Ć
wiek Jakub
Ć
wiek Jakub
Jakub Ćwiek (ur.
24 czerwca
1982
w
Głuchołazach
) –
polski autor fantastyki i DJ. Studiuje kulturoznawstwo na
Uniwersytecie Śląskim
w
Katowicach
. Wiceprezes
Ś
ląskiego Klubu Fantastyki
. Pracuje jako animator
kultury. Jego pierwsza książka, Kłamca, ukazała się w
grudniu 2005
nakładem wydawnictwa
Fabryka Słów
.
Członek grupy teatralnej Słudzy Metatrona, w
wystawianej przez nią sztuce na podstawie komiksu
Neila Gaimana
Arlekin i walentynki
wcielił się w
tytułową rolę.
Anamaria
Dla Alex -
bo Muzy to dziś towar
deficytowy, a inteligentne
i z ciętym językiem to już dowód
boskiej sympatii dla autora.
Promienie zachodzącego słońca obudziły witrażowe anioły. Skrzydlate postaci tańczyły na
podłodze kapitańskiej kajuty, poruszając skrzydłami i unosząc swe płonące miecze w rytm
kołyszącego się pokładu, zupełnie jak figurki w mechanicznych teatrzykach. Jedyną, która z racji
swej obecności w kajucie mogła oglądać to przedstawienie, była kapitan Anamaria. Ona jednak,
siedząc w kącie i wpatrując się pustym wzrokiem przed siebie, z całych sił powstrzymywała łzy.
I pomyśleć, że jeszcze niedawno była tak szczęśliwa. Opuszczając pokład „Czarnej perły” i
wstępując po raz pierwszy na „Saint’ Nitouche” promieniała radością, której nie potrafiłaby
opisać. Marynarze oddający jej salut, kapitan Sparrow, który serią niewybrednych żartów
maskował smutek. I jeszcze te słowa, które mimo iż przejęte od znienawidzonej marynarki
brytyjskiej, brzmiały dumnie i pięknie - Uwaga załoga. Kapitan na pokładzie. A potem seria
wiwatów. Wtedy też walczyła, by się nie rozpłakać. Tyle, że tamte łzy były inne - słone jak
morze, jak pot, gdy w upalne dni szarpiesz liny, oddając statkowi resztkę swych sił. Teraz zaś
przyszło jej przełknąć gorzkie łzy bezsilności i wstydu.
Słońce przebyło kolejny odcinek drogi ku horyzontowi, a jego promienie musnęły dolną część
witraża. Na podłodze kajuty pojawiły się ogarnięte płomieniami demony, które z miejsca podjęły
walkę ze skrzydlatymi posłańcami Pana.
Anamaria uniosła głowę, spojrzała na przestrzelony skobel i zadrżała. Po części ze wstydu i
obrzydzenia na myśl o tym, co przeszła, ale przede wszystkim na myśl o tym, co jeszcze ją czeka.
Skoro bowiem odważył się strzelić, znaczy, że reszta załogi wiedziała o jego planach. A to, że
mimo wszystko nic nie zrobili...
Zamknęła oczy i znów ujrzała jego twarz, parszywą jak poranek w Tortudze. Miał bielmo na
lewym oku, bliznę na podbródku i oddech, który z pewnością mógłby powalić Krakena. Ci
którzy go znali, nazywali go Truchło Bill. I mówili, że mając go na pokładzie, można drwić
nawet z samego Davey Jonesa.
Wtedy uwierzyła w te słowa i była nawet dumna, gdy w jednej z knajp Port Royal podszedł do
niej, by dołączyć do załogi „Saint’ Nitouche”. Otarła łzy z twarzy i powoli, lekceważąc ból,
podniosła się na kolana, a potem wstała i wsparta o ścianę usiłowała myśleć o tym, co powinna
teraz zrobić. Ale wspomnienia minionej nocy nie dawały jej spokoju.
Przyszedł na dwie godziny przed świtem, niedługo potem jak zeszła ze swojej wachty i
zmęczona, nie rozbierając się nawet, zaległa na koi. Jak przez mgłę pamiętała, że zanim
przestrzelił drzwi, najpierw zapukał i coś powiedział. Z pewnością odesłała go do wszystkich
diabłów, albo przynajmniej do bosmana, pana Cooka, który wiele miał pewnie z czartami
wspólnego.
Potem, choć nie mogła mieć pewności, przez chwilę nic się nie działo. Chciała myśleć, że się
zawahał, że przez chwilę zwątpił, czuła jednak, że było to raczej napawanie się chwilą. To, co
zrobił z nią, było już tylko koronacją zdobywcy. To, czego chciał, osiągnął już w chwili, gdy
stanął przed jej drzwiami.
To, co nastąpiło po strzale, Anamaria pragnęła już na zawsze wymazać z pamięci. Ciężar jego
ciała, trzask rozrywanej koszuli, rytmiczne posapywanie, gdy wbijał się w nią gwałtownie
czekając, aż zawyje z bólu. Nie dała mu tej satysfakcji, podobnie jak nie odezwała się ani
słowem, gdy skończył i zaczął się ubierać. Przyzwyczaił się pewnie do klątw i wyzwisk, bo ich
brak sprawił mu wyraźny zawód.
A potem wyszedł zatrzaskując za sobą drzwi.
Zdjęła z siebie strzępy koszuli, spojrzała w stronę leżących w kącie skórzanych spodni, których -
po wszystkim -, nie miała już siły ani chęci założyć i podeszła do szafy. Otworzyła ją
mimowolnie zerkając na umocowane po wewnętrznej stronie drzwi lustro.
Delikatna jak jedwab skóra o barwie kawy z mlekiem, drobne piersi, smukłe długie nogi - kapitan
Sparrow potrafił wychwalać je i wielbić godzinami. Nie tylko słownie. Nawet opuchnięta twarz
niewiele straciła ze swego uroku. Westchnęła ciężko i wyciągnęła z szafy czystą koszulę i
spodnie. Sięgnęła również po czerwoną chustę i szeroki pas. W tym stroju wkroczyła na pokład
„Saint’ Nitouche”. W nim też miała zamiar stać na jej pokładzie, gdy wszystko się rozstrzygnie.
Ubrała się, przypięła szpadę do boku i sięgnęła po leżący na górnej półce skórzany kapelusz.
Uśmiechnęła się smutno do swojego odbicia i wolno ruszyła ku drzwiom.
* * *
Gdy wyszła na pokład, następowała akurat zmiana wachty. Pan Cook pokrzykiwał na
opieszałych marynarzy, którzy, jego zdaniem nie dość szybko zabezpieczali ekwipunek
pokładowy przed nastaniem nocy.
Szła powoli, dostosowując krok do kołysania pokładu. Marynarze, których mijała unikali jej
wzroku, ledwie jednak zwróciła się do nich plecami, parskali śmiechem, a niektórzy wymieniali
ciche uwagi.
Stanęła koło bosmana i patrząc przed siebie, powiedziała cicho, acz stanowczo. - Panie Cook,
proszę zwołać załogę. Wszystkich.
-Aye kapitanie - zawołał Cook. Jeśli wiedział o wydarzeniach poprzedniej nocy, nie dał tego po
sobie poznać w żaden sposób.
Anamaria dostrzegła jednak coś, co sprawiło, że poczuła sympatię do starego bosmana. Świeżą,
czerwoną kreskę na jego szyi. Nie miała pewności, ale przypuszczała, że był jedynym, który
sprzeciwił się temu, co miało się wydarzyć. Była mu za to wdzięczna.
Bosman chwycił za sznur dzwonka i szarpiąc nim gwałtownie, przywołał załogę na pokład.
Kapitan skrzywiła się w gorzkim uśmiechu. Wśród piratów nie istnieje pojęcie lojalności,
powiedział jej kiedyś kapitan Sparrow w przypływie szczerości, kompletując załogę stawiaj więc
na znajomość fachu i umiłowanie żeglugi.
Przynajmniej to jedno się jej udało. Załoga „Saint’ Nitouche” wiedziała, jak reagować na alarm.
Gdy wszyscy byli już na pokładzie, weszła na mostek i wsparła ręce na poręczy. Przez dłuższą
chwilę przyglądała się załodze, poświęcając każdemu marynarzowi taką samą cząstkę uwagi. Nie
dość długą, by poczuł się wyróżniony, ale wystarczającą, by wiedział, że go zauważyła. To też
była sztuczka kapitana „Czarnej perły”.
Gdy jej wzrok padł na barczystą sylwetkę Truchła, zawahała się. Pirat uśmiechał się drwiąco,
oblizując się przy tym lubieżnie. Stojący obok majtek szepnął coś do niego, a ten parsknął
ś
miechem.
- Truchło Bill - zawołała Anamaria. Miała nadzieję, że jej głos brzmi twardo i stanowczo. - Do
mnie.
Wstrzymała oddech, czekając na jakikolwiek ruch ze strony marynarza. Jeśli zlekceważy rozkaz,
będzie musiała wydać kolejny, do innego marynarza, by ten pojmał Truchło i go ukarał.
Wiedziała, że jedyne, co zyska podejmując taką decyzję to otwarty bunt. Tego zaś za wszelką
cenę chciała uniknąć.
Pirat jednak wystąpił do przodu. Mruknął przy tym, że pewnie kapitan zapragnęła powtórki,
czym wywołał salwę śmiechu.
- Panie Cook, proszę przygotować szalupę - poleciła Anamaria - I wyposażyć ją we wszystko, co
jest potrzebne do przetrwania na morzu przez trzy dni.
- Aye - odpowiedział bosman i wskazał dwóch marynarzy do przygotowania i opuszczenia
szalupy.
Tymczasem Truchło zdążył już pokonać schody i wkroczyć na mostek. Pełen drwiny uśmiech nie
znikał z jego twarzy.
Anamaria sięgnęła do pasa i odpięła szpadę. Zawinęła pasek i podała ją piratowi. Mimo wszystko
rozbawiło ją jego zdumienie.
- Panie Cook - zwróciła się do nie mniej zaskoczonego bosmana. - Z chwilą, gdy opuszczę
pokład, kapitanem „Saint’ Nitouche” zostanie ten marynarz. Proszę zadbać, by załoga
uszanowała moją decyzję. Szmer, jaki przebiegł wśród marynarzy upewnił ją w przeświadczeniu,
ż
e nikt nie spodziewał się takiego rozwoju wypadków. Sprawiło jej to nielichą satysfakcję. Tak
bardzo zaimponował wam tym, co zrobił nocą, pomyślała przekazując szpadę wciąż
zaskoczonemu piratowi, Ciekawe więc, jak spodoba się wam teraz. I jak długo z nim
wytrzymacie.
Wciągnęła powietrze, skłoniła się lekko wypełnionym wiatrem żaglom i powoli ruszyła w stronę
szalupy.
Gdy mijała marynarzy, ci rozstępowali się przed nią, darmo jednak szukała w ich spojrzeniach
choć krztyny sympatii. Nieważne, że dawała im mnóstwo okazji do zarobku, że wywiodła z
niejednego sztormu, a jej legenda jako sternika czarnej perły „Czarnej perły” sprawiała
rozsławiła „Saint' Nitouche” na wszystkich morzach. Była kobietą... i ktoś jej o tym przypomniał.
- Uwaga załoga - rozległ się głos pana Cooka. Lekko drżący, gdy bosman z całą pewnością
ś
wiadom był konsekwencji takiego okrzyku. - kapitan opuszcza pokład.
Zdążyła odpłynąć kawałek, gdy na pokładzie rozległy się wiwaty. To, jak się domyślała, nowy
kapitan postanowił uczcić niespodziewany awans wytoczeniem beczek z rumem.
Anamaria wciągnęła wiosła do łodzi, przyłożyła dłonie do twarzy i zaczęła płakać.
* * *
Kto żeglował kiedyś po Karaibskich morzach, wie dobrze, że rozbitek w szalupie mocno
musiałby się nastarać, by nie trafić na choćby skrawek lądu. Szlaki morskie wytoczono w taki
sposób, by dać szansę wszystkim kupcom, którzy dostąpili szczęścia spaceru po pirackiej desce z
niezwiązanymi rękami. Wbrew krwawym opowieściom, było takich całkiem sporo. Piraci zrobili
się ostatnimi czasy dużo bardziej przewidujący i wielu z nich wychodziło z założenia, że
martwego kupca nie da się powtórnie złupić. A przy coraz większej ilości doskonale strzeżonych
okrętów zrzeszonych w Kompanii Wschodnioindyjskiej, należało cenić każdego niezależnego i
co za tym idzie, słabo uzbrojonego handlarza.
Anamaria nie starała się unikać lądu. Wręcz przeciwnie, pamiętając kurs „Saint' Nitouche” i
czytając z gwiazd swe obecne położenie, płynęła dokładnie w kierunku wyspy, gdzie upatrywała
swej nadziei. śal, smutek i ból odeszły, a w ich miejsce pojawiła się wściekłość i chęć zemsty -
stali rezydenci pirackich serc.
Wiosłowała dziarsko, żując kawałek mięsa i śpiewała cicho pieśń, którą w dzieciństwie matka
nuciła jej na dobranoc.
Boję się morza w sercu twym i myślach
Twych tęsknych spojrzeń rzuconych na fale
Gdy przyjdzie ten dzień, odpłyniesz na zawsze
Ja udam, że mnie to nie obeszło wcale
Przypomniała sobie opowieść o Davey Jonesie, kapitanie Latającego Holendra, który podobno
przybywał do umierających na morzu, by zaproponować im służbę na pokładzie swojego
przeklętego statku.
- Poczekaj, stary diable - wykrzyczała w noc. - Dam ja ci załogantów.
Nikt nie odpowiedział, choć przez moment wydało jej się, że gdzieś w oddali, morze zabulgotało.
* * *
Niemal całkowicie zatraciła poczucie czasu, gdy jednak dotarła do brzegu wyspy wciąż było
ciemno.
Wyskoczyła z łodzi i brodząc po kolana w wodzie, wciągnęła ją na piasek. Potem sięgnęła po
bukłak z rumem, uniosła go w górę i... wtedy właśnie go dostrzegła. Siedział na wielkim
kamieniu w miejscu, gdzie kończyła się plaża, a zaczynała ściana dżungli. Był nagi, jeśli nie
liczyć białej przepaski biodrowej i sporej ilości białej farby, którą namalowano na jego ciele wzór
szkieletu. W ciemności, musiała naprawdę wytężyć wzrok, by dostrzec choć skrawek jego
ciemnobrązowej skóry.
Mężczyzna uśmiechał się do niej, szczerząc śnieżnobiałe zęby.
Anamaria widziała go po raz pierwszy w życiu, Jack jednak opowiadał jej dość, by wiedziała, z
kim ma do czynienia.
- Jesteś przewodnikiem? - zapytała. - Od niej?
Odchylił głowę do tyłu i roześmiał się. Na krótką chwilę chmura przysłoniła księżyc i wtedy
dostrzegła, że na kamieniu nie siedzi już pomalowany mężczyzna, ale najprawdziwszy szkielet.
Jego kości klekotały przy każdym jego ruchu, a oczy poruszały się bezładnie w oczodołach
niczym kości w kubkach. A potem księżyc wyłonił się zza chmur i wszystko wróciło do normy.
Anamaria zbyt długo pływała jednak na „Czarnej perle”, by wziąć to, co widziała za złudzenie.
Postąpiła krok przed siebie.
- Zaprowadź mnie do niej - poleciła stanowczym głosem.
Mężczyzna siedzący na kamieniu wyciągnął rękę. śądał zapłaty.
Już chciała powiedzieć, że nie ma przy sobie nic prócz niewielkiej ilości zapasów, gdy nagle
przypomniała sobie o pamiątkowej monecie, którą nosiła za wewnętrznym paskiem kapelusza.
Była srebrna i krzywo wybita, więc wśród rozlicznych łupów nie wyglądała szczególnie okazale,
ale jej się spodobała.
Nosiła ją jako swoisty talizman. Teraz jednak wyciągnęła ją zza paska i rzuciła ją mężczyźnie.
Ten bez trudu pochwycił monetę, obejrzał i ponownie się wyszczerzył. Sięgnął za siebie
wyciągając długi, prosty drąg. Postawił go pionowo, chwycił oburącz i uderzył nim o ziemię.
Ledwie drąg dotknął piasku, w niebo wzniosły się tumany kurzu, a ziemia w tamtym miejscu
zakołysała się niczym wzburzone morze.
- Chodź - powiedział mężczyzna wskazując rozkołysane miejsce. Podeszła i patrząc mężczyźnie
prosto w oczy, zrobiła krok do przodu, wprost na rozkołysaną ziemię. I w jednej chwili zapadła w
ciemność.
* * *
Gdy się ocknęła, znajdowała się na łodzi. Nie była to jednak jej szalupa. Ta, którą płynęła teraz,
była wąska i długa, drążona w pniu drzewa. Kompletnie nie nadawała się na morze, za to na
rzekach z pewnością spisywała się doskonale. Anamaria uniosła głowę i dostrzegła, że właśnie
rzeką teraz płynęła. Z góry oraz z obu boków otaczała ją nieprzebrana dżungla pełna
egzotycznych kwiatów i owoców, ale nade wszystko liści i lian, które skutecznie blokowały
dostęp najdrobniejszym promieniom światła.
Była kapitan „Saint' Nitouche” nie wiedziała, czy wciąż jest noc, czy też może zaczął się już
kolejny dzień, doszła jednak do wniosku, że tutaj to i tak nie ma znaczenia. Podniosła się na
łokciach i spojrzała przed siebie. Na rufie stał teraz szkielet mężczyzny. Wciąż trzymał w rękach
swój drąg, którym odpychał się od dna. Nie patrzył na nią, ale musiał wiedzieć, że się poruszyła,
bo skinął lekko głową o mało nie tracąc w ten sposób gałek ocznych. Ciekawe, co by zrobił,
gdybym teraz uderzyła go w nogi. Czy utrzymałby równowagę? pomyślała z rozbawieniem,
doszła jednak do wniosku, że lepiej nie próbować. Drażnienie przewodnika do magicznych
miejsc nigdy nie kończyło się dobrze. Przynajmniej w legendach, ale nie miała zamiaru ich
sprawdzać.
Chciała zapytać, czy jeszcze daleko, gdy nagle łódź wpłynęła w mgłę.
Anamaria usiadła patrząc zaciekawiona to w jedną, to w drugą stronę. Czasem z pomiędzy
oparów wyłaniały się ludzkie postaci o poważnych twarzach, skórach czarnych jak piracka dusza
i oczach wyglądających jak rybie pęcherze. Czekały cierpliwie, aż minie ich łódź, po czym
znikały w kłębach mgły.
Niekiedy gdzieś w oddali rozlegał się plusk, albo dziki skrzek, a czasem błyskało żółte bądź
zielone światło.
Nagle tuż nad jej głową pojawiła się gałąź, z której zwisał mieniący się złotem wąż. Nie
zareagował na kobietę, ale gdy tuż przepływał pod nim przewoźnik, opadł prosto na jego kościste
ramiona i zsunął się po nim do łodzi. Tam zwinął się i skupiwszy wzrok na Anamarii zamarł w
bezruchu.
Wreszcie mgła zaczęła rzednąć. Kawałek później dotarli do niewielkiego jeziorka, z którego
rzeka zdawała się wypływać. Nad wodą sterczały pochodnie, a na brzegu wśród szuwarów
sterczały pokryte mchem kikuty opuszczonych i zawalonych chat.
Obejrzała się, by sprawdzić dokąd płyną i dostrzegła chatę wzniesioną na palach, od której biło
słabe, żółte światło. Na tle wszystkiego co widziała przed chwilą domostwo to, nie wydało jej się
jakieś szczególnie niezwykłe, wiedziała jednak, że to tylko pozory. Kapitan Sparrow opowiadał
jej dość o mieszkance tej chaty, by teraz, mimo gorąca, zaczęła drżeć. Było już jednak za późno,
by myśleć o powrocie. Przewoźnik, który na powrót stał się mężczyzną z malunkiem szkieletu,
przycumował do niewielkiego pomostu i ręką wskazał drabinkę.
Anamaria podniosła się i sięgnęła ręką do szczebla, gdy nagle poczuła, że coś dotknęło jej nogi.
Z trudem opanowała odruch obrzydzenia i spojrzała w dół. Wąż uniósł łeb i spoglądał na nią,
jakby wyczekując.
Spojrzała na przewoźnika.
- I co niby mam zrobić? - zapytała.
Ten wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby. Rób co uważasz, mówił ten gest. Pokręciła głową,
ale przykucnęła i wyciągnęła rękę. Wąż ochoczo owinął się wokół niej i wsparłszy głowę na jej
ramieniu zasyczał cicho.
Parsknęła śmiechem i skłoniwszy się przewoźnikowi jęła wspinać się po drabince.
* * *
Z wnętrza chaty dobiegał zapach wilgotnej ziemi, ziół i zgnilizny. Anamaria rozsunęła kotarę
sporządzoną z błękitno-zielonych koralików i ostrożnie weszła do środka. Tuż przed sobą
dostrzegła słój pełen gałek ocznych, które zdawały się wpatrywać w nią z zaciekawieniem.
Ź
renice zwęziły się, by zaraz na powrót się rozszerzyć.
Anamaria wzdrygnęła się i odchyliła głowę, by nie zahaczyć o słój. Wąż wykorzystał ten
moment, by zsunąć się z jej ręki. Opadł na ziemię i błyskawicznie ukrył się pomiędzy stojącymi
na ziemi kuframi. Piratka popatrzyła za nim, po czym stanęła na środku chatki i kładąc ręce na
biodrach, zawołała. - Jest tu kto?
Czekając na odpowiedź rozglądała się uważnie. Dostrzegła strzępy ubrań rozrzuconych na
wszelkiego rozmiaru skrzyniach i szkatułach i mnóstwo pustych klatek, butelek i plecionych
krzyży podwieszonych do sufitu za pomocą sparciałych lin. Wszędzie porozwieszano pęki
różnorakich ziół, a gdzieniegdzie leżały poprzewracane słoiki w większości z obrzydliwą
zawartością. W kilku miejscach stały świece różnych kształtów i rozmiarów, niektóre w
kagankach, inne przyklejone skapującym woskiem do stołków czy szafek.
Obok drzwi prowadzących w głąb chaty leżał, niedbale zasłonięty ozdobnym gobelinem, stos
złotych i srebrnych naczyń. Anamaria widziała tylko parę wystających, ale na ich podstawie
stwierdziła, że mogłoby tego spokojnie wystarczyć, by kupić sobie tytuł lorda.
Tuż przed nią stał sporych rozmiarów stół, na którym leżały mapy, pergaminy, a nawet zapisane
dziwnym pismem gliniane tabliczki. Na to wszystko ktoś rzucił zaschnięte szczypce krabów. Tuż
obok stała ludzka czaszka ze ściętym czubkiem i o uszczelnionych złotem oczodołach. Czerep do
połowy wypełniony był jasnym, żółtawym płynem.
- Hej, pytałam czy... - zaczęła piratka, ale niemal w tym samym momencie z drugiego
pomieszczenia wyłoniła się czarnoskóra kobieta. Wyglądała na jej rówieśniczkę. Miała gęste
czarne włosy, poskręcane na modłę karaibskich plemion w skołtunione strąki, ozdobione
wielobarwnymi nitkami. Ubrana była w mocno już podniszczoną balową suknię, odkrywającą
ramiona i znaczną część dekoltu.
Szła powoli, kołysząc biodrami, jakby w rytm niesłyszalnej muzyki. Miała na wpółprzymknięte
oczy i twarz wykrzywioną w pełnym zadowolenia uśmiechu. Zdaniem Anamarii, wyglądała jak
kot rybaka.
Gospodyni usiadła za stołem i pewnym ruchem zebrała do siebie leżące na stole szczypce.
Odgarnęła opadające jej na twarz włosy i wykrzywiła się szczerząc zęby. Było one, podobnie
zresztą jak usta, zabarwione na czarno, jakby właśnie przed chwilą raczyła się atramentem.
Anamaria opuściła ręce wzdłuż ciała i podeszła do stołu.
- Ty jesteś Tia Dalma?
Gospodyni parsknęła śmiechem, od którego zerwało się ptactwo -, siedzące na drzewach
okalających jeziorko.
- Przebyłaś tę drogę nie będąc pewna nawet tego? - zapytała. - Nie wiem, czy uznać to za odwagę
czy głupotę.
Spojrzała na nią mrużąc oczy. Jej głos zabrzmiał jak syk węża.
- A może za jedno i drugie, co? Piraci słyną przecież z obu tych cech... Zwłaszcza ci z „Czarnej
perły”, mylę się?
Anamaria usiadła naprzeciw gospodyni i położyła obie ręce na stole. W widocznym miejscu, jeśli
przychodzisz negocjować, oto kolejna z mądrości kapitana Sparrowa, ukryte, jeśli tylko ty masz
wstać od stołu.
- Wiesz, kim jestem - bardziej stwierdziła niż zapytała. Tia Dalma wzruszyła ramionami.
- Do tego nie trzeba żadnej magii, dziecinko. Wystarczy na ciebie spojrzeć - sięgnęła ręką przez
stół i pochwyciła dłoń piratki. Pogładziła kciukiem jej wierzch. - Oto dziewczynka, która
nasłuchała się zbyt wielu morskich opowieści i zapragnęła zostać piratem. A potem miała na tyle
szczęścia, że trafiła na ostatniego z nich, który potrafi uszanować kobietę.
Anamaria parsknęła wyrywając dłoń.
- Mówisz o kapitanie Jacku Sparrow? Tym, którego znają wszystkie portowe dziwki stąd do
Singapuru? To nazywasz szacunkiem?
- Przecież im płaci, prawda? I to tyle ile chcą, czasem nawet szepnie coś o miłości, by poczuły się
docenione. - odparła gospodyni, uśmiechając się.
- Z resztą kto jak kto, ale ty nie powinnaś na niego narzekać. Poznałaś wszak jak wyglądają
zaloty pirata innego niż Jack, czyż nie?
Uniosła czaszkę i przepiwszy do piratki, upiła łyk z jej zawartości.
- Morze to nie miejsce dla takich jak ty czy Jack - dodała ocierając usta dłonią.
- To znaczy?
- Dla tych, którzy wciąż wierzą, że piraci to ludzie ceniący wolność i kochający morze.
Szlachetni bohaterowie z opowiastek dla znudzonych dworskich panienek. - wyjaśniła Tia
Dalma. - Jack jednak jest w tej dogodnej sytuacji, że on naprawdę jest takim piratem... ostatnim z
nich, ale jednak. Ty, dziecinko, załapałaś się jedynie na epizod w jego legendzie. A potem
wybrałaś własne życie, niestety już w prawdziwym świecie.
Anamaria zwiesiła głowę przez chwilę w milczeniu rozważała usłyszane słowa, wbrew sobie
odkrywając, jak bardzo są one prawdziwe. Westchnęła ciężko i ponownie spojrzała na
gospodynię.
- Chcę odzyskać mój statek - powiedziała. - I chcę mieć swoją zemstę.
- Wierzę.
- Liczyłam na to, że pomożesz mi tego dokonać. - dodała piratka z naciskiem. Nie czuła się tutaj
zbyt pewnie i chciała jak najszybciej opuścić tę chatę.
- To też wiem - odparła Tia Dalma. - Gdybyś nie pragnęła mocno mojej pomocy, nigdy nie
trafiłabyś do tej chaty.
Pochyliła się do przodu i spojrzała Anamarii prosto w oczy. Z jej twarzy zniknął uśmiech, a to,
co piratka dostrzegła w jej oczach, nieskończoną, czarną otchłań, napełniło ją przerażeniem.
- Zastanawiam się natomiast, czy jesteś gotowa zapłacić za to cenę, jakiej zażądam.
Anamaria milczała przez chwilę, przypominając sobie tak ostatnią noc na "Saint' Nitouche" jak i
gest oddania statku, który wtedy wydał jej się jedynym wyjściem, a teraz sprawiał wrażenie
zwykłego tchórzostwa. Babskiej słabości, jak mawiał pan Gibbs, bosman „Perły”. Wiedziała, że
jeżeli teraz się nie zgodzi, świadomość utraty wszystkiego, na czym jej w życiu zależało, nie da
jej żyć.
Powoli, z namysłem, skinęła głową.
Tia Dalma wyprostowała się i uśmiechnęła wesoło.
- Doskonale. Moja ceną są zatem wszystkie twoje wspomnienia na temat Jacka, morza i
wszystkiego innego, co w życiu kochasz. Opowiadaj zatem nie pomijając żadnych szczegółów.
Nawet tych najsmutniejszych.
Piratka zamrugała gwałtownie.
- Tylko tyle?! - zdziwiła się.
- Aż tyle, dziecinko - odparła Tia Dalma szczerząc zęby. W jej oczach wciąż czaiła się otchłań.
* * *
Gospodyni okazała się być znakomitym słuchaczem. Nie przerywała, nie wtrącała się, ale
zadawała pytania, gdy pamięć piratki utknęła gdzieś na mieliźnie. I zawsze były to pytania
właściwe, dzięki którym wracał wątek, a wspomnienia powracały skruszone, by usługiwać
historii.
Anamaria nawet nie pamiętała, kiedy, spragniona, po raz pierwszy upiła łyk z czaszki, trunek
jednak zasmakował jej tak bardzo, że kończąc następną historię odkryła ze smutkiem i wstydem,
ż
e wypiła już wszystko.
Tia Dalma uśmiechnęła się tylko i na krótką chwilę zniknęła w drugiej izbie. Po chwili wróciła,
niosąc przed sobą wypełnioną po krawędź czaszkę. Postawiła ją przed Anamrią i usiadła na
swoje miejsce.
- Mów dalej - ponagliła. - Co wtedy zrobił Gibbs?
Piratka ostrożnie podniosła czarę i upiła łyk. ty razem płyn miał barwę zielonkawą, ale smakował
niemal identycznie co żółty - trochę jak piwo, ale jakby z dodatkiem korzeni, miodu i czegoś
jeszcze... kojarzyła ten ostatni składnik, znała jego smak, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć
co to takiego.
W końcu zapytała.
- Nazwę wymyśla się, by poprawić smak - odparła gospodyni. - Skoro i tak ci smakuje, po co
mam się wysilać? Kontynuuj opowieść, dziecinko.
Anamaria upiła jeszcze łyk, po czym wróciła do opowiadania historii.
* * *
Być może sprawił to napój, a może przeżycia ostatnich godzin, ale w pewnej chwili poczuła
ogromne znużenie. Oczy same zaczęły się jej zamykać, a zdania traciły składność. Coraz więcej
uwagi musiała poświęcać każdemu wypowiadanemu słowu, by pasowało zarówno do
poprzednich, jak i tych, które dopiero miała wypowiedzieć. W końcu czknęła cicho i pokręciła
głową.
Tia Dalma wstała.
- Wystarczy - powiedziała, podchodząc do piratki i pomagając jej wstać. - Teraz odpoczniesz, a
jutro dostaniesz swój statek i swoją zemstę. Zasłużył bowiem robotnik na swoją zapłatę.
Parsknęła śmiechem, jakby udało jej się powiedzieć jakiś wyśmienity dowcip, po czym służąc
Anamarii ramieniem, zaprowadziła ją do sąsiedniej izby. Po drodze minęły schody prowadzące
na górę. W ciemności, która, niczym mgła kłębiła się przy balustradzie na piętrze, stała grupka
czarnoskórych dzieci o oczach białych jak perły. Przyglądały się kobietom w milczeniu, dopóki
Tia Dalma, dostrzegłszy je nie machnęła ręką. Wówczas zniknęły, wchłonięte przez mrok. Druga
izba wyglądała na bardziej uporządkowaną niż pierwsza. Być może dlatego, że znajdował się tam
tylko wieszak, mała skrzynka służąca za podstawę masywnemu kandelabrowi i słomiany barłóg,
niedbale przykryty jedwabnym prześcieradłem i zasypany zdobnymi w koronki poduszkami.
No i lustra.
Było ich mnóstwo - przymocowane do ścian, wsparte o skrzynkę, czy wręcz ułożone jedno na
drugim w równe stosiki pod ścianą. Wielkie zwierciadła o zdobionych, mosiężnych ramach, ale i
małe przenośne lusterka z rodzaju tych, którymi bawią się rozwydrzone dzieciaki, oślepiając
przechodniów w słoneczne dni. Kilka z nich było wyszczerbionych, a jedno nawet popękane.
Wyglądało, jakby ktoś uderzył kamieniem w sam jego środek, bo pęknięcia rozchodziły się od
umieszczonego w centrum punktu ku krawędziom niczym nieudolnie narysowane słońce.
Anamaria przyglądała się izbie z lekko rozchylonymi ustami, dopóki pchnięta przez gospodynię,
nie wylądowała na słomianym barłogu. Ledwie się w nim zapadła, poczuła kolejną fazę
zmęczenia. Zdała sobie sprawę, że nie jest zdolna do otworzenia oczu.
Poczuła chłodny dotyk palców Tia Dalmy, gdy ta odgarnęła jej włosy z twarzy, a potem usłyszała
jej cichy szept.
- Śpij.
Posłuchała.
* * *
Ś
niło jej się, że ktoś ją woła. Był to kobiecy głos, z jakiś powodów dobrze jej znany, choć nie
potrafiła powiedzieć do kogo należy. Nie mówił nic więcej prócz powtarzania jej imienia,
słychać w nim było jednak ból i tęsknotę... i coś jeszcze. Może żal?
Anamaria, wciąż śpiąc, była tego pewna, otworzyła oczy i rozejrzała się. Izba wyglądała
dokładnie tak jak ją zapamiętała, z tym, że od strony luster bił teraz zielonkawy blask, jakim
ś
wiecą czasem stare spróchniałe pnie. Poza tym w zwierciadłach ktoś się poruszał.
Byli to w większości mężczyźni o zniszczonych, często zarośniętych twarzach. Oblicza te pełne
były starych blizn, zarówno tych od szabli, jak i zdobytych po zmaganiach z knajpianymi
dziwkami. Kilku z nich miast jednego oka miało czarną przepaskę, a większości brakowało kilku
zębów.
Rozpoznała kilka spośród tych twarzy. Widziała je co prawda tylko na nieudolnie wykonanych
rycinach, które porozwieszane były po wszystkich portowych knajpach, ale była pewna, że to nie
może być pomyłka.
Piraci, pomyślała, legendy siedmiu mórz.
I wtedy właśnie dostrzegła, kto ją woła. Nie było to łatwe, gdyż postać wyraźnie nie zasługując
na ścienne zwierciadło, spoglądała na nią z małego, zdobionego lusterka z uchwytem, wspartego
o kandelabr.
Anamaria wytężyła wzrok i zamarła. Postać w lusterku miała jej twarz...
* * *
- Już czas.
Głos gospodyni wyrwał piratkę ze snu. Podniosła się szybko i odruchowo zerknęła w stronę
luster. Wyglądały normalnie, ale tajemniczy uśmiech na twarzy Tia Dalmy upewnił ją w
przekonaniu, że, to, co wydarzyło się w nocy nie było zwykłym snem.
Gospodyni podała jej sporych rozmiarów biało-różową konchę.
- To twoja zemsta, dziecinko - powiedziała. - Tylko pamiętaj, że skorzystać z niej możesz tylko
dziś w nocy.
- Jak mam...
Tia Dalma pogładziła ją po twarzy.
- Jesteś mądrą dziewczynką i na pewno się domyślisz. A gdy już nie nie będzie ci potrzebna,
wyrzuć tę muszelkę gdzieś na plaży. Dzieciaki zawsze mają frajdę, gdy taką znajdą.
Anamaria skinęła głową.
Gospodyni podniosła się z klęczek i ruszyła w stronę wyjścia. Zatrzymała się w pół kroku.
- Aha, twój wczorajszy pasażer pytał, czy nie zechcesz go przygarnąć i zabrać ze sobą -
Wyszczerzyła się w uśmiechu. - Doprawdy, to chyba najstarsze stworzenie, jakie znam, a wciąż
ma siłę, by oglądać się za pięknymi kobietami.
Nie czekając na odpowiedź wyszła.
* * *
Anamaria nie miała nic przeciwko przygarnięciu węża, to toteż niedługo później siedziała już na
łodzi przewoźnika z gadem na ramionach i konchą trzymaną mocno w obu rękach. Próbowała
sobie przypomnieć, czy kapitan Sparrow mówił jej cokolwiek na temat nieuczciwości Tia Dalmy,
ale jakoś nie potrafiła sobie przypomnieć. Co dziwniejsze, samego kapitana przypominała sobie
jak przez mgłę. Złożyła to wszystko na karb niewyspania i skupiła myśli na chwili, gdy uda jej
się już odzyskać statek. Gdzie wtedy popłynie? Singapur, o którym tak wiele słyszała, wydał jej
się obiecujący.
Ludzie z mgły pojawili się i tym razem. Wśród nich wypatrzyła też kilkoro dzieci, które
przyglądały jej się spomiędzy szczebli balustrady. Teraz stały z zamkniętymi oczami i twarzami
tak poważnymi, jakby ktoś im właśnie powiedział, że są już dorośli i teraz na nich spoczywa
odpowiedzialność za wszystko. Piratka uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, by poczochrać włosy
najbliższego dziecka, ale wąż na jej ramionach syknął ostrzegawczo, więc zrezygnowała. Łódź
wypłynęła z mgły. Przewoźnik jeszcze przez chwilę odpychał się kijem od dna, po czym
wyciągnął go z wody i zamachnąwszy się, uderzył tuż obok stóp Anamarii...
W jednej chwili piratka znalazła się na plaży. Stała przed tym samym kamieniem, gdzie
wcześniej siedział przewodnik. Teraz głaz był pusty. Co dziwniejsze, na plaży wciąż panowała
noc. A może była to już kolejna noc? Anamaria nie potrafiła tego stwierdzić. Westchnęła i
odwróciła się w stronę morza.
Wiał lekki wiatr i woda wydawała się być spokojna. Granatowo czarne fale o białych grzywach
rozbijały się miarowo o brzeg wciągając do morza kolejną warstwę piasku. Księżyc, któremu
niewiele już brakowało do nocy, gdy po raz kolejny pokaże w pełni swe oblicze, rzucał światło
na głębiny sprawiając, że z oddali wyglądały na mniej straszne.
Uśmiechnęła się.
- Cóż, przyjacielu - powiedziała do leżącego na jej ramionach węża. - Zobaczmy, cóż warte są
dary Tia Dalmy.
Przyłożyła konchę do ust i z całej siły zadęła.
Dźwięk, który się rozszedł był niski i przypominał nieco buczenie kozy, która wpadła do studni.
Zdawał się biec po falach, coraz dalej i dalej, tuż nad powierzchnią wody czasem tylko o nią
ocierając, jak gładki kamień rzucony płasko na spokojną wodę.
Przez dłuższą chwilę nie działo się nic i Anamaria, wściekła, że pozwoliła zrobić z siebie idiotkę,
cisnęła konchę na piasek. I niemal w tym samym momencie z morza zaczęły się wyłaniać
postaci.
Pierwsze z nich wyłoniły się tak daleko, że piratka widziała tylko ich zarysy. Dopiero potem, gdy
kilka spośród istot wyłoniło się bliżej brzegu, dostrzegła, że od pasa w górę przypominają ludzi, z
tą tylko różnicą, że ich ciała pokrywała drobna łuska. Nie mieli też włosów, za to po obu bokach
mieli, drgające teraz nerwowo, skrzela. Dolne połowy ich ciał skrywała woda, ale Anamaria
wiedziała już, z kim ma do czynienia. Trytoni, pomyślała i dostrzegłszy wśród przybyłych kilka
kobiet uzupełniła, To Trytoni i Syreny, orszak samego Neptuna.
Pierwsze istoty tymczasem dotarły już do płycizny, zatrzymały się w jednej linii i, za nic mając
sobie fale, czekały w bezruchu na pozostałych. Ustawione w jednym szeregu, wyglądały jak
jakaś niezwykła armia, brakowało im tylko muszkietów.
Anamaria postąpiła krok do przodu, a potem następny i kolejny, z każdym ruchem coraz mniej
pewna własnego ciała i swej nad nim kontroli. Mieszkańcy głębin zebrali się tymczasem
wszyscy, formując trzy równe szeregi. Trudno było stwierdzić ilu ich przybyło, ale z całą
pewnością dobrze ponad dwie setki.
Gdy Anamaria dotarła do miejsca, w którym woda sięgała jej do pasa, trzej trytoni wypłynęli z
szeregu i zbliżyli się do niej. Jeden zanurkował, natomiast dwaj pozostali pochwycili ją na
wysokości pasa i lekko unieśli. Poczuła łaskotanie pod stopami, gdy tryton wpływał pod nią, a
potem poczuła, że się unosi. Stojąc na plecach płynącego tuż pod powierzchnią pół człowieka pół
ryby, wyglądała, jakby szła po wodzie. Dwaj trytoni, którzy wcześniej ją podnieśli, płynęli teraz
obok, prosto niczym portowe boje, trzymając ją nieco powyżej kolan.
Szeregi mieszkańców głębin rozstąpiły się przed nimi, a gdy przepłynęli, uformowały się w dwie
kolumny i ruszyły w ślad za nimi. Niektórzy płynęli trzymając swą ludzką część nad
powierzchnią, większość jednak wzorem ryb płynęła pod wodą, czasem tylko zaznaczając swą
obecność delfinim skokiem. Sunąc tuż nad powierzchnią wody, Anamaria doszła do wniosku, że
winna jest Ti Dalmie przeprosiny.
* * *
Nie wiedziała, jak długo tak płynęli, ale z całą pewnością, gdy usłyszała śpiew, wciąż jeszcze
mogła na horyzoncie dostrzec ląd. A może tak tylko się jej zdawało?
Pieśń, którą usłyszała, chóralny zaśpiew dziesiątek kobiecych głosów, z początku wydała się jej
jedynie złudzeniem wywołanym szumem wiatru w jej uszach, z każdą kolejną chwilą, sprawiała
wrażenie bardziej realnej. Co nie znaczy, że mniej pięknej i niezwykłej. Mimo iż była ona
ś
piewana w jakimś nieznanym piratce nawet ze słyszenia języku, dawała jasny i mocny przekaz.
Odwoływała się do pragnień i tęsknot, do uczuć, które wstyd było uzewnętrzniać będąc na
morzu, ale które kryły się w każdym sercu.
Anamaria zachwycała się jej pięknem z zamkniętymi oczami, chłonąc każdy dźwięk jak
przemoczony po nocnym sztormie marynarz chłonie radośnie pierwsze promienie słońca. A pieśń
z każdą chwilą zdawała się narastać, tak w ekspresji jak i głośności.
W końcu tryton pod jej stopami zatrzymał się. Otworzyła oczy i dostrzegła przed sobą kadłub
statku. Ściślej drabinkę prowadzącą na pokład „Saint’ Nitouche”.
Obejrzała się za siebie i dostrzegła, że statek otoczony jest przez dwa kręgi śpiewających syren.
Te które płynęły w jej orszaku, dołączały teraz do sióstr wzmacniając pieśń, a trytoni, z
założonymi na piersiach rękami czuwali kawałek dalej we własnym, największym kręgu.
Anamaria pochwyciła drabinkę i zaczęła się wspinać.
Gdy dotarła na górę dostrzegła, że cała załoga znajduje się na pokładzie i z uwag a przysłuchuje
się pieśni. Ich twarze wykrzywione były w błogich uśmiechach, co niekiedy, biorąc pod uwagę
kaprawość niektórych mord, dawało komiczny efekt.
Zachwyceni nawet nie zauważyli jej obecności. Stali w bezruchu jakby przyklejeni do swojego
miejsca.
Piratka jednak, która dawno temu słyszała opowieści o pieśni syren, nie dała się zwieść pozorom
zauroczenia. Podeszła do jednego z marynarzy i przyjrzała się jego zastygłej twarzy. A
dokładniej, jedynej jej ruchomej części - oczom. Wyglądały jak ślepia wilka, który wpadł w
pułapkę. Błądziły nerwowo to tu, to tam, szukając ratunku. Marynarz, podobnie zresztą jak
pozostali, mrugał też zdecydowanie częściej niż było to konieczne. Gdy tylko dostrzegł byłą
kapitan, skupił na niej swe spojrzenie, a wraz z nim nieme błaganie o pomoc.
Anamaria poklepała go po twarzy i ruszyła dalej. Starała się, by zobaczyli ją wszyscy stojący na
głównym pokładzie. Chciała, by wiedzieli, kto ściągnął na nich to nieszczęście i kto, na co miała
nadzieję, może je z nich ściągnąć. Uśmiechała się do marynarzy, nawet tych, którzy śmiali się z
niej, gdy wyszła ze swojej kajuty, by oddać dowództwo „Saint’ Nitouche” w ręce Truchła.
Dobrze zapamiętała ich twarze i nie zamierzała im tego darować, ale jeszcze nie był po temu
właściwy czas. Za to, stwierdziła, przyszedł akurat właściwy moment, by wkroczyć na mostek.
Minęła jakiegoś marynarza, który popadł w niby zachwyt dokładnie na schodach i, wiedziona
kaprysem zatrzymała się na ostatnim stopniu. Zerknęła najpierw za burtę, gdzie wciąż pełno było
ś
piewających syren i strzegących ich trytonów, a potem w górę na żagle. Wisiały na masztach
niczym zmarszczki pod oczami starej kobiety, mimo iż wiatr wiejący od rufy nie zelżał ani na
moment. Anamaria uśmiechnęła się. Wąż syknął tuż koło jej ucha, odwróciła się więc,
wyciągnęła rękę i przykucnęła, pozwalając mu zsunąć się bezpiecznie na pokład. Potem ruszyła
powoli stronę steru. Tak jak się spodziewała, za kołem stał pan Cook, a Truchło ubrany we
wszystko z jej szafy co nie było suknią, a zdawało się na niego pasować, stał obok wyprężony z
lunetą w dłoni. Na jej widok, jego źrenice zwęziły się.
Podeszła do niego kołysząc biodrami lepiej niż niejedna ladacznica w Tortudze. Gdy stanęła tuż
przed nim, wyciągnęła wskazujący palec i dotknęła jego piersi. Pieszczotliwe kreśląc na jego
ciele maleńkie kółka, zjeżdżała coraz niżej i niżej, aż jej dłoń zatrzymała się na wysokości jego
pasa. Wówczas, wciąż patrząc mu w oczy i uśmiechając się, przesunęła rękę na bok i
wyszarpnąwszy przytroczoną do jego boku szpadę, cofnęła się o krok mierząc prosto w jego
szyję.
Teraz wystarczyło już tylko pchnąć. Tym jednym prostym gestem mogła odzyskać statek i
zemścić się na swym oprawcy. Była pewna, że to właśnie była ta szansa, którą obiecała jej Tia
Dalma i, że jeśli teraz z niej nie skorzysta, okazja już się nie nadarzy. Tyle, że...
Tyle, że wciąż będziesz tą tchórzliwą kobietką, która opuszcza statek, gdy tylko pojawiają się
kłopoty, zadrwił głos w jej głowie. Głupią kurą, która zakochała się w morzu, ale nie potrafi teraz
sprostać własnym marzeniom.
Rozejrzała się i szybkim krokiem podeszła do pana Cooka. Zza jego pasa wyszarpnęła szeroki
jatagan. Bosman szczycił się, że zdobył go strzelając w pierś mistrzowi miecza na jakimś
arabskim targowisku. Złapała broń za ostrze, zważyła w dłoni i rzuciła pod nogi Truchła. Potem,
stając w pozycji szermierczej, wyprężona jak struna ze szpadą wyciągniętą przed siebie i drugą
ręką na biodrze, zawołała ile sił.
- Wystarczy, córki morza!
Ś
piew umilkł. Urwał się w jednej chwili, żadna z syren nie przeciągnęła nawet jednego dźwięku.
Zapadła cisza, jaka zdarza się na morzu w upalne i bezwietrzne dni. Było to o tyle dziwne, że
Anamaria wciąż widziała szarpane podmuchami fale kawałek os statku. Dokładnie za drugą linią
przyglądających się jej uważnie Trytonów.
Tymczasem załoga zdawała się wracać do sił. Piraci poruszali ostrożnie głowami, niektórzy
przeciągali się jak po długim śnie, jeszcze inni siadali na pokładzie z głośnym trzaskiem w
zastanych stawach.
Truchło też się poruszył - skrzywił się w najpaskudniejszym z możliwych uśmiechów.
- Cóż ślicznotko - wycedził schylając się po jatagan. - Widzę, że było ci dobrze, skoro wracasz
po więcej, hę?
Ledwie jego palce zamknęły się na rękojeści, zaatakował. Poruszał się szybko i pewnie,
wyprowadzając szerokie ostrze od dołu wprost na Anamarię. Byłby ją rozorał na pół, gdyby
piratka, która cofnęła się zaskoczona, nie potknęła się na leżącym za nią kawałku liny. W
ostatniej chwili udało jej się złapać lewą ręką balustrady i na wpół przetoczyć po niej unikając
kolejnego ciosu.
Jatagan Truchła na krótką chwilę utkwił w belce balustrady, co pozwoliło Anamarii na przejęcie
inicjatywy. Do sparowania jej precyzyjnego, acz słabego cięcia Truchłu wystarczyła jednak ręka.
Odepchnął ostrze jak odgania się natrętnego komara i tylko szkarłatna kreska, która pojawiła się
na wierzchu jego dłoni, wskazywała, że miał przed chwilą do czynienia z ostrzem.
Wyszarpnął broń i stając pewnie na obu nogach wzniósł ręce do góry w geście zwycięstwa.
Odezwało się kilka głosów poparcia, parę wulgarnych okrzyków pod adresem byłej kapitan, było
ich jednak dużo mniej niż można by się spodziewać. Anamaria nie wiedziała, czy sprawiły to
syreny, czy też jej wcześniejsze podejrzenia co do szykującego się buntu były mocno
przesadzone. Zacisnęła zęby i wykonując lekki ruch nadgarstkiem, skoczyła do przodu.
Przez chwilę udało jej się zmuszać pirata do samej tylko obrony i nieudolnych prób zbijania
ciosów. Dwa czy trzy razy nawet go trafiła, powiększając tym samym jego i tak już imponującą
kolekcję ran i blizn. On jednak, niewiele sobie z tego robiąc uśmiechał się tylko.
- Przykuję cię do łóżka w mej kajucie i sprawię, że co noc będziesz wyła - powtarzał posapując. -
A gdy mi się znudzisz, oddam cię załodze. Aż w końcu nawet pies cię nie zechce, dziwko.
Znosiła te obelgi w milczeniu, starając się kontrolować oddech. Narzuciła dość mocne tempo i
ż
eby je utrzymać potrzebowała wszystkich sił.
Załoga przyglądała się im w milczeniu, czekając na rozwój wypadków. Umilkły nawet obelżywe
okrzyki. Kątem oka, Anamaria dostrzegła, że nikt się nie rusza. Zupełnie jak wtedy, gdy śpiewały
syreny.
Ciekawe, czy wciąż jeszcze tam są, myślała. Bo może to właśnie...
I w tym momencie Truchło przypuścił, zdawałoby się, ostateczny atak. Natarł na nią z furią,
wznosząc jatagan do góry i ryzykując odsłonięcie serca i piersi.
Gdy spróbowała to wykorzystać, uderzył błyskawicznie, łamiąc jej ostrze i ciężarem własnego
ciała, powalając ją na ziemię.
- Mam cię - syknął wypuszczając z ręki jatagan i sięgając do pasa po nóż. Mógł być spokojny o
jej reakcje, gdyż rękę z ułamaną szpadą blokował jej skutecznie lewą dłonią, a z kolei drugą jej
dłoń skutecznie przygniatał własnym bokiem. Wydobył ostrze i przyłożył do jej szyi. Pochylił się
i wysunąwszy długi, pokryty białym nalotem język, polizał ją po policzku.
- Tak jak obiecałem - zaczął, ale nagle jego oczy zwęziły się, a zęby zacisnęły jak przy
wyjątkowo bolesnym ciosie. Puścił jej dłoń i odruchowo złapał się za szyję. Szarpnął za
wgryzającego się w niego węża, który nie wiedzieć kiedy wypełzł z leżącego nieopodal kłębka
liny i wśliznął się między leżących, czekając odpowiedniego momentu. Gad trzymał się mocno,
więc Truchło wyszarpując go, jednocześnie pozbawił się kawałka szyi. Z rozerwanej tętnicy
trysnęła krew.
Anamaria wyśliznęła się spod pirata i podniosła jatagan. Zamachnęła się z całej siły, celując w
zranioną szyję.
Nie była zawodowym katem, nie czuła więc żadnych wyrzutów, że głowa pirata dopiero po
trzecim ciosie potoczyła się po pokładzie.
ś
agle wypełniły się wiatrem, a gdy spojrzała za burtę, widziała już tylko grzbiety fal.
* * *
- Słusznie powiadają, że gdy skrzywdzisz kobietę, gotowa jest sprzedać duszę, by się zemścić -
powiedział pan Cook spoglądając na dyndających na rejach marynarzy. Było ich w sumie
jedenastu. Może znalazłoby się i więcej, ale Anamaria rozpoznała tylko tyle głosów i twarzy.
Zresztą całkowicie wystarczyło. Tych jedenastu i głowa Truchła nabita na czubek masztu, oraz
głębokie przeświadczenie marynarzy, że od tej pory ich kapitan ma na zawołanie armię trytonów
i syren, skutecznie odganiały wszelkie myśli o buncie.
Anamaria poruszyła lekko kołem sterowym i uśmiechnęła się do bosmana.
- Cóż za bajdy pan opowiada, Cook - powiedziała. - Widział pan kiedy pirata z duszą?
- Tak - bez wahania stwierdził bosman. Zaciągnął się z trzymanej w ręku fajki i sklął siarczyście
majtka, który rozlał mydliny za blisko lin. - Wielce to kaprawa dusza, ale jednak. Kapitan Jack
Sparrow.
Dostrzegła, że oczekuje od niej potwierdzenia, więc lekko skinęła głową. Czuła, że to nazwisko
powinno jej coś mówić, za nic jednak nie potrafiła sobie przypomnieć co.
Machnęła ręką z rezygnacją i skupiła się na tym co przed nią. A tam, jak zawsze daleko, kreśliła
się linia upragnionego horyzontu.