Thompson Colleen Stłumić żar

background image

C

OLLEEN

T

HOMPSON

S

TŁUMIĆ

ŻAR

Strażakom i sanitariuszom, którzy są przy nas w te najgorsze dni, a

zwłaszcza załodze Stacji 6 „ C" Houstońskiej Straży Pożarnej

background image

Rozdział

1

ajpierw musisz znaleźć idealną butelkę — Firebug mówił chrapliwym, nieprzyjemnym szeptem. - Za twarda nie

rozbije się o podłogę. A jak szkło będzie za cienkie, wybuchnie przy uderzeniu w okno, ochlapiesz się paliwem i

usmażysz na amen.

N

Gość pochylił się nad łóżkiem i spojrzał na beznosą twarz, prawie całą skrytą za grubą warstwą bandaży. Nie musiał
przejmować się tym, czy chory zauważy utkwione w nim spojrzenie. Powieki Firebuga również były poparzone, a
pielęgniarki dokładnie zabandażowały wszystko, co z nich (i pod nimi) pozostało. Pewnie wyglądało to teraz jak dwa spalone
kawałki węgla. Tłumiąc dreszcz, zapytał:

— A kiedy już masz tę idealną butelkę, co wlewasz do środka, oprócz benzyny?

Firebug spróbował odpowiedzieć, ale syk, który z siebie wydobył, przypominał odgłos piasku nawiewanego na szybę

samochodu.

- Chcesz wody? - spytał gość. Nie czekając na odpowiedź, wziął kubek ze stolika przy łóżku i przystawił do ust Firebuga.

Chciało mu się rzygać, gdy patrzył, jak jego niedawny idol ssie napój przez zagiętą słomkę. Zupełnie jak dziecko przy cycku.
Firebug napił się i powiedział:

- Chcesz, żeby od razu wybuchło, ale to na nic, jeśli zapali się tylko na moment i zaraz zgaśnie. Najlepiej, kiedy jest

lepkie. Wtedy dobrze się trzyma materiału.

Ciała też... - pomyślał gość. Dopiero teraz zauważył, w jaki sposób zabandażowane były ręce, i zdał sobie sprawę, że

Firebug stracił palce — może nawet wszystkie.

-

I musisz dodać coś jeszcze - ciągnął poparzony. - Coś, od czego mieszanka będzie przez chwilę wrzała. Tak można

spalić nawet czołg. Tak to robili podczas wojny.

-

Odpuść sobie. Nie występujesz w pieprzonym programie historycznym! — Nie mógł się doczekać, żeby wreszcie wyjść

z tego cholernego miejsca. Wszędzie unosiła się woń lekarstw i środków czyszczących, a wszystko to mieszało się z
niedającym się stłumić smrodem ekskrementów. - Daj mi tylko ten przepis.

-

Muszę znać szczegóły. Wszy...stkie. - Głos Firebuga załamał się jak fala. - Żebym poczuł, że jeszcze żyję. Powiedz mi,

co chcesz zrobić, to ci pomogę. Jak nie...
- Jeśli mi nie powiesz, to...

- To co? Co mi zrobisz? Zabijesz mnie? Śmiało! Nawet bym się ucieszył. Rany boskie, po prostu opowiedz mi, jak

chcesz tego użyć. Daj mi jeszcze raz usłyszeć głos płomieni. Daj mi poczuć dym. Możesz mi zaufać. Wiesz, że nie pisnę
nawet słówka i powiem ci, jak zrobić najlepszy koktajl Mołotowa, jaki kiedykolwiek widziało to miasto, a może nawet cały
pieprzony Teksas.

Gość skinął głową, zapominając na chwilę, że Firebug jest ślepy.

- No dobra. - Podszedł do zamkniętych drzwi i zablokował je krzesłem. - Powiem ci tyle, ile mogę, i przysięgam, że

potem wrócę tu i opowiem ci wszystko ze szczegółami.

Usłyszał, jak oddech Firebuga przyspiesza. Nie zdziwiłby się, gdyby mu stanął. Zakładając, że po tym małym wypadku

miał jeszcze coś, co mogłoby stanąć.

Odsunął od siebie tę myśl.

- Chcę spalić mieszkanie pewnego faceta. A potem załatwię jego samego. Jest lekarzem, kapujesz? Chyba pnę się w

górę, w wyższe sfery...

Pięcioletni Jaime Perez protestował z całych sił, gdy doktor Jack Montoya próbował zrobić mu zastrzyk. Darł się tak

głośno, że lekarzowi dzwoniło w uszach, kiedy z obolałą golenią wykuśtykał z gabinetu.

Jack z ulgą zamknął drzwi, zostawiając za sobą wrzaski chłopca. Błogosławił w duchu biedną matkę, usiłującą pocieszyć

dzieciaka naklejkami, które jej dał.

Idąc do następnego pacjenta, minął recepcję i zajrzał do poczekalni. Grupka drobnych ciemnowłosych dzieciaków darła na

strzępy stare magazyny, a kobiety, sprawiające wrażenie wykończonych, udawały, że tego nie widzą. Starsi mężczyźni
chrząkali w złożone chustki do nosa, a kobieta w zaawansowanej ciąży wymiotowała właśnie do kosza na śmieci. Telewizor
wiszący pod pokrytym plamami sufitem ryczał na cały regulator, zwiększając tylko ogólny rozgardiasz. Leciał jakiś
teleturniej po hiszpańsku, którego zresztą i tak nikt nie oglądał.

background image

Do wpół do piątej tłum nie przerzedził się ani trochę mimo przenikliwie zimnego październikowego deszczu, który

dzwonił o szyby. Jack przeklinał w myślach swojego kolegę po fachu. Wczoraj zrezygnował z pracy, po tym, jak ktoś groził
mu nożem na szpitalnym parkingu, kiedy wyszedł na lunch. Jack wiedział, że powinien mieć dla niego więcej współczucia,
ale biorąc pod uwagę marną pensję i bliskie sąsiedztwo zrujnowanych starych domów, pozabijanych deskami taquerías i
podejrzanych spelunek, mogło upłynąć parę miesięcy, zanim przyjdzie ktoś na jego miejsce. Oczywiście o ile zarząd szpitala
nie postanowił zlikwidować tego etatu w ramach ostatnich cięć budżetowych.

Idąc do pokoju przyjęć, złapał pospiesznie kartę kolejnego pacjenta. Nim zdążył ją przeczytać, zatrzymała go nowa

pielęgniarka, Carlota Sánchez.

— Panie doktorze, dzwoni pan Winter, Darren Winter. — Piwne oczy Carloty zrobiły się wielkie, a dłoń zakrywająca

słuchawkę lekko drżała. Dwudziestodwuletnia dziewczyna, prosto po szkole pielęgniarskiej, od paru tygodni posyłała
Jackowi zalotne uśmiechy. Nie pracowała jeszcze wystarczająco długo w tym zawodzie, aby nabrać powszechnego wśród
pielęgniarek przekonania, że faceci lekarze to świnie.

Ale dziś Carlota była wyraźnie wytrącona z równowagi całym tym medialnym zamieszaniem, które skupiło się na osobie

Jacka.

- Reporterzy wydzwaniają cały dzień, a on jest teraz na antenie, na żywo. Porozmawia pan z nim?

Jack zastanawiał się, czy podejść do telefonu. Może powinien powiedzieć temu nadętemu palantowi z radia Houston, gdzie

ma sobie wsadzić swoje domniemane zarzuty. Albo jeszcze lepiej - opowiedzieć jego słuchaczom przerażającą historię, jak
to jest patrzeć na dziecko umierające na chorobę, którą można wyleczyć. Niech dowiedzą się ze wszystkimi szczegółami o
bólu i cierpieniu rodziców. A potem zapyta ich, jak powiedzieć następnemu dzieciakowi: „Przykro mi, ale nie mogę ci
pomóc, bo to niezgodne z prawem. Twoja rodzina przyjechała tu z Meksyku nielegalnie".

Posłuchałby z przyjemnością, jak człowiek, którego reporterzy nazywali kolejnym Schwarzeneggerem, puszcza coś

takiego na antenie swoim przyszłym wyborcom. Pewnie nie zmniejszyłoby to wcale poparcia dla Wintera. Jego słuchacze
robili, co mogli, żeby pomóc mu wygrać wybory na burmistrza w przyszłym miesiącu, i intensywnie udzielali się w bardzo
nagłośnionej, choć nieoficjalnej kampanii wyborczej. Ale miło byłoby sprawić, żeby ten pompatyczny dupek wił się ze
strachu choć przez chwilę.

- Lepiej nie — odpowiedział Carlocie. Winter zaczął już nagłaśniać sprawę sfałszowanych kartotek medycznych, o

których ktoś mu doniósł, i Jack wiedział, że w grę wchodzi jego praca. Co gorsza, wyglądało na to, że zarząd może
wykorzystać cały incydent jako pretekst do zamknięcia tego chronicznie niedofinansowanego szpitala, zostawiając na lodzie
dzieciaki, którym on starał się pomóc.

Nie mógł dać upustu swej frustracji, zdecydował się więc na mądrzejsze rozwiązanie - przyjęcie następnego pacjenta.

Kiedy jednak zamknął za sobą drzwi gabinetu i spojrzał na siedzącą na kozetce blondynkę o jasnej cerze, zrozumiał, że
wpadł w pułapkę: dziennikarka.

- Jeśli przysłał panią Darren Winter albo któraś z gazet, to niech się pani wynosi z mojego gabinetu — oznajmił, modląc

się w duchu, żeby papiery w jej ręce nie okazały się kopiami dodatkowej kartoteki, której, miał nadzieję, nie odkryto.

W niebieskich oczach kobiety błysnęło rozbawienie. Założyła nogę na nogę.

— No, no, Montoya - powiedziała, tłumiąc suchy kaszel. - Jestem zaskoczona, że z twoim błyskotliwym podejściem do

pacjenta nie pracujesz jeszcze w jakiejś drogiej prywatnej klinice.

Jej piękną twarz rozjaśnił uśmiech. Wyglądała jak modelka, ale jakoś nie mógł jej sobie wyobrazić na wybiegu,

prezentującej najnowszą kolekcję. Miała na sobie dżinsy i sprany T-shirt wystający spod rozpiętej, znoszonej skórzanej
kurtki. Sznurowane buty też nie wyglądały na nowe. Na pewno nie mieszkała w tej okolicy — nie z tą krótką, lecz kobiecą
fryzurką i trzema maleńkimi srebrnymi kolczykami w uszach.
Mimo to było w niej coś znajomego, coś, co przypominało mu... Spojrzał w jej kartę - zazwyczaj robił to przed wejściem do
gabinetu - i przeczytał wypisane u góry nazwisko:

-

Reagan Hurley. - Uśmiechnął się, gdy napłynęły wspomnienia. Nie widział jej dwadzieścia lat, odkąd razem z matką

wyprowadziła się z miasta.

-

Byłem pewien, że wyszłaś za jakiegoś nadzianego księgowego z przedmieścia i mieszkacie sobie z dwójką czy trójką

blond dzieciaków i miłym pieskiem kręcącym się po podwórzu.

Roześmiała się.

background image

— Z psem akurat trafiłeś, ale mylisz się co do całej reszty. Łącznie z tą częścią, w której jestem reporterką albo jakimś

szpiegiem. Co się dzieje?
Jack pokręcił głową.

— Przepraszam. Takie małe nieporozumienie. Od tygodnia nie dają mi spokoju.

I będę się z tego tłumaczyć w poniedziałek rano, dokończył w myślach. Odsunął od siebie obawy dręczące go od czasu

rozmowy przez telefon, którą kilka dni temu odbył ze swoim przełożonym.

- Daj spokój - powiedziała i rozkaszlała się na dobre. Jack wychwycił w tym kaszlu zdławiony dźwięk, który mu się nie

spodobał. Ale zanim zdążył zadać pytanie, wręczyła mu papiery, które trzymała w ręce. - Tak naprawdę to przyszłam po to,
żeby ktoś mi podpisał zwolnienie chorobowe. Formalność, ale trzeba tego dopilnować.

Poczuł ulgę. Może pracownik kliniki, od którego pochodził przeciek, znalazł tylko tę jedną rozbieżność i nic więcej nie

wyjdzie na jaw.

A może dzisiejsza lawina telefonów od reporterów oznaczała, że ktoś znalazł już całą resztę. Choć strach ściskał mu

żołądek, przeczytał uważnie formularz Reagan.
W rubryce

Pracodawca

zobaczył wpis:

Miasto Houston.

— Nie masz stałego lekarza?Twoje ubezpieczenie na pewno nie pokryje wizyty w tej kii...

— O to się nie martw - przerwała mu. — Zapłacę gotówką.

W jego głowie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Poczuł złość na myśl o tych wszystkich pacjentach - prawdziwych

pacjentach — którzy czekali na zewnątrz, gdy on i jedna młoda pielęgniarka na stażu męczyli się, próbując przebrnąć przez
to niekończące się popołudnie.

— No dobrze, powiedz mi, co ci dolega - ponaglił, bo doskonale wiedział, co za chwilę usłyszy. Ból pleców, zszarpane

nerwy i prośba o środki uspokajające. Spotykał się z tym aż za często, ale tym razem, z przyczyn, których nie potrafił sobie
wytłumaczyć, poczuł się zawiedziony.

Reagan pokręciła głową.

— Cholera Jack! Nie przyjechałam tutaj, żeby wydusić z ciebie receptę. Nie jestem jakąś pieprzoną ćpunką!

Jej wybuch przywołał jasne jak błyskawica wspomnienie pewnego dnia sprzed wielu lat, kiedy nad rozlewiskiem rzeki

dziewczynka z warkoczykami walnęła kamieniem między oczy najwredniejszego chłopaka w okolicy. Paulo Rodriguez i
jego popieprzeni bracia mogli ją wtedy zabić... I może doszłoby do tego, gdyby nie interwencja Jacka. Mimo to ośmioletnia
Reagan nawet na sekundę nie dała za wygraną.

Czy tak jak on wciąż nosi w sobie to straszne wspomnienie? Jack nie wiedział, ale zrozumiał, że jakaś część natury Reagan

nie zmieniła się, niezależnie od jej obecnych problemów.

— Więc czemu wzięłaś wolne? — zapytał, wyciągając stetoskop z kieszeni fartucha. - Z powodu tego kaszlu?

Wzruszyła ramionami.

— Nie, to tylko przeziębienie. Często je łapię, albo alergie czy coś w tym rodzaju, zwłaszcza w takie dni jak dzisiaj.

Odesłali mnie do domu, bo nawdychałam się trochę dymu.

Mimo głośnej, choć nieskutecznej pracy instalacji grzewczej, Jack wychwycił świszczący dźwięk w jej oddechu. Przejrzał

najważniejsze wyniki zapisane przez pielęgniarkę - wszystkie w normie - po czym rzucił okiem na formularz Reagan.
Pierwszy wypełniony po angielsku, jaki dzisiaj widział.
— Pracujesz w straży pożarnej — zauważył. - Tak jak twój ojciec. Kiwnęła głową z wyraźną dumą. Jej twarz nabrała
ciepłego wyrazu.
Jackowi zaparło na chwilę dech w piersiach. Pewnie nie ma pojęcia, jak działa na mężczyzn. Nawet na takich, którzy
cholernie się starali zachować profesjonalne podejście.

— Nie było łatwo - powiedziała. - Najpierw szkoła pożarnicza, potem przez trzy lata jeździłam w karetce pogotowia jako

technik pomocy doraźnej. W końcu jednak przydzielili mnie do wozu strażackiego, tak jak tatę. Jedyna praca, na której mi
naprawdę zależało.

Nie miał co do tego cienia wątpliwości. Po śmierci ojca Reagan cały wydział straży pożarnej stanął murem za Hurleyami.

Jack zastanawiał się przez chwilę, czyjego życie potoczyłoby się inaczej, gdyby jego rodzinę też ktoś tak wspierał po tym,
jak zamordowano jego ojca na spalonym słońcem pustkowiu w południowym Teksasie. Odsunął od siebie nieprzyjemne
myśli i powiedział:
— Osłucham płuca.

background image

— Naprawdę nie ma potrzeby... — urwała, widząc jego zmarszczone brwi. Zdjęła kurtkę i uniosła koszulkę, by ułatwić mu

zadanie.

Była smukła i harmonijnie zbudowana. Piękna, pomyślał, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że to nieprofesjonalna ocena.

Wysportowana, poprawił się w myślach. Wygląda zdrowo.

Jednak, tak jak podejrzewał, odgłosy w jej oskrzelach świadczyły o czymś innym. Teraz był już pewien, że usłyszała o nim

w radiu i pewnie uznała, że z nim pójdzie jej łatwiej.

Z grymasem niezadowolenia schował stetoskop.

U ilu lekarzy byłaś, zanim usłyszałaś o mnie?

Nie rozumiem, o co ci chodzi - odparła.

Utkwił w niej wzrok, próbując zbić ją z tropu, ale wytrzymała jego spojrzenie. Powinien był wiedzieć, że tak będzie.
— Jak już mówiłam, ciągle łapię przeziębienia — dodała, opuszczając koszulkę. — Kiedy więc natknęłam się na twoje

nazwisko w książce telefonicznej, pomyślałam, że dam ci trochę zarobić.

Nie zabrzmiało to przekonująco.
- Czy zdarza ci się budzić w nocy, bo masz trudności z oddychaniem? —

spytał.

Znów założyła nogę na nogę.
- Możesz sobie darować te pytania. I tak na wszystkie odpowiem: nie.

- Powinnaś sobie zrobić spirometrię - powiedział Jack. - Choć przypuszczam, że robili ci ją co najmniej parę razy, zanim

się tu zjawiłaś.
Wstała z kozetki.

-

O co ty mnie właściwie oskarżasz? — zapytała.

-

O marnowanie mojego czasu - odpalił.

-

Spędziłam dwie godziny, marznąc w twojej poczekalni, więc nie mów mi o marnowaniu czasu.

-

Zdiagnozowano u ciebie astmę, prawda? — naciskał dalej. — I kiedy dowiedziałaś się, że mam kłopoty, pomyślałaś, że

ci pomogę. Bo potrzebny ci ktoś, kto okaże zrozumienie i nie będzie zadawał zbyt wielu pytań.
- Co za brednie...
Ale Jack jeszcze nie skończył.

- Z twoimi płucami jest na tyle kiepsko, że zagraża to twojej pracy. Ale nie chcesz usłyszeć, że jako strażak jesteś

skończona, więc próbujesz kupić sobie lekarza, który powie coś innego.

Dostrzegł grymas bólu, który przemknął przez twarz Reagan, zanim jej rysy stężały z wściekłości.

- Całkowicie mylisz się co do mnie. Kolejny raz.
Nie miał pojęcia, o co jej chodzi, i nie zamierzał o to pytać.

-

Więc zrób sobie to badanie. Ale będę musiał cię skierować do szpitala rejonowego. Tu wszystko zeszło na psy od czasu,

gdy wyjechałaś. W zeszłym tygodniu mieliśmy włamanie. Ktoś zaopiekował się naszym spirometrem.

-

Dosyć się naczekałam jak na jeden dzień, a twoje podejście do pacjenta bardzo mi się nie podoba. - Wyciągnęła rękę. —

Możesz oddać mi formularz?

Spojrzał prosto w jej niebieskie, pociemniałe z gniewu oczy. Próbował, ignorując swoje zranione uczucia, zobaczyć

stojącą przed nim pacjentkę, kobietę, której przyjdzie zmagać się ze swoim strachem i z chorobą.
- Są specjaliści, którzy mogliby ci pomóc — rzekł łagodniejszym tonem.

Dam ci skierowanie do jednego z najlepszych pulmonologów w mieś...

Złapała kurtkę i skierowała się do drzwi.

- Zawsze za szybko osądzałeś ludzi, Montoya, a przynajmniej tych, którzy zaznaczają niewłaściwą rubrykę w formularzu

spisu ludności.

Chwilę trwało, nim zrozumiał, że ta kobieta oskarża — jego! - o uprzedzenia rasowe. Słyszał już podobne zarzuty od

czarnych narkomanów, którzy chcieli zdobyć kolejną działkę, a nawet od Latynosów, którzy mówili mu, że jest za mało
meksykański. Ale, gdy usłyszał to z ust Reagan Hurley, odebrało mu mowę.

Teraz był pewien, że dokładnie pamiętała ten dzień nad rozlewiskiem. Ze wszystkimi szczegółami - także tymi, o których

tak bardzo chciał zapomnieć.

Zanim zdołał się pozbierać, wyszła z gabinetu. Oglądając się przez ramię, rzuciła jeszcze:

- Zatrzymaj sobie ten cholerny formularz. Mam inne.

background image

- Założę się, że masz, i to całą stertę - zdołał wreszcie wykrztusić, ale powiedział to do jej pleców.

Ledwo Reagan wyszła na zimny deszcz, dopadł ją kolejny atak kaszlu. Katem oka dostrzegła zbliżającą się stalową osłonę

chłodnicy wielkiego zielonego sedana.

- Cholera! - krzyknęła, uskakując z drogi i chowając się za zderzakiem swojego starego trans arna. - Uważaj, jak

jedziesz, dupku!

Samochód z wgniecioną karoserią z piskiem opon zniknął za rogiem. Tylko przez chwilę widziała siedzącego za

kierownicą faceta w czarnej, głęboko naciągniętej wełnianej czapce.

Roztrzęsiona wdrapała się do trans arna, otarła twarz z deszczu i próbowała zapalić silnik. Chciała szybko ruszyć z

miejsca, żeby dogonić tego kretyna i spisać jego numery, ale stary samochód jak zwykle odmówił współpracy. Gasł trzy
razy, nim wreszcie udało jej się wyjechać z parkingu.

Odpuść sobie, pomyślała.To niewarte zachodu. Nie ma sensu go gonić. Gliniarze i tak nie przejęliby się jej zgłoszeniem,

bo kierowca nikogo nie potrącił. Poza tym nie miała ochoty spędzać reszty dnia na wypełnianiu raportu, który niczego by nie
zmienił.

- Czas znaleźć innego lekarza - westchnęła. Jej głos drżał, tak jakby rzucała wypowiadane słowa w obracający się

wentylator. Zaparkowała na pustym placu przed od dawna nieczynną stacją benzynową. Rozejrzała się, aby się upewnić, że
nikt jej nie widzi, i wyjęła z kieszeni inhalator.

Wzięła potrójną dawkę leku, by unormować oddech, chociaż jeszcze dziś rano wmawiała sobie, że w ogóle go nie

potrzebuje. Czekając, aż słoń zejdzie z jej klatki piersiowej, przypomniała sobie kapitana Rozinskiego - dla którego pracował
jej ojciec - i jego słowa:

- Znam cię już od wielu lat, Reagan, patrzyłem, jak dorastałaś. Mówię ci to jako przyjaciel, a nie twój kapitan: przestań

walczyć o pracę, której nie możesz wykonywać.

Zapiekło ją pod powiekami i przełknęła grudę bólu.

- Ma rację - mruknęła pod nosem, ale słowa przebrzmiały, stając się nieistotne wobec obrazów przebiegających jej przez

głowę. Widziała siebie, jak wdrapuje się na wóz strażacki, podczas gdy światła już błyskały, a syrena wyła coraz głośniej.
Słyszała ryk płomieni nad głową, kiedy buchnął ogień. Szybowała jak na haju, walcząc z morzem płomieni i dławiąc
śmiercionośne pomarańczowe fale. To było znacznie potężniejsze niż samo uzależnienie od adrenaliny. Ten przypływ ulgi i
radości, gdy staruszka wyciągnięta przez nią z dymu zakaszlała i zaczęła oddychać. Poczucie, że należy do tego miejsca, gdy
szła na swoją zmianę i przekraczała progi stacji. I wreszcie poczucie łączności z ojcem, który pracował tu przed nią i
przeżywał podobne emocje. Wiedziała, że jeśli zerwie to ogniwo, będzie tak, jakby jeszcze raz go straciła.

Zacisnęła palce na kierownicy.To nie może być koniec, pomyślała. Niemożliwe, że nie będę mogła tego robić.
A tak się stanie, jeśli teraz się poddam, dumaczyła sobie, wertując listę lekarzy, którą wcześniej zostawiła na siedzeniu. Pół

minuty później znalazła adres gabinetu położonego niedaleko następnego zjazdu z autostrady.

Warto spróbować, uznała. Jednak szybkie spojrzenie na zegarek uświadomiło jej, że jest już siedemnasta sześć.W piątek o

tej porze nie ma szans znaleźć lekarza, który jeszcze przyjmuje.

Użalanie się nad sobą przeszło w gniew. Gniew na lekarzy z ich godzinami przyjęć, jakby pracowali w banku, i z

ukradkowymi spojrzeniami na drogie zegarki, gdy stawiali swoje diagnozy, rujnujące życie pacjentów. Gniew na Jacka
Montoyę; spodziewała się po nim więcej wrażliwości, ale okazał się taki sam jak oni wszyscy, chociaż nosił tani
elektroniczny zegarek.

Ale najbardziej wściekła była na siebie samą. Na to, że pozwala, by własna słabość okradła ją z przyszłości i zerwała

ostatni związek z pracą, która była dla niej wszystkim.

Spodem rękawa skórzanej kurtki otarła tę jedną łzę, która ją zdradziła. Czując się pokonana, postanowiła pojechać do

domu, przynajmniej na razie. Silnik znowu zgasł jakby wyczuwając, że można ten dzień jeszcze bardziej popsuć.

Zaklęła na myśl o ponownej wizycie w warsztacie, gdzie mechanik pewnie znów będzie żartował, że swoją niebieską

bestią — jak nazywał jej samochód - funduje naukę trójce jego dzieci. Już kilka razy radził, żeby skróciła cierpienia starego
pontiaca, a właściwie swoje własne. Miała jednak ten samochód od liceum, a przywiązywała się do swoich rzeczy.

Poza tym nie miała pieniędzy na nowy wóz, bo każdy grosz przeznaczała na spłatę domu w okolicy Houston Heights,

nieopodal miejsca, w którym kiedyś mieszkali jej dziadkowie. Na myśl o stanie swojego konta walnęła w deskę rozdzielczą

background image

tak mocno, że włączyły się wycieraczki i zaczęło grać radio. Jedyna stacja, którą odbierało, nadawała właśnie audycję
Darrena Wintera. Choć powinna była przewidzieć, że nie poprawi jej to nastroju, bo Winter co kilka sekund mówił coś
naprawdę wkurzającego, podgłośniła radio, zagłuszane przez dźwięki dmuchawy nawiewającej zimne powietrze na
zaparowaną przednią szybę.

— Jeśli chcemy, żeby nasze granice coś znaczyły i żeby nie podupadła nasza

gospodarka — autorytatywny męski głos podżegał słuchaczy we wszystkich największych miastach kraju - to musimy
zapobiec napływowi nielegalnych imigrantów, szukających u nas łatwych pieniędzy.
Nie dawajmy im dostępu do zatrudnienia. Żadnej edukacji dla ich dzieci. I na Boga,
żadnej darmowej opieki zdrowotnej, gdy przychodzą, skarżąc się na katar.

Przetarła wciąż zaparowaną przednią szybę, żałując, że nie może przepuścić żarliwości Wintera przez swoją dmuchawę.

Nie był wprawdzie oficjalnym kandydatem — komentatorzy polityczni nie mogli zachowywać swoich posad, startując
jednocześnie w wyborach - ale Reagan przerażała sama myśl, że jego słuchacze mogą sprawić, że to on zostanie wybrany na
burmistrza. Modliła się tylko o to, żeby Winter, kiedy przejmie już kontrolę nad wielomiliardowym budżetem miasta, nie
zrobił czegoś głupiego z funduszami straży pożarnej.

-

Tak jak z tym doktorem Jackiem Montoyą, o którym wam opowiadałem - podjął, gdy Reagan

właśnie chciała wyłączyć radio.- A może powinienem powiedzieć Joaquinem Montoyą, synem
człowieka, który utopił się, gdy nielegalnie próbował przekroczyć Rio Grandę. Nie
ma potrzeby zgadywać, w którą stronę skierowane są sympatie tego doktorka.

-

Nie mieszaj do tego jego ojca, ty dupku - warknęła Reagan. — Albo przynajmniej trzymaj się faktów.

Antonio Montoyą został zamordowany przez kojotów w drodze do swojej owdowiałej matki w Meksyku. Przez wiele lat

Reagan wyobrażała sobie człowieka rozszarpywanego przez stado zwierząt, ale gdy podrosła, dowiedziała się, że kojotami
nazywano ludzi, którzy szmuglowali nielegalnych emigrantów przez granicę. Te wredne sukinsyny często wyprowadzały
swoich klientów na pustynię. Tam zabijali ich dla pieniędzy i wartościowych rzeczy, które mieli przy sobie.

- Faktem jest - mówił dalej Winter, a jego wściekłość narastała z każdym słowem — że doktorowi Montoi

z kliniki w East Endzie nie dano przywileju decydowania o polityce, ani tym
bardziej ignorowania prawa stanowego. Nie, skoro pracuje dla nas, ludzi płacących
podatki.

Reagan słyszała już to wszystko wcześniej, łącznie z oskarżeniem, że Jack sfałszował dokumentację, by móc legalnie

leczyć dziecko rodziców bez prawa do pracy i pobytu w kraju. Dziecko chore na astmę, tak jak ona.

Nie żeby przez to miał choć trochę więcej współczucia dla Reagan. Nic z tych rzeczy. Był cholernie opryskliwy. A

pomyśleć, że zapamiętała go jako miłego chłopaka. Takiego, który potrafił sprawić, że czuła przy nim, jak coś łaskocze ją w
brzuchu, a do głowy przychodziły jej różne głupstwa. Najwyraźniej nie potrzeba własnej audycji radiowej ani ambicji
politycznych, żeby zrobić z kogoś dupka; przystojna twarz i tytuł przed nazwiskiem mogły wywołać ten sam efekt.

Głos Wintera narastał, tak jakby jego oburzenie zwiększało moc głośników w samochodzie.

- Myślę, że najwyższy czas, żeby do tego liberała z krwawiącym sercem dotarła

wiadomość. Ponieważ mnie nie odpowie, chciałbym, abyście włączyli się do
akcji, drodzy Wojownicy

Wintera. Nie sugeruję oczywiście nikomu, co ma robić, ale jeśli kilku zatroskanych
obywateli zechciałoby, powiedzmy, odwiedzić stronę www-kropka-Ameryka-dla-
Amerykanów-kropka-com, mogliby znaleźć tam dane kontaktowe pewnego lekarza, który
został, że tak powiem, 'nakryty przez wspaniałego webmastera Ernesta Ran-kina.
Wielu z was zna go z częstych gościnnych występów w tej audycji. Warto przypomnieć
doktorowi Montoi, że pracuje dla was, podatników, a nie dla jakiegoś José, który
umie przepłynąć rzekę. Czemu by mu nie przesłać osobistej wiadomości, że patrzymy
mu na ręce? Powtarzam adres strony internetowej...

— Co ten dupek sugeruje...? — Reagan głośno wciągnęła powietrze, a potem zaniosła się kaszlem tak silnym, że aż oczy

zaszły jej łzami.

background image

Gdy atak kaszlu minął, z głośników rozległ się tandetny sygnał, który zapowiadał, że Darren Winter właśnie wraca na

antenę po przerwie na reklamy. Walnęła w deskę rozdzielczą, aby wyłączyć radio, i dodała gazu. W domu czeka na nią ciepła
i sucha kuchnia, a w ogródku ziołowym na parapecie znajduje się dość bazylii i oregano, by upichcić wystrzałowy sos do
spaghetti.

Chociaż od śniadania nie jadła nic oprócz batona energetycznego, który smakował jak kreda, na myśl o gotowaniu i, co

gorsza, o jedzeniu, zrobiło jej się niedobrze.

Próbowała przekonać samą siebie, że mogło być gorzej. Jej przyjaciel, kadet Beau La Rouche był w pracy, nie będzie więc

przynajmniej musiała słuchać jego przechwałek jaki to jest świetny w paintballu, czy wspomnień o ludziach z liceum, do
którego oboje chodzili przed laty. A w poniedziałek będzie miała do wyboru kilkuset innych lekarzy, których będzie mogła
poprosić o podpis. No i - w przeciwieństwie do Jacka Montoi - nie jechała do domu, w którym będzie czekać automatyczna
sekretarka dostająca zwarcia od natłoku wiadomości od Wojowników Wintera.

Ledwo wpadła do domu, zadzwonił telefon. Głos po drugiej stronie rozwiał wszelkie zadowolenie, jakie udało jej się do tej

pory z siebie wykrzesać.

- Hurley, miałem nadzieję, że cię złapię. - Kapitan Joe Rozinski mówił sztywnym, oficjalnym tonem, który przybrał,

kiedy przeniosła się na jego stację. O ile to w ogóle możliwe, wydawał się jej teraz nawet bardziej zdystansowany niż
kiedykolwiek.

Oganiając się od charta, Franka Lee, merdającego zawzięcie ogonem i próbującego polizać ją po twarzy, Reagan nie po raz

pierwszy zapragnęła, żeby Rozinski znów był jej starym, dobrym kapitanem, który zawsze pamiętał o niej w Boże
Narodzenie i w jej urodziny, a od tego strasznego dnia, gdy widział, jak umiera jej tata, zastąpił jej ojca. Ale te czasy minęły
na zawsze - i chodziło tu o coś więcej niż obawę, że reszta załogi mogłaby go oskarżyć, że ją faworyzuje.

- Musiałam kupić parę rzeczy do jedzenia - powiedziała. Strażak na zwolnieniu chorobowym musiał dzwonić do kapitana

i prosić o pozwolenie na wyjście z domu. Często słyszała, jak Rozinski narzekał, że ma ważniejsze rzeczy do roboty niż
pilnowanie chorych podwładnych. Obawiała się jednak, że ze względu na ich ostatnie nieporozumienie tym razem dobierze
jej się do skóry.
- Więc jeździłaś po lekarzach i polowałaś na podpis?

-

Eee... nie. Już to załatwiłam — skłamała, mając nadzieję, że do czwartku, kiedy jej załoga wróci na następną

dwudziestoczterogodzinną zmianę, zdoła się z tym uporać.

-

Naprawdę? To chyba nie będziesz miała nic przeciwko temu, żeby wpaść z tym podpisem na stację dziś wieczorem?

Reagan rozpaczliwie szukała właściwej wymówki.

- Nie miałabym - odparła - ale musiałam odstawić wóz do warsztatu, a formularz zostawiłam w samochodzie. I nie mam

nikogo, kto mógłby mnie podrzucić.
- To jak ci się udało zrobić zakupy?

Doskonale wiedział, że kłamała. Pozostawało tylko pytanie, które z nich pierwsze sobie odpuści.
- Peaches zabrała mnie z warsztatu - wyjaśniła Reagan, mając nadzieję, że wzmianka o jej sąsiadce przekona

Rozinskiego, by zostawił ten temat. Choć kapitan był świadkiem wielu tragicznych wypadków i makabrycznych śmierci w
ciągu trzydziestu dwóch lat, które spędził w wydziale straży, na widok Peaches odbierało mu mowę.

Reagan wiedziała, że powinna była ostrzec chłopaków ze swojej zmiany, że mimo krągłości hamujących ruch uliczny,

utapirowanej fryzury w kolorze rudoblond i światowej klasy talentu do flirtowania Peaches urodziła się w Amarillo jako
James Paul Tarleton. Ale kilka dni przed tym, nim Peaches zatrzymała się przy ich remizie, koledzy zrobili Reagan świetny
kawał: w zimną lutową noc otoczyli jej trans arna warstwą lodu. Udało im się tego dokonać dzięki wielokrotnemu
wymykaniu się na zewnątrz i oblewaniu samochodu wężem strażackim. Nieźle się uśmiali z tego numeru. Jednak patrzenie,
jak robili z siebie idiotów przy Peaches, było warte każdej minuty, którą Reagan spędziła, krusząc i topiąc lód, aby dostać się
do auta.

Nawet teraz wyszczerzyła zęby na wspomnienie ich przerażonych twarzy, kiedy poznali prawdę o Peaches.

- Jeśli chcesz — dodała - dam ci numer Peaches. Bardzo się ucieszy, mogąc to potwierdzić. O ile jest w domu.

Rozinski milczał chwilę, zastanawiając się, czy warto podjąć ryzyko, że koledzy będą się z niego nabijać, gdyby wydało

się, że poprosił o numer oryginalnej sąsiadki Reagan.

background image

- W poniedziałek mam dodatkowy dyżur - warknął wreszcie, nawiązując do nadprogramowej zmiany, którą każdy strażak

odpracowywał co trzy i pół tygodnia. Spotkajmy się na stacji o szóstej trzydzieści. I żadnych wymówek. Jeśli nie przyjdziesz,
uznam, że jesteś już w biurze przeniesień i składasz wniosek o pracę w karetce.

Domagał się, żeby wróciła na dawną stację, gdzie spędziłaby najlepsze lata, wożąc na izbę przyjęć ludzi z bólem głowy,

katarem, różnych świrów i pacjentów bez ubezpieczenia. Męczył ją o to od wielu miesięcy, odkąd stało się jasne, że jej
„przeziębienia" są czymś znacznie poważniejszym. A w ubiegłym tygodniu, gdy rozkaszlała się tak bardzo, że nie była w sta-
nie wspiąć się po schodach w wypełnionej dymem klatce schodowej, w końcu nie wytrzymał i wydarł się na nią:

- Idź do domu, Hurley! I wróć dopiero, gdy będziesz w stanie wykonywać tę pracę, albo, do cholery, nie wracaj!

Reagan rzuciła się na niego jak ranione zwierzę.

- Przyszłam do tego wydziału, żeby gasić pożary! Jak mój ojciec! Czekałam na to całe lata! I nie dam się spławić!

Sięgnął po najbardziej okrutny argument, jaki mogła sobie wyobrazić.

- Twój ojciec nigdy nie próbowałby utrzymać się za wszelką cenę. I nie szanowałby twego uporu. Nie ciągniesz w dół

tylko siebie. Ciągniesz całą załogę! Musisz z tym skończyć Reagan, dla własnego dobra.

Musisz zrozumieć, że to koniec. W takim stanie jak teraz jesteś dla nas bezużyteczna.

Chciała krzyczeć, że jeszcze mu pokaże, kto może wykonywać tę pracę. Kto od samego początku był znany z tego, że

równie dobrze jak mężczyźni walił siekierą mimo szczupłej postury i metra siedemdziesięciu wzrostu. Kto bez wahania
wchodził do płonących budynków? I kto reprezentował stację w bokserskiej drużynie kobiet podczas corocznego meczu z
gliniarzami przez ostatnie dwa lata? Nie była skończona! I jeszcze długo nie będzie!

- Jeśli odmówisz przeniesienia się, zamierzam cię zgłosić jako niezdolną do służby - oświadczył Rozinski. - Oboje

wiemy, że wtedy stracisz tę pracę.
Nim zdążyła zaprotestować, usłyszała, że na stacji włączył się alarm.
- To dla nas — rzucił do słuchawki Rozinski. — Muszę lecieć.

Rozłączył się i zostawił ją wyobrażającą sobie załogę — jej załogę — pędzącą po sprzęt, wspinającą się na wóz i

odjeżdżającą, by wykonać tę robotę bez niej.

Czy brakowałoby im jej, gdyby odeszła? A może już zapełnili tę lukę kimś zdrowym i silnym?
Gdy odłożyła słuchawkę, Frank Lee podbiegł do szafki, w której trzymała jego smycz, i szczeknął, dając jej do

zrozumienia, że ma już dość czekania. Aż się wzdrygnęła na myśl o tym, że ma znów wyjść na dwór przy takiej pogodzie,
ale zareagowała automatycznie. Złapała starą czapkę bejsbolową z logo Astros, założyła psu smycz i wyprowadziła go na
wieczorny spacer. Mimo że przed chwilą użyła inhalatora, czuła, jak przy zetknięciu z zimnym wilgotnym powietrzem jej
cholerne płuca przenika szarpiący ból.

Walcząc z kolejnym atakiem astmy, myślała o swojej bitwie z Rozinskim, o swojej chorobie, o wszystkich tych lekarzach i

o tym, że w poniedziałek o szóstej trzydzieści cały ten cholerny bałagan wreszcie się skończy.

Teraz mogła się ugiąć albo nie poddać bez walki. Ale Reagan Hurley szukała jakiejś trzeciej opcji. Czegoś, co pozwoli jej

przejść przez tę burzę ognia i pomoże stłumić żar.

background image

Rozdział 2

o wyjściu Reagan Jack uświadomił sobie, że poszła szukać szarlatana - a było ich pod dostatkiem - który podpisałby
jej to cholerne zwolnienie. Dlaczego więc dwie godziny później wciąż miał przed oczyma jej twarz?

P

Trzęsąc się z zimna w dżinsowej kurtce, pobiegł przez strugi deszczu do swojego czerwonego explorera. Na widok tego,

co zobaczył, rozdziawił usta ze zdumienia.

Drzwi od strony kierowcy były wgniecione, a listwa leżała pogruchotana na spękanym asfalcie. Poza tym ktoś porysował

maskę trzyletniej terenówki, chyba śrubokrętem... albo pilnikiem do paznokci.

— A niech to szlag! - zaklął głośno, podejrzewając kobietę, od której nie mógł oderwać myśli. Oskarżyła go przecież, że

nic go nie obchodzi, że zrujnuje jej życie. I wyglądała na tak wściekłą, że mogłaby zrobić niemal wszystko, aby wyrównać
rachunki.

No cóż, niszcząc mu samochód, na pewno nie zyska jego sympatii. Jack odgarnął mokre włosy z oczu, przyjrzał się

dokładniej uszkodzeniom i spróbował otworzyć zmiażdżone drzwi. Bezskutecznie.

Znów zaklął. Przeszło mu przez myśl, żeby zgłosić to na policję. Niech aresztują Reagan Hurley. Zielone ślady, wyraźnie

widoczne na czerwonym lakierze, pomogą zidentyfikować samochód, który walnął w jego wóz. Gdy gliny zorientują się, że
kolor lakieru pasuje i usłyszą jego reakcję o tym, jak się zachowywała, powinni...

Westchnął na wspomnienie drobnej dziewczynki mającej dość odwagi, żeby rzucić kamieniem w Paula, który w wieku

trzynastu lat ważył około dziewięćdziesięciu kilo. Wciąż czuł zapach płynu z zapalniczki, wciąż widział, jak ten wielki
sukinsyn podpala żołnierzyka swojego młodszego brata i rechocze: „Topię się, Reagan, uratuj mnie!" - tak jakby to było
zabawne, że tata tej dziewczynki zginął kilka dni przed Bożym Narodzeniem, gasząc pożar magazynu. Pamiętał też, jak
Paulo stłukł go na kwaśne jabłko, bo nie pozwolił mu odpłacić Reagan za wielkiego purpurowego guza, którego nabiła mu na
czole.

Po tym dniu Jack już nigdy nie poszedł nad zalesione zakole brązowego rozlewiska, choć Paulo wiele razy próbował go

przekonać, że wybaczył mu „zdradę". Co prawda wałęsali się jeszcze razem od czasu do czasu — w ich okolicy sztama z
Paulem zdecydowanie zwiększała szanse na przetrwanie — ale już nigdy nie było między nimi tak jak wcześniej.

I Jack już nigdy nie czuł tego samego co kiedyś do tej chudej dziewczynki o jasnych włosach, która polazła za nim nad

rozlewisko w tamten wietrzny styczniowy dzień. Nawet teraz nie chciał skrzywdzić Reagan, nie chciał robić jej kłopotów z
powodu zniszczonego explorera ani zmuszać jej do porzucenia pracy, którą tak bardzo kochała.

Poza tym, jeśli media rozdmuchają sprawę jego kłótni z piękną blondynką ze straży pożarnej, doda to tylko oliwy do ognia

wznieconego oskarżeniami Wintera. W rezultacie on straci pracę, a klinika zostanie zamknięta.

Zamiast zadzwonić na policję, wrócił więc do kliniki i zaczął przeglądać karty przyjętych dzisiaj pacjentów. Gdy znalazł

kartę Reagan Hurley, odłożył ją na biurko i rozejrzał się za kawałkiem papieru.

Gdy Jack spisywał dane Reagan, przy jego łokciu rozległ się dźwięk telefonu. Myśląc, że to kolejny reporter, postanowił

nie podnosić słuchawki. Po chwili usłyszał szorstki głos na automatycznej sekretarce:
- Tu Paul Rodriguez. Dzwonię do Jacka Montoi.

Jack wpatrywał się wstrząśnięty w urządzenie, słysząc tego samego Paula, o którym myślał zaledwie parę minut wcześniej.

Nie żeby ten rosły mężczyzna, który teraz preferował szykowne garnitury i drogie fryzury, przypominał trudnego
nastolatka...

- Musisz z tym skończyć, Jack - warknął Rodriguez. - Oni zniszczą nam reputację przez całą tę gadkę o nielegalnych

imigrantach. Zachowują się, jakbyśmy byli jakąś bandą popapranych Meksykańców. Zadzwoń do tego pojeba Wintera i
wyprostuj go, zanim...

Nie mogąc znaleźć właściwego przycisku, by rozłączyć rozmowę, Jack złapał za słuchawkę.

- Hej 'manopowiedział, choć minęło już wiele lat i dużo wody upłynęło, odkąd biegali razem po ulicach. A i wtedy

Paulo ciągle go tłukł, karząc za wszystko, nawet za to, że pomagał córeczce swoich gospodarzy, i za to, że postanowił
wybrać szkołę zamiast la vidażycia ulicy.
Jackowi wreszcie udało się przerwać nagrywanie.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał.

background image

— Dla mnie? Chodzi o to, co możesz zrobić dla tej okolicy — odpalił Paulo. - Ten cały Daren Winter niszczy naszych

ludzi. Musisz to powstrzymać, zanim stracimy wszystkich inwestorów.

Inwestorów. Jack powinien był wiedzieć, że intencje jego starego przyjaciela nie były do końca altruistyczne. Chociaż

Paulo — a raczej Paul, jak teraz kazał się nazywać - przestał już dręczyć małe dziewczynki i rozbierać na części skradzione
samochody, i skupił energię na rozbudowie Cheap Wheelz, sieci tanich wypożyczalni samochodów odziedziczonej po
dziadku, zawsze szukał kolejnej okazji na złoty interes.

Ponoć teraz był bardziej wygłodniały niż kiedykolwiek. Miało to związek z jego sytuacją rodzinną. Jack nigdy nie widział

syna Paula, ale mówiono, że u trzylatka zdiagnozowano jakieś poważne zaburzenia - przypuszczał, że chodziło o autyzm
albo jakieś upośledzenie umysłowe. Było mu przykro z powodu problemów Paula, nie zamierzał jednak brać na siebie
odpowiedzialności za program polityczny Wintera.

Wydaje ci się, że mam jakąś kontrolę nad tym pieniaczem? - zapytał. — Gdybym miał, to nie pozwoliłbym, żeby

mi właził na głowę.

Powiedz mu, że go pozwiesz — zasugerował Paulo. — Ja i moi ludzie możemy nawet pokryć rachunek. Próbujemy

zdobyć fundusze federalne, żeby znów postawić na nogi centrum Plaża del Sol, ale nie uda nam się, jeśli on będzie
obsmarowywał naszą okoli...

Nie mam teraz czasu - powiedział Jack, choć równocześnie pomyślał o wszystkich tych miejscach pracy i

pieniądzach, które wróciłyby tu, gdyby ponownie otworzono zniszczone przez powódź centrum handlowe. - Ktoś rozwalił
moją terenówkę i muszę...

Ktoś z tobą zadziera? Bo ja wciąż mam układy, znam paru ważniaków, którzy chcą zatrzymać dobrych lekarzy w

tej okolicy. Chcą, żeby nasi ludzie byli zdrowi. Jesteś jednym z nas, mano. Powiedz słowo, a my się tobą zajmiemy. Chcesz
mieć jakiś samochód, to ci go załatwię. Jak będziesz potrzebował czegoś jeszcze, też ci to załatwimy.

Jacka przebiegł zimny dreszcz aż po czubki palców. Od czasu, gdy zgrywający twardziela zastępca dyrektora szkoły

naśmiewał się z niego, chodził na rzęsach, żeby pokazać temu żałosnemu sukinsynowi, że nie tylko skończy liceum, ale
pójdzie do college'u. Pogarda tego człowieka bardziej mu pomogła niż cała fura użalających się nad nim pocieszycieli, ale
żaden z jego przyjaciół nie wpadł na to, że ten nowy zapał do nauki był swego rodzaju buntem.

A zwłaszcza Paulo i jego koledzy, którzy woleli buntować się po staremu. Jack od czasu do czasu wpadał na któregoś ze

swoich dawnych compadres, ale zwykle ograniczali się do zdawkowego skinienia głową. Dopiero teraz, gdy od wielu lat byli
dojrzałymi mężczyznami, wreszcie zdobył ich szacunek.

Teraz, gdy nawet nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego kiedykolwiek mu na tym zależało.

- Dzięki - powiedział ostrożnie - ale wolałbym zająć się tym sam.

- Tylko naprawdę się tym zajmij. I pamiętaj, że chętnie ci pomogę, jeśli uważasz, że twój stary amigo jest na to

wystarczająco dobry.
- Jasne, że tak uważam - odparł Jack i zakończył rozmowę.

Nie miał zamiaru wplątywać się w interesy Paula, ale byłby głupcem, z miejsca odrzucając jego ofertę. Zwłaszcza że nie

umknął mu ton pogróżki...

Nagle ktoś za nim odkaszlnął. Jack drgnął i z walącym sercem odwrócił się, mając nadzieję, że to nie jakiś ćpun, który

przyszedł tu szukać narkotyków.

-

Pendejo! Luz Maria, ale mnie nastraszyłaś.

-

Z całym tym wykształceniem stać cię tylko na takie bluzgi?

Jego młodsza siostra zrobiła śmiertelnie poważną minę, naśladując ich matkę, choć nikt nie pomyliłby tej

dwudziestotrzyletniej pracownicy socjalnej o ciele tancerki i ognistym temperamencie z Candelarią Esmeraldą de Vaca
Montoyą, wszechpanującą królową cierpienia. Niestety, nigdy cierpienia w milczeniu.

- Nie widziałem twojego samochodu na zewnątrz, więc pomyślałem, że już wyszłaś - stwierdził. - Nie ukradli go,

prawda? Bo z moim ktoś zrobił niezły numer.

Luz Maria westchnęła.

- Chciałabym, żeby ktoś go ukradł. Znów jest w warsztacie. Nie przeszedł głupiego przeglądu.

- Punkt dla kontroli czystości powietrza w Houston. Pomarańczowy hatchback Luz Marii od wielu miesięcy ział
czarnymi

chmurami spalin.

background image

-

Pewnie to rozwiąże problemy miasta.—W jej głosie nie było już ani cienia figlarności. - I to nie ty musisz płacić

rachunek ze skromnej pensji pracownika socjalnego.

-

Z moją pensją też ledwie spłacam kredyt za studia. A teraz będę musiał dołożyć do ubezpieczenia za mojego explorera.

Kredyt na ukończenie akademii medycznej majaczył w koszmarach Jacka jak jakiś dług państwowy. Ale Luz Maria

wyglądała na tak zmartwioną, że nie potrafił włożyć serca w ich wieczną wojnę podjazdową.

- Podwieźć cię? - zaproponował. — Mogę się nawet szarpnąć i postawić ci obiad, jeśli zniesiesz pizzę z zamrażalnika.

Może podczas wspólnego obiadu powiedziałaby mu, co jest nie tak - oprócz samochodu - i pomogłaby nie myśleć o
własnych problemach. Usiadła na poplamionym, rozpadającym się krześle i pokręciła głową.
- Mrożona pizza? Nic dziwnego, że nie masz dziewczyny.

Postanowił trochę odpocząć od kobiet po ostatnich paru dziewczynach, które szybko pojęły, na czym polega życie lekarza,

i uznały, że lepiej zapolować na jakichś menedżerów firm naftowych.

- Gdybyś nie była moją siostrą, tylko prawdziwą dziewczyną, to zacisnąłbym zęby i zadzwonił po pizzę.

Nawet się nie uśmiechnęła.

- No cóż — powiedziała, odwracając wzrok. - Sergio będzie musiał zafundować mi coś lepszego. Miał po mnie

podjechać... i spóźnia się już godzinę.

Nic dziwnego, że miała ponury nastrój. Sergio Cardenas był aktualną miłością życia Luz Marii. Spotykała się z nim od

kilku miesięcy, co było znaczną odmianą w porównaniu z jej poprzednimi związkami, które czasem trwały zaledwie kilka
godzin. Jack powstrzymał się od komentarza. Luz Maria często mu przypominała, że jest jej starszym bratem, a nie ojcem.
Mimo to doszedł do wniosku, że skoro Sergio wystawiają do wiatru w piątkowy wieczór, nie wróży to dobrze ich wspólnej
przyszłości.

Choć Jack nie lubił patrzeć, jak siostra cierpi, nie martwił się ojej życie miłosne. Jest jeszcze za młoda i zbyt niedojrzała,

żeby zainteresować się na poważnie jakimś mężczyzną.

Przysiadł na krawędzi porysowanego metalowego biurka i czekał. Nie mógł zostawić siostry samej. Nawet ich matka w

końcu zrezygnowała z mieszkania tutaj i za namową Jacka i Luz Marii przeprowadziła się do małego domku w
bezpieczniejszej okolicy, bliżej swojego sklepiku.

-

Na pewno nie chcesz ze mną jechać? W telewizji dają dzisiaj mecz Rocketsów i mam zimne piwo w lodówce. Jeśli

chcesz trochę odpocząć od mamy, wpadnij do mnie dziś wieczorem.

-

Nie. Dzięki. Sergio zadzwonił z jakąś historyjką, że niby utkwił w korku. Powinien tu być za jakieś dziesięć minut, a ja

naprawdę muszę z nim pogadać. - Nagle zmieniła temat, jakby jej myśli powędrowały gdzieś, gdzie nie chciała, by śledził je
jej brat. - Mówiłeś, że ktoś rozwalił twojego explorera?
- Myślę, że to wkurzona pacjentka.

- Ta rubia? — zgadła, pytając, czy chodzi mu o blondynkę. — Witałam właśnie klienta, kiedy gnała do drzwi. Wyglądała

na tak wściekłą, że podeptałaby nawet kocięta. Coś ty jej zrobił? Ma szajbę, jest ćpunką, czy co?

Jack zmarszczył czoło na wspomnienie Reagan Hurley, tej niepokojącej kombinacji naturalnego piękna i wybuchowego

temperamentu. Nie był zaskoczony, że jego siostra nie rozpoznała Reagan, bo Luz Maria miała najwyżej trzy lata, gdy pani
Hurley wyprowadziła się razem z córką na przedmieścia.

- Potrzebowała mojego podpisu na zaświadczeniu, że jest zdolna do pracy, a ja jej odmówiłem.

- Dlaczego?
Jack pokręcił głową.

- Nie mogę ci powiedzieć — odparł, a Luz Maria pokiwała głową ze zrozumieniem. Choć pracowała w opiece socjalnej

zaledwie półtora roku, a w tej klinice tylko przez ostatnie trzy miesiące, ją też obowiązywała tajemnica zawodowa i o
niektórych sprawach nie mogła mówić.

Nagle twarz Luz Marii rozjaśnił uśmiech. Złapała skrawek papieru leżący przy karcie Reagan.
- Proszę, proszę! Co my tu mamy? Czyżby hojny doktorek planował osobistą misję pokojową? Może i była wkurzona,

ale była też gorąca, bardzo caliente. Nawet ja to widziałam!
Nim Jack zdążył zaprzeczyć, spytała:
- Nie uderzyłeś jej, prawda? To nie dlatego była taka...

- Za kogo ty mnie masz? To pacjentka. I do tego niepoczytalna. Wystarczy spojrzeć na mojego explorera.

background image

Dobry humor Luz Marii natychmiast się ulotnił. Rzuciła w brata skrawkiem papieru i machnęła ręką, błyskając długimi,

jaskrawopomarańczowymi paznokciami.
- Nie ma powodu się tak nadymać.
Jacka ponownie uderzyła myśl, że dręczy ją coś poważnego.

-

Co się dzieje? Masz jakiś problem? I nie próbuj mi wmawiać, że to nic takiego, bo napuszczę na ciebie mamę.

-

To ta praca... - Dłonie Luz Marii śmigały jak przestraszone ptaki. — I w ogóle cały ten system. Pamiętasz, jak mi

mówiłeś, że wciąż zgłaszają się dzieciaki, które mają problemy z oddychaniem...?

Jack drgnął na to nieprzyjemne wspomnienie, zastanawiając się po raz tysięczny, który z pracowników kliniki podesłał

Winterowi kopię karty małej Eleny Suarez, i dlaczego ktoś, kto widział na co dzień tyle cierpienia, mógł zrobić coś takiego.

- Nikt z wydziału zdrowia nie chce się zająć gwałtownym wzrostem zachorowań na choroby układu oddechowego. Nie

chcą nawet słuchać, co mam do powiedzenia na temat tych adresów - ciągnęła Luz Maria. — Ale ktoś stamtąd musiał
naskarżyć mojej przełożonej, że ciągle dzwonię. Teraz ona cały czas mi mówi, żebym zajęła się własnymi podopiecznymi i
trzymała z dala od reszty.

Jack nie był zaskoczony. Luz Maria była uparta od dziecka. Jeśli na coś się uwzięła, niezmordowanie drążyła temat. Poza

tym pożarła się ze swoją szefową już w pierwszym dniu pracy.

-

Ja też tam dzwoniłem - powiedział. - Ale przy tych wszystkich wojnach budżetowych obcięli im personel do

absolutnego minimum. Powiedzieli, że w końcu do tego dojdą.

-

W końcu? A kiedy będzie to w końcu? Ile dzieci musi jeszcze umrzeć?

Byłą opiekunką socjalną rodziny Augustina Romera, ośmiolatka, którego ojciec przyniósł do kliniki sinego jak śmierć, gdy

malec przestał oddychać. W karetce Jack zrobił wszystko, co mógł, by udrożnić drogi oddechowe chłopca, ale Augustin już
zbyt długo był w takim stanie. Zanim dotarli do szpitala, jego pozbawione tlenu organy jeden po drugim odmawiały pracy.

To była jedna z najdłuższych nocy w życiu Jacka. Musiał bezradnie patrzeć jak ten śliczny chłopiec umiera. A potem

próbował wytłumaczyć zapłakanej rodzinie, dlaczego zaledwie kilka dni wcześniej inny lekarz odesłał ich z kliniki, mówiąc,
że astma jest schorzeniem chronicznym i nie zagraża życiu.
Nie zagraża życiu! Powiedz to rodzinie Romero.

Od tego czasu Jack leczył w klinice dwanaścioro innych dzieci z problemami oddechowymi. Sfałszował ich karty,

diagnozując zamiast astmy choroby zakaźne, a potem przemycał rodzicom leki — próbki firm farmaceutycznych. Skoro
śmierć Augustina była dla niego tak ciężkim ciosem, że pchnęła go ku czemuś, co mogło się równać zawodowemu samo -
bójstwu, to jaki mogła mieć wpływ na Luz Marię, która widziała tylko niewielki ułamek cierpienia, jakiego on był
świadkiem.

- Może powinniśmy oboje wydostać się z tego szamba - powiedział gorzko. - Znajdźmy sobie miłą, czystą pracę gdzieś

na przedmieściach i pomagajmy miłym, czystym dzieciakom jakichś yuppies, którzy uważają, że wszystko im się należy.

Oczy Luz Marii rozbłysły.

- Może ten tytuł przed nazwiskiem wpływa na to, kim jesteś. Może zapomniałeś, co się stało z naszym ojcem i co wciąż

się dzieje z tak wieloma z naszych. Ale ja nigdy, przenigdy o tym nie zapomnę.

Wątpił, czy w ogóle pamiętała ojca. Była małym szkrabem, kiedy zniknął, a mimo to rościła sobie prawo do wspomnień o

nim, trzymała się ich jak jakiejś odznaki za niepamiętane cierpienie. O dziesięć lat starszy Jack musiał się ugryźć w język,
żeby jej nie wypomnieć, że on ciągle jeszcze nosi w sobie blizny z tamtych dni. Aby zmienić temat, powiedział:

- Odkąd tu jesteś, zdobyłaś wielu przyjaciół. Może potrafisz mi powiedzieć, kto nienawidzi mnie na tyle mocno, by

wysłać te kopie akt do Darrena Wintera.

Pokręciła głową.

- Ty też masz tu przyjaciół, Jack. I zdaje się, że oni wszyscy są naprawdę wściekli, że ktoś narobił ci kłopotów. To głupie

prawo, jakaś parodia, ale ci durni reporterzy mówią o tym tak, jakbyś zrobił coś okropnego. A Winter? Ten człowiek jest
kompletnym... - Rozłożyła bezradnie ręce. Najwyraźniej zabrakło jej słów.

— A co z kliniką? — zapytał. - Jest ktoś, to chciałby, żeby ją zamknęli? Ktoś sfrustrowany godzinami pracy, wszawą

pensją albo kiepskimi warunkami?
Uśmiechnęła się.

background image

— Chyba wszyscy. Ale nie o to chodzi. Przecież większość pracowników mogłaby znaleźć robotę gdzieś indziej.

Zwłaszcza pielęgniarki. Wiesz, jakie dostaje się teraz premie za samo podpisanie umowy w podmiejskich szpitalach?
Wszędzie są pilnie potrzebne pielęgniarki.
— Żałujesz czasami, że nie wybrałaś medycyny zamiast pracy socjalnej? Pokręciła głową.

— Wiesz przecież, że robi mi się niedobrze na widok krwi i mdleję, kiedy zobaczę igłę. Ale tak jest dobrze. Łatwiej mi

załatwić coś dla ludzi.
— Tak słyszałem.

Odkąd przysłali ją tu z rejonu, nieugięcie wspierała pacjentów, pomagając im poruszać się w zagmatwanym labiryncie

usług socjalnych i programów charytatywnych, aby mogli zapewnić swoim rodzinom wyżywienie, ubranie i dach nad głową.
Tak zaimponowała pielęgniarkom odwagą i determinacją, z jaką wgryzała się w problemy swoich podopiecznych, że zaczęły
przezywać ją Pirania.

Rozległo się stukanie w hartowane szkło panelu frontowych drzwi. Luz Maria podniosła głowę.

— Przyszedł Sergio. Chcesz mu powiedzieć cześć? I naprawdę chodzi o zwykłe cześć, a nie jakieś wymuszanie zeznań.

Już i tak musi znosić wypytywania mamy.

Jack się uśmiechnął. Wiedział, że jeśli mamie nie udało się wyciągnąć jakichś informacji jej słynnym krzyżowym ogniem

pytań, to niewątpliwie już je zdobyła dzięki swoim kontaktom z yerberia, sklepu zielarskiego, który prowadziła od szesnastu
lat. Nieważne, z kim umówiłby się jej syn czy córka; mama zawsze znała kogoś, kto zna kogoś, kto mógł dostarczyć
wszystkich informacji na temat rodziny, wykształcenia i potencjalnych zarobków każdej takiej osoby.

Skinął głową siostrze.

— Ja też już wychodzę.

Wyszli na dwór. Jack zamknął na klucz frontowe drzwi i uścisnął dłoń Sergia Cardenasa. Sergio miał dwadzieścia parę lat,

śmiertelnie poważną minę i lubił ubierać się na czarno. Włosy związywał w kucyk, prawie tak długi jak warkocz Luz Marii.
Jack spotkał Sergia tylko raz czy dwa i właściwie go nie znał. Mimo to coś w tym człowieku go niepokoiło. Może to
głębokie, ponure spojrzenie i niezręczne milczenie, jakie zapadało pomiędzy nimi... A może chodziło o ten motocykl na
parkingu, który przy uszkodzonym explorerze wydawał się taki lśniący, elegancki i śmiercionośny jak kula.

Deszcz przestał padać. Parking połyskiwał w świede samotnej lampy, a koleiny w asfalcie wypełniały kałuże.
- Trochę mokra noc na przejażdżkę, nie sądzisz? Ulice są śliskie. — Jack starał się, by ostrzeżenie zabrzmiało swobodnie,

lecz Luz Maria założyła ręce na piersi, dając mu znać, że jej zdaniem przekroczył granicę.

Nic nie mógł na to poradzić. W pracy na urazówce widział zbyt wiele ofiar wypadków motocyklowych, zbyt wiele

strzaskanych kończyn, pękniętych czaszek i mięśni zdartych tak, że wyglądały jak surowe hamburgery. Spojrzał na piękną
twarz swojej siostry, twarz bez najmniejszej skazy. I w tej chwili całkowicie pozbawioną uśmiechu.

Sergio wskazał w stronę motocykla.

- Mam dwa kaski — wyjaśnił. - Nie musisz się martwić o siostrę. Jack popatrzył mu w oczy, dając do zrozumienia, że
będzie go trzymał
za słowo. Spojrzenie, które Sergio rzucił w odpowiedzi, było wyzywające, niemal urażone - ten rodzaj spojrzenia, po jakim
większość mężczyzn rozumiała, że szykują się kłopoty, ale na które nabierało się mnóstwo kobiet.

- Twój samochód! - Oczy Luz Marii rozszerzyły się, gdy zauważyła, jak duże są uszkodzenia. - Możesz wejść do środka?

Jack skinął głową.
- Drzwi od strony pasażera wciąż działają.

Sergio przyglądał się wgnieceniom i zarysowaniom z chłodną pogardą.

- Niezła stłuczka — wymamrotał w końcu.
Jack stłumił irytację i pocałował siostrę w policzek.
- Uważajcie na siebie, dobrze?

Sergio skinął głową, ale gdy tylko oboje włożyli kaski i wsiedli na motor, zwiększył obroty i z hałasem odjechał, posyłając

za sobą chmurę kamyków. Uderzyły jak grad w porysowaną maskę explorera.

Jack spojrzał ponuro za odjeżdżającym motocyklem. Następnym razem, kiedy spotka Sergia, czeka ich poważna rozmowa.

Przedzierając się przez korki w drodze do swojego mieszkania w okolicach Memoriał, Jack czuł narastający z każdą

chwilą ból głowy. Był wykończony. Nie tylko dlatego, że martwił się o siostrę, o swoją pracę i o zagrożoną klinikę.
Zmęczyły go dwa lata walki z najróżniejszymi cierpieniami dręczącymi ludzkie ciało. Choć często robił to pobieżnie i w

background image

pośpiechu, wiedział, że jego praca przynosiła ulgę pacjentom i pomagała odciążyć i tak już zatłoczony oddział urazowy
szpitala rejonowego.

Mimo to nadal cierpiał na coś, co jeden z jego kolegów nazywał syndromem małego holenderskiego chłopca. Ilekroć

próbował zatkać palcem dziurę w systemie opieki zdrowotnej, pojawiało się dziesięć nowych przecieków. Kobiety wracały
do pijanych mężów, którzy je bili. Rodzice nie szczepili swoich dzieci, bo znacznie bardziej niż choroby obawiali się
deportacji. Pacjenci przestawali brać przepisane leki, gdy tylko poczuli się lepiej. Inni z kolei nie mogli sobie pozwolić na
zrealizowanie recept albo byli zbyt przerażeni, by poradzić sobie z diagnozą stwierdzającą, że ich życie jest zagrożone.

Reagan Hurley pojawiła się jak widmo, które go nawiedzało. W uszach dzwonił mu świszczący dźwięk jej oddechu.

Odsunął od siebie te wspomnienia. Ze wszystkich schorzeń — a codziennie musiał przypominać sobie od nowa o ich

nieskończonej i okropnej różnorodności — astma była tym, o którym miał najmniejszą ochotę myśleć.

Teraz pragnął tylko łyknąć aspirynę, włożyć dżinsy i bluzę od dresu i cieszyć się piwem i pizzą. Ale najpierw musi

zadzwonić do Reagan i zażądać, żeby zapłaciła za uszkodzenia jego samochodu. Zrobi to, gdy tylko usunie ze swojej
automatycznej sekretarki wszystkie wiadomości zaczynające się od głosu Darrena Wintera.

Ten nadęty sukinsyn zdobył od któregoś ze swoich informatorów prywatny numer Jacka, który czuł się coraz bardziej

przytłoczony obraźliwymi „zaproszeniami", aby odpowiedział na zarzuty w eterze. W poniedziałek miał odpowiadać przed
administratorem szpitala, doktor Ellen Fowler. Do tego czasu nie zamierzał nic mówić na temat decyzji, jaką podjął.

Choć oczekiwał wiadomości, nie spodziewał się furgonetki z reporterami, którą dostrzegł zaparkowaną za rogiem,

niedaleko miejsca, gdzie zwykle zostawiał samochód. Nigdy by jej nie wypatrzył, gdyby nie to, że główna brama znowu
miała zwarcie z powodu deszczu. Zauważył białą furgonetkę i uświadomił sobie, że stacje telewizyjne też mają zamiar rzucić
się na tę sprawę.

Nie powinien być zaskoczony. Nie teraz, kiedy media spekulowały już na temat Wintera i jego dwuletniej kadencji

burmistrza. Wintera porównywano nie tylko do Schwarzeneggera i Ventury, ale nawet do Ronalda Reagana, który
wykorzystał swoją sławę, aby sięgnąć po prezydenturę. Udział Jacka w tej historii był tylko krwawą ofiarą napędzającą
drapieżną machinę.

Poczuł ucisk w żołądku na myśl o spotkaniu z jakimś przyczajonym reporterem, który będzie trzymał w ręku kolejną

skradzioną kopię karty pacjenta z jego własnoręcznym podpisem.

Doktorze Montoyą, jak pan wyjaśni, że zdiagnozowano gruźlicę, skoro nie przeprowadzono nawet próby tuberkulinowej?

Mimo chłodu poczuł krople potu na czole i górnej wardze. Jeśli wyrzucą go z pracy i zamkną klinikę, co będzie z tymi

wszystkimi dzieciakami, które leczył na astmę? Ile z nich jeszcze bardziej się rozchoruje, a może nawet umrze?

— Szlag by to wszystko trafił! — Jack walnął pięścią w kierownicę, tracąc nadzieję na spokojny wieczór przy pizzy i

koszykówce. Zawrócił przy wjeździe i zastanawiał się, czy nie pojechać do domu matki w Heights. Nie, nie może tego
zrobić. Winter i inni reporterzy mogą znać również jej adres. Była przecież osobą kontaktową w nagłych wypadkach, podaną
na jego formularzach zatrudnienia, a ktoś najwyraźniej puścił w obieg jego dane.

Przed oczami stanął mu koszmarny obraz: reporterzy podchodzący do niego na trawniku mamy, potem matka walcząca,

żeby go obronić i jej udręczona twarz pokazywana w wieczornych wiadomościach. Albo Luz Maria, która przyjdzie do
domu, straci panowanie nad sobą, powie coś, co może ją kosztować utratę pracy, i wbije przy tym ostatni gwóźdź do trumny
tej kliniki.

Jack ponownie zmienił kurs, tym razem kierując się pod adres, który miał zapisany na kartce leżącej obok niego na

siedzeniu. Choć wolałby to zrobić przez telefon, wyglądało na to, że będzie musiał stanąć z Reagan Hurley twarzą w twarz.

background image

Rozdział 3

ężczyzna siedzący w starym zielonym fordzie zazwyczaj nie zniżał się do podpaleń, ale miał przecież opowiedzieć
wszystko Firebugowi. Całe to gówno nieźle go kręciło. Nie tyle samo gorąco i płomienie, nawet nie przenikliwy

dźwięk pierwszych alarmów. Kręciło go przede wszystkim to, że tak gładko i bez przeszkód się stamtąd wydostał. Potem
siedział sobie wygodnie i patrzył na mieszkańców biegających dokoła jak karaluchy, a chwilę później na przyjazd wozu
strażackiego i pierwszej furgonetki telewizyjnej.

M

Unoszący się dym był prawie niewidoczny na wieczornym niebie. Ale wiedział, że już wkrótce usłyszy syreny kolejnych

wozów strażackich. Ogień rozrośnie się i rozprzestrzeni dokładnie tak, jak zapewniał jego stary bohater. Kto wie, może
pochłonie nawet kompleks mieszkaniowy, wiekowy budynek, który najprawdopodobniej nie miał instalacji
przeciwpożarowej.
Kierowca forda uśmiechnął się, wyobrażając sobie, jak będą o tym wszystkim mówić w telewizji. Pokażą obrazy płonącego
budynku i wywiady z ludźmi, którzy stracili dach nad głową z jego winy. Puszczą też pewnie oświadczenie jakiegoś
strażaka, który kręcąc głową, wystęka, że całą tę tragedię spowodowała jedna osoba. Nieznany podpalacz.

Podobało mu się to, a podobałoby się jeszcze bardziej, gdyby się domyślili, gdzie zaczął się pożar, i zaczęli łączyć ze sobą

fakty. I gdyby reporterzy ruszyli tym śladem - a wszystko to na jego życzenie.

Oddałby lewe jajo, żeby zostać i jeszcze trochę popatrzeć, ale gdy dostrzegł odjeżdżającego czerwonego explorera z

wgnieceniami w karoserii, przypomniał sobie, że ma jeszcze jedno zadanie do wykonania.

W nagrodę będzie mógł sprawdzić, czy Firebug miał rację także w innej sprawie: że podpalanie domów jest dobre na

początek, ale najlepiej ze wszystkiego pali się żywy człowiek.

Znalezienie adresu domowego Jacka Montoi było dziecinnie łatwe, choć słono ją kosztowało.

Reagan pamiętała, że wiele lat temu słyszała o yerberia, którą mama Jacka kupiła niedaleko Shepherd. Szczęśliwym

zbiegiem okoliczności pani Montoya odebrała telefon, gdy Reagan wykręciła numer znaleziony w książce telefonicznej.

Przedstawiła się i zapytała, jak leci, a pani Montoya nagrodziła ją litanią narzekań na Joaquina, jak nadal nazywała Jacka, i

małe dzieciątko Luz Marię, która wyrosła i zamieniła się w kobietę. Skarżyła się, że Jack pracuje za ciężko i za rzadko ją
odwiedza. A kto by nadążył za Luz Marią i wszystkimi tymi novios, którzy wydzwaniają do domu o każdej porze i
zapraszają ją do drogich restauracji.

Gdy pani Montoya opowiedziała już, jak z powodzeniem wyleczyła swoje ponoć śmiertelne kamienie żółciowe naparem z

kaktusa i jakimś uduchowionym hokus pokus, zapytała wreszcie:
- A co słychać u twojej mamy?

-

Nie żyje — odpowiedziała Reagan tak jak zawsze, ponieważ prawda była nie tylko trudniejsza do wyjaśnienia, ale o

wiele bardziej bolesna. - Minęło już pięć lat.

-

Qué lástima! Jaka. szkoda. Czy zdążyła przynajmniej zobaczyć twoje wesele, albo jak rodzą się jej nietos? No wiesz,

wnuki... Moje dzieci wciąż czekają i prędzej wpędzą mnie do grobu, niż dadzą mi nietos. Ale w dzisiejszych czasach dzieci
nie myślą o swoich matkach, tylko o tym, żeby się zabawić.

Reagan się uśmiechnęła. Siedziała po turecku na dywaniku w salonie, drapiąc różowobialy brzuch swojego charta. Język

Franka Lee był wywieszony na bok, a jego ogon uderzał miarowo o podłogę. W telewizorze, który ściszyła na tyle, by
słyszeć tylko dźwięki w tle, Kramer wparował właśnie do mieszkania Jerry'ego w powtórce Kronik Seinfelda.

-

Nie mam ani dzieci, ani męża — powiedziała Reagan z nieprzyjemnym przeczuciem, w jakim kierunku może zmierzać

ta rozmowa. Ale jeśli chce zdobyć podpis w ten weekend, musi być gotowa zapłacić za to taką cenę. — Proszę posłuchać,
pani Montoya, dzwonię, bo chciałam wpaść do Jacka, do pani Joaquina.

-

Naprawdę? — Pani Montoya wyraźnie się ożywiła. - Czy wspominałam ci już, że mój Joaquín jest lekarzem? Myślę, że

ucieszyłby się, gdyby odezwała się do niego taka miła dziewczyna. Wciąż jesteś ładna, prawda?

- O tak, proszę pani - odparła Reagan, choć szczerze wątpiła, żeby kobieta strażak, która od czasu do czasu boksuje,

pasowała do wyobrażenia tej señory o miłej dziewczynie.

-

A nie jesteś za gruba od tych wszystkich fast foodów?

-

O nie, proszę pani! Przynajmniej tak mi mówią ludzie.

background image

- I w dodatku skromna. To bardzo dobrze. Dam ci jego adres i numery telefonów. Normalmente nie mam dobrego zdania

o tym nowym zwyczaju, że młode kobiety wydzwaniają do mężczyzn, żeby umówić się na randkę. Ale skoro wy dwoje już
się znacie, a mój Joaquín jest zbyt zajęty ratowaniem nietos innych ludzi, żeby martwić się o to, że jego matka padnie
trupem, nim on się zabierze do takich rzeczy, to masz moje błogosławieństwo.

Mimo wszystkich narzekań stan zdrowia pani Montoi nie mógł być aż taki zły, w przeciwnym bowiem razie zabrakłoby jej

tchu, żeby dokończyć to zdanie. Być może, pomyślała Reagan, ostatnie wydarzenia zmąciły mój osąd, jeśli chodzi o siłę
płuc.

Podziękowawszy za pomoc i obiecawszy, że zajrzy do yerberia pani Montoya po jakąś świeczkę, która miała ponoć

pozytywnie wpłynąć na jej życie miłosne, Reagan próbowała zakończyć rozmowę. Gdy kilka prób spełzło na niczym,
znalazła wreszcie sposób. Wyciągnęła rękę przez frontowe drzwi, nacisnęła swój dzwonek i powiedziała, że musi kończyć,
bo ktoś do niej przyszedł.

Oszustwo nie było miłe, ale czasami duże dziewczynki muszą robić to, co uznają za konieczne.

A to, co musiała teraz zrobić, to namierzyć Jacka Montoyę, zanim zdąży gdzieś wyjść. Jego matka mogła wierzyć, że

będzie siedział w domu, przeglądając jakieś czasopisma medyczne, a Darren Winter mógł myśleć, że udało mu się tak
zmęczyć Jacka, że schował się pod jakiś kamień, ale Reagan nawet przez chwilę nie sądziła, żeby mężczyzna tak przystojny
jak Montoya spędzał piątkowe wieczory sam w domu.
Wstając z podłogi, złapała kurtkę.

- Później, kolego - rzuciła w stronę Franka Lee, który znacząco spoglądał w stronę sofy. - I trzymaj się z dala od moich

mebli.

No jasne. Wydawało się, że to właśnie mówi spojrzenie osiągającego ponad pięćdziesiąt kilometrów na godzinę

kanapowca. Ale Reagan doskonale wiedziała, że po powrocie będzie musiała czyścić niebieskie poduszki z białej sierści.
Choć Frank Lee przez pierwsze cztery lata życia z entuzjazmem uganiał się za sztucznymi królikami, był chartem, który do
swojej emerytury podchodził niezwykle serio.

Cóż, na tym froncie przegrałam, przyznała w duchu Reagan, zbierając się w sobie do o wiele ważniejszej bitwy, bitwy, na

której przegranie nie mogła sobie pozwolić.

Otworzyła drzwi i stanęła twarzą w twarz ze swoim wrogiem, który właśnie podniósł rękę, żeby zapukać.

Drzwi otworzyły się z impetem i Jack zobaczył, jak oczy Reagan rozszerzają się ze zdziwienia.
- Przyszedłem tu, żeby się dowiedzieć, jak zamierzasz zapłacić za uszkodzenie mojego samochodu — rzucił bez

wstępów.
- Co?!

Musiał jej to przyznać, dobrze blefowała. Z wyrazem bezgranicznego zdumienia na twarzy uniosła rękę, zasłaniając usta.

Szkoda tylko, że udawała.

- Wiem, że to byłaś ty - stwierdził. - Słyszałem, co mówiłaś, wychodząc z kliniki.

Popatrzyła na wóz, który zaparkował po drugiej stronie ulicy. Zrobiła kilka popisowych grymasów, udając, że widok

wgniecionych drzwi ją zdenerwował.

- Parę uwag na temat koloru skóry i myślisz, że byłabym zdolna zrobić coś takiego?

Kiwnął głową.
- Wiem, że to zrobiłaś. Jesteś narwana, zresztą zawsze byłaś.

W drzwiach ukazał się łeb dużego białego charta, zwabionego brzmieniem jej głosu. Przez chwilę Jack obawiał się, że pies

może go ugryźć, ale zwierzak ziewnął, odwrócił się i zniknął w głębi domu.

Choć Jack był ponad dziesięć centymetrów wyższy, twarz Reagan znajdowała się teraz na wysokości jego oczu.
- Doprawdy? Cóż, uwierz mi, że gdybym chciała ci dokopać, to nie zniżyłabym się do czegoś tak śmiesznego, jak

niszczenie twojego wozu.

Nie ustąpił ani na milimetr.

-

Nie ma w tym nic śmiesznego. Naprawa będzie kosztowała co najmniej parę tysięcy.

-

Może powinieneś wysłać rachunek swojemu kolesiowi Darrenowi Winterowi? To on napuszcza na ciebie swoich

„wojowników" i się tym wszystkim nakręca. Byłeś już w domu? Odsłuchałeś wiadomości na sekretarce?

-

Nie próbuj zwalać winy na kogoś innego. Dowód jest na moim wozie.

background image

Wyszła na zewnątrz, zamykając za sobą frontowe drzwi.
- Muszę to zobaczyć. Prowadź, Makdufie.

Jej pewność siebie rozpaliła w nim pierwszą iskierkę wątpliwości. Nie chcąc się do tego przyznać, poprowadził Reagan

przez przystrzyżony trawnik do swojego samochodu i wskazał zielone ślady na wgniecionych drzwiach.

-

Czy to wygląda znajomo? — zapytał. Przyjrzała się uważnie wgnieceniom.

-

A powinno?

-

Twój samochód jest zielony, prawda?

Spojrzała mu prosto w twarz i wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Może sam sprawdzisz?

Poprowadziła go wzdłuż żywopłotu z krzewów uginających się pod ciężarem wilgoci do małego, wolno stojącego garażu,

który pochylał się lekko na prawą stronę. Z rozmachem wskazała przez otwarte drzwi na ciemnoniebieskiego trans arna.

- Nie mam nic więcej do dodania, panie prokuratorze. Och, przepraszam, panie doktorze prokuratorze. Ale proszę

bardzo, nie krępuj się, sprawdź, czy nie ma uszkodzeń. Pewnie znajdziesz parę wgnieceń i zadrapań, ale na pewno nie
znajdziesz żadnych śladów czerwonego lakieru.

Obszedł samochód, choć do tej pory zdążył już sobie uświadomić, że był kompletnym idiotą, przyjeżdżając tutaj i

napadając na nią. Zdrowy rozsądek powinien był mu podpowiedzieć, że te szkody mógł spowodować ktokolwiek, począwszy
od jakiegoś słuchacza Wintera, po zwykłego wandala. Dlaczego tak się uczepił pomysłu, że to Reagan zrobiła coś tak
szalonego?

Może dlatego, że cały czas od chwili, gdy zobaczył ją w gabinecie, myślał o niej. Czyżby jego pokrętna podświadomość

wykorzystała podejrzenie jako pretekst, aby ją odwiedzić?
- Przepraszam — powiedział szczerze. — Wygląda na to, że się pomyliłem. Przyłożyła dłoń do ucha.

-

Co proszę? Chyba nie dosłyszałam. Czy to możliwe, że to, co wymamrotałeś pod nosem, to były przeprosiny?

-

Słyszałaś mnie świetnie - odparł. - Ja, eee... miałem kiepski tydzień i chyba odreagowałem to na...

Strzeliła palcami, jakby coś właśnie przyszło jej do głowy.

- Zielony samochód. Stary, zdezelowany. Chyba go widziałam. Ten debil prawie mnie przejechał, kiedy wychodziłam z

kliniki.
Zakaszlała. Świszczący dźwięk, który trwał dłużej, niż powinien.

- Chodźmy do domu - zaproponowała, kiedy przestała kaszleć.—Opowiem ci, co się stało, jeśli tylko zdołasz się

powstrzymać od oskarżania mnie o coś jeszcze.
Zawahał się.

- Daj spokój. Frank Lee nie gryzie, ja zresztą też nie. Jeśli mi nie wierzysz, zadzwoń do swojej mamy.

- Rozmawiałaś z moją matką?

Posłała mu zapierający dech w piersiach uśmiech, który zrobił na nim o wiele większe wrażenie, niż byłby gotów

przyznać.

- Owszem. Dziś po południu. I zdążyła mnie już poinformować o wszystkich twoich wadach i słabościach.
Zaklął na myśl, że będzie musiał wytrzymać rundę pytań matki na temat jego „związku" z córką ich dawnego gospodarza,

ale ruszył za Reagan do frontowych drzwi.

-

Musisz naprawdę popracować nad sprawą nietos - rzuciła przez ramię. —Twoja matka jest tak spragniona wnuków, że

byłaby gotowa wziąć za synową protestancką blondynkę, córkę jakichś gringos.

-

Nie martw się - odpalił. — Kiedy tylko zda sobie sprawę, jaka jesteś okropna, skreśli cię ze swojej listy gorących

planów na przyszłość.

-

Ha! Potrafię być czarująca. Oczywiście pod warunkiem, że ludzie zachowują się rozsądnie i nie oskarżają mnie o

rzeczy, których nie zrobiłam.

Wprowadziła go do przytulnego salonu z jasną podłogą z sosnowych desek i tapicerowanymi niebieskimi meblami

skupionymi wokół staroświeckiego plecionego owalnego dywanika. Obok regałów na książki stał dwudziestojednocalowy
telewizor nastawiony na lokalne wiadomości. Na półce nad nim, na honorowym miejscu stały hełm strażacki, niewątpliwie
należący do jej zmarłego ojca, oraz dwie fotografie w ramkach. Na jednej z nich był Patrick Hurley w mundurze strażackim,
na drugiej także on, młodszy i w lepszej formie, w stroju bokserskim, szczerzący zęby w radosnym uśmiechu, podczas gdy

background image

sędzia podnosił w górę jego pięść w bokserskiej rękawicy. Między zdjęciami wznosiła się śnieżnobiała kolumna częściowo
wypalonej świecy.

Nic dziwnego, że nie wyszła za mąż, pomyślał Jack. Jaki żywy człowiek mógłby rywalizować ze wspomnieniami, które

skupiają się w tej świątyni?

Reagan gwizdnęła i wysmukły biały pies zeskoczył z sofy, na której wylegiwał się do góry brzuchem.

- Spadaj stąd, Frank. Mamy towarzystwo - powiedziała, a następnie zwróciła się do Jacka: - Usiądziesz? Może chcesz coś

do picia?
Nie zamierzał aż tak się z nią spoufalać.

- Wiesz, co bym chciał? Chciałbym się dowiedzieć, kto rozwalił mój wóz, i zgłosić to na policję.

Pies wśliznął się pod jej dłoń i otarł o nogi.

- W porządku, jak chcesz - odparła, głaszcząc wąską, białą głowę. — Kiedy wyszłam z twojej kliniki, ten wielki zielony

samochód wyjechał prosto na mnie. Musiałam uskoczyć do tyłu, żeby mnie nie potrącił.

-

Spisałaś numery? Pokręciła głową.

-

Nie, za szybko znikł. Facet naprawdę pędził.

-

Widziałaś go albo zauważyłaś, co to był za samochód? Zastanawiała się, patrząc w sufit, jakby usiłowała sobie

przypomnieć.

- Jakiś amerykański, czterodrzwiowy — powiedziała wreszcie. — Może plymouth albo chrysler, jeden z tych dawnych

krążowników. I był pomalowany na ten brzydki kolor awokado, na jaki malowali wozy w łatach siedemdziesiątych.
- A kierowca?

- Nie wiem. Wydaje mi się, że to był facet. Chyba nie był czarny, ale reszty nie jestem pewna. Miał głęboko naciągniętą

wełnianą czapkę, tak jak nosi je teraz dużo dzieciaków z różnych gangów.

Stary samochód, wełniana czapka. Najprawdopodobniej jakiś dzieciak walnął w wóz Jacka z powodu wydumanej obrazy.

Może jego młodsza siostra płakała, kiedy Jack robił jej zastrzyk? Zraniona męska duma często ignoruje logikę. Jack widział
ludzi zadźganych za najdziwniejsze rzeczy, zwłaszcza w piątki, gdy młodzi mężczyźni z tygodniowymi wypłatami
przepuszczali sporą ich część na alkohol.

Na ekranie telewizora zatańczyły płomienie i przykuły uwagę Jacka.

- Czy mogłabyś podgłośnić? - zapytał, uświadamiając sobie, że to nie ogień, ale budynek zwrócił jego uwagę. - To

wygląda jak mój dom.

Iskry wystrzeliły w nocne niebo, gdy dwupiętrowy budynek zapadł się pod własnym ciężarem, a ponad nim chmura dymu

pulsowała pomarańczowym światłem, odbijając płomienie.

Gdy obraz znikł, Jack poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po plecach. Chociaż w tej okolicy było wiele podobnych

kompleksów mieszkaniowych, był pewien, że razem z wieloma innymi pali się również jego mieszkanie.

Reagan chwyciła pilota leżącego na końcu stołu i zwiększyła głośność. Prezenterka, Amerykanka azjatyckiego

pochodzenia, właśnie mówiła:

- Około dwudziestu minut temu strażak z Houston został odwieziony na oddział

urazowy Memoriał Hermann Hospital. Jego stan wyglądał na bardzo poważny. Na razie
nie możemy podać nazwiska strażaka, ale gdy tylko powiadomieni zostaną jego krewni,
przekażemy państwu tę informację.

Prezenterka podała adres - adres Jacka - i na ekranie ukazał się obraz odjeżdżającej karetki z włączonym kogutem i syreną

wyjącą na cały głos. Reagan wskazała wóz strażacki w rogu ekranu.

- To wóz z mojej stacji! To moja załoga jest tam na miejscu. Odwróciła się i popędziła w stronę bezprzewodowego
telefonu, ale

zadzwonił, nim zdążyła sięgnąć po słuchawkę.

- Beau, czy to ty, Beau? Kogo trafiło? Kto to był? - Było widać, że każda komórka jej ciała czeka w napięciu na

odpowiedź. I wybuchła, gdy ją usłyszała: - Powinnam była tam być. To przecież moja zmiana, moja zmiana. Cholera...

Jack zapragnął położyć dłoń na jej ramieniu, zaoferować jej pocieszenie, które mógł przekazać dotyk drugiego człowieka.

Ale Reagan zaczęła jak szalona przemierzać pokój, a jej ciało wydawało się krzyczeć: trzymaj się na dystans. Biały pies,
wyczuwając rozpacz swojej pani, nerwowo kręcił się pod jej nogami.

background image

— Jadę do szpitala - rzuciła do telefonu, odpychając psa. - Tak, jasne. Będę uważać. Wracaj do pracy. Trzymaj się z

Zellersem i ugaś ten ogień, Beau. Ugaś go dla kapitana.

Gdy tylko odłożyła słuchawkę, Jack powiedział:

— Chętnie cię podwiozę, Reagan. Zabrali go do BenTaub, prawda? Odwróciła się i popatrzyła na niego dziwnym
wzrokiem, jakby zapomniała, że tu był. Chwilę później pokręciła głową.
— W porządku, Jack. Nic mi się nie stanie.

— Potrafię rozpoznać szok - nalegał - no i to mój kompleks mieszkaniowy właśnie się pali. Może to wszystko jest jakoś

powiązane. Ten samochód, który widziałaś, mój uszkodzony wóz i pożar.

Zacisnęła usta.

— Możliwe, jeśli to naprawdę twoje mieszkanie.

— Nie wydaje ci się, że policja będzie chciała z nami porozmawiać? Znów pokręciła głową.

— Nie widziałam wiele. To trwało zaledwie sekundy. I nie obchodzi mnie, czego chce policja. Chcę tylko jak najszybciej

dostać się do mojego kapitana.

— Więc przestań się ze mną sprzeczać i pozwól mi się odwieźć. Wzięła głęboki oddech, jakby chciała na niego krzyknąć,
ale zamiast

tego kiwnęła głową i powiedziała:

— W porządku. Jeśli potrafisz sobie poradzić z ręczną zmianą biegów. Weźmiemy mój samochód.

— Ale dlaczego? Przecież mój jest sprawny.

— Dlatego - odparła, a jej twarz pociemniała — bo na moim nikt nie wymalował z boku wielkiej tarczy.

background image

Rozdział 4

o zaszło za daleko - mówił Jack w drodze do szpitala. - Pieprzony Darren Winter! Nigdy nie interesowałem się
polityką. Nie obchodziło mnie, skąd przyjechały te dzieci albo ich rodzice. Chciałem tylko, żeby mogły dalej

oddychać.

T

- Jack, pospiesz się, proszę. Prowadzisz jak moja babcia - narzekała Reagan, niezdolna skupić się na czymkolwiek oprócz

Joego Rozinskiego. Kapitan jej ojca, a teraz jej kapitan, był dla niej kimś więcej niż przyjacielem. To on trzymał ją za rękę na
pogrzebie ojca. A teraz pomógł jej znaleźć w sobie siłę, by odejść.

Zdawała sobie sprawę, że kapitan Rozinski, pocieszając ją, pomagał również samemu sobie uporać się z poczuciem winy i

szokiem po utracie jednego ze swoich ludzi. Ale to nie miało znaczenia. Ważne było, że zasadzona tego dnia dobroć
ukorzeniła się... I pozwoliła jej przetrwać te koszmarne lata spędzone w domu matki i ojczyma.

Jack skręcił do podziemnego garażu, zaparkował na drugim poziomie i wyłączył silnik. Reagan poczuła, że wokół jej

gardła zaciskają się lodowate palce. Ledwie mogła oddychać z lęku przed tym, jakie wiadomości czekały na nich w szpitalu.
Jack położył jej rękę na ramieniu.
- Wszystko w porządku, Reag?

Zdrobnienie jej imienia przywołało wspomnienia z czasów, gdy próbowała się z nim zaprzyjaźnić. Ośmioletni cień

trzynastoletniego chłopca. „Wracaj do domu, Reag! - krzyczał na nią. - Mam coś do zrobienia z vatos. My, chłopaki, nie
możemy pozwolić, żeby włóczyły się za nami takie bebés".

A zwłaszcza biała córka właściciela domku wynajmowanego przez jego rodzinę. Chociaż dom, w którym mieszkała

rodzina Reagan, był niewiele większy, zachowanie Joaquina uświadamiało jej nieprzekraczalną granicę pomiędzy
właścicielem a lokatorem, białą dziewczynką i latynoskim chłopcem.

Gdy nikogo nie było w pobliżu, pozwalał jej czasami pomagać - kiedy naprawiał łańcuch w rowerze albo gdy uratował

pisklę ogłuszone przez kota sąsiadów i pielęgnował małego przedrzeźniacza, aż wyzdrowiał. A raz nawet pomógł jej odrobić
pracę domową.

Ale nigdy, przenigdy nie dotknął jej tak, jak dotykał jej teraz. I nigdy nie patrzył na nią tak, jak tego wieczoru - tym

ciemnym spojrzeniem, tak poważnym i szczerym, że trudno jej było usiedzieć spokojnie. I Bóg jeden wie, że nigdy nie była
tak świadoma męskich kształtów jego szczęki, tego, jak poruszało się jego jabłko Adama, gdy przełykał... i własnego
pragnienia, by dotknąć wgłębienia tuż pod nim i poczuć, jak się porusza.

Pomyślała, że myliła się co do niego. Musiał być cholernie dobrym lekarzem, skoro potrafił odsunąć na bok własne

problemy i udawać, że interesują go jej kłopoty.
- Nic mi nie jest - powiedziała.

Nie da mu poznać, że ledwo się trzyma. Kiedy Jack zobaczy, jaka jest silna, jak przesiąkła stoickim spokojem, pracując w

straży, gdzie większość stanowią faceci, to może zapomni o swoich zastrzeżeniach co do podpisania zgody na jej powrót do
pracy.

Zaschło jej w ustach, gdy poczuła ukłucie winy. Czy upadła aż tak nisko, żeby wykorzystać wypadek kapitana dla

własnych celów?

Jack wysiadł z samochodu i przeszedł na drugą stronę, chcąc otworzyć jej drzwi, jakby była jakąś staruszką czy kaleką.

Albo jakby chciał pokazać, że przez te dwadzieścia lat, odkąd widziała go po raz ostatni, nabrał ogłady, której wcześniej nie
miał.

Ubiegła go i ruszyła szybkim krokiem do wejścia na oddział urazowy, które zapamiętała z czasów, gdy sama jeździła w

karetce.

Mimo wcześniejszego postanowienia prawie straciła panowanie nad emocjami. W pokoju dla krewnych zobaczyła Donnę

Rozinski, drugą żonę Joego. Siedziała na sofie, wpatrując się w wyciszony telewizor i nawijając na palec pasmo swoich
rudych włosów. Jej zielone oczy były suche. Reagan zawsze najbardziej uderzało w niej to, że jeśli się śmiała albo płakała,
robiła to całą sobą. Teraz sprawiała wrażenie nieobecnej i beznadziejnie samotnej.

Reagan podbiegła do Donny. Dostrzegła innego członka swojej załogi, Cala Wilkinsa, który w jednej stwardniałej dłoni

niósł filiżankę z kawą, a w drugiej dietetyczną colę. Zaskoczyły ją jego dżinsy i prosta szara bluza od dresu, ale
przypomniała sobie, że był na urlopie, który zamierzał spędzić w domku myśliwskim swojego brata w Hill Country. Może

background image

deszcz pokrzyżował mu plany, a może jakieś przeczucie sprawiło, że Cal, pięćdziesięcioletni weteran, został w domu.
Wilkins spojrzał na nią z marsową miną i powiedział:

-

Myślałem, że masz dziś służbę.

-

Cieszę się, że tu jesteś, C.W. - szepnęła Reagan. Cal skinął głową i zwrócił się do Donny:

- Może napijesz się czegoś zimnego, zanim przyjdzie lekarz? Lubisz dietetyczną colę, prawda?

Donna nie zareagowała. Wciąż siedziała nieruchomo ze wzrokiem wbitym w telewizor. Reagan wzięła puszkę coli od

Wilkinsa i postawiła ja na wąskim stoliku obok sofy.

- Ja też tu jestem, Donna. - Przykucnęła, walcząc z łaskotaniem w gardle, żeby się nie rozkaszleć. — Jeśli będziesz

czegokolwiek potrzebować, powiedz.

Donna kiwnęła głową, ale odwróciła wzrok tak, żeby ich spojrzenia nie mogły się spotkać. Reagan cofnęła się, myśląc o

tym, jak ona sama zareagowała na słowa Jacka w samochodzie. Jego współczucie prawie rozbiło jej cienką skorupę
opanowania. Cokolwiek stanie się z mężem Donny, przytłoczą ją życzliwe oferty i dobre słowa. Reagan doświadczyła tego,
gdy zginął jej ojciec. Pamiętała krzyk swojej matki: „Już tego dłużej nie zniosę! Dlaczego oni nie mogą po prostu zostawić
mnie w spokoju?!"

Gdy razem z Colem wyszli na korytarz, kątem oka dostrzegła, jak Jack zatrzymał jedną z przechodzących pielęgniarek.

Czy ta drobna Latynoska powie mu, że to koniec? Że zaraz ktoś przyjdzie zawiadomić Donnę Rozinski, że człowiek, który
od dwóch lat był jej mężem, nie żyje?

C.W. dotknął łokcia Reagan. Zazwyczaj wyglądał młodo, ale dzisiaj jego wiek był wyraźnie widoczny. Pod oczami

rysowały się głębokie bruzdy, a skóra przybrała szary odcień.

- Z tego, co słyszałem, na Joego zawalił się sufit. Nie oddychał, kiedy go wyciągnęli. Zrobili mu reanimację, ale...

- Więc żył, zanim go tutaj przywieźli? C.W. sztywno skinął głową.

- Tak, podawali mu tlen. Ale nawdychał się mnóstwo dymu. I musieli go wykopywać spod wielkiej sterty gruzu.

— Kapitan jest silny. Wytrzyma. - Spojrzała na Cala, jakby rzucała mu wyzwanie.
Kiedy została przeniesiona na stację, nie ukrywał, że według niego z kobiety w załodze nie ma żadnego pożytku.

„Zwłaszcza takiej, o którą kapitan nawet mnie nie zapytał, co o niej sądzę - powiedział wtedy. - Bo jest praktycznie

członkiem jego rodziny".

C.W, jedyny czarnoskóry strażak na zmianie, nigdy nie podszedł do egzaminu na oficera, ale jego odwaga i długoletnie

doświadczenie sprawiły, że stał się autorytetem nawet dla tych, którzy przewyższali go rangą. Reagan zaczęła więc
przekonywać go do siebie jego własną metodą. Jeśli wbiegał do płonącego budynku, nie tylko biegła przy nim, ale starała się
od niego uczyć i być jak najbardziej pożyteczna. Jeśli postanowił wyczyścić wóz strażacki, który wrócił zabrudzony o
trzeciej nad ranem, robiła to razem z nim, choć podejrzewała, że robił to tylko po to, by ją zniechęcić. Po kilku miesiącach
uznał, że będzie z niej porządny strażak, i - jak się tego spodziewała - pozostali koledzy natychmiast się z nim zgodzili.
Teraz popatrzył jej w oczy i powiedział:

— Wytrzyma. Jest zbyt uparty, żeby nie dać sobie rady. Ale jeśli nawet mu się nie uda, zajmiemy się jego rodziną.

Reagan chwyciła Cala za ramię i poczuła, że coś między nimi przepływa, jakiś rodzaj więzi, coś, czego nigdy nie byłaby w

stanie wyjaśnić ludziom takim jak Jack Montoya.
Nawet gdyby ceną za to miał być jego podpis.

— Przykro mi - powiedziała Analinda Alvarez, drobna kobieta o krótkich, ciemnych włosach i ogromnych brązowych

oczach. Była pielęgniarką na oddziale urazowym i sprawiała wrażenie zmęczonej, ale równocześnie nakręconej zawrotnym
tempem swojej pracy. — Nic o nim nie słyszałam. Mamy dziś mnóstwo pacjentów. Był jakiś karambol na autostradzie w
godzinach szczytu. Zapowiada się kolejna szalona piątkowa noc.

Jack skinął głową byłej współpracownicy. Pamiętał aż za dobrze wypadki, rany zadane nożem oraz postrzałowe i

narkomanów po przedawkowaniu, i kierowców, którzy w ramach świętowania końca tygodnia pracy pędzili na oślep ku
śmierci.

Pomyślał o Luz Marii na tylnym siedzeniu motocykla tego dupka zgrywającego macho. Może później zadzwoni do niej na

komórkę, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku.

- Ale może ich pan zapytać. - Pielęgniarka wskazała dwóch strażaków rozmawiających w głębi korytarza.

background image

Jack rozpoznał starszego z nich, tęgiego mężczyznę z siwiejącymi brązowymi włosami zaczesanymi tak, by ukryć łysinę.

To był Robert Anderson, komendant rejonowy, który często odczytywał oświadczenia w telewizyjnych wiadomościach.
Gdy Jack się zbliżył, mężczyźni przerwali rozmowę. Przedstawił im się.

Młodszy, żylasty szatyn z szeroką szczeliną między przednimi zębami, spojrzał na niego, gdy usłyszał nazwisko.

-

Powiedział pan Montoya? Doktor Jack Montoyą?

-

Tak, chciałem z wami porozmawiać o...

- Czy może pan pokazać jakiś dowód tożsamości, coś gdzie jest wpisany pański adres?

Dziwna prośba, ale Jack wyciągnął swoje prawo jazdy. Szatyn gwizdnął przez szczelinę w zębach.
- To nasz człowiek, szefie.

- Szukaliśmy pańskiego ciała - powiedział Anderson. Spojrzał na kolegę, który już wyciągał przypięte do paska radio. —

Daj im znać, że go tu mamy.
Mężczyzna odszedł na bok, żeby wykonać rozkaz.
- Co się, do cholery, dzieje? - zdenerwował się Jack.

- Kilka minut po tym, jak pierwszy wóz strażacki dojechał na miejsce pożaru w Newgate Apartments, anonimowy

rozmówca zadzwonił do kanału czwartego wiadomości i dał im cynk, że... przepraszam, to cytat, „ten pierdolony
Meksykaniec Jack Montoyą się tam smaży". Zespół wiadomości natychmiast zadzwonił pod 911, żeby nam to zgłosić.

Jacka przeszedł dreszcz. Bardziej zaskoczyła go nienawiść ukryta w tych słowach niż etniczne obelgi.

- A więc ten ranny strażak... — zaczął Jack.

-

Kapitan Rozinski i jego ludzie przetrząsali budynek i ratowali ludzi, gdy konstrukcja częściowo się zawaliła - wyjaśnił

Anderson.

-

Przykro mi, że został ranny — powiedział Jack — Wiecie już coś o jego stanie?

Spojrzenia strażaków spotkały się na chwilę i obaj skinęli głowami, jakby z aprobatą.

- Doceniamy pańską troskę. - Komendant przedstawił siebie i młodszego strażaka. Gdy uścisnęli sobie dłonie, dodał: —

Według tego, co mówili sanitariusze, obrażenia Rozinskiego są na tyle poważne, że może nie przeżyć. Leżał tam dziesięć
minut, zsunęła mu się maska z twarzy i gorące gazy... - Pokręcił głową. - To jeden z najlepszych oddziałów urazowych w
kraju.
Jack kiwnął głową.

-

Gdybym był poważnie ranny, to chciałbym, żeby właśnie tutaj mnie przywieźli.

-

Domyśla się pan, kim mógł być dzwoniący albo o co może w tym wszystkim chodzić? Ma pan jakiegoś wroga?

-

Najwyraźniej - odparł Jack. - Dziś po południu ktoś zdemolował mi samochód na parkingu przy klinice, w której

pracuję. Jedna z was, Reagan Hurley, mogła widzieć tego mężczyznę, kiedy uciekał.
- Hurley? — powtórzył jak echo Anderson.

- To córka Patricka Hurleya — wyjaśnił młodszy strażak. - Pamięta go pan? Zginął na służbie w połowie lat

osiemdziesiątych, podczas tego wielkiego pożaru magazynu przy Washington Avenue. Reagan wstąpiła do straży parę lat
temu. Naprawę przebojowy typ, z tego, co słyszałem.

Komendant pokiwał głową.

- Mam ostatnio kłopoty - ciągnął Jack. - Wygląda na to, że ktoś z mojej kliniki dał albo sprzedał Darrenowi Winterowi

dokumentację jednego z moich pacjentów. Winter kwestionuje moją diagnozę.

Młodszy strażak znów gwizdnął przez zęby, a Anderson powiedział:

- Więc to o pana chodzi. Policja na pewno będzie chciała z panem pogadać. Z panią Hurley też. I chyba nie tylko oni.

Będzie pan musiał pogadać z oficerami śledczymi z komendy w Houston, z wydziału do spraw podpaleń, ze stanowymi
inspektorami straży pożarnej, a może nawet z federalnymi, w zależności od tego, co wypłynie podczas śledztwa. Obawiam
się, że to może być bardzo długa noc.

Jack kiwnął głową, odrętwiały na myśl, jak nagle jego życie wymknęło mu się spod kontroli. Rozinski leżał w szpitalu

bliski śmierci, on i jego sąsiedzi stracili domy, a teraz wyglądało na to, że każdy detektyw w okolicy będzie rozgrzebywał tę
sprawę, przeżuwając każdy szczegół jak stado korników przerabiających na miazgę powalone drzewo.

Jeżeli do tej pory miał jeszcze jakieś szanse na to, aby nie dopuścić mediów do informacji, że leczył też inne dzieci, to

szanse te właśnie legły w gruzach... Podobnie zresztą jak jego kariera.

background image

Rozdział 5

usieliśmy wezwać federalnych - usłyszała Reagan słowa oficera śledczego z wydziału podpaleń skierowane do
detektywa z Houstońskiej Straży Pożarnej. Stali przed biurem administracyjnym, w którym kazali jej czekać.

Mimo żądania detektywa, żeby nigdzie się stąd nie ruszała, ostrożnie przesunęła się w kierunku otwartych drzwi, w nadziei
że uda jej się wyśliznąć. Niestety, zobaczyła na korytarzu dwóch mężczyzn, którzy stali jakieś trzy metry od niej pogrążeni w
rozmowie.

M

W przeciwieństwie do strażaków gaszących pożary i pracowników służb ratowniczych facet z wydziału podpaleń -

wydawało jej się, że inni nazywali go Salinas - nosił kowbojskie buty, dżinsy i dżinsową koszulę, doskonale pasujące do jego
wysokiej, szczupłej sylwetki.

- Teraz, gdy BorderFree przefaksowalo oświadczenie do mediów, całą tą sprawą zajmie się grupa specjalna.

Czy miał na myśli BorderFree-4-All? Reagan przeszedł dreszcz. Na wspomnienie zamachu w San Antonio dostała gęsiej

skórki. Dobrze pamiętała obrazy z programu informacyjnego, tak jakby wydarzyło się to wczoraj, a nie zeszłej wiosny:
krzyki tych, którzy ocaleli, mozaika strzaskanego szkła połyskująca na chodniku, trzy ciała pod zakrwawionymi
prześcieradłami wynoszone z okręgowego biura urzędu imigracyjnego, zakapturzeni bojownicy przedstawiający na taśmie
wideo przesłanej stacjom telewizyjnym swoje żądania, by otwarto granice. Terroryzm tutaj, w Teksasie.

Musiała ugryźć się w język, żeby nie wybiec, żądając wyjaśnień, co radykalna grupa sprzeciwiająca się prawu

imigracyjnemu mogła mieć wspólnego z pożarem w mieszkaniu Jacka Montoi. Czy to możliwe, że mimo zniszczenia
samochodu Jacka i ataków radiowych Wintera to nie on był prawdziwym celem? I co lekarz z kliniki w East End mógłby
mieć wspólnego z polityką Stanów Zjednoczonych?

Mamy jakieś pół godziny, zanim dotrze tu FBI i grupa specjalna do spraw podpaleń — utyskiwał blady,

sprawiający wrażenie niezgrabnego detektyw Norman Worth. - Wolałbym przewieźć tę dwójkę do centrum na przesłuchanie.
Ale możemy wyciągnąć z nich, co się da, teraz, kiedy mamy jeszcze szansę, bo obaj wiemy, że federalni gówno nam
powiedzą, kiedy przejmą sprawę.

Naprawdę myślisz, że Montoya mógł to zrobić albo że jest w to zamieszany? - zapytał gość od podpaleń.

Worth wzruszył ramionami.

Czemu nie? Wtedy Winter, który dzień po dniu dawał mu ostro popalić, wyglądałby jak nieodpowiedzialny

fanatyk. Poza tym Montoya nie byłby pierwszym gościem, który wykonał taki ruch, próbując skupić uwagę na kimś innym.

Mówisz tak, bo jest Latynosem? - obruszył się Salinas. - Uważasz, że my wszyscy jakoś się zwąchaliśmy, czy coś

w tym stylu?

Dobrze wiesz, co myślę - odparł Worth. - Właśnie marnujesz czas, zadając pytania niewłaściwemu facetowi.

Dopóki świadkowie współpracują, trzymajmy się ich.

Gdy policjant odwracał się w jej kierunku, Reagan cofnęła się chyłkiem na swoje miejsce i podniosła kubek letniego

napoju, który sączyła przez ostatnie pół godziny. Chwilę później Worth zamknął za sobą drzwi i wyłowił papierosa z
kieszeni znoszonej sportowej kurtki. Usiadł przy dużym biurku i wcisnął przycisk dyktafonu, by wznowić nagrywanie.

— A więc od jak dawna spotykała się pani z doktorem Montoya? - Ignorując szpitalne zasady, zapalił papierosa i zaciągnął

się głęboko.

Reagan miała nadzieję, że jakiś nocny pracownik-kamikadze przybiegnie, czując zapach dymu. Nadęty gliniarz z

brzuchem rozsadzającym spodnie i z ziemistą cerą. Cieszyłaby się, gdyby dostał od kogoś nauczkę.

Poza tym dym utrudniał jej oddychanie. Zakaszlała trochę głośniej, niż musiała, ale Worth zamiast zrozumieć aluzję,

rozejrzał się po biurku, które zarekwirował, i wypatrzył kubek na kawę z kolorowym napisem D

LA

NAJLEPSZEJ

MAMY

NA

ŚWIECIE

.

Bez mrugnięcia okiem strząsnął do niego popiół. Obok kubka-popielniczki stał elektroniczny zegar; czerwone cyfry
wskazywały pierwszą osiem.

- Jak już panu mówiłam, zanim pan wyszedł, nie spotykam się ani z Jackiem Montoyą, ani z nikim innym — powtórzyła

Reagan, wkurzona, że wciąż powtarzał to samo pytanie, irytujące jak kopce czerwonych mrówek po burzy. — Nie interesuje
pana ten zielony samochód i kierowca?

Machnął ręką, rozwiewając dym wydobywający się z jego ust, i spojrzał na swoje notatki.

- Nie. Chyba że tym razem wymyśli pani coś nowego.

background image

Wymyśli! Nie spodobały jej się te słowa. Jako strażak pracowała z wystarczającą liczbą gliniarzy na miejscach wypadków,

zamachów i morderstw, żeby rozpoznać sceptycyzm, kiedy słyszała go w czyimś głosie.

- Chciałbym natomiast wiedzieć — ciągnął detektyw - od jak dawna pani przyjaciel, doktor Montoyą, dogaduje się z tymi

kolesiami z BorderFree-4-All.

Czy on naprawdę wierzył, że Jack był w to zamieszany? Choć próbowała, nie mogła stłumić wstrząsającego nią dreszczu.

- Dlaczego pan tak myśli? - zapytała. Ten pomysł był tak dziwaczny, tak naciągany, że nie mieściło jej się to w głowie.

Wydmuchnął dym kącikiem ust i obrzucił ją zimnym spojrzeniem. Poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach.

- Co pani o tym wie?

- Nic. Dlaczego miałabym coś o tym wiedzieć? - Wkurzał ją sposób, w jaki ten detektyw do niej mówił i jak na nią

patrzył. Tak jakby to ona była podejrzana. — Proszę posłuchać, staram się być cierpliwa — wybuchła - ale wszystko, czego
teraz chcę, to wrócić do żony mojego kapitana i ludzi z mojej załogi.

Podzielili się na zmiany, tak żeby ktoś cały czas czuwał. Należała do nich, byli jej rodziną na dobre i na złe. Nie chciała

kisić się w tym prowizorycznym pokoju przesłuchań, odpowiadając przez całą noc na te same cholerne, głupie pytania.

- Nie ma żadnych zmian w stanie kapitana Rozinskiego. Pytałem o to, wracając z toalety.
Kłamca, chciała krzyknąć. Doskonale wiedziała, że nigdzie nie poszedł, tylko naradzał się za drzwiami z tym śledczym od

podpaleń. Ale oskarżanie go na pewno nie pomoże jej szybciej się stąd wydostać.

- Powiedziała pani, że Jack Montoyą był u pani w domu, gdy oboje dowiedzieliście się o pożarze — ciągnął detektyw

Worth. - Ponieważ lekarze nie leczą po domach, a pani wygląda... tak jak pani wygląda, to muszę dojść do wniosku, że miał
jakiś inny powód, by do pani wpaść. Zmusiła się, by mówić powoli i stanowczo.

- Jest moim starym przyjacielem, to wszystko. - Zdjęła nogę z kolana, bo zauważyła, że Worth przygląda się uważnie

nerwowemu podrygiwaniu jej stopy. - Moi rodzice mieli dom, który wynajmowali, a jego rodzice byli naszymi lokatorami.
Ale to było dawno temu. Nie widziałam go od... od dwudziestu lat czy coś koło tego... aż do dziś.
- I postanowiła pani odnowić tę znajomość, ponieważ... Żałowała, że nie stoi z tym detektywem Obwisłym Bebechem
twarzą
w twarz na ringu, zamiast siedzieć po drugiej stronie biurka. Krew i wypadające zęby na pewno nie należałyby do niej.

- Jak już wspominałam, potrzebowałam podpisu na zgodzie na powrót do pracy. Więc weszłam do jego kliniki.

Worth zaczął kartkować swój notes.
- I właśnie tam doszło między wami do kłótni?

- Do małego nieporozumienia - poprawiła go. - A potem przyjechał do mnie, żeby wszystko wyjaśnić. Ze względu na

stare czasy, jak przypuszczam.

Detektyw Worth z niedowierzaniem uniósł brew i musiała ugryźć się w język, żeby nie rzucić jakiegoś przekleństwa.

- Zapraszał panią gdzieś, zanim pojawiła się ta historia w wiadomościach? - spytał.
Parsknęła ponurym śmiechem na wspomnienie tego, jak Jack się na nią zezłościł, gdy wspomniała o planach jego matki

dotyczących nietos.
- Nic z tych rzeczy.

- Domyślam się, że jeszcze do tego nie doszedł — powiedział Worth. -Więc nie wie pani nic o jego przyjaciołach z

BorderFree-4-All?

Pomyślała o tym, co powiedział Jack w drodze do szpitala. „Nigdy nie interesowałem się polityką, nigdy nie obchodziło

mnie, skąd oni przyjechali. Chciałem tylko, żeby mogły dalej oddychać".

- Niemożliwe, żeby Montoya był w to zamieszany - odparła. - Zależy mu tylko na tym, żeby pomagać pacjentom, a

zwłaszcza dzieciom.
- Ale mówiła pani, że nie widziała go pani od lat.

Jeden lewy sierpowy. To by wystarczyło, żeby ten palant wylądował na tyłku. I na pewno byłoby dużo łatwiejsze niż

wyjaśnienie mu, czym jest przeczucie.

- Wie pan, że pracuję w straży pożarnej — przypomniała.—Tak jak policjanci, jesteśmy na ulicach o każdej porze i

spotykamy wielu ludzi. Dla większości są to najgorsze dni w ich życiu.
Kiwnął głową.

- Gdy ludzie działają pod wpływem stresu - ciągnęła - mówią i robią rzeczy, na których podstawie można wyczuć, kim

są. Adwokaci powiedzieliby, że podejmuje pan pochopne decyzje, ale na ulicy nie ma pan wyboru, prawda? W przeciwnym

background image

razie skąd by pan wiedział, że jakiś facet, który podchodzi do karetki na miejscu, gdzie właśnie kogoś zadźgali, nie
wyciągnie nagle noża, aby dobić ofiarę? Skąd by pan wiedział, że nie rzuci się nagle na jakiegoś świadka albo na pana?

Dostrzegła w jego stalowoniebieskich oczach coś w rodzaju zrozumienia. Chyba wreszcie zdał sobie sprawę, że oboje

mieli jakieś wspólne doświadczenia.

-

Człowiekowi wyrabia się taki instynkt - przyznał. - To konieczne, żeby dać sobie radę na ulicy.

-

Właśnie, a mój instynkt mówi mi, że Jack Montoyą jest ostatnią osobą, którą można sobie wyobrazić jako zabójcę.

Jestem pewna, że on nie ma z tym żadnego związku.

Worth znów strącił popiół do kubka mamusi i wzruszył ramionami.

- Być może. Ale to, co ja chciałbym wiedzieć, i czym na pewno będą cholernie zainteresowani federalni, to dlaczego

BorderFree wydało oświadczenie wychwalające sprzeciw Montoi wobec niesprawiedliwego prawa, i dlaczego wybrali go na
męczennika swojej sprawy?

Zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią.

- Czy męczennicy nie są zazwyczaj martwi? Dlaczego mieliby tak myśleć? Chyba że to oni próbowali go zabić...

- Zbadamy każdą możliwość.

Jasne. Łącznie z tą, że Jack działa w jakiejś zmowie mającej na celu zrujnowanie Wintera, dodała w myślach Reagan. Ale

się nie odezwała. W przeciwnym razie ten detektyw przy jej imieniu zapisałby w notatniku: „histeryczna panienka doktora".

Wstała, masując sobie krzyż, i zrobiła kilka skrętów, aż poczuła przyjemne trzeszczenie w kościach.

- Koniec przesłuchania? Siedzę tu już całą wieczność i naprawdę przydałaby mi się przerwa.

Wzruszył ramionami i jeszcze raz przejrzał notatki.

- Myślę, że na razie mam wszystko, czego potrzebuję. Ale ci od podpaleń chcą jeszcze z panią rozmawiać.

Jęknęła. Rozmawiała z tymi gośćmi już dwa razy i nie miała nic więcej do dodania.

- Najpierw muszę iść do toalety. Chyba że ktoś z was zamierza iść tam razem ze mną.

- Proszę bardzo - odparł sucho.

Szybko wyszła na zewnątrz, w obawie że Worth zmieni zdanie albo wejdzie jakiś kolejny śledczy. Przypuszczała, że

zmieniali się, przesłuchując raz ją, raz Jacka, i zastanawiała się, o ile bardziej oskarżycielskie były pytania, które zadawali
jemu.

Dlaczego ją to obchodzi?

Pewnie dlatego, że od chwili, gdy dowiedział się o pożarze, a ona usłyszała o Rozinskim, byli razem, stając się jakby

towarzyszami broni.

Ale wbrew temu, co powiedziała detektywowi Worthowi, skąd mogła mieć pewność, że ona i Jack są po tej samej stronie?

Przecież do dzisiejszego popołudnia nie widziała go przez dwadzieścia lat. Skąd mogła wiedzieć, w co się wmieszał? A
nawet jeśli nie miał nic wspólnego z BorderFree-4-All, to przecież nie zaprzeczył oskarżeniom Wintera. Czy omijając
przepisy dotyczące leczenia nielegalnych imigrantów, Jack Montoya nie wprawił w ruch tego wszystkiego, co stało się
później?

Jej obawy nasiliły się, gdy weszła do poczekalni dla rodzin pacjentów. Zona kapitana drzemała oparta o starszą kobietę,

która sądząc z wyglądu, mogła być jej matką. Ale to sposób, w jaki C.W., Beau LaRouche i trzech innych członków załogi
patrzyło na nią, sprawił, że żołądek Reagan ścisnął się ze strachu.

- Czy... czy są jakieś nowe wiadomości? - spytała, wmawiając sobie, że to wyobraźnia podpowiada jej podejrzenie

malujące się na ich twarzach.

Beau przeczesał palcami jasne, falujące włosy, które zawsze były o kilka centymetrów dłuższe, niż pozwalały przepisy.

Opalony, muskularny i wyglądający na młodszego niż swoje dwadzieścia cztery lata Beau bardziej przypominał utrzymanka
jakiejś bogatej kobiety niż strażaka-kadeta dorastającego w surowym środowisku północnych obrzeży miasta.

Przez te dziewięć miesięcy, odkąd pracował w Stacji, zdarzały mu się słowne przepychanki z Rozinskim, na ogół z

powodu długich włosów i niedozwolonych zmian, jakie wprowadzał do swojego munduru. Mimo to Beau skoczyłby za
kapitanem w ogień, i Reagan była niemal pewna, że był z nim, kiedy zawalił się dach. Znała go też na tyle, by wiedzieć, że
jeśli Rozinski umrze, Beau będzie się o to obwiniał.

Teraz zerknął na C.W. i pozostałych strażaków i pokazał jej gestem ręki, żeby wyszła z nim na korytarz.

Wyszła i poczekała, aż zamkną się za nimi drzwi. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale była szybsza.

background image

- Coś się stało? - zapytała. — Co powiedzieli lekarze?

Zawahał się, a w jego głębokich brązowych oczach dostrzegła cień wątpliwości.

- Monitorują poziom tlenu w jego krwi. Ma obrażenia płuc i tchawicy, więc podłączyli go do respiratora.

Zacisnęła powieki, żeby powstrzymać łzy.

-

Czy uważają, że da radę?

-

Dają pewne szanse, ale jego stan jest nadal krytyczny.

Czy to z powodu wyczerpania, czy to wskutek wielogodzinnych przesłuchań, poczuła się jak w sennym koszmarze, z

którego nie może się obudzić.

- Co się, u diabła, stało? - spytała.
Beau się wzdrygnął. Najwyraźniej zadawano mu to pytanie już wiele razy.

- Kapitan, Zellers i ja po raz drugi przeczesywaliśmy teren, kiedy zawaliła się część dachu. Cały ten gruz spadł na

Rozinskiego. Nie mogliśmy go nawet odnaleźć, dopóki nie włączył się jego system alarmowy.

Alarm włączał się automatycznie po trzydziestu sekundach. Ile jeszcze czasu minęło, zanim odkopali kapitana i wyciągnęli

na zewnątrz? Nie zapytała o to. Była pewna, że Beau i Zellers, doświadczeni strażacy, zrobili wszystko, co mogli.

Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Beau.

- Wszyscy się zastanawiają, dlaczego cię przesłuchują - powiedział to tonem, w którym brzmiały zdumienie i jakby nuta

wrogości. - Co możesz mieć z tym wspólnego? Nie byłaś nawet przy tym pożarze.

— Nie mam nic wspólnego z pożarem. Ale niewykluczone, że wcześniej widziałam mężczyznę, który zniszczył samochód

Jacka Montoi i być może podłożył ogień.
— Montoya? Czy to nie jego szukaliśmy w tym mieszkaniu? Skinęła głową.

— Tak. Tak się składa, że byłam dziś w okolicy jego kliniki. Jest lekarzem w East Endzie.

Postanowiła zatrzymać dla siebie tę część, która dotyczyła jej wizyty w gabinecie Jacka.

-

Czy to z nim tutaj przyszłaś? Pokazywali jego zdjęcie w wiadomościach, a C.W. powiedział, że widział was razem, jak

tu wchodziliście. Znasz go?

-

Z dawnych czasów. Dorastaliśmy w tej samej okolicy. Właśnie rozmawialiśmy o uszkodzeniach jego terenówki, kiedy

do mnie zadzwoniłeś i powiedziałeś o kapitanie.

-

Powiedz mi, że się nie spotykacie. Z tego co pokazywali w telewizji, ten facet ma kłopoty. I to duże kłopoty.

Jeszcze raz Reagan usłyszała, jak zaprzecza, że coś ją łączy z Jackiem.

Spojrzenie Beau stało się twardsze i rozpoznała w nim ten sam sceptycyzm, który wcześniej dostrzegła u detektywa.

Dlaczego tak trudno im uwierzyć w tę prostą prawdę? Nie miała przecież reputacji, że sypia z każdym. Cholera, upłynęły
miesiące, odkąd była na porządnej randce. Lubiła mężczyzn, czasami nawet za bardzo, ale jej nietypowe godziny pracy i to,
że nie chciała się angażować w związki ze współpracownikami ani cierpieć z powodu kolejnej przypadkowej randki,
sprawiały, że częściej była sama.

- Będę cię kryć - obiecał Beau - ale na twoim miejscu trzymałbym się jak najdalej od Jacka Montoi. Mam przeczucie, że

zanim to śledztwo się skończy, gość wyląduje w więzieniu. Może nawet w celi śmierci, jeśli kapitan... jeśli kapitan nie...

Głos mu się załamał, ale Reagan zrozumiała, co próbował jej powiedzieć. W Teksasie za podpalenie, wskutek którego

zginął strażak na służbie, groziła kara śmierci.

— Pytam pana jeszcze raz. — Jack patrzył Estebanowi Salinasowi prosto w oczy. - Czy jestem tu w charakterze

podejrzanego?

Gdy wcześniej zapytał, czy powinien zadzwonić po adwokata, śledczy powiedzieli mu, że ma do tego prawo, ale zapewnili

również, że nikt nie zamierza go aresztować.

Jackowi nie podobał się jednak ton ich pytań. Zaczynały się wprawdzie dość niewinnie, ale zawsze prowadziły do tego

samego drażliwego tematu.

„Jak doszło do tego, że przyciągnął pan uwagę mediów?"

„A więc, doktorze Montoyą, może zechce mi pan powiedzieć, czy między panem a Darrenem Winterem pojawiła się

osobista wrogość?"

„Czy mógłby pan powiedzieć, gdzie jest zaparkowany pański samochód? Musimy go przeszukać pod kątem dowodów".

background image

„Czy ktoś oprócz pani Hurley i pańskiej siostry może potwierdzić, gdzie przebywał pan dziś po południu i wczesnym

wieczorem?"

Salinas pokręcił głową i podał Jackowi jedną z dwóch kaw, które przyniósł ze szpitalnej kawiarenki.

- Nie ma potrzeby się obruszać. Chcemy po prostu ustalić wszystkie szczegóły na wypadek, gdyby później pojawiły się

jeszcze jakieś wątpliwości.

Kawa była już letnia, w dodatku ze śmietanką i słodzikiem, a nie czarna, tak jak lubił, więc Jack wypił ją tylko ze względu

na kofeinę. Powinienem do kogoś zadzwonić, myślał. Choćby po to, żeby śledczy nie tracili czasu na próby przyłapania mnie
na jakiejś nieścisłości. Wciąż jednak się wahał. Chowanie się za prawników oznaczałoby długie opóźnienie i zapewne
wycieczkę do kwatery głównej policji na kolejne przesłuchania. Poza tym nie zamierzał czynić podstawowego faktu swojej
niewinności mniej oczywistym poprzez odmowę dobrowolnego odpowiadania na pytania. Grając na zwłokę i zachowując
się, jakby był winny, mógłby opóźnić aresztowania prawdziwego sprawcy.

Śledczy z wydziału podpaleń Esteban Salinas pociągnął łyk kawy. Gdy jego anglosaski partner wyszedł z

zaimprowizowanego pokoju przesłuchań, Jack od razu zrozumiał, dlaczego. Pewnie uznali, że będzie się czuł swobodniej
przesłuchiwany przez Latynosa. Wprawdzie Salinas, niebieskooki blondyn o jasnej cerze, równie dobrze mógłby się nazywać
Smith albo Williams, ale kiedy wrócił ze swoją kawą, powitał Jacka w nieformalnym przygranicznym hiszpańskim.

Jack odpowiedział po angielsku. Nie miał ochoty na gierki w stylu „sami swoi". Zapytany o latynoską grupę, która

podobno wychwalała go jak jakiegoś bohatera, wyjaśnił:

- Nie wiem o nich nic oprócz tego, co czytałem w gazetach i widziałem w telewizji. I nie mam ochoty być ich chłopcem

z plakatów. Jak mogli wysadzić miejsce, w którym mieszkali biedni imigranci, i twierdzić, że im to pomoże? Nie widzę w
tym żadnej logiki. Zresztą nigdy nie rozumiałem terrorystów, niezależnie od tego, jakie były ich cele.
-

Czy zna pan kogoś, kto ma związki z BorderFree-4-All? Jack pokręcił głową.

-

Nie, chyba że jeden z moich pacjentów do nich należy. Tego rodzaju informacjami ludzie niezbyt chętnie dzielą się

podczas badania lekarskiego. — Mówiąc to, przeglądał w myślach listę swoich stałych pacjentów. Zdecydowaną większość
stanowiły kobiety, dzieci albo starsze osoby, wszyscy na ogół bardzo biedni, walczący o to, by przetrwać z dnia na dzień.
Jackowi trudno było sobie wyobrazić kogoś z nich taszczącego broń, konstruującego bomby albo w wolnym czasie
zakładającego dziwny kaptur na głowę.

-

Czy ktoś z tej grupy próbował się kiedykolwiek z panem skontaktować? - drążył Salinas. - Może prosił o jakieś

darowizny albo namawiał pana, żeby się pan do nich przyłączył?

Jack potarł zarost na szczęce. Gdyby ktoś zaproponował mu gorący prysznic, dobry posiłek i spokojny kąt, przyznałby się

niemal do wszystkiego. Do wszystkiego, gdyby przynieśli mu kubek gorącej czarnej kawy.

- Bywam proszony o wsparcie wszelkich inicjatyw. Chyba wszystkie organizacje charytatywne zakładają, że lekarze są

nie tylko bogaci, ale że są też filantropami. Zapamiętałbym jednak prośbę tego rodzaju. Nic takiego nie miało miejsca.

Salinas wystukał odpowiedź na laptopie, którego używał przez cały wieczór. Mimo późnej pory śledczy nie miał

problemów, żeby nadążyć z pisaniem.

Gdy skończył, podał Jackowi swoją wizytówkę.

- Z mojej strony to na razie wszystko. Jeśli pojawi się coś więcej, skontaktujemy się z panem.
Przewinął tekst w górę za pomocą myszki, a następnie odczytał adres i numer telefonu oraz numer komórki Jacka.

Jack potwierdził dane.
- Czy to znaczy, że mogę już iść? — zapytał. Salinas podniósł wzrok znad komputera.

- Niestety nie. Jadą tu już agenci, którzy chcą z panem porozmawiać. Z FBI, grupy specjalnej do spraw podpaleń, no i

pewnie przynajmniej kilku innych agencji rządowych.

Serce Jacka zabiło mocniej. Z każdą chwilą wszystko stawało się coraz poważniejsze. Był cholernym głupcem, że nie zdał

sobie z tego sprawy od samego początku, ale nie oznaczało to, że musiał pozostać idiotą.
- Myślę, że jednak skontaktuję się z adwokatem.

background image

Rozdział 6

ack wiedział, że w tej części szpitala obowiązuje zakaz korzystania z komórek, a nie chciał ryzykować, że ktoś go
podsłucha przy automatach telefonicznych. Wyszedł więc na zewnątrz, na cieniste obrzeża podjazdu dla karetek.

J

Zimny wiatr zwiał mu włosy na oczy. Odgarniając je, Jack zobaczył, że na podjeździe panuje spory ruch. Z dwóch karetek
reanimacyjnych wynoszono pacjentów, a trzecia karetka wyjeżdżała na wezwanie. Typowy chaos piątkowej nocy.

Ale przynajmniej nikt nie zwróci na niego uwagi. I jeśli nie włączą syren, powinien słyszeć osobę, do której zadzwonił.
Ale do kogo powinien zadzwonić? Cholera. Był środek nocy, a on nie należał do ludzi, którzy mają numer swojego

prawnika w pamięci telefonu.

Wcześniej zadzwonił do matki, żeby jej powiedzieć, że nie został ranny podczas pożaru mieszkania. Była przejęta, ale

zaskakująco praktyczna; poprosiła go, żeby przyjechał do niej, gdy tylko skończy rozmawiać ze śledczymi, niezależnie od
pory. Nie chciał jednak jej budzić no i wolał uniknąć kolejnego krzyżowego ognia pytań.

Pomyślał o siostrze, ale uświadomił sobie, że jeśli Luz Maria nadal jest z Sergiem, będzie musiał wprowadzić jej chłopaka

w całą sprawę.

Karetka próbująca wyjechać na ulicę włączyła syrenę, żeby wóz stacji telewizyjnej, który zajechał jej drogę, cofnął się

wzdłuż krawężnika.

Jack przesunął się trochę, zobaczył cały rząd furgonetek telewizyjnych i wrócił do cienia.

W tym momencie ktoś złapał go za łokieć i wciągnął jeszcze głębiej w mrok.
- Uważaj. Tam jest kamera skierowana w tę stronę. Jestem pewna, że polują właśnie na ciebie

Odwrócił się gwałtownie, słysząc znajomy głos.
- Reagan! Myślałem, że jesteś z rodziną kapitana. On nie...

- Dzięki Bogu, wciąż żyje. Ja tylko... chciałam być przez chwilę sama, żeby wziąć się w garść. Po siedzeniu tam przez

tyle godzin zimne powietrze wydaje się takie... orzeźwiające. A przynajmniej mnie budzi.

Wydawało się, że mówi i oddycha łatwiej teraz niż przed kilkoma godzinami. Może poczuje się lepiej. Chmury częściowo

się rozwiały i zanosiło się na poprawę pogody. Częste w Houston deszcze wywoływały niezliczone problemy z
oddychaniem.

-

Dlaczego myślisz, że są tu z mojego powodu? — spytał. Zauważył kamerę ustawioną w nieużywanym podjeździe dla

karetek i przesunął się tak, że między nim a obiektywem znalazła się karetka. — Przecież pojawiają się zawsze, kiedy ranny
zostanie jakiś strażak albo gliniarz.

-

To nie są tylko stacje lokalne. Tam jest furgonetka CNN, ta, która próbuje się właśnie wcisnąć. A poza tym jest ich o

wiele za dużo.

-

Zastanawiam się, czy ten gość, który zadzwonił do Channel Four i powiedział, że moje ciało będzie w mieszkaniu, dał

też cynk innym stacjom.

-

Chcesz powiedzieć, że to podpalacz poinformował media?

-

Właśnie dlatego strażacy myśleli, że jestem w środku.

Reagan milczała. Myśli o swoim kapitanie, uświadomił sobie Jack.
0 tym, że w wyniku tego telefonu również Rozinski może umrzeć.

- Przykro mi - powiedział cicho. - Nie mam pojęcia, kim jest ten sukinsyn, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby

się dowiedzieć.

Rozległ się odgłos kolejnej syreny. Reagan nie próbowała jej przekrzyczeć. Dopiero gdy karetka zatrzymała się na

odległym końcu podjazdu
1 hałas ustał, powiedziała:

- Muszę wiedzieć jedną rzecz, Jack. I muszę być tego pewna. Czy masz cokolwiek wspólnego z BorderFree-4-All? Czy

kiedykolwiek miałeś z nimi coś wspólnego?

Drżenie w jej głosie świadczyło o emocjach, ale nie usłyszał tonu oskarżenia w jej pytaniu. Dzięki Bogu, pomyślał, choć

sam nie wiedział, czemu przyniosło mu to taką ulgę.

- Wiem o tej grupie tylko tyle, że ci parszywi mordercy zszargali mi nazwisko.

- Domyślasz się, dlaczego to zrobili? To znaczy podłożyli ogień? Wzruszył ramionami.

background image

- Nie mam pojęcia. Nie potrafię sobie wyobrazić, co dobrego im z tego przyszło. W tym budynku oprócz mnie mieszkali

też inni ludzie. Starsze małżeństwa, rodziny z dziećmi. Powiedziano mi, że wszyscy mieszkańcy się wy dostali... To prawda?

Skinęła głową. Jej jasne włosy lśniły w świetle wpadającym przez szklane drzwi. Zapragnął ich dotknąć, sprawdzić, czy

naprawdę są tak jedwabiste, na jakie wyglądają.

-

Tak, żaden z mieszkańców nie ucierpiał - potwierdziła. Zastanawiała się chwilę. - Może to nie była ta grupa. Może to

Winter. Ostatnio jesteś na szczycie jego zasranej listy.

-

Winter. - Jack wypluł to słowo jak przekleństwo. - Jest jak wrzód na dupie, ale nie wygląda mi na typa próbującego

spalić ludzi, których krytykuje. W przeciwnym razie płonęłoby już pół kraju.

-

Nie podejrzewam, że zrobił to osobiście. Ale ten palant dziś po południu podał link strony z numerem twojego telefonu

domowego. Może któryś z jego słuchaczy, jakiś czubek, na podstawie numeru znalazł twój adres w książce telefonicznej? Co
przeszkodziłoby takiemu psychopacie wziąć sprawy w swoje ręce?
- Myślisz, że mogło tak być?

-

Mogło. A jeśli ja o tym pomyślałam, to na pewno pomyśleli o tym także ci z mediów. Pewnie aż się ślinią, żeby być

pierwszymi, którzy rzucą nowe światło na całą historię z Winterem. Jest teraz na topie. Ludzie z całego kraju obserwują tę
kampanię i zastanawiają się, dokąd to prowadzi.

-

Żałuję, że kiedykolwiek usłyszałem o Darrenie Winterze. - A jeszcze bardziej żałuję, że on kiedykolwiek usłyszał o

mnie, dodał w myślach.

- Gdzie chciałeś dzwonić? - zapytała Reagan, wskazując komórkę, którą wciąż trzymał w ręce. - Chcesz, żeby cię

podwieźć? Mogę wyjść stąd na kilka minut i podrzucić cię do twojej terenówki.
Jack pokręcił głową.

- Policja zatrzymała mój samochód. Szukają dowodów, jakie mógł zostawić ten wandal. Podałem im twój adres, żeby

mogli go stamtąd ściągnąć. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
- W porządku.

- A tak naprawdę, to zastanawiałem się, jak załatwić sobie jakiegoś adwokata - przyznał Jack. - Nie znasz kogoś, do kogo

mógłbym zadzwonić o tej godzinie?
- Chyba nie zamierzają cię aresztować.

- Nie, ale nie podoba mi się ton ich pytań. I sprowadzają jakieś grupy specjalne, FBI, ATF i Bóg wie kogo jeszcze. To

zaczyna wyglądać na naprawdę poważną sprawę.
- A przedtem tak nie myślałeś?

Wychwycił rodzący się w jej głosie gniew i uświadomił sobie, że wystarczy jedna zabłąkana iskierka, żeby wybuchła.

- Oczywiście, że tak myślałem - odparł szybko. — Twój kapitan jest ranny i wielu ludzi straciło dach nad głową. Jak, do

cholery, mógłbym myśleć inaczej? Ale przyszło mi do głowy, że ktoś może podejrzewać, że to ja to zrobiłem. Dlaczego, do
cholery, miałbym podpalać własne mieszkanie i rozbijać własny wóz?

Nastąpiła chwila ciszy i usłyszeli zatrzaskiwane drzwi karetki. Oboje patrzyli, jak na oddział urazowy wwożono

kilkuletnie dziecko. Drobne, ciemnoskóre ciałko przypięte do noszy trzęsło się jak w ataku padaczki. Mimo zimna, malec
miał na sobie tylko pieluchę.

Jack przełknął z trudem. Nie mógł znieść, kiedy cierpiało jakieś dziecko. Przez długi czas zastanawiał się nad specjalizacją

w pediatrii urazowej, ale nigdy nie był w stanie zachować wystarczającego dystansu, by znosić sceny takie jak ta albo patrzeć
na maleńkie ciała brutalnie pokiereszowane przez jakichś zboczeńców. Pewnej nocy na tym właśnie oddziale znokautował
sukinsyna z wrednym uśmieszkiem, który przywiózł tu swoją czteroletnią córeczkę. Krwawiła z pochwy i była cała
posiniaczona, a ten gnojek próbował mu wcisnąć najmarniejszą historyjkę, jaką Jack kiedykolwiek słyszał. Na szczęście nie
skierował sprawy do sądu, ale ten incydent wystarczył, żeby Jack jeszcze raz przemyślał plany związane ze swoją karierą.

- Poczekaj do rana — poradziła Reagan. - Powiedz śledczym, że przyjedziesz na przesłuchanie, kiedy już będziesz mógł

zaangażować prawnika.
- Myślisz, że zgodzą się czekać?

- Skoro cię nie aresztowali - odparła - uznali, że chcesz z nimi współpracować. Oboje współpracowaliśmy. Ale muszą

skończyć to przesłuchanie i dać ci odpowiednią ilość czasu, byś mógł zaangażować prawnika i się do nich zgłosić.
Wprawdzie jutro jest sobota, ale jesteśmy przecież w Houston. Mamy tu więcej prawników niż hydrantów. Powinieneś
znaleźć kogoś przyzwoitego.

background image

-

Skąd wiesz to wszystko?

-

Mam całkiem niezłą kartotekę. Wcale nie jestem strażakiem. Spojrzał na nią, a ona się roześmiała.

- Nabrałam cię, co? Przepraszam, moje chore poczucie humoru rozkręca się po północy. A tak naprawdę byłam przy tylu

śledztwach, łatając ofiary napaści i wypadków, gasząc pożary po podpaleniach... Człowiek uczy się mimo woli.
Uśmiechnął się.
- Szybciej kojarzę po przespanej nocy.

- Więc prześpij się trochę. Jeśli śledczy, którzy z tobą rozmawiali, to ci sami, którzy mnie męczyli, będziesz potrzebował

świeżej głowy.
- Męczyli cię? Czy masz wrażenie, że uważają cię za podejrzaną?
- Mnie? Nie — powiedziała. — A przynamniej na razie. Wzdrygnął się na myśl, że bycie świadkiem albo nawet ofiarą
mogło
przysporzyć niewinnej osobie tyle kłopotów.
- Skończyli cię przesłuchiwać?

-

Wątpię - odparła. - Jeśli sprowadzają federalnych, to podejrzewam, że zabawa dopiero się zaczęła. Ale na mnie też

mogą poczekać.

-

Myślę, że zastosuję się do twojej rady. Złapię taksówkę i pojadę do matki. Pewnie na mnie czeka. Do adwokatów

zacznę dzwonić rano.

Wkurzało go, że będzie musiał płacić za taksówkę, ale czy miał jakiś wybór?

Wyciągnęła kluczyki z kieszeni.

— Jeśli weźmiesz taksówkę, jakiś reporter na pewno cię przyłapie. Podrzucę cię do matki.

— Jedziesz do domu?

— Muszę wpaść do domu, żeby wyprowadzić psa. Ale potem tu wrócę. -Westchnęła. — Chodzi o to... Naprawdę

potrzebuję przerwy, wiesz... Moja załoga... Moi koledzy dziwnie na mnie patrzą, odkąd mnie przesłuchiwali... i nie było
mnie przy pożarze dzisiaj w nocy, tak jakbym... jakbym powinna tam być.

Wstrząsnął nim ból w jej głosie. Zanim zdołał się powstrzymać, jego dłoń spoczywała delikatnie na jej ramieniu.

— To nie twoja wina, że masz astmę. I nawet gdybyś tam była, mogłoby się stać to samo.

Spojrzała na niego

— Nie wiesz tego. Nikt nigdy się tego nie dowie. Ale weszłabym tam z nim. Byłabym, kiedy to...

Nie obawiaj się, Reag.

Nie nazywaj mnie tak. Nie znasz mnie...

— Znam cię na tyle, żeby widzieć, że zadręczasz się bez powodu. Komu to pomaga?

Po chwili milczenia wyszeptała:

— Nikomu.
— A więc chodź. Jedźmy. Skinęła głową.

— Powiedz detektywom albo śledczemu od podpaleń, że skontaktujesz się z nimi rano. W przeciwnym razie będą

wyobrażali sobie najgorsze. I nie wspominaj, że jedziesz ze mną, bo uznają, że chcemy wymyślić jakąś historyjkę. Ten palant
Worth jest przekonany, że ze sobą sypiamy.
— Bywałem podejrzewany o gorsze rzeczy. - Uśmiechnął się. Uśmiech, który posłała mu w odpowiedzi, wyglądał na
wymuszony, ale
w jej oczach dostrzegł dawne iskierki.

— Cóż, ja nie — stwierdziła. — Spotkajmy się przy moim samochodzie. I pospiesz się, bo jeszcze zmienię zdanie.

Ze względu na obietnicę daną Firebugowi kierowca zielonego samochodu utrzymywał w myślach żywe obrazy przez całą

noc. Roztrzaskujące się szkło i eksplozja kolorów — żółty, biały i niebieski - wokół miejsca, gdzie rozlało się paliwo, i taniec
płomieni, kiedy ogień zajął drewnianą obudowę kominka w miejscu, gdzie uderzyła butelka, a potem wykładzinę i sofę,
gdzie rozlała się płonąca mieszanka. Na swój sposób było to cholernie piękne.

Chwycił serwetki przyniesione z baru, a teraz leżące na desce rozdzielczej, i wytarł nos, z którego wciąż mu ciekło od

gryzącego smrodu benzyny. Kiedy lekarz i jego kobieta byli w szpitalu, kierowca, ryzykując, że ich zgubi, pobiegł do
pobliskiej knajpki i umył się w toalecie. Ale chociaż mocno tarł twarz i szyję, dłonie i ramiona, swąd dymu przywarł do jego

background image

włosów i ubrania jak jakieś cholerne odciski palców, które na pewno by go zdradziły, gdyby gliny kazały mu zjechać na
pobocze.

"W dodatku od tego ohydnego żarcia rozbolał go brzuch. Jego jelita pokryły się tłustą powłoką i pocił się obficie przez

wszystkie te godziny, które spędził na czekaniu. Mimo to został w szpitalnym garażu, chcąc się dowiedzieć, gdzie zatrzyma
się doktorek teraz, kiedy nie ma już domu.
Spędził czas na planowaniu, jak go dorwać i załatwić.

Dziewczyna doktorka wyszła pierwsza i tym razem od razu ją rozpoznał. To ta z parkingu przy klinice. To ją prawie skosił,

kiedy uciekał. Wysoka, smukła suka, seksowna jak cholera mimo tych jasnych włosów przystrzyżonych znacznie krócej, niż
lubił. Gdy uciekał, zerknął w lusterko i zobaczył, jak za nim patrzyła. Jedyna osoba, która mogłaby go z tym wszystkim
powiązać.

Zastanawiał się, jak by to było, gdyby ją złapał i zerżnął, a potem zostawił gdzieś martwą. Zamknąć te usteczka, zanim

zaczną gadać z glinami;

Dziwny gorący dreszcz zastąpił mdłe uczucie w żołądku i przez chwilę czuł się jak wielki, groźny drapieżnik, jakiś

pieprzony tygrys, który czai się, by powalić gibką gazelę.

Gdy następnym razem spotka się z Firebugiem, da mu coś znacznie lepszego niż marną imitację podpaleń dokonanych

przez „mistrza". Coś, czego ten poparzony sukinsyn nigdy by nie przebił. Zwłaszcza teraz, kiedy był tylko śmierdzącymi
bandażami na skrzepach gojących się ran.

Zawahał się, myśląc o swoim planie i o człowieku, który pomógł mu go uknuć i dzwonił z różnych automatów

telefonicznych, używając cyfrowo przetworzonego nagrania, aby przekazać mediom wiadomość. Czy gdyby teraz zmienił
plan, ryzykowałby wszystko, w tym swoją nagrodę?

Kobieta nie przejechała obok niego w ciągu kolejnych kilku minut. Zastanawiał się, czy ma kłopoty z tą kupą gówna, którą

pewnie nazywała samochodem. Kusiło go. Wyobrażał sobie, jak podchodzi do niej i pyta: „Pomóc w czymś pani?"

Oboje roześmialiby się z tego, jak jego pojawienie się ją wystraszyło, a on podniósłby maskę, żeby zajrzeć do środka. Parę

minut później poprosiłby, żeby pochyliła się nad silnikiem i zobaczyła jakąś część, którą chce jej pokazać.

Byłaby całkowicie bezbronna, kiedy jego ręka zacisnęłaby się na jej ustach i szarpnęła ją w tył, w ostatni i najdłuższy

koszmar jej życia.

Wyjście ze szpitala razem z Reagan nie było dobrym pomysłem. Jack zastanawiał się, co by się stało, gdyby ktoś zobaczył

ich wykradających się jak para nastolatków. Albo przestępców... Czy Reagan też musiałaby zaangażować adwokata?

Już od kilku minut stał przy wyjściu na parking i wciąż się wahał. Przed oczyma miał obraz Reagan czekającej tam na

niego, drżącej z zimna w samochodzie z włączonym silnikiem.

Raz kozie śmierć! - powiedział do siebie, wsadził ręce do kieszeni dżinsów i szybkim krokiem ruszył na drugi poziom

garażu.

To nie będzie pierwszy raz w ostatnich dniach, kiedy emocje brały górę nad zdrowym rozsądkiem. Przeszedł w pośpiechu,

nie zauważając pozornie pustego zielonego sedana ukrytego w najciemniejszym kącie parkingu.

Kierowca zielonego samochodu potrząsnął głową, uświadamiając sobie, że mimo wielce ambitnych planów związanych z

tą blond suką odpłynął na chwilę i zasnął. Obudził go jakiś ruch w cieniu; teraz rozpoznał sylwetkę Jacka Montoi,
przechodzącego szybkim krokiem pomiędzy jego samochodem a lampą nocną na parkingu.

Walnął pięścią w kierownicę, przeklinając własne zmęczenie. Niewiele brakowało, a przegapiłby wyjście doktorka.

Ciekawe, jakby go potem znalazł?

Gdy minutę później doktorek z panienką, minąwszy go, wyjechali z garażu, był już gotowy. Stary ford odpalił od razu, a

pomruk silnika był najlepszą pochwałą jego zdolności jako mechanika.

Teraz nadszedł czas sprawdzić swoje umiejętności w roli ogona. Musi się dowiedzieć, gdzie zamieszka doktorek.

background image

Rozdział 7

eagan, przyzwyczajona do pracy na dwudziestoczterogodzinne zmiany, przebiła się przez mgłę opadającego ją
znużenia, sięgając do swoich rezerw energetycznych, zasilanych w równym stopniu nerwami, kofeiną i determinacją.

Mogła funkcjonować na tej mieszance przez wiele godzin. Zresztą nie byłaby w stanie teraz zasnąć, nawet gdyby próbowała.

R

Ruch na ulicach był już mniejszy, ale Centrum Medyczne w Houston nigdy tak naprawdę nie spało. Przez całą dobę ulice

wokół szpitala pełne były pieszych i pojazdów, którymi dojeżdżali pracownicy personelu medycznego i technicznego,
rodziny i przyjaciele pacjentów, załogi karetek i lokalne media. W niektóre piątkowe czy sobotnie noce można by pomylić tę
scenerię z jakimś festynem ulicznym.

Ledwie wyjechali z parkingu, Reagan zahamowała gwałtownie, pozwalając przejść dwóm kobietom w szpitalnych

fartuchach wystających spod kurtek. Uśmiechały się, a ich żywa gestykulacja wskazywała na serdeczną, przyjacielską
rozmowę. Jedna stanęła na chwilę, by pociągnąć łyk parującego napoju, kupionego pewnie w jakiejś otwartej przez całą noc
kawiarence.

Zwyczajna scena, jakie widywała tysiące razy, a jednak dziś wydała jej się niestosowna.

-

Jak one mogą zachowywać się tak, jakby wszystko było po staremu - powiedziała do Jacka - kiedy tam w środku leży

mój kapitan i może właśnie umiera, a twoje życie zostało postawione na głowie?

-

Wiem, co masz na myśli - odparł. - Ale ty i ja też widujemy w pracy rannych i cierpiących ludzi. Przez cały czas stoimy

na krawędzi ich koszmarów, a przecież prowadzimy normalne życie.

Jadąc w kierunku Heights, Reagan zastanawiała się, jak będzie wyglądać „normalne" życie po dzisiejszym dniu i czy

popełniła błąd, wymykając się ze szpitala. Może myśli Jacka biegły równie ponurym torem, bo odzywał się tylko po to, by
wskazywać jej drogę do domu swojej matki.

— Szlag by to trafił! - zaklął właśnie, gdy skręcali za róg. - Popatrz na to!
Reagan zjechała na pobocze, a jej wzrok skupił się na półtuzinie furgonetek i pikapów zaparkowanych przed schludnym

parterowym domem. Nawet z tej odległości rozpoznała logo kilku stacji telewizyjnych.
Jack jeszcze raz zaklął.

— Tego się obawiałem. Wiele bym dał, żeby wiedzieć, kto, do cholery, dał adres mojej matki tym sępom.
Reagan cofnęła się za róg poza zasięg wzroku zgromadzonych dziennikarzy.

Wiesz, dokąd jechać? - spytał. — Niedaleko jest w miarę przyzwoity motel...

Zatrzymaj się u mnie - zaproponowała. - Mam pokój gościnny i dodatkowe łóżko.

— Myślisz, że to dobry pomysł?

Coś w jego głosie sprawiło, że poczuła się nieswojo, zwłaszcza gdy spojrzała na niego i dostrzegła, jak bardzo się o nią

martwi. Odpędzając złe przeczucie, powiedziała:

— Czemu nie? Właśnie straciłeś cały dobytek, więc nie powinieneś wydawać pieniędzy na hotel. Ja zaraz wracam do

szpitala, więc nie będziemy... nie będziemy się o siebie potykać. A poza tym możesz nakarmić Franka Lee i zabrać go rano
na spacer, żebym nie musiała prosić o to Peaches. Ona pracuje do późna i bywa rozdrażniona, jeśli dzwonię do niej przed
dwunastą.

Nie chodziło tylko o to. Po nocy spędzonej na fotografowaniu miejsc zbrodni i wypadków, a od czasu do czasu nawet

sekcji zwłok dla biura lekarza sądowego Harris County, Peaches często wracała w stanie wymagającym golenia włosów na
klatce piersiowej, którą zawsze eksponowała głębokim dekoltem.
— Peaches, co to za imię?

Reagan parsknęła na myśl, że Jack wyobraża sobie staroświecką dziewczynę z Południa.
— To ściśle poufna informacja - odparła, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły. - Powiedzmy po prostu, że to miła sąsiadka,

która rozpieszcza Franka Lee, kiedy nie ma mnie w domu.

- Mówiłaś wcześniej, że on jest psem do terapii? Kiwnęła głową, zadowolona ze zmiany tematu.

- Tak, co tydzień chodzimy do pobliskiego domu opieki. To jedyna rzecz, oprócz solidnego kija, która sprawia, że ten

niezguła złazi z mojej kanapy.

Gdy dojechali do jej domu, Reagan wprowadziła Jacka przez kuchenne drzwi. Wskazując lodówkę, powiedziała:

background image

- Pewnie jesteś głodny. Częstuj się wszystkim, co znajdziesz. Ja obudzę mojego wspaniałego psa obronnego i

wyprowadzę go na spacer. Potem pokażę ci dom.

Obudzenie Franka Lee wymagało pewnego wysiłku, ponieważ ulokował się wygodnie w łóżku i chrapał z głową na

poduszce. Dwa metry dalej posłanie dla psów leżało nietknięte.

- Co ja mam z tobą zrobić? - zapytała Reagan przeciągającego się charta. — To posłanie kosztowało więcej niż twój

certyfikat na psa do terapii.

Frank Lee ziewnął w odpowiedzi, zwijając swój długi różowy język, co było prawdopodobnie najintensywniejszym

ćwiczeniem, jakie wykonał w tym tygodniu.

Gdy Reagan wróciła ze spaceru, Jack właśnie kończył ostatnie krakersy orzechowe z jej spiżarni. Popił je mlekiem, a

potem opłukał pustą szklankę i wstawił do zlewu.
- Dzięki — powiedział. - Jestem wykończony, ale musiałem coś zjeść.

Stłumiła impuls, by zetrzeć kilka okruszków z jego górnej wargi. Przypomniała sobie ten dzień sprzed lat, kiedy Jack

wrócił ze szkoły z rozbitymi okularami i podejrzaną opuchlizną pod lewym okiem. Jedno i drugie, jak wiedziała, było
efektem tego, że postawił się Paulowi Rodriguezowi i jego braciom nad rozlewiskiem. Teraz rozumiała, że uratował ją wtedy
przed czymś, z czym ośmioletnia dziewczynka nigdy by sobie nie poradziła.

Ale Jack już dawno przestał być chłopcem. Patrzył na nią oczyma mężczyzny, w których spojrzeniu odbijały się męskie

potrzeby.

- Pokażę ci, gdzie jest sypialnia. — Uświadomiła sobie, że jej słowa zabrzmiały dwuznacznie. Chcąc zatrzeć to wrażenie,

mówiła dalej: — Tu jest łazienka. Dodatkowe ręczniki znajdziesz pod umywalką. W drugiej szufladzie mam zapasową
szczoteczkę do zębów i paczkę jednorazowych maszynek do golenia. Tu jest twój pokój. Przepraszam, że musisz go dzielić z
moją bieżnią i workiem treningowym, ale pościel jest czysta, a gdybyś zmarzł, to w szafce są koce. Termostat jest tam, w
korytarzu...

- W porządku — powiedział. Chart przytruchtał do niego i zaczął obwąchiwać mu dłoń. - Nie przejmuj się mną. Masz

może dodatkowy klucz, żebym mógł zamknąć dom, jak będę wychodził?
Kiwnęła głową i poszła mu go przynieść.

-

Na lodówce stoi pojemnik z psim jedzeniem. Byłoby miło, gdybyś rano go nakarmił i wyprowadził na chwilę za dom.

Tylko wpuść go z powrotem, zanim pójdziesz.

-

A więc ten pies zabójca potrafi pilnować domu? - Pogłaskał charta po aksamitnym, białym łbie i posłał mu zmęczony

uśmiech.
Reagan pomyślała, jak by to było, gdyby na nią patrzył z tą samą niewymuszoną czułością, po nocy spędzonej... Pokręciła
głową, żeby odpędzić tę myśl, i powiedziała szybko:
- Dobranoc.

Musiała stąd pójść, zanim stres i jakiś cholerny atak estrogenu nie popchnie jej do zrobienia czegoś głupiego.
Czy raczej jeszcze głupszego, bo granicę rozsądku już przekroczyła, zapraszając go, aby u niej przenocował.

Jedyne, na co Jacka było stać, to powstrzymanie się przed wyciągnięciem ku niej ręki. Choć rozsądek podsuwał mu tysiące

powodów, dla których powinien zachować spokój, w tej chwili dałby niemal wszystko za jakiś dobry pretekst, który
sprawiłby, że zostałaby z nim.

I to nie tylko w domu, ale też w jego łóżku, w jego ramionach. Desperacko pragnął zatracić się w kobiecie, zapomnieć o

koszmarze, jakim stało się jego życie. Między przepływającymi wspomnieniami dzisiejszych — czy raczej,jak przypuszczał,
już wczorajszych - przeżyć, nadzieja, że to się spełni, była nie większa niż ostrze skalpela.

Nadzieja na cios prosto w serce, ostrzegł sam siebie, słuchając jej oddalających się kroków, gdy szła do kuchennych drzwi.

Pazury psa stukały za nią, najpierw na drewnianej podłodze, a potem po kafelkach.

Daj sobie spokój, daj sobie z nią spokój. Zachowuj się, jakbyś miał choć dwie działające komórki mózgowe i na tyle

rozsądku, żeby ich użyć.

Usłyszał, jak otwierają się kuchenne drzwi. Nadstawił uszu, czekając na dźwięk zamykania drzwi i przekręcania klucza.

Zamiast tego dobiegła go melodia refrenu z Highway to Hell AC/DC. Po chwili usłyszał głos Reagan i zorientował się, że to
sygnał jej telefonu komórkowego.

background image

- Halo? Beau? Coś się... O Boże! To nieprawda! On nie może... Nie wierzę. Zaraz tam będę. Nie... Jak to nie jestem

potrzebna?

Jack natychmiast zrozumiał, że stan kapitana Rozinskiego musiał się pogorszyć. Popędził przez korytarz, mijając ciemny

salon, i wbiegł do kuchni. Stała tam ze zwieszoną głową, oparta o framugę otwartych drzwi. Biały pies trącał nosem jej rękę,
jakby próbując ją pocieszyć. Komórka wyśliznęła się z dłoni Reagan i uderzyła w kafelki podłogi.
Podniosła wzrok na Jacka. Jej oczy były zaczerwienione od łez.
- To był Beau i powiedział... powiedział, że... że kapitan... Jack otoczył ją ramieniem, wciągnął do domu i zamknął drzwi.
Zamiast zapaść się w jego objęciach, pozostała tak sztywna, że miał wrażenie, jakby oplótł ręce wokół kamiennego posągu.

-

Przywalę temu Beau, jak go następnym razem zobaczę. - Mimo pogróżki głos Reagan zabrzmiał jak napinana struna

gitary tuż przed pęknięciem. — Może być zdenerwowany, że mnie przesłuchiwano, ale nie powinien mi mówić, że kapitan
nie żyje...

-

Reag, posłuchaj, proszę - wyszeptał Jack, gładząc ją delikatnie po plecach.

-

To nieprawda — upierała się, szarpiąc sztywno głową z boku na bok. - Mówiłam ci, że koledzy dziwnie na mnie

patrzyli, a teraz są wkurzeni, że wyjechałam. Dlatego mnie okłamują.
Jack odsunął się lekko, by móc patrzeć jej w oczy.
- Nie okłamują cię. Przecież wiesz, że nie mogliby tego zrobić.

- No to się mylą. Może to jakieś nieporozumienie. Lekarze mogli wejść do niewłaściwej sali i powiedzieć niewłaściwym

ludziom o jakimś... jakimś innym... - Głos jej się załamał.

Pracując w pogotowiu, na pewno słyszała, że bliscy zmarłych pacjentów często reagują podobnie. Postawieni w obliczu

okrutnej prawdy, odrzucają ją i szukają nawet najbardziej irracjonalnej szansy. Jack zawsze współczuł tym ludziom, a lata
doświadczeń nie sprawiły, że łatwiej było mu patrzeć na ich ból. Zwłaszcza teraz, gdy widział, jak cierpi ktoś, kogo znał
osobiście i o kim zaledwie kilka chwil wcześniej myślał, że chciałby poznać go dużo, dużo lepiej.

Zdruzgotała go ta myśl. Ona już zawsze będzie go łączyć ze śmiercią swojego kapitana, tak jak niewątpliwie spróbują to

zrobić media i władze. Ale kiedy łzy przełamały tamę jej sprzeciwu, zapadła się w schronienie jego ramion.

- To nie w porządku - powtarzała, aż jej głos stał się zachrypnięty i z trudem łapała oddech.

Zastanawiał się gdzie - o ile w ogóle — ma inhalator.

- To nigdy nie jest w porządku - powiedział miękko, prowadząc ją do salonu. - Nigdy nie jest w porządku, gdy ktoś

umiera.

Posadził ją na sofie i pomógł zdjąć skórzaną kurtkę. Podciągnęła kolana pod brodę i oplotła je ramionami. On siedział na

drugim skraju sofy, skąd mógł sięgnąć do lampy w stylu Tiffany'ego. Zadowolił się jednak słabym światłem sączącym się z
kuchni.

Wziął pudełko chusteczek i postawił je na poduszce leżącej między nimi.

Gdy wycierała oczy i nos, myślał o tych tygodniach po śmierci ojca. Telefon od patrolu granicznego, kiedy znaleziono

ciało. Niedowierzanie, ból i wściekłość były jak żrący deszcz palący jego duszę, nie pozostawiając prawie nic z chłopca,
który żył i kochał tak niewinnie. Przez długi czas nienawidził wszystkich. Kojotów za ich morderczą chciwość, agentów
patrolu granicznego za brak zainteresowania przestępstwem i za to, że nie zdołali złapać winnych. Nienawidził nawet własnej
matki za to, że pozwoliła tacie odwiedzić jego matkę - meksykańską babcię, której Jack nigdy nie poznał.

Reagan też będzie nienawidzić, tylko że jej nienawiść skupi się na nim. W żaden sposób nie mógł tego zmienić, ale mógł

pomóc jej teraz i pomagać dopóty, dopóki mu na to pozwoli.
- Czy jest ktoś, po kogo chciałabyś zadzwonić? Może matka?

-

Mojej... mojej matce wcale... wcale na mnie nie zależy - wykrztusiła z trudem, przerywając co chwila, żeby zaczerpnąć

powietrza. — Ona... ona wybrała już dawno temu.

-

Potrzebujesz jakiegoś lekarstwa. - Nie mógł dopuścić, żeby ten atak wymknął się spod kontroli. Stres nie wywoływał

astmy, ale mógł pogorszyć jej stan. - Masz inhalator?

- Nie, nie chcę...

- A chcesz wylądować na intensywnej terapii? To zostanie w twojej karcie zdrowia - przypomniał jej, choć podejrzewał,

że miała za sobą już co najmniej kilka takich epizodów. Najchętniej zabrałby Reagan do Li Chen, pulmonologa, o którym jej
wcześniej wspominał.

Spojrzała mu w oczy. Jej źrenice były jak studnie ciemności na de jaśniejszych tęczówek.

background image

- Nie jestem twoim lekarzem — zapewnił. - Proszę cię tylko jako przyjaciel.

Wyciągnęła inhalator z kieszeni kurtki i po chwili wahania go użyła.

Zastanawiał się, czy powinien potraktować to jako akt zaufania czy desperacji. Był też ciekaw, dlaczego zerwała kontakty

z matką. Czuł jednak, że pytanie o to było kiepskim pomysłem, zwłaszcza dziś w nocy.
Gdy przyjęła drugą dawkę z inhalatora, powiedział:
- Naprawdę nie powinnaś być teraz sama.
Zrzuciła kurtkę i chusteczki na podłogę i przysunęła się do niego.

- Nie jestem sama - wyszeptała, kładąc mu głowę na ramieniu. - Przynajmniej tak długo, jak ty jesteś ze mną.

Zareagował natychmiast; fala gorąca wezbrała mu w lędźwiach, a dreszcz oczekiwania przeszył każdy nerw w jego ciele.

Nie poruszył się, nie śmiał. Nawet oddech zamarł mu w płucach.

Gdy jej palce wsunęły się pod jego koszulę, a gorące wargi przylgnęły do jego ust, uświadomił sobie, że to będzie błąd.

Ale nie powstrzymało go to przed przyjęciem jej pocałunku, który wstrząsnął nim do samej głębi.

Namiętny pocałunek dał im zapomnienie, którego oboje tak pragnęli. Trwał i trwał. Wreszcie Jack przetoczył się,

przyciskając ją do poduszek, i ich ciała wiły się splecione, próbując stłumić ból, jaki przyniosła im ta noc.

Ogarnęło go pożądanie tak gwałtowne, że prawie wziął to, co mu dawała Reagan. Jego ręce błądziły po jej plecach, by

rozpiąć stanik, usta zsunęły się, by posmakować smukłości jej jasnej szyi. I wtedy włączyło się sumienie.
Będziesz żałosnym sukinsynem, jeśli ją wykorzystasz.

Otoczył palcami ciepłą pierś, ścisnął delikatnie i usłyszał, jak Reagan wzdycha z rozkoszy i sam jęknął, czując, jak sutek

twardnieje pod jego dotykiem.,
- Tak - wyszeptała chrapliwie.

Dziś w nocy zginą! człowiek, krzyczało coś w jego głowie, a ty chciałbyś to wykorzystać, żeby posiąść kobietę?
Zdołał się odsunąć. Chciała przylgnąć do niego, ale powstrzymał ją gestem dłoni.

- Nie mogę. Nie możemy. Nie dziś. Usiadła, co przyszło jej łatwiej niż oddychanie.

- Boże, Jack. Boże, ja... przepraszam. Musisz myśleć, że... że jestem jakąś... jakąś dziwką, bo robię to... robię to teraz,

kiedy on nie żyje... mój kapitan, mój przyjaciel...

Objął ją, tym razem z głęboką czułością, delikatnie.

-

W porządku Reagan, wciąż jesteś w szoku. Oboje mieliśmy okropną noc. Jesteśmy wyczerpani, każdy by to zrozumiał.

A ja jestem ostatnią osobą od rzucania kamieniami. Przecież nie powstrzymywałem cię. - I cicho dodał: - Powinnaś teraz
pójść do łóżka. Rano poczujesz się lepiej.

-

Chciałam po prostu na chwilę zapomnieć - wyszeptała, wstając. Sięgnęła po jego dłoń. - Nadal chcę.

Jej zaproszenie było oczywiste, tak jak jej samotność i bezbronność. Zawahał się. Zdawał sobie sprawę, że niezależnie od

tego, jaką podejmie decyzję, rezultat jest nieunikniony.
Jedno z nich poczuje ten cios w samym sercu.

background image

Rozdział 8

N

iech cię diabli, Jacku Montoyą, pomyślała Reagan, wchodząc pod prysznic.

Wciąż trzęsła się z oburzenia po tym, jak pocałował ją w czubek głowy, jakby była dzieckiem, a potem powiedział cicho:
- Myślę, że byłoby najlepiej, gdybyś poszła do łóżka sama.

Tak jakby nie widziała pożądania w jego oczach i nie czuła reakcji jego ciała, gdy tulili się na sofie! Pragnął jej. Wiedziała

to. Potrzebował chwili namiętności tak samo desperacko jak ona.

Czuła mrowienie w całym ciele na wspomnienie jego mocnych dłoni obejmujących jej piersi. Zamknęła oczy, ale pod

powiekami widziała akt, który zapowiadały ich skłębione ciała. Niemal czuła, jak wchodzi w nią, rozpaloną. Przekręciła z
całej siły gałkę w prawo, bo nagle woda wydawała się jej za gorąca.

Ale lodowaty strumień nie pomógł zmyć bólu czającego się w jej pożądaniu. Zamiast tego smutek, który tak starała się

stłumić, wybuchł ze zdwojoną siłą. Zaczęła szlochać, gorące strumienie łez popłynęły po jej chłodnej teraz twarzy.

Może Jack mimo wszystko zrobił mi przysługę, pomyślała, owijając się ręcznikiem. Może rozumiał, że seks z niemal obcą

osobą okazałby się równie destrukcyjny, jak zabijanie bólu narkotykami albo alkoholem.

To wyjaśniało jego postępowanie, ale nie dawało odpowiedzi na ważniejsze pytanie: dlaczego Jack Montoya nie wydawał

się jej obcy?

Wytarła się i włożyła swoją najstarszą i najwygodniejszą koszulkę, czyli za duży T-shirt z długimi rękawami, w którym

ćwiczyła w siłowni. W tej samej siłowni, do której chodził jej oj ciec, jeszcze zanim się urodziła. Ale na wspomnienie dnia,
kiedy Joe Rozinski pokazał jej boks, znów coś w niej pękło.

To była walka pomiędzy houstońskim strażakiem a policjantem. Joe powiedział jej matce, że zabiera Reagan do wesołego

miasteczka Astro-world. Bystre posunięcie, biorąc pod uwagę, że Georgina, która niedawno ponownie wyszła za mąż,
wolałaby, aby jej córka jeździła setkami kolejek w wesołym miasteczku, niż miała cokolwiek wspólnego z houstońską strażą
pożarną. Pragnąc dopasować się do pełnego kasy świata swojego męża, świata ekskluzywnych klubów i przyjęć
koktajlowych, Georgina zapakowała wspomnienia dawnego życia i próbowała o nich zapomnieć. Przynajmniej tak odbierała
to Reagan.

Mimo to matka była zadowolona, gdy Joe Rozinski regularnie proponował, że zabierze gdzieś małą. Czasami Reagan

miała wrażenie, że i matka, i ojczym chętnie oddaliby ją pierwszemu lepszemu przechodniowi, byle tylko choć na chwilę
uwolnić się od całego zamieszania, które wywoływała w ich domu.

I dobrze im tak, nadętym dupkom. Dobrze im za to, że udawali, że jej tata nigdy nie istniał. Gdyby nie wyciągnęła paru

jego rzeczy ze śmieci, nie zostawiliby jej żadnej pamiątki po nim. Nawet flagi z jego trumny, nawet hełmu strażackiego,
nawet jednej cholernej fotografii. Nie pozwalali jej nawet o nim mówić. Ilekroć wspominała ojca, matka ratowała się
ucieczką do swojej profesjonalnie urządzonej sypialni i zamykała drzwi na klucz.

Gdyby nie Joe Rozinski, Reagan mogłaby nie przetrwać tego, co szkolny psycholog nazwał kiedyś eufemistycznie

„strategią radzenia sobie" jej matki.

Ale teraz, kiedy zgasiła światło i po omacku dotarła do łóżka, po raz pierwszy pomyślała, że potrafi to zrozumieć. Dla

niektórych ludzi zachowanie wspomnień jest jak trzymanie żywego płomienia w otwartych dłoniach.

Płomienia zbyt jasnego, by na niego patrzeć, i łatwo mogącego ich pochłonąć.

Godzinę później Reagan wciąż nie spała, wpatrzona w wolno obracający się cień wentylatora pod sufitem. Nie mogła

oderwać się od myśli o swojej rodzinie. I o roli, jaką wiele lat temu odegrał kapitan w jej rozpadzie - tego dnia, gdy przyszedł
do ich domu z kapelanem straży pożarnej i powiedział, co się stało z jej ojcem.

Było to w tygodniu przed Bożym Narodzeniem i Reagan pomyślała, że ta dziwna wizyta musi być częścią jakiejś

niespodzianki, którą zaplanował jej tata. Myślała tak, dopóki matka nie wyjrzała przez panoramiczne okno i nie upuściła
bombki, którą chciała powiesić na choince.

Bombka rozpadła się na kawałki, uderzając w drewnianą podłogę. Reagan wciąż słyszała odgłos rozpryskującego się szkła,

wciąż czuła swój puls, przyspieszony ze złości. To była jej ulubiona bombka i wydawało jej się, że nie może bez niej żyć.

Ale wtedy nie rozumiała. Jeszcze nie. Zrozumiała, dopiero gdy kapitan stanął na progu, a łzy żłobiły linie na jego

ubrudzonej sadzą twarzy.

background image

Łopaty wentylatora tańczyły nad Reagan swój taniec śmierci, a czerwone cyfry budzika na nocnym stoliku wskazywały

czwartą rano.

Sięgnęła do stojącego obok telefonu i zanim mogła zmienić zdanie, wybrała numer, który zaprogramowała jako pierwszy,

mimo że minęło wiele lat, odkąd ostatni raz tam dzwoniła.
Dwa sygnały, trzeci i wreszcie ktoś odebrał.
— Mhmm... Eee... Halo? Kto mówi?

Usłyszała zalękniony głos kobiety przygotowującej się na najgorsze, tak jak zwykle reaguje ktoś obudzony dzwonkiem

telefonu w środku nocy.

- Tu Reagan - powiedziała miękko, tak jakby jej ton mógł złagodzić wiadomość, którą miała przekazać. — Pomyślałam,

że chciałabyś wiedzieć, że Joe...Joe Rozinski zmarł dziś wieczorem. Wskutek obrażeń odniesionych podczas gaszenia
pożaru.

Nie była w stanie rozszyfrować następnych dźwięków, nie wiedziała, czy był to szept, czy pociąganie nosem płaczącej

kobiety. Rozległo się kliknięcie odkładanej słuchawki, po którym nastąpił okrutnie głośny sygnał.

Reagan długo się w niego wsłuchiwała, zanim sama odłożyła słuchawkę. A potem zapadła w sen czarny i gęsty jak smoła.

Jacka obudził krzyk kobiety, głośniejszy niż cokolwiek, co zdarzyło mu się słyszeć od dnia, gdy mężczyzna, który kosił

trawę, został przywieziony do jego kliniki z częściowo odciętą stopą. Skoczył na równe nogi i wybiegł z pokoju.

Jestem w domu Reagan Hurley, uświadomił sobie, pędząc w samych dżinsach korytarzem. Z impetem otworzył drzwi jej

sypialni. Rzucała się na łóżku, młócąc powietrze ramionami i kopiąc kołdrę gołymi nogami. Frank Lee, który krążył po
pokoju z cichym skamleniem, podniósł łeb i spojrzał na Jacka błagalnym wzrokiem. Najwyraźniej jego predyspozycje do
bronienia swojej pani były równie silnie rozwinięte jak zdolności do pilnowania domu.

- Obudź się! — Jack zachował dystans, aby nie zostać trafionym którąś z jej młócących powietrze kończyn. — Reagan,

obudź się! Śni ci się jakiś koszmar.
- Parzy! - krzyknęła. - Parzy... parzy mnie! Zgaście ten ogień.

Czy śniła o swoim kapitanie? Jej twarz pokryta była potem, a koszulka podwinęła się, ukazując nagie ciało.

Podchodząc bliżej, powtórzył jej imię i chwycił ją za ramię.

Jej prawa pięść wystrzeliła, trafiając go w podbródek. Choć miał metr osiemdziesiąt wzrostu i ćwiczył na siłowni cztery

razy w tygodniu, cios lekko go ogłuszył.

- Au... - wymamrotała, potrząsając ręką i pocierając kostki. - To... to bolało.

— Ty mi to mówisz — wystękał, dotykając czubkami palców bolącej szczęki. Trochę wyżej i musiałby szukać swoich

zębów na dywanie w kolorze kości słoniowej.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego.
— Jack? Co, do cholery, robisz w mojej sypialni?!

Mógłby jej powiedzieć, że w nocy sama go tu zapraszała. Uznał jednak, że jedno lanie przed poranną kawą w zupełności

wystarcza.

- Musiałaś mieć zły sen - wyjaśnił. - Krzyczałaś i przestraszyłaś biednego Franka Lee na śmierć.

Nie dodał, że jego również postawiło to na nogi. Zwłaszcza że jej nagie pośladki, teraz na wysokości jego wzroku, cholernie
go rozkojarzały. Ku jego rozżaleniu, obciągnęła koszulkę, by się okryć.

— Uderzyłam cię? - Przebiegła dłonią po potarganych włosach i jeszcze raz przyjrzała się swojej dłoni. — Boli mnie ręka.
- Zapewniam cię, że nie czołgałem się po podłodze dla przyjemności. Masz zabójczy prawy, wiesz o tym? Pewnie

używasz tego worka treningowego nie tylko jako dekoracji.
— Boksuję w żeńskiej kategorii wagi lekkiej, czysto amatorsko. Zdobył się na uśmiech i potarł bolące miejsce na podbródku.
- Jak dla mnie to było raczej profesjonalne.

Uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale po chwili jej twarz stężała. Mimo zapuchniętych oczu przypominała teraz żołnierza

szykującego się do bitwy.
- Jeśli dasz mi chwilę, włożę coś na siebie.

Chciał zażartować, że nie musi się nim przejmować, ale ugryzł się w język. Przeszyła go twardym spojrzeniem, jakby

czytała mu w myślach.

background image

- Jeśli żałujesz, że wczoraj w nocy mnie odrzuciłeś, to teraz możesz o tym zapomnieć - oświadczyła. - Straciłam rozum,

ale zapewniam cię, że nie powtórzę tej propozycji.
Popatrzył jej w oczy.

— Jeśli ją powtórzysz, to lepiej, żebyś tego właśnie chciała, bo nie zamierzam udawać świętego. Jesteś pokusą, której

drugi raz nie odrzucę.

Już otworzyła usta, żeby rzucić jakąś ciętą ripostę, ale najwyraźniej zmieniła zdanie. Wstała z łóżka, odwróciła się do niego

plecami i otworzyła szafkę.

-

W porządku - mruknęła po chwili. - Jak tylko się przebiorę, znajdziemy trochę lodu na ten twój podbródek i

skombinujemy jakieś śniadanie. A potem odwiozę cię do mamy.

-

Nie potrzebuję lodu - odparł. — I zadzwonię do siostry, żeby po mnie przyjechała. Ale chętnie zjem jakiegoś tosta albo

trochę płatków. Pod warunkiem, że ty też coś zjesz.
Wzruszyła ramionami.
- Nie jestem głodna.

- Czasem warto coś przegryźć. Nikomu się na nic nie przydasz, jeśli nie będziesz jadła. Jadłaś coś wczoraj wieczorem?

Już widział kłótnię, gniewny błysk w jej oczach, ale ku jego zaskoczeniu, tylko pokręciła głową.

- Nie pomyślałam o tym - przyznała. - Ale masz rację. Czuję się, jakby przejechała mnie ciężarówka.

On też się tak czuł. I miał nadzieję, że śledczy szybko się dowiedzą, kto był kierowcą tej ciężarówki.

Reagan umyła się, uczesała i ubrała w grafitowy T-shirt i dżinsy. Idąc do kuchni, już w korytarzu poczuła wspaniały

aromat świeżo parzonej kawy.

Była wdzięczna Jackowi, że włożył białą koszulę, którą miał na sobie wczoraj. Wprawdzie była pognieciona, ale

przynajmniej zakrywała jego wspaniale umięśnioną klatkę piersiową. Najwyraźniej nie należał do tych lekarzy hipokrytów,
którzy dużo gadają o ćwiczeniach, a sami nie mają na nie czasu.

-

A myślałam, że lekarze nie zniżają się do tego, żeby robić sobie kawę.

-

Chyba żartujesz? - Wyjął karton jajek z lodówki. — Zanim skończyliśmy staż, byliśmy uzależnieni od kofeiny. Mam

nadzieję, że nie jest dla ciebie za mocna.

-

Jeżeli łyżeczka nie staje w filiżance, będzie dobra — powiedziała, nastawiając mały, wbudowany w regał telewizor na

lokalne wiadomości. - Zobaczmy, co powiedzą... o tym, co się stało.

Z obawą spojrzała na ekran, ale właśnie nadawali prognozę pogody. Będzie ciepło — od osiemnastu do dwudziestu stopni

— i słonecznie.

- Wolisz jajecznicę czy sadzone? - zapytał Jack, wypełniając wąską przestrzeń przy kuchence.

Tak jakby sterczał tam cale życie. Poczuła ukłucie irytacji.

- Sam zdecyduj, nie krępuj się.
Jeśli wyczuł sarkazm w jej głosie, nie dał tego po sobie poznać.
- Może zjemy jajecznicę? - spytał. - Wychodzi mi całkiem dobrze. Wzruszyła ramionami i opadła na stołek przy
kuchennym blacie.
Kuchnia, choć niewielka, dzięki doskonale zaplanowanym przeróbkom poprzedniego właściciela była przytulna i
funkcjonalna. Reagan z przyjemnością zapełniała wiszące stelaże garnkami i patelniami godnymi prawdziwego szefa kuchni.
Wciąż uczyła się ich używać, ale przynajmniej zrobiła już jakiś postęp, wykraczając poza swoje dawne nawyki — zupy z
puszki i mrożonki.

Wbrew temu, co powiedziała, była wdzięczna Jackowi, że chce przygotować śniadanie. Siedzenie na stołku i trzymanie się

w garści wymagało całej jej koncentracji.

Gdy na ekranie telewizora pojawiła się twarz Darrena Wintera, podgłośniła dźwięk. Błękitne niebo w tle i wiatr

mierzwiący jego rzadkie, jasne włosy wskazywały, że ktoś przyłapał go na dworze i podsunął mu pod nos mikrofon.

- Jak odpowie pan na zarzuty, że pańska krytyka Jacka Montoi mogła doprowadzić do

śmierci houstońskiego strażaka?

Reagan rozpoznała głos lokalnego reportera, dobrze znanego z sięgających wysoko ambicji. Czy chciał skupić na sobie

uwagę odbiorców w całym kraju, ruszając w pogoń za nieformalnym kandydatem na burmistrza?
Jack spojrzał na ekran, słysząc swoje nazwisko.

background image

Kamera odjechała, ujawniając, że Winter stoi na zalanym słońcem polu golfowym.

- Przede wszystkim - powiedział, chowając drivera do swojej torby na kije — pragnę przekazać

najszczersze wyrazy współczucia Houstońskiej Straży Pożarnej, a zwłaszcza rodzinie
kapitana Joego Rozinskiego, prawdziwego bohatera naszego miasta.

Bohatera, którego śmierć przez powiązanie z Darrenem Winterem pozostanie w cieniu, zdała sobie sprawę Reagan. Jej

spojrzenie na chwilę spotkało się ze wzrokiem Jacka, zanim znów obróciła głowę w stronę ekranu.

Mając za sobą obowiązkowe wyrazy współczucia, Winter przybrał surowszy wyraz twarzy, a jego szaroniebieskie oczy

stały się twarde jak kamień.

- Jeśli chodzi o to absurdalne oskarżenie, jestem głęboko oburzony próbami

burmistrza, by czerpać korzyści ze śmierci kapitana Rozinskiego. Jak wie każdy, kto
przeczytał konstytucję Stanów Zjednoczonych, wolność słowa jest kamieniem węgielnym
naszego wspaniałego kraju i zostałaby poważnie zagrożona przez wszelkie
nieprzemyślane próby pociągnięcia do odpowiedzialności dziennikarzy tylko za to, że
chore jednostki niewłaściwie interpretują ich słowa albo, co gorsza, za działania
znanych odłamów terrorystycznych, takich jak BorderFree-4-All. To wszystko, co mam
na razie do powiedzenia w tej sprawie, przynajmniej do czasu, gdy burmistrz
przeprosi mnie za swoje tchórzliwe wypowiedzi, kwestionujące mój patriotyzm.

Może Jack był lekarzem rodzinnym, ale zaklął z precyzją chirurga i z nie mniejszym artyzmem niż wielu strażaków,

których znała.

-

Carajo. Słyszałaś równie wyrachowane gówno?

-

Tylko wtedy, gdy ten palant otwiera usta - odparła Reagan.

Na ekranie pojawiła się Sabrina McMillan, szefowa kampanii burmistrza. Granatowy kostium z krótką spódniczką

eksponował jej długie nogi, a precyzyjnie przystrzyżona ciemnobrązowa grzywka podkreślała wyraziste oczy.
Jaskrawoczerwona szminka sprawiała, że jej poruszające się usta wyglądały jak rana. Czując odrazę na wspomnienie
pewnego szczególnego wezwania do pożaru w penthousie tej kobiety, Reagan wyłączyła telewizor.

- Nie chcę tego słuchać. Rzygać mi się chce od tej gadaniny. Joe Rozinski mógł przejść na emeryturę już wiele lat temu.

Zamiast tego dał temu miastu... swojej rodzinie i przyjaciołom... wszystko, co miał, każdy dzień swojego życia. I po co? Po
to, żeby jego śmierć stała się cholerną polityczną rozgrywką. W ogóle ich nie obchodzi, kim był.

Spojrzała na Jacka i przypomniała sobie, że on również stał się częścią całej tej historii.

- Przepraszam - powiedziała. - Chciałeś to oglądać?

Pokręci! głową.

- To, co widziałem, wystarcza mi aż nadto - odparł, przekładając jajecznicę na talerze, które wyjęła z szafki.

Żadne nie powiedziało ani słowa podczas jedzenia. Gdy kończyli, ktoś zastukał w kuchenne drzwi. I oboje aż podskoczyli

na ten dźwięk.

- To pewnie moja siostra - powiedział Jack. - Zadzwoniłem do niej, kiedy się ubierałaś.

Ale Frank Lee już stał przy drzwiach, merdając ogonem, jak zawsze, kiedy przychodził ktoś, kogo dobrze znał.

Zerknąwszy zza firanki w kuchennym oknie, Reagan zaklęła pod nosem. Potem spojrzała na Jacka i powiedziała:
— To może być trochę niezręczne. Otworzyła drzwi i wpuściła Beau LaRouche'a.

Wyglądał, jakby miał za sobą ciężką noc. Jego jasne włosy były rozczochrane, opalenizna nabrała ziemistego koloru, a

jednodniowy zarost sprawiał, że przypominał bardziej włóczęgę niż urodziwego chłopaka ze straży pożarnej. Nie pogłaskał
Franka Lee, jak to zwykle robił, tylko odsunął wąski pysk psa szturchający jego dłoń.

— Cześć, Hurley, udało ci się przespać? - zapytał z troską i w tym momencie zauważył Jacka, który przeszedł przez

kuchnię i wyciągnął do niego rękę. Szczęka Beau wysunęła się do przodu, a brwi ściągnęły. Ignorując wyciągniętą rękę,
zaatakował Reagan: - Co to ma być, do cholery? Jesz śniadanie z tym... z tym pieprzonym... Nawet nie wiem, jak go nazwać.
Ale jedno wiem na pewno! Gdyby nie to, że się zadał z tymi świrami z BorderFree i że wkurzył chłopców Wintera, nie
byłoby mnie teraz tutaj i nie rozmawiałbym z tobą o pogrzebie.

Beau czasami się wściekał, zazwyczaj, kiedy nie wypalił jakiś jego kawał w remizie, ale nigdy nie widziała go w takim

stanie. Nawet nie wyobrażała sobie, że ktoś, kto spędził wiele godzin, namawiając ją, żeby spróbowała paintballa — który

background image

zresztą okazał się dużo bardziej bolesny, niż zapewniał - mógł wyglądać tak groźnie i sprawiać wrażenie, jakby zaraz miał
użyć przemocy.

Zrobiła krok do przodu, chcąc wejść pomiędzy obu mężczyzn, zanim Beau zamachnie się na Jacka, ale Jack zgrabnieją

wyminął i spojrzał prosto w gniewne oczy młodszego mężczyzny.

- Chcę, żebyś wiedział - oświadczył, sprawiając wrażenie, jakby nie przejmował się tym, że Beau jest sporo wyższy i o

dobre dziesięć kilo cięższy — że niezależnie od tego, jak doszło do pożaru, jest mi naprawdę przykro z powodu waszego
kapitana. Nie wiem, co się dzieje. Nie wiem nic oprócz tego, że dzień po dniu chodzę do pracy i wykonuję ją najlepiej.jak
potrafię. Ale jeśli ktoś podłożył ten ogień, żeby mnie zabić, to, do cholery, dowiem się, kto to był.

Coś w Reagan drgnęło, gdy usłyszała głębokie emocje w jego głosie. To nie były grzecznościowe „wyrazy współczucia",

jakie houstońscy strażacy i Donna Rozinski usłyszą od przedstawicieli władz w następnych tygodniach. Żal Jacka Montoi z
powodu śmierci kapitana był równie szczery, jak jego gniew i zdumienie okolicznościami, w których się znalazł.
Beau ruszył ku niemu.
- Ty zakłamana kupo gówna! Skopię twoją pieprzoną dupę, Montoyą...

-

Nie. - Reagan złapała go za ramię. — Nie pozwolę, żebyś bił się z kimś w moim domu. Słyszysz mnie, Beau?! Jack za

chwilę wychodzi. Jak tylko pojawi się osoba, która ma go podwieźć na spotkania z FBI, grupą od podpaleń, policją i
wszystkimi tymi gośćmi. Naprawdę chcesz, żeby poszedł tam posiniaczony i opowiedział im, kto go tak urządził?

-

Jeśli on mnie uderzy - głos Jacka stał się lodowaty — to nie ja będę chodził posiniaczony.

Reagan westchnęła z ulgą, gdy przerwało im pukanie do frontowych drzwi. Luz Maria przyjechała po brata. Ignorując Beau,
Jack przedstawił siostrze Reagan:

-

Nie możesz tego pamiętać, ale Hurleyowie wynajmowali nam przez jakiś czas mieszkanie. Reagan była naszą sąsiadką,

zanim wyprowadziła się razem z matką.

-

Byłaś wtedy malutkim dzieckiem, ale miło cię znów widzieć. — Choć Reagan nie spuszczała z Beau wzroku,

zauważyła duże oczy Luz Marii i jej gęste ciemne włosy związane w kucyk. Młodsza siostra Jacka była ubrana w dżinsy i
obcisły sweter w cynamonowym kolorze, a jej świeża uroda nie ucierpiała na tym, że nie nosiła biżuterii i nie miała
makijażu.

-

Wielkie dzięki, że zajęłaś się Jackiem wczoraj w nocy. - Luz Maria uśmiechnęła się, ale jej oczy pociemniały ze

zmartwienia. — Mama i ja prawie nie spałyśmy, tak się zdenerwowałyśmy tym, co się stało.

I dodała, zwracając się do Jacka:

— Wujek Julio przywiózł ci trochę ubrań i rzeczy ze swojego sklepu, żebyś miał coś na początek.

— Dzięki za troskę. I Reagan, jeszcze raz dzięki za wszystko.

Kiedy wyszedł, Reagan zastanawiała się, kiedy znów go zobaczy, i dlaczego myśl, że odchodził z jej życia, wydawała jej

się trudna do zniesienia.

Patrzyła, jak rodzeństwo idzie w kierunku długiego białego buicka, słuchając ich oddalających się głosów.

— ...mama pożyczyła ci swój samochód?
— Około czwartej wreszcie zasnęła, nie chciałam jej budzić... Drzwi zatrzasnęły się nagle przed nosem Reagan, gdy Beau
wyciągnął rękę i silnie je pchnął. Podskoczyła na niespodziewany dźwięk i gwałtownie obróciła się w jego stronę. Zmierzył
ją piorunującym spojrzeniem, blokując przejście ręką opartą o framugę.

— Powiedziałaś mi, że się z nim nie spotykasz, że nie jesteś w to zamieszana.
Pochyliła się, przechodząc pod jego ramieniem, i sztywnym krokiem ruszyła do kuchni. Może był na wpół oszalały ze

smutku, ale to był Beau LaRouche, jakiego nie znała.
— Powiedziałam ci prawdę. Nie mam nic wspólnego z tym, co się stało, i nigdy nie umawiałam się z Jackiem Montoya.

Beau złapał ją za ramię i obrócił do siebie. Frank Lee zaskomlał, próbując bezskutecznie wcisnąć się w wąską przestrzeń

między nimi.

Beau był tak blisko, że jego nienaturalnie białe zęby wydawały się zamgloną smugą.

— Ale za to się z nim przespałaś?

Serce tłukło się jej w piersi i musiała się bardzo starać, by w głosie nie było słychać lęku.

Przestań, Beau. Natychmiast. Nie jesteś sobą. To ta sytua... Upadała z głową odchyloną do tyłu, zanim usłyszała

wrzask Beau:

Zamknij się! Po prostu się zamknij!

background image

Wylądowała twardo, uderzając się łokciem o framugę drzwi łączących jadalnię z kuchnią. Ale to nie bolało nawet w

połowie tak mocno, jak jej lewy policzek. Uderzył ją, uświadomiła sobie. Beau LaRouche uderzył ją w twarz.

Sądząc po tym, jak zbladł, właśnie sam to sobie uświadomił. Patrzył na swoją prawą dłoń, jakby to był jakiś obcy wszczep

ze scenariusza nowego odcinka StarTreka.

Była tak osłupiała i zdruzgotana, że Beau, jej kumpel i jeden z najlepszych kadetów, jakiego kiedykolwiek spotkała, ją

uderzył, że zupełnie nie wiedziała, jak zareagować.

Beau wycofał się do kuchni. Jego oczy były okrągłe z przerażenia.

- Reagan, o mój Boże... — mamrotał, przypominając jej o historiach, które sam jej opowiadał, o tym, jak jego ojciec bił

matkę, i jak bardzo on tego nienawidził.

Sięgnął do klamki tylnych drzwi.

- Nie waż się wyjść teraz z tego domu - warknęła, opierając rękę na grzbiecie Franka Lee, by podnieść się z podłogi.
Beau rzeczywiście nie wyszedł. Zamiast tego obrócił się i wybiegł, jakby gonili go wszyscy diabli.

Minutę później usłyszała silnik jego starego, podrasowanego camaro i chrzęst żwiru, gdy wyjeżdżał tyłem na ulicę.

Podbiegła do frontowego okna i drżącą ręką odsunęła zasłonę. W samą porę, by zobaczyć srebrzystego coupe pędzącego w
tym samym kierunku, w którym odjechali Luz Maria i jej brat. Jeżeli Beau ich dogoni...

Chwyciła telefon komórkowy i poszła do sypialni po notes, w którym zapisała numery Jacka podane jej przez panią

Montoyę. Usiadła na łóżku i wybrała numer jego komórki.

Tylko po to, by usłyszeć dzwonienie dobiegające z pokoju dla gości.

Znalazła komórkę Jacka na dywanie, pod krawędzią pikowanej kapy okrywającej łóżko.

I co teraz? Szukając numeru, straciła szansę na dogonienie Beau.

Mogła zadzwonić do matki Jacka, ale myśl o tym, by dodatkowo i być może zupełnie niepotrzebnie denerwować tę

kobietę, wydała jej się kiepskim pomysłem. Z kolei telefon pod 911, oznaczałby sprowadzanie na Beau kłopotów z powodu
czegoś, co tylko wyobrażała sobie, że mógłby zrobić. Nie mówiąc już o wciąganiu policji w to, co zaszło między nimi.
Mogło to oznaczać koniec kariery, na którą Beau tak ciężko pracował, i to zaledwie parę godzin po tym, jak stracili
człowieka, którego oboje kochali.

Czy powinna zadzwonić pod 911 i zniszczyć swojego dobrego przyjaciela, wytrąconego z równowagi przez rozpacz i

poczucie winy? I czy może zaryzykować, że on skrzywdzi, albo nawet zabije, innego człowieka?

— Ależ ze mnie idiotka - mruknęła do siebie, wybierając numer, który powinna była wybrać od razu.
- Odbierz - szeptała do telefonu, zastanawiając się, co zrobi jeśli Beau nie odbierze.

background image

Rozdział 9

systentka nowego adwokata Jacka podwiozła go do siedziby Cheap Wheelz, niedaleko Telephone Road, zaraz po
zmierzchu. W okolicy małych domków, których czas świetności minął, w prawie pustym kompleksie widoczna była

stara witryna sklepowa, taka sama jak w pozostałych punktach tej agencji.

A

Asystentka, pulchna rudowłosa kobieta dobiegająca sześćdziesiątki, spojrzała na ogrodzenie, na którego szczycie widoczne

były zwoje drutu kolczastego. Po drugiej stronie stały zaparkowane w równych rzędach najróżniejsze samochody, które
Paulo regularnie zgarniał z przejęć komorniczych i aukcji z przejęć rządowych. Było tam kilka nowych modeli sedanów,
pikapów i sportowych coupe, większość z nich miała jednak wyraźne wgniecenia i zadrapania lub źle dobrane listwy.

— Ludzie naprawdę wypożyczają takie samochody? - zapytała asystentka, rzucając nerwowe spojrzenie w kierunku

dwóch młodych czarnoskórych mężczyzn z puszkami piwa w dłoniach.

Jack skinął głową jednemu z nich i podniósł w geście powitania dwa palce. Kilka dni temu zaszczepił synka tego

mężczyzny.

-

Nie każdy ma karty kredytowe i nie każdego stać na ubezpieczenie za samochód — wyjaśnił. - Cheap Wheelz

odpowiada potrzebom ludzi o niskich dochodach.

Prawda o firmie Paula Rodrigueza była o wiele bardziej skomplikowana. Z tego, co słyszał, o samochodach

wypożyczanych w miejscach takich jak Cheap Wheelz można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są tanie, a
prawdziwy dochód z interesu w formie gotówki łatwo było zataić przed urzędem skarbowym. Sieć Paula, którą on sam
promował jako formę społecznej filantropii, Jack postrzegał raczej jako pasożyta na społeczności, której ponoć miała służyć.

Podziękował kobiecie za podwiezienie i wszedł głównym wejściem do przestronnego holu wyłożonego beżową terakotą.

Pod ścianami stały tanie plastikowe krzesła, a między nimi tu i ówdzie wielkie tropikalne rośliny w malowanych donicach.
Na ścianach wisiały fotografie w ramkach i wycinki z prasy, na których w roli głównej występował „Paul" Rodriguez
prezentujący swoje sukcesy oraz swój wkład w różne lokalne organizacje charytatywne.

Paulo pojawił się za ladą. Jego policzki wydawały się trochę bardziej obwisłe niż na zdjęciach, a pasma przedwczesnej

siwizny w hiszpańskiej bródce bardziej rzucały się w oczy, niż kiedy Jack widział go po raz ostatni. Mimo to wyglądał
dobrze z modnie przystrzyżonymi włosami, ogromnym diamentowym kolczykiem i w eleganckim grafitowym garniturze.
Nie nosił krawata, jasnozieloną koszulę miał rozpiętą pod szyją. Szczerząc zęby w uśmiechu, zbliżył się i energicznie
uścisnął dłoń Jacka.

- Wyprostowałeś już swoje sprawy?

Wciąż zastanawiając się, czy mądrze postępuje, przyjmując ofertę dawnego przyjaciela, Jack zdobył się na wymuszony

uśmiech.

-

Pracuję nad tym. Dzięki, że czekałeś na mnie tak długo.

-

No problemo.

-

Jak tam rodzina?

- No wiesz, jak zwykle. Carlos i Jaime znów siedzą i obaj twierdzą, że są niewinni. — Paulo pokręcił głową. Jego bracia

nigdy nie mogli obrać uczciwej drogi.- A mama opiekuje się moim synem, kiedy ja pracuję.

Z tego, co Jack słyszał, senora Rodriquez opowiadała po całym mieście, jak to jej najstarszy syn wykiwał braci,

pozbywając się ich obu z interesu. Może sukces Paula sprawił, że zmieniła zdanie, a może jej serce podbił wnuk albo to, co
Paulo płacił jej za opiekę nad chłopcem. Senora Rodriguez zawsze wydawała się Jackowi typem najemnika. Ale może
musiała taka być, odkąd jej beznadziejny mąż wiele lat temu porzucił rodzinę.

-

Nawet nie wiesz, jak bardzo doceniam to, że mogę skorzystać z jednego z twoich samochodów - powiedział Jack. -

Gdyby nie to, musiałbym chodzić na piechotę.

-

Nie przejmuj się tym mano.Paulo wyciągnął kluczyki. - W tej okolicy troszczymy się o siebie nawzajem, zwłaszcza

kiedy ktoś z zewnątrz na nas naciska. No właśnie, rozmawiałeś już z Winterem?
Jack pokręcił głową.

-

Ta federalna grupa specjalna maglowała mnie cały dzień, pytając w kółko o to samo, co powiedziałem śledczemu od

podpaleń i glinom wczoraj w nocy. Ale ponoć Winterowi nieźle się oberwało za to, co zrobił.

background image

-

Taaa. Widziałem w telewizji. - Paulo wskazał odbiornik przymocowany okuciami i przypięty kłódką do wysokiej

narożnej półki. - Ale ten sukinsyn tak przedstawia sytuację, jakby to była jakaś zasrana konspiracja BorderFree, burmistrza i
wszystkich pieprzonych demokratów.

Coś na ekranie przykuło uwagę Jacka.

- Mógłbyś włączyć głos? Podgłośnij jeszcze trochę...

Rzecznik BorderFree-4-All, z twarzą ukrytą pod kapturem w maskujących barwach, właśnie mówił coś do kamery. W

jego glosie wyraźnie pobrzmiewał akcent wskazujący raczej na wyższe sfery z Mexico City niż na nielegalnych imigrantów
bez grosza przy duszy, których, jak twierdził, reprezentuje.

- Nigdy nie pozwolimy na to, by męczeństwo doktora Joaquina Montoi pozostało bez

echa. Nie pozwolimy, by tyrania biurokratycznego ucisku...

Na ekranie pojawiły się migawki z zamachu bombowego na Urząd Imigracyjny w maju ubiegłego roku. To wtedy

przekazy medialne uczyniły z BorderFree-4-All grupę, o której każdy słyszał i którą każdy pogardzał.

- Tylko tego mi brakowało... - Słowa uwięzły Jackowi w gardle, gdy rozpoznał jedną z niezakapturzonych twarzy wśród

osób w de.

To był Sergio. Chłopak jego siostry.

- Sukinsyn - zaklął Jack. - Luz Maria spotyka się z tym kolesiem. Z tym ubranym na czarno, z długim kucykiem.

Paulo z niesmakiem pokręcił głową.

-

Z tym punkiem? Człowieku, twoja siostra nie ma gustu! Parę razy chciałem ją gdzieś zaprosić, ale nigdy nawet nie dała

mi szansy...

-

Muszę z nią pogadać - powiedział Jack, a okropne podejrzenie sprawiło, że przeszył go dreszcz. — Który samochód

mogę wziąć?

Paulo wyłączył telewizor i zamknąwszy za sobą drzwi na klucz, poprowadził Jacka do najładniejszego samochodu na

parkingu, czarnego jak smoła mustanga. Kabriolet, nie starszy niż rok czy dwa.
Jack uścisnął jego dłoń.

-

Dzięki, Paulo. Obiecuję, że nie zapomnę o tej przysłudze.

-

Liczę na to, compa.

Mówiąc to, Paulo uśmiechnął się szeroko. Ale gdy Jack zapalił silnik, zastanawiał się, czy małe rybki widzą taki sam

wyraz twarzy, zanim szczęki rekina otworzą się, by połknąć je żywcem.

- Nie zadzwoniłeś do mnie — rzuciła oskarżycielskim tonem matka, gdy tylko Jack przekroczył próg frontowych drzwi

małego ceglanego domku w Waverly.

Jadalnię oświetlało co najmniej trzydzieści świec Matki Boskiej z Gwadalupy, które miały wyrażać prośbę o cud. Bez

wątpienia w jego imieniu. Na wypadek gdyby Matka Boska z Gwadalupy nie sprostała wyzwaniu, mama wyciągnęła również
portret świętego Judy w ramkach z kutego żelaza, kolekcję przynoszących szczęście plastikowych szkieletów znajdowanych
w bochenkach chleba wypiekanych z okazji Święta Zmarłych i żółtawozieloną króliczą łapkę, którą bez przerwy głaskała.

Nikt nigdy nie ośmieli się powiedzieć, że nie zabezpieczyła się ze wszystkich stron.

- Przez cały dzień nie mogę iść do yerberia, bo martwię się o ciebie. Martwię się i martwię, aż się cała trzęsę, widzisz? -

Podniosła drżącą rękę na dowód swych słów.

Jack pomyślał, że widywał już poważne napady padaczki, które miały w sobie mniej ekspresji.

- Ktoś powinien na to rzucić okiem - rzekł sucho. - Ta ręka może w każdej chwili odfrunąć.

Jej dłonie przestały się trząść i zacisnęły się w pięści, które oparła na biodrach.

- Jaki jest sens zostawiania wiadomości, jeśli nigdy ich nie odsłuchujesz?

Jack potarł palcami grzbiet nosa. Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebował, był jeden z legendarnych napadów użalania się

nad sobą Candelarii de Vaca Montoi. Ale niezależnie od tego, jak bardzo pragnął zatkać sobie uszy i po prostu obok niej
przejść, był jej winien wyjaśnienie i przeprosiny. Z wciąż czarnymi, przyklapniętymi krótkimi lokami, w ulubionym
fioletowym kostiumie, pogniecionym zresztą, i z czarnymi rzęsami posklejanymi od łez, sprawiała wrażenie naprawdę
zrozpaczonej.

Objął matkę i pozwolił jej oprzeć głowę na swojej piersi. Była tak niska, że czubek jej głowy ledwie dotykał jego klatki

piersiowej.

background image

- Przepraszam, mamo. Przesłuchanie trwało dłużej, niż myślałem, i nie dostałem twoich wiadomości. Zostawiłem gdzieś

komórkę, prawdopodobnie u Reagan Hurley wczoraj w nocy.

Powinien był zadzwonić do Reagan z posterunku, gdy tylko zdał sobie sprawę, że nie ma komórki. Ale poranne starcie z

jej kolegą z pracy sprawiło, że nie zrobił tego. Niezależnie od stanu zdrowia, Reagan nadal była strażakiem. A strażacy
najwyraźniej zwierali przeciw niemu szyki.

Zdawał sobie sprawę, że w ten sposób tylko odkładał to, co było nieuniknione. Teraz, kiedy jego dom został zniszczony,

komórka była jedynym sposobem, żeby się z nim skontaktować, gdyby któryś z pacjentów go potrzebował. Choć w ten
weekend nie dyżurował pod telefonem, nie mógł ze spokojnym sumieniem pozwolić na to, by być nieosiągalnym.

Matka odsunęła się, żeby na niego spojrzeć.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego nie przyjechałeś tutaj wczoraj w nocy. Mogłam przegonić tych wszystkich reporterów.

Widziałeś jakichś, podjeżdżając pod dom? Wszyscy odjechali dziś rano po tym, jak pokazałam im twoje zdjęcia. Byłeś takim
słodkim dzidziusiem... Jak ktoś mógłby pomyśleć, że zrobiłeś te wszystkie niedobre rzeczy, o których mówią.

Jack modlił się w duchu, by jego zdjęcia w stylu niňio z gołą pupą nie trafiły do telewizji i gazet. Teraz, kiedy nie miał

kompletnie nic, wydawało się, że zachowanie resztki godności nie stanowi zbyt wygórowanego pragnienia. Ale nie był
zaskoczony, że dziennikarze dali sobie spokój. Znając Candelarię, potrafiła przekonać wszystkich - od księży i przed-
szkolanki Jacka po legiony jej wiernych klientów - aby ręczyli za jego dobre imię. Tak jak Luz Maria, matka zwykła
taranować przeszkody, aż zmieniały się w krwawą masę pod jej drobnymi stopami.

- Jesteś cudowną matką - powiedział szczerze. Choć potrafiła być męcząca i nadmiernie krytyczna, zawsze mógł liczyć

na to, że będzie go bronić przed ludźmi z zewnątrz. I w przeciwieństwie do adwokata, którego mu poleciła, „genialnego"
syna jednego z jej najlepszych klientów, nie chciała za to nawet dziesięciu centów.

Rozpromieniła się i dotknęła jego policzka, ale zaraz znów zrobiła zmartwioną minę.
- A jeśli chodzi o Reagan Hurley, moim zdaniem za bardzo się spieszy, żeby zabrać się do dawania mi nietos. To całe

zapraszanie ciebie, żebyś spędził noc w jej domu - żachnęła się.
Jack potarł bolące czoło.

- Mówiłem ci już rano, że nie masz się czym martwić. Reagan była po prostu miła wobec dawnego przyjaciela rodziny, to

wszystko. Uwierz mi, po tej tragedii z kapitanem Rozinskim romans to ostatnia rzecz, jaka mogła jej chodzić po głowie.

Przypomniał sobie, jak go całowała, i jak jego ciało reagowało na dotyk jej ciała. Odwrócił się gwałtownie od matki,

poszedł do kuchni i wyjął puszkę coli z lodówki. Potrzebował zastrzyku cukru i kofeiny, ale przede wszystkim musiał
odgonić myśli o ponętnych kształtach Reagan.
- Jest Luz Maria? - zapytał.

Chciał jak najszybciej porozmawiać z siostrą o Sergiu, ale uświadomił sobie, że prawdopodobnie nie zastanie jej w domu.

Kiedy ostatnim razem Luz Maria spędzała sobotni wieczór sama, była chora na ropną anginę.
Ku jego zdziwieniu, matka skinęła głową.

- Jest w swoim pokoju i robi nie wiadomo co na tym swoim komputerze. Mówi, że jest bardzo zdenerwowana twoimi

problemami, ale myślę, że pokłóciła się z tym Sergiem. Tłumaczyłam jej, że ten chłopak to nic dobrego. Nigdy nie mówi o
swojej przeszłości, nie piśnie ani słowa o swojej rodzinie. Jaki byłby z niego mąż?

W innych okolicznościach Jack mógłby dojść do wniosku, że Sergio po prostu nie przepada za zabawą w hiszpańską

inkwizycję z matką swojej dziewczyny. Ale to, co zobaczył w wiadomościach, wskazywało na o wiele mroczniejsze
wyjaśnienie.

- W takim razie pójdę z nią pogadać.

- Będziesz rozmawiał z Luz Marią, a mnie nie powiesz, dlaczego ci wszyscy ludzie zadający pytania musieli cię

zatrzymać na cały dzień?
Jack dobrze wiedział, jak omijać miny zastawiane przez matkę.

- Gdy tylko skończę rozmawiać z Luz Marią, nic mnie bardziej nie uszczęśliwi niż wysłuchanie twoich rad. O ile będę w

stanie ich słuchać, jedząc twoje pyszne potrawy.

Matka rozpromieniła się, chwilowo usatysfakcjonowana. Jack pocałował ją w policzek i ruszył korytarzem do pokoju Luz

Marii.

Zanim tam dotarł, usłyszał dzwonek telefonu, a po chwili kroki matki. Szła przez hol, zasłaniając dłonią słuchawkę

bezprzewodowego telefonu.

background image

- To do ciebie. Osobista asystentka burmistrza. Mówi, że to muy importante. I w przeciwieństwie do mojego jedynego

syna, dzwoniła tutaj przez cały dzień. — Wepchnęła mu słuchawkę w rękę. — Masz, porozmawiaj z nią. Luz Maria może
poczekać, a ta pani ma inne ważne rzeczy, które musi robić w swojej ważnej pracy.
Jej głos zniżył się do szeptu, gdy dodała:

- Ta kobieta jest samotna i nie ma chłopaka. Zapytałam ją o to, kiedy poprzednio dzwoniła.

Jack westchnął. Nie obchodziło, go czy ta kobieta reprezentuje bur mistrza Youngblooda czy samego prezydenta. Nie

chciał z nią rozmawiać.

Ale zdał sobie sprawę, że mniej czasu zajmie mu zbycie osobistej asystentki burmistrza niż wyjaśnienie mamie, dlaczego

nie ma ochoty odbierać telefonu.

Przejmując słuchawkę, powiedział:

- Odbiorę w twoim pokoju. - Głównie dlatego, że tam znajdował się drugi telefon. Mama mogłaby zrobić sobie krzywdę,

pędząc, by podsłuchiwać. Na nikim tytuły i przywileje związane z władzą nie robiły takiego wrażenia, jak na starej dobrej
Candelarii. Zapewne przez wiele tygodni będzie opowiadać swoim klientom, jak to osobiście rozmawiała z seňorem
burmistrzem. Nawet jeśli odpowiednio przyciśnięta nie będzie w stanie przypomnieć sobie nazwiska Thomasa Youngblooda.

-

Jack Montoyą - powiedział, zamykając za sobą drzwi pokoju matki.

-

Sabrina McMillan.

Zmysłowość wibrowała w każdej sylabie i Jack natychmiast przypomniał sobie tę kobietę. Nie była zwyczajną asystentką.

Burmistrz sprowadził ją z Atlanty, by odbudowała jego załamującą się kampanię, w której znacznie więcej czasu poświęcał,
walcząc z przeciwnikiem oficjalnie niezgłoszonym do wyborów niż ze swoim oficjalnym rywalem, beznadziejnym i
pozbawionym jakichkolwiek szans. Sabrina McMillan, zwana czasem „tajną bronią" polityków, pracowała już w całym kraju
i miała na swoim koncie niewiarygodne, dwunastoletnie pasmo zwycięstw.

Była wynajętym rekinem, ale takim, który nosił buty na wysokich obcasach i obcisłe kostiumy podkreślające jej wybujałe

krągłości. Kiedy Thomas Youngblood zatrudnił Sabrinę, pojawiło się sporo dowcipów na temat rodzaju jej kwalifikacji do tej
pracy, ale w ciągu paru tygodni od przyjazdu z Atlanty udowodniła, że jej reputacja przebiegłego gracza politycznego nie
wzięła się z niczego.

Jack wiedział, że niezależnie od tego, jak uzasadni chęć rozmowy z nim, ma na celu tylko jedno: zdobyć więcej głosów dla

swojego szefa.
- Czym mogę pani służyć?

- Nie chodzi o to, co ty możesz zrobić dla mnie, Jack. Chodzi o to, co ja, to znaczy burmistrz Youngblood może zrobić

dla ciebie.

Słysząc jej dźwięczny, elektryzujący śmiech, poczuł przyjemny dreszcz rozchodzący się po całym ciele, ale z jakiegoś

powodu twarz, która pojawiła mu się przed oczyma, należała do Reagan Hurley.

-

O czym pani mówi? - Za bardzo zależało mu na tym, by porozmawiać wreszcie z siostrą, i był zbyt przygnębiony

wczorajszymi wydarzeniami, żeby bawiła go wymiana uprzejmości i dwuznaczników z tą obcą kobietą.

-

Chcieliśmy powiedzieć panu, że burmistrz Youngblood osobiście polecił policji i szefostwu straży wziąć aktywny

udział w badaniu wszelkich przejawów nienawiści społecznej i rasowej wobec członków naszej wspólnoty Amerykanów
meksykańskiego pochodzenia, niezależnie od tego, czy są tu legalnie, czy też nie.

Tłumiąc westchnienie, Jack spytał:

- I dzwoni pani do mnie, żeby mi to powiedzieć, ponieważ...?

- Ponieważ burmistrz Youngblood uważa, że przeciwko żadnemu obywatelowi Houston nie powinno być wszczynane

śledztwo federalne pod wpływem nacisków wywieranych przez pewne osoby z radia lub...

-

Chwileczkę, pani McMillan. Czy sugeruje pani, że grupa specjalna zajmuje się mną z powodu bredni Darrena Wintera?

-

Sugeruję, doktorze Montoyą, że pan i ja powinniśmy się spotkać. Wydaje mi się, że mamy pewne sprawy do

omówienia.

W tej chwili Jack ją przejrzał. Burmistrz wprowadzi go na scenę jak pieska na smyczy, a potem wygłosi jakąś przydługą

mowę, która będzie się sprowadzać do stwierdzenia: „Nie jestem Darrenem Winterem. Widzicie? Kocham Meksykanów.
Jesteśmy naprawdę amigos. Niech więc ci z was, którzy mogą głosować, oddadzą swoje głosy na mnie".

Choć nienawidził Wintera, nie zamierzał odgrywać roli „grzecznego latynoskiego chłopca", nawet gdyby za tę cenę mógł

uwolnić się od wszelkich podejrzeń. Poza tymYoungblood upuściłby go szybciej niż palące się habanero, gdyby tylko

background image

dowiedział się, w jak rażący sposób Jack pogwałcił prawa ograniczające opiekę medyczną dla nielegalnych imigrantów. Mu-
siałby się wobec niego zdystansować, aby nie zostać uwikłany w debatę publiczną na zasadach dyktowanych przez Darrena
Wintera; w kwestię, czy w jego mieście publiczne pieniądze powinny „wynagradzać" nieproszonych, choć z gospodarczego
punktu widzenia niezbędnych gości.

Jack potarł skronie, próbując złagodzić ból głowy narastający jak piętrzące się burzowe chmury.

- Przykro mi, pani McMillan. Tu nie chodzi o politykę. Znów ten zmysłowy śmiech.

-

Naprawdę Jack, jeśli tylko zechciałbyś otworzyć oczy, zobaczyłbyś, że wszędzie chodzi o politykę. Jestem pewna, że

gdybyśmy mogli się spotkać...

-

Powiedziałbym pani to samo, ale dziękuję za telefon. I proszę przekazać burmistrzowi, że doceniam jego stanowisko w

sprawie przestępstw na tle rasowym i społecznym.
- Jeśli zmienisz zdanie, gwarantuję ci, że zobaczysz...

- Przepraszam, ale muszę już kończyć. Mam ważną rozmowę na drugiej linii - skłamał i się rozłączył.

Zanim wyszedł z pokoju, wziął dwie tabletki na migrenę z jednego z licznych opakowań stłoczonych na nocnym stoliku.

Popijając je colą, po raz pierwszy, odkąd pamiętał, dziękował swej szczęśliwej gwieździe, że jego matka jest
hipochondryczką.

Obawiał się jednak, że to, co go teraz czeka - rozmowa z siostrą o człowieku, z którym się spotykała — przysporzy mu

znacznie więcej bólu niż migrena.

Gdy nie odpowiedziała na pukanie, otworzył drzwi i zajrzał do pokoju-

- Luz Maria?

Pomalowany na żółto pokój wciąż wypełniały białe meble i puszyste dywaniki, kupione, gdy jego siostra była jeszcze

nastolatką. Poza komputerem na biurku i paroma nowymi drewnianymi zwierzątkami z Oaxaca nic się tu nie zmieniło.
Nawet stos rzeczy do prania leżący na bujanym fotelu wyglądał podejrzanie znajomo. Chociaż komputer był włączony, Luz
Maria nie siedziała przy nim. Leżała na łóżku odwrócona do niego plecami. Czarny przewód wił się jak wąż wzdłuż jej
pleców i znikał pod rozpuszczonymi włosami. Jack dostrzegł słuchawki na jej uszach i rozpoznał stłumione dźwięki
hiszpańskich ballad z Teksasu, które uwielbiała. Nic dziwnego, że nie słyszała pukania.
- Luz Maria — powtórzył, delikatnie jej dotykając. Poczuł, jak jej ramię drgnęło.

- Proszę, mamo, mówiłam, że chcę trochę pobyć sama — mruknęła, odsuwając się.

Zsunął jedną słuchawkę z jej ucha.

- Muszę z tobą porozmawiać. O Sergiu.

Powoli się odwróciła i zobaczył, że jej oczy są wilgotne, a twarz mokra od łez. Siadając, ściągnęła słuchawki i

powiedziała:

-

Jack... — Zarzuciła ramiona wokół jego szyi. Odsunął jej rękę, żeby móc oddychać.

-

Mama myśli, że się pokłóciliście. Zerwaliście ze sobą?

- Oni to wszystko źle zrozumieli. - Wskazała ekran swojego komputera.

Spojrzał w tym kierunku, co ona i zobaczył stronę z serwisem informacyjnym. Przyjrzał się dokładniej i w rogu rozpoznał

swoje zdjęcie — kopię fotografii ze szpitalnego systemu komputerowego. Zawsze uważał, że wygląda na niej jak przestępca.

Mimo to reakcja Luz Marii go zaskoczyła. Przez cały tydzień, kiedy atakowali go reporterzy, narzekała na „głupie prawo",

które zignorował, ale niespecjalnie się martwiła o możliwe konsekwencje. Nawet dziś rano, kiedy przyjechała po niego,
miała raczej praktyczne nastawienie do sytuacji, w jakiej się znalazł. Okręcił krzesło stojące przy biurku i usiadł.
- Wróćmy do mojego pytania. O co chodzi z twoim chłopakiem?
- I co, do cholery, wiesz o jego powiązaniach z BorderFree-4-All, dodał w myślach.

Nie powiedział tego głośno, przekonany, że Luz Maria nabierze wody w usta, jeśli będzie za mocno ją przyciskał.
Gdy spojrzała na otwarte drzwi, wstał, by je zamknąć, choć wyraźnie słyszał matkę krzątającą się w kuchni.

Zanim zdążył znów usiąść, usłyszał głos siostry:

- On mi nie powiedział, że ktoś będzie próbował cię zabić. Powiedział... że dzięki temu ludzie zwrócą uwagę na sprawę.

Jej słowa uderzyły go jak ostrze sprężynowego noża. Pokój zawirował wokół niego i Jack musiał złapać za blat biurka,

żeby nie upaść.

Wyciągnęła pogniecioną chusteczkę z kieszeni dżinsów i wytarła zapuchnięte oczy.

background image

— Miało być zupełnie inaczej. Mieli mówić o sprawie, ale prawda gubi się i ginie w kampanii Wintera. Wszystko obróciło

się przeciwko nam... przeciwko tobie.

Jego mała siostrzyczka była w to zamieszana. Jeszcze nie tak dawno wiązał jej sznurowadła i czytał bajki. Potem z dumą

patrzył na jej pierwszą komunię i odprowadził ją na ąuinceańeras, rytuał przejścia, świętujący to, że piętnastoletnia
dziewczynka staje się kobietą. I wreszcie przez ostatnie kilka miesięcy, dzięki wspólnej pracy mógł poznać swoją siostrę jako
dorosłą osobę.

A przynajmniej wydawało mu się, że ją zna. Ale jak mógł tak myśleć, skoro potrafiła ukryć przed nim tak wiele?

Odwrócił się, niezdolny na nią patrzeć.

— To ty skopiowałaś kartę Eleny Suarez i przekazałaś ją Winterowi?
- zdołał wykrztusić.

Milczała, a to milczenie raniło go jeszcze bardziej. Odruchowo położył rękę na brzuchu, jakby w obawie, że poczuje tam

ciepło tryskającej świeżej krwi.

- Powiedz to, Luz Maria. Powiedz mi, co zrobiłaś! - Jego gniewny głos odbił się od ścian małego pokoju.
Lustro nad komódką zatrzęsło się i przez chwilę wydawało się, że cały dom drży w jego odbiciu.
Kroki matki zastukały w korytarzu, a po chwili rozległo się pukanie do drzwi.

- Nie kłóćcie się. Niedługo skończę flautas i fasolę borracho.

Tak jakby resztki fasoli i smażone tacos mogły powstrzymać Armageddon. Kiedy matka odeszła, Jack odwrócił się do

siostry. Jej twarz była woskowo blada, a spływające po niej łzy wyglądały jak krople stearyny na ściankach świeczki.

-

Zdradziłaś mnie, Luz Maria. Rzuciłaś mnie wilkom na pożarcie. Przez to, co zrobiłaś, kilkanaście rodzin straciło domy,

a strażak...

-

Sprawa... sprawa jest czymś większym niż problemy jednostki. Każdy z nas jest tylko małą mrówką, która w trudzie

próbuje zbudować większe dobro...

-

Naprawdę wierzysz w te bzdety, które wygadujesz? A może po prostu byłaś napalona i tak chciałaś poczuć Sergia

między nogami, że dałaś mu kluczyki do swojego mózgu?
Wyciągnęła rękę, ale nie odważyła się go dotknąć.

-

Proszę Jack. Przysięgam, to nie było tak. To, co się dzieje wzdłuż granicy meksykańskiej, to po prostu morderstwo.

Nasz ojciec zginął z powodu...

-

Nawet go nie pamiętasz! - przerwał jej. - Gdybyś go pamiętała, wiedziałabyś, że rodzina była dla niego wszystkim. Do

cholery, zabili go, kiedy próbował spotkać się ze swoją matką. I zapewniam cię, że chciałoby mu się rzygać, gdyby się
dowiedział, że jego własna córka sprzedała brata. Wstydziłby się, że zginął strażak, bo...

Wstała i spojrzała mu prosto w oczy, a łzy ustąpiły jakiejś wścieklej pasji, od której jej twarz zrobiła się czerwona.
- BorderFree-4-All nie podłożyło tego ognia. Chcieliśmy tylko rozpocząć publiczną dyskusję. Nigdy nie chcieliśmy, żeby

jakiś świr skrzywdził ludzi. Ale może teraz to zobaczą. Może teraz mimo wszystko prawda wyjdzie na wierzch. Wskazała w
kierunku monitora i chociaż zamiast poprzedniego obrazu pokazał się wygaszacz ekranu wyświetlający slajdy z tropikalnymi
zachodami słońca, zrozumiał, że chodziło jej o media.

Każda sprawa — ciągnęła - każda sprawa warta tego, by o nią walczyć, łączy się z pewnymi ofiarami, które trzeba

ponieść.

Ofiarami, które trzeba ponieść?! - krzyknął Jack, pewien, że Luz Maria powtarza brednie swojego ukochanego. —

Powiedz to Reagan Hurley. Powiedz to rodzinie jej kapitana i jego przyjaciołom.

Choć drzwi nadal były zamknięte, poczuł zapachy dobiegające z kuchni. Kminek i cebula z fasolą, smażone kukurydziane

tortille z flautas. Pięć minut temu umierał z głodu. Teraz na myśl o jedzeniu robiło mu się niedobrze.

Jego siostra była przestępcą. Albo zrobili jej takie pranie mózgu, że ukradła karty pacjentów dla grupy terrorystów. Trzeba

poinformować o tym władze i nie będzie sposobu, by oszczędzić matkę.

Luz Maria opadła na krzesło. Jedną ręką podparła czoło, a drugą sięgnęła po świeżą chusteczkę. Wyglądała, jakby ten

wybuch odebrał jej całą energię. Albo jakby wreszcie zaczęła myśleć o konsekwencjach.

— Przykro mi z powodu tego biedaka - powiedziała cicho. - I przepraszam, że ci zaszkodziłam. Nigdy nie chciałam...

Jack nie miał litości.

— Od jak dawna to trwa? - spytał. - Od kiedy masz coś wspólnego z BorderFree?

background image

Jeśli zaangażowanie Luz Marii ograniczało się do skopiowania danych medycznych i przesłania ich Winterowi, to na

pewno straci pracę, może nawet możliwość kariery jako pracownik socjalny, ale raczej nie pójdzie siedzieć. Jeśli jednak
miała coś wspólnego z zamachem z maja zeszłego roku albo z pożarem, w którym zeszłej nocy zginął człowiek, będzie
współwinną morderstwa.

Na tę myśl ścisnęło go w żołądku. Chciał cofnąć swoje pytania, ale już na nie odpowiadała.
— Nie jestem zaangażowana w BorderFree. Ja tylko... — Bezsilnie wzruszyła ramionami, przypominając w tej chwili

dziewczynkę, którą jeszcze tak niedawno była. - Ja po prostu kocham Sergia. Od chwili, gdy go poznałam. On sprawia, że
czuję się... czuję się, jakbym mogła zrobić coś ważnego. Że mogę coś zmienić, a nie tylko siedzieć w tej klinice dzień po
dniu, słuchając ludzi opowiadających o swoich problemach, trzymając ich za ręce i mówiąc im bezużyteczne frazesy.
Jack odetchnął z ulgą.

- Więc nie znasz pozostałych? Pokręciła głową.

-

Sergio mi na to nie pozwolił. Ale mówił, że ludzie, którzy wysadzili biuro urzędu imigracyjnego, nie robili tego, o co

chodzi BorderFree. Mówił, że po tym ich wyrzucili, że oni wyjechali z kraju i...

-

Będziesz musiała to powiedzieć tym z grupy specjalnej, z którymi dzisiaj rozmawiałem. - Jack szedł za ciosem. Mimo

całej jej głupoty i popełnionych błędów nadal był jej bratem. - Będziesz im musiała powiedzieć o Sergiu, o tym jak cię
zmusił, żebyś wzięła te akta...

-

Nie! — Skoczyła na równe nogi. - Nie zamierzam kłamać i nigdy, przenigdy nie wydam Sergia.

-

Sergio jest przestępcą. Nie mam żadnych wątpliwości, że jest poszukiwany. Jeśli nie chcesz ryzykować, że pójdziesz do

więzienia...

-

Nie mogę pozwolić, żeby mi to zrobili - powiedziała Luz Maria załamującym się głosem i spuściła wzrok. - I nie

pozwolę im złapać ojca mojego dziecka.

Minęło kilka chwil, zanim dotarł do niego sens jej słów. Luz Maria była w ciąży. Ten sam sukinsyn, który wypaczył jej

ideały, zrobił jej dziecko.

Spojrzała na niego i zamarła, czekając, co odpowie. Była wyraźnie przerażona. Czy bała się, że ją uderzy?

Usłyszeli kroki mamy, a potem jej głos w korytarzu.

- Joaquín i Luz Maria, chodźcie na obiad. O cokolwiek się kłócicie, nie chcę o tym słyszeć przy moim stole.
Posłusznie przeszli do kuchni. Jack wydukał obowiązkowe komplementy o wspaniałych zdolnościach kulinarnych matki,

choć każdy kęs przełykał z takim trudem, jakby to było tłuczone szkło. Zgodnie z obietnicą, zdał przerywaną i niezbyt spójną
relację z tych godzin, kiedy był przesłuchiwany przez różne służby. Zapewnił, że genialny prawnik, syn klienta mamy,
świetnie się sprawdził, doradzając mu, co powinien, a czego nie powinien mówić.

Luz Maria też dziobała widelcem po talerzu. Od czasu do czasu zerkała w jego stronę, ale spuszczała wzrok, ilekroć ich

spojrzenia się spotykały. Oprócz: „Podaj salsę" nie powiedziała ani słowa aż do momentu, gdy później oboje mieli zmywać
naczynia, a matka rozmawiała przez telefon ze swoją siostrą mieszkającą w Galveston.

— Kiedy się dowiedziałaś? - spytał Jack szeptem. Luz Maria zanurzyła dłonie w gorącej wodzie.
- Dwa dni temu.
Czy to dlatego wydawała się wczoraj taka zdenerwowana?
- Powiedziałaś mu?
Na kuchennym oknie jedna ze świec Matki Boskiej z Gwadalupy zamigotała, rzucając ruchome cienie. Luz Maria pokręciła
głową.

- Chciałam, ale Sergio był taki rozkojarzony. A potem zaczęłam się zastanawiać, czy bycie ojcem nie skomplikuje mu

sytuacji.

— Nie wydaje ci się, że powinnaś była pomyśleć o tym wcześniej? Nie miałaś na tyle rozsądku, żeby się zabezpieczyć?

Luz Maria posiała mu błagalne spojrzenie.

— Dobrze, dobrze - powiedział, wycierając półmisek. - Zapomnij, że pytałem. Teraz to i tak bez znaczenia. Czy wiesz, od

kiedy jesteś w ciąży?
Znów to wzruszenie ramion, które łamało mu serce.
— Jakieś sześć tygodni, nie więcej. Wziął głęboki oddech.
- Zdecydowałaś już, co zrobisz?

background image

Bądź lekarzem, a nie jej bratem, powtarzał sobie, ale gdy pomyślał o aborcji, w jego umyśle odezwało się echo słów ojca

Renalda. „Śmiertelny grzech, niemoralny grzech, wieczny grzech".

Nie miał jednak prawa osądzać i nie mógł mówić Luz Marii, co zrobić z dzieckiem, jeśli postanowi je urodzić. Mógł tylko

być przy niej i wspierać jej decyzję. I uświadomił sobie, że tak właśnie postąpi.

- Nie usunę ciąży - odparła. - Nie mogłabym tego zrobić ani później żyć z tą decyzją. Ale, o Boże, Jack, nie wiem...

Jej łzy skapywały do wody w zlewozmywaku, a każda tworzyła kręgi ginące w mydlanej pianie.

— Bez względu na wszystko i tak musisz porozmawiać z władzami, zanim oni przyjdą cię szukać. A przyjdą. Z tego, co

się zorientowałem, ta grupa specjalna działa pod bardzo dużą presją. Muszą kogoś powiesić za zbrodnie BorderFree. Nie
pozwól, żebyś to była ty. I nie pozwól, żeby z tego powodu ucierpiało twoje dziecko.

Przez kilka minut milczała. Oboje słyszeli, jak ich matka rozmawia przez telefon w sypialni. Wyrzucała z siebie

hiszpańskie słowa z szybkością karabinu maszynowego, opowiadając wszystko, co wie o sytuacji Jacka. Co by powiedziała,
gdyby dowiedziała się o sytuacji swojej córki?

- Zadzwonimy do mojego adwokata. Genialny czy nie, wydaje się, że naprawdę zna swój fach - powiedział Jack. - A

potem pojedziemy spotkać się ze śledczymi z grupy specjalnej.

Gdy Luz Maria podniosła wzrok i spojrzała na niego, w jej oczach widać było panikę.

- Najpierw muszę się zobaczyć z Sergiem. Muszę z nim porozmawiać.

- Nie ma mowy - zaprotestował Jack. - Wiem, że to trudne, ale musisz z tym skończyć.

Skończyć z powiększaniem szkód, pomyślał, ale miał na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie powiedzieć tego głośno. Pokręciła
głową, a jej twarz wyrażała zarazem odrazę i politowanie.

-

Nie wiesz nic o miłości - stwierdziła. - Pojadę z tobą, przysięgam, ale najpierw muszę porozmawiać z Sergiem o

dziecku. Nie obchodzi mnie, co o nim myślisz. On jest ojcem i zasługuje na to, żeby wiedzieć.

-

Zasługuje na to, żeby mu wcisnąć pięść w gardło. Za to, co zrobił tobie i mnie. I za to, że skrzywdził mnóstwo innych

ludzi. Władze podejrzewają, że BorderFree było zamieszane w to, co się stało zeszłej nocy.

-

Mówiłam ci, że to nie Sergio podłożył ogień. To w ogóle nie było BorderFree. - Wykonała zamaszysty ruch ręką,

ochlapując go przy tym kroplami wody gorącymi jak łzy. - Zresztą nieważne. Po prostu daj mi swój pożyczony samochód,
dobrze?

Natychmiast nabrał podejrzeń.

-

Dlaczego chcesz samochód z wypożyczalni Paula zamiast wozu mamy?

-

Ten supertankowiec ma prawie pusty bak, a ja nie chcę się zatrzymywać.

Wyjął kluczyki z kieszeni dżinsów, ale nie dał ich jej.

- Jesteś pewna, że to jedyny powód? Nie planujesz zwiać? Bo to by oznaczało ogromne kłopoty, i to nie tylko z

władzami. Paulo... Cóż, nie muszę ci mówić, jaką ma reputację. Na pewno słyszałaś jak rozprawia się z ludźmi, którzy
nadużyją jego zaufania?

Dostrzegł w jej oczach iskierkę lęku. I dobrze, pomyślał. Niech się zastanowi, zanim odjedzie z Sergiem Cardenasem w

siną dal. Musi zrozumieć, że nie ma innego wyjścia. Musi być rozsądna, tak żeby oboje zdołali to przetrwać.

- Teraz jest dziewiąta. Jeśli nie wrócisz przed północą, zadzwonię do szefa grupy specjalnej i powiem im wszystko, co

wiem o twoim chłopaku.

Prawda była taka, że Jack wiedział bardzo mało. Nazwisko i to, że Sergio był związany z BorderFree-4-All i z Luz Marią.

Nie miał pojęcia, gdzie mieszka ani jak zarabia na życie. Patrząc wstecz, pojął, że siostra od początku udzielała dość
mglistych informacji na jego temat.
Popatrzyła mu w oczy i wytrzymała jego spojrzenie.

-

Niedługo wrócę. Obiecuję. Podał jej kluczyki.

-

Pamiętaj, żebyś przez cały czas miała włączony telefon.

Skinęła głową, a potem wspięła się na palce, żeby pocałować go w policzek.

- Dziękuję, że mi zaufałeś, Jack. Będę o tym pamiętać. Może... może w czasie, kiedy mnie nie będzie, powinieneś

zadzwonić do swojego adwokata. Chciałabym z nim porozmawiać, kiedy wrócę.
Wzięła tylko małą torebkę i wyśliznęła się tylnymi drzwiami. Jack patrzył przez kuchenne okno, walcząc z przemożnym
pragnieniem, żeby jednak wybiec i ją powstrzymać. Już wkrótce gorzko żałował, że tego nie zrobił.

background image

Rozdział

1 0

oże Firebug w pewnych sprawach był ekspertem i stosował techniki, które udoskonalał podczas swojej

kilkudziesięcioletniej kariery, ale kierowca starego zielonego forda też miał smykałkę do paru rzeczy.

Doświadczenie mogło się przydać, ale trzeba było mieć zupełnie inny typ umysłu, żeby dostrzec potencjał tych wszystkich
nowych gówien i wykorzystać je do celów, o których nawet się nie śniło tworzącym je mózgowcom.

M

Na przykład taki GPS. Z reportażu w serwisie informacyjnym dowiedział się, że rybacy używali go, żeby precyzyjnie

zlokalizować określone miejsca na oceanie. Kiedy ta nowa technologia staniała, rozpowszechniła się wśród szaraczków,
którzy uważali, że zatrzymywanie się i pytanie o drogę jest równie męskie jak siadanie na kiblu, żeby się odlać. W reportażu
jednak nie wspomniano, że dzięki GPS-owi można było znaleźć dosłownie każdego, o ile tylko udało się sprawić, aby taka
osoba nosiła nadajnik.

Albo jeśli przyczepiło się taki nadajnik pod zderzakiem samochodu ofiary. W tym przypadku - rocznego czarnego

kabrioletu z punktu Cheap Wheelz niedaleko Telephone Road.

Teraz, kiedy media szczekały pod właściwym drzewem, czas przestać zabawiać się ze zdobyczą w kotka i myszkę.

Skończy to gówno, opowie Firebugowi swoją historyjkę i będzie cieszyć się życiem, na jakie zasługiwał.

Zapomni o gryzącej woni benzyny i nafty... I o trzasku płomieni pożerających ludzkie ciało.

Peaches, mierząca w szpilkach prawie metr dziewięćdziesiąt, pochyliła pokrytą grubą warstwą makijażu twarz tak blisko,

że Reagan musiała się zmusić, żeby się nie cofnąć. Niezależnie od tego chirurgicznego i hormonalnego statusu sąsiadki
(odpowiednio: „jeszcze nie" i „nadmiar estrogenu z niespodzianką") Reagan nigdy nie była do końca pewna, co o niej
myśleć.

Ale nawet jeśli Peaches pozostanie Jamesem Paulem Tarletonem z Amarillo, znajomość z nią - czy też z nim - i tak będzie

niepowtarzalnym doświadczeniem.

- Nie mogę uwierzyć, że ten kochany chłoptaś to zrobił — oświadczyła Peaches.
Reagan dotknęła palcami opuchlizny na policzku. Wiedziała, że podkład, którym próbowała ją zamaskować, na nic się nie

zda. Nikt u Rozin-skich tego nie skomentował. Może dlatego, że nikt raczej nie chciał z nią rozmawiać. Ale może po prostu
nie zauważyli. A jeśli zauważyli, uznali, że - chora czy nie - pewnie poszła do siłowni na mały sparing.

— Powinnam przełożyć tego młodzieńca przez kolano i nauczyć go rozumu — zażartowała Peaches.

Reagan doceniała wysiłki sąsiadki, ale nawet najlepszy dowcip nie zdołałby jej teraz rozbawić. Wróciła więc do otwierania

butelki merlota, którą przyniosła Peaches.

Frank Lee podniósł uszy na dźwięk wyskakującego korka; w powietrzu rozszedł się cierpki winogronowy zapach. Reagan

napełniła kieliszek Peaches, swój zostawiając pusty.

Peaches opadła na stołek barowy i założyła nogę na nogę. Jej szmaragdowozielona błyszcząca suknia ledwie zakrywała

kształtne uda.

Reagan była wykończona. Chciała tylko coś przekąsić, zadzwonić do Jacka w sprawie komórki, którą u niej zostawił, i

wreszcie rzucić się na łóżko. Tymczasem Peaches dopiero się rozkręcała.

- Nie napijesz się ze mną kieliszeczka? Bogini wie, że powinnaś się trochę rozluźnić po tym, co przeszłaś.

Reagan pokręciła głową i sięgnęła po miskę do kredensu.

-

Raczej nie. Poza tym czerwone wino nie pasuje do chrupków orzechowych. - Gdy wyjęła ze spiżarki pudełko słodkich

chrupków dla dzieci, Peaches dramatycznym gestem rozcapierzyła na piersiach swoje szkarłatne paznokcie.

-

Nie, nie, nie, panno Reagan! Mogę się założyć o mój najlepszy usztywniany stanik, że przez cały dzień nie wzięłaś nic

do ust.

Peaches wstała ze stołka barowego, energicznie odbierając jej miskę, a potem pomaszerowała do zamrażarki i wygrzebała

opakowanie mrożonego bulionu z warzywami. Wstawiła zupę do mikrofalówki i włączyła odmrażanie.

Reagan nie protestowała. Czterdziestosiedmioletnia Peaches mogła robić wrażenie podstarzałego wampa kręcącego się od

klubu do klubu, ale zarazem potrafiła świetnie się znaleźć w roli opiekuńczej mamuśki. I jak wiele matek miała dar czytania
w myślach. Podczas przesłuchania w regionalnym biurze FBI ani potem, kiedy pomagała Donnie Rozinski odbierać telefony

background image

i załatwiać sprawy związane z pogrzebem, Reagan nie miała okazji zjeść czegoś bardziej konkretnego niż jabłko, które
złapała z koszyka na owoce. Poza tym zjedzenie prawdziwego posiłku oznaczałoby, że musiałaby się na chwilę zatrzymać, a
może nawet pomyśleć o kapitanie albo o tym, co powiedział jej Beau, gdy dodzwoniła się do niego dziś rano.

„Przez te miesiące, kiedy gadaliśmy ze sobą i chodziliśmy w różne miejsca, świetnie się bawiliśmy... i... po prostu

czekałem na właściwy moment, żeby przenieść to wszystko na następny poziom. Wiem, że jesteś kilka lat starsza, ale, do
diabła, przecież świetnie do siebie pasujemy. Nie widzisz tego?"

Zamknęła oczy, próbując skupić się na opowieści Peaches o jakimś znajomym transseksualiście, który poszedł na całość i

dał się zoperować, a potem pewna atrakcyjna kobieta przekonała go - czy raczej ją - żeby została lesbijką.

- Zdumiewające - mruknęła Reagan, ale tak naprawdę zdumiewało ją to, jak mogła nie zauważyć uczuć Beau.
Nie była wiele starsza od niego, ale czuła, jakby dzieliły ich całe światy. I czy on naprawdę myślał, że traktowała paintball

jak coś w rodzaju randki?

„A potem zrozumiałem, że pieprzyłaś się z tym... tym sukinsynem Montoya zaledwie parę godzin po śmierci kapitana..."
Zaprzeczyła, ale Beau ciągnął swój wątek. Mówił, że rozwali gębę Montoi i że go zabije, tak jak wszystkich zamieszanych

w podłożenie ognia, który zabił kapitana.

-

To tylko gadanie - powiedziała sama do siebie. Zapikała mikrofalówka i Reagan usłyszała głos Peaches:

-

Może mi zdradzisz, o co chodzi z tym całym „to tylko gadanie"?

-

O Beau. Ten dureń po prostu plecie bez sensu. Peaches uniosła wyskubane brwi.

-

Chodzi ci o to, jak się zachowywał, kiedy cię uderzył? Przeprosił cię chociaż za to?

-

Niezupełnie. Wymienił tylko całą listę swoich powodów - odparła Reagan.

Peaches postawiła przed nią miskę zupy. Aromat wołowiny, pomidorów i oregano był dużo lepszy niż zapach zleżalych
chrupek. Podniosła pierwszą łyżkę do ust.

- To się nazywa usprawiedliwienia - poprawiła ją Peaches. - Moja była żona miała ich zawsze pod dostatkiem.
Reagan zdawała sobie sprawę, że Peaches powiedziała to, chcąc odwrócić jej uwagę. Nie potrafiła się jednak powstrzymać.

-

Twoja była żona? - powtórzyła jak echo. Peaches nagrodziła ją przebiegłym uśmiechem.

-

Jedz zupę, siostro. Potem porozmawiamy.

Reagan posłusznie zabrała się do jedzenia. Po części dlatego, że smak zupy rozbudził jej apetyt, ale i z ciekawości.

Gdy miska była pusta, Peaches nalała jej kieliszek merlota. Zanim Reagan zdołała pociągnąć łyk, odezwał się sygnał

komórki leżącej na kuchennym blacie.

Komórki Jacka.

- To nie moja... - zaczęła, ale było już za późno. Peaches sięgnęła po telefon.

- Dodzwoniłeś się do piekielnej kocicy Reagan Hurley. Menedżer Pea-chesTarleton przy telefonie.
Reagan się skrzywiła. Ile razy powtarzała swojej sąsiadce, że nie przepada za tymi seksistowskimi wygłupami i nie

potrzebuje menedżera?

Nagle twarz Peaches poszarzała pod warstwą makijażu. Skóra wokół rozszerzonych oczu pobladła, a ręka trzymająca

telefon zaczęła się trząść.

Reagan przebiegła na drugą stronę kuchennego blatu, przekonana, że jej sąsiadka dostała ataku serca.

- Peaches! - krzyknęła. Żadnej reakcji, więc spróbowała inaczej: - James Tarleton!

-

Kto... Kto mówi? - wyjąkała Peaches. - Co... co mogę zrobić? Reagan zabrała jej komórkę i przycisnęła do ucha.

-

Tu Reagan Hurley - powiedziała. - Czy dzwonisz do Jacka...

Jej słowa przerwało szlochanie, głośny trzask i przenikliwy, urwany krzyk.

Ogromna rudawa blondynka, która otworzyła drzwi, tak przypominała Ginger z Wyspy Gilligana, że Jack zastanawiał się,

czy nie wybiera się przypadkiem na bal przebierańców.

Nie wyglądała jednak na kogoś w imprezowym nastroju. Ze Zmarszczonym czołem i wilgotnymi oczyma sprawiała raczej

wrażenie, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem. Tkwiła tak, patrząc na niego, do chwili, kiedy stojąca w głębi pokoju
Reagan, powiedziała:
- Wejdź, Jack. Muszę z tobą porozmawiać.

Położyła bezprzewodowy telefon na stoliku przy sofie.

background image

- Masz moją komórkę? - spytał. Prześliznął się obok wysokiej kobiety i zobaczył wyraźnie jej twarz.

- Jezu, Reag, co się stało?!

Fioletowy siniak na policzku kontrastował z bladością jej spoconej twarzy. Wyglądała, jakby ledwie trzymała się na

nogach. Biały chart z uszami położonymi po sobie i z podkulonym ogonem przylgnął do jej boku. Gdy nie odpowiedziała,
Jack wziął ją za rękę.
- Ktoś cię skrzywdził? Ten facet dziś rano? Beau?

Jacek widział, że młody strażak jest wściekły, ale był pewien, że wychodząc, rozładuje napiętą sytuację. Czyżby się

pomylił?

- To nieważne - odparła Reagan. — Parę minut temu ktoś zadzwonił na twój telefon. - Drżącą ręką wskazała komórkę

leżącą na kuchennym blacie. - Jestem prawie pewna, że to była Luz Maria.
- Jak to, prawie pewna? Nie przedstawiła się?

- Ona krzyczała, krzyczała, że się boi, a potem był ten okropny hałas, trzask i...

Dreszcz paniki poraził jego nerwy.

-

Czy wciąż jest na linii? Reagan pokręciła głową.

-

Przykro mi...

-

Ja odebrałam telefon - powiedziała wysoka blondynka głosem drżącym z emocji. - Płakała i krzyczała: „On jest tuż za

mną, nie mogę go zgubić!"

-

O Boże. — Jack przeczesał nerwowo włosy. — Muszę do niej zadzwonić. Mogę skorzystać z twojego telefonu?

-

Próbowałyśmy — odparła Reagan. - Dzwoniłyśmy, ale nie było odpowiedzi. Numer na wyświetlaczu odpowiadał temu,

który masz zapisany w pamięci pod „Luz Maria". Zadzwoniłam pod 911, żeby zgłosić, co słyszałyśmy. Rozmawiałam nawet
z szefem wydziału policji, ale ponieważ połączenie zostało przerwane, w żaden sposób nie da się namierzyć jej położenia.
Nie jestem nawet pewna, czy była w domu czy w samochodzie.

-

Prawdopodobnie w samochodzie. Parę godzin temu pozwoliłem jej wziąć mój wóz z wypożyczalni. - Wyszarpnął z

kieszeni kluczyk do buicka swojej matki. — Muszę ją znaleźć.

Reagan chwyciła jego dłonie i mocno ścisnęła.

— Jack, posłuchaj mnie. Główny dyspozytor i strażacy z telemetrii będą prowadzić nasłuch raportów o wypadkach. Jeśli

coś się stanie, jeśli ją znajdą, zadzwonią do nas.

Ale jeśli jej nie znajdą? Ona może być wszędzie.

Nie domyślasz się, dokąd jechała? Gdybyśmy zawęzili lokalizację...

Nie wiem.

Dlaczego nie zapytał, dokąd jedzie? Dlaczego w ogóle pozwolił jej jechać? Jak mógł być tak głupi, żeby wyobrażać sobie,

że Luz Maria będzie bezpieczna, jadąc do Sergia?
— Muszę znaleźć moją siostrę. Pojadę sprawdzić w szpitalach.

— Powinieneś zostać tutaj - przekonywała go Reagan. — Możemy obdzwonić szpitale z twojego telefonu.

— Nie, nie z mojego. Luz Maria w każdej chwili może zadzwonić.

Więc użyjemy mojej komórki. Upuściłam ją wczoraj w nocy i kawałek się odłamał, ale nadal działa. Nie będziemy

blokować stacjonarnego, gdyby oddzwonił dyspozytor.

Nie mogę tak siedzieć i czekać - odparł. - To ja pozwoliłem jej jechać. Nie powinienem był...

Luz Maria jest dorosłą kobietą, Jack. Nie potrzebowała twojego pozwolenia, żeby gdziekolwiek pojechać.

— Ale potrzebowała mojego samochodu.

Już gdy to mówił, zdał sobie sprawę z własnej głupoty. Jak mógł być takim idiotą, po oczywistej próbie zamachu na jego

życie, który zdarzył się zaledwie wczoraj? Przecież wiedział, z jakim człowiekiem miała się spotkać jego siostra.

— Pojadę do Memoriał Hermann, a potem do Ben Taub. - Wymienił dwa największe szpitale z ostrym dyżurem. — Może

teraz jest gdzieś w drodze, w jakiejś karetce, ale zanim tam dotrę...
Reagan wyrwała mu z dłoni kluczyki.

— Wczoraj miałeś na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie pozwolić mi prowadzić. Nie powinieneś siadać za kółkiem.
Wyciągnął rękę po kluczyki, ale się cofnęła. Wyglądała na znacznie bardziej opanowaną niż jeszcze kilka chwil wcześniej.

Uświadomił sobie, że wzięła się w garść z jego powodu.

background image

- Jeśli musisz jechać, to ja cię zawiozę - powiedziała i zwróciła się ku wyższej kobiecie. - Peaches, wiem, że miałaś inne

plany, ale czy mogłabyś tu zostać? Jeśli ktoś zadzwoni, odbierzesz wiadomość albo podasz numer mojej komórki.
Peaches zdjęła buty na niebotycznych obcasach.

- Nie ma sprawy - odparła. - Zostaniemy tu z Frankiem Lee i będziemy utrzymywać bastion.

Reagan ją uścisnęła.
- Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

- Pamiętaj o tym - Peaches zniżyła głos do szeptu - kiedy następnym razem przyjdzie ci do głowy nazwać mnie Jamesem

Tarletonem.

Kilka minut później Reagan i Jack pędzili trans amem pod nocnym niebem zaróżowionym od mgiełki świateł miasta.

Mijając róg Osiemnastej i Heights, próbowała stłumić myśli o tym, jak jechała do Memoriał Hermann ubiegłej nocy. Nie
dano jej nawet szansy zobaczyć Joego Rozinskiego i nie powiedziała mu, jak wiele dla niej znaczył.

Chłód, który ją przeniknął, nie miał nic wspólnego z zimnym nocnym powietrzem. Miał natomiast wiele wspólnego ze

słowami Beau, kiedy zobaczył w jej domu Jacka Montoyę. „Mówiłaś mi, że się z nim nie spotykasz, że nie jesteś w to
zamieszana".

Zaprzeczyła, ale teraz przyszło jej do głowy, że skłamała, albo była w błędzie. Że jakaś dziwna trąba powietrzna spadła

wczoraj z chmur i wciągnęła w swój wir ją i Jacka. Miotała nimi, drąc ich życie na strzępy, a jednocześnie zamykając ich
razem w pułapce.

A może po prostu nie mogła pozwolić Jackowi odjechać i szukać siostry na własną rękę. Co by to dla niej znaczyło, gdyby

wylądował rozsmarowany na jakimś skrzyżowaniu, bo przejechałby na czerwonym świetle? Ludzie w Houston ciągle
rozbijali samochody. Zbierała ich do kupy, bandażowała i odwoziła do szpitala, a czasem nawet spłukiwała z ulic wężem ich
krew i mózgi. Musiała się nauczyć jakoś sobie z tym radzić, przestać traktować osobiście każdy wypadek. Stawiać czoło
codziennym tragediom ze stoicyzmem i czarnym humorem, który sprawiał, że pracownicy karetek mogli wykonywać swoją
pracę.

A jednak pewne rzeczy wciąż nią wstrząsały: dorosły mężczyzna w sile wieku zredukowany do głosu wołającego matkę.

Cierpiące dziecko nie-mające rodziców, którzy mogliby je pocieszyć. Rozbity samochód z nastoletnimi ofiarami alkoholu,
niedoświadczenia i młodzieńczych iluzji nieśmiertelności. Ilekroć któraś z takich tragedii uderzała w mur lodu wzniesiony
przez Reagan, rozchodziły się po nim niewidoczne pęknięcia. A dziś wieczorem telefon Luz Marii wbił w te szczeliny łom i
sprawił, że jej mur obronny runął.

Reagan robiła, co mogła dla mieszkańców Houston, kiedy przytrafiały im się rzeczy najgorsze z możliwych. Pomagała

ludziom przetrwać pierwsze godziny. Ale siostra Jacka krzyczała, zanim spadł cios, z przerażającą świadomością, że za
chwilę wydarzy się coś strasznego. Coś, przed czym nie mogła uciec, niezależnie od tego, jak bardzo próbowała.

Reagan przełknęła z trudem i spojrzała na siedzącego obok Jacka. Wpatrywał się w swoją komórkę, tak jakby siłą woli

mógł sprawić, że Luz Maria zadzwoni i powie, że jest bezpieczna.

- Może przesadziłam - powiedziała Reagan. - Może po prostu zepsuł się jej telefon albo siadła bateria i teraz szuka jakiegoś

automatu.

To było głupie wyjaśnienie, ale nic jej to nie obchodziło. Jeśli zaprzeczenie mogło ulżyć Jackowi choć na chwilę, to mu je

da. I tak wkrótce poznają prawdę, która czyhała na moment, kiedy Jack ośmieli się spojrzeć jej prosto w oczy.

A kiedy raz się z nią skonfrontuje, to nie będzie już mógł odwrócić od niej wzroku. Nie można przestać rozumieć tego, co

się zrozumiało. Nie można rozplatać nici splecionych w tkaninę smutku.

Oczy piekły Reagan bardziej niż kiedykolwiek, a płuca, jej cholerne, żałosne płuca zaczęły się kurczyć jak dwa puste

plastikowe worki.

Nie rozklejaj się, powtarzała sobie, weź się w garść. Nie ma tu dymu, żadnych włochatych kotów ani roztoczy, nie

przebiegłaś też kilku pięter z pełnym ekwipunkiem.

To ma podłoże psychiczne, więc możesz to powstrzymać, jeśli wystarczająco mocno to sobie postanowisz.
Grała ze sobą w tę grę przy wielu okazjach. Czasami wygrywała, ale niekiedy uczucie ciężaru miażdżącego jej klatkę

piersiową, lęk, że nie zdoła napełnić płuc wystarczającą ilością tlenu, i szare plamki, które tańczyły jej przed oczami,

background image

sprawiały, że sięgała po inhalator. Albo nawet zakładała maskę i pozwalała, by rozpylacz dostarczył jej zbawczej mgiełki,
która rozluźni skurcz na tyle, że będzie mogła zasnąć.

Ta ulga była dowodem na to, co musiała wreszcie przyznać sama przed sobą: ma astmę. Jak powiedział jeden z jej

poprzednich lekarzy, główną cechą tej choroby jest to, że reaguje na leki przeciwko astmie.

- Muszę uprzedzić matkę - powiedział Jack. - Jeśli ktoś zadzwoni do domu, powinna być przygotowana. I ktoś powinien

z nią być.
Reagan uznała, że to dobry pomysł.

-

Czy twoja mama ma jakąś rodzinę w okolicy albo bliskiego przyjaciela?

-

Jej siostra mieszka w Houston. Tía Rosario. Zadzwonię do niej, ale...

Wciąż wpatrywał się w swój telefon. Reagan wyjęła z kieszeni swoją komórkę i mu podała.

-

Zadzwoń z mojej. Peaches zostawi wiadomość, jeśli nie będzie mogła się dodzwonić. No dalej,Jack, dzwoń.

-

Ale co, jeśli masz rację? - spytał. - Jeśli okaże się, że to nic takiego? Tylko niepotrzebnie zdenerwuję matkę...

-

Ona chciałaby wiedzieć, Jack.

-

Tak... chyba tak - przyznał.
Zadzwonił najpierw do matki, a potem do ciotki. Powiedział im, że jego siostrze mogło się coś przytrafić, że teraz to

sprawdza i da im znać, gdy tylko czegoś się dowie.

- Proszę, nie płacz - uspokajał matkę, która najwyraźniej czytała między wierszami. — Obiecuję, wszystko będzie

dobrze. Przysięgam. Proszę...

Zanim skończył rozmowę, Reagan wjechała na parking przy Memoriał Hermann.
Weszli do szpitala. Na oddziale urazowym Jack zagadnął latynoską pielęgniarkę tuż po trzydziestce, którą Reagan

pamiętała z poprzedniej nocy.

- Mam powody przypuszczać, że moja siostra miała poważny wypadek samochodowy - powiedział, a następnie podał

nazwisko i rysopis Luz Marii.

— Nie brzmi znajomo - odparła kobieta. - Ale spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej, doktorze Montoya.

Odeszła, a oni czekali, siedząc na krzesełkach rozstawionych tak, aby dawały złudzenie prywatności. Niedaleko nich

hinduska rodzina z kobietami ubranymi w sari patrzyła pustym wzrokiem w telewizor nastawiony na jakiś program
przyrodniczy. Reagan poczuła, że ogarniają odrętwienie. Ta znajoma atmosfera poczekalni, jak wyspa poza strumieniem
czasu.

Wkrótce wróciła pielęgniarka. Powiedziała, że rozmawiała z koleżankami, zadzwoniła do recepcji w izbie przyjęć, a nawet

skontaktowała się z personelem szpitalnego helikoptera medycznego, ale nie znalazła żadnych wpisów o Luz Marii Montoi
ani o żadnej niezidentyfikowanej osobie, która zostałaby przyjęta dzisiaj w nocy.
— W takim razie jedziemy sprawdzić w BenTaub — zdecydował Jack. Pielęgniarka pokręciła głową.

— Tam też dzwoniłam. Jedynymi ofiarami wypadków samochodowych, jakie przyjęli dziś wieczorem, byli jakieś starsze

małżeństwo i czterdziestotrzyletni czarnoskóry mężczyzna. Żadnych młodych kobiet. Proszę być dobrej myśli, doktorze
Montoya. Prawdopodobnie pańska siostra wkrótce zadzwoni albo pojawi się w domu.

Jack wrócił, znów usiadł na krześle i pochylił się do przodu, podpierając głowę rękoma. Reagan podziękowała pielęgniarce

- na jej identyfikatorze odczytała nazwisko A. A

LVAREZ

- a potem usiadła obok niego. Milczeli, ale czuła jego niepokój każdą

komórką swego ciała.

Pomyślała o Beau, który pewnie dostrzegłby w tym jakąś sprawiedliwość. Powiedziałby, że świat odpłacił Jackowi Montoi

za to, że przyczynił się do śmierci Rozinskiego. Ona nie potrafiła patrzeć na to w ten sposób. Nie rozumiała, jak krzywda
innej rodziny mogłaby zrównoważyć czyjeś cierpienie. Delikatnie dotknęła ręką pleców Jacka.
— Chodź. Odwiozę cię do matki.

Pokręcił głową i włosy opadły mu na czoło, zasłaniając ciemne oczy.

Jej dłoń znowu wyciągnęła się ku niemu jakby kierowana własną wolą. Gdy czubkami palców odgarniała jego włosy,

rozległ się fragment refrenu Highway to Hell. Sięgając do kieszeni kurtki po komórkę, pomyślała, że to, co za chwilę
usłyszy, nie będzie dobrą wiadomością.

background image

Rozdział 11

ack tylko przelotnie uchwycił wyraz twarzy Reagan, zanim się od niego odwróciła. Ale w tym ułamku sekundy
dostrzegł cień w jej niebieskich oczach.

J

- Poczekaj - powiedziała do dzwoniącego, idąc w stronę drzwi przy podjeździe dla karetek. - Nie mogę tutaj rozmawiać.

Coś w jej głosie sprawiło, że skoczył na równe nogi i ruszył za nią.

- Jesteś pewna? - zapytała cicho. - To nie ta strona miasta, ale tak, możliwe, że wjechali na autostradę. O Boże, nie.

Peaches, nie mogę. On nie powinien tego oglądać. Dajmy szansę lekarzowi sądowemu, żeby zidentyfikował ciało...

Jack już chciał wyrwać jej telefon i zażądać, żeby mu wyjaśniła, co się, do cholery, dzieje.

Przerwała jednak rozmowę i odwróciła się w jego stronę. Gwałtownie odrzuciła głowę, a jej oczy rozszerzyły się w

zdziwieniu. Zrozumiał, że nie zdawała sobie sprawy, że stał tuż za nią.

-

Poczekaj chwilę - rzuciła do telefonu i zakryła dłonią słuchawkę. - Wracaj do środka, Jack. Natychmiast. Muszę

dokończyć tę rozmowę, a nie mogę, kiedy ty...

-

Wiesz coś o Luz Marii, a ja chcę to usłyszeć. Niezależnie od tego, co to jest, musisz...

Pokręciła głową.

- W tej chwili jeszcze nic nie wiem, i nie dowiem się, jeśli nie pozwolisz mi dokończyć. Przysięgam, że wszystko ci

powtórzę, gdy tylko dowiem się więcej szczegółów.

Wspomniała o lekarzu sądowym, myślał Jack, cofając się do wejścia. O lekarzu sądowym, który będzie musiał

zidentyfikować zwłoki.

Reagan spojrzała w jego kierunku, a potem odeszła dalej, wciąż mówiąc ściszonym głosem. Patrzył na nią, usiłując

odczytać znaczenie gestów jej ręki, ruchów nóg i ramion, sposobu, w jaki wyszła z oświedonej przestrzeni we wstęgę
głębszego cienia. Chciał pobiec w jej kierunku, ale był tak mocno przykuty do miejsca, że zastanawiał się, czy kiedykolwiek
jeszcze się poruszy. Zamiast tego zaczął się desperacko modlić.

Poplątane strzępy różańca, na wpół zapomniane łacińskie frazy, szalone obietnice składane Bogu, tak jakby Stwórca mógł się
zgodzić na jakieś układy. A przez ten zbitek myśli jak refren przewijały się wciąż te same słowa: proszę Boże, nie, nie
zabieraj Luz Marii. Proszę.

Reagan wreszcie odwróciła się i podeszła. Cień skrywał jej twarz aż do chwili, gdy stanęła tuż przy nim.
— Może się okazać, że to nic — powiedziała. — Prawdopodobnie to fałszywy alarm.

To samo mówił ludziom, kierując ich do onkologów, kiedy podejrzewał, że cierpią na śmiertelną chorobę.

— Peaches, oprócz zdjęć, które robi dziecięcym drużynom piłkarskim, dorabia też, pracując jako fotograf dla lekarza

sądowego. Właśnie zadzwonili do niej, żeby sfotografowała... Cóż, pewnie nazwałbyś to miejscem zbrodni... Chodzi o młodą
kobietę, możliwe, że Latynoskę. Ale ofiara nie ma żadnych dokumentów, niczego, co by wskazywało, że...
— Nie żyje?

Reagan wahała się odrobinę za długo. Jack chciał spojrzeć jej w oczy, ale odwróciła wzrok, udając, że jej uwagę

przyciągnęła karetka podjeżdżająca właśnie do izby przyjęć.
— Obiecałaś, że powiesz mi wszystko, co wiesz - przypomniał jej. Westchnęła, zanim się odezwała.

— Ofiara była już martwa, gdy dotarli na miejsce — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. — Ale nie dowiemy się, kim

jest, dopóki nie skończą.

Gdzie ona jest? — dopytywał się Jack.

Nie mogę ci powiedzieć. Musisz poczekać i...

Poczekać! I co jeszcze? Jeśli to Luz Maria, jeśli...jeśli ona...

Nie mógł tego powiedzieć, nie potrafił nawet o tym pomyśleć. Luz Maria, jego mała siostrzyczka. Dopiero co się z nią

widział. Powiedziała mu, że będzie miała dziecko...
I że wróci do domu przed północą.
Spojrzał na zegarek. Była pierwsza trzydzieści osiem.
Położył dłoń na ramieniu Reagan i powiedział:
— Zabierz mnie tam, a obiecuję, że już nigdy o nic cię nie poproszę.

background image

— Nie pozwolą ci jej zobaczyć. Twoja siostra nawet nie została jeszcze zgłoszona jako zaginiona, a oni nie pozwolą

cywilowi wejść na miejsce zbrodni.

- Później będziemy się o to martwić - odparł. — Na razie martwmy się tym, jak się tam dostać.

Reagan pokręciła głową, ale wyciągnęła kluczyki z kieszeni.

-

Chyba mi odbiło... Ale ja też muszę wiedzieć. Ten telefon... Może to była tylko jakaś stłuczka, a twoja siostra jest po

prostu zbyt oszołomiona, żeby podnieść telefon z podłogi samochodu.

-

Pewnie tak właśnie jest - powiedział Jack, chociaż doskonale pamiętał, że Luz Maria krzyczała, że ktoś za nią jedzie.

-

Tak, na pewno - odparła Reagan, gdy oboje skierowali się na parking.

Jack założyłby się o ostatni grosz, że nie wierzyła w to bardziej niż on.

Skręcając w Binz po drodze na autostradę 288, Reagan modliła się, żeby Peaches dotarła tam przed nimi. Jeśli nie, gliny

prawdopodobnie odprawią ich, zanim zdąży wyciągnąć swoją legitymację straży pożarnej.

Może byłoby lepiej, gdyby tak się stało. Może wtedy Jackowi oszczędzono by widoku, którego nie powinien oglądać

żaden członek rodziny.

Wiedziała, że musi go ostrzec, przekonać, żeby nie próbował po swojemu pociągać za sznurki.

- Uważają, że ta kobieta została wypchnięta z pędzącego samochodu — powiedziała. — To mogło być przyczyną

śmierci, ale możliwa jest też jakaś inna przyczyna.

Milczał, kiedy stali na czerwonym świetle, a wóz straży pożarnej minął ich, pędząc w przeciwnym kierunku. Zawodzenie

syren zakłócało niesamowitą o tej godzinie ciszę. Gdy znów ruszyła, odezwał się, a jego głos brzmiał płasko jak EKG
martwego człowieka.

-

Była w pomarańczowej bluzce i dżinsach. I chyba miała srebrny zegarek i srebrne kolczyki.

-

Ciało, czyjekolwiek było, zostało znalezione nagie. — Reagan czuła, jak zasycha jej w gardle, jej słowa były ledwie

słyszalne. Ale kiedy zobaczyła, jak się wzdrygnął, wiedziała, że je usłyszał.

-

To nie Luz Maria - powtórzyła.

-

To nie może być ona.

Jeszcze raz zapadło między nimi milczenie, kiedy trans am mijał upiornie puste ulice.

- Mieszkałem tu przez całe życie - rzekł Jack - ale nigdy nie przejeżdżałem przez tę okolicę.

Reagan złapała się tej zmiany tematu jak koła ratunkowego. Może zresztą tym właśnie było to dla niego.

- To część mojego terenu - powiedziała. - Słyszałam, że to była kiedyś naprawdę niezła okolica.
Skręciła na rogu; przejeżdżali teraz obok popadających w ruinę wielkich domów z cegły. Porzucone samochody - wiele

bez opon - stały zaparkowane byle jak przed zapadającymi się gankami, oświetlone światłem tych nielicznych latarni,
których nie rozbito. Przy drzwiach i oknach przycupnęły rozłożyste oleandry i przerośnięte azalie; zamiast ozdabiać, służyły
teraz raczej jako kryjówka dla przestępców.

- Dostajemy dużo zgłoszeń od starszych ludzi, którzy tu mieszkają — wyjaśniła Reagan, bardziej żeby wypełnić ciemną

pustkę, niż dlatego iż sądziła, że go to interesuje. - Większość tych domów wygląda dobrze z zewnątrz, ale w środku to
prawdziwe ruiny. Obrzeża dzielnicy wyglądają trochę lepiej. Yuppies wykupują posesje i remontują je, podbijając ceny. Tak
dzieje się wszędzie na obrzeżach.
- To dobrze dla tej okolicy - stwierdził Jack nieobecnym głosem. Wzruszyła ramionami.

- Dobrze dla yuppies i dla domów, ale nie dla ich dawnych mieszkańców. Tak im podnieśli czynsz, że nie mają wyboru i

muszą się wyprowadzać. Zastanawiam się, gdzie ci ludzie skończą. Pewnie w domach starców albo w jakichś małych
mieszkankach niedaleko syna czy córki, gdzieś poza miastem. Ilu zapuści korzenie, gdy się ich tak przesadzi? A ilu zwiędnie
i umrze?

Reagan skrzywiła się, zdając sobie sprawę, że rozmowa, która miała odwrócić jego uwagę, schodzi na ponury temat. Przez

resztę drogi nie odzywała się, po prostu zostawiła go sam na sam z myślami.

Na autostradzie ruch był większy, ale samochody posuwały się wolno z powodu gapiów mijających szereg karetek i

wozów policyjnych. Wóz strażacki blokował częściowo prawy pas, a jego światła błyskały, ostrzegając niewyspanych
kierowców, którzy przejeżdżali obok miejsca wypadku.

background image

Gdy minęli wozy policyjne, terenówkę szefa służb ratunkowych i furgonetkę lekarza sądowego, Reagan powiedziała

czarnoskórej policjantce kierującej ruchem, że jest ze straży pożarnej. Zjechała na pobocze i zatrzymała się przed saabem
Peaches i drugim wozem strażackim. Jack sięgnął ku klamce, ale złapała go za ramię.

- Poczekaj tu na mnie — powiedziała, sięgając po torebkę i wyjmując z niej swoją legitymację. - Spróbuję pogadać z

Peaches albo z tymi strażakami. Może czegoś się dowiem, zanim ruszysz do natarcia.

Wydawało jej się, że kiwnął głową, ale musiała się pomylić, bo zanim przedstawiła się przysadzistemu strażakowi z

gęstymi krzaczastymi brwiami i rudosiwymi wąsami, Jack stał już przy niej.

Rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, zanim strażak, który nazywał się Red McGaughey, spytał:

-

Hurley? Córka Patricka Hurleya? Kiedy skinęła głową, wyjaśnił:

-

Pracowałem z Patem, kiedy byłem kadetem. Cholernie dobry strażak. To był wstęp, jakiego potrzebowała. Podziękowała

mu, a potem szybko
wyjaśniła, dlaczego tu przyjechali i czego chcą.
- Wiecie coś więcej niż my?
McGaughey rzucił Jackowi badawcze spojrzenie.

- Spędziłem wiele czasu na oddziale urazowym w Hermann — powiedział. - Przeżyłem wiele piątkowych nocy.

Najwyraźniej zdecydował, że Jack wygląda na swojego człowieka, bo pokręcił głową i dodał:

-

To kurewstwo, pieprzona zbrodnia. Co te świnie potrafią zrobić... Bóg raczy wiedzieć, czy biedaczka jeszcze żyła, kiedy

wyrzucili ją na drogę, ale na pewno była martwa, kiedy przejechało po niej parę samochodów. Nie widziałem za dużo, siedzę
w tym już tak długo, że nauczyłem się nie oglądać więcej, niż muszę. Ale to, co widziałem, kiepsko wyglądało. Mam
nadzieję, że to nie twoja siostra.

-

Długie czarne włosy - zaczął opisywać Jack. - Mogły być związane w kucyk. Srebrny zegarek i może też srebrne

kolczyki. Miała maleńki tatuaż na lewej łopatce.

Zerkając na Reagan, zmusił się do uśmiechu, który w najmniejszym stopniu nie przyćmił bólu w jego ciemnych oczach.

- W domu była trzecia wojna światowa, kiedy mama zobaczyła, że go sobie zrobiła.

Strażak znów pokręcił głową, rzucił wiązankę przekleństw, a potem powiedział:

- Nie wiem, nie potrafię powiedzieć na pewno. Mogła mieć czarne włosy. Mogła to być biała albo Latynoska. Mogła być

właściwie kimkolwiek.
Jack ruszył ku oświetlonej reflektorami grupce policjantów.
- Poczekaj! Stój! - Reagan podbiegła do niego i złapała go za łokieć. Odwrócił się, a w jego oczach odbijał się upiorny
blask czerwonych
świateł.

-

Jeśli ci się wydawało choć przez jedną zasraną sekundę, że będę tak blisko i...

-

Chcesz, żeby cię aresztowali? — przerwała mu. — Chcesz mieć więcej problemów z glinami? Twój prawnik ma za mało

roboty? Bo tu nie dam rady wyciągnąć cię z kłopotów i wątpię, czy twoja matka będzie w stanie to znieść.

Zatrzymał się i zwiesił głowę.

- Daj mi tam wejść, Jack. Powiem im, co wiemy. Może uda mi się namówić śledczych, żeby pozwolili nam spojrzeć.

Wiedzą, że jeśli będziemy w stanie zidentyfikować ciało, ułatwi im to pracę i przyspieszy śledztwo. Czekaj i tym razem
naprawdę nie ruszaj się z miejsca albo sama im powiem, żeby cię aresztowali.

Odeszła szybkim krokiem i znalazła dwóch gliniarzy i kolejnego strażaka. Kiedy wyjaśniła okoliczności, strażak - Dan

Berryhill, z tego samego rocznika w akademii co ona — był za tym, żeby pozwolić Jackowi obejrzeć zwłoki. Jeden z
policjantów też się zgodził, ale drugi okazał się upartym dupkiem. Powiedział, że najpierw musi uzyskać zgodę przeło-
żonego. Kiedy poszedł do swojego wozu skontaktować się z komendą, jego partner zaczął narzekać:

- Pieprzony mały zasraniec. Musi dostać papierek za każdym razem, kiedy idzie się wysrać.
Reagan wzruszyła ramionami, a potem przedstawiła im Jacka, który „ku wielkiemu zaskoczeniu" pojawił się przy nich. W

końcu uparty dupek wrócił i niechętnie pozwolił im przejść.

- Jeśli chcecie znać moje zdanie - zrzędził - to gdyby nie to, że porucznik Sheffield wyjechał na urlop, nigdy by na to nie

pozwolono.

Jego partner i strażak zaprowadzili ich na miejsce. Peaches właśnie robiła zdjęcia osłonięta płachtą brezentu, którą dwaj

strażacy trzymali tak, żeby ukryć ciało przed wzrokiem przejeżdżających kierowców.

background image

Kiedy policjant powiedział coś do Peaches, posłała Reagan i Jackowi pełne niepokoju spojrzenie, nałożyła pokrywę

obiektywu i się odwróciła.

Reagan ścisnęła dłoń Jacka.

- To na pewno nie ona — szepnęła.

Spojrzał na nią bez słowa, uwolnił dłoń i wszedł za pomarańczowy brezent.

Reagan poszła za nim z żołądkiem ściśniętym w węzeł, choć próbowała sobie wmówić, że widziała już gorsze rzeczy.
Ale Red McGaughey, doświadczony strażak, miał rację. To wyglądało naprawdę koszmarnie. Trudno było cokolwiek

rozpoznać: kończyny powyginane pod niemożliwymi kątami, zmiażdżony brzuch i sączące się płyny. Czy to zwłoki tej
pięknej kobiety, którą spotkała dziś rano?

Jack odwrócił się od zmasakrowanego ciała, potarł palcami grzbiet nosa i spuścił głowę. W migoczącym świede

przejeżdżających samochodów Reagan zobaczyła, że po twarzy spływają mu łzy.
- O Boże! - krzyknęła i zarzuciła mu ramiona na szyję. Chwycił ją i ścisnął tak mocno, że ledwie mogła oddychać.

- To... to nie ona... - Kiedy mówił te słowa, Reagan czuła ciepło jego oddechu na czubku głowy, ale nie była pewna, czy

dobrze zrozumiała. Cofnęła się i spojrzała mu w twarz. - To nie Luz Maria - powiedział. - Dzięki Bogu, to nie ona.

Objęli się znowu i teraz oboje szlochali z ulgi. Ale ta ulga była zmieszana z grozą śmierci kobiety leżącej na ulicy i ze

świadomością, że dla jakiejś rodziny ten ranek nie przyniesie cudownego wybawienia.

background image

Rozdział 1 2

ack wrócił do wozu, a Reagan jeszcze raz spojrzała na zwłoki kobiety. Przykucnęła, uważając, by nie wdepnąć w kałużę
krwi. Nie była masochistką, ale musiała się upewnić, że Jack pod wpływem szoku nie zaprzeczył, że ciało należy do

jego siostry, bo nie chciał się z tym pogodzić.

J

Ale to nie była Luz Maria. Reagan dostrzegała to teraz wyraźnie. Ciało było za tęgie, rysy twarzy zbyt grube, a włosy za

krótkie, mocno kręcone i matowe. Również jej dłonie były inne; miała krótkie, grube palce i znacznie krótsze paznokcie niż
pomalowane na pomarańczowo paznokcie Luz Marii.
Reagan wyszeptała do martwej kobiety:

- Nie wiem, kim jesteś, ale mam cholerną nadzieję, że złapią tego sukinsyna, który ci to zrobił. I będę się modlić, żebyś

spoczywała w spokoju.

Wstała i odwróciła się, a jej twarz oblała się rumieńcem na widok strażaka, którego znała z akademii. Stał tuż za nią,

najwyraźniej się przysłuchując. Ale zażenowanie minęło, kiedy spojrzała na jego odznakę opasaną czarną wstążką, jak to
zwykle robili houstońcy strażacy, kiedy jeden z nich ginął na służbie. Przez chwilę zamiast Berryhilla zobaczyła twarz Joego
Rozinskiego patrzącego na nią spode łba, zupełnie jak wtedy, gdy nie chciała wysłuchać jego argumentów, że powinna się
przenieść. Kluczyki wypadły jej z ręki i pobrzękując, uderzyły o chodnik.

Berryhill podniósł je i położył na jej otwartej dłoni. Dotykając swojej odznaki, spytał:

-

Znałaś go? Reagan kiwnęła głową.

-

Był z mojej zmiany. Mój kapitan... mój przyjaciel...

-

Przykro mi. Miałaś parę ciężkich dni, prawda? Ale przynajmniej to nie była siostra twojego chłopaka. A tak nawiasem

mówiąc, nie usłyszałem jego nazwiska.

-

On nie jest moim chłopakiem, tylko... starym znajomym - odparła Reagan, ale zaprzeczenie zabrzmiało fałszywie

nawet w jej uszach. To, przez co razem przeszli, nie uczyniło ich kochankami, ale sprawiło, że przekroczyli granice zwykłej
znajomości.

Podziękowała Berryhillowi za pomoc i odeszła, nie wymieniając nazwiska Jacka. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz

potrzebowała, była plotka, że znów widziano ją z Jackiem Montoya, człowiekiem, który zdaniem wielu strażaków przyczynił
się do śmierci Joego Rozinskiego.

- O Boże, spieprzyłem to. Wszystko spieprzyłem.

Mężczyzna siedzący w zielonym fordzie trząsł się ze zdenerwowania. Nie potrafił tego opanować. Niewiele zostało z

wielkiego drapieżnika, jakim się czuł wczoraj wieczorem. Cholernie chciałby móc zadzwonić do Firebuga i zapytać go, co
robić.

Firebug na pewno miałby jakiś pomysł. On zawsze miał pomysły. Ale teraz nie miał sprawnych rąk, żeby utrzymać telefon

przy tych dziurach, które kiedyś były uszami.

Mężczyzna zadzwonił więc do swojego kontaktu. Co innego mógł zrobić? Kiedy odkrył swój błąd, zdał sobie sprawę, że w

eleganckim czarnym mustangu nie siedział Jack Montoyą, tylko jakaś kobieta, zupełnie stracił rozsądek. Rzucił ją na tylne
siedzenie i ruszył przed siebie bez celu.

Co, do cholery, miał z nią zrobić? Co powiedzieć, jeśli się ocknie?

Nie było tak, jak sobie zaplanował. To nie ją chciał ukarać, to nie jej śmierć zapewniłaby mu życie, na jakie zasługiwał. I

choćby nie wiem jak się starał, nie czuł dumy, słysząc jej jęki i czując odór benzyny z tylnego siedzenia.

-

Kurwa, co teraz? - pytał sam siebie, gdy kontakt nie odbierał telefonu. Kiedy włączyła się automatyczna sekretarka,

przerwał połączenie i zaczął się trząść jeszcze bardziej.

-

Co by zrobił Firebug, gdyby tak wszystko spieprzył? - myślał na głos, jak to zwykle robił, kiedy cały świat wydawał

mu się kupą gówna. — Wymyśliłby nowy plan, opracowałby każdy szczegół. Znalazłby jakiś sposób, żeby to wyglądało,
jakby od początku chciał tak właśnie zrobić.

Starał się głęboko oddychać i wreszcie zdołał pokonać ogarniającą go panikę.

Uśmiechnął się, uświadamiając sobie, że przez cały czas znał rozwiązanie.
Przez tyle lat słuchał i obserwował, że był w stanie to wymyślić. Mógł zadbać o interesy swojego kontaktu i załatwić

sprawę. Z taką samą zręcznością jak człowiek, którego jednocześnie nienawidził i podziwiał.

background image

Jack siedział w samochodzie i obserwował Reagan rozmawiającą ze swoją rudowłosą sąsiadką fotografem, której

charakterystyczne jabłko Adama i wielkie stopy sugerowały, że musiała urodzić się mężczyzną.

Nie, żeby przejmował się takimi błahostkami, zwłaszcza po tym, co przeszedł dziś w nocy. Chociaż nie pamiętał, kiedy

ostatnim razem płakał, to też gówno go obchodziło. Zależało mu tylko na tym, by znaleźć Luz Marię, objąć ją, a potem może
udusić własnymi rękami.

Przyszło mu do głowy, że może ukartowała to wszystko za namową Sergia. Że ten przerażający telefon był tylko grą, żeby

mogła uciec z ojcem swojego dziecka.

Czy Luz Maria mogłaby zrobić coś tak okrutnego? Nie bardzo mógł w to uwierzyć, ale przecież jeszcze wczoraj założyłby

się o swoją roczną pensję, że nigdy by się nie zadała ze stosującą przemoc radykalną grupą. I że nie zaryzykowałaby jego
kariery, wykradając kartę jednego z jego pacjentów.

Uświadomił sobie, że łatwiej wściekać się na Luz Marię niż wyobrażać sobie, że skończyła jak ta biedna zmasakrowana

dziewczyna leżąca na asfalcie niecałe pięćdziesiąt metrów od niego. Wściekłość mija, a cierpienie, z którym będzie się
zmagać rodzina ofiary morderstwa, na zawsze zniszczy ich życie.

Jack wiedział, że niezależnie od wszystkiego, co zrobiła, będzie zawsze kochał swoją siostrę na tyle, by móc cieszyć się

tym, że jest bezpieczna i szczęśliwa. I nigdy nie straci nadziei, że kiedyś w przyszłości pogodzą się i wszystko będzie dobrze.

Reagan otworzyła drzwi po stronie kierowcy i wsunęła się do samochodu.

-

Odwiozę cię teraz do domu. Powinieneś tam czekać razem z matką.

-

Myślałem, że pojedziemy zobaczyć...

- Przykro mi, Jack. - Pokręciła głową. - Jeżdżenie w tę i z powrotem po całym mieście nic tu nie pomoże. Ani oglądanie

kolejnych zwłok. Też się martwię o Luz Marię, ten telefon naprawdę mną wstrząsnął. Ale jutro, jeśli wciąż będą mnie chcieli,
mam zamiar załatwiać wszystko dla mojego kapitana, człowieka, o którym wiem, że nie żyje.
Jeśli wciąż będą mnie chcieli...

Jack zastanawiał się nad czymś, o co nie śmiał zapytać. Czy któryś ze strażaków na miejscu zbrodni rozpoznał go i zaczął

ją oskarżać, tak jak jej przyjaciel Beau dziś rano? Albo czy jej sumienie walczyło z uczuciami? Tak czy inaczej, coś sprawiło,
że odsunęła się od niego po tym, jak oboje się nawzajem pocieszali.

Powód nie był dla niego nawet w połowie tak ważny jak bolesne podejrzenie, że Reagan zniknie z jego życia,

zabarykaduje się za ścianą smutku.
- Zadzwonisz do mnie, jeśli czegoś się dowiesz?

Silnik zakaszlał, kiedy próbowała go odpalić. Wcisnęła pedał gazu, a potem walnęła pięścią w deskę rozdzielczą.

- Zalałam to cholerstwo. Chwila minie, zanim zapali.

- O mojej siostrze - naciskał. - Jeśli czegoś się o niej dowiesz, nie każesz mi czekać na oficjalny telefon, prawda?

Rzuciła mu poirytowane spojrzenie.

-

Naprawdę myślisz, że bym to zrobiła? W takim razie zupełnie mnie nie znasz.

-

Ale chciałbym - powiedział tak cicho, że słowa znikły w warkocie starego silnika. - Bo zobaczyłem coś więcej za tą

pozą twardej dziewczyny, którą przybierasz, coś, co wydaje mi się warte wysiłku, aby to odkryć.

Miał wrażenie, że słyszy, jak Reagan przełknęła, ale nie spojrzała na niego. Zamiast tego włączyła kierunkowskaz i

odczekała, aż policjant machnął jej, by włączyła się do ruchu.

- W innych okolicznościach - powiedziała, gdy samochód zaczął nabierać prędkości - może... może ja też bym coś w

tobie zobaczyła i moglibyśmy...

Pokręciła głową i wydawało się, że wałczy, by wypowiedzieć następne słowa.

- Ale okoliczności są takie, jakie są, Jack. Chyba najgorsze z możliwych.

- Nie będę przeczył.

- To dobrze, ale to nie oznacza, że nie zależy mi na tobie ani że nie obchodzi mnie, co się stało z twoją siostrą. Też

chciałabym się tego dowiedzieć.
Kiwnął głową.
- Obiecuję, że cię zawiadomię, jak tylko sam się czegoś dowiem.

- Jesteś pewien, że Luz Maria nie wspominała nic o tym, gdzie jedzie? - spytała Reagan.

background image

Wahał się, ważąc na szalach instynkt każący mu chronić siostrę i własną potrzebę, by wyjaśnić sytuację do końca. Był

niemal pewien, że Reagan powtórzy władzom wszystko, co jej powie, zwłaszcza jeśli uzna, że miało to coś wspólnego ze
śmiercią jej kapitana.

Jack mówił wolno, dobierając słowa tak ostrożnie, jakby niewłaściwa ich kombinacja groziła wybuchem.

— Jest pewien człowiek, z którym się ostatnio spotykała. Ma na imię Sergio. Niewiele o nim wiem, ale to, co wiem, nie

podoba mi się. Ubiera się na czarno, jeździ motorem i zgrywa twardziela. Pewnie znasz ten typ.

Reagan się skrzywiła.

— Niebezpieczny, mroczny facet. Umawiałam się z paroma takimi, zanim nie przekonałam się, że oznaczają dużo więcej

kłopotów, niż są tego warci.

Poczuł ukłucie irytacji na myśl o Reagan zadającej się z takimi nieudacznikami, ale odsunął od siebie tę myśl.

— Niestety, wydaje mi się, że Luz Maria potrzebuje jeszcze paru lat, by dojść do takiego wniosku.

Jeśli pożyje wystarczająco długo.

— Podejrzewasz, że to ten Sergio mógł za nią jechać? — zapytała Reagan. —Wiesz coś o tym, żeby mieli jakieś

problemy?

Znów się zawahał. A potem postanowił, że opowie jej wszystko. Nawet jeśli Reagan pójdzie z tym do FBI, na policję albo

nawet do mediów, zasługiwała na prawdę. A prawda i tak prędzej czy później wyjdzie na jaw.

— Obawiam się, że tak, i to poważne. Dziś wieczorem widziałem chłopaka Luz Marii w reportażu o BorderFree. On... on

jest jednym z nich.

Reagan ostro wciągnęła powietrze.

Okłamałeś mnie! Wczoraj w nocy powiedziałeś, że nie masz nic wspólnego z tymi morderczymi skurwy...

Powiedziałem ci prawdę. Nie mam i nigdy nie miałem z nimi nic wspólnego. Ale dziś wieczorem moja siostra

przyznała się, że wiedziała, że Sergio jest w to zamieszany. I nie tylko to...

Instynkt ostrzegał go przed wplątaniem Luz Marii w kradzież kart pacjentów i cały łańcuch wydarzeń, który doprowadził

do śmierci Joego Rozinskiego. Podejrzewając, że Reagan będzie żądna krwi jego siostry, jeśli teraz się o tym dowie, skupił
się na wiadomości, która wstrząsnęła nim wcześniej.

-

Luz Maria powiedziała mi, że jest w ciąży. Błagała, żebym dał jej szansę powiedzieć o tym Sergiowi, zanim z nim

zerwie, choć nie była pewna, jak on przyjmie tę wiadomość. Przysięgała, że rano pójdzie porozmawiać o tym z moim
adwokatem.

-

Sergio nie jest pierwszym draniem wystawiającym do wiatru swoją dziewczynę, kiedy zajdzie w ciążę — stwierdziła

Reagan, skręcając w kierunku Heights. -Ale jeśli Luz Maria ma obciążające go informacje i jeśli wymknęło jej się, że
zastanawia się, czy nie poinformować policji...

-

Wiem - odparł Jack słabym głosem. - Wiem, że byłem strasznym idiotą, pozwalając jej jechać, ale gdybyś słyszała jej

obietnicę... Przysięgała, że zaraz wróci.

-

Nie wątpię, że zrobiłeś to, co wydawało ci się najlepsze. Ale czy zastanawiałeś się nad tym, że twoja siostrzyczka

mogła cię okłamać? Może po prostu mówiła to, co chciałeś usłyszeć, bo chciała się jakoś wydostać.

Kiwnął głową, w pewien sposób urażony, lecz jednocześnie czując ulgę, że słyszy z ust Reagan to samo podejrzenie, które

i jemu przyszło do głowy.

- Nie mogę wykluczyć takiej możliwości — przyznał. — Zwłaszcza po tym, jak dzisiaj słyszałem z jej ust te idiotyczne

frazesy. Zupełnie jakby cytowała ich manifest. Tak jakby te świry z BorderFree-4-All zrobiły jej pranie mózgu.

Przez jakiś czas Reagan prowadziła w milczeniu. Kiedy wreszcie się odezwała, jej głos zabrzmiał twardo.

- Na pewno łatwiej ci myśleć, że twoja siostra jest ofiarą, małym, słodkim niewiniątkiem sprowadzonym na manowce

przez dużego, złego Sergia - mówiła. - Ale jeśli sfingowała dzisiaj ten telefon, nic nie usprawiedliwia jej postępowania. A
jeżeli miała jakiś udział w podpaleniu albo jakikolwiek udział w tym, co doprowadziło do zamordowania mojego kapitana, to
lepiej, żeby pozostała zaginiona. W przeciwnym razie osobiście zaciągnę jej dupsko prosto do grupy specjalnej.

background image

Rozdział 1 3

otarli do Heights. Mijali teraz pięknie odnowione wiktoriańskie wille, nowsze szeregowce, skromne
jednokondygnacyjne domki, a od czasu do czasu jakiś zaniedbany bungalow czekający, by jakiś inwestor złapał

okazję. Ale Reagan ledwie rejestrowała znajome punkty. Absorbował ją fakt, że wciąż siedzi w samochodzie z Jackiem
Montoyą.

D

Tym samym Jackiem Montoyą, którego BorderFree-4-All wychwalało jako bohatera.

Przez ostatnie dwa dni przesłuchania ciągnęły się w nieskończoność. Wydawało się, że każda amerykańska agencja

koniecznie chce usłyszeć jej historię o człowieku w zielonym samochodzie i kwestionuje charakter jej znajomości z Jackiem.
Drażnił ją ton pytań prowadzących śledztwo i oczywiste podejrzenie w stosunku do Jacka, które niejeden z nich
wypowiedział na głos. Miała wrażenie, że grupa specjalna obwinia ofiarę, aby w ten wygodny sposób znaleźć kozła
ofiarnego, który odpowie za podpalenie, a może nawet za zamach w San Antonio.

Rewelacje Jacka na temat kochanka Luz Marii rzucały nowe światło na sprawę. Reagan przypomniała sobie jego

zapewnienie, że poznał prawdę dopiero dzisiaj wieczorem, i wyobraziła sobie, jak detektyw Obwisły Bebech będzie z tego
szydził.

„A więc tak się złożyło, że przypadkiem dowiedział się pan o tym dopiero dziś? Jasne, to bardzo przekonujące" -

uśmiechnie się szyderczo, gasząc kolejnego papierosa w kubku z napisem D

LA

MAMUSI

. „A może właśnie doszedł pan do

wniosku, że wydanie młodszej siostry może kupić panu wolność?"

Ukradkiem zerknęła na Jacka. Siedział z pochyloną głową, a jego usta poruszały się, jakby w cichej modlitwie. Była

pewna, że modli się o bezpieczeństwo Luz Marii, nie o swoje własne.

Czy nie próbuje kryć siostry, ryzykując nawet swoją przyszłość? Choć jej matka była kiepskim przykładem, Reagan

wiedziała, że wiele rodzin trzymało się razem za wszelką cenę.

Jej nie łączyły z Luz Marią więzy krwi, które mogłyby ją zaślepić, ale nie mogła uciec przed wspomnieniem urwanego

krzyku w komórce

Jacka. I przed podejrzeniem, że Luz Maria już zapłaciła najwyższą cenę za to, że zadała się z krwiożerczymi radykałami.

Gdy Reagan skręciła w ulicę, przy której mieszkała matka Jacka, echo tego szaleńczego krzyku przywołało na myśl

straszliwie okaleczone ciało, które ona i Jack pojechali obejrzeć. Wyobrażała sobie ostatnie chwile biednej kobiety.

- Rano wezmę samochód mamy - powiedział Jack, gdy zbliżali się do domu.

Nim zdążyła odpowiedzieć, reflektory jej samochodu wyłapały jakiś ruch, sylwetkę prześlizgującą się przed oświedonym

oknem przy bocznej ścianie. Zahamowała gwałtownie.
- Co to? - spytała Jacka

Zamiast odpowiedzieć, wyskoczył z samochodu i wrzasnął:

-

Sergio?! Stój, muszę z tobą pogadać!

-

Jack, nie! - zawołała za nim Reagan. - Może ma bro...

Ale Jack już znikł na tyłach domu, goniąc mężczyznę, który odwrócił się i zaczął uciekać. Wysiadła z samochodu, by

lepiej widzieć. Zorientowała się, w którą stronę pobiegli, po wściekłym szczekaniu kilku okolicznych psów.

Zatrzaskując drzwi od strony pasażera, Reagan zastanawiała się, czy nie pobiec za nimi. Ale tylko przez chwilę. Pościg za

dwoma wyższymi, silniejszymi mężczyznami nie był dobrym pomysłem.

Wróciła do trans arna i wrzuciła bieg. Choć raz ta kupa złomu jej nie zawiodła. Reagan pędziła naprzód, zwalniając tylko

na tyle, by wziąć zakręt bez wpadnięcia w poślizg. Mimo lęku o Jacka wyszczerzyła zęby w uśmiechu, czując reakcję
wielkiego silnika i własnego ciała, które odpowiedziało przypływem adrenaliny.

Tam! Zobaczyła mężczyznę wybiegającego z krzaków pomiędzy dwoma domami i przeskakującego przez ogrodzenie.

Zanim zdążyła zareagować, zniknął w paśmie cienia pomiędzy wolno stojącym garażem a dużo wyższym płotem
otaczającym parking przy zabitym deskami starym sklepie spożywczym na rogu. Podjechała w stronę podjazdu i wcisnęła
hamulce, blokując mu drogę ucieczki. Rozejrzała się za Jackiem. Właśnie przeskoczył przez ogrodzenie z drucianej siatki i
patrzył dzikim wzrokiem w dół i w górę ulicy. Chciała do niego zawołać, ostrzec go, gdzie znikł uciekający, ale jak wiele
innych rzeczy w jej samochodzie, elektrycznie opuszczane okno po stronie pasażera nie działało.

background image

Ułamek sekundy później zobaczyła, że Jack gwałtownie odwraca głowę w kierunku dźwięku odpalanego silnika. Zanim

zdała sobie sprawę z tego, co słyszy, tuż przed nią wyskoczył motocykl. Wyminął maskę jej samochodu i popędził ulicą.
Kilka sekund później Jack wskoczył do trans ama.
— Jedź za nim! — krzyknął.
Reagan wcisnęła pedał gazu, ignorując znak stopu.
- To był Sergio?! - spytała, przekrzykując wycie silnika.

- Tak... to on... - Jack z trudem łapał oddech. - Ale zwiał, zanim zdążyłem go o cokolwiek zapytać.

Masz szczęście, że cię nie zabił. — Reagan zmniejszała odległość dzielącą ich od motocyklisty, ale nie miała pojęcia,

co zrobi, kiedy go dogoni. Ten człowiek był prawdopodobnie terrorystą poszukiwanym przez FBI i pół tuzina innych agencji.
A jeśli zranił albo zabił siostrę Jacka, zrobi wszystko, żeby nie dać się złapać.

Nie pozwolę mu uciec, zanim się nie dowiem, czy widział się z Luz Marią - powiedział Jack. - Jeśli go zgubimy, mogę

stracić ostatnią nić prowadzącą do niej.

Reagan wiedziała, że pędzenie z prędkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę przez ciemny labirynt willowej dzielnicy

jest niebezpieczne, ale nie potrafiła odmówić Jackowi. Podejrzewała, że Sergio był kluczem do wyjaśnienia, kto podłożył
ogień, który zabił jej kapitana. Musiała go dogonić.

Zwolniła na chwilę, mijając kolejne skrzyżowanie, i wjechała w ulicę, przy której mieściły się magazyny złomu i

opuszczony warsztat blacharski. Na większości budynków widniały znaki ulicznych gangów.

Zanim wpadli z pluskiem w koleinę, rozpoznała godło West Side Kings. Pasy szarpnęły ich do tylu, a Reagan usiłowała

nie wypuścić z dłoni kierownicy. Zaciskając zęby, ominęła najeżony koleinami odcinek drogi, na którym, jak sobie
przypomniała, kilka dni temu pękła główna rura wodociągowa. Wąska ulica nadal była zalana.
Motocykl był coraz dalej.

- Nigdy go nie złapiemy, jeśli uda mu się wyjechać na prostą drogę - stwierdziła Reagan. - Musimy go dogonić, zanim

dotrze do Washington Avenue.

Docisnęła pedał gazu. Wychudzony kot wybrał akurat ten moment, by wbiec na jezdnię, więc gwałtownie skręciła, omijając
go o włos. Sergio przyspieszył, i to znacznie. Nagle zarzuciło motorem. Kolejna koleina, pomyślała Reagan.

Sergio przechylił się, próbując wyrównać maszynę, ale nie udało mu się utrzymać pionu. Motocykl upadł na bok. Chwilę

wirował wokół własnej osi po pełnym kolein asfalcie, aż wreszcie się zatrzymał.

Wypadek powinien co najmniej unieszkodliwić kierowcę, ale gdy trans am zatrzymał się przy motorze, Sergio wygramolił

się spod niego i na wpół biegnąc, na wpół kuśtykając, ruszył w kierunku przejścia między składowiskiem złomu a zabitym
deskami starym domem, niemal ukrytym za kępą wysokich chwastów.

Zanim Reagan zdążyła cokolwiek powiedzieć, Jack wyskoczył z samochodu. Pobiegła za nim, krzycząc:

- Czekaj!

Za wysokim ogrodzeniem otaczającym złomowisko dziko szczekały dwa ogromne rottweilery, a ich grube pazury darły

metalową siatkę.

Sergio, zataczając się, skręcił w lewo, zmierzając w kierunku tylnej części opuszczonego domu. Jack był coraz bliżej

niego. Reagan, świadoma, że nie zdoła dogonić tych dwóch, postanowiła obejść front starego domu. Miała nadzieję, że w ten
sposób przechwyci rannego motocyklistę.

Jack szybko pokonywał odległość dzielącą go od Sergia. Już tylko parę metrów dzieliło go od kochanka siostry.

Reflektor, być może włączony przez wykrywacz ruchu, zalał światłem przestrzeń pomiędzy starym domem a warczącymi

psami.

Sergio sięgnął w dół, podniósł wyszczerbiony kubeł na śmieci i rzucił go Jackowi pod nogi.

Jack był zbyt blisko, by go ominąć, więc przeskoczył przez kubeł. Uderzył kolanem o coś twardego i się przewrócił.

Z trudem podniósł się na nogi i krzyknął za uciekającym Sergiem:
- Stój! Chcę cię tylko zapytać o Luz Marię!

Zamiast zwolnić, Sergio zniknął za rogiem starego domu, biegnąc, jak zgadywał Jack, ku ulicy. Jack chciał ruszyć za nim,

ale kolano odmówiło mu posłuszeństwa i dopiero teraz zauważył swoje podarte i zakrwawione dżinsy. Zaciskając zęby, wstał
i powlekł się dalej, równie niezdarnie, jak człowiek, którego gonił.

Przenikliwy kobiecy krzyk sprawił, że przyspieszył kroku. Serce podeszło mu do gardła.

background image

— Reagan!

Zobaczył ich między starym domem a rzędem metalowych kontenerów. Sergio próbował przygwoździć do ziemi głowę

Reagan, podczas gdy ona, gwałtownie się wijąc, usiłowała zrzucić go z siebie.
— Złaź z niej, gnoju! - wrzasnął Jack, rzucając się w ich stronę.

Sergio sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął z niej coś, co połyskiwało zimnym blaskiem w świede reflektorów.

Jack zdrętwiał. Odległe wycie syreny, które usłyszał, oznaczało, że nie zdążą przybyć na czas.

Wolną ręką Sergio złapał Reagan za włosy, pociągnął ją w tył i przyłożył jej do gardła automatyczny pistolet. Potem

spojrzał na Jacka i wykrztusił:

— Ani... kroku., dalej... — Oddychał z takim trudem, że ledwie go było słychać. - Nie pójdę z tobą, rozumiesz? Te

faszystowskie sukinsyny prędzej mnie zabiją, niż pozwolą nam cokolwiek wyjaśnić.

Oczy Reagan były okrągłe z przerażenia, ale w ich głębi czaiła się determinacja. Powoli zacisnęła pięści i Jack przestraszył

się, że może spróbować się uwolnić.

— Jezu, Sergio - wykrztusił. - Puść ją, proszę. Nie chcę... nie chcemy cię nigdzie zabierać. Ja po prostu muszę wiedzieć, co

się dzieje z moją siostrą. Potem możesz sobie iść, gdziekolwiek zechcesz, i niech cię cholera. Nie obchodzisz mnie. Chcę
tylko wiedzieć, że Luz Maria jest bezpieczna.

Z głębi domu dobiegło jakieś stukanie. Może coś się przewróciło. A może ta ruina nie była tak opuszczona, jak wyglądała.

— Luz... Maria? - wysapał Sergio. - Nie widziałem jej... Przyszedłem po nią. Gliny i federalni są za blisko. Jest ich pełno

koło mojego domu. Czas spadać, kiedy jeszcze możemy.

Czy to policja mogła gonić Luz Marię, kiedy próbowała do niego zadzwonić? — zastanawiał się Jack. Czy ją aresztowali?

To by wyjaśniało, dlaczego nie oddzwoniła.

— Spadam stąd. — Sergio opuścił pistolet, wypuścił Reagan i zaczął wstawać.

Wciąż na kolanach, odwróciła się tak gwałtownie w jego kierunku, że podniósł lufę i potrząsał nią zaledwie kilka

centymetrów od jej twarzy.

-

Nie... Proszę, nie. - Omijając wzrokiem pistolet, spojrzała mu w oczy. -Ja...ja tylko... chcę cię zapytać o pożar, który

zabił mojego kapitana. Muszę zrozumieć, dlaczego. Wytłumacz mi to, proszę.

-

Reagan, pozwól mu odejść — powiedział Jack. Czy próbowała właśnie dać się zabić?

-

Nie ruszać się, oboje - warknął Sergio. — Nie chcę nikogo zranić, ale zrobię to, jeśli będę musiał.

-

Tak jak zrobiłeś z Luz Marią — wyszeptała Reagan tak cicho, że ledwie można było dosłyszeć słowa.

Sergio pokręcił stanowczo głową.

- Nie. Nie Luz Maria. Nigdy. Mówiłem ci, że przyszedłem jej szukać. Nie mam pojęcia, gdzie jest.

Jack zastanawiał się, czy Sergio się domyśla, że Luz Maria jest z nim w ciąży. Wolał jednak o to nie pytać, żeby nie

dolewać oliwy do ognia.
- A mój kapitan? - spytała Reagan, a jej głos był pełen bólu.
I miłości, pomyślał Jack. Miłości tak potężnej, że zaryzykowałaby wszystko, nawet kulkę, dla tej jednej odpowiedzi. Sergio
spojrzał na nią niechętnie.

-

Chodzi ci o tego strażaka? Nie zrobiliśmy tego. Nie mieliśmy nic wspólnego z pożarem tych mieszkań. Dlaczego

BorderFree miałoby podpalać przyjaciół?

-

Przyjaciół? — Podniosła głowę i spojrzała na Jacka oczyma pełnymi przerażenia.

-

Nasza sprawa potrzebuje takich jak on - wyjaśnił Sergio. - Takich, którzy mają wystarczająco dużo odwagi, by

zaryzykować swoją karierę, a nawet życie, dla naszych ludzi.

-

Nie chcę być waszym męczennikiem - zaprotestował Jack. - Nie chcę nic od BorderFree. Oprócz Luz Marii. Muszę

wiedzieć, czy nic jej nie jest. To wszystko. A potem znikaj, byle jak najdalej stąd.
Sergio kiwnął głową.

- Kiedy ją znajdę, dopilnuję, żeby do ciebie zadzwoniła. Masz na to moje słowo.

Słowo terrorysty. Słowo człowieka, który właśnie groził Reagan bronią.

Sergio zaczął się wycofywać, a pistolet coraz bardziej trząsł mu się w dłoni.

— Czekaj! - krzyknęła Reagan. - Jeśli to nie było BorderFree, to kto? Kto, do cholery, podłożył ten ogień? Musisz mi to

powiedzieć.

Jack zadrżał. Bał się, że usłyszy huk wystrzału i poczuje swąd palącego się prochu.

background image

Ale zamiast strzelić, Sergio uśmiechnął się szyderczo.

— Chcesz wiedzieć, kto zjarał ten budynek? To idź za pieniędzmi. Założę się, że w ten sposób znajdziesz pojemnik z

benzyną.

Cofnął się jeszcze o krok, a potem odwrócił się i pobiegł. Zraniona noga utrudniała mu poruszanie się, ale nadal był zdolny

do ucieczki. Gdy znikł w ciemności, Jack zorientował się, że syreny, które słyszał, wcale się nie zbliżyły, tylko nikną gdzieś
w dali.

Podbiegł do Reagan, ale zanim zdążył się schylić, ona już usiłowała się podnieść.

— Ostrożnie - ostrzegł, pamiętając jej walkę z Sergiem. - Możesz być poważnie ranna.

Stęknęła, wstając, ale nie pozwoliła, by ból ją spowolnił.

Szybciej - powiedziała - albo nam zwieje. Jack złapał ją za ramię tak mocno, że aż krzyknęła.

Oszalałaś? On ma broń.

— Puść mnie. Nie musimy go złapać, wystarczy, jeśli zobaczymy, w którą stronę poszedł, i powiemy o tym glinom.

Nie puścił jej. Nie mógł, dopóki nie miał pewności, że Sergio oddalił się na tyle, że nie będzie próbował zatrzymać ich

kulami.

Nawet jeśli miałoby go to kosztować ostatnią szansę na odnalezienie siostry, nie mógłby ryzykować życia Reagan.

background image

Rozdział 1 4

eagan wytężała słuch, czekając na dźwięk uruchamianego silnika, ale usłyszała tylko szczekanie psów za
ogrodzeniem. Czyżby Sergio porzucił rozbity motor i uciekał na piechotę?

R

A może wybrał samochód, który zostawiła z włączonym silnikiem?

-

Puść mnie, zanim ucieknie. - Wyrwała ramię z uchwytu Jacka. — Nie chcesz, żeby go złapali? Nie chcesz znaleźć

swojej siostry?

-

Nie chcę dawać mu powodów, żeby zaczął do nas strzelać. Boże, Reagan! On cię omal nie zabił, nie rozumiesz tego?

-

Rozumiem, że mój grat stoi tam na jałowym biegu i pewnie bardzo przyda się Sergiowi.

Zostawiając Jacka, pobiegła w stronę ulicy. Motor wciąż leżał tam, gdzie się przewrócił, obok szerokiej kałuży. Reagan

odetchnęła z ulgą na widok niebieskiej bestii stojącej obok, z otwartymi drzwiami i zgaszonym silnikiem.
Odważyła uśmiechnąć się do Jacka, gdy pojawił się za nią.

- Może Houston ma problem ze złodziejami samochodów, ale to mile, że przynajmniej niektórzy nasi przestępcy mają

zasady.

Ledwie to powiedziała, jej śmiech przeszedł w gwałtowny szloch, gdy z opóźnieniem dotarły do niej słowa Jacka. „On cię

omal nie zabił, nie rozumiesz tego?"

Wciąż czuła, jak Sergio szarpie ją za włosy, czuła pistolet przyciśnięty do szyi. Czuła zapach jego potu, krwi i strachu. A

może to był zapach jej strachu?

Sergio nadal mógł być blisko, ukryty gdzieś w ciemności. Mógł też uznać, że nie warto pozostawiać przy życiu dwojga

świadków.

Jej płuca skurczyły się na tę myśl i znów usłyszała świszczenie. Nienawidziła siebie za to, wiedząc, że prawdziwi strażacy,

tacy jak Joe Rozinski i jej ojciec, nigdy nie pozwoliliby sobie na to, by tak się załamać.
Jack wziął ją za ramię i poprowadził do drzwi od strony pasażera.

-

Nie wyglądasz dobrze, Reag. Możesz być w szoku. No dalej, wsiadaj. Zabieram cię na izbę przyjęć.

-

Do diabla z izbą przyjęć - wysyczała, uwalniając się ż jego uchwytu. -To nerwy, nic więcej. Moje... są po prostu trochę

głośniejsze niż u większości ludzi.

-

Posłuchaj mnie - rzekł. - Nie możemy tu dłużej stać. Słyszałem coś z tego starego domu. W środku mogą być jakieś

dzieciaki z gangu albo...

— Prawdopodobnie jakieś ćpuny. Pewnie marzą o tym, żebyśmy wreszcie pojechali i żeby te psy się zamknęły. - Reagan

posłusznie zajęła siedzenie pasażera, zupełnie jakby to był jej pomysł.

Jack zamknął drzwi, a potem obszedł samochód, wspiął się na miejsce kierowcy i wyjrzał przez okno.

Wygląda na to, że Sergio już dawno zwiał. Ale teraz bardziej się martwię o ciebie. Naprawdę powinien zobaczyć

cię lekarz.

Właśnie jeden jest ze mną. Po prostu zabierz mnie do domu, proszę. Jestem tylko trochę roztrzęsiona. I mam w

kieszeni inhalator. Czy naprawdę chcesz spędzić kolejne osiem godzin, rozmawiając z władzami, po tym jak ktoś ze szpitala
złoży raport?

Może pomyślał o godzinach, które spędził na przesłuchaniach, a może incydent z Sergiem wstrząsnął nim bardziej, niż się

do tego przyznał. Tak czy inaczej, włączył silnik i ruszył w kierunku domu Reagan.

— No dalej, pociągnij parę razy — powiedział, wskazując na jej kieszeń.

— Nic mi nie...

Jeśli tego nie zrobisz, zawiozę cię prosto do szpitala, gdzie będą to mogli wpisać do twojej karty.

Nie próbuj mnie szantażować — burknęła - i przestań mnie pouczać. Może i jesteś lekarzem, ale, do jasnej cholery,

z całą pewnością nie moim.

Mimo to wyszarpnęła inhalator z kieszeni i pociągnęła raz, a potem drugi. Oparła głowę o chłodną szybę, pozwalając, by

lekarstwo rozluźniło napuchnięte tkanki płuc.

Nie jest tak źle - powiedział Jack, kładąc jej dłoń na ramieniu. - Ludzie radzą sobie z gorszymi rzeczami. Nie

przychodzi ci czasem do głowy, że jesteś dla siebie za twarda? I dla każdego, komu na tobie zależy?

background image

Wiesz, co mi powiedział kapitan podczas naszej ostatniej rozmowy? Ze ściągam w dół całą załogę i jestem dla nich

bezużyteczna. Chciał, żebym przeniosła się z powrotem na karetkę, dla mojego własnego i dla ich dobra.

Jack skręcił w Washington Avenue. Światła nielicznych samochodów, które mijali, wydawały się Reagan równie odległe i

niewyraźne jak gwiazdy nad nimi. Jakby każda poświata była osobną galaktyką, a ten cichy trans am całym światem.

- I wiesz — wyszeptała załamującym się głosem - Joe miał rację. A ja... nie zdołałam mu tego powiedzieć. Nie zdążyłam

mu podziękować, że nie przyznał mi racji, kiedy się myliłam.

Czuła, jakby zatrzasnęły się w niej jakieś drzwi. Drzwi, którym stawiała opór o wiele za długo.

-

Przykro mi - powiedział po prostu Jack. Był na tyle mądry, żeby nie prawić jej teraz jakichś banałów.

-

Nie mówiłam ci tego wcześniej, ale Joe Rozinski i jego żona, nie Donna, tylko kochana Flo, która umarła na raka,

wzięli mnie do siebie, kiedy matka wykopała mnie z domu, gdy miałam szesnaście lat.
- Twoja matka...?

-

Chciała zapomnieć, że kiedykolwiek miała innego męża. — Wzruszyła ramionami. — A ja ciągle jej o tym

przypominałam i wcale mi nie zależało, żeby było jej łatwiej.

-

W to mogę uwierzyć — odparł z nutką rozbawienia w głosie. - Mimo to nie potrafię zrozumieć, jak mogła cię wykopać.

-

Wszyscy dokonujemy wyborów. - Reagan ledwo mogła uwierzyć, że wyciąga te stare historie w takiej chwili jak ta.

Może naprawdę była w szoku. — Matka wybrała Matthiasa Wootena.
- Kogo?

- Matthiasa Wootena — powtórzyła. - Mojego ojczyma, pana Mam Dużo Kasy. Naprawdę uroczy gość. I miał parę

interesujących pomysłów, jak utrzymać w ryzach nastoletnią dziewczynkę.
- On nie... nie skrzywdził cię, prawda?

Milczała długą chwilę, przywołując wspomnienia dawnych kłótni. Dochodziło do nich, bo Wooten chciał mieć nad nią

jakąś kontrolę, a ona biła na oślep, zraniona obojętnością matki.

A przynajmniej wtedy uważała, że to była obojętność. Potrząsając głową, czuła, jak znad przeszłości unosi się gęsta mgła,

czyniąc wszystko tak boleśnie i krystalicznie jasnym, że krawędzie wspomnień cięły jak stłuczone szkło.

- Wszyscy ranimy się nawzajem. Może... no cóż, właściwie to na pewno, ja tak samo się myliłam, jak oni oboje. Ale

wtedy nie potrafiłam tak na to patrzeć.

Zastanowiła się nad nagłością tego objawienia, po tylu latach. Czy to z powodu śmierci kapitana, czy to widząc miłość

Jacka do matki i siostry, czy też dlatego, że patrzyła prosto w lufę pistoletu - teraz postrzegała wszystko zupełnie inaczej.
- I co zamierzasz z tym zrobić? - spytał Jack. Wzruszyła ramionami.

- A co tu można zrobić? Upłynęło tyle lat. Poza tym od czasu do czasu piszemy do siebie kartki. Przynajmniej na Boże

Narodzenie.

Próbowała mówić beztroskim tonem, lecz jej wysiłek na nic się nie zdał. Postanowiła zmienić temat.

- A jak ty się trzymasz, Jack? - Zerkając na niego, dostrzegła coś, czego nie zauważyła wcześniej. - Czy to... czy to krew

na twoim kolanie?

Nie spojrzał na nią, ale uchwyciła przelotny grymas na jego twarzy.

- Teraz martwimy się o ciebie - odparł, skręcając na podjazd przed jej domem.
Gdy wjechali do garażu, zauważyła, że górne światło musiało się zepsuć. Wysiadając z samochodu, niemal wpadła na

Jacka, który właśnie podchodził, żeby otworzyć drzwi z jej strony.

-

Musisz z tym skończyć — powiedziała. Chociaż stała niespełna pół metra od Jacka, w ciemności nie widziała jego

twarzy.

-

Z czym skończyć? Nie mów mi, że jesteś jedną z tych kobiet, które obraża trochę okazanej im uprzejmości.

Pokręciła głową.

-

Nie o to chodzi. Mówię o tym, jak zmieniłeś temat, kiedy zapytałam, jak się trzymasz. Czy zawsze tak robisz? Czy

zawsze ukrywasz własny ból, koncentrując się na cierpieniach innych?

-

No, no — mruknął z sarkazmem. — Kto by przypuszczał, że w waszej akademii uczą psychoanalizy...

Reagan zdała sobie sprawę, że poczuł się urażony. Cóż, nie po raz pierwszy zdarzyło jej się kogoś wkurzyć. Dlaczego

miałaby się przejmować akurat Jackiem?

- Wejdź do środka - zaproponowała. - Jestem tylko skromną sanitariuszką, ale świetnie sobie radzę z wodą udenioną i

bandażami.

background image

- Nie potrzebuję...

Nie mogła powstrzymać złośliwego uśmiechu.

- Role odwróciły się, co? Świeć dobrym przykładem i pokaż mi, jak się zachowuje porządny pacjent.

Powstrzymał się od komentarza i posłusznie ruszył za nią do tylnych drzwi. Reagan nacisnęła przycisk, by włączyć światło w
kuchni. Nie zapaliło się.

Przypomniawszy sobie przepaloną żarówkę w garażu, zamarła w drzwiach.

- Frank?! - zawołała. - Frank Lee?!

Ale chart się nie pojawił. Pomyślała, że pewnie śpi, najprawdopodobniej na jej łóżku.
- O co chodzi? — Jack mówił ściszonym głosem, tak jakby on też wyczuł, że coś jest nie w porządku.

Przebiegła spojrzeniem po kuchni.

- Chyba nie ma prądu. Światło nie działa i wyświetlacz mikrofalówki też się nie świeci. - Spojrzała w kierunku okna

Peaches i dostrzegła niebieskawe migotanie telewizora. - Pewnie wyskoczył bezpiecznik. Może Peaches znów się zabawiała
moimi sprzętami domowymi. Czasami zapomina, że nie można jednocześnie włączać mikrofalówki, zmywarki do naczyń i
rozdrabniacza odpadów.

-

Gdzie jest skrzynka z bezpiecznikami? - zapytał Jack. Spróbowała prześliznąć się obok niego.

-

Na tyłach domu...

-

Nie pójdziesz tam sama.

Przewróciła oczami, choć wiedziała, że w ciemności nie mógł tego widzieć.

-

Czy to jakiś styl meksykańskiego macho, czy też wszyscy lekarze są tacy nadęci?

-

Zaginęła moja siostra, moje mieszkanie spłonęło i ktoś właśnie groził ci pistoletem, więc powiedz mi, Reagan, czy to

kwestia tego, że jesteś blondynką, czy też wszyscy strażacy są tacy lekkomyślni?

Roześmiała się, zaskoczona, że mimo stresu wciąż był w stanie odpłacić jej pięknym za nadobne.

- A już myślałam, że nie mówili wam o tym na studiach. W porządku, Montoya, chodźmy.
Po chwili ze zdumieniem dostrzegła Franka Lee w ogrodzonej części małego ogródka na tyłach. Leżał pod jednym z

oleandrów rosnących w szerokim rzędzie. Peaches musiała być naprawdę wstrząśnięta telefonem Luz Marii. Nigdy wcześniej
nie zapomniała wpuścić psa do domu.
-

Hej, mały. - Reagan pochyliła się i wyciągnęła rękę do charta. Pozwolił jej podejść, ale uciekł z zasięgu jej dotyku z

cichym skomleniem.

- Frank! — zawołała, ostrożnie podchodząc bliżej. — Chodź do mnie. Wszystko w porządku, piesku. Och!

Gwałtownie cofnęła dłoń i odwróciła ją, żeby spojrzeć na wilgoć, którą poczuła. W tej samej chwili Jack musiał znaleźć

bezpiecznik, bo w kuchni zapaliło się światło. Reagan zobaczyła czerwoną ciecz na swojej dłoni. Zobaczyła też, że biała
sierść psa była nią ochlapana. Usłyszała też jak Jack gwałtownie wciąga powietrze.

-

To krew — powiedział, klękając, żeby sprawdzić, czy pies nie jest ranny.

-

Wiem — odparła Reagan, a jej dłonie przesunęły się po łbie, grzbiecie, łapach i ogonie Franka. Spojrzała na Jacka. -

Tylko czyja, bo z pewnością nie Franka Lee.

background image

Rozdział 1 5

ack omiótł wzrokiem tyły domu, w kuchennym oknie i dwóch następnych paliło się światło. Pamiętał z poprzedniej
wizyty, że pierwsze to okno od łazienki, a drugie - pokoju dla gości, w którym spał. Wszystkie trzy były osadzone dość

wysoko, nie mógł więc zajrzeć przez żadne z nich do środka.

J

Ruszył za Reagan, która właśnie skręcała za róg od strony garażu. Kiedy wszedł za nią w wąską przestrzeń pomiędzy

domem a porośniętym dzikim winem ogrodzeniem sąsiada, zobaczył, że w oknach od tej strony też pali się światło i że jedno
z nich jest otwarte.

Stała pod nim odwrócona drewniana skrzynka. Kilka listew było wygiętych, tak jakby stanął na nich ktoś ciężki. Albo

jakby odepchnął skrzynkę, żeby wejść przez otwarte okno. Jack stanął ostrożnie na jej krawędzi i zajrzał do domu.

Schodząc, wyszeptał:

-

Nie ma nikogo, przynajmniej w salonie. Telewizor i stereo wciąż stoją. Zamiast na niego spojrzeć, Reagan ze

zmarszczonym czołem przyglądała się swojej dłoni.

-

To wcale nie jest krew - powiedziała. — Powąchaj.

-

Pochylił się i poczuł oleisty zapach.

-

Czy to...?

-

To farba. Miałam kilka puszek, które trzymałam w garażu, w tej starej skrzyni. Chciałam pomalować... Ale zapomnijmy

teraz o poradach Marthy Stewart. Jak Frank Lee mógł się tam dostać?

-

Nie podoba mi się to — odparł Jack, sięgając do kieszeni. — Jeden z detektywów dał mi swoją wizytówkę. Powiedział,

żebym do niego zadzwonił, jeśli...

-

Jeśli co? — weszła mu w słowo. - Z powodu awarii prądu i psa, który wpadł w puszkę farby? Pewnie jakiś chuligan

węszył tu z nudów.
- Nie wygląda mi na to. Coś tu nie gra. Wzruszyła ramionami.

- Przyznaję, że to trochę dziwne, ale ostatnio sporo przeszliśmy. Jesteśmy trochę przewrażliwieni. Spotykam się z tym w

pracy — ciągnęła dalej. - Ludzie po przejściach wpadają w przerażenie, kiedy na strych wbiegnie im wiewiórka albo gałęzie
uderzają w okna podczas wiatru. Nie masz pojęcia, ile telefonów dostajemy po każdej letniej burzy, gdy chmury się
rozstępują i na całą tę wilgoć pada słońce. Ludzie widzą parę unoszącą się z ulic i dachów i dzwonią po nas, mówiąc, że się
pali. Nie zamierzam wykonać podobnego telefonu. Nie chcę, żeby gliny się z nas nabijały, albo, co gorsza, sprowadziły tych
kolesi z grupy specjalnej, którzy każą nam wytłumaczyć, co porabiamy.

Jackowi było wszystko jedno, czy ktoś będzie się z nich śmiał, ale z tą grupą specjalną miała rację. Jeśli go zapytają o

siostrę, co, do cholery, im powie?

- Jeśli od tego poczujesz się lepiej — dodała Reagan — to zajrzymy jeszcze przez parę okien, zanim wejdziemy do

środka.

Jack skinął głową, przysunął skrzynkę do następnego okna i zaczął na nią wchodzić. Tym razem zaskrzypiała mocniej,

jakby za chwilę miała się rozpaść. Reagan złapała go za łokieć.
- Pozwól, że ja to zrobię. Jestem lżejsza.

Cofnął się, pozwalając, by zajęła jego miejsce, ale gdy tylko wspięła się i zajrzała przez okno, krzyknęła i natychmiast

zeskoczyła.

— O Boże! — Podniosła rękę do ust, trzęsąc się spazmatycznie. - Widziała. .. widziałam...

— Co? — dopytywał się Jack. — Ktoś cię okradł?

Gwałtownie pokręciła głową, a nogi ugięły się pod nią, tak że musiał ją podtrzymać, żeby nie upadła.

— To... to nie złodzieje - wyjąkała Reagan. To... to... Luz Maria.

background image

Rozdział 1 6

R

eagan, wciąż chwiejąc się na nogach, ruszyła za Jackiem ku tylnym drzwiom.

- Czekaj! — zawołała, nie mogąc za nim nadążyć.
Ale on już wbiegł po schodach i pędził przez kuchnię. Wyszarpnęła z kieszeni komórkę i wstukała 911.

- Przyślijcie karetkę! - krzyknęła do dyspozytora. - Natychmiast! Wezwijcie policję. Ktoś został dźgnięty nożem i myślę,

że napastnik wciąż tu jest. Podała adres.

Reagan nie miała pojęcia, czy to, co zobaczyła przez okno, było śladami farby czy krwi. Wiedziała tylko, że jej słowa

wywołają odpowiednią reakcję.
- Reagan, chodź tu, potrzebuję cię! - wołał Jack.

Przerwała połączenie i wpadła do sypialni. Jej oczom ukazała się scena tak przerażająca, że gdyby nie przeszkolenie i

doświadczenie, nie zapanowałaby nad sobą.

Pokój tonął w gęstej ciemnoczerwonej cieczy. Wszystko, co wisiało na ścianach i stało na komodach, zostało zrzucone i

roztrzaskane na kawałki. Poduczone szkło ze zdjęć w ramkach, zbite lampy i błyszczące odłamki lustra połyskiwały w
świetle padającym spod sufitu pod obracającymi się wolno łopatami wentylatora.

A pośrodku, na ochlapanym szkarłatem białym prześcieradle, leżała Luz Maria - w pogrzebowej pozycji, ze szczupłymi

dłońmi złożonymi na piersi i rozpuszczonymi włosami zwiniętymi w gładki splot przy szyi.

Była przykryta lekką kolorową narzutą podwiniętą pod jej zgięte ręce, tak jakby ten, kto ją tu zostawił, chciał, żeby było jej

ciepło. Albo jakby chciał ukryć okropności, które znajdowały się pod tkaniną...
Ale to, że była przykryta, nie chroniło jej od oparów farby i benzyny.

- Luz Maria, obudź się! - Jack pochylił się nad siostrą i przycisnął drżącą dłoń do jej szyi, próbując wyczuć puls.

Jeszcze zanim skinął głową, Reagan dostrzegła płytkie unoszenie się i opadanie klatki piersiowej. Ale Luz Maria nie

reagowała na głos Jacka. Była nieprzytomna.

- Oddycha, ale szybko i płytko - powiedziała Reagan. - Karetka już jest w drodze.

Dostrzegła ciemny siniak przecinający napuchnięty łuk brwiowy Luz Marii, a gdy podeszła bliżej, zobaczyła też otarcia na

jej twarzy. Otarcia, które rozpoznała na podstawie wielu przypadków, jakie widziała przez lata swojej pracy.

Dlaczego Luz Maria ma obrażenia od poduszki powietrznej? — zastanawiała się.

- Puls jest slaby i przyspieszony, skóra chłodna i lepka w dotyku - mówił Jack. - Źrenice równe i reagują.

Reagan ostrożnie uniosła dłonie Luz Marii, a potem odsunęła narzutę, żeby sprawdzić, czy nie ma obrażeń klatki

piersiowej, które mogłyby utrudnić oddychanie. Na obcisłej pomarańczowej bluzce nie dostrzegła żadnych śladów krwi.

Spojrzała na Jacka, który właśnie oglądał szyję siostry w poszukiwaniu śladów duszenia.

Kiedy to robił, Reagan odrzuciła na bok narzutę, odkrywając całe ciało Luz Marii. Zobaczyła plamy krwi między jej nogami.

-

Mamy krwawienie - wykrztusiła - a przynajmniej mocne plamienie przesiąkające przez dżinsy.

-

Z szyją chyba w porządku. Gdzie, do cholery, jest ta karetka? - Jack sięgnął po lewą rękę Luz Marii.

-

Sprowadź drugą - poleciła Reagan - wydaje mi się, że ma złamane prawe przedramię.

Jack ujął prawą dłoń siostry i nacisnął u podstawy paznokcia kciuka, żeby sprawdzić, w jakim czasie naczynka ponownie

napełnią się krwią. Podstawa paznokcia powoli się zaróżowiła.
Luz Maria była w stanie wstrząsu, ale nie był on głęboki.
Mimo to nadal nie reagowała, gdy Jack wciąż powtarzał jej imię.

Reagan przeszła nad zawartością kilku opróżnionych szuflad i otworzyła oba okna. Ku swej ogromnej uldze usłyszała od

strony ulicy dźwięk zbliżających się syren.
- Pójdę ich wpuścić - powiedziała.

Odwróciła się i jej spojrzenie padło na ścianę przy drzwiach, gdzie widniały słowa wypisane czerwoną farbą:

AMERYKA

DLA AMERYKANÓW - ŚMIERĆ BORDER FREE.

Dobry Boże!
Reagan oderwała wzrok od szkarłatnego hasła i rzuciła się do drzwi.

background image

Kto mógł to zrobić? Jak i dlaczego? Czy mimo zaprzeczeń to Sergio był za to odpowiedzialny? Sergio, którego gonili i

przyparli do muru? Sergio, który trzymając pistolet przyciśnięty do jej szyi, przysięgał, że nic nie wie o Luz Marii?

Reagan wysilała rozpaczliwie umysł, próbując sobie przypomnieć, czy pachniał oparami farby, tak jak ten pokój. Czyjego

ubranie było poplamione na czerwono? Tak, był brudny i krwawił po tym, jak spadł z motocykla, ale na jego czarnym
ubraniu nie było innych śladów...

Z zamyślenia wyrwały ją migające światła. Wyszła przez frontowe drzwi i zatrzymała, machając rękami, podjeżdżającą

karetkę reanimacyjną, jaką wysyłano do najcięższych wypadków. Gdy ambulans stanął przed jej domem, usłyszała kolejne
zbliżające się syreny, radiowozu policji i karetki transportowej. Ucieszyła się, widząc pierwszą osobę, która wyskoczyła z
ambulansu. Czekoladowe loki Vickie Carson jak zwykle wydostały się ze spinki i wiły się wokół jej okrągłej twarzy jak
syczące węże Meduzy. Chociaż trochę przytyła, poruszała się z tą samą energiczną pewnością i poczuciem celu, które
Reagan zapamiętała z czasów, gdy jeździły razem.

Reagan nabrała otuchy, wiedząc, że Vickie jest ekspertem w ocenianiu i stabilizowaniu stanu pacjentów. I w

przeciwieństwie do Jacka, nie musiała sobie radzić z emocjonalnymi skutkami ratowania członka rodziny.

Wraz z drugim ratownikiem i technikiem pomocy doraźnej, który był jednocześnie kierowcą, zaczęli wyładowywać sprzęt

przez boczne drzwi ambulansu.

-

Co się dzieje, Hurley? — spytała Vickie. - Dyspozytor mówił, że napastnik wciąż może tu być. Musimy czekać na

gliny, żeby oczyścili teren?

-

Miejsce jest bezpieczne. Nie muszą przysyłać wozu strażackiego jako wsparcia. Możesz im dać znać, żeby zawrócili -

odparła Reagan. - Pacjentka jest Latynoską, dwadzieścia parę lat, oddycha, ale jest nieprzytomna. Wygląda to na wstrząs, ale
możliwe, że miała wypadek samochodowy. Daj, pomogę ci z tymi noszami.

-

Zgłoszono dźgnięcie nożem. — Twarz technika pomocy doraźnej wyrażała zdumienie.

Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że ofiar wypadków samochodowych zazwyczaj nie znajdowano w mieszkaniu.

Drugi sanitariusz, który przyjechał z Vickie, Afroamerykanin o dość jasnym odcieniu skóry, zatrzasnął boczne drzwi i

spojrzał na Reagan nie mniej zaskoczony.

-

Na pierwszy rzut oka to wyglądało na dźgnięcie - wyjaśniła Reagan. -Jej brat jest lekarzem, jest z nią teraz w środku.

Sprawdziliśmy ją od stóp do głów i nie znaleźliśmy żadnych śladów otwartych obrażeń. Ma siniaki i otarcia na twarzy, coś,
co wygląda na krwawienie z pochwy, i złamanie kości promieniowej oraz łokciowej. I to jest zdecydowanie miejsce zbrodni,
zobaczycie sami, kiedy wejdziecie.

-

Wypadek samochodowy? Miejsce zbrodni? - zapytał technik pomocy doraźnej, a bruzdy na jego zmarszczonym czole

stały się jeszcze głębsze.

-

Obrażenia na to wskazują. Oprócz otarć na twarzy cała jest w jakimś białym proszku - powiedziała Reagan. Ignorując

zaciekawione spojrzenia kilku sąsiadów, którzy wyszli na zewnątrz w szlafrokach, pchnęła nosze w kierunku frontowych
drzwi.

-

To twój dom? - spytała Vickie, gdy razem z drugim sanitariuszem szli za nią ścieżką.

Reagan skinęła głową.

- Znaleźliśmy ją tu jakieś siedem, może osiem minut temu. Jeździliśmy, szukając jej po całym mieście, a ona wylądowała

tutaj.

Vickie rzuciła jej zaciekawione spojrzenie, ale nie zadawała dalszych pytań. Gdy Reagan wprowadziła ich do sypialni,

drugi sanitariusz wymamrotał:
- O, ja pierdolę...
Jack podniósł wzrok znad Luz Marii
- Tlen - powiedział. — Musimy natychmiast podać jej tlen.

-

Rozumiem, że jest pan lekarzem - odparła Vickie. — Czy to pańska pacjentka?

-

To moja siostra, do cholery! Po prostu dajcie jej tę maskę. Będziemy też potrzebować kołnierza ortopedycznego, na

wypadek gdyby...
Vickie ani drgnęła.

-

Przejmuje pan odpowiedzialność za pacjentkę i za miejsce zbrodni? Reagan położyła dłoń na ramieniu Jacka, próbując go

uspokoić.

background image

-

Pozwól im robić, co do nich należy.

-

To moja siostra... - powtórzył. Technik pomocy doraźnej wyszedł na zewnątrz, by przekazać przez radio odwołanie

wezwania wozu strażackiego.

-

To pomóż jej. Powiedz im, co już wiemy. I zrób miejsce. Odsuń się, żeby mogli szybko zabrać ją na urazówkę.

Gapił się na Reagan, a w oczach nabrzmiewał mu ból. Przez kilka uderzeń serca nie ruszyła się, nawet nie mrugnęła,

czekając, aż rozsądek Jacka przezwycięży emocje. Musiał wiedzieć równie dobrze jak ona, że wtrącając się, tylko
spowolniłby akcję ratunkową.
Wreszcie skinął głową i cofnął się krok do tyłu.

Gdy sanitariusze i technik pomocy doraźnej pracowali, podawał im szczegóły, spokojnie i rzeczowo, jakby mówił o

całkowicie obcej osobie, a nie o ukochanej siostrze.

Siostrze, którą jakiś chory sukinsyn musiał tu zostawić po tym, jak zepchnął z drogi jej samochód.

Wszystko się zmieniło, gdy pojawili się pierwsi gliniarze. Rzucili okiem na rasistowskie napisy na ścianach sypialni,

spojrzeli po sobie i jeden z nich rzucił:

- Dzwoń po chłopaków. To adres, o którym wspominał porucznik, prawda?

- Dam im znać przez radio, Mike - odparł drugi, silnie zbudowany mężczyzna w źle dopasowanym mundurze. —

Federalnych z tej grupy specjalnej pewnie też to zainteresuje.

Lęk skręcał wnętrzności Jacka, odwracając jego uwagę od sanitariuszy, którzy zakładali Luz Marii usztywniacze.
Czy śledczy będą chcieli oddzielić go od siostry, żeby znów godzinami zadawać mu pytania w biurze lokalnym FBI?

- Jadę z nimi. - Jego głos był stanowczy, a spojrzenie nieustępliwe, gdy zwrócił się do starszego policjanta. - Będziemy

na oddziale urazowym w Ben Taub.

Jego partner, chudy biały dzieciak z jabłkiem Adama poruszającym się jak spławik w stawie pełnym ryb, powiedział:
- Eee... nie wiem, czy możemy panu pozwolić jechać do szpitala. Musimy panu zadać parę pytań.

-

W takim razie wiecie, gdzie mnie znaleźć. Sanitariusze przenieśli Luz Marię na nosze.

-

Czy to pan jest właścicielem domu? - zapytał młodszy policjant. Reagan, która właśnie podnosiła torbę sanitariusza i

monitor, słysząc pytanie, podniosła głowę.
- To ja to zgłosiłam.
Jabłko Adama drgnęło, ale gliniarz nie ustępował.

-

Będziemy musieli panią przesłuchać.

-

Ale ja jadę z...

-

Ktoś musi nam wyjaśnić, co się stało.
Reagan spojrzała na Luz Marię, a potem skinęła głową Jackowi.

- Ty z nią jedź. Porozmawiam z tymi panami i dołączę do ciebie tak szybko, jak tylko będę mogła.

- Nie musisz przyjeżdżać... - zaczął.

- Przyjadę — przerwała mu, omiatając gestem zrujnowany pokój. — To także moja sprawa, Jack, a poza tym ja też mam

serce.

Do tej pory jego uwaga była całkowicie skupiona na siostrze, ale teraz dostrzegł, że w całym pokoju wściekłe czerwone

maźnięcia tworzyły litery. Jego spojrzenie padło na napis:

KONIEC Z ŁATWĄ KASĄ. PIEPRZYĆ MEKSYKAŃCÓWI

Te słowa wstrząsnęły nim. Pomyślał o plamach krwi na dżinsach Luz Marii.

Zalała go fala wściekłości, sprawiając, że cały zadrżał, zaciskając pięści aż do bólu. Wiedział, że jeśli znajdzie człowieka,

który skrzywdził jego siostrę, nic nie powstrzyma go od zabicia tego sukinsyna.

background image

Rozdział 1 7

eagan była zadowolona, że młodszy policjant pozwolił jej pomóc załodze karetki spakować sprzęt. Chciała zamienić
parę słów z Jackiem, zanim odjedzie. Złapała go za karetką, gdy sanitariusze wsuwali nosze z Luz Marią do

ambulansu. Pochylając się ku niemu, powiedziała:

R

- Chcę, żeby złapali tego, kto to zrobił. Ze względu na twoją siostrę i na Joego Rozinskiego, bo nie powiesz mi chyba, że

to nie jest powiązane.

Spojrzał jej w twarz, a jego ciemne oczy się zwęziły.

-

Uważasz, że ja nie chcę, żeby złapali tego sukinsyna? Jak, do cholery, możesz myśleć, że...

-

Myślę, że masz z tym problem. Przez całe życie chroniłeś Luz Marię, oboje o tym wiemy. Będziesz się mocno

zastanawiał, zanim się zdecydujesz, czyją w to wplątać. Choćby po to, żeby dorwali tego, który to zrobił.

Nic nie powiedział, ale czuła, jak walczy z argumentami, których nie ośmielił się poruszyć, kiedy otaczało ich tyle osób,

które mogłyby coś usłyszeć.

- Powinieneś wiedzieć - ciągnęła — że decyzja nie leży już w twoich rękach. Zamierzam zdać im pełną i dokładną

relację. Muszę to zrobić, żeby móc spojrzeć na siebie w lustrze.

Wolno skinął głową i się odwrócił. Drżała, przejęta tym, co mu właśnie powiedziała, ale Jack już na nią nie patrzył.

Gdy wsiadł do karetki, zauważyła mężczyznę stojącego po drugiej stronie ulicy. Gapił się na nią uporczywie, z rękami

założonymi na piersi, tak jakby było mu zimno albo jakby był zły.

- Beau! - zawołała, idąc w jego stronę. - Beau LaRouche, czy to ty? Nakrapiane plamami rdzy kombi zahamowało z
piskiem. Zatrzymała się i odczekała, aż kierowca skończy przeklinać ją po hiszpańsku i ruszył dalej. Kiedy znów
podniosła wzrok, Beau zniknął. Dlaczego odszedł i dlaczego się tu pojawił? — zastanawiała się z niepokojem.

Pracowali razem zaledwie dziewięć miesięcy, a jednak nie zgłosiła tego, co stało się w jej domu wczoraj rano. Nawet teraz,

kiedy w jej umyśle miotały się wcześniejsze pogróżki Beau skierowane do Jacka, wzdragała się przed powiedzeniem policji,
że widziała go tu.

Bo to nie on jest winny, podpowiadała jej intuicja. Niemożliwe, żeby skrzywdził Luz Marię albo podłożył ogień, który

potem sam gasił.

Wątpiła też, żeby to Luz Maria podłożyła ogień w mieszkaniu brata. To jednak nie przemawiało za jej niewinnością w

większym stopniu niż przeświadczenie Reagan o niewinności Beau.

Pierwsze kłamstwo było najtrudniejsze, uświadomiła sobie Reagan. Jej serce odtańczyło szalony taniec, ale zmusiła się, by

patrzeć starszemu glinie prosto w oczy.

— Skąd pani ma tego siniaka? - powtórzył niedbałym tonem, wskazując na jej policzek.

Odruchowo dotknęła twarzy.

- Chyba od tego faceta, którego przyłapaliśmy pod oknem siostry Jacka, a potem go goniliśmy.

Grunt, po którym stąpała, stopniowo stawał się coraz bardziej śliski, utrudniając jej trzymanie się prawdy. Ale tak właśnie

jest z kłamstwami, pomyślała Reagan. Kiedy powie się chociaż najmniejsze, kosmiczny pyłek fałszu nabiera masy i
znaczenia i zanim można się połapać, toczy się swoją własną drogą.

Po pierwszym kłamstwie będzie musiała wymyślić ich więcej, żeby odciągnąć policjantów od Beau i skupić ich uwagę na

przejściach z Sergiem i z Luz Marią dzisiejszej nocy.

To by było na tyle, jeśli chodzi o szumne deklaracje, które cisnęła Jackowi w twarz. „Pełna i dokładna relacja", dobre

sobie...

Choć młodszy policjant zdawał się niczego nie zauważać, starszemu facetowi z grubym karkiem wydawało się chyba, że

przyłapie ją na jakiejś nieścisłości. Pewnie powiedział coś szefowi grupy specjalnej, który przyjechał później, a może po
prostu agent specjalny dowodzący grupą z FBI miał szósty zmysł. Jego pytania stawały się coraz bardziej kłopotliwe. Chciał
wiedzieć, dlaczego wcześniej im powiedziała, że nie jest związana z Jackiem Montoya.

- Bo nie jestem - upierała się. - Znałam go dawno temu, kiedy oboje byliśmy dziećmi. A odkąd to wszystko się zaczęło,

nasza znajomość stała się trochę dziwna.

background image

Agent miał tak jasną cerę, że choć jego identyfikator mówił, że nazywa się R.J. Lambert, przezwała go w myślach

„Casper".

- Tak „dziwna", że aż zapomniała pani, że ten człowiek może być powiązany z organizacją terrorystyczną, nie

wspominając już o śmierci pani kapitana? Kazaliśmy sprawdzić akta Montoi, stany jego kont bankowych i kart kredytowych
oraz wykazy rozmów telefonicznych. Wszystko. I zapewniam panią, że jeśli zechce pani cokolwiek zataić, będzie to cholerny
błąd. - Mówiąc, uderzał swoim wielkim złotym sygnetem w stół.

Z każdym uderzeniem Reagan coraz bardziej go nie lubiła. Był jeszcze gorszy niż detektyw Obwisły Bebech.

Blefuje, pomyślała. Nie ma żadnych dowodów i nagina fakty, próbując ją zastraszyć. Pewnie myśli, że zdołają tak

przerazić, że się załamie.

- Jack wpadł na chwilę, żeby złożyć mi kondolencje i zobaczyć, jak się czuję. - Nie zamierzała wyjaśnić, że zaprosiła go,

żeby przenocował, i nie chciała nawet myśleć o tym, jak rzuciła się na niego, kiedy usłyszała o śmierci kapitana. — Kiedy
pojechał, zapomniał telefonu komórkowego. A potem, dziś w nocy, właściwie zeszłej nocy, odebrałam ten telefon
1 usłyszałam krzyk kobiety. Słyszałam, jak bardzo była przerażona. Myśli pan, że powinnam była to zignorować?

Casper nie raczył odpowiedzieć. Zarówno on, jak i stado jego agentów męczyli ją jeszcze kilka godzin, zadając te same

pytania za każdym razem, gdy pojawiała się kolejna grupa. Próbują przyłapać mnie na kłamstwie, domyśliła się. Wydawali
się też bardzo zainteresowani tym, co mogła im powiedzieć na temat Sergia. Jak wyglądał, co mówił, jak dokładnie sfor-
mułował zdanie o tym, żeby pójść za pieniędzmi? Czy dał jej jakąś wskazówkę? Czy on i Jack dobrze się znali?

Słońce zaglądało już przez okna, Peaches zdążyła wyprowadzić i nakarmić Franka Lee, a przesłuchania wciąż trwały.

Wreszcie cierpliwość Reagan się wyczerpała.

-

Kończymy — powiedziała facetowi z grupy od podpaleń, którego przedwcześnie posiwiałe włosy przypominały jej

Petera Gravesa.

-

Kto tak mówi? - spytał. - Myślałem, że teraz jeszcze raz przyjrzymy się wydarzeniom, które doprowadziły do tego, że

znalazła pani pannę Montoyę w swojej sypialni.
Trąc ręką zesztywniały kark, spojrzała tęsknie na pusty kubek po kawie.

- Będzie pan musiał dowiedzieć się tego od swoich kolegów, bo o ile mnie nie aresztujecie, wychodzę stąd. Jadę do

szpitala dowiedzieć się o stan Luz Marii.
Mężczyzna podniósł ręce, udając, że się poddaje.

-

Zadzwonimy tam, sprawdzimy, co i jak, i damy pani znać, jak to wygląda.

-

Chyba źle mnie pan zrozumiał. Zebraliście dowody, zrobiliście zdjęcia i przemaglowałiście mnie tak, że ledwo zipię, a

teraz wynoście się z mojego domu. Wszyscy, co do jednego!

-

Nie chce pani wszystkiego wyjaśnić? — przerwał jej Casper, znów stukając sygnetem o blat stołu.

Reagan poczuła, że traci panowanie nad sobą.

- Jeszcze raz puknij w ten cholerny stół, a będziesz musiał mnie aresztować za napaść na funkcjonariusza. Tak ci

przywalę w tę twoją białą jak lilia gębę, że wreszcie się zamkniesz.

Facet z grupy od podpaleń i wyglądająca na wykończoną starsza kobieta z biura stanowego szefa straży pożarnej zaczęli

się śmiać. Reagan odniosła wrażenie, że żadne z nich nie było entuzjastą zwyczaju stukania sygnetem w stół.

Ich reakcja spowodowała, że Casper stracił trochę fason. Po obowiązkowym ostrzeżeniu jej, jak poważna to sprawa,

podkreśleniu wagi składania pełnych i dokładnych zeznań agentom rządowym, i uwadze, że świetna okazja, by zmienić
zamki w drzwiach i w oknach, w końcu spakowali swoje rzeczy i znikli.

Nie odprowadziła ich do drzwi. Nie podniosła się nawet od kuchennego stołu. Zamiast tego oparła głowę na rękach i

zamknęła oczy, a kalejdoskop pomieszanych obrazów przewijał jej się pod powiekami.

Płonący budynek mieszkalny, wóz strażacki wyjeżdżający bez niej, zielony samochód pędzący prosto na nią, martwa

kobieta na autostradzie, której powykręcane kończyny tak jaskrawo kontrastowały ze starannie ułożoną, przykrytą narzutą
Luz Marią.

Starannie ułożoną, zastanawiała się Reagan. Tak jakby ten, kto ją tu przyniósł, dbał o swoją ofiarę.
Kolejną rzeczą, którą sobie uświadomiła, był dźwięk alarmu i to, że kaszlała. Krztusiła się powietrzem zgęstniałym od

papierosowego dymu, płuca odmawiały jej posłuszeństwa, a z nosa i oczu sączyła się wilgoć.

Młóciła rękami powietrze, ale coś ograniczało jej ruchy, nie pozwalając uciec, gdy ściana dymu zaczęła pulsować

czerwienią szybko zbliżających się płomieni.

background image

Nie była w stanie nabrać powietrza, by krzyknąć. Nie mogła się ruszyć, zawołać o pomoc ani...
Z dziko walącym sercem Reagan obudziła się i zamrugała oczyma. Złociste pasmo słonecznego światła sączyło się przez

kuchenne okno. Dzwonił telefon. To musiał być ten dźwięk, który słyszała przez sen.

Wciąż dygocąc, odwróciła głowę w stronę mikrofalówki. Cyfrowy wy-świedacz pokazywał cały czas dwunastą. Spojrzała

na zegarek. Była 10.37.
Cholera! Chciała jechać do szpitala, żeby sprawdzić, co z Luz Marią.

Czy to Jack dzwoni? Boże, powinna tam być razem z nim, tak jak obiecała. Jak mogła sobie pozwolić, by tak odpłynąć?

Wstała gwałtownie, przewracając krzesło, i sięgnęła po bezprzewodowy telefon wiszący na ścianie.

-

Halo?

-

Rea... Reagan, to ty?

Prawie upuściła słuchawkę. Ostatnie ślady zmęczenia zmiotła świeża fala adrenaliny.

-

Matthias? O mój Boże, czy mama...? Czy coś stało się mojej matce?

-

Nie.

Przynajmniej nie zjeżył się tak jak zawsze, gdy zwróciła się do niego po imieniu. Może po wszystkich tych latach uznał, że

to bez znaczenia. A może był zbyt zdenerwowany, by go to teraz obchodziło.

- Twoja matka jest zdrowa - powiedział i odchrząknął. - Chodzi o to... odkąd zadzwoniłaś do niej wtedy w nocy, nie jest

sobą. Dlaczego to zrobiłaś? Było po czwartej nad ranem. Wiesz o tym? Mogła przez ciebie dostać udaru.

- Pomyślałam, że chciałaby wiedzieć - odparła, tłumiąc gniew. Czemu wyobrażała sobie, że on mógł się zmienić? — A

może wolałbyś, żeby dowiedziała się z telewizji albo z gazet?
- Co jej powiedziałaś? Co to było, że nie mogło poczekać do rana?

-

To znaczy, że ci nie powiedziała? - zapytała Reagan, myśląc, że Matthias Wooten nie był jedynym, który się nie

zmienił. — Joe Rozinski zginął na służbie.

-

To on był tym twoim przyjacielem, tak? Tym, do którego się wyprowadziłaś?

-

Był moim kapitanem - odpowiedziała, czując narastający gniew. - I mojego ojca. To on przyniósł wiadomość o jego

śmierci mnie i mojej matce. I to on mnie wychowywał, kiedy was nie było na to stać.

-

Dlaczego musiałaś odgrzebywać te stare sprawy? Zamierzaliśmy wyjechać na trzytygodniowy rejs, wszystko pierwszą

klasą i...

-

Nie słyszałeś mnie? Powiedziałam, że ten człowiek nie żyje, a nie że udaje umarłego, żeby spieprzyć wam wakacje! —

Reagan bardzo się starała, żeby nigdy nie zniżać się do takiego poziomu, ale była naprawdę wściekła. Łzy popłynęły jej po
policzkach, a ciepłe cegły kuchni rozmyły się w czerwoną mgłę. — Z jakiegoś powodu wyobrażałam sobie, że ty i moja
matka przestaliście już myśleć, że cały świat kręci się wokół was i waszych cholernych pieniędzy...

-

Nic nie rozumiesz - przerwał jej. - Za każdym razem, kiedy w nocy dzwoni telefon albo obcy samochód zatrzymuje się

pod domem, twoja matka zaczyna się trząść, bo myśli, że chodzi o ciebie. Że to ty zginęłaś na służbie. I że to twój pogrzeb
będzie musiała przeżywać.

Więc matka myślała o niej, a nawet się o nią martwiła? Ta sama matka, która nie pofatygowała się, by zadzwonić po

zamachach jedenastego września, kiedy zginęło tak wielu strażaków?

- Zawsze wiedziałaś, że ona będzie cierpieć - ciągnął Matthias. — Wiedziałaś o tym od dnia, gdy powiedziałaś nam, że

chcesz zostać strażakiem, jak twój ojciec. Wiedziałaś o tym, ale gówno cię to obchodziło!

Z impetem rzucił słuchawką.

Czy ojczym miał powód do gniewu? - zastanawiała się Reagan. Czy to możliwe, że jej pragnienie, aby zostać strażakiem,

wynikło nie z potrzeby uczczenia pamięci ojca, lecz z chęci ukarania matki? Może jednak Matthias i Georgina Wootenowie
nie byli zwykłą parą goniącą tylko za pieniędzmi?

Przez wiele lat nie miała co do tego wątpliwości, ale teraz straciła tę pewność.

Podniosła krzesło, które wcześniej przewróciła, i znalazła jakieś czyste ciuchy na suszarce; mały uśmiech losu, bo nie

odważyłaby się wejść do swojej sypialni i spojrzeć na ten bałagan.

Wzięła szybki prysznic, umyła zęby i wysuszyła włosy, a potem nałożyła trochę makijażu, by zrobić coś z tym żywym

trupem, który patrzył na nią z lustra.

Ale szminka nie mogła pokryć pytań cisnących jej się na usta, a tusz do rzęs nie był w stanie zamalować udręczonego

spojrzenia jej niebieskich oczu.

background image

Wciąż myślała o swojej rodzinie... i o kalekich formach, jakie czasami przybiera miłość.

Rozdział 1 8

J

ack był tak zmęczony, że ledwo widział na oczy, ale nie spuszczał spojrzenia z lekarki.

— Jest pani pewna? Wolę usłyszeć prawdę niż jakąś lukrowaną wersję. Studenci medycyny nazywali doświadczoną
ginekolog-położnik Danielle Fischer „Koliber" z powodu jej zwyczaju wpadania z prędkością światła na konsultacje na
oddziale urazowym i rzucania trafiającej w dziesiątkę diagnozy w drodze do wyjścia. Ale tego ranka przed poczekalnią, w
której siedziały matka i ciotka Jacka, pulchne ciało doktor Fischer znieruchomiało, a spojrzenie jej niebieskich oczu
pozostało chłodne. Nawet jeśli skrzywiła się na sugestię Jacka.

- Nie mam czasu na zabawy w półprawdy, doktorze Montoyą. Jeśli chodzi o ciążę, o której wspomniała panu siostra,

obawiam się, że miała poronienie. Nie ma żadnych otarć ani obrażeń, które wskazywałyby na gwałt. Nie znaleziono też
śladów nasienia. Możliwe, że poronienie zostało wywołane wypadkiem, ale niekoniecznie musiało tak być. Obawiam się, że
tego się już nigdy nie dowiemy.

Jack odetchnął z ulgą. Luz Maria przynajmniej nie została zgwałcona.
- Czy... czy to było całkowite poronienie, czy będzie pani musiała...? Doktor Fischer pokręciła głową, a jej siwe włosy
przystrzyżone na pazia zafalowały.

-

Natura zrobiła swoje. Przykro mi z powodu straty jaką poniosła pańska rodzina, zwłaszcza w tych okolicznościach.

Powiedziano mi, że pańska siostra ocknęła się, kiedy badał ją neurolog. Miał pan możliwość z nią porozmawiać?

-

Zanim pozwolono mi wejść, znów straciła przytomność - odpowiedział Jack.

Sam fakt, że Luz Maria się ocknęła, był dobrym znakiem, zwłaszcza że prawidłowo reagowała na proste pytania i

polecenia. Ale wiedział, że nie poczuje się dobrze, dopóki sam z nią nie porozmawia. Wciąż był wkurzony, że agent
nadzorujący śledztwo nie pozwolił pielęgniarce przerwać przesłuchania i poinformować go o zmianie stanu siostry.

Doktor Fischer wyrecytowała pozycje na liście z zaleceniami opieki nad chorą i zniknęła, pędząc do kolejnego pacjenta.

Jack potarł zaspane oczy i pomyślał, żeby pójść do kawiarenki po następną kawę. Wprawdzie po tych ilościach kawy, które
zdążył wypić, był już kłębkiem nerwów, ale chciał jakoś odwlec powrót do poczekalni, gdzie siedziały jego matka i tta
Rosario. Nie miał pojęcia, co im powiedzieć o ciąży Luz Marii.

A może, skoro było już po wszystkim, w ogóle o tym im nie mówić? Kusiło go, żeby uniknąć tej trudnej rozmowy, ale

zdawał sobie sprawę, że nie powinien milczeć. W ciągu lat praktyki miał wielu pacjentów przytłoczonych ukrywaniem
czegoś przed bliskimi. Doszedł do wniosku, że kiedy prawdę zamykano w ciemności na klucz, wypuszczała trujące korzenie.

Czemu więc nie wyznać prawdy teraz, kiedy matka wciąż dziękowała Bogu, że jej Luz Maria prawdopodobnie powróci do

zdrowia? Poza tym, gdy już powie swojej siostrze o poronieniu, nie będzie musiała borykać się z dodatkowym ciężarem
ukrywania swych emocji przed rodziną. Czy to nie byłoby dla niej najlepsze?

Z drugiej strony, miał poważne wątpliwości. Po pierwsze, choć jego matka i ciotka bardzo się kochały, równocześnie

zajadle rywalizowały ze sobą. Dla obu honor rodziny był świętością. Czy bezdzietna i nieuleczalnie staromodna tia Rosario
nie będzie traktowała z góry jego matki, gdy się dowie, że jej córka zaszła w ciążę przed ślubem? Tak czy inaczej, matka na
pewno byłaby wściekła, że „przyniósł jej wstyd", mówiąc o tym przy ciotce. Jack żałował, że nie ma przy sobie kogoś, kogo
mógłby poprosić o radę.

I zdał sobie sprawę, że nie chodzi tu o jakiegokolwiek doradcę. Chciałby zwrócić się do Reagan Hurley, która

przeanalizowałaby wszystkie za i przeciw i wyraźnie powiedziała mu, co uważa za słuszne. To cholernie proste, prawie
słyszał jej głos.
Mimo powagi sytuacji nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

Zabawne, jak szybko przyzwyczaił się, że mają obok siebie, jak szybko zaczął doceniać jej żarliwą lojalność, szczerość i

bezpośredniość, a nawet upór, który początkowo sprawił, że się pokłócili. I zabawne, że przez zaledwie dwa dni od
propozycji, którą mu złożyła, tak często żałował, że odrzucił szansę, by zatracić się na chwilę w jej ramionach.

Nie, żeby naprawdę wierzył, iż Reagan w większym stopniu niż on była zdolna do przelotnego romansu. Wyczuwał, że

pod tym względem są do siebie podobni. Nie podejmują wielu zobowiązań, ale każde traktują jak najświętszą obietnicę.

background image

Cóż, niezależnie od tego, czy nadal składała zeznania, czy poszła pomagać rodzinie swojego kapitana, czy też po prostu

położyła się na parę godzin, Reagan nie pojawiła się w szpitalu. Natomiast spiesznym krokiem zbliżała się do niego inna
kobieta, kołysząc kształtnymi biodrami.
- Sabrina McMillan — przedstawiła się, energicznie wyciągając dłoń. Zobaczył, że jej czerwone paznokcie mają ten sam
odcień co szminka.
Kontrast czerwieni i jaskrawego błękitu jej kostiumu był bolesny dla jego zmęczonych oczu.

-

Poznaję panią z telewizji - powiedział, zastanawiając się, czy w Houston i okolicach jest choć jeden samiec, który by jej

nie rozpoznał. W obcisłym kostiumie i bluzce z głębokim dekoltem wyglądała jak modelka z katalogu Victoria's Secret.

-

Ja też cię rozpoznałam, Jack, choć na żywo jesteś znacznie przystojniejszy niż na tym zdjęciu, które pokazali w

telewizji. - Spojrzała na niego spod spuszczonych rzęs, udając nieśmiałą.
Nie kupił tego.

-

Obawiam się, że złapała mnie pani w niefortunnym momencie — odparł, sięgając ku zamkniętym drzwiom. - Muszę

porozmawiać z rodziną o stanie mojej siostry.

-

Och! Jak czuje się pańska siostra? - Sabrina odgarnęła opadający kosmyk ciemnobrązowych włosów i bawiła się nim,

okręcając go wokół palca. - Gdy dziś rano usłyszeliśmy o tym... incydencie, burmistrz i ja byliśmy wstrząśnięci.

Chyba tym, jak można to wykorzystać, pomyślał Jack. Już widział obraz Luz Marii wożonej na wózku inwalidzkim na

platformę wyborczą.

-

Przeszła trudne chwile, ale wygląda na to, że wyjdzie z tego. Dziękuję, że pani pyta. A teraz proszę mi wybaczyć...

-

Poczekaj Jack, proszę. Słyszałam, że samochód, którym jechała, został dziś rano znaleziony w rowie przy wiejskiej

drodze w Galveston County

-

W Galveston County? — powtórzył Jack. Co ona mogła tam robić? Tylko Luz Maria mogła mu odpowiedzieć na to

pytanie. A może także Sergio.

Ale jednego Jack był pewien: zanim ten dzień się skończy, Paulo Rodriguez przypomni mu o sobie. Jeden z jego

najlepszych samochodów został rozbity i ktoś będzie musiał za to zapłacić. Jack pomyślał, że najprawdopodobniej tym kimś
będzie on, i podejrzewał, że Paulo nie zadowoli się czekaniem, aż jego dawny kolega spłaci najpierw kredyt, ani nie
uwzględni jego potrzeby wynajęcia nowego mieszkania.

To będzie z pewnością trudne spotkanie.

- Czy samochód... czy został potraktowany tak jak ten pokój, w którym znaleźliśmy Luz Marię? - zapytał.

- Nie, chyba nie.

Sabrina otworzyła swoją drogą torebkę i wyciągnęła z niej wizytówkę.

- To jest fundacja, z którą skontaktował mnie burmistrz Youngblood - powiedziała. - Pewnie nie słyszałeś o fundacji

Trust for Compassionate Service. Nie dbają specjalnie o rozgłos, ale jedną z rzeczy, którymi się zajmują, jest pomaganie
ofiarom zbrodni na tle rasowym i społecznym.

Wręczyła mu wizytówkę z nazwiskiem i informacjami kontaktowymi niejakiego Isaaca Mailera.

- Pan Mailer bardzo się interesuje sprawą twoją i twojej siostry.

Jack nie był ekspertem od wizytówek, ale wypukły brązowy nadruk i gruby, podobny do pergaminu papier nieomal

krzyczały: „kupa kasy!"

—Dlaczego jakiejś bogatej fundacji miałoby zależeć na mojej rodzinie? Jaki mają w tym interes?

Sabrina obdarzyła go uśmiechem, jaki bogaci ludzie posyłają tym, którym się gorzej powodzi. Albo prostaczkom. Pod jej

idealnym makijażem w kącikach oczu pojawiły się drobne zmarszczki, wskazujące, że była znacznie starsza, niż wyglądała.

—Robią mnóstwo dobrej roboty, pomagając nieubezpieczonym i tak dalej. Z tego, co wiem, fundacja została utworzona

dzięki darowiźnie pozostawionej przez dziedziczkę jakiegoś rancza wielkości Delaware. Kryje się za tym wzruszająca
historia rodem z opery mydlanej: kobieta ta nigdy nie wyszła za mąż, bo rodzina rozłączyła ją z młodym meksykańskim
kowbojem, którego kochała. Chyba go zabili albo wykastrowali, czy coś takiego. Nie pamiętam dokładnie.

Zbyła całą tragedię machnięciem ręki.

—W każdym razie kieszenie fundacji są wystarczająco głębokie, by nie musiała się troszczyć o dofinansowanie z budżetu

ani o status imigracyjny ludzi, którymi się opiekuje. Naprawdę powinieneś zadzwonić pod ten numer.
Jack zmarszczył brwi.

background image

—I daje mi pani to wszystko: informacje o samochodzie i ten kontakt, w zamian za co?
W jej uśmiechu dostrzegł błysk przebiegłości, a w słowach ton ironii.
—Naprawdę, Jack, powinieneś popracować nad tą swoją podejrzliwą naturą. To zwykły gest dobrej woli, a nie jakieś coś

za coś. Jeśli czujesz potrzebę, by wykonać podobny gest, po prostu do mnie zadzwoń.

Wręczyła mu swoją wizytówkę. Zauważył, że u dołu dopisała piórem numer komórki i słowa o każdej porze!

Kiedy widział ją po raz pierwszy w telewizji, miał wrażenie, że jest rekinem. Ale teraz zmienił zdanie. Ta kobieta była

demonem w ludzkim ciele i nie miał żadnych wątpliwości, czym było oferowane przez nią „coś" i czego oczekiwała w
zamian.

Chociaż atrakcyjna i natychmiast rozpoznawalna, szefowa kampanii burmistrza niemal owinęła się wokół Jacka. Reagan

odniosła wrażenie, że poczuł ulgę, gdy ją zobaczył. Co, jej zdaniem, dobrze świadczyło o jego guście.

- Okropnie wyglądasz, Montoya - powiedziała tytułem przywitania. — Jak się trzymasz?

- W porządku — odparł i przedstawił ją Sabrinie McMillan.

-

Więc pracujesz w straży, tak? - zwróciła się do niej Wystrzałowo Ubrana Laska, wydymając wargi w wyrazie ledwo

skrywanego niesmaku.

-

Dokładniej w sekcji zwalczania pożarów - uściśliła Reagan, ściskając trochę dłużej i mocniej, niż to było konieczne,

dłoń zabójczej Barbie. -Wiesz, jestem jednym z tych frajerów, którzy pędzą do twojego apartamentu, kiedy od świec z
twojego gustownego świecznika zapalą się zasłony.

Patrzenie, jak twarz Sabriny purpurowieje, było największą uciechą, jaką Reagan miała od wielu dni. Głównym powodem

była świadomość, że ta kobieta musi teraz myśleć o ciekawych rekwizytach, które załoga wozu Reagan widziała w tym
apartamencie: kajdankach, biczach i naprawdę zdumiewającym asortymencie bitej śmietany w sprayu i przeróżnych miotełek
z piór. Na myśl o tej nocy usta Reagan wykrzywiły się w niewątpliwie wrednym uśmiechu.

- Tak między nami - oznajmiła konfidencjonalnym tonem - będę głosować na burmistrza Youngblooda. Wydaje mi się,

że ten człowiek docenia ciężką pracę i dyskrecję straży pożarnej.

Zwłaszcza że był w penthousie Sabriny w czasie, gdy wspomniany incydent miał miejsce - podobno pracując nad

obsadzaniem pozycji w kampanii, jak oboje aż za głośno twierdzili.

Reagan nie obchodziło to i nawet nie chciało jej się zastanawiać, nad jakimi pozycjami pracowali, pod warunkiem że

miastu uda się uniknąć kandydatury Darrena Wintera.

Nagle Sabrina McMillan przypomniała sobie o jakimś ważnym spotkaniu. Nie patrząc na Reagan, skupiła się na Jacku.

- Pamiętaj, masz mój numer.

Kołysząc biodrami, odpłynęła korytarzem w rytm stukających obcasów.

Jack spojrzał na Reagan, na jego twarzy malowało się zdziwienie.

— O co chodziło z tym...?

— Nie chcesz wiedzieć - ucięła Reagan. - Ale jeśli kiedyś zdecydujesz się do niej zadzwonić, mam nadzieję, że nie jesteś

uczulony na laktozę.
— Musiałaś się przespać, bo widzę, że znów masz jaja. Reagan potraktowała to jako komplement.
— Co z Luz Marią? - spytała już poważnie. - Co powiedzieli lekarze?

Ruszyła za nim korytarzem. W poczekalni usiedli obok siebie w pustym rzędzie krzeseł. Za oknem lśniące październikowe

słońce nadawało połysku wciąż zielonym liściom drzew w parku po drugiej stronie ulicy.

— Na chwilę odzyskała przytomność i prawidłowo reagowała na pytania neurologa. Wyniki badań też wyglądają nieźle.

Ale to krwawienie, które widziałaś... Poroniła.
Reagan powoli kiwnęła głową, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Z jednej strony, poronienie rozwiązywało pewne
problemy, ale z drugiej - było smutnym wydarzeniem.
— Cieszę się, że obrażenia głowy nie są poważne - powiedziała.

— Jest jeszcze za wcześnie, żeby to ocenić. Była tak długo nieprzytomna, że może to spowodować różnego rodzaju

powikłania, nawet zmiany osobowości. Będą ją obserwować przez co najmniej dobę i budzić co godzinę na badanie
neurologiczne, zrobią jej też parę innych badań.
— Rozmawiałeś z nią? Jack pokręcił głową.

background image

— Zanim dowiedziałem się, że się ocknęła, znów zapadła w sen. Chcę z nią porozmawiać o tym, co się stało i o

poronieniu.
— Już wie?

— Chyba nie. Moja matka też nie wie. Zastanawiałem się, czy powinienem powiedzieć jej i ciotce...

— Nie waż się, Jack. Ta decyzja nie należy do ciebie.

Czasem tak bardzo chciał mieć nad wszystkim kontrolę, że doprowadzało ją to do szału.

W zamyśleniu zagryzł wargę. Gdy po chwili spojrzał na Reagan, znów zobaczyła w nim tego chłopca, którego kiedyś tak

uwielbiała. Tyle że tym razem nie widziała w nim bohatera, który ocalił ją przed Paulem, ani nastolatka, który oskarżał jej
matkę i ją, że wyprowadziły się na przedmieścia, by uciec od ludzi takich jak on. Tym razem przejrzała go do końca i
zobaczyła lęk czający się w głębi jego serca. Lęk, że nie będzie w stanie złagodzić bólu swojej siostry. Lęk przed
konsekwencjami tego, co kiedyś wydawało się prostą, oczywistą decyzją - by pomóc jakiemuś dzieciakowi swobodnie
oddychać.

I nagle uświadomiła sobie, że zatraciła się w tym mężczyźnie i że poszłaby do samego piekła, byle tylko mu pomóc.

-

Myślałem... wydawało mi się - pochylił się do przodu i oparł głowę na dłoniach — że byłoby dla niej lepiej, gdyby

prawda od razu wyszła na jaw.

-

Jesteś zmęczony, Jack, i Bóg jeden wie, że masz setki powodów, by czuć się zestresowany, ale tu nie chodzi o

wyrwanie zęba. To sprawa twojej siostry - tłumaczyła łagodnie, choć miała ochotę pacnąć go w głowę zwiniętą gazetą.
Dlaczego mężczyźni zawsze chcą szarżować naprzód i naprawiać życie innych? A może to po prostu skłonność lekarzy,
skutek tego, że ciągle przychodzą do nich ludzie szukający rozwiązania swoich problemów...

Musiała jednak przyznać, że miał dobre intencje, nie podniosła więc głosu i spokojnie mówiła dalej:

- Musisz zapomnieć o tym, że pomagałeś ją wychować. Teraz jest dorosłą kobietą, która popełnia błędy na własny

rachunek. Możesz ją wspierać, być przy niej, o ile ci na to pozwoli. Ale będzie musiała sama rozwiązać swoje problemy, tak
jak my wszyscy.

A ma ich niemało, dodała w duchu. Reagan mogła przemilczeć incydent z Beau, ale nie widziała żadnego sposobu, żeby

uniknąć poinformowania grupy specjalnej o tym, co wiedziała o Sergiu, łącznie z faktem, że był związany z Luz Marią.

Nie chciała jednak o tym mówić. Nie teraz, gdy nie mogła się powstrzymać, by pochylić się i otoczyć Jacka ramieniem.

- Choć, mistrzuniu, pójdziemy do łóżka.

Zmęczony uśmiech nadał ciepła rysom jego twarzy. W ciemnych oczach zabłysły figlarne iskierki.

- A już myślałem, że nigdy nie ponowisz swojej propozycji. Pokręciła głową.

- Jeśli kiedyś ją ponowię, to zapewniam, że będziesz musiał mieć za sobą przespaną noc. A teraz chodźmy. Poznałam ten

szpital, kiedy pracowałam w karetce. Znam miejsce, gdzie pozwolą ci się walnąć na parę godzin.

Próba ruszenia go przypominała holowanie zakotwiczonej barki.

- Ale co z moją matką i z ciotką? I co jeśli zmieni się stan Luz Marii?

- Nie martw się. Zajmę się twoją matką i ciotką, mogę nawet zawieźć je do domu, żeby wypoczęły i nabrały sil, jeśli

tylko się zgodzą. I przyjdę po ciebie, jeżeli będą jakieś nowości.
- Myślałem, że masz pomagać Rozinskim.
- Dzwoniłam do Donny. Ma więcej pomocy, niż jest w stanie znieść. Nie dodała, że Beau tam był, a wolała nie ryzykować
spotkania z nim, obawiając się kolejnej awantury.

Jack w końcu dał się przekonać. Zaprowadziła go do pokoju, w którym zmęczeni pracownicy mogli na chwilę się

zdrzemnąć.

-

A jeśli przyjdą po mnie gliny albo ci faceci z grupy specjalnej? - spytał. Rzuciła mu porozumiewawczy uśmiech.

-

Wtedy nie będę miała pojęcia, dokąd poszedłeś.

Nawet czarna otchłań snu nie dała Jackowi wytchnienia. A przynajmniej tak mu się zdawało, gdy ktoś ostro nim

potrząsnął. Przecież położył się ledwie przed sekundą... Otworzył oczy i zobaczył groźną postać majaczącą nad nim w
półmroku.

Wyskoczył z łóżka jak z katapulty i zrobiło mu się głupio, gdy uświadomił sobie, że „napastnikiem" była jedna z

pielęgniarek z urazówki, tęga czarnoskóra kobieta, która pewnie usilnie próbowała mu powiedzieć, że jego siostra się
obudziła.

background image

-

Nie chciałam cię przestraszyć, złotko. - Włączyła światło i uśmiechnęła się przepraszająco. - Ale pomyślałam, że lepiej

będzie, jak wstaniesz.

-

Czy coś jest nie tak z Luz Marią? - Przeczesał palcami włosy, odgarniając je z oczu.

-

Nic, o czym bym wiedziała. Ale o ile się nie mylę, masz inny kłopot. Twoja dziewczyna czeka tam na zewnątrz i jest

trochę... wkurzona. Jak tak dalej pójdzie, pewnie zaraz ją stąd wywalą.

Jackowi zajęło chwilę, zanim się domyślił, że pielęgniarka mówi o Reagan. Czy wreszcie straciła cierpliwość do R.J.

Lamberta, detektywa Wortha albo któregoś z pozostałych śledczych?

Dziękując za informacje, wybiegł z pomieszczenia, które pracownicy szpitala nazywali „Motelem 666". Zerknął na

zegarek i zaklął, uświadamiając sobie, że zamiast paru minut spał prawie cztery godziny.
Co zdarzyło się w tym czasie?

Zamarł na widok tego, co zobaczył w poczekalni. Paulo Rodriguez pochylał się nad Reagan, krzycząc na nią, jakby była

szczeniakiem, który właśnie zsikał mu się na dywan.

- Już dostałaś swój darmowy bilet, więc dlaczego nie zabierzesz tej swojej białej dupy z powrotem na przedmieścia, tam,

gdzie jest miejsce dla takich małych blond chicas jak ty - powiedział.

Reagan nie cofnęła się ani o centymetr. Zacisnęła pięści i warknęła mu w twarz:

-

Uważaj, bo ta mała chica zaraz skopie twoją sflaczałą dupę. Jack podszedł do nich spiesznie.

- Czy moglibyście prowadzić tę rozmowę trochę ciszej? Chyba że zależy wam, żeby wywaliła was ochrona.

Spojrzeli na niego, najwyraźniej zaskoczeni jego obecnością i liczbą ludzi w poczekalni, którzy patrzyli w ich stronę.

- Wyjdźmy na zewnątrz i ochłońmy - zaproponował Jack. - Po drugiej stronie ulicy jest park, gdzie możemy pogadać.
Wyjście na zewnątrz to doskonały pomysł, uznał. Nie tylko dla tej dwójki, ale również dla niego. Fluorescencyjne światło i

zapachy antyseptyków w szpitalu psuły mu nastrój. Świeże powietrze dobrze mu zrobi.

Słońce skryło się za pobliskim budynkiem i powietrze stało się chłodniejsze, ale jemu było dobrze w samej koszuli, a

zrobiło się jeszcze lepiej, gdy poczuł na twarzy delikatny powiew wiatru.W kołyszących się lekko gałęziach wiecznie
zielonego dębu dostrzegł przemykającą wiewiórkę.

Paulo i Reagan też wydawali się spokojniejsi. On przyglądał się kobiecie, która prowadziła dwójkę małych bliźniaków na

szelkach, podczas gdy kudłaty piesek biegł nieuwiązany z boku. Ona zapatrzyła się w bladą tarczę wschodzącego księżyca.

- Powinniście mieszkać w różnych stanach. Nie po raz pierwszy musiałem was rozdzielać - powiedział im Jack.

Złudzenie spokoju prysło, gdy Reagan odwróciła się i posłała Paulowi ponure spojrzenie.

- Cóż, on jest nadal takim głupim palantem jak kiedyś.

-

Licz się ze słowami - odwarknął. - Szkoda mi na to czasu, ale mógłbym sprzedać i kupić twoją dupę trzy razy.

-

Przykro mi, że cię rozczaruję, Paulo, ale w przeciwieństwie do dup twoich dziewczyn moja nie jest na sprzedaż.

Jack poczuł narastającą irytację.

- Dlaczego nie możecie sobie po prostu odpuścić? Do diabła, nie jesteśmy już dzieciakami. Powiedzcie mi, co się dzieje,

albo przenieście to małe święto miłości gdzieś indziej. Bo, szczerze mówiąc, mam mnóstwo innych problemów.
- Straciłem mojego mustanga - rzucił Paulo.

-

Naprawdę mi przykro z tego powodu - oświadczył Jack. - Gdybym nie pozwolił Luz Marii go wziąć, nic by się jej nie

stało, a twój samochód byłby...

-

Przykro mi z powodu twojej siostry, compa - odparł Paulo, a mówiąc, zerknął na Reagan. - Cieszę się, że z tego

wyjdzie.

Reagan prawie niedostrzegalnie kiwnęła głową i Jack nagle zrozumiał. Musieli się pokłócić po tym, jak Paulo wparował

do szpitala i domagał się odpowiedzi, kto zapłaci za naprawę jego samochodu, nie wspominając ani słowem o Luz Marii.

- Kto to zrobił? - zapytał Paulo. — Tylko to chcę wiedzieć. Kto z tobą zadziera? Słyszałem o tym rasistowskim gównie,

które znaleźli na ścianach wokół twojej siostry. Jeśli ten sukinsyn Winter miał z tym coś wspólnego...

Ton pogróżki w jego głosie zmroził Jacka. Nienawidził Darrena Wintera, ale odpłacanie mu według zasad, które

dorastając, nazywali „sprawiedliwością ulicy", na pewno nie pomogłoby nikomu w całym tym bałaganie.

- Ja się tym zajmę - rzekł Jack. — Co prawda niewielkie, ale mam jakieś ubezpieczenie.

Z zapadającym zmierzchem automatyczne włączyło się oświetlenie parku i diamentowy kolczyk Paula zamigotał. Rodriguez
pokręcił głową i przyszpilił Jacka twardym spojrzeniem.

- Powiem ci to prosto z mostu, amigo. Ktoś za to zapłaci. Ale, do kurwy nędzy, to nie będziesz ty ani ja.

background image

Rozdział 19

R

eagan powiodła wzrokiem za Paulem, który oddalał się w stronę parkingu. Widywała jego brzydką gębę w gazetach na

tyle często, by wiedzieć, że prowadził dobrze prosperującą firmę i podlizał się właściwym ludziom, ale nie ufała temu
dupkowi. Dzieciaki, którym sprawiało przyjemność męczenie młodszych i słabszych od siebie, nie wyrastały na świętych,
niezależnie od tego, ile czasu poświęcały na polerowanie swoich aureolek zrobionych z ukradzionych kołpaków sa-
mochodowych.
— Przyjaciele tacy jak on bywają gorsi od wrogów - stwierdziła. Jack się skrzywił.

-

Ktoś powinien to wytłumaczyć tym tłumom moich wielbicieli. Byłoby znacznie wygodniej, gdybym mógł sprowadzić

moje kłopoty do jednego człowieka. A Paulo zaoferował mi pomoc. To więcej niż zrobił którykolwiek z moich przyjaciół.

-

Nie wiem, czy zauważyłeś, ja też tu jestem — mruknęła gniewnie, bo porównanie z Paulem naprawdę ją rozdrażniło.

Ku zaskoczeniu Reagan, Jack ujął jej dłonie w swoje i spojrzał jej w oczy. Poczuła mrowienie w żołądku, tak jak wtedy,

gdy byli dziećmi. Ale teraz rozumiała, że to mrowienie oznaczało, że go pragnie. Zdawała sobie sprawę, że i czas, i sytuacja
są nieodpowiednie, jednak ta świadomość w żaden sposób nie mogła zmienić tego, co czuła.

— Zauważyłem — odparł - i twoja obecność znaczy dla mnie więcej niż cokolwiek innego.

Chciał ją pocałować. Była tego pewna. By go powstrzymać, zaczęła szybko mówić:

— Luz Maria znów odzyskała przytomność. Twoja mama i ciotka już się z nią widziały, ale nie chciała z nimi rozmawiać.
- Ze mną porozmawia — powiedział, ale jego twarz nie straciła tego szczególnego wyrazu, a ręce wciąż trzymały jej

dłonie.

Włoski na jej karku uniosły się, a gorące mrowienie zaczęło rozchodzić się do miejsc, o których wolała nie myśleć. Wzięła

głęboki oddech w nadziei, że trochę tlenu pozwoli jej choć odrobinę ochłonąć.

- Odwiozłam twoją mamę i ciotkę do domu, żeby trochę odpoczęły i coś zjadły - wyjaśniła - ale samochód twojej mamy

wciąż tu jest. Możesz go odstawić, kiedy będzie ci pasowało, ale jeśli wydarzy się coś ważnego, masz do niej zadzwonić
instantáneamente.
- Nieźle jak na blond chicę.

- To jeden z moich licznych talentów. - Najwidoczniej głęboki oddech nie pomógł, bo jej głos stał się schrypnięty, co

było niezawodnym znakiem, że estrogeny przejmowały nad nią władzę.

Opanuj się, krzyczał jej zdrowy rozsądek, ale gdy poczuła, jak pieści kciukiem wnętrze jej dłoni, cała jej siła woli

stopniała. Resztkami sił ostrzegła go:
- Gliny pewnie na nas patrzą, i ci z FBI też.

- Więc niech popatrzą na to. - Puścił jej dłonie i przyciągnął ją ku sobie z desperacją, z jaką tonący łapie się koła

ratunkowego.

Przez ułamek sekundy myślała, że uderzył w nich grom, mimo iż nie widziała ani jednej chmury. I mogłaby przysiąc, że

czuje, jak rozpalone podeszwy jej butów stapiają się z chodnikiem.

Ale gdy przenikający ją prąd przybrał na sile, zrozumiała, że Jack Montoya ją całuje. Całuje ją całym sobą. I się nie

oszczędza.

Niczego nie pragnęła bardziej niż zatracić się w tym pocałunku, ale wtedy doszła do głosu racjonalna część jej umysłu.

Odsunęła się od niego i wyszeptała:

-

Ty..jesteś samobójcą! Nie ciągnij mnie za sobą w przepaść. Spojrzał na nią, jakby te słowa ugodziły go w serce.

-

Zastanów się nad tym - powiedziała. - No wiesz. CBZTA.

-

Co?

-

Co By Zrobił Twój Adwokat. Albo w tym wypadku, co by powiedział. Jack uśmiechnął się smutno.

- Prawdopodobnie powiedziałby, że też chciałby mieć taką piękną inteligentną kobietę o wielkim sercu i móc ją całować.

-

Jeśli jestem tak inteligentna, to dlaczego tu stoję, całując się z tobą? Uniósł brwi.

-

Nie możesz się powstrzymać?

Zanim wymyśliła odpowiednią ripostę, w kieszeni Jacka odezwał się telefon. Wyjął go, spojrzał na wyświetlacz i jego

twarz spoważniała.

- Przepraszam, Reagan, ale muszę odsłuchać tę wiadomość.

background image

Skinęła głową i podeszła do jednej z ławek, wmawiając sobie, że powinna być wdzięczna losowi za to, że coś im

przerwało. Dlaczego więc ogarnęła ją fala rozczarowania?

Nim zaczęła porządkować swoje myśli, wrócił Jack. Cokolwiek usłyszał, rozwiało to ostatnie ślady pożądania na jego

twarzy.

-

Muszę jechać - rzekł. - Sprawdzę, co z moją siostrą, a potem...

-

Co się dzieje, Jack?

Zawahał się, a wiatr wichrzył jego ciemne włosy. Chciała odgarnąć mu je z czoła, ale się powstrzymała. Nie może

zakończyć tego dnia poza granicą, którą wyznaczał jej zdrowy rozsądek.

- Muszę gdzieś pojechać — wyjaśnił Jack. — Chodzi o... jednego z moich pacjentów.

Jednego z nielegalnych pacjentów, domyśliła się. Uznała, że musi go ostrzec.

-

Czy zastanowiłeś się choć przez chwilę, że ktoś cię może wrabiać? Widziałam fragment serwisu informacyjnego w

poczekalni i zapewniam cię, że media już się tym bardzo interesują. Łącznie z tak zwanym „przestępstwem na tle rasowym i
społecznym" popełnionym w moim domu. Nawet płonące krzyże nie podkręciłyby ich bardziej. Pomyśl tylko, jak by się
ucieszyli, przyłapując cię na czymś podejrzanym. A może to władze? Z tego, co słyszałam, są cholerne naciski na tę grupę
specjalną. To może być prowokacja.

-

Ten, kto dzwonił... - odparł — znam tę osobę, Reagan. Ona by nigdy nie zaufała władzom ani tym bardziej mediom.

Nie może sobie na to pozwolić.

Więc tym pacjentem jest ktoś, kto przebywa w kraju nielegalnie. Czy jakaś matka dzwoniła w sprawie swojego dziecka? A

może nielegalne akty współczucia Jacka obejmowały też dorosłych?

Wolała nie pytać; lepiej nie wiedzieć za dużo. CBZTA, przypomniała sobie, choć jak do tej pory nie skonsultowała się z

adwokatem.

Biorąc pod uwagę cienką linę, po której stąpała za każdym razem, gdy rozmawiała ze śledczymi, może nadszedł czas, by

to zmienić. Dobrze wiedziała, co powiedziałby jej każdy student pierwszego roku prawa:
Trzymaj się jak najdalej od doktora Montoi...

Gdy Jack wrócił do szpitala, był już skupiony na tym, co miał do zrobienia. Zastanawiał się, jak bezpiecznie przenieść

próbki leków z kliniki do samochodu matki. Potem wziął nowe inhalatory dla kobiety, która dzwoniła do niego w sprawie
swojej córeczki. Nie był to nagły przypadek, ale dziewczynka potrzebowała leków, żeby jej stan się nie pogorszył. Ponieważ
astma nasilała się u niej tuż przed świtem, Jack chciał zawieźć inhalatory dziś wieczorem.

Spojrzał na Reagan idącą obok niego.

- Wróć do domu — powiedział. - Zjedz coś i porządnie się wyśpij. Usiłował nadać swojemu głosowi rzeczowy ton, choć
pragnął zabrać ją do domu, położyć do łóżka i całować, aż pęknie tama, uwalniając cały ich smutek i napięcie...

Nie, to nie tak, uświadomił sobie. Nie chciał kochać się z Reagan tylko po to, by zapomnieć na chwilę o stresie. Po prostu

pragnął jej. Od momentu, gdy weszła do jego gabinetu.
Kiwnęła głową.

- „Dom" brzmi naprawdę dobrze, nawet jeśli nie mogę spać we własnym łóżku.

- Pozwolili ci to posprzątać?

- Tak, zamierzam wezwać firmę, która robi takie rzeczy. Większość kosztów powinno pokryć ubezpieczenie. Ale nie

potrafię teraz o tym myśleć - dodała. - Jedyne, o czym jestem w stanie myśleć, to jak przebrnę przez jutrzejszy pogrzeb.
Wciąż... wciąż nie mogę uwierzyć, że Joe odszedł. Nie wiem, jak to jutro wytrzymam.

Jej smutek ogarnął go niczym całun. Jak mógł myśleć o kochaniu się z nią, kiedy ona tak cierpiała?

- Chciałbym pójść z tobą. Też chciałbym go pożegnać.

-

To kiepski pomysł, Jack - uznała. - Po prostu módl się za Donnę, dobrze? I módl się, żeby grupa specjalna znalazła tych

sukinsynów, przez których zginął jej mąż.

-

Zamierzam zrobić coś więcej. Chcę sprawić, żeby przestali marnować czas ze mną i włożyli całą energię w odnalezienie

Sergia, albo tego, kto podłożył ogień.
Jej błękitne oczy błysnęły.
- Oby ci się udało.

Walcząc z pragnieniem, by znów wziąć ją w ramiona, szybko zmienił temat.

background image

- Wiem, że chcesz jak najszybciej być w domu, ale czułbym się o wiele lepiej, gdybyś zatrzymała się gdzie indziej,

dopóki nie zainstalują ci nowych zamków i alarmu. Zapłacę za...
Pokręciła głową.

- Zapomnij o tym Jack. Straciłeś wszystko, co miałeś, a ja jestem ubezpieczona. I tak chciałam zainstalować alarm, odkąd

wprowadziłam się do tego domu.

Straciła przez niego tak wiele. Swojego kapitana, bliskiego przyjaciela i poczucie bezpieczeństwa. Przypomniał sobie tę

straszną chwilę, gdy Sergio przystawił jej pistolet do głowy.

-

Kup najlepszy, jaki będziesz mogła znaleźć — powiedział. - I policz to na mój rachunek.

-

Możemy się o to spierać później - odparła stanowczo. — A dziś nic mi się nie stanie. Peaches zaproponowała, że mogę

korzystać z jej pokoju gościnnego tak długo, jak zechcę, i że już odmraża jedną ze swoich słynnych zapiekanek z kurczakiem
i jalapeno.

-

Brzmi nieźle. - Westchnął, wiedząc, że sam po drodze do kliniki przekąsi tylko jakieś niezdrowe danie z baru.

-

Dam ci numer do Peaches — powiedziała Reagan. — Chciałabym wiedzieć, jeśli coś zmieni się w stanie Luz Marii.

Zaczął wpisywać numer do pamięci telefonu, ale w połowie zastygł z palcem zawieszonym nad klawiszami.

- Przepraszam cię za to, co stało się po drugiej stronie ulicy - rzekł. - Nie powinienem jeszcze bardziej cię w to wciągać.

Łagodnie wyjęła telefon z jego dłoni i wpisała pozostałe cyfry. Oddając komórkę, utkwiła w nim nieustępliwe spojrzenie

zachmurzonych niebieskich oczu.

- Nikt mnie w nic nie wciąga, Montoyą. Jestem tu, bo tego chcę. Dla ciebie.

Potrzebował całej siły woli, by nie wziąć jej w objęcia. Pragnął wierzyć w to, co mówiła. Chciał też wierzyć, że to, co czuł,

kiedy się całowali, było prawdziwe. Ale dostrzegł w jej oczach coś jeszcze, coś twardego i zimnego.

Czy zainteresowanie Reagan, pragnienie, by być blisko niego, było motywowane żądzą zemsty?
I czy ta zemsta zniszczy jego siostrę, która już tyle wycierpiała z powodu swoich błędów? Zaschło mu w ustach na myśl,

że może to on będzie musiał powiedzieć Luz Marii o straconej ciąży. A pewnie też o Sergiu, bo wiedział, że Luz Maria może
nie pamiętać wydarzeń, które doprowadziły do jej wypadku.
Łącznie z tym, kto zepchnął ją z drogi.
Reagan wciąż na niego patrzyła, a jej deklaracja zawisła w powietrzu.

- Dziękuję — powiedział po prostu, wciskając guzik windy. — Jeśli nie odezwę się wcześniej, to zadzwonię po

jutrzejszym pogrzebie.
- To byłoby do...

- Doktorze Montoya?! — zawołał ktoś za nimi. — Mogę zamienić z panem słowo?

Jack zesztywniał na dźwięk głosu, który słyszał w swoich koszmarach i na swojej automatycznej sekretarce przez ostatnie

dwa tygodnie.

Gdy Winter zbliżał się do niego, zauważył głębokie zmarszczki na jego pociągłej twarzy. Nic dziwnego, biorąc pod

uwagę, że człowiek ten był ciągle niezadowolony ze stanu, w jakim znajdował się ich kraj. A może dręczyło go, że to nie on
rządził tym krajem, no, przynajmniej na razie.
Winter rozluźnił czerwony krawat, tak jakby dusił on jego gniew.

- Chciałem tylko podziękować panu, doktorze Montoya - jad sączył się z każdej sylaby — za pozbawienie tego miasta

szansy na przyzwoitego burmistrza...
- Czyżby Thomas Youngblood wypadł z wyścigu? - spytała Reagan. Winter oblał się rumieńcem, a czerwień kontrastowała
z jego jasnymi włosami i spłowiałymi brwiami. Rzucił Reagan złośliwy uśmiech, a potem znów skupił uwagę na Jacku.

-

Nie wiem, jak wyreżyserowałeś te... te wyczyny z tymi radykałami i mordercami, ale przysięgam ci, że się dowiem i

oczyszczę moje nazwisko. A ty trafisz za kratki albo, jeszcze lepiej, deportują cię, ty brudny, zakłamany...

-

Przykro mi, że przerywam panu w połowie tyrady, ale Amerykanów nie deportują.

-

Czyj to był pomysł, żeby powypisywać na tych ścianach słowa, które słyszałeś w moim programie?! — dopytywał się

Winter. - Cholernie dobrze wiedziałeś, że media skorzystają z każdej okazji, żeby połączyć mnie z tym gównem...

- To piekło, prawda? Kiedy nieodpowiedzialni dziennikarze niszczą człowieka, puszczając w eter kłamstwa? - zapytał

Jack.
- Jeśli to są kłamstwa - dodała Reagan. Winter spiorunował ją wzrokiem.

- A kim ty, do cholery, jesteś? Kolejnym pieprzonym radykałem czy jedną z ich dziwek?

background image

Jack wiedział, że Winter nie panuje już nad sobą, ale to, że obraził Reagan, sprawiło, że jego wściekłość przekroczyła punkt
wrzenia. Reagan była szybsza.

-

Posłuchaj mnie, ty pompatyczny świński ryju... Jack odsunął ją na bok.

-

Mam już dość twojego gównianego pieprzenia, Winter.

Winter wyraźnie przerażony, cofnął się o dwa kroki i uderzył w ścianę naprzeciwko drzwi windy.

Jack nie ustępował. Patrzył mu w twarz, stojąc tak blisko, że czuł zapach jego potu.

- Jeśli chcesz mi dokopać, w porządku. Ale nie obrażaj kobiet, a już zwłaszcza tej kobiety.

Zabrzmiał sygnał i Jack usłyszał dźwięk otwierających się za nim drzwi windy. Słyszał głosy wysiadających ludzi, ale

dawno przekroczył ten punkt, kiedy zwracałby uwagę na to, czego będą świadkami.

- Żądam przeprosin - powiedział, naśladując po trosze styl Paula, gdy palcem stukał Wintera w pierś. — Nie dla mnie,

tylko dla niej. I dla mojej siostry. Przeproś za to, że zabierasz mi czas głupimi oskarżeniami, że niby wyreżyserowaliśmy
wszystko tylko po to, żeby ci popsuć reputację.

Niebieskie oczy Wintera spoczęły na Reagan, a jego wargi skrzywiły się pogardliwie.

- Widzę, że to nie jest jakaś tam dziwka, tylko twoja.

Reagan mogła być bokserem, ale prawy prosty Jacka też nie był najgorszy. Zrobił z niego dobry użytek, waląc Wintera tak

mocno, że usłyszał chrzęst pękającej kości. Na szczęście nie była to jego kość. W każdym razie wskazywała na to krew
sącząca się pomiędzy palcami dłoni, którą Winter trzymał się teraz za złamany nos. Ryj miał jak świnia, ale beczał jak koza.

Na jakieś pół sekundy Jacka ogarnęło przyjemne uczucie triumfu, ale tylko do chwili, gdy ochroniarz szarpnął go do tyłu i

wygiął mu ręce na plecach. Poczuł się jak idiota, którym zresztą był. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, było
oskarżenie o napaść.

Co by powiedział twój prawnik - przypomniał sobie jakże rozważne słowa Reagan, gdy tymczasem ona trochę mniej

rozważnie wyjaśniała właśnie pochlipującemu Winterowi, że miał szczęście, że to Jack go znokautował, zanim ona zdążyła
to zrobić.

-

Spokojnie - powiedział Jack do ochroniarza, niskiego, ale silnego Latynosa z brzydką siną blizną w poprzek gardła. -

Nie powinienem był go uderzyć, ale właśnie nazwał moją przyjaciółkę puta.

-

Zamierza go pan jeszcze bić?! - zapytał ochroniarz, przekrzykując wrzaski Wintera.

-

Chyba skończyłem - odparł Jack, a jego zażenowanie wzrosło, gdy jedna z pielęgniarek zatrzymała się i obrzuciła go

karcącym wzrokiem. Wystarczająco idiotyczne było to, że stoczył się do poziomu nastoletniego rozrabiaki, a teraz plotki o
tym incydencie błyskawicznie rozejdą się po szpitalu. I pewnie trafią do wszystkich serwisów informacyjnych, gdzie Winter
zmieni swoją kupę gnoju w Mount Everest.

-

Nie, nie — mówił Winter do drugiego ochroniarza, wycierając zakrwawiony nos chustką. - Nie skieruję sprawy do

sądu i nie potrzebuję pomocy lekarskiej. To była prywatna sprawa i już jest po wszystkim.

Zdumiony Jack spojrzał w jego kierunku, a Winter podchwycił jego spojrzenie i powiedział:

- Prawda, doktorze Montoyą?

Przybrał wyraz twarzy w stylu „bądźmy rozsądnymi ludźmi" i wyciągnął drugą rękę w kierunku Jacka.

- Strasznie mi przykro z powodu pańskiej siostry i tego, co powiedziałem... eee... pod wpływem emocji i co z pewnością

mogło obrazić pańską piękną przyjaciółkę. Proszę, zapomnijmy o tej nieprzyjemnej sytuacji.

Zwalony z nóg nagłością zmiany w jego zachowaniu, Jack spojrzał na Reagan, która wskazała głową zbliżający się tłum

gapiów. Natychmiast zrozumiał, o co jej chodzi.

Jeśli ten incydent dotrze do uszu reporterów - a niemal na pewno tak się stanie — Winter będzie wolał zrobić wrażenie

wspaniałomyślnego niż pozwolić, aby postrzegano go jako zawistnego, gadającego głupoty mazgaja, którym zresztą był. A
Winter dobrze wiedział, jak postępować z mediami. Gdyby więc Jack nie skinął głową i nie wymamrotał jakichś przeprosin
ze swojej strony, wyszedłby na napalonego zabijakę - typowy przykład negatywnego stereotypu o latynoskich samcach i ich
męskim szowinizmie.

Jack przekonał się, że zraniona duma była najbardziej gorzką pigułką, jaką musiał połknąć od długiego czasu.

Tak gorzką, że niemal udławił się własnymi słowami, gdy wydobywał z siebie przeprosiny. Ale zamiast uścisnąć

wyciągniętą ku niemu dłoń Wintera, zacisnął swoją w pięść i szybko się odwrócił.

background image

Rozdział 20

uz Maria wyglądała w szpitalnej koszuli tak bezbronnie i krucho, że Jack odsunął na bok wściekłość i frustrację.
Przeproszenie Wintera było bolesne jak wyplucie krwi i połamanych zębów, ale to było nic w porównaniu z widokiem

siniaków i zadrapań na twarzy jego małej siostrzyczki. Oczy miała zamknięte, nie był jednak pewien, czy to poobcierane od
poduszki powietrznej powieki tak napuchły, czy też po prostu śpi. Niezdolny cokolwiek powiedzieć, przyglądał się jej
zabandażowanemu ramieniu. Lekarze wyjaśnili mu, że trzeba nastawić kości, zanim będzie można nałożyć gips, ale nie
chcieli ryzykować kolejnych wstrząsów przed ostatecznym zdiagnozowaniem skutków obrażeń głowy. Z tego samego
powodu podawano jej tylko najłagodniejsze leki przeciwbólowe.

L

Nie miał wątpliwości, że kiedy się obudzi, będzie odczuwała silny ból. I mimo okropnych konsekwencji błędów, które

popełniła, pragnął bardziej niż czegokolwiek jakoś jej ulżyć, wziąć ją w ramiona, tak jak to robił, gdy budziła się z
koszmarów jako dziecko. Chciał ją kołysać i mruczeć jej do ucha: „Cii, cii, cichutko, mi princesa. Przegoniłem wszystkie
potwory. Jesteś już bezpieczna. Obiecuję".

Oczy zapiekły go od napływających łez, bo uświadomił sobie, że potwory jednak wróciły, straszliwsze niż kiedykolwiek. I

tym razem był bezsilny, nie potrafił ich odpędzić. Ale dopilnuje, że zostaną ukarane, przysiągł sobie. Dopilnuje, że za to
zapłacą.

Weszła pielęgniarka, kobieta o krótkich ciemnych włosach i w turkusowych szkłach kontaktowych, które sprawiały, że jej

oczy były jasne jak dwa klejnoty.

- Za chwilę obudzę ją na badanie neurologiczne. Wtedy może jej pan powiedzieć, że pan tu jest.

Gdy Luz Maria wymamrotała skargę, że ktoś ją budzi, Jack wypuścił z płuc powietrze, które, jak sobie uświadomił, do tej

pory wstrzymywał. Odpowiadając na pytania pielęgniarki, sprawiała wrażenie zmęczonej i naburmuszonej, tak jak zawsze,
kiedy ktoś budził ją wcześnie rano. Mówiła ciszej niż zazwyczaj, ale wydawała się tą samą Luz Marią, którą znał. Aż do
momentu, gdy otworzyła oczy na tyle, by go zauważyć.
- Jak się czujesz? — spytał.

Odwróciła głowę z grymasem świadczącym o tym, że kosztowało ją to sporo wysiłku.

Pielęgniarka uśmiechnęła się smutno do Jacka, zanim wyszła, zostawiając ich samych.

-

Jestem zmęczona - powiedziała Luz Maria. - Muszę teraz spać...

-

Wiesz, dlaczego tu jesteś? - spytał.

-

Jestem taka zmęczona... Jack postanowił nie odpuszczać.

-

Pamiętasz wypadek?

Zmarszczyła czoło, ale jej usta drżały, jakby próbowała się nie rozpłakać.

-

Wiem o dziecku, Jack. Powiedzieli mi, że straciłam dziecko. Pochylił się ku niej i delikatnie pocałował ją w czoło.

-

Przykro mi. Odsunęła się od niego.

-

Naprawdę? A może po prostu ci ulżyło?

- Co chcesz, żebym ci powiedział? Madre de Dios, zamartwiałem się o ciebie na śmierć.

- Muszę spać. Jack. Nie mogę... Nie chcę czuć...

- Kto ci to zrobił? - domagał się odpowiedzi. — Wiesz, kto spowodował wypadek? Kto przeniósł cię do domu Reagan?

Zamknęła oczy i nie mówiła nic tak długo, że Jack był pewien, że uciekła przed nim w sen. Ostrożnie dotknął jej skroni i
wyszeptał:
- Śpij dobrze, mi princesa.
Ale zanim doszedł do drzwi, wymamrotała:
- Sergio...

Sergio? Czy to ten sukinsyn to zrobił, choć twierdził, że jest niewinny? Jack trząsł się z wściekłości, ale powstrzymał się

od spytania o to. Bał się, że nawet jedno słowo może zniszczyć ten kruchy kontakt.

Luz Maria znów coś wymamrotała, tak cicho, że musiał pochylić się nad nią, żeby usłyszeć słowa.

- Powiedział, że nie stanie ci się nic złego. Obiecał mi. Przysięgał. Chciał spytać, czy chodzi o pożar, o zniszczenie jego
kariery, czy może BorderFree planowało coś jeszcze gorszego. I dlaczego grupa walcząca o prawa imigrantów miałaby być
zamieszana w sfingowanie wymierzonego w niego „przestępstwa na tle rasowym"?

background image

A może to było coś zupełnie innego. Przypomniał sobie, co Sergio powiedział ubiegłej nocy, zanim uciekł.

„Chcesz wiedzieć, kto zjarał ten budynek? To idź za pieniędzmi. Założę się, że w ten sposób znajdziesz pojemnik z

benzyną".

Gdy oddech Luz Marii stał się głębszy, jak oddech człowieka, który naprawdę śpi, Jack zastanowił się nad tymi słowami.

Kto odniósłby korzyści z podpalenia, z dziwnych napisów na ścianach, tam gdzie została znaleziona Luz Maria, a może
nawet z jego śmierci?

Rozwiążesz to, powiedział sobie, znajdziesz mordercę. Nie rozwiążesz, możesz być kolejną ofiarą.

Jack był już w drodze, gdy Paloma del Valle zadzwoniła po raz drugi.
- Apure, por favor - błagała, zaklinając go, by się pospieszył.

Choć córka Cristina miała ciężki i świszczący oddech, Paloma nie chciała wezwała karetki.

- No, noupierała się, zanim przeszła na zabarwiony mocnym akcentem angielski. — Ty zrobisz. Ty zrobisz szybko.

Zastanawiał się, czy samemu nie wezwać karetki, ale że zostało mu dziesięć minut drogi, uznał, że dojedzie tam równie

szybko.

Zanim Jack dotarł do osiedla Las Casitas Village, nad Houston zapadł zmierzch. Jednak żadne miejsce, przez które

przejeżdżał, nie wydawało się tak ciemne, jak te anonimowe dwukondygnacyjne rzędy domów z palonej cegły, wybudowane
we wczesnych latach osiemdziesiątych.

Kiedyś nazywano by je kamienicami czynszowymi, ale zawsze określano je jako niebezpieczne: pełne narkomanów,

przestępców i niepilnowanych przez nikogo dzieciaków żyjących w rodzinach, które codziennie toczyły walkę o to, by
stworzyć sobie możliwość przeprowadzki w lepsze okolice. Niższe piętra były równie podatne na zalanie jak przyległy,
dawno już opuszczony Plaza del Sol. Szukając miejsca do zaparkowania w pobliżu jakiejś działającej latarni, Jack czuł
cuchnącą wilgoć, która utrzymywała się tu od rekordowej powodzi z ubiegłej wiosny. W zachwaszczonych, nisko
położonych miejscach wciąż stała woda, a trzęsawiska otaczające cały kompleks dostarczały schronienia gryzoniom i
wężom.

Kiedy Jack był dzieckiem, na Plaza del Sol mieściły się liczne, głównie latynoskie, firmy rzemieślnicze i mnóstwo

stylowych restauracyjek oraz sklepów oferujących najróżniejsze towary, od modnej odzieży po nowoczesne sprzęty
kuchenne. Plac stanowił wesołą i kolorową alternatywę dla podobnych centrów handlowych, przyciągając klientów z całego
Houston i okolic, a jego sukces stał się źródłem dumy lokalnej społeczności.

Ten sukces przyczynił się — paradoksalnie — do ostatecznej ruiny, ponieważ w miarę wznoszenia w okolicy kolejnych

budynków teren pokryto taką ilością betonu i asfaltu, że woda po częstych w południowo-wschodnim Teksasie opadach
deszczu nie miała dokąd spływać. Wyraźny spadek koniunktury i trzy powodzie w ciągu dwóch lat przypieczętowały los
Plaza del Sol.

Wysiadając z samochodu, Jack zastanawiał się, czy podnoszące się wody zbierały żniwo także wśród mieszkańców. To

Luz Maria wskazała mu, że wiele dzieci, u których zdiagnozował choroby dróg oddechowych, mieszkało w tej właśnie
okolicy. A może to nie tylko wilgoć, ale także coś wewnątrz budynków niekorzystnie wpływa na stan zdrowia ludzi.

Przyjeżdżał tu już dwa razy, gdy Paloma, samotna matka, przekonała go, że jej córka jest zbyt chora na jazdę autobusem

do kliniki. Ostatnio namówiła go nawet na leczenie malca, którego rodzice obawiali się deportacji, gdyby postawili nogę w
jakimś ośrodku medycznym. Mimo wszystko nigdy poważnie nie brał pod uwagę, że budynek, w którym mieszkali jego
pacjenci, mógłby być źródłem chorób płuc u dzieci. Jak większość lekarzy uległ pokusie, by leczyć samą chorobę, nie
wnikając głębiej w jej przyczyny. To był błąd, który jego siostra, pracownik socjalny, szybko mu wytknęła.

„Stwierdzenie choroby jest tylko pierwszym krokiem do rozwiązania problemu" - powiedziała wtedy, a on dopiero teraz

uświadomił sobie, co miała na myśli.

Obok otwartych drzwi pralni, z których płynęło światło, Jack minął trzech nastolatków pochylonych nad jakąś książką.

Nosili czarne T-shirty, na których srebrnym kolorem wymalowane były ręcznie jakieś symbole.

Logo gangu, pomyślał i poczuł, że jego ciało napina się w obawie możliwej napaści. Parę lat temu obrabowano go na

parkingu przed akademią medyczną.

Gdy podszedł bliżej i zauważył, co ci chłopcy tak usilnie studiowali, poczuł rumieniec napływający na twarz. Była to

książka do fizyki, a „logo gangu" okazało się srebrną panterą tej samej szkoły średniej, którą ukończył.

background image

- Jak to zrobiłeś? - Chłopak z kręconymi włosami zwrócił się do kolegi doskonałym, pozbawionym akcentu angielskim i

wskazał palcem tekst w połowie strony. — Daj spokój, 'mano. Pokaż mi, jak zrobiłeś to zadanie. Jeśli nie poprawię ocen, nie
będę mógł grać w drużynie przez następne trzy tygodnie.

Mijając chłopaków, Jack pokręcił głową, zdegustowany, jak szybko wyciągnął wniosek, że w kiepskich okolicach rodzą

się kiepskie dzieciaki. Widział wystarczająco dużo logo gangów pośród graffiti, by wiedzieć, że świat przestępczy był tu
obecny, ale nawet w najgorszych miejscach nadzieja migotała jak złota moneta na dnie brudnego stawu.

Zanim zdążył zapukać, señora del Valle otworzyła drzwi i wprowadziła go do mieszkania. Na podłodze w pokoju leżał

poplamiony różowy dywan, a ze ścian odpadała farba. Meble wyglądały na stare i tanie, a roślina stojąca na telewizorze
zżółkła, ale podniszczony dywan był świeżo odkurzony i nie było na nim nawet pyłku.

- Dónde está Cristina? - zapytał, choć jej świszczący oddech zdradził mu już, gdzie jest.

Podążając za tym dźwiękiem, wszedł do kuchni i zobaczył wielkooką dziewięciolatkę przy porysowanym laminowanym

stole. Mięśnie jej szyi były napięte od wysiłku, jaki sprawiało jej oddychanie. Przed nią leżał słownik ortograficzny i w
połowie skończona praca domowa. Na kolanach siedziała pluszowa sowa, przyglądająca się temu, co robi dziewczynka.

Cristina nie powitała go z takim entuzjazmem jak zwykle, poczuł ulgę, widząc, że kolor jej skóry wciąż jest dość zdrowy.

Bał się, że gdy tu dotrze, zobaczy ją ze zsiniałymi wargami, przypominającą Augustina Romera na parę godzin przed
śmiercią.

- Co tam w szkole? Widziałaś jakichś fajnych chłopców? - spytał, mając nadzieję, że po długości jej odpowiedzi zdoła

ocenić, jak poważny jest atak. Kiedy czuła się dobrze, potrafiła tak go zagadać, że ledwo zipał.

Cristina tylko zmarszczyła nos i powiedziała:

— Chłopcy... są... wredni.

Zanim wyciągnął stetoskop i miernik szczytowego przepływu, wiedział, że dziewczynce brakuje tlenu.

— Gdzie jest rozpylacz? - zapytał matkę, otwierając torbę, w której przyniósł roztwór do rozpylacza.

Paloma del Valle wbiła wzrok w podłogę. W tym momencie z sypialni dobiegi płacz jej młodszej córki, więc wybiegła, by

zająć się małą.
-

Nie mam go już - powiedziała Cristina, również spuszczając wzrok. Jack ugryzł się w język, żeby nie zakląć. Uświadomił

sobie, że matka
Cristiny musiała sprzedać rozpylacz albo go komuś oddać.

Nie po raz pierwszy tak się sparzył. I pewnie nie ostatni. Przez chwilę zastanawiał się, czy takie rzeczy zdarzają się

lekarzom z przedmieść, którzy rozmawiali ze swoimi pacjentami przy błyszczących biurkach, podczas gdy eleganckie czarne
jaguary czekały na nich pod dachami schludnie urządzonych garaży.

Wciąż możesz to zrobić, pomyślał. Jeśli nie straci prawa do wykonywania zawodu w Teksasie, oferta doktora Ricka

Aldricha, który zaproponował mu pracę w swoim gabinecie w rejonie Galleria, będzie aktualna.

Ale perspektywa pracy z dawnym mentorem nie przypadła mu do gustu. Nawet gdyby przez resztę swojej zawodowej

kariery nie musiał już odbywać wizyt domowych ani kupować z własnych pieniędzy lekarstw dla pacjentów.

Ze względu na Cristinę nie przestawał się uśmiechać, sięgając głębiej do torby.

- Ponieważ go już nie masz - powiedział - pozostaje nam plan B.

-

Czy... czy plan B to zastrzyk? — zapytała, a jej oddech stał się jeszcze bardziej świszczący.

-

Hokus-pokus! - zawołał Jack, wyciągając inhalator. -Tym razem nie będzie zastrzyku, tylko parę głębszych wdechów.

A jeśli to nie zadziała, dodał w myślach, czeka cię miła przejażdżka karetką na sygnale.

Obserwowali, jak wychodził z nędznego mieszkania w East Endzie. Wybiegła za nim mała dziewczynka z pluszową sową

i objęła doktora na pożegnanie.

- Niektórzy ludzie nigdy się nie uczą - powiedział pierwszy mężczyzna.

Drugi wzruszył ramionami.
- Zupełnie jakby nie mogli nic na to poradzić.

- Może coś takiego uzależnia. No wiesz, tak jak dragi. Koka, automaty albo walka z systemem, żeby pomóc dzieciakom.

Pewnie niedługo stworzą grupy terapeutyczne dla wszystkich tych nałogów.

background image

Doktor Montoyą zatrzymał się, żeby pogadać z trzeba łobuzami, i przez parę chwil cała cholerna załoga pochylała się nad

jakąś książką. Kiedy chłopak z kręconymi włosami włożył rękę do kieszeni, obaj obserwatorzy instynktownie ugięli kolana i
sięgnęli po broń.

Ale dzieciak wyjął z kieszeni ołówek. Obaj mężczyźni parsknęli nerwowym śmiechem.

- Jezu Chryste - wymamrotał pierwszy.

-

Już widzę te nagłówki na pierwszych stronach gazet — powiedział drugi. - „Obiecujący młody człowiek zastrzelony

przy odrabianiu pracy domowej ".Wtedy to my skończylibyśmy za kratkami.

-

Może nie tylko my - mruknął jego partner, obserwując lekarza podchodzącego do samochodu.

-

I tu się mylisz. Montoyą nie pójdzie siedzieć choćby na jeden dzień. Nawet gdybyś znalazł ławę przysięgłych, która by

go skazała, to nie uda ci się wsadzić faceta takiego jak on do więzienia.

— A niby czemu nie, do cholery? Nie byłby pierwszym lekarzem, który poszedł siedzieć.

— Jasne, lekarza można wsadzić. Ale jak wsadzić za kratki trupa?

background image

Rozdział 21

astępnego ranka, przed pogrzebem, Reagan wpadła do biura przeniesień i złożyła podanie o pracę technika pomocy
doraźnej w jednej z najbardziej ruchliwych stacji w Houston. Miejsce technika w karetce na starej i nie najlepiej

wyposażonej stacji w East Endzie, niedaleko domu, w którym kiedyś mieszkała, okazało się akurat wolne, bo do nowicjusza,
którego tam przydzielono, uśmiechnęło się szczęście i trafił na lepsze stanowisko.

N

Ta stacja była pierwszym albo ostatnim przystankiem dla strażaka-technika pomocy doraźnej. Kapitan zmiany, zaniedbany

stary łajza dryfujący ku emeryturze, nie będzie jej pytał, skąd przyszła ani dlaczego. Będzie po prostu wdzięczny, że udało
się znaleźć kogoś, kto zagrzeje w tym miejscu trochę czasu. Zwykle trafiali tutaj ludzie na zastępstwo, nieustannie
narzekający, że ich tu przeniesiono. Stację nie bez powodu nazywano szczurzą norą.

Jadąc w piątek do kliniki Jacka, mijała stare okolice, mogła więc dostrzec, jak bardzo to miejsce się stoczyło od czasów,

gdy mieszkała tu z rodzicami. Wiedziała, że hiszpański, którego uczyła się szkole średniej, i tych parę słów, których nauczyła
ją ulica, w tym rejonie przydadzą się jej na co dzień. Dzięki przeniesieniu będzie mogła odejść ze stacji, gdzie pracowała z
Joem Rozinskim, Beau LaRouchem i starą załogą. A przechodząc na inną zmianę, zwiększała szanse, że raczej już ich nie
spotka.

Dopiero na pogrzebie zrozumiała w pełni, jak potrzebne było to przeniesienie. Przedzierając się przez morze mundurów,

wpadła na parę osób, które znała ze szkoły pożarnictwa albo z którymi pracowała, kiedy jeździła w karetce. Wszyscy mówili
kilka słów pocieszenia i ściskali jej rękę albo ją obejmowali. Reagan na chwilę odzyskała poczucie, że należy do ogromnej
rodziny, która ją akceptuje mimo jej wad, ponieważ była jedną z nich.

Ale gdy przebiła się przez dum i dotarła do swojej załogi, chłód, z jakim ją przyjęli, po prostu ją zmroził. Nikt nie odezwał

się do niej nawet słowem, lecz ich twarze mówiły same za siebie. Beau wyglądał, jakby chciał ją jeszcze raz uderzyć w
twarz, a kilku innych rzucało jej oskarżycielskie spojrzenia. C.W. wydawał się zmieszany i tylko w jego oczach dostrzegła
cień troski.

Komendant rejonowy zabrał ją za wóz strażacki i powiedział:

-

Nie wiem, jaki jest w tym pani udział, ale w takich momentach ludzie nie panują nad emocjami. Wciąż jest pani na

zwolnieniu, myślę więc, że w obecnych okolicznościach najlepiej byłoby, gdyby poszła pani do domu.

-

Nie może pan tego zrobić - zaprotestowała, próbując się nie rozpłakać. - Muszę tu zostać. Nikt nie był bliżej z

kapitanem niż ja!

Anderson spuścił wzrok.

-

Pani Rozinski nie chce pani tu widzieć - wykrztusił.

-

Co?

Reagan uświadomiła sobie, że cała jest zlana potem. To było gorsze niż koszmary, które jej się śniły, gorsze od bycia

zamkniętym w pułapce, wokół której zacieśnia się krąg płomieni. Czy Beau zatruł też umysł Donny Rozinski, a nie tylko
ludzi z jej załogi?

Anderson zmarszczył brwi, a potem zaproponował:

- Jeśli nalega pani, żeby wziąć udział w pogrzebie, to proszę chociaż cofnąć się do innych strażaków, zamiast być ze

swoją załogą. Nie chcemy, żeby centralnym punktem uroczystości stały się jakieś ostre słowa, a nie człowiek, którego
przyszliśmy tu uczcić. I nie chcemy, żeby jego rodzina jeszcze bardziej cierpiała.

Reagan spuściła wzrok.

-

Tak, panie komendancie.

-

I, jeśli mogę być szczery...

Wzruszyła ramionami, nie zważając na to, że Anderson może uznać ten gest za wyraz braku szacunku.

- Sugerowałbym, żeby przeniosła się pani na inną stację, do innego rejonu i na inną zmianę.

Kiwnęła tylko głową, niezdolna mu powiedzieć, że już się tym zajęła.

- Czemu myślisz, że ona nie wie? - chciał spytać Firebug, ale to, co wydobyło się z jego ust, brzmiało jak skrzeczenie

wrony pomieszane z chrapliwym oddechem.

Pieprzyć to, pomyślał i zmusił się, by powtórzyć pytanie, bo odpowiedź była dla niego ważna, ważniejsza niż cokolwiek

od wielu, wielu miesięcy

background image

- Bo nie wie — odparł jego gość, wyraźnie poirytowany. - Gdyby rozpoznała mnie z samochodu, zorientowałbym się.

Gdyby poskładała wszystko w całość, też bym o tym wiedział. Cholera, narobiła takiego hałasu, że słyszałbyś jej pieprzone
krzyki aż tutaj.

Choć jego małżowiny już nie istniały, Firebug nauczył się rozpoznawać prawdziwe znaczenie słów na podstawie

wypowiadających je głosów. Musiał, bo jego cholerne oczy rozpłynęły się w oczodołach i nawet nos odpadł jak strup. Mógł
więc godzinami analizować każde słowo skierowane w jego stronę. Jak ochłap rzucony zdychającemu psu...

Ale z nosem czy bez, ten pies był na tropie. Jego gość wcale nie był pewien tego, co mówił.
- Czasami - wysyczał Firebug — dopiero po jakimś czasie składają całe to gówno do kupy.To mo... mo...

Zaczął kaszleć, przeklinając w myślach swoje zwęglone płuca. W dłonie wepchnięto mu filiżankę i głośno zasiorbał przez

słomkę, marząc, żeby to było coś więcej niż zwykła woda, coś, co stępiłoby wszechobecny ból. Ale kiedy raz jego gość tak
go uraczył, ta suka pielęgniarka zabrała mu to, zanim zdążył nacieszyć się smakiem. Potem przez pól godziny tłumaczyła
tym wysokim owadzim skomleniem, że alkohol i jego leki przeciwbólowe to śmiertelne połączenie.
Tak jakby mu, do kurwy nędzy jeszcze zależało.

-

To może przyjść jej do głowy nagle - zdołał wreszcie wydusić. - Gdy stanie się coś, co jej przypomni. A potem będzie

myśleć: „Gdzie ja widziałam tego faceta?" Poza tym i tak będzie wokół tej sprawy bardzo gorąco, bo ten sztywniak był
strażakiem.

-

To nie wszystko - powiedział gość. - Przydzielili do tego jakąś grupę specjalną z FBI. Słyszałem w wiadomościach.

Firebug nie zwrócił na to uwagi.

- Jak ja, kurwa, nienawidzę strażaków. Wiedzą, jaką mają pracę, w jakie ryzyko się pakują. A potem wszyscy są

zdziwieni, kiedy któryś zginie, tak jakby nie było ważne, co chciałeś spalić, jakbyś się uwziął, żeby usmażyć jednego z nich.
- Nie chciałem zabić jego, tylko tego pieprzonego doktorka.
Ale Firebug już odpływał, dryfując na tratwie gorzkich wspomnień.

-

Kiedyś jednego załatwiłem w takim zasranym pożarze w magazynie. Chodziło tylko o ubezpieczenie, ale zrobiło się tak

gorąco, że musiałem wyjechać z miasta na sześć lat.

-

Wiem - powiedział gość. — Pamiętam, bo nam wtedy nie przysyłałeś pieniędzy.

Firebug spróbował wzruszyć ramionami, ale że jego skóra wciąż goiła się po ostatnim przeszczepie, przeszył go dotkliwy

ból.

-

Załapałem się wtedy na inną robotę. Ponad półtora roku zasranych małych robótek. Zjarałem wtedy...

-

Nie chcę tego słuchać. Właśnie ci opowiedziałem, co zrobiłem, tak jak mnie prosiłeś, a ciebie stać tylko na gadanie o

tym, co robiłeś pieprzone sto lat temu.

Gada, jakby był nadąsany, pomyślał Firebug. Coś mu mówiło, że jego gość popełnił więcej błędów, niż się do nich

przyznał. Na myśl o tym serce zabiło mu mocniej, tak jakby jego kalekie ciało chciało się ścigać ze strachem.

Obawiał się, że jeśli ta kobieta nie zginie, jego ostatnia nadzieja trafi tam, gdzie już byli jego bracia. Do pudła.Tyle tylko,

że ten syn, w przeciwieństwie do pozostałych, będzie czekał na wykonanie wyroku śmierci.

background image

Rozdział 22

d pogrzebu Joego Rozinskiego Reagan podawała Jackowi kolejne wymówki, dlaczego nie może się z nim spotkać. A
to musiała pójść do lekarza - rozsądnego lekarza, jak podkreślała - w sprawie podpisania zgody na jej powrót do

pracy; a to porozmawiać z szefem grupy specjalnej, żeby spytać, kiedy może posprzątać dom. Innym razem czekała na
telefon od swojego agenta ubezpieczeniowego, a jeszcze innym musiała spotkać się z kimś w sprawie swojego przeniesienia.

O

Ze szczerą troską pytała o Luz Marię, która wracała do zdrowia w domu i twierdziła, że nie pamięta nic ze swojego

wypadku i niewiele więcej na temat Sergia Cardenasa. Reagan dopytywała się też o matkę Jacka. Wyraziła stosowny żal, gdy
jej powiedział, że pozostanie na urlopie do czasu, gdy jego przełożeni zakończą własne śledztwo. Ilekroć jednak pytał ją,jak
się miewa albo próbował umówić się z nią na spotkanie, wykręcała się z wdziękiem i zręcznością matadora wymykającego
się spod rogów byka.

Ale nie dziś, powiedział sobie Jack. Peaches, która z niewyjaśnionych przyczyn była po jego stronie, poinformowała go, że

tego wieczoru Reagan wraca do domu. Natychmiast postanowił, że wpadnie bez zapowiedzi i wreszcie wyjaśni sytuację.

Nie odzyskał jeszcze swojego explorera, musiał więc znów zwrócić się do Paula.

Paulo od razu się zgodził i razem poszli na parking przed zrujnowanym warsztatem. Z tyłu, w najdalszym kącie stał mały

żółty samochodzik, którego karoserię pokrywała gruba warstwa błota. Bardziej przypominał melona po gradobiciu niż
samochód.

Dzięki! - Jack zdołał przekrzyczeć parę szczekających pitbulli, zamkniętych teraz w odgrodzonej części parkingu. -

Naprawdę doceniam, że mi go pożyczasz.

Nie wydaje ci się, że jestem stuknięty, skoro pożyczam ci kolejny słodki wozik po ostatnim razie? - Stojący w mrocznej

poświacie pod latarnią Paulo pokręcił głową. — Wisisz mi już ponad dwadzieścia tysiaków.

Jack poczuł suchość w ustach. Kiedy wcześniej zadzwonił z wiadomością, że jego firma ubezpieczeniowa odmówiła

pokrycia kosztów naprawy mustanga, Paulo nie powiedział ani słowa o pieniądzach. Teraz pomyślał, że chyba był idiotą,
przychodząc tutaj.
Ale poważny wyraz twarzy Paula zmienił się w szeroki uśmiech.

Tylko żartowałem, compa. Nie znasz się na żartach?

Jeśli kiedyś powiesz coś śmiesznego, dam ci znać.

— Nie przejmuj się mustangiem. Na lepsze wozy mam zajebiste polisy.

Jack zdobył się na uśmiech.

- Nie wygodniej byłoby trzymać je w segregatorze?

Paulo odwzajemnił uśmiech, ale jego oczy były śmiertelnie poważne.

-

Zrób dla mnie po prostu jedną rzecz - rzekł, a jego głos zagrzmiał złowieszczo, jak nadciągająca burza. — Teraz, kiedy

trzymasz Wintera za jaja, każ mu ładnie zaśpiewać.

-

Chingado — zaklął Jack. - Nadal nie rozumiesz, co? Federalni uważają, że to nie Winter ani żaden z jego uczniaków

popełnił te przestępstwa. Z tego, co wiem, skupili się na namierzaniu tych gości z BorderFree-4-All. Są przekonani, że to
wszystko było po to, żeby zdyskredytować Wintera. No wiesz, zgodnie z tą jego historyjką, którą sprzedaje swoim słucha-
czom. Ludzie uwielbiają takie teorie spiskowe.

-

Ale reporterzy tego nie kupują, prawda?Wciąż prześwietłająWintera i szukają jakiegoś brudu z pieprzonym

mikroskopem. A ty wychodzisz na dobrego doktorka, którego się czepiają, bo Winter nienawidzi Mek-sykanów. To się
rozniosło wśród naszych. Matki stawiają twoje zdjęcie między papieżem a Jezusem, vatos gadają o tobie przed knajpą. Jesteś
dla nich pieprzonym bohaterem. Zrobiliby dla ciebie wszystko.

-

Chyba nie słuchamy tej samej stacji. - Łatwiej było zaprzeczyć słowom Paula niż z nimi żyć. Jack nie chciał dzielić

wspólnoty, chciał tylko w spokoju wykonywać swoją pracę.

Paulo zbył ten komentarz machnięciem dłoni.

-

Masz Wintera tam, gdzie chcieliśmy go mieć - odparł. - Czemu by go nie wydoić? Nie kazać mu wyrażać się

entuzjastycznie o tych okolicach. Niech zapłaci za krzywdy, które nam wcześniej wyrządził.

-

Żartujesz, prawda? To przecież ten nieoficjalny kandydat, który zostanie naszym burmistrzem, jeśli sondaże się nie

mylą.Ten sam facet, któremu złamałem nos, pamiętasz? Wyszedł z tej sytuacji pachnący jak róża, bo nie podał do sądu

background image

„roztrzęsionego emocjonalnie doktora Montoi". „Znacie Latynosów i ich słynny ognisty temperament".Tak właśnie po-
wiedział, zanim znowu obrobił mi tyłek w radiu.

Carlota Sanchez, młoda pielęgniarka z kliniki, zadzwoniła do niego, by opowiedzieć o ostatnich bredniach Wintera. W

przeciwnym razie nie miałby o tym pojęcia, bo nie zamierzał słuchać czegokolwiek, co Winter miał do powiedzenia.

Carlota wydawała się rozczarowana, kiedy Jack odrzucił propozycję wypłakania się w jej ciepłych ramionach, ale jedyną

kobietą, o której myślał - oprócz matki i siostry - była ta, która unikała go jak ognia.

- Nie możemy sobie pozwolić na więcej kiepskiej prasy o tej okolicy. -W ciemnobrązowych oczach Paula zamigotał lęk.

- Nie, jeśli chcemy znów otworzyć Plaza del Sol. I powiem ci, że postawiłem na to wszystko, co mam. Każdą pierdoloną
przysługę, każdy dobry uczynek, każdego centa. Potrzebuję tego, Joaquín. Cholerni terapeuci, prywatne programy leczenia i
pielęgniarki, wszystko to zżera mnie żywcem.

Chodzi mu o syna, pomyślał Jack, ale Paulo jeszcze nie skończył.

- Musisz się dla mnie z tym przebić — ciągnął, a jego gęsto zroszona potem twarz błyszczała. — Proszę cię o to jako un

amigo.

Jackowi było go żal mimo presji, którą wywierał. Najwyraźniej Paulo był naprawdę przyparty do muru.

- Słyszałem o twoim synku i chciałem ci powiedzieć, jak mi przykro...

Choć twarz Paula stężała, jego głos drżał pod wpływem emocji.

-

Myślisz, że to przeze mnie, co? Że jabłko nie pada daleko od jabłoni? Bo ja nie potrafiłem nawet skończyć szkoły?

-

To nie tak działa, chłopie. Widziałem geniuszy, którzy mieli upośledzone umysłowo dzieciaki, profesorów i lekarzy,

którzy...

-

Może i masz całe to pierdolone wykształcenie, ale nie waż się litować nad moim synem. I nigdy nie użalaj się nade

mną. Zrozumiałeś?
- Tak - zapewnił Jack.

Ale wyjeżdżając krztuszącym się żółtym samochodem z parkingu, odczuwał współczucie. Nie tyle dla Paula, ile dla jego

syna, którego ojciec najwyraźniej wolał udawać, że dzieciak nie istnieje.

Reagan nie podeszłaby do drzwi, gdyby nie sądziła, że to spóźniony hydraulik pojawia się o tej porze. Wcześniej Beau

LaRouche zatrzymał się pod domem, grzecznie zapukał, a potem zaczął wrzeszczeć, że może jej przebaczyć. Kiedy mu
powiedziała, żeby spadał, rzucił bukiet czerwonych róż, nazwał ją suką i kopnął w drzwi, aż zatrzeszczały wzmacniane
stalowe framugi. Napędziło jej to niezłego stracha.

Wyjrzała przez wizjer i sięgnęła do łańcucha, który Peaches pomogła jej zamontować kilka dni wcześniej. Jaki był sens

wydawać tyle forsy na zamki i systemy alarmowe, skoro wciąż wpuszczała przez swoje drzwi kłopoty? Ten kłopot był
ubrany w ciemnoniebieskie dżinsy i niósł bukiet irysów.

- Jeśli przyszedł pan naprawić zlew, to w tej chwili nie mogę rozmawiać! - zawołała.

- Jestem hydraulikiem - odpowiedział Jack.

Przez wizjer zobaczyła jego szeroki uśmiech. Ale to jego szelmowskie spojrzenie sprawiło, że ugięły się pod nią nogi, a

serce zaczęło walić jak wojenny bęben.

-

Nie widzę żadnych narzędzi - zdołała wykrztusić.

-

Otwórz, to pokażę ci moje narzędzia.

Bezpieczna po drugiej stronie drzwi, przewróciła oczami. Znów zapukał i zawołał:

- Przesyłka! Kwiaty i bombonierka!

Śmiejąc się, zdjęła łańcuch, odblokowała zamek i otworzyła drzwi.

- To ty jesteś tym bystrym sprzedawcą nieruchomości, prawda? - zacytowała ze swojego ulubionego programu Saturday

Night Live.

Gdy zauważyła obrzydlistwo zaparkowane przy latarni, roześmiała się jeszcze głośniej.

- Tym... tym przyjechałeś? - Wskazała coś, co bardziej przypominało kanarka zmaltretowanego przez kota niż samochód.

Opierając się o balustradę ganku, Jack wzruszył ramionami.

- Pomyślałem, że może trochę rozrusza moje życie miłosne.

background image

- I co planujesz, mądralo? Przejedziesz Richmond Avenue, a potem zawrócisz i zgarniesz wszystkie gorące laski, które

padły ze śmiechu?

Udał, że szuka długopisu w kieszeni koszuli.

- Poczekaj, dobra? Muszę to zapisać.

- Możesz wejść na chwilę - powiedziała, odgarniając włosy z oczu. Była zupełnie nieprzygotowana na jego wizytę. Miała

na sobie ochlapany farbą T-shirt, poplamione szare legginsy i ani odrobiny makijażu. No i co z tego? - Chętnie zrobię sobie
przerwę i posłucham, co u twojej rodziny.

Powiem ci, dlaczego już nie mogę się z tobą spotykać, dodała w myślach.

Wszedł i pochyliwszy się do jej ucha, szepnął:
- Nie przyszedłem rozmawiać o rodzinie.

Tchnienie jego oddechu sprawiło, że uniosły się włoski na jej karku. Kusiło ją, żeby go odpędzić mokrym od farby

pędzlem, który wciąż trzymała w ręce, ale nie mogła się poruszyć. Nie teraz, gdy jego słowa podsycały żar, który zmieniał jej
krew w płynny ogień.

- Chciałem się dowiedzieć, jak się czujesz — powiedział. - Jak przebrnęłaś przez ten tydzień?

- Jestem bardzo zajęta. Maluję — odparła.

Uśmiechnął się i dotknął palcem grzbietu jej nosa. Na palcu pozostała plama cynamonowej barwy.

- Widzę — powiedział. - Ładny kolor.

- To farba wodna, więc opary nie będą mnie męczyć, a poza tym świetnie kryje czerwony - wyjaśniła.

Jej myśli pędziły jak szalone, a ciało drżało w odpowiedzi na jego dotyk.

Idiotka, pomyślała. Wyproś go w tej chwili! Zamiast tego zaproponowała mu kieliszek shiraz.

- Chyba mogę sobie zrobić małą przerwę, czekając na hydraulika. Ale najpierw pójdę się umyć.

Myjąc się i naciągając czyste dżinsy i sweter, miała nadzieję, że zanim wróci, już go nie będzie. Tymczasem Jack znalazł

korkociąg i właśnie otwierał butelkę czerwonego wina ze stelażu na blacie kuchennym. W wazonie stały kwiaty, które
przyniósł, ułożone wprawdzie nie tak artystycznie, jak zrobiłaby to Peaches, ale całkiem ładne.

-

Za każdym razem, kiedy się odwrócę, zaczynasz się rządzić w mojej kuchni. - To miało zabrzmieć jak skarga, ale w jej

glosie brakowało przekonania. I nic dziwnego, skoro zdradzieckie fantazje przebiegały jej przez głowę.

-

Nie znalazłem odpowiednich kieliszków - powiedział Jack. Sprawiał wrażenie tak zrelaksowanego, jakby właśnie

wrócił do własnego domu.

Podała mu odpowiednie kieliszki i patrzyła, jak rozlewa wino.

-

Nie mogę tego robić - powiedziała, opadając na jeden ze stołków.

-

Czego nie możesz robić? - spytał.

- Siedzieć tu i rozmawiać z tobą, tak jakby w zeszłym tygodniu nic się nie stało.

W jego ciemnych oczach zamigotał ból.

- Myślisz, że zamierzam cię prosić, żebyś udawała, że nic się nie stało? Jak mógłbym zrobić coś takiego, Reag? Jak

mógłbym zapomnieć o śmierci twojego kapitana i o tym, że moi sąsiedzi stracili domy? Jak mógłbym zapomnieć o tym, co
się przydarzyło mojej siostrze, i o wszystkich tych pełnych nienawiści słowach na twoich ścianach?

Przeszedł na drugą stronę blatu, usiadł na stołku barowym obok niej i okręcił się, próbując spojrzeć jej w oczy.

i

- Nie przyszedłem tu, żeby zobaczyć, czy potrafimy o tym zapomnieć. Bóg wie, że nigdy o tym nie zapomnę, nawet jeśli

złapią tego, kto to zrobił, i posadzą sukinsyna na sto lat. Przyszedłem, żeby cię zapytać, czy jest szansa, choćby najmniejsza,
że oboje przejdziemy przez to razem.

Oparła łokcie o blat i spuściła głowę.

- Oni mnie nienawidzą. Wszyscy. Donna Rozinski, moja dawna załoga, ludzie, o których myślałam, że są moją rodziną.

Poczuła jego dłoń na swoich plecach i całą siłą woli próbowała nie dać mu poznać, jak to na nią działa. Jak jej ciało tęskni

za tym, by zatracić się w jego sile i cieple.

- Dlaczego, Reagan? Przecież ci ludzie cię znają. Jak mogliby... jak ktokolwiek mógłby uwierzyć, że miałaś coś

wspólnego ze śmiercią kapitana?

Nie potrafiła się zmusić, by na niego spojrzeć.

background image

-

To... to chyba kwestia towarzystwa, z którym się zadaję. Przynajmniej tak powiedział C.W, kiedy odwiedziłam go na

stacji. Powiedział... powiedział... że doszły ich słuchy, że ci od podpaleń coś znaleźli w twoim billingu. Coś, co wskazuje na
związki z BorderFree.

-

Wcale mnie to nie dziwi - odparł Jack. - W zeszłym miesiącu Luz Maria mieszkała u mnie przez parę dni, kiedy

pokłóciła się o coś z mamą, i na pewno dzwoniła z mojego telefonu do Sergia. Powiedziałem o tym, tym od podpaleń,
glinom, grupie specjalnej, całej tej cholernej paczce.

Wreszcie spojrzała mu w oczy.

-

Domyśliłam się, że to było coś takiego. I wierzę ci, Jack. Ale dlaczego moi przyjaciele nie wierzą mnie?

-

Dałbym wszystko, żeby móc to zmienić. - Głos Jacka drżał z gniewu i frustracji. — Porozmawiam z nimi, wytłumaczę

im...

-

Twoje słowa nic tu nie pomogą - przerwała mu. - Jedyne, co może pomóc, to czas... i aresztowanie sprawcy. Jutro

wracam do pracy. Na stacji parę przecznic od twojej kliniki.
- Cały czas słyszę ich syreny. Ta załoga bez przerwy jest w drodze. Wzruszyła ramionami.

- Potrzebowali kogoś, a ja potrzebowałam pracy, żeby choć trochę ochłonąć.

- Ale twoje płuca... Czy lekarz podpisał zgodę...?

To pytanie ją zabolało. Nadal miała do niego żal, że odmówił jej podpisania formularza, ale przede wszystkim

nienawidziła własnej słabości.

-

Podpisał. Przede wszystkim będę jeździć maszynką do mięsa - odparła, używając nazwy karetki ukutej przez strażaków.

- Tam moje płuca nie będą miały takiego znaczenia jak zdrowe plecy i odpowiednie podejście do pacjenta. No i to, że trochę
znam hiszpański.

-

Jesteś w tym dobra, prawda? — zapytał. — To znaczy w pracy ratownika. Świetnie sobie poradziłaś, kiedy znaleźliśmy

Luz Marię. Może powinnaś pomyśleć o dalszym szkoleniu medycznym?

Nie odpowiedziała, nie była w stanie wydusić słów przez grudę, którą czuła w gardle. Jeszcze z nikim nie rozmawiała o

powrocie do karetki, o tym, że zrezygnowała ze swojego marzenia. Miała nadzieję, że jeśli nie wypowie tych słów,
rzeczywistość zblednie i zniknie.

Poza tym nigdy nie lubiła mówić o swoich problemach, tłumacząc sobie, że jest na tyle silna, by sama sobie z nimi

poradzić.

Może kiedyś byłam, pomyślała z żalem, a może przez cały ten czas oszukiwałam samą siebie.
- Muszę cię o coś zapytać — powiedział Jack. - Skąd to wgniecenie na frontowych drzwiach? I te płatki róży na ganku?

Postanowiła skończyć z kryciem wybryków Beau, nie chciała bowiem, by ból jego zdrady jątrzył się jak otwarta rana.

Mimo to zaskoczyło ją, że opowiada o wszystkim Jackowi: począwszy od tego, jak zaprzyjaźniła się z lekko narwanym
młodszym mężczyzną, aż do momentu, gdy Beau kompletnie ją zaskoczył, mówiąc o swoim romantycznym zainteresowaniu
jej osobą. I jak uderzył ją tego ranka, gdy zastał Jacka w jej domu.

-

Czemu nic mi nie powiedziałaś? - żachnął się Jack. - Nigdy bym nie pozwolił, żeby temu dupkowi uszło płazem, że cię

ude...

-

Nie rozumiesz? - odparła Reagan. - On naprawdę cierpiał tamtego ranka. Był tam podczas pożaru, który zabił kapitana.

Musiał wyładować się na kimś, na kimkolwiek, kogo mógł winić oprócz siebie. Nie mogłam z tego powodu zniszczyć mu
kariery. On jest wciąż kadetem na okresie próbnym.

-

Po pierwsze, żaden moment nie jest właściwy, żeby mężczyzna bil kobietę. Nigdy. A po drugie, to się wydarzyło w

dzień po pożarze, a te płatki róży wyglądały na znacznie świeższe.
Kiwnęła głową.

- Przyszedł z kwiatami, potrafisz w to uwierzyć? Ale go nie wpuściłam.

- Bystra dziewczyna - stwierdził Jack.

- Mogłabym mu wybaczyć, że mnie uderzył, ale Beau opowiadał wszystkim, jak to „kurwiłam się z tym gościem, przez

którego Joe nie żyje". To on nastawił przeciwko mnie Donnę i całą załogę.
- Nie mieści mi się w głowie, że uwierzyli jemu, a nie tobie.

- Załoga strażacka to zamknięta grupa. Kiedy dochodzi do tragedii, wszyscy strasznie cierpimy. Może to naturalne, że

zaczynamy zwalać winę na siebie nawzajem. - Pociągnęła łyk wina. - Przynajmniej nie rozniosło się to po całym wydziale.
W każdym razie jeszcze nie. Dzwoniło do mnie kilku starych przyjaciół. Nie wierzą, że miałam z tym cokolwiek wspólnego,

background image

a jedna czy dwie osoby, które znają Beau, sugerowały, że gada takie rzeczy z zazdrości. Nie wiedziałam o tym, ale miał już
problem z powodu kobiety, dziewczyny z akademii, też rekruta. I jeszcze ta sprawa z jego ojcem.
- Z ojcem?

- Tak — potwierdziła. - Siedział parę lat za pobicie żony. Beau ma też kilku braci, a każdy z nich jest dobrze znany w

teksańskich więzieniach.
- Próbowałaś to powiedzieć swojej załodze? Pokręciła głową.

- Gdybyś był tam na pogrzebie i słyszał rozczarowanie w głosie C.W, zrozumiałbyś. Oni kupili brednie Beau. Wszyscy.

Łzy napłynęły jej do oczu. Odstawiała kieliszek i sięgnęła po chusteczki leżące na blacie.
- Nawet nie chcieli, żebym tam była - powiedziała, gdy wytarła łzy. - Zdołałam się jakoś przemknąć, ale... ale Donna nie

chciała, żebym była na jego pogrzebie.

Nagle poczuła, że stoi, a Jack obejmuje ją ramionami. Pozwalała, by głaskał jej plecy i szeptał kojące słowa. Kiedy po raz

ostatni pozwoliła sobie przyjąć pocieszenie, które oferowała jej inna osoba? Choć bardzo zżyła się z Peaches i często
wysłuchiwała jej zwierzeń, sama nigdy nie otwierała zamkniętej na klucz szkatułki z własnymi sekretami. Powiedziała nawet
najbliższym przyjaciołom, że jej matka od dawna nie żyje.

Ale Jack Montoya nie był przyjacielem. Jedną ręką wciąż ją obejmował, a drugą podniósł i przesunął koniuszkami palców

po gorących śladach pozostawionych przez łzy. Nie odrywał wzroku od jej oczu, a jego palce odczytywały jej ból, tak jak
ślepiec czyta wiersze w alfabecie Braille'a.

Kiedy dotknął ustami jej ust i scałował słoną wilgoć, zobaczyła na jego twarzy wyraz pożądania.
Zadrżała gwałtownie, a po chwili poczuła, że cała płonie. Nie mogła już tego powstrzymać, mogła tylko zamknąć oczy, by

ugasić ten żar.

O Boże, pomyślała. Jack Montoya nie jest przyjacielem. Jeśli poszłaby za głosem swojego serca, byłby jej kochankiem.

Jack uważał, że warto było przyjechać do Reagan choćby po to, by porozmawiać z nią przez zamknięte drzwi. Miał

oczywiście nadzieję na coś więcej, na miłą niezobowiązującą rozmowę na sofie, czy jest jakaś szansa, że Reagan się z nim
spotka za pół roku albo za rok, gdy upłynie czas potrzebny, by zagoiły się jej rany i by on też jakoś poskładał swoje rozbite w
tej chwili życie.

Jej pocałunek, gorący i namiętny, przeniknął go jak błogosławieństwo, na które niczym sobie nie zasłużył.

Mimo ciągłych prób mających udowodnić, że jest wobec niego twarda, Jack cholernie dobrze wiedział, jak jest wrażliwa

na okazywaną jej dobroć. Zwłaszcza teraz, zaledwie tydzień po tym, gdy jej świat rozpadł się na kawałki.

Gdyby był świętym, wycofałby się. Gdyby był lepszym człowiekiem, przynajmniej przypomniałby jej, jak wiele znaków

zapytania wisi nad jego przyszłością. Może stracić pracę, prawo wykonywania zawodu, a być może nawet wyjechać z tego
stanu.

Ale postąpił tak, jak zapowiedział, kiedy pierwszy raz go pocałowała. Reagan Hurley była pokusą, której nie potrafił

oprzeć się dwa razy. Nie, kiedy rozchyliła wargi, odwzajemniając jego pocałunek. Nie, kiedy wbijała palce w jego plecy, jej
ciało przywierało do jego ciała, udo przesuwało się w stronę jego twardniejącego członka, a piersi przylgnęły do jego klatki
piersiowej.

Tak bardzo pragnął znów ich dotknąć, poczuć ich miękką krągłość, ssać stwardniałe sutki, wchodzić w nią, kołysząc i

całując, aż zacznie krzyczeć jego imię.

To były jego ostatnie spójne myśli, zanim zatracił się w pożądaniu. Pragnieniu, które drzemało w nim na pół ukształtowane

od czasów, gdy byli jeszcze dziećmi, a wybuchło w pierwszej chwili, gdy ujrzał ją znów w dorosłym życiu.

Zwierzęciu można wybaczyć, że podąża za swoim instynktem. Zwierzęcia nie stać na nic innego, bo nie ma zdolności

moralnego osądu. Ale są takie chwile, kiedy okoliczności pchają człowieka poza granice rozsądku, gdzieś, gdzie bolesna
wiedza ulega zawieszeniu. Reagan chciała wierzyć, że doszła do takiego punktu, i że to, co robiła z Jackiem, było właśnie
instynktowne. Chciała w to wierzyć, ale nie mogła. Nie teraz, kiedy cała jej świadomość była skoncentrowana na ręce, która
wśliznęła się pod jej sweter i zręcznie rozpinała stanik. Nie z tym uczuciem, że się rozpływa, gdy jego palce pieściły ją, aż
ściągnęła sweter i wygiąwszy plecy w łuk, oddała mu pulsujące piersi, a potem jęczała z rozkoszy, gdy wreszcie opuścił
głowę i wargami, i językiem posłał ją spiralą do nieba...

background image

Z każdą sekundą pulsowanie między nogami stawało się coraz silniejsze. Aż do chwili, gdy uświadomiła sobie, że musi to

przerwać, powstrzymać go, zanim ulegnie potrzebie, która groziła tym, że ją pochłonie.

Ale zamiast go odepchnąć, strąciła kieliszek stojący na blacie. Poczuła, jak wino wsiąka w dżinsy okrywające jej uda.

Przerywając, by odstawić kieliszek, Jack uśmiechnął się szelmowsko i spojrzał na jej dżinsy.

- Czerwone wino na pewno zostawi plamy. Lepiej je zdejmijmy.

Gdy wziął ją w ramiona, nie stawiała oporu, zsunęła tylko buty. Kiedy niósł ją do sypialni dla gości, całowała jego szyję i

pieściła językiem ucho.
- O mój Boże — wyszeptał, położył ją na łóżku i rozpiął jej dżinsy. Ukląkł przy łóżku, a wyraz jego twarzy sprawił, że
jęknęła cicho, drżąc
w oczekiwaniu.

- O, Reag, jesteś taka piękna - powiedział, zdejmując koszulę. - Po prostu doskonała...

Pochylił się, rozsunął jej nogi i położywszy dłonie na jej biodrach, zaczął zsuwać jej majtki, leniwie, milimetr po

milimetrze.
- Jack! - Nie mogła już znieść tej tortury, nie mogła dłużej czekać. Jego spojrzenie powiedziało jej, że nie będzie musiała.

- Wino było niezłe - wymruczał - ale coś mi mówi, że ty smakujesz jeszcze lepiej.

Pomogła mu się rozebrać. Następnie pokierowała nim, kiedy znalazł się nad nią. Jej ciało zapłonęło, gdy w nią wszedł.
Ich ciała poruszały się rytmicznie, aż jeszcze raz zbliżyła się do zatracenia. Wtedy on nagle przestał i opierając się na

rękach, spojrzał jej w oczy. Emocje na jego twarzy były tak intensywne, że niemal bolesne, tak prawdziwe, że drżało od nich
powietrze pomiędzy nimi, sprawiając, że słowa nie były potrzebne.
A jednak je wypowiedział.
-

Kocham cię, Reagan. Tak bardzo, że mnie to przeraża. Przywarła do jego ust w dzikim pocałunku, desperacko próbując

powstrzymać słowa przebiegające jej przez głowę.
Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię dwa razy mocniej, Jack.

Przyciągnęła go ku sobie, by wbił się w nią potężnym, szalonym pchnięciem. Jeszcze chwila i zaczęła krzyczeć, a cały

świat rozpadł się na tysiące odłamków najwyższej rozkoszy.

Jej ślepe oczy nie widziały, że te odłamki mogą spaść, rozrywając jej serce na strzępy.

background image

Rozdział 23

C

zas zmienił kolejność wspomnień Reagan, jak często dzieje się w snach.

W jednej chwili był dzień po pogrzebie taty, meksykańscy lokatorzy Hurleyów, Jack, mała Luz Maria i ich matka

przynieśli świecę w wysokim szklanym kloszu ozdobionym pogrążoną w modlitwie Matką Boską.

W następnej jej ojciec pochylił się nad zapaloną świecą, zdmuchnął ją i powiedział do Reagan: „Ogień jest niebezpieczny.

Parzy".

Poczuła ogromną radość i ulgę, ale kiedy krzyknęła: „Ty żyjesz!" i próbowała go objąć, postać ojca zaczęła się rozwiewać

wraz z dymem unoszącym się ze świecy.

A jednak czuła w nozdrzach jego zapach, aromat leśnej wody po goleniu.
Potem, tak jakby ojca nigdy tam nie było, ona i Jack stali na podwórku za jej domem, pogrążeni w rozmowie.
- Mama powiedziała cioci Lilly, że wyprowadzamy się, jak tylko przyjdą pieniądze z ubezpieczenia. Ten dom też

wynajmiemy i wyjedziemy.
- Dokąd? - zapytał Jack.

Była dziko szczęśliwa, że do niej przemówił, że położył swoją ciepłą dłoń na jej ramieniu, bo tak źle się czuła po śmierci

taty.

- Nie wiem dokładnie. Gdzieś, gdzie chłopcy nie będą na mnie wołać „blond suka". Gdzieś, gdzie więcej dzieci będzie

wyglądać tak jak ja.
Jack cofnął rękę i odparł:

- Mama chce cię zabrać gdzieś, gdzie nie ma Latynosów, oprócz służących i chłopców do koszenia trawników, którzy nic

nie mówią, dopóki ktoś się do nich nie odezwie.

Widząc gniew w jego oczach, Reagan zrozumiała, że powiedziała coś niewłaściwego. Zesztywniała, jej dłonie zwinęły się

w piąstki.

- Nigdy by nie zrobiła czegoś takiego! Moja mama jest dobra! Ona się po prostu martwi, to wszystko.

Reagan pamiętała, jak mama mówiła do taty: „Spójrz na te wszystkie puszki po piwie w rowach. A w zeszłym tygodniu

znalazłam igłę. Ta okolica szybko się stacza. Niedługo będziemy jedynymi porządnymi ludźmi, jacy tu zostali".

Ale porządni nie znaczyło biali, prawda? Znaczyło dobrzy i mili. Tak jak ten chłopiec, który pomógł jej nawet z pracą

domową, chociaż narzekał, że mu zawraca głowę. . - Myślę, że jesteś miły - powiedziała.

- Miło to słyszeć - odparł, wykrzywiając pogardliwie wargi. - Może mnie wynajmiesz? No wiesz, żebym skosił twój

trawnik albo pozbierał śmieci. A moja mama może wam szorować toalety.

Gdy furtka zamknęła się z hukiem, chciała za nim pobiec. Ale zanim zrobiła pierwszy krok, Joe Rozinski podszedł do niej,

objął ją i powiedział: „On nie jest dla ciebie".

Zapach spalenizny stawał się coraz mocniejszy, aż uświadomiła sobie, że kapitan Rozinski się pali. Błagała go, żeby ją

puścił, ale on wciąż mocno ją trzymał.

Ogarnęły ją płomienie i poczuła straszliwy ból, wręcz niewyobrażalny. Gdy jej kończyny zaczęły jarzyć się czerwienią, a

potem kruszyć i odpadać po kawałku jak spalony popiół z papierosów mamy, Reagan zaczęła krzyczeć. Krzyczeć tak, że nie
mogła już wciągnąć powietrza.

Miotanie się Reagan obudziło Jacka, ale to jej świszczący oddech sprawił, że jak sprężyna usiadł na łóżku.

Jej łóżku, uświadomił sobie, i wszystko mu się przypomniało. To, jak zapaliła się iskra ich namiętności, doprowadzając do

wybuchu uczucia o wiele potężniejszego niż cokolwiek, co znał do tej pory.

— Obudź się, Reag. - Potrząsnął delikatnie jej ramieniem i zobaczył w świetle błyskawicy, że oczy Reagan są szeroko

otwarte. Dostrzegł też, że wygląda na przerażoną i zdezorientowaną. Czy to astma tak ją wytrąciła z równowagi, czy to, że
obudziła się z nim w łóżku?

Po omacku zaczął szukać wokół siebie i przewrócił małą lampkę stojącą na nocnym stoliku. Złapał ją, postawił i włączył, i

mały pokój zalało ciepłe, żółte światło. Reagan siedziała oparta o wezgłowie z prześcieradłem naciągniętym na piersi. Ale jej
długa, szczupła noga przypomniała mu o rzeczach, które robili wcześniej, i poczuł, jak na to wspomnienie znów reaguje jego
ciało.

background image

Jej świszczący oddech pogarszał się i unikała jego wzroku... tak jakby myśl o tym, co ze sobą dzielili, wprawiała ją w

zażenowanie.

- Wygląda na to, że potrzebujesz rozpylacza - powiedział, odwracając się, by wciągnąć dżinsy. - Pomogę ci go nastawić.
Nie próbowała się z nim spierać, tylko podeszła do szafki i wyjęła za dużą koszulkę straży pożarnej, by okryć nią nagie

ciało.

Zdawał sobie sprawę, że coś było nie tak i że nie chodziło tylko o jej oddech. Chciał ją o to zapytać, ale najpierw musiał

zająć się problemem świszczącego oddechu.

Piętnaście minut później siedziała na stołku barowym przy blacie, obrócona w stronę kuchni. Rozpylacz mruczał cicho, a

opary leku unosiły się z plastikowej maski przyłożonej do nosa i ust.
Reagan uniosła maskę, by powiedzieć:
- Naprawdę, nie musisz tego naprawiać.

Jack odwrócił się znad zlewu. Wciąż był bez koszuli, w jednej ręce trzymał klucz, a w drugiej latarkę wielkości długopisu.

- Załóż to z powrotem, i to już.

- Cholerni wszechwiedzący lekarze - wymamrotała, obciągając skraj T-shirta, by zakryć udo.

Zmarszczył brwi, zbity z tropu jej nową nieśmiałością, tak bardzo nie-pasującą do tego, co robili zaledwie parę godzin

temu. Poczuł falę gorąca, przypominając sobie, jak jej ciało pulsowało splecione z jego ciałem, a jej gardłowy pomruk
wzniósł się do krzyku rozkoszy.
Cholera, jego dżinsy znów stały się o wiele za ciasne.

Pocieszył się myślą, że przynajmniej teraz Reagan oddycha na tyle dobrze, by mówić. Ale unikała jego spojrzenia, skubiąc

nerwowo skórkę przy paznokciu.

- Co jest nie tak? - wybuchnął, choć wiedział, że nie powinien do niej mówić, dopóki nie skończy zabiegu. - Masz jakiś

problem z tym, co się stało? Czy o to chodzi?

Drgnęła, a potem ledwo zauważalnie pokręciła głową. Unosząc znów maskę, powiedziała:

- Miałam koszmarny sen, to wszystko.

Znów założyła maskę i wróciła do skubania paznokcia. Wydawało mu się, że zadrżała, tak jakby przeszyło ją jakieś

nieprzyjemne wspomnienie.

Czy często miała koszmary? A może nękały ją tylko wtedy, gdy u niej nocował?

Niepewny, czy chce poznać odpowiedź, skupił się na zadaniu, którego się podjął. Wcześniej przypomniał sobie o

popsutym rozdrabniaczu w zlewozmywaku i zdołał skłonić Reagan, by pokazała mu, gdzie trzyma narzędzia. Zaczął
przetykać zlew, głównie po to, żeby się czymś zająć i nie wisieć nad nią. Może przy okazji oszczędzi jej kosztów naprawy i
kolejnego dnia zmarnowanego na czekaniu na hydraulika.

W ciemności na zewnątrz deszcz dzwonił o dach i uderzał w kuchenne okno i doniczki stojące na parapecie. Na blacie

parzyły się dwie filiżanki herbaty ziołowej; słodki zapach rumianku przenikał powietrze. Może to wciąż wiszące w powietrzu
wspomnienie seksu, więzi, która ogłuszyła ich swoją mocą, a może ciepło małej kuchni wobec przytłaczającej obecności
nocy sprawiło, że miał wrażenie, jakby należał do tego miejsca. I do Reagan Hurley.
Kobiety, która ma przez ciebie koszmary, pomyślał.

Następny grzmot był głośniejszy i bliższy niż poprzedni. Dźwięk niósł się echem po małym domu, groźny i bezduszny, jak

wielki wąż duszący królika.

Niezadowolony z toru, jakim pobiegły jego myśli, Jack szukał nowego tematu.

-

Możliwe, że deszcz wyzwolił zarodniki pleśni — powiedział, patrząc na rurę i pod rozdrabniaczem. — Jeśli masz na nie

uczulenie...

-

Wydawało mi się, że nie jesteś moim lekarzem. - Musiała znów podnieść maskę, by odpowiedzieć.

Uświadomił sobie, że coś musiało utknąć w rozdrabniaczu. Manewrując, latarką, rzucił:

- To nie oznacza, że kiedy jestem z tobą, przestaję być lekarzem. Pomyślałem, że gdybyś zrobiła sobie test i dowiedziała

się, że to pleśń jest problemem, mogłabyś to zacząć kontrolować.
Tam! Zobaczył coś co cholernie przypominało kawałek kartonu. Ale kto przy zdrowych zmysłach wpychałby karton do rury
od zlewu? Podszedł do szuflady z narzędziami i zaczął ją przetrząsać.
- Masz obcęgi?

background image

Gdy nie odpowiedziała, spojrzał na nią i zobaczył, że oczy ma zamglone, jakby była pogrążona w marzeniach. Za późno.

Wyczuł, że podsunął jej myśl, że mogłaby wrócić do pracy przy gaszeniu pożarów. Zastanawiał się, czyjej powiedzieć, że to
jednak odległa perspektywa. Mógł się mylić co do alergii, a nawet jeśli nie, to alergia mogła być tylko jednym z wielu
czynników.

Nie potrafił się zdobyć na to, by odebrać jej nadzieję, więc zamiast tego powtórzył pytanie.

Wskazała inną szufladę, gdzie znalazł szczypce do lodu. Wsunął je do rury i chwycił róg papieru, który oderwał się jednak,

gdy spróbował go wyciągnąć.

Oderwany kawałek nie był kartonem. To był gruby papier w kolorze kości słoniowej, wysokogatunkowy, taki, na jakim

drukuje się dyplomy łub oficjalne zaproszenia. Gdzie po raz ostatni widział coś podobnego?

Przypomniał sobie. To była wizytówka, którą dała mu Sabrina McMillan, ta należąca do zarządcy fundacji Trust for

Compassionate Service.

Ale następny strzęp, który udało mu się wyjąć z rozdrabniacza, nie mógł być częścią wizytówki. Po pierwsze, był za duży,

po drugie, niektóre litery wciąż były wyraźnie widoczne.

Reagan wyłączyła rozpylacz, gdy sygnalizator zapikał na znak, że pojemnik jest już pusty.

- Znalazłeś coś? - zapytała.

Jack nie wychwycił ani śladu świszczenia w jej oddechu. Dzięki Bogu, reagowała na lek.

- Jestem prawie pewien, że to twoje świadectwo ukończenia szkoły średniej - odparł. - A raczej to, co z niego zostało.

Dlaczego ktoś miałby...? Nie wepchnęłaś go tam, prawda?
- Jasne, że nie!

Spojrzenie, które mu rzuciła, wyrażało urazę. Ale przynajmniej znów na niego patrzyła. Może dręczył ją po prostu jakiś

koszmar, który nie miał ze mną nic wspólnego, pomyślał z nadzieją.
- Sądziłem, że policja dokładnie przeszukała twój dom — powiedział.

- Skupili się głównie na sypialni i oknie, którym... eee... intruz wszedł do środka. Nie spędzałam dużo czasu w domu,

więc dopiero dziś rano zorientowałam się, że rozdrabniacz jest zatkany. I zupełnie nie przyszło mi do głowy, że to może mieć
coś wspólnego z tym włamaniem. Nie po raz pierwszy mam z nim problem.

-

Może powinniśmy zadzwonić do glin albo agenta specjalnego... jak mu tam? No, tego gościa z FBI?

-

Chodzi ci o Caspra Nieprzyjaznego Ducha? Podzwaniacza Sygnetem?

Jack strzelił palcami, myśląc o bladym mężczyźnie w ciemnym garniturze.

- Lambert.Tak się nazywał. I chyba jest coś na rzeczy z tym cholernym sygnetem.

Pokręciła głową.

- Nie zamierzam im pozwolić zrujnować do reszty mojego domu. Poza tym... - przerwała i się zamyśliła.

Przerwała, wyglądając na spiętą i pogrążoną w myślach.
- Poza tym co? - spytał.

- Mam pewien pomysł. Chodzi mi o to świadectwo. Dlaczego komuś miałoby tak na nim zależeć, żeby je zniszczyć, a

zwłaszcza w ten sposób.

Na pewno są lepsze sposoby, pomyślał Jack. Sprawca mógł podrzeć świadectwo na strzępy, spalić albojeszcze lepiej, po

prostu wziąć ze sobą, jeśli chciał mieć pewność, że zostanie zniszczone. Ale to...

-

Zupełnie jakby miał do ciebie jakąś osobistą urazę - rzekł. - Wydaje mi się, że ten, kto to zrobił, musiał być stąd. To

ktoś, kto cię zna. Musimy tylko wymyślić jakieś powiązanie, znaleźć kogoś, kto... O czym myślisz, Reagan? Wiesz coś?

-

Cóż... nie jestem pewna, ale jest jeden związek. Taki, którego nie mogę całkowicie odrzucić.

- Związek z czym? - zapytał.

-

Z... - urwała tak szybko i gwałtownie, że zastanowił się, czy kogoś nie chroni.

-

Myślisz o Peaches? - zapytał, choć nie mógł sobie wyobrazić, dlaczego mieszkający po sąsiedzku transseksualista

miałby niszczyć świadectwo, którego odpis łatwo było dostać.

Reagan pokręciła głową.

- Nie ma mowy, żeby Peaches zrobiła coś tak dziwacznego. Myślałam o Beau.

- Beau? Jaki związek mógłby mieć z twoim...?

background image

- Skończyliśmy tę samą szkołę średnią. Nie chodziliśmy do niej w tym samym czasie, bo on jest o parę lat młodszy, ale

często wspominaliśmy starą budę. Rozmawialiśmy o nauczycielach, którzy uczyli nas oboje, o lekcjach, których
nienawidziliśmy, albo o tym, jak to jest być outsiderem. To też nas łączyło. Ja zaczęłam chodzić do tej szkoły od trzeciej
klasy i nigdy nie załapałam się do żadnej paczki, a Beau, choć wygląda jak cukiereczek, nigdy nie umiał nawiązywać
kontaktów z ludźmi.
Jack zastanawiał się przez chwilę, a potem powiedział:

- Tak, to możliwe, że chciał zniszczyć coś, co was w pewien sposób łączyło. Ale kiedy mógłby to zrobić? Czy... czy

myślisz, że to on włamał się tu w zeszłym tygodniu i skrzywdził moją siostrę...?

Ta myśl przetoczyła się przez niego z siłą osiemnastokołowej ciężarówki. Beau LaRouche był wściekły tego ranka po

śmierci kapitana. Na tyle, by mu grozić, a potem uderzyć Reagan. I był tu, kiedy Luz Maria przyjechała go odebrać.
- Co za sukinsyn - wysapał. - Załatwię go tak, że...

- Nie wiemy, czy to Beau - przerwała mu Reagan. — Mógł się włamać następnego dnia, zanim zmieniłam zamki i

zainstalowałam system bezpieczeństwa. Nie wierzę, żeby to on... skrzywdził twoją siostrę.

-

Dlaczego nie? Jakoś nie miał skrupułów, kiedy cię uderzył.

-

Beau jest strażą...

-

Beau jest kupą gówna. Jeśli go znajdę, zanim zrobią to gliny...

Jack pomyślał o propozycji Paula. Paulo miał przyjaciół, którzy mogą trochę poprzestawiać śliczną buźkę LaRouche'a.

Ale coś mówiło mu, że poproszenie Paula o taką przysługę drogo by go kosztowało. Poza tym, chociaż bardzo pragnął

zemsty, wiedział, że ważniejsza jest sprawiedliwość.

- Więc jak będzie? — zapytał ponuro. - Idziemy z tym na policję czy mam sam zająć się Beau?

background image

Rozdział 24

R

eagan nie lubiła, gdy stawiano jej ultimatum. Pewnie dlatego kazała Jackowi wyjść.

— Porozmawiam z Beau - zapewniła. Mówiąc to, unikała spojrzenia Jacka, które aż zbyt wyraźnie przypominało jej

pewien wieczór na ringu bokserskim zeszłej zimy. Tłum aż się zachłysnął, gdy powaliła Darcy Gordon lewym sierpowym,
po którym nastąpił miażdżący hak. Zanim Darcy upadła, na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia, że tak kiepska
przeciwniczka zdołała ją powalić przypadkowym ciosem.

Ale Jack Montoya nie padł na ring. Zamiast tego odłożył narzędzie, którym naprawiał rozdrabniacz, i spytał:

— Naprawdę chcesz, żebym sobie poszedł?

Kiwnęła głową, patrząc mu w oczy. Nie mogła pozwolić, by jej spojrzenie opadło na jego szeroką klatkę piersiową.

Zastanawiała się, czy był sportowcem, czy może spędza dużo czasu na siłowni. Gdzie indziej mógłby wytrenować takie
wspaniałe, twarde mięśnie?

Odwróciła się i skierowała do pokoju dla gości, żeby przynieść mu koszulę. Cholerna pościel wciąż była porozrzucana, a

powietrze było ciężkie od niemożliwego do pomylenia z czymkolwiek innym zapachu seksu. Wspaniałego seksu. Seksu.

Przełykając z trudem, wyszła szybko z pokoju i rzuciła mu koszulę.

Potrzebujesz trochę czasu — powiedziała, gdy wrócili do salonu — żeby ochłonąć i przemyśleć całą tę sprawę z

Beau i twoją siostrą.

Ten facet próbował wyważyć twoje drzwi, a ty chcesz się z nim spotkać? Nie!

Podeszła do niego, mimo że zbliżyło ją to o wiele za bardzo do jego ust. I wspomnienia, jakie rzeczy potrafił nimi robić.

— Czy właśnie powiedziałeś mi „nie"?

Wydaje mi się, że powiedziałem ci, że cię kocham. Niecałe dwie godziny temu. I mówiłem szczerze, Reag. Nie

zamierzam stać z boku i pozwolić, żeby on cię skrzywdził.

Więc co zamierzasz? Decydować za mnie, tak jak chciałeś postąpić ze swoją siostrą? Jeśli na tym polega twoja

miłość, to ja się wypisuję.

Widząc ból na jego twarzy, uświadomiła sobie, że to był cios poniżej pasa. Ale zanim wymyśliła jakiś sposób, by się

wycofać albo przynajmniej złagodzić to, co powiedziała, Jack szedł już w kierunku drzwi.

Otworzył je i obejrzał się na nią przez ramię.

-

Zaczynam się zastanawiać, Reagan. Ochraniasz Beau, bo też jest strażakiem? A może on ma jakiś powód do zazdrości?

Może jednak z nim spałaś?

-

Naprawdę w to wierzysz? — Była zaskoczona. — Bo jeśli tak, to możesz...

- Nie - odpowiedział.

Zaczął się odwracać i jego spojrzenie zatrzymało się na zdjęciach stojących na regale.

- Co nie? - spytała.

- Nie wierzę, że spałaś z Beau, tak samo jak nie wierzę, że to, że mnie wyrzucasz, ma cokolwiek wspólnego z tym, co o

nim powiedziałem. Wiesz, co naprawdę myślę? Myślę, że jesteś przerażona. Nie tyle tym włamaniem, ile tym, co się dzieje
między nami.

Spięła się, czując ukłucie lęku, że za chwilę nadejdzie cios.

- Myślę, że zabarykadowałaś się za wspomnieniami - ciągnął Jack -i jesteś śmiertelnie przerażona, że ktoś przez ten mur

się przebije. Bo nie chcesz, żeby ktokolwiek się dowiedział, jak smutna i skarłowaciała może być dusza, jeśli wyrasta w
cieniu nagrobka.

Wyszedł, pozostawiając ją ze świadomością, że choć dostała parę ciosów powodujących siniaki, to on zadał nokautujący

cios.

Minęło parę dni, zanim Reagan zdobyła się na to, by zadzwonić do Beau, dni, podczas których mogła robić właściwie

wszystko, oprócz wspominania ostatniej rozmowy z Jackiem.

Pozornie radziła sobie całkiem dobrze. Wzięła Franka Lee do domu opieki, gdzie rozdawała prezenty na Halloween, a

potem do parku dla psów, gdzie znieważył swoje dziedzictwo, tarzając się w błocie, zamiast biegać. Wróciła też do pracy,

background image

kiedy załatwienie jej przeniesienia przyspieszył komendant rejonowy. Dała się nawet wyciągnąć paru starym przyjaciołom
na lunch do ich ulubionej gwatemalskiej restauracyjki.

Wciąż jednak czuła, że powinna spotkać się z Beau i wyjaśnić sprawę świadectwa. Pewnego słonecznego poranka po

powrocie z pracy zadzwoniła do niego. Nie było jeszcze siódmej, ale nie przejmowała się, że go obudzi.

Odebrał po drugim sygnale, a ona nie traciła czasu na fałszywe uprzejmości.

-

Muszę z tobą porozmawiać. Zawahał się, ale tylko na chwilę.

-

Już jadę.

-

Nie, Beau, możemy porozmawiać o tym przez... - zaczęła, ale on już się rozłączył.

Świetnie! Czekają nieprzyjemna rozmowa twarzą w twarz.
Wyciągnęła z szafki dżinsy i T-shirt, a potem postanowiła, że jednak nie zdejmie munduru. To uświadomi Beau, że

chociaż wróciła do pracy w karetce, wciąż należy do wydziału straży. Wydziału, z którego mogli go wylać za to, że ją
uderzył.

Piła kawę na ławeczce w ogródku za domem, kiedy jego podrasowany camaro wjechał na podjazd. Gdy wysiadł ze

srebrnego coupe, zawołała, żeby przyszedł do niej do ogrodu. To było lepsze niż wejść z nim do domu.

W gałęziach wiecznie zielonego dębu przedrzeźniacz śpiewał wiązankę największych przebojów innych gatunków, a

wysoko w górze samolot pozostawił białą smugę przecinającą niebo. Siedząc w ciepłej plamie słońca i patrząc, jak
uśmiechnięty Beau idzie w jej kierunku, Reagan prawie mogłaby udawać, że wydarzenia ostatnich dwóch tygodni nie miały
miejsca.

Prawie.
-

Te brednie muszą się skończyć - rzuciła na powitanie.

Beau przestał się uśmiechać. Milczał, najwyraźniej nie wiedząc, co powiedzieć. Postanowiła mu więc wyjaśnić, że nie

jest niczyją wycieraczką.

-

Jeśli chcesz, żebym ja trzymała język za zębami, przestań opowiadać o mnie niestworzone historie. Ludzie

do mnie dzwonią i powtarzają, co wygadujesz. Mam już tego dość.

Podniósł wzrok na przedrzeźniacza, a potem spojrzał na rudego kota sąsiadów, który obserwował ich ze swojej ulubionej

grzędy na od dawna nieużywanej budzie dla psa. Patrzył wszędzie, ale nie na Reagan, siadając na odległym końcu ławki.
Głośno odchrząknął.

- Ja, eee... miałem nadzieję, że zadzwoniłaś, bo ci mnie brakuje. Przeżyliśmy parę pięknych chwil, Reagan.

Brzmiał żałośnie, ale nie zmarnowała nawet chwili, żeby się nad nim litować.

- Zapłacisz za drzwi, które uszkodziłeś. Postanowiłam kupić nowe. I masz cholerne szczęście, że nie obciążę cię

rachunkiem za nowy rozdrabniacz odpadków, skoro już o tym mowa.
Wreszcie na nią spojrzał.

-

Drzwi - rozumiem, i dobrze, zajmę się tym. Ale dlaczego obwiniasz mnie o to, że popsuł ci się rozdrabniacz?

-

Bo tak się właśnie dzieje, kiedy do rozdrabniacza wepchnie się papiery. Na przykład świadectwo. Włamałeś się do

mojego domu, Beau.
Była pewna, że to on zniszczył świadectwo. Nadal jednak nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógł skrzywdził Luz Marię.
Znów na nią spojrzał, tym razem z urazą.

- Już ci powiedziałem, że przepraszam, że cię uderzyłem. Ale jeśli myślisz, że jestem jakimś pojebem, który włamuje się

kobietom do domu i maca ich majtki...

-

Moją szufladę z bielizną też przeglądałeś?! Skoczył na równe nogi, zaciskając pięści.

-

Odkąd się pieprzysz z tym Montoyą, zachowujesz się jak cholerna su...

- No, no, Beau LaRouche. Niegrzeczny chłopiec. - Mówiąc to, Peaches przeszła z Frankiem Lee przez furtkę, a potem

spuściła charta ze smyczy.
Zamiast podbiec do młodego strażaka, jak to zwykle robił, pies schował się za Peaches, ubraną w obcisłe fioletowe legginsy
do aerobiku. Beau obrócił się ku niej, a Reagan powiedziała do sąsiadki:
- Wcześnie dziś wstałaś.

background image

- W nocy musiałam fotografować miejsce zbrodni, a później nie bardzo miałam ochotę na imprezę. Frank i ja

siedzieliśmy sobie na sofie, jedliśmy popcorn i oglądaliśmy stary wyciskacz łez z Bette Davis - wyjaśniła Peaches, wciąż
patrząc na Beau.

Podeszła do niego i dźgnęła go palcem wskazującym w sam środek klatki piersiowej.

- Nigdy... więcej... nie zadzieraj... z moją przyjaciółką. Ani z żadną inną kobietą — powiedziała, podkreślając każde

słowo kolejnym dźgnięciem palca.
Beau odsunął jej rękę i uśmiechnął się złośliwie.

-

Cóż, to cię chyba wyklucza, pierdolony wyrzutku z parady odmieńców.

-

Hej! - Reagan skoczyła na równe nogi, łapiąc w ostatniej chwili ramię Peaches, by uniemożliwić jej wyprowadzenie

ciosu. - Nie przejmuj się tym dupkiem. Właśnie wychodził.

I tak oczywiście było, bo - podobnie jak poprzednio — Beau odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku swojego camaro.

Zanim wsiadł, rzucił jeszcze w jej stronę:
- Robisz wielki błąd, Reagan. Nie masz pojęcia, jak wielki. Chwilę później zawarczał silnik i srebrny coupé wyjechał tyłem
na ulicę.
Byłoby to imponujące wyjście, gdyby nie potężne uderzenie niebieskiej półciężarówki w lewy tylny zderzak camaro.
Peaches zaczęła się śmiać, a Reagan uśmiechnęła się i pokręciła głową.

-

I dobrze mu tak - podsumowała. Ale tak naprawdę nie potrafiła się cieszyć z pecha Beau. Jego ostatnie słowa mąciły jej

nastrój jak wróżba nadciągającej burzy.

-

Człowiek poświęca najlepsze lata, żeby przeprowadzić swoje dzieci przez college - narzekała z kuchni Candelaria

Esmeralda de Vaca Montoya, krojąc cebulę, prawdopodobnie w nadziei, że wywoła dalsze łzy i poczucie winy — więc
mógłby przynajmniej oczekiwać, że będą go wspierać na starość. A co ja mam z całej swojej ciężkiej pracy? Dwoje
obiboków wylanych z pracy i nawet jednego nieto na pocieszenie.

Luz Maria wzdrygnęła się, gdy usłyszała wzmiankę matki o wnuku. Choć nie mówiła o poronieniu od tego dnia w szpitalu,

prawie dwa tygodnie wcześniej, Jack był pewien, że jeszcze się z tym nie pogodziła.

Cicho zamknął drzwi jej pokoju, tak żeby mogli spokojnie dokończyć rozmowę. Fiesta użalania się nad samą sobą ich

matki trwała. Płaczliwe mruczenie nadal dobiegało z kuchni, gdzie gotowała zupę i robiła tortillas, ale teraz przynajmniej nie
rozróżniali słów.

- Powinieneś jej wyjaśnić, że nie zostałeś wylany z pracy - powiedziała Luz Maria. Usiadła na krawędzi łóżka, odłożyła

książkę, którą czytała, i spojrzała na niego oczami zaczerwienionymi jak u królika. Jej lewe przedramię w intensywnie
różowym gipsie przypominało o nocy, kiedy już myślał, że ją stracił.
Wzruszył ramionami.

-

Jak zwał, tak zwał. Zachęcenie do rezygnacji to mniej więcej to samo.

-

Boże, Jack, tak mi przykro. Byłam taką idiotką. Naprawdę wydawało mi się, że on mnie kocha, i tak pragnęłam zrobić

coś szlachetnego, że całkiem straciłam z oczu...

-

W porządku, Luz Maria, już to przerabialiśmy. - Przepraszała go chyba ze sto razy, choć wciąż twierdziła, że nie

pamięta prawie nic o swoim kochanku ani o organizacji, do której wspierania ją namówił. Federalni mocno ją przyciskali,
wymachując marchewką nietykalności za zeznania. Prawnik poradził im jednak, że władze mają niewielkie szanse na posta-
wienie Luz Marii w stan oskarżenia, zwłaszcza biorąc pod uwagę makabryczną naturę napaści na nią i rozgłos wokół całej
sprawy.

Sięgnęła po chusteczkę z prawie pustego opakowania leżącego obok niej. Obok chusteczek stał pusty pojemnik po lodach

waniliowych Blue Bell. Odkąd wróciła do domu ze szpitala, jadła jedno takie opakowanie dziennie. I nic więcej, mimo
wysiłków matki, by skusić ją do przełknięcia zdrowych i smacznych posiłków.

- Nigdy nie będzie w porządku - powiedziała. — Ale przynajmniej dostałeś inną ofertę. Mam nadzieję, że ją przyjmiesz i

wyprowadzisz się do Doliny.
Jack westchnął.

- Sam nie wiem. To świetna szansa, ale wciąż nie jestem pewien. Isaac Mailer, dyrektor Trust for Compassionate
Service, zadzwonił do

background image

Jacka osobiście i powiedział, że organizacja poszukuje kogoś, kto mógłby prowadzić nową klinikę. Miała zostać zbudowana
w latynoskiej części

Lower Rio Grande Valley, gdzie prawie nie było placówek medycznych. Ta południowa część Teksasu ostatnio zyskała złą
sławę ze względu na bardzo wysoką liczbę wad wrodzonych oraz przypadków raka szyjki macicy i niedożywienia.

„Chcemy coś zmienić wśród tej społeczności poprzez działania uświadamiające - powiedział mu Mailer. - A żeby to

zrobić, potrzebujemy dwujęzycznego lekarza, który zajmuje się ludźmi, a nie polityką".

Czego nie jesteś pewien? - zapytała Luz Maria. - Chcą nawet spłacić twój kredyt studencki, jeśli zostaniesz tam na

co najmniej trzy lata. I pomyśl, ile dobrego mógłbyś zrobić bez rąk związanych ograniczeniami dofinansowania rządowego.
To wygląda na wymarzoną pracę dla ciebie.

Właśnie. Tak jakby ktoś wiedział, co może mnie skusić, żebym wyniósł się z miasta, albo żeby zasłużyć na moją

wdzięczność.

Nie wspominał jeszcze, że była tam też posada pracownika socjalnego dla Luz Marii. Wolał nie robić jej nadziei, dopóki

nie spotka się dziś wieczorem z Sabrina McMillan. Najwyraźniej to ona załatwiła tę ofertę, więc przed podjęciem decyzji
chciał się dokładnie dowiedzieć, czego Sabrina oczekiwała w zamian.

Ale nie tylko dlatego się wahał.

-

Chodzi o tę strażaczkę, prawda? - zapytała Luz Maria, jakby czytała mu w myślach. — Tylko mi nie mów, że czekasz

na kobietę, która nawet do ciebie nie oddzwania. Nie złapałeś chyba gorączki na rubia? — Tak Luz Maria określała chorobę
latynoskich mężczyzn ganiających za anglosaskimi blondynkami. - Boże, Jack, spodziewałam się po tobie więcej rozsądku.

-

Wybacz, ale nie uważam, byś była najodpowiedniejszą kandydatką na mojego doradcę w sprawach miłosnych - odparł

gniewnie.

Kiedy sięgnęła po następną garść chusteczek, przez chwilę poczuł się jak najnikczemniejsza istota na ziemi. Choć udało

mu się zachować zdrowe zmysły dzięki temu, że nauczył się ignorować krokodyle łzy matki, nigdy nie był w stanie
uodpornić się na prawdziwy ból jakiejkolwiek kobiety. I nawet jeśli zbudował wokół swego serca fortecę nie do zdobycia,
już dawno dał Luz Marii klucze do niej.

Usiadł obok niej, objął ją i pogłaskał jej falujące włosy, tak jak to robił, kiedy była dzieckiem.

„Twoja siostra jest dorosłą kobietą" - usłyszał w głowie głos Reagan. To był drażliwy punkt między nimi: to, jak próbował

chronić Luz Marię i podejmować za nią decyzje dla jej dobra.
Może nadszedł czas, żeby przestał to robić.
Wstał i podszedł do krzesła przy komputerze, gdzie przedtem siedział.

- Przepraszam, że na ciebie warknąłem. Wiesz co? Zawrzyjmy układ. Ja nie będę mówił o Sergiu, a ty nie wspominaj o

Reagan.
Kiwając głową, Luz Maria wytarła oczy.
- Rozejm - obiecała.

- W porządku. Ale muszę z tobą porozmawiać o tej pracy w Dolinie. Nie wspominałem o tym wcześniej, ale ta decyzja

ciebie też dotyczy.

Zmięła chusteczkę i wrzuciła ją do kosza na śmieci.

- Jak to?

Podał jej wizytówkę Isaaca Mailera i opowiedział o swojej rozmowie z nim oraz o swoich obawach związanych z szefową

kampanii burmistrza.

- To naprawdę dziwne - rzekła, gdy skończył. - Modliłam się, żeby coś dobrego wynikło z moich błędów, ale to... to

wygląda aż za dobrze. I pojawia się w dość szczególnym momencie, bo wybory są za... za dwa dni?
- Trzy. Dziś jest sobota.

Po raz pierwszy od wypadku w ciemnych oczach Luz Marii znów pojawił się ogień. Kiedy przestała się skupiać na

poczuciu winy, zarzuciła go pytaniami o szczegóły oferty Isaaca Mailera i rozmów z Sabriną McMillan.

Potem zmarszczyła czoło.

- Chcę tego, Jack. Dla nas obojga. Ale przedtem muszę wiedzieć, jaka jest cena. Zadzwoń do tej kobiety. Spotkaj się z

nią, jeśli będzie trzeba. Ja sprawdzę w Internecie tę fundację.

background image

Usiadła przy komputerze, a powietrze wokół niej prawie iskrzyło z niecierpliwości. Uśmiechnął się z ulgą, widząc, że jego

siostra wraca do zdrowia. Pewnie rzuci się w wir swoich poszukiwań w sieci z takim samym zaciekłym uporem, z jakim
zawsze rozwiązywała problemy.

Całując ją w głowę na do widzenia, powiedział:

- Coś dobrego już wynikło z twoich błędów. Na przykład uświadomiłem sobie, jak bardzo cię nie doceniałem.

Luz Maria się uśmiechnęła.

— Mogę ci tylko powiedzieć, że to był już najwyższy czas. Roześmiał się, ale wychodząc z pokoju siostry, myślał o tym, jak
stawi
czoło lwicy burmistrza.

Reagan siedziała sama w ciemnej dyżurce i słyszała śmiech mężczyzn dobiegający z kuchni. Uśmiechnęła się leniwie,

zastanawiając się, jaki kawał właśnie uciekł jej sprzed nosa. Ale choć nowi współpracownicy nie zrobili nic, by poczuła się
tu niemile widziana, nie przyłączyła się do zabawy.

Miała do przeprowadzenia rozmowę i potrzebowała być sama. Podniósłszy słuchawkę, wybrała numer, a szybkości jej

palcom dodawała świadomość, że w każdej chwili może jej przerwać seria sygnałów i jedno z ledwie zrozumiałych, ale
prawie zawsze pilnych wezwań z systemu komputerowego dyspozytorni.

Serce waliło jej w klatce piersiowej, wybijając wiadomość: „Może zamiast tego powinnaś zadzwonić do Jacka".

W przeciwieństwie do osoby, do której dzwoniła, Jack przynajmniej nie przerwałby połączenia.

Chciała z nim porozmawiać, powiedzieć, że Beau zaprzeczył, że włamał się do jej domu. Ale nie potrafiła mu przebaczyć

tego, co powiedział ojej ojcu.

— Smutna i skarłowaciała dusza - wymamrotała, gdy telefon jej matki zadzwonił jeden, drugi, a potem trzeci raz.

Jednak wybrali się na ten rejs.

Wzdychając z ulgą, zaczęła odkładać słuchawkę, ale zamarła, gdy ktoś jednak odebrał i usłyszała ciepłe kobiece: „Halo?"

Glos matki brzmiał wesoło i lekko oczekująco, tak jakby spodziewała się przyjemnej rozmowy towarzyskiej. Oczywiście

nie sprawdziła, kto dzwoni, nawet jeśli miała taką funkcję w swoim telefonie.

Przez ułamek sekundy Reagan zastanawiała się, czy nie odłożyć słuchawki, w końcu jednak wyrzuciła z siebie słowa,

które ćwiczyła już wcześniej.

— Mamo, to ja, Reagan. Ja... pomyślałam, że upłynęło dużo czasu, o wiele za dużo, odkąd ostatnio rozmawiałyśmy.

Nie liczyła krótkiej rozmowy po śmierci Joego Rozinskiego.

-

Wszystko w porządku? - Głos matki stracił beztroską niewinność. Teraz brzmiał ostrożnie i był zatroskany, tak jakby

obawiała się kolejnych złych wieści.

-

U mnie w porządku — powiedziała Reagan, choć naprawdę wcale tak się nie czuła. Miała ostatnio cholerny mętlik w

głowie, wstrząsało nią tyle różnych wątpliwości, że nie mogła spać. Ale tej jednej rzeczy była już pewna i chciała o tym
powiedzieć, zanim straci odwagę. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że... że wreszcie zrozumiałam, dlaczego pozbyłaś się
rzeczy taty. Dlaczego nie mogłaś znieść, jak o nim mówiłam i snułam plany, że pójdę w jego ślady. Byłam tak
skoncentrowana na tym, że twoja reakcja mnie boli, że nie potrafiłam dostrzec szerszej perspektywy. Nigdy tak naprawdę nie
próbowałam postawić się na twoim miejscu.

-

Wy... wybacz mi, Reagan - szepnęła matka rwącym się głosem. — Byłam taka słaba...Tak strasznie się myliłam.

W tle Reagan usłyszała pytanie ojczyma:
- Co się dzieje? Kto dzwoni, Georgino?

Ale zamiast odwiesić słuchawkę, matka powiedziała:

- W porządku, Matthias. Chcę... muszę z nią porozmawiać.

W Reagan wezbrała wdzięczność. I pragnienie, by udowodnić, że Jack Montoyą się mylił. Stawiała czoło pożarom,

walczyła z bokserami dużo bardziej utalentowanymi niż ona sama. Cholera, rzuciła nawet wyzwanie człowiekowi, który
groził jej bronią. Czym było kilka przyziemnych emocji w porównaniu z tym?

Choć jej serce tłukło się w piersi, zmusiła się, by wypowiedzieć słowa, które trzymała w zamknięciu.

- Kocham cię. Kocham cię i teraz rozumiem, że ty też mnie zawsze kochałaś. A Matthias... On mi pomógł. Pomógł mi

zrozumieć. Ja... doceniam to.

background image

Nawet ze względu na matkę Reagan nie była w stanie powiedzieć, że kocha tego człowieka, ale uznała, że winna mu jest

przynajmniej podziękowanie.

- O Boże! - Teraz matka płakała, ale coś w jej glosie stało się lżejsze, jakby znikła ciemność, która ogarniała ją przez

wiele lat. - Nawet nie wiesz, jak długo czekałam. Och, Reagan. To ja powinnam była pierwsza wyciągnąć rękę, ale... ale tak
się bałam, byłam pewna, że straciłam cię na zawsze. I byłam pewna, że na to zasługuję.

Reagan otarła łzy, ale też się uśmiechała i oddychała swobodniej niż kiedykolwiek.

-

Jeśli obie możemy przebaczyć sobie nawzajem, to może... może przebaczymy też samym sobie. Naprawdę mi przykro z

powodu wszystkich tych rzeczy, które zrobiłam, żeby cię zranić i utrudnić ci życie.

-

A więc to prawda, co słyszałam? - zapytała matka. - Odchodzisz ze straży?

-

Co? - Reagan poczuła się, jakby dostała cios w żołądek. - Kto powiedział coś takiego?

-

Ja... miałam cię na oku. Wciąż utrzymuję kontakt z kilkoma kobietami, których mężowie pracowali z twoim ojcem.

Pa... Patrickiem.

-

Cóż, mylą się - odparła Reagan, wstając. - Nie wiem, skąd wytrzasnęły taki pomysł, skoro ja nigdy...

W tym momencie rozległ się alarm i nadeszło wezwanie — ktoś zadzwonił na 911 i podał adres w pobliżu Plaża del Sol.

- Muszę lecieć, mamy wyjazd — powiedziała Reagan, zanim odłożyła słuchawkę.

Pędząc w kierunku karetki, próbowała skoncentrować się na wezwaniu. Pewnie znów jakieś dziecko zrobiło kawał,

pomyślała, by odsunąć od siebie gorzkie pytania.

Czy miłość i przebaczenie matki były uzależnione od nadziei - tej, którą Reagan właśnie zniweczyła — że jej córka

porzuciła raz na zawsze pracę w straży?

background image

Rozdział 25

uz Maria wyciągnęła okulary do czytania z szuflady biurka. Uważała, że wygląda w nich po prostu fatalnie, ale teraz
nikt jej nie widział, a oczy bolały ją po wielu dniach płaczu. Nie płakała po Sergiu - była wręcz zdumiona, jak szybko

miraż ich miłości wyblakł pod jego nieobecność - ale ze wstydu, że tak łatwo dała się omotać. Uwierzyła, że każdy czyn
dokonany w imię słusznej sprawy jest właściwy, choćby nawet oznaczało to poświęcenie własnego brata.

L

"Wydarzenia związane z wypadkiem wciąż pozostawały wielką ziejącą pustką, ale nie miała wątpliwości, że jej grzechy

doprowadziły do utraty najbardziej niewinnego życia ze wszystkich. Na myśl o poronieniu odsunęła talerz z zupą, którą
przyniosła jej matka. Zdziwiła się, widząc, że zjadła wszystko, choć bulion był słony jak jej łzy.

Założyła okulary i spojrzała na monitor komputera. Dotychczasowe poszukiwania informacji o Trust for Compassionate

Service przyniosły mizerne rezultaty. Nie znalazła żadnej strony internetowej i tylko kilka wzmianek w lokalnej gazecie z
Brownsville, gdzie fundację wymieniono jako jednego ze sponsorów programu szczepień dziecięcych i grupowej nauki
angielskiego dla rodziców dzieci w wieku szkolnym.

Luz Maria miała styczność z dziesiątkami organizacji charytatywnych. Większość zabiegała o zainteresowanie prasy, bo to

ułatwiało zdobywanie darowizn, jak i docieranie z informacjami o celach danej organizacji do ludzi, którzy mogliby
skorzystać z jej pomocy. Wydawało się więc dziwne, że było tak mało informacji o tej fundacji. Zupełnie jakby funk-
cjonowała gdzieś w próżni, odizolowana od desperackiej walki, którą większość takich organizacji musiała toczyć. Lub jakby
była tylko fasadą dla czegoś innego i miała niewiele własnej treści.

Puls Luz Marii przyspieszył, gdy przypomniała sobie coś, co widziała w telewizyjnym serwisie informacyjnym całkiem

niedawno. Wprawdzie reportaż dotyczył radykalnych grup zbierających fundusze pod niewinnie brzmiącymi nazwami, ale
czy nie było możliwe, że takie organizacje używają tej samej sztuczki, by zamaskować swoje rzeczywiste cele?

Kolejne spojrzenie na programy finansowane przez fundację naprowadziło ją na pewną myśl. Wróciła do wyszukiwarki i

wpisała

El Fondo de Servicio Compasivo,

tłumaczenie nazwy fundacji na hiszpański.

Przeglądając wyniki, nerwowo stukała paznokciami o brzeg biurka.
Nada. Nie znalazła niczego, co wyglądałoby jak...
- Chwileczkę - wymamrotała.

Jej palce przebiegały po klawiaturze, gdy wklepywała hiszpańskie słowa oznaczające „fundację" i „humanitarny".

Wypróbowała chyba tuzin różnych wariantów, zanim wreszcie trafiła z El Instituto de Servido Humanitario. Nazwa

pojawiła się natychmiast. Nie były to jednak artykuły wychwalające jej szczodrość, lecz strona internetowa Bucktracker,
która przesiewała dane publiczne, by śledzić finansowanie grup, uważanych za wywrotowe lub nawet o charakterze
przestępczym.

Znalazła tam informację, że wiele osób i fundacji, które poza tym cieszyły się dobrą opinią, wsparło Instytut, bo zostały

oszukane. Kliknęła, żeby pominąć prawniczy żargon i doszła do linku, do El Instituto...

Chłonęła szokujące treści, a z każdym słowem coraz mocniej biło jej serce. Wreszcie spojrzała na wizytówkę, którą

zostawił jej Jack, i sięgnęła po telefon.

- Poznajesz ten adres? - zapytał partner Reagan i równocześnie kierowca Ernie „Magoo" Flores.

Zdobył swoje przezwisko dwa lata temu, kiedy pewnej nocy zajechał karetką drogę śmieciarce, której, jak utrzymywał, nie

widział.Wprawdzie policja stwierdziła, że śmieciarka jechała bez świateł, ale imię ślepej postaci z kreskówki przylgnęło do
Floresa. Co zresztą zupełnie nie przeszkadzało temu wyluzowanemu weteranowi.

- Pewnie, że tak — odparła Reagan. — Nie wątpię, że zwiedzimy cholernie dużo domostw w Las Casitas.

Magoo siorbnął trochę kawy z kubka równie pękatego jak on sam i kiwnął głową.

- To właśnie w tobie lubię, Hurley, szybko łapiesz. No i nie zasmradzasz wozu tak jak Townsend.

Chcąc uniknąć kolejnej opowieści o gastryczno-jelitowych ekscesach Townsenda, postanowiła zmienić temat. Spojrzała na

długi szereg opuszczonych wąskich domków i zapytała:

-

Myślisz, że w tych okolicach kiedyś znowu będzie lepiej? Spójrz na te zrujnowane budynki. W paru najgorszych

dzielnicach zaczęli budować luksusowe szeregowce.

background image

-

Nie ma mowy - odparł Magoo. — Chyba że dostaną tę kosmiczną kasę z projektu likwidowania skutków powodzi. Ale

jakie są szanse, że rada miasta uzna to za ważniejsze niż kolejne nowe obiekty sportowe?

Zastanów się, kto ma większe wpływy: paru ćpunów, nielegalni imigranci i biedne mniejszości czy grube ryby, które
obwieszają się diamentami i przyznają dotacje na politycznych imprezach, podczas których zbierane są fundusze? Przecież to
właśnie im zależy, żeby zbudować nowy stadion.

Wjechali na parking przy kompleksie domów. Grupa młodych ludzi rozbiegła się, gdy oświetliły ich reflektory karetki.

Tam, gdzie przed chwilą stali, parkował nowy model accorda z drzwiami otwartymi na oścież i przechyloną karoserią, bo
opony po stronie kierowcy zostały zdjęte.

Zgłosić to na policję? — spytała Reagan. Magoo pokręcił głową.

Zobaczmy najpierw, co mamy w środku.

Reagan zastanawiała się, czy niechęć, jaką usłyszała w jego głosie, była związana z chęcią szybkiego dotarcia do pacjenta

czy z jakimś nieformalnym układem, który miał z tymi bandziorami. Postanowiła później z nim o tym pogadać.

Ruszyli rozwalającym się chodnikiem między budynkami. Przynajmniej na połowie drzwi do mieszkań brakowało

numerów, wiele latarni było rozbitych lub przepalonych, a kola noszy, które popychała, co chwila wpadały w szczeliny w
betonie. Dostrzegła jakiś ruch w cieniu, a po chwili usłyszała obleśne mlaskanie.

— Olej tego grubasa, kochanie. Chodź do nas, pokażemy ci, jak się spędza sobotni wieczór - rozległ się męski głos, a

zaraz potem butelka z piwem rozbiła się tuż przy jej nogach.

Ignorując chamski śmiech, Reagan szła za Magoo. Dzięki Bogu, wydawało się, że wiedział, dokąd zmierza.

— Upierdliwe dzieciaki - powiedział o chamskich gówniarzach. - Nie skaleczyłaś się?

— Nic mi nie jest.

Tylko niebiosa wiedziały, że słyszała już gorsze rzeczy. Czym byłaby sobotnia noc na „maszynce do mięsa" bez kilku

pijanych dupków?

Magoo rozejrzał się w obie strony i zaczął walić do drzwi mieszkania bez numeru.

Po chwili Reagan usłyszała strumień wypowiadanych w szalonym tempie hiszpańskich słów, o wiele za szybko, by mogła

cokolwiek zrozumieć. Na szczęście Magoo nie wypadł z rytmu.

Son los homberos!zawołał, mówiąc, że są strażakami. —Abra la puerta, por favor.

Reagan poczuła ulgę, gdy kobieta zrobiła to, o co ją poprosił: otworzyła drzwi i wpuściła ich do środka.

Osmio-,

najwyżej dziewięcioletnia dziewczynka leżała skulona na wytartej sofie, a jej chuda rączka zaciskała się na

pluszowej sowie. Mimo podawanych w tempie karabinu maszynowego wyjaśnień matki i płaczu młodszej dziewczynki
uczepionej kolan kobiety, Reagan wyraźnie słyszała ostre świszczenie, które sprawiło, że jej własne płuca skurczyły się ze
współczucia.
Klęknęła przy chorej i zaczęła wstępną ocenę stanu pacjentki. Dziewczynka spojrzała w górę, a jej brązowe oczy były prawie
równie wielkie jak oczy jej sowy.
— Kim... kim jesteś? — zapytała po angielsku. Reagan przedstawiła się i dodała:

Jestem tu, żeby ci pomóc, żebyś się lepiej poczuła. A ty możesz mi powiedzieć, jak masz na imię?

Cri... Cristina. Del...Valle. Wzięłam moją medicina... na astmę. - Przerwała, żeby złapać oddech. — Tak jak powiedział

doktor Jack, kiedy przyszedł.
— Doktor Jack? — powtórzyła Reagan, sprawdzając puls dziecka. Twarz Cristiny pojaśniała.

— Doktor Montoya... On... on mi pozwolił tak do siebie mówić. On... on mi przynosi moje inhalatory. Przynieś! raz... tę

ma... maszynę... ale... już jej... nie mamy.

Przerwy między słowami się wydłużały, Reagan wzięła więc stetoskop, by osłuchać małą. Oprócz świstu, którego się

spodziewała, wykryła lekkie szmery, co wskazywało, że w płucach mógł być płyn. Choć usta i nasady paznokci nie były sine
i wciąż była czujna i przytomna, małej Cristinie bardzo brakowało powietrza.

Wskazany byłby zabieg z rozpylaczem, ale w karetce nie było sanitariusza, który mógłby określić dawkę. Jeśli stan

dziewczynki się pogorszy, mogli mieć kłopoty.

— Czy masz swój inhalator? — zapytała Reagan, w nadziei że ustabilizuje stan pacjentki, dopóki nie przyjedzie ekipa z

lekarzem.

background image

Próbowała zignorować ucisk narastający w jej klatce piersiowej — coś, co zauważyła już kilka razy podczas wizyt w Las

Casitas. Powiedziała sobie, że to tylko reakcja psychiczna, rezultat spotkań z pacjentami, którzy sami mieli kłopoty z
oddychaniem.

-

Mamo! - zawołała Cristina, i zapytała urywanym głosem po hiszpańsku, gdzie jest mediana.

-

Musimy wezwać ekipę z lekarzem - powiedziała Reagan do Magoo, kiedy zadała dziecku kilka dalszych pytań o

historię choroby. - Ale powinniśmy się przygotować, żeby ją zgarnąć.

Tak nazywali zabranie chorego na izbę przyjęć, co w tym wypadku będzie konieczne, jeśli lekarz nie pojawi się szybko.

Kiedy matka Cristiny wyszła z pokoju poszukać inhalatora, Magoo walnął w swoje walkie-talkie.

- Nie działa - mruknął gniewnie. Może baterie siadły, a może się popsuł. Ruszył w kierunku drzwi.

- Może ja to nadam przez radio - zaproponowała Reagan. -1 tak... nie rozumiem... ani słowa... z tego, co mówi... pani del

Valle.
Magoo spojrzał na nią z ukosa.
- Wszystko w porządku?

Reagan codziennie brała lekarstwa, żeby utrzymać astmę pod kontrolą, ale i tak w tym tygodniu przyłapał ją z inhalatorem,

gdy mieli wyjazd do domu, w którym było z milion na wpół zdziczałych kotów. Wtedy tylko potarł swoje zaczerwienione
oczy i powiedział: , Ja też jestem uczulony na to cholerstwo. Ta staruszka potrzebuje raczej rakarza, a nie karetki".

- Nic mi nie jest — odparła Reagan, po czym złożyła Magoo raport o stanie Cristiny i zasugerowała, żeby zaczął jej

podawać den.

Wiedziała, że powinna wyjść z tego mieszkania, bo inaczej Magoo będzie musiał wezwać dodatkową karetkę dla niej.

Tak bardzo się spieszyła, że stanęła na jednej z zabawek młodszego dziecka i straciła równowagę. Wyciągnęła rękę, chcąc

złapać się ściany, ale jej dłoń przebiła się przez zbutwiałą płytę i Reagan przewróciła się, lądując twarzą w dół na różowym
dywanie, który tak śmierdział stęchlizną, że zaczęła się krztusić.

- Dobrze się czujesz, Gracjo? - zapytał Magoo i Reagan pomyślała, że właśnie zdobyła własne przezwisko.

- Ta... tak - wykrztusiła między atakami kaszlu.

Magoo chciał pomóc jej wstać, ale zażenowana Reagan zignorowała wyciągniętą rękę i sama się podniosła.

-

Patrz na to — powiedział ze wzrokiem utkwionym w otworze, który wybiła w ścianie.

-

Wie... wiem. Jestem taką... taką niezda... - zaczęła Reagan i nagle zobaczyła pleśń.

Czarnozielona, oślizgła, wyglądała jak plama oleju wyciekająca spod przegniłej kartonowo-gipsowej płyty. Magoo lekko

kopnął płytę poniżej dziury i odkruszyło się więcej gipsu, ukazując grube, przypominające szlam warstwy mazi. Chwycił róg
dywanu i podniósł go, odsłaniając poplamioną, śmierdzącą podłogę.

-

Po powo... powodzi ubiegłej wiosny - wychrypiała Reagan — w tym... w tym kompleksie... nigdy... nie było... napraw.

-

Wyjdź stąd, w tej chwili - powiedział Magoo. - Zadzwoń po wsparcie. Użyj inhalatora. Znajdę jej lekarstwo i wydostanę

ją stąd. I całą rodzinę, jeśli uda mi się namówić na to matkę.

-

Dzięki. - Reagan pokuśtykała do karetki, zatrzymując się tylko na chwilę, żeby sięgnąć po inhalator, który miała w

kieszeni.

Miała wrażenie, że jest jeszcze ciemniej, a pełen kolein chodnik wydawał się tylko czyhać, żeby się wywróciła. Szła

ostrożnie, bo jakiś paranoiczny zakątek jej umysłu ostrzegał ją, że jeśli się tutaj przewróci, te szumowiny, które rzuciły
butelką, pojawią się znikąd, obłażąc ją jak robactwo.

Było dopiero po wpół do jedenastej, ale wokół nie widziała żywej duszy. Za to dużo głosów dobiegało z mieszkań. Strzępy

hałaśliwej meksykańskiej muzyki, wycie telewizora, niemożliwe do pomylenia z czymkolwiek innym krzyki pary kłócącej
się w języku, który brzmiał jak wietnamski. Po hiszpańsku jedna kobieta ostrzegała drugą:
- Ojo, es el carro del patron. El está aquí para su dinero.

Uważaj — tłumaczyła sobie Reagan - ten samochód należy do el patrón, cokolwiek to oznacza. Przyjechał tu po swoje

pieniądze.

Zanim Reagan dotarła na parking, jej oddech trochę się uspokoił i bez problemu wezwała wsparcie. Gdy znów sięgnęła do

kieszeni, by wyciągnąć inhalator i jeszcze raz z niego pociągnąć, jej uwagę przykuł samochód zaparkowany w pobliżu. Nie
na wpół rozebrana honda, która stała z rozwartymi na oścież wszystkimi czterema drzwiami, ale sedan stojący dwa miejsca
dalej.

background image

Zapominając o inhalatorze, ruszyła w stronę powgniatanego forda, starego gruchota, który był w jeszcze gorszym stanie

niż jej trans am. Upewniwszy się, że samochód jest pusty, wyciągnęła z kieszeni na piersi małą latarkę i oświediła wąskim
strumieniem światła wykrzywiony zderzak.

Samochód był zielony, w odcieniu awokado. Dokładnie ten sam odcień miał sedan, którego zauważyła, wychodząc z

kliniki Jacka Montoi dwa tygodnie temu. Zignorowała numery rejestracyjne z Oklahomy, prawdopodobnie skradzione, i
spojrzała na tę samą osłonę chłodnicy, która zbliżała się do niej wtedy na parkingu przy klinice. Na chromowanym zderzaku
dostrzegła kilka miejsc, które nosiły ślady jaskrawoczerwonego lakieru. Lakieru z explorera Jacka, o ile się nie myliła.

Cofnęła się o krok, wpadając na kogoś, kto nagle poruszył się i owinął potężne ramię wokół jej gardła. Niezdolna

krzyczeć, walczyła niczym piekielna kocica, jak kiedyś nazwalają Peaches. Uderzyła napastnika łokciem, z całej siły opuściła
but na jego stopę, wgryzając się jednocześnie w przedramię sukinsyna.

- Ty suko! — wrzasnął i pchnął ją do przodu z taką siłą, że jej tułów rozpłaszczył się na masce sedana, a czoło walnęło o

przednią szybę. Musiała rozciąć sobie wargę, bo poczuła w ustach metaliczny smak. Plując krwią, próbowała się
wyprostować.

Biegnij! Krzycz! - rozkazywał mózg jej obolałemu ciału, ale zanim zdołała cokolwiek zrobić, wielka dłoń chwyciła ją za

kark.

- Miał, kurwa, rację! - krzyknął mężczyzna do jej ucha. - Powinienem był cię zabić.

Głęboki, grzmiący głos dudnił wewnątrz jej czaszki. Od tego dźwięku chciało jej się wymiotować. Usłyszała okropny jęk,

przypominający skowyt umierającego zwierzęcia. To ona była jego źródłem, uświadomiła sobie, czując taki ból, że ledwie
zarejestrowała, kiedy złapał ją w pasie i podniósł, jakby była workiem kartom. Zrobiło jej się ciemno przed oczyma.

- Ten cholerny sukinsyn zawsze musi mieć rację - wymamrotał napastnik, na pół ją niosąc, na pół ciągnąc. — Nie

powinienem był pozwolić sobie na litość dla tego bydlaka.

Ogarnęła ją fala paniki. Teraz, gdy przestała krzyczeć, rozpoznała ten głos. I uświadomiła sobie, że jest w jeszcze gorszych

tarapatach, niż się obawiała. Wsadzał ją do samochodu, zabierał ją... Dokąd? Boże, teraz nie będzie miał wyboru, będzie
musiał ją zabić.

Czy Magoo wybiegnie i ją uratuje? A może wóz strażacki i sanitariusze, których wezwała? Albo ktoś, ktokolwiek, kto

mógłby jej pomóc? Choćby wcześniejsi prześladowcy ze swoimi sprośnymi nawoływaniami i butelkami.

Napastnik nagle się zatrzymał. Reagan z krzykiem protestu szarpnęła się i próbowała walczyć. Jedną rękę zacisnął jej na

gardle, odcinając powietrze, a drugą opróżniał jej kieszenie, wyjmując portfel, kluczyki, inhalator i Bóg wie co jeszcze.

Nadzieja, że to tylko rabunek, zblakła, gdy cisnął jej rzeczy w wysokie chwasty za parkingiem.

Chwilę później poczuła, że przetacza się do przodu. Powoli traciła świadomość, szara mgiełka zamieniała się stopniowo w

atramentową czerń. Ostatkiem sił jęknęła i podniosła ręce w nadziei, że przyciągnie czyjąś uwagę, ale to bydlę podniosło ją i
wrzuciło do samochodu.

Uderzyła o coś twardego. Znów uniosła ręce i poczuła metal nad głową. Wrzucił ją do bagażnika i zamknął, uświadomiła

sobie. Po chwili usłyszała dźwięk odpalanego silnika...
I szum opon, gdy samochód ruszył.

background image

Rozdział 26

ługo się nie odzywałeś - powiedziała Sabrina McMillan. Siedzieli z Jackiem przy oświetlonym świecami stole w jej
pięknym apartamencie na ostatnim piętrze. - Obawiałam się, że twoja mała przyjaciółka opowiadała ci jakieś wstrętne

plotki na mój temat.

D

Minęło kilka chwil, zanim sobie uświadomił, że szefowa kampanii burmistrza mówiła o Reagan. — Dlaczego miałaby to
robić?

Sabrina uśmiechnęła się uwodzicielsko znad krawędzi kryształowego kieliszka.

- Obawiałam się, że może być trochę zazdrosna — odparła Sabrina. - Czasem działam tak na kobiety. Mam wrażenie, że

rzadko mnie lubią.

No cóż, odezwał się w jego głowie głos Reagan.

- Biedactwo - rzeki, odwzajemniając uśmiech.

Jeśli chciała uznać to za flirt, jej problem. Prawda była taka, że nie tknąłby tej kobiety nawet w azbestowych rękawicach.

Nawet w dyskretnym świetle świec, dostrzegł, że jest jakieś dziesięć lat starsza, niż wygląda. Ma około czterdziestki lub
nawet więcej, ale wciąż byłaby wspaniałym okazem w kolekcji każdego mężczyzny.

-

Naprawdę się cieszę, że przyjąłeś moje zaproszenie - powiedziała. -Trzymałam to chianti na szczególną okazję.-

Wysunęła czubek języka, by zlizać zabłąkaną kroplę z krawędzi kieliszka. Jack pomyślał o trującym języku węża. Odstawił
swój kieliszek.

-

Nie spodziewałem się, że zastanę cię w domu. Wybory są już we wtorek.

Wskazując przez otwarte drzwi na korytarz, wyszeptała konspiracyjnym tonem:

- Większość mojej pracy wykonuję właśnie stąd, z tego pokoju. Nie uwierzyłbyś, co mam w tych aktach... Sekrety, które

mogłyby zniszczyć z tuzin polityków w całym kraju. Oddałbyś własne jaja, żeby je zobaczyć.

Jack nie był przekonany co do tych jaj, ale jakaś nuta w jej głosie dała mu wyraźnie do zrozumienia, że przynajmniej jedna

z tych tajemnic dotyczyła jego. Czy proponowała, że zdradzi mu ten sekret w zamian za jego współpracę?

- Cieszę się, że znów cię widzę — powiedział ostrożnie - ale tak naprawdę przyszedłem porozmawiać o interesach. A

przede wszystkim o tej fundacji, Trust for Compassionate Service.

Zamrugała, udając zdziwienie.

- A cóż to takiego?

Opowiedział o rozmowie z Izaakiem Mailerem, a potem dodał:

-

To fantastyczna oferta. Wręcz idealna dla mojej siostry i dla mnie. Przypuszczam, że właśnie tobie powinienem za to

podziękować.

-

A czy zastanawiałeś się — spytała namiętnym szeptem — jak mógłbyś mi się za to odwdzięczyć?

Pochyliła się do przodu, tak że widział, co ma pod sukienką. Przez jeden szalony moment zastanawiał się, jak by to było

pójść do łóżka z tą uwodzicielską kobietą, która zapewne sypiała z wieloma bogatymi i wpływowymi ludźmi w tym kraju.

Ale ilu z nich zrujnowała, odezwał się jego zdrowy rozsądek.

Jack stłumił nieświadomą reakcję swojego ciała, wyobrażając sobie mamę, depilującą woskiem górną wargę.

To zawsze działało. Może z wyjątkiem Reagan, ale w jej przypadku przyciąganie tak daleko wykraczało poza sferę

fizyczną, że jego siła woli nie miała żadnych szans.

Odchrząknął, próbując zyskać na czasie. Intuicja ostrzegała go, że jeśli odmową obrazi Sabrinę, skutki okażą się

katastrofalne. Jeśli miała przynajmniej połowę wpływów i jedną trzecią skrupułów, o które ją podejrzewał, mogła zniszczyć
jego i jego siostrę równie łatwo, jak przekonała Isaaca Mailera, by rzucił im koło ratunkowe.

-

Chciałbym się odwdzięczyć - powiedział wreszcie - ale, jak już wspomniałem, czułbym się niezręcznie, uczestnicząc w

kampanii burmistrza.

-

Może zmienisz zdanie, jeśli pomogę ci zrozumieć jakim dobrym, prawym człowiekiem jest nasz burmistrz i o jak

wysoką stawkę tu chodzi?

Dobrze wiedział, jaka była ta stawka dla ludzi, którym pomagał. Jak burmistrz Darren Winter mógł dopilnować, by

dzieciom z Las Casitas Village odmówiono pomocy medycznej.

background image

Zanim jednak zdążył skapitulować, Sabrina zmarszczyła nos i poruszyła się tak prowokacyjnie, że musiał spojrzeć w bok,

by się przed tym obronić.

-

Strasznie cię przepraszam - powiedziała - ale ten gorset mnie dobija. Tak strasznie mnie dekoncentruje, że trudno mi się

skupić na rozmowie. Masz coś przeciwko temu, żebym go zdjęła?

-

Eee... jasne, że nie - odparł, zastanawiając się, jak uciec z tej jaskini grzechu, nie wymieniając z tą kobietą DNA.

-

Wiesz, czasami naprawdę trudno mi go zdjąć. Czy zechciałbyś... no wiesz, pomóc mi, wtedy na pewno szybciej byśmy

się go pozbyli.

Jak mogła mówić takie rzeczy bez mrugnięcia okiem? Ale za szelmowskim błyskiem w oczach Sabriny kryło się coś

więcej. Czyżby lęk? - zastanawiał się.

Jaka mogła być stawka, gdyby przekupstwem albo uwiedzeniem nie zdołała skłonić go do współpracy? Wybory były już

bardzo blisko, ale czy burmistrz i ta kobieta, jego tajna broń, naprawdę wierzą, że wsparcie doktora Jacka Montoi może
przesądzić o wynikach głosowania? Czy popełniają ten sam błąd, co wielu białych polityków, sądząc, że wszyscy Latynosi
głosują tak samo?

Ale nawet jeśli burmistrz Youngblood przegrałby z tym napuszonym palantem, poprzednie sukcesy Sabriny McMillan

zapewniłyby jej posadę w innej dużej kampanii.
Czy sekret leżał ukryty w aktach w biurze Sabriny?
Wciąż wahając się, czyją odrzucić, Jack powiedział:

-

Wiesz, nigdy nie byłem dobry w tych sprawach. Myślę, że po prostu tutaj na ciebie poczekam.

-

Skoro nie chcesz mi pomóc, może to chwilę potrwać. Jeśli zmęczysz się czekaniem, wiesz, gdzie mnie szukać.

Kołysząc biodrami, poszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Jak można było przewidzieć, Jack nie usłyszał dźwięku

przekręcanego klucza.

Udał się do jej biura, modląc się w myślach, żeby zapaliła parę świec i poleżała trochę na łóżku, czekając, aż on do niej

przyjdzie. Omiótł wzrokiem pokój, w którym się znalazł. W porównaniu z pełną przepychu doskonałością pozostałych
pomieszczeń, wyglądał jak plac campingowy, przez który przeszła trąba powietrzna. Poplamione szminką filiżanki po kawie
stały na ogromnym, mahoniowym biurku wśród stosów dokumentów. Kilka szuflad w szafce na akta było otwartych, a
regały uginały się pod ciężarem przypadkowo poustawianych książek o polityce i teorii prowadzenia kampanii. Z wielu
tomów wystawały luźne kartki papieru.

Szukanie igły w tym stogu siana mogło zająć wiele godzin i nie przynieść żadnego efektu. Zaczął przerzucać rzeczy na

biurku, modląc się, żeby wpadło mu w ręce coś istotnego.

Przeglądał zatwierdzenia, rozliczenia wydatków na rozrywkę, które na pierwszy rzut oka wydawały się niebotyczne, pełne

skreśleń szkice, prawdopodobnie z reklam politycznych. Cały czas drżały mu ręce, a jego umysł krzyczał: „Cholera, spadaj
stąd, zanim przyjdzie cię tu szukać!"

I wtedy to znalazł. Pojedynczą kartkę papieru z pozaginanymi rogami i czerwonym napisem:

Poufne.

Notatka

przypominała burmistrzowi Youngbloodowi o umowie dotyczącej usuwania skutków powodzi dla obszaru wokół Płaza del
Sol i mieszkań w Las Casitas Village.

— Program powodziowy dla Plaza del Sol wyszeptał Jack i poczuł, jak z tyłu głowy zapada mu jakaś klapka, gdy jego

spojrzenie padło na nazwisko właściciela kompleksu mieszkań.

Zaczął czytać notatkę, ale przerwało mu dzwonienie komórki. Modląc się, by Sabrina tego nie usłyszała, wyjął telefon z

kieszeni i położył kciuk na przycisku zasilania, żeby go wyłączyć. Ale gdy spojrzał na wyświetlacz, postanowił odebrać.
— Nie mogę teraz rozmawiać, Luz Maria - rzekł cicho. - Jestem...

— To pułapka — przerwała mu siostra. — Trust for Compassionate Service jest tylko fasadą dla BorderFree.

Jego świat zmienił bieg, zdążając z powrotem ku swojej osi.
— Co?

Próbowałam zadzwonić pod numer z tej wizytówki, którą mi zostawiłeś. Człowiek, który odebrał, przedstawił się

jako Isaac Mailer, ale nim nie był. To był Sergio, Jack! Rozpoznałabym ten głos wszędzie.

Sergio Cardenas? - Jack usiłował sobie przypomnieć, jak brzmiał głos Mailera. Nie, jemu na pewno nie wydał się

znajomy. Ale przecież Luz Maria nie mogła się mylić. Ona i Sergio byli przecież kochankami. Co mogło oznaczać, że on też
ją rozpoznał.
— Poznał, że to ty?

background image

— Chyba nie, odłożyłam słuchawkę. A jak tylko my skończymy rozmawiać, dzwonię do agenta specjalnego Lamberta,

żeby mu powiedzieć, co wiem. Nie pozwolę, żeby to zaszło jeszcze dalej, nie mogę ryzykować, że więcej ludzi zostanie
skrzywdzonych, a BorderFree zrobi wszystko, byle tylko Winter nie został burmistrzem.

Mimo swojej sytuacji Jack poczuł ulgę, gdy uświadomił sobie, że jego siostra naprawdę uwolniła się spod wpływu Sergia.

— Ale co może mieć wspólnego kampania burmistrza Youngblooda z Sergiem i BorderFree-4-All? — zapytał. — I jaki to

ma, do cholery, związek z Las Casitas...

Na dźwięk metalicznego kliknięcia za plecami spojrzał przez ramię i zobaczył całkiem nagą Sabrinę McMillan. Choć

większość mężczyzn zahipnotyzowałyby jej przeczące prawu grawitacji chirurgicznie powiększone piersi, tym, od czego
Jackowi zaschło w ustach, był widok odbezpieczonego rewolweru, który trzymała w ręce.

background image

Rozdział 27

dy świszczenie własnego oddechu przywróciło Reagan świadomość, pomyślała, że jedno musi przyznać Darcy
Gordon: kiedy już trafi tym swoim zabójczym prawym, nie ma na świecie takiego bólu głowy, który mógłby się z

tym równać. To było po prostu sayonara. Światła na jakiś czas gasły.

G

Ale gdy z wysiłkiem otworzyła oczy, nie zobaczyła sędziego wykonującego odliczanie, a kiedy spróbowała dźwignąć się z

maty, walnęła głową w coś twardego jakieś dwadzieścia centymetrów nad nią.

Opadła z powrotem na trzęsącą się nierówną powierzchnię i uświadomiła sobie, że nie została znokautowana przez Darcy

Gordon. Uległa znacznie niebezpieczniejszemu przeciwnikowi, który miał gdzieś wszystkie zasady.

Zamknął ją w ciemności, tak że kompletnie straciła orientację, nie wiedziała nawet, czy oczy ma otwarte czy zamknięte.

Przypomniawszy sobie, co się stało na parkingu w Las Casitas Village, chciała krzyczeć o pomoc, ale uświadomiła sobie,

że dopóki samochód jest w ruchu, jedyną osobą, która ją usłyszy, będzie napastnik. Wtedy zaś pewnie zjedzie na pobocze i
pobije ją do nieprzytomności, albo i gorzej.

Właściwie już jesteś trupem, powiedziała do siebie. Ten sukinsyn wiezie cię w jakieś odludne miejsce, żeby dokończyć to,

co zaczął.

Zaskoczyło ją, że tak spokojnie wyobraża sobie ostateczny rezultat, tak jakby oglądała rekonstrukcję zdarzeń w którymś z

tych programów kryminalnych w telewizji. Podejrzany jedzie w jakieś ciemne, gęsto zalesione miejsce. Otwiera bagażnik i
wyciąga z niego ofiarę. Strzela do niej albo rozbija jej głowę kawałkiem rury, albo ją dusi, jeśli jest typem, który lubi dotykać
ofiary. Być może też ją gwałci - przedtem lub nawet potem.

Rozpoznając pierwsze objawy szoku, Reagan zagryzła wargę tak mocno, że poczuła w ustach smak krwi.

Pod wpływem świeżego bólu ogarnęła ją fala paniki. Z trudem walczyła o powietrze, świadoma, że umrze, kiedy ten

samochód się zatrzyma.

Jeśli czegoś nie wymyślisz, zginiesz, powtarzała sobie. Gdy zmusiła się, aby oddychać wolniej i równiej, ucisk w klatce

piersiowej trochę zelżał. Wkrótce napływ tlenu rozjaśnił jej myśli.

Została wrzucona do tego samochodu, była więc niemal pewna, że porwał ją ten el

patron,

o którym mówiły dwie

hiszpańskojęzyczne kobiety. Uświadomiła też sobie, że to on jest właścicielem domów w Las Casitas Village.

I że go zna. Przypomniała sobie, że na parkingu rozpoznała jego głos, ale choć próbowała, nie mogła przypomnieć sobie

nic więcej. Podszedł ją tak szybko, a jej umiejętności bokserskie nie mogły się równać z...

Stop. Teraz nie ma znaczenia, kim on jest albo co zrobiłaś czy czego nie zrobiłaś.

Teraz ważne jest tylko, żeby uciec. Ale jak?

Najpierw spróbuj oczywistego. Używając rąk, a potem nóg - dzięki Bogu, chociaż jej nie związał — pchała z całych sił

pokrywę bagażnika, tylko po to, by przekonać się, że jest solidnie zamknięta. Potem zaczęła macać rękami wokół siebie, aż
utwierdziła się w podejrzeniu, że samochód tak stary jak ten nie miał zwolnienia zatrzasku.

I co teraz? Pomyślała, aby walnąć tak mocno, że bagażnik się otworzy, albo jakoś rozmontować zamek, ale do tego

potrzebowałaby narzędzi i światła.

Sprawdź, co masz przy sobie. Zobacz, czy czegoś nie pominął, przeszukując ci kieszenie.
Sięgnęła do kieszeni na piersi, mając nadzieję, że znajdzie swoją małą latarkę. Nie było jej. Albo napastnik ją zabrał, albo

wypadła, gdy ją niósł. Nie będzie światła.

Ciemność wokół niej stawała się coraz cięższa, jak miażdżące ciśnienie czarnej otchłani w głębi oceanu. Wyciskała

powietrze z jej płuc, myśli z jej mózgu...

Nie dam się, powiedziała w duchu, wyobrażając sobie, jak zdegustowana byłaby jej stara załoga, gdyby się teraz załamała.

Ale czego innego można się spodziewać po kobiecie? - usłyszała głos Beau, a potem chichoty łączące się w chór,

ogłuszające crescendo rechotliwego śmiechu.

Zapomnij o tych kretynach, powiedział głos Joego Rozinskiego. I zapomnij o tym, czego nie masz. Sprawdź, co ci zostało.
Czując gęsią skórę na karku, Reagan zastanawiała się, czy już jest martwa, czy tak głęboko nieprzytomna, że słyszała głos

zmarłego. Odepchnęła od siebie tę myśl i postanowiła przeszukać dno bagażnika. Najpierw zaczęła obmacywać twardy
kształt leżący pod jej ramieniem.

Niestety, wydawał się za duży i zbyt nieporęczny, by użyć go do podważenia pokrywy.

background image

Nie przestawała szukać. Namacała kilka torebek śmierdzących zjełczałym tłuszczem, kilka pustych puszek cuchnących

piwem, worek gwoździ i coś, co przypominało w dotyku na wpół opróżnione pudło żarówek.

Co jeszcze mogło tu być?

Gdy wodziła ręką wzdłuż krawędzi bagażnika, samochód gwałtownie skręcił. Przetoczyła się na drugą stronę, wpadając na

coś, co mogło być kołem zapasowym. Biodrem uderzyła w jakiś twardy przedmiot. Boże, proszę, niech to będzie młotek albo
śrubokręt, albo...

Wyłowiła przedmiot spod siebie, ale ku jej rozczarowaniu była to tylko puszka, prawdopodobnie litrowy pojemnik na

farbę, sądząc po nierównym brzegu i wadze.

Odsuwając ją na bok, znalazła długopis, który chwyciła z całych sił. Nie uda jej się przy jego użyciu stąd wydostać, ale

gdy napastnik otworzy bagażnik, może zdoła go dźgnąć.

Długopis przeciwko pistoletowi, pomyślała w rozpaczy.

— Musisz już kończyć — powiedziała Sabrina cicho, przypominając Jackowi, że jeszcze nie przerwał połączenia.

Po drugiej stronie Luz Maria spytała:

— Jack, jesteś tam?

Sabrina lekko uniosła lufę rewolweru.

— Później do ciebie zadzwonię, Reagan - powiedział. - Nie mogę teraz rozmawiać.

— Reagan? - zdziwiła się Luz Maria. - Jack, co się dzieje...? Rozłączył się, mając nadzieję, że zrozumie, że miał kłopoty.

Sabrina wyciągnęła wolną rękę. Choć jej dłoń drżała, głos był twardy jak stal.

- Daj mi to. Natychmiast.

Jack skrzywił się, ale miał na tyle rozsądku, by nie dyskutować z nagą kobietą trzymającą broń. Podając jej komórkę,

spróbował dyplomacji:

- Sabrino, powinnaś wiedzieć, że ja naprawdę nie wierzę, aby burmistrz miał jakiekolwiek związki z BorderFree-4-Ali.

Thomas Youngblood jest zbyt bystry i zbyt doświadczony, żeby się wplątywać w coś tak niebezpiecznego. Nie musisz się
martwić moją osobą.
Twarz Sabriny pociemniała, a jej usta wykrzywiły się, jakby zaraz miały wykrzyknąć: „Kłamca!" Uświadomiwszy sobie, że
obraził jej inteligencję, spróbował z innej beczki:

- A nawet gdyby był w to zamieszany, to nie moja sprawa. Będę prowadził klinikę w Dolinie, tak daleko od Houston, że

równie dobrze mogłoby to być w innym stanie.

Zobaczył, że się zawahała, i pomyślał sobie, że oczekuje od niego, że zażąda czegoś dla siebie. Modląc się, aby jego

przypuszczenie było słuszne, powiedział:

- Ale nie zamierzam tam jechać, żeby żyć jak ci nędzarze, moi pacjenci. Muszę mieć trochę oszczędności. Powiedzmy sto

tysięcy dolarów?

Dla niego była to ogromna suma, ale Sabrina nawet nie mrugnęła. Zamiast tego znów opuściła lufę. Teraz mówił językiem,

do jakiego była przyzwyczajona. Językiem chciwości.

- Pieniądze mogą być problemem, jeśli przegramy wybory... - powiedziała.

- Więc nadal oczekujesz mojego wsparcia?

-

Tylko wtedy, jeśli będzie szczere. Musimy współpracować, żeby wymyślić coś szczególnie przekonującego, coś, co

pomoże twoim ludziom zrozumieć, co Winter im zrobi, jeżeli wygra wybory.

-

Szczerość byłaby łatwiejsza, gdybyś odłożyła ten pistolet. - Ostrożnie przesunął się w kierunku biurka, które stało

między nimi, pomyślał o wszystkich starych filmach z Jamesem Bondem i powiedział: — Przede wszystkim, to zasłania
wyjątkowy widok.

Na wargi Sabriny wypłynął uśmiech i jej spojrzenie stało się leniwe, jakby ciążyły jej powieki. Ta kobieta była co

najmniej równie dobrze obznajomiona z żądzą co z chciwością. I czuła się znacznie lepiej z taką bronią niż z rewolwerem.

Położyła rewolwer na biurku, ale na tyle blisko, by móc go szybko chwycić, gdyby Jack zechciał po niego sięgnąć.

Pochyliła się, oparła dłonie o blat i wyprostowała ramiona, eksponując piersi.

Jack dostrzegł jej stwardniałe brodawki. Albo świetnie udawała, albo naprawdę była podniecona.

— Wiesz - powiedziała aksamitnym szeptem - tanio się sprzedajesz. Jeśli wygramy te wybory, dwieście tysięcy nie byłoby

wygórowaną sumą. Mogę je dla ciebie zdobyć, o ile nie pozwolisz swojej małej przyjaciółce narobić nam problemów.

background image

Reagan.

Sabrina myślała, że Reagan coś wie, bo nieopatrznie wypowiedział jej imię, chcąc ostrzec Luz Marię, że znalazł się w

kłopotach.

Poradzę sobie z nią — zapewnił. Uderzyła go ironia tego stwierdzenia, biorąc pod uwagę, jak niezręcznie się

zachował podczas ich ostatniej rozmowy.

To dobrze - stwierdziła Sabrina, a jej oczy stały się zimne jak stal. — Bo temu miastu nie są potrzebne dwa

pogrzeby strażaków w ciągu miesiąca.

Słysząc tę pogróżkę, Jack uświadomił sobie, że taka właśnie jest Sabrina: by odnosić ciągłe zwycięstwa, sięga po wszelkie

dostępne środki, od przekupstwa i uwodzenia aż po morderstwo. Czy burmistrz o tym wiedział czy nie, to ona była
odpowiedzialna za pożar kompleksu mieszkań i za śmierć Joe-go Rozinskiego. Tak jak podejrzewała grupa specjalna, od
samego początku chodziło o zdyskredytowanie Wintera, sprawienie, żeby wyszedł na zapalczywego fanatyka. Tyle tylko, że
szczekali pod niewłaściwym drzewem. Być może Sabrina sprzymierzyła się z BorderFree, ale to właśnie ona pociągała za
wszystkie sznurki. Ale sama nie podłożyła ognia. Musiała kogoś przekupić albo zmusić, by robił, co mu każe. I Jack
domyślał się, kto to mógł być.

Ktoś, kto znał i jego, i Reagan. Ktoś, kto odbierał wykształcenie innych, nawet zwykle świadectwo ukończenia szkoły

średniej, jak osobistą obrazę. I — co najważniejsze — ktoś, komu bardzo zależało na realizacji projektu usuwania skutków
powodzi, bo przywróciłoby to do życia okolice Plaza del Sol.

Słowa dzwoniły w pamięci Jacka jak młotek uderzający o metal.

„Postawiłem na to wszystko, co mam. Każdą pierdoloną przysługę, każdy dobry uczynek, każdego centa. Potrzebuję tego,

Joaquín. Cholerni terapeuci, prywatne programy leczenia i pielęgniarki, wszystko to zżera mnie żywcem".

Stary compadre Paulo, który tak bardzo starał sic przekonać Jacka, że wciąż jest jego przyjacielem. I który bez wątpienia

go zabije jeśli Sabrina szepnie mu choć słowo.
Jack zdusił impuls, by rzucić się na rewolwer Sabriny.

Jej ręka była tak blisko, że wystarczyło tylko sięgnąć, chwycić mały rewolwer i strzelić. W dodatku uszłoby jej na sucho.

Gdyby nie wystarczyły znajomości, zaprosiłaby, kogo trzeba, otworzyła butelkę drogiego wina, a potem, kusząc obietnicą
miłego sam na sam w sypialni, opowiedziała, jak to Jack próbował ją zgwałcić, a ona po prostu się broniła i doszło do
nieszczęścia.

Reagan.
Dlaczego użył jej imienia, by ostrzec Luz Marię, że coś poszło nie tak? Jak mógł być takim idiotą?

Problem z Reagan możesz uznać za rozwiązany - powiedział, znów myśląc jaśniej. — Bo chyba w Valley znajdzie się

miejsce dla młodego, błyskotliwego technika pomocy doraźnej.

Postaram się, żeby się znalazło - odparła i bardzo powoli zaczęła obchodzić biurko ze spojrzeniem utkwionym w jego

twarzy — Hm...Jak przypieczętujemy naszą umowę?

Niewiarygodne, jak szybko przechodziła od gróźb do uwodzenia. Ujął jej wyciągniętą dłoń i ścisnął tak mocno, że

zobaczył wyraz bólu i lęku na jej twarzy.

Zanim sięgnęła drugą ręką po rewolwer, powiedział:

— Lubię ostrą jazdę, Sabrino. Dzięki temu wszystko jest takie... pierwotne.

Zadrżała, ale w jej piwnych oczach dostrzegł błysk pożądania. Najwyraźniej odpowiadały jej takie mroczne żądze.
Uśmiechając się porozumiewawczo, wyszeptała:

— Mam w sypialni parę rzeczy, które mogą ci się spodobać... Pomyślał, że cokolwiek tam zobaczy, będzie go przez wiele
lat dręczyć

w koszmarach. Zarazem miał nadzieję, że wśród tych rzeczy znajdzie coś, co pozwoli mu wydostać się stąd w jednym
kawałku.

— No to na co jeszcze czekamy? — spytał.

Sabrina wzięła rewolwer, ale gdy weszli do sypialni, położyła go na sekretarzyku. Może była już pewna, że ma Jacka w

garści, a może jej zainteresowanie ostrym seksem było całkiem prawdziwe...

Choć inne pokoje w jej mieszkaniu świadczyły o elegancji i wyrafinowanym guście, wystrojowi sypialni poświęciła

szczególną uwagę. Jack nie miał pojęcia o aranżacji wnętrz, ale nawet on rozpoznał splendor ciemnych masywnych mebli,

background image

poduszek z frędzlami ułożonych na haftowanej złotem narzucie i ręcznie malowanych erotycznych igraszek, które ozdabiały
kopulaste sklepienie nad wielkim łożem z baldachimem.

Gdy powiedział, że bardzo mu się to podoba, mile połechtana odparła:

- Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłam, wyczułam, że masz lepszy gust, niż udajesz.
Była to niezbyt subtelna aluzja do Reagan, ale Jacka to nie obchodziło. Ponieważ w tej samej chwili Sabrina McMillan

otworzyła drzwi swojej ogromnej szafy i oczom Jacka ukazała się odpowiedź na jego modlitwy.

background image

Rozdział 28

ciągu dwudziestu minut po zniknięciu Reagan Hurley kolejne wozy strażackie pędziły ulicami Las Casitas Village;
wszyscy strażacy z rejonu, który odebrał wezwanie, włączyli się do poszukiwań. Kiedy jeden z kolegów Reagan

znalazł jej rzeczy osobiste i legitymację porzucone w chwastach, wezwano policję i teraz funkcjonariusze zadawali pytania
każdemu lokatorowi, którego udało się złapać.

W

Z relacji Magoo Floresa, który opowiedział o sprośnych propozycjach grupki chuliganów, wynikało, że prawdopodobnie

Reagan stała się ofiarą napaści na tle seksualnym. Strażacy i policjanci działali szybko, ponaglani myślą, że jeżeli ich
koleżanka w mundurze jeszcze żyje, to na pewno umrze, o ile wkrótce jej nie znajdą.

Na szczęście z błędu wyprowadziła ich Emilia Ochoa. Zapewniona, że nikt nie zamierza skontaktować się z urzędem

imigracyjnym, opowiedziała, jak stojąc przy oknie i składając pranie, zobaczyła, że właściciel kompleksu mieszkań wrzuca
kobietę do bagażnika swojego wielkiego zielonego samochodu. Senora Ochoa nie znała jego nazwiska, ale było oczywiste,
że się go boi. Już raz jej groził, kiedy narzekała, że jej mąż rozchorował się z powodu warunków panujących w mieszkaniu.

Jej relacja uświadomiła śledczym, że szukali w niewłaściwym miejscu. Właściciel zielonego samochodu i jego ofiara mogli

być wiele kilometrów stąd.

Gdyby Reagan wcześniej pomyślała o tylnych światłach, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Gdyby wcześniej

wyciągnęła rozpadające się obicie bagażnika i wybiła jedno ze świateł łyżką do opon, którą znalazła pod kołem zapasowym,
byłaby w stanie wypchnąć rękę przez otwór i na czas przywołać pomoc.

Ale kiedy tylne światło wreszcie rozpadło się na kawałki, samochód zaczął zwalniać i po chwili się zatrzymał. Usłyszała,

że otwierają się drzwi, i poczuła, że samochód się zakołysał, tak jakby napastnik z niego wysiadł.

Mocniej zacisnęła palce na łyżce do opon. Usłyszał, jak rozbijam światło, i teraz idzie mnie zabić, pomyślała.
Czekała, aż pokrywa bagażnika się uniesie i pojawi się śmiesznie mała szansa, że jakoś zdoła wyskoczyć i uderzyć go

łyżką do opon. Pot spływał po niej gorącymi strugami, piekąc w oczy i sprawiając, że czuła się, jakby jej ciało miało za
chwilę zapalić się i spłonąć.

Ale on wcale nie podszedł do bagażnika. Usłyszała, że zatrzaskuje najpierw jedne drzwi, potem drugie, tak jakby coś

włożył albo zaprosił inną osobę do samochodu. Potrzebował pomocy, żeby ją zabić czy żeby pozbyć się ciała?

Gdy samochód znów ruszył, wykręciła się i zaczęła okrągłym końcem łyżki do opon uderzać w zamek bagażnika. Z

przodu dobiegły ją przytłumione wściekłe okrzyki, a potem stary ford gwałtownie przyspieszył.

Nagle kierowca dał po hamulcach i Reagan przetoczyła się do tyłu, waląc głową w lewarek. Jęknęła i leżała nieruchomo,

próbując opanować mdłości. Samochód znów ruszył.

Reagan odwróciła łyżkę do opon i wsunęła zagiętą rączkę pod zamek. Było jasne, że nie wydostanie się, waląc w pokrywę,

ale może uda jej się podważyć klapę. Gdy pracowała w wydziale, często pomagała otwierać pojazdy na miejscach wypadków
albo przy pożarach samochodów.

Wprawdzie nigdy nie musiała wydostawać się z bagażnika, ale orientowała się, jakiego mechanizmu należałoby użyć. Z
łyżką do opon zdoła się stąd wydostać, jeśli będzie miała wystarczająco dużo czasu. Jeśli będzie miała wystarczająco dużo
czasu...

Jack jechał bardzo ostrożnie, modląc się, by udało mu się dotrzeć do biura terenowego FBI, zanim jakiś houstoński gliniarz

zaaresztuje go za to, jak wyszedł od Sabriny.

Naga i przykuta kajdankami do łóżka, wykrzykiwała rozmaite pogróżki i obelgi. Gdy stanął w drzwiach jej sypialni ze

stertą akt w rękach, śmiertelnie zbladła, a wściekłość zastąpiło przerażenie.

- Nie. O Boże, nie... Nie możesz ich wziąć... One są moim biletem...Jedynym sposobem, w jaki mogę się uwolnić. Proszę,

Jack, dam ci wszystko, zrobię wszystko, co zechcesz. Nie wiesz, jak to jest przechodzić z rąk do rąk jak dziwka, musieć
udawać, że podobają ci się najbardziej chore... Błagam, nie możesz mi tego zrobić. Nie wytrzymam dużo dłużej, nawet z
chirurgią i botoksem.

background image

Łzy popłynęły po jej twarzy, ale przypomniał sobie, że to ta sama kobieta, która groziła, że go wykastruje tępą łyżką, kiedy

zrozumiała, że jego zainteresowanie kajdankami nie miało nic wspólnego z seksem. Gdyby uległ jej błaganiom, zniszczyłaby
go w jednej sekundzie.
Poklepując akta, oznajmił:

- Teraz to moje ubezpieczenie. Jeśli cokolwiek stanie się mnie, mojej rodzinie albo pani Hurley, dopilnuję, aby

opublikowano ich treść.

Znalazł nie tylko dokumenty z afer finansowych obciążających co najmniej pół tuzina znanych polityków, ale również

zdjęcia kilku z nich uprawiających z Sabrina najbardziej wyuzdane formy seksu. Trzymała te materiały do szantażu, ale
gdyby zdjęcia trafiły do mediów, ona też byłaby zrujnowana. I upokorzona.

Zostawił jej w zasięgu ręki szklankę wody i koc. Rewolwer wsunął do kieszeni kurtki, zabrał też wszystkie telefony i

wrzucił do bagażnika gruchota wypożyczonego od Paula.

Tego samego Paula, który, zgodnie z aktami Sabriny, był właścicielem Las Casitas Village. Który, jak uświadomił sobie

Jack, zepchnął z drogi własnego mustanga i spowodował wypadek Luz Marii.

Czy planował go zabić, a gdy uświadomił sobie, że zamiast Jacka za kółkiem siedzi jego siostra, chciał jakoś wybrnąć z

sytuacji?

A może celowo pojechał za Luz Marią i zainscenizował „żywy obraz" z jej udziałem w domu Reagan, by skierować media

na trop Darrena Wintera?

Od samego początku cały spisek musiał mieć na celu przebudzenie śpiącego olbrzyma latynoskich głosów w mieście. Z

jakiego innego powodu Sabrina uciekałaby się do takich skrajności i zabiegała o wsparcie Jacka?

W okresie, kiedy go znał, Paulo w ogóle nie interesował się polityką. Czy zaangażował się w nią po to, by finansować

terapię swojego syna? I może żeby podwyższyć również swój status społeczny? Bardzo możliwe. Przecież zawsze uwielbiał
chwalić się swoimi sukcesami i traktować wszystkich z góry.

Jack włączył tandetne radio i nastawił na swoją ulubioną stację sportową w nadziei, że w ten sposób zagłuszy chaos

panujący w jego umyśle.

Właśnie podawano najważniejsze wiadomości. Jedna z nich tak wytrąciła go z równowagi, że zjechał na pobocze, a potem

wyjął z kieszeni rewolwer Sabriny i położył na siedzeniu obok.

background image

Rozdział 29

eagan słyszała chrzęst liści i trzaskanie gałęzi, gdy stary sedan podskakiwał na nierównym podłożu, a potem zaczął
stromo zjeżdżać w dół. Przez otwór, który wybiła w tylnych światłach, do bagażnika docierało świeże powietrze. Ale

teraz poczuła coś, charakterystyczny zapach stojącej wody.

R

Czyżby

zamierzał oszczędzić sobie kłopotu i ryzyka, jakie wiązały się z zabiciem jej bezpośrednio, i zepchnąć samochód

do jakiegoś stawu albo rozlewiska?

Krzyk uwiązł jej w gardle, gdy wyobraziła sobie, jak stary ford tonie, a bagażnik wypełnia się wodą.

Zacisnęła zęby i chwyciła rączkę łyżki do opon. Jeśli nie uwolni się w ciągu następnych kilku minut, zginie.

Samochód się zatrzymał i usłyszała trzask otwieranych drzwi, a po chwili dźwięk tłuczonego szkła. Zanim zdążyła się

zastanowić, co to może oznaczać', poczuła swąd dymu.

Zaczęła ciężko dyszeć, uświadamiając sobie, że nie zamierza jej utopić. Przeznaczył jej los straszniejszy, niż wyobrażała

sobie w najgorszych koszmarach...

Jack zadzwonił na 911. Dyspozytor połączył go z policjantem, który doradził mu, żeby przyjechał złożyć zeznania, ale Jack

nie mógł tego zrobić. Nie teraz, kiedy wciąż miał szansę odgadnąć, dokąd pojechał Paulo.

Nie do domu, domyślał się, bo tam byli jego matka i dzieciak. Wypożyczalnie Cheap Wheelz też raczej odpadały,

ponieważ wszystkie były zlokalizowane w widocznych miejscach od strony ulicy.

Jackowi przychodziło na myśl tylko jedno miejsce: warsztat, z którego odbierał „melona" i który Paulo wykorzystywał,

żeby utrzymać w jako takim stanie swoje samochody. Znajdował się między magazynem a parkingiem z wysokim
ogrodzeniem, gdzie stały zepsute taksówki. O tej porze będą tam tylko pitbulle, które Paulo trzymał, by pilnowały warsztatu
pod nieobecność mechaników.

Przypominając sobie ich potężne szczęki, Jack pomyślał, że tylko głupiec postawiłby nogę na terenie Paula w pojedynkę.

Albo ktoś, kto jest bardzo zdesperowany.

On był zdesperowany, ale ostatecznie nie rzucił wyzwania psim zębom. Zamiast tego jeszcze raz posłuchał instynktu i

pojechał za pojedynczym tylnym światłem samochodu, które zauważył w pobliżu warsztatu. To światło doprowadziło go w
odludne okolice rozlewiska.

- Najpierw musisz znaleźć idealną butelkę. - Paulo słyszał w głowie chrapliwy głos Firebuga. - Jeśli będzie za twarda, nie

rozbije się o podłogę, a jeśli za cienka, wybuchnie przy uderzeniu w okno, ochlapiesz się paliwem i usmażysz na amen.

Paulo wybrał mądrze, udowadniając, że nie zamierza skończyć jak to pełne blizn okropieństwo, jego ojciec. Dla niego

ogień był tylko narzędziem, a nie uzależnieniem, które kiedyś go zniszczy.

A jednak coś poszło nie tak. Uderzenie musiało zgasić płomień na knocie. Wyciągnął zapalniczkę i podszedł do

samochodu, na tyle blisko, by usłyszeć krzyki Reagan Hurley dobiegające z bagażnika.

- Wypuść mnie! - wołała. — Ty skur... skurwysynu... wypuść mnie... proszę!

Pomyślał o tym, jak zadzierała nosa, kiedy ostatnio ją widział... i jaka była piękna. Włosy miała prawie tak samo jasne jak

wtedy, kiedy byli dziećmi.

Przyszło mu do głowy, że tutaj, w tym ciemnym odludnym miejscu nad rozlewiskiem, może sprawdzić, czy takie same

złote włosy ma na dole.

Ale stanął mu dopiero na myśl o tym, jak te włosy będą się palić. Wrzucił palącą się zapalniczkę na tylne siedzenie wozu.

background image

Rozdział 30

eszcze zanim Reagan poczuła gorąco, wiedziała, że samochód się pali. Zanim pierwsze opary dymu wdarły się jej do
płuc, usłyszała trzask płomieni. Odrzuciwszy łyżkę do opon, podciągnęła kolana do piersi i poczuła, że jej dusza

próbuje przyjąć taką samą embrionalną pozycję. Nie ze strachu przed śmiercią. Poczucie, że zmarnowała ten krótki czas,
który miała, przeniknęło ją do szpiku kości. Zmarnowała w bezowocnych próbach, by żyć marzeniami swojego ojca.
Ignorowała sugestie przełożonych, żeby zapisać się na kurs dla sanitariuszy, a obsesja walki z ogniem przesłoniła jej fakt, że
medyczne aspekty pracy sprawiały jej naprawdę wielką przyjemność. Jeździła starym gratem, bo Pat Hurley podziwiał
kiedyś model z tamtego roku. Walczyła z bardziej utalentowanymi przeciwniczkami na ringu, a nawet kupiła stary dom, bo
przypominał jej ten, w jakim wychował się jej ojciec. Odepchnęła matkę...

J

I odwróciła się od jedynego mężczyzny, który kochał ją dla niej samej.

Gdy temperatura gwałtownie podskoczyła, ciało Reagan rozpoczęło ostatnią walkę. Chwytała powietrze urywanymi,

zdławionymi haustami.

Jej płuca odmawiały napełnienia się tlenem, ale umysł wypełnił się obecnością Jacka i wyobraziła sobie, że gdyby postarał
się wystarczająco mocno, mogłaby z nim rozmawiać.
- Miałeś... miałeś rację - wyszeptała.

Chciała, by wiedział, że miał rację, mówiąc jej to, czego nie ośmielił się powiedzieć nikt inny, i że przejrzał jej tajemnice,

które skrywała nawet przed sobą. Rozumiał, że była kimś więcej niż nieugiętą wojowniczką, którą udawała.

„Wiem, że jesteś kimś więcej - powiedział, obejmując ją swymi silnymi ramionami - ale nie możesz sobie pozwolić, by

nią nie być, zwłaszcza teraz”

Miraż rozwiał się jak stado spłoszonych gołębi i znalazła się sama w duszącej ciemności. Słyszała tylko trzask płomieni,

głęboki jęk odkształcającego się metalu i...
Jacka? Czy to Jacka, tego prawdziwego Jacka, słyszała?
- Reagan!

Prawdziwy czy nie, na dźwięk swojego imienia poczuła dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Co ona, do cholery,

robi? Czeka, aż płomienie wedrą się do bagażnika?

Zaczęła desperacko szukać wokół siebie łyżki do opon, którą upuściła. Jeśli ma tu umrzeć, to, do diabła, nie podda się bez

walki.

Jack powinien był przewidzieć, że Paulo musi być gdzieś blisko, obserwując zza drzew. Ale widok płomieni sprawił, że

był w stanie tylko wcisnąć po omacku trzy cyfry na komórce, wykrzyczeć operatorowi lokalizację i podjechać
wypożyczonym samochodem tak blisko płonącego forda, jak tylko mógł.

Wyskakując z samochodu, zobaczył, że pierwszy ogień przygasł. W górę wznosiła się kolumna czarnego dymu, a sam

płomień był mniejszy i pożerał teraz wnętrze forda. Ale gorąco było wciąż tak intensywne, że musiał się cofnąć i unieść ręce,
by osłonić twarz, gdy krzyczał imię Reagan.

Cofnij się, ostrzegł go zdrowy rozsądek. Cofnij się albo ty też zginiesz, kiedy to wybuchnie.

Ale gdy klapa bagażnika nagle się otworzyła, przedarł się przez piekło płomieni, odrzucając instynkt samozachowawczy

dla tej jednej szansy na milion, że kobieta, do której należało jego serce, jeszcze żyje.

W końcu to płuca zawiodły Reagan. Nie brak odwagi czy determinacji, ale brak tlenu sprawił, że nie miała siły wydostać

się z bagażnika, który zdołała otworzyć. Jej świadomość skurczyła się, a świat zamienił się w wirującą szarość. Na szczęście
niczego nie czuła.

Wtedy zobaczyła Jacka. Nadbiegł ze schyloną głową, wziął ją w ramiona, uniósł i znów zaczął biec.
Poczuła, jak kładzie ją na ziemi przed parą świecących reflektorów i odchyla jej głowę do tyłu, by tchnąć swój oddech w

jej płuca.

background image

Patrzyła, jak jego głowa przywiera do jej piersi, i śledziła wolno spływającą łzę, wytyczającą czystą ścieżkę w sadzy

pokrywającej jego twarz. Spojrzała w górę i... zobaczyła postać zachodzącą Jacka od tyłu, ściskającą w ręku grubą, ciężką
gałąź.
Nie!

Próbowała go ostrzec, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Zaniosła się kaszlem, łzy napłynęły jej do oczu.

Jak przez mgłę dostrzegła, że Paul unosi rękę, przygotowując się do ciosu.

- J...Jack! - jęknęła.

- Reagan! - krzyknął, przyciągając ją ku sobie. — O Boże, Reagan, ty żyjesz!

- Za tobą... — zdołała wykrztusić.

Ostrzeżenie wstrząsnęło nim jak prąd elektryczny; puścił ją i odwrócił się, podczas gdy jego ręka już sięgała do kieszeni

kurtki.
Widział zarys sylwetki Paula i gałąź tuż nad swoją głową.

Huk wystrzału odbił się echem po polanie. Zagłuszył huk płomieni, wycie zbliżających się syren i świszczący oddech

Reagan. Ale Jack słyszał tylko głuchy odgłos ciała Paula Rodrigueza upadającego na ziemię.
I jego przedśmiertne rzężenie kilka chwil później.

background image

Rozdział 31

P

rzerywany świszczący oddech Reagan był najstraszniejszą rzeczą, jaką Jack kiedykolwiek słyszał.

- Zajmijcie się nią - powiedział do sanitariusza. - Ja nie potrzebuję pomocy.

Sanitariusz rozerwał opakowanie plastikowej maski tlenowej. Wozy policyjne i strażackie, i dwie dalsze karetki oświetlały

go pulsującym czerwonym światłem.

- Hurley jest jedną z nas, doktorze — odparł. — Robimy wszystko, co w naszej mocy. A teraz proszę się odsunąć i

pozwolić, żeby kolega obejrzał pańskie oparzenia.

Reagan podniosła drżącą zakrwawioną dłoń i zacisnęła na przedramieniu sanitariusza.
- Proszę... - Tylko tyle udało jej się wykrztusić, ale to wystarczyło, by przełamać opór mężczyzny.

- W porządku - powiedział. - Skoro tego chcesz.

Dłonie Jacka były pokryte pęcherzami, ale pozwolił jej trzymać się za rękę, kiedy znaleźli się w karetce. Po chwili Reagan

zamknęła oczy, a jej chwyt się rozluźnił.
Jack rzucił zatroskane spojrzenie sanitariuszowi, który zapewnił:
- Dowieziemy ją do szpitala w mgnieniu oka.

W tej samej chwili karetka z wyciem syreny ruszyła z miejsca, a kierowca krzyknął:
- Trzymajcie się! Może trochę szarpać, zanim wyjedziemy na asfalt, ale nie zamierzam zwalniać ani na chwilę.

Jack wiedział, że jeśli drogi oddechowe Reagan zamkną się od opuchlizny, odcinając dopływ tlenu, zanim dojadą do

najbliższego szpitala, mogą ją stracić. Umrze albo dozna tak poważnych uszkodzeń mózgu, że będzie to oznaczało dokładnie
to samo.

- Nie możesz umrzeć - mówił do niej, a gorące łzy piekły go w oczy. - Nie możesz mnie zostawić. Bo ja cię kocham.

Chcę się z tobą ożenić i przeżyć z tobą życie.

Z trudem uniosła powieki i spojrzała mu w twarz.

— Damy mojej matce nietos - szeptał Jack. - Chłopczyka z twoim podbródkiem i moim sterczącym kosmykiem włosów

nad czołem. Dziewczynkę z ciemnymi włosami, upartą tak jak ty. Widzisz je, Reagan? Widzisz nasze dzieci? Możesz to
zobaczyć?
Usłyszał, jak z ostrym świstem wciąga powietrze. Ścisnęła jego rękę tak mocno, że poczuł ból przenikający całe ramię. Co
się dzieje? Czy ona umiera?

— Brzmi lepiej — stwierdził sanitariusz i Jack uświadomił sobie, ze jej oddech uspokoił się i już nie przebija przez wycie

syreny. - Najważniejsze wskaźniki też się poprawiają.
Jack odetchnął z ulgą.
— Dzięki Bogu — powiedział. — Leki zaczęły działać.

— Sam nie wiem. - Sanitariusz wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Może to kwestia pańskiego podejścia do pacjenta. Jeśli

ona za pana nie wyjdzie, to chyba ja to zrobię.

Jack roześmiał się, choć zaledwie kilka chwil wcześniej nie wierzył, że jeszcze kiedykolwiek się uśmiechnie.

W szpitalnym pokoju Reagan panował lekki chłód, ale kiedy Jack stanął w drzwiach, jego twarz błyszczała od potu, tak

jakby biegł.

Wciąż senna po długiej drzemce, uśmiechnęła się do niego i powiedziała:

— Już się bałam, że zmienią zdanie i zatrzymają cię na komendzie. Jack pokręcił głową.

— Nie zostanę oskarżony o zabicie Paula, a ponieważ Sabrina uciekła z pieniędzmi z funduszu na kampanię burmistrza,

raczej nie złoży na mnie skargi.

Pocałował ją w policzek i zapytał:

— Jak się czujesz?

Lepiej. Lekarz powiedział, że wyniki wyglądają dobrze. Nie doszło do żadnych trwałych uszkodzeń dróg oddechowych,

a pozostałe obrażenia są powierzchowne.

To cudownie - odparł i lekko uścisnął jej nadgarstek nad poparzonym miejscem.

Zauważyła, że jego prawa dłoń jest zabandażowana.

background image

- Jesteś ranny — powiedziała. — Nie zauważyłam tego wczoraj.

- Nie bardzo mogłaś cokolwiek zauważyć. Byłaś półprzytomna po lekach, który ci podali. Chciałem wrócić później, ale

policja...

-

To się stało, jak mnie ratowałeś, Jack? - spytała. Uśmiechnął się.

-

To tylko małe oparzenie. Spojrzała w jego ciemne oczy.

- Dla mnie jest najważniejsze ze wszystkiego. Kocham cię, Jack, i już nigdy nie zawaham się tego powiedzieć.

-

Och, Reag, tak cholernie mnie wystraszyłaś...

-

Wiem. Pamiętam karetkę i jak ze mną jechałeś.

-

Naprawdę pamiętasz?

Rozległo się pukanie i do pokoju zajrzała pielęgniarka.
- Mam kolejną przesyłkę dla pani - powiedziała.

- Proszę ją przynieść - odparła Reagan - ale nie wiem, gdzie ją pani zmieści.

Pokój był już pełen koszów z owocami i pęków baloników. Było nawet pudło smakołyków od burmistrza, który twierdził,

że jak wszyscy inni jest zszokowany zbrodniami szefowej swojej kampanii. Nie, żeby to miało jakieś znaczenie, jeśli chodzi
o jutrzejsze wybory. Ostatnie sondaże wskazywały, że Thomas Youngblood jest pewniakiem na drugą kadencję.

- Na pewno znajdę miejsce. - Rudowłosa kobieta uśmiechnęła się, wnosząc wielki bukiet kwiatów wyciętych z kartonu.

— Kiedy mu powiedziałam, że pacjenci na tym oddziale nie mogą dostawać kwiatów, wyszedł i wrócił z tym bukietem.

Reagan podziękowała pielęgniarce i otworzyła zapieczętowaną kartkę. Gdy czytała, łzy napłynęły jej do oczu.

- O, Jack. To od C.W. i reszty mojej starej załogi, nawet... nawet od tego dupka Beau. Piszą, jak im przykro, że zrobili ze

mnie kozła ofiarnego po śmierci Joego, że obwiniali mnie, żeby nie musieli obwiniać samych siebie. I pytają, czy wzięłabym
pod uwagę... powrót... żeby im pomagać gasić pożary. C.W napisał tutaj... - Musiała przerwać czytanie, żeby otrzeć oczy -
Napisał: „Nawet w połowie sprawna jesteś dużo lepszym strażakiem niż większość tych twardzieli". On to napisał. O mnie.
Jack poruszył się na krześle.

- Spróbujesz tam wrócić? Kręcąc głową, Reagan odparła:

- Zgłaszam się na szkolenie dla sanitariuszy. Chcę tego, bardziej niż czegokolwiek.

Przyjrzała się swoim uczuciom, ale nie znalazła ani śladu goryczy, tylko nowy optymizm i jasne, świeże marzenia.

- Albo może powinnam powiedzieć, bardziej niż czegokolwiek oprócz jednego.

- Co to takiego? - zapytał.

- To, o czym mówiłeś mi w karetce. Chyba że uznałeś, że bezpiecznie się będzie oświadczyć, bo wydawało ci się, że

kopnę w kalendarz.

Przysiadł na krawędzi łóżka i objął Reagan.

-

Więc chcesz mnie trzymać za słowo? Wtuliła się w niego i odparła z uśmiechem:

-

Tak, Jacku Montoyą, właśnie tego chcę.

background image

Epilog

Siedem miesięcy później

ack założył okulary przeciwsłoneczne, nastawił swoją ulubioną płytę CD i otworzył szyberdach czerwonego eksplorera.
Nie przeszkadzało mu, że dojeżdża do domu z Fort Bend County. Rzadko utykał w korku, bo o tej porze większość

kierowców opuszczała miasto, a on wracał do Houston. Poza tym półgodzinna jazda pozwalała mu się odprężyć po całym
dniu pracy. Choć nowa klinika była lepiej finansowana i mniej uzależniona od wpływów politycznych, nadal musiał stawiać
czoło rozmaitym wyzwaniom, z jakimi zmagał się w Houston. Miał wielu pacjentów bez ubezpieczenia, dla których
angielski był drugim językiem, a bieda ograniczała ich możliwości życiowe. Ale tutaj czuł, że naprawdę może coś zmienić.
Po kilku miesiącach rozmów z medycznymi administratorami rejonu, lekarzami i przedstawicielami firm farmaceutycznych
stworzył program ułatwiający dostęp do leków najbardziej potrzebującym pacjentom. Do tej pory koncentrowali się na tym,
by przede wszystkim dzieci dostawały potrzebne leki, niezależnie od statusu prawnego ich rodziców.

J

Ale w ten piątkowy wieczór Jack myślał o Reagan, która miała rozpocząć nową pracę w przyszłym tygodniu. Dziś

wieczorem wybiorą się na kolację, by uczcić to, że właśnie ukończyła szkolenie dla sanitariuszy. Może nawet pojadą do
Galveston i przenocują tam, jeśli Peaches zgodzi się zaopiekować psem.

Na czerwonym świetle sięgnął po komórkę, żeby zadzwonić do sąsiadki. Ale zanim zaczął wybierać numer, telefon

zakwakał, co było niezbitym dowodem, że Reagan znów bawiła się sygnałami. Roześmiał się i odebrał, nie patrząc, kto
dzwoni.
- Hej, Reag.

-

Odpuść sobie seks przez telefon. To ja - usłyszał podekscytowany głos Luz Marii. - Musiałam ci to powiedzieć.

Wreszcie je wyburzyli. A ja tam byłam, krzyczałam i wiwatowałam.

-

Zburzyli te szeregowce? To cudownie. - Parę miesięcy temu los Las Casitas Village został przypieczętowany z powodu

toksycznej pleśni. Jako pracownik organizacji charytatywnej Luz Maria odegrała kluczową rolę w przeniesieniu lokatorów
do nowych, zdrowszych mieszkań. Działała też za kulisami, by dopilnować, że budynki zostaną wyburzone i nie wprowadzą
się do nich narkomani albo niebezpieczni przestępcy.

-

Jaki jest twój nowy projekt, kiedy udało ci się już zakończyć tę sprawę?

-

Zadręczanie burmistrza i rady miejskiej, żeby w końcu spełnili swoje obietnice i zrobili coś w sprawie skutków powodzi

w East Endzie.

-

Gdyby nie byli politykami, może nawet byłoby mi ich żal, że mają taką męczyduszę na głowie.

Telefon wydał ostrzegawczy sygnał.

- Mogę do ciebie oddzwonić trochę później? - spytał Jack. - Bateria mi siada, a nie mam tu ładowarki.

- Nie fatyguj się. Dziś wieczorem mam gorącą randkę.

- Kolejną? — Gdyby potrzebował dowodu, że jego siostra doszła do siebie po trudnych przejściach, takim dowodem

mogło być jej kwitnące życie towarzyskie. Sabrina McMillan i główni działacze BorederFree-4-AH zostali zatrzymani, ale
Luz Maria wydawała się zbyt zaabsorbowana nowymi zajęciami, by dbać o to, czy złapali jej byłego kochanka.

Gdy Jack wszedł do domu, Reagan siedziała na sofie z przymkniętymi oczyma i stopami opartymi na pufie. Frank Lee

podniósł łeb z sofy i przeciągle ziewnął.

- To się nazywa powitanie - uśmiechnął się Jack. - Miałaś ciężki dzień z matką?

Reagan odwzajemniła uśmiech i się przeciągnęła.

- Ta kobieta przegoniła mnie z jednego końca Galleria na drugi. Chce za wszelką cenę nadrobić stracony czas, ucząc

mnie kobiecej sztuki bojowych zakupów. I niezależnie od tego, co robię, nie mogę jej przekonać, że nie musi płacić za
wszystko, co kupuję.
- A poza tą bitwą czego się nauczyłaś?

Reagan wstała i posłała mu porozumiewawczy uśmiech.

- Ty mi powiedz - szepnęła zmysłowo. - Kupiłam ją dzisiaj w jednym z tych sklepów z ciuchami dla dziewczyn. Jak

myślisz? Dobrze mi w niej?
Jack spojrzał na jedwabną bluzkę żony.

background image

- Wyglądała świetnie, ale wolałbym ją z ciebie zdjąć, co nie zajmie mi nawet pięciu min... Co to?

Zdjęła koszulę, pokazując, co ma pod spodem. Sukienka w jasnym odcieniu turkusu byłaby nawet ładna, gdyby nie wisiała

na Reagan jak worek.

- Bardzo... bardzo mi przykro - powiedział ostrożnie - ale to wygląda jak sukienka ciążowa. Naprawdę nie leży na tobie

najlepiej.

Widząc błysk w jej oczach, odgadł, co chce mu powiedzieć, jeszcze zanim odparła:

- Będzie w sam raz, Jack.. Już za parę miesięcy, według ginekologa.

-

Moje maleństwo — szepnął, biorąc ją w ramiona i kołysząc w objęciach.

-

Doskonała diagnoza, doktorze - odparła Reagan. - A teraz może pójdziemy do sypialni, żebym ci pokazała, jakie

numery możemy jeszcze przymierzyć?

background image

Podziękowania

Chciałabym wyrazić moją ogromną wdzięczność ludziom, dzięki których pomocy Stłumić żar z pomysłu przeistoczyło się w powieść.

Przede wszystkim pragnę podziękować mojemu mężowi, Michaelowi Thompsonowi z Houstońskiej Straży Pożarnej, za to, że dzielił się

ze mną historiami ze swej pracy i opowiedział mi o tradycjach i szczególnych więzach łączących mężczyzn i kobiety z jego jednostki.

Chciałabym też przekazać moje gorące podziękowania starszemu sanitariuszowi Jimowi Turnbullowi za odpowiedzi na tak wiele pytań i

za to, że pozwolił mi sobie towarzyszyć podczas pewnej pamiętnej nocnej zmiany. Obaj się pewnie ucieszycie na wieść, że opuściłam tę

część o szczurze.

Pragnę również podziękować detektyw Roben H. Talton z Biura Szeryfa Okręgowego Harris County, która podzieliła się ze mną swą

szeroką wiedzą z zakresu egzekucji prawa, i BryonyAldous za pomoc w badaniach. Wszelkie błędy rzeczowe powstały jedynie z mojej

winy.

Dziękuję mojej agentce Meredith Bernstein, która tak przekonywująco prezentowała moją pracę, redaktorce Ałicii Condon i

publicystce Briannie Yamashita oraz wszystkim cudownym ludziom z Dorchester Publishing.

Pragnę wreszcie przekazać wyrazy wdzięczności moim przyjaciółkom pisarkom, które nigdy mnie nie zawiodły. Dziękuję Patricii Kay,

Kathleen Y'Barbo, Barbarze Taylor Sis-sel, Betty Joffrion, Lindzie Helman i Wandzie Dionne za krytykę i przyjaźń. Jestem też

szczególnie wdzięczna Jo Anne Banker i członkom Northwest Houston and West HoustonRomance Writers oj America za wsparcie i

słowa zachęty. I wreszcie pragnę w szczególny sposób podziękować mojemu synowi, Andrew, który zainspirował mnie, bym goniła za swo-

imi marzeniami.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Thompson Colleen Zderzenie
Thompson Colleen (2004) Fatalna pomylka
Thompson Colleen Głębia jeziora
Thompson Colleen Zderzenie
Colleen Thompson Zderzenie
Colleen Thompson Fatalna pomyłka
Colleen Thompson Fatalna pomyłka
Colleen Thompson Fatalna pomyłka
Michaels Fern Światła Las Vegas 03 Żar Vegas

więcej podobnych podstron