TRINE ANGELSEN
TĘSKNOTA
Rozdział 1
Nie powinnam była kłócić się z Jensem, pomyślała Lina. Nie powinnam iść sama do
Dalsrud i szukać towarzystwa Steffena. Nie tak to wszystko zrozumiał. Gdybym inaczej się
zachowała, nic by się nie stało.
Zamknęła oczy, żeby się nie rozpłakać. Steffen był brutalny; wziął ją siłą, potraktował
tak jakby była zwierzęciem, myślał tylko o własnej przyjemności. Poczuła ostry ból.
Mężczyzna przycisnął ją do ziemi, a przy tym przeklinał i jęczał. Poruszał się w niej coraz
szybciej, a ona miała wrażenie, że zaraz coś w niej pęknie. Była przerażona. Jeszcze nigdy w
życiu tak się nie bała. Chciała krzyczeć, ale krzyk uwiązł jej w gardle, wydawało jej się, że się
dusi. Czy to nigdy się nie skończy? Czarne punkciki tańczyły jej przed oczami, przez moment
marzyła jedynie o śmierci, byle tylko uciec od bólu i poniżenia. Od wstydu.
Nagle potężnym ciałem mężczyzny szarpnął skurcz. Steffen opadł na nią z głębokim
westchnieniem, a ona nawet się nie poruszyła. Leżała i niewidzącym wzrokiem wpatrywała
się w belki na suficie, na których szare pajęczyny osnuły koronkową firanę. Oddychała z
trudem, ale może to i dobrze, pomyślała. Im szybciej umrze tym lepiej.
Mężczyzna poruszył się, wymamrotał coś, czego nie zrozumiała, odsunął się na bok i
wstał. Kątem oka zauważyła, jak, stojąc odwrócony do niej plecami, wciąga spodnie.
Odwróciła wzrok. Nadal wpatrywała się w zawiły wzór pajęczyny. Dziwne, że taki mały
owad potrafi stworzyć coś tak misternego. Jak nieprzeniknione były zamiary Pana. Może
właśnie o to chodzi: że nie wszystko mamy rozumieć.
- Zamierzasz tak leżeć? Usłyszała pytanie, ale nie odpowiedziała. Nie poruszyła się.
- Ogłuchłaś? Kopnął ją lekko butem.
Powoli odwróciła głowę. Patrzyła na niego niewidzącym wzrokiem. Wiedziała, że
nadal ma podciągniętą spódnicę, ale było jej wszystko jedno. Wiedziała też, że musi zebrać
siły, musi zacząć myśleć. Stał nad nią niczym olbrzym, ale już się go nie bała. Po prostu
wpatrywała się w niego.
- Sama tego chciałaś - odezwał się władczo. - Nawet tym swoim małym rozumkiem
powinnaś to pojąć.
Słyszała, co mówi, i pokiwała głową. Skoro tak twierdzi, to pewnie tak jest.
Mężczyzna ukucnął i przyglądał jej się wąskimi jak szparki oczami. Jego usta
wykrzywił grymas. Chwycił ręką jej brodę.
- Wiesz, co się stanie, jeśli piśniesz choć słowo? Gdyby mogła, skinęłaby, ale nie była
w stanie. Trzymał jej głowę w żelaznym uścisku.
- Nikt ci nie uwierzy. Wystawisz się na pośmiewisko, powiem, że to ty za mną latałaś.
Napadłaś na mnie i porwałaś mi ubranie. Powiem, że już od dawna miałaś na mnie oko.
Nawet twój mąż mnie uwierzy, nie tobie. Rozumiesz, co mówię?
Mężczyzna poluzował nieco chwyt. Skinęła głową. Powoli docierały do niej jego
słowa. Wiedziała, że ma rację. To wszystko jej wina. Często szukała jego towarzystwa; mógł
więc sobie Bóg wie co pomyśleć. Zarówno Elizabeth, jak i Jens ostrzegali ją, ale nie chciała
ich słuchać. Steffen zdawał się sympatyczny, zawsze miał czas jej wysłuchać, porozmawiać,
powiedzieć jej coś miłego. A ona dzisiaj włożyła swoją zieloną bluzkę, bo przecież kiedyś
powiedział, że jest jej w niej do twarzy. Wiedziała, co robi.
- No, ubieraj się, wciągnij na siebie te szmaty - rzucił pogardliwie. - Nie leż obnażona
jak jakaś latawica.
Ostre słowa ją zapiekły. Powoli usiadła i patrzyła, jak mężczyzna odchodzi, po czym
znika w drzwiach. Zamknęły się za nim z trzaskiem.
Jak we śnie chwyciła garść siana i zaczęła się wycierać. Miała wrażenie, że jej
podbrzusze jest jedną wielką, bolesną raną. Spróbowała wstać i jęknęła. Strzepała siano z fałd
spódnicy. Sprawdziła, czy jakieś źdźbła nie zostały jej we włosach. Nie chciała, by
ktokolwiek coś zauważył. Bluzka, ta zielona, jej najładniejsza, była pognieciona, ale na to nie
mogła teraz nic poradzić.
Zrobiła krok i znów przeszył ją ból. Usiadła na stołku i jęknęła. Nie wiedziała, czy
zdoła ukryć swoje fatalne samopoczucie.
- Przepraszam, Jens - wyszeptała.
Oparła głowę o ciepły brzuch krowy, czując jak płacz podchodzi jej do gardła. Zaczęła
doić zwierzę, a po policzkach popłynęły łzy, mieszając się z mlekiem, które spływało do
drewnianego wiadra. Kiedy do obory weszły Elizabeth i Ane, Lina zdążyła już umyć twarz i
trochę się ogarnąć.
- Już jesteś? - spytała Elizabeth, przyglądając się jej zdziwiona. Lina zdobyła się na
uśmiech.
- Wcześnie się dzisiaj obudziłam, więc tu przyszłam.
Nie miała odwagi spojrzeć na nie, bojąc się, że mogą zauważyć ślady łez na jej
twarzy. Chociaż w oborze było ciemno, więc pewnie i tak nikt by niczego nie zauważył.
- Wydoiłaś już wszystkie krowy? - spytała Ane.
- Tak. Zaraz zaprowadzę je na pastwisko.
- Nie musisz - wpadła jej w słowo Elizabeth. - Idź do domu. Mężczyźni już wstali,
zresztą zaraz będzie śniadanie. Jens pewnie też za chwilę się tu zjawi...
- Nie! - zaprotestowała Lina, odwracając się gwałtownie. - Popędzę krowy na łąkę -
dodała. Starała się opanować, żeby nie zwracać na siebie uwagi. - Nie czuję się najlepiej.
Świeże powietrze dobrze mi zrobi - zaczęła się tłumaczyć. Ane spojrzała na nią podejrzliwie.
- Nie masz chyba porannych mdłości? - spytała, uśmiechając się.
- Nie, to nie to - powiedziała Lina i wzruszyła ramionami. - Od czasu do czasu tak się
po prostu czuję. Nie wiem, dlaczego.
Chwyciła krowy za postronki. Niektóre od razu ruszyły do przodu; Elizabeth szybko
otworzyła drzwi obory, zwierzęta wyszły i, zadowolone, zaczęły muczeć. Pewnie cieszą się
na myśl o soczystej, zielonej trawie na łące, pomyślała Lina.
- Mogę iść z tobą - zaproponowała Ane.
- Nie chcę być niegrzeczna, ale chciałabym trochę pobyć sama - rzekła Lina,
nieśmiało. - Wtedy lepiej mi się myśli.
- Jak chcesz - powiedziała Ane, usuwając się na bok i przepuściła krowy. - Chodź,
mamo - rzuciła głośniej.
Lina ruszyła szybko przed siebie. Krowy szły spokojnym tempem, podskubując od
czasu do czasu trawę, która rosła obok wąskiej ścieżki. Gdyby tak mogła iść i iść i nigdy już
nie wracać, pomyślała. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że w końcu będzie przecież
musiała spojrzeć w oczy i Jensowi, i Steffenowi. A jeśli Steffen opowiedział komuś o tym, co
się wydarzyło?
Nie, nie zrobił tego. Jens nie może się o niczym dowiedzieć. Nigdy! Wtedy już na
pewno nie mogłaby spojrzeć mu w oczy. Co za wstyd!
Droga powrotna wydała jej się za krótka. Lina celowo szła powoli, by zyskać na
czasie. W końcu jednak stanęła przed domem. W drodze z pastwiska zaszła jeszcze do siebie
umyć się i zmienić bieliznę. Nadal jednak czuła się brudna; wiedziała, że musi wytrwać do
końca dnia, nie zwracając na siebie uwagi. Może uda jej się skończyć pracę nieco wcześniej?
Powie, że chce położyć Signe spać. Miała nadzieję, że Jens jak zwykle zostanie dłużej, tak że
będzie miała trochę czasu dla siebie. Zaczerpnęła powietrza i weszła do środka.
- Jesteś - powitała ją Elizabeth, uśmiechając się. Lina skinęła głową. Nie miała odwagi
spojrzeć na Steffena. Schyliła się, żeby wziąć na ręce Signe, która właśnie do niej podbiegła.
- Dlaczego wyszłaś tak wcześnie, mamo? Ja jeszcze spałam.
- Tak, zauważyłam, nawet chrapałaś - odpowiedziała, uśmiechając się i czochrając
włosy córeczki.
- Nieprawda - oburzyła się dziewczynka.
Lina puściła ją, a dziecko podbiegło do stołu i usiadło na krześle. Zajęła miejsce obok
córeczki. Zerknęła na Jensa, który odpowiedział jej uśmiechem. Najwyraźniej nic nie
wiedział o tym, co stało się w oborze. Mimo wcześniejszej kłótni, był w dobrym nastroju.
Odwzajemniła jego uśmiech. Kątem oka zauważyła, że do kuchni wszedł Steffen. Usiadł
naprzeciwko niej. Skuliła się. Dlaczego to zrobił? To nie było jego zwykłe miejsce.
Właściwie wszyscy mieli tu swoje stałe miejsca, ale nie zawsze tego przestrzegano.
Nie podniosła głowy. Rozmawiała z sąsiadami przy stole, śmiała się, jakby nigdy nic.
Czuła się jednak rozbita. Poza tym nadal dokuczał jej ból. Chociaż ból zapewne wkrótce
minie, gorzej z tym, który czuła w swoim sercu. Ten na pewno nie zniknie tak szybko, jeśli w
ogóle kiedykolwiek to się stanie.
Podczas śniadania cały czas czuła na sobie wzrok Steffena, mimo że on też starał się
zachowywać jak zwykle, rozmawiał, śmiał się. Co sobie teraz myśli? Gardzi nią, skoro
zachowała się jak dziwka? A ona była dla niego po prostu miła. Nigdy nie przypuszczała, że
to może się tak skończyć. A może się myli? Przecież specjalnie dla niego włożyła odświętną
zieloną bluzkę, zamiast zwykłej szarej, tej z łatami na łokciach. Zależało jej, by ładnie
wyglądać, kusiła go.
- Jaka jesteś dzisiaj śliczna! - wykrzyknęła Helene, przerywając jej rozmyślania..
- Co masz na myśli? - spytała Lina przestraszona.
- Masz ładną bluzkę. Wystroiłaś się do obory! Lina czuła, że się czerwieni i spuściła
wzrok.
- A co w tym złego? - spytała Ane. - Wszystkie mamy czasem ochotę się wystroić. Ty
też, Helene. Sama nieraz to widziałam. To normalne, że kobiety chcą ładnie wyglądać, nawet
w taki zwykły dzień. Lina podniosła głowę. Zauważyła wzrok Steffena. Patrzył na nią.
Uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Szybko spuściła głowę i chwyciła stojący przed nią
kubek z mlekiem. Zaczęła pić łapczywie, jakby mając nadzieję, że w ten sposób stłumi płacz.
Gdy mężczyźni wyszli do swoich prac, została i zaproponowała, że pozmywa. Helene
i Ane zabrały dzieci do izby obok kuchni.
- Jesteś dzisiaj jakaś nieswoja - powiedziała Elizabeth.
Przyglądała się jej uważnie, wyraźnie zatroskana. Lina zaczęła się wahać. Może
powinna jej powiedzieć? Jak Elizabeth by zareagowała? Kazałaby jej pójść precz?
Powiedziałaby, że w jej domu nie ma miejsca dla dziwek? Może uznałaby, że sama jest sobie
winna? A nie mówiłam? powiedziałaby. No i może powiedziałaby o wszystkim Jensowi? W
końcu uznała, że Elizabeth ma dość własnych kłopotów. Z pozoru zdawała się twarda, ale
Lina widziała, że nadal przeżywa śmierć Kristiana. Być może sądziła, że najgorsze już za nią,
że życie toczy się dalej, ale Lina wiedziała, że to nieprawda. Elizabeth długo jeszcze będzie
nosić w sobie tęsknotę, jak ranę, która nie chce się zagoić.
- Po prostu nie najlepiej się czuję - odpowiedziała i odwróciła się.
- Coś cię boli?
- Nie - pokręciła gwałtownie głową.
Zaczęła się zastanawiać, czy może Elizabeth zwróciła uwagę, że chodzi inaczej niż
zwykle? Musi zrobić wszystko, żeby nikt niczego się nie domyślił.
- Dostałam miesiączkę - powiedziała szybko.
- Dzisiaj?
- Tak. To takie dziwne?
- Zwykle mamy ją w tym samym czasie, ale sama wiesz najlepiej.
Ze też Elizabeth pamięta nawet takie rzeczy, pomyślała Lina z pewnym podziwem.
Nic nie uszło jej uwadze. - Nie zawsze mam ją regularnie.
- Pewnie nie. Masz podpaskę? Lina skinęła głową, ale zaraz energicznie zaprzeczyła.
- Nie, będę musiała pójść do domu.
- To nie będzie konieczne - zapewniła ją Elizabeth. - Chodź ze mną na górę, dam ci
jedną z moich. Możesz ją zatrzymać.
- Dziękuję, to miło z twojej strony, ale...
- Nie masz mi za co dziękować, Lino. Chodź. Jeśli chcesz, możesz też się wymyć.
- Dziękuję - odpowiedziała Lina, nie bardzo wiedząc, jak ma się zachować.
Poszły razem na górę. Elizabeth wszystko jej naszykowała i wyszła, zostawiając ją
samą. Lina zamoczyła szmatkę w wodzie; zimna woda przyniosła jej ulgę, przynamniej na
chwilę. Bała się użyć mydła, żeby nie podrażnić naskórka. Podpaskę schowała do kieszeni.
Wychodząc, zatrzymała się chwilę przed lustrem. Jego tafla była pokryta drobnymi
czarnymi plamkami, podobnie jak jej małe lustro w domu. To wyglądało na bardzo stare, być
może należało jeszcze do matki Kristiana. Stanęła i zaczęła się przeglądać. Czy było coś po
niej widać? Czy ktoś mógł coś wyczytać z jej twarzy? Zmieniła się?
Miała duże, przestraszone oczy. Bluzka, którą najchętniej by wyrzuciła, była
pognieciona. Spódnica zresztą też. Poza tym była poplamiona kaszą. Nie próbowała jednak
usunąć plam, bo po co? Nie zależało jej na tym, jak wygląda. Nie była ladacznicą.
Przez kilka godzin udawało jej się unikać Steffena. Starała się jak najrzadziej
wychodzić, pracowała głównie w domu. Cały czas czuła na sobie badawcze spojrzenie
Helene. W końcu zauważyła, że
Elizabeth szepcze jej coś do ucha.
- Biedaczka, nie wiedziałam - usłyszała współczujący głos kobiety. W końcu dano jej
spokój.
Kiedy siadali do obiadu, znalazła sobie miejsce tak daleko od Steffena, jak to było
możliwe. Nie chciała, żeby ich spojrzenia się spotkały. Podczas posiłku żywo uczestniczyła w
rozmowach przy stole, ale myślami była gdzieś indziej. Marzyła, żeby wrócić do domu i się
przebrać! W domu będzie bezpieczna, tam Steffen jej nie dosięgnie. Wszystko będzie dobrze.
- Lino, możesz przynieść wodę do zmywania? - spytała Elizabeth, kiedy skończono
jeść. - Weź nosidła do wiader, żeby nie było ci za ciężko - dodała. Tym samym gospodyni
rozstrzygnęła właściwie sprawę, nie zostawiając jej wyboru. Nie chcąc robić zamieszania,
Lina posłusznie wzięła do ręki dwa wiadra i wyszła. Na dziedzińcu było pusto. Drzwi do
kuźni były otwarte; dochodzące stamtąd dźwięki świadczyły o tym, że Trygve najwyraźniej
wrócił już do pracy. Wzięła drewniane nosidło i szybkim krokiem ruszyła nad rzekę. Oby
tylko nie natknęła się na Steffena! Jeszcze moment, napełni wiadra wodą i będzie mogła
wrócić. Nagle pojawił się przed nią.
- To znów ty? Znów za mną chodzisz? - spytał.
- Nie! Musiałam iść po wodę. Elizabeth mi kazała, nie mogłam odmówić.
- Pewnie nie mogłaś - roześmiał się. Powiódł wzrokiem po jej ciele, zatrzymał się
chwilę na jej piersiach, po czym spojrzał jej w oczy.
- Rozmawiałaś z Elizabeth?
- Nie.
- Nie wyspowiadałaś się jej ze swoich grzechów? Nie powiedziałaś, co zrobiłaś?
- Nie byłam w stanie - powiedziała, spuszczając głowę.
- I niech tak zostanie. - Chwycił ją za brodę i zmusił, żeby spojrzała mu w oczy. -
Jesteś rozsądną kobietą, Lino. Pomyśl, co się stanie, jeśli Jens się o wszystkim dowie. Chyba
nie chcesz, żeby się zezłościł, prawda?
- Nie - odpowiedziała, czując, że zaraz się rozpłacze. Po policzku poleciały jej łzy.
Steffen otarł je i chwycił za wiadra z wodą.
- Pomogę ci - rzucił, jakby chciał ją pocieszyć.
- Poradzę sobie sama.
- Z pewnością, ale taka drobna kobieta nie powinna nosić takich ciężarów.
Wziął wiadra i ruszył z nimi przez dziedziniec, jakby w ogóle nic nie ważyły. Ładnie z
jego strony, pomyślała Lina, zapominając na chwilę, co jej zrobił. Przed schodami zatrzymała
się.
- Teraz już poradzę sobie sama. Steffen oddał jej wiadra, nie protestując.
- Następnym razem od razu mi powiedz, zawsze chętnie ci pomogę - powiedział,
skłonił się jej i odszedł w stronę szopy.
- Dobrze, że go mamy - dał się słyszeć głos Elizabeth. Lina postawiła wiadra na ziemi
i patrzyła na nią przestraszona.
- Widziałam, że Steffen pomógł ci nieść wiadra -uśmiechnęła się Elizabeth.
- Tak, jest miły...
- Przypomina mi nieco Kristiana. Nie do końca, tylko trochę. W sposobie bycia,
chociaż... - urwała nagle i wyprostowała się. Nie mówiąc nic więcej, wygładziła fartuch i
wróciła do swoich zajęć. Lina odetchnęła z ulgą, kiedy w końcu zaczął się zbliżać wieczór.
Odciągnęła na bok Elizabeth i spytała, czy może nieco wcześniej wrócić do domu.
- Wszystko już zrobiłam - zapewniała ją.
- Oczywiście, że możesz iść. Nadal cierpisz?
- Tak - potwierdziła Lina, zresztą zgodnie z prawdą, chociaż pewnie nie taki ból
Elizabeth miała na myśli. -Wezmę ze sobą Signe. Jens ma jeszcze trochę pracy. Powiesz mu,
że już poszłam?
- Oczywiście. Może przygotujesz sobie napar z ziół? Zwykle pomaga.
Lina podziękowała i wzięła niewielką papierową torebeczkę, którą podała jej
Elizabeth. Po chwili Lina i Signe szły już wąską ścieżką, prowadzącą do ich domku. Signe nie
zamykała się buzia; dziewczynka opowiadała o wszystkim, co dzisiaj robiła, i o tym, co robiły
inne dzieci. Była bardzo dumna z siebie, bo Helene nauczyła ją robić na drutach. Zaczęła
właśnie samodzielnie dziergać ściereczkę do garnków. Dostanie ją od niej na święta,
oznajmiła jej. Lina uśmiechnęła się. Ściereczka zawsze się przyda.
- Do świąt jeszcze daleko, na pewno zdążysz zapomnieć, co ci powiedziałam -
oświadczyła Signe rozpromieniona.
Lina znów musiała przyznać jej rację. Ledwie weszły przez drzwi, a Lina natychmiast
nastawiła wodę i poszła przynieść sobie coś do przebrania.
- Będziesz się teraz myć? I przebierać się?
- Kobiety czasem muszą - powiedziała Lina. Nalała ciepłej wody do miski i zaczęła się
rozbierać za wełnianym kocem, który pełnił rolę kotary, czy parawanu. Nie był równie ładny
jak parawany w Dalsrud, ale spełniał swoją rolę. Umyła się cała, ale nadal czuła się zbrukana.
Zmieniła bieliznę, spódnicę i bluzkę i poczuła się nieco lepiej. Brudną bieliznę i zieloną
bluzkę zmięła w kulę i schowała. Przy okazji będzie musiała się jej pozbyć. Może nie
powinna tego robić, bo nie miała dużo ubrań, ale wiedziała, że i tak już nigdy nie będzie w
stanie na nią spojrzeć. Na samą myśl robiło jej się niedobrze. Signe nadal była pochłonięta
swoją robótką. Siedziała skupiona z wysuniętym językiem. Lina przyglądała się jej z
czułością. Żałowała, że nie można cofnąć czasu. Wiele rzeczy zrobiłaby teraz inaczej.
Rozdział 2
Trawa na łące była zielona i soczysta. Gdzieniegdzie prześwitywały niebieskie
dzwoneczki, jaskry i rumianki. Kwiaty pochylały swoje główki na wietrze, jakby mówiły:
„Dzień dobry, Elizabeth, wyszłaś na spacer? Jak się dzisiaj czujesz?"
Kobieta zatrzymała się na końcu łąki. Cały czas szła jej skrajem, żeby nie zdeptać
wysokiej trawy, która wkrótce miała być koszona.
Na szczęście ludzie przestali już się dopytywać, jak się czuje. Była im za to
wdzięczna, bo to znaczyło, że pewnie uznali w końcu, że doszła już do siebie. Że pokonała
smutek.
Tylko Ane wolno było wspominać Kristiana. Często mówiła: „Kristian powiedział
kiedyś...", albo: „Kristian to bardzo lubił...", to było naturalne.
Elizabeth myślała o nim codziennie, szczególnie, kiedy była sama. Wtedy też zdarzało
jej się płakać. Rano, leżąc w łóżku, wyciągała rękę i natrafiała na puste miejsce. Niekiedy
miała też wrażenie, że słyszy jego kroki na strychu, albo że szepcze jej imię. Zdarzało się, że
czuła jego obecność w pokoju, ale kiedy odwracała głowę, zawsze okazywało się, że jest
sama.
Dotknęła złotego pierścionka na serdecznym palcu prawej ręki. Może powinna go
zdjąć i schować do szkatułki z biżuterią? Zdarzało się, że wdowy przekładały pierścionek na
lewą rękę, ale ona wolała zachować go na palcu, na który Kristian go jej włożył. Nie chciała
niczego zmieniać. Miałaby wtedy poczucie zdrady, poza tym bez pierścionka czułaby się
nago.
Usiadła na kamieniu i zwróciła twarz do słońca. Nagle przypomniała jej się Lina.
Ostatnio coś dziwnego się z nią działo. Nie była taka radosna jak zwykle, nie śmiała się.
Wykonywała swoją pracę bez zarzutu, ale była jakby... Elizabeth szukała właściwego słowa.
Była jakby zalękniona. Najmniejszy dźwięk sprawiał, że się kuliła. Nie lubiła zostawać sama.
Elizabeth miała nadzieję, że nie powróci choroba i że nie będą musieli znów wysłać ją do
Danii!
Powinnam z nią porozmawiać, pomyślała i westchnęła. Czuła, że nie ma siły, miała
dość własnych problemów. Jeśli po prostu spyta Linę, czy coś ją dręczy, ta zaprzeczy
wszystkiemu. Jens nic jej nie mówił, więc może coś sobie niepotrzebnie wyobrażała? A może
to była sprawa między nimi, między Liną a Jensem? Jak zareagowałby Kristian, gdyby był na
jej miejscu? Pewnie uznałby, że nie powinna się mieszać w cudze sprawy, tylko zaczekać, aż
Lina sama do niej przyjdzie. Często zdarzało się, że w myślach radziła się Kristiana i niekiedy
jej to pomagało. Wstała i ruszyła z powrotem.
Na sznurach przed domem suszyła się biała pościel, a na dachu szopy na łodzie
siedziała mewa i głośno krzyczała. Elizabeth powiodła dokoła wzrokiem. Także w tym roku
Ane zadbała o budki dla ptaków. Przylatywały tu i składały jajka, zostawiając delikatny puch,
który córka potem zbierała i sprzedawała Marii.
Elizabeth przypomniała sobie, że Steffen w pewnej chwili zaproponował Marii
pomoc, ale siostra jej nie przyjęła. Jej też proponował pomoc w prowadzeniu rachunków, ale i
ona mu odmówiła. Musi radzić sobie sama. Chce być niezależna, tłumaczyła mu. Na
szczęście Steffen się nie obraził.
Powiedział nawet, że ją rozumie.
Nagle, gdzieś zza składziku, doszły ją głosy Williama i Signe. Podeszła bliżej. Dzieci
stały odwrócone
do niej plecami, nie zdając sobie sprawy z tego, że ktoś je obserwuje.
- Wiesz, co robią mężczyźni, kiedy są na łodzi i chce im się sikać? - spytała Signe.
- Pewnie po prostu sikają - odpowiedział William, wzruszając ramionami.
- Zimą? Kiedy mają na sobie skórzane spodnie, sięgające im do pach? - powiedziała
Signe, wznosząc oczy do nieba.
- Ojej, masz rację - zafrasował się William. - Zdejmują je? - zaczął się zastanawiać.
- Nie!
Signe starała się podtrzymać napięcie.
- Robią tak - powiedziała, odsuwając na bok jedną nogę. - A potem wyjmują siusiaka
przez taki specjalny otwór w kalesonach i w spodniach i siusiają po wewnętrznej stronie
skórzanych spodni. Muszą tylko uważać, żeby nie nasikać sobie do buta.
- Kto ci to powiedział? - spytał William, zaśmiewając się do rozpuku.
- Dorośli rozmawiają czasem o takich sprawach. William pokręcił głową zdumiony.
- A wiesz, że niektóre kobiety noszą pęknięte majtki?
- Jak to?
- To takie specjalne majtki, które nie są zszyte po środku, tak że widać pupę. Kiedy idą
na spacer i nagle chce im się siusiu, to po prostu przystają i sikają. Sprytne, prawda? A
niektóre kobiety w ogóle nie noszą majtek.
- No, dobrze, zrobią siusiu, ale kiedy ruszą dalej, to przecież będzie widać, bo zostanie
ślad - nie dawał za wygraną William.
Dzieci roześmiały się. Elizabeth sama stłumiła śmiech. Niewiarygodne, jakie dzieci są
spostrzegawcze. To, co Signe opowiadała, było prawdą. Tak rzeczywiście było.
Elizabeth postanowiła nie mówić dzieciom, że podsłuchała ich rozmowę. Ruszyła
dalej. Na schodach spotkała Jensa. Zatrzymał się.
- Wracasz ze spaceru? - spytał, uśmiechając się do niej.
- Potrzebowałam świeżego powietrza, żeby móc jasno myśleć.
- Myślałaś o Kristianie? -Tak.
Jensowi mogła się przyznać. Zawsze była z nim szczera. A on nigdy nie przekonywał
jej, że musi pokonać smutek i iść dalej. Rozumiał ją. Wiedział, że potrzebuje czasu.
- To dobrze - powiedział i spojrzał gdzieś daleko poza nią. - Człowiek musi wszystko
przemyśleć, aż poczuje, że jest gotów. Wtedy się uspokaja. Rozumiesz, o co mi chodzi? -
spytał i znów się do niej uśmiechnął.
- Tak - odrzekła, kiwając głową. - Podobnie czułam się, kiedy zniknąłeś. Początkowo
ciągle o tobie myślałam i płakałam. Potem wspominałam cię już coraz rzadziej, i już tak nie
cierpiałam. Jens zrobił duże oczy i uszczypnął ją w bok.
- Więc nie masz mi za złe, że tyle czasu mieszkałem z Laviną na Wyspie Topielca?
- Nie żartuj sobie! Dobrze wiesz, o co mi chodzi! - roześmiała się Elizabeth.
- Spacer najwyraźniej dobrze ci zrobił. Dawno nie śmiałaś się tak szczerze -
powiedział, patrząc na nią czule.
- Masz rację. Tego było mi trzeba.
- Pamiętaj, że twoja żałoba jeszcze się nie skończyła - dodał Jens, jakby chciał ją
przestrzec.
- Wiem. Czeka mnie jeszcze wiele ciężkich dni. Trudno mi sobie wyobrazić
tegoroczne święta. Za każdym razem, kiedy William zrobi coś zabawnego, natychmiast chcę
iść i opowiedzieć o tym Kristianowi. Albo kiedy coś mnie ucieszy, czy zasmuci... O tylu
rzeczach nie zdążyłam mu opowiedzieć. I ten list, który do niego pisałam, a którego nie
zdążyłam skończyć...
- Zawsze tak by było. Nawet gdyby umarł jako stary człowiek. Pociesz się, że tylko
ciebie to boli, jego nie. Musisz sobie z tym poradzić, inaczej się załamiesz. Zbyt dużo
ponurych myśli nikomu nie służy.
- Wiem.
Przez dziedziniec przebiegły dzieci, wykrzykując coś głośno. Elizabeth patrzyła
chwilę za nimi. Nagle odwróciła się do Jensa.
- To ty opowiedziałeś Signe, jak mężczyźni oddają mocz, kiedy są na morzu?
- Co? Tak ci powiedziała? - spytał Jens, marszcząc czoło.
- Mnie nie. Williamowi.
- Zabawna dziewczynka - roześmiał się głośno Jens.
- Bardzo - przyznała Elizabeth. Minęła go i ruszyła na górę po schodach.
- Pomyśleć, czego ona uczy mojego małego synka. Ciekawe, co będzie dalej?
- Dobrze, że ma taką nauczycielkę - roześmiał się znów Jens.
Elizabeth weszła do domu, zamknęła za sobą drzwi, ale nadal słyszała jego śmiech.
Następnego dnia postanowiła wybrać się do Heimly. Ubrała Williama w krótkie
spodenki i błyszczące buciki. Narzekał, że drapią go skarpety; najchętniej poszedłby w
samych drewniakach, ale Elizabeth się nie zgodziła.
Jens był w Heimly wkrótce po tym, jak rozeszła się wieść, że Elen spodziewa się
dziecka. Przekazał, że wszyscy bardzo się cieszą, ale właściwie nic więcej nie potrafił
powiedzieć.
Elizabeth wzięła ze sobą robótkę. Robiła na drutach sweter z żółtej wełny. Sama ją
farbowała i była z tego bardzo dumna.
- Szkoda, że Signe nie jedzie z nami - narzekał William, najwyraźniej znużony długą
drogą.
- A ja myślę, że dobrze wam zrobi, jak trochę od siebie odpoczniecie.
- Jak to?
Elizabeth wiedziała, że musi coś odpowiedzieć. Jak miała wytłumaczyć synkowi, że
nie chce, żeby on i Signe bez przerwy byli razem?
- Widzisz tamten domek, ten, w którym mieszkają Mathilde i Sofie? Chłopiec pokiwał
głową, ale minę miał nadal skwaszoną.
- Mieszkałam w nim, kiedy byłam mała.
- Naprawdę? Byłaś wtedy taka, jak ja teraz? - spytał, wyciągając szyję, żeby lepiej
zobaczyć.
- Byłam dokładnie w twoim wieku. Potem przeprowadziliśmy się tam. Wskazała ręką
dom w Dalen.
- W takim małym domku mieszkaliście?
- Był bardzo przyjemny. Kiedyś się tam wybierzemy i wtedy sam się przekonasz.
- Już nie mogę się doczekać.
Elizabeth zdziwiła się, kiedy wjechali na dziedziniec i nikt nie wyszedł im na
spotkanie. Zwykle któryś z domowników wychodził przynajmniej na schody. Teraz odniosła
wrażenie, że wszędzie jest pusto. Tylko z daleka dochodził dźwięk dzwoneczków i beczenie
owiec. Poza tym panowała cisza. Zeszła z wozu, uwiązała konia i pomogła zejść Williamowi.
Drzwi do obory stały otworem, ale latem często się to zdarzało. Robiono tak, żeby
przewietrzyć oborę, kiedy nie było w niej inwentarza.
Czyżby nagle wszyscy gdzieś wyjechali? - zastanawiała się Elizabeth. Ale nie, koń
stał na pastwisku; łódź cumowała przy brzegu, huśtając się leniwie na falach.
- Gdzie jest Dorte? - spytał synek, ciągnąc ją za fałdy spódnicy.
- Nie wiem.
- Zapukajmy do drzwi.
- Chodź - powiedziała, biorąc go za rękę.
Weszli po schodkach i Elizabeth zapukała delikatnie do drzwi wejściowych. Kiedy
nikt nie odpowiedział, zapukała znów, tym razem głośniej. Po chwili usłyszała kroki i ciche
głosy, i po chwili w drzwiach stanęła Dorte. Wyglądało na to, że przed chwilą płakała, miała
zapuchnięte oczy i czerwony nos. Była wyraźnie zaskoczona, ale uśmiechnęła się i zaprosiła
gości do środka.
- Przybywamy nie w porę? - spytała Elizabeth z wahaniem w głosie.
- Nie, skądże. Wejdźcie, proszę. Cofnęła się, żeby przepuścić gości. William
natychmiast wyrwał się matce i wbiegł do środka.
- Co tam u ciebie? - spytała Dorte, pochylając się nad chłopcem.
- Dobrze, dziękuję. Kobieta pogładziła go po głowie i uśmiechnęła się do Elizabeth.
- Piękną mamy dzisiaj pogodę, prawda? Gdyby utrzymała się do żniw, byłabym
bardzo zadowolona. Elizabeth słuchała jej, coraz bardziej przekonana, że coś jest nie tak jak
powinno. Dorte nie była sobą. Starała się być grzeczna wobec gości, ale myślami była
nieobecna.
- Spójrzcie, kto nas odwiedził - powiedziała, otwierając drzwi do kuchni.
Wokół stołu kuchennego zebrani byli domownicy, wszyscy mieli grobowe miny i
milczeli. Elizabeth poczuła się skrępowana. Czuła wyraźnie, że coś się stało. Zastanawiała
się, czy spytać, czy czekać aż ktoś jej coś powie. Postanowiła zaczekać.
- Dzień dobry - powiedział William i pokłonił się pięknie, jak nauczyła go mama.
Twarz Jakoba rozpromieniła się na chwilę, chwycił chłopca i posadził go sobie na kolanach.
- Proszę, siadaj - zachęcała Dorte Elizabeth. Gospodyni zaczęła mleć kawę. Elizabeth
zauważyła, że ma nowoczesny młynek z rączką, taki sam jak Lina. Prezent
bożonarodzeniowy od Jensa, jak jej powiedziała. Ona sama używała swojego starego, który
bardziej przypominał moździerz.
- Wszystko u was w porządku? - spytał Olav.
Elizabeth spojrzała na niego. Miała wrażenie, że pyta raczej z grzeczności, niż z
zainteresowania. Co tu się wydarzyło? A może to ona zrobiła, czy powiedziała coś nie tak? W
takim razie powinni jej to powiedzieć, a nie zachowywać się w ten sposób.
- Dziękuję, u nas wszystko dobrze - odpowiedziała po chwili. - Mam ludzi do pomocy,
a ostatnio zamieszkał z nami Steffen - dodała.
- Tak, słyszeliśmy o tym - pokiwał głową Olav. - Podobno jest bardzo pomocny, miły
człowiek.
- Nie narzekam. Mimo że wychowywał się w mieście, ma dryg do roboty. Jest silny,
ale głowę też ma nie od parady. Zaproponował, że poprowadzi mi rachunki, i mnie, i Marii,
ale obie mu podziękowałyśmy...
Urwała nagle. Uświadomiła sobie, że też mówi, byle coś powiedzieć, chociaż
najwyraźniej nikogo to nie interesowało.
- A co u was? - spytała. Nikt nie odpowiedział.
Jakob zaczął nucić coś pod nosem. „Wypłynął chłopiec na morze, a dziewczyna na
brzegu stała i łzy za nim wylewała..."
- Naucz mnie tej piosenki - poprosił William. - Zaśpiewam ją Signe.
- Nie ma tu dzisiaj Mathilde? - odezwała się znów Elizabeth, głównie żeby coś
powiedzieć.
- Nie, miała trochę pracy u siebie - powiedziała Dorte. Zajęta nakrywaniem do stołu,
nawet na nią nie spojrzała.
- Dla mnie nie szykuj - odezwał się nagle Olav. Wstał i uśmiechnął się przepraszająco
do Elizabeth.
- Praca na mnie czeka - rzucił, ruszając do drzwi. Po chwili wyszli też Fredrik i
Daniel. Przy stole zostali tylko Jakob i Elen.
- Pomóc ci w czymś? - spytała Elen teściową.
- Nie, siedź spokojnie.
- A jak ty się czujesz? - spytała Elizabeth, wskazując głową na brzuch kobiety. - Masz
mdłości, torsje?
- Nie, nic.
- To masz szczęście. Wiele kobiet ciężko znosi ciążę. Puchną im nogi, boli krzyż.
Elen pokiwała głową i sięgnęła po robótkę. Druty migały jej w ręku, mimo to nie
spuszczała z nich oczu. Na stole pojawiła się kawa i bułeczki. Dorte podała też cukier. Jakob
wziął kawałek i pozwolił Williamowi umoczyć go w kawie.
- Z kawą smakuje jeszcze lepiej - uśmiechnął się. - Mam rację?
- Tak, ale mama mówi, że tylko świnki tak jedzą. Straszne bzdury, prawda?
- Kobiety nie wiedzą co dobre - skwitował Jakob.
Elizabeth zauważyła, że gospodarz stara się podtrzymać rozmowę. Sięgnęła po swoją
filiżankę. Kawa była mocna i dobra.
Po chwili przy stole znów zaległa cisza. William też milczał, skupiony na swojej
bułeczce. Elizabeth niemal zaczęła żałować, że zawsze uczyła go, żeby siedział przy stole
cicho i nie rozmawiał.
- Niedługo żniwa - odezwała się.
- Ano, niedługo - odpowiedziała Elen. - A Jakob ma wkrótce urodziny. Kończy
sześćdziesiąt lat - dodała.
- Nie chcę żadnej uroczystości - stwierdził Jakob stanowczo.
- Nie?
- Obejdziemy to spokojnie.
- Żadnych gości?
- Żadnych.
Elizabeth nie drążyła dalej. To nie była jej sprawa, nie chciała być niegrzeczna.
Chociaż wydało jej się to dziwne, bo wcześniej rozmawiali przecież, że uczczą ten dzień.
Może Jakob rzeczywiście zaczynał się już starzeć? Ostatnio nieco posiwiał, ale było mu z tym
do twarzy.
- Niedługo będziecie mieli wnuki w Heimly - odezwała się po dłuższej chwili
milczenia. Nikt nie odpowiedział. Zastanawiała się, czy nie wyjąć swojej robótki, ale uznała,
że jednak nie. Może powinna już wyjść? Ale czy nie zostanie to odczytane jako afront?
Chociaż najwyraźniej gospodarze nie byli w towarzyskim nastroju, Miała wrażenie, że wręcz
by się ucieszyli. Dawniej, kiedy była młodsza, pewnie spytałaby ich wprost, o co chodzi; z
wiekiem jednak nauczyła się wstrzemięźliwości.
- Radzisz sobie z gospodarstwem po tym, jak Kristian... - zaczął Jakob i urwał.
- Radzę sobie. Mam ludzi do pomocy. Czterech parobków i dziewczęta...
- No tak, mówiłaś - wymamrotał Jakob.
Też zdawał się być nieswój. Po chwili wstał i ruszył do drzwi, tłumacząc, że pewnie
potrzebują jego pomocy w obejściu. Elizabeth chciała poprosić, żeby został jeszcze chwilę,
ale się nie odezwała. Zostały więc same: ona, Dorte i Elen.
- Wiecie, co Signe mi kiedyś powiedziała? Mówiła, że kiedy mężczyźni wypływają
łodzią na połów...
- Nie teraz, Williamie, opowiesz tę historię innym razem - przerwała mu Elizabeth,
wiedząc, co zaraz nastąpi. - Właściwie to powinniśmy już wracać - dodała.
- Już chcesz jechać? - spytała Dorte zmieszana.
- Już pora. Właściwie to wybrałam się do Marii, ale pomyślałam, że wstąpię do was na
chwilę.
- Pojedziemy do Marii? - spytał William rozpromieniony.
- Idź, włóż buty. Pospiesz się - powiedziała Elizabeth i pchnęła go lekko.
- No tak - wymamrotała Dorte. - Może następnym razem będziesz miała więcej czasu.
- Na pewno. Dziękuję za kawę i bułeczki, bardzo nam smakowały.
- Nie masz za co dziękować.
Dorte odprowadziła Elizabeth do drzwi. Zatrzymały się w przedpokoju, gdzie William
mocował się z bucikami. Elizabeth schyliła się i pomogła mu. Przypilnowała też, żeby
grzecznie się pożegnał.
Po chwili siedzieli już w wozie, kierując się w stronę domu.
- Nie mieliśmy jechać do Marii? - spytał William zdziwiony. -Nie, nie dzisiaj.
Zmieniłam zdanie.
- Ale przecież mówiłaś, że...
- Innym razem, synku. Chłopiec zrobił obrażoną minę i odwrócił się do niej plecami.
- Opowiedz mi lepiej, co ci powiedziała Signe.
- Nie masz pojęcia, jaka ona jest mądra, mamo! -rozpromienił się chłopiec. Elizabeth
słuchała synka jednym uchem, pogrążona we własnych myślach.
Rozdział 3
Podjeżdżając pod dom zobaczyła na dziedzińcu Linę. Była w swoim roboczym
fartuchu, tuż za nią szła Signe. Kiedy zobaczyła Williama, ruszyła biegiem w ich stronę.
- Jak to dobrze, że już wróciłeś! Chłopiec natychmiast się rozpromienił.
- Tęskniłaś za mną? - spytał.
- Tak - skinęła głową. - Ale tylko trochę - dodała od razu.
- Ja tak samo - powiedział William, gramoląc się z wozu.
Elizabeth pomogła mu zejść, dzieci od razu zaczęły rozmawiać. Najwyraźniej
brakowało im siebie bardziej, niż chciały przyznać, mimo że nie widziały się zaledwie kilka
godzin.
- Idziesz przyprowadzić krowy z pastwiska? - spytała Elizabeth, zerkając na Linę.
- Tak. Wezmę ze sobą Signe. Jest już na tyle duża, że może zacząć mi pomagać.
- William może iść z wami?
- Oczywiście - uśmiechnęła się Lina.
- Idź, synku, przebierz się. Pójdziesz z Liną i Signe na łąkę po krowy. Dzieci pobiegły
razem do domu.
- Co nowego w Heimly? - dopytywała się Lina. Stała, trzymając w ręku kij; kiedy szło
się daleko, dobrze było mieć się na czym wesprzeć.
- Sama nie wiem. Panuje tam jakiś dziwny nastrój -odpowiedziała Elizabeth z
pewnym wahaniem w głosie. - Co to znaczy?
- Albo coś się wydarzyło, albo o coś się pokłócili. Coś na pewno jest nie tak. Lina
stała i rysowała kijem wzory na piasku. A może była to jakaś litera? „J"?
- Tak mówisz? - odezwała się obojętnie.
- Wiesz, co tam się stało? - spytała Elizabeth czujnie. Lina pokręciła głową przecząco.
- Spójrz na mnie!
Powoli podniosła głowę, ale wyraźnie unikała wzroku Elizabeth. W tym momencie
dzieci wybiegły z domu z krzykiem. William miał na sobie krótkie spodenki i koszulę w
niebieskie paski, a na nogach drewniaki.
- Wyglądasz jak z ochronki - roześmiała się Elizabeth.
- Co to jest ta chronka?
- Nie chronka tylko... - zaczęła, ale nie dokończyła. - Nieważne. Jesteś moim
największym skarbem i bardzo cię kocham. Chciała go pocałować, ale chłopiec odwrócił się
od niej gwałtownie.
- Nie przy wszystkich, mamo! Możesz mnie całować tylko na dobranoc.
- Zapomniałam. Przepraszam.
Stała chwilę i patrzyła, jak odchodzą. Zastanawiała się, co Lina przed nią ukrywa.
Przypomniała sobie, kiedy dowiedzieli się o ciąży Elen. Wtedy Lina też dziwnie się
zachowywała i też nie chciała jej nic powiedzieć. Postanowiła, że jak tylko nadarzy się
okazja, żeby porozmawiać na osobności, dokładnie ją o wszystko wypyta. Lina będzie
musiała w końcu powiedzieć jej prawdę. Zebrała fałdy spódnicy i skierowała się do wejścia.
Nagle dostrzegła idącego w jej stronę Steffena.
- Patrzysz za Liną? - spytał.
- Tak, ona... - zaczęła i urwała, jakby nagle zmieniła zdanie. - Poszła przyprowadzić
krowy z pastwiska -dokończyła po chwili.
- Widzę, że zabrała dzieci. Jeszcze trochę i pewnie też zaczną mieć swoje obowiązki.
- Co ty mówisz! - żachnęła się Elizabeth. - William ma zaledwie pięć lat; Signe w
październiku skończy sześć.
- Tak, oczywiście - powiedział mężczyzna i uniósł ręce, jakby chciał się poddać.
Nagle spostrzegła jak bardzo jest podobny do Kristiana, który, kiedy był zły,
wykonywał bardzo podobny gest.
- Chodziło mi tylko o to, że dzieci, tu na północy, bardzo wcześnie zaczynają
pracować. Może dzieci biedaków, bo nie mają innego wyboru, pomyślała Elizabeth.
- Coś cię gryzie - odezwał się nagle Steffen, przyglądając się jej uważnie.
- Nie, to nic poważnego - uśmiechnęła się, próbując zbagatelizować sprawę.
- Martwisz się Liną? Elizabeth podniosła głowę i przyglądała mu się uważnie. Skąd on
to wie, zastanawiała się.
- A więc to o nią chodzi - stwierdził. - Też zauważyłem, że się zmieniła. Jest jakby
bardziej zamknięta w sobie.
- Zauważyłeś to? Elizabeth poczuła ulgę; postanowiła być z nim szczera.
- Jak myślisz, skąd ta zmiana? Steffen zmarszczył czoło i skrzyżował ręce na piersi.
Stał i patrzył przed siebie.
- Nie wiem. Pierwszy raz jej się to zdarza? Chodzi mi o to, że jest taka smutna,
zamyślona, nieco melancholijna.
- Nie wiem, czy powinnam ci to mówić, ale... Lina kiedyś była w Danii, w zakładzie...
- Naprawdę? Steffen uniósł brwi zdziwiony.
- Kiedy urodziła Signe, niewiele brakowało, a umarłaby przy porodzie. Potem nie
mogła dojść do siebie. Mieliśmy nadzieję, że z czasem jej to przejdzie, ale było tylko gorzej.
W końcu musieliśmy odesłać ją do tego zakładu w Danii. Doktor pomógł nam wszystko
załatwić.
- I wyzdrowiała? Elizabeth zawahała się chwilę.
- Nie była tam szczęśliwa, ale pobyt jej pomógł, bo wróciła zdrowa. Trochę to trwało,
ale potem była taka jak dawniej. Steffen zagryzł wargi. Wyglądało, że się nad czymś
zastanawia.
- Chyba jest bardzo wrażliwą osobą. Nawet trochę dziwną... - zaczął i nagle zamilkł.
- Powiedz, proszę. O czym myślisz? - dopytywała się Elizabeth. Steffen jednak
wyraźnie się wahał.
- Mam wrażenie, że czasem ponosi ją wyobraźnia -powiedział w końcu.
- Co? Niczego takiego nie zauważyłam. Wręcz przeciwnie. Lina zawsze jest bardzo
szczera. Zdarza się, że czasem nie chce czegoś powiedzieć, ale nigdy mnie nie okłamała.
- Pewnie masz rację - powiedział Steffen i znów zamilkł.
- Co chciałeś przez to powiedzieć?
- Ty znasz ją lepiej. Mnie ona czasem zadziwia. Zdarza jej się opowiadać rożne
historie, które nie mogą być prawdziwe. W Christianii znałem osoby, które też przebywały w
zakładzie, i potem... Jakby to powiedzieć...? W każdym razie Lina mi je przypomina.
- Stały się wyciszone?
- Nie, przeciwnie, jakby miały bujniejszą wyobraźnię. Też opowiadały różne historie,
które miały niewiele wspólnego z prawdą.
Elizabeth przyglądała mu się uważnie. Steffen często używał wyszukanych słów.
Nawet Torstein tak nie mówił, chociaż był doktorem i też pochodził z południa kraju.
- Jeśli chodzi o Linę, to myślę, że się mylisz - stwierdziła stanowczo. Mężczyzna nie
odpowiedział.
- Może powinnam porozmawiać z Jensem? - zastanawiała się głośno Elizabeth.
- To nie jest dobry pomysł.
- Dlaczego?
- On na pewno ma swoje problemy, a my może wyolbrzymiamy sprawę? Może Lina
ma po prostu gorszy nastrój, może niedługo jej to przejdzie? Po co dodatkowo martwić Jensa.
- Pewnie masz rację. Muszę iść. Chcę się przebrać. Praca na mnie czeka. Zostało nam
jeszcze dużo wełny, która wymaga gręplowania.
- Co takiego?
- Gręplowania. Trzeba ją zgrzeblić.
- Ach tak. Ja też muszę coś dokończyć - rzucił Steffen. Elizabeth odwróciła się do
niego plecami i weszła do domu.
Dorte sprzątała ze stołu. Bułeczki włożyła do blaszanego pudełka, żeby nie wyschły.
Naczynia od razu umyła i odstawiła do szafki. Wzięła do ręki swoją filiżankę, którą
przywiozła tu z Neset. Tylko ona jej używała. Schowała ją do szafki. Potem wzięła ściereczkę
i starła blat stołu. Właściwie nie było to konieczne, ale zrobiła to.
Elen nadal siedziała i robiła na drutach. Dopiero teraz podniosła głowę, ale jej palce
poruszały się równie szybko.
- Pomóc ci? - spytała.
- Nie, zaraz skończę - odpowiedziała Dorte. Zdjęła z kuchni na wpół pełny czajnik i
postawiła go na ławie. Podeszła do okna. Słońce stało jeszcze wysoko, ale za kilka godzin
zniknie za górskimi szczytami, żeby następnego ranka znów się pojawić na niebie.
- Oby tylko pogoda się utrzymała - westchnęła. Elen nie odezwała się.
Dorte chwyciła kosz z wełnianymi skarpetami, które trzeba było zacerować. Dobrze
było zająć czymś ręce. Pamiętała, jak kiedyś jej matka siadywała z podobnym koszem. A ona
jej pomagała, chociaż była wtedy małą dziewczynką.
Wróciła myślami do dzisiejszej wizyty. Oby tylko Elizabeth nie zaczęła się czegoś
domyślać. Na pewno nic nikomu nie powie; nic, co mogłoby im zaszkodzić. Przeciwnie,
Dorte była pewna, że Elizabeth wzięłaby ich w obronę. Kiedy się tu zjawili, ona i William,
wnieśli trochę życia. Nawet się ucieszyła. Kiedy jednak Elizabeth tak pospiesznie wyjechała,
Dorte zaczęła się obawiać, że może coś wyczuła. Miała jednak nadzieję, że nie. Przecież
powiedziała, że chce jeszcze wpaść do Marii. Kobieta westchnęła. Zastanawiała się, czy może
być jeszcze gorzej? Dlaczego to musiało się przytrafić właśnie im? Miała nadzieję na
spokojną starość, ale nikt nie zna ani dnia, ani godziny, jak to się mówi. Nigdy się nad tym
nie zastanawiała, ale teraz pokiwała głową ze zrozumieniem. To była prawda.
Co powiedzą ludzie, kiedy wszystko wyjdzie na jaw? Zareagują pogardą czy
współczuciem? Trudno było powiedzieć. Pewnie muszą się liczyć i z jednym, i z drugim.
Niektórzy być może będą się nawet cieszyć. Nareszcie i ich spotkało nieszczęście. Ludzie nie
lubią, jeśli komuś za dobrze się wiedzie.
- Kończysz już? - spytała Dorte Elen. Elen uniosła do góry skarpetę. Była długa,
sięgała pewnie do kolana.
- Bardzo dobrze ci idzie - pochwaliła Dorte i wróciła do cerownia.
Po południu wpadły Mathilde i Sofia. Też wniosły trochę życia. Na szczęście żadna z
nich nie wiedziała, co się stało, więc nie zadawały żadnych pytań. Sofie była jak burza, bez
przerwy coś mówiła; opowiadała o swoich różnych pomysłach, była młoda i pełna energii.
Musiała się podzielić wszystkimi nowinkami. Jednak prawdziwe tajemnice zachowywała dla
siebie.
Popołudnie mijało i na krótką chwilę udało się Dorte zapomnieć o całym złu. Poszła
przyprowadzić krowy z pastwiska, Daniel i Fredrik pomogli jej przynieść wodę. Olava i
Jakoba nadal nie było. Wrócili dopiero na kolację. Dorte podała im miskę z wodą i mydło.
Dobry nastrój, który zawsze towarzyszył posiłkom w Heimly, znikł. Tylko Sofie coś
mówiła. Słyszała, że gdzieś oszczeniła się suka. Może wzięliby szczeniaka? Nie był to rasowy
szczeniak, ale był śliczny i niezbyt duży.
Jakob pokręcił przecząco głową. Po co im pies?
Do towarzystwa, tłumaczyła Sofie i zapewniła, że sama na pewno kiedyś weźmie
sobie szczeniaka. Albo przynajmniej kota. A może i psa, i kota?
Mathilde wtrącała od czasu do czasu jakieś słowo, ale głównie milczała. Córka mogła
wziąć sobie i kota, i psa, nawet kilka, ale nie dopóki mieszkały pod jednym dachem!
Sofie roześmiała się, najwyraźniej nie zmartwiona zastrzeżeniami matki. Za kilka lat
dorośnie i wtedy otworzy się przed nią zupełnie nowy świat, oświadczyła dramatycznie.
Opowiedziała też o książce, którą właśnie pożyczyła od Marii.
Wieczorem Dorte ciężkim krokiem udała się na górę. Jak zwykle kładła się spać
ostatnia. Zawsze sprawdzała, czy wszystkie świeczki i lampy zostały zgaszone, żeby w nocy
nie doszło do pożaru.
Gdyby tego nie zrobiła, nie mogłaby spokojnie zasnąć.
Ostrożnie wślizgnęła się do sypialni, ale okazało się, że Jakob jeszcze nie śpi.
Rozbierając się, słyszała, jak oddycha.
- Uważaj, żebyś się nie potknęła - wyszeptał, kiedy przeszła obok niego, żeby dotrzeć
do swojej połowy łóżka.
Weszła do łóżka, położyła głowę na ramieniu męża i przytuliła się do niego.
Westchnęła niemal niesłyszalnie.
- To był długi dzień, także dla ciebie - powiedział Jakob, całując ją w głowę.
- Dla nas wszystkich - stwierdziła Dorte.
- Pewnie tak. Kto by pomyślał, że coś takiego nam się przytrafi.
- No cóż. Co się stało, to się nie odstanie. Będziemy musieli się z tym pogodzić.
- Nie wiem, jak to się skończy. Bo na pewno to jeszcze nie koniec.
- Tak myślisz? A co jeszcze może się wydarzyć? Patrzyła na niego, chociaż w sypialni
było ciemno. Jakob zawiesił w oknie grube wełniane koce, które nie przepuszczały światła,
bo noce ciągle jeszcze były jasne.
- Nie wiem, Dorte, naprawdę nie wiem - powiedział, tuląc ją do siebie. - Miejmy
nadzieję, że Pan Bóg będzie nad nami czuwał w ten ciężki czas. Musimy się o to modlić.
- Całą drogę na pastwisko się modliłam.
Dorte miała wrażenie, że Jakob się uśmiechnął. W każdym razie zapewnił ją, że on też
już dzisiaj się modlił, kiedy na chwilę został sam w szopie.
Pocałował ją w usta. Broda lekko ją łaskotała, ale nie przeszkadzało jej to.
Odwzajemniła pocałunek i poczuła jego ręce na swoich ramionach. Położyła dłoń na jego
biodrze. Uznała, że mąż dobrze się trzyma. Z wiekiem jego ciało co prawda nieco zwiotczało,
ale jej też nie było równie jędrne jak jeszcze kilka lat temu. Nie było chyba zamiarem Boga,
żebyśmy na starość wyglądali tak, jak kiedy mieliśmy osiemnaście lat. Zycie zostawiało
swoje ślady. To dobrze, uznała. Zmarszczki na jego twarzy były świadectwem lat spędzonych
na morzu i śmiechu, którego sobie nigdy nie żałował. Blizny na dłoniach były wynikiem
ciężkiej pracy. Kochała jego pomarszczone i poranione dłonie, jego uśmiech i jego pocałunki.
Kiedy zaczął unosić jej koszulę, pomogła mu. Po chwili leżeli nadzy obok siebie. Ciało przy
ciele. Między nimi była czułość i miłość. Jego pieszczoty nadal wywoływały w niej drżenie,
sprawiając, że krew zaczynała żywiej krążyć. Kiedy położył się na niej, westchnęła
zadowolona i przyjęła go, zapominając na kilka minut o smutku. Jakby byli sami na świecie.
W tym momencie liczyli się tylko oni. Nic innego nie było ważne.
Dopiero podczas kolacji Jens spytał, co nowego w Heimly. Elizabeth siedziała przy
stole, mieszając kaszę łyżką.
- Nie wiem - odpowiedziała szczerze.
- Jak to nie wiesz? Przecież byłaś tam dzisiaj.
- Tak, byłam, ale miałam wrażenie, że nie jestem mile widziana.
Jens przełknął kaszę i spojrzał na nią zdziwiony.
- To do nich niepodobne, a już na pewno nie do Dorte.
- Tak, dlatego to takie dziwne. Miałam wrażenie, że Dorte płakała. Kiedy weszłam,
wszyscy od razu wyszli, z wyjątkiem Dorte i Elen. Żadna jednak nie była szczególnie
rozmowna.
- Może ktoś zachorował? Jens sprawiał wrażenie zalęknionego, głos mu się łamał.
- Ty zawsze od razu myślisz o najgorszym - zbeształa go Elizabeth. - My też czasem
się kłócimy i gdyby w takim momencie ktoś przyjechał w odwiedziny, też mógłby dziwnie się
poczuć.
- Tak, masz rację - przyznał Jens i nabrał kolejną łyżkę kaszy.
- Zawsze wszystko widzicie w czarnych barwach -wtrąciła się Helene. - Może Dorte
miała po prostu gorszy dzień? To przecież nie znaczy, że ktoś umiera. Ona też jest tylko
człowiekiem. A wszyscy wyszli, bo pewnie mieli pracę. My też jesteśmy zajęci. Kiedy
Bergette przyjeżdża z wizytą, mężczyźni nie zostają na pogaduszki, tylko wracają do swoich
zajęć.
Elizabeth nie odezwała się. Zauważyła, że Jens wyraźnie odetchnął z ulgą. Nadal
jednak była przekonana, że Dorte coś przed nią ukrywała. To nie był po prostu jej gorszy
dzień. Elizabeth dobrze ją znała i wiedziała, że gdyby wszystko było w porządku, nigdy tak
by o. się nie zachowała. Po posiłku pomogła Helene zmywać. Lina wzięła swoje rzeczy i
rzeczy córeczki i zaczęła zbierać się do powrotu do domu. Elizabeth podeszła do niej.
- Mogę zamienić z tobą parę słów? - spytała, odkładając na bok ścierkę. Lina
wzdrygnęła się.
- Chodź - powiedziała Elizabeth łagodnie.
Wzięła ją za rękę i pociągnęła za sobą do gabinetu, gdzie wiedziała, że nikt nie będzie
im przeszkadzał. Gabinet także po odejściu Kristiana pozostał świętym miejscem. Lina
weszła i stała teraz przed nią spięta, zaciskając mocno dłonie. Elizabeth usiadła w wygodnym
skórzanym fotelu.
- Usiądź, proszę - zachęcała Linę. Lina wahała się chwilę, ale w końcu usiadła na
brzegu fotela.
- Powiedz mi, co wiesz o tym, co się wydarzyło w Heimly. Lina spuściła wzrok i
wpatrywała się w swoje dłonie.
- Mów, proszę. Muszę to wiedzieć. Lina zagryzła wargę.
- Nie mam wiele do powiedzenia... Poza tym nie jestem pewna, czy to prawda...
- Powiedz mi to, co wiesz, obojętne czy to prawda, czy nie. Wszystko, co mi powiesz,
zostanie między nami. Nikomu nic nie powiem.
- Jensowi też nie?
- Ani słowa, przysięgam. Chyba że mi pozwolisz.
- Słyszałam, że Elen nie dotrzymała tego, co obiecała.
- A co obiecała? - spytała Elizabeth zdziwiona.
- Obiecała Olavowi, że będzie mu wierna aż do śmierci, ale zadawała się z innymi
mężczyznami. Elizabeth poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Musiała się wziąć w garść.
Przypomniała sobie, jak podczas wesela Elen i Olava jakiś pijany mężczyzna zaczął oskarżać
Elen o różne niecne zachowania. Może to jednak nie było tylko zwykłe pijackie gadanie?
- Powiedziałaś z mężczyznami. Było ich wielu?
- Tak. Ona chyba oszalała.
Lina znów spuściła wzrok i zaczęła się przyglądać swoim palcom.
- Boże drogi - westchnęła Elizabeth. Wstała i podeszła do Liny, usiadła na oparciu
fotela i objęła ją.
- Nie przeżywaj tego tak bardzo. To nie twoja wina.
- Wiem, ale cudzołóstwo jest grzechem! - powiedziała łamiącym się głosem, a po
policzku poleciały jej łzy.
- Kochanie, nie płacz, proszę. Wiesz, z kim się zadała?
- Z przyjacielem Olava, jeszcze ze szkoły. Dureń potem się tym chwalił! - powiedziała
Lina, ocierając łzy. Elizabeth pamiętała go z przyjęcia bożonarodzeniowego.
- Ale zadawała się też z innymi, podobno nie wiadomo kto jest ojcem dziecka.
Elizabeth miała wrażenie, jakby ktoś wbijał jej igły w skórę. Pomyślała, że pewnie
właśnie o tym była mowa tuż przed ich przyjazdem. Dlatego Dorte płakała, a mężczyźni
niemal uciekli w popłochu. Elen też nie była tak promienna jak zwykle. Biedni ludzie,
zasmuciła się. Przecież to dziecko miało kiedyś odziedziczyć gospodarstwo i cały majątek.
Jak teraz potoczą się sprawy?
- Uważam, Lino, że powinnaś porozmawiać o tym z Jensem.
- Ale... Będzie mu przykro i będzie zły.
- Będzie zły, ale nie na ciebie. Indianne też na pewno wkrótce się o wszystkim dowie.
O ile już nie wie. Powiedz mu o tym dzisiaj wieczorem, jak tylko wrócicie do domu i
położycie Signe spać. Lina pokiwała głową.
- Masz rację - powiedziała i wytarła nos. Elizabeth pogładziła ją po plecach i wstała.
- Zauważyłam, że coś cię ostatnio gryzie, teraz wiem, o co chodzi.
- Tak? - spytała Lina, patrząc na nią wielkimi oczami.
- To tym tak się martwiłaś, prawda?
- Tak - przytaknęła Lina. Wstała i wygładziła fałdy spódnicy.
- To prawda, cały czas o tym myślę. Cieszę się, że mogłam z tobą o tym porozmawiać.
Dziękuję. Lina wyciągnęła dłoń na pożegnanie, a Elizabeth mocno ją uścisnęła.
- Wytrzyj łzy. To wszystko tak naprawdę nie dotyczy ciebie. Lina uśmiechnęła się i
ruszyła w stronę drzwi.
- Muszę wracać do domu - powiedziała cicho. - Signe jest zmęczona. Jens pewnie
jeszcze trochę zostanie.
- Niczym się nie martw - uspokajała ją Elizabeth, kiedy razem wychodziły z gabinetu.
- Patrz w przyszłość, nie zajmuj się cudzymi problemami. Niech inni je rozwiązują.
Lina nie odpowiedziała, szła dalej w milczeniu. Zgarbiona i smutna, jakby nadal
nosiła na swoich barkach jakiś ciężar.
Rozdział 4
- Nie chodzi o to, że nie chcę ci dać wolnego popołudnia, Jens. Tylko uważam, że nie
powinieneś się mieszać w to, co się dzieje w Heimly - powiedziała Elizabeth. Stała, trzymając
jedną rękę na biodrze, drugą żywo gestykulowała.
Lina wypłukała ściereczkę w misce z wodą, wyżęła ją i zaczęła myć krzesła w kuchni.
Był piątek i na niedzielę wszystko powinno być czyste. Elizabeth zapowiedziała, że w
najbliższy poniedziałek rozpoczną żniwa. Wtedy nie będzie już czasu na nic, dlatego teraz
trzeba było wszystko dokładnie posprzątać.
- Ale tu chodzi o mojego brata - protestował Jens.
- Twój brat jest dorosły - przypomniała mu Elizabeth. - Musi to załatwić sam. A niby
co ty możesz zrobić? Jens wzruszył ramionami.
- Sam widzisz - powiedziała Elizabeth już łagodniejszym głosem. - Jeśli Olav będzie
potrzebował twojej pomocy, sam cię o nią poprosi. Nie mieszaj się w ich sprawy, nic dobrego
z tego nie będzie. Poza tym wcale nie wiadomo, czy Elen rzeczywiście z kimś się zadała. To
mogą być tylko plotki. Lina spojrzała na nich. Dobrze wiedziała, że nie są to plotki. Słyszała
to od ludzi, którym ufała, nie od miejscowych plotkarek.
Przypomniała sobie, jak poprzedniego wieczoru opowiedziała o wszystkim Jensowi.
Tak jak się spodziewała, zareagował złością, ale było mu też przykro. W pierwszej chwili w
ogóle nie bardzo mógł uwierzyć, że miła i zawsze posłuszna Elen mogła tak postąpić. Poza
tym przecież miała wszystko, o czym każda kobieta marzyła: dobrego męża, duże
gospodarstwo, żadnych trosk. W Heimly nie cierpiano biedy.
Lina nie potrafiła mu tego wytłumaczyć. Ale tego wieczoru to ona zasnęła pierwsza,
po raz pierwszy od czasu historii ze Steffenem...
Starała się o tym nie myśleć. Ale od tamtego zdarzenia zwykle wieczorem w łóżku
przywierała do ściany, bojąc się, że Jens może chcieć się do niej zbliżyć. Na wszelki wypadek
wkładała pod swoją zwykłą koszulę nocną dodatkową halkę, jakby jeszcze jedna warstwa
ubrania mogła ją lepiej chronić. Chronić przed czym? zastanawiała się, patrząc przez okno.
Zobaczyła idącego przez dziedziniec Steffena. Miał na sobie starą roboczą koszulę Kristiana.
Niebieską w białe paski. Podwinął rękawy. Miała ochotę otworzyć okno i wykrzyczeć, że nie
wolno mu chodzić w ubraniu Kristiana, ale przecież to Elizabeth zgodziła się mu ją pożyczyć.
W dobrej wierze. Zawsze była pomocna i życzliwa. A Lina nie mogła protestować, bo kim
ona była? Tanią dziwką, która kusiła go swoimi wdziękami, aż jej uległ.
- Lina! Wzdrygnęła się.
- Wielkie nieba, przestraszyłam cię? - spytała Elizabeth, bacznie się jej przyglądając.
- Przepraszam, zamyśliłam się.
- Martwisz się tym, co się dzieje w Heimly?
- Tak, to bardzo smutne - westchnęła ciężko. Jensa nie było już w kuchni; wyszedł, a
ona nawet nie zauważyła kiedy.
- Z czasem wszystko się ułoży, zobaczysz. Olav na pewno jest wstrząśnięty, ale
pogodzą się. W każdej rodzinie zdarzają się nieporozumienia.
- Wiem - odpowiedziała Lina, ściskając w ręku ścierkę;.
- Skończyłaś zmywać?
- Tak.
- Dobrze. Umyję podłogę, a ty posprzątaj na górze w tkalni. Helene zmieniła pościel i
będzie zaraz prała. Trzeba wykorzystać dobrą pogodę. Czeka nas dużo pracy.
Drzwi do pokoi na górze były otwarte, Lina słyszała, jak Helene śpiewa. Kiedy się
zbliżyły, wyszła na korytarz.
- Ciekawe, jak Ane sobie radzi? - powiedziała, opierając się o framugę. - To musi być
ciekawa praca -dodała. Ane została przed chwilą wezwana do porodu. Nie spodziewano się
żadnych komplikacji, ale przecież nigdy nie można było wszystkiego przewidzieć. Lina
wróciła myślami do własnego porodu. Wtedy też zdawało się, że wszystko będzie dobrze, a
stało się inaczej. Gdyby Elizabeth nie udało się zatamować krwotoku, pewnie już by nie żyła.
Może tak byłoby lepiej? Nie przeżywałaby tego wszystkiego. Jens dawno już pogodziłby się z
nieszczęściem, a Signe nie tęskniłaby za nią, bo przecież w ogóle by jej nie znała. Elizabeth
chwilę jeszcze rozmawiała z Helene, po czym razem z Liną poszła do tkalni. Uderzył ich
specyficzny zapach wełny. Lina zawsze go lubiła. Było tu ciepło i spokojnie. Panowała cisza,
wszędzie leżały kolorowe motki wełny. Elizabeth często prosiła Linę, żeby zastąpiła ją przy
warsztacie, kiedy sama miała inne, pilniejsze zajęcia. I zawsze też chwaliła ją, że tak równo
tka. Rzeczywiście, potrafiła tkać. Natomiast Helene znakomicie gotowała, lepiej od niej. Ane
przyjmowała na świat dzieci. Każda z kobiet zajmowała się tym, co robiła najlepiej, Elizabeth
była dumna z nich wszystkich.
- Jak widzisz, trzeba tu najpierw trochę uprzątnąć, dopiero potem będzie można prać.
Lina omiotła wzrokiem pomieszczenie. Gdzieniegdzie na podłodze leżały motki
wełny, walały się kawałki materiałów. W jednym z kątów stała otwarta skrzynia, w której
przechowywano ubrania, zbyt zniszczone, żeby można było je komuś dać, wełnę natomiast
można było wykorzystać do tkania.
- Poradzisz sobie? - spytała Elizabeth.
- Oczywiście - zapewniła Lina, zadowolona z przydzielonego jej zajęcia. - Tylko... -
zaczęła. Elizabeth odwróciła się od drzwi i spojrzała na nią pytająco.
- Chciałam cię prosić, żebyś przypilnowała małą.
- Na pewno przypilnuję - uśmiechnęła się Elizabeth. - Bawią się razem na dziedzińcu,
cała trójka. Słyszysz?
Lina zaczęła nasłuchiwać. Rzeczywiście z zewnątrz dochodził ją śmiech i gwar.
Uśmiechnęła się zarumieniona. Elizabeth wyszła, zostawiając ją samą.
Najpierw zebrała leżące na podłodze ubrania, złożyła je i schowała do skrzyni. Potem
zaczęła porządkować motki wełny. Układała je w koszach kolorami. Praca była lekka i
przyjemna, zaczęła nawet cicho nucić.
Usłyszała stukanie drewniaków, najwyraźniej Helene skończyła swoje zajęcie i zeszła
na dół. Nagle uświadomiła sobie, że śmiech dzieci ucichł i podeszła do okna. Zobaczyła całą
trójkę, stojącą pod ścianą obory. Dzieci kładły kwiatki na grobie starego kota, którego
niedawno tam pochowały. Uśmiechnęła się. Nagle usłyszała trzaśnięcie drzwi. Odwróciła się
i uśmiech zastygł na jej wargach. Czuła bicie własnego serca.
- Co ty tu robisz? - wyszeptała.
- Na razie nic nie robię. Stoję i patrzę na ciebie - powiedział Steffen, opierając się o
zamknięte drzwi. Lina poczuła, że brakuje jej powietrza. Podeszła do okna i chciała je
otworzyć. Jednak ledwie je uchyliła, natychmiast znów je zamknęła. Nie chciała, żeby
ktokolwiek zobaczył tu Steffena. Co by sobie o niej pomyśleli? Zaczęła się nerwowo
zastanawiać, gdzie są wszyscy. Czyżby była sama w całym domu? Elizabeth miała umyć
podłogę w kuchni, Helene pewnie gotowała wodę na pranie... Zaczęła szybko oddychać i
poczuła, że robi jej się słabo. Miała wrażenie, że zaraz upadnie; wyciągnęła rękę, żeby się
czegoś przytrzymać.
- Źle się czujesz? - spytał mężczyzna łagodnie. Patrzyła na niego. Stał nadal w tym
samym miejscu. Przeciągnęła dłonią po czole, pociła się.
- Nie, nic mi nie jest - powiedziała.
- Powiedziałaś komuś o nas? - spytał. Jego głos brzmiał już ostrzej, niemal groźnie.
- Nie, nikomu nic nie mówiłam.
- Dlaczego? -Ja...
Szukała słów. Spuściła głowę, powiodła wzrokiem po podłodze. Pomyślała, że jest
strasznie zakurzona. Nagle dostrzegła walające się wszędzie skrawki materiału, kawałki
przędzy. Zanim zabierze się za mycie podłogi, będzie musiała dokładnie tu pozamiatać,
pomyślała.
- Zadałem ci pytanie.
- Tak, słyszałam. Nikomu nic nie powiedziałam, bo jest mi wstyd - wydusiła w końcu.
Steffen uśmiechnął się kącikiem ust.
- A więc wstydzisz się, Lino. Nagle spoważniał i ruszył w jej stronę.
- I słusznie. Powinnaś się wstydzić. Lina schyliła głowę. Skrzyżowała ręce na piersi,
jakby chciała się bronić.
- Przepraszam - wyszeptała.
- Mów głośniej! Steffen podszedł do niej, tak że musiała się usunąć nieco w bok.
- Przepraszam, że ci się narzucałam.
- Że ci się narzucałam - przedrzeźniał ją.
Lina przełknęła głośno ślinę i poczuła się bezmiernie głupia. Powinnam była wyrazić
to jakoś inaczej, pomyślała. - Właściwie to masz rację. Łaziłaś za mną wszędzie, kleiłaś się do
mnie, zachowywałaś się jak suka w cieczce. Lina zakryła uszy dłońmi, czuła jak płacz
podchodzi jej do gardła.
- Nie mów tak, proszę! Przecież cię przeprosiłam. Steffen chwycił jej dłonie i zmusił,
żeby opuściła ręce. - Jak myślisz, co Jens powiedziałby na to wszystko? - Nie mów mu nic,
proszę! Po jej policzkach poleciały łzy. Szybko starła je ręką. Steffen milczał, ale podszedł
bliżej.
- A co dostanę w zamian? - spytał, chwytając ręką jej piersi.
- Nie rób tak - poprosiła łamiącym się głosem.
- Jak to? Przecież to właśnie lubisz. Szybko i mocno!
- Nie, nie chcę! Odwróciła się i znów poczuła, że brakuje jej powietrza, że znów
ogarnia ją panika.
- Dziwki tak lubią. Wiem to.
Bardziej czuła, niż widziała, że mężczyzna zaczyna luzować pas przy spodniach.
Tylko nie to, pomyślała. Nie przeżyję tego. Nie chodziło jej tylko o ból i poniżenie; myślała o
Jensie. Co on powie, kiedy w końcu prawda wyjdzie na jaw? Zastanawiała się, czy nie
powinna zacząć krzyczeć, ale przecież nie chciała, żeby ktokolwiek się dowiedział.
Czuła, jak Steffen unosi jej spódnicę, czuła jego sztywny członek na swoim łonie. Za
moment znów w nią wejdzie, pomyślała i zagryzła zęby.
Nagle za drzwiami rozległy się kroki. Steffen zamarł, a Lina wstrzymała oddech.
Proszę, nie wchodź, modliła się bezgłośnie. Kroki zbliżyły się; nie zatrzymały się co prawda,
ale usłyszała, że ktoś chwyta za klamkę. Doszedł ich głos Elizabeth.
- Nie, to nie tutaj miałam iść - mówiła najwyraźniej sama do siebie. Po chwili kroki
ucichły.
Steffen puścił ją i podciągnął spodnie. Lina stała oparta o ścianę, nie była w stanie się
ruszyć. Oddychała nierówno, serce waliło jej w piersi. Miała szum w uszach. Chciała
przełknąć ślinę, ale zaschło jej w gardle. Usłyszała, jak Elizabeth, nucąc, schodzi po
schodach. Potem znów zapadła cisza. Podniosła wzrok i spojrzała na Steffena. Widziała
pogardę w jego oczach. Nagle się uśmiechnął.
- Powtórzymy to innym razem - rzucił i wyszedł.
Lina walczyła z płaczem. Wiedziała, że musi się opanować. Nie może zejść do kuchni
zapłakana. Położyła rękę na piersi, żeby uspokoić oddech. Dlaczego on jej to robi? Przecież
teraz trzymała się od niego z daleka, wręcz unikała go. Nagle zdała sobie sprawę, że od
początku powinna była go unikać. Teraz było już za późno. Usiadła na podłodze i objęła
rękami swoje chude nogi, przywarła czołem do kolan, próbując się pozbierać.
Siedziała tak dłuższą chwilę. W końcu oddech się uspokoił, mogła wstać, nie bojąc
się, że zaraz upadnie. Chwyciła miotłę i zaczęła zamiatać. Najpierw jednak zamknęła drzwi.
Jeśli przyjdzie Elizabeth albo Helene, usłyszy je i zdąży szybko otworzyć drzwi, zanim
ktokolwiek się zorientuje. Kiedy po jakimś czasie zeszła na dół, żeby przynieść wodę,
Elizabeth spojrzała na nią uważnie.
- Coś się stało? - spytała zatroskana.
- Nie. Dlaczego tak sądzisz? - odpowiedziała Lina z wymuszonym uśmiechem.
- Jesteś jakaś smutna.
- Po prostu boli mnie głowa - skłamała Lina. - Na pewno zaraz mi przejdzie.
- Może zaparzę ci jakichś ziół?
- Nie, dziękuję, niewiele mi pomogą. To musi samo przejść.
Kłamała dalej, dziwiąc się, że tak łatwo jej to przychodzi. Na szczęście stała teraz
odwrócona plecami do Elizabeth i nie musiała patrzeć jej w oczy. Nalała wody do wiadra,
wzięła ścierkę do podłogi ze stojącej pod ławą skrzyni.
- Idę umyć podłogę - oznajmiła.
- Daj znać, jeśli ból głowy ci nie przejdzie - zawołała za nią Elizabeth.
Lina skinęła głową i szybko wyszła z kuchni. Jak tylko znalazła się na górze, od razu
zamknęła za sobą drzwi. Podeszła do okna i wyjrzała, ale Steffena nie było na dziedzińcu.
Może być gdziekolwiek, pomyślała i przeszedł ją dreszcz. Co zrobi, jeśli wróci?
Zabrała się za sprzątanie. Kiedy już prawie skończyła, poczuła dojmujący ból głowy.
Zrobiło jej się niedobrze, ukucnęła. Przynajmniej nie będę musiała kłamać, pomyślała. Ból
był niczym żelazna obręcz wokół jej czoła. Resztkami sił przemogła się i wstała. Zrobiło jej
się ciemno przed oczami, oparła się o ścianę. Po chwili chwyciła wiadro i zeszła do kuchni.
- Skończyłam - powiedziała.
- Co z twoim bólem głowy? Lepiej się już czujesz?
Elizabeth stała i wycierała ręce w fartuch. Lina miała właśnie jej odpowiedzieć, kiedy
nagle drzwi się otworzyły i do kuchni wszedł Steffen. Spojrzał na nią spod oka, ale niemal
natychmiast na jego twarzy pokazał się uśmiech.
- Potrzebujecie więcej wody? Chętnie przyniosę.
- Nie, dziękujemy. Obie już skończyłyśmy - oznajmiła Elizabeth. - Ale może chcesz
napić się kawy? Mogę ci podgrzać - zaproponowała po chwili.
- Bardzo dziękuję, ale chyba zaczekam, aż wszyscy przyjdą. Natomiast chętnie napiję
się wody. Trochę się zmęczyłem. Podszedł do stojącego na ławie wiadra, nalał sobie wody i
zaczął powoli pić. Lina czuła, jak mdłości podchodzą jej do gardła. Pociła się.
- Elizabeth - wyszeptała. - Mogę iść do domu?
- Znów czujesz się gorzej?
Lina skinęła głową, zagryzając wargi, żeby się nie rozpłakać. Słyszała troskę w głosie
Elizabeth i czuła łzy pod powiekami. - Coś się stało? - zaczął się dopytywać Steffen.
- Biedaczkę bardzo boli głowa - wytłumaczyła mu Elizabeth.
- Masz gorączkę? Pozwól mi sprawdzić - powiedział Steffen i wyciągnął rękę, żeby
dotknąć jej czoła.
- Nie! - krzyknęła Lina i odskoczyła gwałtownie.
- Co się stało? Elizabeth spojrzała na nią przestraszona.
- Przepraszam, nie jestem dzisiaj sobą... Lina zaczęła się jąkać. Nie wiedziała, co
powiedzieć, jak wytłumaczyć swoje dziwne zachowanie.
- Pójdę już, położę się na chwilę i wrócę. Elizabeth skinęła głową.
- Powiem Jensowi i Signe. A jeśli nadal będziesz się źle czuć, to zostań w domu.
Poradzimy sobie dzisiaj bez ciebie.
Lina szybko przeszła przez dziedziniec, starając się, żeby nikt jej nie widział. Kilka
razy odwracała się, chcąc się upewnić, że Steffen za nią nie idzie. Mógł to zrobić.
Wystarczyło, żeby powiedział, że ma coś do załatwienia i wyszedł. Lina szła coraz szybciej,
momentami nawet biegła. W końcu musiała się zatrzymać, zabrakło jej oddechu. Bluzka na
plecach była mokra od potu, czuła, że ma dreszcze. Zakręciło się jej w głowie i oparła się
plecami o pień sosny. Poczuła na plecach szorstką korę drzewa. Gdzieś z wysoka dochodziły
ją głosy ptaków. Pewnie w gniazdach wykluły się już pisklęta, pomyślała i znów otarła ręką
pot z twarzy. Wstrzymała oddech i nasłuchiwała. Nie, nikt za nią nie szedł. Nie słyszała
żadnych kroków, czy czyjegoś głośnego oddechu, bo ścieżka prowadziła dość ostro pod górę.
Mimo to przyspieszyła kroku, a jak tylko weszła przez próg, natychmiast zamknęła za sobą
drzwi. Woda w misce na lawie była zimna. Trudno, pomyślała; wzięła mydło i szybkimi
ruchami zaczęła się myć. Szyja, ręce, piersi, brzuch, uda. Dokładnie wyszorowała całe ciało.
Ruchy stawały się coraz szybsze, była w nich złość. Znów się namydliła i dokładnie opłukała.
Po twarzy leciały jej łzy. Długo tłumiła płacz, aż w końcu dała upust rozpaczy. Szlochała.
Miała wrażenie, że wciąż czuje zapach Steffena, chociaż skóra była już czerwona od
brutalnego szorowania. Zrozpaczona odrzuciła ścierkę. To wszystko była jej wina. Jak długo
to będzie jeszcze trwało, zastanawiała się. Jak długo będzie się go bała? Jak długo można żyć
w strachu?
W końcu wylała wodę, znalazła czyste rzeczy i szybko się ubrała. Powinna jeszcze
wyprać te, w których przyszła, ale nie miała już siły. Włożyła je do worka z brudną odzieżą.
Usiadła na łóżku i zamknęła oczy.
W ręku ściskała chusteczkę, którą kiedyś dostała od Elizabeth. Odłożyła ją i złożyła
dłonie jak do modlitwy, ale nie potrafiła znaleźć właściwych słów. Poza tym czy mogła się
spodziewać, że Pan Bóg pomoże komuś, kto tak się zachował? Jak pierwsza lepsza dziewka.
Zastanawiała się, czy ma powiedzieć o wszystkim Jensowi. Czy będzie potrafił jej wybaczyć?
Nie była pewna, więc postanowiła milczeć.
Zamknęła oczy i podciągnęła wysoko kolana. Zacisnęła mocno powieki. Chciała
zasnąć. Sen pozwoliłby jej na chwilę uciec od wszystkiego, od całego zła. Gdyby Jens wrócił,
pomyślałby, że położyła się, bo boli ją głowa. To przecież powiedziała Elizabeth. Powoli
zapadła w sen, otoczyła ją mgła i zło zniknęło.
Rozdział 5
Steffen nie należał do najsprawniejszych kosiarzy, ale Elizabeth zauważyła, że nieźle
sobie radzi. Szła razem z dziećmi za mężczyznami i zbierała łodyżki kminku, które zostały na
skoszonej łące. Potem zbierze je w pęki i powiesi w spiżarni. Kiedy wyschną, będzie można
robić z nich napar. W wielu miejscach określano go jako napój biedaków. Elizabeth żachnęła
się na samą myśl. Doskonale pamiętała czasy, kiedy nie było jej stać na kawę. Nawet jeszcze
dzisiaj oszczędzała każde ziarno; kawa była droga. Kilogram kosztował całe dwie korony i
dwadzieścia ore. To dużo, szczególnie w porównaniu do przeciętnej dniówki. Na kilogram
kawy trzeba było pracować trzy dni; oczywiście nikt nie kupował takiej ilości na raz, ale
kawa była cenionym napojem, z dodatkiem kminku czy bez.
Cieszyła się, że żaden z mężczyzn w Dalsrud nie żuł tabaki. Słyszała, że jedna prymka
kosztowała sześćdziesiąt ore; według niej były to pieniądze wyrzucone w błoto.
Zerknęła na Ane, zajętą sianokosami. Córka była pracowita i oszczędna. Całe lato
zbierała ptasi puch, który potem sprzedawała. Dostawała dwadzieścia dziewięć koron za
kilogram czystego puchu; to dużo, ale puch był lekki i zebranie takiej ilości wymagało wiele
wysiłku.
- Niedługo będzie cię stać na własną łódź - zażartował któregoś dnia Lars.
- A po co mi łódź? - żachnęła się córka.
- Pomyślałem sobie, że Trygvemu by się przydała.
- To niech sam sobie kupi - odgryzła się Ane. - To są moje pieniądze. Kupię za nie
rzeczy do naszego domu. Na przykład materiał na firanki. Będziemy potrzebować dużo
rzeczy - tłumaczyła. Elizabeth uśmiechnęła się sama do siebie. Ane była dobrą akuszerką.
Kiedy ostatnio odbierała poród, pojawiły się komplikacje; przez moment obawiano się o życie
i matki, i dziecka, ale wszystko dobrze się skończyło. Spojrzała na córkę. Cieszyła się, że ją
ceniono, że była lubiana.
- Jest jedzenie i napoje - rozległo się nagle wołanie Helene.
Ludzie przerywali pracę, odstawiali kosy i grabie i prostowali obolałe plecy. Potem
ruszali grupkami w stronę stogów, żeby chwilę odpocząć. Helene znalazła sobie miejsce obok
Elizabeth. Oparła się o stóg siana i westchnęła głęboko.
- Jesteś dziwnie zamyślona - stwierdziła, przyglądając się Elizabeth uważnie. Ta nie
zdążyła odpowiedzieć, bo właśnie nadbiegły dzieci, domagając się jedzenia i picia, więc
szybko podała im chleb i sok.
- Czasem dobrze jest przemyśleć różne rzeczy - rzuciła po chwili.
- Pewnie martwisz się Liną - orzekła Helene, sięgając po kanapkę.
- Liną?
- Wszyscy widzą, że coś ją gnębi. Nawet mała wyraźnie jej unika - powiedziała,
wskazując głową na Signe, która niemal kleiła się do Jensa, podczas gdy Lina stała tuż obok.
Elizabeth nie chciała, by poczuli się skrępowani i szybko odwróciła głowę.
- Musi być jakiś powód. Jens twierdzi, że Lina martwi się Olavem i Elen, ale prawdę
mówiąc, nie wierzę w to. Próbowałaś może z nią o tym rozmawiać? Helene wzruszyła
ramionami.
- A co to da? Nic. Próbowałam ją trochę rozweselić, opowiadając różne zabawne
historie, ale wszystko na nic. A co Jens na to? Był przecież niedawno w Heimly; niczego się
nie dowiedział?
- Nie, zresztą powiedziałam mu, że uważam, że nie powinien się w to wtrącać.
- Może rzeczywiście nie... - zastanawiała się Helene między jednym kęsem a drugim. -
Nie zauważyłaś, że ona ostatnio często wcześniej wraca do domu? - spytała po chwili.
- Uważasz, że masz za dużo pracy?
- Nie, nie o to chodzi, ale...
- Martwię się o nią - odezwała się Elizabeth po chwili. - Z drugiej strony nie chcę na
nią zbyt mocno naciskać. Boję się, że wtedy może wrócić choroba. A bardzo też nie chcę,
żeby znów trafiła do zakładu. Ale dajmy już temu spokój, idą do nas. Elizabeth uśmiechnęła
się do Jensa i pozostałej dwójki.
- Usiądźcie - zachęcała i przesunęła się nieco, robiąc im miejsce.
- Jak sobie radzisz, Lino? Masz bąble na dłoniach?
- Teraz już nie, ale też sianokosy już się kończą.
- Cieszysz się z tego powodu? - pytała Helene.
Elizabeth spojrzała na nią z naganą. Uważała, że Helene powinna była się
powstrzymać.
- Cieszę jak cieszę; jeśli pogoda dopisuje, to jest to nawet przyjemne zajęcie -
powiedziała Lina, zerkając na błękitne niebo nad nimi.
- Też tak uważam - stwierdziła Elizabeth, podając jej butelkę z sokiem. - Chociaż
muszę przyznać, że ten deszcz, który spadł kilka dni temu, także się przydał. Oczyścił trochę
powietrze, a ziemia też potrzebowała wilgoci.
- Wiecie może, co dzieje się z rodziną Amandy? -spytał Jens, zmieniając temat.
Siedział, trzymając jedną rękę na kolanie, i jadł kanapki.
- O ile wiem, szykują się do podróży - powiedziała Elizabeth. - Słyszałam, że
większość rzeczy chcą sprzedać. Nie ma tego wiele, ale parę groszy im wpadnie. Poza tym
trudno zabrać wszystko ze sobą na statek Tam, za oceanem, będą musieli urządzać się od
nowa.
- To niesamowite - stwierdziła Helene. - Będą musieli nauczyć się nowego języka,
poznają nowych ludzi, nowe obyczaje. Podobno w Ameryce wszystko jest o wiele większe
niż u nas. Może nawet zobaczą Indian! - wykrzyknęła podniecona.
- Miejmy raczej nadzieję, że to zostanie im oszczędzone - wpadła jej w słowo
Elizabeth.
- Kto to są Indianie? - spytała Signe.
- To taki lud, który mieszka w Ameryce - zaczął tłumaczyć jej Jens. - Mają długie
czarne włosy i jeżdżą konno. Poza tym nie mieszkają w domach tylko w namiotach.
- Co to są namioty?
- To takie małe domki z płótna - odpowiedział Jens, ciągnąc Signe za warkocz.
Dziewczynka zmarszczyła nosek.
- To zimą muszą marznąć. A już na pewno na Boże Narodzenie, kiedy pada śnieg.
- Mają choinkę w namiotach? - dopytywał się William.
- Nie sądzę, żeby w ogóle obchodzili Święta - roześmiał się Jens.
- Jak to? Nie świętują Bożego Narodzenia? - spytał William szczerze zdziwiony. - W
takim razie nie chcę nigdy jechać do Ameryki i nigdy nie zostanę Indianinem, nawet kiedy
dorosnę - zapewnił. Wszyscy zaczęli się śmiać, z wyjątkiem Liny. Siedziała i obracała w
palcach źdźbło trawy. Patrzyła przed siebie, a w jej oczach była pustka.
- Nie zapomnij zjeść - wyszeptała jej Elizabeth do ucha, dźgając ją lekko w bok. Lina
wzdrygnęła się.
- Nie jestem głodna - stwierdziła, ale wzięła kęs podanej jej kanapki.
- Napij się soku - powiedziała Elizabeth. Podała jej butelkę z sokiem, ale zauważyła,
że Lina wzięła zaledwie niewielki łyk.
- Opowiedz coś jeszcze o tych ludziach w Ameryce - poprosił William. Jens
zastanowił się chwilę.
- No więc mieszkają tam też Murzyni - powiedział w końcu. -Co?
- To ludzie, którzy mają czarną skórę. William zrobił wielkie oczy.
- Oszukujesz! - stwierdził stanowczo.
- Nie, to prawda. Mają czarną skórę i czarne, kręcone włosy.
- Zęby też mają czarne? - spytała Signe poważnie. Jens pokręcił głową przecząco.
- Nie, ale mają czarne oczy, jak William. Dzieci roześmiały się i poprosiły, żeby
mówił dalej.
- Resztę opowiem wam przy innej okazji - bronił się Jens, ziewając. - Mamy jeszcze
trochę pracy, trzeba ją skończyć.
Wstał i przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu kości. Pozostali też zaczęli się podnosić z
trudem. Odpoczynek wszystkim się przydał, pomyślała Elizabeth. Prawdę mówiąc, miała
ochotę przyłączyć się do prośby dzieci. Też lubiła słuchać opowieści Jensa.
Tuż przed kolacją Elizabeth wybrała się do spiżarni po masło. Skoro już tam była,
zrobiła szybki przegląd zapasów. Poradzą sobie, stwierdziła. Nikt w Dalsrud nie będzie zimą
cierpiał głodu, nawet będą w stanie podzielić się z najbiedniejszymi.
- Elizabeth! - usłyszała nagle głos Jensa. - Mogę zamienić z tobą kilka słów?
- Oczywiście - powiedziała, siadając na wieku stojącej pod ścianą skrzyni.
- Zauważyłaś, jak Lina ostatnio się zachowuje? - zaczął Jens.
Elizabeth przytaknęła, aczkolwiek z pewnym oporem. Najchętniej zaprzeczyłaby, być
może żeby pocieszyć Jensa. Mogłaby też spróbować tłumaczyć wszystko historią Olava i
Elen, ale sama już w to nie wierzyła. Coś innego dręczyło Linę. I to coś poważnego.
- Tak - odpowiedziała więc, wzdychając ciężko. -Helene też to zauważyła. Mam
nadzieję, że nie jest chora? Ostatnio jada jak ptaszek. Jens westchnął bezradnie. Włożył ręce
do kieszeni i oparł się o ścianę.
- Płacze co noc, kiedy myśli, że śpię. Widziałem też, jak kiedyś płakała w oborze,
dojąc krowy. Myślała, że jest sama i nikt jej nie widzi. Elizabeth przeszedł dreszcz.
- Próbowałeś z nią o tym rozmawiać?
- Oczywiście. Ale ona od razu zmienia temat; mówi wtedy, że brzuch ją boli. Albo że
to jakieś kobiece sprawy, na których się nie znam - westchnął. - Naprawdę myśli, że nie
wiem, kiedy ma swoje miesięczne krwawienie? W końcu jestem jej mężem.
Elizabeth spuściła głowę. Krępowały ją takie słowa w ustach mężczyzny. Jens jednak
zdawał się tym nie przejmować.
- Nie chce też, żebym jej dotykał - ciągnął dalej.
- Co to znaczy? - spytała Elizabeth, podnosząc głowę. Mężczyzna wzruszył
ramionami.
- Od dawna nie żyjemy już ze sobą tak jak małżeństwo, ale ostatnio... Wzdryga się,
jeśli położę rękę na jej ramieniu, czy nawet tylko usiądę bliżej niej, albo... No cóż, rozumiesz
chyba, o co mi chodzi. Elizabeth skinęła głową. Siedziała zamyślona.
- Rozmawiałeś z nią o tym?
- I co miałbym jej powiedzieć?
- Spytaj, czemu się ciebie boi. Jens spojrzał na nią bezradnie.
- To na nic. Nic mi nie powie. W ogóle nie chce ze mną rozmawiać. A ja też nie chcę
za bardzo na nią naciskać.
- Mam z nią porozmawiać?
- A mogłabyś? - rozpromienił się Jens.
- Mogę spróbować, ale niczego ci nie obiecuję. Jens wstał i wyjął ręce z kieszeni.
- Będę ci bardzo wdzięczny. Jak myślisz, kiedy będziesz miała okazję to zrobić?
- Pewnie po kolacji.
Jens ponownie podziękował i odszedł.
Elizabeth stała jeszcze chwilę z osełką masła w ręku, zastanawiając się nad tym, co
przed chwilą usłyszała. Przyszło jej do głowy, że może... Ale nie, to było niemożliwe. Nie tu,
nie w Dalsrud. A już na pewno nie Lina. Myśl była absurdalna. Jeśli ktoś przypadkowy, jakiś
wędrowiec, przechodziłby i dopuścił się gwałtu na Linie, to przecież ktoś by coś usłyszał.
Zresztą Lina sama na pewno by jej o tym powiedziała.
Elizabeth pokręciła głową, sięgnęła po klucz i, wychodząc, zamknęła drzwi do
spiżarni.
Jak tylko skończyli jeść, Lina od razu chciała ruszać do domu. Elizabeth nie mogła
wymagać, żeby została, bo zrobiła już wszystko, co do niej należało. Podeszła jednak do niej i
poprosiła o chwilę rozmowy na osobności.
Lina podążyła za nią do gabinetu. Szła niepewnym krokiem, zgarbiona; wyraźnie było
widać, że nie pragnie tej rozmowy. Weszły do ciemnego gabinetu, Elizabeth, nie spiesząc się,
podeszła do biurka i zapaliła lampę. Potem poprosiła Linę, żeby usiadła.
- Zauważyłam, że coś ostatnio cię dręczy - zaczęła wprost. Uznała, że tak będzie
najlepiej. Lina uśmiechnęła się niepewnie, patrząc na swoje dłonie.
- Tak uważasz?
- Tak - potwierdziła Elizabeth, siadając obok niej na krześle. - Powiesz mi, o co
chodzi?
- Powiedziałabym, gdyby było o czym mówić. Elizabeth znała ją dostatecznie dobrze,
żeby wiedzieć, że kłamie.
- Czy ktoś cię skrzywdził? Pomyślała, że może pytanie było zbyt bezpośrednie i padło
zbyt szybko, ale nie mogła go już cofnąć.
- Co masz na myśli? - spytała Lina, marszcząc czoło. Elizabeth zaczęła mieć
wątpliwości. Czyżby jednak się pomyliła? Miała wrażenie, że Lina jest szczerze zdziwiona.
- Czy nikt nie próbował... wziąć cię siłą? Lina zarumieniła się i spuściła głowę.
- Nie, nikt. Zresztą kto mógłby coś takiego zrobić? I gdzie? Cały czas tu jestem.
- Czasem bywasz też na plebanii.
- Podejrzewasz pastora o coś takiego?
- Nie, oczywiście że nie - roześmiała się Elizabeth, kolejny raz żałując swojego
pytania. Lina wstała.
- Jeśli to wszystko, to chciałabym już iść do domu. Mam trochę pracy, którą muszę
skończyć, zanim położę się spać.
- Oczywiście, rozumiem. Weźmiesz ze sobą Signe?
- Nie - powiedziała Lina, kręcąc głową. - Wróci potem z Jensem - dodała, kierując się
w stronę drzwi. Elizabeth nie spuszczała z niej oczu. Zauważyła, że jeszcze zanim drzwi się
zamknęły, twarz Liny wykrzywił grymas. Z trudem powstrzymywała płacz. Najwyraźniej
jednak nie wszystko było w porządku.
Nareszcie koniec sianokosów, pomyślała Ane, chwytając rękę Trygvego. Szli teraz
obok siebie. Trygve uśmiechał się, uniósł głowę i z lubością wdychał morskie powietrze.
Ane przeskoczyła leżący na ścieżce kamień i westchnęła. Cieszyła się, że gorący okres
się skończył. Chętnie uczestniczyła w pracach gospodarskich, ale potrzebowała też chwili
wytchnienia. Tym bardziej że w związku ze zbliżającym się ślubem i weselem mieli jeszcze
wiele spraw do załatwienia. Na szczęście przynajmniej suknia była już gotowa. Teraz muszą
zająć się przygotowaniem zaproszeń i zastanowić się, co podadzą do jedzenia...
- Nie sądzisz, że najwyższa pora zawiadomić pastora? - spytał Trygve. - W końcu ślub
jest już w październiku.
- Masz rację. Ane pokiwała głową i uśmiechnęła się do niego zadowolona, że
pierwszy poruszył tę sprawę.
- Jak myślisz, kiedy powinniśmy to zrobić? - spytała ostrożnie.
- Proponuję dzisiaj - roześmiał się Trygve.
- Dobrze. Pójdę do domu się przebrać. Do obiadu powinniśmy zdążyć. Chodź -
powiedziała. Wyciągnęła do niego rękę, nie przejmując się, że ktoś mógłby uznać, że
zachowuje się nieco dziecinnie.
Wrócili do domu i Ane poszła na górę się przebrać. Stanęła przed lustrem i
przyglądała się sobie krytycznie. Nie chciała się stroić za bardzo, ale też bez przesady...
Poczuła się niepewnie. Czarna suknia była obcisła na górze i miała wąskie rękawy, chociaż
teraz modne były szerokie. Włosy zaczesała do tyłu i ściągnęła w węzeł. Wiedziała, że pastor
cenił sobie, kiedy kobiety ubierały się skromnie. Tak przynajmniej słyszała. Wytarła głośno
nos. Dlaczego tak się denerwuje? Nie miała się czego wstydzić. W głębi duszy wiedziała
jednak, czego się boi. Lękała się, że pastor może odmówić im ślubu, albo zadać jej pytanie, na
które nie będzie potrafiła odpowiedzieć. Pamiętała, jak matka opowiadała jej, że kiedy ona i
Jens w swoim czasie udali się do pastora, ten zaczął przepytywać ją z dziesięciu przykazań.
Ane wyprostowała się i podniosła wysoko głowę. Pomyślała, że pastor jest już starym
człowiekiem i właściwie powinien chyba przekazać plebanię swojemu następcy. Spojrzała
jeszcze raz do lustra, przeciągnęła palcem po brwiach i w końcu uznała, że jest z siebie
zadowolona. Kiedy zeszła do kuchni, Trygve już na nią czekał.
- Jesteś gotów? - spytała, stając przed nim.
- Ślicznie wyglądasz - pochwalił ją. - Jak konfirmantka.
- Żartowniś z ciebie - zbeształa go. - Wyprowadź Mię ze stajni, dobrze? Przyda jej się
trochę ruchu. Poza tym to nasz najładniejszy koń, a ja strasznie się denerwuję - dodała nagle.
- Dlaczego? - spytała Elizabeth, przerywając na moment szycie. - Pastor na pewno się
ucieszy, że dwoje młodych ludzi chce zawrzeć związek małżeński. Ane się uśmiechnęła.
Poczuła ulgę. Po chwili jednak wątpliwości wróciły. Bo przecież pastor mógł z jakiegoś
powodu się nie zgodzić. A to on miał ostatnie słowo.
- Jedziemy - odezwał się Trygve i wstał.
Ane strzepała kilka niewidzialnych okruszków z poły jego marynarki, on podał jej
rękę i wyszli. Plebania leżała skąpana w słońcu. Trygve pomógł Ane wysiąść z wozu; przy
okazji przytrzymał ją nieco dłużej w objęciach.
- Nie przejmuj się tak - pocieszał ją. - Pastor wie, że chcemy się pobrać.
Ane wiedziała, że Trygve ma rację. Gdyby nie śmierć Kristiana, ślub pewnie odbyłby
się latem. Poczuła przypływ smutku, ale szybko wzięła się w garść. Wyprostowała się i
uśmiechnęła.
- Chodź, miejmy to już za sobą.
Zauważyła, że zza firanki ktoś im się przygląda. Pewnie jakaś ciekawska służąca,
pomyślała. Po chwili otworzyły się drzwi.
- Dzień dobry - powiedział Trygve. - Pastor jest w domu?
- Spodziewa się was? - spytała dziewczyna. Ane czuła narastającą irytację. Służące na
plebanii często zachowywały się wręcz arogancko.
- Nie zrozumiałaś pytania?
- Zaraz sprawdzę - odpowiedziała dziewczyna i znikła. Drzwi pozostały uchylone;
Ane nie mogła się powstrzymać i lekko je pchnęła.
- Ane-Elise! - powstrzymał ją Trygve.
- Co takiego? Zamknęła nam drzwi przed nosem. Co to za maniery?
Trygve nie zdążył nic powiedzieć, bo dziewczyna już wróciła. Czerwona na twarzy
zaprosiła ich do środka. Pewnie pastor zwrócił jej uwagę, pomyślała Ane.
- Witam i przepraszam, że musieliście czekać - powiedział pastor. - Dziewczyna jest
nowa - dodał ciszej i poprosił, żeby usiedli. - Z czym przychodzicie? - spytał, składając ręce
na blacie biurka. Ane zerknęła na Trygvego, jakby chcąc ustalić, kto ma przedstawić sprawę.
Trygve odchrząknął i poprawił rąbek kołnierzyka.
- Uznaliśmy, że pora zawiadomić pastora, iż zamierzamy się pobrać.
- Zamierzacie wstąpić w święty związek małżeński?
Dlaczego obaj używają takich uroczystych słów? Nie można po prostu powiedzieć, że
chcemy wziąć ślub, zastanawiała się Ane, a głośno dodała:
- W październiku. To dobry czas, wkrótce po uboju, i po wykopkach - ciągnęła dalej.
Nagle zamilkła. Zauważyła, że obaj mężczyźni przyglądają jej się nieco zdziwieni. Czyżby
powiedziała coś nie tak?
- Rozumiem - uśmiechnął się pastor.
Wyciągnął grubą książkę parafialną i zaczął się rozglądać za kałamarzem. Znalazł go,
ale nadal najwyraźniej czegoś szukał.
- Gdzie ja położyłem okulary? - mamrotał sam do siebie.
- Pastor ma je na szyi, na sznurku - powiedziała Ane, wskazując na nie palcem.
- Racja, są. Włożył okulary i sięgnął po pióro.
- Chyba pora, żeby ktoś młodszy przejął wszystkie zajęcia - westchnął, znów bardziej
do siebie niż do swoich gości.
Ane już chciała zaprotestować, zapewnić pastora, że wcale nie jest taki stary, ale
uznała, że lepiej będzie milczeć.
Pastor zwilżył palec śliną i zaczął przerzucać kartki w swojej księdze.
- No więc tak: Ane-Elise Jensdatter - powiedział. Zanurzył pióro w atramencie i zaczął
mozolnie pisać, czytając jednocześnie na głos.
- Urodzona w czerwcu 1871 roku.
Skończył i spojrzał znad okularów na przyszłego pana młodego.
Trygve podał imię, nazwisko i datę urodzenia. Pastor wszystko zapisał, dodając
jeszcze jakąś uwagę. Następnie przyłożył bibułę i, zadowolony, spojrzał na swoich gości.
- Wszystko jest w porządku - oświadczył, zamykając księgę. - Dwudziestego piątego
października w Dalsrud będzie wesele. Ane odprężyła się i odetchnęła z ulgą. Szybko wstała i
podała pastorowi rękę.
- Bardzo dziękujemy.
Duchowny uśmiechnął się, wziął jej dłoń i uścisnął. Zauważyła, że bacznie przygląda
się jej talii. Wiedziała dlaczego, ale udała, że niczego nie zauważyła. Gdyby była w ciąży, to
przecież przyspieszyliby ślub.
Trygve też podziękował pastorowi i oboje ruszyli do drzwi. Ane nie mogła się
doczekać, kiedy opuszczą plebanię. Dopiero w drodze do domu naprawdę się odprężyła.
- Tak się cieszę, że mamy to już za sobą - powiedziała szczęśliwa.
Wszystko zostało już zapisane w księdze. Pod koniec października zostanie żoną
Trygvego. Spojrzała na swoją dłoń i wyobraziła sobie złotą obrączkę, symbol związku
małżeńskiego.
Po obiedzie wszyscy w domu zwykle chwilę odpoczywali. Natomiast Ane i Trygve
wybrali się na spacer.
- Coś ostatnio bardzo lubisz spacerować - narzekał Trygve, ale w końcu podążył za
nią, aczkolwiek niechętnie.
Ruszyli razem w stronę nadmorskich skał, do miejsca, które kiedyś, dawno temu,
pokazała jej matka.
- Moja mama tu zawsze przychodzi, kiedy potrzebuje spokoju, żeby coś przemyśleć.
Trygve stał, rozglądając się dookoła i pozwalając, żeby wiatr rozwiewał mu włosy.
- Czyż nie jest tu ładnie?
- Jest i doskonale rozumiem, że twoja matka lubi tu przychodzić.
- Chodź, usiądźmy. Ane znalazła zagłębienie w ziemi, gdzie mech był gruby i miękki
jak poduszka.
- Nie bój się. Tu jest sucho - zachęcała go.
- Myślisz, że twoja matka nie będzie miała ci za złe, że pokazałaś mi to miejsce?
- Dlaczego miałaby mieć mi to za złe? Przecież wkrótce zostaniesz moim mężem.
Może kiedyś też będziemy mieli takie „swoje" miejsce?
- Może - powiedział i przyciągnął ją do siebie.
- Zastanawiałeś się, kogo zaprosimy na ślub?
- Nie, ty decyduj.
- Wszystkich z Heimly, poza tym Bergette i jej rodzinę no i część naszych sąsiadów.
Na wszystkich takich uroczystościach bywa też lensman z żoną, chociaż osobiście za nią nie
przepadam. Jest zbyt... przewrażliwiona - stwierdziła Ane, szukając chwilę odpowiedniego
słowa. - No i oczywiście zaprosimy też całą twoją rodzinę. Matkę, ojca, twojego brata i...
- Jeszcze się nie ciesz. Podróż statkiem z Bergen na Lofoty wymaga sporo wysiłku, a
to będzie już jesień. Poza tym ktoś pewnie będzie musiał zostać w domu i pilnować
gospodarstwa.
- Nie pomyślałam o tym - przyznała Ane. - Przykro ci z tego powodu?
- Najważniejsze, że ty tu będziesz - odpowiedział Trygve po chwili.
Ane roześmiała się. Odchyliła głowę do tyłu i po chwili położyła się na miękkim
mchu.
- Połóż się obok mnie - poprosiła.
Dłuższy czas leżeli nieruchomo, obserwując sunące po niebie chmury. W pewnym
momencie Ane położyła się na boku. Dotknęła palcami jego szyi, pocałowała go, najpierw w
policzek, potem w usta. Poczuła przyjemny dreszcz i pomyślała, że miło tak leżeć obok
siebie. Trygve odwzajemniał jej pocałunki. Chwycił ją w pasie i przyciągnął do siebie.
Stłumiła jęk. Czuła, jak mocno bije jej serce i bała się, że on też je usłyszy. Niemal
podświadomie sięgnęła do jego paska od spodni. Nagle jednak Trygve wstał.
- Co się stało? - spytała. - Zrobiłam coś nie tak?
- Nie, nie o to chodzi.
- Więc o co? - spytała, siadając.
- Nie wolno nam robić takich rzeczy przed ślubem.
- Dlaczego?
- Bo z tego biorą się dzieci - uciął dyskusję, wyraźnie poirytowany. Ane poczuła złość.
Przecież wiedział, że nie jest głupia; nie musiał mówić do niej w ten sposób.
- Skąd się biorą dzieci, wiem pewnie lepiej od ciebie " - żachnęła się. - Zdawałam
egzamin z anatomii i z fizjologii.
Wstała i otrzepała spódnicę. Po raz pierwszy użyła tych słów, po raz pierwszy dała mu
do zrozumienia, że jest kobietą wykształconą. Wiedziała, że nie wszyscy mężczyźni to lubią i
zawsze była dumna, że Trygve do nich nie należy.
- Nie o to mi chodziło, Ane-Elise. Trygve wstał i podążył za nią.
- Chodziło mi o to, że jeśli teraz zajdziesz w ciążę, to będziesz szła do ślubu z
brzuchem, a tego chyba nie chcesz?
Ane spuściła wzrok i pokręciła głową.
- Poczekamy - powiedział. Przyciągnął ją do siebie i pocałował w czoło.
- Jesteś taka piękna, że czasem boję się, że oszaleję. Ane odchyliła głowę do tyłu,
zadowolona z jego słów.
- Chodź, wracamy do domu - powiedziała, chwytając jego dłoń.
Rozdział 6
Elizabeth przewracała się w ciepłej pościeli. Śniło jej się, że jest w ciąży. Że ma duży,
okrągły brzuch. Ktoś przekonywał ją, że musi gdzieś iść, ale przecież ona nie miała czasu.
Czekały na nią obowiązki. Musiała pozmywać naczynia po obiedzie, umyć podłogę w kuchni.
- To nie jest twój dom - powiedział ktoś. Rozejrzała się i poczuła się zagubiona.
- Już idę - rzuciła.
Nagle poczuła przeszywający ból w podbrzuszu i krzyknęła. Wokół niej stali ludzie i
rozmawiali, wchodząc sobie w słowo; niektórzy mówili w języku, którego nie znała.
Odwróciła się i zaczęła machać rękami.
- Odejdźcie. Boli mnie! - krzyczała.
Kiedy jednak położyła ręce na swoim dużym, okrągłym brzuchu, okazało się, że ból
znikł. Więc pewnie jednak nie jestem w ciąży, pomyślała. W tym momencie poczuła, że coś
mokrego i ciepłego leci jej po udzie. Uniosła halkę. Krew! Boże, co za wstyd. Dookoła było
tyle ludzi. Chciała uciec, ale nie mogła się ruszyć.
I nagle się obudziła. Spocona i zgrzana, odrzuciła na bok pierzynę. Poczuła, że ma
mokre majtki i pomyślała, że jednak nie był to do końca sen. Wstała, nalała wodę do miski,
umyła się i sięgnęła po podpaskę. Wróciła do łóżka i znów poczuła skurcz w podbrzuszu.
Dawno już nie miała tak obfitego krwawienia, ani też takich bólów. Przypomniała sobie
dzień, w którym straciła dziecko, jeszcze zanim urodziła Williama. W dniu, w którym Jens
wrócił do domu. Gdyby to było możliwe, pomyślałaby, że teraz stało się podobnie.
Bóle nie ustępowały. Kilka razy w ciągu nocy wstawała i zmieniała podpaski;
niewiele spała. Dopiero nad samym ranem, kiedy już zaczynało świtać, bóle nieco
złagodniały i krwawienie się zmniejszyło. Ale wspomnienie złego snu pozostało.
- Wyglądasz na zmęczoną - zauważyła Ane, kiedy rano spotkały się w oborze.
- Źle spałam w nocy - powiedziała Elizabeth i poszła przelać mleko z wiadra.
- Dlaczego?
- Miałam dziwny sen. Śniło mi się, że jestem w ciąży i nagle dostałam miesiączkę.
Czułam się okropnie, bo wokół mnie stali obcy ludzie. Oczywiście zorientowali się, co się
dzieje. Pamiętaj, że miałam na sobie jedynie koszulę nocną, co jednak wcale mnie nie
dziwiło.
- A potem się obudziłaś i nie mogłaś już zasnąć? -dopytywała się Ane zza wielkiego
krowiego brzucha.
- Nie, to znaczy tak. Obudziłam się, bo zaczęłam krwawić i strasznie bolał mnie
brzuch. Niemal jakbym roniła. Może to coś znaczy? Może to jakiś znak?
- To jest całkowicie normalne - zapewniła ją Ane. - Ja też często miewam bóle.
Najczęściej właśnie w nocy. Bardzo wtedy cierpię. Elizabeth zrozumiała, że córka widzi całe
zdarzenie w nieco innym świetle.
- Próbowałaś ciepłych okładów? - spytała.
- Nie, a pomagają?
- Tak - stwierdziła Elizabeth, wracając do dojenia. - Obudź mnie następnym razem,
kiedy coś takiego się zdarzy, pomogę ci. Rozgrzeję na piecu ściereczkę i zrobię ci okład.
Najlepiej położyć ją na brzuchu i na plecach, to naprawdę łagodzi ból.
- Poradzę sobie sama - uznała Ane.
- Nie, jeśli ból będzie naprawdę duży. Wtedy dobrze mieć kogoś do pomocy.
- Dziękuję, mamo, jesteś taka dobra.
- Kiedy urodzisz dziecko, powinno być lepiej - pocieszała ją Elizabeth.
Mleko znów zaczęło lecieć do wiadra. Elizabeth zajęła się pracą, ale sen nie dawał jej
spokoju. Widziała, że to znak!
Przed południem postanowiła nagle zrobić porządek w gabinecie. Zdjęła ciężkie
zasłony, były tak zakurzone, że zaczęła kichać. Na podłodze nie było dywanów, uznała, że
należy to zmienić. Wpadające przez okna ostre światło wyraźnie pokazywało, że były tu
potrzebne gruntowne porządki. Elizabeth poprosiła Helene o przyniesienie wody, sama zaś
poszła na strych. Znalazła tam lżejsze firanki i dywan. Podwinęła rękawy i zabrała się do
pracy.
Wkrótce szyby w oknach lśniły. Stanęła przed półkami z książkami, przetarła skórzane
grzbiety wilgotną szmatką. Była spocona, ale zadowolona, że ma zajęcie. Jednak w piersi
czuła ciężar. Miała wrażenie, że, sprzątając gabinet, usuwa ostatnie ślady Kristiana. Z drugiej
strony wiedziała, że musi to zrobić. Teraz był to jej gabinet, to ona będzie tu teraz pochylała
się nad rzędami cyfr, pisała listy, podejmowała ważne decyzje i przyjmowała ludzi,
przychodzących się z nią spotkać. Jeśli ma temu podołać, musi urządzić gabinet po swojemu.
Postanowiła nakryć stoliki serwetami, może też gdzieniegdzie postawić kilka figurek. Na
biurku postawi zdjęcie, jej i Kristiana, zrobione w Kabelvaag. W ten sposób będzie czuła, że
w pewnym sensie on nadal jest tu obecny. W swoim gabinecie, to znaczy w jej gabinecie,
poprawiła się w myślach.
W końcu wszystko zostało zrobione. Musiała jeszcze tylko opróżnić szuflady. Trochę
się przed tym wzdragała, dlatego postanowiła najpierw powiesić nowe firanki, potem położy
nowy dywan i poustawia figurki na stolikach.
Kiedy skończyła, stanęła w drzwiach i zaczęła się przyglądać swojemu dziełu.
Nareszcie czuła, że jest to jej gabinet. Była zmęczona. Uznała, że szuflady mogą poczekać.
Postanowiła pójść na górę, umyć się i przebrać. To było mi potrzebne, powiedziała sama do
siebie.
Na górze, w pokoju, stanęła przed lustrem i zaczęła szczotkować włosy. Musi powoli
zacząć wyzwalać się z żałoby. Długo spowijała ją niczym gęsta mgła, dzisiaj jednak zrobiła
krok we właściwym kierunku. Wiedziała, że dobre wspomnienia nie zblakną, nie znikną.
Zawsze będą jej towarzyszyć, do chwili aż ona i Kristian znów się spotkają przed obliczem
Boga. Odłożyła szczotkę do włosów, wpięła ostatnią spinkę i uśmiechnęła się do swojego
odbicia w lustrze. Gdyby Kristian tu był, na pewno by ją pochwalił. Uznałby, że jest dzielna.
Nie, powiedziałby, że jest „zaradna kobieta", poprawiła się.
- Elizabeth! - usłyszała wołanie Helene. Pospiesznie wyszła z pokoju. Wodę wyleje
później, pomyślała.
- Tak? - odpowiedziała, stając na szczycie schodów.
- Ktoś do ciebie.
Pospiesznie zeszła ze schodów. Na dole, w drzwiach stała para starszych ludzi.
Uśmiechnęła się do nich.
- Dzień dobry. W czym mogę wam pomóc?
Rodzice Amandy popatrzyli na siebie, jakby wzajemnie się wspierając. W końcu
odezwał się mężczyzna.
- Chodzi o to, że wybieramy się do Ameryki i w związku z tym...
- Chodźmy do gabinetu - weszła mu w słowo Elizabeth i ruszyła przodem. - Proszę,
siadajcie -zachęcała, wskazując na duże, wygodne skórzane fotele.
Goście rozglądali się wokół. Regały z książkami zawsze robiły wrażenie. Elizabeth
pamiętała, jak sama pierwszy raz tu weszła. Wtedy, kiedy zaczęła pracować w Dalsrud.
Przyszła tu z ojcem, który miał omówić wszystko z Leonardem. Zaczęła się zastanawiać, jak
potoczyłoby się jej życie, gdyby wtedy nie dostała tej pracy. Nie urodziłaby Ane, nie
poznałaby Kristiana, i nie... Mężczyzna odchrząknął, wyrywając ją z zamyślenia.
- No więc, jak powiedziałem, jedziemy do Ameryki; spłaciliśmy już całą naszą
dzierżawę. Elizabeth przytaknęła. Rodzice Amandy nie byli już związani obowiązkiem pracy,
ale nadal chętnie pomagali przy wszelkich pracach, oczywiście odpłatnie. Mężczyzna spojrzał
na swoją żonę.
- Mówiłaś kiedyś, Elizabeth, że gdybyśmy chcieli wyjechać, to chętnie odkupisz nasz
dom. Elizabeth zauważyła, że podczas gdy mężczyzna zachowywał się bardziej formalnie,
kobieta zwróciła się do niej po imieniu. Pewnie dlatego, że znały się tyle lat. Przypomniała
sobie, że kiedyś matka Amandy wróżyła jej w kuchni z fusów.
- Tak, podtrzymuję moją propozycję - wróciła do rozmowy. - Rozumiem, że
sprzedajecie wszystko? Para pokiwała głowami, wyraźnie jednak unikając jej wzroku.
- Dobrze. Ile chcecie? Spojrzeli na nią zdziwieni i lekko przestraszeni.
- Właściwie nie zastanawialiśmy się nad tym - wymamrotał mężczyzna.
Elizabeth wymieniła sumę. Rodzice Amandy skinęli głowami, sięgnęła więc po
szkatułkę, w której przechowywała pieniądze. Odliczyła sumę i położyła banknoty na blacie
biurka. Wzięła do ręki pióro, umoczyła w atramencie, i zaczęła pisać. Na szczęście często
była świadkiem, jak Kristian wykonywał podobne czynności, więc poradziła sobie bez
problemu.
Ostrze pióra skrzypiało, sunąc po papierze. Kilka razy musiała moczyć je w
atramencie. Nie spieszyła się, nie chciała popełnić błędu, nie chciała też, żeby na dokumencie
zostały plamy. W końcu wszystko było gotowe. Dmuchnęła, żeby atrament nieco wysechł i
podpisała się.
- Proponuję, żebyście wy też złożyli swoje podpisy. Para znów pokiwała głowami.
Mężczyzna i kobieta podpisali się dużym, wyraźnym pismem.
- No to wszystko załatwione - powiedziała Elizabeth i podała im pieniądze. - Proszę
przeliczcie je dokładnie. Trzeba sprawdzić, czy wszystko się zgadza.
- Na pewno jest w porządku - stwierdził mężczyzna; na policzkach pojawiły mu się
czerwone plamy. Po chwili oboje wstali; mężczyzna podał Elizabeth rękę i podziękował.
- Nie będę pani dłużej przeszkadzał - powiedział ojciec Amandy i zaczął tyłem cofać
się do drzwi. Wyszli na korytarz.
- A co robicie ze swoimi rzeczami, chodzi mi o meble? - spytała nagle Elizabeth.
- Część już sprzedaliśmy sąsiadom - odpowiedziała kobieta. - Nie było to łatwe, ale
jakoś nam się udało.
Dopiero teraz Elizabeth zauważyła, że kobieta ma czerwone oczy, jakby źle spała. A
może płakała? Czyżby martwiła się podróżą? W tym momencie w drzwiach kuchni pojawił
się Jens. Uśmiechnął się i przywitał.
- Kogo ja widzę. Pewnie niedługo wyjeżdżacie? - spytał. - To, o czym ostatnio
rozmawialiśmy, to nadal aktualne? - dodał, zerkając na ojca Amandy. Mężczyzna i Jens
odeszli na bok przedyskutować swoje sprawy; kobieta została. Spuściła wzrok i, wyraźnie
skrępowana, wpatrywała się w podłogę.
- Możemy chwilę porozmawiać? - spytała Elizabeth ostrożnie. Kobieta skinęła głową.
Weszły razem do gabinetu, Elizabeth zamknęła drzwi.
- Czyżbyś się bała podróży?
- Nie - zaprzeczyła kobieta. - Cieszę się, że zobaczymy Amandę. I że znów wszyscy
będziemy razem.
- Ale coś jednak cię dręczy. Może źle się czujesz? -nie poddawała się Elizabeth.
Kobieta spuściła wzrok; dotykała nerwowo frędzli chusty, którą najwyraźniej założyła
specjalnie na tę okazję.
- Straciłam dzisiaj dziecko.
- Co takiego? Elizabeth przysunęła się bliżej, żeby lepiej słyszeć.
- Poroniłam.
- Ty... Przepraszam, ale sądziłam, że nie jesteś już w wieku do rodzenia dzieci.
- Też tak myślałam, ale od czasu do czasu miewałam jeszcze krwawienia, no i... Ale
cóż, może tak jest lepiej. W końcu jestem stara, no i czeka nas długa podróż. Elizabeth
milczała. Musiała zebrać myśli.
- Pamiętasz, kiedy rodziłaś swojego najmłodszego synka? Obiecałaś wtedy, że
będziesz się pilnować, że nie będziecie mieli więcej dzieci, bo następny poród przypłaciłabyś
pewnie życiem.
- Pamiętam i naprawdę bardzo się pilnowałam, ale potem doszłam do wniosku, że to
niemożliwe, żebym jeszcze mogła zajść w ciążę. Oboje tak myśleliśmy. Jestem już stara.
- Biblijna Sara miała dziewięćdziesiąt lat - przerwała jej rozważania Elizabeth. -
Dopóki masz krwawienia, możesz zajść w ciążę.
Nagle przypomniała sobie swój sen. Czyżby w nocy czuła bóle tej kobiety, czy też to
czysty przypadek, zastanawiała się.
- Który to był miesiąc?
- Drugi, może trzeci. Elizabeth odetchnęła z ulgą.
- Kiedy wyjeżdżacie?
- Za kilka dni.
- Życzę wam szczęśliwej podróży. Pozdrówcie Amandę i Olego. I postaraj się teraz
jeszcze trochę odpocząć.
- Tak zrobię.
Kobieta uśmiechnęła się, a w jej oczach pojawił się nowy błysk. Może po prostu
potrzebowała z kimś porozmawiać?
Elizabeth została sama i zabrała się za porządkowanie szuflad. Wyjmowała stosy
papierów, starych dokumentów. Niektóre leżały tu pewnie jeszcze od czasów, kiedy
gospodarstwem kierował Leonard. Wzdrygnęła się. Przerzucała szybko papiery, nie chcąc
nawet oglądać jego pisma, czy dotykać czegoś, co on kiedyś miał w ręku. Najchętniej
wyrzuciłaby wszystko. Na razie odłożyła jednak stare papiery na bok, później wyniesie je na
strych.
Zajęła się papierami Kristiana. Znalazła kartkę ze swoim imieniem. Elizabeth. A obok.
Ane. Ane-Elise. I dopisane później: William. I serduszko w dolnym prawym rogu.
Uśmiechnęła się i odłożyła kartkę do szuflady. Nie miała serca jej wyrzucać. Może
któreś z dzieci ją znajdzie kiedyś, kiedy jej już zabraknie.
Przekładała dalej kartki: rachunki, pokwitowania, dokumenty związane z domem, z
ziemią. Były też listy. Odłożyła je na bok. Nagle wpadło jej w rękę zdjęcie, o którym w ogóle
zapomniała. Powróciły wspomnienia.
- Jesteś tu jeszcze? Ane otworzyła drzwi do gabinetu i zajrzała do środka.
- Ale tu ładnie pachnie. Jak pięknie wszystko urządziłaś!
Weszła do gabinetu i roześmiała się na widok koronkowych serwetek i porcelanowych
figurek na stolikach.
- To nie jest już gabinet mężczyzny - stwierdziła. -Wiesz, że w niektórych dworach
mężczyźni mają własne pokoje, w których mogą palić. Zwykle idą tam po kolacji. Wcześniej
ten gabinet przypominał właśnie taki męski pokój.
Elizabeth przyglądała się córce, która krążyła po pokoju, dotykając grzbietów książek
i innych drobiazgów. Piękna dziewczyna, pomyślała. Ma takie regularne rysy. Ane była
podobna do niej z młodości, ale miała chyba więcej wdzięku.
- Obiad jest gotowy - oświadczyła nagle Ane. - Zejdziesz na dół?
- Tak - powiedziała Elizabeth. Wstała i poszła za córką.
Jak tylko zjedli, postanowiła przejść się do rodziców Amandy. Za dwa dni mieli
wyjeżdżać, nie mogła odkładać tej wizyty. Zaprzęgła konia i ruszyła. Wszyscy prosili, żeby
przekazała pozdrowienia. Podjechała pod dom. Na podwórzu kręcił się najmłodszy syn.
Skłonił się głęboko, ale uśmiechnął się, jak ją rozpoznał.
- Mama jest w domu?
- Tak, siedzi i ceruje skarpety.
Elizabeth zapukała. Drzwi natychmiast się otworzyły. Kobieta spojrzała na nią
zdziwiona i lekko przestraszona.
- Ach, to ty. Proszę, wejdź.
- Dziękuję - powiedziała Elizabeth. - Przychodzę nie w porę? Nie zostanę długo -
zapewniła.
- Pewnie się rozmyśliłaś? Za dużo nam zapłaciłaś. Mąż też twierdzi, że tyle to
wszystko nie jest warte...
- Nie, nie o to chodzi - przerwała jej Elizabeth. Kobieta zamilkła.
- Robiłam porządki w szufladach i znalazłam to. Elizabeth podała jej fotografię.
- Mamy takie dwie. Jedną oprawiliśmy i wisi teraz w salonie, a o tej zapomniałam.
Kobieta długo przyglądała się zdjęciu. W końcu podniosła głowę i uśmiechnęła się.
- Chcesz ją nam dać? - spytała z niedowierzaniem.
- Ta fotografia została zrobiona kilka lat temu podczas żniw. Są na niej wszyscy
mieszkańcy Dalsrud. Weźcie ją ze sobą do Ameryki, żebyście o nas nie zapomnieli. Kobieta
przetarła oczy. Odłożyła zdjęcie na bok.
- Bardzo ci dziękuję. To naprawdę aż za wiele. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak
Amanda się ucieszy. Wielkie nieba! Elizabeth wzruszyła się. Nie bardzo wiedziała, co
powiedzieć.
- Wszyscy prosili, żeby was pozdrowić. I życzyć szczęśliwej podróży.
- Niech Bóg zawsze ma was w swojej opiece - powiedziała kobieta łamiącym się
głosem. Wzięła jej dłoń i mocno ścisnęła.
- Zegnajcie.
Elizabeth czuła, że głos więźnie jej w gardle. Odjeżdżając, widziała, że kobieta stoi na
kamiennych schodkach i macha jej ręką. Pewnie widzą się ostatni raz, pomyślała ze
smutkiem.
Rozdział 7
Zapowiada się ciepły, słoneczny dzień, pomyślała Maria, sprzątając po śniadaniu.
Rzuciła okiem na leżące na stole księgi. Cały poprzedni wieczór spędziła nad rachunkami.
Dodawała, odejmowała. W szkole nauczyciel zawsze ją chwalił; podobno miała głowę do
liczb. Uśmiechnęła się sama do siebie. Steffen proponował jej pomoc, ale odmówiła.
Postawiła sobie za punkt honoru, że poradzi sobie sama. Peder też by tak wolał, pomyślała.
Lubił, kiedy była samodzielna. Na szczęście nie miała na głowie gospodarstwa, tylko sklep,
no i córeczkę.
- Kristine, pojedziemy zarzucić sieci? Dziewczynka spojrzała na nią znad zabawek.
- Tak. Teraz? Maria skinęła głową.
- Musimy się ciepło ubrać. Na morzu jest zimno.
Wyjęła ciepłe kurtki i pomogła córeczce. Było wcześnie, o tej porze w sklepie nie było
jeszcze klientów. W ogóle ostatnio otwierała nieco później, bo ludzie byli zajęci żniwami.
Wzięła córeczkę za rękę i ruszyły razem w stronę fiordu. Przy brzegu cumowała łódź.
Maria chwyciła za linę, a Kristine przyglądała się z obrzydzeniem oblepiającym ją glonom.
- Musisz być ostrożna. Usiądź z tyłu - powiedziała Maria.
Podniosła córeczkę i posadziła w łodzi. Sama też usiadła. Wzięła do ręki wiosła i
zaczęła odbijać od brzegu.
Wiosłowała równo, tafla wody przypominała lustro.
- Płyń, płyń, płyń łódeczko... - śpiewała Kristine, lekko się kołysząc.
- Ale jesteś zdolna. Sama ułożyłaś tę piosenkę? - spytała Maria.
- Mmm... - pokiwała główką zadowolona dziewczynka. Maria skierowała wzrok w
stronę Heimly. Poczuła
ukłucie w sercu, kiedy pomyślała, że tam przecież mieszka i ojciec i dziadek Kristine,
mimo że nikt o tym nie wie. Za kilka miesięcy miało się urodzić kolejne dziecko, synek albo
córeczka Elen i Olava, wnuczek albo wnuczka Dorte i Jakoba. Olav będzie trzymał
maleństwo w ramionach i uśmiechał się do niego z miłością. Do swojego pierworodnego.
Przynajmniej tak pewnie będzie sądził. Na szczęście Kristine nigdy nie spytała, dlaczego nie
ma taty. Dzieci z Dalsrud też dotąd jeszcze nie zadały takiego pytania. Może dzieci inaczej na
to patrzyły? Pewne rzeczy były dla nich po prostu naturalne. Przypomniała sobie pewną parę,
rodzeństwo, oboje w starszym wieku, samotni. Całe życie mieszkali w domu, w którym się
urodzili. A ona była przekonana, że byli małżeństwem. Uśmiechnęła się sama do siebie.
Zresztą nie ona jedna tak myślała. Kiedyś jej koleżanka spytała, dlaczego para ta nie ma
dzieci! Dowiedziała się, że jest źle wychowana i że chyba oszalała. Biedna dziewczyna. Skąd
mogła wiedzieć, że to rodzeństwo, skoro nikt jej tego nie powiedział?
- Mama jest wesoła? - spytała Kristine.
- Tak, mamusia jest wesoła, bo pomyślała sobie, jakie ma szczęście, że ma taką śliczną
córeczkę, która ma na imię Kristine. A wiesz, dlaczego tak właśnie masz na imię?
Dziewczynka pokręciła głową. Bo chciałam, żebyś miała na imię podobnie jak
Kristian. On też bardzo cię kochał.
- Tak.
Kristine przyjęła tłumaczenie matki, przekonana, że wszyscy na świecie kochają ją
równie mocno jak ona. Tak już było z dziećmi.
- Patrz! Pan - powiedziała Kristine, wskazując palcem na wodę. Maria zastygła w
bezruchu.
- Co ty mówisz? - spytała. Wychyliła się z łódki i nagle przeszedł ją dreszcz. Tam w
głębi dostrzegła bowiem twarz i jakieś ciało.
- Siedź spokojnie, Kristine - nakazała dziecku i wciągnęła do łodzi wiosła. - Proszę,
nie ruszaj się -napomniała kolejny raz córeczkę. Kristine przytaknęła.
- Nawet nie zauważysz, jak wpadniesz do wody.
- Do rybek i do pana?
Maria znów się wzdrygnęła. Ponownie wyjrzała za burtę. Czyżby to Peder tam leżał?
Poczuła przerażenie, ale i tęsknotę.
- Dobry Boże, spraw, żeby to nie był on - modliła się w duszy.
Ponownie wychyliła się z łódki. Woda była przejrzysta jak szkło, ale kamienie i
wodorosty na dnie nie pozwalały jej widzieć wyraźnie. Zastanawiała się, czy to w ogóle
możliwe, żeby to był Peder? Po tak długim czasie, jego ciało uległoby chyba rozkładowi?
- Boże! - rozszlochała się.
Czuła, że nie ma siły. Jednak z drugiej strony, jeśli to rzeczywiście byłby Peder, to
nareszcie zyskałaby pewność, co się z nim stało. Wyprostowała się i nagle zobaczyła, że
niedaleko nich płynie łódź z kilkoma mężczyznami na pokładzie.
- Halo! - zawołała. - Tutaj! - pomachała ręką. Mężczyźni spojrzeli na nią i zaczęli
szybciej wiosłować.
- Tam na dnie jest ciało - powiedziała, kiedy łódki się zrównały.
- Ciało?
Mężczyzna przy wiosłach zmarszczył brwi i wychylił się za burtę.
- Jezu Chryste, toż tam leży topielec! Trzeba będzie spróbować go wyciągnąć. Nie
możemy go tu tak zostawić. Maria znów chwyciła za wiosła.
- Płynę na brzeg - powiedziała. - Zawiadomcie mnie później.
Mężczyźni skinęli głowami i zaczęli szukać czegoś na dnie łódki. Pewnie zastanawiali
się, jak wyciągnąć topielca.
- Wyjmą pana z wody? - dopytywała się Kristine. -Tak, a my możemy już spokojnie
wrócić do domku. Maria zagryzła usta, mając nadzieję, że córeczka nie
zacznie zadawać jej kolejnych pytań. W tej chwili chciała zostać sama z własnymi
myślami. A jeśli to jednak był Peder? Kto złoży go do trumny? Ona nie byłaby w stanie! Ale
jak on tam się znalazł? Tego dnia nikt nie ruszał łodzi. Czyżby wyszedł na lód specjalnie?
- Pan został w morzu? - spytała Kristine, patrząc na nią swoimi dużymi oczami.
- Tak, ale zaraz go wyciągną, a potem zostanie pochowany na cmentarzu.
Maria drżała, przywiązując łódź na brzegu. Kamienie były śliskie i kilka razy niewiele
brakowało, a byłaby upadła. W końcu uporała się z łodzią, chwyciła córeczkę za rękę i
pospieszyła w stronę domu. Czuła, że poci się pod ciepłą kurtką.
- Chodź, idziemy do sklepu - powiedziała.
Odwróciła głowę i znów spojrzała na fiord. Na morzu były teraz dwie łodzie, ale ciała
chyba jeszcze nie wydobyto. Po drodze spotkała grupkę mężczyzn, którzy stali i rozmawiali.
Pozdrowili ją grzecznie. Maria opowiedziała im o ostatnim zdarzeniu.
- Może będą potrzebować pomocy - rzuciła na odchodnym.
Mężczyźni ruszyli pospiesznie w stronę brzegu, gotowi płynąć kolegom na pomoc.
Maria dotarła do sklepu. Otworzyła drzwi, wpuszczając do środka słońce i świeże
powietrze. Zdjęła kurtkę i rzuciła ją na stojące obok lady krzesło. Sięgnęła po zeszyt, gdzie
zapisywała to, co ludzie kupowali, przesunęła słój z cukrem i starła niewidzialne drobinki
kurzu z lady. Kristine stała, ściskając w ręku swoją szmacianą lalkę. Zostawiła ją tu wczoraj i
teraz ucieszyła się na jej widok. Może nawet zdążyła już zapomnieć o tym, co widziała?
Maria miała taką nadzieję. Na pewno nie chciała, żeby córeczka oglądała ciało topielca, kiedy
w końcu zostanie przetransportowane na ląd. Podeszła do drzwi i wyszła na zewnątrz.
Zasłoniła oczy dłonią i zaczęła wypatrywać. Trzy niewielkie łódki zbliżały się do brzegu. Na
drodze pojawiła się kobieta. Maria rozpoznała matkę Mathilde i przywołała ją gestem ręki.
- Wcześnie dzisiaj otworzyłaś.
Maria zerknęła przez ramię, żeby upewnić się, co robi Kristine. Córeczka wdrapała się
na krzesło i wzięła do rączki kawałek cukru brunatnego, którym próbowała karmić lalkę.
- Wypłynęłam, żeby zarzucić sieci - zaczęła Maria i zamilkła, czując, że zaraz się
rozpłacze.
- Ależ, kochanie, co się stało? - spytała kobieta zdziwiona. Maria szybko wzięła się w
garść.
- Zobaczyłam leżącego na dnie mężczyznę. Kobieta przeżegnała się. - Dobrze, że
biedak będzie przynajmniej miał grób.
- Boję się, że to może być Peder - szlochała Maria. W tym momencie zobaczyła, że od
strony fiordu zbliżają się ludzie. Jeden z mężczyzn, skierował się w stronę sklepu. Zeszła ze
schodków i zatrzymała się. Matka Mathilde położyła jej dłoń na ramieniu.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze - szeptała.
Mężczyzna podszedł bliżej i zdjął kaszkiet. Maria wstrzymała oddech zalękniona.
Mięła w ręku fartuch, usta miała zaciśnięte. „Biedak, będzie przynajmniej miał grób". Słowa
nadal dźwięczały jej w uszach. Powinna się cieszyć, jeśli okazałoby się, że to jednak Peder.
Nareszcie wiedziałaby, co się stało. Peder miałby grób, a ona miejsce, do którego mogłaby
chodzić, gdzie od czasu do czasu mogłaby położyć kwiaty... Mężczyzna stanął obok nich.
- To nie jest Peder! - powiedział, patrząc jej w oczy. Przez chwilę Maria miała
wrażenie, że upadnie, ale szybko wzięła się w garść.
- Skąd ta pewność?
- Po takim czasie z Pedera pewnie już nic nie zostało. Ten zaginął wiosną zeszłego
roku. Rozpoznaliśmy go. Zresztą liczyliśmy się z tym, po tym jak jego łódź któregoś dnia
przydryfowała pusta do brzegu. Mężczyzna zamilkł i spuścił wzrok. Maria pomyślała, że
ciało topielca pewnie nie stanowiło pięknego widoku i przeszły ją ciarki.
- Miał rodzinę? - spytała.
- Nie, to był samotny stary człowiek. O ile wiem, nie miał żadnych bliskich. Pójdę
powiadomić pastora.
- Dziękuję - powiedziała Maria, odwróciła się i weszła do sklepu.
- Wyjęli pana z wody? - spytała Kristine.
- Tak - potwierdziła, wspierając się o ladę.
- Dobrze się czujesz? - spytała matka Mathilde, która też weszła do sklepu. Maria
skinęła głową.
- Tak, nic mi nie jest. Napiję się kawy i usiądę na chwilę.
- Powiedz, jeśli mogę ci w czymś pomóc.
Maria uśmiechnęła się i poszła nastawić kawę. Nagle wzrok jej padł na butelkę
koniaku, która stała tam od czasu zaginięcia Pedera. Wzięła ją, nalała sobie kieliszek i wypiła
jednym haustem. Poczuła pieczenie w piersi, szybko odstawiła kieliszek. Przypomniała sobie
dzień, w którym powiedziała Pederowi o ciąży. Wtedy też nalali sobie po kieliszku i wypili.
Uśmiechnęła się na tamto wspomnienie. Peder był dobrym człowiekiem. Naprawdę
dobrym. Poza tym nie wierzyła, że nie interesują go kobiety. Czuła czasem na sobie jego
wzrok; kiedy sądził, że ona tego nie widzi. To ze względu na nią zgodził się na oddzielne
sypialnie. Był jej prawdziwym przyjacielem, pomyślała zasmucona.
Plotki szybko się rozniosły i sklep nagle wypełnił się ludźmi. Wszyscy rozmawiali o
ostatnim wydarzeniu. Kristine była zachwycona, że nareszcie coś się działo, i zadowolona z
uwagi, jaką jej poświęcano. Maria słuchała jednym uchem, ona z kolei chciała jak najszybciej
o wszystkim zapomnieć.
Zjawiła się Dorte. Zatrzymała się przed drzwiami, zdziwiona.
- Boże, jaki tu dzisiaj tłok. Maria szybko opowiedziała jej, co się stało.
- Naprawdę? Biedny człowiek - powtarzała Dorte, kręcąc głową.
Maria przypomniała sobie, czego się dowiedziała podczas ostatniej wizyty w Dalsrud.
Elen podobno zadała się z jakimś obcym mężczyzną, powiedziała jej Elizabeth. Jens był tym
bardzo wzburzony. Zastanawiała się, czy Dorte wie, co w ostatnie Boże Narodzenie
wydarzyło się w szopie, obok wygódki? Czy ktoś inny też to zauważył, może któryś z gości?
Zaczęły rozmawiać o topielcu. W końcu Maria postanowiła zmienić temat.
- Przyjechałaś robić zakupy? Dorte wyrecytowała całą listę. Przyprawy, cukier, mąka,
kawa i pudełko tytoniu dla Jakoba.
- Podobno prosiłaś, żeby rzucił palenie?
- Fajkę pozwalam mu palić. Nie chcę pozbawiać go przyjemności - powiedziała Dorte.
- To taki dobry człowiek - dodała, uśmiechając się z zażenowaniem. Maria przygotowała
wszystko i wzięła pieniądze, które podała jej Dorte.
- Pozdrów wszystkich - poprosiła. Dorte skinęła głową i wyszła.
Dopiero po dłuższej chwili Maria zauważyła, że na ladzie została portmonetka Dorte.
Biedaczka, pewnie miała głowę zaprzątniętą innymi myślami. Czyżby przejęła się topielcem,
czy może martwiła się plotkami, związanymi z Elen?
Maria schowała portmonetkę do szuflady. Musiała zająć się klientami, którzy czekali
w kolejce. Dorte nie wróciła po swoją zgubę. Po południu Maria postanowiła popłynąć przez
fiord do Heimly.
- Popłyniemy szukać pana? - spytała Kristine, kiedy Maria pomogła jej wejść do łódki.
- Nie. W morzu nie ma już więcej panów. Płyniemy do Jakoba i do Dorte, do Heimly.
Cieszysz się?
- Tak!!! - wykrzyknęła radośnie dziewczynka, klaszcząc w dłonie.
Maria wiosłowała pewnymi, silnymi ruchami. Od czasu do czasu musiała chwilę
odpocząć. Unosiła wiosła i słyszała, jak fale uderzają o burtę. Podświadomie zerkała w dół,
jakby oczekiwała, że zobaczy tam kolejne ciało.
Wkrótce przybiły do brzegu; przywiązały łódź, wyszły na ląd i ruszyły ścieżką pod
górę. Dookoła unosił się zapach słonej morskiej wody i świeżo skoszonej trawy. Maria
oddychała głęboko. Uwielbiała ten zapach, bardziej niż jakikolwiek inny na świecie. Nawet
pięknie pachnące mydło nie mogło się z nim równać.
Po krótkiej wędrówce dotarli na dziedziniec. Maria rozejrzała się dookoła. Panowała
cisza i spokój. Może domownicy postanowili odpocząć chwilę po obiedzie, pomyślała.
Zmartwiła się, że przyszła nie w porę. Ale przecież nie zamierzała zostać długo. Odda
portmonetkę i wróci do domu. Zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę domu. Zapukała do
drzwi. Otworzył jej Fredrik. Przywitał ją i zaprosił do środka.
- Przeszkadzam wam w poobiedniej drzemce? - spytała Maria.
- Nie. Wszyscy są w kuchni - odpowiedział chłopak z lekkim wahaniem.
Maria ruszyła do kuchni. Stanęła w drzwiach i przywitała się. Zobaczyła ponure
twarze domowników i zrozumiała, że coś jest nie w porządku. Podeszła do Dorte.
- Zostawiłaś na ladzie w sklepie portmonetkę - powiedziała i podała ją jej. Kobieta
wstała.
- A więc to tam ją zostawiłam! - uśmiechnęła się zawstydzona. - Zauważyłam, że jej
nie mam i zastanawiałam się, co mogłam z nią zrobić? Tak to bywa, kiedy człowiek się
spieszy. Na szczęście nie było w niej dużo pieniędzy. Zresztą znalazłaś ją, więc wszystko
dobrze się skończyło.
Maria patrzyła na nią zdziwiona. Dorte mówiła jak nakręcona, zasypywała ich
słowami, rozglądając się jednocześnie niespokojnie wokół.
- Gdzie Elen? - spytała nagle Kristine. W kuchni zrobiło się cicho.
- Usiądź, Mario - powiedział po chwili Olav. Maria podeszła do stołu i usiadła,
sadzając sobie na kolanach córeczkę.
- Ludzie pewnie i tak już plotkują - ciągnął Olav dalej. - Bo widzisz, Elen już tu nie
mieszka. Przeprowadziła się dzisiaj do swoich rodziców. Maria chciała coś powiedzieć, ale
nie bardzo wiedziała co. Olav spuścił wzrok i patrzył na swoje dłonie. Po dłuższej chwili
uniósł głowę i spojrzał Marii w oczy. Był w nich smutek, ale i złość.
- Nie jestem ojcem dziecka, którego się spodziewa -oznajmił twardo.
- Jak to? - wyrwało się Marii.
Natychmiast pożałowała swojego pytania. Było nie na miejscu; to nie powinno jej w
ogóle obchodzić. Na twarzy Olava pojawił się grymas, który chyba miał być uśmiechem.
- Ojcem dziecka jest Amund. Pamiętasz go? W jego głosie słychać było pogardę.
Maria przytaknęła.
- Był u was na święta. Podobno chodziliście razem do szkoły?
- Tak, był moim przyjacielem. Dobre, prawda? Maria przypomniała sobie dźwięki,
które słyszała, wychodząc z wychodka. Więc Elen i Amund byli jednak ze sobą w ten sposób.
Zrozumiała, że pewnie też nie jeden raz.
- Jesteś pewien? - spytała.
- Tak. Już wcześniej zadawała się z innymi. Mówiła mi o tym; bardzo to przeżyłem,
ale postanowiliśmy zatrzymać to dla siebie. Amund nie był pierwszym, z którym mnie
zdradziła. Dziecko jest jego, tak twierdzi. Dopiero teraz zdecydowałem się powiedzieć o tym
rodzinie, chociaż wszyscy wiedzieli, że między nami od dawna nie jest już dobrze.
Maria przeciągnęła dłonią po czole. Nie potrafiła znaleźć właściwych słów. Dorte
postawiła na stole ciasto, podała kawę. Jakob nabił swoją faję, ale nie zapalił jej. Fredrik i
Daniel siedzieli nieco z boku i milczeli.
-1 co teraz będzie? - spytała Maria, zerkając na Olava. Jej serce krwawiło.
Mężczyzna wzruszył ramionami. Stał w oknie i pustym wzrokiem patrzył przed siebie.
W końcu odwrócił się do niej.
- Będzie rozwód.
Maria drgnęła. Słowo było jej znajome; wiedziała, że coś takiego istnieje, ale nie znała
nikogo, kto by się na taki krok zdecydował.
- Nie mówisz chyba poważnie. Naprawdę nie możecie załatwić tego jakoś między
sobą? Chciała chwycić jego dłoń, ale on cofnął rękę.
- Nie, Mario, to niemożliwe. Moja żona spała z różnymi mężczyznami; to nie zdarzyło
się tylko raz. A do tego nosi w swoim łonie dziecko, którego ja nie jestem ojcem. Nie potrafię
się z tym pogodzić. Nie chcę - powiedział, zaciskając pięści.
- Jesteś pewien, że dostaniesz rozwód? Olav milczał.
- Podobno trzeba spełnić jakieś szczególne warunki - dodała, czując własną
bezradność.
- Sądzę, że zostały one spełnione, bo dużo gorzej chyba już nie może być - odezwał
się w końcu Olav. Dorte dalej nakrywała do stołu. Postawiła talerzyki i filiżanki.
- Wszyscy bardzo lubiliśmy Elen - powiedziała cicho. - Była piękna jak aniołek, a do
tego pracowita. Pokręciła głową z niedowierzaniem i poszła po dzbanek z kawą.
- Chociaż trzeba przyznać, że jeszcze zanim się pobrali, ludzie już gadali - powiedział
Jacob. - A pamiętacie tego mężczyznę, który kiedyś tak pospiesznie schodził ze schodów?
Olav ukrył twarz w dłoniach. - To małżeństwo nigdy nie było takie, jakbym chciał,
żeby było - powiedział ponuro. - Bardzo szybko zauważyłem u niej cechy, o które nigdy bym
jej nie podejrzewał.
- Dlaczego nic nie powiedziałeś? - dziwiła się Dorte. Olav wzruszył ramionami i
sięgnął po kawałek ciasta, zanim Dorte zdążyła zaprosić wszystkich do stołu. 85
- A co by to dało? Miałem skarżyć się rodzicom na swoją dopiero co poślubioną żonę?
W końcu jestem dorosłym mężczyzną.
- Tak, wiem - powiedziała Dorte cicho. - Ale matce mogłeś chyba coś powiedzieć.
Wzięła talerz z ciastem i poczęstowała gości.
Olav podszedł do okna. Otworzył je, wpuszczając do kuchni świeże powietrze i śpiew
ptaków. Maria zaczerpnęła powietrza. W kuchni było gorąco, pociła się. Kristine zaczęła się
skarżyć, że jest już duża i chce siedzieć sama na krześle. Maria pozwoliła jej na to.
- Pobiorą się? - spytała z lekkim wahaniem.
- Kto? - zdziwił się Jakob.
- Elen i Amund.
- Wcale nie byłbym zaskoczony - roześmiał się Olav. - Życzę mu powodzenia - dodał,
a w jego oczach był smutek. Odsunął od siebie filiżankę i talerzyk i wstał.
- Dziękuję za poczęstunek, mamo. Pójdę się przejść. Dorte otworzyła usta, jakby
chciała coś powiedzieć, ale najwyraźniej zmieniła zdanie.
Przy stole panowało milczenie. Przez otwarte okno widać było Olava,. który długimi
krokami szedł w stronę fiordu. Jakob w końcu zapalił swoją fajkę i zaczął wypytywać Marię o
mężczyznę, którego ciało rano wyłowiono z fiordu. Maria odpowiadała na pytania, nie chciała
być niegrzeczna, ale cały czas myślała o Olavie. Musiał, biedak, bardzo cierpieć. Gdyby tylko
mogła coś dla niego zrobić, cokolwiek. Czuła ból, widząc go w takim stanie.
Po chwili wstała i podziękowała za poczęstunek. Pożegnała się ze wszystkimi. Jakob
poszedł na chwilę do pokoju, słychać było, że szuka czegoś w szkatułce. Kiedy wrócił, dał
Kristine miedzianą monetę. Dziewczynka dygnęła, dumna ze swojego pierwszego pieniążka.
Maria wyszła i ruszyła tą samą ścieżką, którą przed chwilą odszedł Olav. Po chwili zobaczyła
go, siedzącego na kamieniu. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Usiadła kawałek obok
niego.
- Dobrze się czujesz? - spytała.
- Nie. Moja żona będzie miała dziecko z innym mężczyzną - odpowiedział gorzko.
Maria zerknęła na niego. W jego twarzy pojawiło się coś twardego, surowego, coś,
czego wcześniej nie było.
- Nie sądzisz, że możecie się pogodzić?
- Pogodzić? Jak to sobie wyobrażasz? Że będzie miała dwóch mężów?
- Nie wiadomo, czy ona i Amund się pobiorą.
- To będzie musiała radzić sobie sama - powiedział Olav i zamilkł. - Dotąd zawsze
potrafiła znaleźć chętnego.
- Aż tak źle chyba nie jest?
- Nie? Znam imiona czterech jej kochanków, oprócz Amunda. Maria spojrzała na
niego przestraszona.
- To pewne, że Amund jest ojcem jej dziecka?
- Ona tak twierdzi.
- Tak mi przykro, Olavie. Jeśli będziesz potrzebował z kimś porozmawiać, to wiesz,
gdzie mnie znaleźć.
Mężczyzna nie odpowiedział. Patrzył przed siebie, jakby w ogóle nie słyszał jej słów.
Maria wstała i zawołała Kristine. Córeczka natychmiast do niej podbiegła z rączkami pełnymi
kwiatów. Ruszyły do brzegu; zanim Maria weszła do łódki, spojrzała jeszcze raz na Olava.
Nadal siedział nieruchomo na kamieniu.
Rozdział 8
- Signeee! Williaaam! Elizabeth przyłożyła ręce do ust i wołała imiona dzieci.
- Nic nie rozumiem. Przed chwilą tu były - powiedziała do zebranych wokół ludzi. -
Kathinko, wiesz gdzie jest Signe? I William? Dziewczynka pokręciła głową.
- Nie mogli odejść daleko - wtrąciła Helene. Zmęczona Elizabeth przeciągnęła ręką po
czole. Od rana kobiety były zajęte praniem. Dzieci bawiły się w pobliżu i nagle znikły.
Helene pewnie miała rację, nie mogły odejść daleko... A jednak czuła narastający strach.
Gdyby były w pobliżu, na pewno zareagowałyby na jej wołanie. Spojrzała na Linę. W jej
oczach też był lęk. W tym momencie na dziedzińcu zjawił się Jens.
- Co się stało?
- Dzieci gdzieś zniknęły - powiedziała Helene.
- Jak to: zniknęły? Na litość boską, przecież były tu z wami?!
- Tak, były, ale jak ci wiadomo, nie mamy oczu z tyłu głowy - odburknęła Helene. -
Od rana ciężko pracujemy. Ty też mogłeś ich lepiej pilnować. Elizabeth wiedziała, że Helene
próbuje złością pokryć własny strach.
- Uspokójcie się, nie pierwszy raz gdzieś sobie idą. Bawią się i zapomniały o bożym
świecie. Pewnie nawet nas nie słyszą.
Jens zaczął wołać imiona dzieci tak głośno, że Elizabeth aż drgnęła. Nikt jednak nie
odpowiedział, mimo że wołał kilkakrotnie. W końcu zwrócił wzrok na Linę.
- Kiedy ostatni raz widziałaś Signe? Miałaś ją przez moment popilnować! Nawet tego
nie potrafisz?
- Jens, przestań! - zawołała Elizabeth, chwytając go za rękę. - Tu nie ma winnych. No
nie powiesz chyba, że Lina jest winna tego, że William zniknął?
Jens pokiwał głową zawstydzony. Podszedł do Liny i chciał ją objąć, ale ona się
odwróciła i gwałtownie go odepchnęła.
- Nie!
- Nie miałem na myśli niczego złego. Przepraszam.
- W porządku - wymamrotała Lina.
Stała ze spuszczoną głową i wpatrywała się w swoje drewniaki. Elizabeth nie
wiedziała, komu bardziej współczuć.
- Często zdarza nam się powiedzieć coś, czego potem żałujemy, szczególnie jeśli
jesteśmy zdenerwowani - próbowała uspokoić sytuację. Jens i Lina pokiwali głowami, ale
żadne się nie odezwało.
Do zebranych na dziedzińcu ludzi dołączyli też Lars i Trygve. Trzymali się nieco na
uboczu, ale uważnie śledzili toczące się rozmowy.
-Jeśli szukacie dzieci, to przed chwilą widziałem, jak szły w stronę brzegu - wtrącił się
Trygve. Elizabeth natychmiast zebrała fałdy spódnicy i niemal biegiem ruszyła w stronę
fiordu. Myśli kłębiły się jej w głowie. A jeśli dzieci się utopiły? Nie, skarciła sama siebie. Na
pewno nic im się nie stało, poza tym dzieci muszą mieć pewną swobodę, muszą nauczyć się
samodzielności.
Tam! Nareszcie dojrzała je w oddali. Zaczęła je wołać i tym razem dzieci
zareagowały. Zaczęła machać do nich ręką, żeby wróciły. Po chwili wahania ruszyły biegiem
w jej stronę. Postanowiła przemówić im do rozsądku. Powiedzieć, że nie wolno im odchodzić
tak daleko i że zawsze muszą mówić, dokąd idą. Kiedy jednak podeszły bliżej, zabrakło jej
słów.
- Jak wy wyglądacie? - spytała w końcu. - Co wy tam robiliście?
- Bawiliśmy się - poinformował ją William.
- Bawiliście się? Jesteście cali w glinie, od włosów po buty! Signe spojrzała
zawstydzona na swoją sukienkę.
- Ojej, co tata teraz powie? - zmartwiła się.
- Chodźcie, trzeba was jak najszybciej wykąpać - powiedziała Elizabeth, popychając
dzieci przed sobą.
Na ścieżce pojawiło się nagle dużo ludzi. Tylko Lina trzymała się nieco na uboczu.
Elizabeth zrobiło się jej żal. Muszę później poważnie z nią porozmawiać, pomyślała.
- Bawiliśmy się gliną - przyznała Signe z rozbrajającą szczerością, patrząc na Jensa.
- Co ty powiesz? Rzeczywiście pięknie wyglądacie. William roześmiał się.
- Jesteś na mnie zły, tato? - spytała Signe, zerkając niepewnie na ojca.
- Nie, ale od tej pory musisz zawsze mówić mi, dokąd idziesz. I nie wolno ci bawić się
gliną.
- A teraz szybko do kąpieli - poleciła Elizabeth. -Na szczęście mamy jeszcze trochę
ciepłej wody. Pospieszcie się, dzieci!
- Nie chcę kapać się w ługu! - zawył William.
- Przecież nikt nie zamierza myć cię w ługu, niemądry.
- Ja chcę w pachnącym mydle - zażyczyła sobie Signe.
- Szybko do kąpieli! - powtórzyła Elizabeth.
Helene poszła przynieść ręczniki i czyste ubrania dla dzieci. Na szczęście Jens
pilnował, żeby Signe miała w Dalsrud dodatkową zmianę odzieży.
Lina zaczęła myć córeczkę delikatnymi ruchami, ale nadal milczała. Nawet kiedy
dzieci zaczęły chlapać się wodą, nie zwróciła im uwagi. Elizabeth przyglądała się jej
dyskretnie. Czyżby przygnębiły ją ostre słowa Jensa? Nie, Lina od dawna była w takim
nastroju, ale złość Jensa na pewno nie polepszyła sprawy.
Elizabeth zajęła się wycieraniem Williama.
Nagle Signe zaczęła się śmiać.
- Ale masz dziwną siuśkę!
- Nieprawda, to ty masz dziwną, bo nie masz nawet siusiaka!
- Zachowujcie się! - skarciła dzieci Lina. - Nie chcę nigdy słyszeć takich słów z
waszych ust! Dzieci przestały się śmiać. Patrzyły na nią przestraszone.
- Przepraszam, mamo - wyszeptała Signe, drżącym głosem.
- Linę boli głowa, a wy okropnie rozrabiacie - powiedziała Elizabeth, zerkając na
kobietę, która miała łzy w oczach. - Włóż szybko spodnie, Williamie - dodała. Chłopiec
posłusznie zaczął się ubierać, włożył spodnie, a potem przy jej pomocy koszulę.
- Buciki możesz włożyć sam, a ja pomogę Signe uczesać się.
Następnie zwróciła się do Liny, prosząc ją, żeby wyniosła wodę po kąpieli dzieci. Lina
skinęła głową i wyszła.
- Dlaczego mama zawsze jest zła? - spytała Signe, kiedy została sama z Elizabeth.
- Bo jest zmęczona.
- Inni ludzie też są zmęczeni, ale nie złoszczą się tak jak mama. Ona mnie już chyba
nie kocha. Elizabeth opuściła grzebień i spojrzała dziewczynce w oczy.
- Mama bardzo cię kocha, Signe. Tego możesz być pewna. I bardzo się o ciebie boi.
- Bardziej niż tata?
- Chyba tak samo.
- Co to znaczy?
- Że jesteś ich skarbem! Signe uśmiechnęła się. Po chwili jednak znów spoważniała.
- Ale teraz to tata robi wszystko w domu. Nie mama. Ona prawie się do mnie nie
odzywa.
- To się na pewno niedługo zmieni. Mama ma teraz dużo spraw na głowie. Tak to
czasem bywa z dorosłymi.
- Ach tak - odetchnęła Signe z ulgą. Elizabeth zaplotła jej mokre włosy w warkocz i
zawiązała kokardę.
- Teraz znów ślicznie wyglądasz.
W tym momencie do izby weszła Lina. Uśmiechnęła się do córeczki i zaczęła
napełniać kolejne wiadra wodą po kąpieli dzieci.
- Chyba nawet się uśmiechnęła - stwierdziła Signe zadowolona.
Elizabeth pokiwała głową i wypchnęła ją na dwór, do Williama. Kiedy Lina wróciła,
Elizabeth zatrzymała ją. - Mężczyźni to dokończą.
- Ale przecież mówiłaś...
- Zmieniłam zdanie. Usiądź, proszę. Dlaczego ciągle jesteś taka smutna i zła? Możesz
mi powiedzieć?
- Naprawdę nie ma o czym mówić.
- Nawet Signe to zauważyła. Wytłumaczyłam jej, że dorośli czasem tak się zachowują,
kiedy mają dużo spraw na głowie. Ona uznała, że ty jej już nie kochasz. Drobne ramiona Liny
zaczęły drżeć. Elizabeth objęła ją i przytuliła do siebie.
- Nie płacz, proszę. Nie chciała cię zranić. Musisz jednak pamiętać, że dzieci są mądre
i często widzą więcej, niż nam się wydaje.
- Ale przecież ja ją kocham! - szlochała Lina. - Tylko że Jens pewne rzeczy robi lepiej
ode mnie...
- Jesteś dobrą matką, nikt nie może ci niczego zarzucić. Jesteś troskliwa i dobra -
pocieszała ją Elizabeth.
- Tak uważasz? Przed chwilą byłam dla niej bardzo szorstka.
- To prawda, ale to się wszystkim zdarza. Ciesz się, że nie słyszałaś, jak je zbeształam
tam nad wodą -skłamała. Lina westchnęła głęboko i otarła oczy.
- Trochę ci lepiej? Kobieta skinęła głową.
- Powiesz mi, co cię dręczy? Jesteś za bardzo obciążona pracą? O to chodzi? Lina
nadal się wahała.
- Wiesz co, weź teraz kąpiel. Woda jest jeszcze ciepła, zostało też mydło. A potem
daję ci wolne. Poradzimy sobie sami, zresztą właściwie już skończyliśmy. Odpocznij sobie,
odpręż się. I przestań sobie wmawiać, że jesteś złą matką, dobrze? Lina skinęła głową, ale nie
wydawała się przekonana.
- Zostawiam cię teraz samą, nie będę ci więcej marudziła - oświadczyła Elizabeth, ale
stała jeszcze chwilę, jakby wahając się, czy słusznie robi. W końcu jednak weszła do domu.
W drzwiach spotkała córkę.
- Rozwiesiłyście pranie? - spytała.
- Tak, wszystko zrobiłyśmy. Co z Liną? Elizabeth wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Wygląda na zmęczoną. Powiedziałam, żeby wzięła kąpiel i poszła do
domu.
- Znów? - weszła jej w słowo Helene, patrząc na nią wymownie. - Znów dajesz jej
wolne? -powtórzyła. -Nie żebym jej tego żałowała, ale jednak... Tym bardziej że naprawdę
ostatnio się tu nie przemęcza. Elizabeth pomyślała, że Helene ma rację. Rozumiała też, że
może czuć się obrażona.
- Jeśli chcesz, też możesz wziąć sobie wolny dzień -powiedziała cicho.
- Nie o to mi chodziło...
- Wiem, ale co innego mogę zrobić? Lina wygląda ostatnio jak duch, a pamiętasz
przecież, że raz już miała poważne kłopoty. Chcesz, żeby to się powtórzyło? Żeby znów
trafiła do zakładu?
- Nie, oczywiście nie. Nie powinnam była tak mówić - tłumaczyła się teraz Helene.
- Pewnie wszyscy jesteśmy zmęczeni - wtrąciła się do rozmowy Ane. - Na szczęście
niewiele pracy nam już zostało.
Elizabeth wyjrzała przez okno i zobaczyła idącego przez dziedziniec Jensa. Zatrzymał
się, rozejrzał i ruszył w stronę budynku gospodarczego. W momencie, kiedy otworzył drzwi,
rozległ się krzyk Liny.
- Co się stało? - spytała Ane, podbiegając do okna. Jens stał chwilę w drzwiach, po
czym wybiegł jak oparzony.
- Wielkie nieba, czy chodzi o to, że on zobaczył ją nagą? - dziwiła się Ane. - Przecież
jest jej mężem. Elizabeth nie odpowiedziała. Szybkim krokiem podążyła za Jensem, który
zdawał się zły i bezradny zarazem. Widać też było, że czuje się zraniony.
- O co jej chodzi? Wydarła się na mnie, jakby diabła zobaczyła.
- Kobiety czasem miewają takie nastroje - powiedziała spokojnie Elizabeth. - Są takie
dni, kiedy same sobie wydajemy się brzydkie, i wtedy nie chcemy, żeby ktokolwiek nas
oglądał. A może pomyślała, że to wszedł ktoś obcy? I się przestraszyła. Jens stał zamyślony i
gryzł wargę.
- Ale ona zachowuje się tak nie od dzisiaj. Już nie pamiętam, kiedy widziałem ją nagą.
Nie pozwala się dotknąć, nawet palcem. Mówiłem ci o tym.
- Dajmy jej trochę czasu. To minie. Teraz wróci do domu, odpocznie, a jutro na pewno
poczuje się lepiej.
- Zobaczymy - odpowiedział Jens ponuro, mijając Elizabeth w drodze do kuchni. -
Muszę się napić wody - wymamrotał usprawiedliwiająco. Podczas obiadu nie rozmawiano o
Linie. Dopiero Steffen znów poruszył ten temat.
- Lina nie będzie z nami jeść? - spytał.
- Nie, sama sobie dzisiaj coś przygotowała - odpowiedziała Elizabeth krótko.
- Rozumiem, że nie czuje się najlepiej - drążył dalej. Nikt jednak nie odpowiedział.
- Może spróbuję z nią porozmawiać? - zaproponował, odchylając się w krześle.
- Ty? - spytał Jens zdziwiony. - A niby dlaczego? Steffen wzruszył ramionami i wziął
na widelec kawałek ziemniaka.
- Lina i ja lubimy się. I zawsze nam się dobrze rozmawiało.
- Ach tak - skwitował Jens. Elizabeth zauważyła, że najwyraźniej nie ma ochoty
ciągnąć tej rozmowy.
- Spróbować chyba zawsze warto - uznał jednak Steffen.
- Jak chcesz, ale skoro mnie nie chce słuchać, to ciebie pewnie też nie zechce.
- A więc dobrze, pójdę do niej zaraz po obiedzie.
- Jak chcesz - wymamrotał Jens, wzruszając ramionami.
Lina siedziała na łóżku oparta o drewnianą ścianę izby, z kolanami podciągniętymi
pod brodę. Burczenie w brzuchu ustało po tym, jak zjadła przyniesione z Dalsrud resztki
obiadu. Kawałek ryby, ziemniaki, trochę mięsa. Żebyś miała na kolację, powiedziała jej
Elizabeth. Jaka ona jest dobra, pomyślała Lina. Wciągnęła głęboko powietrze; po chwili je
wypuściła. Zamknęła oczy i pomyślała o incydencie podczas kąpieli, kiedy, poirytowana,
nakrzyczała na dzieci. Nie potrafiła zrozumieć, co w nią wstąpiło. Dzieci były małe,
niewinne; kiedy jednak zaczęły wymieniać właśnie te części ciała, coś w niej pękło i nie
wytrzymała. Nawet niewinne słowa dzieci budziły w niej obrzydzenie.
Przełknęła głośno ślinę. Jens był na nią zły i nie bez powodu. Najwyższa pora, żeby
zajęła się Signe. Tyle że on znacznie lepiej sobie z nią radził, a córeczka też zdawała się
szukać jego towarzystwa. Line oparła głowę o kolana i czuła, że zaraz się rozpłacze. Była złą
matką, od samego początku, od kiedy tylko Signe przyszła na świat. Nie bez powodu wysłano
ją do domu wariatów w Danii. Samo wspomnienie tego okropnego miejsce sprawiło, że
zaczęła drżeć. Jeśli nie weźmie się w garść, może tam wrócić; wtedy pewnie zostałaby w tym
okropnym miejscu już na zawsze.
Przez jakiś czas po powrocie pisywała listy do swojej przyjaciółki, którą tam
zostawiła. Z czasem robiła to jednak coraz rzadziej, aż w końcu w ogóle przestała. W jednym
ze swoich ostatnich listów jej przyjaciółka, Anichen, pisała, że ma ukochanego. Pewnie jest
nim zajęta, pomyślała Elizabeth; może nawet się pobrali, niewykluczone, że mają już dzieci.
Lina zaczęła się lekko kiwać i nucić coś sobie pod nosem. Pamiętała melodię, ale nie
potrafiła przypomnieć sobie, skąd ją zna. Na pewno była to jakaś znana piosenka, chociaż nie
pamiętała jej słów. Usłyszała pukanie do drzwi i wzdrygnęła się. Kto to mógł być? Jens na
pewno nie pukałby. Może to Elizabeth? Albo Ane? Wahała się chwilę. Miała wstać i iść
otworzyć, czy udać, że śpi. Może wtedy ten ktoś sobie pójdzie? Siedziała ze wzrokiem
skierowanym na drzwi i bała się głębiej oddychać. Pukanie się powtórzyło, ale i tym razem
nie odpowiedziała. Nagle zauważyła, że ktoś chwyta za klamkę.
- Lino? Jesteś tam?
Rozpoznała głos Steffena i ciarki przeszły jej po plecach. Objęła mocniej swoje uda.
Może odejdzie, jeśli będzie cicho?
On jednak otworzył drzwi i wszedł. Stojąca na stole kuchennym lampka rzucała na
niego snop światła.
- Lina! - powtórzył, rozglądając się. Nagle zobaczył ją i jego twarz rozjaśnił uśmiech.
- A więc tu sobie siedzisz i milczysz? Lina najpierw zamknęła oczy, ale szybko je
otworzyła.
- Nie mam ochoty przyjmować gości. Odejdź, proszę.
Próbowała, by jej głos brzmiał stanowczo, ale sama słyszała, że jej drży.
Na pewno ją usłyszał, ale najwyraźniej nic sobie nie robił z jej prośby. Pewny siebie,
usiadł na brzegu łóżka.
- Nie życzysz sobie gości, tak? - powtórzył. - Ale ze mną możesz chyba chwilę
porozmawiać? Nie odpowiedziała, odwróciła głowę i starała się na niego nie patrzeć.
- Powiedziałem wszystkim, że się przyjaźnimy. Zaproponowałem, że mogę z tobą
porozmawiać. Sprytnie to wymyśliłem, prawda?
- Nie - odpowiedziała Lina zła, że daje się wciągnąć w rozmowę. Mężczyzna
roześmiał się.
- Chyba powinienem się poczuć obrażony - powiedział pół żartem, pół serio. Nagle
jednak spoważniał.
- Co im o nas powiedziałaś? Lina zagryzła mocno wargi.
- Odpowiedz mi! Chwycił ją za brodę i zmusił, żeby na niego spojrzała. Poczuła ból,
do oczu napłynęły jej łzy.
- Nic nikomu nie mówiłam.
- Nic nikomu nie mówiłam - przedrzeźniał ją.
Nagle puścił ją i na jego twarzy znów pojawił się uśmiech.
- Chyba zgodzisz się ze mną, że się przyjaźnimy?
- Idź już, proszę.
- Bynajmniej nie zamierzam - powiedział i chwycił ją za udo. Lina zamarła. Chciała
cofnąć się, ale nie była w stanie. Poczuła narastającą panikę.
- Puść mnie! - wrzasnęła nagle i zamierzyła się na niego. Mężczyzna wykonał unik i
szybko chwycił jej rękę.
- Wypraszam sobie takie zachowanie - zbeształ ją. Ze strachu zastygła. Pomyślała, że
jeśli będzie mu posłuszna, to może on w końcu sobie pójdzie?
- No, już dobrze. Jeśli ktoś zacznie cię o nas wypytywać, potwierdź, że się
przyjaźnimy. Powiedz, że często rozmawiamy, że jestem dla ciebie jak... brat. Będziesz
pamiętała?
- Tak. Przyjaźnimy się i jesteś dla mnie jak brat.
- Widzę, że twój mały rozumek nareszcie to pojął. To dobrze - powiedział, puszczając
jej rękę. -Chętnie zostałbym z tobą dłużej, ale niestety praca na mnie czeka. Musimy dbać o
pozory. Nadrobimy to innym razem, prawda? Lina nie odpowiedziała. Czuła, jak jej ciało
drży, zagryzła zęby.
- Prawda, Lino? - powtórzył ostrzej.
- Tak, prawda.
Steffen roześmiał się głośno i wyszedł.
Kiedy usłyszała, jak zamykają się za nim drzwi, przypomniała sobie słowa piosenki,
której melodię przed chwilą nuciła. Była to piosenka, której nauczyła się w Danii, podczas
pobytu w zakładzie.
- „Nadchodzi złe, a my złego się boimy..." - nuciła, kołysząc się na boki.
Rozdział 9
- Masz taką minę, jakbyś zobaczyła czarnego luda - powitała Helene Marię, kiedy ta
następnego dnia wjechała swoją dwukołówką na dziedziniec.
- Co ty mówisz? Co to za wyrażenie! - obruszyła się Elizabeth, dając jej kuksańca w
bok. Podeszła do pojazdu.
- Kogo ją widzę? Czy to maleńka Kristine przyjechała odwiedzić ciocię? -
powiedziała, biorąc dziecko na rękę. Dziewczynka pokiwała głową.
- Patć, sukienka! - powiedziała zadowolona.
- Masz nową sukienkę? - spytała Elizabeth, robiąc wielkie oczy.
- Nie jest nowa - wymamrotała Maria.
- Kto został w sklepie? - dopytywała się Elizabeth. Spojrzała uważnie na siostrę.
Helene miała rację. Maria wyglądała na przerażoną.
- Coś się stało? - spytała, czując ukłucie strachu w sercu. Maria skinęła głową.
- Zamknęłam sklep. Wejdźmy do środka, to wszystko ci opowiem. Jens jest gdzieś w
pobliżu?
- Tak, przyszedł przed chwilą. Zaraz będziemy jeść.
- Co się mogło stać? - szeptała Helene zaniepokojona, kiedy szybkim krokiem ruszyły
w stronę domu.
- Nie wiem, ale na pewno nie przestraszyła się czarnego luda.
Weszły do kuchni; dostawiono jedno nakrycie. Kristine od razu poszła do dzieci,
dorośli usiedli przy stole.
- A teraz mów, co się wydarzyło - poprosiła Elizabeth.
Obawiała się, że to może mieć związek z Pederem. Może w końcu znaleziono gdzieś
jego ciało? A może w ogóle po prostu się odnalazł, żywy i cały? Oczy wszystkich zwrócone
były na Marię.
- Byłam wczoraj w Heimly - zaczęła niepewnie. - Od początku miałam wrażenie, że
przyjeżdżam nie w porę. Potem okazało się, że Olav właśnie kazał Elen iść precz z domu. W
kuchni zrobiło się cicho.
- Co ty mówisz? - wyszeptał Jens po dłuższej chwili. Maria zerknęła na niego,
zwilżyła wargi i spuściła wzrok, jakby czuła się winna. Elizabeth przypomniała sobie, co
kiedyś mówiła jej Lina. Ze Elen lata za mężczyznami. Poczuła ulgę, że sprawa nie ma
żadnego związku z Pederem, chociaż zmartwiła się wiadomością. Zerknęła na siedzących
przy stole domowników. Wszyscy patrzyli na Marię zdziwieni i zalęknieni. Lina trzymała w
ręku kromkę chleba i była wyraźnie skrępowana.
- Okazało się, że Elen zadawała się z różnymi mężczyznami - ciągnęła dalej Maria. -
Dziecko, które nosi - nie jest dzieckiem Olava. Elizabeth poczuła dziwne kłucie z tyłu głowy.
- Dlatego Olav chce rozwodu - dokończyła Maria.
- Co to jest rozwód? - spytał William.
- Nie przeszkadzaj - skarciła go Elizabeth. Zaczerpnęła powietrza, jakby chciała coś
powiedzieć, ale Jens ją uprzedził.
- Gdzie teraz jest Elen? - spytał.
- U swoich rodziców.
Jens przeciągnął dłonią po twarzy. Widać było wyraźnie, że czuje się bezradny.
- Wielkie nieba, Olav jest pewien, że to nie jego dziecko?
- Elen przyznała się do wszystkiego. Ojcem dziecka jest Amund.
- Kto to taki? - spytał Jens zdziwiony.
- Kolega Olava ze szkoły. Był w zeszłym roku w Heimly na przyjęciu
bożonarodzeniowym.
- Boże drogi - westchnął Jens, odchylając się do tyłu na krześle. - Lina mówiła mi, że
krążą jakieś plotki, ale nie sądziłem, że jest aż tak źle. Może jednak wszystko jakoś się ułoży,
kiedy dzieciak przyjdzie na świat.
- O czym oni mówią? - wyszeptał William, który podszedł do stołu i stał teraz obok
krzesła matki.
- Dorośli mają czasem własne sprawy. Nie zajmuj się tym, tylko jedz.
- Pojadę do nich i spróbuję się czegoś dowiedzieć -oznajmił Jens, wstając.
- Chcę jechać z tobą - powiedziała natychmiast Signe.
- Usiądźcie i dokończcie posiłek. Od rana nic nie jadłeś, Jens - wtrąciła się Elizabeth.
Jens usiadł na krześle. Sięgnął po kromkę chleba; wypił łyk kawy, ale chleba nie ruszył.
Kromka pozostała na talerzu nietknięta.
- Znacie kogoś, kto jest rozwiedziony? - spytał cicho.
- Tak, nawet kilka osób - odezwał się Steffen.
- Jak to się odbywa? - zaciekawił się Jens. Steffen wzruszył ramionami.
- Po prostu... Najpierw trzeba odbyć rozmowę z pastorem, a potem z lensmanem. I to
tyle. Małżonkowie dzielą się częścią majątku i się rozstają.
- To takie proste? - dopytywał się Jens. Sięgnął po chleb i zaczął jeść. Inni poszli za
jego przykładem.
- Myślę, że takie rzeczy są bardziej powszechne w miastach niż na wsi - powiedział
Steffen, biorąc kolejny kęs.
Elizabeth zdziwiła się, że tak spokojnie o tym mówi. Jakby rzeczywiście rozwody
były czymś powszechnym.
- Czy to znaczy, że Elen ma prawo do części gospodarstwa? - spytał Jens
zaniepokojony. Steffen pokręcił głową.
- Nie, gospodarstwo należy do Olava. Ale ona na pewno też wniosła coś do
małżeństwa. No i coś pewnie dostali też w prezencie ślubnym od jej rodziny.
Elizabeth słuchała tego wszystkiego coraz bardziej zdziwiona. Wydawało jej się to
takie nierzeczywiste. Dla niej przysięga małżeńska była święta. Kobieta i mężczyzna mieli
być ze sobą na dobre i na złe, do końca życia, do śmierci. Z drugiej strony to, co zrobiła Elen,
było czymś niewybaczalnym, na pewno w oczach Olava. Ale może jednak jakieś
porozumienie nadal było możliwe? Może będą nadal razem, pomyślała, ale postanowiła nie
dzielić się swoimi myślami z innymi. Nie chciała nikomu robić płonnych nadziei. Jak to
dobrze, że mają Steffena, pomyślała. Tyle wiedział o różnych sprawach, tyle rzeczy potrafił
wyjaśnić. Jak tylko skończyli jeść, Jens podziękował i wstał od stołu.
- Jadę do Heimly, porozmawiam z nimi.
- Przekaż wszystkim pozdrowienia - powiedziała Elizabeth.
W pierwszym odruchu chciała poprosić Jensa, żeby przekazał Dorte zaproszenie do
Dalsrud, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Uznała, że przyjaciółka na pewno ma teraz
inne sprawy na głowie. Jens wziął z krzesła kurtkę i zaczął się ubierać.
- Pojedziesz ze mną, Lino? Lina pokręciła głową przecząco.
- Nie, ale pozdrów ich ode mnie i powiedz... A zresztą nie, nic nie mów.
- Mogę jechać z tobą, tato? - spytała Signe ponownie, patrząc na niego błagalnie.
Jens zawahał się chwilę.
- Nie wolisz zostać tutaj, z dziećmi?
- Proszę, tatusiu, proszę...
- No, dobrze, na litość boską, niech ci będzie... Dziewczynka zeskoczyła z krzesła,
stanęła na palcach, żeby uściskać matkę, i wybiegła przez drzwi. Po wyjściu Jensa w kuchni
znów zapadła cisza.
Elizabeth ciągle myślała o rozwodzie. Jeśli jedno małżeństwo się na coś takiego
zdecyduje, wkrótce inne mogą pójść w jego ślady. Jednocześnie rozumiała Olava. Czuł się
oszukany, zdradzony przez kobietę, którą kochał. Może były między nimi jeszcze jakieś inne
sprawy, o których ona nie miała pojęcia. Z drugiej strony... Przypomniała sobie, co czuła,
kiedy dowiedziała się, że Kristian od lat wiedział, że Jens żyje. Pamiętała złość i rozpacz,
która rozszarpywała ją na kawałki. A mimo wszystko wybaczyła mu. Ale znów, z drugiej
strony ona też miała swoje tajemnice. Nigdy na przykład nie powiedziała mu, że próbowała
otruć jego ojca. Na szczęście okazało się, że w butelce była tylko woda. Ale o tym przecież
dowiedziała się znacznie później. Helene odsunęła krzesło od stołu; hałas wyrwał Elizabeth z
zamyślenia.
- Dzieci, idźcie się bawić na dwór. Jest taka ładna pogoda - powiedziała.
Dzieci wyszły, a Lars i Trygve wkrótce podążyli za nimi. Po chwili wstał też Steffen.
Podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu.
- Wszystko jakoś się ułoży - pocieszał ją.
- Tak sądzisz?
- Nie wiem, czy będą nadal chcieli być razem, ale nie powinnaś tak się tym
przejmować, Elizabeth. To jest ich życie, i ich wybory. Elizabeth pokiwała głową.
- Masz rację - uśmiechnęła się. - Bardzo ci dziękuję - dodała po chwili.
- Nie ma za co.
Kobiety szybko sprzątnęły po posiłku i po chwili zostały już same w kuchni.
Rozmawiały oczywiście o Olavie i o Elen, o ich małżeństwie. Żadna z nich nie potrafiła
pojąć, co skłoniło Elen do szukania towarzystwa innych mężczyzn.
- Nawet jeśli miałabym ochotę, to nie bardzo sobie wyobrażam, gdzie mogłoby to się
stać? -stwierdziła Helene. - W kuchni? W oborze?
Pokręciła głową i sięgnęła po kosz z przędzą, którą trzeba było pozwijać w motki.
Wkrótce zaczął się piętrzyć stos wełnianych kłębków. Elizabeth usiadła przy kołowrotku.
Jego monotonny szum uspokajał ją.
- Słyszałam ich - odezwała się nagle Maria.
- Kogo? - spytała Ane zdziwiona.
- Elen i Amunda.
- Jak to? Gdzie ich słyszałaś?
- W wychodku, w Boże Narodzenie. Elizabeth zaczęła się śmiać, ale szybko
spoważniała.
- Co ty mówisz? Kochali się w wychodku? Maria przytaknęła, nie przerywając pracy.
Druty śmigały jej w rękach.
- Poszłam za potrzebą, no i kiedy podeszłam bliżej, usłyszałam jakieś dziwne dźwięki.
Najpierw pomyślałam, że to może wy tam się zamknęliście - powiedziała, spoglądając na
Ane.
- Co? Jak mogło ci to w ogóle przyjść do głowy? Naprawdę sądziłaś, że to mogłam
być ja i Trygve? No wiesz! - wykrzyknęła urażona.
- Albo ktoś inny - dodała Maria pospiesznie. Kobiety wymieniły spojrzenia.
- I co zrobiłaś? - spytała Elizabeth. Maria wzruszyła ramionami.
- Powiedziałam o tym Elen, ale... - urwała i pokręciła głową. - Niczego się od niej nie
dowiedziałam.
- Że też takie rzeczy naprawdę się dzieją - nie mogła się nadziwić Ane. - To znaczy,
słyszy się czasem, że ktoś za dużo wypił, albo że ktoś kogoś zauroczył... Ale w wychodku!
Nie potrafię tego zrozumieć. I to jeszcze zimą! Wyobrażacie sobie, jak marzli?
Helene roześmiała się, ale Elizabeth posłała jej surowe spojrzenie. Kobieta umilkła i
skupiła się na pracy.
Maria próbowała kilka razy zmienić temat, ale w końcu zawsze wracały do Elen i
Olava. Przerwały rozmowę dopiero, kiedy dzieci przyszły z dworu.
William stwierdził, że jest strasznie nudno, kiedy nie ma Signe, chociaż przecież miał
towarzystwo dwóch innych dziewczynek. Oświadczył, że bardzo chciałby mieć młodszego
braciszka. Nawet on byłby lepszy od „dziewczyn".
Elizabeth poczuła ukłucie w piersi. William nigdy nie będzie miał rodzeństwa, nawet
jeśli bardzo tego pragnął.
- Umyj rączki - zwróciła się do synka. - Byłeś na kartoflisku? Tak wyglądasz.
- Szukałem robaków na przynętę. Żebym miał, kiedy pójdę łowić ryby. Elizabeth
pokręciła bezradnie głową i pomogła mu się umyć. Jens wrócił tuż przed obiadem. Wszedł do
kuchni i usiadł na krześle, wyraźnie zmęczony i smutny.
- I jak? - dopytywała się Maria.
- Niczego nowego się nie dowiedziałem. Olav jest w bardzo kiepskim nastroju. Z tego
co mówi, wynika, że małżeństwo z Elen było piekłem.
- Przestań, Jens! - zbeształa go Elizabeth, biorąc się pod boki. - Wszyscy mamy swoje
problemy, nie przesadzaj!
- To niestety prawda - westchnął Jens. - Olaf opowiedział mi o pewnych rzeczach.
- Więc może i lepiej, że tak się skończyło - skwitowała Elizabeth cicho.
Pomyślała w duchu, że sama była dwukrotnie zamężna, i oba jej związki były udane.
Oczywiście nie zawsze świeciło słońce, szczególnie w małżeństwie z Kristianem, który był
szalenie zazdrosny i łatwo wpadał w złość. Ale potrafili przetrwać także te gorsze dni, a te
dobre bywały cudowne. Przypomniała sobie jego ciepły uśmiech i zaraźliwy śmiech. I
poczuła łzy w oczach. Zamrugała, żeby się nie rozpłakać.
- Zawołaj wszystkich, Ane, i siadajmy do stołu. Rozejrzała się dokoła.
- Czy Lina dzisiaj nie miała jeść razem z nami? -zwróciła się do Jensa. Mężczyzna
podrapał się zafrasowany po głowie.
- Wspomniała coś, że zje w domu. Ma dużo pracy i uznała, że tak będzie szybciej.
Kiedy stąd wyszła? -spytał, marszcząc czoło. Elizabeth zaczęła się zastanawiać.
- Tuż po śniadaniu. Prawdę mówiąc, nawet się nie pożegnała, tylko po prostu
zniknęła. Biedaczka. Byłyśmy tak zajęte historią Olava, że całkiem o niej zapomniałyśmy.
Elizabeth przysunęła się bliżej Jensa. Nie chciała, żeby inni słyszeli ich rozmowę.
- Jak ona się ostatnio czuje?
- Mam wrażenie, że lepiej.
- To dobrze. Może pomogła jej rozmowa ze Steffenem?
- Na to wygląda. Jens wstał i zdjął kurtkę.
- A teraz chętnie coś zjem. Jestem głodny jak dziesięć wilków.
Rozdział 10
Po obiedzie mężczyźni położyli się na chwilę, żeby jedzenie ułożyło się w żołądku.
Lars położył się na ławie w kuchni i, żeby było mu wygodniej, podłożył sobie pod głowę
kurtkę.
- U mnie jedzenie od razu układa się w żołądku -chwalił się William. - Czuję to; mam
żołądek pełen ziemniaków i boczku.
- A co się stało z marchewką? - uśmiechnął się Lars. William położył palec na ustach,
uciszając go.
- Nie mów nic mamie, ale marchewkę dałem Hagbartowi.
Elizabeth odwróciła się plecami, żeby się nie roześmiać. Kot Hagbart był
łakomczuchem i zjadał wszystko, a William chętnie z tego korzystał.
Trygve i Steffen wyszli na zewnątrz; woleli posiedzieć chwilę na słońcu. Był już
koniec sierpnia, więc należało korzystać z każdego ciepłego dnia. Elizabeth pomyślała, że
jeśli szczęście im dopisze, to jesień też będzie ładna, a zima łagodna i niezbyt śnieżna.
Przynajmniej miała taką nadzieję.
- Chyba powinienem zajrzeć do domu i sprawdzić, co z Liną - odezwał się nagle Jens.
- Słuchaj, Lars, i ucz się - powiedziała Helene.
- O co ci chodzi? - obruszył się parobek.
- Żartuję sobie - uśmiechnęła się kobieta i zaczęła sprzątać ze stołu.
- Jeśli Lina uporała się już ze swoimi zajęciami, powiedz, żeby przyszła na kolację.
Będzie ciasto - zachęcała Elizabeth.
Jens skinął głową i zniknął.
Mężczyźni wrócili do pracy; kobiety do swoich zajęć: sprzątnęły ze stołu i teraz
kończyły zmywać naczynia. Maria zaczęła przebąkiwać o powrocie do domu.
Nagle w drzwiach kuchni pojawił się Jens. Był blady, a jego duże oczy były niemal
czarne.
- Nie ma jej!
- Kogo? - spytała Ane zmieszana.
- Liny, oczywiście. Nie było jej w domu.
- Jak to? - zdziwiła się Elizabeth, gubiąc oczka w swojej robótce. Signe też podniosła
głowę i patrzyła na ojca.
- Może poszła po wodę? - powiedziała.
- Albo do obory - dorzucił William.
- Być może - powiedział Jens.
Uśmiechnął się i przeciągnął ręką po czole. Po jego minie widać było jednak, że sam
nie bardzo w to wierzy. Elizabeth wstała.
- Skoro już tu jesteś, to wykorzystam to i poproszę cię o pomoc - zwróciła się do
niego. Jens domyślił się, o co jej chodzi, i wyszedł razem z nią na korytarz.
- Szukałeś wszędzie? - spytała Elizabeth, kiedy zamknęły się za nimi drzwi.
- Tak - potwierdził Jens. - Nigdzie jej nie ma. Nic też nie jadła. W izbie był porządek,
jakby w ogóle tam nie zaglądała.
- Tylko nie wpadaj w panikę, Jens. Mówiła ci, co zamierza dzisiaj robić? Jens pokręcił
głową przecząco.
- Nie, a ja też jej nie pytałem. Przyjąłem, że może chce zrobić pranie, sam nie wiem -
powiedział i przeciągnął ręką po włosach. - Boję się o nią - dodał.
- Uspokój się, proszę. Elizabeth położyła dłoń na jego ręku.
- Pamiętasz, jak kiedyś wszyscy jej szukaliśmy, a ona po prostu zasiedziała się u
Mathilde?
- Jak mógłbym zapomnieć - powiedział Jens. Włożył ręce do kieszeni spodni i patrzył
na nią ponuro. Elizabeth zagryzła wargi.
- Może poszła odwiedzić jakąś przyjaciółkę. Miała wolny dzień. Może po prostu miała
ochotę wyjść z domu i z kimś porozmawiać?
- Tak myślisz?
- Jestem tego niemal pewna.
- Pewnie masz rację - powiedział Jens. Uśmiechnął się i odetchnął z ulgą.
Nadeszła pora posiłku. Wszyscy zebrali się w kuchni, zasiedli przy stole i zaczęli
rozmawiać. Ane wspomniała, że chętnie wybrałaby się na przejażdżkę konną.
- Innego dnia - stwierdziła Elizabeth. - Mamy jeszcze sporo pracy.
- A znacie historię o białym koniu? - spytał nagle Trygve. Rozejrzał się dokoła, jakby
chcąc sprawdzić, czy ma uwagę słuchaczy.
- Opowiedz nam - poprosiła Signe, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.
- No więc, był kiedyś pewien mężczyzna, który miał białego konia, którego bardzo
lubił. Koń służył mu i do pracy i do przyjemności. Codziennie jeździł na nim po okolicy, do
lasu, na pola. I bardzo o niego dbał. Z czasem jednak koń zaczął się starzeć i w końcu trzeba
było go zastrzelić.
- Biedny konik - wyszeptała Signe.
- Został zjedzony? - dopytywał się William.
- Nie - pokręcił głową Trygve. - Koń został pochowany.
- Pewnie pod ścianą obory - wyszeptał William, opierając brodę o dłonie.
- Pewnego dnia mężczyzna wybrał się do lasu po drzewo, Nagle zatrzymał się i zaczął
wspominać swojego konia. Bardzo mu go brakowało. Praca była ciężka, a nie stać go było na
nowego. Sam musiał nosić drzewo z lasu. Kiedy tak szedł i rozmyślał, drogą przejechał wóz.
Jadący nim człowiek spytał, czy chce się z nim zabrać. Mężczyzna podziękował, wsiadł do
wozu i ruszyli przed siebie. Kiedy dotarli do skraju lasu, mężczyzna wysiadł. Odwrócił się,
żeby podziękować za podwiezienie, i wtedy się okazało, że zarówno koń jak i woźnica
zniknęli. Rozpłynęli się w powietrzu. Dzieci siedziały i z otwartymi buziami słuchały
opowieści.
- Mężczyzna był poważnym człowiekiem i dobrym chrześcijaninem. Jestem pewien,
że mówił prawdę
- zakończył Trygve.
- Czy to był duch jego konia? - spytała Signe z przejęciem. Trygve skinął głową.
- To dobrze, że go nie zjedli - stwierdził William poważnie. Elizabeth zdusiła śmiech i
wstała od stołu.
- Przejdę się do lasu. Może nazbieram jagód? Posprzątajcie same - dodała, zwracając
się do Helene.
- Opowiedz coś jeszcze o tym koniu-widmie - prosiła Signe, wieszając się na ręce
Trygvego.
- No więc... - zaczął znów Trygve.
Elizabeth pomyślała, że Signe z pewnością wyrośnie na dobrą gospodynię, ale i na
stanowczą kobietę, która będzie potrafiła postawić na swoim. I pewnie dobrze.
- Idę już - oznajmiła i pomachała ręką na pożegnanie. Wychodząc z kuchni, usłyszała,
jak Trygve zaczyna kolejną opowieść.
Dzień był łagodny, z lekkim wiatrem. Weszła do lasu i poczuła się, jakby wkroczyła
do innego świata.
Zatrzymała się i zerknęła na wysokie wierzchołki drzew; promyki słońca torowały
sobie drogę wśród listowia. W lesie zapominała o pracy i zmęczeniu. Nawet tęsknota za
Kristianem nieco ustępowała.
Jakbym, wchodząc do lasu, doznawała przedsmaku nieba, pomyślała.
- Kristian - wyszeptała.
Rozejrzała się dookoła, zastanawiając się, czy jest tu gdzieś jego dusza? Kiedyś
powiedziała Williamowi, że Kristian stał się teraz takim niewidzialnym aniołkiem.
Gdzieś na wierzchołku drzewa zaczął śpiewać ptak, po chwili jednak odleciał i zniknął
między drzewami. Elizabeth śledziła go wzrokiem, zastanawiając się, czy ptaki też trafiają do
nieba? A może tego zesłał tu na ziemię Kristian, żeby, gdy wróci, powiedział mu, czy u niej
wszystko w porządku?
Uśmiechnęła się na samą myśl. A może właśnie w tej chwili Kristian siedzi gdzieś tam
wysoko na górze i rozmawia z jej rodzicami? Z pewnością mieliby o czym.
Elizabeth zerknęła na ziemię, w końcu przyszła tu na jagody, a nie oddawać się
marzeniom. Jagód było w bród; zaczęła je zbierać. Kiedy wrzucała je do wiaderka, wydawały
cichy, charakterystyczny odgłos, jakby kląskanie.
Nie miała pojęcia, jak długo chodziła po lesie, kiedy w pewnej chwili dotarła do
torfowiska porośniętego kępkami moroszki. Zaczęła zbierać te najbardziej dojrzałe.
Pomyślała, że zapowiada się dobry rok, jeśli oczywiście zima nie przyjdzie zbyt wcześnie.
Zbierała słodkie, dojrzałe, soczyste polarne maliny, żółte jak małe słoneczka. Większość
trafiała do wiaderka, od czasu do czasu nie mogła jednak się oprzeć pokusie i owoce zamiast
do wiaderka trafiały do jej ust. Moroszki były bardzo cenione. Jesienią ludzie zbierali je na
torfowiskach. Wielu odsprzedawało potem owoce Marii, która brała je do sklepu. To był stary
zwyczaj, tak robił Peder, a wcześniej jego poprzednik, Abraham, który pewnego roku utonął
na morzu.
Elizabeth zbierała moroszki, nucąc cicho i wkrótce wiadro było prawie pełne. Słońce
zaczynało już zachodzić za górskimi szczytami, postanowiła wracać. Pomyślała, że po drodze
zajrzy do Liny.
Powinna być już w domu, obiecała przecież, że przyjedzie do Dalsrud na kolację.
Zatrzymała się przed domem, podeszła do drzwi i zapukała. Kiedy nikt nie odpowiedział,
chwyciła za klamkę. Drzwi okazały się otwarte, więc weszła.
- Halo! Lina! Jesteś w domu?
Żadnej odpowiedzi. Pomyślała, że musi zwrócić uwagę Jensowi, żeby zamykali drzwi
na klucz, kiedy oboje wychodzili. Wiedziała, że ludzie w okolicy zwykle tego nie robią, lepiej
jednak być przezornym. Jakiś przypadkowy wędrowiec mógł połaszczyć się nawet na coś, co
nie było wiele warte.
Weszła do środka. Izba była sprzątnięta, wszędzie panował porządek, dokładnie tak
jak mówił Jens.
Elizabeth rozejrzała się dookoła. Miała wrażenie, ze coś jednak jest nie tak. Przeszedł
ją dreszcz.
Nagle zrobiło jej się zimno i zaczęła drżeć. Ponownie rozejrzała się po izbie. Na
stoliku leżał haftowany obrus, w oknach stały doniczki z kwiatkami, na półce - miski i kubki.
Oba łóżka były posłane i zakryte wełnianym kocem. A w palenisku...
Właśnie! Elizabeth wzięła do ręki pogrzebacz i poruszyła nim żarna. Ostrożnie
zbliżyła dłoń do paleniska, dotknęła palcem popiołu. Był zimny. Odwróciła się. Przecież Lina
podobno miała zjeść coś w domu. Nie zauważyła żadnych śladów gotowania, zmywania;
ścierka, która leżała na ławce, była sucha. Wyglądało na to, że leży tu od rana. Lina
najwyraźniej wyszła rano z domu i potem już tu nie wróciła.
Elizabeth czuła pulsowanie krwi. Chwyciła wiadro z jagodami i wyszła. Chwilę stała
jeszcze na schodach. Doszło ją beczenie owiec, na łące pasły się kozy, które niedługo trzeba
będzie wydoić. Czy Lina, gdziekolwiek teraz jest, pomyślała o tym?
Znów zrobiło jej się zimno. Słońce zdążyło już się schować ża górami. Szybko
podążyła ścieżką do domu. Niepokoiła się. To nie było podobne do Liny. Nigdy nie zdarzyło
jej się zostawić córeczki samej na cały dzień. To prawda, że Jens ostatnio spędzał z nią więcej
czasu, ale teraz Lina czuła się już wyraźnie lepiej i też dużo czasu poświęcała Signe.
Ostatni kawałek drogi Elizabeth pokonała biegiem; jedną ręką przytrzymywała fałdy
spódnicy, w drugiej trzymała wiaderko z jagodami. Kilka razy się potykała, ale na szczęście
nie upadła. Dopiero, kiedy zobaczyła dom, zwolniła. Z trudem łapała powietrze; czuła, że coś
kłuje ją w boku. Puściła spódnicę i przyłożyła dłoń do bolącego miejsca. Trochę pomogło.
Weszła na dziedziniec; pierwszą osobą, którą spotkała, była Ane, która wracała od
studni, niosąc w rękach dwa wiadra wody.
- Nazbierałaś jagód? Pomyślałam, że... - urwała, przyglądając się matce uważnie. -
Coś się stało? - spytała.
- Gdzie jest Jens?
- Nie wiem, był tu gdzieś w pobliżu - odpowiedziała, rozglądając się dookoła.
Elizabeth ledwie mogła ustać. Schyliła się i oparła ręce o kolana.
- Coś stało się z Liną - powiedziała.
- Widziałaś się z nią?
- Nie - odpowiedziała Elizabeth, prostując się. - Ale zajrzałam do nich do domu;
najwyraźniej nie było jej tam od rana.
- Niemożliwe. Jesteś pewna? - spytała Ane, wyraźnie zdziwiona.
- Tak, jestem.
- To trzeba zacząć jej szukać. Może coś jej się stało? Może leży gdzieś ranna? Wiesz,
co zamierzała dzisiaj robić?
- Nie. Idź, zanieś wodę do domu, a ja poszukam Jensa. Ruszyła w stronę szopy na
łodzie. To było królestwo mężczyzn. Tam naprawiali sieci, czyścili i smołowali łodzie i
wykonywali inne prace, w których kobiety nigdy nie uczestniczyły.
Nagle zobaczyła idącego w jej stronę Steffena. Zauważył ją i uśmiechnął się. Jednak
kiedy zobaczył jej poważną minę, natychmiast spoważniał.
- Widziałeś Jensa? Spojrzał na nią zdziwiony.
- Ostatnio nie - odpowiedział. Po chwili spytał, czy zebrała dużo jagód. Dopiero wtedy
dotarło do niej, że nadal trzyma w ręku wiaderko.
- Szukasz mnie? - usłyszała za sobą głos Jensa.
- Lina zniknęła - odpowiedziała wprost. - Byłam u was w domu. Wygląda na to, że nie
było jej tam od rana. Jens stał, przestępując z nogi na nogę.
- Skąd to wiesz? - wtrącił się do rozmowy Lars, który przed chwilą do nich podszedł.
Elizabeth opowiedziała o wizycie w domu u Liny i Jensa. Steffen odszedł na bok i usiadł na
progu szopy.
- Gdzie Lina zwykle chodzi, kiedy ma wolne? - spytał.
- Ona właściwie nie ma przyjaciółek. Najlepiej czuje się tutaj... - powiedział Jens,
patrząc pustym wzrokiem przed siebie. Nagle odwrócił się do Elizabeth.
- Jeśli kogoś odwiedza, to Siri, służącą pastora, na plebani.
- Więc pewnie tam poszła. Siedzą i rozmawiają, popijając kawę. Wtedy czas szybko
mija - powiedział Steffen, uśmiechając się.
- Miejmy nadzieję, że rzeczywiście tak jest - odrzekła Elizabeth.
Podała mu wiadro z jagodami i poprosiła, żeby zaniósł je do domu, oświadczając, że
zamierza iść na plebanię, sprawdzić, czy Lina rzeczywiście tam jest. W połowie drogi dogonił
ją Jens.
- Boję się, że coś się jej stało - powiedział, chwytając Elizabeth za rękę.
- Jeśli mam być szczera, też się tego obawiam. Ale może jednak Steffen ma rację?
Może rzeczywiście zagadała się z przyjaciółką, zapominając o bożym świecie.
- Miejmy nadzieję - przytaknął Jens smutno. Elizabeth osiodłała Mię. Rzadko używała
damskiego siodła, ale skoro wybierała się na plebanię, nie wypadało jej jechać po męsku, a
nie miała czasu wyprowadzić wozu.
Pojechała na skróty przez pola. Czuła wiatr na twarzy. Zastanawiała się, co
pomyśleliby ludzie, gdyby teraz ktoś zobaczył ją pędzącą na koniu z rozwianymi włosami?
Nie zamierzała się tym przejmować. Zresztą już wcześniej zdarzały jej się takie eskapady.
Przypomniała sobie także szaleńczą jazdę powozem, i to w towarzystwie lensmana i Petry
Storli.
Zwolniła dopiero, kiedy dotarła do drogi. Do plebani było już niedaleko. Wjeżdżając
na dziedziniec, zebrała wodze i przygładziła ręką włosy. Zobaczyła pastora, który uniósł
kapelusz w geście powitania. Zeszła z konia i uśmiechnęła się.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam - zaczęła.
- Nie, aż tak zajęty nie jestem. Mogę w czymś pomóc?
- Chodzi o to, że Lina, żona Jensa... Wie pastor, o kim mówię? Pastor skinął głową,
nadal się uśmiechając.
- No więc, ona zniknęła. Od rana nikt jej nie widział
i zaczynamy się niepokoić. Pomyślałam, że może była tu dzisiaj?
Pastor pokręcił przecząco głową, a uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Przyjaźni się z Siri, naszą służącą, ale dawno jej tu już nie widzieliśmy.
Elizabeth stała, trzymając lejce w ręku. Koń podszedł bliżej i dotknął ją swoim
ciepłym, wilgotnym pyskiem. Pewnie miał nadzieję, że ma w kieszeni cukier, albo jakiś inny
smakołyk, jak Ane, która zawsze chowała coś dobrego dla swoich zwierząt i przyzwyczaiła je
do tego.
Pastor wszedł na plebanię, a po chwili wyszedł w towarzystwie młodej dziewczyny.
Była schludnie ubrana, a długie włosy miała rozdzielone przedziałkiem i zaplecione w dwa
warkocze, zawinięte niczym obwarzanki. Dygnęła grzecznie.
- Bardzo mi przykro, pani Elizabeth, ale dawno już nie widziałam Liny. Będzie już
chyba ze trzy tygodnie, kiedy ostatnio się widziałyśmy. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało?
- spytała zaniepokojona. Elizabeth pokręciła głową, nie chcąc, żeby już zaczęto plotkować.
- Nie, ma dzisiaj wolne. Okazało się jednak, że mam do niej pilną sprawę, dlatego jej
szukam. Dziewczyna uśmiechnęła się i znów dygnęła.
- Jeśli ją zobaczę, powiem, że pani jej szuka.
- Będę ci wdzięczna.
Siri dygnęła i wróciła na plebanię, zamykając za sobą drzwi. Pastor natomiast
podszedł do Elizabeth i położył dłoń na jej ręce. - Jestem pewien, że Lina wkrótce wróci.
Proszę się nie niepokoić. Młodzi niekiedy zapominają o czasie.
- To prawda.
Elizabeth pomyślała, że Lina nie jest już taka młoda. Miała trzydzieści trzy lata, męża,
dziecko. Nie chciała jednak przedłużać rozmowy; szybko się pożegnała, przepraszając za
zakłócenie spokoju.
- Ależ to drobiazg - zapewniał pastor. - Żałuję tylko, że nie byłem w stanie pomóc.
Proszę pozdrowić ode mnie Linę, kiedy wróci.
- Na pewno. Do widzenia - powiedziała Elizabeth, wsiadła na konia i pospiesznie
odjechała. Przez jakiś czas trzymała się drogi, potem jednak postanowiła skręcić w las.
Posuwała się powoli między drzewami, rozglądając się uważnie. Koń rzucał łbem, wyraźnie
niezadowolony, ale Elizabeth ściągnęła lejce. Właściwie nie bardzo wiedziała, czego szuka.
Pomyślała, że może Lina szła tędy, może coś zgubiła, zostawiła jakiś ślad...
- Lina! Lina!
Elizabeth szła, wołając imię kobiety, ale nie za głośno, jakby się bała, że ktoś ją
usłyszy i zacznie wypytywać, co się stało. Kiedy jednak nikt nie odpowiadał, przyłożyła
dłonie do ust i zaczęła wołać głośniej.
- Liiina!
Żadnej odpowiedzi. Słychać było jedynie śpiew ptaków, które skakały z gałęzi na
gałąź i przyglądały jej się uważnie.
W końcu poddała się. Wiedziała, że tak daleko w głąb lasu Lina na pewno by się nie
zapuściła. Elizabeth zawróciła konia i ruszyła w stronę domu. Kiedy wjechała na dziedziniec,
natychmiast podszedł do niej Jens.
- Była na plebani?
- Nie, podobno nie zaglądała tam już od kilku tygodni - powiedziała Elizabeth,
zeskakując z konia. Jens patrzył na nią bezradnie.
- Musimy zacząć poszukiwania. Powiem Ane, żeby zwołała ludzi.
- Jesteś przekonany, że to dobry pomysł? Pamiętasz, co było ostatnim razem...
- Będzie tak, jak powiedziałem - stwierdził Jens. Był blady, ale stanowczy. Elizabeth
dawno go takim nie widziała.
- Dobrze - skinęła głową. - Powiedz Ane, że koń jest osiodłany i gotowy do drogi.
Maria zaproponowała, że zostanie i zaopiekuje się dziećmi.
Ludzie ruszyli, każdy w swoim kierunku. Elizabeth postanowiła najpierw dokładnie
przeszukać wszystkie pomieszczenia gospodarcze: oborę, stodołę, spiżarnię, drewutnię, każdą
szopę. Bez rezultatu. Z każdą minutą czuła coraz większy strach.
Ane objechała okolicę. Przyszedł także Trygve. Od razu udał się w stronę lasu,
podczas gdy Lars poszedł szukać na skałach. Musieli sprawdzić wszystkie miejsca, nawet te,
które wydawały się całkowicie niemożliwe.
To bez sensu, pomyślała Elizabeth. Nikt nie miał pojęcia, dokąd Lina mogła pójść;
wyglądało na to, że nie zostawiła żadnego śladu, nawet najmniejszego.
W końcu została im tylko szopa na łodzie. Elizabeth postanowiła zajrzeć i tam,
chociaż była przekonana, że to nic nie da. Mężczyźni pracowali w szopie niemal cały dzień,
na pewno ktoś by coś zauważył. Z drugiej strony może coś przeoczyli... Szła zamyślona,
kiedy nagle się zatrzymała. Zauważyła w oddali jakąś postać. Ktoś jakby stał schylony, może
klęczał? Zmrużyła oczy, próbując coś dojrzeć. To był Jens! Tylko co on robił? Już chciała go
zawołać, ale coś ją powstrzymywało. Ruszyła szybkim krokiem w jego stronę.
Kiedy podeszła bliżej, zwolniła. Teraz już widziała go wyraźnie i widziała, czemu tak
się przyglądał. Podeszła jeszcze bliżej, aż stanęła tuż za nim. Jens najwyraźniej domyślił się,
ze to ona, bo nie odwracając się powiedział:
- Spóźniliśmy się, Elizabeth. Lina się utopiła... Nie żyje.
Rozdział 11
Elizabeth poczuła dziwne drętwienie, przeszły ją dreszcze. Pokręciła niemal
niezauważalnie głową, jakby w ten sposób chciała zaprzeczyć słowom Jensa. Chociaż
przecież też widziała leżące przed nim ciało Liny. Spódnica podwinęła się, ukazując jej nagie
udo. Wyglądało to nieprzyzwoicie. Jens najwyraźniej uznał to samo, bo w tym momencie
wyciągnął rękę i opuścił spódnicę Liny tak, żeby zakryć jej nogi. Nadal klęczał pochylony
nad ciałem.
Elizabeth próbowała wziąć się w garść, coś powiedzieć, zrobić, ale nie była w stanie.
Stała jak przymurowana do ziemi. Podniosła głowę i spojrzała na fiord. Co się stało, że Lina
zdecydowała się na taki krok? Dlaczego weszła do tej zimnej wody? Elizabeth wyobraziła
sobie, jak morska woda najpierw moczy jej stopy, a potem już sięga jej do pasa; jak trudno
było jej iść. W końcu woda musiała sięgnąć jej do szyi. Czy właśnie wtedy poczuła panikę?
Czy miała świadomość, że jeszcze jeden krok i woda ją pochłonie, napełni jej usta, nos? Czy
wtedy poczuła strach, czy pomyślała o Jensie, o Signe...
- Trzeba zanieść ją do domu.
Głos Jensa przerwał jej ponure rozmyślania.
Mężczyzna podniósł Line, jakby była lalką, i ruszył przed siebie. Elizabeth szła obok
niego ze spuszczoną głową. Na dziedzińcu spotkali Larsa i Ane.
- Boże, znaleźliście ją? - spytała Ane, podchodząc bliżej.
Elizabeth pomyślała, że musiała wrócić przed chwilą.
- Ale co jej jest? Dlaczego tak leje ci się przez ręce? Elizabeth objęła córkę.
- Lina poszła utopić się w morzu. Ona nie żyje. Ane zbladła i zrobiła krok do tyłu. Nie
powiedziała już nic więcej, tylko szybko otworzyła drzwi.
- Położymy ją w sypialni - rzuciła, wchodząc do budynku. Z kuchni wyszła im na
spotkanie Maria.
- Co jej jest? Straciła przytomność? Elizabeth odwróciła się do niej, nakazując, żeby
zatrzymała dzieci w kuchni.
- Ale... - zaczęła Maria i urwała w środku zdania. Przerażona, zakryła usta dłonią.
- Zostańcie tam, dzieci, mamy jeszcze dużo pracy -zawołała w głąb kuchni. Szybko
weszła z powrotem, zamykając za sobą drzwi. Elizabeth pospieszyła przodem. Otworzyła
szalę z bielizną i wyjęła kawałek grubego płótna.
- Położymy ją na tym - powiedziała, odsuwając na bok pościel.
Jens położył ciało Liny na łóżku. Nie spuszczał z niej oczu, a jego twarz pozostawała
nieruchoma. Lina była tylko lekko spuchnięta, ale miała sine wargi.
- Nie rozumiem, dlaczego to zrobiła?
- Tego pewnie nigdy się nie dowiemy - odpowiedziała Elizabeth cicho.
Delikatnie przeciągnęła palcami po powiekach Liny. Nie chciały się do końca
zamknąć. Później trzeba będzie położyć na nie monety, pomyślała Elizabeth.
Sama była zdziwiona, że potrafi tak trzeźwo myśleć. Przełknęła głośno ślinę. Może to
był szok? Zerknęła na Jensa. Policzki mu drgały, widać było, że walczy z płaczem. Nagle
zagryzł wargi i wyprostował się.
- Lina nie potrafiła już dłużej żyć - powiedziała Elizabeth łagodnie.
Chciała pocieszyć Jensa, ale jej słowa zabrzmiały nie tak, jak tego pragnęła.
- Chcesz zostać z nią sam?
Jens nie odpowiedział. Nadal stał nieruchomo.
Elizabeth wyszła z pokoju i zamknęła zą sobą drzwi. Zatrzymała się w korytarzu,
próbując stłumić szloch. Lina nie żyła! Odebrała sobie życie! Nawet nie będzie mogła zostać
pochowana w święconej ziemi. Czyżby drzwi raju miały na zawsze pozostać przed nią
zamknięte? Biedna, dobra Lina, która nigdy nikomu nie wyrządziła żadnej krzywdy. Wręcz
trudno było znaleźć lepszego człowieka. Elizabeth marzła, znów przeszedł ją dreszcz. Ile
jeszcze będzie w stanie znieść? Najpierw śmierć Kristiana, teraz Liny. Oboje byli młodymi
ludźmi, mieli całe życie przed sobą. Lina była matką, Kristian ojcem... Boże! A co z Signe,
pomyślała nagle. Musi jak najszybciej przekazać jej tę straszną wiadomość i zrobić to tak
delikatnie jak to możliwe.
Wyprostowała się i przeciągnęła ręką po twarzy. Wiedziała, że musi zrobić to sama.
Jens miał dość własnych kłopotów. Zwilżyła językiem wargi, odkaszlnęła. Nie tylko Signe
czekała na nią na dole. W tym momencie drzwi się otworzyły i do sieni weszła Ane. Uniosła
głowę i spojrzała na schody. Jej usta otwierały się i zamykały, ale głos uwiązł jej w gardle.
Nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Zeszła pospiesznie ze schodów i wzięła
córkę w ramiona. I wtedy Ane zaczęła płakać, cicho i boleśnie.
- Cicho, kochanie, cicho - uspokajała ją matka. Elizabeth nie chciała, żeby w kuchni
usłyszano jej szloch. Nie wiedziała, jak długo Maria będzie w stanie zająć dzieci tak, żeby nie
domyśliły się, że coś się stało. A jeśli widziały ich przez okno? Niechętnie puściła Ane.
- Gdzie jest Lars? - spytała.
- Miał przekazać wiadomość Trygvemu i Steffenowi.
- Idź do salonu, dołóż drew do pieca, zimno tu. A ja pójdę porozmawiać z dziećmi,
przede wszystkim z Signe.
- Boże, biedne dziecko - wyszeptała Ane. - Może chcesz, żebym ja to zrobiła? -
zaproponowała.
- Nie, lepiej będzie, jeśli to ja z nią porozmawiam.
Weszła do kuchni. Maria i Helene siedziały przy stole; obie drgnęły, kiedy usłyszały
otwieranie drzwi, Signe siedziała na skrzyni z drewnem i robiła na drutach. Była tak skupiona
na robótce, że aż wystawiła język.
- Co to będzie, Signe? - spytała Elizabeth, podchodząc do dziewczynki.
- Robię poduszkę na igły dla mamy - odpowiedziała Signe. Na chwilę oderwała wzrok
od robótki, ale zaraz znów do niej powróciła.
- Ściereczkę do garnków już skończyłam - oświadczyła dumnie.
- Signe, muszę z tobą porozmawiać. Elizabeth przykucnęła obok dziewczynki, kładąc
dłonie na jej wątłych kolankach.
- A o czym? Ojej, zgubiłam oczko. Pomożesz mi, Elizabeth? - uśmiechnęła się i
podała jej robótkę. Elizabeth zawahała się chwilę, ale sięgnęła po robótkę. Zarobiła zgubione
oczko i oddała robótkę dziewczynce. Po chwili usiadła obok niej na skrzyni. Signe uniosła
głowę i spojrzała na nią zdziwiona.
- Helene, Mario, mogę was prosić...? - zaczęła Elizabeth^ wskazując głową na drzwi.
Obie natychmiast zrozumiały, o co jej chodzi, i wyszły pospiesznie z kuchni, zabierając ze
sobą dzieci. Elizabeth znów spojrzała na Signe.
- Pamiętasz, jak umarł Pusia, nasz kotek? - zaczęła. Żałowała, że nie zastanowiła się
wcześniej, jak przekazać dziecku tę straszną wiadomość. Signe pokiwała głową.
- Tak, pamiętam. Był bardzo stary, dlatego umarł. Ale tata Williama, Kristian, nie był
stary, a też umarł. Bo wiosło uderzyło go w głowę. Elizabeth przełknęła ślinę i skinęła głową.
- Tak, a czasem dzieje się tak, że umiera mama.
- Pewnie tak. Mogę dostać z powrotem moją robótkę? - poprosiła dziewczynka.
Elizabeth zaczerpnęła powietrza. Uznała, że nie może już dłużej zwlekać.
- Signe, posłuchaj mnie - zaczęła łagodnie. - Nie wiem, czy zauważyłaś, że twoja
mama ostatnio często bywała bardzo smutna? Dziewczynka pokręciła głową przecząco i
Elizabeth znów pożałowała swoich słów. Wiedziała jednak, że musi powiedzieć Signe że jej
matka sama odebrała sobie życie. Ludzie na pewno będą o tym mówić, Signe nie może
dowiedzieć się o tym z plotek.
- Bo widzisz, Signe, twoja mama była kiedyś w szpitalu. Trafiła tam, ponieważ była
chora. A zachorowała, bo było jej bardzo smutno. Ale potem wyzdrowiała i wróciła do domu.
Teraz jednak znów poczuła się smutna i dlatego... umarła. Signe patrzyła na nią szeroko
otwartymi oczami.
- Moja mama nie umarła - wyszeptała.
- Ona nie żyje, Signe.
- Ale jak...
- Utopiła się w morzu. Signe zeszła ze skrzyni i stanęła przed nią. Miała czerwone
policzki i mocno zaciśnięte usta.
- Kłamiesz - powiedziała cicho.
- Niestety nie. Przed chwilą ją znaleźliśmy.
- Kłamiesz, głupia jedna! - krzyknęła Signe i zaczęła okładać ją piąstkami. - Nieładnie
jest kłamać, nie pójdziesz do Pana Boga! I wszystko powiem tacie. Powiem mu, jaka jesteś
niedobra - wołała schrypniętym głosem, a po policzkach leciały jej łzy.
Elizabeth pozwoliła jej płakać. Kiedy w końcu dziewczynka usiadła na podłodze,
podeszła do niej, podniosła ją i posadziła sobie na kolanach. Signe nadal łkała. Elizabeth
próbowała ją pocieszyć, ale jej słowa chyba nie docierały do dziecka. Przytuliła ją więc
mocniej do siebie.
- Dlaczego mama to zrobiła? - wyszeptała w końcu Signe. Elizabeth znalazła czystą
chusteczkę i podała ją dziecku.
- Nie wiem, Signe.
- Jeśli by mi coś powiedziała, to bym ją pocieszyła.
- Kiedy dorośli robią się tacy smutni, jak twoja mama, to trudno ich pocieszyć.
- Ale to moja mama! Chcę do mamy! Signe znów zaczęła płakać.
- Pamiętaj, że masz tatę, który bardzo cię kocha.
- A gdzie jest tata? - zainteresowała się nagle dziewczynka.
- Jest na górze, razem z twoją mamą.
- Mama też jest na górze?
- Tak, leży tam, gdzie leżał Kristian, kiedy umarł.
- Mogę ją zobaczyć?
- To nie jest dobry pomysł.
- Dlaczego?
- Najpierw musimy ją przygotować.
- Chcę do tatusia - powiedziała Signe, wyzwalając się z jej objęć.
- Poczekaj chwilę, to razem do niego pójdziemy. Elizabeth chwyciła ją za rączkę i
wyszły na korytarz. W połowie schodów spotkały Jensa i Signe znów zaczęła płakać. Jens
wziął córeczkę na ręce i usiadł z nią na schodach. Elizabeth chciała coś powiedzieć, ale
zabrakło jej słów. Zeszła więc cicho na dół. Pomyślała, że musi też porozmawiać z resztą
domowników i skierowała się do salonu. Znalazła tam wszystkich. Ludzie siedzieli ze
spuszczonymi głowami i dłońmi złożonymi do modlitwy. Kiedy weszła, skierowali na nią
swoje spojrzenia.
- To prawda, że Lina nie żyje? - spytał William.
Elizabeth skinęła głową i spojrzała na Helene. Podziękowała jej wzrokiem, że zdążyła
już powiedzieć domownikom, co się stało. Twarz Ane była zalana łzami; Helene łkała cicho,
ocierając łzy rąbkiem fartucha.
- Tak, to prawda, Lina nie żyje - potwierdziła Elizabeth.
Stała chwilę, wahając się, co dalej robić. Spodziewała się, że William podbiegnie do
niej i rzuci się jej w ramiona, ale chłopiec siedział cicho na swoim miejscu i patrzył przed
siebie.
- Pewnie jest już w Niebie. Może spotkała się tam z moim tatą? - powiedział cicho. -
Signe wie o tym?
- Tak sądzę.
- Ale czy Signe wie, że Lina zamieniła się w takiego niewidzialnego aniołka i jest
teraz z nami? Może pójdę i jej to powiem?
- Nie teraz, kochanie. Signe jest bardzo smutna i pewnie chce trochę pobyć sama ze
swoim tatusiem.
- Dobrze - zgodził się William i znów pogrążył się w swoich myślach.
- Trzeba wezwać Torsteina - powiedziała Elizabeth, przełykając płacz.
- Po co? - wzdrygnął się Steffen. - Przecież sama się utopiła...
- Trzeba to zrobić - ucięła Elizabeth. - Zawiadomisz go, Trygve?
- Oczywiście. Już idę. Trygve pogładził Ane po plecach i wstał.
- Helene, zagrzej wodę, trzeba Linę umyć i przygotować. Albo nie, zaczekajmy
chwilę. Niech najpierw Torstein ją obejrzy.
Zamilkła na chwilę, a potem spojrzała na córkę.
- Mogłabyś pójść do domu Liny i przynieść jej ubranie? Ane wstała i skinęła głową.
- Poradzisz sobie, czy może wolisz, żebym poszła z tobą? - spytała Elizabeth
zatroskana.
- Nie, zostań z Williamem - powiedziała Ane. Wytarła nos i wstała.
- Mam przynieść koszulę nocną, którą miała na sobie w noc poślubną?
- Tak, to dobry pomysł.
Elizabeth wiedziała, że była to tradycja, którą wiele osób przestrzegało. Lina na pewno
by tego chciała, tym bardziej że bardzo dbała o swoje rzeczy, a koszulę miała na sobie
zapewne tylko ten jeden raz. Wyszła z Ane na korytarz. Jens nadal siedział na schodach.
- Ane pojedzie teraz do was do domu i przywiezie jakieś ubrania Liny.
Jens skinął tylko głową. Trzymał w objęciach Signe, która tuliła się do jego piersi. Nie
płakała już, ale od czasu do czasu jej drobnym ciałkiem wstrząsał dreszcz. Jens patrzył
zrozpaczony na Elizabeth, a ona odwzajemniła jego spojrzenie. Bardzo im obojgu
współczuła, ale nie znajdywała słów pociechy. Po chwili wróciła do salonu. Usiadła, wzięła
Williama na kolana, i zaczęła go lekko kołysać.
- Nie pojmuję, dlaczego postanowiła odebrać sobie życie - dziwił się nadal Steffen.
Nikt mu nie odpowiedział. Elizabeth uznała, że wszyscy oczekują, że ona coś powie, ale ona
-podobnie jak oni - też nie była w stanie.
- To znaczy rozumiem, że czasem można mieć gorszy nastrój, ale to mija. Zresztą
ostatnio była chyba w dobrej formie, prawda?
Znów nikt mu nie odpowiedział. Lars zaczął szeptać coś Helene. Kobieta skinęła
głową i Lars wstał.
- Pójdę znaleźć drewno na trumnę - oznajmił, wychodząc.
- Tak, poszukaj czegoś - zgodziła się Elizabeth i znów zamilkła.
Siedziała, gładząc ciemną główkę Williama. Chłopiec płakał cicho, niemal bezgłośnie.
Przytuliła go mocniej do siebie.
Pomyślała o trumnie. Wiedziała, że Jens zadba, żeby była ładna. Miał dryg do pracy w
drewnie; na pewno się postara.
Steffen wstał i krążył teraz niespokojnie po pokoju. Elizabeth patrzyła na jego buty.
Nagle zaczerpnęła powietrza i podniosła głowę.
- Skąd wiedziałeś, że Lina odebrała sobie życie? -spytała.
- Helene nam powiedziała.
- Nie. Powiedziałam tylko, że Lina nie żyje. Steffen rozłożył ręce.
- No to sam nie wiem, dlaczego tak powiedziałem. Może Ane coś wspomniała?
- Była cała mokra - weszła mu w słowo Helene. -Może dlatego tak pomyślałeś?
- Pewnie tak. Powiedziałaś, że znaleziono ją na brzegu.
- Tak powiedziałam? Możliwe, nie pamiętam - przyznała Helene, ocierając oczy.
Elizabeth czuła ciarki na plecach. Czyżby Steffen...? Czy to było możliwe...? Mężczyzna
poczuł na sobie jej wzrok i zatrzymał się.
- Podejrzewasz, że ktoś mógł ją zabić? - spytał, wpatrując się w nią szeroko otwartymi
oczami. Elizabeth szybko pokręciła głową.
- Nie, skądże znowu, dlaczego pytasz?
- Widzę twoje spojrzenie i słyszę twoje pytania - odpowiedział chłodno.
Elizabeth spuściła wzrok. Może szok i smutek sprawił, że zaczęła szukać kogoś, kogo
można by było obarczyć winą za śmierć Liny? Tak bardzo było jej żal Signe, która straciła
matkę, i Jensa, który stracił żonę. A ona straciła młodą, pełną życia służącą, która zawsze
starała się być dobra dla wszystkich i o wszystkich dbać. Nikt nigdy nie słyszał, żeby Lina
narzekała, niezależnie, jaką pracę jej przydzielono. Jedynie ostatnio niekiedy zachowywała
się dziwnie, inaczej niż zwykle.
- To takie niepojęte - powiedziała głośno. - Minie dużo czasu, zanim się z tym
pogodzimy.
- Co mogło sprawić, że się zdecydowała na taki krok? - zastanawiała się Helene.
Siedziała i trzymała Kathinkę na kolanach.
- Nie wiem - odpowiedziała Elizabeth.
- A może to był wypadek, tak jak z Laviną? - drążyła Helene. Steffen siedział pod
oknem i uważnie śledził rozmowę, chociaż sam nic nie mówił.
- Myślicie, że mogła się poślizgnąć i upaść? - spytał teraz.
- Kto to wie. Poczekajmy na doktora.
- Lavina to ta kobieta, z którą Jens mieszkał na wyspie? - spytał Steffen. Elizabeth
przytaknęła.
- Jest doktor - powiedział nagle Steffen i wstał. Elizabeth też podniosła się z krzesła i
posadziła Williama na kanapie.
- Posiedź tutaj, kiedy mama będzie rozmawiała z Torsteinem. Obiecuję, że zaraz
wrócę. Wyszła na korytarz. Jensa już nie było. Pewnie poszedł do kuchni, pomyślała. Torstein
zdjął kapelusz i złożył wyrazy ubolewania.
- Słyszałem, że Lina zginęła - powiedział cicho.
- To prawda - przytaknęła Elizabeth, biorąc od niego płaszcz. - Sądzimy, że się
utopiła.
- Gdzie ją położyliście?
- Na górze, w gościnnej sypialni - powiedziała Elizabeth i poszła przodem, żeby
wskazać drogę. Weszli do pokoju, ale Elizabeth zatrzymała się przy nogach łóżka.
- Zostawię cię tu samego - oznajmiła. Zeszła ńa dół, otworzyła drzwi do kuchni i
weszła.
- Przyszedł Torstein. Bada ją teraz. Jens skinął głową. Nadal siedział z Signe na
kolanach. Dziewczynka wyglądała, jakby spała.
- Lars poszedł po... - zaczęła, ale natychmiast urwała.
Nie chciała rozmawiać o trumnie. Teraz potrzebowali przede wszystkim spokoju.
Podeszła do Jensa i usiadła obok niego. Signe leżała na jego kolanach i miała zamknięte oczy.
Jej lekko rude włoski były mokre od łez.
- Mogę coś dla ciebie zrobić, Jens?
- Nikt nie zwróci mi Liny.
- Wiem. Nie będę cię gnębić rozmową, bo żadne słowa nie są w stanie cię teraz
pocieszyć. Jens nie odpowiedział, jakby w ogóle jej nie słyszał.
- Muszę wracać do Williama - powiedziała Elizabeth i wstała. Kiedy doszła do drzwi,
usłyszała, że Jens coś mówi. Odwróciła się do niego.
- Powiedziałeś coś?
- Bardzo ci dziękuję. Za wszystko - powtórzył mężczyzna, odwracając wzrok.
Elizabeth wyszła. W korytarzu musiała się chwilę zatrzymać i pozbierać myśli. Bolało
ją, że Jens nie chce z nią rozmawiać, że ją odtrąca. Próbowała powstrzymać płacz.
Tłumaczyła sobie, że jest w żałobie, ma dość własnych zmartwień, nie ma siły jej pocieszać.
W końcu pozbierała się i weszła do salonu. William siedział na kanapie i rozmawiał z
Kathinką. Na swój dziecięcy sposób próbował wytłumaczyć jej, czym jest śmierć. Opowiadał
jej o aniołkach, które przyjdą i zabiorą Linę do nieba, do jego taty i do ich kotka; i o tym, że
Lina też stanie się niewidzialnym aniołkiem i będzie mogła ich odwiedzać.
- Ty też umrzesz, mamo? - spytała nagle Kathinka, patrząc na Helene.
- Nie, ja cię nigdy nie zostawię - zapewniła ją poważnie Helene.
- Nie wszyscy umierają, więc nie musisz się martwić
- pocieszał ją William. - Moja mama też nie umrze.
- Mam wrażenie, że to badanie strasznie długo trwa
- odezwał się nagle Steffen. Siedział na krześle i nerwowo poruszał nogą.
- Doktor musi ją dokładnie obejrzeć. To trwa - skwitowała Helene. - Może nastawię
kawę? - spytała, spoglądając na Elizabeth.
- Ja to zrobię - powiedziała Elizabeth. Po drodze do kuchni spotkała Jensa.
- Położyłem Signe spać - powiedział, zamykając za sobą drzwi izby.
Elizabeth skinęła głową, weszła do kuchni i zaczęła szukać czajnika. Postanowiła
zemleć kawę i zaparzyć świeżą, skoro gościli dzisiaj doktora. Jens usiadł przy kuchennym
stole. Długo milczał. Odezwał się dopiero, kiedy woda się zgotowała.
- Nie rozumiem, dlaczego nikomu nic nie powiedziała. Dlaczego nikogo nie poprosiła
o pomoc? Elizabeth zalała kawę wodą i odstawiła czajnik. Podeszła do stołu i usiadła.
- Lina już taka była. Nie chciała być dla nikogo obciążeniem.
- Tak bardzo kochała Signe. Jak matka może porzucić swoje dziecko? Byłabyś w
stanie to zrobić?
- Ja nie jestem nią. Elizabeth zamilkła, szukając właściwych słów.
- Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale może Torstein da nam jakąś odpowiedź.
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek potrafił to zrobić - powiedział Jens, wyglądając przez
okno. - To wbrew wszelkiemu rozsądkowi. Elizabeth usłyszała kroki na schodach i drgnęła.
Po chwili do kuchni wszedł Torstein.
- Skończyłeś? - spytała.
- Tak. Możemy chwilę porozmawiać? Tylko my i Jens.
- Oczywiście, wejdź.
Cofnęła się i wpuściła Torsteina. Zdjęła z półki filiżanki i nalała kawę. Podała też
talerz z ciastem i wszyscy zasiedli do stołu.
- Badania, które przeprowadziłem, wskazują wyraźnie, że Lina utonęła. Co do tego nie
mam żadnych wątpliwości. Jestem też pewien, że przestępstwo też nie wchodzi w grę. Na jej
ciele nie ma żadnych ran, czy śladów po jakimkolwiek urazie. Doktor podniósł filiżankę i
wypił łyk kawy.
- W jakim ostatnio była nastroju? - spytał, zerkając na Jensa.
- Coś ją dręczyło, ale co, tego nie wiem. Nie chciała mi powiedzieć.
- Niczego nie sugerowała? Jens siedział i dotykał palcem sęku w blacie stołu.
- Pewnego dnia się pokłóciliśmy, to znaczy, ona była zła. Ja głównie milczałem.
Odniosłem wrażenie, że jest zmęczona, smutna. Jens westchnął głęboko.
- Lubiła Steffena. Twierdziła, że on zawsze ma dla niej czas. Może to wszystko stało
się, bo ja go dla niej nie miałem, a w każdym razie miałem go za mało. Jens zamknął oczy i
schylił głowę. Elizabeth położyła dłoń na jego ręku.
- Nie wolno ci tak myśleć. To nie twoja wina. Wszyscy byliśmy ostatnio bardzo zajęci
pracą.
- Gdyby rzeczywiście znajdowała przyjemność w towarzystwie Steffena, nie
odebrałaby sobie życia -odezwał się Torstein. - Nie zapominajcie, że Lina już wcześniej
cierpiała na melancholię. Była przecież w zakładzie w Danii. Wtedy też jej stan był poważny.
- Myślisz, że to teraz się powtórzyło? - dopytywał się Jens.
- Muszę brać to pod uwagę. Właściwie jestem tego pewien. Lina nie należała do ludzi,
którzy zwierzają się innym. Była raczej zamknięta w sobie.
- Ostatnio zdawała się w lepszym nastroju - powiedziała Elizabeth zamyślona. - Ale
podobnie było z Helene, a potem próbowała się powiesić. Torstein pokiwał głową, jakby
chciał zachęcić ją, żeby mówiła dalej.
- Pamiętam, że Helene mówiła wtedy, że chce umrzeć. Może Lina też tak się czuła? -
ciągnęła dalej Elizabeth.
- To możliwe - stwierdził Torstein. Dopił szybko kawę.
- Niestety muszę jechać dalej - zaczął się tłumaczyć. Wstał i podał rękę najpierw
Jensowi, a potem Elizabeth.
- Jak to możliwe, że matka decyduje się opuścić dziecko? - spytał Jens, któremu ta
myśl najwyraźniej nie dawała spokoju.
- Gdy człowiekiem zawładnie melancholia i smutek, to nie ma na to rady. Wtedy
myśli się jedynie o śmierci. Jens pokiwał głową, a Elizabeth zauważyła, że nikt nie ruszył
ciasta. Odprowadziła Torsteina do drzwi.
- Bardzo dziękuję - powiedziała, wręczając mu monety, które wcześniej przyniosła z
gabinetu. - Pozdrów Indianne.
Ane wróciła z najładniejszą koszulą nocną, jaką udało jej się znaleźć; przyniosła także
białą, jedwabną wstążkę.
Elizabeth zdążyła już umyć zmarłą. Długie włosy Liny splotła w warkocz, który teraz
leżał na jej piersi. Ciało zaczęło już stygnąć i z trudem udało jej się złożyć dłonie Liny, ale w
końcu to zrobiła. Włożyła jej do ręki niewielką Biblię. Jens powiedział jej, że przywiozła ją ze
sobą z Kabelvaag. Pewnie dostała ją w prezencie konfirmacyjnym.
Początkowo postanowili, że dzieci nie będą jej oglądały, ale Signe uparła się zobaczyć
mamusię i Jens ustąpił. Wszedł do pokoju razem z nią. Dziewczynka przyglądała się matce ze
zmarszczonym czołem.
- Jest trochę niebieska, ale poza tym ładnie wygląda - oświadczyła w końcu. - Ma na
sobie śliczną koszulę z jedwabną wstążką, jak prawdziwy anioł - dodała po chwili.
- Pan Bóg i Jezus na pewno uznają, że jest najładniejsza ze wszystkich aniołów -
odezwał się Jens schrypniętym głosem.
Rozdział 12
Jens sam zrobił trumnę i pięknie ją wyrzeźbił. Postawił ją w szopie na łodzie, bo
stodoła była już pełna siana. Matka Liny została powiadomiona o tragedii i miała przyjechać
na pogrzeb. Jens dał nekrolog do miejscowej gazety, Lofoten Tidende. Lina Rask, z domu
Monsdatter, została nam brutalnie odebrana, napisał w nim. Fakt, że popełniła samobójstwo,
nie powinien nikogo obchodzić. Sąsiedzi szybko dowiedzieli się o tragicznej śmierci Liny.
Niektórzy przyjeżdżali wyrazić swoje ubolewanie; inni nie ukrywali, iż przyjeżdżają z
ciekawości, licząc, że dowiedzą się czegoś nowego, o czym potem będą opowiadać innym.
Jednak ich nadzieje okazały się płonne. Wszyscy w Dalsrud twierdzili zgodnie, że Lina
utonęła. O tym, jak do tego doszło, nie mówiono. W końcu poproszono o wyrozumiałość ze
względu na córeczkę zmarłej. Wielu osobom zrobiło się wtedy wstyd. Ludzie współczuli
dziecku, które nagle zostało bez matki.
- Co z nią teraz będzie? - dopytywano się.
- Nadal ma ojca - odpowiadała Elizabeth.
- A co z nią będzie, kiedy zaczną się zimowe połowy?
- Przecież w domu pełno jest kobiet. Sądzicie, że nie potrafimy się nią zająć? - ucinała
Elizabeth wszelkie dyskusje.
Ludziom znów robiło się wstyd i milkli.
Przez dłuższy czas Signe nie spuszczała Jensa z oczu. Chodziła za nim wszędzie;
nawet kiedy wypływał łodzią w morze, chciała płynąć razem z nim, a on jej na to pozwalał.
Helene początkowo nic nie mówiła, tylko, milcząc, śledziła rozwój wydarzeń. W
końcu jednak postanowiła interweniować.
- To nie jest dla niej dobre, Jens. Pewnego dnia będzie musiała cię puścić.
- Wiem, ale chcę, żeby sama zdecydowała, kiedy to będzie.
Mógł dodać, że przecież niedawno straciła matkę, że teraz ma tylko jego, ale
postanowił milczeć. Pewnie uznał, że powinno to być dla wszystkich oczywiste, pomyślała
Elizabeth, która cały czas bacznie obserwowała wszystkie jego poczynania. Szybko
zrozumiała, że dręczy go coś jeszcze. Od czasu wypadku ani razu nie był w domu; zamieszkał
z Signe w Dalsrud, w małej izbie, tuż obok kuchni. Zwierzęta też trafiły do Dalsrud. Nie miał
więc żadnej potrzeby, żeby bywać w domu. Późnym wieczorem, kiedy Signe już zasnęła,
wychodził na dwór w jesienny mrok. Nikt nie wiedział, dokąd szedł, co robił. Czasem szedł
do szopy na łodzie, tak przynajmniej sądziła Elizabeth.
Któregoś dnia poszła za nim. Jens doszedł do jednego z budynków gospodarczych.
Zobaczyła, że się zatrzymał. Stał oparty o ścianę i żuł źdźbło trawy. Podeszła do niego.
- Czuć, że lato już minęło - powiedziała, otulając się lepiej swetrem. - Nie marzniesz?
- Nie - odpowiedział, nawet na nią nie spojrzawszy.
- Nie możesz spać w nocy?
- Z tobą też tak było?
- Tak - pokiwała głową Elizabeth. - I to długo. Bałam się, że w końcu oszaleję. Wciąż
myślałam o tym, o czym nie zdążyłam mu powiedzieć; o tym, że czasem byłam na niego zła,
że niepotrzebnie się sprzeczaliśmy... Czułam się winna.
- Ale w końcu to minęło?
- Tak. W dużej mierze dzięki tobie. Bardzo mi wtedy pomogłeś. Jens uśmiechnął się
do niej, ale szybko spoważniał.
- Ja też tak się czuję. Czuję się winny. , - Niesłusznie.
- Łatwo ci mówić.
- Nie, bo dobrze wiem, jak to jest. Jens spuścił wzrok. Wyjął z ust źdźbło trawy.
- Przepraszam - powiedział. - Zachowałem się bezmyślnie. Nie zastanowiłem się, co
mówię.
- Wybaczam ci. Nie musisz się tłumaczyć. Mam jednak wrażenie, że coś jeszcze cię
dręczy. Mam rację? Jens długo milczał. Bardzo długo...
- Skąd ty wiesz takie rzeczy? - odezwał się w końcu, kiedy już straciła nadzieję, że
wróci do tematu.
- Nie wiem, po prostu to czuję. Jens zaczerpnął powietrza.
- Martwię się, że Lina nie spocznie w poświęconej ziemi - powiedział w końcu.
Elizabeth przytaknęła, nie wiedząc co powiedzieć. Pastor podczas rozmowy z Jensem
wyraźnie zaznaczył, że Lina zostanie pochowana za murem cmentarnym, jak wszyscy
samobójcy.
- Zobaczymy, może da się coś zrobić - powiedziała w końcu.
- Nie przekonasz pastora, żeby zmienił zdanie.
- Być może nie, ale mamy jeszcze trochę czasu. Jutro przyjeżdża Gebora. Biedaczka.
Proponuję, żebyśmy poszli już spać. Jest późno, a rano trzeba wcześnie wstać. Jens skinął
głową i podążył za nią. Kiedy dotarli do schodów, Elizabeth się zatrzymała.
- Obiecasz mi coś? - zwróciła się do Jensa. Mężczyzna zawahał się, ale w końcu skinął
głową.
- Proszę cię, nie miej poczucia winy. Lina na pewno nie chciałaby tego.
- Pewnie nie. Podejrzewam, że wręcz byłaby na mnie zła - powiedział Jens i
uśmiechnął się smutno.
- Więc pamiętaj o tym - powiedziała. Pogładziła go po dłoni i weszła do domu. Po
chwili Jens podążył za nią.
Następnego dnia do Dalsrud przyjechała matka Liny. Drobna, siwa kobieta,
wyglądała, o ile to w ogóle możliwe, na jeszcze drobniejszą, niż kiedy była tu poprzednim
razem.
Elizabeth spodziewała się, że razem z nią przyjadą te^ bracia Liny, ale gdy łódź dobiła
do brzegu, na ląd wyszła tylko Gebora.
- Przybywasz sama - powiedział Jens, witając się z nią.
- Moi synowie są przeziębieni. Nawet chcieli przyjechać, ale nie pozwoliłam im.
Powiedziałam, że nie chcę stracić kolejnego dziecka.
Elizabeth poczuła ukłucie w piersi. Domyślała się, co Gebora musiała teraz
przeżywać. To straszne stracić swoją jedyną córkę w ten sposób. Tyle pytań cisnęło się na
usta, a odpowiedzi nie było.
- Chodźmy do domu. Na pewno jesteś zmęczona i głodna po tak długiej podróży.
- Teraz jesienią nie jest jeszcze tak źle, gorzej byłoby zimą.
Lars i Trygve wzięli jej kufer podróżny, a Jens podał teściowej ramię. Przyjęła je z
uśmiechem i wszyscy ruszyli w stronę domu, gdzie czekała na nich Helene z dziećmi.
Signe nie zdążyła nawet się zawstydzić, bo Gebora natychmiast wzięła ją w objęcia i
przytuliła do siebie.
- Robisz się coraz bardziej podobna do mamy. Pamiętasz, jak mówiłaś do mnie, kiedy
byłam tu ostatnio?
- Baba - powiedziała Signe.
- Właśnie - roześmiała się Gebora i pogładziła wnuczkę po policzku. - A to, jak
rozumiem, jest William i Kathinka. Ale żeście urośli!
- Mama Signe umarła - oznajmił uroczyście William. - Teraz jest w niebie, razem z
moim tatą. Gebora pokiwała poważnie głową i zwilżyła wargi.
- Tak, to prawda. Dlatego tu przyjechałam, żeby być na jej pogrzebie.
- Czy ty jesteś mamą mojej mamy? - spytała Signe, przyglądając się jej uważnie.
- Tak, byłam jej matką. Helene 'szybko nakryła do stołu. Podała talerzyki, postawiła
filiżanki.
- Dzieci, dajcie Geborze chwilę odpocząć. Usiądźmy teraz wszyscy do stołu.
Signe udała, że jej nie słyszy. Nie spuszczała wzroku ze swojej babci. Usiadła przy
stole dopiero, kiedy zobaczyła, że Jens też usiadł.
- Mama po śmierci była trochę niebieska - odezwała się nagle.
- Tak czasem się dzieje, kiedy człowiek umiera - odpowiedziała Gebora spokojnie.
- A w Ameryce żyją ludzie, który są czarni - wtrącił się William. - I Indianie! - dodał
po chwili. Elizabeth usiadła do stołu, robiąc więcej hałasu niż zwykle.
- Zmówmy modlitwę - powiedziała władczym tonem i przy stole od razu zrobiło się
cicho. Modlitwa była krótka. Zakończyła ją, mówiąc „Amen", po czym poprosiła, żeby
wszyscy się częstowali. Gebora co chwila kasłała i co chwila wyciągała chusteczkę.
- Też jesteś porządnie przeziębiona - zauważyła Elizabeth.
- Tak, ale to przejdzie.
Elizabeth patrzyła na nią uważnie. Gebora miała błyszczce oczy, jakby gorączkowała,
a nos miała czerwony od kataru. Przeziębienie rzeczywiście powinno jej przejść, ale czasem
taki katar mógł też skończyć się zapaleniem płuc.
- Zaparzę ci herbatę. -Co?
- Mam taką specjalną mieszankę ziół, które powinny postawić cię na nogi -
uśmiechnęła się Elizabeth.
- Dziękuję, to miło z twojej strony, ale nie rób sobie dodatkowych kłopotów ze
względu na mnie.
- To żaden kłopot - stwierdziła Elizabeth. Dziwiła się, że nagle znajdywali tyle
tematów do rozmowy. Może dlatego że wszyscy jak ognia unikali rozmowy o Linie,
pomyślała. Pozostało tyle pytań bez odpowiedzi, tyle smutku i złości. Dlaczego Lina zrobiła
to Jensowi, i córeczce; dwóm osobom, które kochały ją najbardziej na świecie? Dlaczego nie
pomyślała też o matce, która teraz siedziała tu z nimi pogrążona w smutku? Miała co prawda
inne dzieci, ale strata każdego była bolesna.
- Zrobiłam na drutach ściereczkę do garnków i poduszkę do igieł. Dla mamy -
odezwała się nagle Signe. - Ale ona umarła, zanim zdążyłam jej to dać.
- Może dasz je komuś innemu - zaproponowała ostrożnie Gebora. Signe pokręciła
głową przecząco, bawiąc się kawałkiem chleba na talerzyku.
- Zrobiłam je dla mamy, nie dla kogoś innego.
- Jeśli tak, to uważam, że powinnaś włożyć je do trumny - uznała Gebora. Wzięła łyk
kawy i pochwaliła mocny napój.
- Trumna jest już zabita gwoźdźmi - ciągnęła dalej Signe niezrażona.
- Ale chyba można ją otworzyć?
Elizabeth spojrzała na Jensa. Nie słyszała, żeby otwierano trumnę, kiedy już raz
została zamknięta. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale Jens ją uprzedził.
- Zrobię to wieczorem, kiedy pójdziesz spać - powiedział, gładząc córeczkę po
włosach.
- Na pewno?
- Obiecuję.
- Signe włożyła do ust ostatni kęs chleba. Gebora przypatrywała się wnuczce i
uśmiechała się. Kiedy dzieci się położyły, Jens wyszedł, żeby włożyć do trumny zrobioną
przez Signe ściereczkę i poduszkę do igieł. Natomiast Elizabeth zaprosiła Geborę do salonu.
Już wcześniej rozpaliła w piecu, tak że w pokoju było teraz przyjemnie ciepło. Usiadły każda
na swoim krześle. Gebora trzymała w ręku kubek z gorącym naparem, przygotowanym dla
niej przez Elizabeth.
- Mam wrażenie, że już się lepiej czuję - powiedziała, wypijając kolejny łyk naparu.
- Cieszę się. Dam ci trochę ziół do domu, żebyś mogła zaparzyć je synom.
- Bardzo ci dziękuję - powiedziała Gebora.
Trzymała w ręku gorący kubek i rozglądała się dokoła.
- Aż dziwnie pomyśleć, że jeszcze kilka dni temu Lina chodziła po tych pokojach -
powiedziała i pokręciła głową. - Miała męża, córeczkę, pracę w takim wspaniałym domu - i
nagle robi coś takiego.
- Opowiedz mi, jaka była jako dziecko - poprosiła Elizabeth. Gebora uśmiechnęła się
zamyślona.
- Lina była spokojną, cichą dziewczynką. Dobrze radziła sobie w szkole, ładnie pisała
i czytała, dobrze liczyła. Zawsze też chętnie opiekowała się młodszym rodzeństwem. Do
kościoła był u nas kawałek drogi, ale ona nigdy nie narzekała. Do konfirmacji szła w starej,
ale czystej sukience, miała świeżo umyte włosy, gładko zaczesane do tyłu. Nie mogła się
równać z córkami bogatych chłopów, ale katechizm znała jak mało kto. Nie wiem nawet, czy
pastor znał go lepiej. Jej wiara była głęboka. Gebora zamilkła i znów pokręciła głową. Wypiła
kolejny łyk naparu.
- Dlatego nie potrafię pojąć tego, co zrobiła. Jak mogła posunąć się do czegoś takiego?
Co jej tak bardzo ciążyło?
- Tego nigdy się nie dowiemy. Tę tajemnicę Lina zabierze ze sobą do grobu.
Kobiety zamilkły i siedziały tak dłuższą chwilę. W pokoju słychać było trzask ognia.
W pewnym momencie usłyszały, że otworzyły się drzwi wejściowe. Może to Jens już wrócił,
pomyślała Elizabeth. Gebora westchnęła cicho.
- Myślisz, że trafi przed oblicze Pana, nawet jeśli nie zostanie pochowana w święconej
ziemi? Dla Elizabeth było to pytanie niezwykle bolesne, ale skoro padło, musiała na nie
odpowiedzieć.
- Tak, jestem tego pewna.
- Co to za człowiek odmawia prawa pochowania mojej córeczki w murach cmentarza?
- spytała Gebora.
Na to Elizabeth nie miała odpowiedzi.
Elizabeth uznała, że nie ma wyboru. Następnego dnia oświadczyła, że ma do
załatwienia jakąś sprawę z Bergette i poprosiła Helene o zajęcie się Williamem. Poszła do
sypialni, otworzyła szafę i wyjęła z niej granatowy kostium. Bardzo elegancki, z obcisłym
żakietem i lekko bufiastymi rękawami, nie przesadnie, jak to ostatnio można było oglądać na
rysunkach i zdjęciach w żurnalach, ale fason był na pewno zgodny z aktualnymi tendencjami
mody.
Elegancki kostium dodał Elizabeth pewności siebie. Wyszła na dziedziniec i wsiadła
do czekającego na nią powozu. Po drodze układała sobie w myślach, co powinna powiedzieć,
próbowała wyobrazić sobie ewentualny przebieg rozmowy, ale prawdę mówiąc, nie potrafiła.
Uznała, że będzie jak będzie, ściągnęła lejce i koń ruszył kłusem.
Wjechała na dziedziniec plebanii i wyszła z powozu. Zanim zdążyła podejść do drzwi,
te już się otworzyły. Ktoś najwyraźniej zauważył, że przyjechała.
- Dzień dobry, pani Dalsrud - powiedziała służąca i dygnęła grzecznie.
- Witaj, Siri - odpowiedziała Elizabeth, rozpoznając dziewczynę. To z nią przyjaźniła
się Lina.
- Pastor jest w domu?
- Tak, jest u siebie w gabinecie. Przygotowuje kazanie, ale zaraz powiem mu, że pani
przyjechała. Wpuściła Elizabeth do środka, a sama zniknęła w głębi korytarza. Po chwili
wróciła.
- Pastor prosi, żeby pani weszła. Strasznie mi przykro z powodu Liny - dodała.
- Tak, to smutna sprawa - przyznała Elizabeth, kierując się w stronę uchylonych drzwi
do gabinetu duchownego.
Pastor siedział za biurkiem. Na blacie leżało pióro, stał kałamarz. Przed pastorem
piętrzyły się papiery, które, gdy weszła, odsunął na bok.
- Dzień dobry, pani Dalsrud - powiedział pastor. Wstał i wyciągnął do niej rękę.
- Dzień dobry. Niech Bóg błogosławi pracy pastora.
- Dziękuję. Proszę usiąść - powiedział duchowny, wskazując na krzesło. - W czym
mogę pomóc? Elizabeth usiadła i zaczęła powoli zdejmować rękawiczki, które potem
starannie złożyła, kładąc sobie na kolanach.
- Proszę, by pastor pochował Linę na cmentarzu, w święconej ziemi. Pastor roześmiał
się krótko, pokręcił bezradnie głową i usiadł.
- Jens też mnie o to prosił. Mogę jedynie powtórzyć to, co mu powiedziałem. To jest
niezgodne z prawami kościoła. Największym darem Boga dla ludzi jest życie, a Lina sama z
niego zrezygnowała. To największy grzech, jaki człowiek może popełnić.
- Więc pastor uważa, że Lina jest gorsza od tych, którzy pozbawiają życia innych
ludzi?
- Tego nie powiedziałem. Pastor odchylił się na krześle i złożył ręce tak, że końce
palców dłoni dotykały do siebie.
- Ale postanowił pastor, że zostanie pochowana razem z mordercami.
- Niestety takie jest prawo...
Elizabeth patrzyła na niego dłuższą chwilę. Rozległo się pukanie do drzwi, do
gabinetu weszła Siri, niosąc tacę. Postawiła na stoliku filiżanki i nalała kawę. Postawiła też
mały talerzyk z czekoladkami. Dygnęła i bezszelestnie opuściła pokój.
- Proszę się częstować, pani Dalsrud - zachęcał pastor.
- Dziękuję, ale nie mam ostatnio apetytu.
- Z powodu tego, że pani służąca nie spocznie na cmentarzu? Elizabeth nie
odpowiedziała od razu, siedziała i ważyła słowa.
- Lina była dobrą matką. Signe była jej najcenniejszym skarbem. Signe i Jens. Oni
oboje byli najważniejsi w jej życiu. Bez nich czułaby się zagubiona. Matka jest gotowa oddać
życie dla swojego dziecka. To leży w jej naturze. Zwierzęta też chronią swoje małe, zrobią
wszystko, gdy trzeba je ratować. Lina też taka była, aż coś się stało. Co, tego pewnie nigdy
się nie dowiemy. Musiało to jednak być coś bardzo ważnego, skoro uznała, że nie ma prawa
dłużej żyć.
Elizabeth zamilkła i spuściła wzrok. Kątem oka zauważyła, że pastor odsunął od siebie
talerzyk z czekoladkami. Filiżanka z kawą też stała nietknięta.
- Signe była w trakcie robienia prezentu dla swojej mamy, kiedy przyszła wiadomość
o jej śmierci. Zrozumiała wtedy, że jej mama nigdy nie użyje ściereczek, które dla niej
zrobiła, że już nigdy nie zmówi z nią wieczorem pacierza, nie opatrzy jej rozbitego kolana i
nie powie, że Signe jest jej największym skarbem, tu na ziemi.
Elizabeth zrobiła krótką przerwę. Po chwili wróciła do swojego wywodu. Mówiła
spokojnym, cichym głosem.
- Wczoraj Jens musiał otworzyć trumnę, bo Signe chciała, żeby włożyć do niej
ściereczki i poduszkę do igieł, które zrobiła dla swojej mamy. Chciała, żeby mama zabrała je
ze sobą do Nieba. Tyle, że mama Signe, jak rozumiem, tam nie trafi - powiedziała Elizabeth,
kierując wzrok na pastora. Wstała.
- Mogę prosić, żeby pastor pojechał ze mną i wytłumaczył to małej Signe? Dlaczego
jej mama nie stanie przed obliczem Pana? I dlaczego pastor postanowił, że ma zostać
pochowana razem z mordercami?
Twarz pastora zrobiła się purpurowa.
- Nie wyciągajmy pochopnych wniosków.
- Rozumiem, że pastor jest zajęty pisaniem kazania. Może więc poproszę Jensa, żeby
przyjechał do pastora z córeczką? W ten sposób zaoszczędzi pastor sobie męczącej podróży.
Pastor wstał. Spojrzał na nią surowo. Elizabeth przestraszyła się, że może jednak
posunęła się za daleko. Duchowny zwilżył wargi i chrząknął.
- Zobaczę, co da się zrobić.
- Jak mam to rozumieć? - spytała Elizabeth, unosząc brwi.
- Lina spocznie w święconej ziemi, pani Dalsrud - odpowiedział pastor, wyraźnie
poirytowany. Elizabeth poczuła radość, ale nie chciała tego po sobie okazać. Wyciągnęła więc
tylko rękę i podziękowała pastorowi.
- Wspomnimy pastora w naszych modlitwach. Duchowny jakby lekko się żachnął, ale
wydawał się wzruszony. Elizabeth sięgnęła po czekoladkę, włożyła ją do ust.
- Wyborna - skwitowała, pozwalając, by słodki przysmak rozpłynął się jej w ustach. -
Życzę pastorowi miłego dnia i bardzo dziękuję za pomoc. Wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Kiedy Elizabeth opowiedziała o swojej rozmowie z pastorem, Jens i Gebora poczuli,
że ciężar spadł im z serca.
- Czym mu zagroziłaś? - dopytywał się Jens.
- Nie musiałam mu grozić. W końcu to duchowny, zrozumiał mnie. Jens stał i
przyglądał się jej uważnie.
- Mówiłaś pastorowi o jej chorobie? - spytała Gebora przestraszona.
- Nie, skądże - zaprzeczyła Elizabeth i szybko zmieniła temat.
Jedynie Jensowi opowiedziała, jak naprawdę wyglądała rozmowa z pastorem. Słuchał
jej w milczeniu; siedział ze spuszczoną głową, wpatrzony w blat stołu.
- Bardzo ci dziękuję - odezwał się, kiedy skończyła. - Nawet sobie nie wyobrażasz, ile
to znaczy dla mnie i dla Gebory.
- Lina sobie na to zasłużyła - odpowiedziała Elizabeth łamiącym się głosem.
Kiedy w dniu pogrzebu jechali na cmentarz, w powietrzu unosiła się lekka mgła.
Konie szły powoli, inaczej zresztą się nie godziło w taki dzień.
Elizabeth cały czas myślała o tym, co Gebora powiedziała zaraz po przyjeździe. Że
myślała, że wypłakała już wszystkie łzy, a nadal płacze i nie może przestać. Lina była jej
jedyną córką, jej pierwszym dzieckiem. Poza tym była taka dobra, taka pracowita.
Powiedziała jej też, że bardzo się cieszyła, kiedy Lina poznała Jensa. Pasowali do siebie. Ale
życie toczy się dalej; teraz będą musiały starczyć jej wspomnienia. Na szczęście została jej też
wnuczka. Signe była bardzo podobna do matki, kiedy ta była w jej wieku.
Na pewno jest to pewne pocieszenie, ale Liny nikt im nie zastąpi, pomyślała Elizabeth
i uśmiechnęła się smutno.
Dotarli na cmentarz. Kiedy wysiedli z wozu, Elizabeth zauważyła jak wiele osób
zebrało się przed cmentarzem. Niektórzy przyjechali wozami, większość szła pieszo. Ludzie
wiedzieli, że Lina popełniła samobójstwo i spodziewali się pogrzebu poza murami cmentarza.
Dlatego zdziwiono się, kiedy mężczyźni zdjęli trumnę z wozu, ponieśli ją przez bramę i
stanęli nad świeżo wykopanym grobem na terenie cmentarza. Gebora rozglądała się
niespokojnie dokoła. Elizabeth chwyciła ją za ramię.
- Nie sądź ich - wyszeptała, kiedy ruszyli za trumną.
- Ludzie będą gadać. Będą chcieli wiedzieć, dlaczego pastor zgodził się na pochówek
na cmentarzu.
- Nie rozmawiaj z nimi o tym. To nie powinno nikogo obchodzić. Zamilkły i w ciszy
odprowadziły Linę do grobu.
Pastor nie był obecny podczas ceremonii, ale Elizabeth poprosiła Jakoba, żeby
odczytał stosowny fragment Pisma Świętego. Jego głęboki głos brzmiał dostojnie i godnie.
Elizabeth z trudem powstrzymała łzy. Spojrzała na Jensa, który stał obok grobu z kamienną
twarzą, ściskając w swojej dłoni maleńką rączkę Signe. Dziewczynka stała grzecznie obok
niego, milcząca i poważna. Elizabeth miała nadzieję, że nie do końca rozumiała, co się wokół
niej dzieje. Wierzyła jednak, że zapamięta, że mama miała godny pogrzeb.
Na koniec odśpiewano wcześniej wybrane psalmy i zmówiono modlitwę. Zaczęto
zasypywać trumnę, zostawiając w ziemi otwór, przez który pastor później będzie mógł
wsypać święconą ziemię. Kiedy ceremonia dobiegła końca, opuścili w ciszy cmentarz. Lina
nareszcie zaznała spokoju. Śluby, chrzciny i pogrzeby to uroczystości, po których ludzie
zawsze chętnie zbierają się na poczęstunek i żeby porozmawiać. W kuchni w Dalsrud było
gwarno. Już w sieni witał gości zapach rosołu. Wszystko było gotowe, bo z okazji stypy
wynajęto do pomocy dziewczęta z sąsiednich gospodarstw.
Elizabeth zauważyła, że Jens i Gebora wyglądają na bardzo zmęczonych. Pewnie
woleliby teraz być sami, ale to było niemożliwe.
Nakryto do stołu w dwóch pokojach. Do Dalsrud przybyli wszyscy, młodzi i starzy,
także dużo biedniejszych gospodarzy. Wśród przybyłych Elizabeth zauważyła też Siri. Po jej
twarzy widać było, że płakała. Przybyli też wszyscy z Heimly. Elizabeth dbała, żeby z
każdym zamienić choć słowo.
Przechodząc obok grupki ludzi, przez przypadek usłyszała rozmowę dwóch kobiet z
sąsiedztwa.
- Nie pojmuję, jak pastor może tak różnie traktować ludzi. W zeszłym roku jeden z
naszych parobków powiesił się w stodole, ale nie pochowano go na cmentarzu.
- Bo nie pochodził z Dalsrud - odpowiedziała druga kobieta oburzona. - To jest ta
różnica. Elizabeth poczuła, jak narasta w niej złość. Odwróciła się w stronę kobiet.
- Jak możecie tak mówić! Jak wam nie wstyd!
Kobiety zaczerwieniły się i spuściły wzrok. Po chwili jednak jedna z nich podniosła
głowę i spojrzała na Elizabeth.
-To może mi to wytłumaczysz? - rzuciła wyzywająco.
Elizabeth dobrze ją znała. Kobieta pochodziła bowiem z jednej z bogatszych rodzin w
okolicy. Nie dała jej się jednak zastraszyć.
- To nie powinno nikogo obchodzić! - rzuciła, patrząc jej w oczy.
Odwróciła się na pięcie i odeszła. Nie dawała tego po sobie poznać, ale była tak
zdenerwowana, że drżały jej kolana. Kiedy wyszła na korytarz, musiała się oprzeć o ścianę.
Jak ludzie mogą mówić takie rzeczy i to na pogrzebie? Nie potrafiła tego zrozumieć. Z kuchni
wyszła Maria. Zatrzymała się i spojrzała uważnie na siostrę.
- Dobrze się czujesz? - spytała. Elizabeth wyprostowała się i poprawiła włosy.
- Tak - odpowiedziała. - Jestem tylko zmęczona. Sama wiesz... Rozłożyła ręce i
zmusiła się do uśmiechu. Maria pogładziła ją po policzku.
- Chodź, zaraz podamy kawę.
- Za chwilę do was dołączę - powiedziała Elizabeth i skinęła głową. Kiedy stypa się
skończyła i ludzie zaczęli się zbierać do domów, podeszła do niej Gebora.
- Chcę ci podziękować, że tak pięknie o wszystko zadbałaś. Wiele osób to zauważyło.
Lina miała ładny pogrzeb. Przyszło tyle ludzi. Moja córka musiała być tu lubiana.
W tym momencie podeszły do nich kobiety, których rozmowę Elizabeth wcześniej
słyszała. Podały im ręce i pożegnały się.
- Te panie też ze mną rozmawiały. Tak ładnie mówiły o Linie. Były bardzo
sympatyczne - wyszeptała Gebora.
Elizabeth nic nie powiedziała. Była pewna, że ludzie będą plotkować, ale w końcu
przestaną i cała historia pójdzie w zapomnienie. Tak zawsze się działo i tym razem też tak
będzie. Dwa dni po pogrzebie chmury się rozstąpiły i na niebie znów pokazało się słońce.
- Ale oni tam w niebie mają ładnie - powiedział William, zadzierając głowę do góry.
Signe stała obok niego w oknie i też patrzyła w niebo. Elizabeth podeszła do dzieci.
- Pan Bóg odsunął chmury, żeby wasi rodzice mogli spoglądać na was z góry.
- Pewnie chcą sprawdzić, czy wszystko jest w porządku - wyszeptała Signe przejęta.
Elizabeth zostawiła je same. Wyszła na korytarz i zobaczyła stojącego w progu Jensa.
- Elizabeth - powiedział cicho. - Zrobisz coś dla mnie?
- Oczywiście.
Elizabeth wytarła ręce w fartuch i podeszła do niego.
- Chcę niedługo wrócić do domu, razem z Signe, ale przyznaję, że trochę się tego
obawiam.
- Możecie tu jeszcze zostać. Po co się spieszyć?
- Trochę tak, ale kiedyś będziemy w końcu musieli wrócić. Chciałbym usunąć z domu
rzeczy Liny. Nie będę w stanie patrzyć na jej suknie, ubrania... Sama wiesz...
- Zajmę się tym - zaproponowała Elizabeth natychmiast.
- I jeszcze jedno. Ślub i wesele Ane i Trygvego. Do października już niedaleko, ale nie
chcę, żebyście cokolwiek zmieniali ze względu na śmierć Liny.
- Ładnie, że o tym pomyślałeś - powiedziała Elizabeth wzruszona.
- Wiem, że Lina też by tego chciała.
- Pewnie tak - uśmiechnęła się Elizabeth.
Elizabeth dotrzymała obietnicy i jeszcze tego samego dnia udała się do domku Liny i
Jensa. Kiedy otworzyła drzwi poczuła zatęchłe powietrze. Od ponad tygodnia nikt tu nie
mieszkał. Stała chwilę i rozglądała się dookoła. Uderzyła ją cisza. Zwykle było tu gwarno.
Kiedy przychodziła, Signe zawsze szczebiotała radośnie; opowiadała matce o wszystkim.
Teraz jednak Liny już nie było. Nigdy już nie będzie tu sprzątać, nie nakryje do stołu, nie
podleje kwiatków na parapecie. Ale pozostawiła córkę i dom, który jej córka kiedyś
odziedziczy. To będzie wiano, które wniesie w swoje przyszłe małżeństwo. Lina z pewnością
by tego chciała, pomyślała Elizabeth i znów się uśmiechnęła. Zawiązała fartuch i zabrała się
do pracy. Wkrótce w całym domu znów pachniało czystością. Elizabeth stała spocona, z
rękami czerwonymi od wody i mydła, ale zadowolona. Ubrania Liny były już spakowane.
Weźmie je ze sobą do Dalsrud i wypierze. Niech Jens potem zdecyduje, co chce z nimi
zrobić. Może Gebora też będzie chciała wziąć coś na pamiątkę? Co prawda wyjechała zaraz
po pogrzebie, ale często się zdarzało, że ktoś z sąsiadów płynął łodzią do Kabelvaag.
Elizabeth rozejrzała się po izbie. Zostało jej do uporządkowania tylko łóżko. Zdjęła
pościel, złożyła koce, które później trzeba będzie powiesić na zewnątrz i przewietrzyć.
Zauważyła, że w sienniku powinno się wymienić siano. Zdjęła go z łóżka i nagle zastygła.
- Boże drogi - wyszeptała i uklękła.
Czyżby znalazła odpowiedź na pytanie, dlaczego Lina targnęła się na swoje życie?
Rozdział 13
Maria zajęta była robótką, druty śmigały jej w ręku. Robiła skarpetki dla Kristine,
kończyła już drugą i właśnie zaczynała piętę. Właściwie nie były to zwykłe skarpetki, miały
być długie, sięgać za kolana. Maria spojrzała na córeczkę, która szperała w szufladach za
ladą, i uśmiechnęła się. Kristine skończyła niedawno dwa i pół roku. Dotąd nikt nie domyślił
się, kim był jej ojciec. Zresztą pewnie nikt nawet się nad tym nie zastanawiał; wszyscy
bowiem zakładali, że jest nim Peder. Maria znów skupiła się na robótce. Musiała policzyć
oczka. Miała w domu cały kosz różnokolorowych motków, które dała jej Elizabeth. W
podziękowaniu za pomoc, jak to określiła.
- Wcale tak dużo wam nie pomagam - broniła się Maria.
- No więc przyjmij to jako prezent. Jesteś przecież moją siostrą - powiedziała
Elizabeth.
Oczywiście podziękowała i przyjęła wełnę. Prawdę mówiąc, nie stać jej było na
odmowę, bo sama przecież nie miała owiec. Pochylona nad robótką, nuciła zadowolona.
Motek miała przytroczony do paska spódnicy, jeśli musiała na chwilę odłożyć robótkę,
wkładała ją do jednej z dużych kieszeni fartucha.
- Patrz! - zawołała Kristine, pokazując jej czerwoną wstążkę. - Ładna, prawda?
- Tak. Dasz mi ją?
- Proszę - powiedziała dziewczynka, oddając matce rzeczy, które przed chwilą wyjęła
z szuflady. W tym momencie do sklepu wszedł klient. Maria wstała, chowając robótkę do
kieszeni fartucha.
- Dzień dobry. Czym mogę służyć? - spytała, uśmiechając się.
- Bo chodzi o to, że... - zaczął mężczyzna niepewnie i urwał. - Chodzi o to, że
potrzebuję, żeby ktoś zrobił mi wełniane skarpety. Znalazłby się ktoś taki? - spytał.
Wyjął z kieszeni kilka kłębków wełny i położył je na ladzie. Maria od razu zauważyła,
że włóczka była już używana, a przede wszystkim że na pewno nie starczy jej na parę
męskich skarpet.
- Pewnie by się znalazł - odpowiedziała jednak, biorąc kłębek do ręki.
- Starczy na całą parę? - spytał mężczyzna z wahaniem.
- Jak musi starczyć, to starczy - powiedziała Maria, śmiejąc się. Mężczyzna
uśmiechnął się, pokazując przy okazji swoje popsute zęby.
- Naprawdę? - spytał z lekkim niedowierzaniem.
- Na pewno - stwierdziła Maria, zastanawiając się, jaką włóczkę ma w koszu w domu.
- Coś jeszcze leży ci na sercu? - spytała. Mężczyzna pokręcił głową przecząco.
- Dzisiaj to już wszystko. Jak myślisz, ile to potrwa?
- Dzisiaj skończę to, co teraz robię, i zaraz się wezmę za twoje skarpety. Za dwa, trzy
dni powinny być gotowe. Mężczyzna się rozpromienił.
- Wielkie nieba, strasznie jesteś pracowita. Stał i drapał się po głowie, nieco
zażenowany.
- Pomagałem dzisiaj naprawiać sieci i dostałem świeże ryby. Jeśli chcesz, mogę
przynieść ci kilka.
- Nie odmówię - uśmiechnęła się Maria.
- Dostaniemy rybki? - spytała Kristine, kiedy mężczyzna wyszedł.
- Tak, dzisiaj na obiad będzie ryba. Co ty na to?
- Chcę ciasto.
- Ciasto na obiad? - prychnęła Maria, żartując sobie z niej.
Mężczyzna przyniósł ryby i wyszedł. Maria zajęła się robótką. Po chwili do sklepu
weszła żona lensmana. Powiodła wzrokiem po półkach. Uśmiechnęła się nieco wymuszenie i
podeszła do lady.
- Co u ciebie słychać? - spytała swoim słodkim głosem przyjaciółki, jak to w duchu
określała Maria.
- Dziękuję, radzę sobie.
- Straszna historia, to co się stało z Liną.
- To rzeczywiście tragedia - zgodziła się Maria. Nadal zajęta była robótką, kończyła
właśnie dziergać piętę. Jeszcze chwila i skarpetka będzie gotowa.
- Nie wiecie, co jej przyszło do głowy, żeby coś takiego zrobić? To straszne, tak pójść
i się utopić... I to z własnej woli. Co za śmierć!
Żona lensmana zacisnęła usta, kręcąc głową z dezaprobatą.
- Pewnie nigdy się nie dowiemy, dlaczego tak postąpiła - powiedziała Maria.
- W Dalsrud też nic nie wiedzą?
- Słucham?
- Nie wiedzą, co ją do tego pchnęło?
- Wszyscy wiemy równie mało.
Zona lensmana była wyraźnie niezadowolona z przebiegu rozmowy. Odwróciła się do
Marii plecami i zaczęła się rozglądać po sklepowych półkach.
- Widziałam, że Elizabeth szła dzisiaj do domu Liny.
- Ach tak.
- Zastanawiam się po co?
Maria wzruszyła ramionami, czując coraz większą irytację. Żona lensmana zawsze
była wścibska. Ma za dużo czasu, więc wtyka nos w cudze sprawy, pomyślała Maria. Chciała
jak najszybciej zakończyć rozmowę. W tym momencie rozległ się dzwonek u drzwi i do
sklepu wpadło kilka małych dziewczynek. Żona lensmana obrzuciła je niezadowolonym
spojrzeniem, najwyraźniej nie zamierzała ich przepuścić.
- Co wam podać? - zwróciła się Maria do dziewczynek.
- Przyszłyśmy spytać, czy nie potrzebuje pani naszej pomocy? - dygnęły grzecznie.
- Może wyszłybyście się pobawić z Kristine?
- Oczywiście - odpowiedziały i znów dygnęły.
- Na dworze? - dopytywała się Kristine rozpromieniona. Maria szybko ubrała
córeczkę.
- Tylko nie odchodźcie zbyt daleko - upominała. -Bawcie się przed sklepem!
- Zaopiekujemy się Kristine - zapewniły chórem dziewczynki i wybiegły.
- Nie żebym chciała cię krytykować, Mario, ale nie ufałabym tak tym panienkom -
odezwała się żona lensmana z wyraźną naganą w głosie.
- To porządne i grzeczne dziewczynki - powiedziała Maria, akcentując wyraźnie
ostatnie słowo. Żona lensmana użyła bowiem nieco pogardliwego określenia „panienki". -
Mam coś podać? - spytała po chwili, zmieniając temat.
- Tak. Żona lensmana wyjęła karteczkę i położyła ją na ladzie.
- Zwykle zakupy robi któraś z moich służących, ale dzisiaj postanowiłam wybrać się
po nie sama. Czasem człowiek potrzebuje spotkać się z innymi ludźmi, porozmawiać.
- To prawda - przytaknęła Maria.
Szybko znalazła wypisane na kartce towary i zaczęła liczyć. Kobieta zerkała na nią
kątem oka.
- Słyszałaś, że Olav z Heimly wyrzucił z domu swoją żonę?
Pytanie padło tak niespodziewanie, że niewiele brakowało, a Maria upuściłaby torbę z
cukrem, którą właśnie trzymała w ręku.
- Tak, coś mi się obiło o uszy - wymamrotała.
- Jak myślisz, o co im poszło?
- A kto to może wiedzieć? Tak czy inaczej, nie jest to nasza sprawa. Maria skończyła
odważać cukier i postawiła torbę na ladzie.
- Coś jeszcze? Kobieta zignorowała jej pytanie i mówiła dalej cichym głosem.
- Słyszałam, że była mu niewierna. Podobno zadawała się z innymi mężczyznami.
Wiem to z pewnego źródła. Mówią, że to latawica. Myślisz, że to prawda? No, dobrze, nie
mówmy już o tym. Tylko żal mi chłopaka. Biedak. To naprawdę straszne. Jakob to dobry
człowiek. Ragna też taka była. Co nie znaczy, że mam coś przeciwko Dorte, broń boże;
wszystkie dzieci otrzymały dobre chrześcijańskie wychowanie.
Maria nie była w stanie jej dłużej słuchać. Nagle przypomniała sobie coś, co kiedyś
mówiła jej Elizabeth. Dumna pani lensmanowa podobno też miała swoje słodkie tajemnice.
Miała kiedyś kochanka; niestety Maria nie potrafiła sobie przypomnieć, o kogo chodziło.
- Nie sądzę, żeby Elen była jedyną kobietą, która ukrywa coś przed mężem - rzuciła
niby całkiem niewinnie.
- Co masz na myśli? - spytała żona lensmana, nagle się czerwieniąc. Maria robiła
wszystko, żeby się nie uśmiechnąć. Zrozumiała, że trafiła w czuły punkt.
- Nic konkretnego. Pomyślałam tylko, że każdy popełnia błędy; niektóre wychodzą na
jaw, inne pozostają naszą tajemnicą. Olav postąpił tak, jak czuł, że musi postąpić. Uważam,
że był bardzo odważny.
- To zależy, jak się na to patrzy - stwierdziła kobieta, odrzucając głowę do tyłu.
- Możliwe - powiedziała Maria. Uśmiechnęła się, ale cały czas bacznie przyglądała się
kobiecie.
- Chyba mam już wszystko - powiedziała żona lensmana. Sięgnęła do swojej
maleńkiej torebki i wyjęła z niej kilka monet. Maria przyjęła pieniądze i wydała jej resztę.
- Dziękuję za odwiedziny - powiedziała uprzejmie. Kobieta skinęła głową i wyszła.
Maria odetchnęła z ulgą. Do zamknięcia sklepu zostało już niewiele czasu. Schowała
robótkę do kieszeni i włożyła do wiadra podarowaną jej rybę. Już miała zamykać sklep, kiedy
nagle usłyszała, że ktoś woła jej imię.
- Mario! Mario, możemy zamienić kilka słów? Odwróciła się i zobaczyła Olava.
Pewnie przypłynął łodzią, bo szedł od strony fiordu. Serce zaczęło jej szybciej bić, kiedy
zobaczyła, jak uśmiecha się do Kristine. - Wracasz do domu? - spytał.
Maria nic nie odpowiedziała, tylko skinęła głową. Jego widok sprawił, że odżyły w
niej dawne uczucia. Zastanawiała się, czy było to po niej widać.
- Wypływałaś na połów? - spytał, wskazując głową na ryby w wiadrze.
- Nie. Dostałam je od pewnego mężczyzny. Obiecałam zrobić mu na drutach skarpety.
- Rozumiem.
Olav stał przed nią. Włożył ręce do kieszeni, żeby po chwili znów je wyjąć. Wydawał
się zażenowany. Wyraźnie nie wiedział, jak zacząć. W końcu się przełamał.
- Przepraszam cię, Mario.
- Za co?
- Za moje zachowanie, kiedy byłaś u nas, w Heimly. Maria uśmiechnęła się. Musiała
się powstrzymać, żeby nie wyciągnąć ręki i nie pogładzić go po policzku.
- Nie przejmuj się tym. Miałeś po prostu zły dzień.
- Dziękuję, jesteś bardzo wyrozumiała - powiedział Olav i uśmiechnął się. Po jego
słowach zapadła cisza.
- Właściwie to nie o tym chciałem z tobą rozmawiać - powiedział po chwili.
- A może zjesz z nami? Ryby starczy dla wszystkich.
- Jeśli tak, to chętnie. Kiedy wyjeżdżałem, Dorte nie zaczęła jeszcze szykować
obiadu...
- Lubisz ciastka? - spytała Kristine, kiedy ruszyli razem w stronę domu.
- Ciastka? Pewnie że tak. A ty nie?
Maria przysłuchiwała się ich rozmowie jednym uchem. Jedyne o czym była w stanie
myśleć, to że ona i Olav będą za chwilę siedzieć przy jednym stole i jeść obiad. Oni dwoje i
Kristine, jak rodzina. Kiedy stała w kuchni i sprawiała rybę, czuła na sobie jego wzrok.
Zerknęła na niego kątem oka, ale nie mogła się powstrzymać i w końcu się odwróciła. Ich
spojrzenia się spotkały i nagle przeszedł ją dreszcz.
Kristine biegała między nimi. Pokazywała Olavowi swoje zabawki. W końcu
namówiła go, żeby usiadł na podłodze obok niej. Maria patrzyła na nich i czuła tak ból, jak i
radość. Gdyby wiedział, że bawi się ze swoją córeczką, pomyślała.
Ziemniaki zaczęły się gotować i Maria wstawiła rybę. Dodała do wody trochę octu i
soli, a kiedy woda się zagotowała, zdjęła garnek z gorącej fajerki, żeby ryba się nie
rozgotowała.
Czuła, że Olav wodzi za nią oczami; krępowało ją to. Tym bardziej że nie zdążyła się
przebrać i miała na sobie poplamiony fartuch. W końcu postanowiła się tym nie przejmować i
zaczęła nakrywać do stołu. Wyjęła talerze i postawiła je na blacie. Nie położyła jednak ani
obrusu ani serwetek. Olav zapewne zacząłby się dziwić, że robi sobie tyle kłopotu, i może
nawet trochę sobie z niej drwić. W końcu dobrze go znała, przecież dorastali razem.
Ziemniaki jeszcze się nie ugotowały. Maria krzątała się po kuchni, zdjęła z półki
szklanki, długo szukała sztućców. Jednak Olav, zajęty zabawą z Kristine, zdawał się niczego
nie zauważać.
W końcu usiedli do stołu. Rozmowa toczyła się gładko, tym bardziej, że małej buzia
się nie zamykała. Olav odpowiadał cierpliwie na wszystkie pytania dziecka. Maria jadła w
milczeniu. Czuła się nieco skrępowana sytuacją. Od czasu zniknięcia Pedera zawsze jadały
same, a teraz nagle jego miejsce przy stole zajął Olav.
- Bardzo smaczny obiad - pochwalił, kiedy skończyli. - Prawda, Kristine? - zwrócił się
do dziewczynki.
- Tak, smaczny - westchnęła mała, klepiąc się po brzuszku.
- Rybka była lepsza niż ciasto? - spytała Maria. Kristine pokiwała główką i
uśmiechnęła się.
- Niestety, nie mam żadnego deseru - powiedziała Maria. - Jeśli chcesz mogę zaparzyć
kawę - dodała, zerkając na Olava.
- Chętnie wypiję, ale proszę, nie rób sobie kłopotu ze względu na mnie. Tym bardziej,
że zaraz muszę się zbierać do domu. Maria poczuła narastającą panikę. Nie chciała, żeby już
szedł.
- Filiżankę kawy zdążysz chyba wypić? Olav zerknął na Kristine, która odeszła już od
stołu i zajęła się swoimi zabawkami.
- Pewnie zdążę - powiedział po chwili.
- Cieszę się. Zwykle spędzam czas tylko z Kristine, więc bywa, że czuję się samotna -
tłumaczyła się Maria. Zebrała naczynia ze stołu, ale postawiła je na ławie, pozmywa później,
kiedy Olav już pójdzie. Napełniła czajnik wodą i postawiła na ogniu. Wyjęła z szafki
cukiernicę.
- Twoje zachowanie wtedy w Heimly było całkowicie zrozumiałe - odezwała się
nagle.
- Próbujesz mnie pocieszyć.
- Nie, każdy człowiek chce czasem być sam z własnymi myślami. Nie ma w tym
niczego dziwnego. Inni muszą się z tym po prostu pogodzić.
- Zawsze potrafisz wszystko wytłumaczyć, Mario, jesteś taka rozsądna.
- Taka już się urodziłam - roześmiała się Maria, ale zaraz znów spoważniała. - Radzisz
sobie jakoś? Macie ze sobą jakiś kontakt? Ty i Elen? - spytała. Olav siedział chwilę
zamyślony.
- I tak i nie - odezwał się w końcu. - Jakoś sobie radzę, ale staram się nie mieć z nią
nic wspólnego. Odwiedzili nas jej rodzice.
- Tak? Czego chcieli?
- Prosili, żebym pozwolił Elen wrócić. Żebym jej wybaczył. Podobno każdy popełnia
błędy i nie ma się co temu dziwić.
Maria zdjęła czajnik z ognia i zaparzyła kawę. Miała akurat świeżo zmieloną.
Postawiła dwa kubki i spytała, czy podać mleko, chociaż dobrze znała odpowiedź. Olav
zawsze pijał czarną kawę.
- Domyślam się, że rodzice Elen chcieli, żebyś uznał dziecko za swoje.
- Tak, i wybaczył jej to, że mnie zdradzała.
Olav zrobił się czerwony na twarzy i spuścił wzrok. -Bo sam też kiedyś ją zdradziłeś,
tak? Mężczyzna skinął głową.
Maria wstała i nalała kawę do kubków. Właściwie kawa powinna jeszcze chwilę
naciągnąć, ale musiała czymś zająć ręce.
- Żałujesz, że byłeś jej niewierny?
- Nie, ale też się nie usprawiedliwiam - powiedział, patrząc na nią. Maria nie
wiedziała, jak ma rozumieć jego odpowiedź, więc milczała.
- Nie mogę doczekać się rozwodu. Chciałbym mieć to już za sobą - dodał i uśmiechnął
się smutno. -Nie wiesz, co ludzie wygadują! Jakie niestworzone rzeczy wymyślają. Aż trudno
uwierzyć.
- A jak Elen to znosi?
Maria przypomniała sobie, co mówiła jej żona lensmana, chociaż oczywiście nie
zamierzała powtarzać tego Olavowi, zresztą nikomu.
- Słyszałem, że jest razem z Amundem. Podobno owinęła go sobie wokół palca. Taka
już jest. Myślisz, że przemawia przeze mnie gorycz?
- Trochę tak - przyznała Maria. - Ale to zrozumiałe - dodała zaraz. Olav wypił łyk
gorącej kawy.
- A jak ty sobie radzisz? - spytał.
- Teraz już lepiej - odpowiedziała Maria, wzruszając ramionami. Wyciągnęła swoją
robótkę. Musiała skończyć skarpety i chciała zdążyć na czas.
- Dwie śmierci w ciągu roku, to dużo - stwierdził Olav poważnie.
- To prawda...
- Jak sobie z tym poradziłaś?
- Nie zawsze było mi lekko. Bywały dni, że nawet sama się sobie dziwiłam, że jednak
wstaję z łóżka i wykonuję swoje obowiązki. Spojrzała na córeczkę, na jej śliczne, gęste
włoski, i niewinne niebieskie oczka.
- Na szczęście mam Kristine. Ona nadaje sens mojemu życiu.
- Rzeczywiście masz szczęście - powiedział Olav po prostu. Maria nie chciała dalej
drążyć tematu.
- Zostawmy te nasze smutki, trzeba patrzeć w przyszłość. W październiku szykuje się
wesele w Dalsrud. Aż trudno uwierzyć, że mała Ane tak szybko stała się dorosła i już
wychodzi za mąż. Jestem, co prawda, jej ciotką, ale zawsze czułam się raczej jak jej starsza
siostra. Olav uśmiechnął się i uniósł kubek jak do toastu.
- Wypijmy więc jej zdrowie. Skal
- Skal! - powtórzyła Kristine.
Maria roześmiała się i nareszcie się odprężyła. Dawno już nie czuła się tak dobrze.
Zdecydowanie za długo.
Rozdział 14
Kiedy Elizabeth wyszła z domku Liny i Jensa, musiała oprzeć się o ścianę, żeby nie
upaść. Drżała, jakby miała gorączkę. Zrobiło jej się niedobrze, poczuła mdłości.
Zwymiotowała, a z oczu poleciały jej łzy. W końcu udało jej się uspokoić. Wytarła usta i
wyprostowała się. Czuła kropelki potu na czole.
Rozejrzała się dookoła. Zobaczyła wiadro z wodą, najwyraźniej zapomniała wnieść je
do środka. Nabrała wody w dłonie, przepłukała usta i umyła twarz. Przez chwilę poczuła się
lepiej, a potem znów wszystko wróciło.
To niemożliwe, to nie może być prawda, nie, na pewno nie, przekonywała sama
siebie. W głębi duszy wiedziała jednak, że sama się okłamuje. Jęknęła, ale głos uwiązł jej w
gardle. Czuła ból w piersi. Płacz przyniósłby jej ulgę, pomyślała. Uniosła głowę do nieba i
wykrzyczała cały swój ból i swoją złość. Jej krzyk poszybował w górę i zniknął między
drzewami.
Przełknęła ciężko i zwilżyła wargi. Wiedziała, co musi zrobić; podjęła już decyzję, ale
tylko Bóg jeden wiedział, jak bardzo się bała.
Jens zarobił kolejne oczka w sieci i wyjrzał przez otwarte drzwi szopy. Signe siedziała
na zewnątrz i bawiła się znalezionymi na brzegu muszelkami. Ostatnio była w nieco lepszym
stanie. Przez pierwsze dni po śmierci Liny nie odstępowała go na krok, nawet na sekundę nie
spuszczała go z oczu. Teraz zaczęła już poruszać się swobodniej, chociaż nadal cały czas
musiała go widzieć.
Jens chwycił nić i zaczął wypatrywać kolejnych dziur. Zastanawiał się, ile miał lat,
kiedy Jakob nauczył go naprawiać sieci. Na pewno był jeszcze małym chłopcem.
- Myślisz o Linie? - spytał nagle Steffen, zerkając na niego.
- Nie - odpowiedział Jens szczerze. - A czemu pytasz? Mężczyzna wzruszył
ramionami i znów skupił się na pracy.
- Chyba nigdy nie nauczę się tego dobrze robić -westchnął.
- To patrz uważnie! Jens pokazał mu dokładnie, co powinien robić.
- No dobrze, spróbuję - westchnął Steffen. - Kiedyś
przeżyłem wielki zawód miłosny - odezwał się po chwili. - Ona co prawda nie umarła,
ale do dzisiaj pamiętam, jak bardzo cierpiałem. Do tego stopnia, że straciłem chęć do życia.
- Naprawdę? - spytał Jens zdziwiony. Steffen przytaknął.
- Nikomu dotąd o tym nie mówiłem. Mężczyzna nie powinien się nad sobą rozczulać,
tylko otrząsnąć się i iść dalej. Na świecie jest dużo kobiet. W twoim przypadku jest
oczywiście inaczej, ty masz prawo do żałoby.
- To prawda - stwierdził Jens, wracając do pracy. -Tyle pytań pozostanie pewnie bez
odpowiedzi -westchnął po chwili.
- Może i lepiej.
- Jak to? Steffen milczał, skupiając się na pracy.
- Czasem prawda może być bardzo bolesna.
- Co takiego miałaby Lina przede mną ukrywać? -żachnął się Jens.
- A gdyby się okazało, że miała innego i nie potrafiła żyć z tą myślą? Nie twierdzę, że
tak było, to tylko przykład. Jens rozumiał to, ale i tak poczuł irytację.
- Mówię ci to jako przyjaciel - ciągnął dalej Steffen. - Żebyś przestał się dręczyć
pytaniami. Wtedy odzyskasz spokój.
- Pewnie masz rację. Dziękuję. Jesteś dobrym przyjacielem - powiedział Jens i
wyciągnął do niego rękę. Steffen wziął ją i mocno uścisnął.
- Zawsze staram się ludziom pomagać. Dłuższą chwilę pracowali w milczeniu.
- Chyba zaczyna mi lepiej iść - odezwał się w pewnym momencie Steffen. - Spójrz.
Jens pochylił się nad siecią.
- Rzeczywiście - pochwalił go. - Jeszcze trochę, a zaczniesz też mówić w naszym
dialekcie - roześmiał się.
- Być może. Daj mi jeszcze tydzień, a przekonasz się. Tym razem roześmieli się obaj.
- Jens?
- Tak?
- Nie myślałeś o tym, że ty i Elizabeth moglibyście się zejść?
- Co masz na myśli? - spytał Jens, bacznie mu się przyglądając.
- Skoro teraz oboje zostaliście sami... Jens poczuł, jak wzbiera w nim złość.
- Ledwie złożyłem Linę do ziemi... - zaczął i urwał. Wyjrzał na zewnątrz, żeby się
upewnić, że Signe ich nie słyszy. Mimo to zniżył głos.
- O co ci chodzi? Chcesz, żebym się zakręcił wokół Elizabeth? Czy ty słyszysz, co
mówisz, człowieku?
- Nie to miałem na myśli, przepraszam, Jens. Pomyślałem o przyszłości i poniosła
mnie wyobraźnia. Ale za kilka lat, kto wie? Przecież raz już byliście małżeństwem. Jens
potrzebował chwili, żeby dojść do siebie.
- To był inny czas. Elizabeth nic już do mnie nie czuje. Nadal kocha Kristiana, chociaż
on już nie żyje. Dla niej jestem tylko przyjacielem.
- A kim ona jest dla ciebie?
Jens zawahał się. Zastanawiał się, ile może powiedzieć Steffenowi. Czy może mu
zaufać? Mieć pewność, że ten nie rozpowie tego innym? Ostatnio, szczególnie po śmierci
Liny, ich kontakty się zacieśniły. Jakby nagle poznał go od innej strony. Nie traktował go już
jako lekkoducha i oszusta, jak na początku. Przekonał się, że Steffen potrafi też być pracowity
i szczery. I był dobrym kolegą.
- Elizabeth zawsze pozostanie dla mnie kimś szczególnym. Lina była... - zaczął i
zawahał się.
- Kim była Lina? Głos Stef fena brzmiał szczerze, jakby naprawdę zależało mu na
odpowiedzi. Jens zamyślił się. Słyszał szum fal. Z oddali doszedł go krzyk ptaka. „Gryzie!
Gryzie! Gryzie!" Przypomniał sobie, jak kiedyś Elizabeth, kiedy była dzieckiem, uciekała
przed niewielkim ostrygo-jadem, bo wydawało jej się, że ptak ją goni.
- Dlaczego się uśmiechasz?
- Przypomniało mi się zdarzenie z dzieciństwa.
- Zacząłeś mówić coś o Linie...
- Obiecasz, że to pozostanie między nami?
- Oczywiście. Ja nie rozsiewam plotek. Poza tym jesteśmy chyba przyjaciółmi,
prawda? Chyba że się mylę?
- Jesteśmy przyjaciółmi - potwierdził Jens, uśmiechając się. - Lina była dla mnie
bardziej przyjaciółką, niż żoną i kochanką - dodał po chwili wahania. Spodziewał się, że
Steffen zareaguje niedowierzaniem, będzie zszokowany, ale nie.
- To bardzo dobrze - powiedział tylko.
- Nie rozumiem? - zdziwił się Jens.
- Zakochanie, czy zauroczenie zwykle mija po jakimś czasie. Dobrze jeśli wtedy
zostaje przyjaźń, bo ta może trwać przez całe życie. Tak właśnie było z tobą i z Liną? Jens
pokręcił głową.
- Sam nie wiem. Z mojej strony nigdy nie było to silne uczucie, raczej przyjaźń, od
samego początku. Trafiłem do jej rodziny po ucieczce z Wyspy Topielca. Uratowali mi wtedy
życie.
- Ja jednak nadal jestem przekonany, że łączyło was coś wyjątkowego. Szczere i
prawdziwe uczucie, o którym inni mogą jedynie marzyć. Jens z uwagą słuchał jego słów. Po
raz pierwszy ktoś z nim tak rozmawiał. Wcześniej tylko z Elizabeth zdarzało mu się mówić o
uczuciach, ale nawet przed nią nigdy tak się nie otworzył. Nigdy wcześniej nie słyszał też,
żeby mężczyzna mówił w ten sposób. Steffen był naprawdę dobrym przyjacielem. - Wobec
Elizabeth czujesz coś innego? - ciągnął dalej Steffen.
-Tak.
Jens skinął głową, bo nie bardzo wiedział, jak ubrać swoje myśli w słowa.
- Kiedy ją widzisz, słyszysz szum strumyka i śpiew ptaków.
- Teraz brzmisz jak ksiądz - roześmiał się Jens.
- Ale wiesz, o co mi chodzi?
- Pewnie tak. Ale Elizabeth też jest moim przyjacielem. Jak pewnie wiesz,
dorastaliśmy razem. Steffen przytaknął.
- Tak. Ane mi mówiła. Bardzo miła młoda dama. Szkoda, że jesteśmy spokrewnieni.
Jens wzdrygnął się.
- Żywisz wobec niej jakieś uczucia?
- Nie, spokojnie. Wiem, że jest dla ciebie jak córka. Nie żywię wobec niej żadnych
uczuć. Żartowałem. Jens odetchnął z ulgą. Poczuł się głupio, że potraktował jego słowa
poważnie.
- Nie powinieneś tak żartować - powiedział pół żartem pół serio.
- Jesteśmy przyjaciółmi? Steffen znów wyciągnął rękę do Jensa, a ten ją uścisnął.
- Cieszę się, że mieliśmy okazję porozmawiać. Dobrze mi to zrobiło - wyznał.
- To się cieszę. Niektórzy uważają, że tylko kobiety mogą rozmawiać o takich
sprawach, ale to bzdura. Jeśli chodzi o uczucia, wszyscy jesteśmy tacy sami.
- To prawda - zgodził się Jens. - Ale jednak rzadko się zdarza, żeby mężczyźni o nich
rozmawiali.
- Więc najwyższa pora to zmienić.
- Zgadzam się!
Elizabeth czuła, jak serce wali jej w piersi. Czy słusznie postąpiła? A jeśli to wcale nie
było tak? Zerknęła na lensmana, siedzącego obok niej w dwukołowce. Trzymał lejce w
swoich potężnych dłoniach i patrzył nieruchomo przed siebie. Może powinien był wziąć
kogoś ze sobą? zastanawiała się. Już miała go o to spytać, ale w ostatniej chwili zmieniła
zdanie. Nie powinna się mieszać w cudze sprawy. Lensman z pewnością wiedział, co robi.
Kiedy wpadła zdyszana na dziedziniec, żony lensmana na szczęście nie było w domu.
Ale służące przyglądały jej się ze zdziwieniem i zainteresowaniem. Wyobrażała sobie, jak
teraz plotkują. Wkrótce cała okolica będzie wiedziała o jej wizycie. Zamknęła oczy, bo znów
poczuła mdłości. Nie wolno jej teraz się rozkleić, pomyślała. Nie wolno jej płakać, musi
zachować jasność myśli.
Wóz skręcił w stronę Dalsrud, woźnica popędzał konia, jego szeroki grzbiet
podskakiwał na wyboistej drodze.
Elizabeth pomyślała o tym, co znalazła pod siennikiem, i znów wszystko zaczęło się w
niej gotować.
Szybko jednak opanowała się; złość nic jej nie pomoże. Na to przyjdzie czas później.
Dotarli na miejsce. Lensman ściągnął lejce,
- Prrrr!
Koń natychmiast się zatrzymał. Żuł wędzidło i parskał.
Elizabeth szybko zeskoczyła z wozu i teraz czekała na lensmana, któremu wyjście z
wozu sprawiało niejaką trudność. W końcu jednak wysiadł, wyprostował się i poprawił
ubranie.
- Jest ktoś w domu? - spytał.
- Nie wiem. W tym momencie na dziedzińcu pokazała się Ane. Podeszła do nich
uśmiechnięta.
- No proszę, lensman podrzucił cię do domu? - zażartowała, ale kiedy spostrzegła ich
ponure miny, natychmiast spoważniała. Elizabeth przełknęła głośno ślinę.
- Wiesz, gdzie jest Steffen?
- W szopie na łodzie, razem z Jensem. Chyba naprawiają sieci.
- Są tam sami? - spytał lensman.
- Tak. Helene przed chwilą przyprowadziła tu Signe. Ane stała i patrzyła to na matkę
to na lensmana, nie
bardzo wiedząc, co o tym wszystkim sądzić.
Lensman bez wahania ruszył w stronę szopy. Elizabeth pobiegła za nim. Po chwili
dołączyła do nich Ane.
- Steffen Strand? - spytał lensman władczym głosem, stając w drzwiach szopy. Steffen
wstał, Jens także.
- Aresztuję cię pod zarzutem gwałtu na Linie Rask. Wziąłeś ją siłą, zhańbiłeś i
doprowadziłeś do tego, że odebrała sobie życie. Elizabeth zauważyła, że Jens zrobił się blady
jak kreda. Odwrócił się i spojrzał na Steffena.
- To jakieś nieporozumienie - powiedział schrypniętym głosem.
- Niestety nie - odpowiedział lensman krótko.
- Oczywiście, że to nieporozumienie - stwierdził Steffen. - To bezpodstawne zarzuty.
Jakieś bzdury! Skąd w ogóle taki pomysł? Czy miejscowe plotkary nie mają już nic innego do
roboty? Jak można tak kłamać?
- O co chodzi? - wyszeptała Ane, ciągnąc Elizabeth za rękaw.
Matka jednak nie odpowiedziała. Lensman wszedł do szopy i, zanim Steffen zdążył
zareagować, zakuł go w kajdanki.
- Pójdziesz ze mną - powiedział spokojnie. Mężczyzna zaczął się szarpać.
- Nigdzie nie pójdę, zanim ktoś mi tego wszystkiego nie wytłumaczy! Jens zrobił kilka
kroków do przodu.
- Ty za tym stoisz, Elizabeth? Dlaczego to robisz? Elizabeth też wolałaby, żeby
wszystko okazało się nieporozumieniem, ale wiedziała, że niestety tak nie jest.
- Znalazłam to - powiedziała, pokazując mu zieloną bluzkę Liny i parę zmiętych
majtek. - Te rzeczy leżały pod siennikiem. Razem z tym. Wyciągnęła rękę i pokazała zeszyt.
- Co to jest? - spytał Jens i podszedł bliżej.
- Dziennik Liny. Nie wiedziałeś, że go prowadzi? Jens pokręcił głową.
- To kłamstwo! - krzyknął Steffen. - Ktoś inny to pisał, nie ona!
Jens powiódł wzrokiem po zapisanych kartkach. Nagle zaczął czytać na głos:
Z bólem mogłabym dale] żyć, ale mam wrażenie, że nigdy już nie będę czysta.
Jens spojrzał na Steffena, który zrobił się czerwony na twarzy. Po chwili czytał dalej:
Zapach Steffena został w mojej skórze i prześladuje mnie. Nie mogę się go pozbyć, nie
mogę zmyć wstydu. Już nie daję rady. Steffen wziął mnie siłą, ale to wszystko moja wina.
Twierdzi, że go kusiłam. Nie powinnam tego robić. Nie powinnam była tego dnia wkładać tej
ładnej zielonej bluzki. Może wtedy do niczego by nie doszło, może wtedy...
Jens czytał schrypniętym głosem. Przerwał i wbił wzrok w Steffena.
- Ty potworze, wziąłeś Linę siłą. Ty diable wcielony... Gdyby lensman w porę nie
interweniował, rzuciłby się na niego.
W tym momencie pojawili się Lars i Trygve. Pewnie zauważyli, że lensman
przyjechał i chcieli się dowiedzieć, o co chodzi.
- Coś się stało? - dopytywał się Lars. - Puśćcie mnie! - wołał Jens, próbując się
wyswobodzić. - Ten diabeł nie ma prawa żyć! Zabrał mi
Linę. Zhańbił ją, a potem doprowadził do tego, że się utopiła.
- To kłamstwo - zaprotestował Steffen. Zrobił krok do tyłu, ale z rękami na plecach
niewiele był w stanie zdziałać.
- Jak to? - szlochała Ane. - Jak, na litość boską, mogłeś coś takiego uczynić?
Podbiegła do Steffen i przeciągnęła paznokciami po jego twarzy.
- Nie, Ane! Nie rób tego! - zawołał Trygve, próbując odciągnąć ją od Steffena.
Mężczyzna miał na policzkach głębokie szramy, na których pokazały się już kropelki krwi.
Nikt jednak mu nie współczuł. Ane splunęła na niego, trafiając go w nogę.
- I ty miałeś czelność twierdzić, że jesteś moim przyjacielem! - krzyczał Jens. Jego
oczy były niemal czarne z wściekłości. - Jak mogłeś? Jak w ogóle można coś takiego zrobić?
I te wszystkie twoje piękne słowa, niech cię szlag!
Steffen obrzucił go zimnym spojrzeniem. -To nie moja wina, że ludzie są naiwni i
łatwowierni. Poza tym było tak, jak napisała. To ona mnie uwodziła.
- Wkładając zieloną bluzkę? - krzyczała Elizabeth. Nie była w stanie dłużej się
powstrzymać. - To ta bluzka przesądziła o wszystkim? Dlatego ją tak sponiewierałeś? Jesteś
chory! Chory na umyśle! A ja już byłam skłonna podzielić się z tobą majątkiem, mimo że
prawnie nic ci się nie należy! Lars przyszedł z pomocą lensmanowi, który robił wszystko,
żeby nie dopuścić Jensa do Steffena.
- Uspokójcie się! Głos lensmana zabrzmiał stanowczo i władczo. Chwycił Steffena za
ramię i wyprowadził z szopy.
- Zaczekajcie! - zawołała Elizabeth. Mężczyźni zatrzymali się.
- Chcę go tylko jeszcze o coś zapytać - powiedziała. Podeszła do Steffena i spojrzała
mu w oczy.
- Dlaczego to zrobiłeś? Odpowiedz mi szczerze. Jeśli w ogóle potrafisz. Steffen
spojrzał na nią i uśmiechnął się z przekąsem.
- To przez tę zieloną bluzkę, wiesz przecież - roześmiał się schrypniętym głosem.
- Obyś smażył się w piekle po wsze czasy! - zawołała Ane łamiącym się głosem, po
czym, szlochając, wpadła w objęcia Trygvego.
Lars cały czas trzymał Jensa. Puścił go dopiero, kiedy powóz lensmana opuścił
dziedziniec.
- To nie ja jestem niebezpieczny, tylko to bydlę! -krzyczał Jens, dając do zrozumienia,
że Steffen w
jego oczach nie zasługuje nawet na miano człowieka.
Elizabeth podniosła zeszyt, który leżał wdeptany w ziemię, i przycisnęła go do piersi.
Na tych kartkach zostało spisane całe cierpienie Liny. Tutaj przelała wszystko to, co ją
ostatnio dręczyło, a z czego nie śmiała się nikomu zwierzyć. Do tego jeszcze ta nieszczęsna
bluzka. Na pewno nie mogła na nią patrzeć, ale też nie potrafiła się jej pozbyć.
Dopiero wieczorem, kiedy dzieci poszły już spać, Elizabeth znów sięgnęła po zeszyt
Liny. Wcześniej wróciła jeszcze do domku Liny i Jensa, i dokończyła sprzątanie. Wymieniła
siennik, powlokła świeżą pościel. Wszystko było gotowe, Jens i Signe mogli wrócić tu w
każdej chwili. Nie chciała jednak pospieszać Jensa; uznała, że to musi być jego własna
decyzja.
Zaparzyła kawę, tej nocy i tak nikt nie będzie spał, pomyślała.
Lampa u sufitu rzucała łagodne światło na stół, wokół którego zebrali się domownicy.
Na zewnątrz było pochmurno, jak na sierpień wieczór był wyjątkowo ponury.
Jens wyglądał na zmęczonego. Zdążył już opowiedzieć Elizabeth o rozmowie, jaką
miał ze Stef fenem tuż przed pojawieniem się lensmana. Nie potrafił pojąć, że mężczyzna w
takiej sytuacji udawał przyjaciela i nawet skłonił go do zwierzeń.
Elizabeth opowiedziała mu z kolei o swoich wyrzutach sumienia, bo przecież to ona
prosiła Steffena, żeby porozmawiał z Liną i to wtedy, kiedy najbardziej cierpiała. Czyżby
naprawdę był potworem? Czy odziedziczył całe zło Leonarda?
No i biedna Ane, która tak się cieszyła, że zyskała starszego brata. Siedziała teraz
razem ze wszystkimi przy stole z zapłakaną twarzą.
Elizabeth otworzyła zeszyt Liny i zaczęła czytać na głos. Jens poprosił ją o to. Uznał,
że wszyscy powinni się dowiedzieć, co naprawdę się wydarzyło. Najlepiej było zrobić to
właśnie w ten sposób. Lina pisała o Steffenie. O tym, jaki był miły, zabawny, jak przyjemnie
się z nim rozmawia. Tak rzeczywiście było, co do tego wszyscy byli zgodni. Pisała, że zawsze
miał czas jej wysłuchać, nawet jeśli przychodziła do niego z błahostkami. W przeciwieństwie
do Jensa, zaznaczyła.
Elizabeth spojrzała na niego. Siedział i milczał, na jego twarzy malowała się rozpacz.
Pewnie robi sobie teraz wyrzuty, ale tak było w wielu małżeństwach, pomyślała. Ludzie
ciężko pracowali i nie zawsze mieli czas, żeby rozmawiać ze sobą o wydarzeniach dnia.
Wieczorem szli spać zmęczeni i od razu zasypiali.
Elizabeth czytała dalej i w końcu doszła do dnia, w którym Lina i Jens się pokłócili.
Lina była zła, miała wrażenie, że jest Jensowi obojętna. Były to bolesne słowa, ale Elizabeth
wiedziała, że nie może ich pominąć. Lina pisała je w złości, kiedy emocje wzięły górę, i
wszyscy to wiedzieli.
Pisała, że tego dnia miała włożyć czystą bluzkę, a Stef fen powiedział kiedyś, że do
twarzy jej w zielonym. Więc wybrała tę zieloną. Nie dlatego, że żywiła jakieś uczucia wobec
niego, ale dlatego że spodziewała się, że pochwali jej wybór. To z pewnością poprawiłoby jej
humor. A on wszystko źle zrozumiał i kiedy rano natknęła się na niego w oborze, wziął ją
siłą, mimo jej protestów. Potem Lina pisała o bólu, o wstydzie i upokorzeniu, o wyrzutach
sumienia, które coraz silniej ją dręczyły. Czuła się zbrukana, wykorzystana. Steffen mówił, że
jest dziwką. Kiedy w pobliżu byli ludzie, Steffen zachowywał się jak zawsze, ale jak tylko
zostawali sami, zaraz zaczynał ją dręczyć. A Lina każde jego słowo brała do siebie, bo kimże
ona była? Zwykłą dziwką, wartą tyle, co nędzna wesz we włosach włóczęgi, pisała. Nie była
godna być matką, nie chciała też niszczyć życia Jensowi, bardziej niż to już zrobiła. Co
będzie, jeśli Signe kiedyś się dowie, co jej matka zrobiła? Nie mogła wytrzymać tej myśli.
Bała się, że także Jens nią wzgardzi i może nawet każe jej iść precz. Dlatego powzięła pewien
plan. Z każdym dniem przekonywała się do niego coraz bardziej. W końcu ustaliła ostateczną
datę.
Kiedy to się stało, poczuła ulgę. Wkrótce uwolni się od wszelkiego zła, pisała. O
Signe się nie martwiła. Mała była bardzo związana z Jensem, na pewno będzie jej z nim
dobrze. Jens był dobrym ojcem, najlepszym. Może z czasem znajdzie sobie inną kobietę?
Miłą, dobrą, która stanie się matką dla ich córki.
Wokół stołu panowała cisza. Elizabeth zrobiła przerwę, żeby obetrzeć łzy. Po chwili
powróciła do lektury.
W swoich ostatnich słowach Lina pisała, że ma nadzieję, że ten, kto znajdzie jej
dziennik, wybaczy jej.
Nie uwodziła Steffena, nie chciała w żaden sposób go kusić.
Rozdział 15
Jesień osłabiała żywotne siły drzew i kwiatów, liście z zielonych stawały się żółte i
czerwone. Przyroda zachwycała swoim pięknem, powietrze było czyste i klarowne.
Mieszkańcy Dalsrud często odwiedzali teraz cmentarz i groby swoich bliskich. W
panującej tam ciszy Elizabeth odnajdowała spokój, mogła uporządkować swoje myśli. Nie
potrafiła pojąć, że niektórzy uważali cmentarz za „straszne" miejsce i go unikali. Ona,
wchodząc przez bramę cmentarza, miała wrażenie, jakby wkraczała do innego świata.
Na grobie Liny stanął żelazny krzyż. Grób Kristiana miał kamienną płytę.
Po jakimś czasie smutek stał się nieco łatwiejszy do zniesienia. Wiedziała, że tęsknota
pozostanie w jej sercu na zawsze. Straciła dwie bliskie sobie osoby, ale ból był teraz
mniejszy. Postanowiła pielęgnować jedynie dobre wspomnienia. Próbowała przekonać do
tego także Ane i Williama.
- Z goryczy nic dobrego nie wyniknie - powiedziała kiedyś. - Sami widzicie, do czego
zgryzota doprowadziła Linę. Gdyby ona teraz mogła nas słyszeć, na pewno powiedziałaby, że
mamy żyć dalej.
- Zaraz po zatrzymaniu Steffena Jens napisał do Gebory list. Elizabeth prosiła, żeby
pisząc, pamiętał, że pisze do pogrążonej w żałobie matki.
Po jakimś czasie przyszła odpowiedź. Gebora dziękowała za informację. Była to cenna
wiadomość, która wiele jej wyjaśniła. Teraz będzie mogła żyć dalej bez goryczy w sercu.
Dziękowała też za przesłane jej ubrania Liny. Jens odczytał im list na głos. Kiedy skończył,
zapadła cisza.
- Gebora musi być silną kobietą - stwierdziła Ane. -Niezwykle silną - dodała. Nikt nie
zaprzeczył.
Po jakimś czasie smutne wydarzenia z końca lata zostały nieco usunięte w cień przez
inne. Zycie toczyło się dalej. W Dalsrud przygotowywano się do jesiennego uboju, szykowało
się przecież wesele. Wszyscy chętnie pomagali, ale Elizabeth i tak musiała nająć ludzi do
pomocy. Kiedy nadchodził wieczór, kładła się spać tak zmęczona, że nie miała siły o niczym
myśleć.
W dzień ślubu Elizabeth siedziała w sypialni przed toaletką. Skończyła już wszystkie
przygotowania, ale nadal tkwiła przed lustrem, przyglądając się własnemu odbiciu. Jej cera
nadal była gładka, włosy błyszczące, poprzedniego dnia umyła je w pachnącym mydle. Miała
trzydzieści pięć lat. Wiele przeżyła. Gdy przyglądała się sobie dokładniej, widziała, że lata
zostawiły swój ślad, głównie w jej spojrzeniu. Jej oczy były oczami dojrzałej kobiety.
Uśmiechnęła się i spojrzała na broszkę, którą trzymała w ręku. Dostała ją od Kristiana, na
któreś Boże Narodzenie. Przypięła ją do sukienki, ładnie się prezentowała na tle granatowego
materiału. Suknia nie była nowa, miała ją na sobie już kilka razy, ale postanowiła się tym nie
przejmować.
Z pokoju Ane dochodził ją gwar rozmów. Maria zobowiązała się ubrać pannę młodą.
Elizabeth zapukała ostrożnie do drzwi.
- Jak wam idzie? - spytała.
- Nie wchodź! - doszły ją piski dziewcząt. Uśmiechnęła się i zeszła na dół.
W kuchni panował ruch, właściwie wszędzie, nawet w korytarzu i w sieni, coś się
działo. Helene biegła za .Larsem, podając mu chusteczkę, o której w ferworze zapomniał.
- Jak ty wyglądasz - westchnęła i zaczęła poprawiać mu kołnierzyk koszuli. Elizabeth
minęła ich i weszła do salonu, gdzie nerwowo krążył Trygve.
- Denerwujesz się? Mężczyzna zaczerwienił się.
- Chyba tak - przyznał, wkładając ręce do kieszeni, po to żeby za chwilę je wyjąć.
Elizabeth zauważyła, że był świeżo ogolony i uśmiechnęła się. Wyciągnęła do niego rękę z
buteleczką.
- Kilka kropelek dobrze ci zrobi - powiedziała. Trygve wyjął korek i już chciał
przyłożyć butelkę do ust, kiedy Elizabeth w ostatniej chwili go powstrzymała.
- Tego się nie pije!
- Jak to? Trygve zmarszczył czoło, powąchał i skrzywił się.
- Dziwnie pachnie. To lekarstwo?
- Nie! To woda toaletowa dla mężczyzn. Skrop sobie nią szyję. Trygve roześmiał się i
skropił się pachnącą wodą.
- Coś takiego - nie mógł się nadziwić.
- Należała do Kristiana. Możesz ją zatrzymać. Pan młody pokręcił głową przecząco.
- Weź ją proszę - upierała się Elizabeth. - Nie mam dla niej żadnego zastosowania. Po
chwili do salonu wpadły dzieci.
- Kiedy ruszamy? - dopytywał się William.
- - Już niedługo - powiedziała Elizabeth i pogłaskała go po główce. - Tylko uważajcie,
żebyście nie pobrudzili ubranek - upomniała go. - I macie być grzeczni, kiedy przyjdą goście.
- I w kościele też - dokończył William.
Schylił się i wziął na ręce kotka, który właśnie przechodził obok. Elizabeth spojrzała
na niego z naganą. Teraz ubranie chłopca będzie całe w kociej sierści. Westchnęła bezradnie i
pokręciła głową. z kuchni doszły ją pohukiwania dziewcząt, które nie lubiły, kiedy dzieci
kręciły się pod nogami i przeszkadzały im w pracy. Dziedziniec przed kościołem był pełen
ludzi. Stawili się wszyscy, takiej uroczystości nikt nie chciał opuścić. Najchętniej co prawda
chodzono na chrzciny i na konfirmację, podczas której bacznie słuchano, czego młodzież się
nauczyła, ale na śluby także.
Ludzie witali się, jedni uśmiechnięci, inni nieco zażenowani. Wszyscy jednak byli
odświętnie ubrani i w podniosłych nastrojach.
Pojawiła się też Bergette bardzo dumna z siebie, w nowej sukni i nowej fryzurze.
- Nie ma jeszcze lensmana z żoną? - zdziwiła się, rozglądając się dookoła.
- Nie będzie ich. Żona ma okrągłe urodziny, zaprosili całą rodzinę - tłumaczyła jej
Elizabeth.
- Niewielka strata - wymamrotała Bergette.
- Co ty mówisz, przestań! - zbeształa ją Elizabeth, ale też się roześmiała.
Ludzi ciągle przybywało. Pojawił się pastor. Mieli też szczęście z pogodą. Tak
łagodnej jesieni najstarsi ludzie nie pamiętali. Ktoś co prawda twierdził, że ponieważ
jarzębina ma dużo owoców, to zima będzie śnieżna, ale inni uznali, że wręcz przeciwnie.
Elizabeth słuchała rozmów jednym uchem, ciesząc się, ze śmierć Liny przestała już
być głównym tematem rozmów. Wszystko zostało już powiedziane, co oczywiście nie
znaczyło, że w ogóle o tym już nie rozmawiano.
Rozległo się majestatyczne bicie dzwonów kościelnych. Ich dźwięk niósł się daleko.
Elizabeth przeszły ciarki. Pomyśleć, że dzwony biją tak, bo jej mała Ane-Elise idzie do
ołtarza! Poczuła gulę w gardle i na wszelki wypadek sięgnęła po chusteczkę.
Kościół szybko się zapełniał. Po jednej stronie siedziały kobiety i dzieci, po drugiej -
mężczyźni. Bogatsi siedzieli z przodu, biedniejsi z tyłu. Zawsze tak było. Nawet w Domu
Bożym obowiązywała pewna hierarchia. Słychać było szuranie butów po podłodze, ktoś
zakasłał, ktoś chrząknął, jakieś dziecko zaczęło płakać.
Po chwili jednak wszystko się uspokoiło, pastor wyszedł z zakrystii i stanął przed
ołtarzem.
- Drodzy parafianie - zaczął donośnym głosem, który odbił się echem od ścian
świątyni. - Witam wszystkich, którzy zebrali się tu dzisiaj, by być świadkami ślubu między
Ane-Elise Jensdatter i Trygve Bergiem...
Jensdatter, córki Jensa, pomyślała Elizabeth, zerkając w stronę, gdzie w ławkach
siedzieli mężczyźni.
Jens najwyraźniej poczuł na sobie jej wzrok, bo odwrócił głowę i uśmiechnął się do
niej.
Ane została tak ochrzczona i pozostała przy tym. Teraz przejmie nazwisko męża,
Berg. Niektóre kobiety bolały nad tym. Uważały, że pozbywają się jakby części samej siebie,
inne wręcz się cieszyły.
Tak czy inaczej taki był zwyczaj.
Elizabeth powiodła wzrokiem po zebranych w kościele ludziach. Słyszała głos
pastora, czuła specyficzny zapach, który zawsze kojarzył jej się z tym miejscem.
Dźwięki preludium zaskoczyły ją, wzdrygnęła się. Wszyscy wstali, zwracając się w
stronę podwójnych drzwi kościoła.
Elizabeth znów poczuła gulę w gardle i oczy zaszły jej łzami. Drzwi się otworzyły,
ukazując młodą parę. Ane miała wysoko ułożone włosy, tylko pojedyncze loki, wynik pracy
lokownicą, opadały jej na czoło. Jedwabna suknia mieniła się niebieskawymi refleksami.
Łojowe świeczki, palące się w kinkietach na ścianach, rzucały łagodne światło.
Gdzieniegdzie słychać było pełne zachwytu westchnięcia i szepty. Nic dziwnego,
pomyślała Elizabeth, bo Ane naprawdę była piękna. Jej wąska talia zapewne też była tematem
rozmów; szczególnie kobiety pilnie wypatrywały, czy panna młoda, aby ostatnio nieco nie
przytyła.
Ane szła uśmiechnięta, od czasu do czasu skinęła głową. Trygve zerkał na nią
wyraźnie dumny.
- Dlaczego płaczesz, mamo? - spytał William. - Nie cieszysz się?
- Dorośli plączą czasem, kiedy są bardzo szczęśliwi - wyszeptała i wytarła nos.
- Dziwne - skwitował William, wyciągając szyję, żeby lepiej widzieć.
- Ane-Elise Jensdatter - zaczął pastor. - Czy bierzesz stojącego tu Trygvego Berga za
męża? W kościele zapadła cisza, jakby wszyscy nagle wstrzymali oddech. Dlaczego Ane nie
odpowiada, przestraszyła się Elizabeth. Chyba nie zmieniła zdania? Co się dzieje?
- Chyba powie: nie - wyszeptał William, patrząc na Elizabeth.
Chciała go upomnieć, ale nie była w stanie. Stała wpatrzona w pastora, który z kolei
wpatrywał się w Ane.
- Tak! - padło w końcu ledwie słyszalnie i wszyscy odetchnęli z ulgą. Pastor
uśmiechnął się zadowolony.
- A więc przed Bogiem i wszystkimi tu zebranymi ogłaszam was małżeństwem. W
imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, amen.
Odśpiewano psalm, pastor powiedział kilka słów i zaczęły grać organy. Młodzi,
trzymając się pod rękę, ruszyli od ołtarza w stronę drzwi. Ane po prawej stronie męża,
rozpromieniona i szczęśliwa. Ledwie wyszli z kościoła, podbiegła do nich Elizabeth. Głośno
im pogratulowała, a potem nachyliła się nad Ane.
- Dlaczego nie odpowiedziałaś od razu? Okropnie się przestraszyłam. Córka się
roześmiała.
- Zaschło mi w gardle i nie mogłam słowa wydusić. Nawet nie masz pojęcia, co to za
okropne uczucie! Do młodych ustawiła się już kolejka gości z gratulacjami. Chwalono piękny
ślub. Pastor na szczęście oszczędził im długiego kazania. Wszyscy to zauważyli; niektórzy
zastanawiali się, czy może gdzieś się spieszył?
W końcu ktoś przytomnie powiedział, że trzeba już jechać, bo przecież w Dalsrud
stygnie jedzenie.
Jens zadbał o grajków, którzy już siedzieli w wozie, strojąc instrumenty. Wesołe
dźwięki skrzypiec towarzyszyły weselnemu orszakowi do samego Dalsrud. Na przedzie
jechała młoda para, potem rodzina i zaproszeni goście, wszyscy w doskonałych nastrojach.
Z kuchni dochodził gwar głosów i stukot garnków i naczyń. Po chwili cała sień i
korytarz wypełniły się ludźmi. Jedna z dziewcząt ze Słonecznego Wzgórza przyjmowała od
gości wierzchnie ubrania.
Kiedy zobaczyła Ane, jej twarz się rozpromieniła.
- Gratuluję, wyglądasz przepięknie - wyszeptała niemal nabożnie.
- Dziękuję.
Wymieniły jeszcze kilka słów, ale Elizabeth już ich nie słyszała.
Ciągle ktoś podchodził, witał się, gratulował. Dorte promieniała jak słońce. Jakob też
był szczęśliwy, bo przecież zawsze traktował Ane jak swoją wnuczkę. Maria stała nieco z
boku i rozmawiała z Olavem. Najwyraźniej dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Nic
dziwnego, pomyślała Elizabeth, w końcu wychowywali się razem.
Goście zaczęli wchodzić do jadalni i siadać do stołu. Lars wskazywał gościom miejsca
i odbierał prezenty. Stawiał je na specjalnym stoliku, który już był niemal cały zastawiony.
Młodzi dostali pościel, srebra, pieniądze, rzeczy do ich przyszłego domu. Elizabeth
zauważyła, że na stoliku leżało też kilka książek. Pewnie Biblia, może też Psałterz.
Kiedy wszyscy goście zajęli swoje miejsca, podano zupę i napełniono kieliszki.
Goście jedli, pili i rozmawiali. W końcu Elizabeth uznała, że powinna powiedzieć kilka słów
od siebie.
- Droga Ane i Trygve - zaczęła. - Nie zamierzam się długo rozwodzić, ale chcę
powiedzieć, że bardzo się cieszę, że okazałaś się tak rozsądna, Ane. Przez lata zapewniałaś
wszystkich, że nigdy nie wyjdziesz za mąż. Potem jednak zmieniłaś zdanie. Mówiłaś, że
owszem wyjdziesz za mąż, ale pod warunkiem, że znajdziesz kogoś równie wspaniałego jak
tata Jens. Najwyraźniej go znalazłaś. Dziękuję ci, Trygve, że jej się oświadczyłeś. Przed
chwilą zerknęłam na stolik z prezentami i odniosłam wrażenie, że dostaliście wszystko, co
będzie wam potrzebne w waszym nowym domu, więc od razu zdradzę, że bojąc się, że
zechcecie zostać tu ze mną na zawsze, postanowiłam podarować wam dom w Dalen. Rozległy
się szepty, Elizabeth się uśmiechnęła i ciągnęła dalej.
- To twój prawowity spadek, Ane, prędzej czy później ten dom i tak byłby twój.
Zresztą ja i Jens też dostaliśmy go w prezencie ślubnym. Ale mam dla was coś jeszcze. Ten
oto piękny zegar. Jens własnoręcznie zrobił obudowę i zamontował mechanizm. To prezent
od nas obojga. Elizabeth zauważyła, że Ane wyciąga chusteczkę do nosa i postanowiła
zakończyć swoją mowę.
- Zegar symbolizuje mijający czas; niech przypomina wam, żebyście dobrze
wykorzystywali każdą minutę waszych wspólnych dni. A teraz wznieśmy toast za
nowożeńców! Goście wznieśli do góry kieliszki i wypili zdrowie młodej pary.
Po obiedzie podano moroszki ze śmietaną. Do tego maderę dla dorosłych i sok
wiśniowy dla dzieci. W końcu wszyscy wstali syci od stołu. Jakob i kilku innych mężczyzn
wyszło na zewnątrz zapalić, za co Ane była im wdzięczna. Nie lubiła bowiem zapachu fajki.
Wzięła Trygvego pod rękę i pociągnęła go ze sobą do stolika z prezentami.
- Tyle pięknych rzeczy - westchnęła.
Na stoliku leżały srebrne łyżeczki, stały filiżanki do kawy, czajniczki, były też
haftowane obrusy, serwetki i wiele innych rzeczy. Wzrok Ane zatrzymał się na zegarze,
przeciągnęła palcem po misternych rzeźbieniach.
- Jens jest zdolny - stwierdził Trygve. - Gdzie on się tego nauczył?
- Z takim talentem człowiek się rodzi. Mama opowiadała kiedyś, że on od małego
uwielbiał majsterkować. Stali tak chwilę, Ane wsparła się o ramię Trygvego.
- Jestem taka szczęśliwa - wyszeptała. - Pomyśleć, że ci wszyscy ludzie przyszli tu ze
względu na nas i podarowali nam te piękne rzeczy, bo nas lubią. To miłe, prawda?
- Tak, chociaż wcale nie jestem zdziwiony, że wszyscy cię lubią.
- Przestań! - żachnęła się. - Prezenty są dla nas obojga. Nagle spostrzegła Jensa i
Elizabeth. Stali i rozmawiali ze sobą.
- - A gdyby tak mama i Jens znów się pobrali? - wyszeptała.
- Nie sądzę, żeby tak się stało. Twoja matka bardzo kochała Kristiana. Ane spuściła
wzrok.
- Nie powinnam mówić takich rzeczy. Tym bardziej że od jego śmierci minęło tak
niewiele czasu.
- Nie przejmuj się tym - powiedział Trygve i przesunął palcem po jej policzku. - Nie
zajmuj się teraz smutnymi rzeczami. To twoje wesele! Miejmy nadzieję, że jedno jedyne.
- Oczywiście - uśmiechnęła się Ane. - Chodź, podejdziemy do nich.
Podeszli i podziękowali Jensowi za piękny zegar, a Elizabeth za wzruszające słowa
podczas obiadu.
- Wiedziałam, że dom w Dalen kiedyś będzie mój, ale zawsze była to dla mnie odległa
przyszłość. Planowaliśmy kupić jakiś dom w pobliżu, gdyby nadarzyła się taka okazja, ale
problem się rozwiązał
- dodała Ane, śmiejąc się.
- Na pewno trzeba będzie tam trochę rzeczy zmienić - wtrącił się Jens. - Myślę o
samym domu, bo jeśli chodzi o ziemię, to Jakob cały czas o nią dbał.
- Ane-Elise i ja rozmawialiśmy o tym przy stole -odezwał się Trygve. - Rzeczywiście
chcemy wprowadzić pewne zmiany. Mamy trochę pieniędzy, i Ane i ja; myśleliśmy, żeby
postawić nową oborę i spiżarnię.
- A jeśli chodzi ó sam dom? - zaciekawiła się Elizabeth.
- Domu nie chcemy zmieniać. Zostanie taki, jaki jest. Będzie nam przypominał was -
powiedziała Ane, patrząc na nich oboje.
- To ładny gest - przyznała Elizabeth.
- Podczas obiadu też chciałem powiedzieć kilka słów, ale tyle osób przemawiało... -
zaczął się tłumaczyć Trygve.
- Będziesz miał jeszcze okazję podczas kawy. Dziewczęta zaraz ją podadzą - weszła
mu w słowo Elizabeth.
- No to się pospieszmy, bo potem będą tańce. Juz nie mogę się doczekać - roześmiał
się Jens. Ane zauważyła, że Elizabeth uszczypnęła Jensa w bok. Roześmiała się. Była
przekonana, że matka i Jens byliby bardzo szczęśliwi, gdyby zdecydowali się na ponowne
małżeństwo. Na co dzień Elizabeth nie dawała niczego po sobie poznać, ale Ane wiedziała, że
bardzo „przeżyła zarówno śmierć Kristiana jak i Liny.
- Jak już wcześniej mówiłem - zaczął Trygve, patrząc na zebranych gości - jestem
najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. Nie dość, że Ane-Elise została moją żoną, to jeszcze
zyskałem wspaniałą rodzinę. Dlatego chcę, żebyśmy wypili zdrowie Ane-Elise i wszystkich
tu w Dalsrud.
Goście przytakiwali, zadowoleni, po czym unieśli kieliszki.
- Na koniec proponuję jeszcze jeden toast. Za zdrowie gości, którzy zechcieli tu dzisiaj
przybyć. Rozległy się śmiechy, słychać było stukanie kieliszków.
Wkrótce potem dziewczęta zaczęły sprzątać ze stołów i usuwać część mebli, żeby
zrobić miejsce do tańca. Ane pociągnęła Trygvego za rękę.
- Chodź - powiedziała.
- Dokąd?
- Chodź ze mną - pociągnęła go za sobą na korytarz. Z kuchni dochodziło ich stukanie
talerzy i szkła i podniecone głosy dziewcząt. Dopiero wieczorem będą miały czas, żeby
spokojnie porozmawiać o wydarzeniach dnia: wymienić uwagi o tym, jak kto był ubrany, kto
z kim tańczył, co kto powiedział, jaki kto dał nowożeńcom prezent.
- Chodź ze mną na górę - wyszeptała Ane, chwytając ręką fałdy sukni.
- Na piętro? - spytał Trygve niepewnie.
- Tak, nie stój tu jak posąg!
W końcu Trygve podążył za nią, rozglądając się, czy aby nikt ich nie widzi. Ane czuła
łaskotanie w żołądku. Od jakiegoś czasu zastanawiała się, co zrobić, żeby zostać sama ze
swoim mężem. W końcu nadarzyła się okazja.
- To nie wypada - protestował co prawda Trygve, ale szedł za nią.
- Tutaj - powiedziała Ane, otwierając jakieś drzwi. Trygve wszedł i jego wzrok
natychmiast padł na szerokie małżeńskie łoże.
- Kto ma na nim leżeć? - spytał.
- My, oczywiście! Jens je tu wstawił, a ja i dziewczęta dokładnie je wyszorowałyśmy i
wszystko przygotowałyśmy.
Pościel na łóżku była śnieżnobiała, świeżo wyprana i wyprasowana. Na stoliku
nocnym stał w wazonie bukiet polnych kwiatów. Trygve rozglądał się zdziwiony po pokoju.
Ledwie go poznawał. Jeszcze niedawno była tu po prostu graciarnia, gdzie składowano różne
niepotrzebne rzeczy.
- To będzie nasz pokój do czasu, aż przeprowadzimy się do Dalen - oświadczyła Ane i
zaczęła rozpinać jego kamizelkę.
Trygve zorientował się, do czego Ane zmierza i zmieszał się.
- A jeśli ktoś tu wejdzie...
- To co? Zresztą zamknęłam drzwi.
- To dopiero wyda się podejrzane - stwierdził, ale nie próbował już jej
powstrzymywać.
- Chcę, żebyśmy robili to teraz. Nie chcę czekać do nocy - powiedziała namiętnie.
Zdjęła mu kamizelkę i zaczęła rozpinać swoją suknię. Jej szczupłe, zwinne palce
szybko poradziły sobie z maleńkimi, obciągniętymi materiałem guziczkami. Ostrożnie zdjęła
rękawy, pozwoliła opaść sukni i została w samej halce.
- Może... nie powinniśmy... - wyszeptał Trygve. Stał jak sparaliżowany i przyglądał
się jej białej skórze.
- Powinniśmy - odpowiedziała zdecydowanie Ane, zdejmując z niego marynarkę, a po
chwili także koszulę. Patrzyła na jego owłosiony tors, przeciągnęła palcami po jego piersi.
- Po raz pierwszy mam przed sobą nagiego mężczyznę. Uniosła głowę i spojrzała na
niego. Patrzyła w jego intensywnie niebieskie oczy, widziała jego czarne, gęste rzęsy, których
niejedna dziewczyna mogłaby mu pozazdrościć. Dotknęła palcami jego brzucha. Był płaski,
umięśniony. Przełknęła ślinę i pozwoliła halkom upaść na podłogę. Po raz pierwszy stała
przed mężczyzną w samej bieliźnie. Przerażało ją to, ale i podniecało. Odpięła pasek u jego
spodni, a potem szybko zdjęła resztę swego ubrania. Trygve też się rozebrał. Stał teraz przed
nią, a ona pieściła go wzrokiem. Widziała, że jego wzrok szuka jej piersi i poczuła się
zawstydzona. Bała się, że może mu się nie spodoba. Że może jednak nie powinna się tak
przed nim obnażać?
- Jesteś taka piękna - wyszeptał i ujął ją delikatnie za ramiona.
Z dołu dochodził ich szum głosów i pierwsze dźwięki muzyki, ktoś zaczął grać na
pianinie, po chwili dołączyły skrzypce. A jeśli ktoś odkryje, że ich nie ma i zacznie ich
szukać? Ane poczuła, że się czerwieni. W izbie było chłodno i już niemal zaczęła żałować
swojego pomysłu. Znów spojrzała na Trygvego, na jego brzuch; nagle drgnęła, gdy jej wzrok
padł na jego męskość. Widziała wzwód u zwierząt, ale to, co teraz zobaczyła, przeraziło ją.
- Marzniesz - odezwał się Trygve dziwnie obco i przyciągnął ją do siebie.
- Może okryjemy się pierzyną? - spytała drżącym głosem Trygve przytaknął i
pociągnął ją do łóżka. Położyli się i zaczął ją pieścić. Całował ją, dotykał jej szyi, ramion,
piersi, gładził palcami jej brzuch. Kiedy pocałował jej brodawki, westchnęła zdziwiona.
- Co ty robisz? - spytała nieco bojaźliwie.
- Cicho - uspokoił ją.
I dalej ją pieścił, aż poczuła przyjemny dreszcz. Nagle włożył rękę między jej uda, a
ona podświadomie je zacisnęła. On jednak pieścił ją dalej, aż poczuł, że się odpręża i poddaje
rozkoszy. Rozchyliła lekko nogi i dopuściła go do siebie. Jęknęła cicho. Trygve położył się na
niej, oparł na łokciach i spojrzał jej w oczy.
- Jesteś pewna, że już mogę, Ane-Elise?
Ane szybko skinęła głową. Była gotowa, chciała znów poczuć ten przyjemny dreszcz,
który przed chwilą przeszył jej ciało. Pragnęła go!
Kiedy Trygve zaczął w nią wchodzić, otworzyła szeroko oczy. Uczucie było dziwne,
inne niż to sobie wyobrażała. Drgnęła, gdy wszedł w nią i poczuła w sobie jego ruchy. Czuła
ból, chciała krzyknąć, ale on zamknął jej usta pocałunkiem.
Po policzku poleciała jej łza. Był taki ciężki! Brakowało jej powietrza. Nie tego
pragnęła, nie za tym tęskniła! Odwróciła się.
- To boli, Trygve! A on całował jej łzy, szepcząc:
- Cicho! To przejdzie.
Więc odprężyła się i pozwoliła mu się pieścić i całować. Po chwili znów poczuła go w
sobie. Zauważyła, że tym razem nie towarzyszył temu ból, chociaż nadal nie mogła
powiedzieć, żeby to, co się działo, sprawiało jej przyjemność. Nagle jego ciało naprężyło się,
jęknął i opadł na nią. I to wszystko? pomyślała. Poczuła się zawiedziona. Jeśli tak, to może
lepiej, że nie czekali do nocy, tylko zrobili to teraz?
- Przepraszam, Ane-Elise - wyszeptał Trygve. - Dla kobiety pierwszy raz nigdy nie
jest przyjemny.
- Skąd to wiesz? - spytała, czując przypływ zazdrości.
- Bo jestem mężczyzną - odpowiedział, obnażając w uśmiechu swoje białe zęby.
- Twierdzisz więc, że następnym razem będzie lepiej'
W jej glosie słychać było poirytowanie. Odepchnęła go lekko od siebie i wstała.
Musieli zejść do gości. Trygve ubierał się w milczeniu. Ane szybko włożyła suknię, nie chcąc
nagle, by oglądał ją nagą. Wstydziła się swojej wcześniejszej śmiałości. Posłała łóżko,
zerknęła do lustra, żeby się upewnić, że wszystko jest tak jak trzeba.
- Moja piękna, nimfo - powiedział Trygve, tuląc ją do siebie.
Ane próbowała wyswobodzić się z jego objęć, ale on trzymał ją mocno i nie puszczał.
- Rozumiem, że możesz się czuć zawiedziona, ale proszę, nie złość się - przemawiał
do niej czule.
- Dobrze.
- Obiecuję, że następnym razem doświadczysz czegoś zupełnie innego.
- Tak? - spytała.
Uniosła głowę i spojrzała na niego. Ku własnemu zdziwieniu poczuła nagle, że jednak
pragnie tego następnego razu.
- Obiecuję ci - powiedział Trygve i, uśmiechając się, pocałował ją w czoło. - A teraz
chodźmy już, zanim naprawdę zaczną nas szukać.
Ane ścisnęła mocno jego dłoń i razem szybko zeszli na dół. Pozwoliła, żeby Trygve
wszedł do salonu pierwszy; odczekała kilka minut i podążyła za nim.
W salonie nastroje były doskonałe. Goście tańczyli. Mężczyźni byli spoceni, kobiety
siadały na krzesłach, żeby dać odpocząć swoim zmęczonym, spuchniętym nogom. Narzekano
na niewygodne nowe buty, ale po chwili znów ruszano do tańca.
Ane zauważyła, że Maria tańczy z Olavem. Byli wpatrzeni w siebie. Kiedy inni
mężczyźni prosili ją do tańca, szła z nimi, ale nadal nie mogła oderwać wzroku od Olava; on
od niej zresztą też nie. Elizabeth również miała powodzenie. Mężczyźni chętnie prosili ją do
tańca. Ane przeszło przez myśl, że może to nie wypada, ale kiedy zobaczyła, jaka matka jest
szczęśliwa, przestała się tym przejmować. Uznała, że Elizabeth zasłużyła sobie na trochę
radości.
Dorte tańczyła najpierw z Jakobem, potem z Volvem i z Trygvem. Również Indianne,
mimo problemów z nogą, wirowała w tańcu. Laskę zostawiła dzisiaj pod ścianą. Sięgała po
nią jedynie, gdy musiała przejść kawałek; żeby odciążyć chorą nogę, tłumaczyła wszystkim.
Służące dbały, żeby piękne zielone kieliszki były pełne, od czasu do czasu któryś z
gości wlewał kilka kropelek czegoś mocniejszego do swojej kawy, ogólnie więc nastroje
dopisywały.
Zegary wybijały kolejne kwadranse i godziny, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Goście
z Heimly pierwsi uznali, że pora podziękować gospodarzom i zacząć zbierać się do drogi.
Rano trzeba będzie zadbać o zwierzęta, niezależnie od zmęczenia. Ci, którzy wcześniej
zatroszczyli się o to, by rankiem ktoś zastąpił ich w oborze, bawili się dalej. Wkrótce jednak i
oni zaczęli się zbierać, dla wielu był to długi dzień.
- Nie mówiąc już o nowożeńcach - zauważył któryś z gości z błyskiem w oku.
Ane zarumieniła się na wspomnienie tego, co tak nie dawno działo się w pokoju na
górze, ale tylko uśmiechnęła się niewinnie.
Dziewczęta przyniosły ubrania i pilnowały, żeby każdy dostał swoje. Ane podziwiała,
jak sprawnie to robiły. Dziękowano gospodarzom, żegnano się, wymieniano uściski dłoni,
życzono sobie dobrej nocy. W końcu wszyscy wyszli. Wynajęte do pracy dziewczęta z
sąsiednich gospodarstw miały nocować w Dalsrud, żeby nie musiały wracać do domów po
nocy. Ane opadła na najbliższe krzesło.
- Kto by pomyślał, że można się tak zmęczyć zabawą - roześmiała się. W tym
momencie rozległo się pukanie do drzwi. Elizabeth drgnęła i spojrzała na innych.
- Pewnie ktoś czegoś zapomniał - powiedziała i poszła otworzyć.
Nagle Ane zauważyła, że matka zbladła; podeszła do niej. Na zewnątrz stał lensman.
Zdjął kapelusz i wszedł do środka.
- Przepraszam, że przychodzę o tak późnej porze, ale uznałem, że sprawa nie może
czekać.
- Stało się jakieś nieszczęście? - wyszeptała Elizabeth, zamykając za nim drzwi.
Lensman powiódł wzrokiem po zebranych w sieni domownikach. W końcu zatrzymał
się na Marii. Ane spojrzała na ciotkę, która mocno trzymała się oparcia krzesła.
- Chodzi o Pedera - powiedział w końcu lensman.
- O Pedera? - wyszeptała Maria. - Czy on... Czy znaleźliście... - urwała, jakby nagle
zabrakło jej słów. Zrobiło jej się czarno przed oczami, zwilżyła wargi, ale z jej ust nie
wydobył się żaden dźwięk.