Guy N Smith Sabat 05 Wioska wampirów (nieoficjalne)

background image

background image

GUY N. SMITH

SABAT 5: WIOSKA WAMPIRÓW

(Sabat 5. Vampire Village)

Przełożył : VICTOR DELACROIX

– Verboten to złe miejsce, Sabat – mruknęła dziewczyna.
Sabat zachował kamienną twarz. Palcem przesunął po bliźnie biegnącej przez jego lewy policzek, widocznej tak

wyraźnie, jakby była świeża – pamiątce z czasów służby w SAS, gdzie nauczył się zabijad, cicho i bezwzględnie. Długie,
ciemne włosy podkreślały bladośd cery, a zwężone oczy o głębokim spojrzeniu zdawały się rozmarzone. Jego czarne
wąsy były niedawno przystrzyżone, a pomiędzy równymi, białymi zębami spoczywała fajka o barwie łagodnej pianki
morskiej, z której otworu leniwie sączył się dym.

Ingrid Bacher odczuwała bojaźo, która przytłumiła trochę strach. A więc to był Sabat, ten słynny Sabat. W zeszłym

roku trafił na czołówki niemieckich gazet. Grupa faszystów, planująca przywrócid reżim nazistowski, próbowała
wprowadzid masową histerię na obszarze całego kontynentu przy pomocy armii pseudo–wampirów uśmiercających
ofiary strzykawką wysysającą krew z aorty. Ich przywódca twierdził, że jest odrodzonym Führerem. A jednak to właśnie
mężczyzna siedzący naprzeciw niej w małej, niemieckiej gospodzie powstrzymał ich, zabijając z równą im
bezwzględnością. Krążyło o nim więcej opowieści, ale nie było czasu rozmyślad na ich temat. Najważniejsze, że był
tutaj, jak gdyby zwęszył krew.

– Opowiedz mi o Verboten – przemówił łagodnie, jakby chciał zapobiec podsłuchaniu ich rozmowy.
– Kiedyś była to zwyczajna wioska nastawiona na turystów – nerwowo bawiła się kosmykiem jasnych włosów,

zaciskając wargi, wyraźnie niechętnie rozwijając temat. – Pięd lat temu przybyła z Bremen grupa biznesmenów z – ich
zdaniem – genialnym planem zbicia fortuny. Jak pan wie, Transylwania została skomercjalizowana doszczętnie, mają
przecież zamek Drakuli i inne straszydła, które interesują turystów. A ci faceci zamierzali rozreklamowad Verboten jako
wioskę pełną wampirów. Wykupili wszystko i całkowicie przebudowali. Mein Gott, odwalili kawał dobrej roboty. Nikt z
miejscowych nie odważy się tam zajrzed nawet za dnia. Rozpuścili swoje własne legendy – myśleliśmy, że są fałszywe.
Potem dziwne rzeczy zaczęły się dziad. Ginęli ludzie, potem przejeżdżający w okolicy kierowcy widzieli czające się na
poboczu, zakapturzone postacie. Wszystko zaszło za daleko: w pewnym momencie ludzie zaczęli się obawiad
Verboten, turystyka praktycznie zamarła, a teraz we wsi nikt nie mieszka. A przynajmniej – zbladła. – nie mieszkają
tam ludzie!

– Rozumiem. – Sabat opróżnił fajkę nad popielniczką. – Czyli ich podpucha obróciła się przeciwko nim?
– Wierzysz w tę historię?
– Oczywiście. A ty nie?
– Pewnie, że tak, zwłaszcza teraz. Och, Sabat, czy dla Gerda nie ma ratunku?
– Dla jego duszy chyba jest – odpowiedział. – Obawiam się jednak, że jego ciała nie da się uratowad, jeżeli nasze

najgorsze obawy okażą się prawdą. Tylko dlaczego udał się do Verboten? Nie wiedział, co mu grozi?

– Był… jest realistą – drżała lekko. – Gerd uważał te wszystkie opowieści za pozbawione sensu. Posiadłośd została

wystawiona przez biuro w Hamburgu, a tamtejszy rynek nieruchomości był za daleko, aby słyszano tam opowieści.
Gerd dowiedział się o domu. Cena była niesamowicie niska, a on potrzebował dużego lokalu, aby móc rozkręcid
interes, więc wbrew mojej prośbie, brat pojechał do Verboten zwiedzid posiadłośd. Wyjechał w zeszły wtorek,
obiecawszy wrócid przed zmrokiem, abym się nie martwiła. Sabat… – zawahała się i przez moment myślał, że
dziewczyna zaraz się załamie. – Od tamtej pory po Gerdzie zaginął wszelki ślad.

Mark Sabat nadal ukrywał swoje uczucia za twarzą pokerzysty. Jego mięśnie brzucha były jednak napięte,

podobnie każdy nerw jego ciała. Ta sama, stara historia, wyświechtany schemat rodem z filmowego horroru. Mimo
uczucia pogardy wiedział, że zagrożenie jest tak samo poważne, jak poprzednio.

– Tylko pan jeden może mi pomóc – w jej głosie pojawiła się błagalna nuta. – I pomyśled tylko, że przez przypadek

przejeżdżał pan przez tę wioskę, raptem pięd kilometrów od tego strasznego Verboten.

background image

– Los czasami płata figle – uśmiechnął się Sabat, zapalając zapałkę i spróbował ponownie zapalid fajkę. Przez chwilę

Ingrid Bacher nie mogła dojrzed jego wyrazu twarzy. – Wystarczy jednak, że jestem na miejscu. Co prawda jako
turysta, ale chyba powinniśmy zrobid coś w sprawie twojego brata.

– Dziękuję stokrotnie.
Uniósł dłoo, tłumiąc jej uniesienie.
– Radzę nie dzielid skóry na niedźwiedziu. W tych sprawach szanse powodzenia są niewielkie, więc nie mogę nic

obiecad. Jutro zajmę się tą sprawą. Za dnia. A tymczasem...

Napotkała jego wzrok i zmiękła pod nim. Jego oczy przypominały rentgen, rozpływała się, jej skóra pokryła się gęsią

skórką, a w czułych miejscach pojawiło się mrowienie. Skinęła głową na znak zgody.

– Mieszkam w domku przy tej ulicy. – jej wiśniowo–czerwone wargi ułożyły się w uśmiechu. – Możesz spędzid ze

mną noc, Sabat.

Sabat opróżnił kieliszek, w pełni pobudzony. Był jak jeleo w trakcie godów – nie mógł dłużej czekad.
– Chodźmy – wyszczerzył się w uśmiechu.

Sabat spał tej nocy niespokojnie, chociaż Ingrid w pełni go zaspokoiła. Czuł bliskośd jej ciała, jej delikatne ciepło

ogrzewające jego nagośd. Była w tym dobra, wręcz świetna. Aż za dobra, i to go martwiło. Nie mogła mied więcej, niż
osiemnaście lat, chociaż twierdziła, że ma dwadzieścia trzy. Istniał tylko jeden rodzaj miejsca, w którym dziewczyna
mogła nabyd umiejętności, które zademonstrowała tej nocy – berlioskie burdele. Albo paryskie. Nie miał nic przeciwko
temu, czasami jego żądza stawała się tak silna, że udawał się do agencji. Tym niemniej, nie spodziewał się tego po
Ingrid.

Pytała go o brak napletka, a on odpowiedział zgodnie z prawdą, że egzorcysta nie może sobie pozwolid na ryzyko

pojawienia się nieczystości pod naskórkiem, inaczej zło mogłoby przeniknąd przez jego bariery w przypadku
konfrontacji z siłami ciemności.

Myśli Sabata skierowały się ku jego bratu, Quentinowi, i raz jeszcze poczuł wilgod gleby i ich ostatnią konfrontację

w świecie fizycznym, w otwartym grobie w głębi lasu, gdy świadkami walki były jedynie wykopane z ziemi zwłoki. Teraz
wyczuwał, jak Quentin zaczyna się poruszad. Duch brata ożywał w obecności nowego zła. Raz jeszcze złe siły szykowały
się do bitwy z Sabatem.


Sabat wyczuł, że Verboten jest opuszczone i niemal mógł wywęszyd zapach zła, jakby rozkładu za życia. Budynki,

które niemieccy spekulanci przerobili tak, aby nadad im złowrogi wygląd, budziły grozę tak skutecznie, że cała fasada
była zbędna. Zakurzone, popękane okna, tylko jedna, porośnięta chwastami ulica, skrzypiące na zardzewiałych
zawiasach drzwi popychane tam i z powrotem na październikowym wietrze, jakby próbując zwabid nieświadomych
niczego podróżnych do wejścia do środka.

Jechał powoli ulicą, wskazówka na szybkościomierzu srebrnego daimlera wskazywała piętnaście kilometrów na

godzinę. Opadające liście powiewały przy rynnach, a na przedniej szybie auta pojawiły się krople deszczu.

– Będzie padad – Ingrid musiała się odezwad.
– Na to wygląda – odparł Sabat. – Ten budynek przed nami wygląda na posiadłośd, o której mówiłaś.
– Wystarczy – wzdrygnęła się. – Chodźmy się rozejrzed.
Ja się rozejrzę – Sabat zatrzymał samochód na żwirowanym podjeździe. – A ty tu zostaniesz, aż wrócę.
Nie protestowała. Obserwowała, jak wyłączył silnik i wysiadł, zatrzaskując drzwi za sobą. Był mężczyzną

działającym po swojemu, zarówno w łóżku, jak i poza nim. Wróciła myślami do wczorajszej nocy i westchnęła z
zadowoleniem. Może dzisiejszej nocy to powtórzą. O, tak, była tego pewna. Całkowicie.

Sabat przystanął na chwilę, aby przyjrzed się domowi. Budynek był wielki i porośnięty pnączami. Prawdopodobnie

służył za wiejskie schronienie zamożnej rodzinie mieszczaoskiej. A jaki zrujnowany. Znajomy widok – niemal identyczne
domy były obecne w prawie każdym, nawet najbardziej niskobudżetowym filmie o wampirach. Konsorcjum wykonało
swoją pracę należycie: zakurzone szyby, niektóre popękane lub zbite. Pajęczyny do złudzenia przypominały prawdziwe.
Drzwi frontowe skrzypiały nieco za głośno. Potem przedpokój, pogrążony w mroku i kurzu. Turyści spragnieni
porządnego dreszczyku emocji wkroczyliby nerwowo do środka, pozwalając wyobraźni szaled. Badacz zjawisk
paranormalnych poruszałby się ostrożniej, próbując oddzielid fikcję od prawdy. Dłoo Sabata skierowała się pod
ciemnoniebieską sztruksową kurtkę, palce zacisnęły się na rewolwerze kaliber .38 spoczywającym w kaburze, która
wcześniej była wewnętrzną kieszenią kurtki. Sam wprowadził tę zmianę, wykonał również srebrne kule ze starego
kandelabru.

background image

Dobiegł go szepczący głos. Ze wszystkich sił próbował go uciszyd. To Quentin znów się obudził i rzucał mu

wyzwanie. Zamknij się, draniu. Śmiech wibrował w jego mózgu niczym zawrót głowy. Uspokoił się, zmuszając się do
zignorowania dźwięku, gdy ten nie chciał ustad.

A może nowi właściciele nie napracowali się nad tym miejscem tak bardzo, jak założył na pierwszy rzut oka? Może

zawsze tak było: zło już tu mieszkało, więc zostawili dom w takim stanie, w jakim go zastali. Prawdziwy nawiedzony
dom, w sam raz dla gości.

Wszedł po trzeszczących, przeżartych przez termity schodach na piętro i rozpoczął przegląd góry. Mebli było

niewiele, częśd była autentyczna, pozostałe zapewne pochodziły z jakiegoś żałosnego sklepu, a sprzedawca musiał byd
zachwycony pozbyciem się całego tego szmelcu za jednym zamachem. Wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu, a
smród rozkładu był obezwładniający. Sabat przyjrzał się podłodze; nie widad było niczyich śladów oprócz jego. Nie
oczekiwał niczego innego.

Z powrotem na parterze, zaczął szukad zejścia do piwnicy i znalazł je pod schodami. Quentin nie przestawał

szeptad. Zejdź na dół, Mark. Zajrzyj do piwnicy.

Sabat włączył latarkę i zauważył kruszejące, popękane kamienne schody, prowadzące w czarną otchłao,

zawilgocone ściany, kamieniarkę aż zieloną od pokrywającej ją mazi. Potworny odór dobiegł jego nozdrzy, przywodząc
na myśl rozkładające się zwłoki. Zapewne martwe szczury. Zaczął schodzid powoli, z rewolwerem w jednej dłoni i
latarką w drugiej, licząc stopnie. Dwadzieścia siedem. Piwnica była duża, zapewne powiększono ją, aby zajmowała cały
obszar nad fundamentami domu. W takich miejscach zamożne rodziny przechowywały wino. W takich miejscach…

Widok trumny na katafalku absolutnie nie zdziwił Sabata, a raczej potwierdził jego przypuszczenia. Oczywiście, że

musiała tu byd trumna. Podszedł do niej ostrożnie i zastukał w pokrywę lufą rewolweru. Plastik. I zapewne wewnątrz
znajdowało się ciało. Podniósł pokrywę bez wysiłku – była aż za lekka. Skierował światło na woskową twarz
stereotypowo wyglądającego mężczyzny odzianego na czarno, z którego groteskowo rozciągniętych ust wystawały
ogromne kły. Niemal się roześmiał, chwilowo nawet Quentin umilkł. Oto hrabia–wampir; zapewne w pobliżu
znajdował się ukryty mechanizm, dzięki któremu postad podniosłaby się do siadu, powoli podnosząc pokrywę trumny.
Z ust wydobyłby się zapewne syk, a może nawet pojawiłoby się kilka kropli sztucznej krwi.

Sabat opuścił pokrywę i odwrócił się. Światłem latarki omiótł piwnicę. Nie była tak duża, jak myślał wcześniej, byd

może częśd została odizolowana. Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa aż do głowy. Czyżby rodzinne mauzoleum?
Jeżeli tak, to nie było możliwości przebicia się do niego. Wzruszył ramionami, próbując zignorowad szyderczy śmiech
Quentina i zawrócił w stronę schodów. Zło z całą pewnością zasiedliło się tu, nie znalazł go jednak, więc zostawi je w
spokoju, skoro nie może nic na to poradzid. Egzorcyzm mógłby załatwid sprawę, ale niekoniecznie, a poza tym, to nie
był jego problem.

Zatrzymał się na moment, gdy światło latarki padło na coś zwisającego z sufitu, liczne odnóża i błyszczące na

czerwono oczy. Obiekt huśtał się lekko. Sabat zaśmiał się cicho. Przerośnięta, gumowa tarantula, którą można było
dostad w pierwszym lepszym sklepie z zabawkami. Boże, co za chora farsa, kant ku uciesze gawiedzi. Obłędna
mieszanka fantastyki i potwornej rzeczywistości czającej się w cieniu.

Wrócił na górę i wyszedł na zewnątrz. Jeżeli Gerd tu był, zło zdążyło już go zabrad. Jest tutaj, a żebyś wiedział, że

jest. W takim razie możesz go sobie zatrzymad, Quentin.

Sabat zszedł po schodach wejściowych i ruszył porośniętym mchem podjazdem. Nagle zamarł, serce zabiło mu

gwałtownie, a skóra ścierpła, jakby niewidzialne, lodowato zimne palce musnęły ją aż do nasady karku. Daimler stał
zaparkowany tam, gdzie go zostawił, a jego majestatyczna, srebrna sylwetka odbijała słabe promienie
październikowego słooca. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu, poza… Spojrzał jeszcze raz, aby się upewnid.
Drzwi od strony pasażera były otwarte na oścież, a Ingrid Bacher zniknęła bez śladu!

Sabat próbował zakrzyczed Quentina, jednocześnie szukał logicznego wytłumaczenia. Może się znudziła i poszła do

wioski, aby się rozejrzed. Nikt nie idzie sobie zwiedzad Verboten. A może poszła w krzaki za potrzebą. Poszła szukad
Gerda, Mark. Nie znajdziesz jej.

Sabat wziął się w garśd, raz jeszcze stał się bezwzględnie skuteczną maszyną, jak nauczyło go szkolenie w SAS lata

temu, gdy jego życie zależało od czujności i sprytu. W porządku, mogli ją dorwad, ale nadal miał czas, by ją odnaleźd.
Był środek dnia, nie mogli jej skrzywdzid. Przeszuka tą tak zwaną „wioskę wampirów” dom po domu, łącznie z
budynkami gospodarczymi. A jeżeli jej nie znajdzie… Uśmiechnął się do siebie ponuro. Stawi czoło temu, co
nieuniknione tylko wtedy, gdy będzie do tego zmuszony.

background image

Wczesnym wieczorem Mark Sabat uznał z satysfakcją, że przeszukał całą wioskę. Chryste, do czegóż to mogą

posunąd się ludzie dla pieniędzy! Nie lepsze były te wszystkie upiory, które zgromadzono tutaj, aby dopełniły
rekonstrukcji pradawnego folkloru. Nietoperze zwisające z sufitów na elastycznych linach, sztuczne pajęczyny
ocierające się o przechodniów, uwalane krwią woskowe wampiry o wykrzywionych twarzach, wijące się w nieopisanej
agonii z kołkami wystającymi z piersi. Jeżeli nawet wcześniej ta wioska nie była skażona złem, teraz było zgoła inaczej.
Stworzono właściwą atmosferę, aby zwabid siły ciemności. Teraz Verboten należało do nich.

Sabat nie odnalazł Ingrid i musiał pogodzid się z faktem, że już nie odnajdzie. Obwiniał się za to. Powinien był

zabrad ją ze sobą i uważnie jej pilnowad. Zamiast tego, zostawił ją samą i bezbronną. Została zwabiona podstępem, a
po zachodzie słooca przepadnie na zawsze. To jego wina. Nie, Quentina. Dusza brata stępiła jego czujnośd, sprawiając,
że popełnił ten jeden błąd, na który czekali oni.

Zastanowił się nad wykonaniem egzorcyzmu wielkiej posiadłości, ale odrzucił ten pomysł niemal natychmiast. Zło

zagnieździło się nie tylko tam, ale w całym Verboten. Ogrom pracy; zajęłoby to wiele dni. Poza tym, było ich zbyt wiele,
mógłby nie podoład takiej koncentracji zła. Siedział na schodach, paląc fajkę nabitą słodko pachnącym, wyrazistym
tytoniem i zrozumiał, co musi zrobid.

Wstał i wsiadł do daimlera, następnie obrócił samochód tak, aby jego lśniący przód był skierowany w stronę

kamiennych kolumn na początku podjazdu. Wyłączył silnik, zostawiając jednak klucz w stacyjce. Następnie sięgnął na
tylne siedzenie i znalazł czarną, skórzaną teczkę, z którą nigdy się nie rozstawał. Znajdujące się w niej narzędzia jego
pracy nieraz wyratowały go z opresji, a teraz potrzebował ich jak nigdy dotąd.

Gdy szkarłatna tarcza słooca nareszcie zaczęła się chowad za porośniętymi lasem wzgórzami na zachodzie, wrócił

do wielkiego domu.

Już prawie nadszedł czas.

Zmrok sprawił, że cienie wychynęły z głębi holu, gdzie czaiły się za dnia. Czarne plamy pełzły po wilgotnej,

kamiennej posadzce, jakby chciały pochwycid człowieka, który odważył się przybyd do Verboten.

Sabat schował rewolwer do kabury, był przekonany, że zdoła go odpowiednio szybko wyciągnąd i zaatakowad

przeciwnika, chyba że ten zakradłby się od tyłu. Plecami przywarł do kamiennej ściany, obserwując i czekając. Cienie
dalej wydłużały się w jego kierunku. Quentin, co dziwne, zamilkł, jakby na coś czekał.

Sabat pozwolił myślom błądzid, wspominał swoją służbę kapłaoską, rozczarowanie, służbę w SAS… Pewnie nadal

byłby agentem, gdyby nie żona pewnego pułkownika i jej obsesja na punkcie biczy i kijów, a także skłonnośd do
sadyzmu przewyższająca nawet jego własną. Katriona Lealan… Ingrid Bacher była do niej na swój sposób podobna. Jej
żądza, jej…

Wtedy ją ujrzał. Tym razem Ingrid Bacher nie była iluzją wyobraźni. Dzieliły ich niecałe trzy metry. Wyglądała, jakby

szybowała. Potem zatrzymała się znowu. Jej cera była tak blada, że mógł dojrzed każdy szczegół jej twarzy. Śliczna, ale
splamiona. Jej uśmiech przypominał grymas lisa, a idealnie białe zęby były dużo większe. Ze szkarłatnych, pełnych warg
ciekła ślina, a oczy jaśniały czerwienią. Warcząca wilczyca obserwowała go, gotowa do skoku.

– Obawiam się, że nie odnalazłem Gerda – oznajmił Sabat spokojnym tonem, jakby prowadzili zwyczajną rozmowę

w tamtej gospodzie.

– I nie znajdziesz – odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się piskliwie. – Nie znajdziesz go, Sabat! On nie istnieje!

Jedyna rodzina, jaką mam, mieszka tutaj i już na ciebie czekają!

– Rozumiem – uśmiechnął się zimno i wstał. – To ty jesteś przynętą, pułapką na Sabata. Ciekawi mnie jednak,

dlaczego tak ci zależało, abym tu przybył. Jeszcze wczoraj nie byłaś jedną z nich, wiem to na pewno.

– Zgadza się – jej oczy zwęziły się w szparki. – Przez kilka miesięcy po kolei zabierali moich rodziców i przyjaciół.

Oszczędzili mnie z ważnego powodu. – zbliżyła się o krok i ściszyła głos, jakby obawiała się, że zostanie podsłuchana. –
Wiedzieli, że jesteś niedaleko, Sabat, że możesz chcied nas ścigad tak samo, jak ścigałeś innych, aż ich zniszczyłeś.
Madeleine Gaufridi, Louis Nevillon, francuski czarnoksiężnik Petraux, który jak ty miał dwie dusze. O tak, Sabat, masz
się z czego tłumaczyd. Pozostałam przy życiu, aby móc sprowadzid cię tu, aby mogli się zemścid.

– Co za to dostaniesz? – Sabat nie spuszczał jej z oka.
– Zapewnią wieczny spoczynek mi i moim rodzicom.
– Ty idiotko. – Sabat zaśmiał się ostro. – Biedna, niewinna idiotko. Nigdy cię nie uwolnią. Na całą wiecznośd jesteś

skazana na los żywego trupa.

background image

Ingrid wzdrynęła się, jakby dostała w twarz. Jej wzrok wyrażał lęk i zwątpienie. Potem jej oblicze zmieniło się

znowu, tym razem wyrażało czystą złośliwośd i płonącą w niegdyś żywym ciele nienawiśd. Rzuciła głową do przodu,
sycząc przez groteskowo ostre zęby.

– Pamiętasz wczorajszą noc, Sabat? Oto nasza nagroda: nas dwoje razem, na wiecznośd.
– Nie. – oblicze Sabata stężało. Odezwał się ponownie, unosząc w prawej dłoni niewielki, srebrny krucyfiks, który

zdawał się jarzyd eteryczną poświatą w pogłębiającym się mroku. – W imię Ojca, Syna i…

Ingrid Bacher wrzasnęła straszliwym głosem, który dobiegał z głębi duszy nie należącej już do niej i cofnęła się do

tyłu. – Nie, Sabat! Nie!

Wtedy Sabat strzelił. Huk rewolweru zagrzmiał w pustym korytarzu, a pomaraoczowy płomieo przeszył mrok jak

sztylet, na ułamek sekundy przeganiając cienie do rogu. Srebrna kula trafiła Ingrid w sam środek czoła i rozszczepiła
czaszkę, rozrzucając wokół odłamki kości. Nie pojawiła się jednak ani kropla krwi, gdy ciało osuwało się na podłogę.
Sabat wiedział, że przynajmniej ona jedna ze wszystkich stworzeo nocy zamieszkujących to miejsce zaznała spokoju.

Ruszył biegiem, instynktownie wyczuwając, że ruszają za nim w pościg już gdy wybiegał przez otwarte drzwi. Pełne

furii szepty do złudzenia przypominały głos Quentina. Widoczne w mroku sylwetki zachowywały dystans jedynie dzięki
temu, że Sabat trzymał przed sobą krzyż.

– W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. Chodbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę.

1

Trzymali się z daleka, ale na jak długo? Byli silni, i to bardzo, a przy tym naprawdę chcieli go dostad.
Na dworze wiatr zaczął wiad z siłą huraganu, szarpiąc jego ubranie i próbując zagonid go z powrotem do

posiadłości. Czuł dotyk lodowatych palców, ale udało mu się dostad się do daimlera, rzucid się do środka i zatrzasnąd
drzwi. Wiedział jednak, że ich nie zatrzymają drzwi samochodu. Do szyb przylegały twarze istot, które nie miały prawa
istnied, których nie powinno nigdy ujrzed ludzkie oko. Quentin śmiał się piskliwie.

Sabat bał się, że silnik nie zaskoczy, ale daimler go nie zawiódł. Niski pomruk wzrósł do crescendo, gdy dał gaz do

dechy. Samochód wystrzelił do przodu, a reflektory ukazały hordę trupiobladych postaci próbujących zastąpid mu
drogę. Ruszył na nich, szykując się na zderzenie, ale żadne nie nastąpiło. Kamienne kolumny zamajaczyły na przedzie,
ruszył pędem między nimi, aż dotarł do szosy, na główną ulicę wymarłej wioski, która niespodziewanie ożyła.

Uzbrojone w szpony dłonie chwytały się nabierającego szybkości daimlera, odrażające twarze zamieniły się w

maski wykrzywione furią, plujące i wrzeszczące na Sabata, który nie zdejmował nogi z gazu. Biegli i szybowali w
pościgu za nim, a ich piskliwe głosy przewiercały na wylot jego mózg, zagłuszając nawet krzyki sfrustrowanego
Quentina. Mała dziewczynka nagle pojawiła się na drodze Sabata i omal nie zahamował. Wtedy znikła, na powrót
wchłonięta przez ciemnośd, w której miała żyd bez kooca, umęczona dusza będąca własnością zła.

Wtem wydostał się z wioski. Drzewa nie były już powykrzywiane, wiatr ustał, a okoliczne pola oświetlał srebrny

blask księżyca. Sabat oparł się na siedzeniu, próbując się uspokoid. Dusze tych, których zniszczył za życia, próbowały
zwabid go do Verboten, aby nareszcie się zemścid; ich plan niemal się powiódł. Ich najnowsza marionetka, Ingrid
Bacher, zawiodła, chod przecież mogła po raz ostatni spróbowad skusid Sabata swoimi wdziękami. Jednak
wspomnienie nocy pełnej miłości nadal się w niej tliło nawet, gdy ją przemienili i zawahała się.

A Sabat odwdzięczył się za jej miłośd dając jej wieczny spokój.

1

Ciekawe, czemu zatem spieprzasz jak niepyszny, zamiast zabid resztę wampirów…


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Guy N Smith Sabat 06 Rytm Piekieł ( nieoficjalne)
Guy N Smith Sabat 01 Cmentarne hieny
Guy N Smith Sabat 1 The Graveyard Vultures
Guy N Smith Sabat 01 The Graveyard Vultures
Guy N Smith Sabat 02 The Blood Merchants
Guy N Smith Sabat 03 Cannibal Cult
Guy N Smith Sabat 4 The Druid Connection
Guy N Smith Sabat II Krwawa bogini
Guy N Smith Sabat 2 The Blood Merchants
Guy N Smith Sabat 04 The Druid Connection
Guy N Smith Sabat 3 Cannibal Cult
Smith Lisa Jane Pamiętniki Wampirów 05 Powrót o zmierzchu [rozdzia 6]
Smith Lisa Jane Pamiętniki wampirów 05 Powrót o zmierzchu (Prolog)
Smith Lisa Jane Pamiętniki wampirów 05 Powrót o zmierzchu
Smith Lisa Jane Pamiętniki wampirółw 05 Powrót o zmierzchu
Smith Lisa Jane Pamiętniki wampirów 05 Powrót o zmierzchu [rozdział 1]

więcej podobnych podstron