background image

 

background image

GUY N. SMITH 

SABAT 5: WIOSKA WAMPIRÓW 

(Sabat 5. Vampire Village) 

Przełożył : VICTOR DELACROIX 

 

– Verboten to złe miejsce, Sabat – mruknęła dziewczyna. 
Sabat  zachował  kamienną  twarz.  Palcem  przesunął  po  bliźnie  biegnącej  przez  jego  lewy  policzek,  widocznej  tak 

wyraźnie, jakby była świeża – pamiątce z czasów służby w SAS, gdzie nauczył się zabijad, cicho i bezwzględnie. Długie, 
ciemne włosy podkreślały bladośd cery, a  zwężone oczy o głębokim spojrzeniu zdawały się rozmarzone. Jego czarne 
wąsy  były niedawno przystrzyżone, a  pomiędzy równymi,  białymi zębami  spoczywała  fajka o barwie łagodnej pianki 
morskiej, z której otworu leniwie sączył się dym. 

Ingrid Bacher odczuwała bojaźo, która przytłumiła trochę strach. A więc to był Sabat, ten słynny Sabat. W zeszłym 

roku  trafił  na  czołówki  niemieckich  gazet.  Grupa  faszystów,  planująca  przywrócid  reżim  nazistowski,  próbowała 
wprowadzid  masową  histerię  na  obszarze  całego  kontynentu  przy  pomocy  armii  pseudo–wampirów  uśmiercających 
ofiary strzykawką wysysającą krew z aorty. Ich przywódca twierdził, że jest odrodzonym Führerem. A jednak to właśnie 
mężczyzna  siedzący  naprzeciw  niej  w  małej,  niemieckiej  gospodzie  powstrzymał  ich,  zabijając  z  równą  im 
bezwzględnością.  Krążyło  o  nim  więcej  opowieści,  ale  nie  było  czasu  rozmyślad  na  ich  temat.  Najważniejsze,  że  był 
tutaj, jak gdyby zwęszył krew. 

– Opowiedz mi o Verboten – przemówił łagodnie, jakby chciał zapobiec podsłuchaniu ich rozmowy. 
–  Kiedyś  była  to  zwyczajna  wioska  nastawiona  na  turystów  –  nerwowo  bawiła  się  kosmykiem  jasnych  włosów, 

zaciskając wargi, wyraźnie niechętnie rozwijając temat. – Pięd lat temu przybyła z Bremen grupa biznesmenów z – ich 
zdaniem – genialnym planem zbicia fortuny. Jak pan wie, Transylwania została skomercjalizowana doszczętnie, mają 
przecież zamek Drakuli i inne straszydła, które interesują turystów. A ci faceci zamierzali rozreklamowad Verboten jako 
wioskę pełną wampirów. Wykupili wszystko i całkowicie przebudowali. Mein Gott, odwalili kawał dobrej roboty. Nikt z 
miejscowych nie odważy się tam zajrzed nawet za dnia. Rozpuścili swoje własne legendy – myśleliśmy, że są fałszywe. 
Potem dziwne rzeczy zaczęły się dziad. Ginęli ludzie, potem przejeżdżający w okolicy kierowcy widzieli czające się na 
poboczu,  zakapturzone  postacie.  Wszystko  zaszło  za  daleko:  w  pewnym  momencie  ludzie  zaczęli  się  obawiad 
Verboten,  turystyka  praktycznie  zamarła,  a  teraz  we  wsi  nikt  nie  mieszka.  A  przynajmniej  –  zbladła.  –  nie  mieszkają 
tam ludzie! 

– Rozumiem. – Sabat opróżnił fajkę nad popielniczką. – Czyli ich podpucha obróciła się przeciwko nim? 
– Wierzysz w tę historię? 
– Oczywiście. A ty nie? 
– Pewnie, że tak, zwłaszcza teraz. Och, Sabat, czy dla Gerda nie ma ratunku? 
– Dla jego duszy chyba jest – odpowiedział. – Obawiam się jednak, że jego ciała nie da się uratowad, jeżeli nasze 

najgorsze obawy okażą się prawdą. Tylko dlaczego udał się do Verboten? Nie wiedział, co mu grozi? 

– Był… jest realistą – drżała lekko. – Gerd uważał te wszystkie opowieści za pozbawione sensu. Posiadłośd została 

wystawiona  przez  biuro  w  Hamburgu,  a  tamtejszy  rynek  nieruchomości  był  za  daleko,  aby  słyszano  tam  opowieści. 
Gerd  dowiedział  się  o  domu.  Cena  była  niesamowicie  niska,  a  on  potrzebował  dużego  lokalu,  aby  móc  rozkręcid 
interes,  więc  wbrew  mojej  prośbie,  brat  pojechał  do  Verboten  zwiedzid  posiadłośd.  Wyjechał  w  zeszły  wtorek, 
obiecawszy  wrócid  przed  zmrokiem,  abym  się  nie  martwiła.  Sabat…  –  zawahała  się  i  przez  moment  myślał,  że 
dziewczyna zaraz się załamie. – Od tamtej pory po Gerdzie zaginął wszelki ślad. 

Mark  Sabat  nadal  ukrywał  swoje  uczucia  za  twarzą  pokerzysty.  Jego  mięśnie  brzucha  były  jednak  napięte, 

podobnie  każdy  nerw  jego  ciała.  Ta  sama,  stara  historia, wyświechtany  schemat  rodem  z  filmowego  horroru.  Mimo 
uczucia pogardy wiedział, że zagrożenie jest tak samo poważne, jak poprzednio. 

– Tylko pan jeden może mi pomóc – w jej głosie pojawiła się błagalna nuta. – I pomyśled tylko, że przez przypadek 

przejeżdżał pan przez tę wioskę, raptem pięd kilometrów od tego strasznego Verboten. 

background image

– Los czasami płata figle – uśmiechnął się Sabat, zapalając zapałkę i spróbował ponownie zapalid fajkę. Przez chwilę 

Ingrid  Bacher  nie  mogła  dojrzed  jego  wyrazu  twarzy.  –  Wystarczy  jednak,  że  jestem  na  miejscu.  Co  prawda  jako 
turysta, ale chyba powinniśmy zrobid coś w sprawie twojego brata. 

– Dziękuję stokrotnie. 
Uniósł dłoo, tłumiąc jej uniesienie. 
– Radzę nie dzielid skóry na niedźwiedziu. W tych sprawach szanse powodzenia są niewielkie, więc nie mogę nic 

obiecad. Jutro zajmę się tą sprawą. Za dnia. A tymczasem... 

Napotkała jego wzrok i zmiękła pod nim. Jego oczy przypominały rentgen, rozpływała się, jej skóra pokryła się gęsią 

skórką, a w czułych miejscach pojawiło się mrowienie. Skinęła głową na znak zgody. 

– Mieszkam w domku przy tej ulicy. – jej wiśniowo–czerwone wargi ułożyły się w uśmiechu.  – Możesz spędzid ze 

mną noc, Sabat. 

Sabat opróżnił kieliszek, w pełni pobudzony. Był jak jeleo w trakcie godów – nie mógł dłużej czekad. 
– Chodźmy – wyszczerzył się w uśmiechu. 
 
Sabat spał tej nocy niespokojnie, chociaż Ingrid w pełni go zaspokoiła. Czuł bliskośd jej  ciała, jej delikatne ciepło 

ogrzewające jego nagośd. Była w tym dobra, wręcz świetna. Aż za dobra, i to go martwiło. Nie mogła mied więcej, niż 
osiemnaście  lat,  chociaż  twierdziła,  że  ma  dwadzieścia  trzy.  Istniał  tylko  jeden  rodzaj  miejsca,  w  którym  dziewczyna 
mogła nabyd umiejętności, które zademonstrowała tej nocy – berlioskie burdele. Albo paryskie. Nie miał nic przeciwko 
temu,  czasami  jego  żądza  stawała  się  tak  silna,  że  udawał  się  do  agencji.  Tym  niemniej,  nie  spodziewał  się  tego  po 
Ingrid. 

Pytała go o brak napletka, a on odpowiedział zgodnie z prawdą, że egzorcysta nie może sobie pozwolid na ryzyko 

pojawienia  się  nieczystości  pod  naskórkiem,  inaczej  zło  mogłoby  przeniknąd  przez  jego  bariery  w  przypadku 
konfrontacji z siłami ciemności. 

Myśli Sabata skierowały się ku jego bratu, Quentinowi, i raz jeszcze poczuł wilgod gleby i ich ostatnią konfrontację 

w świecie fizycznym, w otwartym grobie w głębi lasu, gdy świadkami walki były jedynie wykopane z ziemi zwłoki. Teraz 
wyczuwał, jak Quentin zaczyna się poruszad. Duch brata ożywał w obecności nowego zła. Raz jeszcze złe siły szykowały 
się do bitwy z Sabatem. 

 
Sabat wyczuł, że Verboten jest opuszczone i niemal mógł wywęszyd zapach zła, jakby rozkładu za życia. Budynki, 

które niemieccy spekulanci przerobili tak, aby nadad im złowrogi wygląd, budziły grozę tak skutecznie, że cała fasada 
była  zbędna.  Zakurzone,  popękane  okna,  tylko  jedna,  porośnięta  chwastami  ulica,  skrzypiące  na  zardzewiałych 
zawiasach drzwi  popychane  tam  i  z  powrotem  na  październikowym  wietrze,  jakby  próbując  zwabid  nieświadomych 
niczego podróżnych do wejścia do środka. 

Jechał  powoli  ulicą,  wskazówka  na  szybkościomierzu  srebrnego  daimlera  wskazywała  piętnaście  kilometrów  na 

godzinę. Opadające liście powiewały przy rynnach, a na przedniej szybie auta pojawiły się krople deszczu. 

– Będzie padad – Ingrid musiała się odezwad. 
– Na to wygląda – odparł Sabat. – Ten budynek przed nami wygląda na posiadłośd, o której mówiłaś. 
– Wystarczy – wzdrygnęła się. – Chodźmy się rozejrzed. 
– Ja się rozejrzę – Sabat zatrzymał samochód na żwirowanym podjeździe. – A ty tu zostaniesz, aż wrócę. 
Nie  protestowała.  Obserwowała,  jak  wyłączył  silnik  i  wysiadł,  zatrzaskując  drzwi  za  sobą.  Był  mężczyzną 

działającym  po  swojemu,  zarówno  w  łóżku,  jak  i  poza  nim.  Wróciła  myślami  do  wczorajszej  nocy  i  westchnęła  z 
zadowoleniem. Może dzisiejszej nocy to powtórzą. O, tak, była tego pewna. Całkowicie. 

Sabat przystanął na chwilę, aby przyjrzed się domowi. Budynek był wielki i porośnięty pnączami. Prawdopodobnie 

służył za wiejskie schronienie zamożnej rodzinie mieszczaoskiej. A jaki zrujnowany. Znajomy widok – niemal identyczne 
domy były obecne w prawie każdym, nawet najbardziej niskobudżetowym filmie o wampirach. Konsorcjum wykonało 
swoją pracę należycie: zakurzone szyby, niektóre popękane lub zbite. Pajęczyny do złudzenia przypominały prawdziwe. 
Drzwi  frontowe  skrzypiały  nieco  za  głośno.  Potem  przedpokój,  pogrążony  w  mroku  i  kurzu.  Turyści  spragnieni 
porządnego  dreszczyku  emocji  wkroczyliby  nerwowo  do  środka,  pozwalając  wyobraźni  szaled.  Badacz  zjawisk 
paranormalnych  poruszałby  się  ostrożniej,  próbując  oddzielid  fikcję  od  prawdy.  Dłoo  Sabata  skierowała  się  pod 
ciemnoniebieską  sztruksową  kurtkę,  palce  zacisnęły  się  na  rewolwerze  kaliber  .38  spoczywającym  w  kaburze,  która 
wcześniej  była  wewnętrzną  kieszenią  kurtki.  Sam  wprowadził  tę  zmianę,  wykonał  również  srebrne  kule  ze  starego 
kandelabru. 

background image

Dobiegł  go  szepczący  głos.  Ze  wszystkich  sił  próbował  go  uciszyd.  To  Quentin  znów  się  obudził  i  rzucał  mu 

wyzwanie. Zamknij się, draniu. Śmiech wibrował w jego mózgu niczym zawrót  głowy. Uspokoił się, zmuszając się do 
zignorowania dźwięku, gdy ten nie chciał ustad. 

A może nowi właściciele nie napracowali się nad tym miejscem tak bardzo, jak założył na pierwszy rzut oka? Może 

zawsze tak było: zło już tu mieszkało,  więc zostawili dom w takim stanie, w jakim go zastali. Prawdziwy nawiedzony 
dom, w sam raz dla gości. 

Wszedł  po  trzeszczących,  przeżartych  przez  termity  schodach  na  piętro  i  rozpoczął  przegląd  góry.  Mebli  było 

niewiele, częśd była autentyczna, pozostałe zapewne pochodziły z jakiegoś żałosnego sklepu, a sprzedawca musiał byd 
zachwycony pozbyciem się całego tego szmelcu za jednym zamachem. Wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu, a 
smród  rozkładu  był  obezwładniający.  Sabat  przyjrzał  się  podłodze;  nie  widad  było  niczyich  śladów  oprócz  jego.  Nie 
oczekiwał niczego innego. 

Z  powrotem  na  parterze,  zaczął  szukad  zejścia  do  piwnicy  i  znalazł  je  pod  schodami.  Quentin  nie  przestawał 

szeptad. Zejdź na dół, Mark. Zajrzyj do piwnicy. 

Sabat  włączył  latarkę  i  zauważył  kruszejące,  popękane  kamienne  schody,  prowadzące  w  czarną  otchłao, 

zawilgocone ściany, kamieniarkę aż zieloną od pokrywającej ją mazi. Potworny odór dobiegł jego nozdrzy, przywodząc 
na  myśl  rozkładające  się  zwłoki.  Zapewne  martwe  szczury.  Zaczął  schodzid  powoli,  z  rewolwerem  w  jednej  dłoni  i 
latarką w drugiej, licząc stopnie. Dwadzieścia siedem. Piwnica była duża, zapewne powiększono ją, aby zajmowała cały 
obszar nad fundamentami domu. W takich miejscach zamożne rodziny przechowywały wino. W takich miejscach… 

Widok trumny na katafalku absolutnie nie zdziwił Sabata, a raczej potwierdził jego przypuszczenia. Oczywiście, że 

musiała tu byd trumna. Podszedł do niej ostrożnie i zastukał w pokrywę lufą rewolweru. Plastik. I zapewne wewnątrz 
znajdowało  się  ciało.  Podniósł  pokrywę  bez  wysiłku  –  była  aż  za  lekka.  Skierował  światło  na  woskową  twarz 
stereotypowo  wyglądającego  mężczyzny  odzianego  na  czarno,  z  którego  groteskowo  rozciągniętych  ust  wystawały 
ogromne  kły.  Niemal  się  roześmiał,  chwilowo  nawet  Quentin  umilkł.  Oto  hrabia–wampir;  zapewne  w  pobliżu 
znajdował się ukryty mechanizm, dzięki któremu postad podniosłaby się do siadu, powoli podnosząc pokrywę trumny. 
Z ust wydobyłby się zapewne syk, a może nawet pojawiłoby się kilka kropli sztucznej krwi. 

Sabat opuścił pokrywę i odwrócił się. Światłem latarki omiótł piwnicę. Nie była tak duża, jak myślał wcześniej, byd 

może częśd została odizolowana. Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa aż do głowy. Czyżby rodzinne mauzoleum? 
Jeżeli tak, to nie było możliwości przebicia się do niego. Wzruszył ramionami, próbując zignorowad szyderczy śmiech 
Quentina i zawrócił w stronę schodów. Zło z całą pewnością zasiedliło się tu, nie znalazł go jednak, więc zostawi je w 
spokoju, skoro nie może nic na to poradzid. Egzorcyzm mógłby załatwid sprawę, ale niekoniecznie, a poza tym, to nie 
był jego problem. 

Zatrzymał  się  na  moment,  gdy  światło  latarki  padło  na  coś  zwisającego  z  sufitu,  liczne  odnóża  i  błyszczące  na 

czerwono  oczy.  Obiekt  huśtał  się  lekko.  Sabat  zaśmiał  się  cicho.  Przerośnięta,  gumowa  tarantula,  którą  można  było 
dostad  w  pierwszym  lepszym  sklepie  z  zabawkami.  Boże,  co  za  chora  farsa,  kant  ku  uciesze  gawiedzi.  Obłędna 
mieszanka fantastyki i potwornej rzeczywistości czającej się w cieniu. 

Wrócił na górę i wyszedł na zewnątrz. Jeżeli Gerd tu był, zło zdążyło już go zabrad. Jest tutaj, a żebyś wiedział, że 

jest. W takim razie możesz go sobie zatrzymad, Quentin. 

Sabat  zszedł  po  schodach  wejściowych  i  ruszył  porośniętym  mchem  podjazdem.  Nagle  zamarł,  serce  zabiło  mu 

gwałtownie, a skóra ścierpła, jakby niewidzialne, lodowato zimne palce musnęły ją aż do nasady karku. Daimler stał 
zaparkowany  tam,  gdzie  go  zostawił,  a  jego  majestatyczna,  srebrna  sylwetka  odbijała  słabe  promienie 
październikowego  słooca.  Wszystko  znajdowało  się  na  swoim  miejscu,  poza…  Spojrzał  jeszcze  raz,  aby  się  upewnid. 
Drzwi od strony pasażera były otwarte na oścież, a Ingrid Bacher zniknęła bez śladu! 

Sabat próbował zakrzyczed Quentina, jednocześnie szukał logicznego wytłumaczenia. Może się znudziła i poszła do 

wioski, aby się rozejrzed.  Nikt nie  idzie  sobie zwiedzad Verboten. A może poszła  w krzaki za potrzebą.  Poszła  szukad 
Gerda, Mark. Nie znajdziesz jej.
 

Sabat wziął się w garśd, raz jeszcze stał się bezwzględnie skuteczną maszyną, jak nauczyło go szkolenie w SAS lata 

temu, gdy jego życie zależało od czujności i sprytu. W porządku, mogli ją dorwad, ale nadal miał czas, by ją odnaleźd. 
Był  środek  dnia,  nie  mogli  jej  skrzywdzid.  Przeszuka  tą  tak  zwaną  „wioskę  wampirów”  dom  po  domu,  łącznie  z 
budynkami  gospodarczymi.  A  jeżeli  jej  nie  znajdzie…  Uśmiechnął  się  do  siebie  ponuro.  Stawi  czoło  temu,  co 
nieuniknione tylko wtedy, gdy będzie do tego zmuszony. 

  

background image

Wczesnym  wieczorem  Mark  Sabat  uznał  z  satysfakcją,  że  przeszukał  całą  wioskę.  Chryste,  do  czegóż  to  mogą 

posunąd  się  ludzie  dla  pieniędzy!  Nie  lepsze  były  te  wszystkie  upiory,  które  zgromadzono  tutaj,  aby  dopełniły 
rekonstrukcji  pradawnego  folkloru.  Nietoperze  zwisające  z  sufitów  na  elastycznych  linach,  sztuczne  pajęczyny 
ocierające się o przechodniów, uwalane krwią woskowe wampiry o wykrzywionych twarzach, wijące się w nieopisanej 
agonii z kołkami wystającymi z piersi. Jeżeli nawet wcześniej ta wioska nie była skażona złem, teraz było zgoła inaczej. 
Stworzono właściwą atmosferę, aby zwabid siły ciemności. Teraz Verboten należało do nich. 

Sabat  nie  odnalazł  Ingrid  i  musiał  pogodzid  się  z  faktem,  że  już  nie  odnajdzie.  Obwiniał  się  za  to.  Powinien  był 

zabrad ją ze sobą i uważnie jej pilnowad. Zamiast tego, zostawił ją samą i bezbronną. Została zwabiona podstępem, a 
po zachodzie słooca przepadnie na zawsze. To jego wina. Nie, Quentina. Dusza brata stępiła jego czujnośd, sprawiając, 
że popełnił ten jeden błąd, na który czekali oni. 

Zastanowił się nad wykonaniem egzorcyzmu wielkiej posiadłości, ale odrzucił ten pomysł niemal natychmiast. Zło 

zagnieździło się nie tylko tam, ale w całym Verboten. Ogrom pracy; zajęłoby to wiele dni. Poza tym, było ich zbyt wiele, 
mógłby  nie  podoład  takiej  koncentracji  zła.  Siedział  na  schodach,  paląc  fajkę  nabitą  słodko  pachnącym,  wyrazistym 
tytoniem i zrozumiał, co musi zrobid. 

Wstał  i  wsiadł  do  daimlera,  następnie  obrócił  samochód  tak,  aby  jego  lśniący  przód  był  skierowany  w  stronę 

kamiennych kolumn na początku podjazdu. Wyłączył silnik, zostawiając jednak klucz w stacyjce. Następnie sięgnął na 
tylne siedzenie i znalazł czarną, skórzaną teczkę, z którą nigdy się nie rozstawał. Znajdujące się w niej narzędzia jego 
pracy nieraz wyratowały go z opresji, a teraz potrzebował ich jak nigdy dotąd. 

Gdy szkarłatna tarcza słooca nareszcie zaczęła  się chowad za porośniętymi lasem wzgórzami na zachodzie, wrócił 

do wielkiego domu. 

Już prawie nadszedł czas. 
 
Zmrok  sprawił,  że  cienie  wychynęły  z  głębi  holu,  gdzie  czaiły  się  za  dnia.  Czarne  plamy  pełzły  po  wilgotnej, 

kamiennej posadzce, jakby chciały pochwycid człowieka, który odważył się przybyd do Verboten. 

Sabat  schował  rewolwer  do  kabury,  był  przekonany,  że  zdoła  go  odpowiednio  szybko  wyciągnąd  i  zaatakowad 

przeciwnika, chyba że ten zakradłby się od tyłu. Plecami przywarł do kamiennej ściany, obserwując i czekając. Cienie 
dalej wydłużały się w jego kierunku. Quentin, co dziwne, zamilkł, jakby na coś czekał. 

Sabat pozwolił myślom błądzid, wspominał swoją służbę kapłaoską, rozczarowanie, służbę w  SAS… Pewnie nadal 

byłby  agentem,  gdyby  nie  żona  pewnego  pułkownika  i  jej  obsesja  na  punkcie  biczy  i  kijów,  a  także  skłonnośd  do 
sadyzmu przewyższająca nawet jego własną. Katriona Lealan… Ingrid Bacher była do niej na swój sposób podobna. Jej 
żądza, jej… 

Wtedy ją ujrzał. Tym razem Ingrid Bacher nie była iluzją wyobraźni. Dzieliły ich niecałe trzy metry. Wyglądała, jakby 

szybowała. Potem zatrzymała się znowu. Jej cera była tak blada, że mógł dojrzed każdy szczegół jej twarzy. Śliczna, ale 
splamiona. Jej uśmiech przypominał grymas lisa, a idealnie białe zęby były dużo większe. Ze szkarłatnych, pełnych warg 
ciekła ślina, a oczy jaśniały czerwienią. Warcząca wilczyca obserwowała go, gotowa do skoku. 

– Obawiam się, że nie odnalazłem Gerda – oznajmił Sabat spokojnym tonem, jakby prowadzili zwyczajną rozmowę 

w tamtej gospodzie. 

–  I  nie  znajdziesz  –  odrzuciła  głowę  do  tyłu  i  zaśmiała  się  piskliwie.  –  Nie  znajdziesz  go,  Sabat!  On  nie  istnieje! 

Jedyna rodzina, jaką mam, mieszka tutaj i już na ciebie czekają! 

–  Rozumiem  –  uśmiechnął  się  zimno  i  wstał.  –  To  ty  jesteś  przynętą,  pułapką  na  Sabata.  Ciekawi  mnie  jednak, 

dlaczego tak ci zależało, abym tu przybył. Jeszcze wczoraj nie byłaś jedną z nich, wiem to na pewno. 

– Zgadza się – jej oczy zwęziły się w szparki.  – Przez kilka miesięcy po kolei zabierali moich rodziców i przyjaciół. 

Oszczędzili mnie z ważnego powodu. – zbliżyła się o krok i ściszyła głos, jakby obawiała się, że zostanie podsłuchana. – 
Wiedzieli,  że  jesteś  niedaleko,  Sabat,  że  możesz  chcied  nas  ścigad  tak  samo,  jak  ścigałeś  innych,  aż  ich  zniszczyłeś. 
Madeleine Gaufridi, Louis Nevillon, francuski czarnoksiężnik Petraux, który jak ty miał dwie dusze. O tak, Sabat, masz 
się z czego tłumaczyd. Pozostałam przy życiu, aby móc sprowadzid cię tu, aby mogli się zemścid. 

– Co za to dostaniesz? – Sabat nie spuszczał jej z oka. 
– Zapewnią wieczny spoczynek mi i moim rodzicom. 
– Ty idiotko. – Sabat zaśmiał się ostro. – Biedna, niewinna idiotko. Nigdy cię nie uwolnią. Na całą wiecznośd jesteś 

skazana na los żywego trupa. 

background image

Ingrid  wzdrynęła  się,  jakby  dostała  w  twarz.  Jej  wzrok  wyrażał  lęk  i  zwątpienie.  Potem  jej  oblicze  zmieniło  się 

znowu,  tym  razem  wyrażało  czystą  złośliwośd  i  płonącą  w  niegdyś  żywym  ciele  nienawiśd.  Rzuciła  głową  do  przodu, 
sycząc przez groteskowo ostre zęby. 

– Pamiętasz wczorajszą noc, Sabat? Oto nasza nagroda: nas dwoje razem, na wiecznośd. 
– Nie. – oblicze Sabata stężało. Odezwał się ponownie, unosząc w prawej dłoni niewielki, srebrny krucyfiks, który 

zdawał się jarzyd eteryczną poświatą w pogłębiającym się mroku. – W imię Ojca, Syna i… 

Ingrid Bacher wrzasnęła straszliwym głosem, który dobiegał z głębi duszy nie należącej już do niej i cofnęła się do 

tyłu. – Nie, Sabat! Nie! 

Wtedy Sabat strzelił. Huk  rewolweru zagrzmiał w pustym korytarzu, a  pomaraoczowy płomieo przeszył mrok  jak 

sztylet, na ułamek sekundy przeganiając cienie do rogu. Srebrna kula trafiła Ingrid w sam środek czoła i rozszczepiła 
czaszkę, rozrzucając wokół odłamki kości. Nie pojawiła  się jednak ani kropla krwi, gdy ciało osuwało się na podłogę. 
Sabat wiedział, że przynajmniej ona jedna ze wszystkich stworzeo nocy zamieszkujących to miejsce zaznała spokoju. 

Ruszył biegiem, instynktownie wyczuwając, że ruszają za nim w pościg już gdy wybiegał przez otwarte drzwi. Pełne 

furii szepty do złudzenia przypominały głos Quentina. Widoczne w mroku sylwetki zachowywały dystans jedynie dzięki 
temu, że Sabat trzymał przed sobą krzyż. 

– W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. Chodbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę.

1

 

Trzymali się z daleka, ale na jak długo? Byli silni, i to bardzo, a przy tym naprawdę chcieli go dostad. 
Na  dworze  wiatr  zaczął  wiad  z  siłą  huraganu,  szarpiąc  jego  ubranie  i  próbując  zagonid  go  z  powrotem  do 

posiadłości. Czuł dotyk lodowatych palców, ale udało mu się dostad się do daimlera, rzucid się do środka i zatrzasnąd 
drzwi. Wiedział jednak, że ich nie zatrzymają drzwi samochodu. Do szyb przylegały twarze istot, które nie miały prawa 
istnied, których nie powinno nigdy ujrzed ludzkie oko. Quentin śmiał się piskliwie. 

Sabat bał się, że silnik nie zaskoczy, ale daimler go nie zawiódł. Niski pomruk wzrósł do crescendo, gdy dał gaz do 

dechy.  Samochód  wystrzelił  do  przodu,  a  reflektory  ukazały  hordę  trupiobladych  postaci  próbujących  zastąpid  mu 
drogę. Ruszył na nich, szykując się na zderzenie, ale żadne nie nastąpiło. Kamienne kolumny zamajaczyły na przedzie, 
ruszył pędem między nimi, aż dotarł do szosy, na główną ulicę wymarłej wioski, która niespodziewanie ożyła. 

Uzbrojone  w  szpony  dłonie  chwytały  się  nabierającego  szybkości  daimlera,  odrażające  twarze  zamieniły  się  w 

maski  wykrzywione  furią,  plujące  i  wrzeszczące  na  Sabata,  który  nie  zdejmował  nogi  z  gazu.  Biegli  i  szybowali  w 
pościgu  za  nim,  a  ich  piskliwe  głosy  przewiercały  na  wylot  jego  mózg,  zagłuszając  nawet  krzyki  sfrustrowanego 
Quentina.  Mała  dziewczynka  nagle  pojawiła  się  na  drodze  Sabata  i  omal  nie  zahamował.  Wtedy  znikła,  na  powrót 
wchłonięta przez ciemnośd, w której miała żyd bez kooca, umęczona dusza będąca własnością zła. 

Wtem  wydostał  się  z  wioski.  Drzewa  nie  były  już  powykrzywiane,  wiatr  ustał,  a  okoliczne  pola  oświetlał  srebrny 

blask księżyca.  Sabat oparł się na siedzeniu, próbując się uspokoid. Dusze tych, których zniszczył za życia, próbowały 
zwabid  go  do  Verboten,  aby  nareszcie  się  zemścid;  ich  plan  niemal  się  powiódł.  Ich  najnowsza  marionetka,  Ingrid 
Bacher,  zawiodła,  chod  przecież  mogła  po  raz  ostatni  spróbowad  skusid  Sabata  swoimi  wdziękami.  Jednak 
wspomnienie nocy pełnej miłości nadal się w niej tliło nawet, gdy ją przemienili i zawahała się. 

A Sabat odwdzięczył się za jej miłośd dając jej wieczny spokój. 

                                                           

1

 Ciekawe, czemu zatem spieprzasz jak niepyszny, zamiast zabid resztę wampirów…