background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image

Charlaine Harris

U martwych w Dallas

Przełożyła Ewa Wojtczak

Wydawnictwo MAG

Warszawa 2012

background image

Tytuł oryginału:  Living Dead in Dallas
 
Copyright © 2002 by Charlaine Harris
Copyright for the Polish translation © 2009 by Wydawnictwo MAG
 
Cover art © 2009 Home Box Office, Inc.
All rights reserved.
HBO and related trademarks are the property of Home Box Office,
Inc.
 
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula Okrzeja
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
 
ISBN 978-83-7480-324-3
 
Wydanie II
 
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 22 813 47 43
e-mail: 

kurz@mag.com.pl

www.mag.com.pl

 
Konwersja: 

NetPress Digital Sp. z o.o.

background image

Powieść tę dedykuję wszystkim czytelnikom,
którym spodobał się
Martwy aż do zmroku.
Dziękuję za wsparcie.

background image

PODZIĘKOWANIA

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję  Patsy  Asher  z  Remember  the  Alibi  w  teksańskim  San

Antonio,  Chloe  Green  z  Dallas  oraz  pomocnym  cyberprzyjaciołom,
których  poznałam  dzięki  portalowi  „DorothyL”  i  którzy  odpowiadali
na moje pytania natychmiast i z entuzjazmem. Mam najwspanialszą
pracę na świecie!

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Andy Bellefleur był pijany jak bela. W jego przypadku nie było to

normalne – wierzcie mi, bo znam wszystkich pijaków w Bon Temps.
Pracując  przez  wiele  lat  w  barze  Sama  Merlotte'a,  dość  dobrze  im
się  przyjrzałam.  Ale  Andy  Bellefleur,  nieodrodny  syn  tej  ziemi  i
detektyw niewielkich sił policyjnych Bon Temps, nigdy wcześniej nie
siedział w barze „U Merlotte'a” w takim stanie. Strasznie chciałam
wiedzieć, z jakiego powodu dziś zrobił wyjątek.

Żeby  nie  wiem  jak  bardzo  wysilać  wyobraźnię,  to  moich

stosunków  z  Andym  nie  da  się  nazwać  przyjaźnią,  nie  mogłam  więc
spytać  go  wprost.  Dysponowałam  jednak  innymi  środkami  i
zdecydowałam  się  ich  użyć.  Staram  się  wprawdzie  nie
wykorzystywać swojego upośledzenia, daru czy jakkolwiek zechcecie
go nazwać, bo nie mam ochoty na dowiadywanie się różnych rzeczy o
ludziach czy o sobie, czasami jednak zwycięża zwykła ciekawość.

Zrezygnowałam  zatem  z  blokowania  umysłu  przed  napływem

myśli Andy'ego i skoncentrowałam się. Po prostu się martwiłam.

Bellefleur  aresztował  tego  ranka  pewnego  mężczyznę  za

porwanie. Osobnik ów zabrał swoją dziesięcioletnią sąsiadkę do lasu,
gdzie  ją  zgwałcił.  Dziewczynka  przebywała  teraz  w  szpitalu,  a
mężczyzna  tkwił  w  więzieniu;  niestety,  krzywda,  którą  wyrządził,
była nieodwracalna. Poczułam straszliwy smutek, nawet zachciało mi
się płakać. Zbrodnia ta przypomniała mi pewne wydarzenia z mojej
przeszłości.  Pomyślałam,  że  w  tym  momencie  trochę  bardziej  lubię
Andy'ego za jego reakcję.

– Andy Bellefleur, daj mi swoje kluczyki – poleciłam.
Policjant  obrócił  ku  mnie  kanciastą  twarz  i  popatrzył  bez

zrozumienia. Po długiej chwili, w trakcie której do jego przyćmionego
mózgu docierał sens mojej prośby, pogmerał w kieszeni spodni khaki
i  wręczył  mi  ciężkie  kółko  z  kluczami.  Postawiłam  przed  nim  na
barze bourbon z colą.

background image

– Na koszt firmy  –  powiedziałam  i  poszłam  do  telefonu  na  końcu

baru, żeby zadzwonić do Portii, siostry Andy'ego.

Rodzeństwo  Bellefleurów  mieszka  w  podupadającym  wielkim,

białym,  dwukondygnacyjnym  domu  sprzed  wojny  secesyjnej,  który
niegdyś stanowił prawdziwą atrakcję turystyczną, szczególnie że stoi
na  najładniejszej  ulicy  w  najładniejszej  części  Bon  Temps.  Ze
wszystkich domów przy Magnolia Creek Road rozciąga się widok na
niewielki  park,  przez  który  płynie  strumień,  przecinany  tu  i  ówdzie
niewielkimi  ozdobnymi  mostami  służącymi  jedynie  pieszym;  po  obu
stronach  biegnie  droga.  Przy  Magnolia  Creek  Road  stoi  również
kilka  innych  starych  domów,  lecz  wszystkie  są  w  znacznie  lepszym
stanie niż dom Bellefleurów, „Belle Rive”. Cóż, „Belle Rive” jest po
prostu  zbyt  duży  dla  prawniczki  Portii  i  policjanta  Andy'ego,
zwłaszcza  że  fundusze  na  utrzymanie  zarówno  budynku,  jak  i
otaczającego  go  terenu  dawno  się  wyczerpały.  Jednakże  ich  babcia
Caroline uparcie odmawia sprzedaży domu.

Portia odebrała po drugim dzwonku.
–  Portio,  mówi  Sookie  Stackhouse  –  odezwałam  się,  podnosząc

głos, aby przekrzyczeć panujący w lokalu hałas.

– Chyba dzwonisz z pracy – zauważyła.
–  Tak.  Jest  tu  Andy.  Ma  nieźle  w  czubie.  Zabrałam  mu  kluczyki.

Możesz po niego przyjechać?

– Andy pijany?! Trudno mi w to uwierzyć... Jasne, będę za dziesięć

minut – obiecała i rozłączyła się.

– Słodka z ciebie dziewczyna, Sookie – obwieścił nieoczekiwanie

Bellefleur.

Dopił drinka, którego mu nalałam. Zabrałam szklankę z kontuaru i

miałam nadzieję, że nie zamówi więcej.

– Dzięki, Andy – odparłam. – Ty też jesteś miły.
– Gdzie twój... chłopak?
–  Tutaj  –  rozległ  się  chłodny  głos  i  tuż  za  Andym  pojawił  się  Bill

Compton.

Uśmiechnęłam się do niego nad pochyloną głową Bellefleura. Bill

mierzy  metr  siedemdziesiąt  osiem,  ma  kasztanowe  włosy  i  piwne
oczy, szerokie bary i twarde, muskularne ramiona mężczyzny, który
wiele lat pracował fizycznie. Kiedyś na farmie z ojcem, a potem sam,

background image

dopóki nie poszedł na wojnę. To była wojna secesyjna.

– Hej, W. B.! – zawołał mąż Charlsie Tooten, Micah.
Odpowiadając na powitanie, Bill uniósł niedbale rękę, a mój brat,

Jason, oznajmił w tym momencie: „Dobry wieczór, wampirze Billu”, i
to  naprawdę  uprzejmym  tonem.  Jason,  który  początkowo
nieprzychylnym  okiem  spoglądał  na  Billa  w  naszym  małym  kręgu
rodzinnym,  rozpoczął  ostatnio  nowy  rozdział  życia.  Stale  go
obserwowałam,  sprawdzając,  czy  jego  nieco  pozytywniejsze
nastawienie się nie zmienia.

–  Bill,  jesteś  w  porządku,  jak  na...  wampira  –  oznajmił  poważnie

Andy, obracając się do niego przodem na wysokim stołku barowym.

Uznałam,  że  jest  bardziej  pijany,  niż  sądziłam,  ponieważ  nigdy

wcześniej  nie  odnosił  się  z  entuzjazmem  do  wampirów  żyjących
oficjalnie wśród mieszkańców Ameryki.

–  Dzięki  –  odrzekł  cierpko  Bill.  –  Ty  też  nie  jesteś  zły  jak  na

Bellefleura. – Nachylił się nad barem i dał mi całusa. Jego usta były
równie  chłodne  jak  głos.  Cóż,  trzeba  się  do  tego  po  prostu
przyzwyczaić.  Podobnie  jak  do  ciszy,  bo  kiedy  kładzie  się  głowę  na
piersi  wampira,  nie  słyszy  się  bicia  jego  serca.  –  Dobry  wieczór,
kochana – powiedział cicho.

Podsunęłam  mu  szklaneczkę  wynalezionej  przez  Japończyków

syntetycznej  krwi,  grupa  B  minus.  Wypił  i  oblizał  usta.  Prawie
natychmiast jego cera się zaróżowiła.

– Jak twoje spotkanie, skarbie? – spytałam.
Bill spędził większą część nocy w Shreveport.
– Opowiem ci później – odparł.
Miałam  nadzieję,  że  opowieść  o  jego  pracy  okaże  się  nieco

weselsza niż historia Andy'ego.

–  Okej.  Może  pomógłbyś  Portii  wpakować  Andy'ego  do  auta?

Właśnie wchodzi – dodałam, skinąwwszy głową w stronę drzwi.

Tym  razem  Portia  nie  miała  na  sobie  spódniczki,  bluzki,  żakietu,

pończoch i czółenek na płaskim obcasie, składających się na jej strój
w  pracy.  Dziś  zamieniła  go  na  błękitne  dżinsy  i  rozciągniętą  bluzę
college'u  imienia  Sophie  Newcomb.  Portia  ma  równie  kanciastą
sylwetkę  jak  jej  brat  i  swe  długie,  gęste  kasztanowe  włosy  nosi
rozpuszczone.  Bardzo  o  nie  dba,  co  stanowi  wyraźny  sygnał,  że

background image

zdecydowanie  broni  się  przed  staropanieństwem.  Z  determinacją
przeszła przez hałaśliwy tłum.

–  No  cóż,  rzeczywiście  porządnie  się  zaprawił  –  stwierdziła,

oceniając brata spojrzeniem. Usiłowała ignorować Billa, przy którym
czuła się wyraźnie nieswojo. – Nie zdarza mu się to często, ale jeśli
postanowi się napić, przesadza.

–  Portio,  Bill  może  go  zanieść  do  twojego  samochodu  –

powiedziałam.  Andy  był  wyższy  i  tęższy  od  siostry,  toteż  na  pewno
stanowiłby dla niej zbyt duży ciężar.

–  Och,  chyba  dam  sobie  z  nim  radę  –  odparowała  stanowczo,

ciągle  nie  patrząc  w  stronę  wampira,  który  zerknął  na  mnie  z
uniesionymi brwiami.

Objęła  brata  ramieniem  i  spróbowała  dźwignąć  ze  stołka.  Andy

nawet się nie poruszył. Portia rozejrzała się za Samem Merlotte'em,
właścicielem baru, który był niski i żylasty, ale bardzo silny.

–  Sam  obsługuje  dziś  jakieś  przyjęcie  rocznicowe  w  klubie  za

miastem – wyjaśniłam. – Lepiej niech Bill ci pomoże.

–  W  porządku  –  zgodziła  się  prawniczka  zimno,  nie  odrywając

oczu od wypolerowanego drewna kontuaru. – Bardzo dziękuję.

Bill  w  ciągu  kilku  sekund  podniósł  Andy'ego  i  poprowadził  do

wyjścia,  mimo  że  nogi  policjanta  były  jak  z  galarety.  Micah  Tooten
podskoczył  i  otworzył  drzwi,  toteż  Bill  bez  zatrzymywania  się
wyszedł wraz z Bellefleurem na parking.

–  Dzięki,  Sookie  –  powiedziała  Portia.  –  Czy  zapłacił?  Skinęłam

głową.

– Okej – podsumowała i poklepała ręką kontuar. Zanim dotarła za

Billem do frontowych drzwi baru „U Merlotte'a”, musiała wysłuchać
jeszcze  szeregu  porad,  których  nasi  goście  udzielali  jej  w  jak
najlepszej intencji.

Z  powodu  tego  zdarzenia  stary  buick  detektywa  Andy'ego

Bellefleura  stał  na  parkingu  pod  barem  przez  całą  noc  i  cały
następny  dzień.  Andy  będzie  się  oczywiście  później  zaklinał,  że  gdy
wysiadł i poszedł do baru, samochód zostawił pusty. Zezna również,
że  zbyt  zaabsorbowany  własnymi  problemami  zapomniał  zamknąć
drzwiczki na klucz.

Tak czy owak, w którymś momencie pomiędzy wejściem Andy'ego

background image

do  baru  „U  Merlotte'a”,  czyli  godziną  dwudziestą  a  dziesiątą
następnego  ranka,  kiedy  przyszłam  pomóc  otworzyć  lokal,  w
samochodzie Bellefleura pojawił się nowy pasażer.

Pasażer ten wpakował policjanta w bardzo kłopotliwą sytuację.
Był bowiem martwy.

***

W  ogóle  nie  powinnam  się  tam  zjawić  tak  wcześnie,  ponieważ

poprzedniej  doby  pracowałam  na  nocną  zmianę.  Bill  poprosił  mnie
jednak,  żebym  zamieniła  się  z  którąś  koleżanką,  ponieważ  chciał,
żebym mu towarzyszyła w wyjeździe do Shreveport. Sam nie miał nic
przeciwko  temu,  więc  poprosił  moją  przyjaciółkę  Arlene,  by  wzięła
moją zmianę. Arlene miała wolny dzień, ale zawsze chętnie przyjmuje
większe napiwki, które dostajemy w nocy, toteż zgodziła się przyjść o
siedemnastej.

Właściwie  Andy  powinien  zabrać  rano  samochód,  ale  dręczył  go

zbyt duży kac, a nie miał siły naciskać na Portię, żeby podrzuciła go
pod  bar  „U  Merlotte'a”,  który  nie  znajdował  się  po  drodze  na
posterunek  policji.  Siostra  obiecała,  że  zawiezie  go  do  pracy  w
południe i zjedzą lunch w barze, a potem będzie mógł odzyskać auto.

Z  tego  też  względu  buick,  wraz  ze  swym  nieruchomym

pasażerem, nadspodziewanie długo czekał na odkrycie.

Poprzedniej nocy przespałam ponad sześć godzin, więc czułam się

całkiem  dobrze.  Spotykanie  się  z  wampirem  może  być  na  dłuższą
metę  trudne  dla  osób  takich  jak  ja,  które  nie  są  nocnymi  markami.
Pomagałam zamknąć bar, więc do domu trafiłam wraz z Billem około
pierwszej w nocy. Wzięliśmy razem gorącą kąpiel, potem trochę się
popieściliśmy. Zasnęłam krótko po drugiej, a wstałam dopiero przed
dziewiątą. O tej porze Billa już dawno przy mnie nie było.

Wypiłam  dużo  wody  z  sokiem  pomarańczowym,  a  przy  śniadaniu

połknęłam  multiwitaminę  i  żelazo  w  tabletkach,  które  stały  się  dla
mnie regularnymi suplementami, odkąd Bill zjawił się w moim życiu,
przynosząc  ze  sobą  (wraz  z  miłością,  przygodą  i  radosnym
podnieceniem)  stałe  zagrożenie  anemią.  Na  dworze,  dzięki  Bogu,
robiło się coraz chłodniej i usiadłam na frontowym ganku domu Billa
ubrana  w  rozpinany  sweter  i  czarne  spodnie,  które  nosiłyśmy
podczas  pracy  w  barze,  kiedy  było  za  zimno  na  szorty.  Na  lewej

background image

piersi  mojej  białej  koszulki  z  kołnierzykiem  znajdował  się
wyhaftowany napis: BAR „U MERLOTTE'A”.

Kiedy  podniosłam  poranną  gazetę,  mimo  woli  zauważyłam,  że

trawa  nie  rośnie  już  tak  szybko.  Liście  na  niektórych  drzewach
wyraźnie  zaczynały  żółknąć.  Na  piątkowy  wieczór  zaplanowano
mecz futbolowy na boisku licealnym i nic nie zapowiadało, żeby temu
wydarzeniu miały towarzyszyć upały.

Lato nie lubi odchodzić z Luizjany, nawet z północnej części stanu.

Jesień  zaczyna  się  tu  niemal  z  musu,  jak  gdyby  wpadała  do  nas  z
krótką  wizytą,  w  każdej  chwili  gotowa  ustąpić  dusznemu  gorącu
lipca. Ja jednak jestem spostrzegawcza, toteż tego ranka bez trudu
dostrzegłam  wyraźne  ślady  zbliżającej  się  jesieni.  Jesień  i  zima
oznaczały przecież dla mnie dłuższe noce, czyli więcej czasu z Billem
i dodatkowe godziny snu.

Dzięki  tej  myśli  poszłam  do  pracy  w  pogodnym  nastroju.  Kiedy

zobaczyłam buicka stojącego samotnie przed barem, przypomniałam
sobie  zaskakujące  pijaństwo  Andy'ego  z  ubiegłej  nocy.  Muszę
wyznać,  że  uśmiechnęłam  się  na  myśl,  jak  będzie  się  czuł  dzisiaj.
Właśnie  miałam  zaparkować  obok  aut  innych  pracowników,  za
barem,  gdy  zauważyłam,  że  drzwi  za  siedzeniem  pasażera  buicka
Andy'ego  są  uchylone.  Czy  to  dlatego  paliło  się  światełko  na  suficie
samochodu? Pomyślałam, że bez wątpienia rozładuje się akumulator,
co rozzłości Andy'ego i będzie musiał wejść do baru, żeby zadzwonić
po  samochód  pomocy  drogowej  albo  poprosić  kogoś,  żeby  go
podrzucił.  Zaparkowałam  swoje  auto  obok  buicka  i  wysiadłam,  nie
wyłączając  silnika.  Sądziłam,  że  szybko  wrócę  do  swojego
samochodu, ale, niestety, okazałam się zbyt wielką optymistką.

Pragnęłam  zamknąć  drzwi  i  pchnęłam  je,  one  jednak  przesunęły

się zaledwie o centymetr. Naparłam na nie całym ciężarem, myśląc,
że  w  ten  sposób  się  zatrzasną,  a  ja  będę  mogła  odjechać.  Nie
zatrzasnęły  się.  Niecierpliwie  szarpnęłam,  chcąc  sprawdzić,  co  je
blokuje. Natychmiast uderzyła mnie fala smrodu. Okropnego smrodu.
Przeraziłam  się,  gdyż  ten  odór  nie  był  mi  obcy.  Zajrzałam  na  tylne
siedzenie auta, zakrywając dłonią usta, choć nie obroniłam się w ten
sposób przed atakiem nieprzyjemnego zapachu.

– O, rany – szepnęłam. – O, cholera!
Na  tylne  siedzenie  wciśnięto  ciało  Lafayette'a,  kucharza

background image

pierwszej zmiany z „Merlotte'a”. Mężczyzna był nagi. Jego szczupła
brązowa  stopa  z  paznokciami  pomalowanymi  na  ciemny  szkarłat
blokowała drzwi, i to właśnie jego zwłoki tak strasznie cuchnęły.

Wycofałam  się  pospiesznie,  po  czym  wsiadłam  do  swojego  auta  i

podjechałam  do  tylnego  wejścia  baru,  trąbiąc  szaleńczo.  Drzwiami
dla  personelu  wybiegł  Sam.  Wokół  talii  miał  zawiązany  fartuch.
Wyłączyłam silnik i wyskoczyłam z samochodu tak szybko, że ledwie
zdawałam sobie sprawę z tego, co robię, po czym przytuliłam się do
Sama,  lepiąc  się  do  niego  niczym  naelektryzowana  skarpeta  do
stopy.

– O co chodzi? – usłyszałam jego głos.
Odsunęłam  się  i  spojrzałam  na  niego;  nie  musiałam  zbytnio

zadzierać  głowy,  ponieważ  Sam  jest  niewysoki.  Jego  rudawozłote
włosy połyskiwały w porannym słońcu. Sam ma niezwykle niebieskie
oczy, które w tym momencie rozszerzyły się ze zdumienia.

– O Lafayette'a – bąknęłam i się rozpłakałam. Moja reakcja była

absurdalna  i  głupia,  ponieważ  w  niczym  nie  pomagała,  nie  mogłam
jednak  nic  na  to  poradzić.  –  Nie  żyje.  Leży  w  aucie  Andy'ego
Bellefleura.

Ręce Sama zacisnęły się za moimi plecami i mój szef przyciągnął

mnie do siebie jeszcze raz.

–  Sookie,  przykro  mi,  że  byłaś  świadkiem  czegoś  takiego  –

powiedział. – Zaraz zadzwonimy na policję. Biedny Lafayette.

Stanowisko  kucharza  w  „Merlotcie”  nie  wymaga  właściwie

żadnych  nadzwyczajnych  umiejętności  kulinarnych,  ponieważ  Sam
oferuje  jedynie  kilka  rodzajów  kanapek  i  frytki.  Dlatego  kucharze
często  się  u  nas  zmieniają.  Lafayette  jednak  –  ku  mojemu
zaskoczeniu – wytrwał dłużej niż większość. Był gejem, jednym z tych
ostentacyjnych, dlatego zawsze miał na twarzy makijaż i nosił długie
paznokcie.  Mieszkańcy  północnej  Luizjany  są  mniej  tolerancyjni  niż
nowoorleańczycy,  toteż  przypuszczam,  że  Lafayette,  jako  Murzyn  i
homoseksualista, miał tutaj podwójnie ciężkie życie. Mimo – a może
właśnie  z  powodu  –  swoich  kłopotów,  był  człowiekiem  wesołym  i
bystrym.  I  całkiem  dobrze  gotował.  Przyrządzał  specjalny  sos  do
hamburgerów i goście baru często zamawiali „burgery Lafayette'a”.

– Miał tutaj rodzinę? – spytałam Sama.

background image

Zakłopotani  odsunęliśmy  się  od  siebie  i  weszliśmy  do  lokalu,  do

biura Sama.

–  Kuzyna  –  odparł,  wystukując  numer  911.  –  Proszę  przyjechać

pod  bar  „U  Merlotte'a”  na  Hummingbird  Road  –  polecił
dyspozytorce.  –  Przed  barem  w  samochodzie  znajdują  się  zwłoki
mężczyzny. Tak, na parkingu, przed lokalem. Och, i może zechcecie
powiadomić Andy'ego Bellefleura. Chodzi o jego auto.

Nawet do mnie dotarł krzyk, który się rozległ w słuchawce.
Danielle  Gray  i  Holly  Cleary,  dwie  kelnerki  z  porannej  zmiany,

weszły  roześmiane  tylnymi  drzwiami.  Obie  rozwódki,  mniej  więcej
trzydziestopięcioletnie.  Przyjaźnią  się  od  lat  i  najchętniej  biorą  tę
samą  zmianę.  Holly  ma  pięcioletniego  syna,  który  chodzi  do
przedszkola,  a  Danielle  siedmioletnią  córkę  i  małego  synka,  którym
opiekuje się jej matka, gdy Danielle pracuje w barze. Mimo że były
niewiele  ode  mnie  starsze,  nigdy  z  żadną  z  nich  nie  łączyły  mnie
bliższe kontakty. Wyraźnie wystarczało im własne towarzystwo.

–  Co  się  stało?  –  spytała  Danielle  na  widok  mojej  miny.  Na  jej

pociągłej  i  piegowatej  twarzy  natychmiast  pojawił  się  wyraz
zmartwienia.

– Dlaczego samochód Andy'ego stoi przed barem? – spytała Holly.

Przypomniałam sobie, że spotykała się kiedyś z Bellefleurem. Miała
krótkie  blond  włosy,  które  zwisały  wokół  jej  twarzy  jak  przywiędłe
płatki stokrotek, i najładniejszą cerę, jaką kiedykolwiek widziałam. –
Spędził noc w aucie?

– Nie – odrzekłam – ale ktoś inny tak.
– Kto?
– Lafayette.
– Andy pozwolił czarnemu pedziowi przespać się w swoim aucie? –

Holly  była  osóbką  bezpośrednią  i  miała  zwyczaj  mówienia  tego  co
myśli.

– Co mu się przydarzyło? – spytała Danielle.
– Nie wiemy – odparł Sam. – Policja jest w drodze.
–  Chcecie  powiedzieć...  –  zaczęła  ostrożnie  Danielle  –  że  nasz

kucharz nie żyje?

– Tak – przyznałam. – Dokładnie to chcemy powiedzieć.

background image

– Ale mieliśmy otwierać za godzinę – zauważyła Holly, wsparłszy

ręce na biodrach. – Co zrobimy? A jeśli policja pozwoli nam otworzyć
lokal, to kto będzie gotował? Przyjdą goście, zechcą lunch...

–  Lepiej  bądźmy  przygotowani  na  każdą  ewentualność  –  uciął

Sam. – Chociaż sądzę, że do popołudnia raczej nie otworzymy.

Wszedł do biura, żeby zadzwonić po rezerwowego kucharza.
Dziwnie  było  rozmawiać  o  otwarciu  lokalu,  jak  gdyby  w  każdej

chwili  mógł  wejść  Lafayette  i  zacząć  opowiadać  o  jakimś  przyjęciu,
na którym się bawił, tak jak to się zdarzyło kilka dni wcześniej.

Na okręgowej drodze, która biegła przed barem „U Merlotte'a”,

rozległo  się  w  tym  momencie  wycie  syren,  a  po  kilku  minutach  na
parkingu  zachrzęścił  żwir  pod  kołami  hamujących  pojazdów.  Gdy
zestawiłyśmy  krzesła,  nakryłyśmy  stoły  i  zawinęłyśmy  w  serwetki
dodatkowe sztućce na zmianę, do pomieszczenia weszli policjanci.

Bar  „U  Merlotte'a”  znajduje  się  poza  granicami  miasta,  więc

śledztwo miał prowadzić szeryf okręgowy, Bud Dearborn. Bud, który
był  kiedyś  dobrym  przyjacielem  mojego  ojca,  siwiał.  Miał  płaską
twarz  kojarzącą  się  z  pyskiem  pekińczyka  i  mętne,  brązowe  oczy.
Kiedy  wtargnął  frontowymi  drzwiami,  zauważyłam,  że  nosi  ciężkie,
wysokie buciory i czapkę Saintsów. Oderwano go chyba od pracy na
farmie.  Towarzyszył  mu  Alcee  Beck,  jedyny  afroamerykański
detektyw w siłach policyjnych okręgu. Był tak czarny, że z jego cerą
zdecydowanie  kontrastowała  biała  koszula.  Krawat  miał  zawiązany
starannie,  a  garnitur  leżał  na  nim  doskonale.  Jego  wypolerowane
buty lśniły.

Bud  i  Alcee  zajmowali  się  sprawami  okręgu  do  spółki...

przynajmniej  niektórymi  z  ważniejszych  spraw.  Sporo  do
powiedzenia  w  kwestiach  lokalnych  miał  również  Mike  Spencer,
właściciel  domu  pogrzebowego  i  koroner  okręgowy,  zresztą  bliski
przyjaciel  Buda.  Byłam  pewna,  że  Mike  jest  już  na  parkingu,
oficjalnie potwierdzając zgon nieszczęsnego Lafayette'a.

– Kto znalazł zwłoki? – spytał Bud Dearborn.
– Ja.
Bud i Alcee zwrócili się w moją stronę i podeszli.
–  Sam,  możemy  skorzystać  z  twojego  biura?  –  spytał  szeryf,  a

następnie,  nie  czekając  na  odpowiedź,  wykonał  gwałtowny  ruch

background image

głową, sugerujący, że mam wejść z nimi do sąsiedniego pokoju.

– Jasne, korzystajcie – odparł cierpko mój szef. – Sookie, wszystko

w porządku?

– Pewnie. – Nie byłam przekonana, czy wszystko jest w porządku,

wiedziałam  jednak,  że  Sam  bez  narażania  się  na  kłopoty  i  tak  nie
może mi pomóc. Zresztą, przypuszczam, że nawet jego interwencja
nie na wiele by się zdała.

Gdy Bud i Alcee usadowili się na biurowych fotelach, ten pierwszy

dał  znać  mi  gestem,  żebym  usiadła,  ja  jednak  potrząsnęłam  głową.
Bud  oczywiście  zajął  duży  fotel  Sama,  podczas  gdy  Alcee  zadowolił
się mniejszym i twardszym.

–  Opowiedz  nam,  kiedy  widziałaś  Lafayette'a  po  raz  ostatni

żywego – polecił szeryf.

Zastanowiłam się.
–  Nie  pracował  ubiegłej  nocy  –  odparłam.  –  Pracował  Anthony.

Anthony Bolivar.

–  Kto  to?  –  Alcee  zmarszczył  szerokie  czoło.  –  Nie  kojarzę  tego

nazwiska.

–  Przyjaciel  Billa.  Był  przejazdem  i  potrzebował  pracy.  Ma

doświadczenie. – W czasach Wielkiego Kryzysu Anthony pracował w
jakiejś restauracji.

–  Chcesz  powiedzieć,  że  kucharz  przygotowujący  przekąski  w

„Merlotcie” jest wampirem?!

– No i co z tego? – odcięłam się. Wiedziałam, że zacis kam usta,

marszczę  czoło  i  moje  rysy  wykrzywia  gniew.  Bardzo  mocno
starałam się nie czytać żadnemu z nich w myślach, jednak broniłam
się  z  trudem.  Z  Budem  Dearbornem  miałam  mniejszy  problem,
jednak  Alcee  wysyłał  swoje  myśli  równie  intensywnie  jak  latarnia
morska  sygnał  w  czasie  mgły.  W  tej  chwili  mężczyzna  odczuwał
odrazę i strach.

Zanim poznałam Billa i odkryłam, że wampir bardzo sobie ceni to

moje upośledzenie (które nazywał darem), ze wszystkich sił starałam
się udawać, zarówno przed sobą, jak i przed innymi, że tak naprawdę
wcale  nie  potrafię  czytać  ludziom  w  myślach.  Jednakże,  odkąd  Bill
uwolnił  mnie  z  małego  więzienia,  które  sama  wokół  siebie
zbudowałam, ćwiczyłam swój talent i eksperymentowałam z nim, do

background image

czego zresztą szczerze mnie zachęcał. Właśnie dla niego ubierałam
w  słowa  kwestie,  które  wcześniej  latami  jedynie  wyczuwałam.
Wiedziałam  zatem,  że  niektóre  osoby  –  tak  jak  Alcee  –  „wysyłają”
wyraźne  informacje,  większość  jednak,  jak  szeryf  Bud  Dearborn,
robi to raczej tylko od czasu do czasu, z przerwami. Podejrzewałam,
że wiele zależy od tego, jak silnych emocji doświadczają ci ludzie, jak
trzeźwo myślą i... jaka jest pogoda. Niektóre osoby mają naprawdę
nieprzeniknione  umysły  i  w  zasadzie  niemożliwe  jest  ustalenie,  co
myślą. W ich przypadku mogłam co najwyżej zinterpretować nastrój,
ale nic więcej.

Już dawno temu zauważyłam, że jeśli, czytając komuś w myślach,

dotknę  go,  zyskuję  klarowniejszy  obraz  –  niczym  po  przejściu  z
sygnału  antenowego  na  telewizję  kablową.  Odkryłam  też,  że  gdy
sama  „wysyłam”  komuś  relaksujące  wizerunki,  mogę  czytać  w  jego
umyśle jak w książce.

Tyle że niczego nie pragnęłam mniej, niż czytać w myślach Alcee

Beckowi.  Niestety,  zupełnie  nieumyślnie  otrzymałam  pełen  obraz
jego  ogromnie  zabobonnej  reakcji  na  informację,  że  w  barze  Sama
Merlotte'a  pracuje  wampir,  poczułam  też  jego  wstręt  do  mnie  jako
kobiety, która podobno spotyka się z wampirem, oraz jego głębokie
przeświadczenie, że niekryjący się ze swoją odmiennością seksualną
Lafayette  przynosił  wstyd  czarnej  społeczności.  Alcee  uważał,  że
ktoś musiał mieć coś do Andy'ego Bellefleura, skoro podrzucił mu do
auta  zwłoki  czarnego  geja.  Zastanawiał  się  również,  czy  ofiara  nie
miała przypadkiem AIDS i czy wirus mógłby się jakoś przedostać do
samochodu  i  tam  przetrwać.  On  na  miejscu  Andy'ego  natychmiast
sprzedałby buicka.

Gdybym  dotknęła  Alcee,  poznałabym  jego  numer  telefonu  i

rozmiar biustonosza jego żony.

Bud Dearborn przypatrywał mi się dziwnie.
– Pytał pan o coś?
– Tak – odparł. – Chciałem wiedzieć, czy widziałaś tu wieczorem

Lafayette'a. Może wpadł na drinka?

– Nie było go tutaj. – Przypomniałam sobie, że właściwie nigdy nie

widziałam,  żeby  Lafayette  pił.  Równocześnie  po  raz  pierwszy
uprzytomniłam  sobie  pewien  szczegół:  chociaż  w  porze  lunchu
bywało  u  nas  towarzystwo  mieszane,  w  nocy  klientami  baru  byli

background image

prawie wyłącznie biali.

– Gdzie spędzał wolny czas?
– Nie mam pojęcia.
Lafayette dużo opowiadał, lecz zawsze zmieniał nazwiska, by nie

zdradzić osób oddających się niewinnym igraszkom. Cóż, w obecnej
sytuacji niezupełnie niewinnym...

– Kiedy widziałaś go po raz ostatni?
– W aucie... martwego.
Bud ze złością pokręcił głową.
– Żywego, Sookie!
–  Hm...  Chyba  jakieś  trzy  dni  temu.  Pracował  jeszcze,  gdy

przyszłam na moją zmianę. Przywitaliśmy się. Ach, tak, opowiedział
mi  o  przyjęciu,  na  którym  był.  –  Próbowałam  sobie  dokładnie
przypomnieć  opowieść  kucharza.  –  Mówił,  że  był  u  kogoś  w  domu,
gdzie  brał  udział  w  najdziwniejszych  erotycznych  szaleństwach.  –
Dwóch  mężczyzn  zagapiło  się  na  mnie.  –  No,  tak  powiedział!  Nie
wiem,  ile  było  prawdy  w  jego  słowach.  –  Pamiętałam  twarz
Lafayette'a,  kiedy  mówił  o  imprezie,  i  wstydliwy  sposób,  w  jaki
położył palec na ustach, sugerując, że nie poda mi żadnych nazwisk
ani miejsca.

– Nie przyszło ci do głowy, że ktoś powinien się dowiedzieć o tym

przyjęciu?

Bud Dearborn wyglądał na zaszokowanego.
– To przecież była prywatna impreza. Dlaczego miałabym komuś

o niej opowiadać?

Obaj uznali, że tego rodzaju przyjęcia nie powinny odbywać się na

terenie ich okręgu, i obrzucili mnie piorunującymi spojrzeniami.

–  Czy  Lafayette  wspomniał,  że  na  tym  spotkaniu  używano

narkotyków? – spytał Bud przez zaciśnięte zęby.

– Niczego takiego sobie nie przypominam.
– Odbywało się to w domu białego czy czarnego?
– Białego – odparłam, a potem pożałowałam, że nie wykręciłam się

niewiedzą lub niepamięcią.

Jednakże  na  Lafayetcie  naprawdę  wielkie  wrażenie  zrobił  ten

background image

dom,  chociaż  nie  dlatego,  że  był  wielki  czy  luksusowy.  Nie  miałam
pewności, co tak bardzo zaimponowało kucharzowi, który dorastał w
biednej  rodzinie  i  do  końca  życia  pozostał  biedny,  byłam  jednak
przekonana, że mówił o domu kogoś białego. „Wszystkie te portrety
na  ścianach,  białe  jak  lilie  twarze,  szeroko  uśmiechnięte”  –
stwierdził.  Nie  przekazałam  tego  komentarza  funkcjonariuszom,  a
oni nie zapytali o detale.

Kiedy wyszłam z biura Sama, wyjaśniwszy uprzednio powody, dla

których  auto  Andy'ego  w  ogóle  stało  na  naszym  parkingu,
zamierzałam  zająć  miejsce  za  barem.  Nie  chciałam  obserwować
śledztwa na zewnątrz, a przy stolikach nie było klientów, gdyż policja
zablokowała wjazd na parking.

Sam  wycierał  i  przestawiał  butelki  za  barem,  a  Holly  i  Danielle

usiadły  przy  stoliku  w  części  dla  palących,  żeby  Danielle  mogła
zapalić papierosa.

– Jak było? – spytał Sam.
–  Niezbyt  przyjemnie.  Zdenerwowali  się,  gdy  powiedziałam,  że

pracuje tu Anthony, a moja wzmianka o przyjęciu, którym Lafayette
chwalił się któregoś dnia, również im się nie spodobała. Słyszałeś, jak
mi opowiadał? O tej orgii?

–  Tak,  mnie  także  coś  wspomniał.  Najwyraźniej  spędził  wtedy

wspaniały wieczór. O ile ta impreza rzeczywiście się zdarzyła.

– Sądzisz, że Lafayette ją sobie wymyślił?
– Po prostu nie wydaje mi się, żeby w Bon Temps często odbywały

się biseksualne przyjęcia dla białych i czarnych – wyjaśnił.

– Mówisz tak tylko dlatego, że nikt nigdy cię na takie nie zaprosił

–  wytknęłam  mu.  Zadałam  sobie  pytanie,  czy  w  ogóle  wiem,  co  się
dzieje  w  naszym  miasteczku.  Spośród  wszystkich  mieszkańców  Bon
Temps właśnie ja powinnam wiedzieć najwięcej, ponieważ wszystkie
informacje  byłyby  dla  mnie  łatwo  dostępne,  gdybym  postanowiła  je
poznać. – Przynajmniej tak przypuszczam.

– Zgadza się – przyznał Sam i uśmiechnął się do mnie, wycierając

z kurzu butelkę whiskey.

–  Podejrzewam,  że  zaproszenie  dla  mnie  też  zawieruszyło  się

gdzieś na poczcie.

–  Sądzisz,  że  Lafayette  wrócił  tutaj  ubiegłej  nocy,  żeby

background image

szczegółowo pogadać z tobą albo ze mną o tej imprezie?

Wzruszyłam ramionami.
– Może umówił się z kimś na parkingu. Przecież wszyscy wiedzą,

gdzie jest „Merlotte”. Dostał wypłatę?

Normalnie Sam płacił nam pod koniec tygodnia.
–  Nie.  Może  przyszedł  po  czek,  ale  zamierzałem  dać  mu  go  w

pracy następnego dnia. Czyli dziś.

– Zastanawiam się, kto zaprosił Lafayette'a na to przyjęcie.
– Dobre pytanie.
– Nie uważasz chyba, że byłby na tyle głupi, żeby próbować kogoś

szantażować, prawda?

Sam wytarł czystą ściereczką drewnianą okleinę baru. Kontuar i

tak lśnił, ale już dawno temu zauważyłam, że Sam nie lubi bezruchu.

–  Nie  –  odrzekł  po  chwili  zadumy.  –  Na  pewno  nie  zaprosiliby

niewłaściwej  osoby.  Wiesz,  jak  niedyskretny  bywał  Lafayette.  Nie
tylko nam się zwierzył, że był na przyjęciu, a założę się, że miał o tym
nie  rozpowiadać...  Ale  może  chciał  bliższych  kontaktów,  niż  inni...
hm... uczestnicy uważali za wygodne...

– Sugerujesz, że chciał pozostać w kontakcie z ludźmi z przyjęcia?

Że pragnął się publicznie przyznawać do znajomości z nimi?

– Kto wie.
– Domyślam się, że jeśli ktoś uprawia z kimś seks albo gdy na jego

oczach  uprawiają  go  inni,  może  poczuć  się  im  równy.  –
Wypowiedziałam tę sugestię z wahaniem, bo nie mam doświadczenia
w takich sprawach, ale Sam przytaknął.

–  Lafayette  bardziej  niż  czegokolwiek  na  świecie  pragnął

akceptacji. Chciał być akceptowany taki, jaki był – oznajmił.

Nie mogłam nie zgodzić się z nim w tej kwestii.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ DRUGI

Otworzyliśmy  bar  dopiero  o  szesnastej  trzydzieści.  Do  tej  pory

wszyscy  byliśmy  straszliwie  znudzeni.  Wstydziłam  się  tego  uczucia,
ponieważ  tkwiliśmy  tu  z  powodu  śmierci  kogoś,  kogo  znaliśmy,
jednakże  faktem  pozostaje,  że  po  porządkach  w  magazynie,
uprzątnięciu  biura  Sama  i  rozegraniu  kilku  partyjek  bourré  (Sam
wygrał  pięć  dolarów  i  trochę  drobnych)  zapragnęliśmy  zobaczyć
jakieś nowe twarze. Kiedy tylnymi drzwiami wszedł Terry Bellefleur,
kuzyn  Andy'ego,  który  często  pełnił  funkcję  rezerwowego  barmana
albo kucharza w „Merlotcie”, powitaliśmy go z radością.

Wydaje  mi  się,  że  Terry  ma  około  sześćdziesiątki.  Walczył  w

Wietnamie,  a  przez  półtora  roku  był  jeńcem  wojennym.  Ma  dość
wyraźną  bliznę  na  twarzy,  a  moja  przyjaciółka  Arlene  zwierzyła  mi
się,  że  blizny  na  jego  ciele  wyglądają  jeszcze  drastyczniej.  Jest
rudowłosy,  chociaż  chyba  ostatnio  z  każdym  miesiącem  coraz
bardziej siwieje.

Zawsze  go  lubiłam,  szczególnie  że  zazwyczaj  zasypywał  mnie

uprzejmościami i był miły, choć czasami popadał w okropnie ponure
nastroje. W takiej sytuacji wszyscy wiedzieli, że lepiej schodzić mu z
drogi.  Te  jego  „mroczne  dni”  przychodziły  zwykle  po  nocach
spędzonych  na  straszliwych  koszmarach.  Tak  twierdzili  sąsiedzi,
którzy słyszeli, jak Terry krzyczał nocami przez sen.

Nigdy, ale to nigdy nie słyszałam myśli Terry'ego.
Dziś  wyglądał  dobrze.  Wydawał  się  odprężony  i  wcale  nie

popatrywał nerwowo na boki.

– W porządku, kochanie? – spytał, ze współczuciem klepiąc mnie

po ramieniu.

–  Dzięki,  Terry,  nic  mi  nie  jest.  Tylko  przykro  mi  z  powodu

Lafayette'a.

– Tak, nie był zły. – Takie słowa z ust Terry'ego oznaczały wielką

background image

pochwałę. – Doskonale wykonywał swoje obowiązki i zawsze zjawiał
się  na  czas.  Dobrze  sprzątał  kuchnię.  Nigdy  nie  przeklinał.  –
Najwyraźniej  Terry  bardzo  cenił  takie  życie.  –  A  potem  umarł  w
buicku Andy'ego.

– Obawiam się, że w samochodzie Andy'ego trochę... – Szukałam

w głowie najdelikatniejszego określenia.

– Andy powiedział, że smrodu będzie można się pozbyć – odparł.

Chyba nie miał ochoty kontynuować tego tematu.

– Andy powiedział, jak umarł Lafayette? – spytałam.
– Podobno ktoś mu skręcił kark. Są też, hm, dowody, że ktoś się z

nim... zabawiał.

Piwne oczy Terry'ego błysnęły, co oznaczało, że mężczyzna czuje

się zażenowany. „Zabawianie się” bez wątpienia łączyło się dla niego
z przemocą i seksem.

– O rety, to okropne. – Danielle i Holly stanęły za mną, a Sam, z

kolejnym worem śmieci, które zebrał w swoim biurze, przystanął po
drodze do śmietnika za lokalem.

– Nie wyglądało na to... To znaczy, samochód nie wyglądał na...
– Na poplamiony?
– Właśnie.
– Andy sądzi, że Lafayette zginął gdzie indziej.
– Fuj – mruknęła Holly. – Nie mówcie o tym. Mam dość.
Terry spojrzał ponad moim ramieniem na obie kobiety. Nie darzył

zbytnim  uczuciem  ani  Holly,  ani  Danielle,  chociaż  nie  wiedziałam
dlaczego  i  nie  starałam  się  tego  dowiedzieć.  Wolałam,  by  ludzie
zachowywali  dla  siebie  swoje  sekrety,  zwłaszcza  teraz,  gdy  lepiej
panowałam nad swoim talentem. Terry przyglądał im się przez kilka
sekund, a później usłyszałam, że odeszły.

– Portia przyjechała ubiegłej nocy po Andy'ego? – spytał.
–  Tak,  zadzwoniłam  po  nią.  Andy  nie  mógł  przecież  prowadzić.

Chociaż założę się, że teraz żałuje, że nie pozwoliłam mu odjechać.

– Miała kłopoty z odprowadzeniem go do samochodu?
– Bill jej pomógł.
– Wampir Bill? Twój przyjaciel?

background image

– Tak.
–  Mam  nadzieję,  że  jej  nie  przeraził  –  mruknął  Terry,  jak  gdyby

zapomniał, że ciągle tu jestem.

Skrzywiłam się.
–  Nie  istnieje  żaden  powód,  dla  którego  Bill  miałby  przerażać

Portię  Bellefleur  –  oświadczyłam  tak  ostrym  tonem,  że  Terry  nie
mógł go zignorować.

–  Portia  nie  jest  taka  twarda,  jak  wszyscy  sądzą  –  odburknął

Terry. – Ty natomiast z pozoru wydajesz się słodką, małą istotką, a w
istocie cechuje cię charakter pit bulla.

– Nie wiem, czy ma to mi pochlebiać, czy może raczej powinnam

dać ci w nos.

–  Sama  widzisz.  Ile  kobiet...  czy  nawet  mężczyzn...  rzuciłoby

podobnym tekstem w twarz takiemu wariatowi jak ja? – Terry posłał
mi  uśmiech,  który  bardziej  pasował  do  ducha.  Aż  do  tej  pory  nie
wiedziałam,  że  Terry  Bellefleur  tak  dobrze  zdaje  sobie  sprawę  ze
swojej reputacji.

Stanęłam  na  palcach  i  cmoknęłam  go  w  oszpecony  policzek,

pragnąc mu pokazać, że się go ani trochę nie boję. Kiedy ponownie
opadłam  na  pięty,  uświadomiłam  sobie,  że  nie  do  końca  jest  to
prawda.  W  pewnych  okolicznościach  byłabym  dużo  ostrożniejsza  w
kontaktach  z  tym  mężczyzną,  a  może  nawet  rzeczywiście  by  mnie
przerażał.

Terry  włożył  biały  fartuch  kucharza  i  ruszył  do  kuchni.  Reszta

naszej grupki wróciła do pracy. Wiedziałam, że dziś obsłużę niewiele
stolików,  gdyż  miałam  wyjść  z  baru  już  o  osiemnastej,  by  się
przygotować do wyjazdu z Billem do Shreveport. Nie chciałam, żeby
Sam  płacił  mi  za  snucie  się  po  lokalu  i  szukanie  zajęcia,  uznałam
jednak, że porządkowanie magazynu i sprzątanie biura szefa też coś
znaczy.

Gdy  tylko  policja  otworzyła  wjazd  na  parking,  zaczęli  napływać

goście;  było  ich  całkiem  sporo  jak  na  miasteczko  wielkości  Bon
Temps.  Wśród  pierwszych  wchodzących  znaleźli  się  Andy  i  Portia.
Zobaczyłam,  że  Terry  patrzy  na  kuzynostwo  przez  kuchenne
okienko. Oboje mu pomachali, a on w odpowiedzi uniósł na powitanie
łopatkę.  Zastanawiałam  się,  jak  blisko  są  spokrewnieni.  Terry  na

background image

pewno nie był bratem stryjecznym czy ciotecznym Andy'ego i Portii.
Można  oczywiście  nazwać  kogoś  kuzynem,  ciotką  czy  wujem  mimo
niewielkiego  pokrewieństwa  lub  też  jego  braku.  Kiedy  moi  rodzice
zginęli  podczas  gwałtownej  powodzi,  gdy  fala  zepchnęła  ich
samochód  z  mostu,  najlepsza  przyjaciółka  mojej  matki  starała  się
przychodzić do mojej babci raz w tygodniu lub raz na dwa tygodnie,
za każdym razem przynosząc mi jakiś prezencik; a ja przez całe moje
życie nazywam ją ciocią Patty.

Odpowiadałam  na  pytania  klientów,  podawałam  hamburgery,

sałatki,  panierowane  kurze  piersi  i  piwo,  aż  kompletnie  zatraciłam
się w tej pracy. Gdy zerknęłam na zegar, okazało się, że na mnie już
pora.  W  damskiej  toalecie  spotkałam  moją  zmienniczkę,  Arlene.
Płomiennie  rude  włosy  (o  dwa  tony  bardziej  rude  niż  w  zeszłym
miesiącu) miała ułożone w misterny pęk loków spiętych nad karkiem,
a  jej  obcisłe  spodnie  pokazywały  całemu  światu,  że  Arlene  schudła
trzy  kilogramy.  Była  czterokrotnie  zamężna  i  obecnie  szukała
kandydata na małżonka numer pięć.

Porozmawiałyśmy  przez  kilka  minut  o  morderstwie,  potem

streściłam  jej  zamówienia  z  moich  stolików,  w  końcu  zabrałam
torebkę  z  biura  Sama  i  niczym  strzała  wypadłam  tylnymi  drzwiami.
Nie  było  jeszcze  zupełnie  ciemno,  kiedy  dotarłam  do  domu,  który
znajduje  się  pół  kilometra  dalej,  w  lesie,  niedaleko  rzadko
uczęszczanej  szosy.  Jest  to  stary  dom,  niektóre  jego  fragmenty
pochodzą  sprzed  stu  czterdziestu  paru  lat,  był  jednak  tyle  razy
przerabiany  i  rozbudowywany,  że  w  gruncie  rzeczy  nie  można  go
nazwać przedwojennym. Ot, zwyczajny stary wiejski dom. Dostałam
go  w  spadku  po  babci,  Adele  Hale  Stackhouse,  i  traktowałam  jak
skarb. Bill namawiał mnie na przeprowadzkę do swojego domu, który
stał na wzgórzu dokładnie po drugiej stronie cmentarza, ja jednak nie
chciałam opuszczać dziedzictwa.

Zerwałam  z  siebie  strój  kelnerki  i  otworzyłam  szafę.  Skoro

jechaliśmy do Shreveport w sprawach wampirzych, Bill na pewno by
chciał,  żebym  się  trochę  wystroiła.  Nie  potrafiłam  w  pełni  tego
zrozumieć,  ponieważ  z  jednej  strony  Bill  zdecydowanie  sobie  nie
życzył,  aby  ktokolwiek  się  do  mnie  przystawiał,  zarazem  jednak
zawsze  pragnął,  żebym  wyglądała  wyjątkowo  ładnie  –  szczególnie
ilekroć  szliśmy  do  „Fangtasii”,  należącego  do  wampirów  baru
obsługującego głównie turystów.

background image

Ach ci mężczyźni!
Nie  mogłam  się  zdecydować,  co  włożyć,  więc  wskoczyłam  pod

prysznic.  Stresowała  mnie  każda  myśl  o  „Fangtasii”.  Właścicielami
baru  byli  przedstawiciele  wampirzych  struktur  władzy,  dla  których
stałam  się  pożądanym  nabytkiem,  kiedy  odkryli  mój  unikatowy  dar.
Bezpieczeństwo  zawdzięczałam  jedynie  stanowczemu  wstąpieniu
Billa  do  wampirzego  samorządu.  Od  tamtej  pory  mogłam  bez
przeszkód  prowadzić  dotychczasowe  życie  i  bez  lęku  pracować  w
dotychczasowym miejscu. Jednakże w zamian za to bezpieczeństwo
musiałam  zjawiać  się  u  nich  na  każde  wezwanie  i  służyć  im  swoimi
zdolnościami telepatycznymi. Odkąd bowiem wampiry przystosowały
się do życia wśród ludzi, używały łagodniejszych metod niż tortury i
terror.

Dzięki  gorącej  wodzie  natychmiast  poczułam  się  lepiej.  Gdy

krople spadały na moje plecy, zaczęłam się odprężać.

– Mogę się do ciebie przyłączyć?
– Cholera, Bill! – Serce waliło mi jak szalone i musiałam się oprzeć

o ściankę kabiny prysznicowej.

–  Przepraszam,  ukochana.  Nie  słyszałaś,  że  otwieram  drzwi

łazienki?

– Nie, kurczę. Dlaczego nie możesz po prostu zawołać: „Skarbie,

jestem w domu!” albo coś w tym rodzaju?

–  Wybacz.  –  Nie  zabrzmiało  to  zbyt  szczerze.  –  Potrzebujesz

kogoś do umycia pleców?

– Nie, dziękuję – syknęłam. – Nie jestem w nastroju.
Bill wyszczerzył zęby w uśmiechu (tak abym mogła zobaczyć, że

schował kły) i zaciągnął zasłonkę prysznicową.

Kiedy  wyszłam  z  łazienki,  owinięta  jako  tako  skromnie

ręcznikiem,  wampir  leżał  wyciągnięty  na  moim  łóżku.  Buty  ustawił
starannie  na  małym  dywaniku  przy  nocnym  stoliku.  Miał  na  sobie
granatową  koszulę  z  długimi  rękawami,  spodnie  khaki,  dopasowane
kolorystycznie  do  koszuli  skarpetki  oraz  wypolerowane  mokasyny.
Jego ciemnokasztanowe włosy były zaczesane w tył, a długie baczki
nadawały mu staromodny wygląd.

No  cóż,  rzeczywiście  były  staromodne,  jednak  prezentowały  się

bardziej  retro,  niż  większość  ludzi  potrafi  to  sobie  w  ogóle

background image

wyobrazić.

Bill ma wydatne łukowate brwi i orli nos. Jego usta przypominają

te  u  greckich  posągów,  przynajmniej  takich,  jakie  widziałam  na
fotografiach.  Zmarł  kilka  lat  po  zakończeniu  wojny  secesyjnej  (czy
też  –  jak  stale  powtarzała  moja  babcia  –  „wojny  wywołanej  przez
agresorów z Północy”).

–  Jakie  plany  na  dzisiejszy  wieczór?  –  spytałam.  –  Interesy  czy

przyjemność?

– Przebywanie z tobą zawsze oznacza przyjemność – odparł Bill.
–  Z  jakiego  powodu  jedziemy  do  Shreveport?  –  uściśliłam,

ponieważ znam jego wykrętne odpowiedzi.

– Zostaliśmy wezwani.
– Kto nas wezwał?
– Eric, ma się rozumieć.
Teraz,  kiedy  Bill  kandydował  i  przyjął  stanowisko  oficera

śledczego  Strefy  Piątej,  był  na  każde  zawołanie  Erica  i  pod  jego
ochroną.  Oznaczało  to,  jak  mi  wyjaśnił,  że  każdy,  kto  zaatakuje
mojego wampira, będzie miał również do czynienia z Erikiem. Poza
tym, dla Erica wszelka własność Billa była święta. Łącznie ze mną.
Nie  zachwyciła  mnie  myśl,  że  jestem  jedną  z  „rzeczy”  Billa  –  choć
może  najważniejszą  –  wiedziałam  jednak,  że  takie  wyjście  jest  dla
nas po prostu najlepsze.

Patrząc w lustro, skrzywiłam się.
– Sookie, zawarłaś umowę z Erikiem.
– Tak – przyznałam.
– Więc musisz dotrzymywać jej warunków.
– Taki mam zamiar.
–  Włóż  te  obcisłe  błękitne  dżinsy  sznurowane  na  bokach  –

zasugerował.

Chodziło  mu  o  biodrówki,  które  wcale  nie  były  z  dżinsu,  lecz  z

rozciągliwego streczu. Bill naprawdę mnie w nich uwielbiał. Nieraz
się  zastanawiałam,  czy  w  jego  fantazjach  nie  pojawia  się
przypadkiem  Britney  Spears.  Ponieważ  świetnie  zdawałam  sobie
sprawę,  że  wyglądam  w  tych  spodniach  dobrze,  włożyłam  je,  a  do
nich  granatowo-białą  kraciastą  koszulę  z  krótkimi  rękawami,

background image

zapinaną  z  przodu.  Górne  guziki  zostawiłam  rozpięte  aż  nieco
poniżej szczytu miseczek biustonosza. Chcąc choć trochę podkreślić
swoją  niezależność  (tak,  niech  Bill  pamięta,  że  nie  jestem  jego
własnością!),  sczesałam  włosy  w  koński  ogon  na  czubku  głowy.  Na
gumkę  przypięłam  niebieską  kokardę  i  zrobiłam  lekki  makijaż.  Bill
kilkakrotnie  zerkał  na  zegarek,  ja  jednak  się  nie  spieszyłam.  Skoro
tak  bardzo  mu  zależy,  żebym  zrobiła  dobre  wrażenie  na  jego
przyjaciołach-wampirach, niech sobie odrobinkę na mnie poczeka.

Kiedy  znaleźliśmy  się  w  aucie  i  ruszyliśmy  na  zachód,  do

Shreveport, Bill oznajmił:

– Założyłem dziś nową firmę.
Szczerze  mówiąc,  nieraz  zastanawiałam  się,  skąd  Bill  bierze

pieniądze.  Nigdy  nie  wyglądał  na  bogatego,  lecz  nigdy  też  nie
wydawał mi się biedny. A zarazem nie pracował... No, chyba że w te
noce, których nie spędzaliśmy razem.

Denerwowała  mnie  nieco  świadomość,  że  każdy  wampir  z

prawdziwego zdarzenia może bez trudu zdobyć bogactwo; przecież,
jeśli  potrafią  (do  pewnego  stopnia)  kontrolować  ludzkie  umysły,  z
łatwością  mogą  przekonać  kogoś,  aby  sięgnął  do  kieszeni  albo
udzielił 

zyskownej 

porady 

sprawie 

zakupu 

papierów

wartościowych  czy  też  innych  inwestycji.  Widzicie,  zanim  wampiry
zyskały  oficjalnie  prawo  istnienia,  nie  musiały  płacić  podatków.
Nawet  amerykański  rząd  musiał  przyznać,  że  nie  da  się  obciążyć
obowiązkiem  podatkowym  osoby  nieżyjącej.  Jednakże  w  momencie
gdy  nieumarli  otrzymali  pewne  prawa,  między  innymi  prawo  do
głosowania,  Kongres  postanowił  ich  zobligować  także  do  płacenia
podatków.

A  kiedy  Japończycy  udoskonalili  krew  syntetyczną,  która  w

zasadzie  umożliwiła  wampirom  „życie”  bez  konieczności  picia
ludzkiej  krwi,  stworzenia  nocy  mogły  wreszcie  jawnie  wyjść  z
trumien.

„Widzicie?”  –  mówiły  wampiry.  –  „Aby  egzystować,  nie  musimy

prześladować  rodzaju  ludzkiego.  Nie  stanowimy  już  dla  was
zagrożenia”.

Wiedziałam  jednak,  że  Bill  najchętniej  delektuje  się  moją  krwią.

Potrafił  przez  długi  czas  żywić  się  wyłącznie  Darem  Życia
(najpopularniejsza  marketingowa  nazwa  krwi  syntetycznej),  lecz

background image

nadgryzanie  mojej  szyi  sprawiało  mu  nieporównanie  większą
przyjemność. Na oczach baru pełnego gości wypijał butelkę A Rh+,
jednak  gdy  zaplanował  na  osobności  „łyczek”  Sookie  Stackhouse,
uzyskiwaliśmy  zupełnie  inny  efekt.  Innymi  słowy,  po  kieliszku  Daru
Życia  Bill  nie  miewał  dreszczy  rozkoszy,  a  smakując  moją  krew,
zdecydowanie tak.

– A co to za firma? – spytałam.
– Kupiłem małe centrum handlowe przy autostradzie, to, w którym

mieści się „LaLaurie”.

– Do kogo należało?
–  Pierwotnie  ten  teren  posiadali  Bellefleurowie.  W  ich  imieniu

gospodarował nim Sid Matt Lancaster.

Sid  Matt  Lancaster  reprezentował  również  w  ostatniej  sprawie

mojego  brata.  Pracował  w  swoim  fachu  od  wieków  i  miał  w
środowisku znacznie większe wpływy niż Portia.

–  Świetnie.  Wiem,  że  Bellefleurowie  od  dobrych  paru  lat

próbowali sprzedać tę ziemię. Potrzebują gotówki, i to bardzo. Więc
kupiłeś teren i centrum handlowe? Jak duża jest działka?

–  Och,  zaledwie  pół  hektara,  ale  to  doskonała  lokalizacja  –

wyjaśnił Bill urzędowym tonem, jakiego nigdy wcześniej u niego nie
słyszałam.

– Chodzi o ten ciąg sklepów i lokali, wśród których znajduje się „U

LaLaurie”, salon fryzjerski i „Ciuszki Tary”?

Oprócz  ośrodka  za  miastem,  „LaLaurie”  była  jedyną  w  okręgu

Bon  Temps  restauracją  z  pretensjami.  Właśnie  do  niej  mężczyźni
zabierali  żony  na  dwudziestą  piątą  rocznicę  ślubu,  szefowie
pracowników,  który  poprosili  o  awans,  a  chłopaki  dziewczyny,
którym naprawdę pragnęli zaimponować. Słyszałam jednak, że lokal
nie prosperował.

Przez  całe  życie  ledwie  wiążę  koniec  z  końcem,  toteż  nie  mam

najmniejszego  pojęcia,  jak  się  prowadzi  firmę  albo  robi  interesy.
Gdyby  moi  rodzice  nie  znaleźli  szczęśliwym  trafem  odrobiny  ropy
naftowej na swojej ziemi i nie oszczędzili całego zysku z wydobycia,
zanim  wyczerpały  się  jej  pokłady,  Jason,  babcia  i  ja  nie  mielibyśmy
pewnie  nieraz  co  włożyć  do  garnka.  A  i  tak  przynajmniej  dwa  razy
byliśmy o krok od sprzedania terenu po rodzicach, tylko po to, żeby

background image

zachować  dom  babci  i  zapłacić  podatki.  Przecież  wychowała  nas
oboje całkiem sama.

–  Czyli  jak  to  działa?  Posiadasz  budynek,  który  mieści  te  trzy

firmy, i one płacą ci czynsz?

Bill skinął głową.
–  Zatem  teraz  –  powiedział  –  jeśli  zechcesz  zmienić  fryzurę,

pójdziesz do „Clip & Curl”.

Tylko  raz  w  życiu  byłam  u  fryzjera.  Ilekroć  muszę  wyrównać

postrzępione  końcówki,  zwykle  idę  do  przyczepy  Arlene  i  ona
podcina mi włosy o centymetr czy dwa.

–  Sądzisz,  że  powinnam  coś  zrobić  z  włosami?  –  spytałam

niepewnie.

–  Nie,  są  piękne  –  odparł  Bill.  –  Ale  jeżeli  zapragniesz,  możesz

skorzystać... podobnie z manikiuru. I możesz tam kupić produkty do
pielęgnacji  włosów.  –  Wypowiedział  słowa  „produkty  do  pielęgnacji
włosów”,  jak  gdyby  to  była  fraza  w  obcym  języku.  Stłumiłam
uśmiech.  –  I  jeśli  zabierzesz  dowolną  osobę  do  „LaLaurie”,  nie
będziesz musiała płacić. – Obróciłam się na siedzeniu i zagapiłam na
niego. – A Tara wie, że wszystkie ubrania, które kupisz, ma dopisać
do mojego rachunku.

Poczułam,  że  ogarnia  mnie  wściekłość  i  zaraz  wybuchnę.  Bill,

niestety, niczego nie rozumiał.

– Zatem, inaczej mówiąc – oświadczyłam, dumna, że udaje mi się

zachować  spokojny  ton  –  wszyscy  wiedzą,  że  mają  folgować
kochanicy szefa.

Bill chyba uprzytomnił sobie, że popełnił błąd.
– Och, Sookie – zaczął, ja jednak nie zamierzałam ustąpić.
Uraził  moją  dumę  i  nie  potrafiłam  mu  tego  wybaczyć.  Nieczęsto

tracę  panowanie  nad  sobą,  lecz  w  tych  rzadkich  sytuacjach  bywam
naprawdę nieznośna.

– Dlaczego nie możesz po prostu przysłać mi cholernych kwiatów

jak  inni  faceci?!  Albo  słodyczy?  Uwielbiam  słodycze.  Może  kup  mi
jakiś obrazek, dlaczego nie? Albo małego kotka czy szalik!

– Chciałem coś ci dać – oznajmił ostrożnie.
– Przez ciebie poczułam się jak utrzymanka. A ty najnormalniej w

background image

świecie zasugerowałeś ludziom z tych lokali, że nią jestem.

Z tego co widziałam w przyćmionym świetle tablicy rozdzielczej,

Bill  chyba  usiłował  pojąć  różnicę.  Znajdowaliśmy  się  akurat  obok
zjazdu nad Mimosa Lake i reflektory auta mojego wampira oświetlały
las rosnący przy nadbrzeżnej drodze.

W  tym  momencie  ku  mojemu  zaskoczeniu  silnik  zakrztusił  się  i

samochód stanął. Wzięłam to za znak.

Gdyby  Bill  przewidział  moje  plany,  na  pewno  zamknąłby  drzwi,

ponieważ  wydawał  się  naprawdę  wstrząśnięty,  kiedy  wygramoliłam
się z auta i pomaszerowałam drogą w stronę lasu.

– Sookie, wracaj tu natychmiast!
Na  Boga,  teraz  był  wściekły!  No  cóż,  zrozumienie  mnie  zabrało

mu trochę czasu.

Wchodząc między drzewa, uniosłam rękę i pokazałam mu palec.
Wiedziałam, że jeśli Bill zechce, żebym wróciła do auta, znajdę się

tam  po  chwili,  ponieważ  jest  dwudziestokrotnie  silniejszy  i  szybszy
ode  mnie.  Po  paru  sekundach  w  ciemnościach  niemal  zapragnęłam,
żeby  mnie  dogonił.  Potem  przypomniałam  sobie  o  godności  i
wiedziałam, 

że 

postąpiłam 

właściwie. 

Bill 

był 

wyraźnie

zdezorientowany  co  do  natury  naszego  związku  i  chciałam,  żeby
wszystko  sobie  przemyślał  i  poukładał  w  głowie.  A  najlepiej  niech
zabiera  swój  żałosny  tyłek  do  Shreveport  i  wyjaśnia  moją
nieobecność  swojemu  szefowi,  Ericowi.  O  tak,  w  ten  sposób
utarłabym mu nosa.

– Sookie! – zawołał z drogi Bill. – Idę na najbliższą stację obsługi

po mechanika.

–  Powodzenia  –  mruknęłam  pod  nosem.  Stacje  obsługi  czynne  w

nocy  i  mechanicy  pracujący  całą  dobę?  Phi,  chyba  myślał  o  latach
pięćdziesiątych albo o innej epoce.

–  Zachowujesz  się  jak  dziecko,  Sookie  –  dodał.  –  Mógłbym  po

ciebie przyjść, ale nie zamierzam marnować czasu. Kiedy ochłoniesz,
wróć do auta i zamknij się od środka.

Odkryłam, że jest równie dumny jak ja.
Z  mieszaniną  ulgi  i  niepokoju  słuchałam  cichnących  odgłosów

kroków  na  drodze,  co  oznaczało,  że  Bill  biegnie  z  wampirzą
prędkością.

background image

Prawdopodobnie  uważał,  że  dał  mi  nauczkę.  A  przecież  było

dokładnie  odwrotnie.  Powtórzyłam  to  sobie  wiele  razy.  Wróci  za
kilka minut. Byłam tego pewna. Musiałam jedynie uważać, żeby nie
wejść zbyt głęboko w las, bo mogłabym wpaść do jeziora.

Wśród  sosen  panowały  prawdziwie  egipskie  ciemności!  Chociaż

księżyc  był  prawie  w  pełni,  noc  bezchmurna,  a  otwarty  teren
rozjaśniała  chłodna  odległa  łuna,  mrok  pod  drzewami  był
nieprzenikniony.

Wróciłam  na  drogę,  potem  wzięłam  głęboki  wdech  i  zaczęłam

maszerować  z  powrotem  ku  Bon  Temps,  w  przeciwną  stronę,  niż
pobiegł Bill. Zastanawiałam się, ile kilometrów dzieliło nas od miasta,
nim  zaczęliśmy  rozmowę.  Uspokajałam  się,  że  chyba  niewiele,  i
pochwaliłam samą siebie za włożenie tenisówek, a nie sandałków na
wysokim  obcasie.  Nie  wzięłam  jednak  swetra,  toteż  golizna
pomiędzy kusym topem a biodrówkami pokryła się natychmiast gęsią
skórką. Ruszyłam po poboczu lekkim truchtem. Przy szosie nie było
latarni, więc cieszyłam się, że świeci chociaż księżyc.

Przypomniałam  sobie  właśnie,  że  w  okolicy  grasuje  morderca,

który  zabił  Lafayette'a,  gdy  usłyszałam  szelest  kroków  w  lesie,  na
ścieżce równoległej do szosy.

Kiedy się zatrzymałam, ruch wśród drzew również ustał.
Wolałam prawdę, nawet najgorszą.
– No dobra, kto  tam  jest?!  –  zawołałam.  –  Jeśli  zamierzasz  mnie

zjeść, miejmy to już za sobą.

Z  lasu  wyłoniła  się  kobieta  w  towarzystwie  półdzikiej  świni.  Kły

zwierzęcia połyskiwały w ciemnościach. W lewej ręce kobieta niosła
jakąś pałkę lub różdżkę z kępką kłaczków na końcu.

– Świetnie – szepnęłam do siebie. – Po prostu świetnie.
Kobieta  wydała  mi  się  równie  przerażająca  jak  jej  świnia.  Nie

byłam  pewna,  czy  jest  wampirzycą,  ponieważ  wyczuwałam
aktywność  jej  mózgu;  na  pewno  jednak  była  istotą  nadnaturalną,
więc jej umysł nie wysyłał wyraźnego sygnału. Udało mi się wszakże
wychwycić wydźwięk jej myśli. Była rozbawiona.

Bez wątpienia nie oznaczało to dla mnie niczego dobrego.
Miałam  nadzieję,  że  zwierzę  jest  nastawione  przyjaźnie.  Dzikie

świnie dość rzadko widywano w okolicach Bon Temps, choć od czasu

background image

do  czasu  natykali  się  na  nie  myśliwi;  jeszcze  rzadziej  udawało  się
oswajać  te  stworzenia.  Zdjęcie  tej  pary  wywołałoby  sensację  w
lokalnej  prasie.  Świnia  śmierdziała,  odór  był  charakterystyczny  i
wstrętny.

Nie  wiedziałam,  do  kogo  powinnam  przemówić.  Ostatecznie,

może  świnia  wcale  nie  była  zwierzęciem,  lecz  człowiekiem,  który
przyjął  kształt  dzika.  W  ciągu  ostatnich  miesięcy  wiele  się
nauczyłam. Skoro wampiry, które do tamtego momentu uważałam za
fascynujących  bohaterów  literatury  pięknej,  rzeczywiście  istniały,
może również żyły inne istoty, które uważaliśmy za postaci fikcyjne.

Byłam naprawdę zdenerwowana, więc się uśmiechnęłam.
Kobieta miała długie splątane włosy, które w tym słabym świetle

uznałam za ciemne. Była bosa i skąpo odziana – nosiła jedynie luźną
sukienkę  lub  koszulę,  krótką,  obszarpaną  i  poplamioną.  Na  mój
uśmiech odpowiedziała również uśmiechem. A ja, zamiast krzyknąć,
uśmiechałam się coraz szerzej.

– Nie mam zamiaru cię zjeść – oznajmiła.
– Cieszę się. A twój przyjaciel?
– Ach, świnia. – Jak gdyby dopiero w tej chwili zauważyła zwierzę,

wyciągnęła  rękę  i  podrapała  je  po  karku,  tak  jak  ja  podrapałabym
łagodnego psa. Kły się poruszyły. – Zrobi to, co jej każę – powiedziała
kobieta od niechcenia.

Nie  potrzebowałam  tłumacza,  żeby  wychwycić  pogróżkę.

Próbowałam  wyglądać  równie  swobodnie,  kiedy  zerkałam  wokół
siebie,  w  poszukiwaniu  drzewa,  na  które  w  razie  konieczności
zdołam  się  wspiąć.  Niestety,  wszystkie  pnie,  których  zdążyłabym  w
miarę  szybko  dopaść,  były  pozbawione  konarów  –  otaczały  mnie
wyłącznie strzeliste sosny nadmorskie, które licznie rosły w naszych
stronach i których drewno wykorzystywano do produkcji tarcicy. Ich
gałęzie zaczynały się dobrze ponad cztery metry nad ziemią.

Uprzytomniłam  sobie  coś,  co  powinno  przyjść  mi  do  głowy

wcześniej  –  że  samochód  Billa  prawdopodobnie  nieprzypadkowo
odmówił posłuszeństwa. Może także nasza kłótnia nie była zbiegiem
okoliczności?

–  Chciałaś  ze  mną  o  czymś  porozmawiać?  –  spytałam  kobietę,  a

odwróciwszy  się  do  niej,  odkryłam,  że  zbliżyła  się  do  mnie  o  kilka

background image

metrów.  Widziałam  teraz  jej  twarz  trochę  lepiej,  lecz  szczegóły,
które dostrzegałam, wcale mnie nie uspokoiły. Kobieta miała plamy
na wargach, a gdy otworzyła usta podczas mówienia, zauważyłam na
zębach resztki jedzenia, prawdopodobnie mięsa. – Widzę, że zjadłaś
już kolację – rzuciłam nerwowo i natychmiast ugryzłam się w język.

– Hm... – odparła. – Jesteś pieszczoszką Billa?
–  Tak  –  przyznałam.  Nie  spodobało  mi  się  to  określenie,  nie

ośmieliłam  się  jednak  zaprzeczyć.  –  Naprawdę  okropnie  by  się
zdenerwował, jeśliby mi się coś przydarzyło.

–  Jak  gdyby  gniew  jakiegoś  wampira  miał  dla  mnie  jakiekolwiek

znaczenie – odparowała bezceremonialnie.

–  Proszę  mi  wybaczyć,  proszę  pani,  kim  pani  jest?  Jeśli  mogę

spytać.

Znowu się uśmiechnęła, a ja zadrżałam.
– Ależ proszę. Jestem menadą.
To  było  chyba  coś  po  grecku.  Nie  wiedziałam,  co  ten  termin

oznacza,  lecz  kojarzył  mi  się  z  mieszkającą  w  lesie  dziką  istotą
rodzaju żeńskiego.

–  Jakie  to  interesujące  –  mruknęłam,  szczerząc  zęby  w

wymuszonym  uśmiechu.  –  A  jesteś  tu,  pani,  dziś  wieczorem,
ponieważ...?

– Ktoś musi przekazać ode mnie wiadomość Ericowi Człowiekowi

Północy – oświadczyła, podchodząc jeszcze bliżej.

Tym  razem  widziałam,  jak  to  robi.  Świnia  szła  za  nią,  nie

odstępując  nawet  na  krok,  jak  przywiązana.  Smród  był  wprost
nieopisany.  Zauważyłam  krótki,  pokryty  szczeciną  ogon  –  poruszał
się w lewo i w prawo, dziarsko i niecierpliwie.

– Jaką wiadomość?
Łypnęłam  na  kobietę,  po  czym  rzuciłam  się  do  ucieczki,  starając

się  pędzić  najszybciej,  jak  potrafię.  Gdybym  nie  wypiła  trochę
wampirzej  krwi  na  początku  lata,  nie  zdołałabym  się  w  porę
odwrócić i dostałabym cios w twarz i w pierś zamiast w plecy, a tak
odniosłam  wrażenie,  że  ktoś  bardzo  silny  mocno  zamachnął  się
ciężkimi grabiami, wbił mi je w plecy i pociągnął w dół, przez co ich
zęby głęboko przeorały moje ciało.

background image

Nie  zdołałam  ustać,  upadłam  i  wylądowałam  na  brzuchu.

Usłyszałam  za  sobą  śmiech  menady  i  sapanie  świni,  a  potem
uświadomiłam  sobie,  że  napastniczka  odeszła.  Przez  kilka  minut
leżałam  i  płakałam.  Starałam  się  nie  krzyczeć  i  usiłowałam
zapanować  nad  bólem,  odkryłam  jednak,  że  dyszę,  jak  gdybym
rodziła. Cholernie bolały mnie plecy.

Resztki  mojej  energii  pożerała  wściekłość.  Stałam  się  właśnie

żywą  tablicą  informacyjną  dla  tej  suki,  menady  czy  kimkolwiek,  u
diabła, była. Zaczęłam pełznąć po nierównym, piaszczystym podłożu,
pokrytym  gałązkami  i  sosnowymi  igłami;  mój  gniew  rósł  z  każdym
ruchem.  Trzęsłam  się  z  bólu  i  furii,  sunąc  powoli  przed  siebie,  aż
wpadłam  w  taką  rozpacz,  że  mogłabym  umrzeć.  Czołgałam  się  z
powrotem  do  auta,  usiłując  kierować  się  do  najbardziej
prawdopodobnego  miejsca,  gdzie  mógłby  mnie  znaleźć  Bill,  lecz
kiedy  prawie  tam  dotarłam,  zastanowiłam  się,  czy  nie  lepiej  było
pozostać na otwartym terenie.

Zakładałam,  że  przy  drodze  łatwiej  uzyskam  pomoc,  ale

oczywiście mogłam się mylić. Już kilka minut wcześniej odkryłam, że
nie  każda  spotkana  przypadkowo  osoba  pragnie  udzielić  pomocy.  A
jeśli spotkam kogoś... głodnego? Może zapach mojej krwi już zwabił
jakiegoś drapieżnika? Podobno rekiny wyczuwają najmniejsze krople
krwi  w  wodzie,  a  wampiry  uważałam  za  lądowe  odpowiedniki
rekinów.

Zamiast  więc  pozostawać  przy  drodze,  gdzie  byłam  doskonale

widoczna,  wpełzłam  do  lasu.  Nie  chciałabym  umrzeć  w  tak  mało
godnym  czy  niewiele  znaczącym  miejscu.  Nie  było  to  Alamo  ani
Termopile, lecz kawałek ziemi wśród drzew przy szosie w północnej
Luizjanie.  Otaczały  mnie  chyba  krzewy  sumaka  jadowitego,
pomyślałam jednak, że pewnie i tak nie dożyję do momentu, w którym
moje ciało pokryje się wysypką.

Sądziłam, że lada chwila ból zacznie słabnąć, on jednak raczej się

wzmagał.  Nie  potrafiłam  powstrzymać  łez,  które  nieprzerwanie
spływały  mi  po  policzkach.  Udało  mi  się  nie  łkać  głośno,  żeby  nie
przyciągnąć niczyjej uwagi, nie byłam jednak w stanie leżeć zupełnie
cicho.

Tak desperacko koncentrowałam się na zachowaniu milczenia, że

prawie  nie  zauważyłam  Billa.  Szedł  drogą,  zerkając  na  las,  a  jego

background image

ostrożność  uprzytomniła  mi,  że  zdawał  sobie  sprawę  z
niebezpieczeństwa.  Wiedział  w  każdym  razie,  że  coś  jest  nie  w
porządku.

–  Bill  –  szepnęłam,  ale  w  uszach  wampira  moja  wypowiedź

zabrzmiała jak krzyk.

Znieruchomiał i wpatrzył się badawczo w mrok.
–  Jestem  tutaj  –  powiedziałam  i  przełknęłam  łzy.  –  Uważaj  –

dodałam. Możliwe, że byłam żywą pułapką.

W  poświacie  księżycowej  widziałam  pozbawioną  emocji  twarz

Billa,  wiedziałam  jednak,  że  mój  wampir  rozważa  różne  opcje,
dokładnie tak samo jak ja. Jedno z nas musiało wykonać ruch; zdałam
sobie  sprawę,  że  jeśli  ujawnię  swoją  pozycję,  wystawiając  się  na
światło księżyca, Billowi nie umknie jakikolwiek atak.

Złapałam kępy trawy i pociągnęłam. Nie miałam siły podnieść się

nawet na kolana, więc to był jedyny sposób. Odepchnęłam się lekko,
chociaż  przy  każdym  ruchu  pleców  przeżywałam  katusze.
Przemieszczając  się  ku  Billowi,  wolałam  na  niego  nie  zerkać,
ponieważ  nie  chciałam  się  rozrzewnić  na  widok  jego  gniewu,  który
był niemal namacalny.

– Co to stworzenie ci zrobiło, Sookie? – spytał łagodnie.
– Zabierz mnie do auta. Proszę, zabierz mnie stąd – jęknęłam. –

Jeśli  będziemy  hałasować,  może  wrócić.  –  Na  tę  myśl  zadrżałam.  –
Zabierz  mnie  do  Erica  –  dorzuciłam,  usiłując  mówić  spokojnie.  –
Powiedziała, że to jest wiadomość dla Erica Człowieka Północy.

Bill kucnął obok mnie.
– Muszę cię podnieść – powiedział.
„Och,  nie...”.  Już  chciałam  powiedzieć,  że  na  pewno  jest  inny

sposób, ale wiedziałam, że tylko się łudzę. Bill się nie wahał. Zanim
zdołałam przygotować się na czekający mnie ogrom bólu, jedną rękę
wsunął pod moje plecy, drugą chwycił mnie w kroczu i zarzucił sobie
moje ciało na ramię.

Krzyknęłam.  Walczyłam  ze  szlochem,  by  Bill  mógł  usłyszeć

ewentualny  atak.  Niestety,  nie  udawało  mi  się  to  zbyt  dobrze.  Bill
zaczął biec drogą, kierując się do samochodu. Auto już działało, jego
silnik równomiernie pracował na jałowym biegu. Bill szarpnął drzwi i
starał  się  ułożyć  mnie  delikatnie,  a  jednocześnie  szybko,  na  tylnym

background image

siedzeniu  cadillaca.  Chociaż  nie  chciał  zadawać  mi  dodatkowego
cierpienia, okazało się to nie do końca możliwe.

– To była ona – powiedziałam. – Z jej rozkazu samochód się zepsuł

i  to  ona  kazała  mi  wysiąść.  –  Nie  miałam  pewności,  czy  menada
wywołała również naszą kłótnię, ale brałam pod uwagę tę możliwość.

–  Porozmawiamy  o  tym  później  –  uciął  Bill.  Z  maksymalną

prędkością  ruszył  w  stronę  Shreveport,  podczas  gdy  ja  wbijałam
palce w siedzenie, starając się uspokoić.

Z tej jazdy zapamiętałam jedynie, że mi się dłużyła, jakby trwała

ze dwa lata.

Bill  jakoś  doniósł  mnie  pod  tylne  drzwi  „Fangtasii”  i  zaczął  je

kopać, aż ktoś nam otworzył.

–  Co?  –  Głos  Pam  brzmiał  wrogo.  Spotkałam  ją  wcześniej  parę

razy.  Była  ładną  przedsiębiorczą  blond  wampirzycą.  –  Ach,  Bill!  Co
się stało? Ojej, ona krwawi – zauważyła pożądliwym tonem.

– Sprowadź Erica – odburknął Bill.
– Czeka na ciebie w środku... – zaczęła, ale Bill minął ją wielkimi

krokami,  a  ja  zwisałam  z  jego  ramienia  niczym  krwawe  trofeum
myśliwskie.  Byłam  już  tak  słaba,  że  było  mi  obojętne,  czy  zaniesie
mnie  na  parkiet,  czy  do  baru,  on  jednak  na  szczęście  skierował  się
prosto do biura Erica.

– To twoja wina – warknął w środku.
Jęknęłam,  kiedy  potrząsał  mną,  jakby  pragnął  zaprezentować

mnie  Ericowi.  A  gdzie  indziej  miał  niby  Eric  patrzeć,  skoro  byłam
jedyną dorosłą kobietą i prawdopodobnie jedyną krwawiącą istotą w
jego biurze?

Zapragnęłam  zemdleć  i  stracić  przytomność.  Ale  nie  zemdlałam.

Zwisałam bezradnie na plecach Billa i cierpiałam.

– Idź do diabła – wymamrotałam.
– Co mówisz, kochanie?
– Idź do diabła!
– Musimy położyć ją na brzuchu. Na kanapie – powiedział Eric. –

Tutaj, pozwól, że ja...

Poczułam, że kolejna para rąk chwyta moje nogi, Bill jakoś mnie

obrócił i we dwóch ostrożnie ułożyli mnie na szerokiej kanapie, którą

background image

Eric niedawno zakupił do swojego biura. Pachniała nową skórą.

– Pam, zadzwoń po lekarza.
Usłyszałam, że ktoś wychodzi z pomieszczenia. Eric przykucnął i

spojrzał mi w twarz. Naprawdę musiał przykucnąć, ponieważ, wysoki
i barczysty, wyglądał na tego kim był, czyli dawnego wikinga.

– Co ci się przydarzyło? – spytał.
Obrzuciłam go spojrzeniem pełnym wściekłości, tak rozsierdzona,

że ledwo mogłam mówić.

–  Jestem  wiadomością  dla  ciebie  –  mruknęłam.  –  Ta  kobieta  w

lesie sprawiła, że auto Billa się zepsuło, a może nawet skłoniła nas do
kłótni. A potem podeszła do mnie ze świnią.

– Ze świnią?! – Zdaje się, że Eric nie mógł być bardziej zdziwiony.

Chyba żebym powiedziała, że kobieta miała kanarka na nosie.

–  Tak,  świnia,  takie  zwierzę,  które  kwiczy.  Dzika  świnia!  I  ta

kobieta  powiedziała,  że  chce  przesłać  ci  wiadomość.  Na  szczęście
odwróciłam się w porę, dzięki czemu uniknęłam ciosu w twarz, więc
uderzyła mnie w plecy, po czym zniknęła.

– W twarz? Więc chciała zranić cię w twarz... – Bill podsumował

moją  chaotyczną  wypowiedź.  Zauważyłam,  że  zaciska  palce  na
udach,  po  chwili  jednak  widziałam  już  tylko  jego  plecy,  gdy  zaczął
nerwowo  chodzić  po  biurze.  –  Ericu,  jej  rany  nie  są  zbyt  głębokie,
więc dlaczego jest w tak złym stanie?

–  Sookie  –  odezwał  się  do  mnie  cicho  Eric.  –  Jak  wyglądała  ta

kobieta?

Jego  twarz  była  tuż  przy  mojej,  a  gęste  złote  włosy  wampira

prawie muskały moją twarz.

– Jak wariatka. I nazywała cię Erikiem Człowiekiem Północy.
– Nie używam tego imienia w kontaktach z ludźmi. – Zadumał się.

– Wariatka... czyli... Jak wyglądała?

–  Ubranie  miała  poszarpane,  na  ustach  krew,  a  między  zębami

strzępy surowego mięsa. Miała też jakąś różdżkę, z czymś na końcu.
Jej  włosy  były  długie  i  splątane...  Ach,  skoro  już  mowa  o  włosach...
moje kleją mi się do pleców.

– Tak, rozumiem. – Eric zaczął zdejmować moje włosy z ran, które

zasklepiając się, sklejały kosmyki.

background image

Wtedy  weszła  Pam  z  „lekarką”.  Jeśli  wcześniej  miałam  nadzieję,

że  Eric  wezwał  normalnego  doktora,  takiego  ze  stetoskopem  i
szpatułką, czekało mnie kolejne rozczarowanie. Przede mną stanęła
karlica, która nawet nie musiała się pochylać, by zajrzeć mi w oczy.
Bill  krążył  wokół  nas,  z  nerwów  napięty  niczym  struna,  tymczasem
mała  kobieta  oglądała  moje  rany.  Była  ubrana  w  białe  spodnie  i
tunikę,  identycznie  jak  lekarze  w  szpitalu.  To  znaczy...  Kiedyś
lekarze  takie  nosili,  nim  zaczęli  wkładać  stroje  zielone,  niebieskie
albo  w  innym  zwariowanym  kolorze.  Karlica  miała  wielki  nos  i
oliwkową cerę. Jej pofalowane włosy były złotobrązowe, szorstkie i
niewiarygodnie  grube,  przycięte  bardzo  krótko.  Skojarzyła  mi  się  z
hobbitem.  Może  nawet  nim  była!  W  ostatnich  kilku  miesiącach
odkryłam,  że  w  naszym  świecie  oprócz  ludzi  żyje  wiele  rożnych
dziwnych istot.

– Jakiego rodzaju doktorem jest pani? – spytałam, chociaż trochę

czasu zajęło mi ułożenie w myślach tego pytania.

–  Uzdrowicielem  –  odparła  zaskakująco  głębokim  głosem.  –

Zostałaś otruta.

– Więc dlatego wydaje mi się, że za chwilę umrę – wydukałam.
– Rzeczywiście, całkiem niedługo – przyznała.
– Och, wielkie dzięki, pani doktor. Jak może mi pani pomóc?
–  Nie  mamy  zbyt  wielu  opcji.  Otrucie  to  otrucie.  Słyszałaś  o

waranach z Komodo? W ich pyskach są dziesiątki bakterii... No cóż,
rany  menady  wydają  się  równie  toksyczne.  Gdy  waran  ukąsi,  tropi
później ofiarę godzinami, czekając, aż bakterie ją zabiją. Dla menad
opóźniona  śmierć  ofiary  to  dodatkowa  zabawa.  A  w  przypadku
jaszczurów, kto może wiedzieć?

Dzięki  za  streszczenie  artykułu  z  „National  Geographic”,

doktorko!

–  Ale  co  może  pani  z  tym  zrobić?  –  zapytałam  przez  zaciśnięte

zęby.

– Mogę zamknąć zewnętrzne rany, lecz twój krwiobieg został już

zainfekowany, toteż całą krew trzeba ci usunąć i zastąpić nową. To
zadanie dla wampirów.

Uzdrowicielka wyraźnie cieszyła się na myśl o planowanej pracy

zbiorowej. Stanę się obiektem jej eksperymentu.

background image

Kobieta odwróciła się do zebranych wampirów.
– Gdyby tylko jeden z was przyjął zatrutą krew, czekałby go dość

marny  los,  gdyż  menada  użyła  magii.  Ugryzienie  warana  z  Komodo
na pewno nie byłoby dla was problemem.

Zaśmiała się.
Nienawidziłam jej. Po twarzy spłynęły mi łzy.
– A zatem – kontynuowała – kiedy skończę, każde z was po kolei

wyssie tylko trochę krwi. Potem zrobimy transfuzję.

– Z ludzkiej krwi – upewniłam się, wyraźnie zaznaczając, że to jest

mój warunek.

Musiałam  wypić  krew  Billa  raz,  aby  wydobrzeć  po  ciężkim

pobiciu, i raz, by przetrwać pewne przesłuchanie, które okazało się
dla  mnie  niebezpieczne.  Innym  razem  przez  przypadek  napiłam  się
trochę  wampirzej  krwi,  choć  może  brzmi  to  dziwnie.  Po  tamtych
zdarzeniach  dostrzegłam  w  sobie  zmiany,  których  bynajmniej  nie
chciałam  intensyfikować  poprzez  wypijanie  kolejnych  dawek.
Bogacze  traktowali  obecnie  wampirzą  krew  jako  kosztowne
lekarstwo, lecz ja nie przyjęłabym jej nawet za dopłatą.

– Jeśli Eric potrafi użyć swoich wpływów i zdobyć ludzką krew –

uściśliła  karlica.  –  Nawet  połowa  krwi  do  transfuzji  może  być
syntetyczna. Tak przy okazji, nazywam się doktor Ludwig.

–  Zdobędę  krew,  ponieważ  musimy  uzdrowić  tę  dziewczynę  –

usłyszałam  słowa  Erica  i  poczułam  ulgę.  Oddałabym  wiele,  by
zobaczyć  w  tym  momencie  twarz  Billa.  –  Jaką  masz  grupę  krwi,
Sookie? – spytał Eric.

–  Zero  Rh+  –  odparłam,  ciesząc  się,  że  posiadam  najczęściej

spotykaną grupę.

– Więc nie powinno być problemu – stwierdził. – Zajmiesz się tym,

Pam?

Pam  ponownie  wyszła.  Doktor  Ludwig  pochyliła  się  nade  mną  i

zaczęła lizać mój kark. Wrzasnęłam.

– To lekarka, Sookie – wyjaśnił Bill. – Uzdrowi cię w ten sposób.
– Ale sama się zatruje – bąknęłam.
Usiłowałam  wymyślić  powód  mojej  gwałtownej  reakcji,  ponieważ

nie  zamierzałam  zostać  uznana  za  osobę  nietolerancyjną,  która

background image

odczuwa wstręt do karłów. Naprawdę jednak nie chciałam, żeby ktoś
lizał moje plecy – ani karlica, ani wampir.

–  To  uzdrowicielka  –  dodał  Eric  tonem  przygany.  –  Musisz

pogodzić się z jej metodami leczenia.

–  Och,  w  porządku  –  mruknęłam.  –  Nawiasem  mówiąc,  nie

słyszałam  od  was  jeszcze  słowa  „przepraszam”.  –  Odczuwałam  tak
wielki żal, że nie dbałam o własne bezpieczeństwo.

– Przepraszamy, że menada zrobiła ci krzywdę.
Przeszyłam go przepełnionym wściekłością wzrokiem.
–  To  nie  wystarczy  –  odburknęłam.  Bardzo  się  starałam

przeciągać tę rozmowę, choćby bez końca.

–  Anielska  Sookie,  uosobienie  miłości  i  piękna,  jestem  doprawdy

zasmucony  tym,  że  ta  niegodziwa,  zła  istota  zbezcześciła  twoje
gładkie i ponętne ciało w próbie przekazania mi wiadomości.

–  Taka  odpowiedź  bardziej  mnie  zadowala.  –  Słowa  Erica

sprawiłyby mi większą satysfakcję, gdybym w tym właśnie momencie
nie  doświadczyła  ukłucia  bólu  (kuracja  wcale  nie  była  przyjemna).
Przeprosiny powinny albo płynąć prosto z serca, albo być wyszukane,
a  ponieważ  Eric  nie  miał  serca  i  nie  zauważyłam  do  tej  pory,  by
doświadczał  jakichkolwiek  uczuć,  równie  dobrze  mógł  mnie
oszałamiać gładkimi słówkami.

–  Rozumiem,  że  jej  wiadomość  oznacza  wypowiedzenie  wojny

przeciwko  wam?  –  spytałam,  usiłując  ignorować  działania  doktor
Ludwig.  Pociłam  się  na  całym  ciele,  a  ból  pleców  był  potworny.  Po
twarzy  płynęły  mi  łzy.  Miałam  wrażenie,  że  pokój  wypełnia  lekka
żółta mgiełka, i od tego widoku robiło mi się niedobrze.

Eric wyglądał na zaskoczonego.
– Niezupełnie – odparł ostrożnie. – Pam?
– Za chwilę – odrzekła wampirzyca. – Są kłopoty.
– Zaczynajcie – polecił Bill ostro. – Dziewczyna zmienia kolor.
Zastanowiłam się niemal mimochodem, jaki kolor przybieram. Nie

mogłam  już  nawet  unieść  głowy,  chociaż  bardzo  starałam  się
oderwać  ją  od  podłoża,  pragnęłam  bowiem  wyglądać  na  mniej
otumanioną.  Przyłożyłam  policzek  do  skórzanej  kanapy,  który  z
powodu potu natychmiast mi się do niej przykleił. Uczucie pieczenia,

background image

które  promieniowało  na  całe  moje  ciało  ze  śladów  pazurów  na
plecach, stawało się coraz dotkliwsze, aż krzyknęłam, nie mogąc go
znieść.  Karlica  zeskoczyła  z  kanapy,  pochyliła  się  i  spojrzała  mi  w
oczy.

Potrząsnęła głową.
–  Cóż,  o  ile  w  ogóle  jest  nadzieja...  –  oznajmiła,  lecz  jej  słowa

dotarły do mnie z bardzo daleka. Kobieta miała w ręku strzykawkę.
Ostatnią  rzeczą,  jaką  dostrzegłam,  była  przybliżająca  się  do  mojej
twarz Erica. Wydawało mi się, że wampir do mnie mrugnął.

background image

Przypisy niedostępne w wersji demonstracyjnej

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.