CECILY VON ZIEGESAR
TYLKO W TWOICH SNACH
plotkara 9
To prawdziwa Alicja w Krainie Czarów, a jej wygląd i zachowanie są udanym
połączeniem Królowej Kier i Flaminga.
Truman Capote
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Lato zaczęto się jakieś pięć minut temu, a już miejskie chodniki mają po sto stopni. Dzięki Bogu
wreszcie możemy cisnąć w kąt sfatygowane, paskudne biało - granatowe mundurki szkolne - i to na
dobre. Chyba że reaktywujemy je na pierwsze studenckie przyjęcie Halloween. Spódniczki w szkocką
kratę doprowadzają facetów do szaleństwa!
Mamy za sobą ciężkie cztery lata liceum, To nie lada wysiłek, połączyć imprezowanie, zakupy, naukę,
imprezowanie i zakupy. I to z takim wdziękiem i stylem, żeby wylądować w lvy League. No, ale nam
się udało, mamy świadectwa - i prezenty na ukończenie szkoły (brum, brum!) - na dowód.
Na wypadek gdybyście przespali cały rok, informuję, że my to dzieciaki, które bawią się równie
intensywnie jak kupują. A teraz, gdy mamy nową fantastyczną letnią garderobę, czas się poważnie
zabawić. Znacie nas i powiedzmy sobie szczerze: chcielibyście być jednym z nas. My to dziewczyny
spacerujące po Manhattanie w świeżutkich plażówkach Marni i klapkach Jimmy'ego Choo. Zniszczą
się? Co z tego?
My to chłopcy na dachu Metropolitan Opera. Opaleni po feriach zimowych na Karaibach, sączymy gin
z tonikiem ze srebrnych piersiówek. Nadeszło lato i koniec z bzdurami typu testy i egzaminy.
Najbliższe miesiące wypełnią same przyjemności: miłość, seks, stawa i niesława. A skoro o tym
mowa...
NAJSŁYNNIEJSZA DZIEWCZYNA W MIEŚCIE STANIE SIĘ JESZCZE BARDZIEJ SŁAWNA
Już teraz jest lokalną legendą, ale zanosi się na to, że będzie jeszcze bardziej sławna. Powiedzmy,
okładki w „Vanity Fair” i czerwone dywany na premierach filmowych? Na to wygląda, bo S zdobyła
jedyną wakacyjną pracę, o którą warto się starać - zagra główną rolę w hollywoodzkim filmie, w
reżyserii być może niepoczytalnego łajdaka, Kena Mogula, a jej partnerem będzie cudowny
plotkara.net jest tłumaczeniem nazwy autentycznej strony internetowej:
red.).
*
megagwiazdor T. Słodki ze złotym zarostem. Znając życie i przeszłość S, T będzie jej partnerem także
poza ekranem. Niektóre to mają szczęście.
Choć wszyscy byli przekonani, że do tej roli wręcz stworzona jest B, ona sama chyba już się
pogodziła, że znowu przegrała z najlepszą przyjaciółką. Może już do tego przywykła, a może za
bardzo pochłaniają ją igraszki między prześcieradłami z egipskiej bawełny w londyńskim hotelu
Claridge, ze smakowitym nowym chłopakiem. Tak jest. Jej błyskawiczny romans z uroczym angielskim
dżentelmenem, lordem M zmienił miejsce akcji - z parnego Nowego Jorku na elegancki Londyn.
Domyślam się, że dobrze wykorzystują hotelowy apartament B. Co prawda mówi się, że rezydencja
lorda M jest jeszcze piękniejsza, niż hotel Claridge - o ile to w ogóle możliwe - więc dlaczego nie
mieszka u niego?
Wkrótce się dowiemy, Wiadomości o jej eskapadach już do nas docierają zza oceanu.
Do miasta docierają także skandaliczne wieści o naszym ulubieńcu, wiecznie upalonym i wiecznie
pięknym N, choć on wyjechał znacznie bliżej, do rozkochanego w lecie Hamptons. Przechodzi ciężkie
chwile na Long Island po tym żałosnym epizodzie z kradzieżą viagry trenerowi - mało brakowało, a nie
skończyłby szkoły. W każdym razie teraz jest już opalony i wiecznie spocony od reperowania dachu
na domku trenera. Mieszkanki okolicznych wiosek podobno przejeżdżają tamtędy niby przypadkiem
tylko po to, żeby go zobaczyć bez koszuli. Tymczasem tutaj, z tej strony Long Island - na Brooklynie,
jakby ktoś nie wiedział - widziano V rozkoszującą się pozostałościami krótkiego okresu, gdy mieszkała
z nią B. Witaj, czarna suknio Diane von Furstenberg! Tylko B mogłaby zostawić coś takiego jak starą
szczoteczkę do zębów. Nie wiadomo, czy V miała romans z obojgiem przyrodniego rodzeństwa, ale i
A, i B ruszyli dalej. Dosłownie. Z tego, co ostatnio słyszałam, A związał się z wytatuowaną tancerką
brzucha w Austin w Teksasie, która ma dwa szczeniaki bokserki. Dzięki Bogu za D - widziano go, jak
włóczy się po mieście z obłędem w oku, jak turysta. Wygląda jak człowiek ogarnięty nostalgią na myśl
o jesiennym wyjeździe na zachód.
Wasze e – maile
P:
Droga Plotkaro
Bytem właśnie na lotnisku Heathrow - wybieram się do okropnej szkoły z internatem, na którą
tego lata uparli się moi rodzice - i kogo nagle widzę jak nie B, czyli dziewczynę moich marzeń.
Myślałem, że moje problemy się skończyły, ale przyjechałem do szkoły i dowiedziałem się
trzech bardzo niepokojących rzeczy:
1. Nie dość, że B się spotyka jakimś angielskim dupkiem, ona jest z nim zaręczona.
2. A on już jest zaręczony z inną.
I najbardziej szalone z tego wszystkiego:
3. Lord de Dupek nie zaspokaja potrzeb B, jeśli wiesz, co mam na myśli. Może za bardzo go
wyczerpują spotkania z narzeczoną?
Pomóż nieszczęśnikowi. Oszaleję, jeśli nie spotkam zaraz dziewczyny, która wie, czym się
różni futbol amerykański od piłki nożnej. A może B znowu jest wolna?
PS. Ja mogę całą noc.
O:
Mój drogi
Nie wiem, jak to jest w Anglii, ale tu w Stanach siedemnaście lat to stanowczo za mało na
ślub. Rany, przecież jeszcze nawet nie znamy współlokatorów z akademika! Spokojnie. Nic
nie trwa wiecznie…
Plotkara
PS. Całą noc, co? A jak wyglądasz?
P:
Droga Plotkaro
Kosztowało mnie to mnóstwo błagań i próśb, ale w końcu namówiłam ojca i wynajął domek w
Southampton dla mnie i moich znajomych. Jesteśmy tu, ale nie ma nikogo więcej. Co się
dzieje?
Brak Seksu na Plaży
O:
Droga BSNP
Jeśli już musisz wiedzieć, zbyt wczesny przyjazd do Hamptons to oznaka... cóż, złego gustu,
chyba że musisz tam być, jak niektórzy moi znajomi. A skoro już jesteś, rozkręć imprezę!
Masz do dyspozycji cały dom - wykorzystaj prześcieradła jako togi i wczuj się w atmosferę
uniwersytetu!
Plotkara
Na celowniku
B oskarża pracownika linii lotniczych Virgin Atlantic, że ukradł jedne z jej licznych koronkowych
stringów Cosabella z torby Turni. Tak to jest, jak się lata rejsowymi samolotami! S czyta - Czyta? Ej,
rok szkolny się już skończył! - Sfatygowany egzemplarz Śniadania u Tiffany'ego na zacienionej ławce
w Central Parku. Na pewno będzie to kiedyś wspominała w wywiadach. Spocony N pedałuje przez
East Hampton na wiekowym czerwonym rowerze. A gdzie się podział range rover? V w Bonita,
malutkiej, tradycyjnej meksykańskiej knajpce w Williamsburgu, prosi kelnera, żeby wytarł stolik, zanim
przy nim usiądzie. Może naprawdę nauczyła się czegoś od B. D godzinami jeździ w tę i z powrotem
West End Avenue - niby gdzie ma zaparkować gigantycznego błękitnego buicka, którego dostał na
zakończenie szkoły?
To na razie tyle. Spadam stąd. Jakby nie było, nie trzeba być matematycznym geniuszem w drodze do
Massachusetts Institute of Technology, żeby wiedzieć, że lato ma tylko jedenaście tygodni, zaledwie
siedemdziesiąt siedem dni, zanim trzeba się będzie zająć innymi sprawami, takimi jak wybór
akademika, przedmiotu głównego (na przykład projektowania mody), czy fakultatywnym romansem z
profesorem literatury angielskiej - słodziutkim pod tweedową marynarką i muszką. Ale nie
uprzedzajmy faktów; na dworze jest gorąco i temperatura ciągle rośnie. Że już nie wspomnę o
słodkich dziewczynach w bikini w groszki i chłopakach w pastelowych szortach. Lato, bez zasad i
planów, to idealna pora, by się źle zachowywać. W tej chwili zabieram moje nowe jasnoróżowe
okulary słoneczne Gucciego, francuskie wydanie „Elle”, krem do opalania Guerlaina, faktor 45,
rozkoszny turkusowo - pomarańczowy ręcznik Missoni i idę do parku. Gdzie dokładnie? Chcielibyście
wiedzieć!
Wiecie, że mnie kochacie,
plotkara
nowożeńcy
- Dzień dobry pani! - zaświergotał kobiecy glos z ultrabrytyjskim akcentem.
Blair Waldorf z westchnieniem przewróciła się na bok. Od jej przyjazdu do Londynu
minęły już trzy dni, ale nadal nie uporała się ze zmianą czasu. Nie szkodzi; to i tak niewy-
górowana cena za szansę na spotkanie z nowym chłopakiem, filmowo przystojnym,
najprawdziwszym angielskim arystokratą, lordem Mareusem.
Wendy. jedna z trzech pokojówek, które przez całą dobę dbały o apartament Blair w
hotelu Claridge. zastukała obcasami na jasnym parkiecie i postawiła ciężką mahoniową tacę
na ogromnym łożu. Było tak duże, że Blair podzieliła je na cztery części: jedna do spania,
jedna do jedzenia, jedna do oglądania telewizji i wreszcie ostatnia - do uprawiania seksu. Póki
co, Z tej nie korzystała ani razu. Wendy rozsunęła grube brązowe zasłony i cały apartament
zalało światło słońca. Odbijało się Od złoconego sufitu i luster na toaletce.
- Au! - syknęła Blair i zakryła sobie oczy jedną z wielkich puchowych poduszek.
- Śniadanie zgodnie z pani życzeniem, panno Waldorf - oznajmiła Wendy i uniosła
srebrną przykrywę z tacy, prezentując obrzydliwą wodnistą jajecznice, ogromne tłuste
kiełbaski i duszone pomidory.
Klasyczne angielskie śniadanie. Tak...
Blair wygładziła zmierzwione kasztanowe włosy, wyrównała ramiączka miękkiej
różowej koszulki Hanro, którą włożyła na noc. Jedzenie wyglądało okropnie, ale pachniało
smakowicie. No cóż, w końcu zasłużyła na małą przyjemność, może nie? Wczoraj bardzo
zgłodniała, zwiedzając Londyn.
O ile buszowanie u Harrodsa, Harveya Nicholsa i w Whistles można nazwać
zwiedzaniem.
- Proszę bardzo, pani gazeta. - Wendy szarmanckim gestem położyła na tacy
„International Herald Tribune”. Blair poprosiła, żeby codziennie dostarczano jej gazetę, gdy
meldowała się w hotelu. Jakby nie było, studentka Yale musi wiedzieć, co się dzieje na
świecie. Co z tego, że jeszcze nie zabrała się do czytania?
- Czy to wszystko? - zapytała Wendy niewinnie.
Blair skinęła głową. Pokojówka poszła do saloniku. Blair nadziała wielką kiełbasę na
widelec i przebiegła wzrokiem pierwszą stronę, ale drobny druk i rzeczowe fotografie były
tak nudne, że nie mogła się skupić. Dotychczas jedyną gazetą, jaką czytała, był dział mody w
niedzielnym dodatku do „New York Timesa”, no i kronika towarzyska, w której szukała zdjęć
znajomych twarzy. Właściwie dlaczego kobieta światowa, jak ona, ma sobie zawracać głowę
wiadomościami ze świata? W końcu ona je tworzy, nie czyta.
Blair zawsze była impulsywna, ale to Markus wpadł na pomysł, aby przyjechała do
Londynu. Był to jego prezent na zakończenie szkoły, oczywiście oprócz szalenie
ekstrawaganckich kolczyków Bvlgari. Blair wyobrażała sobie, że spędzą długie deszczowe
tygodnie w jego średniowiecznym kamiennym zamczysku. A z łóżka będą wychodzić tylko
po to, żeby obgryźć udziec barani czy inną przekąskę, którą przyniosą im z prymitywnej, lecz
świetnie zaopatrzonej zamkowej kuchni, Ale Marcus niemal cale dnie spędzał w firmie ojca i
jedyne na co znalazł czas. to na lunch i szybki całus.
Cisnęła gazetę na podłogę i poszukała wzrokiem brytyjskiego wydania „Vogue” -
zaopatrzyła się we wszystkie angielskie czasopisma, żeby wiedzieć, co i gdzie kupować. Wte-
dy rozdzwonił się jej nowy telefon Vertu. Tylko jeden człowiek znał jej londyński numer.
- Halo? - zaczęła na tyle seksownie, na ile to możliwe z jajecznicą w ustach.
- Kochanie - Marcus Beaton - Rhodes przywitał ją z uroczym brytyjskim akcentem. -
Zaraz wpadnę. Chciałem się tylko upewnić, że nie śpisz.
- Nie, nie! - Blair nie zdołała ukryć podniecenia. Ostatnie dwie noce spędziła sama i
była już tak napalona, że hormony atakowały jej rozum. Nie pojmowała, jakim cudem zaszli
tak daleko, ani razu tego nie robiąc. Czyżby wreszcie szansa na poranne tête à tête bez
majtek?
- Doskonale - ciągnął rozbrajająco bezpośrednio. - Zaraz będę. I mam niespodziankę.
Niespodzianka! Blair kręciło się w głowie, gdy odkładała słuchawkę. Właśnie takiego
telefonu było trzeba, żeby wyciągnąć ją z łóżka. Pobiegła do łazienki, rozbierając się po
drodze. Czyżby róże i kawior? Mrożony szampan i ostrygi? Trochę za wcześnie na coś
takiego, ale w końcu ostatnio dostała perłowe kolczyki od Bvlgari, że złotymi literkami B. To
na pewno będzie coś extra. Równie ekskluzywny dowód jego wiecznej miłości? W Nowym
Jorku wszyscy skręcali się z zazdrości, że ma takiego cudownego chłopaka, stąd plotki, że
Marcus jest już zaręczony. Istnieje tylko jeden sposób, żeby raz na zawsze rozprawić się z
tym głupim gadaniem. Musi wrócić do Nowego Jorku z pierścionkiem zaręczynowym na
palcu. Najlepiej z nieskazitelnym czterokaratowym brylantem, choć pierścień rodowy też nie
byłby zły.
Jakie to wielkoduszne z jej strony.
Marcus zaprosił ją do rezydencji ojca w Knightsbridge, ale prosto z lotniska zawiózł ją
do hotelu Claridge. Kremowego bentleya prowadził szofer.
- Mamy za mało miejsca, skarbie - szeptał jej do ucha, a ją aż przechodziły dreszcze,
gdy czuła jego gorący oddech. Recepcjonista wydawał jej klucz do apartamentu. - No i kiedy
cię odwiedzę, nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Cóż. takim argumentom trudno się oprzeć. Blair nie bardzo wiedziała, czym zajmuje
się ojciec Marcusa. W każdym razie chodziło o akcje i wydawało się to strasznie nudne. Tego
lata Marcus miał praktyki w firmie ojca. Zaczynał wczesnym rankiem, kończył późnym
wieczorem i dlatego nie miał siły na... seks. Blair robiła to zaledwie kilka razy z Natem
Archibaldem i bardzo chciała spróbować z kimś starszym i bardziej doświadczonym. Nie
żeby seks z Natem był zły.
W ustach wciąż jeszcze czuła smak śniadania. Pozbyła się go za pomocą tomku Le
Mar z rozmarynem i miętowej pasty do zębów. Wróciła do sypialni i wdrapała się na łóżko.
Miała na sobie tylko perfumy Chanel nr 5 i kolczyki od Bvlgari. Nie zdjęła ich ani razu od
przyjęcia na zakończenie szkoły w klubie Yale, czyli od ponad dwóch tygodni.
Blair wyprowadziła się z ciasnego mieszkanka Vanessy Abrams w dziwacznym
Williamsburgu. ze świętym postanowieniem, że nie wróci do szalonego świata, który kiedyś
nazywała domem. Zamieszkała w Yale Club. I tam poznała Marcusa. Jego brytyjski akcent i
starannie wyprasowane dżinsy zrobiły na niej piorunujące wrażenie. Los sprawił, że ich
pokoje sąsiadowały przez ścianę. Nie zdążył jej pocałować - a stało się to tego samego
wieczoru - a ona już wyobrażała sobie, że czuje na karku jego seksowny angielski oddech. Po
szóstym czy siódmym drinku zaczęła mu się zwierzać. Była przekonana, że oto poznała
mężczyznę swego życia. Właściwie się na niego rzuciła. Była zbyt pijana, a Marcus zbyt do-
brze wychowany, by doszło do czegoś więcej niż pocałunku. Ale to się zaraz zmieni.
Blair otuliła się prześcieradłem, zapaliła papierosa i przyjęła pozę, która zdawała się
mówić: to mój miesiąc miodowy, jestem już zmęczona seksem, ale co tam, zróbmy to jeszcze
raz. Podniosła gazetę z podłogi i ułożyła pierwszą stronę tak. żeby wyglądało, że ją czyta.
Super. Idealnie. Seksowna intelektualistka. Kobieta światowa, która czyta o kryzysach mię-
dzynarodowych - i omawia je w łóżku. Szkoda, że nie ma staroświeckich okularów do
czytania, żeby je zsunąć na czubek nosa.
A to po to, żeby cię lepiej widzieć... nago!
Marcus wpadł do sypialni dokładnie w tej chwili, jakby odgadł jej myśli. Blair powoli
odwróciła głowę, udając, że z najwyższym trudem odrywa się od artykułu o kryzysie dro-
biarskim w Azji. Mężczyzna miał na sobie świetnie skrojony grafitowy garnitur i oliwkową
koszulkę Jamesa Perse'a. Podkreślała zieleń jego oczu i sprawiała, że wydawały się pełne
obietnic.
- Co jest? - Zdziwiony, zmarszczył złotobrązowe brwi. - Mówiłem, że mam
niespodziankę, zapomniałaś?
- Ja też mam dla ciebie niespodziankę - zagruchała zmysłowo. - Zajrzyj pod kołdrę.
- Świetnie - żachnął się, lekko zniecierpliwiony. - Ubieraj się, skarbie.
- Nie chcę. - Blair się naburmuszyła.
Przeszedł przez pokój i cmoknął ją w nos.
- Później - obiecał. - A teraz włóż coś na siebie i zejdź do holu. - Odwrócił się i
wyszedł. Blair naga, wyperfumowana, wydepilowana i nawilżona, została sama.
Oby to była fajna niespodzianka.
Blair wysiadła z wyłożonej boazerią windy. Miała na sobie błyskawicznie
skomponowaną kreację - czekoladową tunikę Tory Burch (dzięki ci. Harrodsie), ukochane
dżinsy True Religion i złote drewniaki Marca Jacobsa. Wyglądała jak dama z towarzystwa na
wakacjach, ubrana idealnie na weekendowy wypad do Tunisu samolotem Marcusa. Czyżby to
była ta niespodzianka?
W imponującym hotelowym holu, wyłożonym marmurem i oświetlonym
kryształowym żyrandolem, panował szum i ruch. Ale Blair widziała, że tłum ucichł, gdy
wysiadła z windy i szła, stukając drewniakami, w stronę czarnej aksamitnej kanapy, na której
czekał na nią Marcus. Był tak cholernie przystojny, że nie mogła go nie podziwiać jak pięknej
rzeźby. Z trudem powstrzymała ochotę, by przeczesać palcami jego złociste włosy. Do tego
stopnia zachwycała się w myślach cudownym angielskim kochankiem, że dopiero w ostatniej
chwili zauważyła, że trzyma za rękę kobietę, i to z pewnością nie ją.
Słucham?
Romantyczny wypad do Afryki zupełnie wyleciał Blair z głowy. Spod zmrużonych
powiek przyglądała się blondynce, z wyglądu przypominającej konia, która trzymała za rękę
jej chłopaka. Co jest?
- Blair, nareszcie! - Marcus powitał ją serdecznie i wstał, ale nie puścił dłoni
towarzyszki. - Skarbie, to moja kochana kuzynka Camilla, o której ci tyle opowiadałem. Moja
bratnia dusza. Przyjechała na kilka tygodni. W dzieciństwie byliśmy nierozłączni! Czy to nie
cudowna niespodzianka?
- Cudowna - zgodziła się Blair i opadła na fotel. Nie przypominała sobie, żeby w
ogóle wspominał o kuzynce Camilli.
No, ale z drugiej strony słuchanie nigdy nie było jej mocną stroną.
- Tak się cieszę, że cię poznałam - oznajmiła Camilla. Popatrzyła na nią z ukosa,
demonstrując przy tym długi, wielki nos, z jakim nie poradziłby sobie nawet najlepszy chirurg
plastyczny. Maskowała bladą angielską cerę komiczną wręcz ilością beżowego pudru i różu.
Jej nogi, śmiesznie długie i chude, wyglądały, jakby wydłużała je na staroświeckich
machinach, których Blair szukała na eBayu.
- Mimi przyjechała wczoraj rano, bez zapowiedzi - tłumaczył Marcus. - Wyobrażasz
sobie? Jak zagubiona sierotka, Z bagażem w dłoni - zachichotał.
- Cóż, na szczęście zawsze mogę liczyć, że kochany Marmar udzieli mi schronienia -
zaszczebiotała Camilla i od niechcenia przeczesała długie, proste włosy wolną ręką. Włosy,
które pod osłoną nocy ktoś mógłby obciąć.
Zaraz... - Schronienia?
Zatrzymałaś się u niego? - zapytała Blair niegrzecznie. Zdążyła już znienawidzić
Camillę, jej krzywe zęby i paskudną plażówkę z żółtego jedwabiu, która zapewne kosztowała
majątek, ale i tak wyglądała jak obrus. - Wdawało mi się, że nie masz miejsca?
- Dla rodziny zawsze się znajdzie - odparł Marcus. ścisnął szponiastą dłoń Camilli i
zwrócił się do Blair: - Nie przejmuj się, skarbie. Będziemy się razem świetnie bawić.
Jasne.
jedynka to samotna liczba
- Archibald! - Trener Michaels wrzasnął w stronę dachu. - Chcę usłyszeć, jak ruszasz
leniwy tyłek i przybijasz dachówki! I to już!
- Tak jest. sir - mruknął. Patrzył, jak trener wsiada do niebieskiej furgonetki, wyjeżdża
z podjazdu, trąbi radośnie i oddala się podmiejską uliczką w Hampton Bays. Nate wyobrażał
sobie, że łyka viagrę i wali konia, oglądając pornosy, które zapewne wozi w schowku przy
kierownicy.
Kretyn, zaklął w myślach. Otarł pot z czoła i spojrzał na czarne dachówki. Debil,
powtórzył po raz setny tego ranka. Nie było jeszcze dziewiątej rano, a słońce już paliło
niemiłosiernie. Szorstki dach drapał go w kolana, plecy bolały. Wyprostował się i ściągnął
przepoconą zieloną koszulkę. Odłożył młotek i usiadł, choć dach był tak gorący, że nawet
przez spodenki palił go w tyłek.
Szukał w kieszeniach starannie zwiniętego skręta. Przezornie schował go wczoraj
wieczorem. Wyjął ze skarpetki żółtą zapalniczkę, zapalił i zaciągnął się głęboko.
Przypalanie na śniadanie. Tak robią zwycięzcy.
Błąd sporo go kosztował, to pewne, ale Nate postanowił sobie, że jedno małe
potknięcie nie schrzani mu całego lata. Za dnia był niewolnikiem trenera Michaelsa, ale noce
nadal należały do niego. Miał do dyspozycji dom rodziców przy plaży Georgica - woleli ciszę
i spokój posiadłości w Maine.
Nate wyjął komórkę i przeglądał spis telefonów, dopóki nie doszedł do pierwszej
osoby, o której wiedział, że ma dom w Hamptons. Nie może pozwolić, żeby dobra chata stalą
pusta, bez imprez.
- Cześć, tu Charlie - usłyszał pocztę głosową. - Wyjechałem z kraju
na kilka tygodni, ale zostaw wiadomość, to się odezwę po powrocie. Cześć.
Cholera. Nate się rozłączył bez słowa.
Przeglądał dalej, aż doszedł do numeru Jeremy'ego Scotta Tompkinsona. innego
kolegi ze szkoły. Nate jak przez mgłę przypominał sobie, że słyszał, iż Jeremy jedzie na lato
do Los Angeles. Będzie się uczył aktorstwa czy czegoś równie głupiego.
Zmarszczył brwi i zaciągnął się głęboko. Już sobie to wyobrażał: ciągnące się w
nieskończoność gorące, parne dni i długie, samotne noce. A potem trzeba się będzie
spakować i jechać do Yale.
Biedactwo.
Z dachu doskonale widział ogródek trenera, ten sam, który przez najbliższe tygodnie
będzie musiał kosić i pielić. Do tego stopnia pogrążył się w ponurych myślach, że nie
zauważył najlepszego. Żona trenera opalała się topless na brzegu basenu. Owszem, ma dzieci
i nie jest już młoda, ale też nie jest stara. W każdym razie jej cycki ładnie się postarzały.
Widział Absolwenta, nigdy nie był ze starszą kobietą. Wszystko się może zdarzyć. Może
darmowa harówka u trenera wcale nie będzie taka straszna.
Albo może słońce daje mu się we znaki.
V i randka z przeznaczeniem
Vanessa chwiała się lekko na czarnych platformach Celine. No dobra, technicznie
rzecz biorąc, należały do Blair, jej byłej współlokatorki, ale ona nigdy nie wróci do
Williamsburga po rzeczy, które zostawiła. Dziewczyna maszerowała po kocich łbach
Meatpacking District. dzielnicy zbyt modnej jak na miejsce .śmierdzące zgniłym mięsem, w
stronę zardzewiałych, nieoznaczonych drzwi mansardy Kena Mogula.
Kilka tygodni temu była impreza Blair. Mocno wstawiona Serena van der Woodsen,
dawna koleżanka z klasy, zarzekała się wtedy, że szepnie o Vanessie dobre słowo. Mimo to
Vanessa Abrams nie liczyła, że Ken Mogul się do niej odezwie. Wcześniej zainteresował się
jej pracami, kiedy w Internecie pojawiły się niemal pornograficzne scenki, które nakręciła w
Central Parku z udziałem Jenny Humphrey i Nate'a Archibalda. Chciał otoczyć ją artystyczną
opieką. Vanessie jednak nie podobała się myśl o czyjejkolwiek opiece. Nie przemawiała też
do niej praca przy hollywoodzkiej produkcji w Los Angeles. Widziała się raczej jako autorkę
intelektualnych dzieł ze zużytymi kondomami i martwymi gołębiami, a nie operatorkę w
komercyjnym filmie dla nastolatków. Ale Śniadanie u Freda miało powstać tu, pod jej
nosem, w Barneys. Chciała potraktować to jako etap edukacji, jednak coś w tym pomyśle
budziło jej niepokój.
Nacisnęła dzwonek, oznaczony jedynie inicjałami reżysera, i czekała, nerwowo
bawiąc się ubraniem. Właściwie wszystko, co miała na sobie, to rzeczy Blair. Włożyła jej
czarną koszulkę bez rękawów i swoje sfatygowane czarne dżinsy, do tego dobrała platformy
Blair i stalową, skórzaną torbę DKNY, w której Blair nosiła laptopa. Efekt był wyrafinowany
i artystyczny; wyglądała jak ktoś, kogo nie obchodzi, czy wygląda stylowo.
A czy ją to obchodzi?
Drzwi otworzyły się nagle. W progu stała niewiarygodnie wysoka dziewczyna w
mikroskopijnych szortach i różowej koszulce. Miała ciemnobrązową, nieskazitelną karnację,
długie, czarne i idealnie proste włosy, wielkie błyszczące, zielone oczy. Uśmiechnęła się,
demonstrując perfekcyjnie białe zęby.
Po to, żeby cię zjeść...
- Tak? - zapytała afroazjatycka bogini z wrogim grymasem. Wyglądała jak czarny
charakter z gry Xbox, Jade Empire, i Vanessa już sobie wyobrażała, że bogini zetnie jej głowę
jednym ruchem wyćwiczonej, umięśnionej ręki.
- Ja do Kena.
- Wejdź - mruknęła Jade Empire i odwróciła się na pięcie. Ciężkie metalowe drzwi
zamknęły się za Vanessą. Dziewczyna poszła za ciemnoskórą pięknością po wąskich
betonowych schodach do obszernego, jasnego pomieszczenia. Zardzewiałe wsporniki
podtrzymywały wysoki sufit. Z okien rozpościerała się fantastyczna panorama na rzekę
Hudson. Pośrodku stał regal na książki. Uginał się pod ciężarem albumów, winylowych płyt,
fotografii w ramkach i zakurzonych wazonów. Z malutkich głośników Bose. umocowanych
na szczycie regału, rozbrzmiewała ostatnia płyta Aracade Fire. Muzyka wypełniała
przestrzeń.
- Jest gdzieś tutaj - rzuciła Jade Empire, wyraźnie znudzona. - Jesteś umówiona, tak?
- Tak myślę.
- No, to poczekaj. Przyjdzie, prędzej czy później. Powodzenia, cokolwiek chcesz
załatwić. - Wzruszyła ramionami, zrzuciła ze stóp żółte klapki i zniknęła w głębi
pomieszczenia, za regałem.
Vanessa odwróciła się i podziwiała przeciwległą ścianę, obwieszoną oprawionymi
fotografiami. Niektóre z nich poznawała - były autorstwa Kena Mogula. Zanim go poznała,
uwielbiała jego prace i znała je na wylot, Wiedziała, że jego ulubionym miejscem jest wyspa
Capri i że zanim został filmowcem, zrobił karierę, jako fotograf. Wśród zdjęć półnagich
modelek, włóczących się po zaśmieconych peronach metra, widniały fotografie Kena w
nocnych klubach, w towarzystwie gwiazd. Dostrzegła Madonnę, Angelinę Jolie, Brada Pitta i
Davida Bowie.
- Podobają ci się? - odezwał się męski glos za jej plecami.
Odwróciła się i zobaczyła nieogolonego Kena Mogula we własnej osobie. Miał
denerwujący zwyczaj - wyglądał, jakby nigdy nic mrugał. Wbił w nią przekrwione wyłupiaste
oczy i uśmiechnął się lekko. Miał na sobie flanelową koszulę bez rękawów i dżinsy obcięte
do kolan.
- Oto moja propozycja. - Nie czekając na jej odpowiedź, odwrócił się. Vanessa nie
miała wyboru, musiała pójść za nim. Za regałem był przestronny gabinet z gigantycznym
oknem. - Siadaj. - Nalał jej z zielonego dzbanka czegoś, co wyglądało jak mrożona miętowa
herbata. Wskazał czerwony skórzany fotel naprzeciwko biurka, ginącego pod stosami
papierów. Napełnił swoją szklankę i usiadł za biurkiem. Przez chwilę kręcił się na obrotowym
fotelu, a potem oparł się wygodnie i położył nogi na blacie. - To praca dla kasy, tak między
nami, ale Śniadanie u Freda będzie pieprzonym hitem. Nie mów tego producentom, ale to nie
taki zwykły film dla nastolatków. Godard, rozumiesz? Coś głęboko ludzkiego, zabawnego i
mrocznego.
- Mhm - mruknęła Vanessa i upiła łyk herbaty. Rozpraszały ją dekoracje w gabinecie;
za biurkiem wisiało ogromne zdjęcie reżysera we własnej osobie, jak kompletnie nagi bryka
w morskich falach z suką Jade Empire. Na dodatek nie znosiła takich pretensjonalnych gadek.
Lepiej do nich przywyknij, panno studentko szkoły filmowej New York University.
- Co ty na to? - zapytał Ken. Dłubał w nosie i pstrykał na podłogę znaleziskami. -
Wiem, wielkie studio, wielki budżet, komedia romantyczna. Ale właśnie dlatego jesteś mi
potrzebna. Potrzebna mi twoja wizja, żebyśmy razem stworzyli coś, coś, co sprawi, że
widzowie otworzą oczy i zaczną patrzeć.
Jakby jeszcze tego nie robili.
Vanessa patrzyła w okno, na stare tory kolejowe, zapomniane wiele lat temu, teraz
porośnięte trawą i krzewami, i na budowę na drugiej przecznicy. Ten film symbolizował
wszystko, czemu się sprzeciwiała - komercyjna wysokobudżetowa komedia romantyczna dla
nastolatków. Ale Ken Mogul jej potrzebuje. Ilu studentów filmówki słyszało takie słowa?
Poza tym, brzmiało to ciekawie, a nic miała nic do roboty przez całe lato. Właśnie dlatego tu
dzisiaj przyszła. Z nudy.
Spojrzała na Kena.
- Muszę to przemyśleć.
Zdjął nogi z biurka i szukał czegoś w papierach. Wreszcie znalazł paczkę papierosów.
Wsunął jednego do ust, ale nie zapalił.
- Kobiecą rolę główną miała zagrać moja żona - ciągnął. - Ale jak wiesz,
postanowiłem pójść w inną stronę.
- Żona? - Vanessie nie mieściło się w głowie, że którakolwiek kobieta zdecydowałaby
się na małżeństwo z neurotycznym, zarozumiałym świrem o wyłupiastych oczach.
- Heather. Otworzyła ci drzwi.
Miss Gościnności to pani Mogulowa?
- Ach, tak. - Nie mogła oprzeć się pokusie. Jeszcze raz zerknęła na zdjęcie za jego
plecami, wyglądało jak scena z pornosa o piratach.
Świry z Karaibów?
- Teraz się do mnie nie odzywa, bo wybrałem Serenę. Serena będzie gwiazdą. Ty też.
- Dziękuję - odparła Vanessa. - Naprawdę. Ale muszę to przemyśleć, dobrze?
Pospiesz się, skarbie. Hollywood nie czeka na nikogo.
S się wyprowadza
- Poproszę na Wschodnią Siedemdziesiątą Pierwszą numer 169 - powiedziała Serena
van der Woodsen, siadając na czarnym winylowym siedzeniu taksówki. Otworzyła okno i
pozwoliła, by gorące poranne powietrze owiało jej twarz. Hm, lato. Przez cale jej życie lato
oznaczało imprezy w posiadłości rodzinnej w Ridgefield w Connecticut albo długie,
słoneczne popołudnia w parku, kiedy sączyła mrożone drinki - wódkę z sokiem żurawinowym
- i razem z Blair przeglądała stare egzemplarze czasopisma „W”. A teraz, po raz pierwszy w
życiu, Serena miała pracować. Obróciła w dłoniach grubą kopertę i wyjęła list. który zdążyła
przeczytać już kilka razy.
Holly dla sztuki trzeba cierpieć. Musisz STAĆ SIĘ swoją bohaterką. Pakuj się. Kluczyki w
kopercie to klucze do twego nowego życia - do prawdziwego życia Holly. Do zobaczenia, Kenneth.
Dziwaczny list, fakt, ale czego innego można się spodziewać po światowej sławy
ekscentryku takim, jak Kenneth Mogul? W końcu jest reżyserem, więc chyba powinna
słuchać ligo poleceń.
Poklepała dwie torby w biało - czerwone paski, które kupiła u Kale Spade, Nadal
pachniały cudownie, oceanem i olejkiem do opalania. Zapakowała w nie zapas bielizny
Cosabella, koszulkę brata, Erika, którą podwędziła mu. gdy ostatnio był w domu, zwiewną
plażówkę Milty, najwygodniejsze klapki Michaela Korsa. różowo - czarną sukienkę Cynthii
Vincent, stare dżinsy Seven, jeszcze jedne klapki, tak na wszelki wypadek, i biały haftowany
topik Viktora & Rolfa. Same niezbędne rzeczy.
Patrzyła przez okno na majestatyczne schody do Metropolitan Museum of Art;
soczyście zielone drzewa Central Parku, imponujące kamienice na Siedemdziesiątej Drugiej,
panoramę Park Avenue, a potem nieznane, brzydkie, nowoczesne wieżowce na Trzeciej Alei.
Fuj.
- Jesteśmy - oznajmił kierowca i zademonstrował w uśmiechu złote zęby. Na jednym
wygrawerowano nawet literę Z. Zorro czy Zeus, zastanawiała się Serena.
- Och. - Wyjęła bordowy portfel Bottega Veneta i przejrzała zasoby gotówki.
Wysiadła z taksówki, ciągnąc wypchane po brzegi torby i przyglądała się burym budynkom w
poszukiwaniu właściwego numeru.
Widziała 171 i 167, a między nimi kilka nieoznaczonych domów. Nie wiedziała, który
jest jej. Postawiła torby na krawężniku i przysiadła na hydrancie. Sądząc po niskich, pudeł-
kowatych budynkach wzdłuż ulicy, ta okolica znacznie się różniła od tego, do czego
przywykła. Wyjęła papierosa i zapaliła. Odsunęła się w ostatniej chwili, gdy z włazu
kanalizacyjnego wydobył się cuchnący obłoczek.
Pobudka, Dorotko. To już nie Złota Mila.
Zabawne, jak szybko wszystko się zmienia. Z Sereny van der Woodsen. uczennicy
szkoły Constance Billard i czasem modelki, stała się Sereną aktorką. Nie tak dawno jej
największym problemem było zapamiętać, gdzie w tym miesiącu będzie wyprzedaż próbek
Catherine Malandrino. albo nie kłócić się z Blair w VIP - roomie w Marquee, albo spotykać
się z Natem, gdy tylko tego zapragnął, co przez pewien czas oznaczało ciągle i wszędzie,
Życie jest ciężkie.
- Zabłądziłaś?
Spojrzała w górę... bardzo, bardzo wysoko. Tuż nad nią stał facet o szerokich barkach,
konserwatywnie przystrzyżonych włosach, z dołeczkiem w podbródku i ładnych niebieskich
oczach. Miał na sobie gładki szary garnitur i sztywny granatowy krawat, ale uśmiechał się
przy tym tak czarująco, że mogłaby mu darować idiotyczny biurowy strój.
A okropne bokserki w szkocką kratę, które zapewne ma pod spodniami?
- Szukam tego adresu. - Westchnęła i podała mu kluczyki z namalowanym numerem
169.
Niektóre dziewczyny czują się jak ryba w wodzie w roli damy w opałach.
- No proszę. - Uśmiechnął się, - Tak się składa, że wiem, gdzie to jest, a to dlatego, że
też tam mieszkam. - Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać. - Cześć. Jason Bridges.
- Serena van der Woodsen - odparła, wygładziła zieloną spódniczkę od Lilly Pulitzer i
uśmiechnęła się przebiegle i niewinnie zarazem, szeroko otwierając przy tym oczy, tak, jak
Audrey Hepburn.
Nic dziwnego, że dostała tę rolę.
Serena, podobnie jak Holly Golightly, po mistrzowsku opiniowała sztukę sprawiania
wrażenia tyleż pięknej, co niewinnej, na co faceci łapali się jak muchy na miód.
- W takim razie, Sereno, chodźmy do domu. - Jason schylił się po jej torby.
Otworzył drzwi do budynku pod numerem 169. Była to biała kamienica z czarnymi
wykończeniami. Po ścianie piął się bluszcz. Pchnął ciężkie czarne drzwi i puścił Serenę przo-
dem.
Prawdziwy dżentelmen!
- Przyjechałaś z wizytą do Therese? - zapytał.
- Nie. - Serena ze zmarszczonymi brwiami przyglądała się skrzypiącym drewnianym
schodom, oświetlonym jedynie mdłym światłem z żyrandola z kutego żelaza. Wydawało się,
że w holu króluje duch starszej pani. że nic tu nic zmieniono, odkąd poprzednia właścicielka
zmarła przed trzydziestu laty. A jednak dom miał pełen urok i swoisty styl, - Zamieszkam tu.
Chyba.
- Chyba? - Jason się roześmiał. - A co to ma znaczyć? - Wchodził na górę po
skrzypiących schodach.
- No cóż - zaczęła Serena. - Gram w filmie i dzisiaj dostałam od reżysera list. Kazał
mi się spakować i tu przyjechać. I oto jestem. To ma mi chyba pomóc wczuć się w rolę czy
coś takiego.
- Gwiazda filmowa, co? - mruknął Jason.
- Coś w tym stylu. - Serena lekko się speszyła. - Rany. - Odwrócił się i posłał jej
nieśmiały uśmiech. - Owszem, to fajne miejsce, ale sądziłem, że aktorki wybierają eleganckie
kwatery, jak, no nie wiem, Waldorf czy coś takiego.
- Kręcimy nową wersję Śniadania u Tiffany'ego - wyjaśniła, niemal dosłownie cytując
to, co Ken Mogul mówił o swoim wysokobudżetowym debiucie, Śniadaniu u Freda. - W
oryginale Holly Golightly mieszkała właśnie tutaj, ale to pewnie wiesz. Zamieszkam tu, żeby
poczuć się bardziej nią. To mój pierwszy film.
- Tak? - Jason doszedł do półpiętra. W czarno - białej mozaice brakowało kilku
kafelków. - A o czym?
- Szalona dziewczyna z wielkiego miasta, czyli ja, poznaje niewinnego faceta z
prowincji, który chce zrobić karierę aktorską, - Na wszelki wypadek pominęła, że tę rolę
zagra supergwiazdor Thaddeus Smith. - Ale próżna dziewczyna z Upper Kast Side kusi go
pieniędzmi... i lunchami U Freda, tej restauracji w Barneys? - Serena miała nadzieję, że to co
mówi, trzyma się kupy. Często paplała bez sensu i gubiła wątek.
Jakby facetom, z którymi rozmawiała, kiedykolwiek to przeszkadzało.
Znowu wspinali się po stopniach i Serena mówiła z coraz większym trudem.
- Ta druga niszczy jego niewinność, jedyną cechę, która zapewniłaby mu sukces
aktorski. Robi z niego wyrafinowanego nowojorczyka i tylko moja bohaterka może go ocalić.
- Czy to oznacza, że przez całe lato będziemy sąsiadami? zapytał Jason z nadzieją. Był
przy tym uroczy.
Tylko przez kilka tygodni - wyjaśniła. Choć Śniadanie u Freda to film
wysokobudżetowy, Ken Mogul przeznaczył jedynie dwanaście dni na zdjęcia.
Kolejne piętro. Przeszli przez wąski korytarz. A potem Jason wszedł na kolejne
schody.
- Wysoko jeszcze? - zapytała Serena. Brakowało jej tchu.
Czas rzucić mocne francuskie papierosy.
Piętro, kolejny korytarz i znowu schody... A może prowadzi ją do kryjówki, w której
ją zgwałci? Może powinna się bać? Poklepała się po kieszeni, żeby się upewnić, że ma ze
sobą komórkę, tak na wszelki wypadek.
- Ja też zacząłem pierwszą pracę - wyjaśniał. - Mam praktykę w Lowell. Bonderoff,
Foster i Wallace. To kancelaria prawnicza. Wczoraj siedziałem do czwartej rano, dlatego
dzisiaj idę dopiero teraz. Ale zazwyczaj nie pracuję do późna.
W końcu znaleźli się na ostatnim piętrze. Sufit wisiał nisko nad ich głowami, a w
korytarzu było ciemno. Serena dostrzegła rumieńce na policzkach Jasona. Nie wiedziała, czy
wywołały je te cholerne schody, czy ona.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił.
Otworzyła drzwi. Jason wszedł za nią i postawił torby na podłodze. Głuchy odgłos
niósł się echem po pustym mieszkaniu. Z sufitu barwy uryny smętnie zwisały dwie gołe
żarówki. Zacieki wyglądały jak wymyślny wzór.
- Fajnie - oznajmił spokojnie.
Czyżby?
Serena przechadzała się po saloniku i mało brakowało, a przewróciłaby się na
krzywej, skrzypiącej drewnianej podłodze. Trzy okna wychodziły na ulicę. Przez podartą
siatkę widziała solidny budynek domu starców po drugiej stronie ulicy. Okienko w
mikroskopijnej kuchence wychodziło na schody przeciwpożarowe, które rozpoznała z filmu
Śniadanie u Tiffany'ego. To tam Holly Golightly grała na mandolinie i nuciła Moon River.
Blair miała łzy w oczach, ilekroć oglądała tę scenę. Serena otworzyła okno. W mieszkaniu
unosił się duszący, klaustrofobiczny zapach starych skarpet i sardynek.
- A gdzie meble? - zapytała na głos. Była bliska płaczu.
- A to kto? - zdziwił się Jason. Do saloniku wkroczył czarny kot. Przyszedł z sypialni
w głębi mieszkania.
No, to już wiadomo, skąd ten smród.
Serena wyjęła paczkę gauloisów i wyjrzała przez słynne kuchenne okno w nadziei na
przypływ inspiracji. Ale czuła się jedynie zdenerwowana i zagubiona. Właściwie co ona tu
robi?
Jesteś tu, bo masz zagrać w hicie kasowym, jasne?
- Fajny. - Jason ukucnął i głaskał kota między uszami.
Serena odwróciła się, zapaliła papierosa i obserwowała, jak jej ciemnowłosy,
niebieskooki sąsiad bawi się z kotem, który najwyraźniej też tu mieszka.
No proszę. Nawet w takiej dziurze trafia się niezły widok.
D uczy się sztuki obsługi klienta
- Przepraszam bardzo, czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie znajdę romanse?
Daniel Humphrey kucał na podłodze i układał biografie tematycznie, nie
alfabetycznie. Jeśli się pracuje w Strand, najlepszej - i największej - nowojorskiej księgarni,
trzeba zwracać uwagę na takie szczegóły.
Fantastycznie.
- Kilka powinno być na regale przy schodach, ale nie Błamy osobnego działu z
romansami - burknął. Nic zdołał ukryć niezadowolenia.
- Dzięki - odparła radośnie kobieta i udała się na poszukiwanie zakurzonych powieści
Joanny Lindsay i marnych resztek Nory Roberts.
Księgarnia Strand słynęła nie tylko z bogatej oferty, ale także ze świetnie
wykształconego i zarozumiałego personelu. Dan nie posiadał się z radości, że dostał tę pracę.
Zobaczył ogłoszenie w drodze powrotnej z lotniska Kennedyego. Odwoził siostrę, Jenny,
która pod wpływem impulsu postanowiła odwiedzić matkę w Pradze i zapisać się na lekcje
malarstwa. Dan nie wiedział, co zrobić z wolnym czasem. Plakat w oknie księgarni wydał mu
się znakiem.
I proszę, teraz układa książki na półkach najlepszej księgarni w mieście. Ale w
porównaniu z innymi, w Strand nie było specyficznej atmosfery. Żadnej muzyki, zero kawy.
tylko niekończące się szeregi regałów, zastawionych książkami.
Dan pchał piszczący wózek, pełen zakurzonych tomów, wąską alejką w dziale
biografii. Obowiązki pozwalały mu mnóstwo czasu spędzać samotnie. Ignorował klientów i
rozmyślał: o literaturze, o swoich wierszach, o tym. jak będzie w Evergreen College w stanie
Washington, a przede wszystkim o tym ostatnim lecie w Nowym Jorku - ostatnim lecie z
Vanessą. Podczas uroczystego zakończenia szkoły urządził niezłe widowisko, oświadczając,
że w ogóle nie pójdzie na studia, byle być z nią. Okazało się jednak, że nie może się
doczekać, żeby wyruszyć na zachód buickiem skylark - rocznik 1977, niebieski metalik -
którego dostał od ojca z okazji ukończenia szkoły. Idealny wóz na taką podróż. Będzie jak
Jack Kerouac W drodze. Będzie zdzierał asfalt szos i kochał się z niebem i ziemią, szepcząc
słowa, które pojawią się w jego głowie podczas jazdy. Będzie pisał i zostawiał kobietom
wiersze. Będzie tajemniczym kochankiem, którego nigdy nie posiądą na zawsze. A
tymczasem czeka go ostatnie cudowne miejskie łato z Vanessą, jego pierwszą miłością.
Dan zdjął z wózka zakurzony egzemplarz Życia Johnsona pióra Boswella. kucnął i
szukał miejsca, gdzie wstawić biografię. Odpłynął myślami. W jego głowie rozbrzmiały
słowa:
Gorące dłonie na kierownicy
Jesteś moją skrzynią biegów, moim sprzęgiem
Wzruszasz kurz... namiętność. Namiętność. Niech trwa.
No dobra. trochę kiczowato, ale właśnie tak się teraz czuł.
W myślach sporządzał już listę klasycznych miejsc na romantyczne randki w Nowym
Jorku: Szekspir w Central Parku, przejażdżka promem na Staten Island, tak po prostu, dla
samej przyjemności; wschód słońca nad mostem przy Pięćdziesiątej Dziewiątej, jak Woody
Allen i Diane Keaton w Manhattanie. Może wypad do Jones Beach jego samochodem, słony
wiatr w otwartych oknach, włosy Vanessy rozwiane na wietrze... No dobra, nie włosy,
właściwie jest łysa. Ale może włoży długą jedwabną chustę czy coś takiego. Widział to
oczyma wyobraźni. To będzie bardzo romantyczne lato.
W każdym razie na pewno będzie jakieś.
- Przepraszam bardzo, gdzie znajdę opracowanie do Ulissesa? - Ledwo słyszalny,
piskliwy męski głos wyrwał Dana z marzeń.
Opracowanie do Jamesa Joyce'a? Skandal!
Dan spojrzał groźnie na wybladłego kujona, który zadał mu pytanie. Na ramieniu miał
plecaczek z wizerunkiem Batmana. Żenada.
- Radziłbym przeczytać oryginał - rzucił arogancko.
Chłopak był żałosny. Prawdopodobnie starszy od Dana pewnie student albo
nieszczęśnik, który męczy się w czasie wakacji, żeby wreszcie w wieku dwudziestu trzech lat
zrobić maturę. Wzruszył ramionami.
- Nudy.
Dan miał ochotę walnąć go w chudy brzuch, ule nagle zdał sobie sprawę, że jego
praca, jego obowiązek, to skłonić dupka do czytania. Wyprostował się.
- Chodź.
Zaprowadził bezmózgowca do małej salki na zapleczu. Zdjął z półki piękne,
oprawione w skórę wydanie arcydzieła Joyce'a. Otworzył na chybił trafił i zaczął czytać:
- „Dotknij mnie. Łagodne oczy. Łagodna łagodna łagodna dłoń. Samotny tu jestem. O,
dotknij mnie teraz, zaraz. Jakie jest to słowo znane wszystkim ludziom? Jestem cichy i
samotny tu. I smutny. Dotknij mnie, dotknij
”. - Przerwał i spojrzał na żałosnego. - No, dalej,
wiesz, że tego chcesz - zachęcał.
Chłopak był przerażony. Pewnie podejrzewał, że Dan to literacki zboczeniec
czyhający w księgami na ofiary. Upuścił plecaczek z Batmanem i uciekł.
Dan usiadł na podłodze i doczytał stronę do końca. Fakt, James Joyce zawsze go
podniecał.
Tak, zanosi się na bardzo ciekawe lato.
James Joyce Ulisses, przeł. Maciej Słomczyński, Znak, Kraków 2006 (przy. tłum.).
kask - niemal równie istotny jak kondom
Nate stał na pedałach starego jak świat rowem i pedałował z całej siły, a potem opadł
na niewygodne, skórzane siodełko. Lubił tak jeździć - najpierw rozpędzić się co sił w nogach.
a potem siedzieć, odpoczywać i rozkoszować się ciepłą bryzą na twarzy. Po prawej tale
rozbijały się o brzeg. Po lewej ciągnęła się winnica pełna krzewów chardonnay. W powietrzu
unosił się zapach soli i grilla. Żwir trzeszczał pod kołami jego roweru. Nate uśmiechnął się
leniwie.
Poranny skręt zadziałał jak trzeba i pod koniec pracy niemal zachwycał się letnią karą.
Praca fizyczna ma w sobie coś kojącego. Po dziesiątej klasie przez całe wakacje pomagał ojcu
budować ich jacht „Charlotte”, w posiadłości w Maine. Praca u trenera Michaelsa
przypominała mu tamte chwile, choć okolica nie była tak piękna - tutaj otaczały go liczne
domy i zatłoczone plaże. Mimo wszystko nie ma to jak ciężka harówka, gorące słonce i
nagroda w postaci zimnego piwa po robocie. I żeby nic nie odrywało go od pracy.
Nie musi sobie zawracać głowy nauką. Szkoła to już przeszłość, a Yale wydaje się
nieskończenie daleko. Blair, dziewczyna, która - o czym był głęboko przekonany - jest
miłością jego życia, ale z którą nigdy nie mógł długo wytrzymać, wyjechała do Anglii z
nowym facetem, arystokratą. Pewnie robi zakupy, zajada kanapki z ogórkiem i pije
zdecydowanie za dużo herbaty. Serena siedzi w mieście i bawi się w gwiazdę filmową. A
Jenny, małolata z fantastycznymi piersiami, z którą jakimś cudem związał się w zimie,
wyjechała do Europy. Z dała od tej trójki czuł się o wiele lepiej.
Uśmiechnął się na myśl. że właśnie tak będzie wyglądało cafe lato. Ciężka praca w
ciągu dnia, potem powrót rowerem do domu, prysznic, skręt i trochę czasu dla siebie. Właśnie
tego mu trzeba. Trener mieszkał w Hampton Bays, dobrych kilka kilometrów od domku Nata
w East Hampton. To był zupełnie inny świat: podmiejskie domki, furgonetki i centra
handlowe. Takie otoczenie pomoże mu spojrzeć na wszystko z dystansu. I o to chodziło. Nie
miał na oku żadnej konkretnej dziewczyny, zresztą zawsze pakował się przez nie w kłopoty.
Może lepiej mu będzie samemu.
Jasne, jakby kiedykolwiek był sam dłużej niż trzydzieści sekund.
Nate zeskoczył z roweru i pchał go pod wyjątkowo strome wzgórze, sapiąc z wysiłku.
Takie są skutki spalania trzech skrętów dziennie.
Zdyszany i spocony, wsiadł na rower na szczycie wzgórza i pomknął w dół, zdając się
na siłę grawitacji. Spojrzał na rękę i nacisnął zaróżowioną skórę, żeby się przekonać, czy
zbieleje pod dotykiem. Blair zawsze tak robiła, gdy byli razem na plaży. Oznajmiała, że się
spiekł na raka i czułe nacierała go swoim drogim olejkiem do opalania. Jeszcze raz dotknął
przedramienia. Tak, wyraźnie spieczone.
Tak to jest, jak się nie używa kremów z filtrem!
Podniósł głowę i zdał sobie sprawę, że jedzie prosto na rozstaje. Szarpnął za hamulec i
skręcił, ale jechał tak szybko, że upadł. Bolało.
Rozległy się uprzejme oklaski, jak na meczu golfowym. Nate podniósł głowę i zdał
sobie sprawę, że wylądował na żwirowym parkingu przed Oyster Shack. Knajpka z owocami
morza położona była mniej więcej w połowie drogi między domem trenera a stuletnią
posiadłością jego rodziców, niedaleko plaży Georgica w East Hampton. Przy stoliku na
zewnątrz siedziała grupka dzieciaków, na oko licealistów. Przyglądali mu się znad
oszronionych butelek z piwem i talerzy pełnych smażonych smakołyków.
- Cholera - mruknął Nate. Drobne kamyczki wbiły mu się pod skórę, jasnozielona
koszulka, w której pracował cały dzień, była rozdarta. Otrzepał dłonie z piachu i spojrzał na
drelichowe szorty - tu bez żadnych szkód.
Cały Nate Archibald - we krwi, pocie i brudzie wygląda jeszcze lepiej niż zwykle.
Kucnął, żeby obejrzeć rower. Przednie koło było wygięte.
- Niezłe lądowanie.
Nate podniósł głowę. Głos należał do kształtnej, niebieskookiej blondynki. Długie
gęste loki przewiązała czerwoną bandaną. Różowa obcisła koszulka bez ramiączek zjechała
interesująco nisko, a dżinsowa mini przesunęła się cudownie wysoko. W dłoni trzymała
puszkę coli. Sterczała z niej słomka umazana szminką. Dziewczyna podała Nate'owi prawą
rękę. Długie, czerwone paznokcie miały identyczny odcień jak puszka.
- Nie zwracaj na nich uwagi - mruknęła, wskazując towarzyszy.
Charakterystyczny złocistobeżowy odcień skóry zawdzięczała, tak jak i inne
dziewczyny, samoopalaczowi Clinique. Pud sztuczną opalenizną kryły się niezliczone piegi:
na nosie, policzkach, ramionach i dekolcie, Blair nauczyła Nate'a, że dziewczyny są
zazwyczaj bardziej skomplikowane, niż widać na pierwszy rzut oka. Piegi tej tutaj
sugerowały, że nie jest kolejną laseczką z Long Island.
Nate z uśmiechem podał jej rękę i pozwolił, by pociągnęła go w górę.
- Jasne. - Był trochę speszony.
- Musisz oddać rower do warsztatu - stwierdziła Pieguska, patrząc na koło.
- Mhm - mruknął Nate. Nie obchodził go rower. O wiele bardziej interesowała go ona.
- Jestem Tawny. Znam niezły warsztat. Ale najpierw kupię ci loda.
Tawny? Tak jak odcień jej samoopalacza?
- Jasne. - Przed wyjściem od trenera wypalił resztę porannego skręta, może stąd
wypadek, i lody brzmiały bardzo smakowicie. - Jestem Nate.
- Co tu robisz, Nate? Nie widziałam cię w okolicy. - Tawny przebiegła przez drogę i
podeszła do malutkiego niebieskiego domku, tak niskiego, że wyglądał jak zbudowany
tektury. Na schodkach siedziały dzieci i zajadały lody truskawkowe.
- Dwa waniliowe - mruknęła do pryszczatego faceta za ladą. W jej głosie słyszał cień
obcego akcentu, ale nie potrafił go rozpoznać.
- Nic. - Nate od niechcenia kopnął jasnoniebieska ścianę czubkiem sfatygowanego
buta Stana Smitha. Miał ochotę przejechać dłońmi po jej ciepłych, piegowatych ramionach.
Tawny przykucnęła, położyła banknot pięciodolarowy na ladzie, zajrzała do środka i
po chwili wynurzyła się z dwoma rożkami lodów. Podała jeden Nate'owi.
- Dzięki, - W popołudniowym słońcu lody natychmiast zaczęły się topić i spływały mu
na rękę. Oblizał ją.
Tawny ostrożnie dotknęła jego obtartego kolana. W jej geście była jakaś..,
zaborczość? Pewność? Coś nieuchwytnego, co przywodziło mu na myśl Blair. Ale ta
dziewczyna bardzo się od niej różni. Blair w życiu nie włożyłaby różowej obcisłej koszulki,
nie pozwoliłaby, żeby lody spływały jej po palcach, nie zapłaciłaby za jedzenie na pierwszej
randce.
Randka? Niezłe tempo.
- Dobrze się czujesz? - zapytała Tawny. Oblizała pełne, jakby opuchnięte usta. - Masz
taką poważną minę.
W rzeczywistości Nate się zastanawiał, jak Tawny wygląda bez różowej koszulki. Czy
piersi też ma piegowate? Na samą myśl zaswędziały go ręce.
- Bardzo się cieszę, że cię poznałem - oznajmił głupkowato. Otarł sobie usta serwetką.
- Powinniśmy się jeszcze spotkać.
Nowy rekord świata. Nate Archibald trzymał się z dala od dziewczyn przez całe trzy
minuty.
miłość już tu nie mieszka
Vanessa trzasnęła drzwiami taksówki, kiedy dotarli do Williamsburga. Wpatrzona w
zniszczoną fasadę budynku myślała o propozycji pracy u Kena. Szkoda, że nie ma się kogo
poradzić. Nie ma sensu dzwonić do rodziców, egoistycznych hippisów z Vermont.
Usłyszałaby jedynie wykład o sztuce, komercji i „twórczej odpowiedzialności”. Najchętniej
pogadałaby ze swoją siostrą Ruby - tytko jej Vanessa całkowicie ufała w tych sprawach.
Przed domem od wielu tygodni stał biały ford z wybitą przednią szybą. Nie miał też
tylnych drzwiczek; na siedzeniach piętrzyły się śmiecie i stare koce. Pewnie ktoś w nim
zamieszkał, stąd smród uryny w sąsiedztwie wozu.
Cudownie.
Vanessa uporała się ze wszystkimi zamkami i zasuwami i pobiegła na górę. Zawahała
się w połowic drogi. Z jej mieszkania dochodziły głosy. Czyżby wychodząc, zostawiła
włączony telewizor? Na palcach zakradła się do drzwi i nasłuchiwała, wstrzymując oddech.
Tak, naprawdę słyszy głosy, naprawdę dobiegają z jej mieszkania i... jeden z nich brzmi
bardzo znajomo.
Ruby, jej starsza siostra, od ośmiu tygodni była w europejskiej trasie koncertowej ze
swoim zespołem, SugarDaddy. Co jakiś czas w skrzynce pocztowej pojawiała się kartka z
Oslo czy Madrytu. Raz rozmawiały przez telefon, ale rockandrollowy styl życia nie zostawia
wiele miejsca na rodzinne kontakty.
Vanessa entuzjastycznie otworzyła drzwi.
- Ruby! - krzyknęła. Siostra miała na sobie skórzane fioletowe spodnie tego samego
koloru, co włosy. - Nie wierzę! Wróciłaś!
- Cześć - rzuciła Ruby od niechcenia z kanapy. Siedziała okrakiem na chudym,
zarośniętym facecie, w czarnych skórzanych spodniach, identycznych jak jej fioletowe.
Zapaliła swojego papierosa od jego. Nie wstała, żeby się przywitać z siostrą, a w jej głosie
było tyle nonszalancji, że można by pomyśleć, że Vanessa wyszła przed chwilą do sklepu po
mleko, czy coś takiego.
- No, cześć. - Jej reakcja zaskoczyła Vanessę. Zamknęła Za sobą drzwi.
- Co jest, siostrzyczko? - Ruby zaciągnęła się marlboro i podziwiała wystrój wnętrza
autorstwa Blair. - Widzę, że trochę tu pozmieniałaś.
Vanessa nie miała ochoty na rozmówki o meblach i narzutach. Ruby wróciła! Akurat
teraz, kiedy najbardziej jej potrzebowała!
- Rany, wróciłaś! To najważniejsze! Jak trasa?
Ruby wzruszyła ramionami.
- Berlin, Londyn, Paryż, Budapeszt, Graliśmy. Było super.
- Chwała gwieździe rocka! Jestem Vanessa. - Podeszła do faceta, na którym siedziała
jej siostra. Ani razu na nią nie spojrzał.
- To Piotr - przedstawiła go Ruby. Zakręciła przy tym tyłeczkiem w fioletowej skórze,
jakby podniecało ją już jego unię. - Poznaliśmy się po koncercie w Pradze.
- Cześć - odezwał się Piotr z silnym cudzoziemskim akcentem i wypuścił z pluć kłąb
dymu.
Uroczy.
- Fajnie tu - zaczęła Ruby sceptycznie. Rozejrzała się po pokoju. - Ale skąd miałaś na
to kasę? Meble? Zasłony?
- To długa historia - odparła Vanessa. Oparła się o ścianę koloru lawendy i starała się
patrzeć gdziekolwiek, byle nie na jasną kanapę, gdzie pod jej siostrą półleżał obrzydliwy
chudy facet z Europy Wschodniej.
- Podobnie jak ta. skąd masz te huty. co? - Ruby odrzuciła do tylu fioletowe włosy,
takie same, jak kapelusz Willy'ego Wonka. - I tę koszulkę. Jezu, jak ty wyglądasz! Ostatni
krzyk mody!
- Miałam spotkanie zawodowe. - Vanessa poczuła się urażona. Dlaczego Ruby jest
taka wredna? Najlepiej, żeby ten dupek, leżący między jej nogami, zaraz sobie poszedł.
Wtedy zamówią sushi i pogadają normalnie, jak siostry.
- Pogadamy? - zapytała Ruby. Zsunęła się z kolan Piotra i skinęła głową w stronę
kuchni.
Vanessa poszła za nią, ciekawa, na jak długo Ruby przyjechała. Oparły się o
sfatygowany blat.
- Wydaje się. że między wami to cos poważnego - zauważyła Vanessa.
- To miłość - mruknęła Ruby tęsknie. Zabrzmiało to zadziwiająco nie rockandrollowo.
Okręciła się dokoła własnej osi. a potem, pozornie speszona, ponownie oparła się o blat.
- Super - mruknęła Vanessa z irytacją. Więc jednak nici i siostrzanych pogawędek.
Bawiła się solniczką i pieprzniczką w kształcie Statuy Wolności, prezentem, który Dan kupił
jej w przypływie kiczowatego romantyzmu.
- Cóż, mieszkanie wygląda super, choć nic tego się spodziewałam, wracając do domu -
stwierdziła Ruby. - Tym bardziej mi przykro, kiedy pomyślę, że zadałaś sobie tyle trudu, a
ja...
- A ty co? - zaniepokoiła się Vanessa.
- Nie chcę zaczynać od złych wieści, ale... Piotr zostanie tu przez jakiś czas. Tutejsze
galerie są zainteresowane jego pracami. Jest malarzem, mówiłam ci? Specjalizuje się w mo-
imi i tycznych aktach z psami. W artystycznym światku Pragi o nim głośno. Liczy, że uda mu
się w Williamsburgu.
Vanessa nie do końca wiedziała, czy „monolityczne akty z psami” to to, co ma na
myśli, ale wyobrażała sobie, jak Ruby pożycza od kogoś pitbulla i pozuje z nim naga, z
wyszczerzonymi zębami.
- To fajnie.
- Cóż, właściwie pomyślałam sobie, że mógłby zamieszkać tutaj, ze mną - wystękała
Ruby.
- Będzie ciasno - mruknęła Vanessa. - Ale jakoś się pomieścimy...
- No właśnie - Ruby wpadła jej w słowo. - Piotr musi mieć atelier. A ponieważ nie
stać go na wynajęcie, pomyśleliśmy... że może pracować w drugim pokoju... w twoim pokoju.
Słucham?
- Ach tak, więc mnie wyrzucasz? - Vanessa spojrzała siostrze w twarz. Mieszkała tu,
odkąd skończyła piętnaście lat To także jej dom.
- Cóż, to zawsze było tylko tymczasowe rozwiązanie. No wiesz, póki chodziłaś do
szkoły. Ale teraz jesteś dorosła i powinnaś zacząć własne życie tak, jak ja, kiedy miałam
osiemnaście lat.
- Świetnie - warknęła Vanessa. - Super. Jasne, jestem do - rosła i zdana tylko na siebie.
Bomba.
- Nie mów tak. - Ruby ogarnęły wyrzuty sumienia. - Chodź, usiądź, pogadajmy.
- Nie, nie ma sprawy, naprawdę. Daj mi moment, spakuję się i chlebek Pita czy jak mu
tam może zaraz się wprowadzać. - Roztrzęsiona Vanessa wybiegła z kuchni do saloniku,
gdzie facet pizza palił cuchnące czeskie papierosy. Zerwała fotografię martwego gołębia ze
ściany nad jego głową i wsunęła sobie pod pachę. To było jej ulubione zdjęcie. Nie zostawi
go, żeby miał z czego ściągać. Już to sobie wyobrażała - facet zasłynie jako malarz martwych
gołębi. To są jej gołębic i jej mieszkanie!
Kilka minut później zbiegła ze schodów, taszcząc sprzęt i wielką czarną torbę. Wyszła
na dwór, na gorące popołudniowe słońce i maszerowała Bedford Avenue. Mijała dziwacz-
nych, obojętnych przechodniów i psie kupy i zastanawiała się, co u licha ma robić.
Postawiła torbę na ziemi i przycupnęła na niej. Wyjęła komórkę z kieszeni, wybrała
numer... Po dwóch sygnałach rozległ się znajomy głos Dana.
- Co jest?
- Siostra wyrzuciła mnie z domu. - Głos jej się załamał. Ze wszystkich sił starała się
nie rozpłakać. - Nie mam pieniędzy, nie mam dokąd iść, nie wiem, co robić.
Chyba weźmie tę pracę.
S jak spirytualizm, między innymi
- Cześć - szepnął Dan w czarną nokię i skulił się za wiekowym metalowym regałem w
księgarni Strand. Tylko komuś, kio czytał Hamleta pięć razy, mogło się tu podobać. - Właśnie
o lobie myślałem.
Nie zrozumiał, co odpowiedziała. Chyba brakowało jej tchu i była na granicy łez.
- Powoli, powoli - uspokajał. Ułożył biografie Ronalda Reagana w wysoką stertę i
przycupnął na niej. - Nic nie rozumiem.
- Powiedziałam, że straciłam dach nad głową! - krzyknęła Vanessa. - Ruby wróciła z
Europy, przywiozła ze sobą nowego chłopaka. czeskiego dupka, malarza, i kazała mi się
wynosić.
Cholera - mruknął Dan i rozejrzał się dokoła. Właściwie nie wolno mu w pracy
rozmawiać przez komórkę.
- Co mam zrobić.' Dokąd pójść?
- Może do mnie? - zapytał, zanim zdążył się nad tym zastanowić. Musnął palcem
zakurzoną biografię Walta Whitmana zastanawiał się, czy nie zabrać jej ze sobą.
- Do ciebie? - powtórzyła Vanessa żałośnie. Dan nie przypomniał sobie, by
kiedykolwiek słyszał tyle słabości w jej głosie. Wiedział, że to nie w porządku, ale podobało
mu się to. Czuł się jakby był prawdziwym macho, a ona kruchą, bezradna istotką. Zapamiętał
sobie, żeby wykorzystać to uczucie w wierszu.
dziewczyna z, papieru ryżowego,
jestem piórem, atramentem, kałamarzem...
- Wszystko będzie dobrze - zapewnił ją. - Spakuj się, wsiadaj w metro i jedź do mnie.
Drzwi są otwarte, wiesz, że ojciec nigdy ich nie zamyka. Wrócę za kilka godzin.
- Naprawdę? - zapytała z wahaniem. Zawsze była bardzo niezależna. Dan wiedział, że
nie znosi nikogo o nie prosić. - Twój tata na pewno nie będzie miał nic przeciwko?
- Nie. - Starł kurz z górnej półki i odrobina dostała mu się do oka. - Sama zobaczysz.
Niedługo wrócę. Nie przejmuj się. - Wycierał oczy i słuchał oddechu Vanessy w słuchawce.
- Mam też dobre nowiny. Ken Mogul zaproponował mi pracę. - Roześmiała się
gorzko. - Najwyraźniej będę musiała się zgodzić.
- Super! - zawołał, choć ogarnęło go rozczarowanie. Nie dość, że on pracował.
Vanessa też będzie zajęta. To zdecydowanie ograniczy jego romantyczne plany. Niby kiedy
znajdą czas, żeby pojechać tramwajem na Roosevelt (stand i pić sake w parku?
- Cholera, mam drugi telefon - mruknęła. Dan słyszał, jak odsuwa słuchawkę od ucha.
- To Ken, muszę odebrać. Czyli zobaczymy się w domu? To znaczy, u ciebie.
- Nie - poprawił. - W domu. Twoim także.
Och.
Dan rozłączył się i ponownie wszedł w wąską alejkę działu biografii. Uśmiechnął się.
Może to, że Vanessa straciła dach nad głową to najlepsze, co im się mogło zdarzyć. Jeśli
razem zamieszkają, ich ostatnie lato przed studiami będzie bardziej intymne. Jeszcze bardziej
godne zapamiętania.
Wziął pod pachę stertę biografii Reagana i kucnął, szukając dla nich miejsca na
półkach.
- Przepraszam, szukam Siddarthy. Pomożesz mi?
Dan wstał przy akompaniamencie strzelających kości i już miał wygłosić pouczający
komentarz, gdzie szukać oświecenia, ale wystarczył jeden rzut oka na klientkę, by ugryzł się
w język.
Była prawie dziesięć centymetrów wyższa od niego, miała falujące platynowe włosy
zebrane w wygodny kucyk. Nosiła spraną szarą koszulkę i białe dżinsowe szorty, na
przegubach rak miała biało - zielone frotowe opaski tenisowe. Lekko zmarszczyła czoło, ale i
tak jej niebieskie oczy błyszczały. Wyglądała jak bardziej seksowna, prowokacyjna wersja
Marshy Brady. Jak Marsha Brady w drodze na zajęcie ze strip - aerobicu.
- A, tak. - Dan się speszył. - Tak, mamy Siddarthę. Na pewno.
- To dobrze! - zawołała Sprośna Marsha i ścisnęła go za chude ramię. - Bardzo
chciałabym to przeczytać.
- Tak - mruknął i prowadził ją coraz dalej od biografii prezydenckich, do działu
beletrystyki. - To jedna z moich ulubionych książek.
Czyżby?
- Ojej, naprawdę? - Nie znał dziewczyny, która mówiłaby „ojej” i nie wydawałaby się
przy tym kompletną idiotką. - Mój login bardzo nam to poleca.
- Proszę bardzo. - Wspiął się na palce, zdjął z półki cienka niebieską książeczkę i
podał jej.
- Super. - Spojrzała na okładkę z tyłu. - Dzięki za pomoc. Naprawdę ci się podobała? -
Patrzyła na niego. Jej niebieskie oczy miały ten sam odcień co okładka książki.
- Cóż... - urwał. Literatura to jego dziedzina, dlaczego nie wie, co powiedzieć?
Może dlatego, że jej nie czytał?
- Jest bardzo... inspirująca.
- Super. Już się cieszę. - Przycisnęła książkę do piersi i przysunęła się bliżej do Dana.
- Może przyjdę, kiedy ją skończę i polecisz mi następną?
- Zawsze chętnie służę pomocą naszym klientom - wyrecytował gładko.
- Bomba! - zawołała z entuzjazmem cheerleaderki. - Jestem Bree.
- Dan.
- Super, Dan. Nie jest gruba, więc wrócę za kilka dni. Jeszcze raz dzięki za pomoc! -
Odwróciła się i odeszła sprężystym krokiem. Dan patrzył, jak jej małe, okrągłe pośladki
(przypominały dwie kulki lodów waniliowych) znikają za działem nowości. Dopiero po
chwili przypomniał sobie, że właśnie zaproponował Vanessie, żeby z nim zamieszkała.
Jakie to... inspirujące.
grunt to rodzinka
- Brawo! - zawołał Marcus. - Skarbie, masz do tego wrodzony talent!
Camilla zachichotała. Założyła długie jasne włosy za ucho i patrzyła, jak czerwona
piłeczka do krykieta przechodzi przez bramkę i zatrzymuje się na nieskazitelnie
przystrzyżonym szmaragdowym trawniku posiadłości rodziny Beaton - Rhodes. Był to trzeci
mecz, który rozgrywali tego dnia, i Camilla wygrała. Znowu.
- Uczył mnie mistrz! - Roześmiała się, podekscytowana.
- Kiedy wreszcie będzie moja kolej? - jęknęła Blair. Już bardzo długo czekała na
szansę, żeby się zamachnąć młotkiem. Naprawdę miała ochotę w coś walnąć.
Rezydencja położona była w zachodnim Londynie. Wznosiła się za ich plecami,
opleciona bluszczem, jak forteca. Blair jeszcze nie zaproszono do środka, nie poznała też
rodziców Marcusa.
- Mama ma migrenę - wyjaśnił. Camilla zareagowała na to donośnym śmiechem. Blair
zastanawiała się, czy lady Rhodes udaje się na spoczynek w towarzystwie butelki dżinu. Nie
zapytała o to. Posłała tylko Camilli groźne spojrzenie. Camilla zdawała się bez słów mówić:
ja tu należę, ty nie. I to tak dobitnie, że Blair najchętniej urwałaby jej głowę, jak paskudnej
lalce Barbie z limitowanej serii „rodzina królewska”, która jeszcze długo po Gwiazdce
poniewiera się na półkach sklepu FAO Schwarz.
- To już koniec - stwierdził Marcus z żalem. - Zagramy jeszcze raz?
- Jak chcecie - mruknęła Blair. Sączyła już czwarte martini tego popołudnia. Rozległą
rezydencję otaczały setki starannie przystrzyżonych krzewów. Nawet ogromne drzewa
przycięto w nienaturalne kształty. Blair czuła się jak Alicja w Krainie Czarów, u królowej.
Zapaliła silk cuta i zaciągnęła się chciwie. - Może się czegoś napijemy? - rzuciła w
przestrzeń.
W razie wątpliwości, działaj dalej.
- Padam z nóg - sapnęła Camilla i osunęła się na krzesło z kutego żelaza, obok Blair. -
Dobrze się bawisz? - zapytała i ujęła dłoń Blair, ściśniętą w piąstkę.
Co jest? Przecież ona i Marcus są zakochani, prawda? Dlaczego nie rozbiera jej w
eleganckiej edwardiańskiej sypialni? Dlaczego woli brykać z przypominającą konia kuzynką?
Dlaczego przynajmniej nic maca jej pod stołem?
Zerknęła na Marcusa, szukając jakiegoś śladu jego prawdziwych uczuć. Uśmiechał się
szeroko, zielone oczy błyszczały rozbawieniem. Wydawał się niczego nieświadomy. Po
prostu świetnie się bawił w ciepły letni dzień. Blair westchnęła. Może się czepia. Zerknęła na
Camillę. Może wkrótce wyjedzie, a ona i Marcus będą się kochać pod świerkiem w kształcie
królika.
- Nigdy w życiu nie bawiłam się lepiej - warknęła.
- Umieram z głodu - oznajmił Marcus, zakasał rękawy białej lnianej koszuli i usiadł
przy stoliku ze szklanym blatem. Wziął ze srebrnej tacy kanapkę z ogórkiem i zjadł z
apetytem.
- Zawsze jesteś głodny w moim towarzystwie! - zachichotała Camilla. Szturchnęła go
w brzuch i z wdziękiem upiła łyk martini.
- Pamiętasz, jak odwiedziłam cię w Yale i pojechaliśmy do tej uroczej mieściny w
Vermont na narty? - Camilla zwróciła się do Blair. - Spędziliśmy cały dzień na stoku i
marzyłam jedynie o długiej, gorącej kąpieli. Kiedy wyszłam z wanny, okazało się, że Marcus
zamówił wszystko, dosłownie wszystko, co było w karcie, żebyśmy zjedli kolację przy
kominku.
Blair ogarnęła przemożna ochota, by zdzielić Camillę w głowę młotkiem do krykieta.
Zerknęła na Marcusa. Zarumienił się. Może to tacy kuzynowie, co się bawią w lekarza?
Nawet, kiedy są już na to za starzy. Czyżby ta klacz nie pojmowała, że to ona jest dziewczyną
Marcusa?
- Cam, Blair na pewno nie chce słuchać o naszych wypadach narciarskich. - Marcus
wstał i pokazał lokajowi pusty półmisek po kanapkach.
Blair także się podniosła.
- Gramy jeszcze jednego gema, seta, czy jak to się do cholery nazywa? Może tym
razem i mnie się uda uderzyć.
- Padam z nóg. Powinienem był cię ostrzec - tłumaczył się Marcus. - Camilla to
mistrzyni gier.
No, dobrze.
- Muszę do łazienki - wycedziła Blair przez zęby. - Och. - Camilla się zarumieniła. -
Jankeska bezpośredniość.
I brytyjska wredność.
- Wewnątrz - tłumaczył Marcus. - Za biblioteką, w lewo.
- Poradzę sobie - zapewniła Blair, chwiejąc się lekko na nogach. Dżin uderzył jej do
głowy. - Nie zawracajcie sobie głowy.
Maszerowała kamienną ścieżką. Wygładziła zmarszczki na białej szmizjerce Thomasa
Pinka, którą założyła specjalnie na tę okazję. W domu, o dziwo, panował bałagan i zalatywało
gnijącymi kwiatami. Oczywiście meble były przepiękne, zwłaszcza chodnik. Lady Rhodes
chyba co roku wysyłała kogoś do Marrakeszu na zakupy, żeby uzupełnić kolekcje. Ale
witrażowe okna nadawały wnętrzu kościelny charakter i Blair czuła się nieswojo, błąkając się
po korytarzach, podczas gdy gdzieś na piętrze lady Rhodes leczy kaca.
Sama w łazience, zapaliła kolejnego silk cuta - to jej nowe ulubione angielskie
papierosy - i przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, wypuszczając dym ustami. Zmrużyła
oczy i wydęła wargi, ćwicząc seksowne spojrzenie, którym uraczy Marcusa. Jeszcze jedno
martini i zaproponuje powrót do hotelu Claridge na popołudniową sesję w łóżku. Gry i
zabawy na świeżym powietrzu to fantastyczna sprawa, ale miała ochotę na prawdziwy
wysiłek. Wypaliła papierosa do końca i wsunęła do kieszeni francuskie mydełko w kształcie
muszli. Tak dla zasady.
Trudno się pozbyć starych nawyków.
Tymczasem na dworze przygotowano nowe martini i Marcus podał jej kolejny
kieliszek, ledwie usiadła.
- Potrzebna jej popielniczka - zauważyła Camilla. Nerwowo obserwowała słupek
popiołu na papierosie Blair.
- Dzięki, nie trzeba, trawnik mi wystarczy - burknęła Blair i upiła łyk z kieliszka z
cieniutkiego szkła. Udało jej się rozlać tylko odrobinę.
- Skarbie, poczekaj! - skarcił ją dobrodusznie Marcus. - Chcemy wznieść toast.
Czekaliśmy na ciebie.
- Z jakiej okazji? - Z trudem powstrzymała beknięcie.
- Kiedy odeszłaś, Camilla przekazała mi cudowną wiadomość.
Wyjeżdża do Szwajcarii na plastyczną operację nochala? W końcu postanowiła się
przyznać, że jest starą lesbą? Idzie do zakonu?
- Zostanie dłużej. Spędzi z nami całe lato. Czy to nie cudownie? - Marcus stuknął się z
nią kieliszkiem.
Camilla upiła malutki łyczek i przykryła dłoń Blair swoją.
- Zaprzyjaźnimy się, będziemy sobie bliskie jak siostry obiecała. Tym razem mówiła
jak zła macocha, a nie jedna z. trzech małych świnek.
Blair uśmiechnęła się z trudem i jednym haustem dopiła martini do dna. Spojrzała na
Camillę.
- Zawsze chciałam mieć starszą siostrę - powiedziała, akceptując przesadnie słowo
„starszą”.
Marcus objął je obie ramionami, silnymi i muskularnymi dzięki grze w squasha, i
uścisnął je serdecznie.
- Wiedziałem, że się polubicie.
Cmoknął każdą z nich w policzek. Blair zamknęła oczy i wyobrażała sobie, że Camilli
wcale tu nie ma.
Dzięki Bogu, zawsze miała bujną wyobraźnię.
narodziny gwiazdy (mniej więcej)
Jasnopomarańczowe gumowe japonki od Hermesa stukały głośno o biało - czarną
marmurowa szachownicę podłogi hotelu Chelsea, gdy Serena szła do pokoju 609, w którym
Ken Mogul zakwaterował jej ekranowego partnera, Thaddeusa Smitha. Chelsea to
prawdopodobnie najsłynniejszy nowojorski hotel. Kiedyś mieszkały tu ikony pop kultury,
takie jak Andy Warhol i Janis Joplin. Tak było do czasu, aż ogromny pożar wypłoszył
sławnych mieszkańców. Teraz zatrzymywali się tu głównie turyści, ale w budynku nadal
panowała atmosfera lat sześćdziesiątych. A w podziemiach mieścił się modny, ponury bar, o
jakże pasującej nazwie - Serena.
Serena nie wiedziała, dlaczego Thaddeus zatrzymał się w hotelu, a jej przypadło
obskurne mieszkanie bez klimatyzacji. Siedziała sama jak palec, odkąd Jason wyszedł. Było
zbyt gorąco, żeby się gdzieś ruszyć. Wtedy zadzwonił Ken i kazał jej przyjść na pierwszą
próbę z Thadem. Serena odetchnęła głęboko, nerwowo bawiła się suwakiem srebrzy sto szarej
torby Balenciagi i zapukała w odrapane drzwi do pokoju 609.
- O, cześć! - pisnęła radośnie, gdy otworzyła jej Vanessa Abrams. Od zakończenia
szkoły minęły zaledwie dwa tygodnie, ale miała wrażenie, że to już dwadzieścia lat. Vanessa
miała na sobie sukienkę z czarnego jedwabiu i fantastyczne srebrne sandały. - Super
wyglądasz!
Vanessa już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, ale Ken wpadł jej w słowo.
- Serena - powiedział powoli. Siedział na parapecie w salonie i palił papierosa bez
filtra. - Witaj w naszym świecie!
- Fajnie cię widzieć. - Serena zachichotała, minęła próg i weszła do pomieszczenia
zalanego światłami z Dwudziestej Trzeciej. Intensywna zieleń ścian przypominała jej łazienki
w Hannover Academy, szkole z internatem w New Hampshire, do której przez rok chodziła.
Skóra, którą obito ogromną kanapę, była popękana, zwłaszcza przy oparciach. Na parapecie
stały dziesiątki doniczek z kaktusami. W głębi apartamentu dostrzegła rozesłane wielkie łoże.
- Od razu wyobrażasz sobie, ilu ludzi się tam kochało, nie? - szepnęła Vanessa. Serena
zmarszczyła nos. Tak, teraz tak.
- Oczywiście znasz Vanessę. - Ken wyrzucił papierosa przez otwarte okno za plecami.
- Ściągnąłem ją na pokład. Będzie głównym operatorem.
Nie żeby biedaczka miała jakikolwiek wybór.
- Super, bomba. - Serena puściła oko do Vanessy, która była zajęta bardzo
profesjonalnie wyglądającym sprzętem.
- A ja jestem Thaddeus - rozległ się seksowny głos. Gwiazdor wszedł z sąsiedniego
pokoju.
Thaddeus Smith był wyższy, niż się spodziewała, a sterczące ciemnoblond włosy
dodawały mu jeszcze ze dwa centymetry. Miał na sobie bardzo zwyczajne ciuchy, ciemne
dżinsy i spraną czarną koszulkę polo Lacosty, z postawionym kołnierzykiem. Serenie wydało
się, że już go zna, i w pewnym sensie tak było. Widziała, jak w dwóch komediach roman-
tycznych podrywał słodką gwiazdkę z Południa. Trzymała za niego kciuki, gdy uciekał przed
psychopatycznym mordercą (który zresztą okazał się jego zaginionym przed laty bratem
bliźniakiem, a Thad podjął się aktorskiego wyzwania i zagrał obie role). Ba, widziała go
nawet w obcisłym kombinezonie. Grał wtedy niemą istotę z innego świata, którą obudziło
słońce, oświetlając ruiny Majów. Słyszała już jego baryton, gdy gawędził swobodnie w talk
show, no i, oczywiście, wiele razy podziwiała jego znak firmowy - fantastycznie wyrzeźbiony
brzuch - na reklamach bielizny Lesa Besta. Nie zawiódł jej oczekiwań w rzeczywistości. Był
boski, poczynając od złotego zarostu, poprzez ostre, regularne rysy, po opalone, piękne stopy.
Thaddeus mocno uścisnął jej rękę.
- Tak się cieszę, że wreszcie się poznaliśmy. - Czy jej się tylko wydaje, czy głęboko
zajrzał jej w oczy granatowym spojrzeniem?
- Ja też - szepnęła.
- Świetnie, że wszyscy jesteśmy razem - zaczął Ken i zapalił kolejnego papierosa.
Przycupnął na parapecie w niebezpiecznie śliskich granatowych szortach i podciągnął kolana
pod brodę. - Dobra, wyciągamy scenariusze. Thaddeus, od tej pory to Holly, nie Serena.
Thaddeus przysiadł na zniszczonej skórzanej kanapie i nonszalancko cisnął poduszkę
na podłogę.
- Siadaj, Holly.
Serena wyjęła scenariusz z torby i przysiadła na kanapie. Stłumiła ochotę, by od razu
się przytulić do ekranowego partnera.
To byłoby bardzo nieprofesjonalne.
Ken zaniknął oczy i oddychał głęboko, aż drżały mu nozdrza. Rozcapierzył palce jak
macki, zeskoczył z parapetu i zatoczył się na środek pokoju. Gwałtownie otworzył oczy, gdy
wpadł na poobijany drewniany stolik do kawy i sterta różnych wersji scenariusza runęła na
podłogę. Potem wskoczył na stolik i kucnął, bardzo blisko dwójki aktorów.
- Na początek scena kulminacyjna. To kwintesencja filmu i chcę od tego zacząć,
zanim weźmiemy się za cokolwiek innego. Wszystko prowadzi do tego momentu.
Ken był tak blisko, że Serena czulą jego nieświeży tytoniowy oddech. Zasłoniła się
scenariuszem i przeglądała go nerwowo. Liczyła, że będą ćwiczyć chronologicznie i nauczyła
się roli w pierwszych kilku scenach. O drugiej połowie filmu miała tylko mgliste pojęcie.
- Przeczytamy to sobie raz, a potem zabieramy się do roboty. Każde znajdzie swoje
miejsce w przestrzeni, jasne? Vanessa będzie kręcić tylko zdjęcia próbne, żebyście mogli
rzucić na nie okiem. Co wy na to? - Ken nadal czaił się na stoliku.
- Zaczynajmy. - Thaddeus odłożył scenariusz.
- Moment - mruknęła Vanessa. Podłączała kamerę do laptopa reżysera.
- Holly? - zapytał Ken. Oparł dłoń na brodzie. Chyba wsadził też palec do nosa.
- Gotowa - wymamrotała Serena. Cholerny świat! Nie znała nawet jednej linijki
tekstu. Głęboko zaczerpnęła tchu.
- Skarbie, wiecznie mnie ratujesz. Jak ja ci się odwdzięczę? - zaczęła i powoli, celowo
machnęła ręką. Taki seksowny gest. Odrobina kokieterii.
- Nie musisz - odparł Thaddeus jako Jeremy Stone, swoim słynnym zmysłowym
barytonem. Stali przy oknie. Pochylił się, aż słońce oświetliło jego profil, i wziął Serenę za
rękę. - To ja jestem twoim dłużnikiem. Holly. tobie zawdzięczam wszystko. Pokazałaś mi,
jak... - Znacząco zawiesił głos. - Jak być sobą.
Może dlatego, że był świetnym aktorem, a może dlatego. że był zabójczo przystojny,
w każdym razie w jego ustach beznadziejny tekst brzmiał niemal naturalnie. Stał tak blisko,
że Serena czuła jego oddech. Pachniał miętą. Czy on naprawdę jest idealny?
Owszem.
- Ja... ja... - zawahała się. - Nie wiem. co powiedzieć.
Po drugiej stronie pokoju Vanessa chrząknęła za kamerą.
- Nic nie mów - szepnął Thaddeus jako Jeremy. - Pozwól mi na ciebie popatrzeć.
Serena ani drgnęła. Nic na to nie poradzi; wierzyła we wszystko, co mówił.
- Stop! - zawołał Ken Mogul. - Holly, skarbie, pamiętaj, jesteś Holly, nie Sereną.
- Jasne - szepnęła. Nie czuła się Holly Golightly. Była sobą, a tuż obok stał facet jej
marzeń. Nigdy nie udawała niczego przed mężczyznami. Trudno zacząć tak nagle, zwłaszcza
przy kimś tak pięknym.
- I przestań machać ręką - jęknął Ken. Marudził jak dziecko. - Wygląda, jakbyś
odganiała muchy.
- Przepraszam. - Przez otwarte okno słyszała ruch uliczny. Wolałaby być tam, na
zewnątrz, oglądać wystawy z Thaddeusem. albo może dać się zaprosić na sushi do Sushi
Samba, zaledwie kilka przecznic stąd. Thaddeus wychylił się przez okno i odetchnął głęboko.
Czyżby czytał w jej myślach?
- Słuchaj Thada, dobrze? - Ken nadal nie wyjął palca z nosa. - To już nie Thad,
prawda? Nie, to Jeremy. Słyszysz to? Jego nieśmiałość? Jego zdenerwowanie? On się ciebie
boi, rozumiesz? Boi się i jednocześnie jest zafascynowany. Pokaż nam to. Spraw, żebyśmy
wszyscy stracili dla ciebie głowy.
Jakby kiedykolwiek miała z tym kłopot.
- Jeszcze raz! - Ken klasnął w dłonie i jednocześnie zapalił kolejnego papierosa, choć
poprzedni wypalił się w popielniczce, a on nie zaciągnął się nawet raz.
Thaddeus znowu grał. Pochylił się nad Sereną.
- Skarbie, wiecznie mnie ratujesz. Jak ja ci się odwdzięczę? - zapytała, tym razem
bardziej stanowczo.
- Nie musisz.
- Koniecznie przyjdź na moje... - Nie pamiętała, co dalej. Powinna zajrzeć do tekstu.
- Przyjęcie! - wrzasnął Ken. - Przyjęcie! Holly, nie czytałaś scenariusza?!
- Czytałam - mruknęła Serena. Najchętniej kopnęłaby stertę scenopisów na podłodze,
aż wyleciałyby przez okno.
- No dobra, przejdźmy dalej. - Ken tarł dziwnie czerwone czoło. - Scena poranna. Tam
jest mało tekstu, więc chyba dasz sobie radę. co, Holly?
- Jasne. - Miała wrażenie, że wszystko robi nie tak, a powiedziała dopiero kilka słów.
Co to, nie ma czasu na rozgrzewkę?
- Dobra, Thaddeus, zaczynasz - polecił Ken z nowym papierosem w dłoni.
- Holly. - Thaddeus recytował z pamięci, jego scenariusz nadal leżał na kanapie. -
Wiedziałem, że cię tu znajdę.
- Zawsze będziesz wiedział? - Serena kątem oka widziała, jak Ken kręci głową, więc
rzuciła scenariusz na ziemię. Da sobie radę. Wspięła się na palce i wtuliła w szeroką pierś
partnera.
- Tak, jeśli się zatrzymasz - odparł miękko. - Nigdy więcej nie uciekaj.
- Obiecuję - szepnęła. Była to jej ostatnia kwestia w filmie. Wyciągnęła szyję i
odchyliła głowę do tyłu, podsuwając Thaddeusowi wargi. Jego usta pachniały papierosami i
miętą, ręce - owsianym kremem Kiehla, a ubrania proszkiem Tide. Niemal go nie dotykała,
oparła tylko dłonie na jego szerokiej klatce piersiowej, ale była świadoma bliskości jego ciała,
poczynając od silnych pleców, po idealny brzuch. Od muskularnych ramion, po stopy w
japonkach. I czegoś jeszcze. Elektrycznej iskry w powietrzu, w skrawku przestrzeni między
nimi. Czy to gra, czy rzeczywistość?
- Dobra - wystękał Thaddeus. Cofnął się o krok i Serena, oparta o niego całym
ciężarem, się zachwiała.
Roześmiał się nerwowo.
- Ken, przerwa na papierosa?
Ken rzucił mu paczkę czerwonych marlboro. Thaddeus spokojnie wyjął papierosa i
zapalił.
- I co ty na to? - zapytał reżysera. Wsunął kciuk za pasek spodni.
- Dobrze. Lepiej. Tym razem widziałem jakąś iskrę. Ale Holly musi poczuć bluesa.
Holly, możemy przerobie tekst, jeśli nie możesz się go nauczyć.
- Jak to? - Serena opadła na sfatygowaną kanapę. Przecież nie myliła się aż tak często,
prawda?
- No wiesz, jeśli twoje kwestie są za długie. - Tłumaczył powoli i wyraźnie, jakby
rozmawiał z cudzoziemką kiepsko znającą angielski, - Jeśli nie możesz wszystkiego
zapamiętać.
Sugeruje, że jest głupia?
- Nie, dam radę - zapewniła znużona.
- Nauczy się. - Thaddeus przysiadł koło niej. Położył miękką dłoń na jej nagim kolanie
i ścisnął uspokajająco.
Wiesz, że tak, pomyślała. Boże, czyżby już się zakochała? Czasami jest chyba aż za
łatwa. Bez komentarza.
- Jasne, jasne - zgodził się Ken. - Ale musimy mieć więcej prób. Co ty na to, Vanesso?
Vanessa nie zdążyła wszystkiego nagrać, bo nie dali jej dość czasu, by podłączyć
sprzęt.
- Bomba - skłamała entuzjastycznie. Jak by nie było, to tylko próba.
A wszystko wskazuje na to, że prób czeka ich mnóstwo.
myślisz, że kogoś znasz
- Skarbie, wróciłeeem! - Dan zajrzał do pokoju Jenny, swojej młodszej siostry. -
Vanessa?
- Cześć. - Vanessa wstała zza sztalug Jenny. Przytulny pokój nadal pełen był płócien
jego siostry. Jedne przedstawiały rozmyte krajobrazy, inne szkice najsłynniejszych nowojor-
skich budynków, między innymi Dakoty przy Siedemdziesiątej Drugiej. Było też kilka aktów,
które, jak zauważyła Vanessa, Dan skrzętnie omijał wzrokiem, na wypadek, gdyby były to
autoportrety Jenny. Objęła go serdecznie i uściskała. - Dzięki, że pozwoliłeś mi się u was
zatrzymać.
- Będzie super - zapewnił ją i usiadł na łóżku zasłanym niebieską flanelową narzutą. -
Spędzimy razem szalone nowojorskie lato. Wyobrażam sobie te wszystkie rzeczy, wiesz:
pływamy rowerem wodnym po jeziorku w Central Parku, zajadamy bajgle z H&H w wolny
dzień...
- Tak, brzmi świetnie, ale będę niesamowicie zajęta. Musimy nieźle harować, jeśli ten
film ma się udać. - Skinęła głową w stronę komputera. Na monitorze widniała nieruchoma
eteryczna twarz Sereny van der Woodsen. Vanessa przeglądała materiał, który udało jej się
nakręcić tego popołudnia. Jeśli to miała być reprezentatywna próbka gotowego filmu - ciężka
sprawa.
- Jasne.
Dan się naburmuszył.
- Oczywiście.
No cóż, wszystko ma swoje dobre strony. Im bardziej Serena myliła się na próbach,
tym więcej czasu Vanessa miała na eksperymenty artystyczne. Chciała zrobić cos naprawdę
dobrego. Postanowiła, że jej zdjęcia będą bardzo awangardowe, aż Kenowi Mogulowi i
producentom opadną szczeki. Mówił coś o Godardzie, a Vanessa to mistrzyni łączenia
humoru i tragedii. Pokaże zużyty kondom pod podeszwą Holly, imprezowiezkę zbrukaną!
- Gdzie twój tata? - zapytała, chcąc zmienić temat. To tylko kwestia czasu, zanim
stanie oko w oko z Rufusem, bilnikowym poetą, ojcem Dana. Pewnie, jak zwykle, będzie
miał na sobie poplamioną koszulkę z logo Metsów i zbyt obcisłe brązowe szorty. Liczyła, że
spotka go. zanim wpadną na siebie w środku nocy. Kto wie, co wtedy wkłada?
Dan wzruszył ramionami.
- Rozmawiałaś z Ruby? - Wyjął z kieszeni wymiętą paczkę cameli. Zapalił i położył
się na wąskim, niewygodnym łóżku Jenny. - Mam nadzieję, że się pogodzicie. Życie jest za
krótkie, rozumiesz?
- Co? - Vanessa leniwie wyciągnęła się obok niego. Ruby przysłała jej kilka esemesów
z wyrazami skruchy, ale była zbyt wściekła, by je doczytać do końca. Oczyma wyobraźni
widziała, jak siostra wyciska Piotrowi syfy z pleców w zachlapanym farbami atelier, czyli jej
dawnym pokoju. Musnęła niemal łysą głową kark Dana i szepnęła: - Wiesz, w tej chwili nie
chcę o tym myśleć.
- To źle - zauważył poważnie. - Zawsze podobało mi się to, co was łączy.
- Jasne. - Zachichotała mimo woli. - Dobrze się czujesz?
Dan odwrócił się tak. że niemal stykali się nosami. Vanessa pocałowała go w usta.
Pachniał papierosowym dymem. Dotknął jej twarzy.
- Wiesz, nigdy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale szczęście jest... jest tu. pod
nosem, rozumiesz? Jesteś wszystkim, czego potrzebuję do szczęścia, i mam cię tu. w domu.
Tak, wiem, masz mnóstwo pracy i w ogóle, ale i tak jest świetnie. O wiele łatwej jest osiągać
szczęście, niż pogodzić się z brzydotą.
Vanessa zagryzła usta. Owszem, kocha Dana, ale bała się, że wygłosi zaraz kolejną
żenującą deklarację wiecznego uczucia, jak w swojej mowie pożegnalnej. Niektórych rzeczy
lepiej nie mówić.
Prosimy o powtórkę.
- Nauczyłeś się tego w pracy? - zażartowała. - Nie wiedziałam, że w Strand można
kupić poradniki psychologiczne.
- Nie mówię o pracy. - Mocno zaciągnął się camelem. Dzisiaj w czasie przerwy
przeczytałem Siddarthę. Życie jest zbyt krótkie... Mamy tylko cień szansy na to, że nadamy
mu sens, rozumiesz?
O ile pamiętała, tylko o jednej książce mówił równie entuzjastycznie. Były to
Cierpienia młodego Wertera, nudny bełkot o depresyjnym kolesiu, który na końcu popełnia
samobójstwo, bo jego dziewczyna wyszła za innego.
- No dobra, zbiłeś mnie z tropu. O co ci chodzi, do cholery? - zapytała. Patrzyła w
jego piwne oczy spod zmarszczonych brwi.
- O sens życia - odparł krótko.
A może o pewną blondynkę z okrągłym tyłkiem?
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Odkryłam coś w sobie, jestem totalnie bi. Nie tak, jak myślicie - po prostu jestem wiecznie rozdarta,
gdzie spędzić lato. Doszłam do wniosku, że chcę mieć i jedno, i drugie. Dzięki ci Boże za lotnisko
Teterboro. Chwila na autostradzie i w niecałą godzinę jestem na plaży. Tym sposobem nie ominie
mnie żaden surfer i żadne przyjęcie tu, w domu.
A miejskie przyjęcia w lecie mają w sobie coś ekskluzywnego. Są takie kameralne, żadnych
nieproszonych gości. No, prawie. Przecież lubimy, kiedy nas fotografują. Po prostu chcemy mieć
pewność, że we włosach nie został nam piasek plaży, zanim rozbłyśnie flesz. Tak, mówię o
paparazzi... Najwyraźniej muszą pracować przez całe lato i chyba koszmarnie im się nudzi, bo ścigają
nieliczne sławy zostające w mieście - mnie także - jakby co noc odbywała się ceremonia wręczania
nagród MTV.
Lato i plaża to jedno i to samo. Nie wyobrażam sobie rozstania z wybrzeżem. Ale przepiękny aktor T
właśnie to zrobił; porzucił fantastyczną posiadłość nad morzem (tak, tę samą, która widzieliście w
odcinku Cribs) na rzecz upalnego lata w dusznym Nowym Jorku. To dopiero profesjonalizm.
ZA OCEANEM
Kiedyś byliśmy angielską kolonią, ale później wygraliśmy wojnę (bez urazy) i dlatego pewne rzeczy
wyglądają u nas inaczej. Bardzo mi się podoba idea monarchii - zwłaszcza następca tronu i jego rudy
brat, lew salonowy - ale wielu rzeczy nie pojmuję, Na przykład wieść niesie, że pewna młoda,
seksowna niebieskooka Amerykanka, którą wszyscy znamy i kochamy, zaręczyła się z brytyjskim
młodzieńcem o błękitnej krwi. On jednak preferuje swoją, za przeproszeniem, kuzynkę? Podobno w
najszlachetniejszych angielskich rodzinach nie ma nic niezwykłego w tym, że zaprasza się kuzynkę na
tato, trzyma się ją za rękę podczas romantycznych kolacyjek w najelegantszych restauracjach
Londynu i wymyka się razem na polowanie na lisy do domku pod strzechą. I co, szok kulturowy?
Wasze e – maile
P:
Droga Plotkaro
Moja mama się uparła, żebym tego lata odbyła praktyki w znanym magazynie. Mówi, że dzięki
temu poznam prawdziwe życie, ale mam wrażenie, że jako jedyna spędzam lato w dusznym
budynku, pakuję przyszłoroczne sandały Marca Jacobsa i liczę sztuki biżuterii Me&Ro. Czuję
się jak ekspedientka! Zresztą mam jeszcze czas, żeby pracować do końca życia, prawda?
Czy nie powinnam teraz pokazywać się na plaży w towarzystwie mojego boskiego chłopaka?
Zamknięta
O:
Droga Zamknięta
A jak myślisz, jak ja się czuję? Nadal tu siedzę, choć klimatyzacja działa nastawiona na fuli,
przy komputerze chłodzi się Dom Perignon, ale pracuje, zaspokajam wasze plotkarskie
potrzeby. Atak poważnie, uszczknij coś guccistycznego z półki z okularami słonecznymi.
Zasługujesz na to! (Nikt nie zauważy, jeśli weźmiesz też coś dla chłopaka)
Plotkara
P
: Droga Plotkaro
Czy N ma zaginionego brata? Chyba go widziałam w Oyster Snack, ale przecież niemożliwe,
żeby to był on. Ten chłopak wyglądał jak robotnik i zadawał się z co prawda ładną, ale jednak
miejscową. Co jest?
Zezowata
O:
Droga Zezowata
Jest tylko jeden jedyny N. Skoro teraz wszedł w branżę budowlaną, zatrudnij go, żeby ci
wyremontował taras. Może się spoci, a wtedy zaproponujesz mu kąpiel nago!
Plotkara
Na celowniku
B kłóci się z myszowatą ekspedientką u Harveya Nicholsa, w dziale torebek. W Londynie także są listy
oczekujących, ale do niektórych jeszcze nie dotarło, że cierpliwość to cnota. S błądzi po nieznanych
zakątkach Upper East Side, wygląda na to, że się zgubiła. Kupiła puszkę kociego jedzenia. Czyżby
nowa wariacka dieta? N pojawił się na Catachungo Road w Hampton Bays, w baseballowej
czapeczce z logo Yale, bardzo blisko tajemniczej dziewczyny w różowej koszulce z logo Old Navy.
Czyżby otworzyli sklep w Hamptons? V siedzi na brązowym skórzanym fotelu u fryzjera na Upper
West Side - nie przejęta się napisem tylko dla mężczyzn. Chyba ktoś powinien jej powiedzieć, że już
nie jest na Brooklynie. D na ławce na Union Square zaczytuje się książką o jodze kundalini i zaciąga
papierosem. Może chce napisać epicki poemat o pozycjach jogi dla chorych na raka płuc? Kogoś to
ciekawi? Bo mnie tak.
Wiecie, że mnie kochacie.
plotkara
miejscowi też ludzie
Nate pedałował poboczem żwirowanej drogi i skręcił na parking przed Oyster Shack.
Tym razem nie powtórzył wczorajszego żałosnego występu. Po lodach Tawny zaprowadziła
go do warsztatu U Boba i rower był jak nowy. Chciwie zaciągnął się świeżym powietrzem.
Rano wypalił tylko jedną trzecią skręta, więc myślał jasno.
Coś nowego.
Dochodziła dopiero szósta, ale w Oyster Shack zebrało się już mnóstwo dzieciaków w
szortach i koszulkach na ramiączkach. Wszyscy sączyli piwo z puszek i zajadali frytki. Nate
oparł rower na nóżce i powoli podszedł do czerwonego stolika, przy którym Tawny paliła
papierosa virginia slim. Na pełnych ustach, muśniętych brzoskwiniowym błyszczykiem,
malował się diabelski uśmieszek.
W innej sytuacji Nate czułby się głupio, jadąc na randkę rowerem. Ale teraz
odpowiadał mu wysiłek, podobała mu się bryza we włosach i wiatr na twarzy. To ostatnie
miałby też w kabriolecie aston martiri, należącym do ojca. Samochód czekał w garażu
zaledwie dwadzieścia minut drogi stąd, ale był największym skarbem Kapitana i Nate
;
owi nie
wolno było samemu siadać za kierownicą, zwłaszcza w dzielnicy tak nieciekawej jak
Hampton Bays.
Po wspólnych lodach i wizycie w warsztacie, Tawny zaproponowała kolację
następnego dnia. Nate'a nie trzeba było długo przekonywać. Los, jak dobry kumpel, zawsze
wybawiał go z opałów w odpowiedniej chwili. Akurat kiedy samotność zaczynała mu
doskwierać, poznał pewną siebie, seksowną Tawny.
- Jesteś! - zawołała. Zgasiła papierosa na stole i cisnęła niedopałek na trawę. Miała na
sobie brzoskwiniową górę od kostiumu i króciutką wiązaną czarną spódniczkę, która
odsłaniała opalone, silne i jędrne uda. Rozpuszczone włosy opadały na piegowate ramiona i
zsuwające się ramiączka biustonosza w tym samym odcieniu, co błyszczyk na ustach. - Bez
upadku!
- Tak, tym razem dotarłem cały i zdrowy. - Nate się roześmiał i potrząsnął głową.
Opuścił kołnierzyk spranej, ale czystej niebieskiej koszuli Brooks Brothers, którą założył po
pracy. Usiadł koło Tawny. - Więc to naprawdę dobry dzień.
- Jak było w pracy? - zapytała, smarując usta kleistą mana o zapachu wanilii. Aromat
docierał aż do Nate'a.
- Jak zwykle, mordercza harówka. - Od dwóch dni mocował nowe łupki na dachu
trenera Michaelsa. Bolały go ramiona, na rękach miał odciski. - Pracuję u mojego trenera,
więc nie ma szans na chwilę przerwy. To straszny dupek. Czuję się Juk na treningu.
Jasne, tylko bez kija. I piłki. I reszty chłopaków.
- W takim razie musisz go bardzo lubić, skoro zdecydowałeś się pracować u niego
przez całe lato - zauważyła Tawny.
Nate wzruszy! ramionami, masując zesztywniały kark.
- Owszem. - Przecież nie musi jej od razu opowiadać o kradzieży viagry i
wstrzymanym świadectwie, nie?
Lepiej nie.
- Biedactwo - zaszczebiotała. - Może masaż dobrze ci zrobi? Poćwiczę na tobie. Po
szkole chciałabym być MD.
Kim? Nie miał pojęcia, o czym mówi. MD?
Miejscową Dupą?
- Masażystką dyplomowaną, głuptasie! Nie mieści mi się w głowie, że tego nie wiesz!
W każdym razie, rozmawiałam już z właścicielem salonu spa w Sag Harbor i może weźmie
mnie na praktykę! Rozumiesz? Mogłabym się uczyć na prawdziwych klientach! Strasznie
mnie to kręci. - Pochyliła się nad stolikiem i zaczęła masować jego przedramię. Masowała
dwoma rękami, z zadziwiającą siłą. Długie paznokcie drapały go lekko, jak drapaczki
oszronioną szybę. - Widzisz? - zapytała. - Super, co?
Owszem, super, a jeszcze lepszy był widok. Tawny pochyliła się tak bardzo, że miał
dokładnie przed oczami jej imponujące gruszkowate piersi.
- Nadal chodzisz do szkoły? - wymamrotał, bo dotarło do niego, że teraz jego kolej
coś powiedzieć. - Ja właśnie skończyłem. - Dobrze się poczuł, mówiąc te słowa. Bardzo mę-
sko.
O rany.
- Został mi jeszcze rok - wyjaśniła i przesunęła dłonie na jego klatkę piersiową.
Mięśnie były napięte po całym dniu pracy. - Już nie mogę się doczekać. Mam dosyć szkoły.
Wymyśliłam sobie, że po maturze wynajmę dom w Bays. Jak się ma szczęście, to na
turystach można zarobić tyle, że przez resztę roku leży się brzuchem do góry. Taki mam plan,
dorobić się na turystach. - Roześmiała się.
- Super. - Nate z trudem skupiał się na jej słowach, bo piersi dziewczyny niemal leżały
mu na kolanach. Nie zwracał uwagi na to, co mówi. Trajkotała jak rodzice w komiksie
Peanuts: bla, bla. bla. Miała takie lśniące, pełne, brzoskwiniowe usta i pachniała wanilią.
Pochylił się i pocałował ją lekko. Delikatnie dotknął jej policzków. Smakowała
dietetyczną colą i sztucznymi, ale pysznymi owocami.
Po dłuższej chwili odsunęła się ze śmiechem.
- Możemy to robić przez cały wieczór, ale najpierw chciałabym usłyszeć, jakie masz
plany na przyszłość - stwierdziła i wzięła go za rękę. - Opowiesz mi przy kolacji.
- Jasne. - Nate wstał i poklepał się po kieszeni, żeby się upewnić, że zabrał portfel.
Ciekawe, czy w Oysier Shack przyjmują platynowe karty kredytowe American Express.
Oblizał usta - teraz śliskie i owocowe - i przemknęło mu przez myśl, że jego piwo będzie
smakowało jak piña colada. - Chodźmy coś zjeść, to ci opowiem, co planuję.
Nate Archibald coś planuje?
- Super. - Znowu zachichotała. Wstała i wzięła ze stolika papierosy, zapalniczkę i
złotą torebkę z mnóstwem sprzączek.
- Za kilka miesięcy idę do Yale.,.
- Yale? Naprawdę? Rany, to dobry uniwersytet, - Wzięła go pod rękę. - I drogi.
Z drugiej strony, czyż wykształcenie nie jest jak torebka Birkin - jak można wycenić
coś takiego?
B jak buszująca
Blair Waldorf założyła nogę na nogę i odchyliła się do tyłu w wysokim skórzanym
ciemnobrązowym fotelu. Podniosła do ust białą porcelanową filiżankę Spode
;
a. Upiła malutki
łyczek letniej herbaty earl gray i uśmiechnęła się do Jemimy, ekspedientki, która ją
obsługiwała.
- Panno Waldorf? - zaszczebiotała Jemima i wręczyła jej nieduży, ciężki, oprawiony w
skórę notesik. - Proszę bardzo.
Blair otworzyła książeczkę. Wewnątrz była jej czarna karta American Express,
rachunek i długopis. Bez wahania podpisała paragon, nawet nie patrząc na sumę.
- Cudownie. Kazałam zapakować pani zakupy i zawieźć do hotelu Claridge. Czy mogę
pani jeszcze jakoś pomóc? Może wezwać taksówkę?
- Nie, dziękuję. - Blair uśmiechnęła się wdzięcznie. - Pojdę pieszo.
Od godziny siedziała na prywatnym pokazie w nowym londyńskim butiku o nazwie
Kid. a Jemima - ładna brunetka ze strasznymi zębami - prezentowała jej wszystkie rodzaje
butów, jakie mieli w sklepie. Mierząc ponad dwadzieścia par kozaków, zdążyła wypić dwie
filiżanki herbaty, przejrzeć najnowsze francuskie wydanie „Vogue” i zadzwonić do Marcusa.
Znowu poczta głosowa. Ciekawiło ją, czy pracuje, czy może wyrwał się gdzieś z Camillą,
kupić nowe kije do krykieta albo...
Albo co?
Blair nie poddawała się łatwo i postanowiła sobie, że wczorajszy dzień nie zepsuje jej
humoru. Może Marcus i Camilla musieli się sobą nacieszyć, odświeżyć rodzinne więzi? Na
pewno zaraz się sobą znudzą. Zresztą Marcus zapomni o istnieniu Camilli, kiedy zobaczy
Blair w nowych kozakach ze skóry pytona, czarnym gorseciku Cossarda i biodrówkach do
kompletu. Zamierzała mu zaprezentować ten strój jeszcze tego wieczoru, w przerwie między
daniami uroczystej kolacji z szampanem i czekoladą, którą zaplanowała.
Wsunęła jeszcze ciepłą kartę kredytową do nowego portfela Smythsona. Wzięła
torebkę (ręcznie malowana z limitowanej edycji Goyarda), którą wczoraj kupiła, i wyszła ze
sklepu na cichą Press Street. Jak dotąd była w Londynie tylko raz, z rodzicami, kiedy miała
dwanaście lat. Zatrzymali się wtedy w hotelu Langham, przy Regent Street. Oglądali zmianę
warty, zajadali kruche ciasteczka, pili herbatę i zwiedzili Tower. Pamiętała, że przez
większość czasu słuchała Madonny na iPodzie. Ale wtedy była tu jako turystka. Teraz tu
mieszka, a to zupełnie co innego.
Wszyscy mówili, że Londyn jest szary, mglisty, zachmurzony i depresyjny, a
tymczasem od tygodnia świeciło słońce. Drzewa i krzewy kwitły, za każdym rogiem kryły się
piękne ogrody, budynki kusiły dekoracjami. Wszyscy twierdzili takie, że Anglicy są
zarozumiali i nadęci, mają fatalne zęby i silny akcent. O ile te dwie ostatnie rzeczy okazały
się prawdą, póki co wszyscy byli dla Blair bardzo mili i uprzejmi.
No pewnie, rozmawiała jedynie ze sprzedawcami, którzy liczyli na prowizję.
Ponownie zerknęła na komórkę; nadal żadnych wiadomości. Wrzuciła aparat do
torebki. Oczywiście rozumie, że dżentelmen musi zajmować się gościem - dla angielskiej kla-
sy wyższej rodzina to rzecz święta - a Camilla jest urocza, naprawdę. No, tak. Nawet jeśli
wygląda jak blond krowa. Blair to wszystko rozumie. Ale chciałaby, żeby w ich związku
pojawiło się więcej pikanterii, a im dłużej Marcus kazał jej czekać, tym bardziej się
niecierpliwiła. Może robi to tylko po to, żeby jeszcze bardziej ją rozpalić. No, może.
Idąc mniej więcej w stronę hotelu, czuła się trochę jak Julia Roberts w Pretty Woman,
kiedy ruszyła na zakupy na Rodeo Drive, w wielkim czarnym kapeluszu, i wszyscy sprze-
dawcy prześcigiwali się, żeby ją obsłużyć. I jeszcze trochę, jak Audrey Hepburn w My Fair
Lady, gdzie grała śliczną biedną dziewczynę mówiącą cockneyem, która z nizin społecznych
wdziera się na salony. Tylko że Blair nie jest ani prostytutką, ani biedulą z przedmieścia.
Ech, szczegóły.
Rozglądała się dokoła, ale każda witryna, każdy szyld sklepowy wydawał się
znajomy. Czyżby naprawdę zwiedziła już wszystkie sklepy w okolicy? W Londynie to żadna
sztuka robić zakupy, korzystny kurs dolara jeszcze wszystko upraszczał. Blair zauważyła to
zaraz po przyjeździe; musiała wymienić pieniądze na taksówkę i bardzo się ucieszyła, widząc
ile ładnych, pastelowych banknotów dostała za nudne zielone dolary. Kasjer w banku dal jej
nawet garść monet, w tym wielkiego pensa, wartego nie jednego centa, ale aż dwa, śmieszną
sześciokątną monetę i spore ciężkie monety funtowe. Jeśli Anglicy używają monet tak samo,
jak Amerykanie banknotów, to po prostu zakupowy raj. Nie żeby ceny kiedykolwiek zdołały
ją powstrzymać.
Blair stanęła przed budynkiem, który niczym się nie różnił od domów w zachodnim
Londynie. Była to wysoka, dobrze oświetlona kamienica o dużych, czystych oknach z donicz-
kami na parapetach. Jednak lata zakupów sprawiły, że Blair miała szósty zmysł; wiedziała
instynktownie, gdy trafiła na cos interesującego. Przez okno na parterze dostrzegła piękny
chiński wazon pełen białych kamelii na pozłacanym stoliku. Nie widziała nigdzie ubrań, ale
była świecie przekonana, że w środku kryje się coś wspaniałego.
Jakby nie było, każdy ma ukryty talent.
Zadzwoniła do drzwi i po chwili rozległ się dźwięk domofonu, więc weszła do
wyłożonego marmurem eleganckiego holu. W przestronnym, jasnym salonie królował
minimalizm. Fantastyczna zielona torebka z krokodylej skóry spoczywała na szczycie
złamanej korynckiej kolumny, spowita w miękki blask reflektora. Zapierające dech w
piersiach czerwone aksamitne baleriny leżały na satynowej poduszce. Wyglądały na lak
miękkie, że nie oparła się pokusie i pogłaskała je. Wysoka Hinduska z długimi, gęstymi
włosami uśmiechnęła się zza zabytkowego biureczka w stylu art nouveau. Blair poczuła się
nie na miejscu w dżinsach Rock Republic, złotej jedwabnej koszuli Eberjey i skromnych
sandałkach, ale nie miała zamiaru wychodzić.
- Jestem Lyla - przedstawiła się dziewczyna z nienagannym brytyjskim akcentem. - W
czym mogę pomóc?
Blair podeszła do kręconych schodów. Kierowana instynktem, wchodziła coraz wyżej.
Schody były dokładnie takie same jak te, po których schodzi Eliza w My Fair Lady, w tej
scenie, gdy debiutuje w towarzystwie.
No proszę, życie naprawdę naśladuje sztukę.
Piętro było niemal puste, jeśli nie liczyć wielkiego lustra przy najdalszej ścianie. Blair
zatrzymała się w jasnym, słonecznym pomieszczeniu i wyobraziła sobie, że to jej garderoba.
Pośrodku, na szklanym wieszaku, wisiała długa biała suknia. Jedwabna, uszyta ze skosu,
zdawała się żyć własnym życiem. Była... piękna. Ta, która ją włoży, będzie bohaterką
niekończącego się romansu. Blair, zafascynowana, dotknęła materiału. Czyżby to... Tak.
Suknia ślubna.
Jej suknia ślubna.
- Zechciałaby pani przymierzyć?
Blair odwróciła się gwałtownie i zobaczyła Lylę. Nie słyszała, kiedy weszła na górę.
- Tak, koniecznie - szepnęła. - Muszę.
Po co właściwie?
W sklepie przyjmowano jedną klientkę naraz, więc nie było oddzielnej przymierzalni.
Lyla wspięła się na palce, żeby zdjąć szklany wieszak z uchwytu, a Blair niemal zdarła z sie-
bie ubranie. Włożyła suknię przez głowę. Przeszył ją dreszcz, gdy jedwab, miękki i lekki jak
bita śmietana, muskał jej ciało.
Nie spojrzała w lustro, póki nie była gotowa. Stała przy oknie, wpatrzona w ogród na
tyłach sklepu.
- Proszę, jeszcze to. - Lyla zapięła jej na karku delikatny złoty naszyjnik. - Chyba
może się pani przejrzeć - mruknęła i odwróciła Blair twarzą do lustra.
Blair ostrożnie szła przez duże pomieszczenie, unosząc skraj sukni, żeby na niego nie
nadepnąć. Przed lustrem było małe podwyższenie. Weszła na nie ze spuszczonym wzrokiem,
czekała, aż wszystko będzie idealnie. Puściła skraj sukni, odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała
w zwierciadło.
- Och! - jęknęła.
Oto jej przyszłość. Blair w życiu nie widziała równie idealnej sukni. Zadziwiające.
Piękno kreacji sprawiło, że ona sama wydawała się jeszcze ładniejsza. Stanik zupełnie nie
pasował do kreacji, a jednak jej cera nigdy nie była równie nieskazitelna. Czuła się, jakby
zeszła z okładki letniego wydania „Town&Country”. Najwyraźniej stare powiedzenie, że in-
stynktownie wiesz, gdy trafisz na odpowiednią suknię ślubną, zawiera sporo prawdy.
Pobiorą się w kościele świętego Patryka w Piątej Alei i wydadzą przyjęcie w hotelu
St. Clair, w którym zarezerwują wszystkie pokoje dla gości. Ojciec poprowadzi ją do ołtarza
ze łzami w niebieskich oczach, szepcząc: „Kocham cię, misiu”, zanim odda ją Marcusowi. A
Marcus przez całą uroczystość będzie trzymał ją za rękę, jak tylko on potrafi, dając do zrozu-
mienia, że są nie tylko kochankami, ale i przyjaciółmi.
- Wspaniała, prawda? - Lyla splotła ręce na piersi. Stała za Blair i uśmiechała się z
aprobatą. Blair odnalazła jej wzrok w lustrze.
- Idealna - szepnęła, wpatrzona w śnieżnobiały jedwab.
- Wyznaczyli już państwo datę?
Hm, może najpierw oświadczyny? I, no wiecie, studia?
- Biorę ją - zdecydowała Blair.
- Oczywiście, - Lyla skinęła głową. - Nie pożałuje pani. Narzeczony będzie
zachwycony.
Blair machinalnie skinęła głową, ciągle wpatrzona w swoje odbicie.
- A naszyjnik? - zapytała Lyla.
Dlaczego nie, pomyślała Blair.
No właśnie, dlaczego nie?
danny ma coś w sobie
Jedyne, co nie podobało się Danowi w Strand to fakt, że w księgarni nic było pewnego
nowoczesnego wynalazku - klimatyzacji. Tego ranka pracował w ciasnej, dusznej piwnicy, w
informacji; zajmował się też specjalnymi zamówieniami, na przykład na kalendarz z
fotografiami chorób skórnych. Po kilku godzinach męczarni miał wreszcie okazję zaczerpnąć
świeżego powietrza.
O ile tak można nazwać papierosa.
Ledwie zjawił się jego zmiennik - ponury, milczący facet o imieniu Brem, który
pracował w Strand od dwudziestu łat - Dan pomknął na górę krętymi schodami i wypadł na
zewnątrz. Wzdłuż budynku biegł betonowy beżowy gzyms. Przysiadł na nim, rozkoszując się
cieniem i papierosem.
Na chodniku tłoczyli się przechodnie, zwabieni koszami z przecenionymi książkami,
których i tak nikt nie kupował. Leżały tam na przykład: Numizmatyka w dzisiejszej Kanadzie i
Tiger, prawdziwa opowieść o psie, który pokochał kota. Dan zamknął oczy i nie zwracał
uwagi na buszujących w koszach. Zaciągnął się głęboko i wspominał Siddurthę Hermana
Hesse: ,.Gdy Siddartha przechodził ulicami miasta, z jasnym czołem, z królewskim
wejrzeniem, smukły w biodrach - w sercach młodych dziewcząt z bramińskich domów
budziła się miłość”
. Nic na to nie poradzi, chciałby być Siddartha, a przynajmniej być
podobnym do niego.
Chciałby też z kimś o tym porozmawiać, zwłaszcza odkąd próba dyskusji z Vanessą
okazała się niewypałem.
Czyjaś dłoń na ramieniu wyrwała go z zadumy. Otworzył oczy.
- Dan? - Bree, wysportowana, zwinna jasnowłosa córka bramina, stała przed nim i
podziwiała go jak Siddanhę.
I kto twierdzi, że marzenia się nic spełniają?
- Cześć. - Zerwał się szybko. Bree miała na sobie obcisłą , zieloną koszulkę bez
rękawów i białe szorty. Związała włosy w dwa kucyki. Jej skóra wręcz promieniała
zdrowiem.
Hermann Hesse Siddartha. Poemat indyjski, przeł.. Małgorzata Łukasiewicz, Wydawnictwo
Poznańskie, Poznań 1988 (przy. tłum.).
- Ty palisz? - zapytała wstrząśnięta.
- Nie. nie. - Dan szybko cisnął zapalonego papierosa na ziemię i zadeptał niedopałek. -
Trzymałem go dla Steve'a, musiał wrócić do środka.
Nieźle, Szekspirze.
- Uf - odetchnęła, wachlując się dłonią. - Palenie bardzo szkodzi zdrowiu.
- Wiem. wiem - zapewnił szczerze i wytarł ręce w sprane zielone sztruksy.
- Tak się cieszę, że cię spotkałam! - Bree wskoczyła na krawężnik i przeskakiwała z
miejsca na miejsce, jak dziecko, które chce do łazienki, ale żal mu się rozstać z kolegami. -
Chciałam ci powiedzieć, że Siddartha bardzo mi się podobał.
- Tak? Świetnie. Niedawno sam wróciłem do tej książki.
- Tak? Co za zbieg okoliczności.
Jasne. Zbieg okoliczności.
- Więc spodobała ci się? - zapytał, zakładając nogę na nogę gestem, jak miał nadzieję,
tyleż sportowym co intelektualnym. - A co teraz czytasz?
- Zabieram się do dzieła, nad którym pracuje mój jogin. Pisze o tym, jak usprawnić
komunikację między mózgiem i pozostałymi organami, za pomocą jogi i mantr. Napisał z
pięćdziesiąt rozdziałów, a każdy ma prawie sto stron. Pracował nad tym od jedenastu lat. W
tym roku chyba mu to wydadzą. Prosił, żebym rzuciła okiem. Ja! Wyobrażasz to sobie? To
wielki zaszczyt!
Zaszczyt? Raczej wrzód na jej wyćwiczonym tyłeczku.
- Ale muszę ci coś wyznać - ciągnęła, patrząc mu prosto w oczy. - Nie przyszłam tu
rozmawiać o książkach.
- Nie?
Dan zarumienił się i wbił wzrok w ziemię. Nerwowo kopnął papierosa, którego się
wyparł. Oddałby wszystko, żeby go dalej palić.
- Chciałam zapytać, czy nic miałbyś ochoty się kiedyś spotkać? Wiem. pewnie wyda
ci się to bardzo bezpośrednie, ale uważam, że trzeba chwytać dzień. Moim zdaniem los wy-
nagradza śmiałość, nic sądzisz?
Dan entuzjastycznie skinął głową.
- W każdym razie, trochę się nudzę sama. Dorastałam tutaj, w Greenwich Village, ale
potem chodziłam do szkoły z internatem na zachodzie, więc nikogo tu nie znam. Jesienią idę
na studia do Santa Cruz, ale nie chcę się nudzić w mieście przez całe lato, sama jak palec.
- Oczywiście - przytaknął ochoczo. - Chętnie ci potowarzyszę.
- Super! - Bree zeskoczyła z krawężnika. - Jaki masz rozkład dnia?
- Pracuję codziennie, ale po szóstej jestem wolny.
- Świetnie. Co powiesz na Bikram?
- Jasne - skinął głową, choć nie miał pojęcia, o czym mówi. Rzadko bywał w klubach.
- Bomba! - pisnęła. - Podaj mi swój numer, zadzwonię, żeby potwierdzić, ale
powiedzmy, sobota? - Wpisała numer jego komórki do różowego telefonu.
Pozwolił sobie na dłuższą przerwę, niż mu przysługiwała, ale po odejściu Bree musiał
zapalić jeszcze jednego camela, żeby się uspokoić. Nie miał pojęcia, co to jest Bikram. Nowy
modny klub? Hinduska restauracja? A może niezależny film? Nieważne. Vanessa jest zajęta
pracą, a on umówił się na gorącą randkę ze ślicznotką, która lubi czytać.
Co jak co, ale ta randka na pewno będzie gorąca.
światła, kamera... a gdzie akcja?
- Ciecie! - wrzasnął Ken Mogul. - Kurwa! - Cisnął zieloną fluorescencyjną podkładkę
na ziemię i zerwał się z metalowego krzesła. - Dziesięć minut przerwy. Muszę zapalić, do
cholery.
Ręce Sereny drżały, gdy Thaddeus przypalał jej gauloisa srebrną zapalniczką Zippo.
Zaciągnęła się głęboko, ale tym razem nikotyna nie pomogła jej się uspokoić. Opanowanie
teksu i wygłaszanie swoich kwestii w odpowiedni sposób okazało się trudniejsze, niż sądziła.
Co najgorsze, Ken, przerażający dziwak, wrzeszczał na nią co pięć sekund.
- Nie przejmuj się nim - mruknął Thaddeus. Przeczesał jasne włosy dłonią i
uśmiechnął się z błyskiem w cudownych jasnoniebieskich oczach. Objął ją ramieniem. -
Wiem, że jest ci ciężko. Zresztą uważam, że radzisz sobie świetnie jak na pierwszy raz.
Mamy po prostu bardzo napięty plan zdjęciowy, a Kenowi zależy, żeby producenci byli
zadowoleni. Uwierz mi, to nie ma nic wspólnego z tobą.
Czyżby?
- Naprawdę? - szepnęła, wtulona w jego opiekuńcze ramiona. W innych
okolicznościach nie kleiłaby się tak do faceta, którego zna dopiero od kilku dni, ale Thaddeus
to ktoś więcej niż zwykły znajomy. I nie chodzi tylko o to, że jest. Grali zakochanych.
Podczas prób idiotycznej sceny kulminacyjnej całowali się już osiem razy. Tulenie się do
niego na kanapie wydawało się jak najbardziej naturalne.
- Słuchajcie! - ryknął reżyser. Wrócił do pokoju, wepchnął paczkę czerwonych
marlboro do kieszeni pogniecionej dżinsowej koszuli z obciętymi rękawami, przez co
wyglądała raczej jak kamizelka. Serena wzdrygnęła się na dźwięk jego głosu. Thaddeus
przykrył jej dłoń swoją w uspokajającym gestie.
- Poniosło mnie - przyznał Ken. - Dajmy sobie spokój na dzisiaj, dobrze? I tak muszę
z Vanessą ustalić rodzaje ujęć. Ale wy dwoje pracujecie dalej. Idźcie na kolację, na mój koszt.
- Dzięki, Ken. - Thaddeus wstał i się przeciągnął. Serena poczuła zapach potu i wody
kolońskiej Carolina Herrera for Men. - To był męczący dzień. Chętnie wyskoczyłbym na
drinka.
- I popracujecie nad chemią, tak. Holly? Poznaj go. Porozmawiaj z nim, słuchaj go,
ucz się od niego. Macie się zgrać, rozumiecie?
Serena skinęła głową i zdusiła niedopałek w popielniczce z macicy perłowej,
balansującej na oparci u brązowej skórzanej kanapy. Jasne, może się zgrać, zwłaszcza z
Thaddeusem. Ale niekoniecznie na oczach Kena.
- Świetnie - mruknął reżyser. - No, to lećcie na kolację. To wasza praca domowa.
Kolacja z hollywoodzkim gwiazdorem? A będą oceny?
Wybrali As Such przy Clinton Street, najmodniejszą, najbardziej zatłoczoną knajpkę
w mieście. Podawano tu najlepszego tatara, serwowanego z jajami przepiórczymi i frytkami z
solą morską. Opróżnili butelkę szampana Veuve Cliquot do czekoladowego ciasta z jeżynami
na deser. Lekko wstawiona Serena wyznała Thaddeusowi, jak to się stało, że w zeszłym roku
nie przyjęto jej ponownie do Hannover Academy.
Pojechała na lato do Europy. Przez kilka miesięcy balowała z Erikiem, starszym
bratem, i flirtowała z Francuzami. Erik w sierpniu wrócił do Stanów, ale Serena została
dłużej. Po co się uczyć, skoro plaże Saint - Tropez są takie piękne nawet we wrześniu? Na
szczęście Constance Billard, prywatna żeńska szkoła, do której uczęszczała od przedszkola,
zgodziła się przyjąć ją ponownie.
- Już myślałam, że trafię na podrzędny uniwersytet i do końca życia będę mieszkała z
rodzicami - wyznała. - A teraz proszę, gram w filmie, mieszkam sama, a jesienią idę do Yale.
Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. - Uśmiechnęła się uwodzicielsko, ale alkohol sprawił, że
wyszło to dość nieporadnie. Była to zachęta, żeby ją pocałował. Z drugiej strony, są w
restauracji pełnej gapiów. Może lepiej, że tego nie zrobił.
- Idziemy? - zapytał, jakby nie mógł się doczekać, aż znajdą się w bardziej intymnym
miejscu.
Ledwie wyszli na duszną, rozgrzaną, zatłoczoną ulicę, rozległ się krzyk.
- Thad! Thad! - Z cienia wynurzył się krępy brodacz z aparatem fotograficznym.
Pstrykał zdjęcia, idąc w ich stronę. Flesz rozjaśniał ciemną uliczkę.
Thaddeus opiekuńczym gestem objął Serenę w talii. Miał fałszywy uśmiech na ustach.
Serena także się uśmiechnęła. Przywykła już, że reporterzy z kronik towarzyskich ją
fotografują. Kilka razy wystąpiła też jako modelka. Ale żaden z fotografów nie był tak
natrętny. Przerażające.
- Idziemy - westchnął Thaddeus. Skinął na brodacza. - Słuchaj, stary, dość już.
Idziemy.
Ale reporter nadal im towarzyszył. Drobił i tańczył jak bokser, i pstrykał bezustannie,
tak szybko, że brzmiało to jak warkot karabinu maszynowego. Wypstrykał cały film, błyska-
wicznie załadował nowy i pstrykał dalej.
- Dosyć - warknął Thaddeus bardziej stanowczo. Szarpnął Serenę za ramię w stronę
jezdni. - Idziemy.
Serena uśmiechała się dalej, ale rozbieganym wzrokiem szukała taksówki.
- Kto to, Thad?! - zawołał reporter za ich plecami. - Co masz dzisiaj na sobie, Thad? -
dodał bezczelnie. - Jesteś boski, wiesz? A ty, ślicznotko? Co to za projektant?
Akurat tego dnia założyła ulubioną czarną bawełnianą plażówkę Lesa Besta i czarne
baleriny Capezio, ale była zbyt zaskoczona, by to powiedzieć.
- Koniec! - wrzasnął gniewnie Thaddeus.
Czyżby zamierzał odstawić numer Cameron Diaz?
Wszedł na ruchliwą Clinton Street, machając rękami jak rozbitek na bezludnej wyspie
na widok samolotu ratunkowego. Ledwie zatrzymała się taksówka, wepchnął Serenę do
środka, wskoczył za nią i zatrzasnął drzwiczki. Fotograf przycisnął aparat do szyby. Serena
ukryła twarz na szerokim ramieniu Thaddeusa i przez chwilę wiedziała, co czuła księżna
Diana tuż przed śmiercią.
- Jedziemy, i to już! - warknął Thaddeus do kierowcy.
Dobiegł ich jeszcze krzyk fotografa:
- Jutro będziecie na pierwszej stronie „Post”!
Na rogu Siedemdziesiątej Pierwszej i Trzeciej Alei Thaddeus zapłacił, wysiadł i
przytrzymał jej drzwiczki.
Ich kroki niosły się echem w nocnym powietrzu. Ruch uliczny szumiał na Drugiej
Alei jak ocean. Serena weszła na stopień i spojrzała na Thaddeusa. Wreszcie byli równego
wzrostu.
- Może wejdziesz na drinka? - zapytała. Nie chciała, żeby przykre zajście z nachalnym
paparazzim zepsuło im wieczór, Jakby nie było, po raz pierwszy ma Thaddeusa tylko dla
siebie. Nie patrzy na nich reżyser - dziwak, nie ma tu kamer ani scenariusza. Nie przepuści
takiej okazji.
Wzruszył ramionami.
- Usiądźmy tu na chwilę. - Przycupnął na stopniu. - Wszystko w porządku?
- Tak - szepnęła. Ostrożnie uniosła sukienkę i usiadła obok niego.
- Cholerny fotograf - mruknął gniewnie.
Serena położyła mu dłoń na udzie w geście pocieszenia.
- Dupek. - Uśmiechnęła się pogodnie. - Nie przejmuj się nim. Chodź na górę, zrobię ci
pyszne mojito.
- Czasami mam tego dosyć. Wiesz, mówią do ciebie, jakby cię znali. Zawołał do mnie
Thad, słyszałaś? - Thaddeus puścił jej propozycję mimo uszu. Serena patrzyła na srebrny
rożek księżyca nad wieżowcem przy Siedemdziesiątej Drugiej.
- Pewnie jest ci ciężko. Ludziom się wydaje, że cię znają. Widzą cię w filmach,
gazetach...
Ale nie chadzają na kolacyjki. Biedacy.
- Słuchaj, przecież ja nawet nie nazywam się Thaddeus.
- Jak to? - zdziwiła się.
- Mam na imię Tim. Mój agent uznał, że Thaddeus brzmi bardziej filmowo.
- Chyba miał rację. - Serena skinęła głową i nagle przyszło jej na mysi, że może i ona
powinna zmienić nazwisko. Może to jej pomoże w karierze.
Jasne, bo Serena van der Woodsen wcale nie brzmi dramatycznie.
Poszukał chwilę w kieszeni i wyjął paczkę parlamentów light.
- Tu przynajmniej mamy spokój - mruknął i zapalił.
Tak jest. Masz spokój i masz mnie.
- Żadnych fotografów - zachichotała. - Tylko my dwoje.
- Odrabiamy prace domową. Z chemii, kapujesz?
Bracie, lepiej trzymaj się scenariusza.
Serena w życiu nie miała równie przyjemnej pracy domowej i była pewna, że świetnie
sobie radzi. Pytanie tylko, jak się do niego przytulić, aby dać mu jasno do zrozumienia, że to
nic element roli. Chciała, żeby widział różnicą pomiędzy Sereną a Holly. Żeby wiedział, które
pocałunki są prawdziwe, a które udawane.
- Znowu się spotykamy - rozległ się glos nad ich głowami. Jason, jej sąsiad, w
granatowym garniturze w prążki. Rozwiązał żółto - niebieski krawat i rozpiął białą koszulę
pod szyją. Nie widziała go, odkąd tu zamieszkała i szczerze mówiąc, już o nim zapomniała.
- Cześć, Jason. - Kie chciała być niegrzeczna, ale miała nadzieję, że sobie pójdzie.
Owszem, jest miły i słodki, ale ona i Thaddeus muszą odrobić pracę domową.
- Cześć - odezwał się Thaddeus tym samym pogodnym tonem, którego używał w
telewizyjnych talk show. Nie wstał ze stopnia, ale podał rękę Jasonowi. - Jestem Thaddeus.
Jason zbiegł ze schodów.
- Właśnie szedłem po pocztę. Jason - przedstawił się. Mocno uścisnął dłoń Thaddeusa.
- Miło mi.
- Wybierz sobie stopień - zażartował Thaddeus i przesunął się odrobinę. - Mamy
mnóstwo miejsca.
- A może pójdziemy do mnie na drinka? - zaproponowała Serena z nadzieją.
- Skoczę po piwo - zaoferował się Jason. - Mam kilka butelek w lodówce. Nie musimy
wspinać się na samą górę.
- Super. Podoba mi się tutaj. Taki miły wiaterek. I towarzystwo. - Thaddeus
uśmiechnął się do Sereny.
- Mnie też. - Odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech, choć wolałaby być na górze,
tylko we dwójkę. Chce wiaterku? Otworzy mu okno.
Jason mieszkał zaledwie piętro wyżej, więc już po chwili wrócił z trzema zimnymi
butelkami heinekena.
- Dzięki. - Thaddeus z westchnieniem zdjął kapsel i cisnął go na stopień.
- Ciężki dzień? - domyślił się Jason.
- Bardzo - przyznał Thaddeus. - A ty? Co robisz?
- Mam letnią praktykę w kancelarii Lowell, Bonderoff. Foster i Wallace - odparł Jason
i upił spory łyk. Na ulicy głośno zatrąbił samochodowy klakson. Serena zerknęła na zegarek.
To doprawdy fascynująca rozmowa, ale szczerze mówiąc, wolałaby teraz siedzieć w gorącej
wannie.
- To moi prawnicy! - zawołał Thaddeus podekscytowany, jakby w życiu nie poznał
nikogo równie fascynującego jak Jason. - Nie znasz przypadkiem Sama?
- Słyszałem o nim - odparł Jason. - To partner z Los Angeles, prawda?
Powiew wiatru rozwiał włosy Thaddeusa.
- Prawdziwy pittbul. Boże, pamiętam, jak kiedyś miałem problem z jedną wytwórnią
i...
- Świat jest mały. - Serena ziewnęła i się przeciągnęła.
- W takim razie za mały świat. - Thaddeus podniósł butelkę i stuknął się z nimi.
Serena wypiła piwo do dna i przysunęła się do niego. Choć rozmowa była śmiertelnie
nudna, jest w towarzystwie dwóch dżentelmenów, którzy bez wątpienia zaniosą ją na samą
górę do jej mieszkania, gdyby wypiła za dużo i straciła równowagę.
Jakby nie było, zawsze polegała na innych.
uciekająca panna młoda
Blair Waldorf wbiegła do holu hotelu Claridge jak kobieta bardzo zajęta, bo tak
właśnie było. Musi jak najszybciej wrócić do apartamentu i przejrzeć zakupy. Spieszyło się
jej zwłaszcza do imponującej sukni ślubnej, najwspanialszego łupu tego tygodnia. Dziesięć
tysięcy funtów to majątek, nawet dla niej, ale suknia była warta każdego pensa i Blair
wiedziała, że matka przyzna jej rację. A jeśli nie ona, to jej ojciec. Harold J. Waldorf, uroczy
gej, który korzystał z życia na południu Francji. Ze wszystkich ludzi na świecie on na pewno
zrozumie, co to znaczy, trafić na idealną suknię ślubną.
Zamierzała zaplanować spotkanie z ojcem w Paryżu. Chyba już czas, żeby Marcus
poznał jej rodziców? To tylko kilka godzin stąd. No i co to za frajda, wyjechać z ukochanym
w romantyczną podróż pociągiem i zostawić kuzynkę Camillę w Londynie. Idąc przez hol,
dostrzegła recepcjonistkę za ślicznym małym biureczkiem. Świetnie, pomyślała. Niech ona
wszystko załatwi! Przemierzyła marmurowy hol i zatrzymała się przed kobietą, piszącą coś w
oprawionym w skórę notesie.
- Chciałabym zamówić bilety do Paryża - odezwała się Blair.
- Pani... przepraszam bardzo, Beaton - Rhodes? - zapytała recepcjonistka, niska,
zgrabna Azjatka w okularach lennonkach i krótkiej, praktycznej fryzurce.
- Panna Waldorf - poprawiła Blair.
Nie pani Beaton - Rhodes. Jeszcze nic.
- Oczywiście - speszyła się recepcjonistka. - Chciałam się jedynie upewnić, czy
zostanie pani u nas przez kolejny tydzień?
- Tak, tak - Blair machnęła ręką. Miała ważniejsze sprawy na głowie. - Jak mówiłam,
chciałabym wyjechać do Paryża. I to natychmiast.
- Oczywiście, jeszcze tylko potrzebna mi karta kredytowa. Żeby uiścić rachunek za
pokój.
- Nie może pani wystawić rachunku na lorda Beaton - Rhodesa? - żachnęła się Blair,
zirytowana. - On się tym zajmuje.
- Rozumiem. - Recepcjonistka skinęła głową i zapisała coś w małym notesiku. - A czy
jego lordowska mość wkrótce nas zaszczyci? Musi podpisać rachunek.
- Nie wiem - przyznała Blair. Za moment będzie szykowała cudownie romantyczny
wieczór: szampan, bielizna, te sprawy; tyle że nie rozmawiała z Marcusem cały dzień, więc
nie wiedziała nawet, czy się spotkają.
- Niestety, nalegam, żeby lord Beaton - Rhodes pojawił się u nas w najbliższym czasie
i podpisał stosowne dokumenty.
- Dobrze - warknęła Blair. - Przyjdzie.
Minęła je grupa włoskich turystów, Niektórzy robili zdjęcia rozzłoszczonej Blair. -
Cóż, panno...
- Waldorf - podsunęła.
- Cóż, panno Waldorf, lord musi jutro podpisać rachunek, inaczej będziemy zmuszeni
prosić panią o zwolnienie apartamentu. Są inni zainteresowani.
- Świetnie - syknęła Blair. - Zaraz do niego zadzwonię. - Wyjęła komórkę z torebki i
wybrała jedyną pozycję w „moich numerach”. Mogła się tego spodziewać - Marcus nie
odbierał. Postanowiła nie zostawiać wiadomości na poczcie głosowej. Tego dnia nagrała się
już trzykrotnie. Nie chciała, żeby uznał, że zwariowała.
Bo oczywiście kupno sukni ślubnej to przykład zdrowego rozsądku.
- Nie odbiera - poinformowała recepcjonistkę. - Ma teraz mnóstwo pracy, ale na
pewno dzisiaj się odezwie. Poproszę, żeby wpadł i załatwił całą tę sprawę, dobrze?
Minęło dopiero kilka dni, a Blair już podłapała brytyjski akcent i słówka. Jak
Madonna skracała niektóre głoski i używała wyrażeń w stylu „cała la sprawa”.
- Dobrze. - Recepcjonistka skinęła głową. - Proszę tylko pamiętać, że jutro musi
podpisać rachunek, w innym wypadku będziemy zmuszeni zażądać zwolnienia apartamentu.
Oby zdołał się na moment oderwać od żony i wpadł to załatwić.
- Słucham? - Blair się najeżyła.
- Tak? - rzuciła recepcjonistka arogancko.
- Co pani powiedziała? - Blair czuła, jak jej uszy czerwienieją ze złości. Na moment
zapomniała o sukni czekającej na górze, w luksusowym apartamencie. Zapomniała o poko-
jówce, która ochoczo przygotuje jej pysznego drinka, ledwie stanie w drzwiach. Zapomniała o
masażu, o którym marzyła. Zapomniała nawet o Paryżu.
- O ile pamiętam, powiedziałam: „Oby zdołał się na moment oderwać od pracy i
wpadł to załatwić” - wyjaśniła słodko recepcjonistka.
- Nieprawda - wycedziła Blair. Pochyliła się nad kontuarem. - Powiedziała pani: „Od
żony”.
To nieporozumienie - mruknęła recepcjonistka.
- Owszem, z pani strony! - wrzasnęła Blair. Nieśmiałość nigdy nic była jej
problemem. - Słyszałam, co pani powiedziała.
- Tak, proszę pani. Oczywiście. Niech jego lordowska mość podpisze dokument, a
wszystko będzie w porządku.
- On nie ma żony. To jego kuzynka - ciągnęła Blair. - A ja jestem jego dziewczyną. -
Krzyczała już na cale gardło. Włosi przyglądali się jej z drugiego krańca holu.
Recepcjonistka się zarumieniła.
- Proszę, nie podnośmy głosu.
- Pieprzyć to. - Blair miała po dziurki w nosie Anglii, ciągłej uprzejmości i brytyjskiej
godności. Nie interesowała ją żadna z tych rzeczy. Pieprzyć tę sukę, pieprzyć Anglię, pie-
przyć Marcusa i jego końską kuzynkę Camillę. Nagle zamarzyła o jednym, o powrocie do
domu.
- Wie pani co? Wie chcę tego apartamentu. Proszę zaraz zadzwonić do British
Airways i zarezerwować mi bilet. W jedną stronę, pierwszą klasą, do Nowego Jorku. -
Wsunęła rękę do torebki, znalazła kartę kredytową i cisnęła na kontuar.
- Do Nowego Jorku, pierwszą klasą, w jedną stronę - powtórzyła recepcjonistka. -
Virgin lata codziennie o jedenastej. Może jeszcze będą miejsca.
Virgin. Dziewica. Odpowiednie, nie ma co.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Na pewno niektórzy z was to widzieli i podobnie jak ja nie mogli uwierzyć własnym oczom.
Wędrowałam sobie radośnie Madison Avenue w poszukiwaniu nowych bawełnianych koszulek na
plażę, i co widzę? Najstraszniejszy widok na świecie: tabliczkę z napisem ZAMKNIĘTE. Zamknięte?
To nie tak, jak myślicie. Wygląda na to, że największy dandys w mieście i zarazem dyrektor kreatywny
Barneys, Graham Oliver, przyjaźni się z pewną niezależną operatorką filmową i zgodził się zamknąć
sklep na kilka dni, żeby mogli kręcić w spokoju.
Oby tylko otworzyli zgodnie z zapowiedziami. Wieść niesie, że debiut pewnej młodej gwiazdy nie
będzie tak spektakularny, jak się spodziewano. Podobno jest tak źle, że najpierw kręcą wszystkie
sceny bez niej. W nadziei, że praktyka naprawdę czyni mistrza.
Barneys jest chwilowo nieczynny, więc chyba wyjadę na dobre - mam dosyć latania w tę i z powrotem
helikopterami i wynajętymi samolotami. Wiem, wiem, sama mówiłam, że w Hamptons na początku lata
nic się nie dzieje - zazwyczaj czekam do czwartego lipca, zanim tam pojadę - ale dochodzą mnie
wieści o przedziwnych wydarzeniach na wyspie. Muszę zobaczyć to na własne oczy. Mam naprawdę
ciężkie życie. Jakim cudem uda mi się być jednocześnie w kilku miejscach? Nie żeby kiedykolwiek
sprawiało mi to problem.
JAK PRZETRWAĆ LATO: PORADNIK
Nie będę rzucać nazwiskami, wiem, to do mnie niepodobne, ale widzę na mieście mnóstwo
grzeszników. Więc najpierw kilka słów na temat tego, co koniecznie musicie wiedzieć:
1. opalanie
Oczywiście najlepsza jest naturalna opalenizna. Jeśli matka natura nie chce współpracować, ujdzie
też opalanie natryskowe. Ale pamiętajcie, nieważne, nad basenem czy w komorze natryskowej,
opalamy się nago! Białe ślady po kostiumie to szczyt złego smaku. A dwa dni wcześniej peeling i
woskowanie! Nikt się nie nabierze na plamy.
2. brwi
Po pierwsze, wiemy, że powinnyśmy mieć dwoje, prawda? Odkładamy pęsetę. Nie, wyrzucamy!
Idziemy do mojej znajomej, Reese, u Bergdorfa, i to jak najszybciej. I niech nikt nie waży się narzekać,
że zapłacił 45 dolarów za jedna brew.
3. woskowanie
Mamy sezon kąpielowy, więc ta kwestia nie podlega dyskusji. Ty włożysz bikini Eres, a widok mamy
wszyscy. Ja osobiście preferuję tradycyjną depilację brazylijską. (Chcesz być piękna? Cierp!)
Powszechnie wiadomo, że chwalę też aplikacje z kryształków Swarovskiego, przesada jest jednak w
złym guście, prawda?
Wasze e - maile
P:
Droga Plotkaro
Podobno w Internecie pojawił się bardzo ciekawy film, żywy dowód na to, że niektóre już
występowały przed kamerą. Kręcono go w plenerze, w Central Parku, a partnerem naszej
gwiazdy jest ten ogier, N, Dziewczyna ma ciemne, kręcone włosy, ale to S, prawda?
Kinomaniak
O:
Drogi Kinomaniaku
Wyjaśnijmy sobie pewne fakty. Film, o którym mówisz, powstał jakiś rok temu i nikt z
grających w nim aktorów nie występuje teraz przed kamerą. Świetnie zbudowana gwiazda jest
teraz w Pradze, gdzie uprawia sztukę i nie wiadomo co jeszcze. Au revoir!
Plotkara
P:
Droga Plotkaro
Na zajęcia jogi chodzi ze mną strasznie wyjątkowa dziewczyna. Chcę nabrać formy i jakoś
zabić czas, dopóki moja najlepsza przyjaciółka uczy się w Pradze malarstwa, a ta ciągle
nudzi, że joga to sposób na życie. W każdym razie, wczoraj po zajęciach opowiadała
instruktorowi o „miłośniku książek stymulujących rozwój duchowy”. Zabrzmiało mi to
podejrzanie znajomo - choć nie do końca. Jakby miała na myśli złego brata bliźniaka naszego
wspólnego znajomego. Albo lepszego? Sama już nie wiem, co o tym myśleć. Czyżby w
mieście zagościli pożeracze ciał i podstawiają klony przyjaciół?
Przerażona
O:
Droga Przerażona
Bardzo ciekawy rozwój wydarzeń, ale nie sądzę, żeby to była sprawka kosmitów. Po prostu w
lecie czasem warto pozwolić sobie na marzenia. Czy na wakacjach nigdy nie udawałaś kogoś
innego? Spróbuj kiedyś. Zamelduj się w hotelu jako, powiedzmy, Principessa de Medici i nie
zdziw się, kiedy zarząd przyśle ci kosz owoców albo butelkę Dom Perignon. Czasami warto
nieco naciągnąć prawdę.
Plotkara
Na celowniku
B płaci za nadbagaż na lotnisku Heathrow. Upominki dla rodziny i przyjaciół? Czy też naprawdę
taszczy pokrowiec z suknią ślubną? N kupuje artykuły podstawowego użytku, aspirynę i
prezerwatywy, w aptece White's w East Hampton. D popija bardzo zdrowy koktajl warzywny w barze
wegetariańskim w Soho. Może szykuje się na sezon plażowy? S mogłaby się czegoś od niego
nauczyć - właśnie wymknęła się wcześniej z próby i pobiegła na pokaz Tuleh niedaleko F.I.T., a potem
wpadła do lodziarni. Spokojnie. Wyglądać jak gwiazda to połowa sukcesu! Nie żeby kiedykolwiek
miała z tym problemy.
Wiecie, że mnie kochacie.
plotkara
ptaszki na drzewach ćwierkają o...
- Nate Archibald! Nie wierzę własnym oczom!
- Cześć, Chuck - mruknął Nate. Tego dnia w drodze do domu zorientował się, że ma
trochę mało powietrza w przedniej oponie, więc skręcił na stację benzynowa BP przy Springs
Road. Było bardzo gorąco, od morza nie wiała nawet leciutka bryza, więc po kilku godzinach
ciężkiej pracy był spocony, zgrzany i wyczerpany. Sądząc po przerażeniu na gładkiej, opa-
lonej twarzy Chucka Bassa, wyglądał okropnie.
Chyba po raz pierwszy.
- Co pi się stało? - sapnął Chuck. Przesunął przeciwsłoneczne raybany na czubek nosa,
wręczył pracownikowi stacji banknot pięćdziesięciodolarowy i mruknął: - Reszta dla ciebie.
- W porządku, stary - odparł Nate, zirytowany. Odczepił pompkę i ścisnął przednie
koło, żeby się przekonać, czy jest już dosyć powietrza.
Mimo koszmarnego upału, Chuck Bass miał na sobie madrasowe szorty i kaszmirową
bluzę. Jak zawsze wyglądał nieskazitelnie, gęste brwi unosiły się nad przenikliwymi niebie-
skimi oczami, kwadratowy podbródek jak z reklamy wody po goleniu był starannie
wygolony. Pomógł Nate'owi wstać.
- Przerzuciłeś się na rower? - Chuck spojrzał na jego wehikuł. - Nie powiesz chyba, że
dbasz o środowisko.
- Jasne. - Nate błagalnie spojrzał na zadbany budynek stacji BP, pokryty szarym
łupkowym dachem. Czy ktoś pospieszy mu na ratunek?
- Chodź, podwiozę cię. - Chuck zagrzechotał kostkami lodu w plastikowym kubku po
mrożonej kawie, którą przed chwilą wypił. - Jest ze czterdzieści stopni w cieniu, a ty jesteś
czerwony, jakbyś przeszedł przez piekło. Wolę nic myśleć, jak będziesz wyglądał, kiedy
dojedziesz tym cudem do Georgica.
Nate rozważał możliwości: pół godziny w słońcu albo dziesięć minut sam na sam z
Chuckiem Bassem.
I tak źle, i tak niedobrze.
- Jedziemy - westchnął. Wizja klimatyzowanego, gołębiego jaguara była bardzo
kusząca.
Chuck otworzył bagażnik i Nate wpakował tam rower. Nie był pewien, czy się
zmieści, ale bagażnik okazał się zadziwiająco pakowny i rower wszedł prawie cały, tak że
wystawał tylko skrawek opony. Nate usiadł na białym skórzanym fotelu, zatrzasnął
drzwiczki, zapiął pasy i szykował się do drogi.
Chuck przekręcił kluczyk w stacyjce. Samochód wypełniło chłodne powietrze i
dźwięki Houses of Holy Led Zeppelin.
- Byłem na plaży w Sag Harbor i wczuwałem się w dawne klimaty - wyjaśnił Chuck,
ściszając dźwięk. - Wracamy do teraźniejszości.
- Wracamy - zgodził się Nate, zrezygnowany. Sądząc po tonie kumpla, ten zaraz
zasypie go gradem pytań. Pogaduchy z Chuckiem to jak rozmowa kwalifikacyjna.
- Pewnie już słyszałeś o Blair. - Chuck majstrował coś przy klimatyzacji, choć w
samochodzie było już bardzo zimno. Skręcił na drogę łączącą Hampton Bays z East Hampton,
którą Nate właściwie znal już na pamięć. Winnice przeplatały się z eleganckimi domkami
krytymi szarym łupkiem. Gdzieniegdzie pojawiał się skrawek oceanu za czyimś ogródkiem.
- Blair? - powtórzył, gdy mijali Oyster Shack po lewej stronie. Tawny pochłonęła go
do tego stopnia, że samo imię Blair, wypowiedziane na głos, zabrzmiało dziwnie. O ile wie-
dział, wyjechała na wakacje do Anglii z tym nowym facetem, Anglikiem. Ilekroć o niej
myślał, zdawała się bardzo odległa, choć wiedział, że wkrótce znowu się spotkają. Nieważne,
czy straciła głowę dla tego Angola czy nie. Blair Waldorf nie zrezygnuje ze swego marzenia o
studiach w Yale. We wrześniu spotkają się na uczelni, to nieuniknione.
- Wróciła. - Chuck przeciągnął to słowo, jak Drew Barrymore w Duchu. Znowu
zagrzechotał lodem w kubku i upił łyk wody o posmaku kawy. - Przyleciała dzisiaj rano.
- Tak? - Nate bawił się pasem bezpieczeństwa. Blair wróciła już z Londynu? To
dopiero nowina.
- No. - Chuck jeszcze bardziej ściszył dźwięk. - Ciekawe, czy pocałowały się z Sereną
i pogodziły. Znowu. Wiesz, co mam na myśli.
- Blair i Serena nigdy nie gniewały się długo - bąknął Nate. Bębnił palcami w drzwi w
rytm muzyki.
Kto jak kto, ale on doskonale o tym wiedział, bo zazwyczaj kłóciły się przez niego.
- To dobrze, ze względu na Serenę - dodał cicho Chuck. - Teraz potrzebna jej
przyjaciółka.
Nate nie zareagował. Słowa Chucka go zaniepokoiły. Zupełnie jakby świat kręcił się
dalej, bez niego. Jest w Hamptons od zaledwie tygodnia, a już nie ma pojęcia, co się dzieje.
- Podobno nie za dobrze jej idzie to całe aktorstwo - zauważył Chuck. - Ale na pewno
jeszcze postawi na swoim. Jak zawsze.
- No tak, aktorstwo - powtórzył Nate. Zapomniał o filmie Sereny. To było coś
zupełnie innego niż jego codzienna harówa. Nagle poczuł, że musi zapalić. Wyciągnął rękę
po elektryczną zapalniczkę. - Mogę, prawda?
Chuck wzruszył ramionami.
- Nieważne, jakie kłopoty ma Serena. To nic w porównaniu z tym, w co wpakowała
się Blair. - Jechał szybko i skręcił gwałtownie, z piskiem opon. Po obu stronach drogi domy
były coraz, bardziej okazałe, a ogrody coraz bardziej rozległe.
- Jakie kłopoty? - zainteresował się Nate. Zapalił połówkę skręta, którą rozsądnie
trzymał od rana.
- Blair wróciła z Londynu w ogromnym pośpiechu. Z... bagażem.
- Jakim bagażem? - Skręt zaczynał działać. Czy tytko mu się zdaje, czy Chuck to
megadupek. Do tego stopnia, że właściwie już nie jest człowiekiem, tylko jakimś androidem
albo czymś takim?
- W Londynie Blair kupiła mnóstwo rzeczy, między innymi suknię ślubną. I taki
staroświecki angielski wózek dziecinny. A potem wróciła do Nowego Jorku.
- No i co? - zapytał Nate. Jego uwagę zwrócił wielki biały namiot na środku trawnika.
Panna młoda w koronkowej sukni i łysiejący pan młody pozowali do zdjęć z gitarą, pod
wiekowym dębem. Początkujący gwiazdorzy rockowi zawsze biorą ślub w Hamptons.
- Blair wróciła w pośpiechu, taszcząc suknię ślubną i wózek dziecinny... Nie wiem. -
Chuck westchnął zniecierpliwiony. - Sam pomyśl.
Nie było to trudne zadanie, nawet dla upalonego faceta.
Byle co nie skłoniłoby Blair Waldorf do przerwania podróży. Czyżby wróciła, żeby
zaplanować ślub? Nate nie mógł tego wykluczyć, ale też nie wyobrażał sobie Blair kroczącej
do ołtarza w białej sukni. Chyba że to on, we fraku, będzie na nią czekał. Oczywiście nie są
już razem, ale nie wyobrażał sobie, żeby Blair, jego Blair, wyszła za kogoś innego.
Odetchnął z ulgą, gdy pod kołami zazgrzytał żwir krętego podjazdu na posesji jego
rodziców. Chciał zostać sam z tymi rewelacjami i nowym dużym skrętem.
- Dzięki, stary - mruknął do Chucka, wysiadając z wozu.
- Jeśli chcesz jeszcze pogadać, wejdę do środka. Zamówimy sushi! - zawołał Chuck
przez otwarte okno.
Nate puścił mimo uszu żałosną propozycję. Wyjął rower z bagażnika i pojechał do
domu. Musi jasno pomyśleć.
I nauczyć się, że nie można wierzyć we wszystko, co się słyszy. (No, ale czy wszyscy
nie popełniamy czasem tego błędu?)
S idzie w ślady audrey, dosłownie
Serena wysiadła z jaskrawożółtej taksówki na zatłoczonej Piątej Alei. Miała na sobie
prostą czarną sukienkę i ogromne okulary przeciwsłoneczne, dzieło projektanta Baileya
Wintera. Był to kostium filmowy - nawet Serena nie włóczyłaby się po mieście w środku dnia
w sukience koktajlowej. Ćwiczyła scenę rozpoczynającą film. Holly miała podziwiać
wystawy słynnego sklepu jubilerskiego, Tiffany and Company, jedząc, śniadanie po
przebalowanej nocy, podobne jak Audrey Hepburn w filmowym klasyku.
Z tekturowym kubkiem i torebką z ciastkami w dłoni, Serena grzecznie szła w stronę
eleganckiego budynku, licząc pod nosem kroki. Jeden, dwa, trzy, cztery.
- Uważaj! - warknął biznesmen w garniturze. Minął ją, nie odsuwając słuchawki od
ucha.
- Przepraszam - mruknęła Serena, speszona. Zawróciła do krawężnika i zaczęła od
nowa. Starała się iść wyprostowana jak struna tak, jak kazał Ken, ale musiała też zmierzać
prosto do sklepu, a to graniczyło z niemożliwością wobec tłumów na ulicy. W końcu jej się
udało, ale wystawę oblegali turyści, gorączkowo pstrykając zdjęcia. Tego na pewno nie było
w scenariuszu.
Gruba starsza kobieta w spódniczce do tenisa wręczyła jej aparat, na migi pokazując,
ze ma zrobić zdjęcie. Serena wzruszyła ramionami, odłożyła torebkę ze śniadaniem i wzięła
aparat. Sfotografowała kobietę, z uśmiechem wskazującą logo Tiffany.
- Dzięki! Mogę ci teraz zrobić zdjęcie? Pracujesz tu, prawda? - Serena była
wstrząśnięta. Jasne, pewnie wszyscy myśleli, że Tiffany zatrudnił ją w nadziei, że nawiązanie
do znanego filmu zwiększy sprzedaż. Czekała z uśmiechem przyklejonym do twarzy, aż
kobieta pstryknie parę fotek, a potem zabrała torebkę ze śniadaniem i wróciła do krawężnika.
Podmuch gorącego powietrza z mijającego ją autobusu, podwinął jej sukienkę.
Uroki lata w mieście. Spojrzała na sklep, drżąc ze zdenerwowania. Na dworze było
prawie czterdzieści stopni w cieniu, pociła się w zbyt eleganckiej sukience i ludzie się na nią
gapili. Chciała do domu - do klimatyzowanego apartamentu rodziców, a nie zasikanej przez
kola nory. Chciała przebrać się w lniane szorty, bezrękawnik, wygodne klapki i do wieczora
sączyć piwo corona i oglądać stare seriale w telewizji. Zawsze we wszystkim była najlepsza,
poczynając od nauki, poprzez jazdę konną, po zdobywanie facetów. I to bez najmniejszego
wysiłku. Była święcie przekonana, że aktorstwo przyjdzie jej z podobną łatwością. Ale jak
dotąd reżyser był bardzo niezadowolony z jej pracy.
Ciekawe, czy nawet Blair Waldorf, największa fanka Śniadania u Tiffany'ego,
zniosłaby wariackie tyrady Kena Mogula.
Po raz kolejny ruszyła w stronę sklepu.
- Patrz, kochany! - zawołała potężna kobieta z południowym akcentem. Pokazywała
Serenę łysemu grubasowi w ohydnym stroju - koszulce Lacosty i drelichowych szortach.
Reszty dopełniały czarne skarpetki w tanich sandałach.
- No, tego jeszcze nie było - sapnął facet.
- Jak w Śniadaniu a Tiffany'ego, prawda? - Kobieta podeszła do Sereny. - Rany,
skarbie, co to, jakaś reklama?
Serena udawała, że nie słyszy. Kto by się spodziewał, że na ulicach Manhattanu czyha
tyle pułapek? Cofnęła się do krawężnika, skupiła i zaczęła jeszcze raz.
To się nazywa poświęcenie.
W oczach turystów była chodzącą reklamą sklepu, a w głębi duszy gotowała się z
wściekłości i była na krawędzi wybuchu. Szczerze mówiąc, już odechciało jej się grać.
Najchętniej dałaby sobie spokój i zajrzała do Barneys, żeby się przekonać, czy mają coś
nowego. Ale oczywiście nie może. Po pierwsze, ze względu na zdjęcia sklep był zamknięty, a
po drugie, jeszcze nigdy nie poniosła klęski i w głębi duszy była równie waleczna jak jej
(czasami) najlepsza przyjaciółka, Blair.
- Niezła dupka, blondynko! - zawołał ktoś za nią.
Odwróciła się. Obleśny facet wychylał się z okna taksówki. Fuj! Audrey Hepburn
nigdy nie zdarzały się takie rzeczy.
No tak, ale Audrey Hepburn miała płaski tyłek. Za to umiała grać.
pieniądze to poważna sprawa
Blair nie wiedziała, czy łomot rozlega się jedynie w jej głowie - w samolocie
wychyliła kilka whisky - czy słyszy go naprawdę. Podniosła się na łokciu. Owszem, to
rzeczywistość. Ktoś wali w drzwi sypialni, którą zajęła wczoraj wieczorem, a która do
niedawna należała do jej przyrodniego brata, hippisa Aarona Rose.
- Blair Comelio Waldorf!
I znowu walenie. Matka, ale jej głos jest jakiś.,, dziwny. Jest chora czy co? A może ma
coś w ustach?
Eleonor Rose wpadła do ciemnej sypialni i przysiadła na skraju materaca. W ręku
miała kubek kawy, a na sobie letnią piżamę - kwiecistą, powiewną, zdecydowanie za krótką
koszulkę Eberjey i dobrany do niej szlafrok.
- Pobudka! - zawołała ochryple.
Blair z jękiem naciągnęła kołdrę na głowę. Dlaczego matka tak się zachowuje bladym
świtem?
- Blair Waldorf - syknęła matka. - Mówię poważnie, miotła damo. Wstawaj. Musimy
porozmawiać.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że prawie nie spałam - warknęła Blair. Usiadła i zabrała
matce kawę. Upiła spory łyk i wygładziła białą koszulkę Hanro, w której spała.
- Po pierwsze - zaczęła Eleanor. - Skąd się wzięłaś w domu? - Otuliła się szlafrokiem,
pochyliła i zajrzała córce w twarz. - Miałaś” być w Londynie!
Jak na panią po pięćdziesiątce, która niedawno urodziła dziecko, Eleonor wyglądała
zadziwiająco dobrze o tak wczesnej porze. Blair zastanawiała się, czy matka zrobiła cos z
twarzą podczas jej nieobecności, czy może to tylko efekty nowego rewelacyjnego kremu,
który wkrótce jej podwędzi?
- Tak wyszło. - Blair otworzyła szufladę nocnego stolika. Wyjęła płatki kosmetyczne
nasączone zieloną herbatą i położyła sobie na oczach.
- Następnym razem bądź łaskawa do mnie zadzwonić i uprzedzić, żebym wiedziała, co
zamierzasz. - Eleonor ściągnęła jej waciki z oczu. - Dzwonili do mnie dzisiaj z American
Express. Nie podoba mi się, gdy ludzie od karty kredytowej lepiej niż ja wiedzą, gdzie jest
moja córka.
- Co? - Blair wyprostowała się gwałtownie.
- Dzwonili z American Express, bo ktoś zapłacił moją kartą cztery tysiące dolarów za
bilet lotniczy - warknęła Eleonor. - Już miałam wezwać policję, gdy zobaczyłam nowy
komplet niebieskich walizek Hermesa w holu.
- Późno przyjechałam - wyjaśniła Blair. - Nie chciałam cię budzić.
- To tylko czubek góry lodowej. - Eleonor wstała i przechadzała się po pokoju. - Blair,
najwyższy czas, żebyś stała się bardziej odpowiedzialna. Nie jesteś już dzieckiem. Musisz się
nauczyć zarządzać pieniędzmi.
Usłyszeć coś takiego z ust kobiety, która każdemu ze swoich dzieci kupiła wyspę na
południowym Pacyfiku!
- Mamo - jęknęła Blair.
- Nie jęcz! - syknęła Eleonor ostro. - Wiesz, że nigdy niczego nie odmawiam moim
dzieciom, prawda? Zawsze dostawałaś, czego chciałaś, może nie?
Przecież to jej obowiązek?
- Oczywiście. - Eleonor po raz pierwszy wygłaszała mowę wychowawczą i Blair
widziała, że wkręca się w rolę. - Ale tego już za wiele. Omówiłam sprawę z Cyrusem i uzna-
liśmy, że trzeba coś z tym zrobić.
Chwileczkę, dlaczego matka omawia jej prywatne sprawy z Cyrusem Rosem, jej
głupim, rumianym, tandetnym ojczymem?
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. - Blair ziewnęła i dopiła kawę do końca. Ciekawe,
ile jeszcze potrwa ta rozmowa. To takie... nudne. Musi się wyspać, wykąpać, iść do
kosmetyczki, żeby się pozbyć z twarzy londyńskiego smugu, może też zajrzy do fryzjera?
Nowa fryzura i pasemka, żeby podkreślić rysy?
- Chodzi mi o wyciąg z karty kredytowej, Blair. - Eleonor pomachała pogniecionym
faksem. - Kazałam go sobie przesłać, kiedy usłyszałam o twoich... ekstrawaganckich
zakupach.
Ojej!
- No dobrze, może trochę przesadziłam przy sukni ślubnej, ale kiedy ją zobaczysz,
przyznasz mi rację...
- Sukni .ślubnej? - sapnęła Eleonor. - To chyba wyjaśnia pozycję za osiemnaście
tysięcy dolarów. O co chodzi z tym ślubem?! - Przysiadała na łóżku i wachlowała się
upierścienioną dłonią. - Zaraz zemdleję! Wychodzisz za mąż? Och, Blair? Nie wiem, co
powiedzieć! - Objęła ją serdecznie i rozpłakała się na głos. Nagle się wyprostowała. - Już
wiem: po moim trupie! Oszalałaś?!
Blair przewróciła oczami.
- Nie, mamo, nie wychodzę za mąż. W każdym razie nie teraz. A suknia kosztowała
dziesięć tysięcy, nie osiemnaście.
Tak, to brzmi o wiele lepiej.
- Moja biedna, naiwna córeczka. - Eleonor pokręciła głową. - Nie zorientowałaś się, że
kurs dolara do funta jest jak dwa do jednego?
- Słuchaj, przepraszam. - Blair szybko wpadła jej w słowo. - Kupiłam tylko kilka
drobiazgów, wszystkie będą mi potrzebne do szkoły.
Jasne. Przecież bez sukni ślubnej nie można się pokazać na inauguracji roku
akademickiego.
Chyba nie ma szans na to, że szybko skończą rozmowę. Blair sięgnęła po najnowsze
wydanie „W”, które położyła wieczorem przy łóżku. Kupiła je, żeby się nie nudzić podczas
lotu, ale darmowa whisky Maker's Mark stanowiła o wiele milsze Towarzystwo.
- Blair. - Eleanor z westchnieniem ścisnęła ja za nogę przez purpurowo - fioletową
kołdrę. - Nie mam nic przeciwko temu, żebyś sobie kupiła parę drobiazgów, ale suknia
ślubna? - Urwała. - Co prawda, na pewno jest wspaniała.
- Jest! - zapewniła Blair. No, to jest matka, którą zna i na swój sposób kocha.
- Mimo wszystko rozmawiałam o tym z Cyrusem, a dzisiaj zadzwonię do twojego ojca
i sądzę, że też się ze mną zgodzi. Teraz, gdy wróciłaś do domu, chyba na stałe...
- Z pewnością nie wracam do Londynu - przerwała jej Blair. Starała się nie myśleć o
dramatycznym rozstaniu z miastem Marcusa. Czy on w ogóle zauważył jej nieobecność?
- ...to doskonały moment, żebyś poszła do pracy. Na łato.
Co? No comprendo, señora.
Pokój wirował dokoła niej.
- Co ty powiedziałaś, mamo? Do pracy?
- Tak skarbie. Do pracy.
Blair opadła na poduszki i zasłoniła sobie oczy rękoma.
- Umrę, jeśli będę musiała pracować.
- Nie przesadzaj, skarbie. To wspaniałe doświadczenie przed studiami.
- A ty kiedykolwiek pracowałaś? - zainteresowała się Blair. Nerwowo przeglądała
czasopismo, niemal wyrywając przy tym kartki. Dopiero co wróciła zza oceanu. Zdradził ją
mężczyzna, którego wybrała, by spędzić z nim życie. Teraz brakuje jej jeszcze tylko wykładu
o zaletach pracy z ust matki, która w życiu nie przepracowała nawet jednego dnia.
- To bez znaczenia - odparła gładko Eleonor. - Nie mówimy o mnie, tylko o tobie. O
tym, w jaki sposób chcesz spłacić część tych zawrotnych rachunków. Skoro tyle wydajesz,
zacznij też zarabiać.
Praca w lecie? Blair zamknęła oczy. Nikt nie pracuje, nie teraz, nie podczas ostatniego
nowojorskiego lata! Nikt! No, może za wyjątkiem Nate'a, ale w jego wypadku to kara. I
Sereny, ale to nie praca, to spełnienie marzeń.
Jej uwagę nagle przykuło zdjęcie w czasopiśmie. O pieprzonym wilku mowa. Proszę
bardzo, w samym środku kroniki towarzyskiej Suzy, Serena van der Woodsen pod rękę z
projektantem Baileyem Winterem. Blair przypomniała sobie, kiedy zrobiono to zdjęcie - na
pokazie Wintera w zeszłym sezonie. Siedziały z Sereną w pierwszym rzędzie, ma się rozu-
mieć, i kiedy projektant wyszedł się ukłonić po zakończonym pokazie, dostrzegł Serenę i
zaprosił ją wybieg.
Blair puszczała mimo uszu wywody matki i szybko przebiegła wzrokiem tekst,
szukając plotek o Serenie. O, jest! Suzy rozpisywała się, jak to Bailey Winter zgodził się
zaprojektować kostiumy do najnowszego filmu Kena Mogula, Śniadanie u Freda. Czy nie
dość, że Serena zagra w filmie z Thaddeusem Smithem? Czy musi do tego nosić szyte na
miarę kreacje jednego z najlepszych amerykańskich projektantów?
- To kwestia odpowiedzialności, Blair - tłumaczyła matka. Wiesz, że kiedy skończysz
dwadzieścia jeden lat, będziesz miała nieograniczony dostęp do funduszu powierniczego i
wszyscy: twój ojciec, Cyrus i ja, uważamy, że musisz się nauczyć rozważnie obchodzić z
pieniędzmi. Naszym zdaniem praca nauczy cię odpowiedzialności i tego, że czasami liczą się
też życzenia innych, nie tylko twoje.
Blair łypnęła na brzydką narzutę w kolorze bakłażana. Świetnie, pójdzie do pracy. Ale
nie do byle jakiej.
- Wiesz - zamyśliła się. - Może masz rację. Może praca dobrze mi zrobi.
- Tak! - matka ucieszyła się wyraźnie. - Wiedziałam, że zmądrzejesz!
- A pomożesz mi coś znaleźć? - zapytała Blair niewinnie.
- Oczywiście. - Eleonor skinęła głową. - Na pewno wystarczy kilka telefonów i
znajdziemy coś wspaniałego.
Wystarczy jeden, dokładnie mówiąc. Eleonor Rose to jedna z najwierniejszych
klientek Baileya Wintera. To chyba żaden problem, że jej córka zostanie jego asystentką na
planie Śniadania u Freda?
Jak nie kijem ich, to pałką.
robi się gorąco
Dan zaciągnął się głęboko po raz ostatni i wyrzucił skrywany w dłoni niedopałek na
ulicę. Siedział na ławce na rogu Houston i Szóstej Alei i widział, jak Bree przechodzi przez
jezdnię. Nie chciał, żeby po raz drugi przyłapała go na paleniu.
- Dan! - zawołała i pomachała radośnie, omijając niezliczone taksówki na Szóstej
Alei. Miała na sobie obcisłe czarne legginsy do pół łydki i turkusowy sportowy stanik. Do
piersi tuliła butelkę wody. Podbiegła do ławki i usiadła.
- Cześć! Fajnie, że jesteś!
- Cześć - odparł Dan. Od niechcenia zaniknął książkę i uśmiechnął się do niej.
- O! czytasz Drogę artysty!. - krzyknęła. - Uwielbiam tę książkę.
- Tak? - Tego się spodziewał. - Zabawny zbieg okoliczności .
Akurat.
- No! - zachichotała. - Najpierw Siddartha, teraz Droga artysty? Chyba jesteś w
Strand ekspertem od spraw duchowych?
- Właśnie - skłamał. - Każdy z nas ma swoją dziedzinę.
- Super. - Bree złapała go za rękę i ściągnęła z ławki. - Chodźmy, bo się spóźnimy.
- Dobra - zgodził się ochoczo, - Nie lubię spóźniać się na trailery.
- Trailery? - zdziwiła się. - Nie idziemy do kina. Zapomniałeś? Bikram!
- A, tak - mruknął nerwowo. Bikram, Bikram, Bikram... Nie film. Może restauracja? -
Super, bo wiesz, umieram z głodu.
Bree się roześmiała.
- Tak, ja też mam apetyt na ćwiczenia. Pospieszmy się, bo inaczej się spóźnimy. Sesje
wieczorne są często bardziej intensywne niż te, na które zazwyczaj chodzę. A później
wpadniemy do Jamba Juice.
Zajęcia? Jamba Juice? Równie dobrze mogłaby mówić w suahili. Dan nie miał
pojęcia, dokąd idą, ale posłusznie szedł za Bree, gawędził o książkach, których nie czytał i
denerwował się coraz bardziej. Więc nie idą do restauracji. A potem podniósł wzrok i to
zobaczył, nieco dalej; ręcznie malowany szyld. Dziwaczna czcionka, która miała
przypominać sanskryt, głosiła, że to tu. Bikram. Nic film. Nie restauracja. Tylko joga. Bree
zabrała go na zajęcia jogi.
Namaste!
Bree radośnie wbiegała po schodach, podniecona jak mała dziewczynka na gwiazdkę.
Odwróciła się i czekała na niego. Dan się ociągał, gorączkowo szukał wymówki, żeby nie
uczestniczyć w zajęciach. Postanowił, że uda, że jest ranny. Zastanawiał się, co zełgać. Może
ma pęknięte żebro? Od dźwigania słowników. Albo wstrząs mózgu? Rano w drodze do pracy
potrącił go samochód i na pewno ma wstrząs mózgu. Albo cierpi na rzadką neurologiczną
przypadłość i mdleje w ciasnych pomieszczeniach pełnych spoconych ludzi na kolorowych
matach.
- Wiesz, Dan, bardzo się cieszę, że nie zawracałeś sobie głowy ciuchami na zmianę! -
zawołała Bree z góry. - Wieczorami jest tak gorąco, że mistrz nalega, żebyśmy ćwiczyli nago.
No, sytuacja się komplikuje. Po pierwsze, nie ma zielonego pojęcia o jodze, po drugie,
prędzej go szlag trafi, niż będzie ćwiczył nago. Z drugiej strony, Bree też tam będzie.
Zobaczy ją nagusieńką na pierwszej randce.
- Super - sapnął zdyszany po wspinaczce na schody. Choć nigdy w życiu nie ćwiczył,
widok okrągłego tyłeczka Bree stanowił wystarczającą motywację. Nie szkodzi, że jak dotąd
ani razu nie był na zajęciach jogi. Co z tego, że czeka go murowane upokorzenie. Pieprzyć
niekończące się schody! Za chwilę on i Bree będą nago wywijać się jak precle. I czego tu się
bać!
To się nazywa optymizm!
- No, chodź - poganiała wesoło Bree.
Dan doszedł do szczytu schodów i wszedł za nią do klubu. Było to przestronne
pomieszczenie z drewnianą podłogą.
Przez ogromne okna wpadało popołudniowe słońce, co tylko potęgowało upał. Było tu
ponad czterdzieści stopni Celsjusza, a jeśli dodać liczne spocone ciała, panowała duża
wilgotność i w powietrzu wisiały,,. nieciekawe zapachy.
Na podwyższeniu przy ścianie siedział wychudzony stary Hindus. Jego natłuszczona
skóra lśniła w słońcu. Miał na sobie jedynie luźną bawełnianą białą szatę. Oczy pod
wyskubanymi brawami były zamknięte. Uśmiechał się dobrotliwie. Przed nim
czterdziestoletnia kobieta w stylu Kate Couric rozgrzewała się i przeciągała. Jej obwisły
brzuch uderzał o żylaste uda.
Przy oknie rozgrzewało się dwóch mężczyzn. Jeden miał długie, sprężyste mięśnie i
wyginał się do tyłu w bardzo nienaturalny sposób. Drugi, siwowłosy dziadek, bez wysiłku
dotykał swoich stóp. Dan nie mógł się z nim równać... pod żadnym względem.
- Rozbieraj się, - Bree puściła do niego oko. - Mistrz nic lubi spóźnialskich. Jeśli ktoś
nie jest gotowy, musi wyjść.
Dan juz miał poinformować Bree, że cierpi na epilepsję i zapomniał lekarstwa, ale
właśnie wtedy zaczęła ściągać przez głowę turkusowy stanik. Jezu. Co robić?
Rozbierać się!
Zdjął brudną koszulkę i rzucił ją na ziemię. Rozpiął pasek, zdjął buty i pozbył się
dżinsów. Był jednym, który został w bokserkach, ale uparcie ich nie zdejmował.
Jakby blada skóra i chude ramiona wystarczająco nie wyróżniały go z tłumu.
Zwinął skarpetki w kulki, wsunął do butów, głęboko zaczerpnął tchu i w ślad za Bree
wyszedł na środek sali. Zaczęła się rozgrzewać. Była opalona wszędzie, na pewno, bo widział
ją całą. Długie jasne włosy opadły na okrągłą pierś i Dan z trudem wziął się w garść na tyle,
by do niej nie podejść i nie zacząć obmacywać. Pochyliła się i położyła dłonie na podłodze.
Usiłował pójść jej śladem, ale sięgnął jedynie kolan. I już bardzo cierpiał.
- Nie pochylaj się - szepnęła. - Rozciągaj.
Nie mógł spokojnie patrzeć, jak Bree, naga i idealna, rozciąga się i wygina. Jego
rozporek przybrał żenujące rozmiary. Dan obserwował, jak złapała się za stopę i
wyprostowała ją nad głową. Zamknął oczy i starał się myśleć o obrzydliwych rzeczach. O
tym, jak w sztucznej szczęce ciotki Sophie zawsze zostają resztki jedzenia; o tym. że chodnik
przed ich domem zawsze śmierdzi sikami. Pot już zalewał mu oczy, a przecież jeszcze nic nie
zrobił. Otarł czoło ręką.
- Nie, Dan - syknęła Bree. - Uważaj, żeby mistrz tego nic zobaczył. Chodzi o to, żeby
wszystko wypocić. Nie wolno się wycierać. To wbrew jego naukom.
Dlaczego, ach dlaczego, Bikram nie okazał się ciekawym zagranicznym filmem?
Zajadaliby popcorn w ciemnym, klimatyzowanym kinie i całowali się jak szaleni, zamiast
pocić się w dusznej sali, czekając na polecenia starego sadysty. Nagle mistrz wstał i zrzucił
szatę.
- Namaste! - zawołał głośno i radośnie. Ukłonił się.
- Natnaste! - odparli uczniowie i też się ukłonili. W każdym razie większość z nich.
- Zaczynamy. - Dał znak, żeby dobrali się w pary. - Najpierw pies i trójnóg.
- Gotów? - szepnęła Bree, Koło pępka miała znamię w kształcie Teksasu.
Schyliła się, położyła dłonie na podłodze i poruszyła pośladkami. Dan rozejrzał się
przerażony, ale wszyscy robili to samo. A partnerzy trzymali ich za biodra. Ostrożnie objął
Bree w talii. Przyciągnęła prawe kolano do prawego łokcia... potem lewe do lewego.
- Przytrzymaj mnie - poleciła. Dan kucnął obok i błądził dłońmi po jej jędrnym
brzuchu, gdy powoli prostowała długie, silne nogi. Uśmiechnęła się do niego do góry nogami.
- Chyba mi się udało.
- Super. - Dan się cofnął. Już miał wstać, gdy nagle uświadomił sobie, że jego mały
przyjaciel w stanie najwyższego podniecenia wygląda z bokserek. O Boże! Skulony, despera-
cko wyobrażał sobie zęby cioci Sophie.
- Młody człowieku. - Przerażający stary mistrz wskazał go palcem.
- Ja? - Dan wskazał na siebie, nadal skulony. Patrzyli na niego wszyscy na sali.
- Tak, ty. Chodź, synu, - Jogin skinął na niego długim, chudym palcem.
- Idź - szepnęła Bree, nadal stojąc na głowie. - To wielki zaszczyt. Coś takiego! I to za
pierwszym razem!
Dan maszerował po drewnianej podłodze i desperacko zakrywał rozporek rękoma.
Doszedł do podwyższenia. Jogin uśmiechał się łagodnie.
- Chodź, synu - powiedział. - To twój pierwszy raz. prawda?
Dan nerwowo skinął głową. Dygocząc, wszedł na podwyższenie. Jogin pochylił się,
oparł o ziemię i zademonstrował Danowi makabryczne zbliżenie pomarszczonych pośladków.
Wszyscy poszli jego śladem i przez chwilę Dan miał przed oczyma surrealistyczną wizję
piersi Bree do góry nogami, między jej nogami. Lecz mistrz wyrwał go z rozmarzenia. Stanął
za nim, przywarł płaskim brzuchem do chudych pleców Dana i delikatnie pochylił mu głowę,
tak że chłopak widział jedynie swoje nogi i chude łydki jogina, W życiu nie doświadczył
takiej bliskości ze starszym człowiekiem, a co dopiero z hinduskim mistrzem jogi.
Ale napalony facet nie zna wstydu.
N wśród miejscowych
- Wiem, gdzie później pójdziemy - oznajmiła Tawny. Oblizała palce i zajrzała do
koszyczka z panierowanymi krewetkami w poszukiwaniu okruchów.
Nate dopił cytrynową corone i skinął głową.
- Dobra.
Siedzieli przy malutkim stoliku, pod brudnym oknem w Oyster Shack, jedli palcami,
pili piwo i rozmawiali - a właściwie Tawny gadała. O tym, że się uczy surfingu. Że jej tata był
strażakiem, ale spadł z drabiny i przeszedł na rentę. Że cztery razy była w Disney World. Że
jej włosy same się kręcą, ale wszyscy myślą, że ma trwałą. Że się bardzo cieszy, że niedługo
skończy szkolę.
Nate prawie jej nie słuchał. Była bardzo seksowna i zadawalał się patrzeniem na nią.
Na Upper East Side niewiele jest takich dziewczyn. Gęste, jasne faliste włosy spływały jej na
opalone, piegowate ramiona. Różowe usta smakowały wiśniowym błyszczykiem. Niebieskie
oczy kryty się za zasłoną długich rzęs, a srebrne pierścionki zdobiły długie, opalone palce.
Blair wiecznie o coś pytała. O ulubioną piosenkę, pierwsze wspomnienie, co będzie
robił, gdy dorośnie? Mówiła, że po prostu chce go lepiej poznać, ale jemu zawsze się
wydawało, że to egzamin, którego nie potrafi zdać. Tawny wystarczało, że był po prostu sobą.
Czyli przystojnym, aroganckim ćpunem?
Po kolacji Tawny wskoczyła na kierownicę i mówiła mu. jak ma jechać. Odrzuciła
głowę do tyłu. Jej długie włosy łaskotały go w nos.
- Wolniej! Nie, szybciej! - piszczała.
- Dokąd jedziemy? - zapytał Nate. Rower podskakiwał na wybojach i korzeniach.
Tawny obejrzała się przez ramię.
- Zobaczysz... Stop! Muszę zsiąść!
Nate zahamował i zeskoczyła na ziemię. Jej lawendowe szorty odsłoniły na chwilę
fantastyczne, opalone pośladki. Rany, ależ jest seksowna!
- Fajnie było! - Zaśmiała się. Rozgarniała zarosła i szła w stronę plaży. - Zostaw tu
rower, nic mu nie będzie.
Nate oparł rower o pień. Zachodzące słońce z trudem przedzierało się przez gałęzie
drzew. W lesie panował chłód i cisza.
Idąc za Tawny rozmyślał, jakie to dziwne, że zaledwie kilka tygodni po zakończeniu
szkoły jego życie zmieniło się tak diametralnie. Pracuje na budowie i chodzi z dziewczyną z
Hamptons. Chociaż, właściwie czemu nie? Skoro Blair mogła wszystko zmienić - na miłość
boską, ona wychodzi za mąż! Dlaczego on nie może spróbować czegoś nowego? Z Tawny
szło mu łatwiej niż z innymi. Nie była wymagająca i samolubna jak Blair, ani naiwna i
nachalna jak Jenny, ani nieprzewidywalna i nieuważna jak Serena. Ona po prostu... była.
Klasyczna logika ćpuna.
- No, chodź! - zawołała Tawny i złapała go za rękę.
Zaprowadziła go na małą słoneczną polankę. Dwa zwalone drzewa służyły za ławki.
Miejsce było najwyraźniej popularne wśród miejscowych, bo na ziemi poniewierały się puste
butelki po piwie i niedopałki. Na jednym pniu przysiadło trzech kolesi. Palili skręta. Za ich
plecami lśniły niebieskie wody zatoki.
- Cześć chłopaki! - zawołała Tawny.
Spojrzeli w ich stronę. Mieli wyskubane brwi i nażelowane włosy, nosili workowate
dżinsy i koszule w kratkę. Nate i jego kumple śmialiby się do rozpuku, widząc ich w mieście.
Tacy kolesie wdają się w bójki z bramkarzami i zlewają się łanią wodą kolońską. I
najwyraźniej przyjaźnią się z, Tawny.
- Nate, to Greg, Tony i Vince.
- Cześć. - Nate niepewnie skinął głową.
Tawny przelazła przez pień i usiadła obok Grega, opalonego chłopaka ze skrętem w
dłoni. Wypinał pierś i zdaniem Nate'a wyglądał jak buldog.
- Mamy zioło, stary - oznajmił Vince, który mógłby być bratem bliźniakiem Grega. -
Siadaj.
Nate rozpogodził się nieco na tę propozycję. Nie znosił, kiedy nieznajomi zwracali się
do niego per „stary”, nie znosił przegranych, którzy udają, że wszystko jest w porządku, ale
musiał przyznać, że nie ma to jak skręt po jedzeniu. Nawet z takimi dupkami.
Tawny pociągnęła i podała mu wilgotnego skręta. Zaciągał się chciwie.
- Dobry towar, co? - zapytał Greg szorstko. - Od mojego stałego dostawcy. W lecie ma
zawsze pełne ręce roboty, ale i tak trzyma najlepszą trawkę dla stałych klientów.
Towar nie był dobry. Nate miał w sypialni o wiele lepszy, hawajski, ale nie narzekał.
- Pieprzone mieszczuchy - warknął Vince i wziął od niego skręta. - Zawsze wszystko
pieprzą w lecie. Ruch. Imprezy. Tłok.
Cóż za elokwencja.
- Turyści, stary - podsumował Tony. Do tej pory się nie odzywał. Podejrzliwie
przyglądał się Nate'owi spod pogniecionej cyklistówki.
Nate odpływał, jak zwykle po skręcie, ale słyszał, co mówili. Głośno i wyraźnie.
- Fakt. - Tawny ziewnęła i oparła blond głowę na jego ramieniu.
Nate zerknął na swoje ciuchy. Najwyraźniej Tawny nie lubiła bogaczy, którzy latem
zapełniali uliczki Hamptons, a on do nich należał. Opalenizna i robocze ubranie sprawiły, że
wzięła go za chłopaka, który musi w lecie pracować. Pewnie żeby móc zapłacić za Yale. Nie
był wobec niej szczery.
Niektórych nawyków trudno się pozbyć.
- Co roku to samo - ciągnęła Tawny. - Dlaczego nie jeżdżą gdzie indziej, nie wiem, do
Francji na przykład?
- Nie są tacy źli - zaryzykował, - To znaczy, ja też jestem z miasta…
- Tak? - Tawny podniosła głowę, zmrużyła niebieskie oczy. - A nic nie mówiłeś.
- Nie pytałaś - zauważył. Trzej kolesie zamruczeli groźnie. Vince splunął. Gdzieś na
morzu kuter rybacki włączył reflektory.
- Wiedziałem. - Tony splunął na ziemię. - To się czuje.
- Ale to co innego. - Nate pokręcił głową. - Nie jestem jak oni.
- Chyba nie… - Tawny znowu przytuliła się do niego, potarła twarzą o jego mocną,
robotniczą pierś. - Może kiedyś zabierzesz mnie do miasta?
- Jasne. - Objął ją ramieniem. - Będzie fajnie.
Pod warunkiem, że nie wpadną na Blair Waldorf, znaną zazdrośnicę.
wpadnij do mnie
Wieczorem po sesji naukowej i kolejnym meczącym dniu prób, Serena wracała
taksówką do hotelu Chelsea. Ale tym razem miała powody do radości. Po raz kolejny
otworzyła komórkę, głównie po to, żeby jeszcze raz przeczytać esemesa od Thaddeusa.
Wpadnij do mnie. Tęsknię. Całusy.
Po stekach obelg, którymi obrzucał ją Ken Mogul, Serena zaczynała w siebie wątpić,
ale oto namacalny dowód, że nic się nie zmieniło.
Taksówka skręciła w Dwudziestą Trzecią i Serena czuła, jak jej serce bije coraz
szybciej. Za kilka minut będzie w hotelu. Już wcześniej spotykała się z przystojniakami, ale
jeszcze nigdy nie straciła głowy dla kogoś takiego jak Thaddeus. Tak, jest boski, ale było w
nim coś jeszcze. Miała przeczucie, że zostaną nie tylko partnerami ekranowymi, nie tylko
kochankami, ale także bliskimi przyjaciółmi.
Nie żeby potrzebowała nowego przyjaciela... A może jednak? Nie myślała o tym zbyt
dużo.
W końcu dojechali do hotelu Chelsea. Wetknęła banknot dwudziestodolarowy w dłoń
kierowcy, wysiadła i wbiegła do holu. Zaczęli już zdjęcia w Barneys, ale Ken i tak twierdził,
że muszą dużo ćwiczyć. Idąc znajomymi ciemnymi korytarzami, których ściany zdobiły
słynne dzieła, czuła, jak nieprzyjemnie ściska się jej żołądek. Starała się nie myśleć o
wszystkich przykrych rzeczach, które usłyszała od Kena w tym budynku. Za chwilę wydarzy
się coś wspaniałego. Czeka ją randką z Thaddeusem Smithem!
Zapukała cicho. Otworzył niemal natychmiast i na jego twarzy pojawił się wyraz
zdumienia. Luźne szorty zsunęły się nisko na biodra, odsłaniając skraj zwyczajnych szarych
bokserek.
- Serena! - zawołał. - Co się stało?
- Nic - szepnęła i wślizgnęła się do pokoju. Rzuciła oliwkową torbę Marca Jacobsa na
podłogę i usadowiła się na kanapie.
Thaddeus zaniknął drzwi i podciągnął szorty. Speszył się trochę.
- Co się dzieje? Byłaś w okolicy?
- Coś w tym stylu. - Roześmiała się. Jakie to słodkie, że gwiazdor światowej sławy
może być taki zażenowany. Boże. cudownie się z nim flirtuje.
- Jak tam. ćwiczysz sama? - Thaddeus włożył koszulkę, którą przed chwilą podniósł z
podłogi.
- To okropne - jęknęła. - Sądząc po zachowaniu Kena, nic mi się nie udaje.
- Być aktorem jest trudniej, niż ludziom się wydaje - przyznał Thaddeus, - Sądzą, że to
tylko blichtr, imprezy i premiery, ale ja naprawdę pracuję. Chyba nie muszę ci tego mówić.
Tak, trzy miliony dolarów za film to ciężki kawałek chleba.
- Szkoda, że nikt mnie nie ostrzegł. - Serena podniosła torbę z podłogi i szukała w niej
czegoś nerwowo. Była bardzo spięta, musiała się rozluźnić. - Mogę zapalić?
- Oczywiście. - Znużonym gestem wskazał stolik, a na nim popielniczkę i kilka
zapalniczek. - Tylko widzisz, Sereno, to nie jest odpowiednia chwila. Zaraz tu przyjdzie mój
przyjaciel. Serge.
Serena nie ruszyła się z kanapy. Czy naprawdę tak trudno zostać z nim sam na sam?
- Cóż, z twojego esemesa trudno wywnioskować, żebyś był bardzo zajęty. -
Uśmiechnęła się nerwowo. Thaddeus chyba trochę przesadza z nieśmiałością.
Trochę?
- Cholera! okrzyknął. - Dostałaś ode mnie esemesa?
- Mhm - mruknęła gardłowo.
- Cóż, bardzo się cieszę - wysiekał. - Pomyślałem, że... no... pomyślałem, że trochę
popracujemy.
Dlaczego tak się denerwuje? Nie do wiary, że ktoś tak piękny i sławny jak Thaddeus
Smith wpada w panikę przy kobiecie!
- Popracujemy? - Naburmuszyła się. - Myślałam, że może, no wiesz, chciałbyś się
zabawić.
- Zabawić - powtórzył. - Czasami praca to... - Przerwał mu świergot komórki. Spojrzał
na wyświetlacz. - Przepraszam, muszę odebrać. Zaraz wracam. - Wybiegł do sypialni, lak że
usłyszała tylko: „Halo?”
Zdusiła niedopałek w popielniczce. Dziwaczne zachowanie Thaddeusa niepokoiło ją.
Jest zbyt nachalna? Zbyt nieśmiała? To on przesiał prowokacyjnego esemesa. Dlaczego
zaprosił przyjaciela? Może kręcą go takie pikantne pomysły? To nie w jej stylu.
Czyżby?
- Przepraszam. - Thaddeus wrócił do saloniku i rzucił telefon na stolik. - No dobra,
skoro już tu jesteś, przećwiczmy kilka scen.
- Scen? - powtórzyła.
- Możesz wziąć mój scenariusz. - Thaddeus z westchnieniem opadł na fotel, - Znam
tekst na pamięć.
- Zacznijmy od sceny siedemnastej - zaczęła z nadzieją. - Wiesz, tej miłosnej?
Odgrywanie sceny miłosnej to chyba wszystko, na co może liczyć.
herbatka dla dwojga
- Wszystko w porządku? - zapytała Vanessa. Dan leżał na łóżku i krzywił się z bólu.
Na podniszczonym brązowym dywanie walały się niedopałki cameli, jakby nie miał nawet
siły sięgnąć po kubek z resztkami kawy, którego zazwyczaj używał jako popielniczki.
- Kurwa - jęknął. - Chyba coś sobie naciągnąłem.
Vanessa wzięła z niepościelonego łóżka zaczytany egzemplarz Bhagavadgity.
Wiedziała, że to święta księga hinduizmu. ale nigdy jej to specjalnie nie interesowało. A
potem zobaczyła, że Dan pisze nowy wiersz w wielkim czarnym notesie.
Przewrócił się na plecy.
- Co piszesz? - zapytała i wyciągnęła rękę po notes. Przepytała kilka pierwszych
linijek:
Tylko miłość. Tylko namiętność. Tak, tak.
Budda to nie Jezus. Ja też nie.
Jestem zwykłym facetem.
Sensacja dnia! Bikram zabija szare komórki i poeci, którzy tak pisali źle, zaczynają
pisać fatalnie.
- Nie czytaj tego! - Dan wyrwał jej notes. - To... osobiste, chcesz herbaty? - zapytał po
chwili i usiadł. - Kupiłem miętę, podobno oczyszcza ciało z toksyn i sprawia, że zaczyna się
naprawdę oddychać.
Vanessa się żachnęła.
- Żartujesz?
- Daj spokój. - Dan ziewnął i wstał z trudem. Vanessa ruszyła za nim. Przeszli z
sypialni do mrocznego przedpokoju, a potem (w ślimaczym tempie) do kuchni, pełnej
brudnych naczyń. Na blacie poniewierały się okruszki, opiekacz do chleba leżał smętnie na
boku. Na środku stołu stał brudny garnek po fondue. Vanessa sięgnęła po widelec i dźgnęła
zastygłą masę. Dan gotował wodę.
Zaparzył dwie herbaty miętowe i podał jej szklankę. Vanessa usiłowała spojrzeć mu w
oczy, ale, o dziwo, unikał jej wzroku. Po pierwsze dlatego, że wyglądała bardzo ładnie w
nowej czarnej sukience, a także dlatego, że miał wyrzuty sumienia, że szalał na jodze z Bree i
nie pisnął o tym słowa swojej, jakby nie było, dziewczynie.
- Wiesz - zaczęła ostrożnie. - Mam wrażenie, że w ogóle się nie widujemy.
- Mam mnóstwo pracy - mruknął z nosem w kubku. - Jestem potrzebny w Strand. I
poznałem nowych ludzi.
Vanessa zachichotała.
- Pewnie w świecie antykwariatów trwa ciągły ruch. Dlaczego Dan zachowuje się tak
dziwacznie? Kilka dni temu widziała, że był rozczarowany jej napiętym planem dnia, ale
odkąd się wprowadziła, zachowuje się, jakby wcale się nie znali.
- Daruj sobie te złośliwości - burknął i uderzył łyżeczką w kubek z napisem:
P
RAWDZIWI
POECI
ROBIĄ
TO
W
DRODZE
. - Wyniosłość to otwarte drzwi dla negatywnej energii.
- Słucham? - pisnęła Vanessa. - Możesz łaskawie powtórzyć?
- Wątpię, żebyś zrozumiała. - Pił przeraźliwie gorącą herbatę. - To jedna z podstaw
filozofii jogina.
- Nie znam żadnego jogina, poza misiem Yogi. Nie wiem, gdzie podłapałeś ten rodem
z New Age żargon, ale Dan Humphrey, którego znałam, kochałam i który mnie podniecał,
uznałby, że pieprzysz jak potłuczony.
- Cóż, Vanessa Abrams, którą znałem i kochałem, nie sprzedałaby się Hollywood -
odciął się gniewnie. Celowo opuścił fragment o podniecaniu, bo chwilowo kręciła go inna.
- Słucham? - Vanessa odstawiła kubek. To niesprawiedliwe. Przecież wiedział, że
Ruby właściwie wyrzuciła ją z domu i że potrzebowała pieniędzy. I co? Nie jest z niej dumny,
że mając zaledwie osiemnaście lat pracuje przy filmie fabularnym? - Cóż, ja przynajmniej
robię coś więcej niż ustawianie książek w porządku alfabetycznym.
Zamknął oczy i głośno oddychał przez nos. Wczoraj nauczył się tego na jodze - dobre
wchodzi, złe wychodzi.
- Myślałem, że dobrze nam będzie razem, ale chyba się zmieniłaś.
Vanessa z westchnieniem spojrzała na kubek. Herbata smakowała jak pasta do zębów
i płyn do mycia naczyń.
- To ty się zmieniłeś! - krzyknęła. - Może powinnam po prostu zejść ci z oczu. -
Dmuchała na gorący napój.
- Litości! - warknął Dan. - To ty miałaś mnie dosyć, nie odwrotnie. To mnie zależało
na ostatnim wspólnym lecie. Ciebie obchodziła jedynie praca.
- No to oboje mamy, czego chcieliśmy - stwierdziła. Upiła kolejny łyk herbaty i
odstawiła kubek w bałagan na stole, między stare gazety i brudne garnki. A potem wybiegła z
mieszkania na przyzwoitą kawę w kafejce przy Broadwayu.
Dan przeczesał palcami niesforną czuprynę. Owszem, rozluźnił się, ale nie tak. jak
powinien. Wyjął camela z paczki i zapalił od kuchennego planiku.
Jogin chyba nie byłby zadowolony.
naśladownictwo - najszczerszy komplement
Blair wsunęła stopy w szpilki z kremowej cielęcej skórki projektu Baileya Wintera,
ostatni szczegół jej kreacji. Były nieco zbyt eleganckie, ale chciała mieć na sobie coś z jego
kolekcji. Uznała, że przesadą byłoby włożyć jego ubranie, ale buty to delikatny, dyskretny
hołd dla jego geniuszu, a jednocześnie nie wyjdzie na żałosną, zdesperowaną niewolnicę
mody.
Stała w sypialni małej Yale, czyli swoim dawnym pokoju, i podziwiała swoje odbicie
w wielkim lustrze. Było tu o wiele lepsze światło niż w dawnym pokoju Aarona, gdzie nadal
unosił się smród jego ziołowych papierosów. Skinęła głowa swojemu odbiciu. Choć
wyglądała na pewną siebie, była zdenerwowana. Dotychczas nie najlepiej sobie radziła na
rozmowach kwalifikacyjnych. Kiedy ubiegała się o miejsce w Yale, pocałowała swojego
rozmówcę! A później, kiedy poprosiła o kolejną szansę, mało brakowało, a przespałaby się z
absolwentem tej uczelni. Co prawda szanse, żeby sytuacja się powtórzyła z Baileyem
Winterem, były naprawdę niewielkie. Ten przystojny, opalony facet nigdy by na nią nie
poleciał.
No, chyba, że zmieniłaby się jakimś cudem w Blaira.
Odwróciła się i zerknęła przez ramię w lustro. Wszystko okazało się łatwiejsze, niż
sadziła, wystarczył jeden telefon Eleonor Rose. Mimo to Blair nie chciała niczego popsuć,
wiedziała, że to jej wielka szansa.
Niech Serena cieszy się sławą w Hollywood; Blair zrobi karierę w świecie mody.
Znała nazwiska wszystkich projektantów, wszystkie dobre sklepy i najlepsze czasopisma.
Znała się na ciuchach i umiała je dobierać. Wkrótce stanie się prawdziwą wyrocznią w
sprawach mody. Będzie siedziała w pierwszym rzędzie na każdym pokazie Baileya Wintera,
jej imieniem nazwą nowe perfumy, jej twarz pojawi się w jego kampaniach reklamowych. Ich
związek będzie przypominał relację między Audrey Hepburn i Givenchy i też przejdzie do
legendy. Niech Serena udaje sobie Audrey Hepburn na ekranie; Blair będzie nią w
rzeczywistości.
No tak, ale czy nie ma już perfum nazwanych imieniem Sereny? Oj.
Natarczywy dzwonek telefonu wyrwał ją z marzeń. Wróciła do Nowego Jorku dwa
dni temu, ale jeszcze nikt do niej nie zadzwonił. Ani na numer brytyjski, który miał tylko
Marcus, ani na zwykły, który znali wszyscy. Jest na wygnaniu, stwierdziła, i nie wróci do
życia, dopóki nie będzie mogła zrobić dramatycznego wejścia, na przykład oznajmić, że
przyleciała z Londynu na wezwanie samego Baileya Wintera. Nie może przecież dopuścić,
żeby rozeszły się plotki, że wróciła, bo Marcus bardziej interesował się podobną do konia
kuzynką niż nią.
Jakby i bez tego prawda nie wyszła na jaw.
Pobiegła do pokoju Aarona i porwała telefon z biurka. Napis na wyświetlaczu głosił;
MARCUS. Proszę bardzo, Jego Lordowska Mość we własnej osobie.
Odebrała rozmowę.
- Co? - warknęła niegrzecznie.
- Blair, skarbie, co się stało? Usiłuję się do ciebie dodzwonić...
- Nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać - zauważyła lodowato. - Skoro chciałeś
pogadać, miałeś na to mnóstwo czasu, gdy jeszcze byliśmy na tym samym kontynencie.
- Jak to? Wyjechałaś? - Marcus był najwyraźniej bardzo zdziwiony. - Myślałem, że
tylko zmieniłaś hotel, albo pojechałaś zobaczyć się z ojcem do Paryża. Bardzo się martwiłem.
- Na pewno - mruknęła złośliwie i wróciła do pokoju Yale.
- Chyba nie chodzi o Camillę, skarbie? Bo widzisz, jesteśmy spokrewnieni w drugiej
linii, więc...
- Więc co? - zapytała. Widziała w lustrze, jak poczerwieniały jej policzki. - Wiesz co,
chyba nie chcę tego wiedzieć. Jeśli lubicie bawić się jak dzieci, proszę bardzo. Ja w każdym
razie nic mam na to czasu. Mam pracę!
- Żartujesz, prawda, skarbie? To tylko kawał, tak? - dopytywał się radośnie Marcus. -
Camilla też o ciebie pyta. Będzie zachwycona...
- Pozdrów ją ode mnie - prychnęła. Rozłączyła się i wyłączyła telefon. Upewniła się,
że nie ma w nim żadnych wystających i ostrych części i położyła go w łóżeczku małej Yale.
Bo nigdy nie jest za wcześnie na pierwszą komórkę.
Blair zerknęła na zegarek Chanel. Niedługo ma się spotkać z Baileyem Winterem, a
nie chciała się spóźnić. Powędrowała długim korytarzem do kuchni i zastała matkę zajadającą
kanapkę. choć zaraz miały wychodzić. Tyler, jej młodszy brat, i jego dziewczyna, Jasmine,
siedzieli na niskich stołeczkach i sączyli colę.
- Miło cię widzieć, Blair - zaszczebiotała Jasmine.
Jasmine ją prześladowała. Prawda wyszła na jaw, gdy zjawiła się na imprezie na
zakończenie szkoły w identycznym kostiumie Oscara de la Renty, jaki Blair miała na sobie.
Miała zadziwiająco ciemne, lśniące i zdrowe włosy. I była chyba najbardziej irytującą
dziewczyną na świecie.
- Mamo. - Blair nie zwróciła uwagi na Jasmine. - Zostaw to. Musimy iść.
- Cicho - mruknęła matka i starła niewidzialny pyłek z marmurowego blatu. - Mamy
czas. Zresztą znam Baileya od lat, ten człowiek nigdy nie przychodzi na czas. zawsze spóźnia
się co najmniej dziesięć minut. Wszyscy o tym wiedzą. - Wbiła zęby w kanapkę.
- Bailey Winter? - pisnęła Jasmine. Zauważyła buty Blair. - O, to jego buty! Mam
takie same, tylko czarne. Szkoda, że nie kupiłam kremowych.
Blair posłała jej mordercze spojrzenie.
- Ej, Blair? - Tyler jednocześnie pisał esemesa i ściągał mp3 na iPoda. Co chwila
zerkał na oba wyświetlacze.
- Tak? - Niecierpliwie stukała obcasem. Czemu jeszcze nie idą do cholery?
- Naprawdę nic mi nie przywiozłaś z Londynu?
- Przykro mi - westchnęła. - Wracałam w pośpiechu.
- Ale sobie zdążyłaś sporo kupić - zauważyła Eleonor i wsunęła w usta oliwkę.
- Jestem Jasmine. - Dziewczyna Tylera wstała i podała Blair rękę. - A ty oczywiście
jesteś Blair. Właściwie już się poznałyśmy, na twoim przyjęciu po ukończeniu szkoły, ale
pewnie mnie nie pamiętasz.
Jakby Blair mogła zapomnieć swoją naśladowczynię.
Jest coś podejrzanego w trzynastolatce z nieskazitelnymi manierami. Ba, jest coś
podejrzanego w tym, że Tyler ma dziewczynę. Dotychczas w ogóle się nimi nie interesował,
wolał towarzystwo komputera i kolekcję winylowych płyt.
- Chodźmy, mamo - nalegała Blair. - Nie chcę się spóźnić. Zależy mi, żeby zrobić
dobre wrażenie.
- Och, skarbie. - Eleanor dokończyła kanapkę i zostawiła okruchy na blacie. Myrtle
posprząta. - Tak się cieszę, że poważnie do tego podchodzisz.
- Zaraz, idziecie do tego Baileya Wintera? - zainteresowała się Jasmine.
Pewnie zżera ją ciekawość.
- Chce mnie zatrudnić - syknęła Blair lodowato.
- Uwielbiam jego projekty - zaszczebiotała Jasmine. - Oczywiście na razie nie mogę
kupować żadnych jego ciuchów, mama mówi, że dopiero jak pójdę do liceum, ale nie mam
nic przeciwko temu. No, bo przecież do szkoły i tak noszę mundurek i...
- Jasne. - Blair nie dała jej dokończyć. Czy prosiła o szczegółową opowieść? - Zejdę
na dół, niech odźwierny złapie nam taksówkę. Mamo, za pięć minut masz być w holu, inaczej
jadę bez ciebie.
Blair sama zjechała windą do holu. Czekała przed budynkiem, paliła i co chwila
zerkała na zegarek Chanel. Dokładnie po pięciu minutach zjawiła się Eleonor w grejpfrutowej
szmizjerce od Baileya Wintera i płaskich mokasynach Toda. Nie była sama. Koło niej
radośnie podskakiwała Jasmine, jak trzylatka przed pierwszym pokazem Dziadka do
orzechów. Blair niczym się nie przejmowała. W jej głowic rozgrywała się filmowa scena - oto
zwiewna muza udaje się na spotkanie z geniuszem. Nawet Jaśminie nie mogła tego zepsuć.
Na Park Avenue, przed imponującą rezydencją Wintera. Blair pierwsza wysiadła z
taksówki. Matka i Jasmine szły tuż za nią, jak damy dworu. Później wytnie się statystów.
W drzwiach powitał je najprawdziwszy angielski lokaj, w liberii, a jakże. I
zaanonsował je pełnym nazwiskiem, gdy stanęły na progu salonu na drugim piętrze:
- Pani Eleonor Rose, pani Blair Waldorf, pani Jasmine James - Morgan - ryknął
donośnie. Blair przemknął przez myśl Marcus, ale zaraz o nim zapomniała, bo znalazła się w
najelegantszym wnętrzu, jakie w życiu widziała. Na mahoniowej boazerii wisiały ogromne
olejne portrety pięknych arystokratek w niewiarygodnych kreacjach z jedwabiu i koronek.
Kobiety miały błogie uśmiechy na twarzach. Na marmurowych podestach stały szklane
rzeźby - męskie torsy i popiersia. A wysoko pod sufitem widniało witrażowe okno.
- O Boże! - rozległ się znajomy, piskliwy głos Baileya Wintera. Szacowny projektant
z Park Avenue wbiegł do pokoju w podskokach, jak mała dziewczynka. Jego białożółte włosy
sterczały na wszystkie strony, jakby poraził go prąd podczas suszenia. Był zadziwiająco niski,
wręcz miniaturowy. Miał na sobie niebieską marynarkę z mosiężnymi guzikami, koszulę
rozpiętą pod szyją i białe lniane spodnie. Kremowe mokasyny, które włożył na gołe stopy,
skrzypiały zabawnie na drewnianej posadzce. Na szyi powiewała mu zawadiacko zawiązana
żółta apaszka ze wzorem, który lansował w ostatniej kolekcji. - Eleonor Rose, ty suko! Jaka
jesteś chuda!
- Bailey! - zawołała Eleonor. Objęli się i głośno cmoknęli w policzki.
Cmok, cmok, cmok!
- A cóż to za dwie ślicznotki? - zapytał Bailey i dramatycznym gestem ściągnął z
głowy okulary przeciwsłoneczne, swój znak rozpoznawczy, W zadumie gładził się po
brodzie. - Boskie, po prostu boskie, prawda? - zapytał nie wiadomo kogo.
- Bailey - odezwała się z dumą Eleonor. - To moja córka, Blair, i Jasmine, dziewczyna
mojego syna, Tylera.
- Fuj! - pisnął Bailey Winter.
Blair nigdy nie słyszała, żeby dorosły mężczyzna wydawał takie dźwięki.
- Niewiarygodne - szepnął. - Chodźcie, siadajcie. Napijmy się herbatki i pogadajmy,
co wy na to, moje panie? - Skinął na lokaja, wymachując ręką, jakby miał złamany
nadgarstek. Wskazał ogromną kanapę i nagle zastygł w bezruchu. - Pst - syknął. Odwrócił się
i uraczył Blair szaleńczym uśmiechem. - Herbatka oznacza martini. - Puścił oko.
Blair odpowiedziała tym samym i się uśmiechnęła. Nie tego się spodziewała.
Było o wiele lepiej.
czy V zarobi na obiad w tym mieście?
- Dobra, kręcimy! - powiedział Ken Mogul do asystenta. Siedział niedbale rozparty w
płóciennym krześle ze swoimi inicjałami.
Vanessa ustawiła kamerę na stojaku. U Freda, restauracja w Barneys, miejsce
kluczowe dla akcji filmu, przypominała obraz nędzy i rozpaczy. Zamiast klientów jedzących
lunch, tłoczyła się w niej stuosobowa ekipa filmowa. Choć wynieśli większość stolików,
między reflektorami, kablami, wizażystami, fryzjerami, dźwiękowcami, gońcami, asystentami
i asystentami asystentów zostało bardzo mało miejsca.
Zupełnie jak w sklepie z butami podczas wyprzedaży.
- Dobra, kręcimy! - zawołał asystent. Wszyscy rozsunęli się na boki, a Ken Mogul
skinął na Vanessę, która mocowała się z kamerą.
- Kręcimy, Vanesso.
- Uwaga, kręcimy! - zawołała z dumą. Zawsze chciała to powiedzieć, choć wyobrażała
sobie raczej, że te słowa padną w kostnicy albo innym równie ponurym miejscu. Z pewnością
nie w Barneys i nie w filmie z Thaddeusem Smithem w roli głównej. Mimo wszystko przeszła
daleką drogę od czasów, gdy reżyserowała szkolną wersję Wojny i pokoju.
Był to drugi dzień zdjęciowy i kręcili bardzo ważną scenę z udziałem Thaddeusa w
roli Jeremy'ego i gwiazdki niezależnych produkcji. Mirandy Grace, w roli Heleny, czyli czar-
nego charakteru. Śniadanie u Freda to jej pierwszy film bez Coco, siostry bliźniaczki.
Oficjalnie mówiło się, że Miranda chce spróbować kariery solowej. W rzeczywistości Coco
była na odwyku. Zastąpiła ją niejaka Courtney Pinard, którą Ken Mogul odkrył, gdy jeździła
na rolkach w parku przy Washington Square, i która miała w jednym palcu wszystkie
sztuczki, jakich wiecznie naćpana Coco nie zdołała się nauczyć.
Miranda poruszyła szklanką, aż zagrzechotał lód w jej drinku. Wypiła go jednym
haustem. Odchrząknęła głosko, pochyliła się nad stolikiem i wzięła Thaddeusa za rękę.
- Kochany, wierzysz w przeznaczenie? - zapytała.
Jej słowa niosły się echem po planie. Było tak cicho, że Vanessa słyszała grzechot
kostek lodu w szklance Mirandy.
- Sam już nie wiem, w co wierzę - odparł Thaddeus cicho, - Ale wiem jedno... -
Urwał.
Tego momentu Vanessa - i wszyscy inni na planie - bali się najbardziej. Serena miała
wpaść do restauracji, ciągnąc za sobą różową etolę, i dosiąść się do pozostałej dwójki.
Minęła jedna chwila... druga...
Ani śladu Sereny. Ani śladu Holly. Nikogo.
- Cięcie, do cholery! - warknął Ken Mogul.
- Cięcie - powtórzył spokojnie asystent reżysera i nagle plan ożył. Nie wiadomo skąd
wybiegli wizażyści i fryzjerzy, poprawiali Thaddeusowi czuprynę, malowali usta Mi randzie,
Rekwizytor napełnił jej szklankę i starł szminkę z krawędzi.
- Czy ktoś w końcu powie pieprzonej pannie van der coś tam, żeby przyszła na plan i
nakręciła te cholerną scenę - szepnął Ken.
- Przepraszani bardzo! - zawołała Serena. Wbiegła na plan z groźnie wyglądającą
szpilką Baileya Wintera. - Byłam w garderobie. Bardzo przepraszam, te buty, ja...
- Serena na planie! - zawołał drugi asystent reżysera.
Dzięki za informację.
- Holly, Holly, Holly. - Ken Mogul pokręcił głową. - Na miejsce, i to już. Jeszcze raz.
Wszyscy ponownie skryli się w cieniu. Zaczęli od początku. Tym razem, gdy
Thaddeus już miał odpowiedzieć na pytanie Mirandy, Serena wbiegła do restauracji, w
odpowiedniej chwili, i poprawiła etolę zsuwającą się z ramion.
- Jestem, już jestem! - zaszczebiotała. Wygładziła szyfonową kreację Baileya Wintera,
przysunęła sobie wolne krzesło z sąsiedniego stolika i usiadła.
- Słucham? - warknęła Miranda.
- Cięcie, cięcie, cięcie! - wymamrotał Ken Mogul.
- Cięcie! - ryknął posłuszny asystent.
- Mirando, Sereno, słuchajcie, jesteście teraz Heleną i Holly. Pokażcie nam to -
tłumaczył. - Mirando, przekonaj mnie, że cały świat je ci z ręki.
Miranda głupio kiwała głową i trzepotała sztucznymi rzęsami. Pochodziła z Lower
East Side, chodziła do katolickiej szkoły, a najbardziej lubiła makaron z serem. Nie miała
pojęcia, o co mu chodzi.
A kto miał?
Za trzecim razem wydawało się, że wszystko idzie jak trzeba, Thaddeus i Miranda
wypadli wspaniale, dorzucili do tekstu własne perełki. Światło było idealne, naturalne i
łagodne, nic się w niczym nie odbijało, dźwięk wchodził bez problemów. A Serena wkroczyła
we właściwym momencie, nie zapomniała tekstu, nie potknęła się... kiedy Ken krzyknął
cięcie, scena była gotowa.
- Może nie będzie tak źle - mruknął scenicznym szeptem do Vanessy. - Dosyć na
razie! - zawołał. - Kwadrans przerwy.
Odwrócił się do Vanessy i powiedział już normalnym głosem:
- Czas na ciebie, mała. Pokaż, co masz.
Nie ma sprawy, pomyślała. Może wszystko inne się pieprzy - jak z Danem - ale z
kamerą umiała się obchodzić.
Ken Mogul przyciągnął reżyserski fotel do jej monitora, żeby obejrzeć, co nakręciła.
Asystent Vanessy włączył sprzęt, a ona zaglądała Kenowi przez ramię.
Za pierwszym razem kręciła tradycyjnie, używając dalszego i bliższego planu, żeby
uchwycić niuanse gry aktorskiej, ale generalnie zachowując klasyczny odstęp od aktorów. Jej
zdaniem wypadło to sztywno i konwencjonalnie; dobrze technicznie, ale bez krzty wyobraźni.
Za drugim razem zdecydowała się na zupełnie inne podejście; zrobiła najazd na usta
Thaddeusa, później przesunęła obiektyw na jego rzęsy. Podobnie potraktowała jego partnerkę
i w elekcie otrzymała impresjonistyczny kawałek w klimacie wideoklipu. W filmach do tej
pory nie widziała równie nowatorskich ujęć, ale to było naprawdę dobre. Za trzecim razem
posunęła się jeszcze dalej, zatrzymała obiektyw na lodzie w szklance. Jej zdaniem idealnie
obrazowało to skomplikowane relacje między bohaterami. Jedno z jej najlepszych ujęć.
- Co to, kurwa, jest? - zapytał spokojnie Ken Mogul.
Vanessa spojrzała na niego. Nie bardzo wiedziała, jak interpretować jego ton.
- Zadałem ci pytanie? - Odwrócił się do niej, - Co to, kurwa, jest, Vanesso? Co to,
kurwa, jest?
- Dzisiejsza scena - odparła z dumą, ale i drżeniem w głosie.
- Czy ty, kurwa, żartujesz?! - wrzasnął. Członkowie ekipy skryli się w cieniu, ale
Vanessa czuła na sobie ich wzrok.
- Vanesso, co to za eksperymentalne gówno? Nie po to cię zatrudniłem!
Ależ owszem, właśnie po to! Sam to powiedział, o ile dobrze pamięta. Vanessa
przyglądała mu się w milczeniu.
- Dość tego. Jeszcze tego mi brakowało. Mam aktorkę, która nie umie grać. Obgryzam
długopis, bo na planie własnego filmu nie wolno mi palić. A teraz jeszcze to. Pieprzona
eksperymentatorka kręci mi tu intelektualne gówno. Dosyć tego. Zwalniam cię! - Ken się
odwrócił i rozsiadł na krześle. - A ty - wskazał praktykanta - każ Serenie, Thadowi i
Mirandzie zostać na planie. Przez tę idiotkę musimy powtórzyć.
Vanessa już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, ale nie zrobiła tego. Była wściekła,
cholernie wściekła, ale przede wszystkim dotknięta. Miała łzy w oczach, a gardło ścisnęło jej
się tak bardzo, ze zaniosła się kaszlem. Nic mieściło jej się w głowie, że do tego doszło.
Dopiero co zaczęli kręcić, a już ją wylał? Najpierw Ruby wyrzuciła ją z domu, potem Dan
zwariował i zachowuje się jak natchniony buddysta, a teraz to?
- Vanesso, co jest? - zapytał Ken szorstko. - Ogłuchłaś? Zwalniam cię. Spieprzaj z
mojego planu.
Vanessa spakowała sprzęt i rzuciła się do windy. Jej pierwszy film na studiach?
Fabuła o popieprzonym reżyserze, którego rozerwie na strzępy stado wściekłych kojotów. A
potem gość wpadnie pod metro.
Ciekawe, jak mu się spodobają zdjęcia.
znowu razem... jak dobrze
Blair dziwnie się czuła, wysiadając z windy w Barneys. na spokojnym, ciemnym
dziewiątym piętrze. Było to trochę jak we śnie, w chwili, która wydaje się bardzo rzeczywista
- wszystko jest znajome, ale zarazem nie takie, jak trzeba.
Zaledwie dwadzieścia minut wcześniej popijała „herbatkę” z Baileyem Winterem i
matką, ale jeszcze nie dopiła pierwszego martini, a została wysłana do Barneys.
- Leć! Leć! - zapiszczał Bailey dziewczęcym głosikiem. - Moda nie lubi czekać!
Więc chyba ma tę pracę.
Kazał im jechać na plan Śniadania u Freda i skonsultować się z kostiumologiem w
kwestii wymiarów głównych aktorów. Krawcowa w jego atelier nie uszyje bez nich na czas
kostiumów do wielkiej sceny finałowej. Jak dotąd, nowa praca zawierała wszystkie elementy
z marzeń Blair Waldorf: moda, blichtr, odrobina dramatu. Jedyny minus to Jasmine.
Ach tak, ona.
Bailey Winter pomyłkowo uznał dziewczynę Tylera za jej przyjaciółkę i uparł się, że
zatrudni je obie. Tyle że Blair nie pozwoli, by obecność nieletniej prześladowczymi popsuta
jej smak zwycięstwa. Ba, wykorzysta ją. Jasmine przecież zrobi, co się jej każe.
Zaczęła już w taksówce. Ledwie wsiadły, instruowała Jasmine, jak ma się
zachowywać.
- Ja będę gadać. Mistrzowi się nie spodoba, jeśli będziesz się wtrącać - tłumaczyła jak
stara znawczyni. Bez zmrużenia oka zamieniła niedawno nabyty brytyjski akcent na holly-
woodzki slang.
Jasmine podążała za nią krok w krok, jak zakochany szczeniak. Wysiadły z windy i
szły korytarzem wyłożonym czarnym marmurem w stronę restauracji U Freda. Maszerowały
energicznie i stanowczo. Nic dziwnego, że w pewnej chwili zderzyły się z kimś. Zapłakana,
łysa i ubrana na czarno Vanessa wpadła na Blair, a ta na Jasmine, która dosłownie deptała jej
po piętach. Jasmine z cichym jękiem osunęła się na ziemię, sandałki spadły jej z nóg.
- Cholera! - krzyknęła Blair. W pierwszej chwili nie rozpoznała dawnej
współlokatorki.
- Jezu. Kurwa, Przepraszam - wystękała Vanessa. Miała czerwone plamy na
policzkach, ba, nawet na głowie. Łzy kapały jej z brody.
- Wszystko w porządku? Jesteś taka... czerwona - zauważyła inteligentnie Blair.
Widać, że Vanessa jest w rozpaczy, ale przecież Blair zaraz będzie mierzyła długość nogi
Thaddeusa Smitha! To się robi od wewnętrznej strony.
A wszyscy wiemy, dokąd prowadzi wewnętrzna strona uda. prawda?
- W porządku, w porządku - mruknęła Jasmine i dźwignęła się z podłogi, chociaż nikt
nie zwracał na nią uwagi.
- Jasmine, Vanessa... - Blair dokonała prezentacji, a polem objęła Vanessę serdecznie i
cmoknęła powietrze w okolicy jej policzków. - Powiedz, co się stało?
Vanessa w odpowiedzi pociągnęła nosem. Nie wiedziała, czy głos nie odmówi jej
posłuszeństwa. Co teraz? Co zrobi? Dokąd pójdzie?
- Dobra, Jasmine - warknęła Blair. Napawała się rolą szefowej. - Zostań tu i zajmij się
Vanessą. Muszę lecieć. Rozkaz Baileya! - Uściskała Vanessę, żeby dodać jej otuchy, i
uśmiechnęła się z trudem. - Wiesz, że cię kocham! - powiedziała i oddaliła się długim
korytarzem. Pchnęła drzwi do restauracji.
- Przepraszam bardzo - powiedziała bardzo głośno w przestrzeń, ledwie znalazła się w
środku. - Nazywam się Blair Waldorf. Pracuję u Baileya Wintera. Chciałabym porozmawiać z
kierownikiem.
Nikt nic odpowiedział, nikt się nie ruszył. A potem Blair poczuła czyjąś dłoń na
ramieniu i usłyszała znajomy głos:
- Chyba mogę ci pomóc - stwierdziła Serena.
- Cześć. - Blair odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z rozpromienioną przyjaciółką.
A może teraz, znowu się nie przyjaźnią? Już tyle razy się rozstawały, że czasami nie
wiedziała, czy znowu lubi Serenę, czy nadal się do niej nie odzywa.
- Wróciłaś! - pisnęła Serena. Mocno ją uściskała.
Wygląda na przyjaźń do grobowej deski.
- Wróciłam - powtórzyła Blair. Zazdrośnie chłonęli wzrokiem kreację z kremowego
szyfonu, którą Serena miała na sobie.
- Opowiadaj! - Serena odsunęła się trochę i przyjrzała jej uważnie. - Od kiedy
pracujesz u Baileya Wintera? Myślałam, że jesteś w Londynie?
- Dostałam tę pracę - wyjaśniła Blair rzeczowo. - Uznałam. że to najrozsądniejsze, co
mogę zrobić. Że takie doświadczenie to dobry pomysł.
- Bomba! - zapiszczała Serena.
- Rozważam karierę w świecie mody - dorzuciła Blair od niechcenia. Ponad
stuosobowa ekipa Śniadania u Freda gapiła się na nią z otwartymi ustami i czekała, aż Ken
Mogul rozerwie ją na strzępy swoimi komentarzami. Blair, niczego nieświadoma, ciągnęła
dalej. Rozkoszowała się zainteresowaniem, jakie budziła: - Każdy ma jakieś powołanie.
Moim jest chyba właśnie moda.
- A Londyn? I Lord Jakmutam? - dopytywała się Serena. Czyżby w plotkach o
angielskiej narzeczonej była odrobina prawdy? Zazwyczaj nie słuchała plotek, ale przecież
Blair nie bez powodu zakończyła laki romans i wróciła do domu, do pracy.
- To długa historia. - Blair westchnęła dramatycznie. Jest kobietą pracującą i z
przeszłością. Jeszcze gdyby Serena pożyczyła jej tę sukienkę...
- Dzisiaj mi opowiesz - szepnęła Serena, podekscytowana. - Ken umieścił mnie w
mieszkaniu. Musisz je zobaczyć, Cholera, co ja gadam, zamieszkać ze mną!
- Cóż... - Blair się zawahała. Ostatnio ciągle zmieniała miejsca zamieszkania: hotel
Plaza, Williamsburg, Yale Club, Londyn. Czy nie powinna zostać w domu, z małą
siostrzyczką?
- Mówiłam już, że mieszkam na Wschodniej Siedemdziesiątej Pierwszej? - Serena
wiedziała, że akurat Blair Waldorf od razu rozpozna ten adres.
Zamieszkać w budynku ze Śniadania u Tiffany'ego?
- Muszę się spakować - oznajmiła Blair ze stoickim spokojem, jakby liczyła, że ukryje
fakt, że niemal zsiusiała się w majtki z radości. - Przyjadę wieczorem.
W przypływie radości serdecznie uściskała przyjaciółkę. Wszystko jakoś się układa,
zwłaszcza jeśli chodzi o Serenę. Tym razem naprawdę połączy je przyjaźń na wieki.
O ile wiekami można nazwać kilka dni!
karma kameleon
Dan Humphrey wślizgnął się do obrzydliwej toalety dla personelu w ponurym zakątku
piwnicy w Strand. W garści trzymał reklamówkę z logo literackiego pisma „Red Herring”
Upewnił się, że drzwi są zamknięte, po czym ściągnął przez głowę koszulkę i rozpiął
sztruksy. Nie zwracał uwagi na napisy na ścianach toalety, dzieła wielu pokoleń
sfrustrowanych pracowników księgarni. Jeśli wierzyć plotkom, jeden z nich nabazgrał tam
kiedyś prywatny numer telefoniczny znanego pisarza samotnika, J. D. Salingera. Za dziesięć
minut spotka się z Bree na Union Square i musiał się przebrać, bo jego ciuchy śmierdziały
dymem papierosowym. No i to, co nosił w pracy, nie nadawało się do ćwiczeń.
No dobra, nie jest zbytnio wysportowany. Jednak jego związek, przyjaźń czy jak tam
nazwać to, co go łączyło z Bree, to coś więcej niż ciuchy z lycry i joga na golasa. Bree
otworzyła mu oczy, sprawiła, że postrzegał świat z zupełnie innej perspektywy. Rozciąganie
się i pozowanie w dusznej, nagrzanej sali, ze spoconym starcem u boku, to nie jest
wymarzony sposób, by spędzić wolne chwile. Ale ulubione książki Bree okazały się
fascynujące; zmuszały do myślenia. W jego życiu tyle już się działo: opublikował wiersz w
„New Yorkerze”, praktykował w „Red Herring , śpiewał swoje piosenki z zespołem Raves,
Teraz odkrywał coś głębszego, ważniejszego niż przelotna sława. To było bardzo intrygujące.
Włożył czystą, zieloną koszulkę American Apparel. wygładził zmierzwione ciemne
włosy i zasznurował nowiutkie, olśniewająco białe buty Nike. Wsunął w usta płatek gumy
miętowej i chuchnął sobie w dłoń, żeby sprawdzić oddech. Nie. w ogóle nie czuć papierosów.
Zwinął stare ciuchy w kulę, wepchnął do swojej szafki, wbiegł na górę, wyszedł ze sklepu i
ruszył w stronę Union Square.
Bree czekała niedaleko pomnika łagodnie uśmiechniętego Gandhiego, w południowo -
zachodnim zakątku tętniącego życiem parku, niedaleko Czternastej ulicy - na razie obskurnej,
ale coraz modniejszej.
- Czasami lubię tu przychodzić - tłumaczyła przez telefon. - Lubię tu czytać i
rozmyślać o przesłaniu Gandhiego.
Jak my wszyscy, prawda?
Zaplotła jasne włosy w warkocz i upięła go u nasady karku. Miała na sobie białą
koszulkę z logo Adidasa i jasnoniebieskie szorty, które podkreślały jej zgrabne, umięśnione,
długie nogi. Na widok Dana wstała i pomachała energicznie.
- Nie spóźniłeś się! - Ledwie podszedł, objęła go serdecznie. - Namaste! - szepnęła. -
Ładnie pachniesz.
- Dzięki. - Ulżyło mu. Głęboko zaczerpnął tchu i wtedy poczuł zapach jej
organicznego dezodorantu z szałwi i olejku paczulowego, którym smarowała się za uszami.
- Rozgrzejmy się - zdecydowała. Puściła go, odwróciła się. oparła prawą nogę na
ławce, na której przed chwilą siedziała. Pochyliła się, przenosząc cały ciężar ciała na tę nogę.
Dan ją naśladował, krzywiąc się z bólu. gdy usiłował rozruszać zastałe mięśnie w
nogach. To o wiele trudniejsze niż jego codzienne ćwiczenia - spacer do kiosku po fajki.
- Wspaniałe uczucie, co? - Bree uśmiechała się radośnie i rozciągała, jakby to było
przyjemniejsze niż gorąca kąpiel.
- O tak - wysapał.
- Pomyślałam, że zaczniemy stąd. - Bree się wyprostowała. Złączyła nogi, schyliła się
i dotknęła dłońmi ziemi. - Pobiegniemy Czternastą do Hudson, potem dalej do Battery Park.
Dan skupił się na rachunkach. To co najmniej trzy kilometry, o trzy kilometry więcej,
niż kiedykolwiek przebiegł.
W co on się wpakował?
Na początku wszystko szło dobrze. Pierwszą przecznicę przebiegł bezboleśnie. Omijał
pieszych i wózki dziecięce, wpatrzony w rozkołysane pośladki Bree.
Super, powtarzał sobie. Fajne uczucie.
Na rogu Piątej Alei zatrzymali się na światłach. Bree przyjrzała mu się uważnie.
- Dobrze się czujesz? - Zmarszczyła brwi.
Dan miał dreszcze. Pot lał mu się z czoła, zalewał oczy, spływał na chodnik.
Popołudniowe słońce świeciło prosto na nich. Nie wierzył, że dożyje wieczora.
- Jasne - odarł słabym głosem. - Doskonale.
Póki biegli, ból w nogach i walenie w klatce piersiowej było do zniesienia, ale ledwie
się zatrzymali, miał wrażenie, że nogi odmówią mu posłuszeństwa.
Światło się zmieniło. Bree wyskoczyła na jezdnię.
- No, chodź! - zawołała radośnie przez ramię.
Dan odetchnął głęboko i wybiegł na ulicę. Mało brakowało, a wpadłby na staruszkę w
słomkowym kapeluszu, z wózkiem z zakupami.
- Uważaj, idioto! - wrzasnęła.
Nie zwracał na nią uwagi, biegł za Bree jak pies na wyścigach za metalowym
królikiem. Dudniło mu w uszach, gdy mijali Szóstą, Siódmą, Ósmą i w końcu Dziewiątą
Aleję. Między Dziewiątą a Greenwich ruch uliczny się przerzedził, więc Bree wbiegła na
jezdnię. Dan ignorował gorące wyziewy z autobusów. Ruszył jej śladem, w kierunku lśniącej
rzeki Hudson, zaledwie dwie przecznice dalej.
Trzymaj się, powtarzał sobie. Dotrwaj do rzeki. No, dalej. Nie wyobrażał sobie, jak
dotrze do Battery Park, na sam skraj Manhattanu. Ale po kolei, najpierw musi wytrzymać do
rzeki. Stopy go bolały w nierozchodzonych, kupionych za dychę na wyprzedaży butach do
biegania. Spływały z niego takie ilości potu, że obawiał się, że całkowicie się odwodni.
Oddałby wszystko za łyk wody. I chwilę odpoczynku.
Nawet życie?
Przebiegli West Side Highway i wpadli do Hudson River Park, gdzie szeroka alejka
dla biegaczy i rowerzystów ciągnęła się aż do Tribeca. Nie byli jedynymi, którzy chcieli
aktywnie wykorzystać słoneczny dzień. Widział setki ludzi na rolkach i rowerach. Niektórzy
spacerowali, trzymając się za ręce. Bree przebiegła przez jezdnię i przebiła się przez tłum.
Dopadła ogrodzenia, które ustawiono, by ludzie nie kąpali się w rzece. Drobiła w miejscu,
czekając na niego. Mimo upału prawie się nie spociła.
Dan ruszył w jej stronę. Super, wmawiał sobie. I nagle tak się poczuł! Gorące słońce,
świeże powietrze, wiaterek od rzeki... Uśmiechnął się szeroko. Da radę!
I wtedy nogi się pod nim ugięły. Z głuchym łomotem osunął się na ziemię.
- Dan! - krzyknęła Bree. Pochyliła się nad nim. - Dobrze się czujesz?
Patrzył na jej zarumienioną buzię, otoczoną jasnymi kosmykami. Mętniał mu wzrok.
- Czy ja umieram? - zapytał głośno. - Jesteś aniołem?
- Zrobię ci sztuczne oddychanie - oznajmiła Bree poważnie, pochyliła się i nakryła
jego usta swoimi.
Jakby nie wiedziała, że to go przyprawi o kolejny atak serca.
z deszczu pod rynnę
Chwiejąc się lekko, Vanessa Abrams złapała się poręczy z kutego żelaza i odzyskała
równowagę na schodach wiodących do oplecionej bluszczem rezydencji na Osiemdziesiątej
Siódmej. Beknęła głośno. Kilka razy dźgała palcem guzik dzwonka, zanim w końcu udało jej
się w niego trafić. Może niepotrzebnie pocieszała się butelką zimnego Pinot Grigio.
Zwłaszcza że lada moment czeka ją rozmowa w sprawie pracy.
Po tym, jak Ken Mogul bezceremonialnie wyrzucił ją z planu Śniadania u Freda,
zjechała na dół windą w towarzystwie klonu Blair Waldorf, małej Jasmine. Dziewczyna po-
informowała ją, że jej mama właśnie szuka kogoś na bardzo ważne, odpowiedzialne
stanowisko. Oczekuje osoby wykwalifikowanej, energicznej i pełnej entuzjazmu. Vanessa
była zbyt zdenerwowana, by pytać o szczegóły, więc Jasmine wyrwała kartkę z notesu Louisa
Vuittona i zapisała na niej adres. Namawiała Vanessę, żeby zgłosiła się natychmiast.
Po kilku kieliszkach wina z osobistych zapasów Rufusa Humphreya Vanessa spojrzała
na całą sytuacje bardziej optymistycznie.
Ken Mogul to bezduszny kmiot. Sprzedał się, kręci sztampowy hollywoodzki gniot
dla nastolatków, a ona jest przecież autorką niezależną! Nie powinna marnować czasu i
talentu na planie tego filmu. Niedługo zaczyna studia w szkole filmowej New York
University. najlepszej w kraju. Będzie miała zajęcia z najlepszymi wykładowcami, będzie
korzystać z doskonałego sprzętu, w jej filmach zagra elita aktorów młodego pokolenia. Niby
dlaczego ma urabiać sobie ręce po łokcie przy projekcie, w który nie wierzy? W tym czasie
może zarabiać gdzie indziej i oszczędzać na własny film. Nakręci go jesienią. Już miała
pomysł na fabułę. Będzie to opowieść o młodej artystce, rozdartej między sztuką a związkiem
z niepoczytalnym pisarzem, uzależnionym od kadzidełek i herbatek ziołowych.
Sztuka czasem imituje życie.
Ciężkie przeszklone drzwi uchyliły się i w progu stanęła skrzywiona pokojówka w
autentycznej czarnej sukience z białym fartuszkiem i opaską na głowie.
- Słucham? - zapytała podejrzliwie.
- Ja w sprawie pracy - wybełkotała Vanessa. - Córka mamy... - Urwała, szukała w
pamięci imienia dziewczyny. - Jasmine! Tak, właśnie tak! Kazała mi tu przyjść, mam się
zgłosić do jej mamy w sprawie pracy. No, to jestem.
Pokojówka zmarszczyła brwi.
- Rozumiem. Proszę wejść. Pani przyjmie panią w bibliotece.
Vanessa weszła do wyłożonego marmurem holu. Minęła imponujące schody, nad
którymi wisiał kryształowy żyrandol, i znalazła się w bibliotece z mahoniową boazerią,
półkami pełnymi książek i gustownymi antykami. Nie miała pojęcia, o jaką pracę chodzi, ale
już na pierwszy rzut oka widać było, że ma do czynienia z kobietą sukcesu. Pewnie robi
karierę w biznesie i potrzebuje kompetentnej asystentki. Jasne, głupawa robota, ale artysta
musi cierpieć dla sztuki, chyba że zgodzi się robić komercyjne gnioty, jak Ken Mogul.
- Proszę zaczekać - poleciła pokojówka.
Vanessa przycupnęła na skraju eleganckiego fotela art deco. Pokój zawirował
niebezpiecznie. Złapała się oparcia. Tylko nie rzygaj, upomniała się.
- Jesteś moją nową przyjaciółka?
Rozejrzała się. Nikogo.
Super, tak się skułam, że słyszę głosy.
- Jesteś moją nową przyjaciółką? - Głosik powtórzył pytanie i przeszedł w chichot.
- Kto tam? - zawołała Vanessa niespokojnie. Jeszcze tylko tego trzeba, żeby nowa
szefowa przyłapała ją na gadaniu do siebie.
- Jesteś dziewczyną? - dopytywał się inny głos.
- Dlaczego nie masz włosów? - zainteresował się pierwszy.
Dwa głosy? Ile ona właściwie wypiła?
Vanessa wstrzymała oddech i nasłuchiwała. Wstała, Skąd te głosy? Uklękła,
przywarła policzkiem do zimnej, idealnie wypolerowanej podłogi i spojrzała na pokój z tej
perspektywy. Zadziałało. Dostrzegła drobnego, chudego chłopczyka z kręconymi włosami
pod pozłacaną sofą.
- Znalazłaś mnie! - zawołał i wypełzł spod mebla.
- Tak. Cześć - mruknęła. - Mama w domu? - Śmierdzisz winem. - Chłopczyk się
skrzywił. - Mam cztery latka. A ty?
- Mnie też musisz znaleźć! - zawołał drugi głos.
Co ma robić?
- Gdzie jesteś? - Znów opadła na czworaki. Zaglądała pod meble.
- Szukaj, szukaj! - piszczał głos.
Nasłuchując, podeszła do kąta, w którym stał ogromny globus na stoliku ze szklanym
blatem. Podniosła obrus i zobaczyła małego chłopczyka, identycznego jak jej poprzednie
znalezisko.
- Znalazłaś mnie! - zapiszczał. Wyskoczył spod stolika, podbiegł do kanapy, na której
podskakiwał jego brat i ściągnął go na podłogę.
- Chłopcy! - zawołał ktoś. Wysoka rudowłosa kobieta w fioletowym kostiumie Chanel
weszła do biblioteki z egzemplarzem ,,Vogue” pod pachą.
- Vanessa, jak się domyślam - zaczęła energicznie. - Jasmine wspomniała, że może
przyjdziesz. Trochę mnie zaskoczyło, że zjawiasz się bez uprzedzenia, ale to chyba dobrze o
tobie świadczy, Przejawiasz inicjatywę. Bardzo dobrze.
Oj.
- Tak jest. - Vanessa wstała i robiła co mogła, by wyglądać na trzeźwą. - Pani... -
urwała, bo uświadomiła sobie, że nic ma pojęcia, jak się nazywa matka Jasmine.
- Panna Morgan - odparła kobieta. - Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Nic przyjęłam
nazwiska męża.
- Przepraszam - speszyła się Vanessa. Co za dziwaczna rozmowa kwalifikacyjna!
- Nieważne. Widzę, że chłopcy już cię polubili.
- Chłopcy? - powtórzyła Vanessa. Bliźniacy złapali ją za ręce i szarpnęli z całej siły.
- Pobaw się z nami! - zawołali.
- Zakres twoich obowiązków jest standardowy - ciągnęła panna Morgan. - Pracujesz
kilka razy w tygodniu, popołudniami. Odbierasz ich z przedszkola, prowadzisz do terapeuty,
wozisz do kolegów, wiadomo. Na pewno wiesz, jak to wygląda. - Podniosła komórkę do
ucha.
Przedszkole? Terapeuta? Słucham?
- Chyba zaszło nieporozumienie - wystękała Vanessa. Usiłowała stać prosto, co nie
bardzo jej się udawało ze względu na wypite wino i dwóch małych chłopców uczepionych jej
ramion. Jasne, może cierpieć w imię sztuki, ale nie będzie się bawić w panią Doubtfire.
- Hura! - zawołali chłopcy. - Mamusiu, czy Vanessa jest naszą nową przyjaciółką?
- Tak - odparła kobieta, nadal z telefonem przy uchu. - To wasza nowa przyjaciółka.
Czyżby?
- Osiemnaście dolarów za godzinę - dodała panna Morgan w drodze do holu. - Możesz
zacząć natychmiast.
O tak, jak najbardziej była ich nową przyjaciółką.
B i S dzielą się po połowie
Nawet po trzech podróżach w tę i z powrotem Blair nie wniosła na najwyższe piętro
wszystkich swoich pakunków. Nie było tu odźwiernego, nie było klimatyzacji, nie było nawet
windy, ale jej to nie przeszkadzało, bo cała sytuacja była niezwykle... filmowa.
Blair wymyśliła sobie plan na życie, scenariusz, który chciała zrealizować w
najmniejszym szczególe. A jednak wy - darzyło się tyle nieprzewidzianych rzeczy: zakup
sukni ślubnej, rozstanie z Marcusem, praca u Baileya Wintera, a teraz Wspólne mieszkanie z
Sereną. Gdyby zaledwie tydzień temu ktoś jej powiedział, że w lecie będzie musiała
pracować, krzyczałaby na całe gardło na znak protestu. Praca absolutnie nie mieściła się w jej
planach! A tymczasem teraz wcale nie miała ochoty krzyczeć. Była... szczęśliwa. Może warto
wyciągnąć wnioski z tego wszystkiego. Może zamiast realizować plan, trzeba brać to, co
przynosi los? Może wreszcie naprawdę wszystko się ułoży.
Jak w filmie.
Zbiegała ze schodów po ostatni pakunek - torbę Paula Smitha z krokodylej skóry,
którą zaledwie kilka dni temu kupiła w Londynie - i mało brakowało, a wpadłaby na
wysokiego, szczupłego bruneta w garniturze Hugo Bossa, Wychodził z mieszkania na
pierwszym piętrze. Zatrzymała się w pół kroku.
Przecież w Śniadaniu u Tiffany'ego też jest przystojny sąsiad piętro niżej!
- Witaj - odezwała się z ledwo słyszalnym wschodnioeuropejskim akcentem, zupełnie
jak Audrey Hepburn w roli Holly Golightly.
- Cześć - odparł nieśmiało nieznajomy. Zmierzwione włosy opadały mu na niebieskie
oczy. Wsunął ręce w kieszenie spodni i wyprostował się na całą wysokość.
- Dobry wieczór. - Blair skinęła mu głową, zeszła powoli ze schodów i przemierzyła
kiepsko oświetlony skrawek przestrzeni, udający hol. Minęła uśmiechniętego mężczyznę i
schyliła się po bagaż. - Przepraszam bardzo - mruknęła i zarzuciła sobie ciężką torbę z butami
na ramię.
- Och, oczywiście. - Oparł się o drzwi do swojego mieszkania. - Może pomogę?
- Poradzę sobie - zapewniła ze stoickim spokojem, ale posłała mu olśniewający
uśmiech. - Znamy się już?
- Jason. - Wyciągnął rękę. - Przyjechałaś na weekend?
- Nie, wprowadzam się do Sereny, mojej starej przyjaciółki - wyjaśniła. - Na piąte
piętro.
- Ach tak. znam Serenę. - Urwał. - Wczoraj siedzieliśmy na schodach, wypiliśmy kilka
piw. Ale nic nie mówiła o piękniej współlokatorce.
- O przystojnym sąsiedzie też nie.
Typowe.
- To nagła decyzja - wyjaśniła Blair. - I długa historia.
- Mam czas, - Uśmiechnął się uroczo, zalotnie. Wsunął długie palce w tylne kieszenie
spodni. - I jestem dobrym słuchaczem.
- Czyżby? - Blair przełożyła torbę na drugie ramię. Była naprawdę ciężka.
- Co więcej, akurat wybierałem się po różowe wino do sklepu. Byłaś już na dachu? Co
powiesz na powitalną lampkę wina?
- Nie wiedziałam, że można wyjść na dach! - Lampka różowego wina z przystojnym
niebieskookim nieznajomym to idealny sposób, żeby oblać początek nowego życia.
Nowego romansu?
Serena uczy się tekstu do jutrzejszych scen. Nawet nie zauważy, że Blair wyszła na
drinka z Jasonem.
- Wiem, jak się tam dostać, - Puścił od niej oko. - To co. za piętnaście minut?
Dawna Blair Waldorf w żadnym wypadku nie zdołałaby w tym czasie przygotować się
do wyjścia, ale teraz pojawiła się nowa, letnia, pracująca Blair.
- Daję ci dziesięć. - Ruszyła na górę, ale odwróciła się i posłała mu leniwy uśmiech, -
A tak w ogóle, jestem Blair.
Włożyła różową sukienkę w kwiatki Lilly Pulitzer i białe japonki wyszywane
muszelkami i pobiegła na górę. Jason już czekał, z kocem przerzuconym przez ramię i butelką
w dłoni. Wszedł na zardzewiałą drabinę i pchnął klapę w dachu. Potem odwrócił się i pomógł
Blair wejść na górę, okazując przy tym więcej troskliwości, niż kiedykolwiek zrobił to
Marcus. Blair wspięła się na dach.
- Mam nadzieję, że dzisiaj nie będzie padać - stwierdziła, patrząc na panoramę
Manhattanu. - Bo w życiu nie zejdę po lej drabinie.
- Mówiłem, że widok zapiera dech w piersiach - zażartował Jason. Mocował się z
korkociągiem. Po chwili butelka była otwarta.
Widok nie był równie imponujący jak ten na Central Park z apartamentu przy Piątej
Alei, a jednak w nocnej dusznej mgiełce nad ponurymi domami była jakaś magia. Drzew nikt
nie przycinał tak starannie jak buków i dębów przy parku, ale wątle gałęzie pyszniły się
soczystą zielenią. Upper West Side jest jak kreacje Wintera, stwierdziła Blair. Od Piątej Alei
do Park Avenue mamy ekskluzywne Bailey Winter Couture, od Park do Lexington - Bailey
Winter Collection, takie prêt - à - porter, a stamtąd do rzeki - B, linie popularną.
Oryginalne podejście.
- Naprawdę tu ładnie - przyznała. Wzięła od Jasona plastikowy kubeczek
schłodzonego wina i usiadła na granatowym kocu, który rozłożył na rozgrzanym dachu. Nie
był tak miękki jak jej ukochany kaszmirowy koc piknikowy. Ale to nic. Ma na sobie cudowną
letnią kreację, u boku fantastycznego faceta i za sobą pierwsze kroki w świecie mody. Po co
jej podrzędny brytyjski arystokrata? Jest dziewczyną z Nowego Jorku, a to klasyczna scena z
miejskiego lata. Londyn w porównaniu z Nowym Jorkiem to zapyziała, zatęchła dziura.
- Dlaczego Serena nic nie mówiła o twoim przyjeździe?
- zainteresował się Jason.
- Może chciała zachować cię dla siebie - odparła, tyleż złośliwie, co prawdziwie. - Za
szalone lato - wzniosła toast. - Oby dalej takie było - dodała z uśmiechem.
- Za szalone lato - powtórzył i upił łyk wina. - Nie sądzę, żeby Serena była mną
zainteresowana. Wczoraj chwilę pogadaliśmy i wydawało się, że pochłania ją ktoś inny,
rozumiesz.
- Thaddeus Smith? - Choć nie miały czasu, żeby szczerze pogadać, wiedziała, po
prostu wiedziała, że między Sereną a Thaddeusem coś się dzieje.
Bo Blair, podobnie jak my wszyscy, wierzy w to, co przeczyta.
- Z nikim innym - potwierdził Jason, - Ale wiesz. - Głęboko zajrzał jej w oczy. - Nie
bardzo interesują mnie gwiazdy filmowe. Wolę zwyczajne dziewczyny.
Czyżby powiedział, że ona, Blair Waldorf, jest zwyczajna? Ależ się pomylił.
- Chwileczkę, ty nie jesteś aktorką, prawda? - Przyglądał się jej podejrzliwie. - Bo
jesteś taka ładna, że mogłabyś...
- Nie, ja wolę trzymać się za kulisami - odparła i tajemniczo zatrzepotała rzęsami,
pomalowanymi tuszem Chanel.
- Nie mam nic przeciwko aktorkom. - Jason się wycofał. - Nie zrozum mnie źle. po
prostu interesują mnie inne rzeczy. Na przykład prawo. Zajmuję się tym, wiesz?
- Zastanawiałam się, czy nie wybrać prawa, kiedy jesienią pójdę do Yale. - Może
jednocześnie być muzą kreatora mody i prawniczką. Może nosić eleganckie kreacje pod togą
sędzi Sądu Najwyższego.
- Piękna i mądra - stwierdził Jason. - Zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
Blair chciwie sączyła wino. Niech Serena sobie bierze gwiazdora. Jason to facet
idealny dla studentki Yale.
W każdym razie na ten tydzień.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Bez wstydu przyznaję, że Summer Lovin' (z ulubionego filmu na piątkowe wieczory w domu, Grease)
to jeden z najlepszych kawałków, jakie w życiu słyszałam. Nie dość, że wpada w ucho, ma bardzo
prawdziwe słowa: w lecie najważniejsze to kochać i być kochanym, nie? Ale tego lata o to trudno.
Minęły już niemal trzy tygodnie, a nasza S nadal jest singlem! Co jest? Oczywiście widywano ją na
mieście z T, ale przecież nikt nie zabrania przyjaciołom wyskoczyć razem na kolację, prawda? Zresztą
naszym zdaniem T ma juz kogoś. Pamiętajcie, że ode mnie dowiedzieliście się tego pierwsi.
Tymczasem B rzuciła się w wir pracy. Wieść niesie, że na planie tylko reżyser budzi równy postrach.
Nie udało nam się zbliżyć na tyle, żeby się przekonać, czy naprawdę ma na palcu wielki pierścionek
zaręczynowy - żeby zmylić paparazzich, jak prawdziwa gwiazda. Podobno B wygląda uroczo -
rumieńce przyszłej mamy, tajemniczy kochanek czy nowa kosmetyczka? Ludzie, szykujcie aparaty w
komórkach, potrzebujemy dowodów!
Kolejne letnie nowiny miłosne. Wygląda na to, że D i V zerwali definitywnie, i znowu powtarzam, że po
raz pierwszy usłyszeliście o tym ode mnie. D zadziwiająco opalony i umięśniony. Słowo! A N i jego
letnia miłość? Kiedy w końcu pokaże prawdziwą twarz mieszczucha? Co prawda twierdzi, że nie jest
taki jak inni, ale N nie obejdzie się długo bez miejskich luksusów, takich jak wypady prywatnym
helikopterem, sale dla VIP - ów w nocnych klubach i tak dalej...
ZANOSI SIĘ NA KŁOPOTY
Szpiedzy donieśli mi niedawno o bardzo burzliwym spotkaniu. Doszło do niego między fotografem,
który zajął się robieniem filmów, a hollywoodzką wagą ciężką (dosłownie - dwójką grubych braci),
która finansuje jego najnowszy obraz. Podobno producenci nie są zachwyceni tym, co zobaczyli i
zastanawiają się, czy nie zmienić obsady. Czyżby zmiany personalne na planie nie skończyły się na
V? Zobaczymy.
Na celowniku
B, z mrożoną kawą i notesem w dłoni, gorączkowo łapie taksówkę na Park Avenue. A co z prezentem
na zakończenie szkoły? Czy to prawda, że nadal nie zrobiła prawa jazdy? A to pech! N na targu w
Amagansett ogląda polne kwiaty. Wszyscy wiedzieli, że w głębi duszy jest romantykiem! T oprowadza
po planie kogoś obcego. Podobno w programie wycieczki była też długa wizyta w przyczepie
gwiazdora. V w Forbidden Planet kupuje stosy komiksów, ale nawet nie zajrzała do Dana, do Strand,
zaraz po drugiej stronie ulicy. Bardzo ciekawe...
MÓWIĄ NA TO SZCZENIĘCA MIŁOŚĆ...
Skoro o miłości mowa - wreszcie kogoś poznałam. A właściwie nawet dwóch naraz. Obaj są cudowni,
żadnemu nie sposób się oprzeć, obaj obsypują mnie całusami. Wiem, że nie powinno się stawać
między braćmi, ale nie umiałabym wybrać między Lukiem a Owenem.
Pewnie czytaliście o nich w ostatnim „Sunday Styles”, to mieszanki beagla z retrieverem, jedyne
kundle, które wchodzą w rachubę, kwintesencja miłości. Obaj pochodzą ze schroniska. Zawsze
lubiłam nicponi o dobrym pochodzeniu. To nowa moda i służy szczytnym celom, więc nie zawracajcie
sobie głowy wychudzonym chihuahua czy oślinionym buldożkiem francuskim.
Wasze e - maile
P:
Droga Plotkaro
Jestem sekretarką w kancelarii prawnej na Manhattanie i od kilku tygodni bardzo mi się
podoba jeden z kolegów z pracy. Do niedawna chętnie chodził ze mną na drinka, ale nagle
stał się domatorem i po pracy niemal biegiem wraca do siebie. Myślisz, że to coś wstydliwego,
jak uzależnienie od pornografii?
Załamana
O
: Droga Załamana
Wszystko wskazuje na to, że jest uzależniony od czegoś albo od kogoś. Przychodzi mi na
myśl tylko jedno wytłumaczenie, dlaczego imprezowy koleś zmienia się w domatora - kobieta.
Moja rada: zaproponuj, że go nagiego zwiążesz krawatem. Obserwuj jego reakcję. Jeśli się
zgodzi - uzależniony od pornografii. Powie: „Nie, dzięki” - ma dziewczynę. Powodzenia.
Plotkara
Co jeszcze dzieje się w mieście? Czekam na wieści, plotki i informacje o wyprzedażach. Czy ktoś wie,
gdzie jest ten nowy butik As Four? I czy ktoś wie, gdzie i kiedy odbędzie się impreza po zdjęciach do
Śniadania u Freda? Muszę zaklepać sobie miejsce u fryzjera, bo oczywiście będzie mnie czesał sam
Fekkai, ma się rozumieć. Więc piszcie!
Wiecie, że mnie kochacie.
plotkara
N idzie w miasto
- Pieprzcie się wszyscy bardzo! - Lider zespołu, nazywanego żartobliwie Sunshine
Express, otarł pot z czoła i machnął ręką w stronę tłumu. Półnagi chudy piosenkarz w
skórzanych spodniach, znany raczej z romansów z modelkami i aktorkami niż ze śpiewania,
splunął gniewnie na scenę i oddalił się w otoczeniu wielbicieli.
- Jezu, uwielbiam ich! - Tawny ścisnęła Nate'a za udo i niechcący wylała połowę
drinka na siedzenie i swoje spod nie, podróbkę znanego projektanta.
Co za szkoda.
Nate skinął głową i upił łyk z trzeciego dużego piwa tego wieczoru. Rozejrzał się po
zatłoczonej sali w Resort, nocnym klubie w East Hampton. Na parkiecie kłębiły się
jasnowłose dziewczyny w sukienkach Diane von Furstenberg i faceci wyglądający na
makierów giełdowych, wszyscy w drelichach i koszulach Thomasa Pinka. Zazwyczaj na
koncerty Sunshine Express przychodzą inni fani.
W Hamptons już od tygodnia wrzało na wieść o niespodziewanym występie
brytyjskiej kapeli punkowej i Nate był zaskoczony własnym entuzjazmem, gdy Tawny
zaproponowała, żeby poszli na koncert. Tego lata jeszcze ani razu nie był w Resort.
Właściwie nie miał tu wiele do roboty, oczywiście oprócz czyszczenia rynien, koszenia trawy,
przybijania łupków i palenia skrętów z Tawny. Fajnie jest wyjść z domu i trafić między ludzi
z seksowną blondynką u boku.
- Archibald!
Tawny dyskretnie trąciła go w bok.
- Twój znajomy?
Anthony Avuldsen przebijał się przez tłum. Szklankę z whisky trzymał wysoko w
górze, żeby nie uronić ani kropli.
Krótko przyciął jasne włosy, a przy opaleniźnie jego uśmiech był jeszcze bardziej
promienny. Bramkarz - potężny typ bez karku - skinął głową i wpuścił go na podwyższenie,
które w tym klubie udawało VIP - room.
- Archibald, ty draniu. - Anthony stukną! się z nim szklanką na powitanie. - Gdzie ty
się ukrywasz?
- Cześć - odparł Nate.
- Trener daje ci w kość? - Anthony usiadł koło niego na kanapie i w ostatniej chwili
schylił głowę, żeby nie walnąć w mosiężną poręcz.
- Mniej więcej.
- Bracie. - Anthony przekrzykiwał ogłuszającą muzykę. - Podobno Blair wróciła.
Dlaczego?
Nate zmarszczył brwi, objął Tawny i przyciągnął do siebie.
- Nie wiem. - Wzruszył ramionami.
- Jestem Tawny. - Pochyliła się nad nim i uśmiechnęła do Anthony'ego.
- Fajnie. - Skinął głową. - Anthony.
- Znacie się ze szkoły?
- Tak. A wy skąd?
Nate pomachał na kelnerkę. Musi się napić, i to zaraz.
- Któregoś dnia Nate zwyczajnie padł mi do stóp. - Tawny dopiła drinka do końca. -
Po prostu mam szczęście.
Anthony przyglądał się jej przez chwilę, a potem zawołał do Nate'a:
- To ty masz szczęście, draniu!
Podeszła kelnerka, bardzo podobna do Jessiki Simpson jako Daisy w Księciu ryzyka.
- Jeszcze raz to samo? - zapytała.
- Tak - mruknął Nate. Musi się napić, jeśli Anthony ma zamiar wypytywać go dalej.
- Nie widziałem cię w mieście - ciągnął tymczasem kumpel. - Gdzie się uczysz?
- Nie jestem z miasta - wyjaśniła Tawny. - Mieszkam w Hampton Bays.
- Super - stwierdził Anthony. - Chyba jeszcze nigdy nie rozmawiałem z miejscową.
Nate mocno dźgnął go w żebro.
- Co? - zdziwił się Anthony. - Super, stary. Nie ma sprawy.
- Co? - Tawny podniosła rękę do ucha. - Strasznie tu głośno!
- Bracie - ciągnął Anthony, do którego nic nie dotarło, - Isabel jutro urządza imprezę.
Podobno będzie Serena. Widziałeś ją ostatnio?
Ostatnio, kiedy widział Serenę, całował się z Jenny na imprezie Blair. Był to
pocałunek pożegnalny, w imię dawnych dobrych czasów, ale Serena i Blair na pewno
połączyły siły. obie wściekłe na niego.
Coś nowego?
Nate pokręcił głową. Stracił kontakt ze starymi znajomymi.
- Chwileczkę, Serena? - Podekscytowana Tawny oparli się o stolik. Ze swego miejsca
miał doskonały widok na jej dekolt i niżej, aż do przekłutego pępka. - Ta Serena z obcym
nazwiskiem?
Pochyliła się jeszcze bardziej i Nate ponownie zerknął jej za bluzkę.
Robi to celowo? - zastanawiał się.
Nate łypnął na Anthony'ego, żeby się przekonać, czy i on podziwia piersi Tawny, ale
kumpel był pogrążony w rozmowie z ciemnowłosą pięknością, która - co Nate przypominał
sobie jak przez mgłę - chodziła do Grafion i była od nich o rok młodsza.
- Tak - mruknął, rozbawiony zdziwieniem Tawny. Czy nazwisko Sereny brzmi
cudzoziemsko? Nigdy nie zwrócił na to uwagi. Ale co tam Serena. Wyraźnie zaimponował
Tawny. Rzadko mu się to zdarzało; dziewczyny owszem, uważały, że jest słodki, kochany,
lubiany i co tam jeszcze, ale w oczach Tawny dostrzegł coś, czego nigdy nie widział we
wzroku Sereny czy Blair - podziw.
- Kiedyś z nią chodziłem - pochwalił się. Była to tylko część prawdy.
- Panie Archibald! - Tawny jeszcze hardziej pochyliła się nad stolikiem, aż jej piersi
złączyły się kusząco. - Jest pan bardzo tajemniczy!
- Ty też znasz Serenę? - Anthony ponownie włączył się do rozmowy i usiłował
zerknąć w dekolt Tawny. - Za kilka dni, kiedy skończą kręcić, będzie impreza. Powinnaś
wpaść! - ryknął na całe gardło.
- Śniadanie u Freda? - Wydawało się, że oczy wyjdą Tawny z orbit. - Przecież ja
jestem największą fanką Thaddeusa Smitha! Naprawdę!
Wróciła kelnerka z drinkami. Nate chciwie złapał szklankę.
- No. nie wiem. - Potrząsnął głową. Nagle wydało mu się, że pływa w głębokim,
ciemnym basenie. Nie myślał logicznie. Nic dziwnego po skręcie i trzech piwach, ale i tak
zdawał sobie sprawę, że nierozsądnie byłoby zjawić się na imprezie Sereny z Tawny u boku.
Blair na pewno tam będzie i nie chciał, żeby uznała, że już sobie kogoś znalazł.
Ale czy tak właśnie nie było? Czy oboje tego nie zrobili?
- Błagam - piszczała Tawny. - Zrobię wszystko, żeby poznać Thaddeusa Smitha!
Wszystko!
- Bracie, ładnym dziewczynom się nie odmawia - zażartował Anthony.
Nate Archibald nigdy nie odmawiał. Koniec, kropka.
B przejmuje kontrolę
Trzask zamykanych drzwi niósł się echem po pustym mieszkaniu. Niełatwo jest
gniewnie trzasnąć drzwiami po wspinaczce na piąte piętro, i to na dodatek w gumowych ja-
ponkach, ale Serena starała się jak mogła. Tupała głośno i energicznie cisnęła na ziemię białą
skórzaną torbę Jil Sander. Nie przejmowała się iPodem ani okularami słonecznymi
Dolce&Gabbana.
- Wróciłaś, siostro? - zawołała Blair z jedynej sypialni, ich wspólnej. Przecież
naprawdę są jak siostry.
W każdym razie kłócą się jak rodzina.
- Tak! - odparła Serena. Wzięła butelkę piwa corona z lodówki i przysiadła na
parapecie w oknie wychodzącym na kamienicę naprzeciwko. Machała nogami nad schodami
przeciwpożarowymi.
- Co w pracy? - Blair weszła do kuchni owinięta wielkim białym ręcznikiem Frette,
który podwędziła z bieliźniarki matki. Wyjęła papierosa Merit z torby Sereny na podłodze i
przypaliła go od palnika gazowego.
- Jak to w pracy. - Serena smętnie wpatrywała się w smutne podwórko. Westchnęła. -
Szczerze, Blair? Do kitu.
- Jak to? - Dzisiaj Blair woziła próbki tkanin od krawca z Trzydziestej Dziewiątej do
domu Baileya Wintera, gdzie ten częstował herbatą księżniczkę z Arabii Saudyjskiej i bawił
się świetnie podczas przymiarek.
Blair otworzyła okno i wyjrzała na dwór. Wypuściła z ust kłąb dymu i spojrzała na
Serenę. Wiatr rozwiewał jej jasne włosy. Siedziała przygaszona i smętnie machała bosymi
stopami.
- Sama nie wiem. - Przyjaciółka napiła się piwa. Dzisiaj był jeden najgorszych dni na
planie. Niechcący usłyszała, jak ludzie z ekipy wyśmiewali się z jej pomyłek, a Ken klął na
całe gardło w środku jej sceny. - Było ciężko.
- Opowiadaj - poprosiła Blair.
Serena się zawahała. Co prawda nigdy o tym nie rozmawiały, ale znała Blair dość
dobrze, by wiedzieć, że przyjaciółka nie jest zachwycona, że to Serena gra w Śniadaniu u
Freda. Blair marzyła o tym od dziecka. Jak zareaguje, gdy Serena zacznie narzekać?
- Nie bardzo sobie radzę z aktorstwem - wyznała cicho.
Delikatnie mówiąc.
- Myślałam, że sobie poradzę. No, bo wiesz, już wcześniej to robiłam. Ale wtedy było
inaczej, bez tłumów na planie, bez miliona ekspertów dokoła, i bez kamery, która gapi się na
ciebie jak... jak... jak Darth Vader.
- I co? - Blair wychyliła się przez okno i wypuściła dym z ust w gorące nocne
powietrze. Uwielbiała pomagać innym w rozwiązywaniu problemów.
Czy raczej, chciała się upewnić, że inni mają problemy.
- Nie umiem - przyznała Serena. Wbiła wzrok w klapki - Nie wychodzi mi.
- Sereno - mruknęła Blair sennie. - Czy wiesz, jak wyglądasz?
- Co? - Serena podniosła głowę. Blair wychylała się przez okno w białym ręczniku.
Miała papierosa w dłoni, ale go nie paliła, więc na czubku sterczał słupek popiołu. Wyglądała
jak szalona wieszczka z Madison Avenue w alkoholowym transie.
- Wyglądasz dokładnie, ale to naprawdę dokładnie jak Holly Golightly - wyjaśniła
Blair. - Schody przeciwpożarowe, kosmyki włosów, oświetlenie - wszystko jest jak trzeba. To
wręcz niesamowite.
- Dzięki - mruknęła Serena. Był to jeden z najpiękniejszych komplementów, które
usłyszała od Blair podczas wielu lat ich przyjaźni.
- Mówię poważnie - ciągnęła Blair. - Znam się na tym. Pracuję w tej branży, prawda?
Znam się na modzie, urodzie, stylu i ty to wszystko masz. Nic mnie nie obchodzi, co mówi
Ken Mogul. Ty jesteś Holly Golightly - zapewniła stanowczo. - I zaraz ci to udowodnię.
- Jak to? - zdziwiła się Serena.
- Kto wie wszystko o Holly Golightly? - zapytała Blair.
Serena się roześmiała.
- Oczywiście, że ty.
- Więc masz szczęście, że tu jestem, co? - mruknęła Blair, koro sama nie wcieli się w
Holly Golightly, pomoże Serenie się nią stać. To jej wystarczy. - Chodź. - Zgasiła papierosa i
złapała przyjaciółkę za rękę. - Mamy dużo pracy.
Było jasne, dokąd pójdą najpierw. Pod wystawę Tiffany'ego.
Blair włożyła haftowaną meksykańską szmizjerkę, kupioną rok temu w Scoop, i
dżinsy. Uparła się, że Serena też ma włożyć byle co. Ledwie taksówka zatrzymała się przed
słynnym sklepem, niemal silą wypchnęła przyjaciółkę na chodnik.
- A teraz pokaż mi, jak chodzisz - warknęła. Ustawiła się przy wystawie i patrzyła.
Mając za plecami ruchliwą ulice i niebosiężne wieżowce, Serena wydawała się bardzo
malutka, bardzo krucha. To do niej niepodobne. A tym bardziej niepodobne do Holly.
Serena ruszyła w stronę sklepu. Drobiła śmiesznie, jak dziewczynka sypiąca kwiatki
na ślubie.
- Stop! - syknęła Blair. Wybiegła na chodnik. - Co to było?
- Jak to? - Ledwie słyszała Serenę przez ryk samochodów i krzyki wszechobecnych
turystów.
- Nie starasz się - zarzuciła jej Blair. Mówiła surowo, ale ciepło, jak poczciwy trener w
filmie, który niedawno oglądała na HBO. - Pokaż mi! Wiem, że umiesz zrobić to lepiej!
- Głupio się czuję - wyznała Serena. - Wszyscy się na mnie gapią, strasznie się
wstydzę.
Dziewczyna, która tańczyła na stole w Bungalow 8? Wstydzi się?
- Nie możesz - żachnęła się Blair. - Masz być pewna siebie. Dumna. Masz cały świat u
stóp, to ty rozdajesz karty. Ty tu rządzisz.
I to się nazywa aktorstwo?
- A przecież mam tylko iść? - zdziwiła się Serena. To nie to samo co przechadzka po
wybiegu, co już robiła. - Głupio mi.
- Wyobraź sobie, że to zakończenie szkoły - poradzili Blair. Przypomniała sobie, jak
Serena nerwowo, w ostatniej chwili wpadła do kościoła w identycznym kostiumie Oscara de
la Renty. Takim, jaki ona miała na sobie.
- Spróbuję. - Serena westchnęła.
Blair wróciła na posterunek przed sklepem. Czeka ją mnóstwo pracy, ale co to za
frajda rozkazywać Serenie.
Wszystko w imię przyjaźni.
kolejna szalona niedziela w parku z V... i D
Nils ciągnął ją za prawą rękę, Edgar za lewą. A może odwrotnie? Vanessa Abrams
przypomniała sobie, dlaczego to nie najlepszy pomysł, by dwóch chłopaków walczyło o tę
samą dziewczynę.
Jakby jeszcze tego nie wiedziała.
- No, chodź - jęczał jeden z chłopców. Czy to ważne, który jest który? Małe łapki
lepiły się z brudu, dziecięce głosy piszczały przeraźliwie, a do tego ich sita... Trzymali ją w
żelaznym uścisku, a ponieważ nie chcieli zwolnić, Vanessa na wpół szła, na wpół była
ciągnięta cienistymi alejkami Central Parku. Przypomniało jej się, jak razem z Aaronem
wprowadzali jego boksera, Mookie, ale bliźniaki jeszcze bardziej rwały się na spacer niż pies.
Gdyby mieli ogony, machaliby nimi bez przerwy.
- O Boże, błagam, zwolnijcie - sapnęła Vanessa.
Osiemnaście dolarów za godzinę, osiemnaście dolarów za godzinę. Dziś zarobiła już
trzydzieści sześć. To nie majątek, ale przyda się przy następnym projekcie.
A może następnym mieszkaniu?
Potknęła się, gdy chłopcy niespodziewanie zatrzymali się przy wózku ocienionym
parasolem.
- Możemy zjeść loda?
Nie sądziła, by matka kiedykolwiek zabrała ich do parku, a co dopiero kupiła lody. Od
dziwacznej rozmowy tamtego pierwszego dnia nie widziała jej ani razu, ale pani Morgan nie
wyglądała na kobietę, której podobają się lepkie odciski dziecinnych łapek na spódnicy
Chanel. W dzieciństwie ona i Ruby nie znały smaku słodyczy. Rodzice karmili je sorbetami
owocowymi i ciasteczkami bez cukru, ale Vanessy nie obchodziło, co jadają te dwa potwory.
- Oczywiście, lody, proszę bardzo - zgodziła się. Wyzwoliła się z uścisku chłopców i
wyjęła z kieszeni zmiętą dwudziestkę.
- Trzy lody - powiedziała do sprzedawcy. Miał sumiaste wąsy i kolorową koszulkę
Anno Domini 1972.
Chłopcy podskakiwali nerwowo. Chciwie rozdarli opakowania i z wrzaskiem odbiegli
w stronę placu zabaw, śmiejąc się z pełnymi buziami.
- Poczekajcie! - zawołała za nimi z obowiązku. Nie obchodziło jej już, że przepadną
bez siadu, a ona straci pracę i pójdzie do więzienia. Czy naprawdę zaledwie trzy dni temu
zaczęła pracę na pianie wysokobudżetowej hollywoodzkiej produkcji? A może to tylko
koszmarny sen?
Opadła na ławkę pod rozłożystym dębem i patrzyła, jak bliźniaki pochłaniają zdobycz
i rzucają papierki na ziemię. Nieładnie. Ganiali się z zawrotną szybkością, śmigali pod
zjeżdżalnią i między huśtawkami, w ostatniej chwili unikali zderzenia z maluchami,
stawiającymi pierwsze kroki, i ich groźnymi opiekunkami.
- Nie oddalajcie się! - zawołała zrezygnowana. Dokończyła loda i rozparła się na
zadziwiająco wygodnej ławce z betonu i drewna. Z oddali dobiegał warkot samochodów,
jadących przez park Siedemdziesiątą Dziewiątą. Mity, usypiający odgłos. Mimo słońca w
cieniu panował przyjemny chłód i przez chwilę wydawało się jej, że nie jest nianią, tylko
sama rozkoszuje się niedzielnym popołudniem w parku. Przymknęła powieki i odpłynęła.
A potem usłyszała znajomy pisk i gwałtownie otworzyła oczy.
Kto by przypuszczał, że ma instynkt macierzyński?
Trochę dalej panowało zamieszanie. Dostrzegła znajome jasnowłose główki.
Zerwała się na równe nogi i pobiegła w tamtą stronę. Jeden z bliźniaków siedział na
chodniku, płakał i trzymał się za zakrwawione kolano. Drugi stał z boku i groźnie wskazywał
paluszkiem wrotkarza, leżącego na ziemi.
- Co tu się dzieje? - zapytała władczo. A przynajmniej miała taką nadzieję.
- Ten duży wpadł na Edgara! - szlochał Nils.
Piegowata nimfetka w różowych obcisłych szortach i niebieskim sportowym staniku
podjechała szybko na wrotkach.
- Co tu się dzieje? - warknęła. - To, że nie panujesz nad dzieciakami, a my chcemy
trochę poćwiczyć!
- To nie są moje dzieci - zauważyła Vanessa i pogłaskała zapłakanego Edgara po
głowie. - A ty daruj sobie ten ton.
- Vanesso, chodźmy do domu - zajęczał Nils i złapał ją za rękę.
- To niezły pomysł - stwierdziła Lycra. Uklękła i zajęła się leżącym towarzyszem.
Wyglądała, jakby zjechała żywcem z reklamy piwa coors lite.
- Słuchaj, następnym razem patrz, gdzie jedziesz. - Vanessa nie pozwoli, żeby byle
nimfetka nią dyrygowała.
- Vanessa? - Wrotkarz na ziemi usiłował się podnieść.
Vanessa zamrugała z niedowierzaniem. Czyżby się przesłyszała?
Bo oto na asfaltowej alejce w Central Parku, w cieniu dębów, z wrotkami na nogach,
w idiotycznych szortach i obcisłej białej koszulce, w ochraniaczach na łokciach i kolanach,
leżał Dan. Spocony i czerwony na twarzy. Jej Dan.
- Dan? - W jej glosie było tyle przerażenia i zdumienia, że Edgar przestał szlochać i
wstał.
- Cześć. - Uśmiechnął się speszony. Blond cheerleaderka w obcisłych ciuchach
pomogła mu wstać. Zachwiał się niepewnie na wrotkach. - Cześć, Vanesso. Co słychać?
- Co słychać? Nie upilnowała tych małych potworów - zaczęła blondynka i
podciągnęła różowe szorty tak mocno, że szczegóły jej anatomii były doskonale widoczne. -
Staram się potraktować to Zen, ale...
- Kim jesteś? - przerwała jej Vanessa.
- A ty? - odcięła się suka.
- Ja? Jego dziewczyną - odparła Vanessa.
Lycra skrzywiła się lekko.
- Chwileczkę, co ty robisz? - Vanessa przyglądała się Danowi. Wyglądał tak
idiotycznie, że z trudem znosiła jego widok. Wróciła wzrokiem do dziewczyny. - Pewnie
przez ciebie ciągle nie ma go w domu.
- Mieszkacie razem?
Vanessie przypomniał się jego wiersz:
Tylko miłość. Tylko namiętność. Tak, tak.
Budda to nie Jezus. Ja też nie.
Jestem zwykłym facetem.
- Co to za dzieciaki? - zainteresował się Dan.
- Jesteśmy jej przyjaciółmi - warknął jeden bliźniaków, Vanessa nic miała pojęcia
który, i pokazał Danowi język.
- Przyjaciółmi? - powtórzył Dan.
- Tak - warknęła. - Podobnie jak ona jest twoją przyjaciółką, co?
W Piątej Alei rozdzwonił się dzwon kościelny. Był to dźwięk tak czysty i tak
nieodpowiedni, że Vanessie chciało się krzyczeć.
- Vanessa? - Drugi bliźniak złapał ją za rękę, - Niedobrze mi.
- Nie teraz - warknęła.
- Nic z tego nie rozumiem - wystękał Dan. - Dlaczego nie jesteś na planie?
- Ken Mogul mnie wylał, ale ciebie i tak to nie obchodzi.
- Przestańmy, zanim powiemy coś, czego później będziemy żałować - wtrąciła się
Lycra. Gołębie obżerały się resztkami lodów bliźniaków. Dlaczego nie dziobną blondyny w
tyłek?
- Vanessa? - zajęczał ten sam bliźniak. - Naprawdę mi... - Nie dokończył,
zwymiotował lodami na jadowicie zielone sportowe buty Dana.
Więc tak wygląda zła karma.
N traci zapał
Pod Natem uginały się kolana, tak samo jak wtedy, gdy trener go przyłapał na obijaniu
się na treningu i za karę kazał biegać dokoła boiska. Miał za sobą ciężki dzień. Dźwigał nowe
słupki na ogrodzenie przez cały podjazd. Szedł do domu pochylony i znużony.
Pod Natem Archibaldem uginają się kolana. I to nie z powodu dziewczyny.
W drodze do sypialni zajrzał do jasnej, biało - stalowej kuchni, do lodówki. Regina,
ich gospodyni, kucharka i pokojówka w jednym, pilnowała, żeby miał co jeść, ale Nate nawet
nie spojrzał na domowy pasztet czy sałatkę z pomidorów. Interesowała go jedynie oranżada
lorina. Od dziecka bardzo ją Lubił, ale nie wiadomo dlaczego kupowali ją tylko w East
Hamptons. Lekko cierpki smak kojarzył mu się z beztroskimi wakacjami w dzieciństwie, gdy
wydawaj fantastyczne imprezy z pływaniem nago W basenie i osuszał winną piwniczkę
rodziców.
To były czasy, pomyślał, idąc do siebie. Wtedy nie miał innych zmartwień oprócz
tego, czy będzie pogoda na plażę, czy już się wystarczająco upalił i czy uda mu się poderwać
Blair.
Teraz życie jest o wiele trudniejsze. Są wakacje, a on siedzi po uszy w problemach. Co
będzie, jak kolesie Tawny spotkają go samego na ulicy? Co powie Blair, kiedy się spotkają w
Yale? Czy Chuck Bass mówił prawdę?
Z butelką w reku opadł na miękkie, nieposłane łóżko. Jęknął. Zamknął oczy i starał się
odprężyć, ale cały czas miał przed oczyma czyjąś twarz.
Ciekawe, czyją?
Nagle pożałował, że oddał ciemnozielony kaszmirowy sweter w serek, który Blair
podarowała mu dwa lata temu, gdy pojechali z jej ojcem na narty do Sun Valley. Gdyby go
miał, mógłby go włożyć, zamknąć oczy i wspominać lepsze, prostsze czasy, gdy jeszcze
chodził z Blair, a świat był taki, jaki powinien. Bo - jeśli nie liczyć tych okazji, gdy się na
niego wkurzała, bo powiedział coś nie tak albo za bardzo się upalił, żeby pamiętać o randkach
- Blair sprawiała, że czuł się spełniony. Przy niej wszystko było lak, jak trzeba. A teraz Blair
wychodzi za jakiegoś Anglika. Czy to prawda? Nagle poczuł, że musi się upewnić.
Wstał, napił się oranżady i sięgnął po czarny telefon Bang&Olufsen przy łóżku.
Zawahał się, ale po chwili wybrał znajomy numer.
- Tu Blair - odezwała się po kilku sygnałach. Mówiła szybko, rzeczowo, jakby nie
wiedziała, kto dzwoni.
- Cześć. - Przewrócił się na brzuch i gorączkowo bawił prześcieradłem.
- Nate? - Ziewnęła, jakby już ją znudził. - O rany, bardzo przepraszam. Jestem
koszmarnie zmęczona.
- Tak, to ja - zaczął. W tej chwili rozmowa z nią nie wydawała mu się już dobrym
pomysłem.
- Pracuję - wyjaśniła. - Mam za sobą bardzo nerwowy tydzień.
- Super. - Pracuje? Jezu, naprawdę wszystko się zmieniło.
- No. Bailey Winter nie daje mi odetchnąć.
Nate nie miał pojęcia, o czym mówi, ale uznał, że powinien okazać współczucie.
- Fatalnie.
- Tak to jest w świecie mody. A właściwie gdzie się podziewasz?
- W East Hamptons, w domu rodziców. Pracuję u trenera, pomagam mu odnowić dom.
- Chciałabym się wyrwać - rozmarzyła się Blair. - Chociaż na moment... ale sam
wiesz, jak to jest...
- Jasne - mruknął. - Tak to jest, jak się pracuje.
- Mówiłam już, że zajmuję się kostiumami w tym nowym filmie, Śniadanie u Freda?
- Świetnie - stwierdził. Dlaczego nic nie mówi o zaręczynach? - Więc jak, już wróciłaś
z Londynu?
- Och, tak - westchnęła głośno. - Musiałam. Uznałam, że to najlepsze rozwiązanie,
zdobyć trochę doświadczenia, zanim pójdziemy na studia.
- Świetny plan. - Nagłe pożałował, że nie zapalił, zanim chwycił za telefon. -
Zwłaszcza teraz, kiedy, no wiesz, masz plany na przyszłość.
- A kto ich nie ma? - zdziwiła się. - Chyba czasem myślisz o przyszłości, co, Nate?
- No, tak - przyznał, choć rzadko kiedy myślał o czymś bardziej odległym niż kolacja.
- W każdym razie chciałem ci tylko, no wiesz, pogratulować.
- Nie przesadzaj. To tylko tymczasowa praca, choć u jednego najlepszych
projektantów w Ameryce.
- Chodzi mi o zaręczyny. Już słyszałem.
- Zaręczyny? - powtórzyła. - O co ci chodzi?
- Chuck mi powiedział. - Wsunął sobie poduszkę pod głowę.
- Chuck ci powiedział, że się zaręczyłam? - warknęła. - Jak zwykle wszystko
popieprzył.
- Jak to? - Nate usiadł.
- No, bo wróciłam - wyjaśniła. - Nie mogłabym za niego wyjść. Muszę myśleć o
przyszłości.
Bo oczywiście się jej oświadczył, co?
- Więc nie wychodzisz za maż? Powiem Chuckowi.
Powodzenia.
- To idiota - stwierdziła Blair. - Kogo obchodzi, co sobie myśli? Dlaczego go w ogóle
posłuchałeś?
Nate wzruszył ramionami, choć oczywiście Blair nie mogła go widzieć.
- Sam nie wiem. Nie odzywałaś się do mnie, ani nic. Ale cieszę się, że wróciłaś.
Wiem, że zawsze chciałaś być Katherine Hepburn. Fajnie, że przynajmniej jesteś na co dzień
na planie filmowym.
- Audrey Hepburn - poprawiła. - Ja nie tylko jestem na planie filmowym, odgrywam
tam kluczową rolę. W takim filmie kostiumy są bardzo ważne.
- Pamiętasz, jak razem oglądaliśmy ten film, a ty co chwila zatrzymywałaś i kazałaś
mi powtarzać tekst? - Pogrążył się we wspomnieniach. Padał wtedy śnieg, odwołano lekcje i
przez całe popołudnie leżeli w jej łóżku i oglądali Śniadanie u Tiffany'ego, ale Blair co chwila
zatrzymywała film i recytowała tekst z pamięci. On też próbował, tylko po to, żeby sprawić
jej przyjemność. A teraz on jest w Hamptons, ona w Nowym Jorku, ich związek to
przeszłość... Nie ma nawet jej pokoju. Teraz śpi w nim jej malutka siostrzyczka.
- Uznałam, że praca w świecie mody, z dala od reflektorów, to ciekawsza ścieżka
kariery - wyjaśniła.
- No - mruknął. - Zwłaszcza że Serena i tak bardziej na daje się na gwiazdę.
Oj.
Blair umilkła na chwilę.
- Nate. muszę kończyć. Musze zawieźć kostiumy na plan.
- Dobrze. - Był rozczarowany. - To chyba ważne.
- Bardzo. Baw się dobrze na plaży. - Blair się rozłączyła.
Nate upuścił słuchawkę na podłogę, odwrócił się na plecy i wbił wzrok w sufit. Baw
się? Nagle Hampton wydało się śmiertelnie nudne. Lato wydawało się nieskończenie długie.
Brakowało mu miasta, przyjaciół, Blair.
Bo żadna miejscowa ślicznotka jej nie zastąpi.
V znajduje surogat ojca
Vanessa głośno trzasnęła drzwiami, wbiegła do przedpokoju Humphreyów i cisnęła na
podłogę wojskowy plecak. Sterta starych gazet rozsypała się na skrzypiący parkiet.
- Cholera! - Uklękła i pozbierała gazety najstaranniej, jak umiała, ale w tym
mieszkaniu zawsze panował taki bałagan, że właściwie nie miało to znaczenia.
- Co jest? - zapytał męski głos. - Kto to?
Vanessa rozejrzała się niespokojnie. Niezmordowane bliźniaki ją wykończyły, Dan i
jego blond nimfetka wkurzyli ją i upokorzyli. Zabolało ją, że walnięty Ken Mogul wyrzucił ją
z pracy. Z tego wszystkiego zapomniała, że nie jest tu u siebie, i nie powinna trzaskać
drzwiami ani kląć na głos. W końcu jest tu gościem.
- O co chodzi? - Rufus Humphrey stanął w progu kiepsko oświetlonego przedpokoju.
Do wypukłej piersi tulił plik kartek. Długie do ramion, zmierzwione włosy spiął zieloną
gumką. W szpakowatej brodzie widniały resztki orzeszków, a okulary cudem trzymały się na
czubku czerwonego nosa Miał na sobie sfatygowane beżowe szorty - z kieszeni wystawały
niezliczone długopisy i ołówki - i zdecydowanie za ciasną jasnoniebieską koszulkę, którą
Vanessa zidentyfikowała jako stary szkolny podkoszulek Dana. Całości dopełniał jaskrawy,
różowy ceratowy fartuch w stokrotki.
- Przepraszam - speszyła się. - Nie chciałam ci przeszkadzać.
- Jaki dzisiaj dzień? - zapytał Rufus. Przyglądał się jej uważnie, jakby ją widział po
raz pierwszy.
Rozważała, czy mu przypomnieć, kim jest.
- Niedziela.
- Ach, tak, niedziela, tak. - Rufus skinął głową, zdjął okulary do czytania i wsunął do
jednej z licznych kieszeni. - Więc jak, wróciłaś ja wcześnie czy za późno? Mam na ciebie
nakrzyczeć czy co?
Vanessa się roześmiała. Ulżyło jej, bo chyba wiedział, z kim rozmawia.
- Nie martw się, byłam grzeczna.
- No, to chodź. - Skinął ręką w stronę zadymionej, zabałaganionej kuchni. - Gotuję
kolację i chciałbym, żeby ktoś spojrzał na moje dzieło świeżym okiem.
Jakby i bez tego nie miała za sobą ciężkiego dnia.
Vanessa przycupnęła na chwiejącym się taborecie przy kuchennym stole. Popijała
mętną wodę z kranu i obserwowała, juk Rufus Humphrey uwija się przy kuchence. Nieważne,
co pichcił. Pachniało smakowicie, aż zaburczało jej w brzuchu. Jadła dzisiaj tylko
nieszczęsnego loda w parku, bo później jakoś odeszła jej ochota na lunch.
- Spróbuj - rozkazał Rufus i podał jej drewnianą łyżkę.
Podmuchała na dymiący kuskus.
- Pyszne.
- To tajine - poinformował. - Według przepisu Paula Bowlesa. Zapomniałem, że go
mam. Gdzie Dan? Uwielbia jego dania. Będzie mu smakowało, jestem pewien. Zastąpiłem
szafran Wermutem!
- Dan? Nie wiem - przyznała. Niespokojnie bawiła się skrajem Lnianej serwetki w
niebieskie kwiatki. Nie pasowała do zapuszczonej, zagraconej kuchni.
- Kłopoty w raju? - Rufus energicznie mieszał w ogromnym garnku.
Vanessa się zawahała. Naprawdę chciała się przed kimś wygadać. Nie rozmawiała z
Ruby, odkąd obrażona wyszła z domu. Do rodziców nie odzywała się od wieków. Nieważne,
że Rufus to ojciec Dana. Musiała z kimś pogadać.
- Raj - żachnęła się. - Już po nim.
- Jak to? - Rufus przeglądał książkę kucharską i mądrze kiwał głową. - O cholera!
Dwie łyżeczki! No cóż, sześć nikomu nie zaszkodzi.
- No, bo my chyba zerwaliśmy. - Vanessa miała gulę w gardle.
- Co się stało? - Mężczyzna buszował w szufladach, szczękając sztućcami.
- Nie wiem - skłamała. Nagle się zawstydziła. Przecież nie musi mu opowiadać
wszystkiego z najobrzydliwszymi szczegółami?
- Dzieciaki - pokręcił głową. - Pierwsza miłość.
Albo jej koniec.
Vanessa starała się wziąć się w garść.
- Najgorsze, że on nawet nie wie, co się ze mną dzieje. No, bo dzisiaj straciłam pracę.
Ken Mogul mnie wylał. - Westchnęła i zadygotała. Te słowa wypowiedziane na głos, nawet
przez nią samą, potęgowały grozę sytuacji.
- Wylał'? - powtórzył Rufus i dolał, jej zdaniem, zdecydowanie za dużo miodu do
garnka. - Nie przejmuj się. Nie uwierzysz, ale mnie też kiedyś wywalili z pracy. Byłem
bileterem w Brattle Theater, jeszcze na studiach. - Zachichotał. - Wylali mnie, bo kląłem
nagłos podczas sztuki o Rosji sowieckiej, ale to długa historia.
- Bardzo ci dziękuję, że pozwoliłeś mi tu zamieszkać. Niedługo sobie coś znajdę -
mruknęła ponuro. - Zadzwonię do Ruby, może pozwoli mi spać na kanapie. Albo poproszę
Blair Waldorf o pomoc. Ja jej po mogłam, kiedy nie miała gdzie się podziać.
Blair, która zmienia łóżka co tydzień? Nie licz na to, moja droga.
- Wstrzymaj się, bracie! - zawołał Rufus Humphrey w jednym ze swoich słynnych
bezsensownych wybuchów. - O ile pamiętam, to moje mieszkanie, nie Dana. Jenny jest w
Europie, a później wyjeżdża do tej elitarnej szkoły z internatem. Dan jedzie do Evergreen,
jakby dalej już nie mógł, a ja zostanę sam jak palec i nic będę miał dla kogo gotować. O nie,
bracie.
Jeszcze nikt, nigdy, a już zawłaszcza niczyj ojciec, nie zwracał się do niej per
„bracie”. Nawet jej się to podobało.
- Sama nie wiem - zaprotestowała. W końcu ktoś jest dla niej miły, a ona nie wie, jak
to przyjąć. - Byłoby mi głupio, gdybym bez końca wykorzystywała twoją gościnność.
- Skoro tak uważasz... - Rufus energicznie opuścił przykrywkę. - Coś wymyślimy.
Jesienią idziesz na studia na New York University, tak? Kiepskie perspektywy na kasę i mało
czasu, żeby dorobić. Możesz wynająć pokój Jenny za niewielką opłata. O ile pozwolisz,
żebym ci gotował.
Vanessa podrapała się po głowie - włosy już zaczynały jej odrastać - I spojrzała na
czuprynę Rufusa.
- Ojej! Chili! - zawołał i wrzucił kilka łyżek stołowych przyprawy do garnka.
Tak, to dziwak, ale bardzo sympatyczny. I na pewno nie zażąda wygórowanej sumy.
Do wyjazdu Dana będzie znikać na całe dnie. Zresztą mieszkanie z Rufusem pod jednym da-
chem może się okazać całkiem przyjemne. Będzie dziwacznym ojcem, którego nigdy nie
miała. To znaczy owszem, miała, ale dwaj nie zaszkodzą.
- Dziękuję bardzo. - Otarła łzy wierzchem dłoni. - Bardzo chętnie.
- Świetnie, A teraz weź sobie talerz i przynieś kieliszki do wina. Kolacja gotowa.
I nie zapomnij o manti, skoro już nakrywasz do stołu.
narodziny gwiazdy - druga próba
Serena siedziała w przyczepie, dopóki się dało. Po raz tysięczny czytała scenariusz i
starała się uspokoić rozszalałe nerwy. Popijała już drugą kawę latte tego ranka i wspominała
weekendowe próby z Blair.
- Zamknij oczy - poleciła Kristina, chuda jak szczapa niemiecka wizażystka.
Malowała sobie oczy smoliście czarnym eyelinerem i Serena trochę się jej bała.
Poczuła delikatne muśnięcia pędzla na powiekach.
- Dobrze, już, otwórz - mruknęła Kristina.
Serena otworzyła oczy i westchnęła. Dobrze chociaż, że w dzisiejszej, bardzo ważnej
scenie, nie ma żadnego tekstu. To, co dzisiaj kręcili, bezpośrednio nawiązywało do oryginału,
do sceny, w której Audrey Hepburn śpiewa Moon river na schodach przeciwpożarowych. Ken
Mogul postanowił odtworzyć te scenę bardzo dokładnie, więc przyczepa Sereny stała przed
podupadłą kamienicą w East Village. w której mieszka jej filmowa bohaterka. Serena dopiła
resztki kawy Starbucks i przypomniała sobie, co poprzedniego dnia powiedziała Blair. Niemal
słyszała jej głos w głowie.
Przerażająca myśl. swoją drogą.
Nie musisz grać, i tak nią jesteś. Ta sukienka to twoja sukienka. Jej głos to twój głos.
Pokaż to.
- Chyba na ciebie czekają - zauważyła Kristina.
Serena zerknęła ostatni raz na swoje odbicie i przełknęła ślinę. Była gotowa, na tyle.
na ile umiała, ale potrzeba cudu. żeby się udało.
Ten cud nazywa się Blair Waldorf.
Wyszła ze lśniącej przyczepy na chodnik. St, Marks Place sprawiał jeszcze bardziej
niż zazwyczaj klaustrofobiczne wrażenie - wszędzie widziała członków ekipy i oślepiające
reflektory. Ken Mogul jak zwykle rozsiadł się w reżyserskim krześle i rozkoszował się
papierosem - kręcił w plenerze, nic w nieskazitelnie czystych wnętrzach Barneys. Bawił się
guzikiem od koszuli.
Blair czekała między przyczepami z nieodłączną Jasmine u boku. Nastolatka trzymała
wielki zielony pokrowiec na ubrania z logo Baileya Wintera, żeby po skończonej scenie
ochronić sukienkę Sereny przed kaprysami aury.
- Serena na planie! - zawołał drugi asystent reżysera i ekipa ożywiła się nagle.
Na widok głównej aktorki Ken Mogul zerwał się z fotela tak energicznie, że prawie
przewrócił zezowatego praktykanci Za jego plecami Serena widziała Thaddeusa Smitha.
Oparty o przyczepę - identyczną jak jej, tylko jasnoniebieską - szeptał coś do komórki.
- Holly, skarbie! - zawalał Ken i poprawił dziwaczne spodnie, jak od smokingu. -
Wyglądasz cudownie. Kostium leży jak ulał.
Serena miała na sobie granatową aksamitną kreację Bajleya Wintera i śliczne srebrne
balerinki z kokardkami. Oczywiście jej nogi były długie i zgrabne, choć nigdy nie ćwiczyła.
Ćwiczyć? Jakie to prostackie.
- Dzięki - odparła drżącym głosem. Bardzo chciała mieć to już za sobą.
- Dobra! - szczeknął Ken. - Światła! Kręcimy, ludzie!
Serena stanęła na swoim miejscu, tak samo, jak wczoraj, podczas prób z Blair.
- Reflektor! - zawołał asystent reżysera.
Oświetlenie się zmieniło. Dokoła wszystko pociemniało, tylko Serena stała w jasnym
kręgu. Nawet nie mrugnęła okiem. Podniosła wzrok. Widziała jedynie światło i myślała tylko
o tym, że stoi w blasku reflektorów. Ona, Serena. Ona, Holly. Nie wiedziała już, kim jest. Po
prostu była.
Pokaż to, upomniała się.
- Daj znać, kiedy będziesz gotowa, Molly! - zawołał Ken.
Była.
Odetchnęła głęboko i podeszła do skraju schodów. Nie wahała się, nie liczyła stopni,
nie potknęła się, nie uciekła. Weszła na ganek i odwróciła się w stronę kamer.
- Piękna noc - westchnęła. - Jak zawsze.
Usiadła na najwyższym stopniu. Widziała, jak Ken Mogul obserwuje ją bacznie,
zaciągając się dymem. Czuła na sobie krytyczny wzrok Blair. Znieruchomiała i po chwili
zaczęła nucić ze wzruszającym drżeniem w glosie:
Moon river, wider than a mile...
I'll be crossing you in style, someday.
Dream maket, you heartbreaker...
Zaśpiewała całą piosenkę a capella. Na planie panowała cisza, dokoła było tak
ciemno, że na moment zapomniała, kim i gdzie jest. Przez chwilę naprawdę była Holly i
śpiewała I głębi serca.
Skończyła. Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. Wpatrywała się w światło,
uśmiechnięta i zadumana. Zawsze znajdowała się w centrum uwagi. Było to dla niej coś tak
naturalnego, że właściwe o tym nie pamiętała. Ale dziś po raz pierwszy poczuła się gwiazdą.
Zapadła długa cisza. Nikt się nie poruszył. Nie odezwał.
- Holly - szepnął Ken Mogul, ale było tak cicho, że wszyscy go słyszeli. - To było
niewiarygodne. Gdzieś ty to, kurwa, ukrywała, skarbie? - Zerwał się z fotela i rzucił się ją
uściskać. Niektórzy w ekipie zaczęli bić brawo. Nawet Blair.
- Panie i panowie! - wrzasnął Ken. Przytulił Serenę do siebie i okręcił w kółko. -
Widzieliśmy narodziny gwiazdy!
Ken śmierdział kiszoną kapustą i kawą. Serenie oczy nabiegły łzami, ale to nie
szkodzi. I tak już płakała.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Kilka dni temu przechodziłam obok Barneys (no dobra, przyznaję, poszłam na przeszpiegi). I wiecie
co? Znów jest otwarty! Tak jest, otwarty jak zwykle, wszystko po staremu. W idealnym momencie!
Kupiłam fantastyczne mikrobikini Margiela, idealne na basen i pobiegłam na górę do Freda, gdzie
wszystko wróciło do dawnej chwały. Więc chyba było sporo prawdy w plotkach, które do mnie dotarły -
że skończyli już zdjęcia do filmu. Ciekawe, jak poszło naszej ulubienicy w roli głównej? Z planu
dochodzą wieści, że - o dziwo - poradziła sobie całkiem, całkiem (brawo mała!), i zagrała bezbłędnie,
tak, że nawet słynny z upierdliwości reżyser nie miał się do czego przyczepić i wyznał jej miłość do
grobowej deski. Ustaw się w kolejce, stary. I jeszcze lepsza nowina. Każdy wie, że koniec zdjęć
oznacza imprezę. Podobno ta będzie totalnie oldskulowa, więc trzymajcie kciuki i co chwila biegajcie
do skrzynki sprawdzić, czy dostaliście zaproszenie. Ja oczywiście otrzymałam je już kilka dni temu.
OGŁOSZENIE
Przerywamy program, żeby donieść o bardzo ważnym wydarzeniu. ABC Carpet&Home, jedyny sklep,
w którym można dostać ręcznie tkane irańskie dywaniki i smakowicie pachnące świece Dyptique,
zaprasza stałych klientów na specjalną promocję. Wpadnijcie tam i zapytajcie o Sisi. Pomoże wam
wybrać cudowny mięciutki materac (bo w akademikach każą spać na cienkich i twardych), uroczy
turecki kilim (żeby zakryć odrapane ściany), staroświecki żyrandol (okropnym jarzeniówkom mówimy
nie) i mnóstwo innych drobiazgów, które sprawią, że nawet ciasny studencki pokój stanie się
przytulny. Wiecie, na przygotowania nigdy nie jest za wcześnie.
Wasze e – maile
P:
Droga PIotkaro
W zeszły weekend byłam na pikniku nad rzeką Hudson i dałabym sobie rękę uciąć, że
widziałam pewnego hollywoodzkiego ogiera na wrotkach, bez koszuli. Wszędzie rozpoznam
jego regularne rysy i fantastyczny brzuch. Czy to możliwe, że to naprawdę on? Bo widzisz,
chodzi o to, że miał na sobie bardzo obcisłe szorty, tak, że dokładnie widziałam jego boski
tyłek. A z butów do jazdy na wrotkach wystawały tęczowe skarpetki. Co to znaczy? Błagam,
nie mów mi, że to jest to, o czym myślę!
Thadowa
O:
Droga Thadowa
Od kiedy wrotki wróciły do mody? Intrygujące. Słuchaj, powiem tak: nawet heteroseksualni
mogą jeździć na wrotkach. Ba, znam takiego (zadeklarowani' go heteryka), który niedawno
odkrył dla siebie ten sport. A jeśli chodzi o dowody, że T preferuje męskie towarzystwo - mówi
się, że romansuje ze wszystkimi, od młodej żony pewnego reżysera po niego samego. Nie
wierz we wszystko, co czytasz... chyba, że czytasz to u mnie.
Plotkara
P:
Droga Plotkaro
Mam twardy orzech do zgryzienia. W tym samym domu mieszka superdziewczyna, która
bardzo mi się spodobała. Wszystko w porządku, co? Tylko że, widzisz, teraz wprowadziła się
jej równie atrakcyjna przyjaciółka, i ta podoba mi się jeszcze bardziej. Co ty na to?
Wystartować do tej drugiej czy umawiać się z obydwoma z dala od domu?
Niezdecydowany
O:
Drogi Niezdecydowany
Dzielny z ciebie gość. Zadbaj tylko, żeby romans trwał tyle, ile umowa najmu, bo inaczej
czekają cię przykre niespodzianki na klatce schodowej! Zresztą, nie ma nic przyjemniejszego
niż trójkącik!
Plotkara
Na celowniku
Posępny N siedzi na ławce przy Main Street w East Hampton. Co go gryzie? D i niezidentyfikowana
dziewczyna w Jamba Juice w Columbus Circle, uzupełniają poziom płynów po ostrej sesji na siłowni.
Słuchajcie, wiecie, że w okolicy są ze cztery hotele, prawda? B taszczy wypchane torby z ciuchami do
domu matki na Piątej Alei. Jeszcze Jej mato zakupów? A może to dodatkowe bonusy z pracy? T
kupuje kwiaty na Chelsea Market - dowód uczucia dla partnerki? V niesie swoje dzieła do rezydencji
na Piątej Alei, gdzie obecnie pracuje. Czyżby jej nowa szefowa była miłośniczką kina? A może V chce
stracić posadę, pokazując bliźniakom swoje dzieła?
Dobra, dosyć tego, nie mam czasu na więcej. Lecę do cudownego butiku przy Elizabeth Street.
Zazwyczaj nie kupuję używanych ciuchów, śmierdzą trupem, ale uznałam, że na oldskulowe party a la
Hollywood trzeba się odpowiednio ubrać. Ojej, chyba za dużo wypaplałam...
Wiecie, że mnie kochacie.
plotkara
iście hollywoodzkie zakończenie
W barze na dachu hotelu Oceana panował harmider. W każdy letni wieczór był tam
niesamowity tłok. Ale jeśli do tłumu nowojorczyków doda się kilka gwiazd, powstaje istny
dom wariatów. Bar i basen na dachu to miejsca, w których się bywa, żeby widzieć i być
widzianym, nie żeby słyszeć i być słyszanym, więc Serena była trochę rozczarowana, gdy
Thaddeus zaproponował właśnie ten lokal. Teraz, gdy nic gryzła się już zdjęciami, chciała z
nim szczerze porozmawiać. Poznać go lepiej jako człowieka, nie aktora. Słyszała plotki, że
zaraz po przyjęciu wyjeżdża z miasta, więc zostało im mało czasu. A miała nadzieję, że
między nimi wreszcie do czegoś dojdzie. Bez kamer.
Najwyraźniej nie słyszała jeszcze wszystkich plotek na jego temat.
- Co pijesz? - zapytał, gdy podeszła kelnerka. Siedzieli w, jak to się oficjalnie
nazywało, części dla VlP - ów, która różniła się od reszty baru tylko tym, że mieli lepszy
widok na rzekę Hudson. Przynajmniej trafili na ciekawe widowisko. Nad rzeką co chwila
wybuchały fajerwerki. Co to? Maraton? Czy parada gejowska? Serenie zawsze się to
wszystko mieszało.
- Caipirinhę - wrzasnęła mu do ucha.
Thaddeus przekazał zamówienie oszołomionej kelnerce. Pobiegła po drinki, które
pewnie dostaną za darmo. Thaddeus nigdy za nic nie płacił, Serena też nie - kontrowersyjny
projektant Les Best podarował jej mnóstwo ciuchów ze swojej kolekcji, kiedy wystąpiła w
reklamie jego perfum, a faceci zawsze stawali jej drinki i kolacje.
Najwyraźniej ma to zapisane w gwiazdach.
Thaddeus machinalnie bębnił palcami w stolik, wtórując Scissor Sisters. Piosenka
leciała ze sprytnie ukrytych głośników. Uśmiechnął się, wpatrzony w rzekę.
- Piękny wieczór - zauważył.
- Tak - zgodziła się. Siedziała między nim a poręczą. - Tak się cieszę, że nie musimy
już uczyć się tekstu i zastanawiać, co Ken jutro wymyśli.
- Nie musisz mi mówić. - Thaddeus zapalił papierosa, zaciągnął się i podał go Serenie.
Wsunęła w usta wilgotny ustnik - całowali się już przed kamerą, więc co jej szkodzi
odrobina jego śliny. Kelnerka przyniosła ich drinki.
- Czas na toast - stwierdził i podniósł różowe cosmo.
Różowe cosmo?
- Tak jest. - Serena wzięła swoją szklankę. - Za fantastyczny film.
- Za fantastyczną aktorkę - poprawił Thaddeus i uniósł brew. - Za fantastyczny debiut.
- Objął ją ramieniem i przyciągnął bliżej do siebie. - Świetne fajerwerki, co? - skinął głową w
stronę rzeki.
Rozległa się spokojniejsza piosenka.
- Znam to! - pisnęła Serena. Nie mogła sobie przypomnieć, skąd.
- The Raves - wyjaśnił Thaddeus. - Dobrze znam ich perkusistę. - Wyjął jej z rak
papierosa i się zaciągnął.
- Tak? A ja solistkę. Ma na imię Jenny. Chodziłyśmy razem do szkoły. Poczekaj, czy
ona nie chodziła z twoim kumplem, tym perkusistą? Jak on się nazywa?
- Nie. - Thaddeus się roześmiał, - Nie sądzę, żeby była w jego typie.
Nie? A to dlaczego?
Serena nie wiedziała, co chciał przez to powiedzieć, ale nie przyszła tu, żeby omawiać
życie erotyczne Jenny Humphrey. Sączyła słodkiego drinka i uśmiechała się do tłumu fanek
za sznurem odgradzającym część dla VIP - ów. Dziewczyny, wszystkie z okropnym
makijażem i fatalnymi włosami, robiły im zdjęcia aparatami w komórkach.
Pewnie wyślą je później jakiemuś internetowemu plotkarzowi, pomyślała zirytowana.
Oj, nie bądź taka.
Sztuczne ognie eksplodowały z hukiem. Serena pisnęła, przestraszona, i wtuliła się w
ciepłe, muskularne ramię Thaddeusa Smitha.
- Nie przejmuj się. - Roześmiał się. - To tylko fajerwerki.
- Chyba już nas znaleźli - mruknęła i wskazała tłum fanek.
- Nigdy się do tego nie przyzwyczaję. - Zmarszczył brwi. - Na pewno te zdjęcia trafią
do gazet.
- Okropne - szepnęła i niechcący musnęła nosem jego ucho.
- Zrobisz coś dla mnie? - zapytał.
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo pochylił się i pocałował ją w usta. Idealny moment. Nad
rzeką znowu wybuchły fajerwerki, oświetlając ich i zaraz gasnąc. To było takie kiczowate i
romantyczne zarazem. Iście hollywoodzkie.
O rany.
N ma kłopoty z kobietami
- Ej, koleś! - Anthony Avuldsen wychylił się z okna czarnego bmw i zatrąbił.
Nate właśnie przypinał rower do słupka z napisem T
EREN
PRYWATNY
,
WSTĘP
WZBRONIONY
na skraju żwirowego parkingu przy plaży. Miał się spotkać z Tawny, ale Anthony stanowił
miłe urozmaicenie. Po rozmowie z Blair nie mógł się pozbyć uczucia, że jest z niewłaściwą
dziewczyną. No i przyjechał dwadzieścia minut za wcześnie.
Na wszystko przychodzi czas.
- Cześć! - zawołał i podszedł do okna kierowcy. - Jak leci?
- W porzo. - Anthony się uśmiechnął. - Właśnie wracani z plaży. Słuchaj, wsiadaj,
odjedziemy? - Wyjął z popielniczki świeżutkiego skręta, - No wiesz.
Nate nie potrzebował innej zachęty. Obszedł samochód i wsiadł od strony pasażera.
Opadł na miękki fotel pokryty kremową skórą.
Anthony ściszył radio, otworzył okno od strony pasażera i wyjechał z parkingu.
- Zacznij - powiedział.
Nate wziął skręta, wyjął ze skarpetki starą zapalniczkę i zapalił.
- U Isabel było super. - Kumpel także pociągnął. - Szkoda, że nie przyszedłeś.
Nate wypuścił kłąb dymu przez okno. Patrzył na swoje odbicie w szybie. Tego ranka
nie zdążył się ogolić i straszył zarostem. Jego koszulka była brudna, dezodorant dawno
przestał działać, na dżinsach widniały plamy z trawy. Choć opalony, wyglądał niezdrowo,
pewnie z braku snu. i miał przekrwione oczy.
Naprawdę z braku snu?
Wziął skręta i przyjrzał się koledze. Androny siedział za kierownicą w wariackich
szortach Vilebrequin, zwyczajnych klapkach i okularach przeciwsłonecznych. Był opalony,
jak Nate, ale w przeciwieństwie do niego nie miał worków pod jasnymi oczami. Wyglądał jak
setki innych chłopaków w Hamptons. Jak koleś na wakacjach, który wraca do domu po dniu
na plaży i po drodze spala skręta. Nate westchnął ponuro. Świetny towar, ale to nie zmienia
faktu, że jest zmęczony, zły... zazdrosny. Niby dlaczego Anthony całymi dniami obija się na
plaży, a on zasuwa jak niewolnik?
Może dlatego, że Anthony nie ukradł trenerowi środka na potencję?
Nate bębnił palcami w szybę, wsłuchany w stary kawałek Dylana. Wyobraził sobie
idealne lato: plaża, surfing w Montauk albo zwykłe leniuchowanie, przejażdżki kabrioletem
ojca, przypalanie z Anthonym i chłopakami z drużyny lacrosse, długie ranki w łóżku z Blair.
A może zabrałby Blair na żagle wzdłuż wybrzeża Maine? Nauczyłby ją łowić ryby. Jedliby
homary. Kochali się. Spali. Kochali się. Pływali. Kochali się.
- Stary, jesteś tu? - zapytał Anthony.
- Sorry. - Nate wrócił do rzeczywistości.
- Nie ma sprawy - mruknął Anthony. Przez jezdnię przechodziły trzy dziewczyny w
szortach i górach od bikini. Miały dopiero po trzynaście lat, ale były śliczne. - O co chodzi z
tą Tawny? Jest niezła.
- No. - Nate oddał mu skręta. - Fajna. Ale sam nie wiem. Może mam dość kobiet.
Anthony parsknął śmiechem i zakrztusił się dymem.
- Jasne. Już to słyszałem.
- Kurde, stary, to nie Blair - wyjaśnił Nate. - Rozumiesz?
- Cóż, Blair jest tylko jedna - odparł Anthony przeciągle i zgasił niedopałek w
popielniczce. Przejechał palcami po jasnych włosach, - Więc jak, znowu będziecie razem?
Nate smutno pokręcił głową. On tyra jak chłop pańszczyźniany. Blair robi karierę w
świecie mody. Był idiotą, wszystko spieprzył, uważał, że zawsze będzie na niego czekała.
Przez pomyłkę związał się z jej najlepszą przyjaciółką i tak dalej. Nie wiedział, że bez Blair
jego życie nie ma sensu.
Najwyraźniej nie tylko Blair uwielbia dramatyzować.
powrót na miejsce zbrodni
Serena pokonała metalowe stopnie swojej przyczepy najciszej, jak umiała. A raczej,
najciszej jak to możliwe w srebrzystych pantofelkach Michaela Korsa. Nie miała prawa tu
być - zakończono już zdjęcia i na planie przybywali jedynie ludzie, których zadaniem było
demontować dekoracje. Ale tego dnia Serena przyjechała z Blair - chciała sobie pożyczyć
czarną sukienkę, którą Bailey Winter zaprojektował dla filmowej Holly do finałowej sceny na
przyjęciu. Będzie idealna na prawdziwe przyjęcie następnego dnia.
Weszła do przyczepy, zamknęła za sobą drzwi i zapaliła światło. Na toaletce nadal
poniewierały się kosmetyki i szczotki do włosów, a jej kostiumy, starannie opakowane i
opisane przez asystentkę Blair, wisiały na wieszakach.
Bomba. Serena chwyciła śliczną małą czarną. Była skrojona na nią i, nie licząc
koralików na ramiączkach, gładka i prosta. To łatwiejsze niż zakupy.
Jasne, bo zakupy to naprawdę ciężka praca.
Rozerwała plastikową osłonę, zdjęła sukienkę z wieszaka i wsunęła do torby.
Właściwie nie powinna tego robić, ale kradzież kostiumu z planu filmowego przyprawiła ją o
dreszcz, jakiego doświadczyła tylko raz, gdy mając dziesięć lat ukradła lizaka w sklepie.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Znieruchomiała, przerażona.
- Kto tam? - zapytała drżącym głosem i pospiesznie zapięła pomarańczową torbę
Hermesa.
- Thad? - Do przyczepy zajrzał chudy, fantastycznie opalony chłopak. Ciemne włosy
sterczały na wszystkie strony w artystycznym nieładzie, oczy pod pięknymi brwiami były
duże, zielone i ocienione długimi rzęsami. Był w obcisłej czarnej koszulce bez rękawów,
która eksponowała zawiłe tatuaże na jego długich, chudych ramionach.
- Nie. to ja - odparła. - Przyczepa Thada jest obok.
- Ojejku! - Chłopak zaczerwienił się po uszy. - Przepraszam, powinienem mieć więcej
rozumu i nic włazić ludziom do przyczep.
- Nie ma sprawy. - Serena się odprężyła, bo zrozumiała, że jej nie zdradzi. - Serena.
- Ojejku, cześć! - Nieznajomy wbiegł do przyczepy i wyciągnął rękę. Drzwi się
zatrzasnęły.
Tyle, jeśli chodzi o kradzież pod osłoną nocy.
- Ojejku, Serena. Tak się cieszę, że w końcu cię poznałem. - Złapał jej dłoń w swoje
ręce i mocno uścisnął.
- Ja... też - wyjąkała. Miał ślad akcentu, którego nie mogła nigdzie umiejscowić. Zna
go?
- Jezu, ależ jestem okropny! Wpadam tak bez uprzedzenia! Robisz coś, a ja wbiegam
jak fan z ulicy! Przepraszam, pewnie myślisz, że zwariowałem. - Puścił jej rękę i się roze-
śmiał.
- Nie, nic nie robię - skłamała i przycisnęła torebkę do piersi. - Zostawiłam tu coś i
musiałam wrócić.
- Thad mówił, że już skończyliście zdjęcia? Mogę usiąść? - Chłopak rozsiadł się na
taborecie przy toaletce i założył nogę na nogę.
Proszę bardzo.
- Tak, w końcu. Dzięki Bogu! - Serena miała nadzieję, że nie widać, jak bardzo jest
zbita z tropu. Kto to jest?
- To zakręcona robota, ale ktoś to musi robić. - Odchylił się do tylu i lustrował ją
wzrokiem. - Jesteś boska. Wspaniała. Thad mi mówił.
- No tak, Thad - mruknęła, coraz bardziej podejrzliwa. - Ojejku. Nie przedstawiłem
się. Ciągle mi się to zdarza. Gadam i gadam, zazwyczaj dlatego, że się denerwuję, ale przy
tobie nie mam powodu, jesteś taka śliczna i fajna, chyba że, oczywiście, chciałbym się z tobą
umówić...
Serena się zarumieniła. Co to za typ?
- I nadał paplam - zreflektował się. - Ojejku, czasami jestem strasznie głupi. Serge,
Tak się cieszę, że wreszcie cię poznałem.
- Serge? - powtórzyła. - Serge? Serge? Co za Serge, do cholery?
- Serge, chłopak Thada? - wyjaśnił. - Nie mieści mi się w głowie, że do tej pory się nie
poznaliśmy. No, Thad oberwie ! Tyle czasu trzymał nas z dala od siebie...
Thada kto?
- Och, Thad ciągle o tobie opowiada - skłamała. - I też nie rozumiem, czemu się
wcześniej nie poznaliśmy.
- No wiesz, to ma sens. - Serge wziął słoiczek kremu z toaletki i bawił się nim
nerwowo. - Musimy zachować dyskrecję, więc spędzam większość czasu w pokoju
hotelowym. Nawet nie mieszkamy w tym samym hotelu. Ja jestem w Mercer. Wiesz, jak to
jest, przecież pozowałaś z nim do zdjęć. Jesteś cudowna. Obaj jesteśmy ci bardzo wdzięczni.
Zdjęcia? Pocałunek? Wszystko tylko dla fotografów? Thad ją wykorzystał? Serena
oparła się o ścianę. Nie mieściło jej się w głowie, że mogła się aż tak pomylić. Myślała, że
naprawdę coś ich łączy, a tymczasem okazało się, że Thad to po prostu piękny gej z
chłopakiem, którego musi ukrywać. Poczuła, że musi usiąść.
- Hm. - Położyła torebkę na ziemi i przycupnęła na kanapie. Zsunęła pantofle,
podkuliła nogi. - Thad jest super. Cieszę się, że mogłam pomóc. - Westchnęła. To prawic
prawda. Powinna być wściekła albo dotknięta, a tymczasem zastanawiała się, dlaczego
wcześniej się nie zorientowała.
Chociaż nie miała zbyt wielu przesłanek.
- Mówiłem mu, że ma szczęście, że z tobą pracuje. Wiesz, czasami jego partnerki
robią się takie zaborcze. Wydaje im się, że z nim chodzą. Jakby nie rozróżniały fikcji od
rzeczywistości. A przecież to tylko gra!
- No właśnie - przytaknęła.
- A ty jesteś inna - zachwycał się Serge. - Jesteś profesjonalistką, choć to twój
pierwszy film! Chciałbym, żebyś zawsze grała z Thadem! Obiecaj mi to!
- Daj spokój! - zachichotała. Nie sposób się dąsać czy smucić, gdy i Thaddeus, i jego
chłopak są tacy mili.
- Mówię poważnie! - Serge usiadł koło niej na kanapie. - Musisz nas odwiedzić w
Palm Springs. Będzie super! I wiesz co? Chyba mam dla ciebie fantastycznego faceta!
- Tak? - Brzmi nieźle.
Zwłaszcza że może polegać na jego guście, jeśli chodzi o mężczyzn!
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Mam dosłownie pięć minut na pisanie. Nie wiem jakim cudem, nagle zrobiło się tak mało czasu. Sama
nie zauważam, kiedy mija kolejny dzień. Lekcje tenisa w Ocean Colony, koktajle na dachu Met...
Zacznijmy od waszych e - maili, bo ostatnio wszyscy mają tylko jedno w głowie...
P:
Droga Plotkaro
Wiesz, jak mogę dostać zaproszenie na to wielkie przyjęcie we czwartek? Mój chłopak
obiecał, że mnie tam zabierze, ale podejrzewam, że blefuje i w ostatniej chwili zepsuje mu się
samochód, czy coś takiego. A bardzo, ale to bardzo chciałabym tam być, więc potrzebny mi
plan B. Pomocy!
Zakochana
O
: Droga Zakochana
Podobno lista gości już jest zamknięta, więc zostaje ci tylko nadzieja, że twój facet nie blefuje. Inaczej
będziesz tęsknie patrzyła na nas z oddali, jak inni zwykli śmiertelnicy, Sorry!
Plotkara
P:
Niedawno bytem z rodziną w Amsterdamie i urwałem się sam, żeby zwiedzieć to, co
naprawdę warto. Zapaliłem skręta w coffee shopie, a później dałbym sobie rękę uciąć, że
widziałem J, jak tańczyła w oknie w dzielnicy czerwonych latarni. Teraz żałuję, że jej nie
zamówiłem! Powiedz, że to naprawdę ona!
Zdesperowany
O:
Drogi Zdesperowany
Przykro mi. Co prawda jej rodzice są niekonwencjonalni, ale J nie. Uczy się sztuk pięknych i
być może sztuczek z facetami, ale tańce w dzielnicy rozpusty nie figurują na liście
przedmiotów.
Plotkara
Doskonalimy sztukę rozmowy na przyjęciu
Krótki kurs odświeżający dla wszystkich znajomych. Dobrej zabawy!
1. Obleśny, źle ubrany reżyser szepcze ci, że zaprasza do siebie na prywatne przesłuchanie.
Odpowiadasz:
a. Tylko w twoich snach, zboku.
b. Dlaczego u ciebie? Bierz komórkę z aparatem i chodź do łazienki!
c. Z przyjemnością, panie Mogul.
2. W kolejce do łazienki niski, tęgi producent filmowy pyta. co sądzisz o jego ostatnim dziele.
Odpowiadasz:
a. Moim zdaniem źle obsadzono główne role, na przykład aktorka grająca bohaterkę była zbyt
sztywna... Ale ogólnie nie jest źle.
b. Piękne kostiumy. Choć akurat jeśli chodzi o scenografię, zawsze powtarzam, że mniej znaczy
więcej.
c. Kompletujecie już obsadę drugiej części?
3. Światowej sławy zabójczo przystojny aktor filmowy zaprasza cię do tanga. Odpowiadasz:
a. Tango? Wolałabym spokojniejsze miejsce, z dala od paparazzich.
b. Przytul mnie, tylko mnie przytul.
c. Zawsze wiedziałam, że geje to najlepsi tancerze.
4. Długonoga gwiazdka potyka się i wylewa owocowego drinka na twoje nowiutkie zamszowe balerinki
Sigersona Morrisona. Odpowiadasz:
a. Milczeniem; za to chlustasz jej drinkiem w twarz!
b. Moje buty! Mój skarb! Mój sens życia!
c. Pieprzyć to. Zatańczę boso!
Już? Tylko nie oszukujcie.
Dobra, właściwa odpowiedź to C, w każdym pytaniu. Jakbyście tego nie wiedzieli. Do zobaczenia
wieczorem!
Wiecie, że mnie kochacie.
plotkara
wolność D
Dan widział Bree w różnych sportowych ciuchach i oczywiście całkiem nagą, ale ani
razu - wystrojonej do wyjścia. Gdy wyszedł ze stacji metra na Siedemdziesiątej Siódmej,
zdziwił się na jej widok. Czekała na niego, zjawiskowa w prostej białej jedwabnej koszulce, z
jasnymi włosami spływającymi swobodnie na opalone ramiona. Turkusowa spódnica do
kolan wyglądała, jakby wygrzebała ją na pchlim targu gdzieś w Turcji.
Dan włożył to, co jego zdaniem najbardziej nadawało się na imprezę, grafitowy
garnitur Agnes B - prezent od byłego agenta, w czasach, gdy był młodym literatem.
A nie żałosnym typem, który zdradza dziewczynę, z którą mieszka.
- Cześć, piękna! - zawołał śmiało i pokonał ostatnie kroki biegiem. To nie takie
trudne, odkąd regularnie ćwiczył.
- Dzięki. - Bree cmoknęła go w policzek. - Jak się czujesz? Świetnie wyglądasz! Mam
nadzieję, że nie ubrałam się za skromnie?
- Nie, idealnie. Idziemy?
Szli Lexington wśród samochodowych wyziewów. Wieczorne słońce odbijało się w
szybach kawiarni Starbucks.
- Wiesz, nadal nie bardzo rozumiem, dlaczego zostałeś zaproszony na to przyjęcie. -
Bree objęła się ramionami.
- Ja też nie - przyznał Dan. - Znam Serenę od lat... A może Vanessa wpisała mnie na
listę gości? Czy to ważne? Impreza to impreza, prawda? - Skręcili w Siedemdziesiątą
Pierwszą.
- Fakt, - Bree sztywno skinęła głową. Wydawała się nieco spięta i zdenerwowana jak
na osobę zazwyczaj bardzo Zen. - Jeśli chodzi o Vanessę...
- Tak. - Dan odruchowo sięgnął do kieszeni po camela. Szkoda, że nie zabrał swoich
nowych ziołowych papierosów.
Bree westchnęła.
- Chyba musisz to przemyśleć. Pomedytować. Oddychać głęboko. Skupić się. W
końcu doświadczysz oświecenia. Wiesz, ja ci nie powiem, co masz robić. To twoje życie, Ale
chciałabym, żebyś trafił na odpowiedzi. W gruncie rzeczy wszyscy tego chcemy, prawda?
- Jasne. - Dan rozejrzał się na boki, zanim przekroczyli Trzecią Aleję. Może zaraz
przejedzie go taksówka i nie będzie musiał dalej prowadzić tej rozmowy.
- Sama już nie wiem. - Bree westchnęła i machinalnie zaplatała kosmyk włosów. -
Jesienią i tak wyjeżdżam do Santa Cruz, nie mam prawa niczego od ciebie oczekiwać. Ale
świetnie się razem bawiliśmy, prawda?
Wieczorną ciszę przerwał hałas. W oddali wściekle trąbiły klaksony. Co jakiś czas
rozlegał się krzyk. Bez przerwy trzaskały migawki aparatów fotograficznych.
- To nasza impreza? - zapytała Bree. - Bardzo... głośna.
A co, myślała, że impreza miesiąca będzie cicha i spokojna?
- Chodź! - Dan załapał ją za rękę, szczęśliwy, że rozmowa się urwała. Nie miał ochoty
analizować swojego związku z Vanessą. Szczerze mówiąc, nie znal odpowiedzi na żadne
pytanie. - Nie możemy się spóźnić.
Spokojna uliczka Holly Golightly już nie była spokojna. Przy obu przecznicach stali
ochroniarze, a do wejścia prowadził najprawdziwszy czerwony chodnik. Sznur limuzyn na
Drugiej Alei ciągnął się przez dwie przecznice, na rogu, za aksamitnymi sznurami, tłoczyli się
dziennikarze i fotografowie.
Przy drzwiach Dan wręczył zaproszenie ochroniarzowi. Facet obejrzał je uważnie,
niechętnie skinął głową i znacznie brutalniej, niż było trzeba, przybił im stemple na dłoniach.
- Napijesz się? - zapytał Dan, gdy mijali stolik zastawiony kieliszkami szampana.
- Chyba nie powinnam dzisiaj pić. - Powiedziała to tak surowo, że Dan od razu uznał,
że jej zdaniem on też powinien trzymać się z, daleka od alkoholu.
No, ale niby po co są imprezy?
Wziął dwa kieliszki - jeśli Bree nie wypije, on jej pomoże - i zaraz opróżnił jeden z
nich. Beknął cicho, odstawił pusty kieliszek i przeciskał się przez tłum, trzymając Bree za
rękę. Weszli do holu. Bree pierwsza wbiegła na schody. Może zapaliła się wreszcie do tej
imprezy?
- Doskonałe ćwiczenie - zauważyła.
- Super - sapnął Dan, idąc za nią.
Im wyżej wchodzili, tym głośniejsze stawały się piski dziewcząt i łomot basów.
Popękane ściany kamienicy, choć zadziwiająco solidne, nie zdołały wyciszyć hałasu. Byli na
czwartym piętrze, gdy spotkali pierwszych gości z imprezy. Chuck Bass w przedziwnym
stroju, ze śnieżnobiałą małpką w różowej spódniczce baletowej i różdżką w łapce, przyglądał
się im z góry.
- Romeo! - pisnął dziewczęco na widok Dana.
Dan uprzejmie skinął Chuckowi głową. Nie znosił togo dupka i bardzo mu się nie
podobał jego strój, oryginalny miętowozielony garnitur Prady z lat osiemdziesiątych. Wziął
Bree za rękę i pociągnął za sobą po schodach. Niełatwo będzie ominąć Chucka.
- Kto to? - zapytała Bree.
- Nikt - odparł stanowczo. Wbiegli na najwyższe piętro, mijając po drodze innych
gości i Chucka Bassa. I wtedy mało brakowało, a wpadliby na Vanessę. Znowu.
Muszą przestać się tak spotykać.
Vanessie towarzyszyli ci sami chłopcy, z którymi kilka dni temu była w Central
Parku, tym razem wypucowani i eleganccy w granatowych marynarkach z mosiężnymi
guzikami, szortach w prążki i białych koszulach. Blond włoski zaczesano na bok. z
przedziałkiem. Wydawali się bardzo nieszczęśliwi.
- Dan - wyjąkała Vanessa, bardzo zaskoczona. - Co tu robisz?
- Ja... sądziłem, że może wpisałaś mnie na listę gości, zanim... - wysiekał. - Nie
wiedziałem, że tu będziesz, po tym, jak, no wiesz...
- Ich siostra pracowała na planie, - Pogłaskała chłopców po główkach, - Musiałam.
- Cześć - odezwała się Bree niepewnie. - Jestem Bree. Właściwie już się poznałyśmy.
- Vanessa. - Uśmiechnęła się pod nosem. Bree? A co to za durne imię?
- Jestem Edgar - przedstawił się jeden z bliźniaków i dumnie wypiął pierś. Puścił dłoń
Vanessy i wyciągnął ręce do Bree. Chyba już zapomniał nieszczęsny lodowy incydent z
parku.
- A ja Nils - powiedział drugi chłopczyk, odepchnął brata i posłał Bree promienny
uśmiech. Dan od razu zauważył, że obaj chłopcy mówią troszkę jak miniatury Chucka.
Cóż, chłopcy z Upper East Side zaczynają wcześnie.
Bree uklękła i przyjrzała się im uważnie.
- Wiecie co, macie bardzo jasne aury.
Vanessa stłumiła chichot. Dan przechylił głowę i przyglądał się jej. Właściwie się nie
zmieniła - ogolona głowa i bezczelne spojrzenie - a jednak zamiast nieodłącznych dżinsów
miała na sobie eleganckie czarne spodnie, a zamiast koszulki bez rękawów miękką
półprzezroczystą bluzeczkę. Czyżby z jedwabiu? Wyglądała niemal kobieco. Może to dziwne,
ale czasami Dan chyba zapominał, że ona jest dziewczyną. Zwykłą dziewczyną.
- Pogadamy? - zapytał nieśmiało.
Vanessa wzruszyła ramionami.
- Jeśli zdołasz się oderwać... - Bree objęła chłopców i wróżyła im z ręki.
- Przecież musimy pogadać, prawda? - zauważył Dan. Bree mamrotała mantry w
sanskrycie.
Delikatnie mówiąc.
świat jest sceną
Ponieważ w mieszkaniu właściwie nie było mebli z prawdziwego zdarzenia, pijany
tłum urządził sobie parkiet taneczny w salonie. Blair wypiła duszkiem trzy bellini i była
gotowa stanąć na wysokości zadania i tańczyć do utraty tchu. Zresztą znała na pamięć scenę
przyjęcia ze Śniadania u Tiffany'ego i wiedziała, że tego wszyscy od niej oczekują. Jasne, to
Serena jest Holly, nie sposób temu zaprzeczyć, ale to nie znaczy, że i ona nie może się
świetnie bawić. Ma do dyspozycji mnóstwo alkoholu i imprezę swoich marzeń.
No i świetnego faceta.
- Cześć - szepnął jej Jason do ucha. - Cieszę się, że cię widzę.
Zatańczyła w miejscu, dokładnie jak jedna z postaci w filmie, ale tylko taki znawca
jak ona rozpoznałby ten element choreografii. Jej zwiewna sukienka Blumarine falowała
rytmicznie, gdy kołysała biodrami. W ręku trzymała staroświecką fitkę z masy perłowej.
Darowała sobie tylko brylantowy diadem.
Nie potrzebuje go, żeby zagrać księżniczkę.
- Tańczymy! - poleciła. Złapała długie, smukłe palce Jasona i przyciągnęła go do
siebie. Miał cudowny, szczery uśmiech, był taki wysoki i schludny...
- Tak jest, szanowna pani! - Rozpiął pod szyją jasnoniebieską koszule Stevena Alana.
Działał na nią ten grzeczny wizerunek!
Przysunęła się bliżej. Rozkoszowała się uczuciem, że jest malutka i bezradna w jego
ramionach.
Zupełnie jak pewna blondyneczka w drodze do Hollywood?
Pachniał mydłem, piwem i nagle przyjęcie zeszło na dalszy plan. Rozmarzona patrzyła
mu w oczy. W tej chwili nic pamiętała, że kiedyś podobał jej się ktoś inny, nawet Lord
Jakmutam czy Pan Ujarany.
- Wiesz co? - Uwodzicielsko zatrzepotała rzęsami. - Serena wprowadza się z
powrotem do rodziców, ale ja chyba tu zostanę...
- Będziemy sąsiadami. - Uśmiechnął się. - A to może oznaczać kłopoty.
- Lubię kłopoty.
Delikatnie mówiąc.
- W takim razie... - Jason się uśmiechnął, pochylił i pocałował ją powoli. Smakował
słodkim piwem, które pil tego wieczoru, i jeszcze miętą. Był cudowny. A pocałunek... do-
skonały pierwszy pocałunek.
Później uśmiechnęła się do Jasona i rozejrzała po pokoju. Tylko oni tańczyli wtuleni w
siebie, reszta podrygiwała przy Madonnie, którą puścił didżej. Blair przywarła mocniej do
Jasona, choć w mieszkaniu było nieznośnie gorąco. I wtedy, kątem oka, zobaczyła Pana
Ujaranego. O kurwa! Nawet teraz instynktownie wiedział, jak jej zepsuć idealną chwilę.
Nate Archibald trzymał za rękę dziewczynę, której Blair z pewnością nie znała. Nie
była to nawet jedna z tych suk z L'Ecole, spowitych w Marni. Nie, ta dziewczyna nie nosiła
Marni, tylko... rzeczy z domu towarowego?
Przesadziła pod każdym względem - opalenizna, biust, usta, makijaż...
Wszystko wyglądało sztucznie. Od przesadnie skomplikowanej fryzury i żałośnie
pomarańczowej opalenizny, gorszy był strój - brzoskwiniowe rybaczki, koszulka z cekinami,
a do tego brudne espadryle i brzoskwiniowy plecaczek, podróbka Prądy, którą można kupić
na każdym rogu. Blair w życiu nie widziała kogoś takiego. Koszmar. Zerknęła na Baileya
Wintera, który stał w drugim końcu pokoju. Oddałaby majątek, żeby wiedzieć, co w tej chwili
szepce do Grahama Olivera.
- Coś nie tak? - Jason pocałował ją w szyję.
- Przepraszam, daj mi chwilę. - Wyzwoliła się z jego objęć.
Ale chwila to za mało, by się otrząsnąć po tym, jak widzisz swoją pierwszą miłość z
inną.
co jest?
- Dobrze się czujesz? - zapytała Vanessa, Dan milczał od dłuższej chwili i to
wzbudziło jej niepokój. - Usiądźmy. - Wskazała parapet za ich plecami, Otwarte okno
wychodziło na podwórze, skąd wpadała przyjemna wieczorna bryza. Na dole. w ogródku,
grupka gości tłoczyła się za krzakiem bzu i paliła.
- Wszystko się ostatnio zmieniło, co? - Dan już wyciągał rękę, ale powstrzymał się i
nie dotknął jej. - Nie pojmuję, co się stało w ciągu ostatnich tygodni.
Obetnij mi palce, już. nic nie czuję,
Nie czuję ciebie... ciebie... ciebie.
- A ja wiem - zaczęła Vanessa, poważnie, ale nie wrogo, - Poznałeś kogoś. I tak jest
dobrze. To znaczy, owszem, jest mi przykro, chyba. Ale przede wszystkim żałuję, że to
przede mną ukrywałeś, zwłaszcza po tej scenie na imprezie Blair, kiedy obiecywałeś, że
zostaniesz ze mną jesienią...
- Scenie? - powtórzył. - Urządziłem scenę? - Rozmawiali w cztery oczy, w kącie.
Żadnej sceny nie było. No dobra, urządził jedną na uroczystości zakończenia szkoły, ale na
szczęście jej przy tym nie było.
- Nie w tym problem. Chodzi o to, że ja też nie byłam z tobą do końca szczera -
ciągnęła.
Na schodach zataczała się brzydka dziewczyna, która, o ile Vanessa pamiętała,
statystowała w filmie. Miała na sobie czerwoną koszulkę i z tysiąc srebrnych bransoletek na
ręce. Zerknęła na Vanessę, jakby jej nie znała. Nie, nie tak Vanessa sobie wyobraża udaną
imprezę.
Maruda.
- Masz kogoś? - Dan miał taką minę, jakby chciał się rozpłakać.
- Nie, skądże. - Wachlowała się ręką. - Ale mam ci coś dziwnego do powiedzenia.
Twój tata powiedział, że wynajmie mi pokój... chociaż z tobą zerwałam...
Dan skrzywił się i podrapał się w łydkę. Nie zastanawiał się nad tym, że oficjalnie się
rozstali, ale to chyba nastąpiło, właśnie teraz.
- No i?
- No i się zgodziłam. - Vanessa spojrzała na niego, ciekawa jego reakcji, ale nadal
drapał się w nogę, jak zapchlony pies. - No bo wiesz, nie mam dużo kasy, a twój tata obiecał,
że nie weźmie drogo i...
- Cóż - odezwał się w końcu. - Moim zdaniem nie ma w tym nic dziwnego.
Nie?
- Moim zdaniem to fajny układ.
Tak?
- Więc jak, jesteśmy przyjaciółmi? - zapytał.
- Tak - potwierdziła.
Przyjaciółmi...?
co przyciągnął kot i kto za nim przyszedł
Thaddeus Smith jednym haustem wypił lodowato zimną caipirinhę i pochylił się do
ucha Sereny, szepcząc zmysłowo. Jego oddech pachniał rumem.
- Kto to?
Nie musiał pokazywać palcem, bo i tak wszyscy wiedzieli, kogo ma na myśli.
Przyszedł Nate Archibald.
Mikroskopijna kuchnia okazała się najlepszym punktem obserwacyjnym i tam tłoczyła
się część gości. Serena zobaczyła Nata po raz pierwszy od imprezy Blair. Wtedy tańczyła co
sił w nogach, a on siedział na ziemi, ujarany bardziej niż zwykłe, aż w końcu wstał i
pocałował małą Jenny Humphrey. Kapitan Archibald był tak wściekły, że Nate wrócił do
domu bez świadectwa, że zaraz następnego dnia osobiście wywiózł go do East Hampton i tak
zaczęło się dla niego ciężkie lato, Serena nie zdążyła się pożegnać, ale wiedziała, że wkrótce
się spotkają. I proszę, jest tutaj, cudownie opalony, przez co jego idealne zęby wydają się
jeszcze bielsze, a cudowne oczy jeszcze bardziej zielone. Był potężniejszy, bardziej
muskularny. Nic dziwnego, że Thaddeus Smith go zauważył.
- To Nate - odparła swobodnie.
- Hetero Nate? - upewnił się Thaddeus.
Serena wzruszyła ramionami.
- Otwarty na wszystko. - Zachichotała. - Ale nie jest sam.
Bardzo opalona jasna blondynka wisiała na jego ramieniu, jakby od tego zależało jej
życie. Wbijała w jego bicepsy długie, krwiście czerwone paznokcie. Chłonęła wszystko
szeroko otwartymi oczami, rozbieganymi, jakby była na prochach.
Niewykluczone.
- Błagam, powiedz, że to jego siostra - szepnął Thaddeus. - Jezu, czy ona ma
niebieskie cienie na powiekach? No, niech Serge się o tym dowie...
Serena przyglądała się nowo przybyłej. Tak, naprawdę umalowała się niebieskimi
cieniami. I ubrała się na brzoskwiniowo od stóp do głów. To takie... brzoskwiniowe. Miała
jasne, falujące włosy - jak Barbie, striptizerka na plaży.
Plażowa Barbie Striptizerka? Świetny pomysł.
- Skąd ona wytrzasnęła te ciuchy? - zastanawiał się Thad złośliwie. Blair biegła w jej
stronę z wyrazem przerażenia w oczach, który Serena znała aż za dobrze.
- Cholera - mruknęła pod nosem.
- Kto to, kurwa, jest? - wycedziła Blair przez zęby. Przecisnęła się przez tłum i wpadła
do ciasnej kuchenki.
Serena nie musiała pytać, o kogo jej chodzi.
- Och, skarbie, nie musisz się nią przejmować - zapewnił Thaddeus serdecznie.
- Nie do wiary! - warknęła Blair. - On śmiał tu dzisiaj przyjść z tą zdzirą. Gdzie on ją
wynalazł? W centrum handlowym?
Cóż, tych nie brak na Long Island.
- Siadaj. - Thaddeus poklepał blat. - Wyluzuj.
- Cholera! - Blair posłuchała jego rady i usadowiła się na szafce. - Muszę się napić.
- Zostań z nami. - Thaddeus usiadł koło niej i objął ją serdecznie.
- Nie wierzyłem, że to prawda. - Chuck Bass przecisnął się obok Sereny i wszedł do
kuchni. - Ale widzę to na własne oczy!
- Cześć, Chuck. - Serena z westchnieniem oparła się o uda Thada. Jeszcze tylko tego
jej trzeba, żeby Chuck dorwał w swoje szpony jej partnera.
- Blair znowu wśród nas! - zawołał Chuck. - Jak to dobrze! - Cmoknął ją w oba
policzki.
- Cześć, Chuck - odparła i zrezygnowana nadstawiła policzki. - Kim jest ta suka? -
Chociaż raz będzie z Chucka jakiś pożytek. Zwykle znal najnowsze plotki, choć nie zawsze
prawdziwe.
- Słyszałem o niej, ale nigdy jej nie widziałem - wyjaśnił z dumą. Napił się z butelki
Dom Perignon. - O rany, nie patrzcie, ale chyba zaraz dostąpimy zaszczytu i ją poznamy -
szepnął, rozkoszując się sytuacją.
Nate prowadził Tawny przez roztańczony tłum w stronę znajomych twarzy w kuchni.
- Cześć! - zawołał. - Serena, Blair, - Były jeszcze piękniejsze, niż zapamiętał. Jakby
oprószył je magiczny pył.
- Nate! - Serena rzuciła się do przodu i uściskała serdecznie starego przyjaciela. Nie
chciała, żeby sytuacja za bardzo się skomplikowała.
Za późno.
- Cześć - syknęła Blair. Założyła nogę na nogę i machała komicznie długą cygaretką
jak szpadą, - Czy ktoś mi poda ogień?
Thaddeus Smith wyjął z kieszeni srebrną zapalniczkę Zippo ze swoimi inicjałami i
zapalił jej papierosa. Na parkiecie rozległa się piosenka Madonny Papa Don't Preach. Co bar-
dziej hiperaktywni statyści skakali po parkiecie udając, że śpiewają do wyimaginowanych
mikrofonów.
- W końcu prawdziwy dżentelmen, - Blair westchnęła dramatycznie. - Czy ktoś
widział mojego chłopaka? - No, niech Nate tylko zobaczy, jak się całuje z Jasonem. Ha!
- Blair - wystękał Nate. - Ślicznie wyglądasz. Fajnie, że wróciłaś. - Nie wiedział, co
powiedzieć. Czuł się jak ostatni dupek.
Blair zeskoczyła z szafki i zachwiała się lekko, gdy szpilki Jimmy'ego Choo uderzyły
w popękane kafelki podłogi.
- Dziękuję. - Skinęła głową. - Przepraszam, chcę zatańczyć, idę poszukać mojego
partnera. - Wyszła do zatłoczonego saloniku.
Serena uśmiechnęła się przepraszająco.
- Serena. - Wyciągnęła rękę do nieznajomej i zobaczyła, że dziewczyna ma ładne
niebieskie oczy w kształcie migdałów i urocze piegi na całym ciele.
Ale Serena zawsze szuka w ludziach czegoś dobrego.
- Tawny - przedstawiła się dziewczyna.
- No tak, przepraszam - mruknął Nate. - Serena, poznaj Tawny.
- A to Thaddeus. - Serena wzięła go za ramię, - Thaddeus, Nate i Tawny.
Thaddeus zeskoczył z szafki i serdecznie uścisnął im ręce, najpierw Natowi, potem
Tawny. Pijana dziewczyna w fioletowej sukience bez ramiączek wpadła na niego niechcący.
Delikatnie odepchnął ją z powrotem na parkiet.
- Miło mi - powiedział ciepło.
Naprawdę dobry z niego aktor.
- Hm! - Chuck Bass chrząknął dramatycznie. - A ja jestem Chuck.
- Tawny. - Dziewczyna wyrównała ramiączka malutkiego brzoskwiniowego plecaczka
i wróciła wzrokiem do Thaddeusa. Prawie się śliniła na jego widok.
- Miło mi - wymamrotał Chuck, pocałował ją w rękę i skłonił się nisko, - Poznajmy
się, skarbie, Natie, nie masz nic przeciwko temu, prawda?
Nate powiedziałby, że nie, proszę bardzo, stary, ale jego uwagę pochłaniała Blair.
Trzymała się za ręce z wysokim typem, jakby bankierem, i śmiała się z głową odrzuconą do
tyłu. Przedstawiła go przed chwilą starszemu, świetnie ubranemu gościowi w okularach
przeciwsłonecznych. Flirtowała z obydwoma i Nate poczuł, jak ogarnia go nostalgia.
- Przepraszam, muszę iść - wystękał.
Był już przy drzwiach, gdy usłyszał, jak Chuck mówi do Tawny:
- Jesteś superopalona.
Jasne.
B jako muza
- Skarbie, skarbie! - zapiszczał Bailey Winter do Blair. - Musisz, powtarzam, musisz
tego lata zamieszkać ze mną na wyspie. Jesteś idealna!
Stali w drzwiach do sypialni, czyli dość daleko od kuchni, ale Blair nadal miała
wszystko na oku. Nerwowo założyła za uszy ciemne włosy sięgające ramion. Zawsze lubiła
komplementy, ale jak zareagować, gdy ktoś ci mówi, że jesteś idealna?
Może zwykłym „dziękuję”?
- Zaczynam pracę nad nową kolekcją. Nazwę ją lato/zima. - Gest Baileya miał chyba
symbolizować pory roku, ale zdaniem Blair projektant wyglądał, jakby miał lada moment do-
stać wylewu. - A ty moja droga, jesteś Zimą.
Poczuła na karku ciepłą, kojącą dłoń Jasona.
- To wspaniale, Blair - powiedział.
Tak, cudownie, ale nie mogła się powstrzymać i kątem oka obserwowała, jak Nate o
lśniących zielonych oczach, Nate w jasnoniebieskiej koszulce polo, zostawia Serenę, Chucka
i tę prowincjonalną zdzirę i wychodzi. Gdzie on się, kurwa, wybiera?
- A Serena będzie Latem! - pisnął Bailey i Blair wróciła na ziemię. Przesunął okulary
na czubek głowy i podekscytowany spojrzał w żyrandol.
Blair odnalazła wzrokiem Serenę. Oczywiście w marzeniach była jedną muzą mistrza,
ale skoro już ma się z kimś dzielić splendorem, niech to będzie jej najlepsza przyjaciółka.
Jakie to wielkoduszne.
- Oczywiście obie musicie u mnie zamieszkać. Żeby mnie inspirować, skarbie! Nie
martw się, w domku na plaży jest mnóstwo miejsca dla gości! - Puścił oko do Jasona.
Blair patrzyła, jak Nate przybija piątkę z Jeremym Scottem Tompkinsonem z jego
szkolnej drużyny lacrosse. Czasami się zastanawiała, ile właściwie faceci sobie mówią w
sportowej szatni. Czy opowiadał kumplom o ich pierwszym razie? Albo o tym, jak to robił z
Sereną? Blair spojrzała w dół i zobaczyła, że gniewnie zacisnęła pięści.
- Bardzo chętnie wpadnę z wizytą. - Jason przyciągnął ją do siebie. - Jeśli Blair mnie
zaprosi.
Bailey ściągnął okulary z głowy i zsunął na czubek nosa.
- Jeśli nie ona, to ja! - Roześmiał się i klasnął. - Och, biedaku, pewnie jesteś
przerażony! Nie bój się, nie gryzę. Chyba że na specjalną prośbę! - Zapiszczał z uciechy.
Blair uśmiechała się skromnie. Nie mogła się skupić na piskach Baileya. Ale
powiedział, że jest doskonała, to słyszała.
Ma się rozumieć.
Z drugiej strony, żeby z nim zamieszkać? Chociaż, może?... Co prawda nie dalej jak
dzisiaj powiedziała Jasonowi, że tu zostanie, ale majestatyczna rezydencja Baileya na rogu
Park Avenue i Sześćdziesiątej Drugiej to fantastyczne miejsce. Nie można sobie wymarzyć
lepszego na ostatnie tygodnie przed wyjazdem do Yale. Ciekawe, czy Audrey Hepburn jako
muza też mieszkała w takich wnętrzach?
- Obawiam się, że moja mama będzie codziennie wpadała na herbatkę - mruknęła.
- A ona też będzie na Georgica? - Bailey uniósł ciemne brwi. - Bosko!
- W Georgii? - Blair zmarszczyła czoło. Dlaczego Bailey zawsze tak dziwnie gada?
- Na Georgica, skarbie! W domku plażowym. East Hampton? Tam, gdzie pojedziemy,
- Tłumaczył cierpliwie. - Wszystko w porządku?
Chwileczkę, Hamptons? To Hamptons, gdzie mieszka teraz Nate i ta prowincjonalna
zdzira? Dlaczego od razu tak nie mówił?
Problem w tym, że mówił.
- Tak - powiedziała, choć kiwała przecząco głową. - Wszystko w porządku.
- Niestety, domek gościnny jest w dalszej części posiadłości, dosyć blisko sąsiadów,
Ale ich prawie nigdy nie ma. Może ich znasz? Archibaldów? W tym roku przyjechał tam
tylko ich syn. Mniej więcej w twoim wieku. Zabójczo przystojny?
O tak, znała go dobrze.
Nie ma to jak dobre sąsiedztwo.
trójkąt na dachu
Dan wspiął się po drabinie, uniósł klapę i wyszedł na dach. Budynek był zbyt niski, by
dało się zobaczyć East River, ale w nocnym powietrzu unosił się jej zapach, duszący i
przenikliwy. Letni zmierzch w Nowym Jorku ma w sobie coś magicznego.
Zapalił camela i zaciągnął się chciwie. Przez cienki dach słyszał muzykę i krzyki, czuł
drgania basów. Musi sobie wszystko przemyśleć w samotności. Podszedł do skraju dachu,
wyjrzał za krawędź, do ogródka. Po ciemku o mały włos nie wpadł na Bree, która siedziała w
pozycji lotosu, rozłożywszy dokoła turkusową spódnicę.
- Bree, dobrze się czujesz?
- Dan - mruknęła spokojnie. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego. - Palisz.
Cholera.
Cisnął papierosa w noc.
- Przepraszam - speszył się.
- Nie musisz. - Powiedziała to z uwłaczającą obojętnością.
Dan usiadł koło niej. Zapadał zmrok, z trudem dostrzegał zarys krzaka bzu i
bursztynowe końcówki papierosów. Zamknął oczy i usiłował sobie wyobrazić... że siedzi na
szczycie urwiska nad Pacyfikiem. Ale nawet jego wyobraźnia poety nie sięgała tak daleko.
Mało tlenu... za mało dla dwojga.
- Nie mam nic przeciwko temu, że chcesz zapalić - ciągnęła Bree. - Oczywiście
wolałabym, żebyś tego nie robił, bo szkodzisz sobie i ziemi, ale jesteś wolny. Możesz zrobić,
co chcesz.
Dan nie miał ochoty na kłótnię. Wyjął kolejnego papierosa i zapalił. No proszę. Od
razu lepiej.
- Przepraszam, że musiałeś przyjść za mną aż tutaj - zaczęła Bree.
Postanowił nie tłumaczyć, że nie szukał jej, tylko chwili spokoju.
- Myślałam, że rozmawiasz z Vanessą. Wydaje się, że macie sobie dużo do
powiedzenia.
Nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Szczerze mówiąc nie sądził, żeby przez cale lato
mieli mieszkać razem i być tylko przyjaciółmi.
Może przyjaciółmi i czymś więcej?
- Nie jestem zła, naprawdę - zapewniła Bree i chyba mówiła szczerze. - Dobrze nam
było przez tych kilka tygodni, prawda?
- Jasne - skinął głową. Wiedział, co będzie dalej.
- Cieszę się, że cię poznałam. Poznawanie ludzi to zawsze fascynująca, magiczna
podróż, prawda?
O rany.
- Tak, tak - mruknął. Znudziła mu się już ta filozoficzna gadanina. Dobrze, że nie
będzie musiał dłużej tego słuchać.
- Nie szkodzi, że jest nam smutno, gdy podróż dobiega końca - stwierdziła. - Ale nasze
drogi się rozchodzą. Twoja zaprowadziła cię na to przyjęcie. Nie rozumiem tego. Moja
wiedzie w inną stronę.
Rzucił na szalę swoje studia i całą przyszłość w imię związku z Vanessą i nie widział
w tym nic złego. Ale ryzykować związek z Vanessą dla Bree? Co mu odbiło?
Bree wstała, przeciągała się, podniosła ręce do góry i odetchnęła głęboko. W
ciemności widać było jedynie jej białą koszulkę i jasne włosy. Wyglądała, jakby unosiła się w
powietrzu.
- Och, Dan. - Pociągnęła nosem. - Rozstania zawsze są trudne. Staram się pamiętać, co
mówi jogin. że trzeba pozwolić ludziom odejść, ale to niełatwe. Przecież dopiero się uczę.
Nagle rozstanie wcale nie wydało mu się bolesne.
Objął ją, bo uznał, że tak trzeba. Właściwie cieszył się, że z nim zrywa i był
zachwycony, że Bree odchodzi. Dużo go nauczyła, o przyrodzie, ćwiczeniach i duchowości,
ale miał już dość. Chciał zapalić i mieć chwilę spokoju, a potem wrócić do domu z Vanessą -
w charakterze przyjaciółki.
- O, kurczę - rozległ się męski glos.
- Kto tam? - Dan widział jedynie rozżarzony koniuszek papierosa. Czuł
charakterystyczny zapach skręta.
- Przepraszam, bracie. - Nate Archibald przysunął się bliżej. - Nie chciałem
podsłuchiwać, ale chyba mnie nie widzieliście.
- Cześć. - Dan poznał przystojniaka, który jesienią złamał Jenny serce. Ale szybko
doszła do siebie i nie miał do niego pretensji.
- Dobrze to znosisz - zauważył Nate.
- Szczerze? - Dan się zamyślił. - To nam nie było pisane. Myślałem, że mi na niej
zależy, że jestem gotów na zmiany, ale wiesz co? Myliłem się. Chyba kręciła mnie myśl o
innej, choć wcale do siebie nie pasujemy.
- Naprawdę? - Nate zaniósł się kaszlem. Dobrze znał to uczucie.
- Problem w tym - ciągnął Dan. - Że tam, na dole, jest inna dziewczyna. Ta jedna.
Jedyna.
Która?
- Wiem, o co ci chodzi. - Nate mówił głosem wyższym niż zazwyczaj. - Ale ta twoja
miała rację. Ludzkie drogi czasami się, no... rozchodzą, nie?
Ho, ho.
- Nie wiem - mruknął Dan, choć kawałek o rozchodzących się drogach pochodził z
wiersza Roberta Frosta, który cytował w mowie pożegnalnej na zakończenie szkoły. - Właś-
ciwie mam już dosyć bełkotu rodem z New Age.
- Tak? - zdziwił się Nate. Jemu to odpowiadało.
No pewnie.
N schodzi ze sceny
Nate minął grupę roztańczonych dziewczyn i rozejrzał się po pokoju. W tłumie nie
widział żadnych znajomych twarzy.
Może za bardzo się ujarał.
Nie spodziewał się, że na tej durnej hollywoodzkiej imprezie dozna olśnienia. Tego
lata miał spoważnieć, dać sobie spokój z imprezami, paleniem i uganianiem się za
dziewczynami, które przynoszą same kłopoty. Miał się nauczyć ciężkiej pracy, poznać
samego siebie i dojrzeć do studiów w Yale. Kapitan Archibald i trener Michaels chcieli, żeby
pojechał tam jako inny, odrodzony Nate. Odpowiedzialny i poważny. I nagle wydało mu się,
że już to osiągnął.
Szybko.
Zapamiętał sobie jedno, co powiedział Dan - że jego życie jest tu i teraz. Że czeka w
zatłoczonym mieszkaniu. Dziewczyna, która jest mu pisana, bawi się w tłumie. Jedyne, co
może zrobić, to poinformować o tym tę drugą.
Ale nigdzie nie widział jasnych włosów Tawny. Przepychał się przez tłum. Nie
zwracał uwagi na machanie niskiego, opalonego dziwaka w okularach przeciwsłonecznych.
Nie czas na pogaduszki; ma zadanie do wykonania.
Wszedł do kuchni, usiadł na szafce i stamtąd rozglądał się po całym mieszkaniu.
Kłębił się tam istny tłum. Rozpoznawał niektóre osoby. Isabel i Kati jak zwykle siedziały w
kącie i szeptały z przejęciem. Łysa, groźnie wyglądająca dziewczyna rozmawiała z małymi
chłopcami... ale poza tym. pokój wypełniali nieznajomi.
I wtedy ją zobaczył. Nie sposób nie poznać blond włosów, miękkich, kręconych,
spływających na piegowate ramiona - jedno nagie, bo zsunęło się jej ramiączko koszulki.
Wyglądało to bardzo zmysłowo. Tańczyła z Chuckiem Bassem, który rozpiął zieloną koszulę
i odsłonił pierś. Fuj.
Ktoś szarpnął go za nogawkę spodni Trovata. Spojrzał w dół. Serena. Uśmiechała się
do niego.
- Kogo szukasz? - zapytała i wskoczyła na blat tuż obok.
- Cześć. - Nate podał jej rękę. Dobrze mu zrobi towarzystwo starej przyjaciółki.
Serena podążyła wzrokiem w tę samą stronę co on i obserwowała niemal obsceniczne
popisy Chucka i Tawny.
- Wiesz, nic masz się czym przejmować - szepnęła mu do ucha. Jej oddech pachniał
słodko i łaskotał go w ucho. Było to bardzo przyjemne uczucie. - Chuck Bass to napalony,
niegroźny dupek i za to go kochamy.
- Nie przejmuję się - zapewnił. - To nie tak.
- Nie? - zdziwiła się. Znała go i wiedziała, że jeśli chodzi o kobiety, nie można mu
ufać. Z zasady wszystko psuł.
Jest aktorką, nie zapominajcie. Tylko gra głupią.
- Wydawało mi się, że tak, ale nie - wyjaśnił. - Zaraz, dokąd oni idą? - Tawny ciągnęła
Chucka za rękę. Zniknęli za uchylonymi drzwiami.
- Do łazienki - poinformowała Serena.
Podwójne fuj.
- Nieważne. - Nate wzruszył ramionami. Ma już za sobą ten etap w życiu, gdy
obchodzą go dziewczyny wymykające się do łazienki z nieznajomymi facetami. Nie obchodzi
go, co się tam teraz dzieje. I wtedy zobaczył Blair na parkiecie, bosą i roześmianą, w
ramionach wysokiego faceta w konserwatywnym szarym garniturze. Całowali się. Nate
zamknął oczy.
- Idę - mruknął. Miał po dziurki w nosie tej imprezy. Posłał Serenie swój słynny
krzywy uśmiech, zeskoczył z szafki i zniknął w tłumie.
napisy końcowe… i muzyka
Serena została w kuchni. Sięgnęła po papierosa, którego sprytnie ukryła za uchem.
Wygładziła zagniecenia na „pożyczonej” małej czarnej Baileya Wintera, zapaliła palnik,
pochyliła się, zapaliła papierosa i zgasiła gaz. Zaciągnęła się głęboko i spojrzała na
roztańczony tłum.
- Gdzie Nate? - Blair wpadła do kuchni.
- Kto to wie? - Serena się roześmiała i pomogła Blair usiąść koło siebie. Podała jej
papierosa i rozejrzała się dokoła. - A Jason?
- Poszedł do siebie - wyjaśniła Blair. - Ma kurczaka w lodówce, a ja umieram z głodu.
- Szczęściara z ciebie. - Serena wzięła od niej papierosa.
Tak jest, Blair to prawdziwa szczęściara.
Serena wzięła Blair za rękę. Pochyliła się do ucha przyjaciółki, ozdobionego słynnym
kolczykiem Bvlgari.
- To będzie wspaniałe lato.
Blair oparła ciemną głowę na jej barku.
- Mam nadzieję, że w Hamptons wystarczy miejsca dla nas wszystkich.
Serena ściskała ją za kolano. Blair błądziła wzrokiem po parkiecie. Jeśli zmrużyć
oczy, wygląda dokładnie tak samo jak w Śniadaniu u Tiffany'ego. Tyle razy wyobrażała sobie
tę chwilę, przeżywała ją w myślach, w swoim własnym wewnętrznym filmie, że wydawała
się znajoma. I cudowna.
Kati i Isabel, w identycznych czarnych sukienkach Tocca, starały się ukryć, że
plotkują o Serenie i Blair, machając im radośnie, Blair niemal słyszała, co o niej mówią.
Chuck Bass tańczył z tą opaloną blondynką i aż błyszczał od potu. Cała reszta patrzyła na nie.
Na którą? Na Serenę czy Blair? Czy to naprawdę ważne?
Nie.
Didżej - ciągle spocony chłopak, od którego Bailey Winter nie mógł oderwać wzroku -
zmienił płytę. Chyba czytał Blair w myślach, ho oto rozległ się powolny rytm, a potem
mieszkanie wypełnił seksowny głos:
Moon river, wider than a mile...
I'll be crossing you in style, someday.
Dream maker, you heartbreaker...
- To ja! - pisnęła Serena!
- Rewelacyjnie to wyszło - stwierdziła Blair szczerze i ścisnęła ją za rękę.
W filmie w jej głowie to doskonała scena końcowa. Odpowiednia muzyka, tłum bawi
się szampańsko. Uroczy chłopak szykuje jej kolację w mieszkaniu piętro niżej. Choć
nieumeblowane, mieszkanie pachniało wielkim światem. Blair była zachwycona. To jej dom.
Jej przyjęcie. Tak, film się kończy, ale lato się zaczyna.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
O Boże! Nie wierzyłam, że można mieć takiego kaca, jak ja teraz, ale sama jestem sobie winna. Kiedy
się nauczę nie przesadzać z szampanem? Z drugiej strony, zawsze jestem duszą towarzystwa. I to
jakiego! Ci szczęściarze, którzy byli na tej imprezie, na pewno się ze mną zgodzą - prawie największa,
najlepsza impreza sezonu. Chyba ktoś ostrzy sobie ząbki na tytuł gospodyni roku, co?
TO I OWO
Umieracie z ciekawości, kto z kim wyszedł? Ja wiem wszystko:
T jest naprawdę wierny! Zaraz po imprezie wsiadł do taksówki, pojechał do hotelu Mercer, do
ukochanego. Podobno przez kolejne czterdzieści osiem godzin nie wychodzili z apartamentu dla
nowożeńców.
Ekscentryczny projektant, ten, który nigdy nie rozstaje się z okularami przeciwsłonecznymi, zwabił
pięknego didżeja do swojej rezydencji na Park Avenue, pewnie obiecał mu ciuchy ze swojej nowej
kolekcji. Ciekawe, czy boski didżej będzie nam przygrywał w Hamptons...
S poszła do łóżka sama. Czy cuda nigdy się nie skończą?
D i V pojechali do niego... czy raczej do nich - jedną taksówką, ale oficjalnie nie są już razem. Mają
osobne sypialnie, rozumiecie? Osobne sypialnie...
N widziano w nocnym pociągu do Hamptons, samego jak palec. Więc co się stało z...
Tandetną farbowaną blondynką ze sztuczną opalenizną? Ona i C szaleli do białego rana. Włóczyli się
po klubach. O piątej rano zawędrowali do Bungalow 8 i od tej pory słuch o nich zaginął.
Ciekawe, dlaczego S poszła spać sama? Bo jej współlokatorka nocowała piętro niżej. Bynajmniej nie
sama!
WAKACJE
Ludzie, nie zapominajcie, że lato jest po to, żeby odpoczywać. Lipiec tuż tuż, a czternastego lipca (to
zdaje się czyjeś urodziny?) przypada już po połowie wakacji. Jesienią będzie mnóstwo czasu na pracę
i naukę, i martwienie się, gdzie odbyć praktyki za rok. Teraz trzeba się bawić, więc bierzcie się do
roboty i... odpoczywajcie. No dobra, kto to mówi? W mieście nigdy się nie odpoczywa. Poza N, ale
cała reszta żyje pełną parą. A skoro, tym mowa,.. Czy B złamie następne serce? Odrzuciła już dwóch
wielbicieli, a lipiec się jeszcze nie zaczął!
Czy S przywyknie do życia bez kamer? Czy będzie się dzieliła blaskiem reflektorów z B w Hamptons,
czy pojedzie do Hollywood, do swego nowego kumpla T?
Czy N pogodzi się z B? A może wróci na kolanach do S?
A może da sobie z nimi spokój i wreszcie dorośnie? I czy na pewno to już koniec z farbowaną T?
Nie sądzę. Przecież ma jeszcze mnóstwo pracy w domu trenera...
A co z Hamptons? Czy w tym wakacyjnym raju dla bogaczy starczy miejsca dla B, S i N? I reszty elity
Manhattanu? Zmieniają się miejsca, ale nie bohaterowie.
A tak poważnie. Co do licha się dzieje z V i D? Stawiam trzy do jednego, że przed czwartym lipca
znowu będą razem. Kto się zakłada?
Dowiem się wszystkiego. Jakby nie było, to moja praca wakacyjna, bardzo męcząca, ale ktoś to musi
robić.
Wiecie, że mnie kochacie.
Plotkara