Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Charlaine Harris
U martwych w Dallas
Przełożyła Ewa Wojtczak
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2012
Tytuł oryginału: Living Dead in Dallas
Copyright © 2002 by Charlaine Harris
Copyright for the Polish translation © 2009 by Wydawnictwo MAG
Cover art © 2009 Home Box Office, Inc.
All rights reserved.
HBO and related trademarks are the property of Home Box Office,
Inc.
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula Okrzeja
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-324-3
Wydanie II
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 22 813 47 43
e-mail:
kurz@mag.com.pl
www.mag.com.pl
Konwersja:
NetPress Digital Sp. z o.o.
Powieść tę dedykuję wszystkim czytelnikom,
którym spodobał się
Martwy aż do zmroku.
Dziękuję za wsparcie.
PODZIĘKOWANIA
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję Patsy Asher z Remember the Alibi w teksańskim San
Antonio, Chloe Green z Dallas oraz pomocnym cyberprzyjaciołom,
których poznałam dzięki portalowi „DorothyL” i którzy odpowiadali
na moje pytania natychmiast i z entuzjazmem. Mam najwspanialszą
pracę na świecie!
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Andy Bellefleur był pijany jak bela. W jego przypadku nie było to
normalne – wierzcie mi, bo znam wszystkich pijaków w Bon Temps.
Pracując przez wiele lat w barze Sama Merlotte'a, dość dobrze im
się przyjrzałam. Ale Andy Bellefleur, nieodrodny syn tej ziemi i
detektyw niewielkich sił policyjnych Bon Temps, nigdy wcześniej nie
siedział w barze „U Merlotte'a” w takim stanie. Strasznie chciałam
wiedzieć, z jakiego powodu dziś zrobił wyjątek.
Żeby nie wiem jak bardzo wysilać wyobraźnię, to moich
stosunków z Andym nie da się nazwać przyjaźnią, nie mogłam więc
spytać go wprost. Dysponowałam jednak innymi środkami i
zdecydowałam się ich użyć. Staram się wprawdzie nie
wykorzystywać swojego upośledzenia, daru czy jakkolwiek zechcecie
go nazwać, bo nie mam ochoty na dowiadywanie się różnych rzeczy o
ludziach czy o sobie, czasami jednak zwycięża zwykła ciekawość.
Zrezygnowałam zatem z blokowania umysłu przed napływem
myśli Andy'ego i skoncentrowałam się. Po prostu się martwiłam.
Bellefleur aresztował tego ranka pewnego mężczyznę za
porwanie. Osobnik ów zabrał swoją dziesięcioletnią sąsiadkę do lasu,
gdzie ją zgwałcił. Dziewczynka przebywała teraz w szpitalu, a
mężczyzna tkwił w więzieniu; niestety, krzywda, którą wyrządził,
była nieodwracalna. Poczułam straszliwy smutek, nawet zachciało mi
się płakać. Zbrodnia ta przypomniała mi pewne wydarzenia z mojej
przeszłości. Pomyślałam, że w tym momencie trochę bardziej lubię
Andy'ego za jego reakcję.
– Andy Bellefleur, daj mi swoje kluczyki – poleciłam.
Policjant obrócił ku mnie kanciastą twarz i popatrzył bez
zrozumienia. Po długiej chwili, w trakcie której do jego przyćmionego
mózgu docierał sens mojej prośby, pogmerał w kieszeni spodni khaki
i wręczył mi ciężkie kółko z kluczami. Postawiłam przed nim na
barze bourbon z colą.
– Na koszt firmy – powiedziałam i poszłam do telefonu na końcu
baru, żeby zadzwonić do Portii, siostry Andy'ego.
Rodzeństwo Bellefleurów mieszka w podupadającym wielkim,
białym, dwukondygnacyjnym domu sprzed wojny secesyjnej, który
niegdyś stanowił prawdziwą atrakcję turystyczną, szczególnie że stoi
na najładniejszej ulicy w najładniejszej części Bon Temps. Ze
wszystkich domów przy Magnolia Creek Road rozciąga się widok na
niewielki park, przez który płynie strumień, przecinany tu i ówdzie
niewielkimi ozdobnymi mostami służącymi jedynie pieszym; po obu
stronach biegnie droga. Przy Magnolia Creek Road stoi również
kilka innych starych domów, lecz wszystkie są w znacznie lepszym
stanie niż dom Bellefleurów, „Belle Rive”. Cóż, „Belle Rive” jest po
prostu zbyt duży dla prawniczki Portii i policjanta Andy'ego,
zwłaszcza że fundusze na utrzymanie zarówno budynku, jak i
otaczającego go terenu dawno się wyczerpały. Jednakże ich babcia
Caroline uparcie odmawia sprzedaży domu.
Portia odebrała po drugim dzwonku.
– Portio, mówi Sookie Stackhouse – odezwałam się, podnosząc
głos, aby przekrzyczeć panujący w lokalu hałas.
– Chyba dzwonisz z pracy – zauważyła.
– Tak. Jest tu Andy. Ma nieźle w czubie. Zabrałam mu kluczyki.
Możesz po niego przyjechać?
– Andy pijany?! Trudno mi w to uwierzyć... Jasne, będę za dziesięć
minut – obiecała i rozłączyła się.
– Słodka z ciebie dziewczyna, Sookie – obwieścił nieoczekiwanie
Bellefleur.
Dopił drinka, którego mu nalałam. Zabrałam szklankę z kontuaru i
miałam nadzieję, że nie zamówi więcej.
– Dzięki, Andy – odparłam. – Ty też jesteś miły.
– Gdzie twój... chłopak?
– Tutaj – rozległ się chłodny głos i tuż za Andym pojawił się Bill
Compton.
Uśmiechnęłam się do niego nad pochyloną głową Bellefleura. Bill
mierzy metr siedemdziesiąt osiem, ma kasztanowe włosy i piwne
oczy, szerokie bary i twarde, muskularne ramiona mężczyzny, który
wiele lat pracował fizycznie. Kiedyś na farmie z ojcem, a potem sam,
dopóki nie poszedł na wojnę. To była wojna secesyjna.
– Hej, W. B.! – zawołał mąż Charlsie Tooten, Micah.
Odpowiadając na powitanie, Bill uniósł niedbale rękę, a mój brat,
Jason, oznajmił w tym momencie: „Dobry wieczór, wampirze Billu”, i
to naprawdę uprzejmym tonem. Jason, który początkowo
nieprzychylnym okiem spoglądał na Billa w naszym małym kręgu
rodzinnym, rozpoczął ostatnio nowy rozdział życia. Stale go
obserwowałam, sprawdzając, czy jego nieco pozytywniejsze
nastawienie się nie zmienia.
– Bill, jesteś w porządku, jak na... wampira – oznajmił poważnie
Andy, obracając się do niego przodem na wysokim stołku barowym.
Uznałam, że jest bardziej pijany, niż sądziłam, ponieważ nigdy
wcześniej nie odnosił się z entuzjazmem do wampirów żyjących
oficjalnie wśród mieszkańców Ameryki.
– Dzięki – odrzekł cierpko Bill. – Ty też nie jesteś zły jak na
Bellefleura. – Nachylił się nad barem i dał mi całusa. Jego usta były
równie chłodne jak głos. Cóż, trzeba się do tego po prostu
przyzwyczaić. Podobnie jak do ciszy, bo kiedy kładzie się głowę na
piersi wampira, nie słyszy się bicia jego serca. – Dobry wieczór,
kochana – powiedział cicho.
Podsunęłam mu szklaneczkę wynalezionej przez Japończyków
syntetycznej krwi, grupa B minus. Wypił i oblizał usta. Prawie
natychmiast jego cera się zaróżowiła.
– Jak twoje spotkanie, skarbie? – spytałam.
Bill spędził większą część nocy w Shreveport.
– Opowiem ci później – odparł.
Miałam nadzieję, że opowieść o jego pracy okaże się nieco
weselsza niż historia Andy'ego.
– Okej. Może pomógłbyś Portii wpakować Andy'ego do auta?
Właśnie wchodzi – dodałam, skinąwwszy głową w stronę drzwi.
Tym razem Portia nie miała na sobie spódniczki, bluzki, żakietu,
pończoch i czółenek na płaskim obcasie, składających się na jej strój
w pracy. Dziś zamieniła go na błękitne dżinsy i rozciągniętą bluzę
college'u imienia Sophie Newcomb. Portia ma równie kanciastą
sylwetkę jak jej brat i swe długie, gęste kasztanowe włosy nosi
rozpuszczone. Bardzo o nie dba, co stanowi wyraźny sygnał, że
zdecydowanie broni się przed staropanieństwem. Z determinacją
przeszła przez hałaśliwy tłum.
– No cóż, rzeczywiście porządnie się zaprawił – stwierdziła,
oceniając brata spojrzeniem. Usiłowała ignorować Billa, przy którym
czuła się wyraźnie nieswojo. – Nie zdarza mu się to często, ale jeśli
postanowi się napić, przesadza.
– Portio, Bill może go zanieść do twojego samochodu –
powiedziałam. Andy był wyższy i tęższy od siostry, toteż na pewno
stanowiłby dla niej zbyt duży ciężar.
– Och, chyba dam sobie z nim radę – odparowała stanowczo,
ciągle nie patrząc w stronę wampira, który zerknął na mnie z
uniesionymi brwiami.
Objęła brata ramieniem i spróbowała dźwignąć ze stołka. Andy
nawet się nie poruszył. Portia rozejrzała się za Samem Merlotte'em,
właścicielem baru, który był niski i żylasty, ale bardzo silny.
– Sam obsługuje dziś jakieś przyjęcie rocznicowe w klubie za
miastem – wyjaśniłam. – Lepiej niech Bill ci pomoże.
– W porządku – zgodziła się prawniczka zimno, nie odrywając
oczu od wypolerowanego drewna kontuaru. – Bardzo dziękuję.
Bill w ciągu kilku sekund podniósł Andy'ego i poprowadził do
wyjścia, mimo że nogi policjanta były jak z galarety. Micah Tooten
podskoczył i otworzył drzwi, toteż Bill bez zatrzymywania się
wyszedł wraz z Bellefleurem na parking.
– Dzięki, Sookie – powiedziała Portia. – Czy zapłacił? Skinęłam
głową.
– Okej – podsumowała i poklepała ręką kontuar. Zanim dotarła za
Billem do frontowych drzwi baru „U Merlotte'a”, musiała wysłuchać
jeszcze szeregu porad, których nasi goście udzielali jej w jak
najlepszej intencji.
Z powodu tego zdarzenia stary buick detektywa Andy'ego
Bellefleura stał na parkingu pod barem przez całą noc i cały
następny dzień. Andy będzie się oczywiście później zaklinał, że gdy
wysiadł i poszedł do baru, samochód zostawił pusty. Zezna również,
że zbyt zaabsorbowany własnymi problemami zapomniał zamknąć
drzwiczki na klucz.
Tak czy owak, w którymś momencie pomiędzy wejściem Andy'ego
do baru „U Merlotte'a”, czyli godziną dwudziestą a dziesiątą
następnego ranka, kiedy przyszłam pomóc otworzyć lokal, w
samochodzie Bellefleura pojawił się nowy pasażer.
Pasażer ten wpakował policjanta w bardzo kłopotliwą sytuację.
Był bowiem martwy.
***
W ogóle nie powinnam się tam zjawić tak wcześnie, ponieważ
poprzedniej doby pracowałam na nocną zmianę. Bill poprosił mnie
jednak, żebym zamieniła się z którąś koleżanką, ponieważ chciał,
żebym mu towarzyszyła w wyjeździe do Shreveport. Sam nie miał nic
przeciwko temu, więc poprosił moją przyjaciółkę Arlene, by wzięła
moją zmianę. Arlene miała wolny dzień, ale zawsze chętnie przyjmuje
większe napiwki, które dostajemy w nocy, toteż zgodziła się przyjść o
siedemnastej.
Właściwie Andy powinien zabrać rano samochód, ale dręczył go
zbyt duży kac, a nie miał siły naciskać na Portię, żeby podrzuciła go
pod bar „U Merlotte'a”, który nie znajdował się po drodze na
posterunek policji. Siostra obiecała, że zawiezie go do pracy w
południe i zjedzą lunch w barze, a potem będzie mógł odzyskać auto.
Z tego też względu buick, wraz ze swym nieruchomym
pasażerem, nadspodziewanie długo czekał na odkrycie.
Poprzedniej nocy przespałam ponad sześć godzin, więc czułam się
całkiem dobrze. Spotykanie się z wampirem może być na dłuższą
metę trudne dla osób takich jak ja, które nie są nocnymi markami.
Pomagałam zamknąć bar, więc do domu trafiłam wraz z Billem około
pierwszej w nocy. Wzięliśmy razem gorącą kąpiel, potem trochę się
popieściliśmy. Zasnęłam krótko po drugiej, a wstałam dopiero przed
dziewiątą. O tej porze Billa już dawno przy mnie nie było.
Wypiłam dużo wody z sokiem pomarańczowym, a przy śniadaniu
połknęłam multiwitaminę i żelazo w tabletkach, które stały się dla
mnie regularnymi suplementami, odkąd Bill zjawił się w moim życiu,
przynosząc ze sobą (wraz z miłością, przygodą i radosnym
podnieceniem) stałe zagrożenie anemią. Na dworze, dzięki Bogu,
robiło się coraz chłodniej i usiadłam na frontowym ganku domu Billa
ubrana w rozpinany sweter i czarne spodnie, które nosiłyśmy
podczas pracy w barze, kiedy było za zimno na szorty. Na lewej
piersi mojej białej koszulki z kołnierzykiem znajdował się
wyhaftowany napis: BAR „U MERLOTTE'A”.
Kiedy podniosłam poranną gazetę, mimo woli zauważyłam, że
trawa nie rośnie już tak szybko. Liście na niektórych drzewach
wyraźnie zaczynały żółknąć. Na piątkowy wieczór zaplanowano
mecz futbolowy na boisku licealnym i nic nie zapowiadało, żeby temu
wydarzeniu miały towarzyszyć upały.
Lato nie lubi odchodzić z Luizjany, nawet z północnej części stanu.
Jesień zaczyna się tu niemal z musu, jak gdyby wpadała do nas z
krótką wizytą, w każdej chwili gotowa ustąpić dusznemu gorącu
lipca. Ja jednak jestem spostrzegawcza, toteż tego ranka bez trudu
dostrzegłam wyraźne ślady zbliżającej się jesieni. Jesień i zima
oznaczały przecież dla mnie dłuższe noce, czyli więcej czasu z Billem
i dodatkowe godziny snu.
Dzięki tej myśli poszłam do pracy w pogodnym nastroju. Kiedy
zobaczyłam buicka stojącego samotnie przed barem, przypomniałam
sobie zaskakujące pijaństwo Andy'ego z ubiegłej nocy. Muszę
wyznać, że uśmiechnęłam się na myśl, jak będzie się czuł dzisiaj.
Właśnie miałam zaparkować obok aut innych pracowników, za
barem, gdy zauważyłam, że drzwi za siedzeniem pasażera buicka
Andy'ego są uchylone. Czy to dlatego paliło się światełko na suficie
samochodu? Pomyślałam, że bez wątpienia rozładuje się akumulator,
co rozzłości Andy'ego i będzie musiał wejść do baru, żeby zadzwonić
po samochód pomocy drogowej albo poprosić kogoś, żeby go
podrzucił. Zaparkowałam swoje auto obok buicka i wysiadłam, nie
wyłączając silnika. Sądziłam, że szybko wrócę do swojego
samochodu, ale, niestety, okazałam się zbyt wielką optymistką.
Pragnęłam zamknąć drzwi i pchnęłam je, one jednak przesunęły
się zaledwie o centymetr. Naparłam na nie całym ciężarem, myśląc,
że w ten sposób się zatrzasną, a ja będę mogła odjechać. Nie
zatrzasnęły się. Niecierpliwie szarpnęłam, chcąc sprawdzić, co je
blokuje. Natychmiast uderzyła mnie fala smrodu. Okropnego smrodu.
Przeraziłam się, gdyż ten odór nie był mi obcy. Zajrzałam na tylne
siedzenie auta, zakrywając dłonią usta, choć nie obroniłam się w ten
sposób przed atakiem nieprzyjemnego zapachu.
– O, rany – szepnęłam. – O, cholera!
Na tylne siedzenie wciśnięto ciało Lafayette'a, kucharza
pierwszej zmiany z „Merlotte'a”. Mężczyzna był nagi. Jego szczupła
brązowa stopa z paznokciami pomalowanymi na ciemny szkarłat
blokowała drzwi, i to właśnie jego zwłoki tak strasznie cuchnęły.
Wycofałam się pospiesznie, po czym wsiadłam do swojego auta i
podjechałam do tylnego wejścia baru, trąbiąc szaleńczo. Drzwiami
dla personelu wybiegł Sam. Wokół talii miał zawiązany fartuch.
Wyłączyłam silnik i wyskoczyłam z samochodu tak szybko, że ledwie
zdawałam sobie sprawę z tego, co robię, po czym przytuliłam się do
Sama, lepiąc się do niego niczym naelektryzowana skarpeta do
stopy.
– O co chodzi? – usłyszałam jego głos.
Odsunęłam się i spojrzałam na niego; nie musiałam zbytnio
zadzierać głowy, ponieważ Sam jest niewysoki. Jego rudawozłote
włosy połyskiwały w porannym słońcu. Sam ma niezwykle niebieskie
oczy, które w tym momencie rozszerzyły się ze zdumienia.
– O Lafayette'a – bąknęłam i się rozpłakałam. Moja reakcja była
absurdalna i głupia, ponieważ w niczym nie pomagała, nie mogłam
jednak nic na to poradzić. – Nie żyje. Leży w aucie Andy'ego
Bellefleura.
Ręce Sama zacisnęły się za moimi plecami i mój szef przyciągnął
mnie do siebie jeszcze raz.
– Sookie, przykro mi, że byłaś świadkiem czegoś takiego –
powiedział. – Zaraz zadzwonimy na policję. Biedny Lafayette.
Stanowisko kucharza w „Merlotcie” nie wymaga właściwie
żadnych nadzwyczajnych umiejętności kulinarnych, ponieważ Sam
oferuje jedynie kilka rodzajów kanapek i frytki. Dlatego kucharze
często się u nas zmieniają. Lafayette jednak – ku mojemu
zaskoczeniu – wytrwał dłużej niż większość. Był gejem, jednym z tych
ostentacyjnych, dlatego zawsze miał na twarzy makijaż i nosił długie
paznokcie. Mieszkańcy północnej Luizjany są mniej tolerancyjni niż
nowoorleańczycy, toteż przypuszczam, że Lafayette, jako Murzyn i
homoseksualista, miał tutaj podwójnie ciężkie życie. Mimo – a może
właśnie z powodu – swoich kłopotów, był człowiekiem wesołym i
bystrym. I całkiem dobrze gotował. Przyrządzał specjalny sos do
hamburgerów i goście baru często zamawiali „burgery Lafayette'a”.
– Miał tutaj rodzinę? – spytałam Sama.
Zakłopotani odsunęliśmy się od siebie i weszliśmy do lokalu, do
biura Sama.
– Kuzyna – odparł, wystukując numer 911. – Proszę przyjechać
pod bar „U Merlotte'a” na Hummingbird Road – polecił
dyspozytorce. – Przed barem w samochodzie znajdują się zwłoki
mężczyzny. Tak, na parkingu, przed lokalem. Och, i może zechcecie
powiadomić Andy'ego Bellefleura. Chodzi o jego auto.
Nawet do mnie dotarł krzyk, który się rozległ w słuchawce.
Danielle Gray i Holly Cleary, dwie kelnerki z porannej zmiany,
weszły roześmiane tylnymi drzwiami. Obie rozwódki, mniej więcej
trzydziestopięcioletnie. Przyjaźnią się od lat i najchętniej biorą tę
samą zmianę. Holly ma pięcioletniego syna, który chodzi do
przedszkola, a Danielle siedmioletnią córkę i małego synka, którym
opiekuje się jej matka, gdy Danielle pracuje w barze. Mimo że były
niewiele ode mnie starsze, nigdy z żadną z nich nie łączyły mnie
bliższe kontakty. Wyraźnie wystarczało im własne towarzystwo.
– Co się stało? – spytała Danielle na widok mojej miny. Na jej
pociągłej i piegowatej twarzy natychmiast pojawił się wyraz
zmartwienia.
– Dlaczego samochód Andy'ego stoi przed barem? – spytała Holly.
Przypomniałam sobie, że spotykała się kiedyś z Bellefleurem. Miała
krótkie blond włosy, które zwisały wokół jej twarzy jak przywiędłe
płatki stokrotek, i najładniejszą cerę, jaką kiedykolwiek widziałam. –
Spędził noc w aucie?
– Nie – odrzekłam – ale ktoś inny tak.
– Kto?
– Lafayette.
– Andy pozwolił czarnemu pedziowi przespać się w swoim aucie? –
Holly była osóbką bezpośrednią i miała zwyczaj mówienia tego co
myśli.
– Co mu się przydarzyło? – spytała Danielle.
– Nie wiemy – odparł Sam. – Policja jest w drodze.
– Chcecie powiedzieć... – zaczęła ostrożnie Danielle – że nasz
kucharz nie żyje?
– Tak – przyznałam. – Dokładnie to chcemy powiedzieć.
– Ale mieliśmy otwierać za godzinę – zauważyła Holly, wsparłszy
ręce na biodrach. – Co zrobimy? A jeśli policja pozwoli nam otworzyć
lokal, to kto będzie gotował? Przyjdą goście, zechcą lunch...
– Lepiej bądźmy przygotowani na każdą ewentualność – uciął
Sam. – Chociaż sądzę, że do popołudnia raczej nie otworzymy.
Wszedł do biura, żeby zadzwonić po rezerwowego kucharza.
Dziwnie było rozmawiać o otwarciu lokalu, jak gdyby w każdej
chwili mógł wejść Lafayette i zacząć opowiadać o jakimś przyjęciu,
na którym się bawił, tak jak to się zdarzyło kilka dni wcześniej.
Na okręgowej drodze, która biegła przed barem „U Merlotte'a”,
rozległo się w tym momencie wycie syren, a po kilku minutach na
parkingu zachrzęścił żwir pod kołami hamujących pojazdów. Gdy
zestawiłyśmy krzesła, nakryłyśmy stoły i zawinęłyśmy w serwetki
dodatkowe sztućce na zmianę, do pomieszczenia weszli policjanci.
Bar „U Merlotte'a” znajduje się poza granicami miasta, więc
śledztwo miał prowadzić szeryf okręgowy, Bud Dearborn. Bud, który
był kiedyś dobrym przyjacielem mojego ojca, siwiał. Miał płaską
twarz kojarzącą się z pyskiem pekińczyka i mętne, brązowe oczy.
Kiedy wtargnął frontowymi drzwiami, zauważyłam, że nosi ciężkie,
wysokie buciory i czapkę Saintsów. Oderwano go chyba od pracy na
farmie. Towarzyszył mu Alcee Beck, jedyny afroamerykański
detektyw w siłach policyjnych okręgu. Był tak czarny, że z jego cerą
zdecydowanie kontrastowała biała koszula. Krawat miał zawiązany
starannie, a garnitur leżał na nim doskonale. Jego wypolerowane
buty lśniły.
Bud i Alcee zajmowali się sprawami okręgu do spółki...
przynajmniej niektórymi z ważniejszych spraw. Sporo do
powiedzenia w kwestiach lokalnych miał również Mike Spencer,
właściciel domu pogrzebowego i koroner okręgowy, zresztą bliski
przyjaciel Buda. Byłam pewna, że Mike jest już na parkingu,
oficjalnie potwierdzając zgon nieszczęsnego Lafayette'a.
– Kto znalazł zwłoki? – spytał Bud Dearborn.
– Ja.
Bud i Alcee zwrócili się w moją stronę i podeszli.
– Sam, możemy skorzystać z twojego biura? – spytał szeryf, a
następnie, nie czekając na odpowiedź, wykonał gwałtowny ruch
głową, sugerujący, że mam wejść z nimi do sąsiedniego pokoju.
– Jasne, korzystajcie – odparł cierpko mój szef. – Sookie, wszystko
w porządku?
– Pewnie. – Nie byłam przekonana, czy wszystko jest w porządku,
wiedziałam jednak, że Sam bez narażania się na kłopoty i tak nie
może mi pomóc. Zresztą, przypuszczam, że nawet jego interwencja
nie na wiele by się zdała.
Gdy Bud i Alcee usadowili się na biurowych fotelach, ten pierwszy
dał znać mi gestem, żebym usiadła, ja jednak potrząsnęłam głową.
Bud oczywiście zajął duży fotel Sama, podczas gdy Alcee zadowolił
się mniejszym i twardszym.
– Opowiedz nam, kiedy widziałaś Lafayette'a po raz ostatni
żywego – polecił szeryf.
Zastanowiłam się.
– Nie pracował ubiegłej nocy – odparłam. – Pracował Anthony.
Anthony Bolivar.
– Kto to? – Alcee zmarszczył szerokie czoło. – Nie kojarzę tego
nazwiska.
– Przyjaciel Billa. Był przejazdem i potrzebował pracy. Ma
doświadczenie. – W czasach Wielkiego Kryzysu Anthony pracował w
jakiejś restauracji.
– Chcesz powiedzieć, że kucharz przygotowujący przekąski w
„Merlotcie” jest wampirem?!
– No i co z tego? – odcięłam się. Wiedziałam, że zacis kam usta,
marszczę czoło i moje rysy wykrzywia gniew. Bardzo mocno
starałam się nie czytać żadnemu z nich w myślach, jednak broniłam
się z trudem. Z Budem Dearbornem miałam mniejszy problem,
jednak Alcee wysyłał swoje myśli równie intensywnie jak latarnia
morska sygnał w czasie mgły. W tej chwili mężczyzna odczuwał
odrazę i strach.
Zanim poznałam Billa i odkryłam, że wampir bardzo sobie ceni to
moje upośledzenie (które nazywał darem), ze wszystkich sił starałam
się udawać, zarówno przed sobą, jak i przed innymi, że tak naprawdę
wcale nie potrafię czytać ludziom w myślach. Jednakże, odkąd Bill
uwolnił mnie z małego więzienia, które sama wokół siebie
zbudowałam, ćwiczyłam swój talent i eksperymentowałam z nim, do
czego zresztą szczerze mnie zachęcał. Właśnie dla niego ubierałam
w słowa kwestie, które wcześniej latami jedynie wyczuwałam.
Wiedziałam zatem, że niektóre osoby – tak jak Alcee – „wysyłają”
wyraźne informacje, większość jednak, jak szeryf Bud Dearborn,
robi to raczej tylko od czasu do czasu, z przerwami. Podejrzewałam,
że wiele zależy od tego, jak silnych emocji doświadczają ci ludzie, jak
trzeźwo myślą i... jaka jest pogoda. Niektóre osoby mają naprawdę
nieprzeniknione umysły i w zasadzie niemożliwe jest ustalenie, co
myślą. W ich przypadku mogłam co najwyżej zinterpretować nastrój,
ale nic więcej.
Już dawno temu zauważyłam, że jeśli, czytając komuś w myślach,
dotknę go, zyskuję klarowniejszy obraz – niczym po przejściu z
sygnału antenowego na telewizję kablową. Odkryłam też, że gdy
sama „wysyłam” komuś relaksujące wizerunki, mogę czytać w jego
umyśle jak w książce.
Tyle że niczego nie pragnęłam mniej, niż czytać w myślach Alcee
Beckowi. Niestety, zupełnie nieumyślnie otrzymałam pełen obraz
jego ogromnie zabobonnej reakcji na informację, że w barze Sama
Merlotte'a pracuje wampir, poczułam też jego wstręt do mnie jako
kobiety, która podobno spotyka się z wampirem, oraz jego głębokie
przeświadczenie, że niekryjący się ze swoją odmiennością seksualną
Lafayette przynosił wstyd czarnej społeczności. Alcee uważał, że
ktoś musiał mieć coś do Andy'ego Bellefleura, skoro podrzucił mu do
auta zwłoki czarnego geja. Zastanawiał się również, czy ofiara nie
miała przypadkiem AIDS i czy wirus mógłby się jakoś przedostać do
samochodu i tam przetrwać. On na miejscu Andy'ego natychmiast
sprzedałby buicka.
Gdybym dotknęła Alcee, poznałabym jego numer telefonu i
rozmiar biustonosza jego żony.
Bud Dearborn przypatrywał mi się dziwnie.
– Pytał pan o coś?
– Tak – odparł. – Chciałem wiedzieć, czy widziałaś tu wieczorem
Lafayette'a. Może wpadł na drinka?
– Nie było go tutaj. – Przypomniałam sobie, że właściwie nigdy nie
widziałam, żeby Lafayette pił. Równocześnie po raz pierwszy
uprzytomniłam sobie pewien szczegół: chociaż w porze lunchu
bywało u nas towarzystwo mieszane, w nocy klientami baru byli
prawie wyłącznie biali.
– Gdzie spędzał wolny czas?
– Nie mam pojęcia.
Lafayette dużo opowiadał, lecz zawsze zmieniał nazwiska, by nie
zdradzić osób oddających się niewinnym igraszkom. Cóż, w obecnej
sytuacji niezupełnie niewinnym...
– Kiedy widziałaś go po raz ostatni?
– W aucie... martwego.
Bud ze złością pokręcił głową.
– Żywego, Sookie!
– Hm... Chyba jakieś trzy dni temu. Pracował jeszcze, gdy
przyszłam na moją zmianę. Przywitaliśmy się. Ach, tak, opowiedział
mi o przyjęciu, na którym był. – Próbowałam sobie dokładnie
przypomnieć opowieść kucharza. – Mówił, że był u kogoś w domu,
gdzie brał udział w najdziwniejszych erotycznych szaleństwach. –
Dwóch mężczyzn zagapiło się na mnie. – No, tak powiedział! Nie
wiem, ile było prawdy w jego słowach. – Pamiętałam twarz
Lafayette'a, kiedy mówił o imprezie, i wstydliwy sposób, w jaki
położył palec na ustach, sugerując, że nie poda mi żadnych nazwisk
ani miejsca.
– Nie przyszło ci do głowy, że ktoś powinien się dowiedzieć o tym
przyjęciu?
Bud Dearborn wyglądał na zaszokowanego.
– To przecież była prywatna impreza. Dlaczego miałabym komuś
o niej opowiadać?
Obaj uznali, że tego rodzaju przyjęcia nie powinny odbywać się na
terenie ich okręgu, i obrzucili mnie piorunującymi spojrzeniami.
– Czy Lafayette wspomniał, że na tym spotkaniu używano
narkotyków? – spytał Bud przez zaciśnięte zęby.
– Niczego takiego sobie nie przypominam.
– Odbywało się to w domu białego czy czarnego?
– Białego – odparłam, a potem pożałowałam, że nie wykręciłam się
niewiedzą lub niepamięcią.
Jednakże na Lafayetcie naprawdę wielkie wrażenie zrobił ten
dom, chociaż nie dlatego, że był wielki czy luksusowy. Nie miałam
pewności, co tak bardzo zaimponowało kucharzowi, który dorastał w
biednej rodzinie i do końca życia pozostał biedny, byłam jednak
przekonana, że mówił o domu kogoś białego. „Wszystkie te portrety
na ścianach, białe jak lilie twarze, szeroko uśmiechnięte” –
stwierdził. Nie przekazałam tego komentarza funkcjonariuszom, a
oni nie zapytali o detale.
Kiedy wyszłam z biura Sama, wyjaśniwszy uprzednio powody, dla
których auto Andy'ego w ogóle stało na naszym parkingu,
zamierzałam zająć miejsce za barem. Nie chciałam obserwować
śledztwa na zewnątrz, a przy stolikach nie było klientów, gdyż policja
zablokowała wjazd na parking.
Sam wycierał i przestawiał butelki za barem, a Holly i Danielle
usiadły przy stoliku w części dla palących, żeby Danielle mogła
zapalić papierosa.
– Jak było? – spytał Sam.
– Niezbyt przyjemnie. Zdenerwowali się, gdy powiedziałam, że
pracuje tu Anthony, a moja wzmianka o przyjęciu, którym Lafayette
chwalił się któregoś dnia, również im się nie spodobała. Słyszałeś, jak
mi opowiadał? O tej orgii?
– Tak, mnie także coś wspomniał. Najwyraźniej spędził wtedy
wspaniały wieczór. O ile ta impreza rzeczywiście się zdarzyła.
– Sądzisz, że Lafayette ją sobie wymyślił?
– Po prostu nie wydaje mi się, żeby w Bon Temps często odbywały
się biseksualne przyjęcia dla białych i czarnych – wyjaśnił.
– Mówisz tak tylko dlatego, że nikt nigdy cię na takie nie zaprosił
– wytknęłam mu. Zadałam sobie pytanie, czy w ogóle wiem, co się
dzieje w naszym miasteczku. Spośród wszystkich mieszkańców Bon
Temps właśnie ja powinnam wiedzieć najwięcej, ponieważ wszystkie
informacje byłyby dla mnie łatwo dostępne, gdybym postanowiła je
poznać. – Przynajmniej tak przypuszczam.
– Zgadza się – przyznał Sam i uśmiechnął się do mnie, wycierając
z kurzu butelkę whiskey.
– Podejrzewam, że zaproszenie dla mnie też zawieruszyło się
gdzieś na poczcie.
– Sądzisz, że Lafayette wrócił tutaj ubiegłej nocy, żeby
szczegółowo pogadać z tobą albo ze mną o tej imprezie?
Wzruszyłam ramionami.
– Może umówił się z kimś na parkingu. Przecież wszyscy wiedzą,
gdzie jest „Merlotte”. Dostał wypłatę?
Normalnie Sam płacił nam pod koniec tygodnia.
– Nie. Może przyszedł po czek, ale zamierzałem dać mu go w
pracy następnego dnia. Czyli dziś.
– Zastanawiam się, kto zaprosił Lafayette'a na to przyjęcie.
– Dobre pytanie.
– Nie uważasz chyba, że byłby na tyle głupi, żeby próbować kogoś
szantażować, prawda?
Sam wytarł czystą ściereczką drewnianą okleinę baru. Kontuar i
tak lśnił, ale już dawno temu zauważyłam, że Sam nie lubi bezruchu.
– Nie – odrzekł po chwili zadumy. – Na pewno nie zaprosiliby
niewłaściwej osoby. Wiesz, jak niedyskretny bywał Lafayette. Nie
tylko nam się zwierzył, że był na przyjęciu, a założę się, że miał o tym
nie rozpowiadać... Ale może chciał bliższych kontaktów, niż inni...
hm... uczestnicy uważali za wygodne...
– Sugerujesz, że chciał pozostać w kontakcie z ludźmi z przyjęcia?
Że pragnął się publicznie przyznawać do znajomości z nimi?
– Kto wie.
– Domyślam się, że jeśli ktoś uprawia z kimś seks albo gdy na jego
oczach uprawiają go inni, może poczuć się im równy. –
Wypowiedziałam tę sugestię z wahaniem, bo nie mam doświadczenia
w takich sprawach, ale Sam przytaknął.
– Lafayette bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnął
akceptacji. Chciał być akceptowany taki, jaki był – oznajmił.
Nie mogłam nie zgodzić się z nim w tej kwestii.
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ DRUGI
Otworzyliśmy bar dopiero o szesnastej trzydzieści. Do tej pory
wszyscy byliśmy straszliwie znudzeni. Wstydziłam się tego uczucia,
ponieważ tkwiliśmy tu z powodu śmierci kogoś, kogo znaliśmy,
jednakże faktem pozostaje, że po porządkach w magazynie,
uprzątnięciu biura Sama i rozegraniu kilku partyjek bourré (Sam
wygrał pięć dolarów i trochę drobnych) zapragnęliśmy zobaczyć
jakieś nowe twarze. Kiedy tylnymi drzwiami wszedł Terry Bellefleur,
kuzyn Andy'ego, który często pełnił funkcję rezerwowego barmana
albo kucharza w „Merlotcie”, powitaliśmy go z radością.
Wydaje mi się, że Terry ma około sześćdziesiątki. Walczył w
Wietnamie, a przez półtora roku był jeńcem wojennym. Ma dość
wyraźną bliznę na twarzy, a moja przyjaciółka Arlene zwierzyła mi
się, że blizny na jego ciele wyglądają jeszcze drastyczniej. Jest
rudowłosy, chociaż chyba ostatnio z każdym miesiącem coraz
bardziej siwieje.
Zawsze go lubiłam, szczególnie że zazwyczaj zasypywał mnie
uprzejmościami i był miły, choć czasami popadał w okropnie ponure
nastroje. W takiej sytuacji wszyscy wiedzieli, że lepiej schodzić mu z
drogi. Te jego „mroczne dni” przychodziły zwykle po nocach
spędzonych na straszliwych koszmarach. Tak twierdzili sąsiedzi,
którzy słyszeli, jak Terry krzyczał nocami przez sen.
Nigdy, ale to nigdy nie słyszałam myśli Terry'ego.
Dziś wyglądał dobrze. Wydawał się odprężony i wcale nie
popatrywał nerwowo na boki.
– W porządku, kochanie? – spytał, ze współczuciem klepiąc mnie
po ramieniu.
– Dzięki, Terry, nic mi nie jest. Tylko przykro mi z powodu
Lafayette'a.
– Tak, nie był zły. – Takie słowa z ust Terry'ego oznaczały wielką
pochwałę. – Doskonale wykonywał swoje obowiązki i zawsze zjawiał
się na czas. Dobrze sprzątał kuchnię. Nigdy nie przeklinał. –
Najwyraźniej Terry bardzo cenił takie życie. – A potem umarł w
buicku Andy'ego.
– Obawiam się, że w samochodzie Andy'ego trochę... – Szukałam
w głowie najdelikatniejszego określenia.
– Andy powiedział, że smrodu będzie można się pozbyć – odparł.
Chyba nie miał ochoty kontynuować tego tematu.
– Andy powiedział, jak umarł Lafayette? – spytałam.
– Podobno ktoś mu skręcił kark. Są też, hm, dowody, że ktoś się z
nim... zabawiał.
Piwne oczy Terry'ego błysnęły, co oznaczało, że mężczyzna czuje
się zażenowany. „Zabawianie się” bez wątpienia łączyło się dla niego
z przemocą i seksem.
– O rety, to okropne. – Danielle i Holly stanęły za mną, a Sam, z
kolejnym worem śmieci, które zebrał w swoim biurze, przystanął po
drodze do śmietnika za lokalem.
– Nie wyglądało na to... To znaczy, samochód nie wyglądał na...
– Na poplamiony?
– Właśnie.
– Andy sądzi, że Lafayette zginął gdzie indziej.
– Fuj – mruknęła Holly. – Nie mówcie o tym. Mam dość.
Terry spojrzał ponad moim ramieniem na obie kobiety. Nie darzył
zbytnim uczuciem ani Holly, ani Danielle, chociaż nie wiedziałam
dlaczego i nie starałam się tego dowiedzieć. Wolałam, by ludzie
zachowywali dla siebie swoje sekrety, zwłaszcza teraz, gdy lepiej
panowałam nad swoim talentem. Terry przyglądał im się przez kilka
sekund, a później usłyszałam, że odeszły.
– Portia przyjechała ubiegłej nocy po Andy'ego? – spytał.
– Tak, zadzwoniłam po nią. Andy nie mógł przecież prowadzić.
Chociaż założę się, że teraz żałuje, że nie pozwoliłam mu odjechać.
– Miała kłopoty z odprowadzeniem go do samochodu?
– Bill jej pomógł.
– Wampir Bill? Twój przyjaciel?
– Tak.
– Mam nadzieję, że jej nie przeraził – mruknął Terry, jak gdyby
zapomniał, że ciągle tu jestem.
Skrzywiłam się.
– Nie istnieje żaden powód, dla którego Bill miałby przerażać
Portię Bellefleur – oświadczyłam tak ostrym tonem, że Terry nie
mógł go zignorować.
– Portia nie jest taka twarda, jak wszyscy sądzą – odburknął
Terry. – Ty natomiast z pozoru wydajesz się słodką, małą istotką, a w
istocie cechuje cię charakter pit bulla.
– Nie wiem, czy ma to mi pochlebiać, czy może raczej powinnam
dać ci w nos.
– Sama widzisz. Ile kobiet... czy nawet mężczyzn... rzuciłoby
podobnym tekstem w twarz takiemu wariatowi jak ja? – Terry posłał
mi uśmiech, który bardziej pasował do ducha. Aż do tej pory nie
wiedziałam, że Terry Bellefleur tak dobrze zdaje sobie sprawę ze
swojej reputacji.
Stanęłam na palcach i cmoknęłam go w oszpecony policzek,
pragnąc mu pokazać, że się go ani trochę nie boję. Kiedy ponownie
opadłam na pięty, uświadomiłam sobie, że nie do końca jest to
prawda. W pewnych okolicznościach byłabym dużo ostrożniejsza w
kontaktach z tym mężczyzną, a może nawet rzeczywiście by mnie
przerażał.
Terry włożył biały fartuch kucharza i ruszył do kuchni. Reszta
naszej grupki wróciła do pracy. Wiedziałam, że dziś obsłużę niewiele
stolików, gdyż miałam wyjść z baru już o osiemnastej, by się
przygotować do wyjazdu z Billem do Shreveport. Nie chciałam, żeby
Sam płacił mi za snucie się po lokalu i szukanie zajęcia, uznałam
jednak, że porządkowanie magazynu i sprzątanie biura szefa też coś
znaczy.
Gdy tylko policja otworzyła wjazd na parking, zaczęli napływać
goście; było ich całkiem sporo jak na miasteczko wielkości Bon
Temps. Wśród pierwszych wchodzących znaleźli się Andy i Portia.
Zobaczyłam, że Terry patrzy na kuzynostwo przez kuchenne
okienko. Oboje mu pomachali, a on w odpowiedzi uniósł na powitanie
łopatkę. Zastanawiałam się, jak blisko są spokrewnieni. Terry na
pewno nie był bratem stryjecznym czy ciotecznym Andy'ego i Portii.
Można oczywiście nazwać kogoś kuzynem, ciotką czy wujem mimo
niewielkiego pokrewieństwa lub też jego braku. Kiedy moi rodzice
zginęli podczas gwałtownej powodzi, gdy fala zepchnęła ich
samochód z mostu, najlepsza przyjaciółka mojej matki starała się
przychodzić do mojej babci raz w tygodniu lub raz na dwa tygodnie,
za każdym razem przynosząc mi jakiś prezencik; a ja przez całe moje
życie nazywam ją ciocią Patty.
Odpowiadałam na pytania klientów, podawałam hamburgery,
sałatki, panierowane kurze piersi i piwo, aż kompletnie zatraciłam
się w tej pracy. Gdy zerknęłam na zegar, okazało się, że na mnie już
pora. W damskiej toalecie spotkałam moją zmienniczkę, Arlene.
Płomiennie rude włosy (o dwa tony bardziej rude niż w zeszłym
miesiącu) miała ułożone w misterny pęk loków spiętych nad karkiem,
a jej obcisłe spodnie pokazywały całemu światu, że Arlene schudła
trzy kilogramy. Była czterokrotnie zamężna i obecnie szukała
kandydata na małżonka numer pięć.
Porozmawiałyśmy przez kilka minut o morderstwie, potem
streściłam jej zamówienia z moich stolików, w końcu zabrałam
torebkę z biura Sama i niczym strzała wypadłam tylnymi drzwiami.
Nie było jeszcze zupełnie ciemno, kiedy dotarłam do domu, który
znajduje się pół kilometra dalej, w lesie, niedaleko rzadko
uczęszczanej szosy. Jest to stary dom, niektóre jego fragmenty
pochodzą sprzed stu czterdziestu paru lat, był jednak tyle razy
przerabiany i rozbudowywany, że w gruncie rzeczy nie można go
nazwać przedwojennym. Ot, zwyczajny stary wiejski dom. Dostałam
go w spadku po babci, Adele Hale Stackhouse, i traktowałam jak
skarb. Bill namawiał mnie na przeprowadzkę do swojego domu, który
stał na wzgórzu dokładnie po drugiej stronie cmentarza, ja jednak nie
chciałam opuszczać dziedzictwa.
Zerwałam z siebie strój kelnerki i otworzyłam szafę. Skoro
jechaliśmy do Shreveport w sprawach wampirzych, Bill na pewno by
chciał, żebym się trochę wystroiła. Nie potrafiłam w pełni tego
zrozumieć, ponieważ z jednej strony Bill zdecydowanie sobie nie
życzył, aby ktokolwiek się do mnie przystawiał, zarazem jednak
zawsze pragnął, żebym wyglądała wyjątkowo ładnie – szczególnie
ilekroć szliśmy do „Fangtasii”, należącego do wampirów baru
obsługującego głównie turystów.
Ach ci mężczyźni!
Nie mogłam się zdecydować, co włożyć, więc wskoczyłam pod
prysznic. Stresowała mnie każda myśl o „Fangtasii”. Właścicielami
baru byli przedstawiciele wampirzych struktur władzy, dla których
stałam się pożądanym nabytkiem, kiedy odkryli mój unikatowy dar.
Bezpieczeństwo zawdzięczałam jedynie stanowczemu wstąpieniu
Billa do wampirzego samorządu. Od tamtej pory mogłam bez
przeszkód prowadzić dotychczasowe życie i bez lęku pracować w
dotychczasowym miejscu. Jednakże w zamian za to bezpieczeństwo
musiałam zjawiać się u nich na każde wezwanie i służyć im swoimi
zdolnościami telepatycznymi. Odkąd bowiem wampiry przystosowały
się do życia wśród ludzi, używały łagodniejszych metod niż tortury i
terror.
Dzięki gorącej wodzie natychmiast poczułam się lepiej. Gdy
krople spadały na moje plecy, zaczęłam się odprężać.
– Mogę się do ciebie przyłączyć?
– Cholera, Bill! – Serce waliło mi jak szalone i musiałam się oprzeć
o ściankę kabiny prysznicowej.
– Przepraszam, ukochana. Nie słyszałaś, że otwieram drzwi
łazienki?
– Nie, kurczę. Dlaczego nie możesz po prostu zawołać: „Skarbie,
jestem w domu!” albo coś w tym rodzaju?
– Wybacz. – Nie zabrzmiało to zbyt szczerze. – Potrzebujesz
kogoś do umycia pleców?
– Nie, dziękuję – syknęłam. – Nie jestem w nastroju.
Bill wyszczerzył zęby w uśmiechu (tak abym mogła zobaczyć, że
schował kły) i zaciągnął zasłonkę prysznicową.
Kiedy wyszłam z łazienki, owinięta jako tako skromnie
ręcznikiem, wampir leżał wyciągnięty na moim łóżku. Buty ustawił
starannie na małym dywaniku przy nocnym stoliku. Miał na sobie
granatową koszulę z długimi rękawami, spodnie khaki, dopasowane
kolorystycznie do koszuli skarpetki oraz wypolerowane mokasyny.
Jego ciemnokasztanowe włosy były zaczesane w tył, a długie baczki
nadawały mu staromodny wygląd.
No cóż, rzeczywiście były staromodne, jednak prezentowały się
bardziej retro, niż większość ludzi potrafi to sobie w ogóle
wyobrazić.
Bill ma wydatne łukowate brwi i orli nos. Jego usta przypominają
te u greckich posągów, przynajmniej takich, jakie widziałam na
fotografiach. Zmarł kilka lat po zakończeniu wojny secesyjnej (czy
też – jak stale powtarzała moja babcia – „wojny wywołanej przez
agresorów z Północy”).
– Jakie plany na dzisiejszy wieczór? – spytałam. – Interesy czy
przyjemność?
– Przebywanie z tobą zawsze oznacza przyjemność – odparł Bill.
– Z jakiego powodu jedziemy do Shreveport? – uściśliłam,
ponieważ znam jego wykrętne odpowiedzi.
– Zostaliśmy wezwani.
– Kto nas wezwał?
– Eric, ma się rozumieć.
Teraz, kiedy Bill kandydował i przyjął stanowisko oficera
śledczego Strefy Piątej, był na każde zawołanie Erica i pod jego
ochroną. Oznaczało to, jak mi wyjaśnił, że każdy, kto zaatakuje
mojego wampira, będzie miał również do czynienia z Erikiem. Poza
tym, dla Erica wszelka własność Billa była święta. Łącznie ze mną.
Nie zachwyciła mnie myśl, że jestem jedną z „rzeczy” Billa – choć
może najważniejszą – wiedziałam jednak, że takie wyjście jest dla
nas po prostu najlepsze.
Patrząc w lustro, skrzywiłam się.
– Sookie, zawarłaś umowę z Erikiem.
– Tak – przyznałam.
– Więc musisz dotrzymywać jej warunków.
– Taki mam zamiar.
– Włóż te obcisłe błękitne dżinsy sznurowane na bokach –
zasugerował.
Chodziło mu o biodrówki, które wcale nie były z dżinsu, lecz z
rozciągliwego streczu. Bill naprawdę mnie w nich uwielbiał. Nieraz
się zastanawiałam, czy w jego fantazjach nie pojawia się
przypadkiem Britney Spears. Ponieważ świetnie zdawałam sobie
sprawę, że wyglądam w tych spodniach dobrze, włożyłam je, a do
nich granatowo-białą kraciastą koszulę z krótkimi rękawami,
zapinaną z przodu. Górne guziki zostawiłam rozpięte aż nieco
poniżej szczytu miseczek biustonosza. Chcąc choć trochę podkreślić
swoją niezależność (tak, niech Bill pamięta, że nie jestem jego
własnością!), sczesałam włosy w koński ogon na czubku głowy. Na
gumkę przypięłam niebieską kokardę i zrobiłam lekki makijaż. Bill
kilkakrotnie zerkał na zegarek, ja jednak się nie spieszyłam. Skoro
tak bardzo mu zależy, żebym zrobiła dobre wrażenie na jego
przyjaciołach-wampirach, niech sobie odrobinkę na mnie poczeka.
Kiedy znaleźliśmy się w aucie i ruszyliśmy na zachód, do
Shreveport, Bill oznajmił:
– Założyłem dziś nową firmę.
Szczerze mówiąc, nieraz zastanawiałam się, skąd Bill bierze
pieniądze. Nigdy nie wyglądał na bogatego, lecz nigdy też nie
wydawał mi się biedny. A zarazem nie pracował... No, chyba że w te
noce, których nie spędzaliśmy razem.
Denerwowała mnie nieco świadomość, że każdy wampir z
prawdziwego zdarzenia może bez trudu zdobyć bogactwo; przecież,
jeśli potrafią (do pewnego stopnia) kontrolować ludzkie umysły, z
łatwością mogą przekonać kogoś, aby sięgnął do kieszeni albo
udzielił
zyskownej
porady
w
sprawie
zakupu
papierów
wartościowych czy też innych inwestycji. Widzicie, zanim wampiry
zyskały oficjalnie prawo istnienia, nie musiały płacić podatków.
Nawet amerykański rząd musiał przyznać, że nie da się obciążyć
obowiązkiem podatkowym osoby nieżyjącej. Jednakże w momencie
gdy nieumarli otrzymali pewne prawa, między innymi prawo do
głosowania, Kongres postanowił ich zobligować także do płacenia
podatków.
A kiedy Japończycy udoskonalili krew syntetyczną, która w
zasadzie umożliwiła wampirom „życie” bez konieczności picia
ludzkiej krwi, stworzenia nocy mogły wreszcie jawnie wyjść z
trumien.
„Widzicie?” – mówiły wampiry. – „Aby egzystować, nie musimy
prześladować rodzaju ludzkiego. Nie stanowimy już dla was
zagrożenia”.
Wiedziałam jednak, że Bill najchętniej delektuje się moją krwią.
Potrafił przez długi czas żywić się wyłącznie Darem Życia
(najpopularniejsza marketingowa nazwa krwi syntetycznej), lecz
nadgryzanie mojej szyi sprawiało mu nieporównanie większą
przyjemność. Na oczach baru pełnego gości wypijał butelkę A Rh+,
jednak gdy zaplanował na osobności „łyczek” Sookie Stackhouse,
uzyskiwaliśmy zupełnie inny efekt. Innymi słowy, po kieliszku Daru
Życia Bill nie miewał dreszczy rozkoszy, a smakując moją krew,
zdecydowanie tak.
– A co to za firma? – spytałam.
– Kupiłem małe centrum handlowe przy autostradzie, to, w którym
mieści się „LaLaurie”.
– Do kogo należało?
– Pierwotnie ten teren posiadali Bellefleurowie. W ich imieniu
gospodarował nim Sid Matt Lancaster.
Sid Matt Lancaster reprezentował również w ostatniej sprawie
mojego brata. Pracował w swoim fachu od wieków i miał w
środowisku znacznie większe wpływy niż Portia.
– Świetnie. Wiem, że Bellefleurowie od dobrych paru lat
próbowali sprzedać tę ziemię. Potrzebują gotówki, i to bardzo. Więc
kupiłeś teren i centrum handlowe? Jak duża jest działka?
– Och, zaledwie pół hektara, ale to doskonała lokalizacja –
wyjaśnił Bill urzędowym tonem, jakiego nigdy wcześniej u niego nie
słyszałam.
– Chodzi o ten ciąg sklepów i lokali, wśród których znajduje się „U
LaLaurie”, salon fryzjerski i „Ciuszki Tary”?
Oprócz ośrodka za miastem, „LaLaurie” była jedyną w okręgu
Bon Temps restauracją z pretensjami. Właśnie do niej mężczyźni
zabierali żony na dwudziestą piątą rocznicę ślubu, szefowie
pracowników, który poprosili o awans, a chłopaki dziewczyny,
którym naprawdę pragnęli zaimponować. Słyszałam jednak, że lokal
nie prosperował.
Przez całe życie ledwie wiążę koniec z końcem, toteż nie mam
najmniejszego pojęcia, jak się prowadzi firmę albo robi interesy.
Gdyby moi rodzice nie znaleźli szczęśliwym trafem odrobiny ropy
naftowej na swojej ziemi i nie oszczędzili całego zysku z wydobycia,
zanim wyczerpały się jej pokłady, Jason, babcia i ja nie mielibyśmy
pewnie nieraz co włożyć do garnka. A i tak przynajmniej dwa razy
byliśmy o krok od sprzedania terenu po rodzicach, tylko po to, żeby
zachować dom babci i zapłacić podatki. Przecież wychowała nas
oboje całkiem sama.
– Czyli jak to działa? Posiadasz budynek, który mieści te trzy
firmy, i one płacą ci czynsz?
Bill skinął głową.
– Zatem teraz – powiedział – jeśli zechcesz zmienić fryzurę,
pójdziesz do „Clip & Curl”.
Tylko raz w życiu byłam u fryzjera. Ilekroć muszę wyrównać
postrzępione końcówki, zwykle idę do przyczepy Arlene i ona
podcina mi włosy o centymetr czy dwa.
– Sądzisz, że powinnam coś zrobić z włosami? – spytałam
niepewnie.
– Nie, są piękne – odparł Bill. – Ale jeżeli zapragniesz, możesz
skorzystać... podobnie z manikiuru. I możesz tam kupić produkty do
pielęgnacji włosów. – Wypowiedział słowa „produkty do pielęgnacji
włosów”, jak gdyby to była fraza w obcym języku. Stłumiłam
uśmiech. – I jeśli zabierzesz dowolną osobę do „LaLaurie”, nie
będziesz musiała płacić. – Obróciłam się na siedzeniu i zagapiłam na
niego. – A Tara wie, że wszystkie ubrania, które kupisz, ma dopisać
do mojego rachunku.
Poczułam, że ogarnia mnie wściekłość i zaraz wybuchnę. Bill,
niestety, niczego nie rozumiał.
– Zatem, inaczej mówiąc – oświadczyłam, dumna, że udaje mi się
zachować spokojny ton – wszyscy wiedzą, że mają folgować
kochanicy szefa.
Bill chyba uprzytomnił sobie, że popełnił błąd.
– Och, Sookie – zaczął, ja jednak nie zamierzałam ustąpić.
Uraził moją dumę i nie potrafiłam mu tego wybaczyć. Nieczęsto
tracę panowanie nad sobą, lecz w tych rzadkich sytuacjach bywam
naprawdę nieznośna.
– Dlaczego nie możesz po prostu przysłać mi cholernych kwiatów
jak inni faceci?! Albo słodyczy? Uwielbiam słodycze. Może kup mi
jakiś obrazek, dlaczego nie? Albo małego kotka czy szalik!
– Chciałem coś ci dać – oznajmił ostrożnie.
– Przez ciebie poczułam się jak utrzymanka. A ty najnormalniej w
świecie zasugerowałeś ludziom z tych lokali, że nią jestem.
Z tego co widziałam w przyćmionym świetle tablicy rozdzielczej,
Bill chyba usiłował pojąć różnicę. Znajdowaliśmy się akurat obok
zjazdu nad Mimosa Lake i reflektory auta mojego wampira oświetlały
las rosnący przy nadbrzeżnej drodze.
W tym momencie ku mojemu zaskoczeniu silnik zakrztusił się i
samochód stanął. Wzięłam to za znak.
Gdyby Bill przewidział moje plany, na pewno zamknąłby drzwi,
ponieważ wydawał się naprawdę wstrząśnięty, kiedy wygramoliłam
się z auta i pomaszerowałam drogą w stronę lasu.
– Sookie, wracaj tu natychmiast!
Na Boga, teraz był wściekły! No cóż, zrozumienie mnie zabrało
mu trochę czasu.
Wchodząc między drzewa, uniosłam rękę i pokazałam mu palec.
Wiedziałam, że jeśli Bill zechce, żebym wróciła do auta, znajdę się
tam po chwili, ponieważ jest dwudziestokrotnie silniejszy i szybszy
ode mnie. Po paru sekundach w ciemnościach niemal zapragnęłam,
żeby mnie dogonił. Potem przypomniałam sobie o godności i
wiedziałam,
że
postąpiłam
właściwie.
Bill
był
wyraźnie
zdezorientowany co do natury naszego związku i chciałam, żeby
wszystko sobie przemyślał i poukładał w głowie. A najlepiej niech
zabiera swój żałosny tyłek do Shreveport i wyjaśnia moją
nieobecność swojemu szefowi, Ericowi. O tak, w ten sposób
utarłabym mu nosa.
– Sookie! – zawołał z drogi Bill. – Idę na najbliższą stację obsługi
po mechanika.
– Powodzenia – mruknęłam pod nosem. Stacje obsługi czynne w
nocy i mechanicy pracujący całą dobę? Phi, chyba myślał o latach
pięćdziesiątych albo o innej epoce.
– Zachowujesz się jak dziecko, Sookie – dodał. – Mógłbym po
ciebie przyjść, ale nie zamierzam marnować czasu. Kiedy ochłoniesz,
wróć do auta i zamknij się od środka.
Odkryłam, że jest równie dumny jak ja.
Z mieszaniną ulgi i niepokoju słuchałam cichnących odgłosów
kroków na drodze, co oznaczało, że Bill biegnie z wampirzą
prędkością.
Prawdopodobnie uważał, że dał mi nauczkę. A przecież było
dokładnie odwrotnie. Powtórzyłam to sobie wiele razy. Wróci za
kilka minut. Byłam tego pewna. Musiałam jedynie uważać, żeby nie
wejść zbyt głęboko w las, bo mogłabym wpaść do jeziora.
Wśród sosen panowały prawdziwie egipskie ciemności! Chociaż
księżyc był prawie w pełni, noc bezchmurna, a otwarty teren
rozjaśniała chłodna odległa łuna, mrok pod drzewami był
nieprzenikniony.
Wróciłam na drogę, potem wzięłam głęboki wdech i zaczęłam
maszerować z powrotem ku Bon Temps, w przeciwną stronę, niż
pobiegł Bill. Zastanawiałam się, ile kilometrów dzieliło nas od miasta,
nim zaczęliśmy rozmowę. Uspokajałam się, że chyba niewiele, i
pochwaliłam samą siebie za włożenie tenisówek, a nie sandałków na
wysokim obcasie. Nie wzięłam jednak swetra, toteż golizna
pomiędzy kusym topem a biodrówkami pokryła się natychmiast gęsią
skórką. Ruszyłam po poboczu lekkim truchtem. Przy szosie nie było
latarni, więc cieszyłam się, że świeci chociaż księżyc.
Przypomniałam sobie właśnie, że w okolicy grasuje morderca,
który zabił Lafayette'a, gdy usłyszałam szelest kroków w lesie, na
ścieżce równoległej do szosy.
Kiedy się zatrzymałam, ruch wśród drzew również ustał.
Wolałam prawdę, nawet najgorszą.
– No dobra, kto tam jest?! – zawołałam. – Jeśli zamierzasz mnie
zjeść, miejmy to już za sobą.
Z lasu wyłoniła się kobieta w towarzystwie półdzikiej świni. Kły
zwierzęcia połyskiwały w ciemnościach. W lewej ręce kobieta niosła
jakąś pałkę lub różdżkę z kępką kłaczków na końcu.
– Świetnie – szepnęłam do siebie. – Po prostu świetnie.
Kobieta wydała mi się równie przerażająca jak jej świnia. Nie
byłam pewna, czy jest wampirzycą, ponieważ wyczuwałam
aktywność jej mózgu; na pewno jednak była istotą nadnaturalną,
więc jej umysł nie wysyłał wyraźnego sygnału. Udało mi się wszakże
wychwycić wydźwięk jej myśli. Była rozbawiona.
Bez wątpienia nie oznaczało to dla mnie niczego dobrego.
Miałam nadzieję, że zwierzę jest nastawione przyjaźnie. Dzikie
świnie dość rzadko widywano w okolicach Bon Temps, choć od czasu
do czasu natykali się na nie myśliwi; jeszcze rzadziej udawało się
oswajać te stworzenia. Zdjęcie tej pary wywołałoby sensację w
lokalnej prasie. Świnia śmierdziała, odór był charakterystyczny i
wstrętny.
Nie wiedziałam, do kogo powinnam przemówić. Ostatecznie,
może świnia wcale nie była zwierzęciem, lecz człowiekiem, który
przyjął kształt dzika. W ciągu ostatnich miesięcy wiele się
nauczyłam. Skoro wampiry, które do tamtego momentu uważałam za
fascynujących bohaterów literatury pięknej, rzeczywiście istniały,
może również żyły inne istoty, które uważaliśmy za postaci fikcyjne.
Byłam naprawdę zdenerwowana, więc się uśmiechnęłam.
Kobieta miała długie splątane włosy, które w tym słabym świetle
uznałam za ciemne. Była bosa i skąpo odziana – nosiła jedynie luźną
sukienkę lub koszulę, krótką, obszarpaną i poplamioną. Na mój
uśmiech odpowiedziała również uśmiechem. A ja, zamiast krzyknąć,
uśmiechałam się coraz szerzej.
– Nie mam zamiaru cię zjeść – oznajmiła.
– Cieszę się. A twój przyjaciel?
– Ach, świnia. – Jak gdyby dopiero w tej chwili zauważyła zwierzę,
wyciągnęła rękę i podrapała je po karku, tak jak ja podrapałabym
łagodnego psa. Kły się poruszyły. – Zrobi to, co jej każę – powiedziała
kobieta od niechcenia.
Nie potrzebowałam tłumacza, żeby wychwycić pogróżkę.
Próbowałam wyglądać równie swobodnie, kiedy zerkałam wokół
siebie, w poszukiwaniu drzewa, na które w razie konieczności
zdołam się wspiąć. Niestety, wszystkie pnie, których zdążyłabym w
miarę szybko dopaść, były pozbawione konarów – otaczały mnie
wyłącznie strzeliste sosny nadmorskie, które licznie rosły w naszych
stronach i których drewno wykorzystywano do produkcji tarcicy. Ich
gałęzie zaczynały się dobrze ponad cztery metry nad ziemią.
Uprzytomniłam sobie coś, co powinno przyjść mi do głowy
wcześniej – że samochód Billa prawdopodobnie nieprzypadkowo
odmówił posłuszeństwa. Może także nasza kłótnia nie była zbiegiem
okoliczności?
– Chciałaś ze mną o czymś porozmawiać? – spytałam kobietę, a
odwróciwszy się do niej, odkryłam, że zbliżyła się do mnie o kilka
metrów. Widziałam teraz jej twarz trochę lepiej, lecz szczegóły,
które dostrzegałam, wcale mnie nie uspokoiły. Kobieta miała plamy
na wargach, a gdy otworzyła usta podczas mówienia, zauważyłam na
zębach resztki jedzenia, prawdopodobnie mięsa. – Widzę, że zjadłaś
już kolację – rzuciłam nerwowo i natychmiast ugryzłam się w język.
– Hm... – odparła. – Jesteś pieszczoszką Billa?
– Tak – przyznałam. Nie spodobało mi się to określenie, nie
ośmieliłam się jednak zaprzeczyć. – Naprawdę okropnie by się
zdenerwował, jeśliby mi się coś przydarzyło.
– Jak gdyby gniew jakiegoś wampira miał dla mnie jakiekolwiek
znaczenie – odparowała bezceremonialnie.
– Proszę mi wybaczyć, proszę pani, kim pani jest? Jeśli mogę
spytać.
Znowu się uśmiechnęła, a ja zadrżałam.
– Ależ proszę. Jestem menadą.
To było chyba coś po grecku. Nie wiedziałam, co ten termin
oznacza, lecz kojarzył mi się z mieszkającą w lesie dziką istotą
rodzaju żeńskiego.
– Jakie to interesujące – mruknęłam, szczerząc zęby w
wymuszonym uśmiechu. – A jesteś tu, pani, dziś wieczorem,
ponieważ...?
– Ktoś musi przekazać ode mnie wiadomość Ericowi Człowiekowi
Północy – oświadczyła, podchodząc jeszcze bliżej.
Tym razem widziałam, jak to robi. Świnia szła za nią, nie
odstępując nawet na krok, jak przywiązana. Smród był wprost
nieopisany. Zauważyłam krótki, pokryty szczeciną ogon – poruszał
się w lewo i w prawo, dziarsko i niecierpliwie.
– Jaką wiadomość?
Łypnęłam na kobietę, po czym rzuciłam się do ucieczki, starając
się pędzić najszybciej, jak potrafię. Gdybym nie wypiła trochę
wampirzej krwi na początku lata, nie zdołałabym się w porę
odwrócić i dostałabym cios w twarz i w pierś zamiast w plecy, a tak
odniosłam wrażenie, że ktoś bardzo silny mocno zamachnął się
ciężkimi grabiami, wbił mi je w plecy i pociągnął w dół, przez co ich
zęby głęboko przeorały moje ciało.
Nie zdołałam ustać, upadłam i wylądowałam na brzuchu.
Usłyszałam za sobą śmiech menady i sapanie świni, a potem
uświadomiłam sobie, że napastniczka odeszła. Przez kilka minut
leżałam i płakałam. Starałam się nie krzyczeć i usiłowałam
zapanować nad bólem, odkryłam jednak, że dyszę, jak gdybym
rodziła. Cholernie bolały mnie plecy.
Resztki mojej energii pożerała wściekłość. Stałam się właśnie
żywą tablicą informacyjną dla tej suki, menady czy kimkolwiek, u
diabła, była. Zaczęłam pełznąć po nierównym, piaszczystym podłożu,
pokrytym gałązkami i sosnowymi igłami; mój gniew rósł z każdym
ruchem. Trzęsłam się z bólu i furii, sunąc powoli przed siebie, aż
wpadłam w taką rozpacz, że mogłabym umrzeć. Czołgałam się z
powrotem do auta, usiłując kierować się do najbardziej
prawdopodobnego miejsca, gdzie mógłby mnie znaleźć Bill, lecz
kiedy prawie tam dotarłam, zastanowiłam się, czy nie lepiej było
pozostać na otwartym terenie.
Zakładałam, że przy drodze łatwiej uzyskam pomoc, ale
oczywiście mogłam się mylić. Już kilka minut wcześniej odkryłam, że
nie każda spotkana przypadkowo osoba pragnie udzielić pomocy. A
jeśli spotkam kogoś... głodnego? Może zapach mojej krwi już zwabił
jakiegoś drapieżnika? Podobno rekiny wyczuwają najmniejsze krople
krwi w wodzie, a wampiry uważałam za lądowe odpowiedniki
rekinów.
Zamiast więc pozostawać przy drodze, gdzie byłam doskonale
widoczna, wpełzłam do lasu. Nie chciałabym umrzeć w tak mało
godnym czy niewiele znaczącym miejscu. Nie było to Alamo ani
Termopile, lecz kawałek ziemi wśród drzew przy szosie w północnej
Luizjanie. Otaczały mnie chyba krzewy sumaka jadowitego,
pomyślałam jednak, że pewnie i tak nie dożyję do momentu, w którym
moje ciało pokryje się wysypką.
Sądziłam, że lada chwila ból zacznie słabnąć, on jednak raczej się
wzmagał. Nie potrafiłam powstrzymać łez, które nieprzerwanie
spływały mi po policzkach. Udało mi się nie łkać głośno, żeby nie
przyciągnąć niczyjej uwagi, nie byłam jednak w stanie leżeć zupełnie
cicho.
Tak desperacko koncentrowałam się na zachowaniu milczenia, że
prawie nie zauważyłam Billa. Szedł drogą, zerkając na las, a jego
ostrożność uprzytomniła mi, że zdawał sobie sprawę z
niebezpieczeństwa. Wiedział w każdym razie, że coś jest nie w
porządku.
– Bill – szepnęłam, ale w uszach wampira moja wypowiedź
zabrzmiała jak krzyk.
Znieruchomiał i wpatrzył się badawczo w mrok.
– Jestem tutaj – powiedziałam i przełknęłam łzy. – Uważaj –
dodałam. Możliwe, że byłam żywą pułapką.
W poświacie księżycowej widziałam pozbawioną emocji twarz
Billa, wiedziałam jednak, że mój wampir rozważa różne opcje,
dokładnie tak samo jak ja. Jedno z nas musiało wykonać ruch; zdałam
sobie sprawę, że jeśli ujawnię swoją pozycję, wystawiając się na
światło księżyca, Billowi nie umknie jakikolwiek atak.
Złapałam kępy trawy i pociągnęłam. Nie miałam siły podnieść się
nawet na kolana, więc to był jedyny sposób. Odepchnęłam się lekko,
chociaż przy każdym ruchu pleców przeżywałam katusze.
Przemieszczając się ku Billowi, wolałam na niego nie zerkać,
ponieważ nie chciałam się rozrzewnić na widok jego gniewu, który
był niemal namacalny.
– Co to stworzenie ci zrobiło, Sookie? – spytał łagodnie.
– Zabierz mnie do auta. Proszę, zabierz mnie stąd – jęknęłam. –
Jeśli będziemy hałasować, może wrócić. – Na tę myśl zadrżałam. –
Zabierz mnie do Erica – dorzuciłam, usiłując mówić spokojnie. –
Powiedziała, że to jest wiadomość dla Erica Człowieka Północy.
Bill kucnął obok mnie.
– Muszę cię podnieść – powiedział.
„Och, nie...”. Już chciałam powiedzieć, że na pewno jest inny
sposób, ale wiedziałam, że tylko się łudzę. Bill się nie wahał. Zanim
zdołałam przygotować się na czekający mnie ogrom bólu, jedną rękę
wsunął pod moje plecy, drugą chwycił mnie w kroczu i zarzucił sobie
moje ciało na ramię.
Krzyknęłam. Walczyłam ze szlochem, by Bill mógł usłyszeć
ewentualny atak. Niestety, nie udawało mi się to zbyt dobrze. Bill
zaczął biec drogą, kierując się do samochodu. Auto już działało, jego
silnik równomiernie pracował na jałowym biegu. Bill szarpnął drzwi i
starał się ułożyć mnie delikatnie, a jednocześnie szybko, na tylnym
siedzeniu cadillaca. Chociaż nie chciał zadawać mi dodatkowego
cierpienia, okazało się to nie do końca możliwe.
– To była ona – powiedziałam. – Z jej rozkazu samochód się zepsuł
i to ona kazała mi wysiąść. – Nie miałam pewności, czy menada
wywołała również naszą kłótnię, ale brałam pod uwagę tę możliwość.
– Porozmawiamy o tym później – uciął Bill. Z maksymalną
prędkością ruszył w stronę Shreveport, podczas gdy ja wbijałam
palce w siedzenie, starając się uspokoić.
Z tej jazdy zapamiętałam jedynie, że mi się dłużyła, jakby trwała
ze dwa lata.
Bill jakoś doniósł mnie pod tylne drzwi „Fangtasii” i zaczął je
kopać, aż ktoś nam otworzył.
– Co? – Głos Pam brzmiał wrogo. Spotkałam ją wcześniej parę
razy. Była ładną przedsiębiorczą blond wampirzycą. – Ach, Bill! Co
się stało? Ojej, ona krwawi – zauważyła pożądliwym tonem.
– Sprowadź Erica – odburknął Bill.
– Czeka na ciebie w środku... – zaczęła, ale Bill minął ją wielkimi
krokami, a ja zwisałam z jego ramienia niczym krwawe trofeum
myśliwskie. Byłam już tak słaba, że było mi obojętne, czy zaniesie
mnie na parkiet, czy do baru, on jednak na szczęście skierował się
prosto do biura Erica.
– To twoja wina – warknął w środku.
Jęknęłam, kiedy potrząsał mną, jakby pragnął zaprezentować
mnie Ericowi. A gdzie indziej miał niby Eric patrzeć, skoro byłam
jedyną dorosłą kobietą i prawdopodobnie jedyną krwawiącą istotą w
jego biurze?
Zapragnęłam zemdleć i stracić przytomność. Ale nie zemdlałam.
Zwisałam bezradnie na plecach Billa i cierpiałam.
– Idź do diabła – wymamrotałam.
– Co mówisz, kochanie?
– Idź do diabła!
– Musimy położyć ją na brzuchu. Na kanapie – powiedział Eric. –
Tutaj, pozwól, że ja...
Poczułam, że kolejna para rąk chwyta moje nogi, Bill jakoś mnie
obrócił i we dwóch ostrożnie ułożyli mnie na szerokiej kanapie, którą
Eric niedawno zakupił do swojego biura. Pachniała nową skórą.
– Pam, zadzwoń po lekarza.
Usłyszałam, że ktoś wychodzi z pomieszczenia. Eric przykucnął i
spojrzał mi w twarz. Naprawdę musiał przykucnąć, ponieważ, wysoki
i barczysty, wyglądał na tego kim był, czyli dawnego wikinga.
– Co ci się przydarzyło? – spytał.
Obrzuciłam go spojrzeniem pełnym wściekłości, tak rozsierdzona,
że ledwo mogłam mówić.
– Jestem wiadomością dla ciebie – mruknęłam. – Ta kobieta w
lesie sprawiła, że auto Billa się zepsuło, a może nawet skłoniła nas do
kłótni. A potem podeszła do mnie ze świnią.
– Ze świnią?! – Zdaje się, że Eric nie mógł być bardziej zdziwiony.
Chyba żebym powiedziała, że kobieta miała kanarka na nosie.
– Tak, świnia, takie zwierzę, które kwiczy. Dzika świnia! I ta
kobieta powiedziała, że chce przesłać ci wiadomość. Na szczęście
odwróciłam się w porę, dzięki czemu uniknęłam ciosu w twarz, więc
uderzyła mnie w plecy, po czym zniknęła.
– W twarz? Więc chciała zranić cię w twarz... – Bill podsumował
moją chaotyczną wypowiedź. Zauważyłam, że zaciska palce na
udach, po chwili jednak widziałam już tylko jego plecy, gdy zaczął
nerwowo chodzić po biurze. – Ericu, jej rany nie są zbyt głębokie,
więc dlaczego jest w tak złym stanie?
– Sookie – odezwał się do mnie cicho Eric. – Jak wyglądała ta
kobieta?
Jego twarz była tuż przy mojej, a gęste złote włosy wampira
prawie muskały moją twarz.
– Jak wariatka. I nazywała cię Erikiem Człowiekiem Północy.
– Nie używam tego imienia w kontaktach z ludźmi. – Zadumał się.
– Wariatka... czyli... Jak wyglądała?
– Ubranie miała poszarpane, na ustach krew, a między zębami
strzępy surowego mięsa. Miała też jakąś różdżkę, z czymś na końcu.
Jej włosy były długie i splątane... Ach, skoro już mowa o włosach...
moje kleją mi się do pleców.
– Tak, rozumiem. – Eric zaczął zdejmować moje włosy z ran, które
zasklepiając się, sklejały kosmyki.
Wtedy weszła Pam z „lekarką”. Jeśli wcześniej miałam nadzieję,
że Eric wezwał normalnego doktora, takiego ze stetoskopem i
szpatułką, czekało mnie kolejne rozczarowanie. Przede mną stanęła
karlica, która nawet nie musiała się pochylać, by zajrzeć mi w oczy.
Bill krążył wokół nas, z nerwów napięty niczym struna, tymczasem
mała kobieta oglądała moje rany. Była ubrana w białe spodnie i
tunikę, identycznie jak lekarze w szpitalu. To znaczy... Kiedyś
lekarze takie nosili, nim zaczęli wkładać stroje zielone, niebieskie
albo w innym zwariowanym kolorze. Karlica miała wielki nos i
oliwkową cerę. Jej pofalowane włosy były złotobrązowe, szorstkie i
niewiarygodnie grube, przycięte bardzo krótko. Skojarzyła mi się z
hobbitem. Może nawet nim była! W ostatnich kilku miesiącach
odkryłam, że w naszym świecie oprócz ludzi żyje wiele rożnych
dziwnych istot.
– Jakiego rodzaju doktorem jest pani? – spytałam, chociaż trochę
czasu zajęło mi ułożenie w myślach tego pytania.
– Uzdrowicielem – odparła zaskakująco głębokim głosem. –
Zostałaś otruta.
– Więc dlatego wydaje mi się, że za chwilę umrę – wydukałam.
– Rzeczywiście, całkiem niedługo – przyznała.
– Och, wielkie dzięki, pani doktor. Jak może mi pani pomóc?
– Nie mamy zbyt wielu opcji. Otrucie to otrucie. Słyszałaś o
waranach z Komodo? W ich pyskach są dziesiątki bakterii... No cóż,
rany menady wydają się równie toksyczne. Gdy waran ukąsi, tropi
później ofiarę godzinami, czekając, aż bakterie ją zabiją. Dla menad
opóźniona śmierć ofiary to dodatkowa zabawa. A w przypadku
jaszczurów, kto może wiedzieć?
Dzięki za streszczenie artykułu z „National Geographic”,
doktorko!
– Ale co może pani z tym zrobić? – zapytałam przez zaciśnięte
zęby.
– Mogę zamknąć zewnętrzne rany, lecz twój krwiobieg został już
zainfekowany, toteż całą krew trzeba ci usunąć i zastąpić nową. To
zadanie dla wampirów.
Uzdrowicielka wyraźnie cieszyła się na myśl o planowanej pracy
zbiorowej. Stanę się obiektem jej eksperymentu.
Kobieta odwróciła się do zebranych wampirów.
– Gdyby tylko jeden z was przyjął zatrutą krew, czekałby go dość
marny los, gdyż menada użyła magii. Ugryzienie warana z Komodo
na pewno nie byłoby dla was problemem.
Zaśmiała się.
Nienawidziłam jej. Po twarzy spłynęły mi łzy.
– A zatem – kontynuowała – kiedy skończę, każde z was po kolei
wyssie tylko trochę krwi. Potem zrobimy transfuzję.
– Z ludzkiej krwi – upewniłam się, wyraźnie zaznaczając, że to jest
mój warunek.
Musiałam wypić krew Billa raz, aby wydobrzeć po ciężkim
pobiciu, i raz, by przetrwać pewne przesłuchanie, które okazało się
dla mnie niebezpieczne. Innym razem przez przypadek napiłam się
trochę wampirzej krwi, choć może brzmi to dziwnie. Po tamtych
zdarzeniach dostrzegłam w sobie zmiany, których bynajmniej nie
chciałam intensyfikować poprzez wypijanie kolejnych dawek.
Bogacze traktowali obecnie wampirzą krew jako kosztowne
lekarstwo, lecz ja nie przyjęłabym jej nawet za dopłatą.
– Jeśli Eric potrafi użyć swoich wpływów i zdobyć ludzką krew –
uściśliła karlica. – Nawet połowa krwi do transfuzji może być
syntetyczna. Tak przy okazji, nazywam się doktor Ludwig.
– Zdobędę krew, ponieważ musimy uzdrowić tę dziewczynę –
usłyszałam słowa Erica i poczułam ulgę. Oddałabym wiele, by
zobaczyć w tym momencie twarz Billa. – Jaką masz grupę krwi,
Sookie? – spytał Eric.
– Zero Rh+ – odparłam, ciesząc się, że posiadam najczęściej
spotykaną grupę.
– Więc nie powinno być problemu – stwierdził. – Zajmiesz się tym,
Pam?
Pam ponownie wyszła. Doktor Ludwig pochyliła się nade mną i
zaczęła lizać mój kark. Wrzasnęłam.
– To lekarka, Sookie – wyjaśnił Bill. – Uzdrowi cię w ten sposób.
– Ale sama się zatruje – bąknęłam.
Usiłowałam wymyślić powód mojej gwałtownej reakcji, ponieważ
nie zamierzałam zostać uznana za osobę nietolerancyjną, która
odczuwa wstręt do karłów. Naprawdę jednak nie chciałam, żeby ktoś
lizał moje plecy – ani karlica, ani wampir.
– To uzdrowicielka – dodał Eric tonem przygany. – Musisz
pogodzić się z jej metodami leczenia.
– Och, w porządku – mruknęłam. – Nawiasem mówiąc, nie
słyszałam od was jeszcze słowa „przepraszam”. – Odczuwałam tak
wielki żal, że nie dbałam o własne bezpieczeństwo.
– Przepraszamy, że menada zrobiła ci krzywdę.
Przeszyłam go przepełnionym wściekłością wzrokiem.
– To nie wystarczy – odburknęłam. Bardzo się starałam
przeciągać tę rozmowę, choćby bez końca.
– Anielska Sookie, uosobienie miłości i piękna, jestem doprawdy
zasmucony tym, że ta niegodziwa, zła istota zbezcześciła twoje
gładkie i ponętne ciało w próbie przekazania mi wiadomości.
– Taka odpowiedź bardziej mnie zadowala. – Słowa Erica
sprawiłyby mi większą satysfakcję, gdybym w tym właśnie momencie
nie doświadczyła ukłucia bólu (kuracja wcale nie była przyjemna).
Przeprosiny powinny albo płynąć prosto z serca, albo być wyszukane,
a ponieważ Eric nie miał serca i nie zauważyłam do tej pory, by
doświadczał jakichkolwiek uczuć, równie dobrze mógł mnie
oszałamiać gładkimi słówkami.
– Rozumiem, że jej wiadomość oznacza wypowiedzenie wojny
przeciwko wam? – spytałam, usiłując ignorować działania doktor
Ludwig. Pociłam się na całym ciele, a ból pleców był potworny. Po
twarzy płynęły mi łzy. Miałam wrażenie, że pokój wypełnia lekka
żółta mgiełka, i od tego widoku robiło mi się niedobrze.
Eric wyglądał na zaskoczonego.
– Niezupełnie – odparł ostrożnie. – Pam?
– Za chwilę – odrzekła wampirzyca. – Są kłopoty.
– Zaczynajcie – polecił Bill ostro. – Dziewczyna zmienia kolor.
Zastanowiłam się niemal mimochodem, jaki kolor przybieram. Nie
mogłam już nawet unieść głowy, chociaż bardzo starałam się
oderwać ją od podłoża, pragnęłam bowiem wyglądać na mniej
otumanioną. Przyłożyłam policzek do skórzanej kanapy, który z
powodu potu natychmiast mi się do niej przykleił. Uczucie pieczenia,
które promieniowało na całe moje ciało ze śladów pazurów na
plecach, stawało się coraz dotkliwsze, aż krzyknęłam, nie mogąc go
znieść. Karlica zeskoczyła z kanapy, pochyliła się i spojrzała mi w
oczy.
Potrząsnęła głową.
– Cóż, o ile w ogóle jest nadzieja... – oznajmiła, lecz jej słowa
dotarły do mnie z bardzo daleka. Kobieta miała w ręku strzykawkę.
Ostatnią rzeczą, jaką dostrzegłam, była przybliżająca się do mojej
twarz Erica. Wydawało mi się, że wampir do mnie mrugnął.
Przypisy niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.