background image

JAMES PATTERSON

PAMIĘTNIK PISANY MIŁOŚCIĄ

background image

Katie

Katie   Wilkinson   brała   ciepłą   kąpiel   w   trochę   dziwacznej,   lecz   pięknej   staroświeckiej, 

porcelanowej   wannie   w   nowojorskim   mieszkaniu.   Dzięki   takim   sympatycznym   starociom   jej 

mieszkanie   roztaczało   urok,   o   jakim   amatorzy   niegdysiejszej   elegancji   mogli   sobie   pomarzyć. 

Ginewra, perska kotka Katie, o wyglądzie swojskiego szarego swetra, umościła się na umywalce. 

Czarny labrador Merlin siedział w drzwiach prowadzących do sypialni. Pilnowali Katie, jak gdyby 

niepokoili się o nią.

Po zakończeniu lektury dziennika spuściła głowę i odłożyła oprawny w skórę brulion na 

drewniany taboret obok wanny. Przeszedł ją dreszcz. Ręce zaczęły jej się trząść, szloch wstrząsnął 

ciałem. Całkiem się rozkleiła, chociaż zdarzało jej się to niezwykle rzadko. Na co dzień była silna. 

Po   czym   wyszeptała   słowa,   które   niegdyś   usłyszała   w   kościele   swojego   ojca   w   Asheboro,   w 

Karolinie Północnej:

- O Boże, dobry Boże, czy Ty w ogóle istniejesz?

Nigdy by nie przypuszczała, że taki niepozorny brulion może ją tak poruszyć. Oczywiście 

nie sam dziennik tak nią wstrząsnął i dostarczył tylu emocji.

Nie, nie chodziło wyłącznie o dziennik Suzanne dla Nicholasa.

Wyobraziła sobie Suzanne. Dosłownie zobaczyła ją oczyma duszy w przytulnym skromnym 

domku przy Beach Road na wyspie Martha`s Vineyard.

Następnie małego Nicholasa, rocznego szkraba, z jaśniejącymi radością błękitnymi oczami.

I wreszcie Matta.

Tatę Nicholasa.

Męża Suzanne.

Byłego kochanka Katie.

Co teraz myślała o Matcie? Czy potrafiłaby mu wybaczyć? Gubiła się we własnej ocenie. 

Ale   przynajmniej   zaczynała   wreszcie   rozumieć,   co   się   stało.   Dziennik   podsunął   jej   strzępy 

brakującej wiedzy, lecz również ujawnił bolesne sekrety, których być może lepiej by było nie znać. 

Zanurzyła się głębiej w ciepłej wodzie i wróciła myślą do 19. lipca, kiedy to trafił w jej ręce ten 

zeszyt.

Na wspomnienie tamtego dnia znów się rozpłakała.

RANO dziewiętnastego  coś pociągnęło  Katie  nad rzekę  Hudson. Zapragnęła  odbyć  rejs 

statkiem spacerowym wokół Manhattanu. Za pierwszym razem Matt i ona mieli po prostu fantazję, 

żeby się nim przepłynąć, ale tak im się spodobało, że wciąż tam wracali.

Wybrała się na pierwszy rejs tego dnia. Targał nią smutek, a zarazem gniew. O Boże, sama 

już nie wiedziała, co czuje.

background image

Wczesna   pora   nie   przyciągnęła   zbyt   wielu   turystów.   Katie   zajęła   miejsce   na   górnym 

pokładzie i oglądała Nowy Jork z wyjątkowej perspektywy - omywających go melancholijnych 

nurtów.

Kilka osób, zwłaszcza mężczyzn, zwróciło uwagę na kobietę siedzącą samotnie.

Katie zazwyczaj wyróżniała się z tłumu. Była wysoka, miała metr osiemdziesiąt, a przy tym 

ciepłe, życzliwe niebieskie oczy. Trapiły ją kompleksy na tle wzrostu, toteż podejrzewała, że ludzie 

dlatego   się   na   nią   gapią.   Przyjaciele   zapewniali   ją,   że   tak   nie   jest.   Że   ludzie   podziwiają   jej 

olśniewającą urodę. Katie nie podzielała tego zdania. Uważała się za całkiem zwyczajną. W głębi 

duszy nadal była wiejską dziewczyną z Karoliny Północnej.

Często   zaplatała   długie   ciemne   włosy,   hodowane   od   ósmego   roku   życia,   w   warkocz. 

Dawniej wyglądała w nim urwisowato, teraz trafiła w wielkomiejską modę na naturalność. Chyba 

wreszcie dogoniła swoje czasy. Prawie się nie malowała, czasem pociągnęła tylko rzęsy tuszem i 

usta szminką. Dzisiaj nie była umalowana. I z całą pewnością nie wyglądała olśniewająco.

Płakała kilka godzin, oczy miała podpuchnięte. Poprzedniego dnia ukochany mężczyzna 

zerwał   z   nią   nagle   bez   słowa   wyjaśnienia.   Cios   spadł   tak   nieoczekiwanie.   Wciąż   nie   mogła 

uwierzyć, że Matt od niej odszedł.

No i niech go diabli wezmą! Jak on mógł? Czyżby przez tyle miesięcy mnie okłamywał? Na 

to wygląda! Łajdak.

Chciała zastanowić się nad tym, co też mogło rozdzielić ją z Mattem, ale myślała tylko o 

wspólnie spędzonych, w przeważającej mierze pięknych, chwilach.

Z zadrą w sercu musiała przyznać, że zawsze mogła z nim porozmawiać na każdy ważny dla 

niej temat. Tak samo jak rozmawiała z koleżankami. Zatem co się stało? Za wszelką cenę chciała 

się dowiedzieć.

Był taki troskliwy, przynajmniej do tej pory. Jej urodziny wypadały w czerwcu, toteż przez 

cały, jak powiadał, urodzinowy miesiąc przysyłał jej dzień w dzień po jednej róży. Zawsze zdawał 

się dostrzegać jej nastroje - dobre, złe, a czasem okropne - i nową bluzkę czy sweterek. Łączyły ich 

wspólne   gusty,   przynajmniej   tak   twierdził.   „Ally   McBeal”,   „Praktyka”,   „Wyznania   gejszy”. 

Kolacja, potem drinki w barze. Jeden za tych, co na lądzie, drugi za tych, co na morzu. Zagraniczne 

filmy w kinie Lincoln Plaza. Stylizowane czarno-białe fotografie, płótna olejne, które wyszukiwali 

razem na pchlich targach.

W niedzielę chodził z nią do kościoła, gdzie prowadziła lekcje religii dla przedszkolaków. 

Oboje uwielbiali niedzielne popołudnia u niej - Katie czytała „Timesa”, od deski do deski, a Matt 

pracował   nad   swoimi   wierszami,   które   rozkładał   jej   na   tapczanie,   na   podłodze,   a   nawet   na 

drewnianym kuchennym stole.

Przy nim czuła spokój, cudowny i błogi, jak jeszcze nigdy przy nikim.

background image

Katie nie potrafiła znaleźć niczego, co by ceniła sobie ponad miłość do Matta.

Chciała spędzać z nim cały czas. Może to zbyt staromodne, ale prawdziwe.

Kiedy wyjeżdżał na wyspę Martha`s Vineyard, na której mieszkał i pracował, co wieczór 

rozmawiali godzinami przez telefon albo przysyłali sobie zabawne listy elektroniczne. Nazywali to 

romansem międzymiastowym. Zawsze jednak powstrzymywał Katie przed odwiedzeniem go na 

Vineyard. Może powinna w tym upatrywać przestrogi.

I   tak   jedenaście   wspaniałych   miesięcy   minęło   jak   z   bicza   trzasnął.   Katie   lada   dzień 

spodziewała  się oświadczyn.  W duchu miała  taką pewność. Uprzedziła  już nawet  mamę.  Tym 

bardziej więc czuła się teraz upokorzona, że tak ją zawiodła intuicja. Nie mogła sobie darować, iż 

się tak srodze pomyliła.

Nagle uświadomiła sobie, że chlipie, a wszyscy na pokładzie jej się przyglądają.

- Przepraszam - szepnęła. Poczuła się jak idiotka. - Nic mi nie jest.

Chociaż mijało się to z prawdą.

Nigdy   w   życiu   nie   czuła   się   tak   zraniona.   Straciła   jedynego   mężczyznę,   którego 

kiedykolwiek w życiu kochała. Boże, jak ona kochała Matta!

TEGO dnia Katie nie miała siły iść do pracy. Nie potrafiłaby spojrzeć w oczy kolegom z 

redakcji. Ani nawet obcym w autobusie. Miała serdecznie dosyć takich zaciekawionych spojrzeń 

jak te na statku.

Kiedy wróciła do domu po rejsie wokół Manhattanu, zastała pod drzwiami przesyłkę. W 

pierwszej chwili uznała, że to pewno maszynopis z redakcji. Nie mogliby, choć na dzień zostawić ją 

w spokoju? Raz na jakiś czas miała prawo do jednego dnia wolnego. Przecież nie oszczędzała się w 

pracy. Wszyscy wiedzieli, ile serca wkłada w przygotowanie książek.

Była starszym redaktorem w renomowanym wydawnictwie nowojorskim, specjalizującym 

się w literaturze pięknej. Uwielbiała swoją pracę. Tam właśnie poznała Matta. Rok przedtem z 

wielkim przekonaniem kupiła w niewielkiej agencji literackiej w Bostonie prawa na wydanie jego 

pierwszego tomiku poezji.

Od razu coś między nimi  zaiskrzyło,  i to mocno.  A już po kilku tygodniach  wybuchła 

miłość... w każdym razie dotąd Katie święcie w to wierzyła.

Kiedy teraz schyliła się po paczkę, rozpoznała charakter pisma. Nie miała najmniejszych 

wątpliwości, że to pismo Matta.

Omal nie upuściła przesyłki. A po chwili zapragnęła odrzucić ją jak najdalej od siebie.

Nie   zrobiła   tego   jednak.   Zawsze   sobie   to   wyrzucała,   tę   samokontrolę   i   opanowanie. 

Wpatrywała się w paczkę. W końcu westchnęła głęboko i rozdarła papier. W środku znalazła mały 

staroświecki dziennik. Nie zrozumiała. Dopiero po chwili coś ją ścisnęło w dołku.

background image

„Dziennik Suzanne dla Nickolasa” widniał tytuł na okładce, chociaż nie napisał go Matt.

Suzanne?

Nagle w głowie jej się zakręciło, ledwie zachowała przytomność. Matt zawsze milczał jak 

zaklęty na temat swojej przeszłości. Jednak pewnego wieczoru, kiedy wypili dwie butelki wina, 

dowiedziała się, że żona Matta miała na imię Suzanne. Ale nie chciał o niej mówić.

Jedyne nieporozumienia między nimi dotyczyły jego milczenia na temat przeszłości. Katie 

koniecznie chciała się dowiedzieć czegoś więcej, a wtedy Matt jeszcze bardziej się zamykał. Wcale 

to do niego nie pasowało. Kiedy wreszcie doszło na tym tle do kłótni, przysiągł Katie, że Suzanne 

nie jest już jego żoną. Ale nie chciał puścić pary z ust.

Kim był Nickolas? Dlaczego Matt przysłał jej ten dziennik?

Katie drżącymi rękami otworzyła brulion. Matt dołączył w nim list. Przeczytała.

Kochana Katie.

Nie potrafię wyrazić, co teraz czuję. Żałuję, że dopuściłem do takiej sytuacji. 

Całą winę biorę na siebie. Ty jesteś wspaniała, cudowna, piękna.

Może ten dziennik wyjaśni Ci wszystko lepiej, niż ja bym potrafił.

Jeżeli masz odwagę, przeczytaj go.

Dowiesz się o mojej żonie i synu, o mnie.

Uprzedzam, że pewne fragmenty może Ci będzie trudno czytać.

Nigdy nie sądziłem, że się w Tobie zakocham, ale tak się stało.

Matt

Katie przewróciła stronę.

background image

Dziennik

Kochany Nickolasie, moje ty książątko.

Wiele lat temu zastanawiałam się, czy kiedykolwiek zostanę matką. I przyszło mi do głowy, 

że warto byłoby co roku robić nagranie wideo dla moich dzieci, mówić im, o czym myślę, jak 

bardzo je kocham, czym się martwię, z czego śmieję lub dlaczego płaczę.

Bardzo ceniłabym sobie takie taśmy, gdyby moi rodzice rok w rok mówili mi, kim są, co 

czują wobec mnie, co myślą o świecie.

Niestety, wyszło tak, że nie wiem nawet dobrze, kim byli.

Dlatego   postanowiłam   robić   dla   ciebie   co   roku   takie   nagranie,   ale   mam   jeszcze   jeden 

pomysł. Będę prowadziła ten pamiętnik, syneczku, i obiecuję wszystko w nim wiernie opisywać.

Kiedy piszę te słowa, masz  dwa tygodnie.  Chciałabym  ci opowiedzieć  o czymś,  co się 

zdarzyło przed twoim urodzeniem. Zacznę więc nie od początku, a jeszcze wcześniej.

Piszę tylko dla ciebie, Nick.

Oto jak wygląda historia Nickolasa, Suzanne i Matta.

ZACZNĘ od pewnego ciepłego wiosennego wieczoru w Bostonie.

Pracowałam wtedy w Szpitalu  Publicznym  Massachusetts. Od ośmiu  lat  byłam  lekarką. 

Czasem wprost uwielbiałam swoją pracę - zwłaszcza, kiedy pacjenci na moich oczach wracali do 

zdrowia. Ale dobijała mnie biurokracja i beznadziejna niedoskonałość państwowej służby zdrowia.

Właśnie   zeszłam   skonana   z   całodobowego   dyżuru.   Wybrałam   się   na   spacer   ze   swoim 

wiernym labradorem Gustawem, zdrobniale Gusem.

Może opiszę ci siebie z tamtego okresu. Miałam długie jasne włosy, metr sześćdziesiąt pięć 

wzrostu. Nawet jeśli nie byłam piękna, to chyba też niebrzydka. I uśmiechałam się życzliwie do 

większości ludzi. Nie szalałam na punkcie swojego wyglądu.

Był piątek wieczór, zapadał zmierzch, powietrze wydawało się krystalicznie czyste. Właśnie 

mijaliśmy łodzie w kształcie łabędzi w Parku Bostońskim. Często tamtędy chodziliśmy, zwłaszcza 

kiedy Michael, mój chłopak, pracował, tak jak owego wieczoru.

Gus zerwał się ze smyczy, żeby pogonić za kaczką. Skoczyłam za nim. Wtem przeszył mnie 

nieopisany ból. Tak silny, że upadłam na ziemię. Zupełnie jakby mnie ktoś dźgał nożem w rękę, w 

plecy, w szczękę. Jęknęłam. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, ale coś mi mówiło, że to serce.

Chciałam wołać o pomoc, nie mogłam jednak wydobyć z siebie nawet słowa. Drzewa w 

parku wirowały nade mną jak karuzela. Obstąpili mnie zatroskani gapie.

Serce? Boże, przecież mam dopiero trzydzieści pięć lat.

- Wezwijcie karetkę! - zawołał ktoś. - To coś poważnego. Ona chyba umiera.

Nie! Chciałam krzyknąć. To niemożliwe.

background image

Oddech   miałam   coraz   płytszy,   zapadałam   w   ciemność,   w   pustkę.   O   Boże,   myślałam. 

Suzanne, żyj, oddychaj, nie odchodź.

Musiałam stracić przytomność na dobrych kilka minut. Kiedy się ocknęłam, niesiono mnie 

do karetki. Łzy płynęły mi po twarzy. Ociekałam potem.

Kobieta w białym fartuchu powtarzała:

- Proszę się nie przejmować. Wszystko będzie dobrze.

Ale wiedziałam, że dzieje się coś złego.

Zebrałam w sobie resztki sił, spojrzałam na nią błagalnie i rwącym głosem szepnęłam:

- Nie dajcie mi umrzeć.

Jeszcze tylko pamiętam, jak wkładano mi maskę tlenową na twarz. Potem ogarnęła mnie 

śmiertelna słabość.

NAZAJUTRZ   przeszłam   operację   wszczepienia   bajpasów   w   Szpitalu   Publicznym 

Massachussetts. Dostałam zwolnienie z pracy na dwa miesiące. W ciągu okresu rekonwalescencji 

miałam okazję przemyśleć niejedno. Może po raz pierwszy w życiu trafiło mi się tyle wolnego 

czasu.

Zastanowiłam się nad swoim zabieganym życiem w Bostonie, nad dyżurami, nadgodzinami, 

podwójnymi zmianami. Przypomniałam sobie, jak się czułam przed tym nieszczęsnym atakiem. 

Zrozumiałam,   jak   dalece   odsuwam   od   siebie   prawdę.   Przecież   w   mojej   rodzinie   od   pokoleń 

chorowano na serce, a mimo to nie zachowałem należytej ostrożności.

Kiedy  wracałam  do  zdrowia,   koleżanka  opowiedziała   mi   przypowieść   o  pięciu  piłkach. 

Zawsze o niej pamiętaj, Nick. Wiele ci może dać.

Posłuchaj.

Wyobraź sobie, że życie polega na żonglowaniu pięcioma piłkami. Ich nazwy to praca, 

rodzina,   zdrowie,  przyjaciele  i  prawość.  Wszystkie   udaje  ci  się  utrzymywać   w  powietrzu.  Ale 

pewnego dnia wreszcie do ciebie dociera, że praca jest gumową piłką. Jeżeli ja upuścisz, odbije się i 

wróci. Pozostałe cztery piłki - rodzina, zdrowie, przyjaciele, uczciwość - to szklane kule. Jeśli się 

którąś upuści, może się obić, wyszczerbić lub nawet roztrzaskać. Kiedy pojmiesz naukę o pięciu 

piłkach, wkroczysz na drogę budowania równowagi w życiu.

Nick, ja wreszcie pojęłam.

Nickusiu.

Jak się zorientowałeś, piszę o czasach przed poznaniem twojego taty, czyli Matta.

Opowiem ci o doktorze Michaelu Bernsteinie.

Poznałam go w 1996 roku na weselu Johna Kennedy`ego juniora i Carolyn Bessette na 

background image

Cumberland Island w stanie Georgia. Przyznaję, że do tamtej pory życie nam obojgu układało się 

jak po różach. Moi rodzice wprawdzie zginęli, kiedy miałam dwa lata, ale na szczęście wychowali 

mnie kochający dziadkowie w Cornwall, w stanie Nowy Jork. Stamtąd wyjechałam na studia do 

Lawrenceville Academy w New Jersey, a potem na Uniwersytet Duke`a, a wreszcie trafiłam na 

Wydział Medyczny Uniwersytetu Harvarda.

Trudno było o lepsze wykształcenie, tyle że po drodze zabrakło lekcji o pięciu piłkach.

Michael również studiował medycynę w Harvardzie, ale poznaliśmy się dopiero na weselu 

Kennedy`ego. Byłam gościem Carolyn.  Michael należał do świty Johna. Wesele przebiegało w 

magicznej   atmosferze,   niosło   mnóstwo   nadziei   i   obietnic.   Może   właśnie   ten   magiczny   nastrój 

zbliżył mnie z Michaelem.

Nastąpiły cztery lata dość skomplikowanego związku. W pewnej mierze pociągała nas ku 

sobie atrakcyjność fizyczna. Michael był wysokim, czarującym mężczyzną o zaraźliwym uśmiechu. 

Mieliśmy dużo wspólnych zainteresowań. Oboje też byliśmy pracoholikami.

Wierz mi jednak, Nickolasie, że to jeszcze nie miłość.

Mniej więcej miesiąc po zawale serca obudziłam się któregoś dnia o ósmej rano. Leżałam i 

napawałam się panującą w mieszkaniu ciszą. W końcu wstałam, poszłam do kuchni, żeby zrobić 

sobie śniadanie przed wyjściem na rehabilitację.

Aż podskoczyłam, kiedy usłyszałam jakiś hałas. Zdumiał mnie widok Michaela w domu, bo 

zawsze wychodził przed siódmą. Siedział przy stole w naszym śniadaniowym kąciku.

- Omal mnie nie przyprawiłeś o kolejny zawał - wysapała, uważając to za niezły dowcip.

Michael wcale się nie roześmiał. Poklepał krzesło obok.

Po czym z dobrze mi znanym spokojem oznajmił, że odchodzi. Wymienił trzy powody: po 

pierwsze, bo nie może ze mną rozmawiać tak jak z kolegami, po drugie, ponieważ nie sądzi, bym 

po zawale mogła mieć dziecko, a po trzecie, w kimś się już zakochał.

Wybiegłam z kuchni, potem z domu. Tego ranka rozrywał mnie ból gorszy od zawału. Nic 

mi się nie układało, wszystko szło absolutnie fatalnie.

Uwielbiałam   swoja  pracę,   ale   wykonywałam   ją  w  zbiurokratyzowanym   wielkomiejskim 

szpitalu, co mi zupełnie nie odpowiadało.

Harowałam   tak   ciężko,   bo   nie   postawiłam   właściwie   na   nic   innego.   Zarabiałam   sto 

dwadzieścia   tysięcy   dolarów   rocznie,   ale   wyrzucałam   je   na   kolacje   w   restauracjach,   sobotnio-

niedzielne wypady za miasto, niepotrzebne ciuchy.

Przez całe życie marzyłam o dzieciach, aż tu nagle ocknęłam się bez partnera życiowego, 

bez dziecka, bez planu.

I wiesz, co zrobiłam, malutki?

Skorzystałam z lekcji o pięciu piłkach.

background image

Rzuciłam   pracę   w   szpitalu   w   Massachussetts.   Wyjechałam   z   Bostonu.   Zerwałam   z 

morderczym   trybem   życia.   Przeprowadziłam   się   tam,   gdzie   zawsze   czułam   się   szczęśliwa. 

Przyjechałam tu dosłownie po to, żeby podleczyć serce.

Kręciłam się dotąd w kółko jak chomik biegający po obręczy w klatce. Naciągnęłam życie 

do granic wytrzymałości, coś musiało puścić. Niestety, pierwsze nie wytrzymało serce.

Dokonałam ogromnej zmiany. Postanowiłam zmienić wszystko.

Nick, posłuchaj

 

 .  

Przyjechałam  na wyspę  Martha`s Vineyard niczym  zagubiona  turystka, targając za sobą 

bagaż   przeszłości,   bo   nie   miałam   jeszcze   pomysłu,   co   z   nim   zrobić.   Przez   pierwsze   miesiące 

napełniałam   spiżarnię   zdrową   żywnością,   wyrzucałam   pisma,   które   przywiozłam   ze   sobą, 

aklimatyzowałam się w nowej pracy.

Od  piątego   do  siedemnastego   roku  życia  wszystkie  wakacje  spędzałam   z  dziadkami   na 

Martha`s Vineyard. Uwielbiałam tam wracać. Teraz często pod wieczór chodziłam z Gusem na 

plażę, żeby poganiał za piłką do zachodu słońca.

Ubiegałam   się   o   etat   internisty,   który   przenosi   się   do   Illinois.   Zupełnie   jakbyśmy   się 

zamieniali na role. On jechał do Chicago, a ja zrywałam z miejskim życiem. Dostałam gabinet 

sąsiadujący z czterema innym w białym drewnianym domu w Vineyard Haven. Dom liczył sobie 

ponad sto lat. Na frontowym ganku stały cztery antyczne fotele na biegunach.

Określenie „lekarz wiejski” brzmiało w moich uszach cudownie, jak dzwonek na przerwę w 

starej wiejskiej szkole. Wywiesiłam zatem stosowną tabliczkę: SUZANNE BEDFORD - LEKARZ 

WIEJSKI.

W drugim miesiącu mojego pobytu na Matha`s Vineyard zjawili się pacjenci. Emily Howe, 

lat   siedemdziesiąt,   szacowna   członkini   Cór   Rewolucji   Amerykańskiej,   kobieta   z   charakterem, 

przeciwna wszystkiemu, co się zdarzyło po roku 1900. Diagnoza: bronchit. Rokowania: dobre.

Dorris Lathem, dziewięćdziesiąt trzy lata, dama, która przeżyła trzech mężów, jedenaście 

psów i pożar domu. Końskie zdrowie. Diagnoza: staruszka. Rokowania: będzie żyła wiecznie.

To było coś dla mnie. Poczułam się jak w środku bajki oddalonej o milion mil od mojego 

życia w Bostonie.

Nareszcie znalazłam swój dom.

Nickolasie.

Oczywiście nie miałam pojęcia, że tu spotkam miłość  swego życia. Gdybym  wiedziała, 

natychmiast, bez wahania, rzuciłabym się w ramiona tatusia.

Kiedy przyjechałam na Martha`s Vineyard, dręczyły mnie same wątpliwości. Nie mogłam 

background image

podjąć decyzji, gdzie zamieszkać. Jeździłam po wyspie w nadziei, że gdzieś usłyszę wskazówkę: 

„tu jest dom dla ciebie”, „rozgość się tutaj”, „już nie szukaj”.

Północną część wyspy zawsze noszę w sercu, bo spędziłam tam wiele cudownych wakacji. 

Rozpościerała się jak książka dla dzieci z obrazkami, przedstawiająca farmy i płoty, polne drogi i 

skały. Południowa część wyspy stanowiła labirynt ścieżek, klombów, latarni i przystani. Wreszcie 

moje serce podbił domek rybacki z przełomu wieku. Do dziś go uwielbiam. Poczułam się w nim jak 

u siebie.

Wymagał odremontowania, ale najważniejsze, że nadawał się na zimę. Zakochałam się w 

nim od pierwszego wejrzenia. Staroświeckie belki u sufitu. Cały parter przeszklony z widokiem na 

morze. Wrota wielkie jak w stodole, rozsuwane na obie strony, zapraszały niejako świat z zewnątrz 

do środka.

Wyobrażasz   sobie,   Nick,   życie   prawie   jak   na   plaży?   Uskrzydlała   mnie   jedna   myśl,   że 

podjęłam  słuszną  decyzję.   Zamieszkałam   więc  między  Vineyard   Haven  a  Oak Bluffs.  Czasem 

przyjmowałam   pacjentów   u   siebie   albo   jeździłam   do   nich   na   wizyty   domowe,   ale   najczęściej 

pracowałam w szpitalu Martha`s Vineyard albo w przychodni w Vineyard Haven. A jednocześnie 

odbywałam rehabilitację.

Byłam sama, nie licząc Gusa, ale nie narzekałam. Może dlatego, że sama nie wiedziałam, 

kogo mi naprawdę brakuje - twojego taty czy ciebie.

Nick.

Któregoś dnia zajechałam pod dom po powrocie ze szpitala Martha`s Vineyard i nie miałam 

pojęcia, kto też, do licha, siedzi na moim ganku. Nie mógł to być elektryk, monter telefoniczny ani 

fachowiec od telewizji kablowej - bo wszyscy oni odwiedzili mnie poprzedniego dnia.

Nie, to był Matt, malarz, który miał mi pomóc w pracach wykończeniowych wymagających 

drabiny, gniazdka albo pędzla.

Obeszliśmy dom, pokazałam mu niedomykające się okna, wypaczone podłogi, przeciek w 

łazience. Poza tym cały dom aż się prosił o skrobanie i malowanie.

Mimo całego uroku miał sporo drobnych usterek.

Matt okazał się nieoceniony. Zapisywał, zadawał drobiazgowe pytania, obiecał wszystko 

naprawić do końca tysiąclecia. Następnego. Od razu zawarliśmy porozumienie.

Wtem życie nabrało różowych barw. Miałam nową ukochaną pracę i malarza pokojowego 

cieszącego się dobrą renomą.

Kiedy zostałam wreszcie sama w swoim domku nad morzem, wyrzuciłam ręce do góry i 

zakrzyknęłam: „Hura!”

background image

Kochany Nicku.

Pamiętasz malarza, o którym ci opowiadałam? Nazajutrz zabrał się od rana od gruntownego 

odświeżania   domu.   A   wiem   o   tym,   bo   zostawił   mi   bukiet   przepięknych   polnych   kwiatów   - 

różowych,   czerwonych,   żółtych,   fioletowych,   ustawionych   elegancko   w   słoju   przed   wejściem. 

Cudowny, miły gest, ujmująca niespodzianka.

Do kwiatów dołączył liścik:

Droga Suzanne

Światła w kuchni jeszcze się nie palą, ale oby chociaż te kwiaty rozjaśniły Ci dzień.

Może byśmy się spotkali w wybranym przez Ciebie czasie i celu.

Picasso - ostatnio raczej Twój malarz pokojowy

Osłupiałam. Odkąd Michael Bernstein mnie zostawił, unikałam wszelkich spotkań.

Usłyszałam, że mój malarz gdzieś stuka, wyszłam na ganek. Siedział w kucki na stromym, 

spadzistym dachu.

- Hej, Picasso! - zawołałam. - Dzięki za piękne kwiaty.

- Ależ proszę. Przypominały mi ciebie.

- Nieźle trafiłeś. To moje ulubione.

- Suzanne, nie miałabyś ochoty wyrwać się, żeby coś zjeść, albo na przejażdżkę, albo pograć 

w scrabble? Coś pominąłem?

Uśmiechnęłam się mimo woli.

- Teraz mam w pracy młyn z pacjentami. Muszę się w to wszystko wciągnąć. Ale dziękuję 

za zaproszenie.

Przyjął odmowę godnie i posłał mi uśmiech. Po czym przejechał ręką po czuprynie i dodał:

- Rozumiem.  Ale  chyba  zdajesz sobie sprawę z tego,  że jeśli się  choć raz  ze mną  nie 

umówisz, to będę musiał podnieść ci cenę.

- Tego nie wiedziałam! - odkrzyknęłam.

- Tak to wygląda. Wiem, że to ohydna, niesprawiedliwa praktyka. Ale co począć? Tak jest 

ten świat urządzony.

Roześmiałam się i obiecałam, że poważnie to rozważę.

- A skoro o pieniądzach mowa, ile jestem ci winna za dodatkową naprawę nad garażem? - 

spytałam.

- Za tamto? E, nic... To drobiazg.

Wzruszyłam ramionami, uśmiechnęłam się, pomachałam mu. Jego słowa mile pogłaskały 

mnie po sercu, może dlatego, że właśnie tak nie kręcił się ten świat.

- Hej, dziękuję, Picasso!

background image

- Hej, nie ma za co, Suzanne!

I znów zabrał się do dachu nad moją głową.

Kochany Nickolasie.

Przyglądam ci się, pisząc te słowa. Jesteś przeuroczy. Czasem, kiedy na ciebie patrzę, nie 

mogę uwierzyć, że należysz do mnie. Masz podbródek ojca, ale uśmiech z całą pewnością mój.

Nad kołyską wisi mała pozytywka. Kiedy się pociągnie za sznurek, gra „Zagwiżdż wesołą 

melodyjkę”. Natychmiast się wtedy śmiejesz. Chyba tatuś i ja lubimy tę melodię nie mniej niż ty.

Czasem   nie   mogę   sobie   wyobrazić   ciebie   w   innym   wieku   niż   teraz.   Podejrzewam,   że 

wszystkie matki chciałyby tak zatrzymać czas albo zasuszyć dzieci jak kwiaty, żeby wiecznie były 

doskonałe, zastygłe w nieskończoności. Czasem tuląc cię do piersi, czuję się, jak gdybym kołysała 

okruch nieba.

Myślę   o   tym,   jak   bardzo   moja   miłość   rosła,   kiedy   byłeś   jeszcze   w   moim   brzuszku.   I 

pokochałam cię od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłam. Spojrzałeś na tatę i na mnie, a potem 

zrobiłeś taką minkę, jakbyś mówił: „Cześć. Już jestem!”.

Wreszcie tata i ja mogliśmy cię zobaczyć. Bo przez dziewięć miesięcy wyobrażaliśmy sobie 

tylko, jaki będziesz. Przytuliłam twoją główkę delikatnie do piersi. Trzymałam na ręku dwa i pół 

kilo bezbrzeżnego szczęścia.

Następnie wziął cię na ręce tata. Nie mógł uwierzyć, że patrzy na niego człowieczek, który 

kilka minut temu przyszedł na świat.

Synek Matta.

Nasz śliczny mały Nickolas.

background image

Katie

„Synek Matta”

„Nasz śliczny mały Nickolas”

Katie Wilkinson odłożyła dziennik i zaczerpnęła głęboko tchu. Aż ją coś zaczęło drapać w 

gardle. Przeczesała palcami miękkie szare futro Ginewry, na co kotka zamruczała miło. Nie była 

zupełnie przygotowana na taki wstrząs. Nie była przygotowana na Suzanne. Ani na Nickolasa.

Na ten cały układ: Nickolas, Suzanne i Matt.

- Ginko, w co ja się wkopałam - poskarżyła się kotce. - Koszmar!

Wstała i zaczęła chodzić po mieszkaniu. Zawsze się nim szczyciła. Włożyła w nie sporo 

roboty. Wprost uwielbiała konstruować i montować własne szafki, półki na książki. Pełno tu było 

antyków z mahoniu, starych dywaników na ścianach, akwarelek, choćby ta przedstawiająca most 

Pisgah   na   południe   od   Asheboro,   jej   rodzinnego   miasteczka   leżącego   w   zagłębieniu   między 

łańcuchem Pasma Błękitnego a Great Smoky Mountains w Karolinie Północnej.

Babcina serwantka stała w jej gabinecie, a ze środka wciąż dobywała się woń domowych 

dżemów i konfitur. Teraz stały tam ręcznie szyte książki. Katie wykonała je w Szkole Rzemiosła 

Artystycznego w Penland, w Karolinie Północnej.

Do dziś przyświecało jej zasłyszane tam hasło: „Ręce do pracy, serca do Boga”.

Tyle pytań cisnęło jej się do głowy, ale nie miała nikogo, kto by na nie odpowiedział. No, 

niezupełnie nikogo. Miała przecież dziennik.

Suzanne.

Polubiła ją. Niech to licho, polubiła Suzanne. W innych okolicznościach mogłyby się nawet 

zaprzyjaźnić. Suzanne miała odwagę wynieść się z Bostonu i przeprowadzić na Martha`s Vineyard. 

Zrealizowała swoje marzenia o pracy, o spełnieniu własnej kobiecości. Pomógł jej w tym zawał 

serca. Dzięki temu nauczyła się cenić każdą chwilę.

Ale co myśleć o Matcie? Co dla niego znaczyła Katie? Czyżby padła ofiarą przelotnego 

romansu? A może zasłużyła na szkarłatną literę, emblemat cudzołożnicy? Raptem się zawstydziła. 

Ojciec bez przerwy zadawał jej w młodości pytanie: „Katie, jesteś w porządku wobec Boga?”. 

Teraz nie miała tej pewności.

- Palant - szepnęła. - Co za gadzina! Nie o tobie mowa, Ginewro. Mam na myśli Matta! 

Niech go cholera!

Czyli zdradzał swoją cudowną żonę? Dlaczego nie chciał z nią rozmawiać o Suzanne? Ani o 

Nickolasie? Jak mogła dopuścić, żeby tak opieczętował przed nią swoją przeszłość? Widocznie nie 

nalegała   wystarczająco   skutecznie.   A   dlaczego?   Bo   nie   chciała   się   narzucać.   Bo   miała   taki 

charakter.

Ale najbardziej paraliżował ją smutek w oczach Matta, kiedy zaczynali mówić o przeszłości. 

background image

No i Matt przysiągł jej, że nie jest już żonaty.

Wciąż wracało do niej wspomnienie tego strasznego wieczoru, osiemnastego lipca, kiedy 

Matt ją zostawił. Przygotowała wtedy elegancką kolację, wystawiła stolik z giętego żelaza na mały 

taras,   wyjęła   okazałą   porcelanę   Royal   Crown   Derby,   srebra   po  babci.   Kupiła   tuzin   czerwono-

białych róż.

Kiedy Matt się zjawił, czekała na niego cudowna niespodzianka, zredagowany przez nią 

pierwszy egzemplarz jego tomiku wierszy. Przekazała mu również wiadomość, że szykują nakład w 

wysokości jedenastu tysięcy egzemplarzy, niezwykle dużo jak na zbiór poezji.

-  Start   godny  pozazdroszczenia   -   pogratulowała.   -  Nie   zapomnij   o   przyjaciołach,   kiedy 

dotrzesz na szczyt.

Niecałą   godzinę   później   tonęła   we   łzach.   Trzęsła   się   na   całym   ciele,   jakby   spotkał   ją 

niewyobrażalny   koszmar.   Ledwie   Matt   przekroczył   próg,   już   wiedziała,   że   coś   jest   nie   tak. 

Wyczytała to z jego oczu. Wreszcie wyrzucił z siebie:

- Katie, muszę zerwać nasz związek. Nie mogę się z tobą spotykać. Przestanę w ogóle 

przyjeżdżać do Nowego Jorku. Wiem, jak to okropnie brzmi. Bardzo cię przepraszam. Musiałem 

sam ci o tym powiedzieć. Tylko dlatego dziś tu przyszedłem.

Nie, nie miał pojęcia, jak to okropnie brzmi. Po prostu złamał jej serce. A przecież zaufała 

mu. Otworzyła się przed nim całkowicie. Jak nigdy przedtem.

I właśnie tego wieczora szykowała się na rozmowę. Miała mu coś ważnego do powiedzenia. 

Ale odebrał jej tę szansę.

Kiedy od niej wyszedł, otworzyła szufladę w starej komódce przy drzwiach prowadzących 

na taras. Tam schowała jeszcze jeden prezent dla Matta. Wyjątkowy prezent.

Trzymała go teraz w ręce i znów się rozdygotała. Usta jej zadrżały, zęby zaczęły dzwonić. 

Nie mogła się opanować. Zerwała wstążeczkę, opakowanie, otworzyła małe podłużne pudełeczko. 

O Boże!

Natychmiast   się  rozpłakała.   Wstrząsnął   nią   ból   nie   do   zniesienia.   Tego   wieczoru   miała 

powiedzieć Mattowi tak ważną i cudowną nowinę.

W pudełeczku leżała piękna srebrna grzechotka.

Katie była w ciąży.

background image

Dziennik

Nickolas.

Tak wygląda teraz mój rytm dnia, nie mniej regularny i kojący niż fale Atlantyku widziane z 

domu.

Wstaję o szóstej, wyprowadzam Gusa na długi spacer obok farmy Rowe`a. Dochodzimy do 

odcinka   plaży  za  trzymetrowymi  wydmami   i  falującymi  nadmorskimi   trzcinami.  Nieodmiennie 

towarzyszy   mi   w   tych   spacerach   poczucie   błogiej   lekkości.   Chyba   najbardziej   dlatego,   że 

odzyskałam swoje życie, a zarazem siebie.

Pamiętaj o pięciu piłkach, Nick. Zawsze pamiętaj o tych pięciu piłkach.

Taka myśl kołatała mi po głowie, kiedy wracałam do domu.

Zanim skręciłam na swój podjazd, minęłam dom sąsiadów. Zaraz po moim wprowadzeniu 

się Melanie Bone okazała mi dużo serca. Pospieszyła ze wszystkim, od przydatnych telefonów po 

zimną, cierpką lemoniadę. Przez nią też poznałam swojego malarza. Bo to Melanie poleciła mi 

Picassa.

Ona jest w moim wieku i już ma czworo dzieci. Podziwiam wszystkie kobiety, które stać na 

taki   wyczyn.   Melanie   jest   drobną   atramentowoczarną   brunetką.   Ma   niewiele   ponad   metr 

pięćdziesiąt wzrostu i przepiękny, ujmujący uśmiech.

Mówiłam ci, że ma same dziewczynki? W wieku od roku do czterech lat! Mówię na nie 

według ich wieku. „czy Dwójka śpi? - pytam. - Czy Czwórka jest na huśtawce?”.

Wtedy dziewczynki zanoszą się śmiechem. Ich zdaniem, muszę być szalona, skoro nadałam 

Gusowi honorowy tytuł  Piątki. Gdyby ktokolwiek mnie przy tym podsłuchał, nigdy by się nie 

zgłosił po poradę do doktor Bedford.

Ale zgłaszają się, Nick, a ja ich leczę. I jednocześnie leczę siebie.

Mój mały mężczyzno.

Posłuchaj,   Nick.   Uważaj   teraz   pilnie,   bo   opowiem   ci   coś   z   pogranicza   magii.   Jest   coś 

takiego, uwierz mi.

Pewnego wieczoru po męczącym  dniu w gabinecie dzielna wiejska lekarka  postanowiła 

przekąsić coś w drodze do domu. Miałam ochotę na drobny występek. I uznałam, że hamburger z 

frytkami doskonale zakończy mój dzień.

Bodajże chwilę po ósmej weszłam do barku „Hamburgery Harry`ego”. W pierwszej chwili 

go nie zauważyłam. Siedział przy oknie i pałaszował coś z nosem w książce.

W połowie hamburgera zauważyłam, że to Picasso, mój malarz.

Nie miałam z nim prawie kontaktu, odkąd zostawił mi wtedy śliczne polne kwiaty. Czasem, 

wychodząc do pracy, słyszałam, jak stuka na dachu albo zastawałam go przy malowaniu domu, ale 

background image

najczęściej zamienialiśmy tylko kilka słów.

Wstałam, żeby zapłacić. Mogłam wyjść bez słowa, bo siedział odwrócony do mnie plecami, 

ale nie chciałam wypaść nieładnie, jakbym się wywyższała.

Stanęłam więc przy jego stoliku i zapytałam, co słychać. Mój widok go zaskoczył. Spytał, 

czy nie napiłabym się z nim kawy.

Wymówiłam   się   słabo,   tłumacząc,   że   musze   wracać   do   domu   do   Gusa,   ale   Matt   już 

uprzątnął dla mnie miejsce, no więc się przysiadłam. Nie zwróciłam wcześniej uwagi, że ma taki 

miły głos. Oczy też mi się spodobały.

- Co czytasz?  - spytałam,  nieco  speszona, może  nawet wystraszona,  żeby rozmowa  nie 

utknęła w martwym punkcie.

- Dwie rzeczy. Melville`a. - Podniósł „Moby Dicka”. - A druga to „Łowienie pstrągów w 

Ameryce”. Żeby mieć coś w rezerwie, jeżeli gruba ryba zawiedzie.

Roześmiałam się. Picasso był bardzo inteligentny, zabawny.

- „Moby Dick”, hmmm, książka na lato czy kac moralny, bo nie zaliczyłeś w szkole lektury 

obowiązkowej?

- I to, i to - przyznał. - Przez całe życie zawsze coś figuruje na pierwszym miejscu listy 

niezałatwionych rzeczy. Książka dosłownie wlepia w ciebie gały i przygaduje: „Nie odejdę, dopóki 

mnie nie przeczytasz”.

Przegadaliśmy ponad godzinę, czas upłynął niepostrzeżenie. Nagle zorientowałam się, że 

zmrok dawno zapadł.

- Muszę wracać - powiedziałam. Rano wcześnie zaczynam.

-   Ja   też   -   odparł   z   uśmiechem.   -   Moja   obecna   szefowa   przypomina   w   każdym   calu 

poganiacza niewolników.

Roześmiałam się.

- Podobno.

Wstałam i odruchowo wyciągnęłam do niego rękę.

- Picasso - powiedziałam. - Nawet nie wiem, jak się nazywasz.

- Harrison - przedstawił się. - Matthew Harrison.

Twój ojciec.

KIEDY   następnym   razem   zobaczyłam   Matta   Harrisona,   siedział   na   moim   dachu   i   jak 

szalony przybijał dachówki. Minęło kilka dni od naszego spotkania w „Hamburgerach Harry`ego”.

- Ej, Picasso! - zawołałam, teraz bardziej odprężona i wręcz uradowana na jego widok. - 

Napiłbyś się czegoś zimnego?

- Już schodzę. Chętnie.

background image

Pięć minut później rzeczywiście stał na ganku, ogorzały jak polerowany miedziak.

- Jak tam na górze? - spytałam.

Roześmiał się.

- Świetnie, chociaż gorąco. Możesz nie wierzyć, ale prawie skończyłem dach.

Niech go piorun trzaśnie! A ja właśnie zaczęłam doceniać jego obecność.

-   A   jak   tam   na   dole?   -   spytał   Matt,   opadając   w   dżinsowych   szortach   i   rozchełstanej 

dżinsowej koszuli wprost na bujany fotel. Fotel odchylił się pod jego ciężarem i uderzył w kratkę.

- No, nieźle - pochwaliłam. - Dobrze, że dziś obyło się bez tragicznych nagłówków z linii 

frontu.

I wtedy kratka za plecami Matta załamała się i jej górna część runęła na nas. Zerwaliśmy się, 

zaczęliśmy oboje wciskać białą drewniana kratę na miejsce. Płatki róż i powoju obsypały nam 

głowy.

Roześmiałam się na widok swojego majstra. Wyglądał jak nieco dziwaczny pan młody. Nie 

pozostał mi dłużny.

- A ty sama nie wyglądasz jak Carmen Miranda?

Wziął młotek, gwoździe i umocował kratkę. Musiałam ją tylko przytrzymać.

Poczułam muśnięcie jego muskularnego uda, a przy wbijaniu ostatniego gwoździa niemal 

przywarł piersią do moich pleców i aż mnie ciarki przeszły. Co to ma znaczyć?

Nasze   oczy   się   spotkały,   błysnęło   w   nich   coś   w   rodzaju   głębokiego   porozumienia. 

Cokolwiek to było, przypadło mi do gustu.

Niewiele myśląc, spytałam, czy nie zostałby na kolacji.

- Nie mam wprawdzie nic szczególnego. Wrzuciłabym po prostu befsztyki i kukurydzę na 

ruszt.

Zawahał się, i wtedy pomyślałam, że przecież może kogoś mieć. W końcu taki przystojny 

facet. Cała moja niepewność znikła, kiedy powiedział:

- Wiesz, Suzanne, tak się nieświeżo czuję. Mógłbym wziąć prysznic? Chętnie zostanę na 

kolacji.

No więc, Matt poszedł do łazienki, a ja do przygotowywania kolacji. I wtedy uprzytomniłam 

sobie,   że   nie   mam   ani   befsztyków,   ani   kukurydzy.   Na   szczęście   nigdy   się   nie   dowiedział,   że 

pobiegłam do sąsiadki po jedzenie. I że Melanie dołożyła mi jeszcze wino, świece, a nawet połowę 

wiśniowego placka. Dodała, że uwielbia Matta, podobnie zresztą jak wszyscy, toteż życzy mi jak 

najlepiej.

Po kolacji długo siedzieliśmy na ganku zagadani. Czas znów nam zleciał niepostrzeżenie. 

Kiedy spojrzałam na zegarek, dochodziła jedenasta. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.

- Jutro mam szpital! - wykrzyknęłam. - Od rana obchód.

background image

- Chciałbym ci się zrewanżować, Suzanne - rzekł Matt. - Czy mógłbym cię zaprosić jutro na 

kolację?

Nie mogłam oderwać wzroku od jego oczu. Były takie przejrzyście piwne.

- Jak najbardziej. Nie mogę się doczekać! - wyrwało mi się.

Roześmiał się.

- Nie musisz już teraz czekać, droga Suzanne. Przecież jeszcze tu jestem.

- Wiem i doceniam, ale nie mogę się doczekać jutra. Dobranoc, Matt.

Pochylił się, pocałował mnie delikatnie w usta, a potem odjechał.

I tak jak zawsze w moim życiu - przynajmniej dotąd - wreszcie nadeszło upragnione jutro. 

Pierwszy sygnał dnia dał Gus. Codziennie rano wybiega na ganek i przynosi mi gazetę „Boston 

Globe”. Trudno o lepszego przyjaciela!

Tego  dnia  po pracy Picasso  obwiózł  mnie  po  wyspie  swoim  wysłużonym   chevroletem. 

Nadal nie przestawały mnie zachwycać widoki na Martha`s Vineyard.

W końcu wylądowaliśmy wśród pięknych kolorowych skał Gay Head. Matt przypomniał 

mi, że harpunnik w „Moby Dicku”, Tashtego, jest Indianinem pochodzącym właśnie z Gay Head. 

Zupełnie nie pamiętałam.

Kilka dni później, kiedy skończył u mnie remont, znów wybraliśmy się na przejażdżkę.

Jeszcze dwa dni później pojechaliśmy aż na wyspę Chappaquiddick. Na plaży widniała mała 

tabliczka: NIE PRZESZKADZAĆ. TAKŻE MAŁŻOM I INNYM MIĘCZAKOM. Miłe.

Wiem, że zabrzmi to głupio albo jeszcze gorzej, ale rozpierała mnie radość tylko dlatego, że 

siedziałam   obok   Matta   w   samochodzie.   Spojrzałam   na   niego   i   pomyślałam   sobie:   cóż   to   za 

mężczyzna. A przed nami przygoda. Od dawna się tak nie czułam. Bardzo mi tego brakowało.

Matt odwrócił się do mnie i spytał, o czym myślę.

- O niczym. Oglądam widoki - skłamałam.

- A jeśli zgadnę - nie dawał za wygraną - to mi potwierdzisz?

- No pewnie.

- Jeżeli zgadnę - spytał z podstępnym uśmiechem - to umówimy się znowu? Choćby jutro 

wieczorem?

- Dobrze, ale jeśli nie zgadniesz, to już się nigdy nie zobaczymy. Wysoka stawka.

Roześmiał się radośnie, po czym puścił do mnie oko i rąbnął prosto z mostu:

- Myślałaś o nas.

Nie mogłam nawet blefować, tylko się zarumieniłam.

- Może.

- Miałem racje! - zawołał i wyrzucił w górę ręce w triumfalnym geście. - No więc jak?

- No więc, trzymaj ręce na kierownicy.

background image

- Na co masz ochotę jutro?

Roześmiałam się... i pomyślałam, że często się przy nim śmieję.

- Oj, nie wiem. Miałam zamiar wykąpać Gusa, bo już bardzo powinnam, kupić coś do 

jedzenia, może wypożyczyć film.

- Wszystko to mi odpowiada. Jeśli tylko się zgodzisz, chętnie ci potowarzyszę.

Musiałam przyznać, że bawiłam się z Mattem doskonale. Był przeciwieństwem Michaela, 

który wszystko robił z żelazną logiką, ani razu nie wziął wolnego dnia, pewno nigdy nie skręcił w 

piękną krętą drogę, urzeczony tylko i wyłącznie jej urodą.

Matt   wprost   przeciwnie.   Interesował   się   dosłownie   wszystkim.   Był   ogrodnikiem, 

obserwatorem ptaków, zapalonym czytelnikiem, niezłym kucharzem, koszykarzem i, oczywiście, 

majster-klepką.

Tego dnia czułam wprost skrzydła u ramion. Tak podziałała na mnie ta przejażdżka bez 

celu.   Napawałam   się   wszystkim:   nadmorskimi   trzcinami,   miętowobłękitnym   niebem,   plażą, 

odległym  rykiem oceanu. Ale najbardziej urzekał mnie Matthew Harrison. Jego świeżo uprana 

flanelowa koszula w kratę, dżinsy, ogorzała śniada cera, przydługie brązowe włosy.

Urzekał tak dalece, że jak raz się nim zachłysnęłam, to już nie chciałam go wypuścić.

Och, Nick, Nick.

Przez następne dwa tygodnie widywałam go codziennie. Nie mogłam dosłownie uwierzyć. 

Wciąż się tylko szczypałam. I uśmiechałam się do siebie, kiedy nikogo nie było w pobliżu.

- Suzanne, jeździłaś kiedyś konno? - spytał Matt w sobotę rano. - Pytam poważnie.

- To się czuje. Kiedy byłam małym dzieckiem - odparłam z kowbojskim akcentem.

- Dobra odpowiedź, bo znów będziesz dzieckiem. A jeździłaś kiedyś niebieskim rumakiem 

w czerwone paski ze złotymi kopytami?

Potrząsnęłam głową.

- Nie, bo zapamiętałabym.

- Wiem, gdzie jest taki koń - powiedział. - Wiem, gdzie są ich całe tabuny.

Pojechaliśmy   do   Oak   Bluffs,   i   tam   oczy   wyszły   mi   na   wierzch.   Pod   olśniewającym 

sklepieniem zobaczyłam dziesiątki jaskrawo pomalowanych ogierów, stojących w jednym kręgu. 

Wszystkie   ręcznie   rzeźbione,   z   czerwonymi   rozdętymi   chrapami,   czarnymi   szklanymi   oczami, 

galopowały niezmordowanie w kółko.

Matthew zawiózł mnie na Fruwające Konie, najstarszą karuzelę w kraju. Weszliśmy na 

platformę, która przechyliła się i zakołysała pod nogami. Dosiedliśmy idealnych rumaków.

Kiedy zabrzmiała muzyka, pochwyciłam srebrną końską grzywę, po czym wznosiłam się i 

opadałam na przemian.  Poddałam się wirującemu  urokowi karuzeli.  Matt złapał  mnie  za rękę, 

background image

nawet udało mu się skraść całusa w locie. Co za jeździec!

- Gdzieś się tak nauczył jeździć, kowboju? - zawołałam, kiedy jeździliśmy tak góra dół, 

kręcąc się jednocześnie w koło.

- Jeżdżę od lat - odkrzyknął wesoło. - Zacząłem brać lekcje, kiedy miałem trzy lata. Widzisz 

tego ogiera błękitnego jak niebo, jak bławatek?

- Owszem.

- Zrzucił mnie kilka razy. Dlatego chciałem, żebyś na początek dosiadła Aksamitkę. Jest 

łagodna i ma cudowną szelakową sierść.

- Przyznaję, że jest piękna. Wiesz, w dzieciństwie jeździłam tu z dziadkiem. Aż dziwne, że 

dopiero teraz mi się przypomniało.

Dobre   wspomnienia   są   jak  świecidełka,   Nick.   Każde   jest   wyjątkowe.   Nanizujesz   je,  aż 

pewnego dnia oglądasz się za siebie i widzisz, że utworzyły długą kolorową bransoletkę.

Tego dnia zyskałam pierwsze wspomnienie do kolekcji pięknych talizmanów związanych z 

Matthew Harrisonem.

background image

Katie

KATIE nie mogła zapomnieć, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Matta Harrisona. Poznała go 

w swoim niewielkim, przytulnym gabinecie redakcyjnym w wydawnictwie. Od wielu dni czekała 

na to spotkanie. Uwielbiała jego „Pieśni malarza pokojowego”, niezwykle  ujmujące wiersze na 

temat   codziennego   życia   -   refleksje   nad   uprawianiem   ogrodu,   malowaniem   domu,   grzebaniem 

ukochanego   psa,   zachwyt   nad   nowo   narodzonym   dzieckiem.   Jego   dobór   słów   nad   wyraz 

przekonująco krystalizował życie. Wciąż nie mogła się nadziwić, że trafiła na jego utwory.

A   kiedy   wszedł   do   gabinetu,   jej   zdziwienie   wzrosło.   Przeszło   w   oszołomienie. 

Najtajniejszymi zakamarkami mózgu i całego systemu nerwowego zareagowała na stojącego przed 

nią mężczyznę, poetę. Poczuła, że serce jej drgnęło i pomyślała: no, no. Uważaj, uważaj.

Był   od   niej   sporo   wyższy,   miał   z   metr   osiemdziesiąt   osiem.   Kształtny   nos,   mocno 

zarysowany podbródek, rysy regularne jak rytm w jego wierszach. Włosy długie, brązowopłowe, 

lśniące. Opalenizna człowieka pracującego na świeżym powietrzu. Uśmiechnął się, miała nadzieję, 

że nie drwi w duchu z jej wzrostu, niezdarności ani cielęcego wyrazu twarzy.

Wieczorem zjedli kolację, potem wybrali się do klubu jazzowego - mimo zaplanowanego 

szkolnego wieczoru, jak Katie nazywała swoje wieczory poświęcone redagowaniu. O trzeciej nad 

ranem odwiózł ją do domu, stokrotnie przepraszając, pocałował cudownie w policzek, po czym 

odjechał taksówką.

Katie stała na schodkach przed domem. Dopiero teraz nieco się ocknęła. I zaraz zadała sobie 

pytanie: czy Matthew Harrison jest żonaty?

Nazajutrz rano znów zjawił się w jej gabinecie, ale już w południe oboje wyrwali się na 

wczesny obiad i potem nie wrócili do pracy. Pobiegli do muzeum. Okazało się, że Matt świetnie się 

zna na sztuce. Wciąż myślała, co to za facet. I dlaczego pozwalam sobie wobec niego na takie 

porywy?

A potem, dlaczego nie miałabym się tak czuć przez cały czas.

Wieczorem przyszedł na kolację do jej domu. Katie nadal dziwiła się takiemu, a nie innemu 

obrotowi   spraw.   W   swoim   najbliższym   środowisku   uchodziła   za   osobę   oszczędzającą   cnotę, 

zanadto   romantyczną   i   staroświecką   w   sprawach   seksu,   ale   teraz   nie   zdołała   się   oprzeć   temu 

przystojnemu, pociągającemu malarzowi i poecie z Martha`s Vineyard.

Przy   akompaniamencie   wieczornego   deszczu   po   raz   pierwszy   poszli   do   łóżka,   a   Matt 

zwrócił jej uwagę na muzykę kropli bębniących po chodniku i w konarach drzew przed domem. 

Owszem, było to nader nastrojowe, ale niebawem przestali słyszeć szum deszczu czy cokolwiek 

innego, bo tak ich ciągnęło do siebie.

W łóżku Katie czuła się z nim tak swobodnie, naturalnie i dobrze, że aż się przeraziła. 

Zupełnie, jakby znała go od dawna. Wiedział, jak ją tulić, gdzie dotykać, kiedy czekać, a potem 

background image

wszystko   w   jej   środku   dosłownie   wybuchło.   Uwielbiała   jego   delikatne   pocałunki   w   usta,   w 

policzki, w szyję, w plecy, w piersi... ech, wszystko.

- Jesteś czarująca, i chyba nie wiesz o tym, prawda? - szepnął, po czym się uśmiechnął. - 

Masz takie delikatne ciało. I przepiękne oczy. I uwielbiam ten twój warkocz.

- Dobraliście się z moją mamą - roześmiała się Katie. Rozpuściła warkocz i długie włosy 

rozsypały jej się po plecach.

- Tak mi się też podoba - pochwalił Matt i puścił oko.

Kiedy nazajutrz rano od niej wyszedł, pomyślała z rozrzewnieniem, że nigdy z kimś takim 

nie była, że nie przeżyła dotąd takiej bliskości z drugim człowiekiem.

Już za nim tęskniła. To jakiś obłęd, po prostu śmieszne, ale naprawdę za nim tęskniła.

A kiedy jeszcze tego samego ranka dotarła do redakcji, Matt już tam na nią czekał. Serce jej 

zamarło.

- Wiesz, zabierzmy się jednak do pracy - poprosiła bez przekonania. - Mówię poważnie.

Nie odezwał się słowem, tylko zamknął i drzwi i całował ją, aż poczuła, że wtapia się w 

drewniane drzwi.

W końcu jednak odsunął się od niej, spojrzał jej głęboko w oczy i powiedział:

- Stęskniłem się zaraz po wyjściu od ciebie.

background image

Dziennik

Mój Nickolasku.

Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. Matt i ja jechaliśmy drogą do Edgartown do 

Vineyard Haven moim starym niebieskim dżipem. Zabraliśmy Gusa.

- Nie możesz jechać szybciej? - spytał Matt, bębniąc palcami w deskę rozdzielczą. - To ja 

już szybciej chodzę.

Przyznaję, że jeżdżę dość wolno i ostrożnie. Matt trafił na moją pierwszą słabość.

- Dostałam nagrodę za ostrożne prowadzenie na kursie prawa jazdy. Powiesiłam ten dyplom 

pod dyplomem z medycyny.

Matt roześmiał się i wzniósł oczy do nieba.

Jechaliśmy do domu jego matki. Uznał, że warto, bym ją wreszcie poznała.

Ciekawe dlaczego?

- Ooo, jest mama!

Kiedy   podjechaliśmy,   siedziała   na   dachu   i   naprawiała   starą   antenę   telewizyjną. 

Wysiedliśmy, Matt zawołał do niej z dołu.

-   Mamo,   to   jest   Suzanne,   a   to   Gus.   Suzanne,   to   moja   mama,   Jean.   Nauczyła   mnie 

majsterkowania.

Jego mama była wysoka, szczupła, siwowłosa.

- Bardzo miło cię poznać, Suzanne! - zawołała z góry. - Rozgośćcie się na werandzie, zaraz 

schodzę.

Matt i ja zajęliśmy miejsca przy drewnianym stole. Gus wolał ogród przed domem. Dom 

przypominał starą kanciastą puszkę na sól z widokiem od północy na port. Po stronie południowej 

ciągnęły się łany kukurydzy i gęste lasy.

- Piękna okolica. Tu się wychowałeś? - spytałam.

- Nie. Urodziłem się w Edgartown. Ten dom mama kupiła kilka lat po śmierci taty.

- Och, tak mi przykro, Matt.

Wzruszył ramionami.

- Chyba i to nas jeszcze łączy.

- To dlaczego mi nie powiedziałeś?

Uśmiechnął się.

- Chyba  nie lubię mówić  o smutnych  rzeczach.  Teraz  ty poznałaś moją  słabość. Po co 

roztrząsać dawne smutki?

Jean wyrosła jak spod ziemi z mrożoną herbatą i tacą pełną ciasteczek z czekoladą.

- Suzanne, obiecuję, że nie będę ci robiła żadnego przesłuchania. Obie jesteśmy na to za 

dorosłe - rzekła, puszczając do mnie oko. - Ale Matt powiedział mi, że jesteś lekarką. Ciekawi mnie 

background image

twoja praca. Bo przecież ojciec Matta też był lekarzem.

Spojrzałam na niego. Także o tym mi nie napomknął.

- Niewiele przecież pamiętam. Umarł, kiedy miałem osiem lat - usprawiedliwił się.

- Matthew jest już taki skryty. Bardzo przeżył śmierć ojca. Chyba nie chce wprawiać innych 

w zakłopotanie swoimi przeżyciami.

I mrugnęła do Matta, a on do niej. Bardzo mnie ujęła łącząca ich bliskość.

- Wobec tego opowiedz mi coś o sobie, Jean.

- A co chciałabyś wiedzieć?

Okazało się, że Jean jest miejscową artystką, malarką. Oprowadziła mnie po domu, pokazała 

prace. Naprawdę miała talent. Mogłaby sprzedawać swoje płótna w nowojorskich galeriach.

Roześmiała się na moje komplementy i powiedziała:

- Kiedyś widziałam taki rysunek. Para stoi przed obrazem Jacksona Pollocka. Pod spodem 

tabliczka   z   ceną   milion   dolarów.   Mężczyzna   zwraca   się   do   kobiety:   „Przynajmniej   cena   jest 

zrozumiała”.

Umiała podejść z poczuciem humoru do własnej pracy, zresztą do wszystkiego. Matt sporo 

po niej odziedziczył.

Zapadł wieczór, zostaliśmy na kolacji. Znalazł się nawet czas na obejrzenie bezcennego 

starego albumu z fotografiami Matta z wczesnego dzieciństwa.

Był uroczym bobasem. Miał takie same jaśniutkie włosy jak ty, Nick, i podobnie czupurną 

minę.

- Nie ma tu nagiej pupy na niedźwiedziej skórze? - spytałam przekornie Jean, przeglądając 

zdjęcia.

Roześmiała się.

- Z pewnością się znajdzie. Matt ma  zgrabny tyłek.  Jeżeli  jeszcze  nie widziałaś,  to się 

upomnij.

Parsknęłam śmiechem. Niezła z niej była numerantka.

Około jedenastej zebraliśmy się do odjazdu. Jean uściskała mnie. I szepnęła na ucho:

- Matt nigdy mi tu nikogo nie przywiózł. Nie wiem, co o nim myślisz, ale ty musiałaś mu się 

bardzo spodobać. Nie skrzywdź go, proszę, Suzanne. To wrażliwy chłopak, a przy tym złote serce.

- Ej! - zawołał Matt od samochodu. - Wy dwie tam! Przestańcie!

- Za późno - odparła jego matka. - Co się stało, to się nie odstanie. Musiałam wywlec całą 

prawdę. Teraz Suzanne wie wystarczająco dużo, żeby porzucić cię jak kiepski nałóg.

I W ISTOCIE, co się miało stać, to się chyba stało - przynajmniej jeśli chodzi o mnie. 

Zakochiwałam się w Matthew Harrisonie. Nie mogłam uwierzyć, ale może już się zakochałam.

background image

„Gorący Blaszany Dach” to zwariowany klub nocny w Edgartown. W piątek wieczorem 

wybrałam się tam z Mattem, żeby pojeść ostryg i posłuchać bluesa. Wtedy zresztą wszędzie bym z 

nim poszła.

-   Zatańczysz   coś   wolnego?   -   spytał   Matt,   kiedy   już   najedliśmy   się   ostryg   i   popiliśmy 

zimnym piwem.

- Coś ty! Żartujesz chyba. Nikt nie tańczy. To w ogóle chyba nie jest taneczny lokal.

- Suzanne, to mój ulubiony kawałek. Mogę cię prosić do tańca?

Zareagowałam tak, jak rzadko reaguję. Zarumieniłam się.

- Proszę cię - szepnął mi Matt do ucha. - Nikt nie powie innym lekarzom w szpitalu.

- No dobrze. Ale tylko jeden taniec.

Zaczęliśmy dreptać w kółko w naszym kąciku. Wszystkie oczy zwróciły się w naszą stronę.

- Nie przeszkadza ci to? - upewnił się Matt.

- Wiesz, że nie? Wręcz rozpiera mnie radość. A co to za kawałek? Podobno twój ulubiony.

- Nie mam pojęcia. Szukałem pretekstu, żeby potrzymać cię w objęciach.

I z tymi słowy Matt przyciągnął mnie do siebie. Cóż to było za uczucie! Może zabrzmi to 

staromodnie, ale nie skłamię, gdy powiem, że czułam się szczęśliwa.

- Chciałbym cię o coś spytać - szepnął. - Co na razie myślisz o nas?

Pocałowałam go.

- Wszystko mi się podoba.

Uśmiechnął się.

- Mnie też.

- To dobrze.

-   Mieszkałem   kiedyś   z   dziewczyną   przez   trzy   lata   -   powiedział.   -   Poznaliśmy   się   na 

studiach, w Brown. Ale Vineyard jej nie odpowiadało, a mnie tak.

- Ja też. Cztery lata. Z lekarzem - wyznałam.

Matt przytulił mnie i znów lekko pocałował w usta.

- Suzanne, wrócisz dziś ze mną do domu? - spytał. Chciałbym jeszcze z tobą potańczyć.

Zgodziłam się.

Puściłam   oko.   Matt   twierdzi,   że   to   słynne   mrugnięcie   Suzanne.   Ha,   ha.   Wtedy   po   raz 

pierwszy tak mrugnęłam. Od razu mu się to spodobało.

DOM Matta był w stylu wiktoriańskim, pokryty piernikową dachówką tworzącą zarazem 

okap. Kratki i rośliny wiszące wyglądały jak świeżo zdjęte z wyrafinowanego tortu weselnego.

Zaprosił mnie do siebie po raz pierwszy. Raptem ogarnęła mnie trema. Zaschło mi w ustach. 

Nigdy nie zbliżyłam się do nikogo po odejściu Michaela, a jego akurat nie wspominałam najlepiej. 

background image

Po   wejściu   natychmiast   zauważyłam   bibliotekę   liczącą   tysiące   książek.   Wodziłam   oczami   po 

półkach: Scott Fitzgerald, John Cheever, Virginia Woolf. Cała ściana wyłącznie z tomami poezji: 

W.H.   Auden,   Wallace   Stevens,   Sylvia   Plath.   Stał   tam   antyczny   globus,   stara   angielska   łódź 

płaskodenna, wielki sosnowy stół zasłany gazetami i stosami zapisanych papierów.

- Cudowny ten pokój. Mogę się rozejrzeć? - spytałam.

- Ja też go lubię. Jasne, że możesz.

Zainteresowała  mnie też pierwsza strona na jednym  z licznych  stosów. Widniał  na niej 

napis: „Pieśni malarza pokojowego. Wiersze - Matthew Harrison”.

Czyżby Matt był poetą? Słowem się nie zająknął. Chyba nie lubi zbytnio mówić o sobie? 

Jakie jeszcze tajemnice trzyma w zanadrzu?

- No dobrze, przyznam się - powiedział cicho. - Gryzmolę od czasu do czasu. Połknąłem 

bakcyla w wieku szesnastu lat. A od ukończenia studiów w Brown usiłuję coś z tym zrobić. Mam 

dyplom magistra filologii angielskiej i malarza pokojowego. Oj, wygłupiam się. Suzanne, pisałaś 

kiedyś?

- Nie - odparłam. - Ale zawsze chciałam prowadzić pamiętnik.

NA POŁUDNIU Francji podobno któraś noc nosi miano nocy spadających gwiazd. W tę 

jedną   noc   gwiazdy   leją   się   dosłownie   jak   śmietana   z   dzbanka.   Z   nami   też   było   podobnie. 

Zobaczyłam tyle gwiazd, że poczułam się jak w niebie.

- Mam pomysł - zaproponował Matt. - Przejdźmy się nad morze.

- Zauważyłam, że miewasz sporo pomysłów.

- Może odzywa się ten poeta we mnie.

Wziął   stary   koc,   odtwarzacz   CD   i   butelkę   szampana.   Ruszyliśmy   krętą   ścieżką   przez 

wysokie trawy, aż znalazł spłachetek piasku, na którym dało się rozłożyć koc.

Otworzył szampana, który iskrzył się i migotał na tle atramentowej nocy. Nacisnął guzik 

odtwarzacza i w rozgwieżdżone niebo popłynęły dźwięki muzyki Debussy`ego.

Zatańczyliśmy znowu. Wirowaliśmy w kółko zgodnie z rytmem oceanu, wzbijając tumany 

piasku, zostawiając szalone ślady.  Bębniłam mu  palcami  po plecach,  po szyi.  Przeczesywałam 

włosy.

- Nie wiedziałam, że umiesz tańczyć walca - dziwiłam się.

- Sam nie wiedziałem - odpowiadał ze śmiechem.

Wróciliśmy z plaży późno, ale nigdy nie byłam bardziej rozbudzona. Wszystko zdarzyło się 

tak nieoczekiwanie. Ale jeśli nie teraz, to nigdy. Jakby tysiąc lat upłynęło od mojego zawału serca 

na bostońskich błoniach.

Matt wziął mnie za rękę i zaprowadził do swojego pokoju. Miałam ochotę, a jednocześnie 

background image

się bałam. Nie robiłam tego od dawna.

Milczeliśmy   oboje.  Wtem   aż   rozwarłam   usta   ze   zdumienia.   Przerobił   całe   poddasze   na 

olbrzymią sypialnię ze świetlikami, które jakby wsysały do środka nocne niebo. Powiedział, że 

może z łóżka liczyć spadające gwiazdy.

- Pewnej nocy doliczyłem się szesnastu. To mój rekord.

Podszedł do mnie wolno, lecz zdecydowanie. Przyciągnął do siebie jak magnes. Czułam, jak 

rozpina mi guziki bluzki na plecach. Przejechał mi palcami po krzyżu, bardzo delikatnie. Zsunął 

bluzkę. Sfrunęła na podłogę niczym puch dmuchawca na wietrze.

Stałam tak blisko Matta i czułam się tak blisko, że ledwie oddychałam. Ogarnęła mnie jakaś 

lekkość, oszołomienie, magia.

Zsunął mi ręce na biodra. Następnie położył mnie na łóżku. Wpatrywałam się w niego w 

cieniu księżyca. Był piękny. Nie mogłam się nadziwić swojemu szczęściu.

Otulił mnie swoim ciałem jak kołdrą w chłodną noc. Nic więcej nie powiem, nic więcej nie 

napiszę.

Kochany Nicku.

Mam nadzieję, że kiedy dorośniesz, zdobędziesz wszystko, a zwłaszcza miłość. Jeśli dobrze 

trafisz,   miłość  da  ci  tyle  radości,  ile   nie  da  absolutnie  nic  innego.  Wierz   mi,  bo  sama   jestem 

zakochana, mówię z własnego doświadczenia.

My to zawsze coś dużo więcej niż ja.

Nigdy nie słuchaj nikogo, kto by ci wmawiał, że jest inaczej. I nigdy, przenigdy, Nick, nie 

stań się cynikiem!

Patrzę na twoje małe  rączki. Liczę  palce  nóg i przesuwam niczym  koraliki w liczydle. 

Całuję cię w brzuszek, aż zanosisz się śmiechem. Taki jesteś niewinny. I taki bądź, kiedy przyjdzie 

czas na miłość.

Nie mogę się na ciebie napatrzeć. Masz zgrabny nosek i usta. Niezrównane oczy i uśmiech. 

Już   widzę,   jak   kształtuje   ci   się   charakter.   O   czym   teraz   myślisz?   O   zabawce   nad   głową?   O 

pozytywce?   Tata   twierdzi,   że   pewnie   myślisz   o   dziewczynach,   narzędziach   i   szybkich 

samochodach. „Wierz mi, Suzanne, to prawdziwy facet.”

Ma rację, i to pewnie naturalne. Ale wiesz, co najbardziej lubisz? Misie. Tak rozkosznie 

bawisz się zawsze misiami.

Tym,  czego  tata  i ja najbardziej  pragniemy dla  ciebie,  jest miłość, to, żeby cię zawsze 

otaczała. Miłość to dar. Jeżeli zdołam, postaram się ciebie nauczyć, jak ją sobie zaskarbić. Bo życie 

bez miłości, to życie bez łaski, która jest w życiu najważniejsza.

My to coś dużo więcej niż ja.

background image

Jeśli chcesz dowodu, spójrz na nas.

- SUZANNE, co się z tobą dzieje? Mów mi natychmiast - poprosiła moja przyjaciółka, 

Melanie Bone. - Należą mi się najświeższe wieści.

Miała rację. Nie mówiłam jej o przebiegu związku z Mattem, ale mógła to wyczytać z mojej 

twarzy. Szłyśmy plażą w pobliżu naszych domów, dzieci z Gusem biegły przed nami.

- Bystra jesteś - pochwaliłam ją. - I wścibska.

- Tyle sama wiem, a teraz powiedz mi to, czego nie wiem. No, proszę. Zaczynaj.

Nie mogłam się dłużej opierać.

- Mel, zakochałam się. Zakochałam się do szaleństwa w Matcie Harrisonie.

Melanie aż zapiszczała i podskoczyła kilka razy na piasku. Taka z niej fajna babka, a przy 

tym wspaniała przyjaciółka.

- To cudownie, Suzanne! Wiedziałam, że jest świetnym malarzem, ale nie wiedziałam o 

pozostałych talentach.

- Wiedziałaś, że jest poetą? I to bardzo dobrym.

- Nie. Chyba żartujesz - zdziwiła się.

- I świetnym tancerzem.

- To mnie akurat nie dziwi. Tak zwinnie chodzi po dachach. No wiec, jak to się stało? Jak 

doszło od bielenia twojego domu do waszej miłości?

Roześmiałam się jak podlotek.

- Pewnego wieczoru pogadaliśmy sobie trochę dłużej w barku z hamburgerami.

Melanie uniosła brwi.

- No dobrze, pogadaliście sobie w barku z hamburgerami...

- Posłuchaj, Mel; z Mattem mogę rozmawiać dosłownie o wszystkim. Z nikim wcześniej się 

tak nie czułam. Jest żarliwy, intrygujący. A przy tym skromny. Chyba nawet za bardzo.

Wtem Melanie chwyciła mnie wpół.

- Suzanne, to jest to! Ja to czuję. Wspaniale. Moje gratulacje. Wpadłaś po uszy.

Roześmiałyśmy się jak para szalonych piętnastolatek i zawróciłyśmy. Potem gadałyśmy u 

niej w domu non stop o wszystkim, od pierwszych randek po pierwsze ciąże. Melanie wyznała, że 

rozważa piąte dziecko, co zwaliło mnie z nóg.

Nickolas, ja też wtedy snułam marzenia o dziecku. Wiedziałam, że z powodu zawału byłaby 

to   ciąża   wysokiego   ryzyka,   ale   nie   przejmowałabym   się   tym.   Może   po   prostu   wierzyłam,   że 

któregoś dnia musisz się zjawić. Miałam łut nadziei. Albo przeczuwałam, co musi przynieść miłość 

dwojga ludzi.

Ciebie - przyniosła ciebie.

background image

NICKOLAS, złe rzeczy też się zdarzają. Czasem nie wiadomo zupełnie dlaczego.

Zza zakrętu wypadła czerwona półciężarówka, jechała prawie setką, ale wszystko rozegrało 

się jak na zwolnionym filmie. Gus przebiegał przez ulicę w kierunku plaży, gdzie lubił ganiać z 

falami i szczekać na mewy. Źle wyliczył.

Wszystko odbyło się na moich oczach. Otworzyłam usta, żeby krzyknąć, go ostrzec, ale 

chyba i tak już było za późno.

Półciężarówka   wyprysnęła   zza   ślepego   zakrętu   jak   maźnięcie.   Niemal   czułam   smród 

palonych gum. I widziałam, jak lewy przedni zderzak rąbnął Gusa. Zabrakło sekundy, a umknąłby 

spod tego bezlitosnego żelastwa. Gdyby kierowca jechał dziesięć kilometrów na godzinę wolniej 

zdążyłby Gusa wyminąć.

- Niee! - zawyłam.

Już było po wszystkim. Gus leżał jak stłamszona szmata na poboczu. Rozdzierający widok. 

A kilka sekund wcześniej tak beztrosko biegał.

Półciężarówka zatrzymała się, wysiadło dwóch niedogolonych mężczyzn  po dwadzieścia 

kilka lat.

- O rany, przepraszam. Nie zauważyłem go - wybąknął kierowca.

Nie miałam czasu myśleć, kłócić się, krzyczeć. Chciałam tylko zorganizować pomoc.

Rzuciłam kierowcy moje kluczyki.

- Z tyłu mojego dżipa - krzyknęłam, podnosząc ostrożnie Gusa.

Był ciężki, bezwładny, ale wciąż oddychał, wciąż był Gusem.

Położyłam go z tyłu dżipa. Jego kochane, znajome oczy teraz patrzyły na mnie jak zza mgły. 

Skamlał żałośnie.

-

- Gus, nie umieraj - błagałam szeptem. - Trzymaj się, chłopcze - mówiłam przez zęby, 

wyjeżdżając z podjazdu. - Nie odchodź.

Zadzwoniłam   z   komórki   do   Matta,   spotkaliśmy   się   u   weterynarza.   Doktor   Pugatch 

natychmiast przyjęła Gusa.

- Ciężarówka jechała za szybko - pożaliłam się Mattowi. Wszystko stanęło mi przed oczami, 

widziałam najdrobniejsze szczegóły.

Matt wpadł w jeszcze większy gniew niż ja.

- To ten cholerny zakręt. Zawsze się martwię, kiedy z niego wyjeżdżasz. Muszę zrobić ci 

nowy podjazd z drugiej strony domu. Żebyś przy wyjeździe widziała szosę.

- To jest takie straszne. Gus był przy mnie, kiedy... - urwałam. 

Jeszcze nie powiedziałam Mattowi o zawale. Gus wiedział, a Matt nie. Będę musiała mu 

wkrótce powiedzieć.

background image

- Cii, Suzanne, już dobrze. Wszystko będzie dobrze.

Matt trzymał mnie w ramionach. Wtuliłam twarz w jego pierś i tak zastygłam.

Po   dwóch   godzinach   pani   weterynarz   wyszła.   Minęła   dosłownie   wieczność,   zanim 

wykrztusiła słowo. Zrozumiałam, jak czują się moi pacjenci, kiedy brak mi słów.

- Suzanne, Matt... - odezwała się wreszcie. - Tak mi przykro. Gus nie przeżył.

Rozszlochałam  się nieopanowanie.  Gus był  zawsze ze mną,  dla mnie.  Był  mi  wiernym 

towarzyszem, współlokatorem, powiernikiem. Przeżyliśmy razem czternaście lat.

Nickolas, złe rzeczy czasem się zdarzają. Zawsze o tym pamiętaj, ale pamiętaj też, że trzeba 

iść naprzód. Trzeba podnieść głowę, zapatrzyć się w coś pięknego i brnąć, do diabła, naprzód.

Nickolas.

Nazajutrz przyszedł do mnie niespodziewanie list.

Stałam   na  końcu   podjazdu  przed   wysłużoną   skrzynką   pocztową,   z   której   obłaziła   biała 

farba. Otworzyłam delikatnie kopertę, wyjęłam list i trzymałam mocno, żeby nie wyrwał mi go 

wiatr znad oceanu. Nick, zamiast przytaczać go niedokładnie, po prostu go tu wkleję.

Droga Suzanne

Jesteś jak łuna goździków

w ciemnym pokoju.

Albo niespodziewany zapach sośniny

z dala od Maine.

Jesteś walentynką,

wystrzępioną, ukochaną, czytaną dziesiątki razy.

Jesteś słodyczką,

cynamonem

i wonnymi przyprawami z Indii,

które zginęły ze statku

należącego niegdyś do Marco Polo.

Jesteś zasuszoną różą,

pierścionkiem z perłą

i czerwoną buteleczką perfum

znalezioną nad Nilem.

Jesteś prastarą duszą ze starożytnego miasta,

sprzed tysiąca lat, sprzed wieków, sprzed tysiącleci.

Przybyłaś aż stamtąd,

żebym mógł cię pokochać.

background image

I kocham.

Matt

Co mogłabym powiedzieć, Nickolasie, czego twój kochany, cudowny tata nie potrafi ująć 

lepiej? Jest tak znakomitym pisarzem, a nawet nie wiem, czy jest tego świadom.

Tak bardzo go kocham.

Nick, mój chłopcze.

Nazajutrz   rano,   około   siódmej,   zadzwoniłam   do   Matta.   Wstałam   po   czwartej. 

Przepowiadałam sobie w głowie, co i jak mu powiem.

Nie było to łatwe. Coś mnie paraliżowało.

-   Cześć,   Matt.   Mówi   Suzanne.   Mam   nadzieję,   że   nie   dzwonię   za   wcześnie?   Wpadłbyś 

wieczorem?

Na więcej nie umiałam się zdobyć.

- Jasne. Właśnie miałem do ciebie dzwonić.

Przyjechał trochę po siódmej. Miał na sobie żółtą koszulę w kratę i granatowe spodnie, jak 

na niego dość eleganckie.

- Chciałabyś pójść na plażę, Suzanne? Obejrzeć ze mną zachód słońca?

Jakby mi czytał w myślach. Właśnie to chciałam zaproponować.

Kiedy tylko przemierzyliśmy uliczkę i nasze bose stopy dotknęły piasku, zapytałam:

- Możemy porozmawiać? Bo mam ci coś do powiedzenia.

Uśmiechnął się.

- Jasne, mów. Zawsze podobało mi się brzmienie twojego głosu.

Biedny   Matt.   Podejrzewałam,   że   nie   spodoba   mu   się   brzmienie   tego,   co   mam   mu   do 

zakomunikowania.

- Od dawna zbierałam się, żeby ci to powiedzieć. I wciąż odkładałam. Teraz też zresztą nie 

wiem, od czego zacząć.

Wziął mnie za rękę, rozbujał delikatnie w rytm naszych kroków.

- Już zaczęłaś. Mów, proszę, Suzanne.

Ścisnęłam mu mocniej rękę.

- Oj, no dobrze. Matt, tuż zanim przyjechałam na Vineyard...

- Przeszłaś zawał serca - dokończył bardzo ciepło. - Omal nie umarłaś w parku miejskim, 

ale, chwała Bogu, nie umarłaś. A teraz jesteśmy razem i nikt nie jest szczęśliwszy od nas. W 

każdym razie ode mnie. Trzymam cię za rękę i patrzę w twoje piękne niebieskie oczy.

Stanęłam w pół kroku, spojrzałam na Matta z niedowierzaniem. Zachodzące słońce wisiało 

background image

tuż nad jego ramieniem.

- Skąd wiesz? - wykrztusiłam.

- Słyszałem, jeszcze zanim podjąłem u ciebie pracę. To mała wyspa, Suzanne. Prawie się 

spodziewałem jakiejś babinki popychającej balkonik.

- Żebyś wiedział, że w Bostonie przez kilka dni używałam balkonika. Przeszłam operację. 

Skoro wiedziałeś, to dlaczego nie zająknąłeś się słowem?

- Nie uważałem, by to do mnie należało. Wiedziałem, że sama mi powiesz, jak do tego 

dojrzejesz. Przez ostanie kilka tygodni dużo myślałem nad tym, co cię w życiu spotkało. Nawet 

doszedłem do pewnego wniosku. Chcesz go usłyszeć?

Wzięłam Matta pod rękę.

- Jasne.

- Zawsze o tym myślę, kiedy jesteśmy razem. Co za szczęście, że Suzanne nie umarła w 

Bostonie, bo nie bylibyśmy teraz razem. A możemy podziwiać zachód słońca. Albo czy to nie 

szczęście, że siedzimy na werandzie i gramy w kierki lub słuchamy Mozarta? Wciąż myślę, jaka ta 

chwila jest niesamowita tylko dlatego, że tu jesteś, Suzanne.

Rozpłakałam się, a Matt wziął mnie w ramiona. Staliśmy tak przytuleni dłuższą chwilę, 

pośród pustej plaży, a ja marzyłam, żeby to trwało wiecznie.

- Suzanne? - szepnął, aż poczułam jego ciepły oddech na szyi.

- Jestem - odszepnęłam. - Nigdzie się nie wybieram.

- To dobrze. Bo chcę, żebyś zawsze tu była. Uwielbiam trzymać cię w ramionach. I też 

chciałbym ci coś powiedzieć. Bardzo cię kocham. Wszystko w tobie cenię. Tęsknię za tobą, kiedy 

się rozstajemy nawet na kilka godzin. Od dawna cię szukałem, tyle że nie zdawałem sobie z tego 

sprawy. Suzanne, wyjdziesz za mnie?

Dałam krok do tyłu i spojrzałam w oczy temu skarbowi, który w końcu znalazłam, albo 

może to on znalazł mnie? Wciąż się uśmiechałam, a w środku czułam niewyobrażalne ciepło.

- Kocham cię, Matt. Też cię tak długo szukałam. Tak, wyjdę za ciebie.

background image

Katie

KATIE znowu zamknęła dziennik.

Tym razem prawie go zatrzasnęła. Ileż cierpienia sprawiała jej lektura tych kart. Mogła 

czytać tylko po kilka stron naraz. Matt uprzedził ją o tym w liście. „Pewne fragmenty może Ci 

będzie trudno czytać”. Ech, delikatnie to ujął.

Dziennik wciąż ją zaskakiwał. Teraz wzbudził w niej zazdrość o Suzanne. Poczuła się jak 

idiotka, jak osoba małostkowa. A może to szalejące hormony? Albo normalna reakcja na to coś 

nienormalnego, co wydarzyło się ostatnio w jej życiu.

Zamknęła oczy i poczuła się niewiarygodnie samotna. Chciała koniecznie porozmawiać z 

kimś  poza  Ginewrą  i  Merlinem.  Jak  na ironię,   ktoś, z  kim  najchętniej  porozmawiałaby,  bawił 

właśnie na Martha`s Vineyard. Ale chociaż serce jej się wyrywało, za nic by nie zadzwoniła.

Powiodła wzrokiem po zbudowanych przez siebie regałach. Jej mieszkanie przypominało 

niewielką  księgarenkę.  „Wiek  niewinności”,  „Piękna  Toskania”,  „Harry Potter  i Czara  Ognia”. 

Czytała zachłannie od siódmego albo ósmego roku życia.

Znów zrobiło jej się trochę niedobrze. I owionął ją chłód. Otuliła się kocem, położyła na 

sofie w salonie. Nie mogła przestać myśleć o dziecku rosnącym w jej łonie.

- Wszystko będzie dobrze, moje maleństwo - szepnęła. - A w każdym razie mam nadzieję.

Katie   pamiętała   noc,   w   którą   zaszła   w   ciążę.   Nawet   coś   ją   takiego   wtedy   tknęło,   ale 

odrzuciła tę myśl. Nigdy dotąd jakoś nie zachodziłam. Cykle miała bardzo regularne.

Tej nocy z Mattem Katie przeżyła coś wyjątkowego. Jak gdyby pękła jakaś tama. Inaczej ją 

tulił, inaczej na nią patrzył lśniącymi piwnymi oczami. Jak gdyby dojrzał, żeby opowiedzieć jej o 

rzeczach, o których nie chciał mówić przedtem.

Czy tego się właśnie przestraszył?

A wszystko zaczęło się tak zwyczajnie. Splótł palce jednej ręki z jej palcami. Drugą rękę 

wsunął jej pod plecy i spojrzał w oczy. Potem zetknęły się ich nogi, a potem ciała przywarły do 

siebie. Nie odrywali od siebie wzroku, nieomal stali się jednością jak nigdy przedtem.

W jego oczach wyczytała przesłanie: Kocham cię, Katie.

Podłożył jej pod plecy swe silne ramiona, a ona oplotła go długimi nogami. Wiedziała, że 

nie zapomni tych obrazów ani uniesień.

Wsparty na łokciach i kolanach, bynajmniej jej sobą nie przytłaczał. Był wysportowany, 

zwinny, hojny, władczy. Wciąż powtarzał jej imię: „Katie, najdroższa Katie”.

Czuła, że przeżywa coś najważniejszego. Matt zestroił się z nią bez reszty, a ona nigdy 

wcześniej nie przeżyła takiej miłości. Kochała go, uwielbiała, toteż wciągnęła go głęboko w siebie, 

gdzie zrobili dziecko.

background image

KATIE wiedziała, co powinna uczynić nazajutrz rano. Wstała o siódmej, ale było jeszcze za 

wcześnie. Zadzwoniła do domu na Asheboro, gdzie życie zawsze wydawało się prostsze. I pełne 

dobroci. Znacznie bardziej przepełnione dobrocią.

- Witaj, Katie. - Mama odebrała po trzecim dzwonku. - Ależ z ciebie dzisiaj ranny ptaszek. I 

co tam, kochanie?

Więc już i do centrali w Asheboro dotarła funkcja identyfikacji dzwoniącego. Świat się 

zmienia, nie ma co. Choć w sumie nie wiadomo, czy na lepsze.

- Cześć, mamo. Co u was nowego?

- Lepiej się dziś czujesz? - zapytała z troską mama.

Od początku wiedziała wszystko o Matcie, toteż lubiła telefony Katie z opowieściami o nim. 

Zwłaszcza kiedy córka napomknęła o planowanym ślubie. A teraz chłopak ją zostawił i przyprawił 

o cierpienie. Nie zasłużyła  na to. Mama próbowała ściągnąć ją do siebie, ale Katie odmówiła. 

Nabrała hardości wielkomiejskiej dziewczyny. Chociaż mama wiedziała swoje.

- Może trochę. Chociaż, wiesz... nadal jestem w rozsypce. W ogóle jestem beznadziejna. A 

tak się zaklinałam, że nie będę nigdy cierpiała przez faceta, i co?

Opowiedziała mamie o dzienniku, który zaczęła czytać. O lekcji pięciu piłek. O codziennym 

dniu Suzanne na Martha`s Vineyard.

- I wiesz, mamo,  co najdziwniejsze? Że polubiłam Suzanne. Taka  ze mnie  ofiara  losu. 

Powinnam ją znienawidzić, ale nie potrafię.

- Nic dziwnego. Ten durny Matt ma przynajmniej dobry gust do kobiet - skomentowała 

mama.

Powiedz jej, pomyślała Katie. Powiedz jej wszystko. Zrozumie. Mama zrozumie. Ale nie 

mogła się przełamać. Nie chciała ranić rodziców. Za dużo dla niej znaczyli. Czuła, jak wzbiera w 

niej żółć.

Rozmawiała z mamą blisko godzinę, po czym słuchawkę wziął tata. Katie łączyła z nim 

prawie taka sama bliskość jak z mamą. Był pastorem, bardzo lubianym w okolicy. Tylko raz się 

rozgniewał na Katie, kiedy przeprowadzała się do Nowego Jorku.

Bo jej rodzice tacy byli. Dobrzy. O sobie zresztą też tak myślała.

No  więc,   dlaczego  Matt   ją  zostawił?   Czego  miała   się  dowiedzieć  z  tego   dziennika,  co 

pomoże jej zrozumieć? Że Matt ma cudowną żonę i kochanego synka, których zdradził dla niej? Bo 

wdał   się   w  romans   z   dziewczyną   z   Nowego   Jorku?   Że   po   raz   pierwszy   w  tym   przykładnym 

małżeństwie zdecydował się na skok w bok? Niech go cholera.

Kiedy przestała rozmawiać z tatą, skuliła się na kanapie z Ginewrą i Merlinem, wyjrzała 

przez okno na Hudson. Uwielbiała tę rzekę, jej zmieniające się codziennie oblicze.

- I co ja mam robić? - spytała szeptem Ginewrę i Merlina. Oczy nabiegły jej łzami, pociekły 

background image

po policzkach.

Znów sięgnęła po telefon. Siedziała, stukając nerwowo paznokciem w słuchawkę. Musiała 

zdobyć się na nie lada odwagę, jednak w końcu wybrała numer.

Jeszcze   w   ostatniej   chwili   chciała   odłożyć,   ale   odczekała   kilka   dzwonków.   Wreszcie 

połączyła się z automatyczną sekretarką.

Dech jej zaparło, kiedy usłyszała w słuchawce jego głos.

„Tu Matt. Twoja wiadomość jest dla mnie ważna. Zostaw ją, proszę, po usłyszeniu sygnału. 

Dziękuję”.

Zostawiła. Z nadzieją, że naprawdę okaże się ważna dla Matta.

- Czytam dziennik - powiedziała. I nic więcej.

background image

Dziennik

NICK, zapraszam cię  na nasz ślub. Chciałabym,  żebyś  poznał ze szczegółami  dzień, w 

którym twoi rodzice przysięgli sobie miłość.

Prószył   śnieg.   W   czystym,   rześkim   grudniowym   powietrzu   dzwoniły   dzwonki,   kiedy 

dziesiątki oszronionych gości przekraczało próg kościoła Gay Head, który jest zarazem najstarszym 

indiańskim zborem baptystów w kraju. I jednym z najpiękniejszych.

Istnieje tylko jedno słowo na podsumowanie naszego ślubu - radość. Matt i ja przeżyliśmy 

zawrót głowy. Zupełnie jakbyśmy fruwali wśród aniołów wyrzeźbionych w czterech rogach sufitu 

kaplicy.

W białej sukni na wzór antycznej tuniki, naszywanej lśniącymi perłami, naprawdę czułam 

się jak anielica. Moja babcia przyjechała na Martha`s Vineyard po raz pierwszy od piętnastu lat 

tylko po to, żeby poprowadzić mnie główną nawą do ołtarza. Wszystkie moje koleżanki lekarki 

pofatygowały się w środku zimy z Bostonu. Przyjechali nawet niektórzy pacjenci. Kościół Gay 

Head udostępniał swoje progi obrządkom innych wyznań chrześcijańskich. Pewno domyślasz się, 

Nick, że prawie wszyscy mieszkańcy wyspy to przyjaciele Matta.

On sam prezentował się niezwykle atrakcyjnie w szykownym czarnym smokingu, włosy 

miał przystrzyżone, chociaż nie tak znowu krótko, oczy błyszczące, uśmiech bardziej promienny 

niż zwykle.

Wyobrażasz   sobie,   Nick,   taki   widok   w   śniegu   prószącym   lekko   znad   oceanu?   Coś 

cudownego.

-   Też   jesteś   taka   szczęśliwa?   -   spytał   mnie   szeptem   Matt   przed   ołtarzem.   -   Ślicznie 

wyglądasz.

Oblałam   się   rumieńcem.   Spojrzałam   Mattowi   prosto   w   oczy   i   poczułam   bezbrzeżnie 

oddanie. Wiedziałam, że to słuszny krok.

- Nigdy w życiu nie czułam się szczęśliwsza - powiedziałam.

Złożyliśmy przysięgę 31 grudnia, tuż przed nadejściem Nowego Roku. Było coś niemal 

magicznego w tych zaślubinach w sylwestra. Jak gdyby cały świat świętował razem z nami.

Matt i ja złożyliśmy sobie przysięgę, a wszyscy zebrani w kościele zawołali:

- Matt i Suzanne, szczęśliwego Nowego Roku!

Z   dziesiątków   atłasowych   saszetek   zawieszonych   u   sufitu   sypnął   srebrzystobiały   puch. 

Wtem Matt i ja znaleźliśmy się w śnieżycy aniołów, obłoków i gołębi. Pocałowaliśmy się, mocno w 

siebie wtuleni i tacy szczęśliwi.

- Pani Harrison, jak się pani czuje chwilę po ślubie? - zapytał.

Spodobało mi się to „pani Harrison”, zwłaszcza że zwrócił się tak do mnie po raz pierwszy.

- Gdybym wiedziała, jakie to cudowne uczucie, już dwadzieścia lat temu nalegałabym na 

background image

nasz ślub - szepnęłam.

Matt się uśmiechnął.

- Co ty wygadujesz? Przecież się nie znaliśmy.

- Och, Matt - sprzeciwiłam się. - Musieliśmy się znać przez całe życie.

Wciąż mi kołatały w głowie słowa wypowiedziane przez Matta owego wieczoru, kiedy mi 

się oświadczył  na plaży przed moim domem. „Czy to nie szczęście, że Suzanne nie umarła w 

Bostonie i że możemy dzisiaj być razem”. Niewiarygodne szczęście! Aż mnie przeszedł dreszcz, 

kiedy stałam tam z Mattem w nasz ślubny wieczór.

Oto jak się czułam, Nick. A teraz nie posiadam się z radości, że mogłam ci choć w ten 

sposób tamtą chwilę przybliżyć.

Nickolasie, słuchaj dalej.

W Nowy Rok wyjechałam z Mattem w szaloną trzytygodniową podróż poślubną.

Pierwsze dwa tygodnie spędziliśmy na Lanai na Hawajach. To cudowne miejsce, tylko dwa 

hotele na całej wyspie.  Wkrótce się przekonałam,  że kocham Matta jeszcze bardziej niż przed 

oświadczynami.  W ogóle nie chcieliśmy stamtąd wyjeżdżać. On mógłby tam malować  domy i 

kończyć pierwszy tomik poezji. Ja podjęłabym pracę lekarza.

Trzeci   tydzień   spędziliśmy   w   domu   na   Vineyard,   ale   z   nikim   się   nie   widywaliśmy. 

Napawaliśmy się radością, że będziemy razem do końca życia.

Nick, posłuchaj, co zrobił twój tata, a czego nigdy nie zapomnę. Codziennie, przez calutki 

miesiąc  miodowy,  budził mnie  prezentem.  Czasem dostawałam coś malutkiego, jakiś drobiazg, 

czasem coś zabawnego, a czasem ekstrawagancki podarek, ale wszystkie pochodziły wprost z serca.

Prawda, że to szczęście?

NIGDY tej chwili nie zapomnę. Siódmego lutego zrobiło mi się niedobrze. Niestety, Matt 

wyjechał  już do pracy i byłam  w domu  sama.  Usiadłam  na brzegu wanny.  Czułam się, jakby 

uchodziło ze mnie życie.

Na karku wystąpiły mi krople potu. Po raz pierwszy od roku uznałam, że powinnam wezwać 

lekarza. Dziwne, ale zapragnęłam usłyszeć czyjeś zdanie. Zawsze stawiałam sobie diagnozy sama.

Czułam się tak fatalnie, że chciałam się kogoś poradzić. „Hej, i co o tym myślisz?”. Zamiast 

tego spryskałam sobie twarz zimną wodą i orzekłam, że pewnie przyplątała się grypa. Zażyłam coś 

na żołądek, ubrałam się, pojechałam do pracy. W południe czułam się znacznie lepiej, a przy kolacji 

w ogóle nie pamiętałam tego epizodu.

Dopiero  nazajutrz rano znów siedziałam na brzegu wanny - oklapła,  zmęczona,  nękana 

mdłościami.

background image

I wtedy zrozumiałam.

Zadzwoniłam do Matta na komórkę. Zdziwił się, że dzwonię, bo ledwo co wyjechał z domu.

- Nic ci nie jest, Suzanne? Wszystko w porządku?

- Tak... myślę, że jest wspaniale - uspokoiłam go. - Ale chciałabym, żebyś zaraz wrócił do 

domu. A po drodze wstąp do apteki po test ciążowy. Chcę się upewnić, Matt, bo chyba jesteśmy w 

ciąży.

Nickolasie.

Rosłeś we mnie jak ziarenko zboża. Radość przepełniła nasze serca.

Po ślubie Matt wprowadził się do mnie. To był jego pomysł. Powiedział, że najlepiej będzie 

wynająć jego dom, bo ja dorobiłam się stałych pacjentów i mieszkam w idealnej odległości od 

szpitala.

Uznaliśmy,   że   urządzimy   ci   gniazdko   w   słonecznym   pokoju.   Wydawało   nam   się,   że 

polubisz poranne światło wlewające się przez okna. Tatuś i ja zaczęliśmy go przerabiać na pokoik 

dziecinny.

Na tapetach widniały ilustracje do opowieści Mamy Gąski, twoich pierwszych książeczek. 

Na ścianie kolorowe narzuty nad twoim łóżeczkiem, łóżeczkiem taty z dzieciństwa. Babcia Jean 

przechowała je przez tyle lat dla ciebie, serduszko.

Z regałów dosłownie wysypywały się kolorowe pluszaki i piłki do wszystkich możliwych 

dyscyplin sportowych.

Tatuś wystrugał dębowego konia na biegunach, pyszniącego się purpurowo-złotą grzywą. 

Zrobił ci też zabawkę nad łóżeczko w księżyce i gwiazdki. I pozytywkę nad głowę.

Za każdym pociągnięciem sznurka grała: „Zagwiżdż wesołą melodyjkę”. Zawsze kiedy ja 

słyszę, myślę o tobie.

Nie mogliśmy się ciebie doczekać.

Nick.

Matt   znów   oszalał.   Kiedy   wróciłam   dziś   z   pracy,   na   stole   kuchennym   czekał   na   mnie 

prezent. Złoty papier w serduszka, obwiązany niebieską wstążką, ukrywał zawartość.

Potrząsnęłam, spod wstążki wypadł bilecik.

„Suze,   pracuję   dziś   do   późna,   ale   jak   zawsze   o   Tobie   myślę.   Otwórz,   kiedy   wrócisz   i 

odrobiną wypoczniesz. Będę o dziesiątej, Matt”.

Otworzyłam, uniosłam wieczko. W środku był medalion w kształcie serca z szafirem, na 

srebrnym   łańcuszku.   Nacisnęłam   zameczek,   serce   otworzyło   się,   odsłaniając   wygrawerowany 

napis: NICKOLAS, SUZANNE I MATT - NA ZAWSZE RAZEM.

background image

Kochany Nicku.

Jakiś   czas   temu   była   modna   powieść   „Co   się   zdarzyło   w   Madison   County”.   Niosła 

przesłanie,  że miłość może  trwać tylko  krótki czas. Szczęście bohaterów tej książki,  Roberta i 

Franceski, trwało jedynie kilka dni. Nick, proszę cię, nie wierz w to. Miłość dwojga ludzi może 

trwać długo, jeżeli nie koncentrują się na sobie i każde jest gotowe dać drugiemu coś z siebie.

Ja byłam gotowa i Matt podobnie.

Twój ojciec mnie po prostu rozpieszcza. Choćby dzisiaj...

Kiedy zeszłam rano na dół w luźnej różowej piżamie, w domu zaroiło się od krewnych i 

przyjaciół.

Zupełnie zapomniałam, że mam urodziny. Trzydzieste szóste.

Ale   Matt   nie   zapomniał.   Zrobił   mi   niespodziankę,   zapraszając   gości   na   urodzinowe 

śniadanie. Naprawdę mnie zaskoczył.

- Och, Matt - zwróciłam się do niego ze śmiechem, zażenowana, kuląc się w wymiętej 

piżamie. - Chyba cię zamorduję.

Przebiliśmy   się   przez   tłum   gości   tłoczących   się   w   kuchni,   uraczył   mnie   szklanką   soku 

pomarańczowego i z głupia frant uśmiechem.

- Wszystkich biorę za świadków. Sami słyszeliście - obwieścił. - Niby wygląda niewinnie i 

uroczo, ale to urodzona morderczyni. Wszystkiego najlepszego, Suzanne.

Babcia Jean wręczyła mi prezent, domagając się, żebym natychmiast otworzyła. W środku 

był  piękny niebieski  jedwabny szlafrok, który zaraz narzuciłam,  by schować zapyziałą  flanelę. 

Uściskałam Jean za ten trafiony prezent.

-  Jedzenie   czeka   na  stole.   Chyba   niezłe,  a   co  najważniejsze,   gotowe!  -  zawołał   Matt   i 

wszyscy   ruszyli  do  stołu   kuszącego  jajkami,  wędlinami,   słodkimi   bułeczkami,   babka  domowej 

roboty Jean i gorącą kawą.

Po sutym śniadaniu, zakończonym oczywiście tortem, goście zostawili nas samych. Matt i ja 

padliśmy na wielką, wygodna kanapę w salonie.

- I jak, Suzie? Ot, kolejne urodziny?

Musiałam się uśmiechnąć.

- Wiesz, że większość ludzi boi się urodzin? Żeby nikt nie widział, jak się starzeją. Ja się 

czuje dokładnie odwrotnie. Każdy kolejny dzień przyjmuję jak niesamowity dar. Że mogę tu być, 

zwłaszcza z tobą. Dziękuję ci za przyjęcie. Kocham cię.

Matt zareagował  prawidłowo. Nachylił  się i  pocałował  mnie  czule  w usta.  A następnie 

zaniósł na górę do sypialni, gdzie spędziliśmy resztę urodzinowego poranka i, przyznam od razu, 

większość popołudnia.

background image

Kochany Nicku.

Wciąż jestem rozdygotana, gdy sobie przypomnę wydarzenie sprzed kilku tygodni.

O jedenastej rano przywieziono na ostry dyżur miejscowego robotnika. Spadł z drabiny z 

wysokości pięciu metrów i doznał urazu głowy.

Młody człowiek, trzydzieści lat, nazywa się John Macdowell, ma żonę i czworo dzieci. 

Tomografia   komputerowa   wykazała   krwiak   nadtwardówkowy.   Natychmiast   trzeba   było   usunąć 

ucisk na mózg.

Blisko trzy godziny walczyliśmy o zażegnanie kryzysu. Omal nie zszedł. Akcja serca się 

zatrzymała. Wreszcie udało się go uratować. Miałam chęć ucałować go za to, że przeżył.

Przyjechała jego żona z dziećmi. Była sparaliżowana strachem. Gdy tylko próbowała coś 

powiedzieć, wybuchała płaczem. Miała na imię Meg, trzymała w ręku niemowlę. Mimo młodego 

wieku wyglądała, jakby dźwigała na barkach cały świat.

-

- Dziękuję, pani doktor - powiedziała żarliwie. - Tak bardzo Johna kochamy. To złoty 

człowiek.

-

- Wiem. Poznałam po trosce, jaką mu tu wszyscy okazywali. Cała brygada przyszła 

do mnie na ostry dyżur. Zatrzymamy go w klinice przez kilka dni. Przy wypisie dam pani dokładne 

zalecenia, co robić w domu. W tej chwili jego stan nie budzi obaw. Proszę do niego wejść, chętnie 

przypilnuję dzieci.

Pani Macdowell podała mi niemowlaka. Chłopczyk był malutki, miał co najwyżej dwa do 

trzech miesięcy.

-

- Naprawdę chce pani to zrobić, pani doktor? Nie szkoda pani czasu? - spytała.

-

- Dla pani absolutnie nie.

Siedziałam tam z tym chłopczykiem na ręku i myślałam o dziecku rosnącym we mnie.

Już wiedziałam, że jestem niezłą lekarką. Ale dopiero kiedy wzięłam w objęcia malutkiego 

Macdowella, zrozumiałam, że będę też dobrą matką.

Nie, Nick, wiedziałam, że będę fantastyczną matką.

-

- CO TO było? - spytałam. - Matt, kochanie?

Mówiłam z trudem.

- Matt... coś się dzieje. Trochę mnie tam... boli. Auuu. A właściwie to bardzo mnie boli.

Upuściłam widelec na podłogę w tawernie „Pod Czarnym Psem”, gdzie jedliśmy kolację. 

Ból był przedwczesny. Przecież jeszcze kilka tygodni do wyznaczonego terminu porodu.

Matt zareagował natychmiast. Był  na to lepiej przygotowany niż ja. Rzucił gotówkę na 

stolik, wyprowadził mnie z „Czarnego Psa”.

background image

Podejrzewałam, co to może być.  Skurcze Braxtona i Hicksa. To jeszcze nie są skurcze 

porodowe. Czasem takie bóle zdarzają się kobietom nawet w pierwszym  trymestrze, ale już w 

trzecim nietrudno je pomylić z porodowymi. Mnie jednak ból dźgał powyżej macicy, promieniował 

aż pod lewe płuco. Zupełnie jakby ktoś mnie kłuł ostrym nożem.

Dotarliśmy jakoś do dżipa, pojechaliśmy do szpitala.

- Z pewnością to drobiazg - pocieszałam się. - Dziecko fika koziołki na znak, że jest całe i 

zdrowe.

- To świetnie - podchwycił Matt, ale nie zdejmował nogi z gazu.

Co tydzień miałam wizyty kontrolne ze względu na ciążę wysokiego ryzyka. Dotąd jednak 

wszystko szło jak po maśle. Gdyby wyniknął jakiś kłopot, pierwsza bym go rozpoznała. Przecież 

jako lekarka miałam do tego przygotowanie.

Ale myliłam się. Przeoczyłam coś.

Posłuchaj, jak omal oboje nie postradaliśmy życia.

Nickolas.

Mieliśmy najlepszą lekarkę na Martha`s Vineyard, a zarazem jedną z najlepszych w całej 

Nowej Anglii. Doktor Constance Cotter zjawiła się w szpitalu niecałe dziesięć minut po moim 

przyjeździe.

Chociaż   poczułam   się   już   dobrze,   Connie   siedziała   przy   mnie   przez   dwie   godziny. 

Widziałam troskę w jej oczach. Martwiła się o moje serce. Czy wytrzymam? Martwiła się też o 

ciebie, Nick.

- Zagrożenie nie minęło - powiedziała w końcu, oszczędzając mi złudzeń. - Suzanne, masz 

tak wysokie ciśnienie, że rozważam nawet wywołanie porodu zaraz. Wiem, ze to jeszcze nie czas, 

ale zmartwiłaś mnie. Na pewno zostawię cię tu na noc. I tyle nocy, ile będzie trzeba.

Wytrzeszczyłam   oczy   na   Connie   z   miną   „chyba   żartujesz?”.   Przecież   jestem   lekarką. 

Mieszkam niedaleko szpitala. W razie potrzeby przyjechałabym natychmiast.

- Wybij to sobie z głowy, Suzanne. Zostajesz. Załatw wpis, a ja przed wyjściem jeszcze do 

ciebie zajrzę. I bez dyskusji.

Godzinę później Matt i ja siedzieliśmy w mojej sali, czekając na powrót Connie. Mówiłam 

mu, co wiem na temat stanu przedrzucawkowego. Prosił, żebym  to powtórzyła  ze szczegółami 

zrozumiałymi dla laika. Kiedy mu wyjaśniłam, gwałtownie zmienił pozycję, jakby nagle zrobiło mu 

się niewygodnie na krześle.

Wreszcie weszła Connie. Znów zbadała mi ciśnienie.

- Suzanne - powiedziała zmartwionym głosem. - Ciśnienie znowu podskoczyło. Jeżeli nie 

opadnie w ciągu najbliższych godzin, wywołuję akcję porodową.

background image

Nigdy nie widziałam Matta tak zdenerwowanego.

- Suzanne, zostanę tu z tobą na noc.

- Nie wygłupiaj się - poprosiłam.

Ale Connie  spojrzała  na mnie  i profesjonalnym  tonem,  zarezerwowanym  wyłącznie  dla 

pacjentów, poparła go w całej rozciągłości.

- Uważam, że to świetny pomysł. Matt powinien z tobą zostać.

Przed pójściem na noc do domu przyszła jeszcze raz sprawdzić mi ciśnienie. Wypatrywałam 

w jej twarzy oznak niepokoju. Co ona ma w oczach? Nie bardzo mogłam wyczytać.

I wtedy Connie powiedziała sama:

- Suzanne, odczyt pracy serca dziecka nie jest silny. Musimy odebrać je zaraz. - Chwyciła 

mocno moją rękę. - Nie mam zamiaru narażać ani ciebie, ani dziecka. Robimy cesarkę.

Łzy napłynęły mi do oczu. Skinęłam głową.

- Ufam ci , Connie.

Wtedy wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Connie   założyła   mi   wenflon,   podała   siarczan   magnezowy,   natychmiast   zrobiło   mi   się 

niedobrze. I dostałam oślepiającego bólu głowy.

Dopiero wtedy powiedziała mi co się dzieje. Miałam opuchniętą wątrobę. Liczba płytek 

krwi drastycznie spadła, a ciśnienie skoczyło 190 na 130. co gorsza, Nick, twoje tętno słabło.

- Suzanne, nic  ci nie  będzie  - powtarzała.  Jej  głos dochodził  niczym  echo  z odległego 

kanionu.

- A co z dzieckiem? - szepnęłam spierzchniętymi wargami.

Czekałam na odpowiedź: „Jemu też nic nie będzie”.

Ale nie doczekałam się. Znów łzy nabiegły mi do oczu.

Przewieziono  mnie  na salę  operacyjną,  gdzie  nie tylko  można  było  przyjąć  poród, lecz 

również przetoczyć osiem jednostek krwi. Liczba płytek znów opadła. Wiedziałam, co się święci. 

Gdyby zaczął się krwotok wewnętrzny, umarłabym.

Kiedy robiono mi znieczulenie międzyoponowe, zobaczyłam, że obok anestezjologa stoi 

doktor Leon, mój kardiolog. Po co go tu sprowadzono? Nie róbcie mi tego. Proszę was, błagam. 

Włożono mi maskę tlenową na twarz. Próbowałam się opierać.

Connie podniosła głos.

- Nie, Suzanne. Przyjmij tlen.

Wydawało mi się, że płonę. Nie wiedziałam, że moje nerki odmawiają pracy, liczba płytek 

krwi spadła, a ciśnienie podskoczyło do zatrważającego poziomu 200 na 115. nie wiedziałam, że 

dostaję steroidy dla poprawy pracy płuc dziecka i zwiększenia jego szans na przeżycie.

Następne minuty pamiętam jak za mgłą. Widziałam zbliżający się retraktor. I zatroskany 

background image

wzrok Connie.

Słyszałam   cicho   rzucane   polecenia,   zimny,   nieczuły   pisk   maszyny   i   bezradne   słowa 

pocieszenia   z   ust   Matta.   Słyszałam   głośne   zasysanie,   kiedy   wypompowywano   ze   mnie   wody 

płodowe i krew.

A potem odrętwienie, odurzenie i przedziwne uczucie, jak gdybym była gdzie indziej, a 

właściwie nigdzie.

Z tego nierealnego uczucia wkraczania w inny świat wyrwał mnie krzyk. Wyraźny i silny. 

Ogłosiłeś swoje przybycie jak wojownik.

Rozpłakałam   się,   Matt   i   Connie   też.   Byłeś   takim   okruszkiem,   ważyłeś   tylko   dwa   kilo 

sześćdziesiąt. Ale byłeś silny i czujny. Szczególnie zważywszy na stres, który przeszedłeś.

Spojrzałeś   wprost   na   tatusia   i   na   mnie.   Nigdy   nie   zapomnę   twojej   malutkiej   twarzy 

widzianej pierwszy raz.

Dali mi cię chwilkę potrzymać,  po czym  szybko  zabrali na oddział intensywnej  opieki. 

Zdążyłam spojrzeć na twoje zmrużone oczka, które tak próbowałeś utrzymać otwarte i szepnęłam ci 

wtedy po raz pierwszy: „Kocham cię”.

Nickolas wojownik!

background image

Katie

Tego wieczoru znowu strach i strapienie ogarnęły Katie. Przeczytała jeszcze kilka stron 

dziennika,  po czym  wmusiła  w siebie makaron  z sosem primavera  i popiła  herbatą.  Wszystko 

kręciło się za szybko. Nie tylko w jej głowie, lecz również w obolałym, nabrzmiewającym pomału 

łonie.

Urodził się mały chłopiec. Nickolas wojownik.

A w niej rosło kolejne dziecko.

Katie musiała przemyśleć sytuację, rozważyć wszystkie możliwości i zachować roztropność. 

Jakie ewentualnie dopuszczała?

Matt przez tyle miesięcy zdradzał Suzanne?

Matt zdradzał żonę, a Katie być może nie była pierwsza?

Matt zostawił Suzanne i Nickolasa, a teraz był już po rozwodzie?

Suzanne umarła, bo serce w końcu nie wytrzymało?

Suzanne żyje, ale jest bardzo chora?

Gdzie teraz jest Suzanne? Może powinna spróbować ją odszukać na Martha`s Vineyard i 

zadzwonić? Ale nie była pewna, czy to dobry pomysł.

Spróbowała   się  temu   przyjrzeć.   Co  ma   do   stracenia?   Musiałaby   co  najwyżej   przełknąć 

dumę. A Suzanne? Czy to możliwe, że nie ma pojęcia o zdradzie Matta? Oczywiście, wszystko było 

możliwe.

Nie mogła się z tym pogodzić. Kochała tego mężczyznę, ufała mu, wydawało jej się, że w 

pełni ją rozumie, a raptem ja zostawił.

Przypomniała sobie pewną sytuację z Mattem, która nie dawała jej spokoju. Którejś nocy 

Matt obudził się przy niej i płakał. Długo go wtedy tuliła i głaskała po policzku. W końcu zapewnił 

ją szeptem:

- Katie, bardzo się staram, żeby wszystko zostawić za sobą. I musi mi się udać.

Katie zaczęła bić się pięścią w udo. Serce waliło jej jak oszalałe. Piersi bolały.

Zerwała się z kanapy, pobiegła do łazienki i zwróciła cały zjedzony właśnie makaron.

Nieco później weszła do kuchni i dolała sobie herbaty. Siedziała z Ginewrą, wpatrzona w 

cztery ściany. Sama powiesiła szafki. Miała własną skrzynkę z narzędziami i szczyciła się tym, że 

nigdy nie musi nikogo wzywać do żadnych napraw. Skoro jesteś taka mądra, pomyślała, to napraw 

własne serce!

W końcu sięgnęła po telefon. Nerwowo wystukała numer. Usłyszała, jak mama odbiera.

- Cześć, mamo, to ja - powiedziała znacznie ciszej, niż zamierzała.

- Katie, co ci jest, kochanie? Może jednak powinnaś przyjechać na kilka dni do domu? Na 

background image

pewno wszystkim nam by to świetnie zrobiło.

Tak gryzła się tym, co miała im obwieścić.

- Mogłabyś poprosić tatę, żeby też wziął słuchawkę? - spytała.

- Jestem, Katie - włączył się ojciec. Odebrałem w gabinecie. Podniosłem, kiedy zadzwonił 

telefon. Co u ciebie?

Westchnęła głośno.

- No więc... jestem w ciąży.

I wtedy wszyscy troje rozpłakali się przy telefonach, bo tacy byli.

Ale mama i tata od razu zaczęli ją pocieszać.

- W porządku, Katie. Kochamy cię. Jesteśmy z tobą. Rozumiemy.

Bo tacy byli.

background image

Dziennik

Nickolasie.

Wcześnie   zacząłeś   przesypiać   noce.   Może   nie   codziennie,   ale   często.   Już   od   trzeciego 

tygodnia życia. Wszystkie matki mi zazdrościły!

Rośniesz jak na drożdżach i budzisz się głodny jak wilk. A jak jesz? Pałaszujesz wszystko - 

i cmoktasz pierś do syta, i dudnisz mieszankę z butelki.

Podczas pierwszej wizyty u pediatry lekarka nie mogła się nadziwić, że już skupiasz wzrok 

na   rozłożonych   zabawkach.   To   nie   lada   wyczyn   jak   na   dwutygodniowego   szkraba.   Nickolas 

wojownik!

Ochrzciliśmy cię w kościele Świętej Marii Magdaleny. Był piękny dzień. Miałeś na sobie 

szatkę z moich chrzcin, ręcznie szytą. Wyglądałeś przeuroczo.

Wielebny Dwyer omal się w tobie nie zakochał. Przez całą ceremonię wciąż sięgałeś po 

modlitewnik i dotykałeś jego ręki. Wpatrywałeś się w niego z uwagą.

Pod koniec uroczystości, w którą tak się zaangażowałeś, pastor Dwyer zwrócił się do ciebie:

- Nie wiem, kim zostaniesz, jak dorośniesz, Nickolasie. W gruncie rzeczy uważam, że już 

jesteś dorosły.

Nickolasie, mój synku.

Dziś wróciłam do pracy. I już za tobą tęsknię. Albo inaczej: czuje się bez ciebie samotna.

Myśląc o tobie, między jednym pacjentem a drugim, napisałam wierszyk.

Mój Nikielek, bezcenny mój pieniążek,

Ukochany mój książę rymowanych książek.

Uwielbiam wszystkie twoje śmieszki

I okrągłe oczka niczym dwa orzeszki!

Chyba mogłabym wymyślić dziesiątki rymowanek o tobie. Same mi się pchają do głowy, 

kiedy zrobisz coś śmiesznego albo się uśmiechniesz, albo po prostu spisz. Najwyraźniej przynosisz 

mi natchnienie. Oo, choćby teraz!

Cudny Niczku, kochany mój kruszynku,

Kochamy cię oboje, mój malutki synku.

Kocham twoje paluszki, kolanka i nosek,

I wszystko, na czym tylko całusa wyproszę.

Całuję na okrągło, a co potem?

Resztę całusów dowożę samolotem.

No dobrze, mały mężczyzno, musze już iść. Następna pacjentka czeka. Gdyby wiedziała, co 

robię za zamkniętymi drzwiami gabinetu, chyba uciekłaby do darmowej przychodni w Edgartown.

background image

Nick, to znowu ja.

W nocy obudził mnie twój płacz. Wstałam, żeby zobaczyć, co się stało. Podniosłeś na mnie 

smutne oczka.

Sprawdziłam, czy masz sucho, ale miałeś. Potem, czy nie jesteś głodny, ale nie byłeś.

Wyjęłam cię z łóżeczka i usiadłam z tobą na bujanym fotelu. Kołysaliśmy się tak razem. Po 

pewnym czasie oczy zaczęły ci się kleić, a łzy rozpłynęły się w słodkich snach. Położyłam cię znów 

do łóżeczka i patrzyłam, jak unosi się i opada twój mały brzuszek.

Chyba po prostu zapragnąłeś towarzystwa.

- Suzie, co robisz? - zapytał szeptem Matt. Nie słyszałam, kiedy wszedł do pokoju. Tatuś 

czasem skrada się jak kot.

- Nick się obudził.

Matt   zajrzał   do   łóżeczka,   zobaczył   twoją   rączkę   przyłożoną   do   buzi   niczym   kółko   do 

ząbkowania.

- Jaki on śliczny - szepnął. - Prześliczny.

Spojrzałam znów na ciebie. Wprost nie mogłam się napatrzeć.

Matt objął mnie w pasie.

- Zatańczy pani ze mną, pani Harrison?

Nie zwracał się tak do mnie od dnia ślubu. Serce zatrzepotało mi jak wróbel w kałuży.

- Chyba grają naszą melodię.

I w takt wysokich mechanicznych dźwięków twojej pozytywki tańczyłam tamtej nocy z 

Mattem dokoła twojego pokoju. Tylko migały mi przed oczami twoje pluszaki, koń na biegunach, 

gwiazdy   i   księżyc   domowej   roboty,   falujące   nad   twoim   łóżkiem.   Tańczyliśmy   też   wolno   i 

romantycznie w przyćmionym świetle twojego maleńkiego kokonu.

A kiedy muzyka ucichła, Matt pocałował mnie i rzekł:

- Dziękuję ci, Suzanne, za tę noc, za taniec, a nade wszystko za naszego synka. Cały mój 

świat mieści się w tym pokoju. Gdybym już nigdy niczego nie zdobył, i tak miałbym wszystko.

Po czym - czary-mary - jak gdyby pozytywka odpoczęła tylko na chwilę, znów zabrzmiał 

słodki refren.

Nick.

Kiedy pojechałam do pracy, przyszła się tobą zająć Melanie Bone. Swoje dzieci wysłała z 

mamą   na   tydzień   do   Maine,   mogła   więc   pozwolić   odpocząć   babci   Jean.   Dziwnie   się   czuję, 

opuszczając cię na tak długo. Bez przerwy zastanawiam się, co właśnie robisz.

Ostatnio   czułam   się   tak   zmęczona,   jak   wówczas,   kiedy   zaharowywałam   się   w  Szpitalu 

background image

Bostońskim w Massachusetts. Może znów za dużo wzięłam na swoje barki. Praca i małe dziecko 

naprawdę dają w kość. Mój szacunek do matek jeszcze wzrósł, choć i przedtem nie był mały.

Dziś w szpitalu wydarzyło się coś, co przypominało mi twój poród.

Przywieziono czterdziestojednoletnią kobietę z Nowego Jorku, która akurat bawi tutaj na 

wakacjach. Była w siódmym miesiącu, poczuła się nie najlepiej. Kiedy zaczęła krwawić, na izbie 

przyjęć rozpętało się prawdziwe piekło. W końcu straciła dziecko, a ja próbowałam ja pocieszyć.

Pewno się zastanawiasz, dlaczego to piszę. Bo uświadomiłam sobie, że wszyscy jesteśmy 

naznaczeni kruchością. Że życie przypomina chodzenie po linie. Wystarczy jeden fałszywy krok i 

człowiek spada. Dzisiaj na widok tej kobiety przypomniałam sobie, jakie mieliśmy szczęście, że 

przeżyłam.

Och, Nick, czasem chciałabym cię ukryć jak jakąś cenną schedę. Ale czym byłoby życie, 

gdybyś nie przeżył go sam?

Przypomina   mi   się   powiedzonko   mojej   babci:   „Jeden   dzień   dzisiejszy   wart   dwóch 

jutrzejszych”.

Drogi Chwacie.

Zaczynasz sam trzymać butelkę. Nikt w to nie wierzy. Żeby niemowlak w wieku dwóch 

miesięcy sam się żywił. Każdy twój nowy krok w rozwoju przyjmuje jako dar dla tatusia i dla mnie.

Czasem mi coś odbija. Wtedy ulegam snobistycznej wizji rodzinnych samochodów, dobrych 

dzielnic i wypastowanych bucików dziecięcych. No więc, musiałam zaprowadzić cię do fotografa.

Każda mama musi się na to raz w życiu skusić.

Dzisiaj jest wymarzony dzień. Tata pojechał do Nowego Jorku, bo komuś spodobały się 

jego wiersze. Wprawdzie nie robi sobie zbytnich nadziei, ale to wspaniała wiadomość. Zostaliśmy 

więc w domu sami. Wystroiłam cię w sprane ogrodniczki dżinsowe (wyglądasz w nich super), 

ciężkie buciory (identyczne jak taty) i czapkę baseballówkę (z wygiętym daszkiem).

Kiedy  zajechaliśmy  do  studia  fotograficznego  „Jak  w  kinie”,   patrzyłeś  na  mnie,  jakbyś 

chciał zapytać: czy to aby nie pomyłka?

Może i tak.

Fotograf miał pięćdziesiąt lat i ani krztyny podejścia do dzieci. Dobre chęci owszem, tylko 

zero profesjonalizmu w tym względzie. Chyba mógłby się specjalizować w martwych naturach, bo 

próbował cię ożywić kompozycją warzyw i owoców.

Jedno jest pewne. Teraz mamy unikalny zestaw zdjęć. Na pierwszym przybrałeś zdziwioną 

minę,   która   szybko   przerodziła   się   w   cokolwiek   zdenerwowaną.   Potem   wkroczyłeś   w   fazę 

rozdrażnienia, które wreszcie dało nieprzejednane zacięcie.

Przepraszam,  synku. Obiecuję, że nigdy nie pokażę tych  zdjęć twoim dziewczynom ani 

background image

starym kumplom, ani babci Jean. Do wieczora pewno rozwiesiłaby je we wszystkich witrynach na 

Vineyard.

Nick.

Na dworze trochę się ochłodziło, ale dobrze cię opatuliłam, spakowaliśmy kosz piknikowy i 

wybraliśmy się na plażę Bend przy Road Beach, żeby świętować trzydzieste siódme urodziny taty. 

Budowaliśmy zamki i anioły z piasku, a potem wypisałam twoje imię, ale przypłynęła fala i je 

spłukała.

Nie mogłam  się napatrzeć,  jak bawisz się z tatą.  Jesteście  jak dwie  krople wody.  Obaj 

weseli, pełni uroku, dobrze zbudowani, uczta dla oka.

Kiedy wróciliście na koc po bojach z piaskowymi żyjątkami i przyjaznymi jeżowcami, Matt 

wyciągnął z kieszeni list i mi go wręczył.

-   Wydawca   w   Nowym   Jorku   na   razie   odrzucił   mój   tomik...   ale   dostałem   nagrodę 

pocieszenia.

Wysłał swój wiersz do pisma „Atlantic Monthly”, i tam go przyjęli. Nawet mi o tym nie 

powiedział.

Matt rozłożył kartkę papieru. To wiersz. Aż mi oczy mgłą zaszły, kiedy zobaczyłam tytuł: 

„Nickolas i Suzanne”.

Okazało się, że tata spisywał wszystko, co do ciebie mówiłam i śpiewałam, podsłuchiwał 

moje wierszyki i rymowanki. Dlatego upiera się, że to w równej mierze mój wiersz. Przeczytał nam 

fragment na głos, przekrzykując łoskot fal.

Nickolas i Suzanne

Przy kim wierzchołki drzew mają niebo za nic?

Kto przyciąga do domu okręty z zagranic,

I skręca zwykłą słomę w czyste, żywe złoto,

Kto miłości udziela w krąg z taką ochotą...

Kto przegania deszcz z chmur na boczne flanki,

I księżycowi śpiewa czułe kołysanki?

Kto też spełniać życzenia z głębi studni umie

I słyszy całe pieśni w morskich muszli szumie...

Kto ma dar pomnażania wszystkiego dookoła,

Czego się tylko dotknie, o co kto zawoła?

Kto klejnoty radości sypie w moje dłonie?

Za to dziękuję Synkowi i Żonie.

Tata powiedział, że nigdy nie miał tak wspaniałych urodzin.

background image

Nickolasie.

Stało się coś nieoczekiwanego. Niestety, chyba niezbyt dobrego.

Znów nadszedł czas na twoje znienawidzone kolejne szczepienie. Twoja lekarka z Vineyard 

była na urlopie, dlatego zdecydowałam się zajrzeć do zaprzyjaźnionego lekarza w Bostonie. I przy 

okazji zrobić sobie badania okresowe.

Dotarliśmy promem do Woods Hole, o dziewiątej rano już byliśmy na drodze numer 3. to 

była nasza pierwsza wspólna wyprawa z wyspy. Podróż Nickolasa do wielkiego miasta!

Miałeś pierwszy numerek. Inne dzieci płakały i wierciły się, a tyś  siedział cichutko jak 

myszka, rozglądałeś się tylko w nowym miejscu.

-   Nickolas   Harrison   -   wywołała   cię   recepcjonistka.   Dziwnie   zabrzmiało   twoje   imię   i 

nazwisko, tak oficjalnie ogłoszone przez obcą osobę. Niemal  się spodziewałam,  że odpowiesz: 

„Obecny”.

Miło zobaczyć mojego dawnego kolegę, Dana Andersona.

- Promieniejesz szczęściem, Suzanne - rzekł z uznaniem, kiedy już cię zmierzył, zważył i 

opukał, Nick. - Doskonale ci zrobił wyjazd z miasta. No i dorobiłaś się nie lada zawodnika.

Nie posiadałam się z dumy.

- To najwspanialszy malec na świecie.

Oddał mi ciebie.

-

- Bardzo się cieszę, że znów cię zobaczyłem, mamo Bedford. A twój syn jest okazem 

zdrowia.

Tak jakbym sama nie wiedziała!

TERAZ nadeszła moja kolej.

Siedziałam już ubrana na brzegu kozetki do badań i czekałam na powrót Phila Bermana, 

mojego   lekarza.   Phil   kiedyś   prowadził   mnie   w   Bostonie,   a   teraz   pozostawał   w   kontakcie   ze 

specjalistą na Martha`s Vineyard.

Badanie trwało nieco dłużej niż zwykle. Pilnowała cię pielęgniarka, a ja marzyłam już, żeby 

cię porwać w objęcia i jak najprędzej wrócić na Vineyard. Wtedy wszedł Phil i zaprosił mnie do 

gabinetu.

- Twój test wysiłkowy nie wypadł najlepiej, Suzanne. Zauważyłem drobne nieregularności 

w EKG. Pozwoliłem sobie zajrzeć do doktor Davis. Wiem, że Gail była tu twoim kardiologiem, 

kiedy się u nas leczyłaś. Jakoś cię jeszcze dzisiaj wciśnie.

- Chwileczkę, Phil - sprzeciwiłam się. Nie posiadałam się ze zdziwienia. Musiała zajść jakaś 

pomyłka. Czułam się dobrze, wręcz świetnie. Nigdy w życiu nie czułam się lepiej. - Jesteś pewien?

background image

-

- Znam twoją przeszłość, toteż popełniłbym błąd, gdybym nie poprosiła Gail Davis o 

konsultację. To nie potrwa długo. Z największą przyjemnością zajmiemy się Nickolasem.

Czułam dosłownie déjà vu, kiedy podążałam do gabinetu Gail Davis. O Boże, nie pozwól, 

żeby to się powtórzyło. Nie teraz, kiedy wszystko zaczęło mi się układać.

Weszłam do poczekalni jak w złym śnie. Nie mogłam zebrać myśli. Podeszła pielęgniarka.

- Pani Suzanne, proszę za mną.

Poszłam za nią jak na ścięcie.

TRZYMALI   mnie   tam   blisko   dwie   godziny.   Zrobili   chyba   wszystkie   możliwe   badania 

kardiologiczne. Martwiłam się o ciebie, chociaż wiedziałam, że jesteś pod dobra opieką w gabinecie 

doktora Bermana.

Już po wszystkim weszła Gail Davis. Miała smętną minę, jak to ona. Ale miewa taka nawet 

na przyjęciach, bo spotykałam ją też w sytuacjach towarzyskich.

- Nie denerwuj się, Suzanne, do kolejnego zawału nie doszło. Ale wykryłam osłabienie 

dwóch zastawek. Najprawdopodobniej spowodowane ciążą. Z powodu uszkodzenia zastawek serce 

ma kłopoty z przepompowywaniem krwi. To wielkie szczęście, że ostrzeżenie przyszło w porę.

- Jakoś nie czuję tego wielkiego szczęścia - westchnęłam.

- Większość ludzi nie dostaje takiego ostrzeżenia, dlatego nie ma okazji podreperować tego, 

co się lada moment zepsuje. Po powrocie na Martha`s Vineyard zrobimy kolejne badania, a potem 

porozmawiamy o dalszych możliwościach. Może trzeba będzie wymienić zastawki.

Teraz istotnie z trudem chwytałam oddech. Byle się tylko nie rozpłakać przy Gail.

- Jakie to dziwne - jęknęłam. - Wszystko idzie jak po maśle, i nagle... łup!... spada cios. 

Ohydny cios zza węgła, którego się człowiek nie spodziewał.

Gail nie skomentowała. Objęła mnie tylko delikatnie.

Nickusiu.

Przyglądałam ci się we wstecznym lusterku w drodze do domu. Jak majtasz nóżkami, jak 

wyciągasz do mnie rączki. I rozmawiałam z tobą, Nick, naprawdę rozmawiałam.

- Moje życie jest ściśle związane z twoim. Nie wierzę, żeby coś złego mogło mi się teraz 

przydarzyć.   Chociaż   przypuszczam,   że   to   tylko   fałszywe   poczucie   bezpieczeństwa,   jakie   daje 

miłość.

Zastanowiłam się przez chwilę. To, że zakochałam się w Matcie, i potem gwałtowny rozwój 

naszej miłości dały mi zwodnicze poczucie bezpieczeństwa. Jakim cudem mogło nam cokolwiek 

zagrozić?

Raptem   łzy,   wstrzymywane   w   gabinecie   doktor   Davis,   wezbrały   mi   w   oczach.   Jednak 

background image

otarłam je zdecydowanym ruchem.

- Umówmy się, syneczku, dobrze? Każdy twój śmiech oznacza jeszcze jeden wspólny rok. 

Już nam zapewniłeś ponad tuzin lat razem, bo co najmniej tyle razy się uśmiechnąłeś. Tak licząc, ja 

dożyję stu trzydziestu sześciu, a ty dziarskich osiemdziesięciu dwóch.

Wtedy uśmiechnąłeś się do mnie jak nigdy wcześniej. Roześmiałam się i szepnęłam:

- Nickolas, Suzanne i Matt... na zawsze razem.

To moja modlitwa.

Nickolasie

Minął już pierwszy trudny miesiąc, odkąd nadeszły wyniki z Bostonu. Matt zabrał cię na 

przejażdżkę dżipem, siedzę sama w kuchni.

Orzeczenia wszystkich lekarzy są zgodne. Mam chorobę zastawek, na szczęście uleczalną. 

Nawet nie mówią jeszcze o wymianie. Na razie zastosują naświetlania. Dostałam jednak ostrzeżenie 

- życie nie trwa wiecznie. Napawaj się każdą chwilą.

Wdycham w nozdrza poranne powietrze, które przynosi woń trzcin z mokradeł. Oczy mam 

zamknięte, morska bryza porusza dzwoneczkami wiszącymi za oknem. Taka dzwonkowa muzyka.

- Ależ ja mam szczęście - mówię w końcu na głos. - Że siedzę tu i patrzę na ten piękny 

dzień...

Że mieszkam na Martha`s Vineyard tak blisko oceanu, dosłownie rzut kamieniem od fal....

Że jestem lekarką i kocham swoją pracę...

Że cudem trafiłam na Matthew Harrisona i że zakochaliśmy się w sobie do szaleństwa...

Że mamy synka, który uśmiecha się najpiękniej na świecie, ma też cudowne usposobienie i 

rozkoszny zapach małego dziecka.

Jakie to szczęście, Nick, prawda?

W każdym razie ja tak uważam.

ROŚNIESZ jak na drożdżach, to wspaniale móc się temu przyglądać. Rozkoszujemy się 

każdą chwilą. Mam nadzieję, że inni rodzice też dbają, żeby tego nie przegapić.

Uwielbiasz jeździć ze mną na rowerze. Masz własny kask drużyny hokejowej Boston Bruins 

i specjalne krzesełko z tyłu mojego roweru. Przywiązuję co do niego bidon, i ruszamy w drogę.

Kask ukrywa burzę twoich jasnych loczków. Wiem, że jeśli je obetnę, to już na zawsze. Z 

niemowlaka zmienisz się bezpowrotnie w małego chłopca.

Uwielbiam  obserwować,  jak rośniesz, chociaż  nie podoba  mi  się  to, że czas  tak pędzi. 

Chciałabym   zatrzymać   każdą   chwilę,   każdy   twój   uśmiech,   przytulenie   i   pocałunek.   Chyba 

uwielbiam być potrzebna, a zarazem czuję potrzebę dawania miłości.

background image

Chciałabym przeżyć to wszystko jeszcze raz. Żeby powtórzyła się każda chwila od twojego 

urodzenia. Mówiłam ci, że będę wspaniałą mamą.

OSTATNIO doświadczam pełni każdego dnia.

Codziennie rano Matt odwraca się do mnie, zanim wstaniemy. Całuje mnie, a potem szepcze 

mi do ucha:

- Suzanne, mamy kolejny dzień. Wstańmy, żeby zobaczyć naszego synka.

Dzisiaj czułam się trochę dziwnie. Nie byłam pewna dlaczego, ale intuicja podpowiedziała 

mi, że coś się dzieje.

Tatuś   wyszedł   do   pracy,   nakarmiłam   cię,   ubrałam   się.   Wciąż   nie   czułam   się   najlepiej. 

Miałam zawroty głowy, ogarnęło mnie zmęczenie większe niż zwykle.

Czułam, że muszę się położyć.

Utuliłam cię w łóżeczku i musiałam zasnąć. Bo kiedy znów otworzyłam oczy, dochodziło 

południe. Przeleciało mi pół dnia.

Wtedy uznałam, że muszę sprawdzić, co mi jest.

A teraz już wiem.

Nickolasie

Kiedy tata położył cię dziś spać, usiedliśmy na werandzie i patrzyliśmy na zachód słońca w 

pomarańczowo-czerwonej łunie. Matt głaskał mnie po rękach i nogach, co uwielbiam jak prawie 

nic na świecie.

Ostatnio bardzo ekscytują go sprawy związane z jego poezją. Największym marzeniem taty 

jest wydanie zbiorku, bo nagle jego wiersze zaczęły budzić zainteresowanie. Lubię to podniecenie 

w jego głosie, pozwalam mu puszczać wodze fantazji.

- Matthew, coś się dzisiaj stało - szepnęłam, kiedy opowiedział mi już o swoim dniu.

Odwrócił się do mnie. W jego oczach błysnął przestrach.

- Oj, przepraszam - uspokoiłam go. - Stało się coś dobrego.

Czułam, jak odpręża się w moich objęciach.

- Co takiego? Mów.

- No więc, w środy nie pracuję, chyba że dostanę pilne wezwanie. Ale nie dostałam, wobec 

czego zostałam w domu z Nickiem.

Matt położył mi głowę na kolanach, a ja głaskałam go po jego gęstych włosach.

- Fantastycznie to brzmi. Może ja też zacznę brać w środy wolne - zażartował.

- Mam szczęście, że mogę całe środy spędzać z Nickiem, prawda?

Pocałowaliśmy się. Nie wiem, jak długo będzie trwał nasz miodowy miesiąc, ale nie mogę 

background image

się   nim   nacieszyć.   Nie   mogłabym   sobie   wymarzyć   lepszego   przyjaciela   niż   Matthew.   Każda 

kobieta znalazłaby przy nim szczęście. I gdyby kiedyś do tego doszło - że musiałbyś mieć inną 

mamusię - z pewnością Matt dokonałby właściwego wyboru.

- No i co? - spytał. - Spędziłaś cudowny dzień z Nickiem?

Spojrzałam Mattowi głęboko w oczy.

- Jestem w ciąży - powiedziałam.

I wtedy Matt zachował się tak, jak powinien. Pocałował mnie.

- Kocham cię - szepnął. - Musimy bardzo uważać, Suzanne.

- Dobrze - odparłam. - Będę uważała.

Nickolas.

Nie   wiem   czemu,   ale   życie   lubi   komplikować   nam   plany.   Wybrałam   się   do   swojego 

kardiologa na Vineyard, powiedziałam mu o ciąży, przeszłam kilka badań. Po czym, zgodnie z jego 

zaleceniem, pojechałam znów do Bostonu do doktor Davis.

Nie wspominałam o tej wizycie Mattowi, żeby go nie martwić. Poszłam więc do pracy na 

kilka godzin, a po południu pojechałam do Bostonu. Obiecałam sobie, że porozmawiam z nim po 

powrocie do domu.

Kiedy   około   siódmej   wieczorem   zajechałam   pod   dom,   na   ganku   paliło   się   światło. 

Spóźniłam się. Matt już wrócił. Zwolnił babcię Jean, która zajmowała się Nickiem.

Czułam   cudowny   zapach   domowego   jedzenia   -   woń   kurczaka   i   ziemniaków   z   sosem 

rozchodziła się po całym wnętrzu. Matt przygotowywał kolację.

- Gdzie jest Nick? - spytałam, wchodząc do kuchni.

- Położyłem go spać. Był zmęczony. Późno wracasz, skarbie. Uważasz na siebie?

-   Tak   -   potwierdziłam   i   pocałowałam   go.   -   Rano   miałam   tylko   kilka   wizyt.   Potem 

pojechałam do Bostonu do doktor Davis.

Matt przestał mieszać. Spojrzał na mnie bez słowa. Miał tak urażoną minę, że nie mogłam 

tego znieść.

-  Powinnam   cię   była   uprzedzić,   ale   chciałam   oszczędzić   ci   zmartwień.   Wiedziałam,   że 

zechcesz ze mną pojechać.

Plątałam się w wyjaśnieniach, dlaczego tak postąpiłam.

- I co powiedziała doktor Davis?

- Powiadomiłam ją o dziecku. I wiesz? Dość się zdenerwowała. Nie przyjęła tego najlepiej.

Następne  słowa uwięzły mi  w gardle.  Nie mogłam  mówić.  Łzy napłynęły  mi  do oczu, 

zaczęłam dygotać.

-   Gail   uważa,   że   kolejna   ciąża   niesie   nadmierne   ryzyko   dla   mnie.   Twierdzi,   że   nie 

background image

powinnam mieć tego dziecka.

Oczy Matta też nabiegły łzami. Ale opanował się i odezwał, przerywając narosłe między 

nami milczenie.

- Suzanne, zgadzam się z nią. Nie przeżyłbym, gdybym cię stracił.

Rozpłakałam się, zaczęłam szlochać, trzęsąc się niemiłosiernie.

- Matt, nie rezygnuj tak prędko z tego dziecka.

Spojrzałam na niego, czekałam na słowa otuchy. Ale milczał jak zaklęty.

- Przepraszam, Suzanne - wybąkał w końcu.

Nagle zapragnęłam odetchnąć świeżym powietrzem. Wybiegłam z domu. Puściłam się przez 

wysokie trawy, wpadłam na plażę. Roztrzęsiona, zdyszana, zmęczona. W uszach coś mi dudniło. I 

to wcale nie był huk oceanu.

Rzuciłam się na piasek i zapłakałam. Czułam przejmujący smutek z powodu tego maleństwa 

we mnie. Po chwili uświadomiłam sobie, że ty i Matt czekacie na mój powrót do domu. A ja? 

Czyżbym  zachowywała się samolubnie, głupio, niedorzecznie? Przecież jestem lekarką. Znałam 

zagrożenia.

Ale to dziecko było dla mnie bezcennym, nieoczekiwanym darem. Nie mogłam tak łatwo z 

niego zrezygnować. Objęłam ramionami kolana i kołysałam się dosłownie wieki. Rozmawiałam z 

dzieckiem rosnącym we mnie. Po czym spojrzałam w niebo na pełnię księżyca. Czas było wracać.

Kiedy przyszłam skonana z plaży, Matt czekał na mnie w kuchni. Znów się rozpłakałam.

I zachowałam się przedziwnie, nawet nie mam pojęcia, dlaczego. Zastukałam do drzwi, po 

czym uklękłam na pierwszym schodku. Może odezwało się zmęczenie po długim ciężkim dniu. A 

może cos innego, nie wiem do dziś.

- Wybacz, że tak wybiegłam - poprosiłam, kiedy Matt otworzył mi drzwi siatki. - Powinnam 

była zostać i omówić to z tobą.

- Widocznie było ci to potrzebne - powiedział szeptem i delikatnie mnie pogłaskał. - tu nie 

ma nic do wybaczania.

Podniósł mnie, objął czule. Poczułam niewymowną ulgę, a zaraz potem rozlało się po mnie 

ciepło płynące od niego.

- Czy to takie straszne, że chcę zachować własne dziecko?

- Nie, Suzanne. Nie ma w tym nic strasznego. Tylko nie zniósłbym, gdybym miał stracić 

ciebie. Chybabym tego nie przeżył. Tak bardzo cię kocham. Ciebie i Nicka.

Och, Nick.

Naucz   się,   kochanie,   że   życie   bywa   czasem   bezlitosne.   Właśnie   wróciłam   po   kilku 

godzinach przyjęć w gabinecie. Nic szczególnego. Czułam się jak skowronek.

background image

Wróciłam do domu, żeby się zdrzemnąć przed kolejną wizytą po południu. Tyś wyjechał do 

babci na cały tydzień. Matt do pracy w East Chop.

Chciałam zadbać o siebie i uciąć sobie drzemkę dla zdrowia. Nazajutrz wybierałam się do 

Connie na wizytę kontrolną... w sprawie dziecka.

Raptem zakręciło mi się w głowie i upadłam na łóżko. Serce zaczęło mi walić. Dziwne. 

Czułam, że zbliża się ból głowy.

Spokojnie, powiedziałam do siebie. Poleż sobie, odpocznij.

Wystarczy ci godzina, chwila przerwy, od razu lepiej się poczujesz.

Tylko zaśnij, zaśnij, zaśnij...

- SUZANNE, co się stało? - Słysząc czuły szept Matta, przewróciłam się na łóżku na drugi 

bok. Nadal nie czułam  się najlepiej. Zobaczyłam  troskę w jego oczach. - Suzanne?  Kochanie, 

możesz mówić?

-  Jutro   jadę   do  Connie  -  wykrztusiłam  wreszcie.  Musiałam   naprawdę  zebrać  siły,   żeby 

powiedzieć tych kilka słów.

- Zaraz jedziemy do Connie - sprzeciwił się Matt.

Kiedy przyjechaliśmy do gabinetu Connie, ledwie rzuciła na mnie okiem, powiedziała:

- Bez urazy, Suzanne, ale nie wyglądasz najlepiej.

Zmierzyła mi ciśnienie, pobrała krew i mocz do analizy. Zrobiła EKG. Wszystkie badania 

przechodziłam jak we mgle.

Po badaniach Connie usiadła z Mattem i ze mną. Nie miała najweselszej miny.

- Ciśnienie ci podskoczyło, ale w ciągu doby możemy je uregulować. Już ja tego dopilnuje. 

Niby wszystko wydaje się stabilne, ale nie podoba mi się twój wygląd. Najchętniej zatrzymałabym  

cię w klinice. Podzielam zdanie doktor Davis na temat aborcji. To twoja decyzja, ale podejmujesz 

spore ryzyko.

- Connie - rzekłam tak jakoś błagalnie. - Poza tym, że nie złożyłam broni w sprawie pracy,  

naprawdę bardzo dbam o siebie. Bardzo uważam.

- W takim razie rzuć pracę - poradziła bez namysłu. - Ja nie żartuję. Jeżeli obiecasz, że do 

końca przeleżysz w domu, masz pewne szanse. W przeciwnym razie kładę cię do szpitala.

Wiedziałam, że z Connie nie ma żartów.

- Wobec tego wracam do domu - wybąkałam. - Nie rezygnuję z tego dziecka.

Kochany Nickolasie.

Tak mi przykro, skarbie. Minął miesiąc, a tyś mnie tak absorbował. Poza tym szybko się 

męczę i nie bardzo mam kiedy pisać. Spróbuje ci to wynagrodzić.

background image

W jedenastym miesiącu życia twoje ulubione słowa to „tata”, „mama”, „bach”, „woda”, 

„auto”  (ata)  i  chyba  najulubieńsze  „światło”.   Wymawiasz  je „jato”.  Jesteś  teraz  jak nakręcana 

zabawka. Działasz do wyczerpania energii.

Właśnie   śpiewałam   ci   rap   „Bądź   grzecznym   chłopczykiem”,   kiedy   zadzwonił   telefon. 

Pielęgniarka   Connie   Cotter   połączyła   mnie   z   jej   gabinetem.   Wydawało   mi   się,   że   czekam 

wieczność. W końcu Connie podeszła.

- Suzanne?

- No, jestem, Connie. Odpoczywam w domu.

- Posłuchaj, wróciły twoje ostatnie wyniki badań.

Ech, jak ja znałam to zawieszenie głosu lekarza.

- I... nie jestem zadowolona. Balansujesz na krawędzi przepaści. Chciałabym,  żebyś  się 

natychmiast zgłosiła do szpitala. Jak szybko możesz tu przyjechać?

Te słowa zadudniły mi w głowie, zebrałam myśli. Musiałam usiąść.

- Nie wiem, Connie. Siedzę sama z Nickiem. Matt jest w pracy.

- Nie ma gadania, Suzanne. Jesteś zagrożona, kotku. Zadzwonię do Jean, jeżeli sama tego 

nie zrobisz.

- Och, zadzwonię. Poczekaj.

Odłożyłam słuchawkę, a tyś mnie trzymał za rękę jak dzielny mały żołnierz. Wiedziałeś, co 

robić. Pewno nauczyłeś się tego od taty.

Pamiętam, że włożyłam cię do łóżeczka, pociągnęłam sznurek pozytywki.

Pamiętam, że zapaliłam nocną lampkę i zaciągnęłam zasłony.

Pamiętam, że schodziłam na dół, by zadzwonić do babci Jean i do Matta.

A dalej już nie pamiętam.

MATT   znalazł   mnie   leżącą   jak   szmaciana   lalka   u   podnóża   schodów.   Miałam   głębokie 

rozcięcie nosa. Zadzwonił po babcię Jean i zawiózł mnie pędem na ostry dyżur.

Stamtąd trafiłam na oddział intensywnej terapii. Kiedy się obudziłam, wokół odbywała się 

jakaś nerwowa krzątanina.

Zawołałam Matta. W jednej chwili zjawił się przy mnie razem z Connie.

- Suzanne, upadłaś - odezwał się pierwszy. - Zemdlałaś w domu.

- Z dzieckiem wszystko dobrze Connie?

- Suzanne, słyszymy tętno, ale masz niebotycznie wysokie ciśnienie, poziom białka wariuje, 

i...

- I co? - spytałam.

- Masz zatrucie ciążowe. Dlatego zemdlałaś.

background image

Wiedziałam  oczywiście,  co to znaczy.  Moja krew zatruwała dziecko  i mnie.  Nigdy nie 

słyszałam,   żeby   komuś   się   to   zdarzyło   w  tak   wczesnej   fazie   ciąży,   ale   Connie   nie   mogła   się 

przecież mylić. Niemal czułam, jak wzbiera we mnie tą zatruta krew, jakby zaraz miała przerwać 

tamę.

I wtedy usłyszałam, jak wypraszają Matta z pokoju, a wpada ekipa lekarzy. Poczułam maskę 

tlenową wkładaną na nos i usta.

Wiedziałam, co się ze mną dzieje. Ujmując to w sposób zrozumiały dla laika:

Nerki przestały pracować.

Ciśnienie tętnicze spadało.

Wątroba, która strzeże przed każdą trucizną, ledwie działała.

Ogarniały mnie drgawki.

Przez kroplówkę podawano mi  płyny  i leki, żeby powstrzymać  rzucawkę, ale zaczęłam 

krwawić. Bardzo się bałam. Leciałam w ciemny tunel. Czarne ściany zacieśniały się, wyciskały ze 

mnie ostatnie tchnienie.

Umierałam.

MATT czuwa przy moim łóżku dzień i noc. To najlepszy mąż, najlepszy przyjaciel, jakiego 

można sobie wyobrazić.

Connie zagląda bez przerwy, po kilka razy dziennie. Nie podejrzewałam, że jest aż tak 

oddaną lekarką, aż tak dobrą przyjaciółką.

Słyszę ją i słyszę twojego tatę. Tyle że nie mogę odpowiedzieć. Nie wiem, dlaczego.

Z   ich   rozmowy   wnoszę,   że   straciłam   dziecko.   Gdybym   mogła   płakać,   płakałabym   bez 

końca. Gdybym mogła krzyczeć, uderzyłabym w krzyk. Ale nie mogę, więc obchodzę żałobę w 

głuchej ciszy.

Babcia Jean też mnie tu odwiedza. Podobnie jak moi przyjaciele z okolic Vineyard. Melanie 

Bone wpada codziennie.

Dobiegają mnie strzępy rozmów wokół

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, przyprowadzę dziś po południ Nicka - powiada tata do 

Connie. - Bo tęskni za mamą. Chyba to ważne, żeby ją zobaczył. - Po czym dodaje: - Choćby to 

miał być ostatni raz. Chyba powinienem zadzwonić do pastora Dwyera.

Matt przyprowadza cię na moją salę. Och, Nickolasie, siedzicie z tatą przy moim łóżku, 

opowiadacie mi historyjki, żegnacie się. Słyszę, jak Mattowi głos się załamuje, martwię się o niego.

Sama trwam przy życiu. A w każdym razie tak mi się zdaje.

Bo inaczej jak mogłabym słyszeć twój śmiech, Nick? Albo twoje wołanie: „Mamo!”, przez 

czarną dziurę snu?

background image

A słyszę.

Twój   słodki   głosik   przedziera   się   przez   tę   czarną   czeluść,   w   której   tkwię   uwięziona. 

Zupełnie jakbyście wołali mnie z tatą z dziwnego snu, a wasze głosy prowadziły mnie niczym 

światło latarni morskiej.

Zbieram wszystkie siły, idę za dźwiękiem waszych głosów, coraz wyżej i wyżej.

Jeszcze raz muszę zobaczyć ciebie i tatusia.

Czuję, jak czarny tunel zamyka się za mną, może znalazłam wyjście z tej samotni. Wszystko 

się rozjaśnia. Rozpraszają się ciemności wokół, widzę promienie ciepła, swojskie przyjazne światło 

Martha`s Vineyard.

I wtedy staje się coś nieoczekiwanego.

Otwieram oczy.

- Witaj, Suzanne - szepcze Matt. - Chwała Bogu, że wreszcie do nas wróciłaś.

background image

Katie

Mogła   strawić   tylko   po  kilka   stron  dziennika   naraz.   Matt   uprzedził   ją  w   liście:   Pewne 

fragmenty może Ci będzie trudno czytać”. Trudno czytać? Chwilami czuła, że ta lektura po prostu 

ją obezwładnia.

Coraz częściej  dziennik szarpał jej nerwy.  I wciąż nie wiedziała,  co począć z własnym 

życiem. Nie skończyła z Mattem, podobnie jak nie skończyła z Suzanne i Nickolasem.

Zastanawiała się nad czymś, co przeczytała na tych kartach wcześniej: nad lekcją o pięciu 

piłkach - praca, rodzina, zdrowie, przyjaciele, uczciwość.

Praca jest gumową piłką, prawda?

Suzanne sama do tego doszła i wtedy w jej życiu nagle zapanowały spokój i harmonia. 

Uciekła od pracy, stresu, naporu, terminów, tłumów, nerwów w korkach, uszarpania codziennością. 

Zanurzenie   się   w   cudzym   życiu   pozwoliło   Katie   przewartościować   rzeczy,   które   sama   robiła 

mechanicznie   przez   ostatnie   dziewięć   lat.   Dostała   pracę   jako   dwudziestodwulatka,   przedtem 

dyplom z wyróżnieniem na Uniwersytecie Północnej Karoliny w Chapel Hill. Dwa lata z rzędu 

odbywała  wakacyjną   praktykę  w wydawnictwie   Algonquin Press w Chapel   Hill,  co  otworzyło 

przed   nią   prestiżowe   drzwi   na   Manhattanie.   Zamieszkała   więc   w   Nowym   Jorku   pełna   jak 

najlepszych chęci, choć czuła, że to nie do końca jej miejsce.

Teraz   zrozumiała   dlaczego.   Od   dłuższego   czasu   w   jej   życiu   brakowało   równowagi. 

Zarywała  noce, ślęcząc  nad maszynopisami,  które usiłowała  doprowadzić  do perfekcji. Dobrze 

wynagradzana   i   satysfakcjonująca   praca,   w   porządku,   ale   praca   jest   przecież   gumową   piłką, 

prawda?

Natomiast rodzina, zdrowie, przyjaciele i prawość to bezcenne szklane kule.

No i dziecko rosnące w jej łonie też było taką szklaną kulą.

NAZAJUTRZ rano siedziała w żółtej taksówce z dwiema przyjaciółkami, Susan Kingsolver 

i Laurie Raleigh. Jechała do swojego ginekologa, doktora Alberta K. Sassoona.

Susan i Laurie towarzyszyły jej dla moralnego wsparcia. Wiedziały o ciąży Katie i uparły 

się by z nią pojechać. Teraz trzymały ją za ręce.

- Dobrze się czujesz, kochanie? - zapytała Susan. 

Była nauczycielką w szkole podstawowej na Dolnym Wschodnim Manhattanie. Pewnego 

lata poznały się na terenach rekreacyjnych Hamptons i bardzo zaprzyjaźniły.

- Doskonale. Po prostu nie mogę w to wszystko uwierzyć. I nie mogę uwierzyć, że zaraz 

znajdę się przed Sassoonem.

Kiedy wysiadła, zdała sobie sprawę, iż gapi się tępo na dobrze znane witryny sklepów. Co 

ona powie doktorowi Sassoonowi? Kiedy była u Alberta na początku roku, tak się cieszył, że kogoś 

background image

znalazła... A teraz taki numer?

Wszystko docierało do niej jak z oddali, chociaż Susan i Laurie trajkotały serdecznie, żeby 

podtrzymać ją na duchu. Naprawdę bardzo jej pomagały.

- Cokolwiek postanowisz - szepnęła Laurie, kiedy wezwano Katie do gabinetu - wyjdzie na 

dobre. Bo ty jesteś dobra.

Cokolwiek postanowi?

Nie wierzyła, że to się dzieje naprawdę.

Albert Sassoon przyjął ją z uśmiechem. Katie od razu pomyślała o serdeczności Suzanne 

Harrison wobec jej pacjentów.

- A zatem... - powiedział lekarz, kiedy Katie wkładała nogi w strzemiona.

- A zatem, taka byłam zakochana, że zapomniałam o zabezpieczeniu. I wpadłam - rzekła z 

trudem i roześmiała się niepewnie.

Ale po chwili śmiech przeszedł w płacz. Albert delikatnie przytulił jej głowę do piersi.

- Już dobrze, Katie, już dobrze. Już dobrze.

- Chyba  wiem,  co zrobię - mówiła  Katie ze szlochem.  - Chyba...  chyba...  zatrzymam... 

dziecko.

-   Gratuluję   decyzji   -   powiedział   doktor   Sassoon   i   poklepał   ją   delikatnie   po   plecach.   - 

Będziesz wspaniałą matką.

background image

Dziennik

Hej, Nickolas.

Dzisiaj wróciłam  ze szpitala.  Co za rozkosz być  znów w domu.  Zresztą,  gdziekolwiek. 

Uwielbiam   nasz   domek   na   Beach   Road.   Bardziej   niż   kiedykolwiek.   Doceniam   każdy   jego 

zakamarek, każdy zakątek.

Matt przygotował w pokoju słonecznym drugie śniadanie. Nakrył stół obrusem w czerwono-

białą kratę. Podał sałatkę nicejską, chleb z dwunastu ziaren, herbatę słoneczną. Prawdziwa uczta. 

Potem trzymał mnie za rękę, a ja ciebie.

Nickolas, Suzanne i Matt. Szczęście jest takie proste.

Nick, mój urwisie.

Każda chwila z tobą to dla mnie istny cud i wielkie szczęście.

Wczoraj po raz pierwszy zabrałam cię nad Atlantyk. Był pierwszy lipca. Oszalałeś z radości.

Woda była piękna, fale niewielkie. W sam raz dla ciebie. Jeszcze lepsza okazała się plaża, 

twoja prywatna piaskownica.

Po powrocie do domu pokazałam ci zdjęcie naszej dwuletniej sąsiadeczki Bailey Mae Bone. 

Uśmiechnąłeś się, a potem wydąłeś usta. Ech, już czuję, jaki będzie z ciebie podrywacz.

Jako facet masz niezły gust. Uwielbiasz patrzeć na piękne rzeczy - drzewa, ocean, źródła 

światła.

Lubisz też brzdąkać na klawiszach fortepianu, co niepomiernie mnie cieszy. I uwielbiasz 

sprzątać. Jeździsz po domu dziecinnym odkurzaczem i ścierasz plamy papierowymi ręcznikami. 

Może jak podrośniesz, będziesz mnie czasem wyręczał.

Tyle mi sprawiasz radości.

Przytulam do serca każdy twój uśmieszek, każdy przejmujący płacz.

- OBUDŹ się, ślicznotko. Dzisiaj kocham cię jeszcze bardziej niż wczoraj.

Matt budzi mnie  codziennie  tak samo od powrotu ze szpitala. Nawet jeszcze zanim się 

dobudzę, głaszcze mnie po sercu ten jego kojący głos i te słowa.

Mijały tygodnie, wracałam do zdrowia. Zaczęłam wychodzić na długie spacery po plaży. 

Zaczęłam nawet przyjmować czasem pacjentów. I gimnastykowałam się więcej niż kiedykolwiek w 

życiu.

Minęło jeszcze kilka tygodni, siły mi wróciły. Naprawdę byłam dumna.

Pewnego   ranka   Matt   obudził   mnie,   stojąc   z   tobą   na   ręku   przy   moim   łóżku.   Obaj   się 

uśmiechaliście. Zwietrzyłam spisek.

- Obudź się, śliczna. Kocham cię. I oznajmiam uroczyście, że właśnie zaczął się trzydniowy 

background image

weekend rodziny Harrisonów! Wstawaj, bo już jesteśmy spóźnieni.

- Co takiego? - spytałam, wyglądając przez okno sypialni. Na dworze było jeszcze ciemno.

Zrobiłeś taką minę, jakby twój tata do reszty zwariował.

- Poczekaj tu, łobuziaku - zakomenderował Matt, kładąc cię na łóżku, obok mnie. - A ty 

pakuj się. Wyjeżdżamy. Zamówiłem weekend w „Zajeździe Hob Knob” w Edgartown. Królewskie 

łoża,  wiejskie   śniadanie,  po  południu   podwieczorek.   Nie  będziesz   musiała  kiwnąć   palcem,  nie 

mówiąc o zmywaniu czy odbieraniu telefonów. Czy ci to odpowiada?

Bardzo odpowiadało. O czymś takim marzyłam.

TO JEST opowieść miłosna, Nickolasie. O tobie, o mnie i o tatusiu. O tym, jak może być 

cudownie,   jeśli   trafi   się   na   właściwą   osobę.   O   tym,   jak   trzeba   się   cieszyć   każdą   chwilą   z   tą 

najbliższą istotą. Każdym ułamkiem sekundy.

Nasza trzydniowa przygoda rozpoczęła się na karuzeli Fruwające Konie, gdzie dosiedliśmy 

zaczarowanych   rumaków   i   jeździliśmy   po   wzgórzach   Oak   Bluffs   jak   za   dawnych   czasów. 

Naprawdę jedno wielkie szaleństwo!

Odwiedziliśmy plaże, na których tak dawno nie byliśmy. Przeszliśmy się, trzymając się za 

ręce po Lobsterville w Quansoo i po mojej ulubionej Bend przy Road Beach.

Przyjechaliśmy się powozem na farmie Scrubby Neck, gdzie karmiłeś konie, a tak się przy 

tym zanosiłeś śmiechem, że bałam się, czy nie dostaniesz czkawki. Promieniałeś ze szczęścia pod 

grzywami wspaniałych belgijskich olbrzymów.

Jedliśmy w przeuroczych restauracjach. W „Czerwonym Kocie”, w barku „Słodkie Życie”, 

w „L`Etoile”. Wyglądałeś jak całkiem duży chłopiec, kiedy tak siedziałeś między nami na wysokim 

krzesełku i uśmiechałeś się w blasku świec.

Niedaleko   znajdował   się   sklepik   rzemiosł   artystycznych   Splatter.   Zrobiliśmy   tam   sobie 

filiżanki i spodki. Pomalowałeś, Nikielku, własny talerz,  zdobiąc go jaskrawymi,  niebieskimi  i 

żółtymi, bohomazami, które miały wyobrażać mnie, tatę i ciebie.

I wtedy nadszedł czas wracać do domu.

Nick.

Pamiętasz jeszcze?

Za   ostatnim   zakrętem   do   naszego   domu   zobaczyłam   jakieś   samochody   zaparkowane 

niedbale na poboczu Beach Road. Dalej stało jeszcze kilka innych wozów i ciężarówek, ale, o 

dziwo, nie widziałam podjazdu.

Na jego miejscu wznosiła się nowa przybudówka, a dopiero po drugiej stronie dostrzegłam 

podjazd.

background image

- Co to ma być? - spytałam, w lekkim szoku.

- Suzanne, to tylko taka mała przybudówka. Skromne początki. Masz nowy gabinet przy 

domu. Żebyś nie musiała jeździć do pracy.

Na   trawniku   zebrały   się   dziesiątki   naszych   przyjaciół   i   kolegów   Matta   z   pracy.   Kiedy 

wysiedliśmy z samochodu, przywitali nas burzliwymi oklaskami.

- Suzanne! Matt! - wykrzykiwali.

Po prostu mowę mi odebrało. Przez te trzy dni współpracownicy i koledzy Matta musieli się 

uwijać dzień i noc, żeby dokonać czegoś takiego.

- Jeszcze została mi elektryczność i hydraulika - wyjaśnił przepraszająco Matt.

- Och, tak mnie rozpieszczasz - powiedziałam zawstydzona, tuląc go mocno.

- O nie - szepnął. - To nawet nie dosyć, Suzanne. Tak się cieszę, że mam cię z powrotem.

Nickolasku, mój kochany Nickolasku.

Wszystko znów najwyraźniej zmierza w dobrym kierunku. Czas pędzi jak szalony. Jutro 

skończysz roczek! Sporo, prawda?

Co tu dodać poza tym,  że uważam to za dar od Boga? Mogę patrzeć, jak rośniesz, jak 

wyrasta ci pierwszy ząbek, jak stawiasz pierwszy krok, wypowiadasz pierwsze zdanie, rozwijasz 

dzień po dniu.

Dziś rano bawiłeś się wielkimi gumiakami taty, które trzyma na dnie szafy. Wyszedłeś w 

nich. Zacząłeś się śmiać. Wtedy ja też się roześmiałam, wszedł tata, on również zaczął się śmiać.

Nickolas, Suzanne i Matt! Co za trio.

Jutro   będziemy   obchodzić   twoje   pierwsze   urodziny.   Wszystkie   prezenty   już   dla   ciebie 

wybrałam. Jednym z nich są nasze zdjęcia z wakacji. Wybrałam najlepsze i dałam do oprawienia. 

Nie powiem, które najbardziej mi się podobają, to niespodzianka.

Ale   wyjawię   ci,   że   będą   w   srebrnych   ramkach   z   wygrawerowanymi   księżycami, 

gwiazdkami i aniołkami. Żeby ci się spodobały.

Och, Nickolas.

Jest już późno, tata i ja dostaliśmy małpiego rozumu. Minęła północ, czyli właściwie już są 

twoje urodziny.

Nie   mogliśmy   się   powstrzymać,   dlatego   zakradliśmy   się   do   twojego   pokoju   i 

przyglądaliśmy ci się chwilę. Trzymaliśmy się za ręce i przesyłaliśmy całuski. Ty też tak umiesz, bo 

jesteś bystry.

Tata przyniósł jeden z twoich prezentów, jaskrawoczerwony kabriolet corvette. Położył ci 

go ostrożnie w nogach łóżka. Ależ ty i twój tata macie bzika na punkcie samochodów. Faceci chyba 

background image

żyją dla aut, tak fascynuje ich pęd.

Matthew   i   ja   przytuliliśmy   się   do   siebie,   patrząc,   jak   śpisz.   To   dla   mnie   jeden   z 

najcudowniejszych widoków na świecie. Sam też tego nie przegap! Przyglądaj się, jak śpi twoje 

dziecko.

Potem w tym wesołym nastroju pociągnęłam za sznurek twojej pozytywki. Zagrała pięknie 

„Zagwiżdż wesołą melodyjkę”.

Matt i ja kołysaliśmy się w takt muzyki. Najchętniej spędzilibyśmy tak przy tobie całą noc. 

Obejmując,   się,   przyglądając   ci   się   pogrążonemu   we   śnie,   tańcząc   w   takt   dźwięków   twojej 

pozytywki.

- Ależ mamy szczęście - szepnęłam do Matta. - Prawda, że nie istnieje w życiu nic lepszego?

- Prawda, Suzanne. To takie proste, ale masz rację.

Wreszcie poszliśmy do łóżka i tam przeżyliśmy drugie w kolejności szczęście. Kiedy Matt 

już zasnął, wstałam i napisałam ci króciutki liścik: „Kocham Cię, maleńki. Do zobaczenia rano. Nie 

mogę się doczekać.”

background image

Matthew

Witaj, najdroższy Nickolasie, tu Tata.

Pisałem ci, jak bardzo cię kocham? Jakim jesteś dla mnie bezcennym skarbem? No to piszę. 

Jesteś najlepszym,  najcudowniejszym synkiem, jakiego można sobie wyobrazić. Tak bardzo cię 

kocham.

Wczoraj rano coś się stało. Dlatego piszę do ciebie zamiast mamusi. Muszę to napisać. 

Jeszcze nie wiem jak, wiem jedno, że muszę to z siebie wyrzucić. Muszę z tobą porozmawiać.

Ojcowie powinni więcej rozmawiać z synami. Wielu z nas boi się okazywać uczucia, ale 

chciałbym, żeby między nami było inaczej. Żebym zawsze mógł ci powiedzieć, co czuję.

Choćby tak jak teraz.

Tyle, że to takie trudne, Nick.

Nigdy w życiu nie miałem trudniejszego zadania.

Mama jechała do sklepu po prezent urodzinowy dla ciebie, piękne zdjęcia w oprawkach. 

Tak bardzo się cieszyła. Ślicznie wyglądała, opalona po spacerach na plaży. Do tej pory widzę, jak 

wychodzi i nie mogę usunąć tego obrazu spod powiek.

Pięknie   się   uśmiechała.   Miała   na   sobie   żółty   sweterek   i   białą   bluzkę.   Jej   jasne   loki 

powiewały w rytm kroków. Nuciła pod nosem twoja piosenkę: „Zagwiżdż wesołą melodyjkę”.

Powinienem   był   ją   ucałować,   uściskać   na   pożegnanie.   A   ja   tylko   zawołałem   za   nią: 

„Kocham cię” - i posłałem jej całusa.

Wciąż widzę, jak odsyła mi całusa samymi wargami. Widzę, jak się ogląda, jak puszcza do 

mnie oko, słynne perskie oko Suzanne.

Och, Nick, Nick. Jak ci to napisać?

Syneczku, mama dostała zawału serca w drodze do miasta. To jej serce, tak wielkie, tak 

wyjątkowe, nie wytrzymało dłużej.

Jeszcze nie pogodziłem się z tą wiadomością, jeszcze do mnie nie dotarła. Powiedziano mi, 

że straciła przytomność, zanim uderzyła w barierkę na Old Pond Bridge Road. Jej dżip wpadł do 

wody, wylądował na boku.

Doktor Cotter twierdzi, że umarła natychmiast w wyniku rozległego zawału, ale kto może 

znać przebieg ostatnich sekund? Mam nadzieję, że nie cierpiała. Aż mnie poraża taka myśl.

Kiedy widziałem ją po raz ostatni, była szczęśliwa. Pięknie wyglądała. O Boże. Żeby tak 

móc ją jeszcze raz zobaczyć. Chyba to nie jest aż tak wygórowane, aż tak niedorzeczne pragnienie?

Bardzo kochałem  Suzanne.  Była  najbardziej  szczodrą osobą, jaką znałem,  pełną serca i 

zrozumienia dla innych. Może najbardziej uwielbiałem w niej umiejętność słuchania. I była taka 

wesoła. Teraz też pewno obróciłaby wszystko w dowcip. Może zresztą to robi. Uśmiechasz się, 

Suzanne? Chciałbym myśleć, że tak. Tak sobie ciebie wyobrażam.

background image

Dzisiaj pojechałem  na cmentarz  Abel’s Hill, żeby wybrać  specjalne  miejsce  dla mamy. 

Miała zaledwie trzydzieści siedem lat. Co za marnotrawstwo. Chwilami ogarnia mnie taki gniew, że 

najchętniej roztrzaskałbym jakieś szkło.

Teraz jest wieczór. Siedzę w twoim pokoju i patrzę, jak twoja śmieszna lampka z klaunem 

rzuca   w   półmroku   wesołe   cienie   na   ściany.   Dębowy   koń   na   biegunach,   którego   ci   zrobiłem, 

przypomina mi karuzelę Fruwające Konie. Pamiętasz naszą wspólną eskapadę, kiedy jeździliśmy na 

tych kolorowych koniach? Nickolas, Suzanne i Matt.

Siedziałeś przede mną i z przejęciem głaskałeś prawdziwą końską grzywę. Widzę mamusię 

jadącą przed nami na Aksamitce. Odwraca się i puszcza do nas to swoje słynne perskie oko.

Och, Nick, gdybym mógł wrócić w czasie do zeszłego tygodnia, zeszłego miesiąca, zeszłego 

roku. Nie wyobrażam sobie jutra.

Szkoda, że to nie jest szczęśliwe zakończenie.

Szkoda, że nie mogę powtórzyć bodaj tylko raz - prawda, jakie to szczęście?

Kochany, najdroższy Nicku.

Wciąż jeden obraz Suzanne wraca do mnie w myślach. Pokazuje, co było w niej cudownego 

i wyjątkowego.

Jest wieczór. Mama klęczy na frontowym ganku. Prosi mnie o wybaczenie, chociaż nie ma 

czego wybaczać. Tego dnia dostała smutną wiadomość, ale myśli  tylko o tym,  że mogła mnie 

skrzywdzić.   Zawsze   najpierw   myślała   o   innych,   ale   zwłaszcza   o   nas   dwóch.   Rozpuściła   nas, 

Nickolasie.

Dzisiaj z zadumy i melancholii wyrwał mnie nieoczekiwany telefon.

Do mamy.

Po raz pierwszy przeszły mi przez gardło te straszne słowa: „Suzanne odeszła”.

W słuchawce długie milczenie, po czym nerwowe słowa współczucia. Dzwonił właściciel 

sklepu z ramami Chilmark. Mama nie zdążyła tam dotrzeć, a zdjęcia w ramkach wciąż czekały na 

odbiór. Powiedziałem właścicielowi, że po nie podjadę.

Nigdy nie umiałem płakać, a teraz płaczę bez przerwy. Wciąż mi się zdaje, że łzy powinny 

się wyczerpać, ale płyną nieprzerwanie. Dawniej uważałem płacz za niemęski, teraz już wiem, że 

tak nie jest.

Snuję się bez celu po domu, rozpaczliwie usiłuję znaleźć miejsce, w którym znajdę spokój. 

Zawsze trafiam w końcu do twojej sypialni, siedzę w tym samym bujanym fotelu, w którym tak 

często siadywała mama, kiedy rozmawiała z tobą albo ci czytała.

Teraz też tu siedzę i wpatruję się w zdjęcia, które dziś odebrałem w Chilmark.

Jest   śliczny   dzień,   wszyscy   siedzimy   na   karuzeli   Fruwające   Konie.   Ty   między   nami, 

background image

mamusia  obejmuje   cię,   a  nogi  trzyma   na  moich   kolanach.   Całujesz  mamę,  ja  łaskoczę   ciebie, 

wszyscy się śmiejemy.

Nickolas, Suzanne i Matt, na zawsze razem.

CZAS opowiedzieć ci pewną historię, Nicku. Chyba najsmutniejszą, jaką słyszałem w życiu, 

a na pewno najsmutniejszą, jaką kiedykolwiek opowiadałem.

Aż mi trudno oddychać spokojnie. Trzęsę się jak liść. Dostałem gęsiej skórki.

Wiele lat temu, kiedy miałem osiem lat, umarł nagle mój tata. Był w pracy. Nikt się tego nie 

spodziewał, nawet się nie pożegnaliśmy. Jego śmierć ścigała mnie potem latami. Tak bardzo się 

bałem kogoś podobnie stracić. Chyba dlatego nie ożeniłem się wcześniej. Aż do czasu poznania 

Suzanne. Bałem się, Nick. Twój duży, silny tata bardzo się bał, żeby nie stracić ukochanej osoby. 

Nigdy nie zwierzyłem się z tej tajemnicy przed nikim, dopóki nie poznałem twojej mamy. A teraz 

mówię to tobie.

Pociągnąłem za sznurek pozytywki i zagrała „Zagwiżdż wesołą melodyjkę”. Uwielbiam ją, 

Nick. Płaczę przy niej, ale to nieważne. Uwielbiam twoją melodyjkę, wciąż chcę jej słuchać od 

nowa.

Sięgam do twojego łóżeczka, dotykam twojego policzka.

Tarmoszę twoje jasne włoski, zawsze takie miękkie i pachnące.

Pocieram   nosem   twój   nosek   w   eskimoskim   pocałunku.   I   jeszcze   raz,   jak   cudownie   się 

śmiejesz. Wierz mi, że taki jeden twój uśmiech wart jest dla mnie tyle, co cały świat.

Podaję ci palce wskazujące, a ty je ściskasz z całej siły. Aleś ty silny, chłopcze.

„Zagwiżdż wesołą melodyjkę” wciąż rozbrzmiewa.

Mój kochany chłopczyku, kochany synku.

Muzyka gra, ale ciebie nie ma w łóżeczku.

Pamiętam   mamę,   jak   wychodziła   tamtego   ranka.   Zawołałem   „Kocham   cię”,   posłała   mi 

całusa. Po czym zmarszczyła nos jak to ona. Na pewno znasz tę jej minę. Po czym puściła perskie 

oko, do teraz potrafię je przywołać. Widzę, Suzanne.

Ręce miała zajęte, bo trzymała ciebie. Chciała, żebyś pierwszy zobaczył nasze zdjęcia w 

ramkach w urodzinowy ranek.

Wyniosła cię i ostrożnie przypasała do fotelika w samochodzie. Siedziałeś w dżipie z mamą, 

kiedy rozbiła się na Old Pond Bridge Road. Byliście razem.

Ja   też   powinienem   był   z   wami   jechać,   Nickolasie.   Nie   powinienem   był   puszczać   was 

samych.   Może   na   coś  bym   się   przydał,   może   bym   was  jakimś   cudem   uratował.   Przynajmniej 

miałbym szansę, tyle by to dla mnie znaczyło.

Kochany synku, mój niewinny okruszku, mój na zawsze maleńki synku. Tak za tobą tęsknię 

background image

i tak mnie to teraz gryzie, że nigdy nie usłyszysz, jak tatuś cię kocha. Tak bardzo mi ciebie brak.

Ale czy to nie cudowne, że miałem cię i kochałem przez cały rok, zanim Pan Bóg zabrał cię 

na zawsze?

Jakie to szczęście, że mogłem cię poznać, mój okruszku, kochany, najukochańszy synku.

background image

Katie

Katie powoli podniosła oczy, spojrzała na sufit w łazience, po czym je zamknęła. Z gardła 

wyrwał jej się cichy jęk. Łzy spod powiek ciekły i potoczyły się po policzkach. Pierś jej zafalowała, 

a ból dźgnął ją w płuca niczym rozpalony pogrzebacz. O Boże, jak mogłeś do czegoś takiego 

dopuścić?

W końcu otworzyła oczy. Ledwo cokolwiek widziała przez łzy. Na ostatniej stronie znalazła 

kopertę przyklejona taśmą do dziennika.

Widniało na niej jedno słowo: „Katie”.

Otarła łzy obiema rękami. Zaczerpnęła głęboko tchu. Jeszcze raz. Otworzyła czystą zwykłą 

kopertę zaadresowaną do siebie. W środku list napisany odręcznie przez Matta. Ręce jej drżały. I 

znów puściły łzy.

Katie, najdroższa Katie.

Teraz rozumiesz, czego nie potrafiłem Ci przez tyle miesięcy powiedzieć.

Znasz moją tajemnicę. Chciałem Ci ją wyznać niemal pierwszego dnia.

Chociaż tak długo obchodziłem żałobę, nie znalazłem pociechy.

Dlatego ukrywałem przed Tobą swoja przeszłość. Właśnie przed Tobą.

Zacytuję ci wiersz o miejscowych kutrach rybackich i ich załogach wyryty w kontuarze

baru w „Tawernie Portowej” na Vineyard.

„Gdy wytęsknione łodzie

Wracają puste lub toną w głębi hen,

To oczy tracą najpierw - łzy, a potem sen”.

Zobaczyłem te słowa pewnego wieczoru w „Tawernie”, kiedy już nie mogłem ani

płakać, ani spać, i omal mnie nie zdruzgotała zawarta w nich okrutna prawda.

Matt

To było wszystko, co napisał, ale Katie nie mogło wystarczyć.

Musiała odszukać Matta.

ZAWSZE   była   typem   wojowniczki.   Swego   czasu   przezwyciężyła   wszelkie   obawy   i 

przyjechała do Nowego Jorku. Zawsze znajdowała odwagę do realizacji swoich zamiarów.

Nazajutrz z samego rana poleciała do Bostonu. Z lotniska Logan specjalnym samochodem 

dojechała do portu Żeglugi Śródlądowej w Woods Hole. Kupiła bilet, wsiadła na dwupokładowy 

prom na Martha`s Vineyard.

Musiała  porozmawiać  z Mattem.  Nie mogła  go zostawić  bez informacji.  Matt  musi  się 

dowiedzieć o dziecku.

Przez całe trzy kwadranse na pokładzie myślała o Suzanne i o jej przyjeździe na wyspę. I 

background image

przypomniały jej się ostatnie słowa Suzanne do Nickolasa: „Kocham cię, maleńki. Do zobaczenia 

rano. Nie mogę się doczekać”.

Zdała sobie sprawę, że tym  razem wbrew rutynie nie wzięła w podróż maszynopisu do 

czytania. Ale praca to przecież gumowa piłka.

Matt natomiast jest szklaną kulą. Został draśnięty, naznaczony, boleśnie pokiereszowany, 

jednak być może nie rozbity. A może tak.

Nie dowie się, dopóki go nie odnajdzie.

Kiedy prom zbliżał się do wybrzeży Martha`s Vineyard, Katie nie mogła oderwać oczu od 

starej  przystani  Oak Bluffs. Stał tam szary drewniany piętrowy budynek,  szalowany drewnem, 

który wyglądał,  jakby miał  ze  sto lat.  Z jednej  strony ciągnęła  się plaża,  z drugiej  niewielkie 

miasteczko Oak Bluffs.

Powiodła wzrokiem w poszukiwaniu Matta. Nigdzie go nie było. Ale przecież nie mógł 

czekać na nią. Nie wiedział, że przyjedzie. Zresztą gdyby wiedział, mógłby nie przyjść.

Kiedy ruszyła w stronę postoju taksówek, zobaczyła „Tawernę Portową”. Serce jej drgnęło. 

Czyżby to jakiś znak? Zamiast szukać taksówki, skierowała kroki do baru.

Tam   właśnie   Matt   przeczytał   wersy   wyryte   na   kontuarze,   które   przepisał   jej   w   liście 

wklejonym do dziennika.

W środku panował półmrok, dym wisiał w powietrzu, ale dało się wytrzymać. Ze starej 

szafy   grającej,   tkniętego   zębem   czasu   wellingtona,   dobiegały   dźwięki   piosenki   Bruce`a 

Springsteena. Przy barze stało kilkunastu gości, pozostali siedzieli w wysłużonych drewnianych 

ławach.  Większość  podniosła na  nią wzrok. Katie  wiedziała,  że ma  włosy w nieładzie,  że źle 

wygląda, że to nie jej dzień.

- Przychodzę w dobrych zamiarach - odezwała się z uśmiechem.

Miała   jednak   straszną   tremę.   Zdecydowała   się   przyjechać   na   Martha`s   Vineyard   już   o 

trzeciej nad ranem. Bo musiała się jeszcze raz zobaczyć z Mattem. Tak bardzo pragnęła znaleźć się 

w jego objęciach, uścisnąć go, nawet gdyby tylko na tym miało się skończyć. Potrzebowała jego 

ramion.

Powiodła wzrokiem po twarzach jakby wprost z „Gniewu oceanu”. Serce jej załopotało. 

Matta nie było. Chwała Bogu, że nie przesiaduje tu przez cały czas.

Poszła odszukać wiersz wyryty na kontuarze. Chwilę jej to zabrało. Wreszcie znalazła go w 

drugim końcu baru, obok tarczy do strzałek i automatu telefonicznego. Przeczytała jeszcze raz.

„Gdy wytęsknione łodzie

Wracają puste lub toną w głębi hen,

To oczy tracą najpierw - łzy, a potem sen”.

- Mógłbym w czymś pani pomóc? Czy panią interesuje tylko poezja?

background image

Podniosła wzrok na dźwięk męskiego głosu. Zobaczyła barmana, dobrze po trzydziestce, 

ruda broda, szorstka przystojność. Może też były marynarz we własnej osobie.

- Szukam znajomego. Chyba tutaj zagląda - wybąkała.

- No, to ma dobry gust do knajp. A nosi jakieś nazwisko?

Usiłowała zapanować nad drżeniem w głosie.

- Matt Harrison.

Barman pokiwał głową, zmrużył ciemnobrązowe oczy.

-

- Matt wpada tu czasem na obiad. Maluje domy na wyspie. To pani znajomy?

- Pisze również książki - dodała Katie, jakby na swoją obronę. - Wiersze.

Barman wzruszył ramionami i nadal przyglądał jej się dość podejrzliwie.

- Ja tam nic nie wiem. Zresztą nie ma go tu dzisiaj. Jak pani sama widzi. - W końcu rudy 

brodacz uśmiechnął się do niej. - To co pani podać? Patrząc na panią, obstawiałbym dietetyczną 

colę.

- Nie, dziękuję. Mam jego adres. Nie wie pan przypadkiem, jak tam dotrzeć? Jestem jego 

znajomą, redaktorką.

Barman zastanowił się chwilę, po czym wydarł kartkę z bloczka zamówień.

- Przyjechała pani samochodem? - zapytał, spisując wskazówki.

- Chyba wezmę taksówkę.

- No, to taryfiarz będzie wiedział - uciął barman. - Wszyscy tu znają Matta Harrisona.

KATIE wsiadła do toczonej rdzą niebieskiej taksówki na przystani portowej. Nagle ogarnęło 

ją zmęczenie. Zwróciła się do kierowcy:

- Poproszę na cmentarz Abel`s Hill. Zna go pan?

Taksówkarz ruszył  bez  słowa. Domyśliła  się, że  zna wyspę  jak własną kieszeń.  Z całą 

pewnością nie chciała go urazić.

Cmentarz znajdował się dwadzieścia minut dogi od przystani, malowniczy zakątek, stary i 

zabytkowy, podobnie jak wszystkie domy mijane po drodze.

- Nie zabawię długo - powiedziała taksówkarzowi, wysiadając z tylnego siedzenia. - Proszę 

poczekać.

- Zaczekam, ale z włączonym taksometrem.

- Oczywiście, rozumiem - zgodziła się. - Jestem z Nowego Jorku. Przywykłam.

Taksówka czekała, a ona wolno i z namaszczeniem przechadzała się wzdłuż rzędów grobów 

na Abel`s Hill, sprawdzając wszystkie nagrobki, szczególnie te nowsze.

Aż ją coś ściskało w środku. Szukając tego grobu, czuła się niemal jak intruz.

Wreszcie   znalazła.   Zobaczyła   litery   wyryte   na   kamiennej   płycie   na   zboczu   wzgórza: 

background image

SUZANNE BEDFORD HARRISON.

Znów serce jej się ścisnęło, poczuła zawrót głowy. Pochyliła się, przyklękła.

- Musiałam tu przyjść, Suzanne - szepnęła. - Jestem Katie Wilkinson. Czuję się, jakbym cię 

dobrze znała.

Przebiegła   wzrokiem   napis:   LEKARZ   WIEJSKI,   UKOCHANA   ŻONA   MATTHEW, 

NAJLEPSZA MATKA NICKOLASA.

Wzruszona odmówiła modlitwę, którą nauczył ją ojciec, kiedy miała kilka lat.

Podeszła do mniejszego nagrobka obok. Aż jej dech zaparło.

NICKOLAS HARRISON, NIEODŻAŁOWANY CHŁOPIEC, NAJUKOCHAŃSZY SYN 

SUZANNE I MATTHEW.

- Witaj, kochanie. Witaj, Nickolasie. Jestem Katie.

I rozszlochała się bez pamięci. Całe jej ciało rozkołysało się jak wierzba płacząca podczas 

wichury. Tak opłakiwała biednego małego Nickolasa. Nie mogła ogarnąć rozumem, jak Matt mógł 

przeżyć coś takiego.

Wyobraziła go sobie w pokoju dziecinnym,  jak puszcza w kółko melodię z pozytywki, 

usiłując przypomnieć sobie chwile przeżyte z synkiem, usiłując przywołać na powrót Nickolasa. Na 

obu grobach rosły kwiaty - stokrotki i mieczyki. Ktoś tu niedawno był, może nawet dzisiaj. I wtedy 

jej uwagę przykuło co innego, data wyryta na obu nagrobkach.

18 LIPCA 1999

Mróz przeszedł ją po krzyżu. Dwa lata później, dokładnie 18 lipca, zaplanowała dla Matta 

przyjęcie   u   siebie   na   tarasie   w   Nowym   Jorku,   tego   wieczoru,   kiedy   wręczyła   mu   pierwszy 

egzemplarz zbiorku jego wierszy. Nic dziwnego, że uciekł. Gdzie on teraz się podziewa?

Katie musiała go zobaczyć, choćby tylko jeszcze raz.

DWADZIEŚCIA   minut   później   rozklekotana   taksówka   dotelepała   się   z   cmentarza   do 

starego domku rybackiego, w którym Katie rozpoznała natychmiast dom Suzanne.

Teraz był pomalowany na biało. Drzwi przypominające wrota do stodoły i obramowania 

były szare. Od frontu ogród pełen hortensji, azalii i lilii.

Od razu pojęła, dlaczego Suzanne tak go kochała. Bo to był prawdziwy dom.

Wychyliła się z taksówki. Bryza znad oceanu rozwiewała jej włosy. Muskała delikatnie po 

twarzy i po nagich nogach. Serce znów zaczęło walić jak oszalałe.

- Mam poczekać? - zapytał taksówkarz.

Katie zagryzła górną wargę. Spojrzała na zegarek. 15.28.

- Nie, dziękuję. Tym razem może potrwać dłużej.

Zapłaciła, wysiadła.

background image

Serce podchodziło jej do gardła, kiedy stąpała żwirową ścieżką w stronę domu. Nigdzie nie 

widziała Matta. Ani samochodu. Może za domem.

Zapukała, poczekała, przestępując nerwowo z nogi na nogę, chwyciła za starą drewnianą 

kołatkę.

Nikt jednak nie otworzył.

Ani   śladu   żywej   duszy.   Postanowiła   zaczekać   na   Matta.   Niemal   wyobrażała   go   sobie 

nadchodzącego: stare dżinsy, koszula khaki, buciory, promienny uśmiech.

Czy   Matt   uśmiechnąłby   się   na   jej   widok?   Musiała   z   nim   porozmawiać,   coś   z   siebie 

wyrzucić. Teraz przyszła jej kolej. Na tyle  przynajmniej zasłużyła. Chciała się z nim podzielić 

swoją tajemnicą.

Czekała   tak   w   nieskończoność.   Wreszcie   usiadła   na   trawniku,   masując   sobie   brzuch, 

wsłuchana   w   szum   fal.   Potem   przeszła   na   drugą   stronę   Beach   Road,   tam   gdzie   czerwona 

ciężarówka potrąciła ongiś wiernego psa Suzanne, Gusa.

Usiadła na plaży, gdzie Matt i Suzanne tańczyli niegdyś w świetle księżyca. Miała ich przed 

oczyma. Ale po chwili wyobraziła sobie, że sama znów tańczy z Mattem.

Nie tańczył najlepiej, ale uwielbiała czuć na sobie jego silne ramiona. Niechętnie się do tego 

przyznawała, ale tak było. I zawsze będzie.

Doszła do wniosku, że rozwiązała dręczącą ją zagadkę. Matt nie mógł przeboleć Suzanne i 

Nickolasa, nie mógł się otrząsnąć z żałoby. Pewnie sądzi, że nigdy nie zdoła. Albo poraża go myśl, 

że znów mógłby kogoś stracić.

Nie sposób go za to winić. Katie po przeczytaniu dziennika zrozumiała, co przeszedł. Co 

gorsza, właśnie teraz pokochała Matta bardziej niż kiedykolwiek.

Gdy podniosła głowę, zobaczyła drobną brunetkę w jasnoniebieskiej sukience, idącą w jej 

stronę ulicą.

Katie zaczepiła ją.

- Domyślam się, że pani Melanie Bone, prawda?

Melanie uśmiechnęła się ciepło, serdecznie.

- A pani to na pewno Katie, redaktorka Matthew z Nowego Jorku. Opowiadał mi o pani. Że 

jest pani smukła, piękna i zwykle nosi włosy zaplecione w warkocz.

Katie najchętniej pociągnęłaby Melanie za język, co jeszcze Matt jej opowiadał, ale nie 

potrafiła.

- Wie pani, gdzie on teraz jest? - spytała tylko bezradnie.

Melanie skrzywiła się, potrząsnęła głową.

-  Przykro   mi,  Katie.  Nie   ma  go  tu  i   nie  wiem,   gdzie   może   być.   Wszyscy   się  o  niego 

martwimy. Miałam nadzieję, że jest teraz z panią w Nowym Jorku.

background image

- Nie - zaprzeczyła Katie. - Też go nie widziałam.

Późnym popołudniem Melanie podrzuciła Katie na przystań promową Oak Bluffs. Córeczki 

Mel jechały z tyłu wielkiego kombi. Były nie mniej urocze od matki. Od razu nawiązała się nić 

przyjaźni.

- Nie  rezygnuj  z  Matta  -  poradziła   Melanie,  kiedy  Katie   już  wchodziła   na prom.  -  To 

wartościowy chłopak. Nikt nie przeżył tyle, co on. Ale on się otrząśnie. To naprawdę chłopak o 

gołębim sercu. I kocha cię.

Katie   pokiwała   głową,   pomachała   Melanie   i   dziewczynkom.   Po   czym   opuściła   wyspę 

Martha`s Vineyard tak jak przyjechała - sama.

MINĄŁ kolejny tydzień. Katie rzuciła się z zapamiętaniem w wir pracy, ale rozważała też 

powrót do domu, do Karoliny Północnej. Mogłaby tam urodzić dziecko, w otoczeniu kochających 

ludzi.

Tego ranka w poniedziałek, niedługo po przyjściu do pracy, usłyszała, że ktoś ją woła.

Właśnie przelała herbatę z niebieskiego papierowego kubka do zabytkowej porcelanowej 

filiżanki,   którą   trzymała   na   biurku.   Od   rana   czuła   się   nie   najgorzej.   A   może   po   prostu 

przyzwyczaiła się do swojego stanu?

- Katie! Chodź szybko!

Trochę się zdenerwowała.

- Co takiego? Przecież idę. Nie poganiaj mnie tak.

Jej asystentka,  Mary Jordan, stała przy przeszklonej ścianie wychodzącej na Wschodnią 

Pięćdziesiątą Trzecią Ulicę. Machała na Katie.

- Chodź tutaj!

Zaintrygowana,   podeszła   do   okna,   wyjrzała.   I   aż   oblała   się   gorącą   herbatą,   omal   nie 

wypuściła z rąk pamiątkowej filiżanki. Mary zgrabnie zdążyła ją złapać.

Ale Katie jak zahipnotyzowana minęła Mary,  ruszyła korytarzem w stronę windy.  Nogi 

miała jak z waty, w głowie jej się kręciło. Odgarniała nerwowo włosy z twarzy. Nie wiedziała, co 

zrobić z rękami.

Minęła właściciela wydawnictwa, który właśnie wjechał na piętro.

- Katie, musimy porozmawiać...

Ale ona machnęła ręką i pokręciła głową.

- Zaraz wracam, Larry - rzuciła w locie i wybiegła do windy, która ruszyła na dół.

Siedziba wydawnictwa mieściła się na najwyższej kondygnacji.

Powinnam wziąć się w garść, pomyślała. Ale nie było już na to czasu.

Winda wjeżdżała na parter, nie zatrzymując się po drodze.

background image

Katie stanęła w holu, przywołała wewnętrzny spokój. Udało jej się uporządkować myśli. 

Raptem wszystko wydało się takie jasne i proste.

Pomyślała o Suzanne, o Nickolasie, o Matcie.

O lekcji pięciu piłek.

Wyszła na ulicę. Ciepłe promienie słońca ograły jej twarz.

Boże, daj mi siłę, żebym zdołała sprostać temu, co mnie czeka.

Zobaczyła Matta na Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy.

KLĘCZAŁ  na   chodniku,  kilka  metrów   od  Katie,   przed  jej  budynkiem.   Miał   pochyloną 

głowę. Znalazł sobie miejsce na uboczu, w którym nie przeszkadzał przechodniom zbytnio. Nie 

mogła oderwać od niego oczu.

Oczywiście   ściągał   na   siebie   wzrok   gapiów.   Kto   by   przepuścił   taką   gratkę?   Szukanie 

sensacji ulicznych urosło w Nowym Jorku do rangi sztuki.

Wyglądał wspaniale - opalony, szczupły, włosy nieco dłuższe niż zwykle, dżinsy, czysta, 

choć znoszona, mechata koszula. Zrozumiała, że nadal go kocha.

Klęczał przed jej budynkiem. Właściwie przed nią.

Tak jak Suzanne klęczała niegdyś na ganku, żeby prosić o wybaczenie, chociaż nie było nic 

do wybaczania.

Katie wydało się, że wie, co robić. Zdała się na intuicję, poszła za głosem serca.

Zaczerpnęła   tchu,   po   czym   uklękła   naprzeciwko   Matta,   niemal   go   dotykając   kolanami. 

Serce waliło jej jak oszalałe.

Na chodniku zrobił się mały zator. Z ust przechodniów zaczęły padać niemiłe uwagi na 

temat utraty cennych sekund w drodze do pracy, czy dokąd tam kto pędził rano.

Matt wyciągnął rękę. Katie zawahała się, po czym podała mu swoje długie, szczupłe dłonie.

Ależ stęskniła się za jego dotykiem. Boże, jak bardzo się stęskniła. Stęskniła za niejednym, 

ale chyba najbardziej za spokojem u boku Matta.

I teraz też, o dziwo, ogarnął ją nagły spokój. Co to znaczy? Co teraz? Po co on tu przyszedł? 

Żeby przeprosić, żeby jej wytłumaczyć? Ale co?

W   końcu   Matt   podniósł   głowę   i   spojrzał   na   nią.   Stęskniła   się   też   za   jego   piwnymi, 

przejrzystymi oczami, bardziej niż sądziła. Za silnymi kośćmi policzkowymi, bruzdami na czole, 

pięknie zarysowanymi wargami.

A kiedy się odezwał... Boże, jakżeż jej brakowało tego głosu.

- Uwielbiam patrzeć w twoje oczy, Katie, bo bije z nich taka uczciwość. Uwielbiam twoje 

przeciąganie   zgłosek.   Doceniam   twoją   wyjątkowość.   Uwielbiam   z   tobą   być.   Nigdy  mi   się   nie 

nudzisz. Od początku napawam się każdą spędzoną z tobą chwilą. Jesteś wspaniałą redaktorką. 

background image

Masz nie gorszą smykałkę do stolarki. Mimo wysokiego wzrostu jesteś olśniewająca.

Katie się uśmiechnęła. Cos podobnego! Oboje klęczeli w sercu miasta. Na pewno nikt nie 

rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi. Zresztą i oni chyba nie do końca rozumieli.

- Witaj, przybyszu - odezwała się wreszcie. - Szukałam cię. Byłam na Vineyard. W końcu 

tam dotarłam.

Teraz Matt się uśmiechnął.

- Tak. Słyszałem. Od Melanie i dzieci. Wszyscy zgodnie uznali, że jesteś olśniewająca.

- I co jeszcze? - spytała Katie.

Chciała wyciągnąć od niego jak najwięcej. Boże, tak się ucieszyła na jego widok. Nigdy nie 

przypuszczała, że widok Matta sprawi jej aż tyle radości.

-   Co   jeszcze?   Klęczę   przed   tobą,   bo   chciałbym   cały   ci   się   oddać,   Katie.   Teraz   mam 

pewność.   Wreszcie   jestem   gotów.   Jeżeli   mnie   zechcesz,   jestem   twój.   Chciałbym   być   z   tobą. 

Chciałbym mieć z tobą dzieci. Kocham cię. Już nigdy nie opuszczę. Obiecuję, Katie. Obiecuję 

całym sercem.

I w końcu się pocałowali.

W PAŹDZIERNIKU na cudownym wybrzeżu Karoliny Północnej Katie Wilkinson i Matt 

Harrison wzięli ślub w kaplicy Kitty Hawk.

Ich rodziny od początku znalazły wspólny język. Z Nowego Jorku zjechali się przyjaciele 

Katie, którzy potem spędzili jeszcze kilka dni nad oceanem i spiekli się oczywiście na raka. Jej 

znajomi z Karoliny Północnej, rzecz jasna, kryli się w cieniu werand i drzew. Obie grupy osiągnęły 

pełne porozumienie co do drinków z miętą.

Po szczupłej Katie niewiele było widać. Zaledwie kilkoro gości wiedziało, że spodziewa się 

dziecka. Matt na wieść o jej ciąży przytulił ją, wycałował i powiedział, że jest najszczęśliwszym 

mężczyzną pod słońcem.

- A ja najszczęśliwszą kobietą - szepnęła Katie. - Czyli jest nas troje.

Ślub i wesele odbyły się bez szumnych ceremonii, ale w atmosferze piękna wynikającego z 

prostoty, pod bezchmurnym niebem, przy temperaturze dwudziestu kilku stopni. Katie wyglądała 

jak   biały   anioł   ze   skrzydłami.   Wysoka.   Olśniewająca.   Zaślubiny   od   początku   do   końca 

bezpretensjonalne.   Stoły   ozdobiono   fotografiami   rodzinnymi.   Druhny   niosły   bladoróżowe 

hortensje.

Kiedy   młodzi   składali   sobie   nawzajem   przyrzeczenia,   Katie   przemknęło   przez   myśl: 

rodzina, zdrowie, przyjaciele, uczciwość, cenne szklane kule.

Teraz w pełni to zrozumiała.

I tak miała zamiar przeżyć do końca życie, z Mattem i ich wspólnym dzieckiem.

background image

Prawda, jakie to szczęście?