nas ona

zaprowadzi.

- Do pewnej śmierci, i to wszystkich - oświadczył Chareos. - Nie mówimy już o wykupieniu lub

wykradzeniu wiejskiej dziewczyny. Mówimy o Królowej Nadirów!

-  Pozwólcie  mi  coś  powiedzieć  -  rzekł  cicho  Kiall.  Masz  rację,  Chareosie,  to  wszystko jest

zbyt…  zbyt  przytłaczające.  Czy  mogę  zaproponować,  żebyśmy  posuwali  się  krok  po kroku?
Pomyślmy najpierw, jak pomóc Tanaki. Potem zadecydujemy, co robić dalej.

Chareos westchnął i potrząsnął głową.
- Jest nas tylko sześciu i nie znamy terenu. A ty chcesz, żebyśmy ułożyli plan odbicia  więźnia  z

rąk  trzystu  najdzikszych  wojowników,  jakich  mają  Nadirowie?  Cóż,  czemu  nie?  Ile razy  można
umrzeć?

-  Nawet  nie  próbuj  odpowiadać  na  to  pytanie  -  odezwał  się  Harokas.  -  W  rękach Nadirów

więzień  może  umierać  powoli,  przez  wiele  dni,  z  których  każdy  następny  jest boleśniejszy  od
poprzedniego.

- Jesteś samym ukojeniem - prychnął Beltzer.
-  Zachodzi  słońce  -  powiedział  Finn.  -  Jeśli  chcemy  odbić  dziewczynę,  to  dziś  w  nocy mamy

największe szansę. Szczegól - nie jeżeli żołnierze rozłożą obóz poza murami. Wtedy wystarczy tylko
zejść tam, przekraść się obok nich i wynieść dziewczynę.

- Och, tylko tyle? - zadrwił Beltzer. - Wiem nawet, kto będzie dźwigał tę sukę. To ja, prawda?
- Prawda - przyznał Finn.
- Pójdę z wami - rzekł Harokas. - Lubię tę kobietę. Nie masz nic przeciwko temu, że będę trzymał

się blisko ciebie, prawda, Chareosie?

- Ależ nie. Tylko nie stawaj mi za plecami, Harokasie.
Słońce zachodziło już, gdy Chareos klęknął na zboczu wzgórza. Nadirowie wywlekli dziewczynę

z szopy i rzucili jej nagie ciało w pył placu. Była bezwładna jak szmaciana lalka. Potem dwaj z nich
wciągnęli ją na platformę aukcyjną i przywiązali do słupa. Chareos odwrócił oczy od tego widoku i
popatrzył w stronę jeźdźców za murami. Rozsiedli się przy ogniskach. Generał i czterej jego ludzie
weszli do dworu, tak więc za palisadą zostało siedemnastu wojowników.

Zbyt wielu…
Kiall  przyniósł  Chareosowi  posiłek  złożony  z  suszonego  mięsa  oraz  owoców  i  w milczeniu

usiadł  obok.  Co  ja  tu  robię?,  pomyślał  Chareos,  Co  to  za  szaleństwo?  Ta  kobieta nic  dla  mnie  nie
znaczy,  ta  wyprawa  również.  Kto  będzie  pamiętał  za  tysiąc  lat,  że  narodził się  kolejny  nadyryjski
król. Spojrzał w dół na nieruchome, rozciągnięte na platformie licytacyjnej ciało i pochylających się
nad nim mężczyzn.

- Masz jakiś plan? - szepnął Kiall. Chareos odwrócił się do pobladłego młodego człowieka.
- Czy myślisz, że jestem bogiem wojny, Kiallu? Możemy wejść do środka - i pewnie nikt nas nie

zauważy. Potem jednak będzie nas siedmiu, sześciu - nie licząc Okasa, który nie jest wojownikiem -
przeciwko siedemnastu. Załóżmy, że pokonamy wszystkich siedemnastu, czy zrobimy to cicho? Nie.
Zaalar - mujemy tych zza muru. Czy możemy pokonać wszystkich trzystu? Nawet ty znasz odpowiedź
na to pytanie.

- Cóż więc zamierzasz?
- Nie wiem, chłopcze! - parsknął gniewnie Chareos. Odejdź i daj mi pomyśleć!
Niebo  pociemniało,  jasno  zaświecił  księżyc.  Pomysły  jeden  po  drugim  rodziły  się  w głowie

Chareosa, który badał je, drobiazgowo analizował… i odrzucał. W końcu zawołał do siebie Finna i
wyłożył mu swój plan. Myśliwy słuchał z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

background image

- Czy to jedyny sposób? - zapytał, gdy Chareos skończył.
- Jeśli masz lepszy plan, jestem z tobą - odparł Chareos. Finn wzruszył ramionami.
- Cokolwiek powiesz, Fechmistrzu.
-  Najchętniej  powiedziałbym,  żebyśmy  poszli  do  domu  i  zapomnieli  o  tym  szaleństwie -

powiedział Chareos z wymuszonym uśmiechem.

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

- Byłbym za… - przyznał Finn. - Dlaczego w takim razie nie idziemy?
Teraz  Chareos  wzruszył  ramionami  i  wskazał  na  oświetlone  blaskiem  księżyca  miasto, gdzie

nagie ciało Tanaki leżało przywiązane do aukcyjnego słupa.

- Nie znamy jej - powiedział Finn cicho.
-  To  prawda.  Widzieliśmy  jednak  jej  cierpienie.  Czy  jestem  równie  naiwny  i  romantyczny  jak

Kiall?

-  Tak,  ale  to  wcale  nie  jest  złe,  przyjacielu.  Podzielam  twój  pogląd.  Nigdy  nie pokonamy  zła,

jeżeli prawi ludzie będą siedzieć bezczynnie.

- A  więc  jesteśmy  parą  głupców  -  oświadczył  Chareos  i  tym  razem  jego  uśmiech  był  szczery.

Finn wyciągnął rękę, którą Chareos uścisnął.

- Cokolwiek zrobimy, nie osiągniemy niczego, co zrozumiałby świat - powiedział Finn.
- W takim razie nie dbajmy o świat - odpowiedział Chareos, wstając.
- Masz rację - powiedział Finn. - Dobrze, że to rozumiemy.
Była już prawie północ, gdy Finn i Maggrig wyjechali z obozu. Chareos, Harokas, Kiall i Beltzer

powoli schodzili po zboczu w kierunku otoczonego palisadą miasta. Okas pozostał w lesie, siedząc
ze  skrzyżowanymi  nogami  i  przymkniętymi  oczami.  Zaczął  cicho śpiewać  swoją  pieśń  i  z  trawy
uniosła się mgła, która skryła czterech wojowników, gdy wyszli na otwartą przestrzeń.

ROZDZIAŁ 11
Mgła sunęła w dół zbocza, okrywając ich jak upiorny koc migoczący w blasku księżyca. Chareos

dotarł do tylnej ściany palisady i odnalazł żelazną kratę. Beltzer stanął przy nim.

- Co teraz? - szepnął olbrzym.
- Podniesiemy ją?
Krata miała cztery stopy szerokości i prawie siedem wysokości. Beltzer podał topór Kiallowi  i

chwycił za jej dolną belkę. Mięśnie na jego szyi i barkach nabrzmiały, furta zgrzytnęła i podniosła się
o cal. Harokas i Chareos przyłączyli się do niego: krata uniosła się jeszcze o stopę.

- Wystarczy - syknął Kiall, opadając na plecy i prześlizgując się pod nią. Chareos obrócił się do

Beltzera. - Możesz ją tak utrzymać?

Olbrzym przytaknął mrukliwie. Chareos przykucnął i przetoczył się na drugą stronę, lądując obok

Kialla.  Obaj  wspięli  się  po  schodach;  nie  postawiono  tu  straży.  We  dwóch  obrócili  kołowrót  nad
bramą,  napinając  sznur  i  uwalniając  Beltzera  od  ciężaru.  Szybko wrócili  do  bramy,  przez  którą
właśnie przeciskał się Beltzer, a za nim Harokas.

- Teraz zaczekamy - szepnął Chareos.
Zza murów miasta dobiegł ich tętent galopujących koni.
Finn  wjechał  do  obozowiska  Nadirów,  tratując  dwa  ogniska.  Wojownicy  zerwali  się  na  równe

nogi,  obudzeni  tętentem  kopyt.  Finn  ściągnął  wodze  i  wstrzymał  konia.  Nałożył strzałę  na  cięciwę,
wymierzył i przeszył krtań najbliższego wojownika.

Z drugiej strony obozu nadleciał dziki okrzyk i oto Maggrig wypadł galopem z mgły. Nadirowie

rzucili się do koni. Finn zastrzelił następnego wojownika, potem ubódł konia piętami i pocwałował
na  południe.  W  nadyryjskim  obozie  podniósł  się  rwetes.  Żołnierze szukali  swoich  mieczy,  w
pośpiechu siodłali konie. W ciągu kilku minut obozowisko opustoszało.

background image

Tsudai wybiegł ze dworu, wdrapał się na palisadę i ujrzał swoich żołnierzy, którzy, podzieliwszy

się  na  dwie  grupy,  ruszyli  w  pościg  za  napastnikami.  Gwałtownym  ruchem obrócił  się  do
nadbiegającego adiutanta.

- Skocz tam i dowiedz się, o co chodzi!
Żołnierz popędził do konia, wskoczył na siodło i galopem przejechał bramę.
Chareos  i  Beltzer  weszli  przez  okno  na  tyłach  długiego  budynku  i  zakradli  się  do środka,  gdzie

czterej nadyryjscy oficerowie siedzieli przy stole i grali w kości.

Chareos  doskoczył  do  graczy  i  ciął  w  szyję  najbliższego.  Beltzer  dołączył  doń  i  ściął dwóch

następnych,  zanim  zdążyli  się  podnieść.  Czwarty  próbował  uciec;  zerwał  się,  podbiegł do  drzwi  i
szarpnięciem otworzył je na oścież. W tym momencie dosięgnął go nóż Harokasa.

Harokas chwycił padające ciało i położył je na podłodze.
Na  zewnątrz  Kiall,  trzymając  się  w  cieniu,  podchodził  do  platformy  licytacyjnej,  gdzie -

przywiązana  do  słupa  -  leżała  nieprzytomna  Tanaki.  Nagle  na  plac  wbiegli  trzej  wojownicy; Kiall
przykucnął za beczkami z wodą i czekał.

Tamci  wspięli  się  na  palisadę,  z  której  Tsudai  obserwował  pościg.  Kiall  nie  słyszał  ich

rozmowy. Ostrożnie wyszedł na otwartą przestrzeń, wdrapał się na platformę i klęknął przy Tanaki.
Przeciął sznury krępujące jej nadgarstki. Jęknęła, czując jego dotknięcie.

- Już dość - błagała. Oczy miała podbite i opuchnięte, wargi rozbite, a całe ciało posiniaczone  i

zakrwawione.  Kiall  zacisnął  zęby  i  czekał.  Wojownicy  zeszli  z  częstokołu  na  plac,  usłyszał  ich
śmiech. Ukryty za słupem, zobaczył, jak jeden z Nadirów wskazał ręką na Tanaki i skręcił w kierunku
platformy. Pozostali przyjęli to gwizdami i zwrócili się do Tsudai.

-  To  nadal  wasz  dzień  -  powiedział  do  nich.  Pierwszy  wszedł  już  na  podium,  rozpiął pas  i

opuścił spodnie.

Kiall  wyskoczył  zza  słupa  i  wbił  miecz  w  pachwinę  Nadira.  Tsudai  szeroko  otworzył oczy  ze

zdumienia.

- Wilki do mnie! - wrzasnął. Z szopy wybiegło dziewięciu ludzi z mieczami w dłoniach. - Brać

go! - krzyknął Tsudai.

Wojownicy rzucili się naprzód, lecz kiedy dobiegali do platformy, uderzył w nich  Beltzer, tłukąc

i  siekąc  toporem.  Za  nim  nadbiegli  Chareos  i  Harokas.  Kiall  skoczył  z platformy  wprost  na  trzech
wrogów, przewracając ich na ziemię. Czyjś miecz drasnął go w ramię, ale młodzieniec podniósł się
szybko  i  przebił  leżącego  pod  nim  przeciwnika.  Harokas uchylił  się  przed  zamaszystym  cięciem,  a
potem  przeszył  mieczem  swego  przeciwnika. Wyciągnął  ostrze  w  samą  porę,  aby  osłonić  się  przed
ciosem zadanym przez następnego przeciwnika. Chareos wysłał dwóch na tamten świat i obrócił się,
by  pomóc  Harokasowi. Beltzer  walczył  jak  berserker.  W  ciągu  kilku  sekund  padł  ostatni  z
nadyryjskich wojowników.

Tsudai  przebiegł  po  palisadzie  i  zeskoczył  na  ziemię,  przetaczając  się,  by  złagodzić upadek.

Chwycił wodze rumaka i wskoczył na jego nie osiodłany grzbiet. Chareos usiłował odciąć mu drogę,
ale koń minął go galopem.

- Bierzcie dziewczynę! - zawołał Chareos.
Beltzer  rzucił  swój  topór  Kiallowi  i  wszedł  na  podium.  Podniósł  Tanaki  i  przerzucił  ją sobie

przez ramię.

Chareos  poprowadził  grupę  do  żelaznej  bramy  i  dalej  w  mglistą  noc.  Powoli opuszczali  strefę

zagrożenia, kierując się na szczyt wzniesienia. Po kilku minutach usłyszeli tętent końskich kopyt.

- Na ziemię! - syknął Chareos. Wszyscy przypadli do ziemi. Jeźdźcy minęli ich zaledwie o kilka

kroków. Chareos wstał.

background image

-  W  którą  stronę?  -  szepnął  Beltzer.  Słyszeli  nawoływania  Nadirów,  ale  mgła  wokół  nich

zgęstniała jak mleko i zniekształcała dźwięki, stłumione teraz i niesamowite. Kiedy dotarli na szczyt
wzgórza, Beltzer ciężko dyszał i poczerwieniał z wysiłku.

- Starzeję się - powiedział i przystanął na chwilę, żeby złapać oddech.
Przed Chareosem pojawiła się nagle lśniąca kula.
-  Dzięki  niech  będą  Źródłu!  -  szepnął.  Kula  przesunęła  się  w  prawo.  Chareos  oraz  jego

towarzysze  podążyli  za  nią  i  wkrótce  znaleźli  się  ponad  mgłą,  pod  względnie  bezpieczną osłoną
drzew. Okas nadal siedział na trawie, ale otworzył oczy, słysząc nadchodzących.

- Usiądźcie wokół mnie kręgiem - rzekł. - Dziewczynę połóżcie pośrodku.
Beltzer  delikatnie  położył  nieprzytomną  wciąż  Tanaki  na  trawie  i  wszyscy  usiedli wokół.  Okas

zamknął oczy, po czym znów zaczął śpiewać, cicho i monotonnie. Beltzer przyjrzał mu się bacznie.
Starzec  schudł  okrutnie,  na  jego  twarzy  wykwitły  szare  plamy,  a wargi  przybrały  kolor  tatuaży  na
brodzie.

Beltzer  szturchnął  Chareosa,  wskazując  na  Okasa.  Chareos  skinął  głową.  Okas  płacił wysoką

cenę za rzucane czary.

Nagle na polanę wyjechali nadyryjscy wojownicy. Beltzer drgnął i sięgnął po topór,  ale Chareos

chwycił  go  za  rękę.  Jeźdźcy  wydawali  się  bezcieleśni  jak  duchy.  Powoli przejechali  obok
wędrowców.

Kiall zadrżał, obserwując ten przemarsz widm. Okas otworzył oczy i osunął się bokiem w trawę.

Chareos z Kiallem podskoczyli do niego, ale starzec odprawił ich gestem i ułożył się do snu. Chareos
przykrył  go  kocem,  a  Kiall  obrócił  się  do  dziewczyny.  W  jasnym świetle  księżyca  zobaczył  jej
opuchniętą  i  posiniaczo  -  na  twarz.  Lewe  oko  miała  zupełnie zapuchnięte,  prawe  otoczone  siną
obwódką. Ostrożnie uniósł koc. Nogi i pośladki również były mocno posiniaczone i podrapane, a uda
pokryte zaschniętą krwią. Beltzer również klęknął przy dziewczynie.

- Potrzebujesz pomocy? - zapytał Kialla.
- Nie. Nic nie możemy zrobić. Przydałoby się rozpalić ognisko, moglibyśmy ją ogrzać.
-  Nie  możemy  ryzykować  -  powiedział  Chareos.  -  Nie  wiem,  jak  silny  jest  czar  ani  jak długo

będzie działał.

-  Nie  wiem,  dlaczego  jest  wciąż  nieprzytomna  -  powiedział  Kiall.  -  Jest  mocno  pobita, ale

wydaje się, że wszystkie kości ma całe.

-  Już  to  kiedyś  widziałem  -  powiedział  Chareos.  -  To  nie  rany  ciała,  lecz  duszy.  Paskudna

sprawa, Kiall.

Tanaki jęknęła cicho, a Kiall położył się obok niej i pogłaskał ją po twarzy.
- Już dobrze - szepnął jej do ucha. - Jesteś wśród przyjaciół. Śpij, pani. Odpoczywaj.
Chareos  przykrył  ją  swoim  kocem,  a  Beltzer  zdjął  kaftan  i  zwinąwszy  go  w  rulon, podłożył  jej

pod  głowę.  Obróciła  się  na  bok,  wysuwając  rękę  spod  koca.  Palce  zacisnęły  się  w pięść,  a  potem
rozchyliły  i  wbiły  się  w  ziemię.  Kiall  łagodnie  chwycił  ją  za  rękę.  Po  chwili oddech  Tanaki
wyrównał się i zasnęła.

Jeszcze trzy razy upiorni jeźdźcy przejeżdżali przez polanę. Raz jeden z nich zsiadł z konia o trzy

kroki  od  wędrowców  i  badał  ślady  na  trawie.  Wyglądał  na  zaskoczonego  i powiedział  coś  do
towarzyszy, ale nie było słychać jego słów. Potem wsiadł na konia i odjechał w las.

Noc  mijała  powoli.  Kiall  spał  niespokojnie  obok  Tanaki,  Chareos  zaś  i  Beltzer siedzieli  i

gwarzyli cicho. Harokas odszedł na skraj lasu i tam ułożył się do snu.

Świt  zastał  Chareosa  i  Beltzera  na  zboczu  wzgórza,  skąd  wypatrywali  Finna  i Maggriga.

Obozowisko Nadirów opustoszało, miasto było ciche.

background image

- Są sprytni - zauważył Beltzer. - Nic im nie będzie.
- Chciałbym być tego pewien - rzekł Chareos. - Za bardzo ryzykowali; nie powinienem był prosić

ich o to.

- Są dorośli, mogli odmówić. A poza tym odzyskaliśmy dziewczynę.
Chareos był zmęczony. Bolały go plecy, wyciągnął się na trawie.
- Powinieneś przespać się trochę - powiedział Beltzer. Ja zostanę na straży.
Chareos przytaknął.
- Uważaj na człowieka Księcia. Nie pozwól, żeby zaszedł cię od tyłu.
- Myślisz, że on jest płatnym zabójcą?
- Myślę jedynie, że trzeba na niego uważać - Chareos zamknął oczy i zapadł w sen.
Słońce  wspięło  się  wyżej,  a  Beltzer  wciąż  siedział  obok  Chareosa,  z  toporem  na kolanach,

myśląc o swojej górze. Czuł się tak dobrze, nieomal znów młodo. Nieomal. Dźwiganie  dziewczyny
nadszarpnęło jego siły, podobnie jak walka w mieście. Ogromną dłoń zacisnął na stylisku topora.

- Stać nas jeszcze na jedną lub dwie potyczki, prawda? mruknął.
Nagle, daleko na zachodzie, ujrzał jeźdźca, który jechał, chowając się za nierównościami terenu.

Beltzer  osłonił  dłonią  oczy  i  próbował  zidentyfikować nadjeżdżającego;  wydawało  mu  się,  że  to
Finn. Beltzer popatrzył dokoła i nie dostrzegł pościgu. Już miał zbudzić Chareosa, lecz zawahał się.
Śmiertelnie znużony Fechmistrz z pewnością potrzebował odpoczynku. Jeździec powoli wjeżdżał na
zbocze. To był Finn. Zsiadł z konia i wprowadził go na polanę, a potem wrócił do Beltzera.

- Gdzie Maggrig? - zapytał.
- Jeszcze nie wrócił - odpowiedział Beltzer. Finn opadł na ziemię.
- Nie sądziłem, że mi się uda; mało brakowało, a dostaliby mnie. Zabiłem dwóch i wjechałem w

pełną wirów rzekę. Straci - łem łuk. Myślałem, że koń utonie; kurczowo trzymałem się łęku siodła.
Ale to dobre zwierzę. Dzielnie płynął i znalazł grunt.

- Odpocznij - poradził mu Beltzer. Finn potrząsnął głową.
- Muszę znaleźć Maggriga.
-  Nie  bądź  głupi!  Wszędzie  są  Nadirowie.  Maggrig  prawdopodobnie  przyczaił  się  w jakiejś

dziurze. Poczeka do zmroku, a potem wróci. Jeśli teraz cię zobaczą, doprowadzisz ich do niego.

Finn westchnął.
- Masz rację. Prześpię się trochę. Obudź mnie, kiedy nadjedzie.
Beltzer pokiwał głową.
-  Mamy  dziewczynę  -  powiedział.  -  Dobrze  nam  poszło.  Finn  nie  odpowiedział. Położył  się  na

trawie i zamknął oczy.

Beltzer  usiadł,  opierając  się  plecami  o  drzewo,  i  zapadł  w  drzemkę.  Zbudził  się  i  ujrzał

klęczącego  nad  Chareosem  Harokasa.  Wojownik  o  orlim  nosie  intensywnie  wpatrywał  się  w  twarz
śpiącego. Twarz Harokasa nie zdradzała żadnych uczuć, lecz Beltzer widział, że bił się z myślami.

- Nie budź go - powiedział cicho, a Harokas podniósł oczy.
- Przysłano mnie tutaj, żeby go zabić.
- Wiem - powiedział Beltzer. - I on także wie.
- Jednak nie ma takiej potrzeby, prawda? Przecież wszyscy postanowiliście umrzeć. Cieszę  się,

że jestem zwolniony z tego obowiązku.

Harokas wstał i podszedł do konia. Beltzer patrzył, jak tamten wskoczył na siodło i odjechał.
Na  środku  polany  obudził  się  Kiall.  Usiadł  i  spojrzał  na  Tanaki.  Wyglądała  lepiej.  ICiall

otworzył  plecak  i  wyjął  z  niego  garść  liści  żywokostu,  które  wymieszał  z  zimną  wodą. To  ziele
dobrze  robiło  na  opuchliznę.  Przez  chwilę  zakładał  jej  okład,  aż  w  końcu, zadowolony  z  rezultatu,

background image

dotknął ręki Tanaki. Dziewczyna drgnęła i obudziła się.

-  Jesteś  wśród  przyjaciół  -  powiedział  do  niej  łagodnym,  uspokajającym  tonem.  -  To ja,  Kiall.

Przygotowałem okład na twoje oczy. Leż spokojnie.

Nie odpowiedziała, więc położył na jej powiekach chłodny zwitek materiału. Lekko poklepał jej

dłoń.

- Wilki? - szepnęła.
- Odjechali.
- Jak?…
-  Nic  nie  mów,  pani.  Odpoczywaj.  Ubiegłej  nocy  zakradliśmy  się  do  miasta  i zabiliśmy  tych,

którzy cię… napadli. Potem przynieśliśmy cię tutaj. Jesteś bezpieczna.

- Dlaczego?
-  Odpoczywaj  teraz.  Niech  okład  zacznie  działać.  Próbował  uwolnił  rękę  z  jej  uścisku, ale  nie

pozwoliła na to.

- Dlaczego? - zapytała ponownie.
-  Ponieważ  potrzebowałaś  pomocy  -  odparł  niezbyt  przekonująco.  Został  przy  niej,  a po  chwili

jej  palce  rozluźniły  uścisk  i  zobaczył,  że  znowu  zasnęła.  Wstał  i  przeciągnął  się. Beltzer  spał  pod
drzewem na skraju wzgórza, Chareos i Finn opodal, na trawie. Nigdzie nie było śladu Maggriga ani
Harokasa.

Wtem w myślach usłyszał słowa Okasa.
- Kiall, słyszysz mnie?
-  Tak  -  rzekł  na  głos,  patrząc  na  śpiącego  starca.  Głos  brzmiał  jak  szept  zza  grobu,

nieprawdopodobnie odległy, a jednak wyraźny. - Słyszę.

-  Powiedz  Chareosowi,  żeby  jechał  do  Księżycowych  Gór.  Powiedz,  żeby  poszukał tam  Asty

Khana. Powiedz, że jest mi przykro.

Głos ucichł. Kiall podszedł do Okasa i ukląkł przy jego ciele. Było sztywne i zimne.
Tatuowany Człowiek nie żył.
Pochowali go na szczycie wzgórza i w milczeniu stanęli wokół grobu.
-  Umarł  pierwszy  z  nas  -  rzekł  Beltzer,  a  jego  słowa  ciężko  zawisły  w  powietrzu. Wrócił  do

obozowiska, usiadł i zapatrzył się w ostrze swego topora, obracając w dłoniach rękojeść.

- Tak mi przykro - powiedział Kiall do Chareosa. Żałuję, że kiedykolwiek was o to poprosiłem.

To wszystko wydaje się takie błahe. Nie wiem, dlaczego.

- Jesteśmy wolnymi ludźmi, Kiallu. Sami podejmujemy decyzje.
-  Wiem  -  powiedział  młodzieniec.  -  Tylko…  tyle  w  tym  barbarzyństwa.  Spójrz  na  Tanaki.  Jak

ludzie mogli zrobić coś podobnego? Nie rozumiem tego.

- Ciesz się, że nie rozumiesz.
- A ty rozumiesz?
Chareos odwrócił się od niego i spojrzał w step.
- Tak, przykro to przyznać, ale rozumiem. Nigdy nie pomyślałbym o podobnym uczynku - jednak

rozumiem  go.  Jest  częścią  wojny,  Kiallu,  leży  w  naturze  wojownika.  On ciągle  walczy,  chce
dominować  i  zwyciężać.  Jednak  najważniejszym  słowem  jest  dominować. Innym  słowem,  o  którym
należy pamiętać, jest podniecenie. Gniew podnieca człowieka równie szybko jak pożądanie. Te dwie
emocje  są  ze  sobą  blisko  związane.  Gniew  i  żądza.  Tak więc  wojownik  podnieca  się  w  bitwie  i
walczy,  żeby  zdominować  przeciwnika.  Tanaki  i  kobiety  jej  podobne  stają  się  ofiarami  tego
podniecenia. Zdominowane, wykorzystane, poniżone.

- Są źli - powiedział Kialł. - Po prostu.

background image

- To nie jest takie proste. Wielu z tych ludzi ma żony i dzieci. Może są nawet  wspaniałymi ojcami

swoich rodzin; wiedzą, co to miłość i litość.

- Ja nie okazałbym im żadnej litości. Cieszę się, że ich zabiliśmy.
- Cieszysz się? Nigdy nie ciesz się ze śmierci innego człowieka. Nigdy. Ciesz się raczej, że sam

żyjesz.  Miałem  kiedyś  nauczyciela,  wspaniałego  człowieka  imieniem  Attalis. Powiedział  mi,  że
ścieżka  wiodąca  do  zła  często  zaczyna  się  od  słusznego  gniewu.  Nadirowie napadają  na  wioskę
Gothirów; gwałcą i mordują. Grupa Gothirów wyrusza, żeby szukać pomsty; chcą zranić wroga, więc
sami także gwałcą i mordują. I tak bez końca. Nigdy… przenigdy… nie ciesz się, że kogoś zabijasz.

Chareos  odszedł  i  stanął  przy  grobie.  Kiall  zostawił  go  tam  i  wrócił  do  siedzącego samotnie

Beltzera.  Twarz  olbrzyma  była  nieprzenikniona,  lecz  drgający  mięsień  policzka zdradzał  targające
nim emocje. Obwiedzione czerwonymi obwódkami oczy mrugały gwałtownie.

Kiall usiadł naprzeciw niego.
- Dobrze się czujesz? - zapytał.
- Ja? Ależ tak. Myślałem właśnie o tym, że nic nie jedliśmy. Usta mu zadrżały. Zacisnął szczęki.
-  Stary  głupiec  -  powiedział.  -  Głupiec!  Poświęcił  siebie,  żeby  nas  osłonić.  Głupiec.  - Beltzer

pociągnął nosem, potem chrząknął i splunął. - Do licha, chyba przeziębiłem się. Przy tej pogodzie to
nic  dziwnego;  zimne  wichry  i  kurz.  Tylko  Źródło  wie,  jak  ludzie  mogą  tutaj mieszkać.  Ja  wolę
miasto… i gospody. Na co się gapisz?

-  Przepraszam  -  powiedział  Kiall.  -  Nie  miałem  zamiaru  się  gapić.  Wiesz,  on  przekazał mi  dla

ciebie wiadomość. Powiedział, żebym pożegnał starego Beltzera.

- Naprawdę? Naprawdę tak powiedział?
- Tak - powiedział Kiall, brnąc dalej. - Nie wydawało się, żeby był nieszczęśliwy.
- Wiesz, co jest najgorsze, chłopcze? Wiesz?
- Nie.
-  On  mnie  lubił.  Tak  po  prostu.  Nie  dlatego,  że  dobrze  macham  toporem  i  potrafię zabić  paru

plemieńców.  Nie  ma  we  mnie  wiele  do  lubienia,  ale  on  to  odnalazł.  I  powiem  ci jedno  śmiej  się,
jeśli chcesz - ale ja kochałem tego starca. „Stary Beltzer”. To już coś, prawda? Kochałem go.

- Dlaczego miałbym się śmiać?
Oczy Beltzera wezbrały łzami, które spłynęły na policzki i dalej, aż na rudosiwą brodę. Pochylił

głowę i zapłakał. Kiall wyciągnął rękę i położył na jego ramieniu.

- Odejdź! - rzekł Beltzer. - Zostaw mnie. Czyż człowiek nawet popłakać nie może w samotności?
Kiall wstał i odszedł. Tanaki obudziła się już i siedziała na środku obozowiska, owinięta kocem.

Oczy wciąż miała spuchnięte, ale teraz mogła nimi patrzeć.

Kiałl usiadł przy niej.
- Jak się czujesz?
- Lepiej nie pytaj - odpowiedziała Tanaki. - Czy zabiliście ich wszystkich?
- Tak. Nie. Jeden - chyba dowódca - zbiegł.
- To dobrze.
Kiall zdziwił się, lecz nie naciskał, żeby to wyjaśniła.
- Chcesz zostać sama? - zapytał.
Odpowiedziała uśmiechem i skrzywiła się z bólu, gdy z pękniętej wargi pociekła kropla świeżej

krwi.

- Nie. Posiedź przy mnie. Lubię twoje towarzystwo. Dlaczego mnie uratowaliście?
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Dla mnie ma.

background image

- Czy to, że byłaś sama i potrzebowałaś pomocy, nie jest wystarczającym powodem?
-  Nie  mówimy  o  pieśni  czy  bajce,  Kiall.  Nie  jestem  jedną  z  twoich  jasnowłosych  dam

uwięzionych w wieży.

- Przecież jesteś księżniczką - odparł z uśmiechem. Księżniczki zawsze należy ratować.
Zignorowała ten uśmiech, a w jej oczach pojawił się gniew.
- A pozostali? Dlaczego oni pomagali?
-  Prosił  ich  o  to  Tatuowany  Człowiek.  Powiedział,  że  jesteś  częścią  tej  wyprawy.  Czy  taka

odpowiedź cię zadowala?

Skinęła głową.
- Wynagrodzę wam wszystko.
- Nie ma potrzeby.
- Ja to ocenię. Nie chcę zaciągać długów. Dokąd pojedziecie teraz?
- Odnaleźć człowieka o nazwisku Asta Khan.
Spojrzała na niego, jednak nie mógł odczytać wyrazu jej posiniaczonej twarzy.
- To on jeszcze żyje? Zadziwiające. Mój ojciec bardzo go cenił.
- I nadal ceni - powiedział Kiall.
- Co za bzdury opowiadasz? Mój ojciec nie żyje; nie żyje od lat.
- Trudno to wytłumaczyć.
- Spróbuj! - prychnęła. - Może jestem potłuczona, ale z moją głową jest wszystko w porządku.
Kiall,  najlepiej  jak  potrafił,  opisał  jej  pojedynek  z  demonami  oraz  wojownika  o fiołkowych

oczach, który przyszedł mu z pomocą.

- Okas powiedział mi, że to był duch Tenaki Khana.
- Jak walczył?
- Miał dwa krótkie miecze. Wirował jak tancerz; nigdy czegoś podobnego nie widziałem.
Skinęła głową.
- To jedno z imion, jakie mu nadano - Tańczący z Mieczami. Był także Księciem Cieni.
-  Chareos  i  Beltzer  znali  go  -  powiedział  Kiall.  -  Podobnie  Finn  i  Maggrig.  Oni wszyscy  są

bohaterami z Bel-azar; spędził z nimi ostatnią noc oblężenia.

- Wiem. Ojciec opowiedział mi o tym. Są duchami przyszłości.
- Co to oznacza? Wzruszyła ramionami.
-  Nie  wiem.  Mój  ojciec  był  skrytym  człowiekiem.  Opowiadał  mi  o  wojownikach Gothirów;

mówił nawet, że jeden z nich był jego krewnym - drenajskim księciem. Domyślam się, że musi to być
Chareos. Z pewnością nie ten łysy tłuścioch.

-  Wiem,  o  co  ci  chodzi.  Beltzer  jest  niezbyt  cywilizowany.  Nagle  usłyszeli  tętent  idącego  stępa

konia.  Beltzer  zerwał  się  na  równe  nogi,  chwytając  za  topór.  Kiall  wstał  i dobywał  szabli,  gdy
Harokas wjechał na polanę i zeskoczył z konia.

- Myślałem, że odjechałeś na dobre - powiedział Beltzer.
- Ja także - odrzekł ze znużeniem Harokas - ale odnalazłem waszego przyjaciela.
- Maggriga? - szepnął Beltzer.
- Tak.
Słysząc te słowa, Finn skoczył na równe nogi i podbiegł do nich.
- Gdzie on jest? - krzyknął i chwycił kurczowo za czarny kaftan Harokasa.
Harokas położył rękę na ramieniu Finna.
- Pojmali go Nadirowie.
- Nie! Tylko nie to! - krzyknął Finn, zataczając się jak od uderzenia. Skoczył do swego konia, lecz

background image

Chareos zabiegł mu drogę, chwycił za ramiona i uścisnął.

- Poczekaj! - rzekł łagodnie. - Wszyscy pojedziemy. Uspokój się, przyjacielu.
Finn  jakby  zwiotczał  w  ramionach  Chareosa  i  oparł  głowę  na  piersi  Fechmistrza. Chareos

zwrócił się do Kialla.

- Zaczekasz tutaj z kobietą. Zaraz wrócimy.
- To nie ma sensu - powiedział Harokas. - Wszędzie roi się od Nadirów. To szaleństwo.
- Nawet jeśli - odparł Chareos - czy zaprowadzisz nas do ciała?
- Tak wiele dla was znaczy? Zaryzykujecie życie dla trupa?
- Tak.
Harokas z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- Zatem jedźcie za mną, ale jedźcie ostrożnie.
Jechali  rzędem  za  Harokasem  przez  rzadki  zagajnik,  który  rozścielał  się  przed  nimi szeregiem

następujących po sobie wzniesień i rozpadlin, jak niedbale rzucony z niebios płaszcz olbrzyma.

Posuwali  się  bardzo  ostrożnie  przez  niemal  godzinę,  aż  wre  -  szcie  stanęli  u  stóp skalistego

wzniesienia.  Harokas  zsiadł  z  konia  i  poprowadził  go  pod  górę,  a  pozostali  poszli za  jego
przykładem.  Przywiązał  konia  do  wątłej  topoli  i  czekał.  Chareos  dołączył  do  niego. Od  kiedy
opuścili obóz, nikt nie powiedział ani słowa. Finn stanął opodal; miał pobladłą, nieruchomą twarz i
udrękę w oczach. Przy nim czekał Beltzer.

- Chodźcie za mną - szepnął Harokas - tylko proszę… bez bohaterskich porywów, dobrze?
Poprowadził  ich  do  krawędzi  skalnej  ściany  i  wąskiej  szczeliny  wiodącej  na  niewielką półkę.

Tam  przykucnął  w  gasnącym  świetle  dnia  i  wskazał  ręką  na  leżący  w  dole  obóz Nadirów.
Obozowała  tam  większość  trzystuosobowego  oddziału  Wilków.  Rozpalono  sześć  ognisk.  Pośrodku
obozowiska, przywiązany nago do pala, stał Maggrig. Jego ciało pokryte było ranami i oparzeniami.
Finn jęknął na ten widok, a Beltzer chwycił go mocno za ramię.

- Czy widzieliście dość? - szepnął Harokas. - Nie potrzeba oka wojownika, żeby dostrzec, iż on

już nie żyje.

Chareos przytaknął skinieniem głowy. Maggrig był torturowany; częściowo obdarto go ze skóry i

wykłuto mu oczy.

- Oni wciąż was szukają - rzekł Harokas - zatem on nic im nie powiedział. Był odważny. Bardzo

odważny.

- To prawda - potwierdził Chareos, spoglądając na Finna. - Był wspaniałym człowiekiem.
-  Moim  zdaniem,  jego  koń  złamał  nogę  -  ciągnął  Harokas.  -  Zwykły  pech.  Prawie udało  mu  się

dotrzeć do wzgórz.

- Nic tu po nas - powiedział cicho Chareos. Dotknął ramienia Finna. - Chodźmy, przyjacielu.
- Tak - mruknął Finn.
Harokas cofnął się z krawędzi półki i wszyscy zaczęli się wspinać w górę szczeliny. Gdy dotarli

do koni, Beltzer pierwszy zauważył nieobecność Finna.

- Nie! - krzyknął. Odwrócił się, podbiegł z powrotem do szczeliny, a Chareos i Harokas  deptali

mu  po  piętach.  Wyszli  na  skalny  występ  w  samą  porę,  aby  zobaczyć  Finna schodzącego  powoli
piarżystym zboczem ku obozowi Nadirów. Beltzer chciał pobiec za nim, ale Chareos szarpnął go za
kołnierz kaftana i zwalił go z nóg.

Olbrzym ciężko uderzył o ziemię. Popatrzył w górę, prosto w oczy Chareosa.
- Zostaw go - powiedział Chareos. - On nie chciałby, żebyś tam z nim był; wiesz o tym.
Beltzer  zamierzał  coś  powiedzieć,  ale  nie  mógł  wymówić  ani  słowa.  Przetoczył  się  na kolana,

zgarnął  topór  i  powlókł  się  z  powrotem  szczeliną.  Harokas  ukląkł  obok  Chareosa. Fechmistrz  nie

background image

zauważył go. Nie odrywał oczu od maleńkiej, czarnej postaci podchodzącej do obozu  Nadirów.  To
byłoby  takie  łatwe,  pomyślał  Harokas,  kładąc  rękę  na  rękojeści  sztyletu… Jedno  szybkie  pchnięcie
między  żebra,  aż  ostrze  sięgnęłoby  serca.  Takie  łatwe.  Potem  mógłby wrócił  do  Księcia,  odebrać
swoje złoto i wieść normalne życie. Jednak wtedy musiałby opuścić Tanaki. Zaklął w duchu i cofnął
dłoń.

Na  dole  Finn  dotarł  już  do  stóp  wzgórza  i  szedł  dalej,  wyprostowany,  z  wysoko podniesioną

głową.  W  uszach  słyszał  szum,  jakby  odległego  morza,  a  oczy  miał  zamglone. Tyle  lat  spędzonych
razem, lat pełnych radości i strachu. Zawsze wiedział, że nie należy kochać za bardzo. Wszystko w
życiu opiera się na równowadze. Za wszystko trzeba płacić. Lepiej byłoby nie kochać wcale. Minął
dwóch  nadyryjskich  wojowników  zajętych  ostrzeniem swych  mieczy;  popatrzyli  na  niego
skonsternowani, potem podnieśli się za jego plecami. Finn spokojnie poszedł dalej. Teraz widział już
Maggriga i ślady bestialskich tortur, jakim go poddali. Ktoś chwycił Finna za ramię. Finn niedbałym
ruchem wbił mu nóż w szyję.

Kiedyś  Maggriga  powaliła  czerwona  zaraza.  Nikt  nie  przetrzymał  tej  choroby,  ale Finn

przesiadywał  przy  przyjacielu,  błagając  go,  by  żył.  Gorączka  wypaliła  Maggriga  na wiór,
pozostawiając jedynie przezroczystą skórę opinającą szkielet. Mimo to Finn wyciągnął go z choroby.
Przypomniał sobie dzień, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, że Maggrig przeżyje. Niebo było szare i
ciężkie od chmur, wierzchołki gór zasnute mgłą. Wilgoć  skapywała z drzew, a jednak to był piękny
dzień - tak niewiarygodnie piękny, że Finn, widząc to wszystko, nie mógł powstrzymać łez.

Skoczył na niego następny wojownik. Finn zabił wroga, lecz ten zdołał jeszcze zranić go mieczem

w bok. Ból nie był wielki. Łucznik szedł dalej. Coś uderzyło go w plecy, ale nie zwrócił na to uwagi.
Był już blisko ciała. Osunął się na kolana i nożem przeciął sznury krępujące ręce Maggriga. Upuścił
nóż, podniósł głowę przyjaciela. Krew zalała mu krtań, ale wypluł ją.

- Mam z tobą same kłopoty, chłopcze - powiedział, resztkami sił próbując podnieść sztywniejące

ciało.

Włócznia wbiła mu się w plecy, przeszyła klatkę i przebiła pierś. Poczuł, że Maggrig wysuwa mu

się z rąk, i spróbował, z całych sił, łagodnie ułożyć ciało na ziemi.

Powoli przewrócił się do przodu, składając głowę na piersi Maggriga.
Gdyby  tylko  zdołał  dowieźć  Maggriga  w  góry,  wszystko  byłoby  w  porządku.  Niebo znów

zaciągnęłoby się szarymi chmurami, mgła przywarłaby do drzew.

Gdyby tylko…
Miecze i włócznie przeszyły ciało Finna, lecz on już tego nie czuł.
Chareos  obserwował  to  wszystko  z  wysokości  skalnego  występu.  Ręce  mu  drżały  i odwrócił

wzrok od tej sceny. Głęboko wciągnął powietrze i odchylił się do tyłu. Przez dłuższą chwilę siedział
tak w milczeniu, wspominając Finna i Maggriga z czasu w Bel-azar. Potem zwrócił się do Harokasa.

- Miałeś swoją szansę - rzekł cicho. - Drugiej nie będziesz miał. Dlaczego mnie nie zabiłeś?
Harokas rozłożył ręce i nie odpowiedział. Chareos wycofał się z półki i wrócił do koni. Beltzer

siedział na skale; u jego stóp, na ziemi, leżał topór.

- Czy godnie umarł? - zapytał olbrzym.
- Tak… cokolwiek to oznacza - odparł Chareos. Wskoczył na siodło. - Wracajmy.
- Co teraz zrobimy, Fechmistrzu? - zapytał Beltzer. Wczoraj wydaje się takie odległe.  Okas  nie

żyje. Finn i Maggrig nie żyją. Jedziemy dalej?

-  A  do  czego  mamy  wracać?  Jedziemy  dalej.  Spiąwszy  konia  ostrogami,  Chareos  wyjechał  z

polanki. Beltzer podniósł topór, dosiadł swego konia i ruszył za nim.

Harokas  został  sam.  Po  chwili  wskoczył  na  konia  i  pojechał  za  nimi.  Usłyszawszy  go, Chareos

background image

ściągnął konia i poczekał.

- I co? - zapytał Chareos.
- Nie możecie walczyć z całą nadyryjską armią we trzech - powiedział Harokas.
- Co proponujesz?
- We czterech szansę byłyby równe.
ROZDZIAŁ 12
Chien-tsu otworzył oczy. Dokoła niego góry wznosiły się jak włócznie bogów,  potężne i groźne.

Między  turniami  wył  zimny  wicher.  Jego  służący,  Oshi,  siedział  skulony  przy  niedużym  ognisku.
Twarz miał siną z zimna. Chien zadygotał.

-  Ona  nie  żyje  -  rzekł,  mając  wciąż  przed  oczyma  Mai-syn  taką,  jąkają  widział  ostatni raz,

promienną i szczęśliwą, w żółtej jedwabnej sukni, lśniącej w słońcu.

- A więc jak zwykle miałeś rację, panie - powiedział Oshi.
- Miałem nadzieję, że się mylę. Chodź, poszukamy jaskini. Oshi niechętnie pozostawiał nawet tak

iluzoryczne źródło ciepła, ale wstał bez słowa i obaj poprowadzili konie wijącą się w górę ścieżką.
Na tej wysokości nie rosły już drzewa, tylko od czasu do czasu jakiś karłowaty krzak wychylał się
spod  śniegu.  Skalne  ściany  wznosiły  się  stromo  po obu  stronach  i  nigdzie  nie  dostrzegli  ani  śladu
jaskini  czy  innego  schronienia,  oprócz  płytkich wgłębień  w  urwisku.  Oshi  był  przekonany,  że  umrą
tutaj. Od trzech dni nie miał nic w ustach - a ich ostatnim posiłkiem był żylasty zając zabity strzałą z
łuku Chiena.

Szli dalej. Chien nie czuł chłodu; nie dopuszczał do siebie myśli o nim, a zamiast tego myślał  o

pięknej  Mai-syn.  Jego  duch  przeszukał  całą  krainę,  poszukując  jej  duszy, nasłuchując  muzyki  jej
myśli.

Teraz popadł w ponury nastrój, zimniejszy niż górskie wichry.
Ścieżka  opadła  w  wąską  dolinę  i  znowu  podniosła  się  w  górę.  Na  chwilę  dosiedli  koni, lecz

nieruchomo  siedząc  w  siodłach,  marzli  jeszcze  bardziej,  więc  znowu  zsiedli.  Oshi potknął  się  i
upadł. Chien odwrócił się.

- Jesteś zmęczony, starcze?
-  Trochę,  panie  -  przyznał  Oshi.  Chien  ruszył  dalej.  Nie  potrafił  zmusić  sługi,  żeby przestał  go

tytułować, więc dawno zrezygnował.

Minęli zakręt ścieżki i nagle ujrzeli starego człowieka, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami  na

głazie.  Mężczyzna  był  niewiarygodnie  sędziwy:  skóra  na  jego  twarzy  była  poorana bruzdami  jak
piaskowiec. Miał na sobie jedynie przepaskę biodrową z jasnej skóry i naszyjnik z ludzkich zębów; z
wychudzonego  ciała  sterczały  kości  tak  ostre  jak  ostrza  noża.  Na  jego kościstych  ramionach  leżał
śnieg.

- Dobry wieczór, ojcze - pozdrowił go Chien i skłonił się.
Starzec podniósł głowę i Chien, napotkawszy jego spojrzenie, poczuł się nieswojo. Czarne  oczy

były  mroczniejsze  niż  noc  i  emanowały  zimnym  złem,  starym  jak  sam  świat. Mężczyzna  uśmiechnął
się, ukazując kilka poczerniałych zębów.

Jego głos zaszemrał jak świst wiatru nad grobowcem.
- Mai-syn rozgniewała Jungir Khana. Oddał ją swoim Wilkom, a ci wykorzystali ją i porzucili. Z

rozpaczy  podcięła  sobie  gardło  srebrnymi  nożyczkami.  Stało  się  to  w  niespełna miesiąc  po  jej
przybyciu tutaj.

Żołądek Chiena ścisnął się boleśnie, lecz jego twarz pozostała bez wyrazu.
- Zwykłe „dobry wieczór” wystarczyłoby w zupełności na rozpoczęcie rozmowy, ojcze. Mimo to

dziękuję za informację.

background image

-  Nie  mam  czasu  na  uprzejmości,  Chien-tsu,  ani  na  wymyślne  i  próżne  ceremonie Kiatze  -

roześmiał  się  starzec.  Spójrz,  to  kraj  Nadirów.  Jest  zimny  i  niegościnny.  Tylko  silni  mogą  tutaj
przetrwać.  Nie  ma  tu  ani  zielonych  pól,  ani  żyznych  pastwisk.  Trzydziestoletni wojownik  jest
starcem. Szkoda zachodu na piękne słówka. - Machnął ręką. - To jednak nie ma znaczenia. Ważne jest
tylko to, że tu jesteś i pałasz żądzą zemsty. Chodźcie za mną.

Zwinnie zeskoczył ze skały i odszedł poprzez śnieg.
- To demon - jęknął Oshi. - Jego przepaska jest zrobiona z ludzkiej skóry.
- Nie obchodzi mnie jego brak gustu w kwestii strojów rzekł Chien. - Jeśli to demon, zajmę  się

nim. Miejmy jednak nadzieję, że ten demon mieszka w ciepłej jaskini.

Podążyli  za  starcem  w  kierunku  urwiska,  wyglądającego  w  tym  miejscu  jak  lita  ściana skalna.

Starzec  zniknął  nagle,  a  kiedy  Chien  podszedł  bliżej,  zobaczył  wąską  szczelinę, prawie
niezauważalną z zewnątrz. Wprowadził w nią swojego konia, a Oshi poszedł za nim.

Wewnątrz  było  ciemno  i  zimno.  Gdzieś  ze  środka  dolatywał  cichy  śpiew.  Na  ścianach  płonęły

pochodnie  w  zardzewiałych  uchwytach.  Koń  Chiena  stanął  dęba,  więc  uspokoił  go, głaszcząc  po
karku i przemawiając doń łagodnie. Wędrowcy poszli dalej i niebawem znaleźli się w oświetlonym
pochodniami  tunelu,  a  ten  doprowadził  ich  do  głębokiej  pieczary  z płonącym  w  niej  ogniskiem,
którego nie podsycano drewnem.

-  Usiądźcie  -  powiedział  Asta  Khan.  -  Ogrzejcie  się.  Zwrócił  się  do  Oshiego:  -  Nie jestem

demonem; jestem znacznie gorszy niż demony. Ty jednak nie musisz się mnie obawiać.

- Dzięki, panie. Dzięki - powiedział Oshi z głębokim ukłonem.
Asta Khan zignorował ten ukłon, wpatrując się w Chiena.
-  A  ty  wcale  się  mnie  nie  boisz,  Człowieku  z  Kiatze.  To  dobrze.  Nie  czuję  się  najlepiej  w

towarzystwie ludzi bojaźliwych. Siadaj! Siadaj! Rozgość się. Dawno już nie przyjmowałem gości.

- Od jak dawna tu jesteś? - zapytał Chien, zasiadając przy magicznym ogniu.
-  Przybyłem  tutaj,  kiedy  zamordowano  mojego  pana.  To  Tenaka  Khan,  Khan  Wilków,  Książę

Cieni - wyrecytował starzec, a jego oczy roziskrzyły się dumą. - Był Wielkim Spadkobiercą Ulryka.

- Chyba słyszałem gdzieś to imię - powiedział Chien. W oczach Asty błysnął gniew,  ale skrył go

pod sztucznym uśmiechem.

- Każdy je słyszał, nawet zniewieściali mieszkańcy Kiatze. Zostawmy to. Twój lud jest znany ze

skłonności do cynizmu, widziałem jednak, jak walczysz, Chien-tsu. Widziałem, jak zabiłeś Kubaja i
pozostałych. Jesteś zręczny i szybki. Bardzo szybki.

- Czy mam rozumieć, że potrzebujesz moich umiejętności, ojcze?
-  Widzę,  że  twoja  myśl  jest  równie  szybka  jak  ręka.  Tak,  potrzebuję  ciebie. A  ty  potrzebujesz

mnie. To chyba zapowiada interesującą dyskusję. Kto kogo bardziej potrzebuje?

- Nie w tej chwili - odpowiedział Chien. - W obecnej sytuacji wcale cię nie potrzebuję.
- A więc wiesz, jak dostać się do pałacu Khana? - zapytał Asta.
- Jeszcze nie. Ale znajdę sposób.
- Nie - rzekł Asta - nie znajdziesz. Tymczasem ja mogę pokazać ci drogę, która  wiedzie  wprost

do  sali  tronowej.  Sam  nie  przeszedłbyś  nią,  gdyż  powstrzymaliby  cię Mieszkańcy  Ciemno  -  ści.  Ja
dam ci Jungir Khana. Podpowiem, w jaki sposób dokonać zemsty.

- A w zamian, ojcze?
- Pomożesz duchom przyszłości.
- Wytłumacz to. Asta potrząsnął głową.
- Najpierw zjemy. Słyszę, jak twojemu słudze burczy w brzuchu. Weź łuk i wyjdź z  jaskini. Tam

czeka jeleń - zabij go.

background image

Chien  wstał  i  poszedł  do  wyjścia.  Stary  miał  rację,  bo  niedaleko  wylotu  jaskini  stał jelonek,

drżący i z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami. Chien nałożył strzałę na cięciwę i przez chwilę
spoglądał na zwierzę, a potem wykonał zwrot w tył i wrócił do środka.

- Oshi, weź nóż i zabij to zwierzę. Takie polowanie mnie nie bawi.
Asta Khan aż zatrząsł się ze śmiechu. Chien zignorował go.
- Opowiedz mi o Tenace Khanie - powiedział, a starzec głęboko zaczerpnął powietrza.
- Był słońcem i księżycem nadyryjskiego ludu. Jego przekleństwem była domieszka obcej  krwi.

Na  pół  Drenaj,  na  pół  Nadir,  nieopatrznie  pokochał  kobietę.  Nie  mówię  tu  o  tym, że  ją  porwał  -
chociaż i to zrobił. Jednak on oddał jej swą duszę. Umarła, rodząc jego córkę, Tanaki, a umierając,
zabrała ze sobą do Nieba lub Piekła część duszy Khana. Przestał dbać o życie, pozwalając, by lata
przepływały obok niego. Jego syn, Jungir, otruł go. Oto Teneka Khan. Co jeszcze chcesz wiedzieć?

- Byłeś jego szamanem?
-  Byłem  i  jestem.  Nazywam  się  Asta  Khan.  To  ja  włożyłem  Hełm  Ulryka  na  jego  głowę.  Ja

jechałem  przy  jego  boku,  gdy  podbijał  ziemie  Drenajów  i  Yagryjczyków,  gdy  wojska  Nadirów
najechały  Mashrapur  i  Lentrię.  Był  spełnieniem  naszych  marzeń.  Nie powinien  był  nigdy  umrzeć.
Powinien żyć wiecznie, jak bogowie!

- I czego ty chcesz, Asta Khanie? - zapytał Chien. Chyba nie samej zemsty?
Oczy Asty rozbłysły na chwilę, lecz zaraz odwrócił wzrok.
-  To,  czego  ja  pragnę,  nie  powinno  ciebie  interesować.  Wystarczy,  że  mogę  dać  ci  to,  czego  ty

pragniesz.

- W ty m momencie niczego nie pragnę bardziej jak gorącej kąpieli.
- A więc zażyjesz jej - obiecał Asta, wstając. - Chodź ze mną.
Starzec  ruszył  w  głąb  pieczary,  gdzie  płytkie  oczko  wodne  napełniło  się  stopionym śniegiem,

który  spadł  ze  znajdującej  się  nad  nim  szczeliny.  Asta  ukląkł  przy  nim  i  zanurzył  rękę  w  wodzie.
Zamknął  oczy  i  wypowiedział  trzy  szorstko  brzmiące  słowa,  których  Chien nie  zrozumiał.  Woda
zaczęła bulgotać i syczeć, a znad jej powierzchni uniosła się para.

-  Kąpiel  dla  Jego  Wysokości,  Lorda  Kiatze  -  rzekł  Asta,  wstając.  -  Czy  potrzebujesz  czegoś

jeszcze?

- Młodej konkubiny, która poczytałaby mi dzieła Lu-tzana?
- Kąpiel będzie ci musiała wystarczyć - powiedział doń Asta, odchodząc.
Chien  zdjął  ubranie  i  wszedł  do  jeziorka.  Gorąca  woda  nie  parzyła,  choć  była  bliska wrzenia.

Przypomniał  sobie  opowiadanie  o  Hai-chuanie,  młodym  człowieku,  którego oskarżono  o  kradzież
drogocennego klejnotu. Hai-chuan twierdził, że jest niewinny, skazano go więc na próbę wody. Miał
włożyć ręce do wrzątku. Gdyby był niewinny, bogowie ochroniliby skórę jego rąk; jeżeli winny, ręce
pokryłyby  się  pęcherzami  i  poparzeniami. Pochodził  z  gór  i  błagał  sędziego,  aby  wolno  mu  było
odbyć  tę  próbę  pod  gołym  niebem, przed  oczami  Boga  Wszechmogącego.  Wzruszony  jego
pobożnością sędzia zgodził się. Zabrano go na szczyt wysokiej góry, gdzie zagotowano kocioł wody.
Włożył  do  niej  ręce,  a po  wyjęciu  okazało  się,  że  nie  ma  na  nich  żadnych  śladów.  Odszedł  wolno.
Później  sprzedał klejnot  i  żył  jak  książę.  Chien  uśmiechnął  się.  Wiedział,  że  stało  się  to  wskutek
różnicy wysokości. W górach woda wrze przy znacznie niższej temperaturze.

Przez  chwilę  leżał  w  kąpieli,  a  potem  wyszedł  i  powrócił  do  ogniska,  żeby  usiąść, nago,  przy

płonącym ogniu.

Oshi odciął już najlepsze kawałki sarniny i jaskinię napełnił zapach pieczonego mięsa.
- Teraz opowiedz mi o duchach przyszłości - powiedział Chien.
Tanaki popatrzyła za odjeżdżającymi mężczyznami, a potem podniosła się, tłumiąc jęk bólu, który

background image

przeszył  jej  ciało.  Wstała  chwiejnie  i  wyprostowała  plecy.  Poczuła  falę mdłości,  ale  jakoś
opanowała skurcze żołądka.

- Powinnaś odpoczywać - powiedział Kiall, który zbliżył się z wyciągniętą pomocnie ręką.
Nie  odpowiedziała.  Pochyliwszy  się  w  bok,  ostrożnie  rozciągnęła  mięśnie  talii  i bioder.

Podniosła  ręce  ponad  głowę,  rozluźniając  w  ten  sposób  napięcie  mięśni  karku  i barków.  Wiele  lat
temu ojciec nauczył ją tych ćwiczeń.

-  Ciało  wojownika  -  mówił  -  powinno  być  zawsze  gibkie.  Trochę  pewniej  zakręciła piruet  w

powietrzu i niezdarnie opadła na ziemię.

- Czy mogę pomóc? - zapytał Kiall.
- Tak. Wyciągnij ręce przed siebie. - Uczynił, jak chciała, a jej długa noga wyskoczyła  w górę i

oparła  się  piętą  o  jego  dłoń.  Dziewczyna  nachyliła  się,  chwytając  rękami  za  kostkę, przez  chwilę
pozostała w tej pozycji, a potem powtórzyła ćwiczenie z drugą nogą. W końcu zrzuciła z ramion koc i
stanęła  naga  przed  Kiallem.  Zaczerwienił  się  i  odchrząknął.  -  Połóż ręce  na  moich  ramionach  -
powiedziała, odwracając się do niego plecami - i delikatnie ugniataj mięśnie kciukami. Tam, gdzie
są zaokrąglone i sprężyste, nie zatrzymuj się. Rozmasuj miejsca zwęźlone i napięte.

- Nie wiem jak - powiedział, lecz jego dłonie mimowolnie dotknęły już jej skóry. Tanaki usiadła

na kocu, a Kiall przyklęknął za nią. Pod gładką, białą skórą wyczuwał palcami silne, twarde mięśnie.

- Uspokój się, Kiall. Zamknij oczy. Nie myśl o niczym. Niech twoje ręce szukają same.
Jego  palce  ześliznęły  się  poniżej  łopatek.  Po  prawej  stronie  wyczuł  grudy,  jak  gdyby wciśnięto

tam  kamyki.  Bardzo  ostrożnie  rozmasował  je,  nabierając  pewności  siebie,  w  miarę jak  zaczęły
znikać.

- Dobrze - powiedziała. - Masz wspaniałe ręce. Przynoszą ulgę.
Czuł  rosnące  podniecenie  i  nienawidził  siebie  za  to.  Po  tym,  co  przeszła,  nie  powinien w  ten

sposób  reagować.  Jego  dłonie  straciły  pewność  siebie,  podniósł  się  i  odszedł.  Tanaki okryła  się
kocem i położyła na ziemi. Ból znacznie zelżał, jednak nigdy nie zapomni potwornego  upokorzenia.
Wspomnienie spoconych mężczyzn, ich odór, obmacujące ją dłonie i ból pozostaną w niej na zawsze.
Zadrżała i zerwała się na równe nogi. W pobliżu przywiązany był koń Kialla; osiodłała go, włożyła
stopę w strzemię i wskoczyła na jego grzbiet. Kiall zobaczył to i podbiegł do niej.

- Dokąd jedziesz? - zapytał zatroskany.
-  Przecież  nie  mogę  zacząć  nowego  życia  w  takim  stroju  odparła.  -  Moje  rzeczy zostały  we

dworze. Potrzebuję też broni.

-  Pojadę  z  tobą  -  zaproponował  i  wyciągnął  rękę.  Ujęła  ją,  a  on  wskoczył  na  siodło  za jej

plecami. - To niezbyt rozsądne, Tanaki.

- Tego nie można stwierdzić, dopóki się nie przekonamy - odpowiedziała.
Nadirowie  zabrali  trupy,  ale  plamy  zeschniętej  krwi  wciąż  pokrywały  ziemię  i  deski platformy

licytacyjnej. Tanaki zeskoczyła z siodła i weszła do holu. Kiall przywiązał konia i stanął na straży na
wałach.  W  miarę  upływu  czasu  czuł  wzrastające  napięcie.  Usłyszawszy stukot  obutych  nóg  na
schodach,  obrócił  się  na  pięcie,  dobywając  szabli.  Tanaki  roześmiała się.  Miała  teraz  na  sobie
spodnie  z  cienkiej,  dobrze  wyprawionej  skóry  i  wysokie  buty  do konnej  jazdy.  Górną  część  ciała
okryła dopasowaną Icolorem do spodni tuniką z kapturem, a do pasa przypięła dwa Icrótkie miecze.
Na ramiona zarzuciła podbity futrem płaszcz z czarnej skóry, a w ręku trzymała płócienny tobołek.

- Masz wszystko, czego potrzebujesz? - zapytał.
- Niezupełnie. Potrzebna mi jeszcze głowa Tsudaja, ale i na to przyjdzie czas.
Wrócili do obozowiska i spętali konia. Tanaki wyjęła miecze.
- Chodź - powiedziała do Kialla - pokaż mi, co potrafisz.

background image

- Nie. Ja… nie jestem zbyt dobry. Widzisz, ja nie jestem wojownikiem.
- Zobaczymy.
Zmieszany,  dobył  szabli  i  przyjął  pozycję,  której  nauczył  go  Chareos.  Kiedy zaatakowała,

sparował jej cios, ale ona okręciła się i jej drugi miecz prawie dotknął jego policzka.

- Jesteś zbyt sztywny - powiedziała.
- Rozluźniam się, kiedy się boję - powiedział z uśmiechem.
- Zatem bój się! - powiedziała niskim, zimnym głosem. Jej miecz świsnął tuż przy jego  głowie,

Kiall  odskoczył,  ale  ona  podążyła  za  nim.  Zablokował  jeden  cios,  potem  drugi… zawirował  w
piruecie i przypadł do ziemi. Miecz przeciął powietrze w miejscu, gdzie sekundę wcześniej była jego
głowa.  Odskoczył  w  lewo  i  przekoziołkował,  unikając  spadającego ostrza.  -  Tak  lepiej  -
powiedziała.  -  Jednak  jeśli  nie  jesteś  mistrzem  szermierki  -  a  nie  jesteś  - powinieneś  walczyć
jednocześnie mieczem i nożem. To podwoi twoje szansę.

Schowała miecze do pochew, podeszła na skraj wzgórza i spojrzała w dół.
Kiall dołączył do niej.
- Nadal zamierzasz ratować swoją panią? - zapytała.
- Tak, jeśli potrafię. Jednak ona nie jest moją panią, nigdy nią nie była. Teraz to rozumiem.
- I mnie za to winisz, Kiall?
- O nic cię nie obwiniam, Księżniczko. Byłem głupcem. Marzyłem i wierzyłem, że moje marzenie

jest prawdą.

-  Mamy  wiele  marzeń  -  powiedziała.  -  Wciąż  tęsknimy  za  nieosiągalnym.  Wierzymy w

bezsensowne bajki. Nie ma czystej miłości; istnieje tylko żądza i potrzeba.

- Nie wierzę w to, Księżniczko.
- Kolejne marzenie, które chcesz urzeczywistnić?
- Mam nadzieję, że nie. Na świecie jest tyle smutku i nienawiści. Byłoby okropnie, gdyby miłość

była tylko iluzją.

- Dlaczego odszedłeś ode mnie przedtem, kiedy mnie dotykałeś?
- Ja… nie wiem.
- Kłamiesz, Kiallu. Czułam ciepło twoich dłoni. Pożądałeś mnie, prawda?
-  Nie!  -  zaprzeczył  odruchowo,  a  potem  odwrócił  wzrok  i  poczerwieniał.  -  Tak, pożądałem  -

powiedział ze złością. I wiem, że to było podłe.

- Podłe? Jesteś głupcem, Kiall. To była szczera żądza. Nie wstydź się jej, nie pisz o niej wierszy.

Miałam  pięćdziesięciu  kochanków.  Niektórzy  byli  delikatni,  inni  okrutni,  a niektórych  nawet
polubiłam.  A  miłość?  Gdyby  istniała,  znalazłabym  ją  do  tej  pory.  Och,  Kiall,  nie  bądź  taki
zaszokowany. Życie jest krótkie. Najważniejsza jest radość. Zaprzeczać temu to zaprzeczać życiu.

-  Masz  nade  mną  przewagę  -  powiedział  cicho.  -  Nie  mam  twojego  życiowego doświadczenia.

Wychowałem  się  na  wsi,  gdzie  uprawialiśmy  ziemię  i  hodowaliśmy  bydło oraz  owce.  Jednak
mieszkali tam ludzie, którzy spędzili ze sobą pół życia. Byli szczęśliwi; wierzę, że się kochali.

Potrząsnęła głową.
-  Kobietę  i  mężczyznę  przyciąga  do  siebie  zwierzęca  żądza;  pozostają  razem  ze względów

bezpieczeństwa. Kiedy jednak zjawia się lepszy, może bogatszy mężczyzna albo młodsza, piękniejsza
kobieta, wtedy - i tylko wtedy - mogą sprawdzić siłę swojej miłości. Spójrz na siebie, Kiallu. Trzy
dni  temu  kochałeś  tę  kobietę  wystarczająco,  by  ryzykować  dla niej  życie.  Teraz  mówisz,  że  tak
naprawdę  wcale  jej  nie  kochałeś.  Dlacze  -  go?  Ponieważ pojawiłam  sieja.  Czy  to  nie  potwierdza
słuszności mojego rozumowania?

Przez  chwilę  milczał,  patrząc  w  dal.  Wreszcie  przemówił:  -  To  dowodzi  jedynie,  że  jestem

background image

głupcem. Co i tak nietrudno zauważyć.

Tanaki podeszła do niego.
-  Przepraszam.  Nie  powinnam  była  tego  mówić.  Dzięki  za  uratowanie  mi  życia.  Będę ci  za  to

wdzięczna do końca moich dni. To było szlachetne z twojej strony - i odważne. Dziękuję także za to,
że  wtedy  odszedłeś;  to  świadczy  o  twojej  delikatność.  Daj  mi  kilka  dni czasu,  a  nauczę  cię  tej
radości.

- Nie! - rzekł. - Nie chcę zaznać tego typu radości.
- A więc pozostań głupcem - parsknęła i odwróciwszy się, odeszła.
Przez  prawie  trzy  tygodnie  wędrowcy  posuwali  się  coraz  dalej  w  głąb  kraju  Nadirów.

Przemierzając  pustynne  stepy,  krok  za  krokiem  zbliżali  się  do  odległych  szarych  gór.  Od  czasu  do
czasu zatrzymywali się w małych obozowiskach koczowników, ale najczęściej nocowali w ukrytych
jarach, pieczarach lub zagłębieniach. Nie dostrzegli ani śladu pogoni, ani żadnych żołnierzy Tsudaja.

Chareos  niewiele  mówił  w  czasie  tej  podróży.  Jego  twarz  pozostawała nieprzenikniona  i

pochmurna,  w  oczach  miał  udrękę.  Beltzer  również  niewiele  miał  do powiedzenia.  Harokas  okazał
się niezłym łucznikiem i dwukrotnie ustrzelił jelenia. Jednak przeważnie żywili się owocami ziemi w
postaci  długich,  poskręcanych  korzeni  fioletowawego koloru,  z  których  przyrządzali  cienką,  lecz
pożywną zupę.

Tanaki  dochodziła  do  siebie  i  często  wesoło  przekomarzała  ś?  z  Harokasem,  lecz  Kiall

dostrzegał  strach  w  jej  oczach,  gdy  tylko  któryś  z  wędrowców  podchodził  do  niej  zbyt  blisko,
widział,  jak  wzdragała  się  przy  każdym  dotknięciu.  Przez  kilka  dni  nie  poruszał  tego  tematu.
Traktował  ją  uprzejmie,  choć  najczęściej  nie  zwracała  na  niego  uwagi;  zgadywał,  że  wciąż gniewa
się o to, co uważała za odtrącenie. Jednak pewnej nocy obudziła się z krzykiem, zerwała z posłania i
nerwowo  szukała  mieczy.  Beltzer  podniósł  się  natychmiast  ze  swym srebrnym  toporem  w  ręku.
Chareos i Kiall podeszli do niej.

- Wszystko w porządku - powiedział Chareos, wyciągając do niej rękę. - To tylko sen.
-  Odejdź!  Nie  dotykaj  mnie!  -  wrzasnęła.  Miecz  świsnął  w  powietrzu,  a  Chareos odskoczył,

ledwie unikając ciosu.

-  Tanaki?  -  powiedział  łagodnie  Kiall.  -  Wszystko  w  porządku.  Miałaś  zły  sen.  Jesteś wśród

przyjaciół.

Cofnęła się o krok. Oddychała ciężko, a jej fioletowe, szeroko otwarte oczy wciąż spoglądały  z

przerażeniem. Powoli uspokoiła się.

- Przepraszam - szepnęła i odwróciwszy się na pięcie, opuściła obozowisko. Beltzer, mamrocząc

pod nosem, powrócił na swoje posłanie. Kiall poszedł za dziewczyną i znalazł ją siedzącą na skale.
W świetle księżyca jej twarz miała kolor kości słoniowej. I tym razem oszołomiła go jej uroda. Bez
słowa usiadł obok niej. Odwróciła się do niego. - Pewnie uważają, że jestem słaba - powiedziała.

- Nikt tak nie myśli - zapewnił ją. - Jednak nie mogę ci pomóc, Tanaki. Potrafię leczyć stłuczenia,

zszywać  rany,  przygotowywać  wywary  z  ziół  na  gorączkę.  Z  twoim  bólem  nie umiem  jednak  sobie
poradzić.

- Nic mnie nie boli - powiedziała. - Jestem zdrowa.
-  Nie  sądzę.  Każdej  nocy  rzucasz  się  we  śnie.  Często  krzyczysz,  a  czasem  płaczesz. Boli  mnie,

gdy patrzę na twoje cierpienie.

Roześmiała się nagle i wstała. Stanęła na wprost niego z rękami opartymi na biodrach.
- Wiem, czego chcesz - powiedziała. - Tego samego, czego chcieli tamci żołnierze.  Przyznaj się.

Bądź  mężczyzną!  Nie  przychodź  do  mnie  ze  swoim  „Boli  mnie,  gdy  widzę,  jak cier  -  pisz”.  Nie
obchodzę  cię  ani  trochę.  I  dlaczego  miałabym  cię  obchodzić?  Z  twojego punktu  widzenia  jestem

background image

jeszcze jedną nadyryjską dziwką, którą można wykorzystać, gdy przyjdzie ci na to ochota.

- Nie tak to widzę - rzekł. - Owszem, jesteś piękna. Tak, wielu mężczyzn pożądałoby twego ciała.

Ja jednak mówiłem 0 przyjaźni… i zapewniam cię, że bardzo mnie obchodzisz.

-  Nie  potrzebuję  twojej  litości  -  warknęła.  -  Nie  chcę,  żebyś  patrzył  na  mnie  jak  na źrebię  ze

złamaną nogą albo ślepe szczenię.

- Dlaczego jesteś na mnie taka zła? Jeśli powiedziałem lub zrobiłem coś, co cię rozgniewało, to

przepraszam.

Już chciała coś powiedzieć, ale tylko westchnęła przeciągle 1 opadła na kamień obok niego.
- Nie gniewam się na ciebie, Kiallu. - Zamknęła oczy i pochyliła do przodu, opierając łokcie na

kolanach.  -  Nie  o  ciebie  chodzi  -  dodała.  -  Nie  mogę  się  od  tego  uwolnić.  Ilekroć zamykam  oczy,
widzę ich twarze, czuję ich ręce, ich… Za każdym razem. We śnie przychodzą  po mnie. Kiedy śpię,
wydaje  mi  się,  że  ocalenie  było  snem,  a  to  jest  rzeczywistością.  Wciąż  o tym  myślę.  Nie  chodzi  o
sam gwałt ani o bicie, to…

Jej głos zamarł na chwilę, a Kiall nie odezwał się, pozwalając trwać ciszy.
-  Zawsze  słyszałam  o  takich  okropnościach,  lecz  dopóki  ciebie  samego  to  nie  spotka, nie

rozumiesz  ogromu  cierpienia.  Co  gorsza,  nie  można  sobie  tego  wyobrazić.  Dwóch  z  tych ludzi
przebywało  kiedyś  w  naszym  pałacu  w  Ulrickham.  Jeden  nosił  mnie  na  rękach,  kiedy byłam
dzieckiem. Zadaję sobie pytanie, jak mógł mi to zrobić? Dlaczego chciał to zrobić? Mam  wrażenie,
że świat nie jest już taki, jakim go znałam - jak gdyby zakrywał go welon, który oni zdarli z moich
oczu, każąc mi ujrzeć go w całej jego okropności. Jeszcze kilka tygodni temu pożądliwe spojrzenia
Harokasa wzięłabym za komplement. Poprawiałyby mi samopoczucie. A teraz? Teraz Wydają mi się
spojrzeniami,  jakimi  lis  obrzuca  kurczaka. Przerażają  mnie.  -  Spojrzała  na  Kialla.  -  Czy  rozumiesz
coś z tego?

-  Rozumiem  wszystko  -  odrzekł.  Wyciągnął  do  niej  rękę,  lecz  ona  odsunęła  się.  - Strach  -

powiedział  łagodnie  -  to  zwykle  dobry  znak.  Powstrzymuje  nas,  nie  pozwala  rzucać się  na  oślep;
czyni roztropnymi. Chareos mówi, że strach jest jak sługa, który pragnie zostać panem. A jest panem
strasznym, dlatego należy z nim walczyć, trzymać go na uwięzi. Jesteś silna, Tanaki. Jesteś z żelaza.
Jesteś dumna. Przyjmij moją dłoń.

- Chyba nie potrafię - powiedziała.
- Pomyśl o tej kobiecie, którą spotkałem po raz pierwszy. Nadal nią jesteś. Cierpiałaś, ale jesteś

wciąż Księżniczką Tanaki, córką Tenaki Khana. Płynie w tobie krew wielkich.

Wyciągnął  rękę,  a  jej  palce  podniosły  się  do  niej  i  cofnęły,  jeszcze  raz  podniosły  się  szybko  i

mocno ścisnęły jego dłoń.

Łzy nabiegły jej do oczu i osunęła się na pierś Kialla. Objął ją ramieniem i przez chwilę siedzieli

tak, nie mówiąc ani słowa. W końcu odsunęła się od niego.

- Zatem jesteśmy przyjaciółmi? - zapytała.
- Zawsze - odparł z uśmiechem.
Wrócili  razem  do  obozu,  gdzie  samotnie  siedział  Chareos,  spoglądając  na  wschód. Wydawało

się, że ich nie zauważył. Kiall podszedł do niego.

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

- Co z tobą? - zapytał. Chareos spojrzał na Kialla.
- Mnie nie musisz pocieszać - rzekł z wymuszonym uśmiechem. - Ładnie się zachowałeś  wobec

tej dziewczyny. Jesteś dobrym człowiekiem.

- Poszedłeś za mną?
- Tak. Nie zostałem jednak długo. To wspaniała kobieta, Kiall. Silna i piękna.
- Wiem - powiedział, zmieszany, młodszy mężczyzna.
-  Gdybyś  chciał  mnie  spytać  o  radę  -  czego  z  pewnością  nie  zrobisz  -  kazałbym  ci zabrać  ją

daleko stąd, wrócić do kraju Gothirów, założyć rodzinę i wychować dumnych synów.

- A co ty zrobiłbyś wtedy? - zapytał Kiall.
- Kontynuował tę szaloną wyprawę - odpowiedział Chareos.
-  Tak,  wiem.  Teraz  nie  możesz  się  wycofać  -  powiedział  ze  smutkiem  Kiall.  -  Teraz,  gdy

pochłonęła życie trzech twoich przyjaciół.

- Jesteś utalentowanym młodzieńcem, Kiallu. Masz inteligencję i intuicję.
- Żałuję, że poprosiłem cię o pomoc. Naprawdę.
- Wiem. Śpij dobrze, chłopcze.
Podczas  następnych  kilku  tygodni  Tanaki  stwierdziła,  że  nieustannie  obserwuje  Kialla -  ciesząc

się  jego  niepewnym,  nerwowym  uśmiechem  czy  pochyleniem  głowy  w  czasie rozmowy.  Wobec
innych  jeszcze  nie  pozbyła  się  obaw,  lecz  przyjaźń  Kialla  dała  jej  siłę  do pokonywania  strachu.
Wieczorami  Tanaki  często  odchodziła  od  ogniska,  siadywała  oparta  o  pień  drzewa  lub  skałę  i  z
daleka  obserwowała  mężczyzn.  Mówili  niewiele,  ale  dużo odczytywała  z  ich  gestów.  Beltzera
postrzegała  jako  niedźwiedzia;  wielką,  jednostajną  siłę przepojoną  goryczą,  której  nie  potrafił
wyrazić.  Mimo  to  ruchy  miał  pewne,  a  ich  szybkość zaprzeczała  wielkiej  masie  ciała.  Chareos  to
leśny  wilk,  smukły  i  przebiegły,  zawsze oglądający  się  za  siebie,  zawsze  myślący,  zawsze  czujny.
Harokas był lampartem o pięknym futrze kryjącym dzikie zwierzę.

A Kiall?
Był  najsilniejszy  z  nich,  dostatecznie  pewny  siebie,  by  pozwolić  sobie  na  delikatność,

wystarczająco skromny, aby być mądrym. Źródłem jego siły była miłość, podczas gdy inni budowali
swe fortece na zdolności do przemocy.

Zastanawiała  się,  jakie  przypomina  jej  zwierzę?  Wygodnie  oparta  o  drzewo,  zamknęła oczy  i

oddała  się  wspomnieniom.  Znowu  była  w  pałacu  Ulrickham.  Jungir  siedział  nad kompletem
rzeźbionych  żołnierzy,  ustawiając  je  w  bojowym  szyku,  a  ona  leżała  na niedźwiedziej  skórze,
przytulona do Nameasa, wielkiego psa myśliwskiego. Tenaka Khan dostał go w prezencie od regenta
Gothirów  i  od  tej  pory  pies  towarzyszył  mu  na  każdym polowaniu.  W  walce  Nameas  stawał  się
prawdziwym  zabójcą,  którego  straszne  szczęki  z przerażającą  siłą  rozszarpywały  wrogów,  ale  w
pałacu  zmieniał  się  w  łagodnego  towarzysza zabaw,  a  jego  wielki  łeb  raz  po  raz  zwracał  się  ku
przytulonemu doń dziecku, liżąc je dobrotliwie.

Tak, to był Kiall. Pies myśliwski.
Tanaki  często  z  uśmiechem  przywoływała  go  do  siebie  i  do  późnej  nocy  prowadzili długie

rozmowy. Wyciągała do niego rękę, a on ujmował ją i tak siedzieli, patrząc w gwiazdy.

Pewnego wieczora, w trzecim tygodniu podróży, Tanaki siedziała samotnie, gdy nagle  padł na nią

background image

czyjś cień. Pewna, że to Kiall, z uśmiechem podniosła oczy.

- Czy mogę się przyłączyć, Księżniczko? - zapytał Harokas, siadając obok.
Przełknęła ślinę, ale nie przestała się uśmiechać.
-  Nie  sądziłam,  że  weźmiesz  udział  w  tej  wyprawie  powiedziała.  -  Zawsze  uważałam cię  za

człowieka, który dba tylko o siebie.

- I jak zwykle, masz rację, Tanaki - odpowiedział. - Ta wyprawa nic dla mnie nie znaczy.
- Dlaczego więc jesteś z nami?
-  To  chyba  oczywiste  -  odparł,  wyciągając  rękę,  żeby  dotknąć  jej  ramienia.  Gdy instynktownie

cofnęła się, spochmurniał.

- Przypominam sobie, że tam, w mieście, nie byłaś taka bojaźliwa. Wiele razy zapraszałaś  mnie

do swego łoża w długie zimowe wieczory.

- To było wtedy - powiedziała, prostując oparte o pień drzewa plecy.
- A co się zmieniło? Dobrze nam było razem, Tanaki. Jesteś najlepszą kobietą, jaką  kiedykolwiek

miałem. A czyja nie zaspokajałem ciebie?

- Ależ tak. Jesteś szczodrym kochankiem, Harokasie. Umiesz czekać. To ja się zmieniłam.
Potrząsnął głową i roześmiał się.
- Zmieniłaś się? Nie, nie ty. Jesteś rozpustną dziewką i w każdym cywilizowanym kraju  byłabyś

królewską  kurtyzaną.  Nie,  nie  oszukuj  sama  siebie.  Nigdy  się  nie  zmienisz.  - Odsunął  się  od  niej  i
uważnie spojrzał w twarz. - Z początku myślałem, że to z powodu gwałtu. Jednak to nie to, prawda?
To  ten  wieśniak.  Tanaki  od  Mieczy  zakochała  się  w  prawiczku!  -  zachichotał.  Dobra  historia  na
ożywienie nudnego wieczoru.

-  Uważaj,  Harokasie  -  ostrzegła  go.  -  Cierpliwość  nie  jest  moją  najmocniejszą  stroną. Zostaw

mnie w spokoju.

Posmutniał nagle i potrząsnął głową.
-  Nigdy  bym  tego  nie  zrobił,  Księżniczko.  Mam  cię  we  krwi.  Pragnę  cię  bardziej  niż

czegokolwiek na świecie.

Przez  chwilę  milczała,  a  potem  podniosła  się  i  powiedziała:  -  To,  co  było  między nami,  było

dobre. Więcej niż dobre. Jednak to już przeszłość; nie ma o czym mówić.

Wstał również i złożył jej wyszukany ukłon.
- Uważam, że się mylisz, Tanaki. Mimo to nie zamierzam się narzucać; poczekam, aż nabierzesz

rozumu. Wieśniak nie jest dla ciebie i nigdy nie będzie. Cóż on wie. Widziałem,  jak trzymaliście się
za  ręce.  Słodkie!  W  łóżku  okaże  się  niezdarnym  prostakiem,  którym  też jest.  Pozbawiony
niewinności,  kimże  będzie,  jeśli  nie  jeszcze  jednym  oraczem?  Wiesz,  co  cię w  nim  zafascynowało,
prawda?  To  nie  zmienia  się  od  zarania  dziejów,  moja  droga:  doświadczenie  pragnie  niewinności,
magnetyczny czar dziewictwa. To podniecające, być tą pierwszą i dlatego niezapomnianą. Tylko co
potem? Nie, Tanaki, jeszcze nie wszystko zostało powiedziane. Dobranoc.

Chien-tsu obserwował małą grupkę jeźdźców, którzy wjechali na przełęcz. Zauważył, że  jadący

na  przedzie  często  zatrzymy  -  wał  się,  badając  drogę:  patrzył  w  prawo,  w  lewo, przed  i  za  siebie.
Ostrożny  człowiek.  Chien  z  aprobatą  pokiwał  głową.  Wstał,  skinął  na Oshiego  i  wyszedł  na
spotkanie  nadjeżdżających.  Dosiadający  ogiera  o  pałąkowatym grzbiecie  olbrzym  podniósł  oburącz
obosieczny  topór  i  zeskoczył  z  konia,  ale  Chien zignorował  go.  Podszedł  do  dowódcy  i  złożył  mu
ukłon o ułamek cala niższy, niż wymagała etykieta.

- Ty musisz być Chareosem-Fechmistrzem - rzekł Chien, patrząc w ciemne oczy mężczyzny.
-  A  wy  jesteście  z  Kiatze  -  odparł  Chareos  i  zeskoczył  z  siodła,  stając  naprzeciw  małego

wojownika.

background image

Chien odczuł jednocześnie zadowolenie i złość. Sprawiło mu przyjemność, że rozpoznano w nim

przedstawiciela  bardziej  cywilizowanej  rasy,  ale  ten  człowiek  nie odpowiedział  na  jego  ukłon,  co
świadczyło o braku wychowania.

-  Tak,  nazywam  się  Chien-tsu.  Jestem  ambasadorem  dworu  Kiatze.  Szaman,  Asta  Khan  prosił,

abym was do niego przyprowadził.

- Nie podoba mi się jego wygląd, Fechmistrzu - powiedział Beltzer, stając obok Chareosa.
-  Ja  też  nie  jestem  zbytnio  zbudowany  twoim  -  zauważył  Chien  -  oprócz  smrodu,  który

rzeczywiście robi wrażenie.

- Masz wielką gębę, jak na takiego pokurcza - syknął Beltzer.
- Lepsze to niż być olbrzymem o mózgu wielkości kamyka - odparował Chien, cofając się o krok i

stając w bojowej postawie.

- Siedź cicho, Beltzer - powiedział Chareos - mamy dość wrogów; nie musimy przysparzać sobie

nowych.-Zwrócił  się  do  Chiena  i  oddał  mu  głęboki  ukłon.  -  Miło  cię spotkać,  ambasadorze.  Mam
nadzieję,  że  wybaczysz  słowa  mojego  towarzysza.  Od  tygodni jesteśmy  w  drodze,  nie  dojadamy,  a
ponadto straciliśmy trzech przyjaciół. Nie starcza nam zapasów, wytrwałości i uprzejmości.

Chien skinął głową.
- Zręczne przeprosiny, panie. Może zechcecie pójść za mną, a potem dopełnimy formalności?  W

jaskini czeka dziczyzna i ciepły ogień.

Chien odwrócił się na pięcie i odmaszerował, za nim Oshi. Beltzer uśmiechnął się szyderczo.
- Zuchwały kogucik, co? Niech mnie licho, jeśli go nie polubiłem.
- To dobrze - rzekł cicho Chareos. - Gdybyś go zaatakował, zabiłby cię.
Nie dodając ani słowa więcej, Chareos wskoczył na siodło i ubódł piętami konia.
Znalazłszy się w jaskini, wędrowcy dokończyli dziczyzny z prędkością, która Chienowi bardziej

kojarzyła  się  z  obżarstwem  niż  spożywaniem  posiłku.  Cóż,  to  w  końcu tylko  barbarzyńcy,  więc
czegóż innego można się po nich spodziewać.

- Gdzie Asta Khan? - zapytał Chareos, ocierając tłuste palce o przód koszuli.
- Śpi - odpowiedział Chien. - Dołączy do nas wieczorem. Może dokończymy prezentacji?
-  Oczywiście.  To  jest  Beltzer.  -  Olbrzym  uśmiechnął  się  i  wyciągnął  dłoń.  Miała  wszelkie

estetyczne  walory  łopaty:  krótkie  i  grube  palce,  skórę  z  wżartym  w  nią  brudem  i plamami  tłuszczu.
Chien westchnął i uścisnął ją przelotnie. Harokas skinął jedynie głową, podobnie Tanaki, ale Kiall
także podał mu rękę. Ta przynajmniej była czysta.

- Dlaczego ambasador ze wschodu jest ubrany jak nadyryjski jeździec? - zapytał Chareos.
Chien opowiedział mu o darze dla panny młodej i o napadzie na jego oddział.
- Niestety, zdrada to zwyczajna rzecz dla Nadirów - powiedział Chareos.
-  Nie  tylko  dla  Nadirów  -  wtrąciła  zaczerwieniona  Tanaki.  -  Gothirowie  także  mogą się

poszczycić długą listą zdrad i nie spełnionych obietnic.

-  Wybacz,  Księżniczko  -  rzekł  Chareos.  -  Masz  oczy  -  wiście  rację;  mój  komentarz  był

nieuprzejmy.  Powiedz  mi  jednak,  ambasadorze,  jakie  masz  plany?  Dlaczego  nie  próbowałeś
przedostać się do jakiegoś portu i okrętem powrócić do domu?

-  Wszystko  w  swoim  czasie,  Chareosie  -  odparł  wojownik.  -  Na  razie  zaoferowałem swoją

pomoc Asta Khanowi, a on chce wam pomóc, co, jak sądzę, czyni nas towarzyszami.

- Twoje towarzystwo sprawi nam niezmierną przyjemność, byłbym jednak rad, gdybyś podał nam

powód swojej podróży. Czuję się nieswojo w towarzystwie człowieka, który ukrywa swoje zamiary.

-  Rozumiem.  Jednakże  oddam  się  pod  twoją  komendę  i  zgadzam  się  nawet wykonywać  twoje

rozkazy. Nie musisz wiedzieć więcej. Kiedy moje plany zamienią się z dymu w skałę, powiem ci o

background image

nich i - rozdzielimy się.

Chien odszedł w głąb pieczary i usiadł przy drugim ognisku rozpalonym dlań przez Oshiego. Był

teraz znacznie spokojniejszy. Chareos okazał się prawie cywilizowanym, rozsądnym człowiekiem. Z
pewnością  nie  można  było  tego  powiedzieć  o  Beltzerze.  Ten jednak  machał  swym  ogromnym
toporem, jakby broń ważyła tyle, co piórko. Kobieta była naprawdę niezwykła - 0 niezwykle pięknej
twarzy, choć ciało miała zbyt chude i chłopięce, jak na gust Chiena. Jednak jej spojrzenie zdradzało
zdecydowanie i siłę charakteru. Chien nie dopatrzył się w tej grupie ani jednego słabego punktu i to
go cieszyło. Ułożył się do snu.

Chareos  podszedł  do  wylotu  jaskini  i  patrzył  na  gwiazdy.  Nieliczne  chmury  nie przysłaniały

nieboskłonu, którego ogrom przyprawiał o zawrót głowy.

-  Witaj  przy  mym  ognisku  -  rzekł  syczący  głos  i  Chareosowi  dreszcz  przeszedł  po plecach.

Powoli  odwrócił  się.  W  cieniu  przykucnął  starzec  w  cienkiej,  skórzanej  przepasce  na biodrach  1
naszyjniku z ludzkich zębów.

-  Dziękuję,  Asta  Khanie  -  odrzekł  Chareos,  siadając  naprzeciw  starca.  -  Miło  widzieć cię  w

dobrym zdrowiu.

- Twoja pomoc miała wielkie znaczenie. Nie zapomnę o tym.
- Okas nie żyje - powiedział Chareos.
- Wiem. Ochranianie mnie było ciężką próbą, a jemu zostało niewiele sił. Teraz ja  wam pomogę.

Znam drogę do miasta - do samego wnętrza pałacu. Tam znajdziecie kobietę.

- Dlaczego to robisz, szamanie? Tylko nie mów mi o spłacaniu długu: Nadirowie nie postępują w

ten sposób. Co chcesz przez to osiągnąć?

-  A  jakie  to  ma  znaczenie?  -  zapytał  Asta  z  twarzą  nieruchomą  jak  maska  oraz  zimnymi,

nieprzeniknionymi oczami.

- Nie lubię być pionkiem w cudzej grze.
- A  więc  powiem  ci  jedno  -  ta  kobieta  wcale  mnie  nie  interesuje.  Możecie  ją  zabrać.  Czyż  nie

tego właśnie pragniecie? A może chcecie czegoś więcej?

- Nie - odparł Chareos.- ale w ten sposób mam już dwóch ludzi, którzy realizują swoje tajemne

plany.

Asta zachichotał, a dźwięk jego śmiechu przyprawił Chareosa o dreszcz.
-  Mówisz  o  Kiatze?  On  pragnie  jedynie  zabić  Jungłr  Khana.  Nic  ponadto.  Gdy nadejdzie

odpowiedni czas, opuści was. Cóż, zostaje ci więc tylko jeden człowiek o zagadkowych zamiarach.

Chareos poczuł niepokój, ale nic nie powiedział. Nie ufał Asta Khanowi i wiedział, że ten wiele

przemilczał.  Jednak  nie  umiał  znaleźć  właściwych  słów.  Starzec  obserwował  go  bez zmrużenia
powiek. Chareos miał wrażenie, że tamten czyta w jego myślach.

-  Dzisiaj  powinieneś  odpocząć  -  powiedział  Asta.  Jutro  podążymy  Ścieżką  Dusz. Podróż  nie

będzie łatwa, ale przy odrobinie odwagi i szczęścia przejdziemy.

-  Słyszałem  o  tej  Ścieżce  -  szepnął  Chareos.  -  Biegnie  pomiędzy  światami  i  ludzie mówią,  iż

nawiedzają ją złe duchy. Dlaczego musimy iść właśnie tamtędy?

- Ponieważ nawet w tej chwili generał Tsudai zbliża się do nas. O świcie będzie w górach. Może

jednak wolisz walczyć z trzystuosobowym oddziałem…

- Trzech z nas już nie żyje. Nie chcę, by zginęli pozostali.
- Niestety, Chareosie, taki właśnie jest los duchów przyszłości.
ROZDZIAŁ 13
Beltzer  nie  mógł  zasnąć.  Położył  się,  co  prawda,  przy  migotliwym  świetle  pochodni  i zamknął

powieki, ale wciąż widział twarze Finna, Maggriga i Okasa. Przewrócił się na bok i otworzył oczy.

background image

Jego  topór  spoczywał  oparty  o  ścianę  jaskini,  tuż  obok  niego.  W  szerokim ostrzu  ujrzał  swoje
odbicie.

Wyglądasz jak twój ojciec, powiedział do siebie, przywołując z pamięci obraz ponurego rolnika

i jego nieustanną, nieubłaganą walkę z ubóstwem. Już godzinę przed świtem był na nogach, kładł się
spać  o  północy,  dzień  po  dniu  spędzał  w  polu,  tocząc  wojnę,  której nie  mógł  wygrać.  Kamienista
ziemia  była  prawie  jałowa.  Mimo  to  ojcu  udawało  się  jakoś pokonać  jej  bezpłodność  i  zmusić  do
wyprodukowania  żywności  w  ilości  wystarczającej  do nakarmienia  Beltzera  i  jego  pięciu  braci.
Zanim  Beltzer  ukończył  czternaście  lat,  trzech  z  nich opuściło  dom;  uciekli  w  poszukiwaniu
łatwiejszego  życia  w  mieście.  Dwaj  pozostali  zmarli razem  z  matką  podczas  Czerwonej  Zarazy.
Beltzer został i pracował wraz ze zgorzkniałym starcem aż do chwili, kiedy w końcu, podczas orki,
ojciec złapał się za pierś i upadł na ziemię. Beltzer ścinał właśnie drzewa na położonej wyżej łące i
widział,  jak  ojciec  pada.  Rzucił  na ziemię  siekierę  i  popędził  do  niego.  Jednak  zanim  dotarł  na
miejsce, staruszek był już martwy.

Beltzer  nie  pamiętał,  by  ojciec  rzekł  mu  choć  jedno  dobre  słowo,  a  jego  uśmiech widział  tylko

raz, kiedy upił się pewnego zimowego wieczoru.

Pochował go w tej nieurodzajnej ziemi i odszedł, nie oglądając się za siebie.
O braciach nie miał żadnych wiadomości. Czasem miał wrażenie, że nigdy nie istnieli.
Jego  matka  była  kobietą  cichą,  twardą  i  dzielną.  Ona  także  rzadko  się  uśmiechała,  lecz

spoglądając w przeszłość, rozumiał, jak niewiele miała powodów do śmiechu. Był przy jej śmierci.
Jej twarz straciła wtedy wyraz nieustannego znużenia i stała się prawie piękna.

Beltzer  usiadł,  ogarnięty  melancholią.  Rozejrzawszy  się,  ujrzał  Chareosa  śpiącego przy

dogasającym  ognisku.  Wstał,  wziął  topór  i  poszedł  w  stronę  wyjścia,  poczuwszy  nagle potrzebę
spojrzenia w gwiazdy, wystawienia twarzy na podmuch nocnego wiatru.

Tęsknił  za  Finnem.  Tej  nocy  na  wieży  bramnej,  kiedy  Nadirowie  ściągnęli  łucznika  z muru,

Beltzer skoczył między wrogów, rozdając ciosy na prawo i lewo. Zdumiał się, kiedy u swego  boku
ujrzał Chareosa i Maggriga. Pochyliwszy się, podniósł Finna, zarzucił go sobie na plecy i pobiegł do
bramy.

Później, kiedy Finn odzyskał przytomność i zabandażowano mu ranę na skroni, Beltzer  podszedł

do niego.

- Jak się czujesz? - zapytał.
- Czułbym się o wiele lepiej, gdybyś nie walnął moją głową o futrynę - mruknął Finn.
Bogowie! Cóż to były za czasy!
Beltzer  poczuł  na  twarzy  powiew  wiatru  i  wszedł  w  ostatni  odcinek  tunelu prowadzącego  do

wyjścia.

Nagle stanął jak wryty…
Przed nim były tuziny nadyryjskich wojowników, kłębiących się w wejściu. Nie zauważyli go, a

on natychmiast cofnął się w cień.

Pomyślał  o  przyjaciołach  śpiących  spokojnie  jakieś  trzydzieści  kroków  dalej. Nadirowie

dopadną ich w ciągu kilku sekund.

Jeśli  pozostanie  na  miejscu,  będzie  bezpieczny.  Może  prze  -  żyć.  Miał  przecież  złoto zakopane

przy chacie Finna; wystarczy mu na lata.

Wielkie nieba, nie chcę umrzeć!
Wyszedł na spotkanie Nadirom, a światło pochodni zamigotało w jego rudosiwej brodzie, oblało

topór purpurowym blaskiem.

- Nadirowie! - ryknął, a jego głos odbił się echem w tunelach. Napastnicy dobyli mieczy i ruszyli

background image

do ataku. Beltzer nie kazał się prosić. Podniósł topór i z bojowym okrzykiem na ustach pobiegł im na
spotkanie.  Ostrze  topora  opadło  i  pierwsi  ranni  jęknęli,  umierając  pod ciosami  olbrzyma,  który
napadł  ich  w  wąskim  tunelu.  Miecze  przeszywały  jego  ciało,  ale  nie czuł  bólu.  Tuż  przed  nim
zamajaczyła  jakaś  postać.  Beltzer  machnął  toporem  i  wachlarzowate ostrze  rozszczepiło  pierś
napastnika. Nadir runął w tył. Beltzer zatoczył się, ale utrzymał się na nogach.

- No i cóż, chłopcy - powiedział. - Chcecie wejść na moją górę? Zobaczyć gwiazdy?
Jeden  z  wojowników  napiął  łuk  i  wypuścił  strzałę.  Beltzer  poderwał  topór  i  strzała odbiła  się

rykoszetem, rozdzierając mu skórę na skroni. Nadirowie zaatakowali ponownie, ale w ciasnym tunelu
mogło  mu  stawić  czoło  tylko  trzech  ludzi  naraz.  Ryknął  gniewnie  i  uniósł zakrwawiony  topór.
Czterech kolejnych poniosło śmierć, a potem jeszcze trzech, nim znów się cofnęli.

W głębi jaskini Chareos chwycił miecz i popędził w kierunku tuneli. Za nim Harokas i pozostali.
Asta Khan zagrodził im drogę.
- Nie możecie mu pomóc! - syknął.
- To nasz przyjaciel - zaprotestował Chareos, wyciągając rękę, żeby odsunąć starca z drogi.
-  Wiem!  -  szepnął  Asta.  -  Dlatego  umiera  dla  was:  żeby  dać  wam  szansę.  Nie  zawiedź  go.

Załamałby się, widząc, że jego wysiłek był daremny. Nie rozumiesz tego?

Chareos jęknął. Wiedział, że to prawda, lecz świadomość tego była niewiarygodnie bolesna.
- Chodźcie za mną! - rzekł Asta, odchodząc w ciemność.
Zaprowadził  wędrowców  do  drugiej  komnaty,  mniejszej  niż  pierwsza;  tam  ukląkł  i wyciągnął

ręce  obrócone  dłońmi  na  zewnątrz.  Nie  padło  ani  jedno  słowo,  lecz  w pomieszczeniu  robiło  się
coraz  zimniej.  Tanaki  zadrżała  i  przytuliła  się  do  Kialla,  który  okrył ją  połą  swego  płaszcza.
Ciemność przed starcem zdawała się gęstnieć. Wstał.

- Za mną - rozkazał. Wszedł w czarne wrota. I zniknął…
Przez  chwilę  wędrowcy  stali  jak  wrośnięci  w  ziemię;  potem  za Astą  podążył  Harokas, za  nim

Chien i drżący z przerażenia Oshi.

- Teraz wy - powiedział Chareos do Kialla.
Młodszy mężczyzna spojrzał w oczy Chareosa i odgadł jego zamiary.
- Nie, Chareosie. Pójdziemy razem albo razem wrócimy.
- Nie chcę twojej śmierci, chłopcze!
- Ani  ja  twojej,  jednak  szaman  ma  rację.  Beltzer  nie  chciałby  tam  ciebie.  Jego zwycięstwo  to

nasza ucieczka.

Przekraczając wrota ciemności, Chareos miał w oczach łzy. Tanaki i Kiall poszli za nim.
Wokół nich zamknęła się ciemność.
W tunelu Beltzer czuł, że powoli traci siły. W jego brzuchu tkwił wbity sztylet, a z okropnej rany

na  lewym  ramieniu  lała  się  krew.  Ręka  zwisała  bezwładnie,  domyślał  się,  że kość  jest  strzaskana.
Jednak  w  prawicy  wciąż  ściskał  topór,  powstrzymując  nim  ataki wrogów.  Ziemia  w  tunelu  zrobiła
się śliska od krwi, a wokół odbijały się echem jęki umierających.

Znowu  natarli,  spychając  go  w  tył.  Miecz  trafił  go  w  bok,  gruchocząc  żebra. Odpowiedział

potężnym  ciosem  topora,  powalając  wojownika,  który  go  zranił.  Błysnęły kolejne  ostrza,
przeszywając  jego  ciało.  Ryknął  i  upadł  na  kolana.  Zaroili  się  wokół  niego,  ale zerwał  się  i  raz
jeszcze  zmusił  ich  do  ucieczki.  Krew  płynęła  z  jego  szyi  i  piersi,  jedno  oko miał  zamknięte  i
zakrwawione.

Nadirowie wycofali się, lecz tym razem nie ze strachu.
Olbrzym  umierał.  Żaden  wojownik  nie  musiał  już  oddać  życia,  żeby  utorować  drogę. Stali,

przyglądając się rębaczowi, a w ich ciemnych oczach widać było zarówno nienawiść, jak i szacunek.

background image

- Macie dość, no nie? - wychrypiał Beltzer, plując krwią.
-  Nie  chcecie  już  góry  starego  Beltzera?  No,  chodźcie.  Czego  się  boicie?  To  przecież tylko…

śmierć.

Spojrzał na stojących przed nim mężczyzn i zdał sobie sprawę z tego, że klęczy, a topór  wypadł

mu z rąk. Spróbował go dosięgnąć, ale ziemia wyszła mu na spotkanie i upadł. Przez  moment  leżał
spokojnie, zbierając siły, a potem wyciągnął rękę; topór był wciąż za daleko.

A  przecież  znaczył  dla  niego  tak  wiele.  Jeden  z  Nadirów  klęknął  obok  niego,  podniósł topór  i

umieścił go w dłoni Beltzera.

Beltzer spojrzał na niego.
- Spotkamy się na górze - powiedział.
Mężczyzna  skinął  głową.  Szeroka  pierś  Beltzera  zadrżała  w  ostatnim  rzężącym oddechu.  Nadir

wstał i pobiegł pędem w głąb tunelu, pozostawiając Beltzera z trupami osiemnastu zabitych przezeń
wojowników.

Wstrząs w chwili przekroczenia granicy Zaświatów wydarł okrzyk  z  ust  Kialla.  Miał wrażenie,

że czarny atrament wlewa mu się do oczu i wdziera pod czaszkę, okrywając mózg i duszę  ciemnym,
czarnym całunem. Kiedy był już bliski paniki, poczuł na swej dłoni rękę Tanaki, ciepłą i żywą.

Wtem w rękach Asty Khana rozbłysło złote światło, a gdy stało się dostatecznie jasne, zobaczyli,

że znajdują się na wąskiej, srebrzyście lśniącej ścieżce. Blask nie sięgał głęboko w ciemność i Kiall
miał  wrażenie,  że  są  w  owalnej  jaskini,  której  ściany  przygniata  ciężar oddzielanych  przez  nie
światów.

- Nie zbaczajcie ze ścieżki - szepnął Asta. - To miejsce jest jak samo dno piekieł. Kto  zejdzie ze

ścieżki… zginie. Nie ma ratunku. Jedynym bezpiecznym miejscem jest Srebrna Ścieżka. Za mną.

Asta ostrożnie ruszył naprzód, za nim Chien i Oshi, Harokas, Chareos, Kiall i Tanaki.
Początkowo posuwali się bez przeszkód. Wkrótce jednak z ciemności zaczęły dobiegać  syczące

szepty, słyszeli je coraz bliżej, a wszędzie wokół jarzyły się setki lśniących oczu. Ścieżka była zbyt
wąska na to, by Kiall mógł iść obok Tanaki i trzymać ją za rękę. Jednak wciąż oglądał się za siebie,
czerpiąc siłę z samej jej obecności.

Wtem, z prawej strony szlaku wyskoczyły białe wilki i usiadły, spoglądając na wędrowców.  To

były ogromne bestie, wielkości kucyków.

Nagle zawyły i rzuciły się na nich. Kiall chciał odskoczyć, lecz Tanaki chwyciła go za kaftan.
- Trzymaj się ścieżki! - syknęła. Bestie podeszły bliżej i szczerząc kły, stanęły tuż  przed Srebrną

Ścieżką.

Grupa podążała przez bezkresną ciemność. Gdzieś blisko rozległ się przeraźliwy wrzask, a potem

śmiech,  piskliwy,  obłąkańczy.  Jednak  niczego  nie  dostrzegli.  Nad  głowami  usłyszeli  szum  skrzydeł,
lecz gdy Kiall spojrzał w górę, ujrzał tam tylko ciemność.

Znowu na chwilę zapadła cisza.
Chareos  szedł,  nie  zwracając  uwagi  na  niesamowite  otoczenie.  Beltzer  nie  żył.  Finn  i Maggrig

także.  Jego  udręczony  umysł  nie  chciał  przyjąć  do  wiadomości  tych  tragicznych faktów,  szukając
zapomnienia we wspomnieniach lepszych czasów. Mechanicznie, bezmyślnie kroczył za Harokasem.

Po lewej stronie ścieżki odezwał się nieoczekiwanie głos: - Chareosie, pomóż mi.
Fechmistrz  spojrzał  w  tę  stronę  i  zobaczył  Beltzera,  który  chwiejnie  szedł  ku  nim, ranny,  ale

żywy. Jednak gdy tylko Chareos zszedł ze ścieżki, bestia natychmiast zrzuciła z siebie skórę Beltzera
i jako łuskowaty potwór zaatakowała szermierza.

Chareos znieruchomiał.
Kiall  rzucił  się  szczupakiem,  objął  go  ramieniem  w  pasie  i  pociągnął  na  ziemię. Jednak

background image

łuskowaty  potwór  z  niesamowitą  szybkością  obrócił  się  w  powietrzu  i  ponownie  runął do  ataku.
Maleńki  Chien  przeskoczył  przez  leżących  i  srebrzysta  klinga  jego  miecza rozpłatała  kark  bestii.
Harokas  i  Tanaki  wciągnęli  Chareosa  z  powrotem  na  ścieżkę,  Kiall wgramolił  się  tuż  za  nimi,  a
Chien powoli cofnął się, dołączając do nich.

Asta spojrzał na Chareosa i potrząsnął głową. Ci głupcy nigdy niczego się nie nauczą, pomyślał.

Ich  sądy  i  rozumowanie  opierają  się  na  miłości,  honorze,  obowiązku,  przyjaźni. Nadirowie  także
doceniali  te  wartości,  jednak  patrzyli  na  nie  inaczej.  Zamiast  miłości  do pojedynczego  człowieka
uznawali miłość do plemienia. Honor i obowiązek nie były dla nich abstrakcyjnymi pojęciami, lecz
realnymi  wartościami,  zdobywanymi  przez  służbę  wybranemu wodzowi.  Przyjaźń,  wykutą  w  ogniu
walki,  cenili  najmniej.  Na  polecenie  Khana  przyjaciel odciąłby  głowę  przyjacielowi.  Uczyniłby  to
nie bez żalu, lecz z pewnością bez wahania. Żaden nadyryjski wojownik nie zboczyłby dla przyjaźni
ze Srebrnej Ścieżki. Asta poszedł dalej.

Gdy ciemność wokół nich zaczęła gęstnieć, usłyszeli głos Asty.
- Nie ruszajcie się, dopóki znów nie ujrzycie światła. Potem idźcie jak najszybciej, ponieważ nie

utrzymam Bramy zbyt długo.

Nastąpiła cisza przerywana jedynie trzepotaniem skrzydeł gdzieś w górze oraz cichym stąpaniem

łap po skalistym podłożu obok ścieżki. Wtem ciemność rozdarł błysk przyćmionego, szarego światła,
które rozszerzało się i rozciągało.

- Teraz! - zawołał Asta i rzucił się w szczelinę. Chien, Oshi, Harokas pobiegli za nim.  Chareos,

potykając się, przeszedł także, a za nim Kiall. Tanaki skoczyła za nimi, ale potknęła się i jedną nogą
zeszła ze ścieżki. Natychmiast jakaś włochata łapa chwyciłają za kostkę. Tanaki przewróciła się, lecz
zdołała  wyjąć  miecz,  którym  cięła  kończynę.  Ręka  zniknęła,  lecz teraz  na  dziewczynę  rzuciły  się
ogromne wilki. Podkuliła nogi i wpadła w szybko zamykającą się Bramę.

Ciężko uderzyła o ziemię, przekoziołkowała i podniosła się na kolana. Brama zniknęła i  Tanaki

stwierdziła, że klęczy na skalnej półce nad miastem Ulrickham.

Kiall pomógł jej wstać.
-  Nie  chciałbym  ponownie  wędrować  tą  ścieżką  -  powiedział.  Nie  mogąc  wydobyć  z siebie

słowa, skinęła głową. Chareos siedział na uboczu, wbijając wzrok w ziemię. Wyglądał starzej  i  na
bardziej zmęczonego niż kiedykolwiek dotąd.

Kiall podszedł do niego.
- Był silnym człowiekiem. I dobrym przyjacielem - powiedział.
- Był głupcem. Wszyscy jesteśmy głupcami - szepnął Chareos. - Jednak dokończę to, co zacząłem.

- Spojrzał na miasto. - Jak myślisz, Kiallu? Zaczniemy oblężenie, żądając oddania Ravenny?

- Cokolwiek rozkażesz, Chareosie.
Fechmistrz wstał i przeciągnął się. Z uśmiechem wyciągnął rękę i poklepał Kialla po ramieniu.
- Życie toczy się dalej, chłopcze. Nie martw się o mnie zbytnio.
Podszedł do nich Asta Khan i przykucnął naprzeciw Chareosa.
-  Pod  Ulrickham  płynie  podziemna  rzeka.  Wielki  Tenaka  wiedział  o  niej  i  połączył  ją  z

kanalizacją miasta. Kazał również wzmocnić ściany podziemnych tuneli, żeby na wypadek oblężenia
miasta dawały możliwość ucieczki.

- Czy jest strzeżona? - zapytał Kiall.
- Nie przez ludzi. Trudno utrzymać tajemnicę, gdyby znali ją wszyscy żołnierze. Robotnicy, którzy

pracowali przy budowie tuneli, zostali zgładzeni.

-  Jednak  coś  ich  strzeże  -  rzekł  Chareos,  a  Asta  obrzucił  go  chmurnym  spojrzeniem swych

czarnych oczu.

background image

- Tak, Fechmistrzu. Coś. Użyłem krwi zabitych, aby rzucić zaklęcia. Połączyłem tunel z Niebytem.
- Niebytem? - zdziwił się Kiall.
-  Właśnie  stamtąd  wyszedłeś  -  powiedział  do  niego  Asta.  -  Tyle  że  pod  Ulrickham  nie  ma

Srebrnej Ścieżki.

- Musimy znów przez to przechodzić? Nie mogłabym! powiedziała Tanaki.
- Możesz! - syknął Asta. - Przejście nie jest długie zaledwie dwadzieścia kroków.  Poprowadzę

was.

- A kiedy już przejdziemy - spytał Chareos - jak dostaniemy się do Ravenny?
Tanaki wysunęła się do przodu.
- Ty nie możesz tego zrobić, Chareosie. Asta dobrze o tym wie. Żaden mężczyzna nie  zdoła wejść

do Miasta Kobiet, ja jednak mogę tego dokonać.

- Nie - zaprotestował Kiall. - Nie zgadzam się. To jest… Tanaki roześmiała się.
- Nie mów, że zbyt niebezpieczne, Kiall. To wasza jedyna nadzieja.
- Ona ma rację - powiedział Asta, a jego oczy zabłysły. - Jest prawdziwą córą Wielkiego Tenaki.
Chien-tsu i Harokas dołączyli do nich, przysłuchując się słowom dziewczyny.
- Kiedy to zrobimy? - spytał Chien.
- Teraz - oznajmił Asta. - Podróż przez Niebyt trwała wiele tygodni, chociaż nam  wydawały  się

one zaledwie godzinami. Ravenna urodzi już za kilka dni.

- Czy nie powinniśmy poczekać, aż urodzi? - zapytał Harokas.
-  Nie!  -  odparł  Asta.  -  Jungir  zabierze  wtedy  Królową  i  dziedzica  w  podróż  po  kraju. Będą

otoczeni wojownikami i trudno będzie do nich podejść. Nie, to musi być teraz. Dziś wieczorem.

Chien  nic  nie  powiedział,  ale  przywarł  wzrokiem  do  twarzy  szamana.  Wyczuwał,  że ten  nie

powiedział im wszystkiego. Asta Khan nie podobał mu się, lecz ta wyprawa nie miała żadnego zna -
czenia  dla  Kiatze.  Pomoże  im,  a  później  zażąda  swojej  zapłaty.  Wstał  i podszedł  do  Oshi.  Twarz
staruszka była szara, oczy szeroko otwarte i nieruchome. Przejście przez Niebyt zatrwożyło go.

- Prześpij się trochę, Oshi - powiedział Chien. Starzec potrząsnął przecząco głową.
-  Śniłbym  o  tamtym  miejscu  i  nigdy  bym  się  nie  zbudził.  Chien  skinął  głową  i  wyjął  z rękawa

ostry nóż.

- W takim razie bądź tak miły i przydaj się na coś. Ogól mnie.
Mały służący uśmiechnął się. - Tak, milordzie.
Słońce  opadało  za  daleki,  okryty  całunem  mgły  horyzont.  Chareos  stał  sam, spoglądając  na

miasto,  w  którym  zapalano  już  pierwsze  latarnie.  Myślami  wrócił  do chłopięcych  lat  i  marzeń
Attalisa  o  tym,  że  pewnego  dnia  Chareos  powróci  do  kraju  Drenajów i  odnajdzie  ukrytą  Brązową
Zbroję.

- Będziesz wielkim wodzem, synu. Wiem o tym. Widzę to w tobie.
Jakże  słabo  mnie  znałeś,  pomyślał  Chareos.  Patrzyłeś  na  mnie  oczami  swojej  nadziei. Wielki

wódz?  Powiodłem  moich  najlepszych  przyjaciół  na  śmierć  i  teraz  leżą  bez  pochówku, z  dala  od
domu.

I cóż osiągnęliśmy, rozmyślał. Czy ich śmierć w jakiś sposób zmieni ten świat?
- To jeszcze nie koniec - usłyszał jakiś głos w myślach.
- Okas? - powiedział głośno. Jednak nie otrzymał żadnej odpowiedzi i uznał, że zapewne  wziął

szum wieczornej bryzy za głos starca. Zadrżał.

Beltzer  ocalił  ich  wszystkich,  stając  samotnie  w  cieniu  swojej  góry.  Chareos uśmiechnął  się,

czując, jak wielki ciężar spada z jego ramion. Popatrzył w niebo.

-  Byłeś  kłótliwym,  śmierdzącym,  złośliwym  sukinsynem,  Beltzer.  Jednak  nigdy  nie zawiodłeś

background image

przyjaciela. Niech przyjmie cię Źródło. Niechaj da ci należne miejsce w Sali Herosów.

Odwrócił  się  i  zobaczył  stojącego  opodal,  na  pół  skrytego  w  cieniu  Harokasa.  Zabójca zrobił

krok do przodu.

- Przepraszam, Chareosie, nie zamierzałem podsłuchiwać twojego pożegnania.
Szermierz wzruszył ramionami.
- To nie ma znaczenia. Czego chciałeś?
- Zamierzacie wejść do miasta?
- Tak.
Harokas pokiwał głową.
- Przyszło mi do głowy, że możemy mieć prawdziwy problem, jeśli nam się uda. Nie mamy koni.

Nawet jeżeli wyprowadzicie kobietę, jak się stąd wydostaniemy?

- Czarownik coś wymyśli - powiedział Chareos niepewnie.
- Tak, na pewno - odrzekł Harokas, zniżając głos - ale on prowadzi własną grę. Nawet nie  chcę

myśleć jaką. Jednak dotychczas ilekroć słyszałem o nadyryjskich szamanach, zawsze wiązało  się  to
ze śmiercią i ofiarami z ludzi. Jak myślisz, czy to dlatego jest mu potrzebna ta kobieta?

Kiedy Chareos nie odpowiedział, Harokas kiwnął głową, właściwie pojmując to milczenie.
- Tak, wiedziałem, że cię to martwi. Słuchaj, nie pojadę z wami. Zejdę do miasta i kupię  konie.

Znają mnie tam, a poza tym na razie nie prowadzimy wojny z Nadirami. Kiedy je zdobędę, pojadę na
południe, potem zawrócę i poczekam na was za tym urwiskiem, obok topolowego zagajnika.

Chareos spojrzał mu głęboko w oczy.
- Czy chcesz nas zdradzić, Harokasie? Czy sprzedasz nas za nadyryjskie złoto?
Twarz  zabójcy  pociemniała,  ale  powstrzymał  ostrą  odpowiedź.  Zamiast  tego  rzekł:  - Mówię  to

tylko tobie, Fechmistrzu; kocham Tanaki. Od - dałbym dla niej życie. Rozumiesz? Was  sprzedałbym
w każdej chwili, ale nie ją. Jej nie sprzedałbym nigdy.

- Wierzę ci - powiedział Chareos. - Spotkamy się tak, jak mówisz.
Harokas  minął  Chareosa  i  poszedł  ścieżką  w  dół.  Chareos  odprowadzał  go spojrzeniem,  lecz

ciemno odziana postać szybko zniknęła w mroku.

- Daleki jestem od krytykowania decyzji wodza - powiedział Chien-tsu z niskim ukłonem - jednak

nie sądzę, aby można mu ufać.

- Poruszasz się bardzo cicho, ambasadorze.
- Czasami jest to bardzo przydatne. Czy rzeczywiście spotkamy się z nim w umówionym miejscu?
- Nie. Aby się tam dostać, musi przeciąć południowy szlak. Tam zaczekamy.
-  Doskonale.  Może  się  zdarzyć,  Chareosie,  że  nie  będę  wam  towarzyszył.  Czy  w  takim razie

mógłbyś  być  tak  wspaniałomyślny  i  zaopiekować  się  moim  sługą,  Oshim?  Dopilnuj, żeby  dotarł
bezpiecznie do portu. Zostawię mu pieniądze na opłacenie podróży do Kiatze.

- Zamierzasz zabić Jungir Khana? Sam?
- Taki mam zamiar. Ten barbarzyńca zhańbił córkę mojego Imperatora. Słusznie  odebrała  sobie

życie. Teraz ja muszę pozbawić go życia. To sprawa harmonii i równowagi.

Chareos  przyjrzał  się  niewielkiemu  wzrostem  wojownikowi.  Dostrzegł  spokojne spojrzenie,

dumę i powagę wypisaną na twarzy.

- Wydaje mi się, ambasadorze, że życie kogoś takiego jak Jungir Khan to zbyt niska cena za utratę

Chien-tsu.

- Zręczny komplement - powiedział zdumiony Kiatze. Skłonił się nisko. - A jednak  trzeba zrobić

to, co musi zostać zrobione. Zejdę z wami do wnętrza ziemi i poczekam, aż uratujecie kobietę. Potem
poszukam Khana.

background image

Asta  Khan  poprowadził  wędrowców  w  dół  zbocza,  aż  do  szczeliny,  pęknięcia  w  skale o

poszarpanych krawędziach. Kiall pochylił się i zajrzał w atramentowoczarną otchłań.

- To jest wejście - powiedział Asta. - Teraz zejdziemy na dół.
Starzec  zwinnie  opadł  na  kolana  i  na  czworakach  prześliznął  się  przez  krawędź otworu.  Kiall

pokręcił głową i popatrzył na Chareosa.

Fechmistrz odpasał miecz i zawiesiwszy go na ramieniu, podążył za szamanem.
-  Poczekaj  tutaj,  Oshi  -  powiedział  Chien-tsu.  -  Jeśli  nie  wrócę,  zwróć  się  do  tego człowieka,

Chareosa. Służ mu tak, jak służyłbyś mnie. Rozumiesz?

- Tak, panie - odpowiedział służący nieszczęśliwym głosem.
Tanaki  i  Kiall  jako  ostatni  zaczęli  schodzić  w  mroczną  czeluść.  W  ścianie  znajdowali pewne

oparcie dla stóp i rąk, tak więc zejście okazało się łatwiejsze, niż wyglądało na początku. Zszedłszy
na  sam  dół,  Asta  Khan  uniósł  do  góry  ręce  i  ściany  pieczary  rozbłysły przyćmionym,  żółtym
światłem.

- Kobieta w zaawansowanej ciąży nie zdoła tędy wejść stwierdził Chareos.
- Nie będzie musiała - odparł Asta. - Wszystko przygotowałem.
Podszedłszy do ściany, sięgnął za skalny występ i wyjął stamtąd zwój konopnej liny.
- Kiedy uwolnimy dziewczynę, wejdziemy na górę i wciągniemy ją.
Powiesił zwój na skale i ruszył w głąb jaskini. Poszli za nim poprzez plątaninę tuneli i jakieś pół

godziny później dotarli do miejsca, gdzie nie docierało światło.

Asta wskazał na tę posępną ścianę ciemności.
- Wszyscy wiecie, co znajduje się dalej: Niebyt. Przejdę przezeń z kobietą Tanaki i wojownikiem

Chien-tsu. Ty, Chareosie, i twoi przyjaciele pozostaniecie tutaj.

- Dlaczego? - zapytał Chareos.
-  Jeżeli  ruszą  za  nami  w  pościg,  będziecie  ubezpieczać  nasz  odwrót.  Wielu  z  nich zginie  w

Niebycie,  ale  niektórzy  mogą  się  przedostać.  Ponadto  po  drugiej  stronie  mogą  się zdarzyć  różne
rzeczy. Będziecie nas słyszeć - i w razie potrzeby przyjdziecie nam z pomocą.

-  Powiedziałeś,  że  nie  ma  tu  Srebrnej  Ścieżki  -  przypomniał  Kiall.  -  Zatem  w  jaki sposób

przejdziecie bezpiecznie na drugą stronę?

-  Jeszcze  nie  straciłem  mojej  mocy,  synu  -  parsknął  Asta.  -  Jednak  życie  ludzkie  jest  bardzo

kruche. Człowiek nie potrafi istnieć bez zagrożenia, choćby nie wiem jak tego chciał. Odwrócił  się
do Chiena i Tanaki. - Dobądźcie mieczy i bądźcie gotowi ich użyć.

Kiall dotknął ramienia Tanaki.
-  Uważaj  na  siebie  -  powiedział,  świadomy  niedorzeczności  tych  słów,  ale  nie  potrafił znaleźć

innych. Odpowiedziała uśmiechem i przytuliwszy się do niego, pocałowała go w policzek.

- Stańcie teraz blisko mnie - zarządził Asta - i połóżcie ręce na moich ramionach. - Chien stanął

po jego lewej, a Tanaki po prawej stronie. Powoli ruszyli w mrok.

Kiedy  weszli  w  ciemność,  Asta  otoczył  ich  ochronnym  pierścieniem  ognia.  Żar  był

niewiarygodny, blask palił oczy.

- Mogę go utrzymać tylko przez kilka minut - powiedział Asta. - Przygotujcie się!
Zaczął  biec,  a  oni  pognali  za  nim.  Pierścień  ognia  nie  opuszczał  ich  niezależnie  od tego,  jak

szybko biegli.

Na  zewnątrz  słyszeli  chrobot  szponiastych  łap  na  kamieniach  i  mrożące  krew  w  żyłach ryki

polujących bestii. Asta biegł dalej, pozornie niezmordowany.

Płomienie przygasły, a za nimi Tanaki zaczęła dostrzegać bezkształtne sylwetki, które  biegły  tuż

za  nimi.  Zerknęła  na  Chiena,  który  odpowiedział  jej  spojrzeniem  swych  ciemnych oczu  i  skąpym

background image

uśmiechem.

Jakieś  pokryte  łuskami  ramię  wyciągnęło  się  w  stronę  płomieni.  Zaskwierczała spalona  skóra  i

rozległ się upiorny wrzask.

- Jesteśmy prawie na miejscu! - zawołał Asta. Nagle płomień rozbłysnął jaśniej - i zgasł.
Asta  krzyknął.  Nad  ich  głowami  zawisł  ogromny  stwór,  a  jego  skórzaste  skrzydła zwaliły  go  z

nóg.  Tanaki  wbiła  miecz  w  brzuch  potwora  i  postawiła Astę  na  nogi;  czarownik  wyrwał  się  jej  i
popędził do przodu.

Z ciemności wyłonił się kolejny łuskowaty potwór. Miecz Chiena uniósł się, opadł i bestia runęła

w agonii u jego stóp.

- Biegnijcie, jeśli wam życie miłe! - usłyszeli głos Asty. Zaryzykowawszy spojrzenie w tył, Chien

ujrzał ścigające ich ogromne białe wilki. Mały wojownik rzucił się do ucieczki. Widział, jak gdzieś
przed  nim Asta  rozpływa  się  w  ciemności,  za  nim  Tanaki.  Przez  chwilę  poznał  smak  przerażenia,
kiedy na karku poczuł gorący oddech bestii.

Jakiś  ciężar  runął  mu  na  plecy;  Chien  przewrócił  się  i  przekoziołkował.  Kiedy  wilk wstał  i

odwracał się, szykując się do ataku, Chien błyskawicznie wbił miecz w szyję potwora. Stado zawyło
i runęło naprzód. Chien obrócił się na pięcie i skoczywszy w otwór, upadł na kolana przed Tanaki i
szamanem.

Tanaki podała mu rękę, a Chien przyjął ją i podniósł się na nogi. Obejrzał się przez ramię.
- Dlaczego te potwory nie ścigają nas tutaj? - zapytał.
- Nie mogą. Pomyśl o jeziorze - powiedział Asta. - My możemy przepłynąć jego powierzchnię,

ale ryby nie mogą go opuścić; to ich świat. Można by stworzyć dla nich Bramę, ale wymagałoby to
ogromnej mocy i wielu dusz.

-  Nie  jestem  defetystą,  szamanie  -  rzekł  Chien  -  ale  nie  wyobrażam  sobie,  aby  w powrotnej

drodze ta kobieta zdołała uciec przed wilkami. Szkoda, gdyby została oswobodzona tylko po to, aby
zginąć w Niebycie.

-  Ona  nie  zginie  -  powiedział Asta.  -  Jednak  moje  siły  są  ograniczone  i  oddałem  wam tyle,  ile

mogłem. Kiedy będziemy wracać z nią, utrzymam pierścień. A teraz chodźmy.

Tunel  rozszerzył  się  i  po  raz  pierwszy  dostrzegli  ślady  ludzkich  rąk  -  ściany  były wygładzone  i

wzmocnione drewnianymi podporami. W skale wykuto schody, na które Asta  wspiął się i przykucnął
pod niskim sufitem. Nakazał ciszę i przywołał do siebie Chiena i Tanaki.

-  Nad  nami  -  szepnął  -  znajduje  się  sala  tronowa.  Teraz  dochodzi  północ.  Nie  powinno w  niej

być nikogo. Jesteś gotowa, Księżniczko?

- Tak.
- Jeśli sala nie jest pusta, jesteśmy zgubieni - powiedział Asta i po raz pierwszy usłyszeli w jego

głosie wahanie. Chien zaśmiał się cicho.

-  Nie  ma  życia  bez  ryzyka,  szamanie  -  przypomniał  mu. Asta  zaklął  szpetnie  i  pchnął kamienną

płytę nad swoją głową. Kamień zazgrzytał i poruszył się. Chien pomógł go odsunąć i umieścić obok
otworu. Tanaki podciągnęła się w ciemność sali tronowej. Za nią Chien.

- Ja zaczekam tutaj - powiedział Asta.
Tanaki pobiegła do głównych drzwi i przyłożyła ucho do szpary. Chien podszedł do niej.
-  W  korytarzu  nie  powinno  być  straży  -  powiedziała  Tanaki.  -  Sypialnie  Khana znajdują  się  po

drugiej  stronie  pałacu.  Jednak  przed  kwaterami  kobiet  będą  straże  na  zewnątrz oraz  uzbrojeni
eunuchowie wewnątrz.

Chien kiwnął głową.
- Pójdę z tobą i poczekam.

background image

Powoli otworzyła drzwi i wyszła na oświetlony pochodniami korytarz. Wszędzie panowała cisza.

Trzymając się w cieniu, skradali się korytarzem, potem skręcili w lewo i wyszli na boczną uliczkę.
Tanaki  poprowadziła  wojownika  opustoszałymi  ulicami  na  rozległy plac,  za  którym  wznosił  się
wysoki mur; wzdłuż niego spacerowali trzej strażnicy.

- Jak wejdziesz do środka? - szepnął Chien. Tanaki uśmiechnęła się.
- Odwróć uwagę strażników - powiedziała. Zdjęła pas z mieczem, zostawiła sobie zakrzywiony

sztylet i odczekawszy, aż wartownicy przejdą obok nich, podbiegła do muru i przykucnęła w cieniu.

Chien pogrzebał w kieszeni i wydobył z niej cztery złote monety. Zatknął je za pas, poczekał  na

wartowników,  a  kiedy  podeszli,  zrobił  głęboki  wdech  i  zaczął  nucić.  Wytoczył  się  na  otwartą
przestrzeń, czknął, prawie upadł i powoli poczłapał w ich stronę.

- Dobry wieczór, braciszkowie - powiedział.
- Co tu robisz, durniu? - zapytał jeden z wartowników, robiąc krok naprzód i przytykając  ostrze

włóczni do piersi Chiena.

- Durniu? - powtórzył Chien, zachichotał i zatoczył się w bok. - Myślicie, że jestem głupcem? Nie

ja, bracia. Ja… Rozejrzał się na boki, jakby w obawie, że ktoś może ich podsłuchać. - Ja odkryłem
Wielką  Tajemnicę.  Wyjawił  mija  pewien  szaman.  I  już  nigdy  nie  będę  biedny.  Dureń?  Nie,  bracia,
świętuję zdobycie niewyobrażalnego bogactwa.

- Bogactwa? - powiedział drugi. - Co to za bzdury? Zmykaj stąd!
Chien spojrzał ponad ramieniem tamtego. Tanaki zaczęła już wspinać się na mur.
-  Bzdury?  Nie  wierzycie  mi.  -  Machnął  ręką.  -  Dajcie  mi  miedziaka,  a  udowodnię wam.  Na

waszych oczach zamienię je na złoto. Wtedy zobaczycie. O tak, zobaczycie.

Mężczyźni  zaśmiali  się.  Jeden  z  nich  położył  włócznię  na  ziemi  i  sięgnął  do  kieszeni kaftana.

Podał Chienowi miedzianą monetę z topornym wizerunkiem głowy Tenaki Khana.

Chien obrócił w palcach monetę i podrzucił ją w powietrze. Zręcznie złapał miedziak, zamknął

go w dłoni i zaczął cicho nucić pieśń w niezrozumiałym dla nich dialekcie Kiatze.

- Dalej, pospiesz się - niecierpliwił się jeden ze strażników.
- Gotowe - powiedział Chien. - Oto twoja moneta. Otworzył dłoń, na której w świetle księżyca

zabłysła złota moneta. Mężczyzna wziął ją do ręki, rozdziawiając usta ze zdumienia.

- Zrób też jedną dla mnie - powiedział drugi strażnik. Tanaki była już prawie na szczycie ściany.
- Dlaczego zawsze ty musisz być pierwszy? - sprzeciwił się trzeci strażnik. - Zamień moją!
- Zamienię je jednocześnie - powiedział do nich Chien. Przyjął monety i ponownie zaczął nucić.
Tanaki przeskoczyła na drugą stronę muru.
- Proszę! - powiedział Chien, podając im złote monety.
- Więcej! Zrób dla nas więcej monet - zachęcał pierwszy.
- Jutro, kiedy trochę odpocznę - obiecał Chien. - Gdzie się spotkamy?
- Czy wiesz, gdzie stoi Gliniany Koń, za barakami Wilków?
-  Oczywiście  -  rzekł  Chien.  - Ale  możecie  przyjść  tylko  wy.  Nie  mogę  tego  robić  dla  każdego;

wyczerpałoby to moje siły. Tylko wy trzej.

- Tak, tak, tylko my. Bądź tam w południe, zgoda?
- Dobrze - zgodził się Chien. - Będę tam. A teraz idę do łóżka. A wy wracajcie na posterunki.
Odszedł z powrotem w cień.
Księżniczka dostała się do środka, co oznaczało zwycięstwo.
Wiedział jednak, że nie wydostanie się stamtąd tak łatwo.
ROZDZIAŁ 14
Tanaki  przeturlała  się  po  szczycie  muru,  ściskając  w  dłoni  sztylet.  Tutaj  nie  było  strażników.

background image

Szybko  odnalazła  schody  i  zbiegła  na  dziedziniec.  Po  jej  lewej  ręce  znajdował  się domek
wartowników;  poprzez  zamknięte  okiennice  sączyło  się  T  -  okien  światło  pochodni. Słyszała
rozmowy i śmiechy mężczyzn - zapewne eunuchów. Na wprost rozpościerał się ogród, a po prawej
były  długie,  zbytkownie  urządzone  pomieszczenia,  w  któ  -  rych  kobiety Khana  spędzały  dnie.  Tutaj
znajdowały  się  baseny  kąpielowe  i  łaźnie.  Za  nimi  powinny  być sypialnie.  Wiele  konkubin  sypiało
we wspólnych salach, a tylko nieliczne, uprzywilejowane posiadały własne pokoje.

Tanaki  przekradła  się  przez  dziedziniec  i  weszła  do  nie  oświetlonego  pokoju dziennego.

Trzymając  się  blisko  ściany,  przeszła  na  koniec  pomieszczenia  i  otworzyła  drzwi  wiodące  do
obwieszonego gobelinami korytarza. Spało w nim kilka kotów. Minęła drzwi dormitorium i zwinnie
wspięła się po schodach na piętro.

Znając rozkład kobiecych kwater, próbowała zgadnąć, w którym z głównych pokoi umieszczono

Ravennę. Na pewno nie w tym położonym najbliżej sekretnego przejścia do pokojów Khana - ten był
zarezerwowany dla jego najnowszej konkubiny. Ravenna z pewnością znajduje się w pobliżu kwater
położonych we wschodnim skrzydle. Cicho poszła dalej, aż dotarła do drzwi, które - jak wiedziała -
prowadziły  do  apartamentów  wychodzących na  wschód.  Skąpane  w  słońcu  pokoje  były  gorące  o
poranku, a chłodne popołudniami. Otworzyła drzwi i wśliznęła się do środka. Łóżko przysunięto do
okna  i  Tanaki  dostrzegła leżącą  na  nim  kobietę.  Kiedy  podeszła  bliżej,  zobaczyła,  że  kobieta  jest
brzemienna. Tanaki zbliżyła się do łóżka, usiadła na jego skraju i dotknęła ramienia kobiety.

- Ravenno - szepnęła. - Ravenno, obudź się! Kobieta otworzyła oczy.
- O co chodzi? - powiedziała sennie.
- Przysłał mnie Kiall.
- Kiall? - Ravenna ziewnęła. - Czy to sen?
- Nie. Posłuchaj. Jestem tutaj, żeby cię zabrać z miasta. Twój przyjaciel, Kiall, przemierzył stepy,

żeby cię ratować. Na litość boską, zbudź się i posłuchaj mnie!

Kobieta podniosła się i usiadła.
- Kiall? Marzyciel?
- Ten sam.
- Nigdy nie zdołamy stąd uciec - szepnęła Ravenna. Wszędzie są straże.
-  Ja  się  przedostałam  -  sprzeciwiła  się  Tanaki.  Ravenna  zamrugała  oczami  i  dotknęła dłonią

sterczącego brzucha.

-  Mocno  kopie  -  powiedziała  z  uśmiechem.  Atrakcyjna  dziewczyna,  pomyślała Tanaki,  ale

bynajmniej nie piękna. Linia podbródka zbyt mocno zarysowana, oczy za małe. Jednak uśmiech miała
promienny.

- Ubierz się, Ravenno. Zabiorę cię do Kialla.
- Dlaczego przyjechał po mnie? Nie rozumiem.
- On też nie. Chcesz stąd uciec?
- Nie masz pojęcia jak bardzo. Nienawidzę tego miejsca i tych ludzi. A najbardziej  Khana. Niech

po tysiąckroć przeklęty będzie jego ród!

- Uważaj, co mówisz - prychnęła Tanaki.-Twoje dziecko będzie także pochodzić z jego rodu.
Ravenna natychmiast okazała skruchę.
- Ja nie chciałam…
-  Po  prostu  ubierz  się  -  powiedziała  Tanaki.  Ravenna,  nie  ociągając  się  dłużej,  włożyła długą

szatę z błękitnego jedwabiu i takież pantofle.

- Nie masz płaszcza ani mocniejszych butów? - zapytała Tanaki.
- A po cóż nam one? Nigdy nas stąd nie wypuszczają.

background image

- Chodź za mną - powiedziała Tanaki i wyprowadziła ją na korytarz. Ravenna szła zbyt wolno i

Tanaki  obejrzała  się,  coraz  bardziej  zirytowana.  Jednak  nic  nie  można  było  na  to poradzić.  Ciąża
była mocno zaawansowana.

Kiedy dotarły do drzwi na dziedziniec, Tanaki uchyliła je odrobinę i zerknęła przez szparę. Dwaj

wartownicy teraz patrolowali blanki. Tanaki zaklęła.

- Co się stało? - zapytała Ravenna.
- Straże. Dwóch.
- Przejdziemy?
- Nie, bo nie możesz biec.
Ponownie uchyliła drzwi i obserwowała strażników, licząc, co ile sekund mijają się na blankach.

Będą  musiały  spróbować  przemknąć  się,  zanim  wartownicy  dojdą  do  narożników muru  i  odwrócą
się. Trzy razy powtórzyli ten manewr, zanim zwróciła siędoRavenny.

- Teraz! - syknęła.
Wyszły z bramy na otwartą przestrzeń i przekradły się podcieniami pod mur.
-  Nigdy  nam  się  nie  uda  -  szepnęła  Ravenna.  Podeszły  do  bocznej  furtki.  Strażnicy byli  teraz

wprost  nad  nimi.  Tanaki  odnalazła  rygle.  Były  zardzewiałe.  Zaklęła  cicho  i pociągnęła  za  nie.  Ze
zgrzytem  przesunęły  się  o  cal.  Tanaki  zastygła.  Jednak  strażnicy  nie usłyszeli  jej,  więc  ponowiła
próbę.  Tym  razem  wyciągnęła  rygiel.  Przełknęła  ślinę,  zrobiła głęboki  wdech  i  otworzyła  furtkę.
Wyjrzawszy  na  zewnątrz,  ujrzała  trzech  strażników stojących  zaledwie  dwadzieścia  kroków  dalej.
Nie sposób było ich ominąć, a wszystkich nie zdoła zabić.

Wtedy  zobaczyła  Chien-tsu.  Szedł  przez  dziedziniec  w  kierunku  wartowników.  Jeden z  nich,

dostrzegłszy go, podniósł włócznię. Mały wojownik okręcił się na pięcie, podskoczył i zwalił  go  z
nóg kopnięciem w skroń. Drugi padł z nożem w krtani. Trzeci ruszył na człowieka z Kiatze, ale ten
uchylił się przed pchnięciem włóczni i kantem dłoni zmiażdżył mu krtań.

- Teraz szybko! - powiedziała Tanaki, wyprowadzając Ravennę na dziedziniec.
Wartownik  na  murze  podniósł  alarm,  a  Chien  podbiegł  do  Ravenny  i  wziąwszy  ją  pod  rękę,

ponaglał do biegu. Wszyscy troje wpadli w pierwszy napotkany zaułek, kryjąc się w cieniu  domów.
Ravenna ciężko dyszała, a jej twarz płonęła rumieńcem.

- Przepraszam - powiedziała, przystając pod murem. Nie mam siły biec dalej.
Słyszeli tupot nóg w sąsiedniej uliczce, rozróżniali głosy żołnierzy.
Poszli dalej. Chien szedł pierwszy, trzymając w dłoni swój zakrzywiony miecz. Odgłosy pościgu

ucichły.

- Próbują przeciąć nam drogę przy głównej bramie powiedziała Tanaki. - To dobrze.
Chien  pomyślał,  iż  niewiele  dobrego  w  całej  tej  przygodzie,  lecz  nie  odezwał  się. Dotarli  do

pałacowego korytarza i pobiegli do sali tronowej.

Z  cienia  wyskoczyli  na  nich  wojownicy.  Chien  ściął  pierwszego,  uchylił  się  przed niezdarnym

ciosem  i  położył  następnego.  Tanaki  rzuciła  sztyletem  w  kolejnego  napastnika  i wtedy  zobaczyła
Tsudaia.  W  tym  momencie  zupełnie  zapomniała  o  celu  wyprawy.  Przetoczyła  się  po  podłodze,
złapała  miecz  zabitego  wojownika  i  zerwała  się  na  równe  nogi. Tsudai  runął  na  nią  z  bojowym
okrzykiem na ustach. Zablokowała jego cios, okręciła się w powietrzu i z całej siły wbiła miecz w
jego pierś.

- Zgnij w piekle! - syknęła, gdy osuwał się na podłogę. Żołnierze otoczyli Chiena, więc  Tanaki

wyrwała miecz z ciała Tsudaia i skoczyła mu na pomoc. Miał przeciw sobie sześciu  wojowników,
ale słyszała odgłosy nadciągających posiłków. Dźgnęła w plecy jednego z żołnierzy, cięła na odlew
przez twarz drugiego. Pozostali cofnęli się.

background image

Wtedy  z  otworu  w  podłodze  wynurzył  się  Asta  Khan  i  wydał  niesamowity  okrzyk. Lodowaty

wicher przeleciał przez salę tronową, a Nadirowie chwiejąc się i wrzeszcząc z przerażenia,  podali
tyły. Trzej pierwsi upadli na kolana i krew trysnęła im z oczu.

Tanaki chwyciła Ravennę za ramię i pociągnęła ją do dziury w podłodze.
- Na dół! - rozkazała.
Ravenna  niezdarnie  wcisnęła  się  w  otwór,  a  Tanaki  weszła  za  nią,  pomagając  dziewczynie

pokonać schody. Chien zamykał pochód.

- Szybko - powiedział Asta. - Czar nie powstrzyma ich na długo.
Ravenna zachwiała się, ale nie upadła. Chien podał jej ramię. Za plecami usłyszeli tupot kroków

na schodach.

Dotarli  do  ściany  ciemności.  Asta  wziął  dziewczynę  za  rękę.  Próbowała  ją  wyrwać, lecz

czarownik trzymał ją mocno.

- Czas na próbę odwagi, kobieto - powiedział i pociągnął ją za sobą w Niebyt.
Tak jak poprzednio, otoczył ich pierścień ognia, w którym pokonywali drogę. Za nimi zaskoczeni

Nadirowie ginęli w Niebycie. Ich krzyki mroziły krew w żyłach.

Krąg ognia słabł i potwory ciemności zbliżały się coraz bardziej. Na skroniach Asty pojawił się

pot,  szaman  walczył  z  całych  sił.  Szponiaste  łapy  wyciągały  się  do  nich,  ale płomień  trzymał  je  w
bezpiecznej  odległości.  Wreszcie  dotarli  do  zewnętrznej  granicy  próżni i  przekroczyli  ją.
Wykończony Asta osunął się na kamienną posadzkę. Widząc Ravennę, Kiall  doskoczył i wziął ją w
ramiona. Tanaki przez chwilę obserwowała tę scenę, a potem odwróciła się, mając zamęt w myślach.

Chareos pomógł wstał Aście.
Starzec odepchnął pomocną dłoń.
- Musimy się stąd wydostać - powiedział. - Pomóż kobiecie. Nieście ją, jeżeli będzie trzeba.
Ruszyli  w  powrotną  drogę  przez  plątaninę  tuneli  i  szczelinę  w  skale.  Kiall,  Chareos, Tanaki  i

Chien wdrapali się na górę. Kiall niósł linę. Opuścili sznur i Asta zawiązał pętlę, w której  usiadła
Ravenna. Powoli we trzech wyciągnęli dziewczynę na powierzchnię.

Potem  ruszyli  z  powrotem  w  kierunku  wzgórz.  Chareos  obejrzał  się  i  zobaczył,  że  pół mili  za

nimi otwarły się bramy miasta i wyjeżdża z niej galopem kolumna jeźdźców.

Z  lewej  także  dobiegł  tupot  końskich  kopyt.  Chareos  dobył  szabli,  okręcił  się  na pięcie…

Harokas ściągnął wodze konia, a za nim zatrzymał się cały rząd niedużych nadyryjskich koników.

-  Dosiądźcie  ich  czym  prędzej  -  powiedział  zabójca.  Pomógł  Ravennie  wsiąść  na pierwszego

rumaka, a pozostali poszli za jej przykładem.

- Jest tylko jedno miejsce, do którego zdążymy dotrzeć powiedział Asta Khan. - Jedźcie za mną.

background image

Saga Drenajów 09 - W poszukiwaniu

utraconej chwały

Popędził konia i ruszył na zachód. Poszukiwacze podążyli za nim, przebywając po drodze szereg

niewielkich przełęczy. Po godzinie ostrej jazdy, mając za plecami ścigających  ich Nadirów, wjechali
w wąską dolinę.

Księżyc stał wysoko na niebie i Chareos jęknął na widok zrujnowanej wieży i rysujących się na

tle nieba blanków. - Nie! - szepnął.

Jednak jechali dalej, wprost ku widmowej fortecy Bel-azar.
Wschodnia  brama  stała  otworem,  tam  też  skierowali  swe  znużone  wierzchowce. Chareos  z

Kiallem zsiedli z koni i pobiegli zamknąć wrota. Harokas znalazł dużą belkę, którą Tanaki wcisnęła
w  uchwyty  rygla.  Potem  weszli  po  schodach  na  mur  i  z  góry  obserwowali, jak  trzydziestu
nadyryjskich jeźdźców przybywa pod fortecę. Asta Khan dołączył do obrońców.  Zwinnie  wskoczył
na mur i stał, patrząc najeźdźców i pozwalając, aby oni go zobaczyli.

-  Czy  zaatakują?  -  zapytał  Kiall.  Chareos  nie  odpowiedział.  Asta  Khan  zaczął  tańczyć na

nadwątlonym murze, podskakiwać i pląsać. Wył przy tym jak wilk i ten niesamowity dźwięk odbijał
się echem po górach. Trzej Nadirowie zawrócili konie w stronę miasta, lecz pozostali zeszli z koni i
rozsiedli się na skałach. Asta odwrócił się i zeskoczył na wał; jego czarne oczy rozbłysły.

- Boją się - powiedział. - To niezwykłe miejsce. Oni wiedzą, że tu krążą duchy ciemności.
Na  dziedzińcu  poniżej  Ravenna  krzyknęła  boleśnie  i  objęła  rękami  brzuch.  Kiall  z Tanaki

podbiegli do niej i pomogli dojść do zrujnowanej strażnicy, gdzie stało pokryte kurzem łoże. Tanaki
ściągnęła z materaca przegniły koc i rozścieliła swój. Położyli na nim Ravennę.

- Zaczyna się - zawołała. - Czuję to.
Kiall usłyszał szmer za plecami i ujrzał stojącego w drzwiach Astę Khana. Szaman promieniał, a

w oczach miał triumfalny błysk. Kiallowi dreszcz przebiegł po plecach.

- Zostaw nas - powiedziała do Kialla Tanaki, a on usłuchał z ulgą i minąwszy szamana, wyszedł

na oświetlony porannym blaskiem dziedziniec. Chareos nadal stał na blankach pod zrujnowaną wieżą
strażniczą. Chien-tsu i Oshi rozniecili ogień w pobliżu głównego budynku koszar i siedzieli teraz przy
nim, gwarząc cicho. Harokas odprowadził konie do zagrody, rozsiodłał je i wytarł ich pokryte pianą
boki.  Kiall  podszedł  do  schodów  i wszedłszy  na  mur,  dołączył  do  przyglądającego  się  Nadirom
Chareosa.

- Udało się - rzekł Kiall. - Cokolwiek się teraz zdarzy, zrobiliśmy to, co zamierzaliśmy.
Chareos podniósł oczy i uśmiechnął się.
- Tak, udało się. Odnaleźliśmy twoją panią i przywieźliśmy ją z powrotem na ziemię Gothirów.

To nie byle jaki wyczyn. Jednak nie miej zbyt wielkich nadziei, Kiallu. Nie jestem defetystą, ale nie
wierzę, by pięcioro zbrojnych i szaman zdołało odeprzeć całą nadyryjską armię.

Kiall zachichotał.
-  Nie  potrafię  tego  wyjaśnić,  Chareosie,  ale  jakoś  już  się  tym  nie  martwię.  Całe  życie byłem

marzycielem. Teraz mam uczucie, że moje marzenie spełniło się. Nawet śmierć już mnie nie przeraża.

- A mnie tak - przyznał Chareos. - Szczególnie tutaj dodał, wskazując na wieżę. - Oto,  chłopcze,

scena wielkich wydarzeń. Stąd skoczył Beltzer, żeby odbić sztandar. Tutaj  spędziliśmy noc z Tenaką
Khanem.  Tutaj  nazwał  nas  duchami  przyszłości.  Niezbyt przyjemnie  jest  siedzieć  tu  i  czekać  na
śmierć.

background image

- I narodziny - powiedział Kiall. - Okas powiedział, że to dziecko będzie wielkim królem - może

największym, jaki dotąd żył. To już coś, prawda?

Chareos  przytaknął  i  odwrócił  wzrok.  Wokół  wznosiła  się  forteca,  ponura  i  groźna,  czuł

drzemiące  w  kamieniu  wspomnienia,  znów  słyszał  jęki  ginących  i  szczęk  stali.  Dołączyła do  nich
Tanaki.

- To był tylko fałszywy alarm - powiedziała. - Teraz odpoczywa. Wydarzyło się coś nowego?
- Nie - odpowiedział Kiall. - Siedzą tylko i czekają. Nie mam pojęcia na co.
-  Czekają  na  Jungir  Khana  -  powiedziała.  -  Nie  wiedzą,  dlaczego  porwaliśmy  ich królową,  ale

nie  odważą  się  podjąć  żadnych  ryzykownych  działań,  żeby  nie  wyrządzić  jej krzywdy.  Jungir
zadecyduje, co dalej.

Podeszła do drzwi wieży strażniczej i otworzyła je pchnięciem. Kiall poszedł za nią i wspiął się

po schodach, gdzie na samej górze Tanaki usiadła, opierając się plecami o ścianę.

- Cóż - powiedziała - a zatem odzyskałeś swoją kobietę. Spojrzał na nią, a potem ukląkł i ujął jej

dłoń.

- Ona nie jest moją kobietą, Tanaki. Ucieszyłem się, widząc ją, jak na widok starego przyjaciela.

Nie mam doświadczenia w takich sprawach, ale chciałbym… chciałbym, żebyś wiedziała, zanim… -
Zająknął się i urwał.

- Zanim umrzemy? - podpowiedziała.
-  Tak,  zanim  umrzemy.  Chciałbym,  żebyś  wiedziała,  że  cię  kocham.  Wiem,  ty  nie  wierzysz  w

miłość, ale wiedz, że wolałbym spędzić jedną noc tutaj, trzymając cię za rękę, niż żyć tysiąc lat bez
ciebie. Czy to brzmi bardzo głupio?

-  Tak  -  powiedziała,  wyciągając  rękę  i  głaszcząc  go  po  policzku  -  ale  cudownie  głupio.

Wspaniale głupio. - Przyciągnęła go do siebie i dotknęła ustami jego ust. Jego ramiona zamknęły się
wokół niej. - Chciałbyś kochać się ze mną? szepnęła.

Odsunął się.
-  Tak,  nie  zrobimy  tego  jednak  -  nie  na  tych  zimnych  kamieniach,  cuchnących śmiercią  i

nieszczęściem. Czy możemy posiedzieć razem, przytulając się do siebie?

- Jak na niedoświadczonego mężczyznę, dość często mówisz to, co właśnie chciałam usłyszeć  -

odparła.

Słońce wzniosło się wysoko, niebo było bezchmurne i poprzecinane czerwonymi smugami.
- To będzie piękny dzień - rzekł. Nie odpowiedziała.
Harokas zobaczył ich z dziedzińca i westchnął. Potem ujrzał Astę Khana, który szedł w kierunku

głównego budynku, trzymając coś w rękach. Mrużąc oczy w słońcu, Harokas dostrzegł  pobielałą  ze
starości  czaszkę,  którą  szaman  niósł  do  komnaty,  gdzie  leżała  Ravenna. Zabójca  patrzył,  jak  stary
znika w środku.

Podszedł do siedzącego opodal Charokasa.
- To najlepszy moment, żeby odjechać stąd i zniknąć w ziemi Gothirów - rzekł.
Chareos potrząsnął głową.
- Kobieta straciłaby dziecko. Zbliża się rozwiązanie. Harokas westchnął.
- Jeśli zostaniemy, zginiemy wszyscy. Kobieta przecież może ponownie zajść w ciążę,  Chareosie.

Utrata tego jednego dziecka nie spowoduje chyba żadnego światowego kataklizmu?

-  To  niezwykłe  dziecko  -  upierał  się  Chareos.  -  Poza  tym  to  właśnie  miejsce  jest  moim

przeznaczeniem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale od lat jestem o tym przekonany.

- Asta  myśli  chyba  podobnie.  Widziałem,  jak  wnosił  do  pokoju  tej  kobiety  jakąś  starą  czaszkę.

Naprawdę, postępowanie szamanów przekracza moje możliwości pojmowania - i jestem z tego rad.

background image

-  Czaszkę?  -  Nagle  Chareos  przypomniał  sobie  słowa  Okasa:  Dlaczego  kości  Tenaki Khana

pochowano w Bel-azar?

Wstał  i  zszedł  na  dół  po  połamanych  stopniach,  a  potem  przeciął  dziedziniec  i otworzył  drzwi

strażnicy. Ravenna spała, a przy jej łóżku siedział ze skrzyżowanymi nogami Asta Khan, trzymając na
podołku czaszkę.

- Co tutaj robisz? - zapytał Chareos.
Szaman podniósł wzrok.
- Nic takiego, co zaszkodziłoby tej kobiecie, Chareosie. Masz na to moje słowo.
- Ani dziecku?
- Dziecko nie było przedmiotem naszej umowy, ale urodzi się zdrowe.
- Co ty przede mną ukrywasz, Asto? Do jakiegoż to podłego czynu potrzebne ci te… rekwizyty?
-  Rekwizyty?  Gdybyś  wiedział,  co  te  kości…  -  urwał  i  uśmiechnął  się  z  przymusem.  -

Dotrzymałem naszej umowy, Fechmistrzu. Nie możesz zaprzeczyć. Jednak ja również mam zadanie do
wykonania, a jest ono warte więcej niż moje życie.

- Przyrzekasz, że nie skrzywdzisz Ravenny ani dziecka?
- Dziecko przyjdzie na świat - odparł Asta z zagadkowym uśmiechem. - Urodzi się silne i będzie

szybko  rosło.  Zostanie  Wielkim  Khanem.  Żadna  krzywda  nie  stanie  się  ani  jemu -  ani  matce  jego
ciała.

- Chareosie! - dobiegł ich głos Kialla. - Chodź tu szybko! - Fechmistrz odwrócił się i pobiegł na

mur.  W  dali,  na  otwartej  równinie,  dostrzegł  mrowie  konnych  galopujących  w kierunku  fortecy.  Na
czele jechał odziany w czerń wojownik na siwym ogierze.

- Ten sukinsyn chce mnie zabić, jadąc na moim własnym koniu! - zakrzyknął Chareos.
- Zobacz, kto jest u jego boku - powiedział Harokas. To dopiero niespodzianka!
Na gniadoszu, błyskając lśniącą w słońcu blond czupryną, galopował Książę Talgithiru.
Nadirowie zatrzymali się około stu jardów od fortecy i zsiedli z koni, a Książę popędził  swego

konia w cwał i podjechał do samego muru.

- Otwórzcie bramę! - zawołał. Chareos wychylił się poza blanki.
- Dlaczegóż to? - zapytał.
- Ponieważ ja tego żądam! - ryknął Książę, czerwieniejąc ze złości. W tym momencie rozpoznał

Chareosa.  - Ach,  to  ty,  Fechmistrzu?  Powinienem  był  się  domyślić.  Otwórz  bramę,  a  oszczędzimy
was wszystkich.

- Pytałem o powód - powiedział Chareos.
-  Nie  muszę  ci  niczego  tłumaczyć,  szermierzu.  Jestem  Księciem  Talgithiru, mianowanym  przez

Lorda Regenta.

- Twoja władza nie sięga do Bel-azar - powiedział Chareos. - Talgithir jest daleko stąd.
Książę odchylił się w siodle i ryknął śmiechem.
-  Długo  cię  nie  było,  Chareosie.  Jestem  teraz  posłem  Regenta  u  Nadirów  i  należne  jest mi

posłuszeństwo na terenie całego królestwa. Czy teraz otworzysz bramę?

-  Nie  sądzę  -  powiedział  Chareos.  -  Nic  mnie  nie  obchodzi  twoja  funkcja.  Jesteś handlarzem

niewolników  i  zdrajcą  własnego  narodu.  Kiedy  Lord  Regent  usłyszy  o  twoich uczynkach,  będziesz
wisiał.

- Twoje groźby są zupełnie bez pokrycia. Poczekam jednak.
Zawrócił konia i pocwałował z powrotem do Nadirów.
- Nie rozumiem - powiedział Harokas. - Dlaczego jest taki spokojny?
Chareos wzruszył ramionami.

background image

-  Mam  niemiłe  przeczucie,  że  wkrótce  się  dowiemy.  Przez  cały  ranek  Nadirowie pozostali  na

miejscu, lecz gdy słońce stanęło w zenicie i zniknęły cienie, z zachodu nadleciał tętent koni. Chareos
i Kiall pobiegli do zachodniej bramy i otworzyli ją na oścież. Do fortecy wjechało trzystu lansjerów,
którymi dowodził Salida. Kiall zaklął.

-  Oto,  dlaczego  Książę  był  taki  spokojny.  Jego  żołnierze  wyjechali  mu  na  spotkanie. Teraz

naprawdę znaleźliśmy się w pułapce.

- Jeszcze nie wiadomo - szepnął Chareos. - Salida nie jest lizusem.
-  Mało  prawdopodobne,  aby  porwał  się  na  całą  nadyryjską  armię  i  swego  własnego księcia  -

powiedział Kiall.

Chareos stanął przed jeźdźcami. Salida ściągnął wodze i zsiadł z konia.
-  Co  za  spotkanie  -  powitał  Chareosa  oficer.  -  Pojawiasz  się  w  najbardziej nieoczekiwanych

miejscach.

Zdjął z siodła bukłak z wodą i napił się chciwie.
- Przed fortecą jest Książę - powiedział cicho Chareos. Jest z nim Jungir Khan i tysiąc Nadirów.
- Negocjują układ. To nie ma nic wspólnego z wami rzekł Salida.
- Jest pewien drobny problem - odparł Chareos. Salida podszedł do stojącego w pobliżu głazu i

usiadł na nim.

- Nie wiem czemu, ale jestem tego pewien - powiedział zmęczonym głosem. Chareos usiadł obok

i  zwięźle  przedstawił  mu  historię  ich  podróży  do  kraju  Nadirów  oraz  fakty,  które odkryli,  a  które
dotyczyły  związków  Księcia  z  Nadrenami.  Na  koniec  opowiedział  o  odbiciu Ravenny  i  mającym
nastąpić wkrótce porodzie.

-  Co  ja  ci  zrobiłem,  Chareosie?  -  zapytał  Salida.  -  Dlaczego  musisz  pojawiać  się  jak

nieprzyjemny  zapach  zawsze  wtedy,  gdy  życie  wydaje  się  piękne?  Właśnie  dostałem podwyżkę  i
awansowałem na dowódcę trzystuosobowego oddziału. Czekamy na podpisanie pokojowego traktatu
i mam przed sobą wspaniałą karierę. A ty mi mówisz, że Książę jest  zdrajcą i że właśnie porwałeś
nadyryjską Królową. Wspaniale!

- Co zrobisz?
-  A  czego  oczekujesz?  Lord  Regent  chce  traktatu  -  układu,  który  jego  zdaniem  zapewni

bezpieczeństwo Gothirom. Sądzisz, że zaryzykuje wojnę z powodu ukradzionej wieśniaczki?

-  Decyzja  należy  do  ciebie,  przyjacielu  -  powiedział  cicho  Chareos.  -  Wszystko,  czego żąda

Jungir Khan, to życie moje i moich przyjaciół. To niewielka cena za pokój, prawda?

-  Za  gwarancję  pokoju  zapłaciłbym  o  wiele  więcej  syknął  Salida.  Kapitan  wstał  i spojrzał  na

swoich ludzi. - Z koni! - zawołał. - Wprowadził konie do środka. Beris! - Młody oficer wystąpił. -
Dwadzieścia oddziałów pod mur, osiem w rezerwie. Reszta niech zajmie się końmi i przygotuje coś
do jedzenia.

- Tak jest. Sir?
- O co chodzi?
-  Czy  będziemy  walczyć?  Sadziłem,  że  mamy  eskortować  Księcia  powracającego  do Nowego

Gulgothiru z podpisanym traktatem?

-  Ja  też  tak  myślałem,  chłopcze.  Czyż  życie  nie  jest  pełne  niespodzianek?  -  Odwrócił się  do

Chareosa. - Zakładam, że masz dowody na poparcie swoich oskarżeń?

- Oczywiście, i to najpewniejsze z możliwych: słowo Królowej Nadirów oraz człowieka,  który

odbierał zapłatę dla Księcia. Jest tu także nadyryjska Księżniczka, która prowadziła z nim interesy.

- To szaleństwo, Chareosie. Zdajesz sobie z tego sprawę, nieprawdaż?
- Zdaję sobie sprawę, że jesteś lepszym człowiekiem niż ten, któremu służysz.

background image

- Daruj sobie komplementy - mruknął Salida i wszedł do fortecy, a potem po schodach na blanki.

Na widok Harokasa jęknął.

-  Witaj,  Salida,  stary  przyjacielu  -  pozdrowił  go  Harokas.  Żołnierz  mruknął  coś  pod nosem  i

spojrzał w stronę swoich ludzi, którzy zajmowali pozycje wzdłuż murów.

Ujrzawszy rząd uzbrojonych ludzi, Nadirowie podnieśli się. Książę raz jeszcze dosiadł gniadosza

i przygalopował pod mur.

- Miło cię widzieć, Salida! - zawołał. - Aresztuj tych ludzi i otwórz bramy.
Za jego plecami Nadirowie dosiedli koni i powoli podjeżdżali do fortecy.
-  Zostałeś  oskarżony  o  zdradę  -  powiedział  Salida.  Proszę,  żebyś  się  oddał  w  moje ręce.

Zostaniesz odprowadzony do Nowego Gulgothiru, gdzie staniesz przed sądem Lorda Regenta.

-  Zwariowałeś?  -  wrzasnął  Książę.  -  Kto  mnie  oskarża?  Chareos?  Człowiek,  któremu

wybaczyłem morderstwo?

- Ja cię oskarżam - powiedział Harokas. - Handlowałeś niewolnikami, a ja odbierałem dla ciebie

złoto. Księżniczka Tanaki jest tutaj także. Odpowiedz na to, milordzie.

-  Nie  muszę  się  przed  tobą  tłumaczyć.  Dalej,  Salida,  pomyśl  o  swoim  położeniu.  Masz trzystu

ludzi.  Po  tej  stronie  jest  ich  tysiąc,  a  kolejny  tysiąc  można  wezwać  w  każdej  chwili. Nie  możesz
wygrać. Otwórz bramy - zapomnimy wtedy o tej… tej niesubordynacji.

- Proszę cię jeszcze raz, panie, poddaj się.
- Dopilnuję, żebyś sczezł, nędzny kundlu! - krzyknął Książę.
Jungir Khan spiął ostrogami konia i zrównał się z arystokratą.
- Dlaczego nie otwierają przed tobą bram? - zapytał łagodnie.
- To zdrajcy - warknął Książę. - Zabij ich wszystkich!
- Nie potrafisz nawet zapanować nad własnym kapitanem - powiedział Jungir. - Jak więc możesz

służyć mnie?

Książę  chciał  coś  odpowiedzieć,  lecz  Jungir  Khan  błyskawicznym  ruchem  wbił  mu sztylet  w

pierś. Zdrajca powoli osunął się z siodła. Jungir pchnął do przodu swojego siwka.

- Kto dowodzi w tym zamku? - zawołał.
- Ja, Salida.
- Jestem Jungir Khan. Zejdź, chcę z tobą porozmawiać. Nie uchodzi, by dowódcy negocjowali w

ten sposób.

Na murze Harokas odwrócił się do Salidy.
- Nie słuchaj go, to podstęp. Kiedy tylko otworzysz bramy, wejdą siłą.
- Nie powstrzymają ich te stare mury - odpowiedział Salida. Zszedł na dół i rozkazał otworzyć

bramę. Chareos poszedł z nim i zatrzymał się w przejściu.

Gdy Salida pojawił się na otwartej przestrzeni, Jungir spiął ostrogami rumaka, który nagle stanął

dęba,  niemal  zrzucając  jeźdźca  z  siodła.  Jungir  mocno  chwycił  się  łęku,  a  koń opuścił  łeb  i
wierzgnął.  Jungir  z  całej  siły  szarpnął  wodze  i  ogier  upadł,  a  Khan  w  ostatniej chwili  zeskoczył  z
siodła  i  upadł  na  piach.  Rumak  -  płasko  kładąc  po  sobie  uszy  i  tocząc oczyma  skoczył  w  stronę
nadyryjskiego  wodza,  który  szybko  uskoczył.  Koń  stanął  dęba, gotowy  roztrzaskać  mu  czaszkę,  ale
wtedy podbiegł do niego Chareos.

- Spokój, Siwy - zawołał. - Do mnie!
Słysząc  jego  głos,  ogier  odwrócił  się  i  potruchtał  do  niego,  zapomniawszy  o  leżącym na  ziemi

Khanie. Chareos poklepał długą szyję konia.

Jungir wstał i otrzepał kurz z bryczesów. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego  ludzie

będą  bacznie  obserwować  dalszy  rozwój  wydarzeń.  Khan  stracił  w  ich  oczach twarz.  Co  gorsza,

background image

uratował go wróg.

- Czy wszystko w porządku, panie? - zapytał Salida.
- Nic mi nie jest. Hej, ty! - krzyknął do Chareosa. Możesz zatrzymać konia. To prezent. - Zwrócił

się ponownie do Salidy. - Kapitanie, mówiłeś, że ten zabity to zdrajca. Rozprawiłem się z nim. Teraz
proszę o zwrot mojej własności. Odmowa zostanie potraktowana jako wypowiedzenie wojny ludowi
Nadirów. Czy tego właśnie pragniesz, kapitanie?

-  Nie,  Wasza  Wysokość,  nie  pragnę  tego  -  odrzekł  Salida.  -  Jednak  znajdujesz  się  na  ziemiach

Gothirów,  a  Bel-azar  to  nasza  forteca.  Czy  zechciałbyś  zaczekać,  aż  zapytam  o rozkazy  moich
zwierzchników w Gulgothirze? Wyślę posłańca; odpowiedź nadejdzie w ciągu doby.

- Mógłbym zdobyć te ruiny w godzinę - powiedział Jungir.
- Nadirowie są naprawdę groźnym przeciwnikiem - przytaknął Salida. - Daj mi jednak ten jeden

dzień.

Jungir  milczał  chwilę.  Odszedł  na  bok,  jakby  zastanawiając  się  przed  podjęciem decyzji,  i

przyjrzał  się  swoim  żołnierzom.  Zaniepokoił  ich  ten  wypadek  z  koniem.  Plemieńcy przykładali
ogromna,  wagę  do  znaków;  koń  zrzucił  Khana,  a  teraz  stał  w  bramie  i  pozwalał się  głaskać
ciemnookiemu  wojownikowi.  Dobry  szaman  umiałby  znaleźć  pomyślny  znak nawet  w  tak
niesamowitym wydarzeniu, ale Shotza nie żył, a wszyscy Nadirowie widzieli stojącego na blankach
Astę  Khana.  Na  rozkaz  Jungira  ruszyliby  do  ataku,  jednak  ze  znacznie mniejszym  -  z  powodu  złego
omenu - zapałem. A gdyby nie zdołali szybko zdobyć muru,  równie dobrze - uznając, że bogowie są
przeciw  nim  mogli  zwrócić  się  przeciwko  swemu wodzowi.  Jungir  błyskawicznie  rozważył  to
wszystko. Ryzyko było naprawdę niewielkie, ale… w taki dzień jak ten? Odwrócił się z powrotem
do Salidy.

-  Ludzie  powinni  mieć  czas  rozważyć  swoje  czyny  powiedział.  -  Daruję  wam  ten dzień.  Tylko

pamiętaj:  nikt  prócz  posłańca  nie  może  opuścić  fortecy.  A  każdy,  kto  nie  jest  żołnierzem,  ma  być
wydany w moje ręce. Inaczej zniszczę was wszystkich. Prześlij tę wiadomość do Lorda Regenta.

Khan odjechał szpalerem swoich żołnierzy, którzy ławą podążyli za nim. Zatrzymali się i rozbili

obóz o pół mili od fortecy.

- Masz stalowe nerwy - powiedział Harokas do Salidy.
- Wy też będziecie musieli je mieć - odparł Salida - jeśli Lord Regent przyśle taką wiadomość,

jakiej się spodziewam.

Dzień  powoli  dobiegał  końca,  cienie  zmierzchu  powoli  zasnuwały  dolinę.  Nadirowie rozpalili

ogniska,  a  Salida  wycofał  większość  ludzi  z  murów.  Żołnierze  zaczęli  gotować wieczerzę  i
niebawem Salida przyniósł miskę gęstej zupy Chareosowi, który siedział pod murem.

Fechmistrz przyjął miskę i odstawił na bok, żeby wystygła. - Przykro mi, Salida. Wygląda na to,

że znowu przysporzyłem ci kłopotów.

Salida wzruszył ramionami.
- Jestem żołnierzem, Chareosie. Płacą mi za rozwiązywanie problemów. Jednak - i mam nadzieję,

że nie zrozumiesz mnie źle - kiedy będzie po wszystkim, nigdy więcej nie chcę cię widzieć.

-  W  tych  okolicznościach  to  zupełnie  zrozumiałe  -  zgodził  się  Chareos  z  krzywym uśmiechem.

Spojrzał  na  ciało  Księcia.  -  Dziwne,  był  bardzo  utalentowanym  człowiekiem,  a jednak  zawsze
powtarzał, że zazdrości mi roli, jaką odegrałem w Bel-azar. Często mówił, że chciałby mieć szansę
walczyć tutaj. I miał ją… ale opowiedział się po niewłaściwej stronie.

-  To  sprawa  punktu  widzenia,  Chareosie.  Niewłaściwa  strona  to  ta,  która  przegrywa. Jeszcze

okaże się, po której my jesteśmy.

- Jaka, twoim zdaniem, będzie odpowiedź Lorda Regenta?

background image

- Poczekamy, zobaczymy - powiedział Salida, odwracając wzrok.
- Też tak myślę - ponownie przytaknął Chareos. Sprzeda nas. Lepsze to, jak sądzę, niż kosztowna

wojna, której nie może wygrać.

Z domku strażników dobiegła jękliwa pieśń i Salida zadrżał.
-  Nie  podoba  mi  się  ten  człowiek  -  powiedział.  -  Jak  wszyscy  szamani  Nadirów, cuchnie

śmiercią.

Podeszła do nich Tanaki, a z nią Kiall.
- To pieśń narodzin - powiedziała. - Zejdę na dół i pomogę mu.
Chareos  ziewnął  i  przeciągnął  się.  Był  zmęczony,  bolały  go  kości.  Podłożywszy  pod głowę

zwinięty koc, położył się i spróbował zasnąć.

-  Broń  dziecka,  Fechmistrzu  -  usłyszał  słowa  Okasa.  Chareos  gwałtownie  zbudził  się ze  snu.

Salida  powrócił  do  swoich  ludzi,  a  na  murach  zostało  jedynie  sześciu  wartowników. Usiadł.  Asta
Khan  przyrzekł,  że  matce  i  dziecku  nie  stanie  się  krzywda.  Gdzie  w  takim  razie kryło  się
niebezpieczeństwo?

Znowu przypomniał sobie słowa wypowiedziane przez Okasa w Tavern Town.
- Dlaczego kości Tenaki Khana leżą pochowane w Bel-azar?
Tenaka Khan - Król za Bramą, Książę Cieni. Człowiek, który, zdaniem Asty Khana,  nie powinien

był nigdy umrzeć. Teraz szaman, z czaszką Wielkiego Khana na kolanach, siedział w pokoju rodzącej.
Chareosowi zaschło w ustach, gdyż nagle wszystko zrozumiał. Co powiedział Asta? „Żadna krzywda
nie stanie się matce jego ciała”.

A co z jego duszą?
Spojrzał  na  domek  wartowników  w  dole.  Tam,  w  tym  właśnie  momencie,  Asta  Khan  czekał,

zamierzając zabić duszę nowo narodzonego dziecka. Chareos zerwał się z posłania i zbiegł schodami
na dół.

Dotarł do drzwi domku i już miał je otworzyć, kiedy usłyszał za plecami jakiś szmer i uchylił się,

lecz za późno. Sztylet Asty skaleczył go w policzek. Szaman odskoczył, a Chareos sięgnął po szablę,
lecz jego ruchy stały się dziwnie niezgrabne i ociężałe.

- Wiedziałem - szepnął Asta Khan. - Wiedziałem, że ty przejrzysz moje zamiary. Za późno jednak,

Chareosie. Umieraj w pokoju.

Trucizna rozlewała się po żyłach Chareosa. Nogi ugięły się pod nim, stracił przytomność i runął

na ziemię.

Asta odciągnął ciało pod ścianę budynku, po czym wrócił na swoje miejsce przy łożu. Usiadł na

zimnej podłodze i zamknął oczy, uwalniając ducha, który uleciał w przestworza.

Ravenna jęczała w bólach, Tanaki siedziała przy niej. Kiall zasnął pod przeciwległą ścianą,  ale

nagle obudził się i usiadł.

- Co się dzieje? - zapytał.
- Wody odeszły. Dziecko przyjdzie na świat lada moment - odpowiedziała Tanaki.
- Co mogę zrobić?
-  To,  co  wszyscy  mężczyźni  w  tej  sytuacji.  Nic  -  odpo  -  wiedziała,  łagodząc  ostre słowa

uśmiechem.  Kiall  wstał  i  wyszedł  z  pomieszczenia.  Na  zewnątrz  powietrze  było  świeże i  czyste.
Większość  żołnierzy  spała,  tylko  wartownicy  spacerowali  wzdłuż  murów.  Rozejrzał  się  za
Chareosem, lecz nigdzie nie dostrzegł śladu Fechmistrza. Widząc, że Chien-tsu podnosi się ze swego
posłania, Kiall podszedł do niego.

Nieduży  mężczyzna  przeciągnął  się  i  sięgnąwszy  po  miecz,  umieścił  go  na  miejscu, między

łopatkami na plecach. Jego służący spał dalej, cicho pochrapując.

background image

- Gdzie jest Chareos? - zapytał Chien. - Pewnie na murach.
-  Miejmy  nadzieję  -  rzekł  Chien  i  potruchtał  w  stronę  schodów  prowadzących  na blanki.

Przeszukali  mury  i  wieżę  strażniczą.  Chien  był  bardzo  zaniepokojony.  Odwrócił  się  w stronę
dziedzińca  i  jego  spojrzenie  spoczęło  na  nieruchomym  kształcie  pod  ścianą  strażnicy. Pobiegli  tam
obaj, Chien odwrócił ciało i poszukał pulsu.

- Co mu się stało? - zapytał Kiall.
- Nie wiem. Usłyszałem wołanie jego duszy. Ono mnie obudziło.
- Spójrz, ma skaleczenie na twarzy.
- Mógł się zranić, padając - powiedział Chien. - Musimy go przenieść do ogniska. Jego ciało jest

zimne, ale serce wciąż bije.

Chareos  przebudził  się  i  ujrzał  ponury  krajobraz  -  ołowianoszare  niebo,  pozbawioną życia

ziemię.  Na  grzbiecie  odległego  wzgórza  stało  samotne  uschnięte  drzewo  -  stamtąd dobywało  się
światło.  Chareos  potrząsnął  głową.  Nie  pamiętał,  jak  znalazł  się  na  tym pustkowiu.  Ruszył  w
kierunku światła i usłyszał w oddali wycie wilków, głuche i niesamowite. Wspiął się na wzgórze i
usiadł  obok  światła,  które  emanowało  z  pewnego miejsca  tuż  nad  ziemią.  Wyciągnął  rękę,  żeby  go
dotknąć, ale powstrzymał go znajomy głos.

-  Jest  delikatne,  Chareosie,  i  czyste  -  powiedział  Okas  i  Chareos  odwrócił  się. Tatuowany

Człowiek uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Chareos ujął ją.

- Co to za światło? - zapytał.
- Są tu dwa światła - odparł Okas. - To dusze bliźniąt Ravenny.
- Są piękne - szepnął Chareos.
- Dusze wszystkich dzieci są piękne, ale ta dwójka jest wyjątkowa. Oni zmienią świat, Chareosie.

Na dobre lub złe.

- Jak się tu znalazłeś? A raczej jak ja się tu znalazłem?
- Asta Khan otruł twoje ciało. W tej chwili, na tamtym świecie, umierasz. On zamierza zabić  to,

co widzi jako duszę jednego dziecka.

-  Już  wiem  -  powiedział  Chareos.  -  Chce  przywrócić  życie  Tenace  Khanowi.  Czy może  to

zrobić?

-  Tak,  jeżeli  wybierze  odpowiedni  moment.  Dlatego  kości  Tenaki  są  w  Bel-azar.  Z  tego  też

powodu  Jungir  Khan  rzucił  tysiąc  zaklęć  na  grób  Ulryka  -  nie  po  to,  by  powstrzymać złodziei  od
wtargnięcia  do  środka,  lecz  by  uniemożliwić  Tenace  wyjście  na  zewnątrz.  Jednak Asta  oszukał  go;
podmienił szczątki Tenaki i wywiózł je do Bel-azar, gdzie czekały na duchy przyszłości.

- A więc spełniliśmy jego marzenia?
- Utrzymaliśmy go przy życiu, kiedy brakowało mu sił. Teraz jednak znowu jest potężny.
- Co możemy zrobić? Okas wzruszył ramionami.
- Możemy bronić dziecka.
- I może nam się to udać?
- Nie, Chareosie. Czyż jednak to kiedykolwiek miało jakieś znaczenie?
Po wzgórzu przeleciał zimny wiatr, przy wiewając ciemną mgłę, która zgęstniała i zamieniła  się

w hordę demonów o mętnych czerwonych ślepiach i długich szponach. Wśród nich stał Asta Khan, a
obok Tenaka Khan, Król zza Bramy.

Chareos wstał i dobył miecza. Stal błysnęła srebrzyście.
-  Wciąż  ze  mną  walczysz?  -  prychnął  szyderczo  Asta.  Nic  przez  to  nie  zyskasz.  Spójrz na  me

wojska!

Jak okiem sięgnąć, wszędzie kłębiły się demony ciemności i Chareos wyczuwał ich żądzę  krwi,

background image

która odpychała go jak namacalna siła.

-  Odejdź,  Chareosie  -  powiedział  Tenaka  Khan.  -  Zrobiłeś  wszystko,  co  było  ci przeznaczone.

Duchy przyszłości wypełniły swoją misję: dały mi szansę żyć po raz drugi.

- Nie, Wielki Khanie - odrzekł Chareos. - Ty miałeś już swoją szansę i ona minęła. To  dziecko

zasługuje  na  to,  aby  ujrzeć  niebo  i  żyć  własnym  życiem.  Nie  wierzę,  że  moi przyjaciele  i  ja
oddaliśmy życie dla twojej chwały. Zrobiliśmy to tylko dla dziecka.

- Dość tego! - krzyknął Asta. - Chcesz nas powstrzymać w pojedynkę?
-  Przecież  on  nie  jest  sam  -  powiedział  Beltzer  i  stanął  u  boku  Chareosa.  Spojrzawszy na

przyjaciela, Fechmistrz stwierdził, że Beltzer nie jest już stary i gruby ani łysy. Rude włosy jak lwia
grzywa okalały jego twarz, a srebrny topór lśnił srebrzystym blaskiem.

Po lewej ręce Chareosa pojawili się Finn i Maggrig, obaj z białymi łukami w dłoniach.
Chareos poczuł, że ściska go w gardle i łzy napływają mu do oczu. Otarł je rękawem koszuli.
- Teraz, Tenako - rzekł - wiesz już, kim są „duchy przyszłości”. Prowadź swe demony.  Pokonamy

was wszystkich!

Beltzer uniósł topór, a Maggrig i Finn napięli łuki. Asta podniósł rękę, lecz Tenaka  powstrzymał

go. Khan podszedł bliżej, jego fioletowe oczy były pełne zadumy i smutku.

-  Myślałem,  że  stworzono  was  dla  mnie  -  powiedział.  -  Wiedziałem,  że  macie wypełnić  jakieś

zadanie,  dlatego  zostawiłem  was  przy  życiu,  plamiąc  moją  sławę  zwycięzcy tą  jedną  klęską.  -
Popatrzył na światełko nad ziemią i westchnął. Jednak masz rację, Chareosie. Mój czas minął. Niech
to dziecko ujrzy niebo.

Odwrócił się i odszedł w stronę hordy demonów. Rozstępowały się przed nim i po chwili zniknął

z pola widzenia.

Asta ruszył w kierunku Chareosa, który zagrodził mu drogę do światła.
Szaman wyglądał teraz żałośnie i staro. Mrugając oczami, nieprzytomnie spojrzał na Chareosa.
- Musisz mi oddać dziecko - powiedział.
- Nie.
-  Nie  chcę  go  zabić.  Nie  mogę  tego  uczynić  bez  zgody  Tenaki.  Jednak  Nadirowie muszą  mieć

Khana. Rozumiesz to, prawda? W jego żyłach płynie królewska krew. Oddaj mi je.

- A co dasz mi w zamian, Asto Khanie?
- Mam antidotum na truciznę. Będziesz żył.
- Nie zrozumiałeś mnie. Co proponujesz dziecku?
- Moje życie. Będę go bronił przez wszystkie dni mego życia. Nauczę je, jak być Khanem.
- W takim razie możesz je wziąć. Zdziwienie Asty z pewnością nie było udawane.
- Pozwól, że zobaczę jego duszę.
- Nie. Wracaj do Bel-azar i podaj mi swoje antidotum. Zobaczysz dziecko, kiedy się urodzi.
- Czy mogę ci zaufać, Chareosie?
- Obawiam się, że tak - powiedział Fechmistrz.
Asta odwrócił się i zniknął, a wokół demonów ponownie zebrała się mgła. Zawył wiatr i uniósł

ją w szare niebo.

Bohaterowie  Bel-azar  pozostali  sami  na  szczycie  wzgórza.  Światło  bliźniaczych  dusz rosło,  aż

dotknęło  obumarłego  drzewa.  W  tym  momencie  na  gałęziach  pojawiły  się  liście, zakwitły  białe  i
różowe kwiaty, których delikatne płatki sypały się jak płatki śniegu wokół dusz.

ROZDZIAŁ 15
Przez szesnaście godzin Chareos leżał bliski śmierci, prawie nie oddychając. Asta Khan siedział

przy nim, wlewał mu w usta jakąś cuchnącą miksturę i rozcierał kończyny, pobudzając krążenie krwi.

background image

Chien-tsu ofiarowywał mu swoją pomoc, jednak Asta odprawił go niedbałym gestem.

- Czy jest z niego jakiś pożytek? - zapytał Kiall wojownika Kiatze.
- Nigdy nie widziałem, żeby ktoś bardziej się starał. Niemal mógłbym uwierzyć, że zależy mu na

tym, by Chareos przeżył. Niemal.

Kiall wrócił do strażnicy, gdzie Ravenna powiła bliźniaków, zdrowych i silnych.  Tanaki  wciąż

była  przy  niej,  teraz  jednak  obie  spały.  Kiall  miał  już  się  wycofać,  kiedy  Tanaki  otworzyła  oczy;
uśmiechnęła się ze znużeniem, wstała i przytuliła się do niego.

- Co teraz? - zapytała, podnosząc na niego oczy.
- Teraz czekamy na odpowiedź Lorda Regenta.
Jedno z dzieci zaczęło płakać i Tanaki podeszła do prowizorycznej kołyski, w której leżeli  obaj

bracia,  i  wzięła  je  na  ręce.  Zaniosła  chłopca  do  Ravenny,  odchyliła  koc  i przystawiła  dziecko  do
piersi matki. Kobieta nie zbudziła się.

Tanaki pogłaskała dziecko po pleckach i odniosła do kołyski. Drugi chłopiec przebudził się, ale

nie płakał. Tanaki podniosła i jego, po czym zaniosła do Ravenny. On także napił się łapczywie.

- Szkoda, że Ravenna nie jest kobietą Chareosa - powiedziała Tanaki.
- Dlaczego?
- Mógłby wtedy wyzwać Jungir Khana na pojedynek. Według obyczaju Nadirów  Khan nie może

wtedy odmówić. W ten sposób uniknęlibyśmy wojny.

- Ja mógłbym go wyzwać - powiedział Kiall.
Strach błysnął w oczach Tanaki.
- Nie zrobisz tego! Widziałam, jak walczysz, i wiem, że nie jesteś ani w połowie tak zręczny jak

Jungir. Posiekałby cię na kawałki.

- A gdybym miał szczęście? - argumentował.
- Taki pojedynek nie zależy od szczęścia. Wybij sobie z głowy ten pomysł.
Przystanął w drzwiach.
- Naprawdę cię kocham - powiedział. - Wiesz o tym?, - Tak. Wiem.
Wyszedł, udając się prosto na mury, gdzie Salida rozmawiał z Harokasem i Chien-tsu.  Spojrzał

na nieprzytomnego Fechmistrza i ujrzał przy nim szamana, który nie ustawał w wysiłkach.

- Myślę, że jego serce nie wytrzymało - orzekł Harokas.
- Nie jest już młody - powiedział na to Salida - ale mam nadzieję, że się wyliże.
Nadirowie  zaczęli  się  ruszać,  wstawali  od  ognisk,  siodłali  konie.  Salida  zerknął  w niebo.  Ich

czas się kończył.

Przez  zachodnią  bramę  wjechał  galopem  jeździec  i  zeskoczył  ze  spienionego wierzchowca.

Podbiegł do Salidy i podał mu zwój pergaminu zapieczętowany zielonym woskiem i pieczęcią Lorda
Regenta. Salida odszedł na stronę, zdjął bojowe rękawice i otworzył zwój. Głośno pociągnął nosem i
wolno odczytał dokument; następnie zwinął go ponownie i wetknął za pas.

Nałożywszy rękawice, powrócił do pozostałych.
Nadirowie sformowali oddział i ruszyli w stronę fortecy, a na ich czele Jungir Khan. Zatrzymali

się pod wałem. Jungir spojrzał w górę.

- Otrzymałeś odpowiedź, kapitanie Salida?
- Tak, Wasza Wysokość. Dostałem rozkaz, aby utrzymać fortecę w imieniu narodu  Gothirów i nie

wpuszczać do niej żadnych obcych wojsk.

- A więc wojna - rzekł Jungir, dobywając miecza.
- Poczekajcie! - zakrzyknął Kiall. - Czy mogę coś powiedzieć, Wasza Wysokość?
- Kim jesteś, chłopcze? - zawołał Jungir.

background image

-  Nazywam  się  Kiall.  Ravenna  była  moją  kobietą,  porwaną  z  mojej  wioski.  Byliśmy zaręczeni.

Teraz wyzywam cię na sąd boży, który zadecyduje o jej dalszym losie.

Jungir wyprostował się w siodle, spojrzenie ciemnych oczu utkwił w Kiallu.
- Rzucasz mi wyzwanie?
- Mam takie prawo wedle waszego zwyczaju.
Jungir obejrzał się na swoich ludzi. Każdy z nich znał ten zwyczaj i Khan czuł, że spodobała  im

się odwaga młodzieńca.

- A jeśli przegrasz? - zawołał Jungir Khan. - Co wtedy? Otrzymam z powrotem moją  kobietę, i co

jeszcze?

- Mogę mówić jedynie o Ravennie, panie.
-  Bardzo  dobrze.  Zejdź.  Będziemy  walczyć,  jeden  na  jednego.  Obiecuję,  że  zabiję  cię szybko,

gdyż podążyłeś za swoją kobietą, jak przystoi mężczyźnie.

W szeregach otaczających go żołnierzy podniósł się szmer uznania.
Wewnątrz  fortecy  Asta  Khan  słyszał  tę  wymianę  zdań.  Kiedy  Kiall  zszedł  z  murów,  Asta

podbiegł do niego i chwycił go za rękę.

- Czego chcesz? - zapytał Kiall, próbując się wyrwać.
- Posłuchaj mnie, głupcze, nie musisz zginąć! Pomogę ci w tej walce, jeśli mi zaufasz.
- Nie chcę żadnych sztuczek, żadnej magii - powiedział Kiall.
- Żadnych sztuczek - zapewnił go Asta. - Powtórz tylko za mną kilka słów. Zrobisz to?
Kiall wzruszył ramionami.
- Co to za słowa?
-  Taki  wierszyk  na  szczęście,  który  otworzy  drogę  przyjacielowi.  Zaufaj  mi,  Kiallu. Czy  nie

widzisz,  że  jestem  po  twojej  stronie?  Walczę  o  życie  Chareosa.  Czy  to  nic  dla  ciebie  nie  znaczy?
Jestem przyjacielem.

-  Mów  -  powiedział  były  wieśniak.  Asta  zamknął  oczy  i  zaczął  nucić:  Jesteśmy Nadirami,

Dziećmi młodości, Rozlewem krwi, Ciosem topora, Niepokonani.

Kiall powtórzył te słowa.
- Cóż one oznaczają?
- Życie - szepnął cichy głos w jego mózgu i Kiall cofnął się. - Nie bój się - słyszał głos Tenaki

Khana. - Jestem wojownikiem, który pomógł ci pokonać demony, i teraz też ci pomogę. Chcę, żebyś
się  uspokoił  i  pozwolił  mi  żyć  -  tylko  przez  krótką  chwilę.  To  wszystko, o  co  proszę  w  zamian  za
pomoc, której ci udzieliłem.

Kiall czuł wzrastające napięcie, jak rosnące w kotle ciśnienie.
- Poddaj się, Kiallu. Pozwól mi oszczędzić twoich przyjaciół.
- To moja walka - bronił się słabo.
- Jungir Khan otruł mnie - rzekł Tenaka. - Otruł własnego ojca. Musisz mi pozwolić na tę chwilę

zemsty.

- Ja… nie wiem.
- Zaufaj mi. Uspokój się - powiedział Tenaka Khan i Kiall ustąpił. Poczuł, jak moc Tenaki Khana

napełnia jego żyły. Ich wspomnienia zlały się w jedno i Kiall stał się świadkiem wielu bitew - ujrzał
upadek  potężnej  Dros  Delnoch,  doświadczył  wielkiej  miłości Khana  do  Renyi,  dziecka  ocalonego
przez  tę  samą  magię,  która  tworzyła  bestie  Ceski.  Co więcej,  stał  się  pewny  siebie,  jak  urodzony
wojownik. Usiłował ruszyć naprzód i ku swemu przerażeniu stwierdził, że nie panuje już nad swoimi
kończynami. Jego ramiona wyciągnęły się w górę, płuca wciągnęły głęboko powietrze.

- Och - usłyszał swój głos - och, jak dobrze móc znowu oddychać!

background image

Tenaka  Khan  poszedł  w  kierunku  południowej  bramy.  W  tym  momencie  Tanaki  wybiegła  z

wartowni.

- Kiallu! - krzyknęła z przerażeniem w głosie. - Proszę, nie rób tego.
Rzuciła się w jego ramiona, a Tenaka pocałował ją w czubek głowy.
- Wrócę - powiedział cicho. - On nie może mnie pokonać.
-  Ależ  może.  Jest  największym  szermierzem  od  czasu  mojego  ojca.  Nikt  -  może  z wyjątkiem

Chareosa - nie zdoła go pokonać.

- Kochałaś ojca? - zapytał.
- Wiesz, że tak. Bardziej niż kogokolwiek na świecie.
-  A  mnie  kochasz?  -  zapytał.  Uwięziony  we  własnym  ciele  Kiall  rozpaczliwie  czekał  na

odpowiedź.

- Tak - odpowiedziała po prostu. - Jestem twoja, Kiall. Teraz i na zawsze.
-  Twój  ojciec  cię  kochał  -  rzekł.  -  Byłaś  radością  pozostawioną…  mu  przez  Renyę. Patrz  z

murów i nie obawiaj się. Kiall wróci do ciebie. Obiecuję, Naki.

Odwrócił  się  do  bramy,  odsunął  rygiel  i  poszedł  ku  oczekującej  hordzie.  Przez moment  Tanaki

stała  oniemiała.  Wydawał  się  taki  inny  i  nazwał  ją  zdrobniałym  imieniem, którego  nie  słyszała  od
czasów dzieciństwa. Odwróciła się do Asty Khana.

- Co zrobiłeś? - krzyknęła. Starzec nie odpowiedział, tylko odwrócił się do wciąż nieruchomego

Chareosa. Fechmistrz otworzył oczy.

- Ja dotrzymałem umowy. Czy ty dotrzymasz swojej?
- Dotrzymam - odrzekł Chareos. - Co się dzieje?
- Kiall wyszedł, żeby walczyć z Jungir Khanem.
- Na Źródło, nie! - jęknął Chareos. - Pomóż mi wejść na blanki.
Żylasty  szaman  podniósł  Chareosa  na  nogi  i  pomógł  mu  wejść  po  schodach.  Chareos powoli

wszedł na górę.

W  dolinie  przed  fortecą  Tenaka  Khan  pewnym  krokiem  wyszedł  na  spotkanie  syna. Jungir  był

uzbrojony  w  wysadzany  kamieniami  miecz  podarowany  mu  przez  Chien-tsu. Tenaka  wyjął
kawaleryjską szablę, sprawdził jej wyważenie i odrzucił na bok. Minął zdumionego Jungira i stanął
przed starym człowiekiem siedzącym na siwym kucu.

-  Na  murach  powiedzieli  mi,  że  ty,  Subodai,  jesteś  najstarszym  przyjacielem  Tenaki  Khana  -

rzekł.

Starzec o posępnych oczach skinął głową.
- Pożycz mi jeden z tych krótkich mieczy, które Tenaka podarował ci podczas  waszego ostatniego

spotkania.

Stary  bacznie  spojrzał  na  Kialla,  na  jego  postawę  i  przechylenie  głowy,  na  szare  oczy

przeszywające  go  spojrzeniem.  Zadrżał,  wyjął  miecz  i  odwróciwszy  go  rękojeścią  do  przodu, bez
słowa podał młodzieńcowi.

Tenaka odwrócił się i dwukrotnie machnął mieczem w powietrzu. Powrócił do Jungir Khana.
-  Jeśli  jesteś  gotów,  Wasza  Wysokość  -  powiedział.  Jungir  zaczął  od  błyskawicznego  ciosu.

Tenaka odparował go i przysunął się do niego.

- Myślałeś, że uwolnisz się ode mnie za pomocą trucizny, synu? - szepnął.
Jungir zbladł. W następnej chwili poczerwieniał z gniewu i natarł wściekle - i znowu. Jednak za

każdym  razem  migoczące  ostrze  Tenaki  Khana  parowało  jego  ciosy.  Odsunęli  się  od  patrzących
żołnierzy. Jungir wymierzył mordercze cięcie. Tenaka zablokował je i znów przysunął się do syna.

-  Przed  wieloma  laty Asta  przemycił  tutaj  moje  szczątki.  Mimo  to  wciąż  czuję  smak trucizny  w

background image

pucharze, który mi podałeś.

- Przestań! - krzyknął Jungir. Odrobinę opuścił miecz, a Tenaka wykorzystał to,  skoczył na niego i

wytrącił mu broń z ręki.

-  Podnieś  -  powiedział.  Jungir  porwał  miecz  i  rzucił  się  na  Tenakę,  zapominając  o osłonie.

Tenaka odruchowo, zanim zdążył pomyśleć, wbił miecz w pierś syna. Jungir osunął się na niego.

- Kochałem cię, ojcze - powiedział - a tobie nigdy na mnie nie zależało. Nigdy.
Tenaka pochwycił syna w ramiona i osunął się z nim na ziemię. Łzy nabiegły mu do oczu.
- Och, mój synu! Byłem z ciebie taki dumny. Chciałem tylko, żebyś był silny, jak  Nadir. Nigdy nie

okazywałem  moich  uczuć  żadnemu  z  was  -  oprócz  Tanaki.  Jednak  kochałem was  -  ciebie  i  twoich
braci. Jungirze… Jungirze!

Jednak Khan już nie żył.
Tenaka  z  pochyloną  głową  stał  nad  ciałem.  Wyrwał  miecz  z  rany,  odrzucił  go  i  klęknął  przy

zabitym synu.

Stary  generał  podjechał  i  zsiadł  z  konia.  Utykał  trochę,  lecz  poza  tym  był  tym  samym

człowiekiem, którego Tenaka przed laty wybawił od pewnej śmierci.

- Kim jesteś? - syknął generał. - Kim?
-  Jestem  tylko  człowiekiem  -  odparł  Tenaka,  odwracając  się,  by  spojrzeć  na  swą jedyną  córkę.

Ten  głupi  chłopiec  oddał  mu  swoje  życie,  a  on  wykorzystał  to,  żeby  zabić ostatniego  ze  swych
synów.  W  tym  momencie  pojął,  że  nie  mógłby  ograbić  swej  córki  z  jej miłości.  Nie,  lepiej
ostatecznie  zaakceptować  śmierć  i  ruszyć  na  poszukiwanie  Jungira.  - Chodź,  Kiallu  powiedział
cicho.

Kiall  poczuł,  że  opuszcza  go  napięcie.  Przeciągnął  się  i  rzekł  do  generała:  -  Dziękuję za

pożyczenie miecza, panie. Duch Tenaki Khana kazał mi o niego poprosić.

- Przez chwilę… - zaczął generał. Potrząsnął głową. Nieważne. Wracaj do fortecy, i  tak wkrótce

umrzesz.

Asta Khan skoczył na blanki.
- Subodai! - zawołał.
- Czego chcesz, czarowniku?
- Syn Khana przyszedł na świat!
- Czy to prawda? - syknął Subodai do Kialla.
- Tak. Tej nocy.
- Przyniosę go wam! - krzyknął Asta. - Nie atakujcie. Kiall poszedł z powrotem do fortecy i dwaj

żołnierze otworzyli dla niego południową bramę. Asta szedł właśnie do strażnicy, gdy zatrzymał go
Chareos.

- Zaczekaj - powiedział. - Ja wyniosę dziecko. Wszedł do wartowni, gdzie Ravenna nie spała już

i trzymała przy piersi jedno dziecko. Drugie spało. Usiadł na łóżku.

- Nie wiem, jak to powiedzieć, pani. Żeby jednak zapobiec groźbie wojny, obiecałem, że jeden z

twoich synów zostanie Khanem. Teraz czuję się jak w pułapce.

Dostrzegła cierpienie w jego oczach i wyciągnęła do niego rękę.
-  Jeden  z  nich  urodził  się,  aby  być  Khanem.  Drugi  zostałby  zabity,  takie  jest  prawo Nadirów  -

powiedziała.  -  Daj Aście  Khanowi  to,  czego  chce.  Wychowam  drugiego…  -  Podniosła  dziecko  od
piersi i ucałowałaje czule.-Zabierz go, nim zmienię zdanie.

- Pomogę ci go wychować, przysięgam. - Wziął od niej dziecko. - Musisz się postarać, żeby teraz

nie płakało. Asta nie może się dowiedzieć o istnieniu bliźniaka.

Podszedł  do  drzwi  i  wyszedł  na  zalany  słońcem  dziedziniec.  Asta  wybiegł  mu  na spotkanie  i

background image

wyciągnął ręce po dziecko.

- Nowy Wielki Khan - powiedział z radością. Chareos podał mu dziecko, które zaczęło  płakać,

lecz Asta pochylił się nad nim i zaczął szeptać mu na ucho coś, co je uspokoiło i uśpiło.

- Zrobiłem, co musiałem zrobić - rzekł Asta. - Jednak jestem ci wdzięczny, Fechmistrzu.
Chareos skinął głową i stał, patrząc, jak szaman wychodzi do czekającego za bramą wojska.
Po  kilku  minutach  Nadirowie  opuścili  dolinę.  Chareos  usiadł  w  słońcu  i  oparł  się  o ścianę.

Dołączył do niego Salida.

- Nigdy nie uwierzyłbym, że Lord Regent może postąpić tak odważnie - mruknął Chareos.
-  Masz  rację  -  odparł  Salida,  wyciągając  zza  pasa  pergamin  i  rzucając  go  na  kolana Chareosa.

Fechmistrz rozwinął zwój. Wiadomość była krótka: Daj Jungirowi wszystko, czego będzie chciał.

- Chyba tak zrobiliśmy, nie sądzisz? - zauważył Salida.
EPILOG
Kiall  i  Tanaki  nie  czekali  na  ślub  według  obrządku  Gothirów.  Nadyryjskim  zwyczajem  nacięli

swoje  dłonie  i  poprzysięgli  sobie  wierność  przed  świadkami  z  Bel-azar. Potem  opuścili  fortecę  i
zniknęli w stepach i ze stronic nadyryjskiej historii.

Chien-tsu  i  Oshi  odbyli  powrotną  podróż  do  Imperium  Kiatze,  gdzie  ambasadora obsypano

girlandami kwiatów i obdarowano ziemią niezwykle piękną i obfitującą w bogactwa.

Harokas  pojechał  z  Salidą  do  Nowego  Gulgothiru,  gdzie  Lord  Regent,  chociaż niechętnie,

nagrodził kapitana awansem i nagrodą.

Siedem lat później troje jeźdźców stanęło przed pierwszą bramą Zamku Tenaka.
- Kiedyś, mój synu - rzekł Chareos - była to Dros Delnoch, najpotężniejsza forteca Drenajów. W

tamtych czasach rządził tu Książę z Brązu. Pewnego dnia ten tytuł będzie twój.

Chłopiec  spojrzał  fioletowymi  oczami  na  sześć  masywnych  murów  wznoszących  się nad

przełęczą.

- Zdobędę ją z przeciwnej strony - powiedział cicho. Chareos uśmiechnął się i zwrócił do żony,

Ravenny.

- Żałujesz czegoś? - zapytał.
-  Niczego  -  powiedziała,  biorąc  go  za  rękę.  Chłopiec  obrócił  się  w  siodle  i  spojrzał  w dal,  ku

północnym stepom.

Tysiąc mil dalej inny chłopiec o fioletowych oczach wstał i popatrzył na południe.
- Cóż tam zobaczyłeś? - zapytał Asta Khan.
- Wroga - szepnął chłopiec.


Document Outline