ZŁOTE KLUCZE.
SZKLANA GÓRA.
KAZIMIERZ GLIŃSKI
BAJKI
ZE 4 KOLOROWEMI I 12 JEDNOBARWNEMI ILUSTRACYAMI KONSTANTEGO
GÓRSKIEGO
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA LUBLIN ŁÓDŹ
KRAKÓW GEBETHNER I SPÓŁKA
NEW YORK THE POLISH BOOK IMPORT. CO, INC.
ZASTRZEGA SIĘ WSZELKIE PRAWA PRZEDRUKU I PRZEKŁADU TEKSTU ORAZ
PRAWA WŁASNOŚCI ILUSTRACYI.
DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE.
1912.
- 1 -
ZŁOTE KLUCZE.
Na skraju wielkiego lasu stała ubożuchna chałupka. Nie świeciła ścianami
tynkowanemi,
wesołemi szybkami okien nie patrzyła na świat Boży, ani zabrzmiała gwarem
radosnym,
który,
bądź có bądź, mówi o jakiej takiej doli ludzkiej.
Nic z tego!
Przegniła słoma na strzesze, krokwie się wygięły od starości i
gdzieniegdzie, niby
żebra połamane, szarzeją, a już i mówić nie trzeba, że aby tylko deszczowa
chmurka
nadbiegła,
to woda, jak przez sito, do środka się leje, a wiatr po całej chatynie chodzi,
do wszystkich
kątów zaziera, i huczy, i mruczy, i szemrze, niby gospodarz, niezadowolony ze
slug swoich.
Na przyzbach rozpanoszył się mech płowy, na ścianach wilgoć i pleśń, a jeżeliś
gdziebądź
dopatrzył wijącego się na tyczkach powoju, to — pożal się, Boże! — mizerota
prawdziwa —
ni kwiatków wonnych, ni listków o świeżej zieleni nie miał. Nad cembrowinami
poszczerbionej
studni sterczało ramię żórawia z wiaderkiem nieruchomem; wysoki komin z chróstu
ledwie
się
trzymał na strzesze potarganej; leniwo i ospale unosiła się nad nim szara mgła
brunatnego
dymu;
w jedynem zaś okienku chałupy, świecącem barwami tęczowemi,
T
- 2 -
kiedy niekiedy ogień błysnął — znać, że gospodyni jest i pokarm dzieciakom
warzy.
Ba!... nawet dzieciaków nie było!... Przecieżby śmiech zadzwonił albo
słodkie lulanie
matczyne;
na progu chaty niejedenby się morusek pokazał i paluch do buzi włożył zamiast
kawałka
chleba
z omastą.
Smutno w chałupie i dookoluśka niej — smutno i pusto! Okalający ją niegdyś
płot
rozsypał się
spróchniały; oprócz łopianu i szaleju niemasz innych kwiatów, a to już znak
najlepszy
zapomnienia
i opuszczenia zupełnego.
A jednak w niej ktoś mieszka. — Spójrz ino!...
Stary, bezuchy pies, z postrzępionymi kudłami, wyszedł z sieni — na progu
się
zatrzymał
— wyciągnął się... i ziewnął.
Był-że to jedjary mieszkaniec w tej pustce?
Nie!
Z chałupy wyszedł dziad siwy, za nim młoda jeszcze niewiasta i ośmioletnie
pacholę.
Mówić nie trzeba,
że ta kobiecina synową była, pacholę zaś wnuczkiem staruszka. A gdzież jest
ojciec Stacha,
mąż tej
niewiasty, syn tego dziadula?... Daremnie patrzycie w drzwi tej chatyny — nie
wyjdzie, nie
wyjdzie!...
— Dlaczego?
Ano — była wielka wojna, króle się poswarzyły, a ludu tysiące poszły na
bój krwawy.
Poszedł i tatuś
Stacha — i żadnej wieści o nim niema od lat kilku. Żyje, czy nie żyje — nikt nie
wiedział... A
wojna
objęła świat cały, a wrogowie zagarnęli dobro staruszka, który z synową do tej
opustoszałej
chałupki
pod lasem wyniósł się. Stach malutki był wtedy, mało jeszcze rozumiał, o niczem
nie
wiedział. Patrząc
na dziadka, widział jeno twarz jego smutną; patrząc na matuchnę, widział jeno
łzy w jej
oczach. Chłopaków
w tej pustce nie było, z którymi mógłby poigrać a zaśmiać się wesoło. Ze słów
wszystkich,
które pojmował
już dobrze, było jedno słówko, powtarzane codziennie niemal przez matkę i
dziadka,
niezupełnie rozumiane
— 3 —
przez niego. Brzmiało ono: Nieszczęście!... Wymawiał je dziaduś, matuś je
powtarzała za
nim, jak echo.
Słońce już zachodziło, kiedy wszyscy troje wyszli z chałupy, poprzedzeni,
jak zwykle,
przez psa
kudłatego.
Wieczór był ciepły. Las zieleniał i szumiał. Przed nim bujny, dziki step się
rozciągał. Chwiały
się trawy,
tu i tam dziergane krasnymi makami, po ich powierzchni ślizgały się złote
promienie słońca.
Przez step
biegła drożyna, z dalekiego gdzieś, z nieznanego świata idąca.
Na tę drożynę skierowały się oczy matki i dziadka.
Patrzą długo — długo — długo...
Dziaduś posmutniał, po twarzy matki potoczyły się łzy.
Czego oni chcieli od tego pustego gościńca? kogo oczekiwali?...
Pusto — cicho!...
— Nieszczęście!... — szepnął dziaduś.
— Nieszczęście!... — powtórzyła za nim synowa.
Pies nawet westchnął, zaskomlił i ułożył się u stóp swojego pana, który,
podtrzymywany przez synową,
usiadł na przyzbie.
Stach spojrzał na dziadka i matkę. Podszedł, łokciami wsparł się o kolana
staruszka i
szepnął:
— Dziadziu!
— Co, mój wnuczku?
— I ty i matula: nieszczęście i nieszczęście — mówicie ciągle.
— A jakże mówić inaczej, gdy ono tylko okrąża nas zewsząd? gdy, okrom
niego, nic
niemasz na świecie?
— A gdzież jest szczęście? — Stach spytał.
Dziaduś pokiwał głową i rzekł smutnie:
Za lasami,
Za górami,
— 4 —
Na Szklanej Górze,
W lazurze
Zaklęta królewna je trzyma
W skrzyni złotej,
Zamkniętej na zamki i sztaby;
Lecz człek jest za słaby,
By do tej
Zaczarowanej dojść góry,
Przez wichry się przedrzeć, przez chmury!
Na Szklanej Górze,
W lazurze
Jest szczęście — tutaj go niema!...
Stach zamyślił się. Po chwili szepnął:
— Dziadulu! a jak dostać się do niej?
— Nie wiem! — odpowiedział dziaduś.
Słońce zaszło, na ziemię spadła obfita rosa.
— Czas już wam na spoczynek, Ojcze! — odezwała się synowa.
— Czas, czas — odpowiedział stary, stękając.
Pocałował w czoło zamyślone pacholę, uśmiechnął się
i rzekł:
— Nikt jeszcze nie był na Szklanej Górze, dzieciaku! nikt nie otworzył
złotych skrzyń
królewny
zaklętej!
— Nikt?... — szepnęło pacholę.
Dziadek i matka do izby już weszli, za nimi powlókł się pies kudłaty.
Stach został sam na dworze, a dwiema głębokiemi brózdami zarysowało się czoło
chłopięcia.
Stał
nieruchomy i patrzał na krwawo-czerwoną wstęgę, którą słońce zostawiło po sobie,
patrzał
długo,
jakby rozmyślał nad czemś, czy jakąś rozwiązywał zagadkę.
Po chwili szepnął:
— Szklana Góra!...
Obrócił wzrok ku wschodowi.
— 5 —
Ponad lasy księżyc duży wypłynął w mgłach jeszcze. ..
— Szklana Góra! — powtórzył raz drugi.
Nagle porwał się, jakby wichrem popchnięty, i zaczął biedź przed siebie.
Dokąd?
Nie wiedział sam.
Gnał go głos jakiś, silniejszy nade wszystko. Zagłębił się w las głuchy i
biegł, biegł,
biegł,
dopóki tchu piersi, a nogom sił starczyło. Wreszcie znużył się — usiadł na
pościeli traw
miękkich. Pochylił się — i usnął.
Jak i kiedy się zbudził — nie wiedział, jak nie wiedział, czy spał
godzinę, czy dni
kilka.
Marzyła mu się Góra Szklana, niby przezroczysta ściana z lodu o błękit oparta,
na której
szczycie
wznosiły się mury kryształowego pałacu księżniczki zaklętej, siedzącej przy
skrzyni złotej,
okutej grubemi
obręczami. Księżniczka była piękna i musiała być bardzo dobra, bo uśmiechała się
do niego,
ale — gdy poczołgał się ku niej i poprosił o klucze do tej skrzyni, gdzie
szczęście było
zachowane,
posmutniała i taką mu dała odpowiedź:
— Biedni wy ludzie, biedni! Szukacie kluczów, a nie wiecie, że nie ja,
lecz wy
jesteście
ich posiadaczami. Wszystkie zamki zaczarowanej skrzyni są otwarte, tylko umieć
potrzeba
podnieść
jej ciężkie wieko.
Stach porwał za sztaby, ale wszelki wysiłek był na nic. Zamki nie puściły,
a on tylko
palce
sobie pokrwawił.
Obudził się...
Słońce już było wysoko, las cicho szeptał pacierze, zapach kwiatów i ziół
unosił się
dookoła.
— Dalej! dalej! — zawołał, zrywając się z leśnej pościeli swojej.
Znużony był i głodny, choć rosą się obmył, a jagodami pokrzepił — lecz o
powrocie
nie myślał.
Nie liczył dni i nocy przebieżonych; nie trwożyły go przepastne głębiny lasu
nie
— 6 —
niezpajomego, dziki zwierz go nie lękał, choć nie miał przy sobie broni, innej,
okrom małego
krzyżyka na piersi, a pacierza na ustach. Śladów ludzkich nie spotkał nigdzie,
za to moc
ptactwa uwijało się po drzew gałązkach, a świergotało wesoło. Tańczyły
wiewiórki, w
błyskawicznych
ruchach przeskakując z konaru na konar; zielone żabki skrzeczały, przytulone do
listków
osiny;
czasami złotogłowy wąż się prześliznął i szybko w spróchniałym pniu drzewa się
ukrył. Złote
blaski
słońca lub srebrne pasma księżyca snuły się naprzemian pa lesie, czasem noc
czarna zapadła
— a on biegł dalej i dalej...
Aż oto pewnego wieczora, gdy księżyc białemi plamami rozsypał się po
przestrzeni
leśnej, do ucha
Stacha dobiegły gwałtowne tętenty kopyt i dźwięki rogów myśliwskich...
Szeleszczą liście,
chwieją się krzewy, piersią czyjąś trącone. I oto jeden i drugi rycerz pomknął
na koniu
spienionym;
na twarzach jeźdźców niepokój, brwi groźnie ściągnięte. Biegną... stają...
rozpatrują się
dookoła...
Pędzą dalej — i powracają, a głos trąb się przybliża, coraz gwałtowniejszy,
ostrzejszy, jakby
nawoływanie zbłąkanych.
Niepokój ten i Stachowi się udzielił, ale razem i ciekawość go zdjęła, bo
nigdy jeszcze
ani tak
uzbrojonych rycerzy nie widział, ani takiej gędźby nie słyszał. Wskoczył tedy na
dąb
rosochaty
i ukrył się w gęstoliściu, rozglądając się dookoła ciekawie. Aż oto zobaczył
widmo jakieś w
postaci
starca, o brodzie siwej, szacie długiej, w koronie z jemioły na głowie,
występujące z cieniów.
Szło tak cicho, że żadna trawka nie poruszyła się pod jego stopami i nie
zaszeleściła.
Okrążyło raz
i drugi i trzeci ogromną przestrzeń lasu na mil cztery, a gdy przeszło raz
pierwszy, ziemia,
po której szło, zryła się w brózdy i szczeliny; a gdy przeszło raz drugi,
wywróciły się korzenie
drzew umarłych i przejścia wszystkie zamknęły; a gdy przeszło raz trzeci,
ogromne zewsząd
przepaści i wyrwy
— 7 —
skaliste powstały, których głębi nawet promienie księżyca dosięgnąć nie mogły.
Przestraszonemi oczyma patrzał Stach na to wszystko, co się działo wkrąg
niego. A
oto już rycerze
biegną
ze stron wszystkich. Trwoga wzrasta i popłoch. Słychać tętent, gwar głosów
ludzkich i
wozów skrzypienie.
Rycerski orszak wysunął się z cieniów; na czele orszaku tego szedł król w
koronie złotej; na
wozach moc
zwierza pobitego — żubry, niedźwiedzie i łosie.
— Łowy się udały — rzekł król — ale czart jakiś drogi nam poplątał!
— Nie czart, lecz ja! — dał się głos słyszeć — i nagle wśród koła
rycerskiego groźne
stanęło widmo.
— Wszelki duch!... — tu i tam się ozwało.
Lecz przestrach trwał krótko, bo bać się nie rycerska to rzecz... Król
pierwszy postąpił
do widma i
rzekł groźnie:
— Ty?...
— Słyszałeś!...
— Jakiem prawem?
— Twojem, królu ziemski! — odpowiedziało widmo.
— Jaśniej, jaśniej!... Zagadek nie rozwiązuję...
— Co robisz, gdy wróg najeżdża państw twych granice?
— Zabijam! — odpowiedział król krótko.
— Jam lasów tych pan, odwiecznych kniej tych dziedzic! — odparło widmo.
— Gdzie jest stolica twoja? — król rzucił.
Widmo rzekło:
Niedosiężna, niezdobyta,
Kryształową mgłą okryta;
Złoty miesiąc ma nad głową,
U stóp wstęgę purpurową,
Jaką wiąże świata końce
Kładnące się do snu słońce.
— 8 —
Kryształowe okna w dworze,
Złote skrzynie są w komorze —
Skarbu strzeże mi królewna,
Jak sen piękna,
jak mgła zwiewna.
Krocie biegną tam rycerzy,
Lecz w każdego grom uderzy,
Bo nie wiedzą tajemnicy
Do jej serca i skarbnicy.
Rycerstwo drgnęło, sam król się poruszył, a Stachowi
dech w piersi się zaparł.
— Szklana Góra!... — wyszeptał.
Słuch i wzrok wytężył.
Wtem zastęp rycerski, jakby jedną myślą tknięty, otoczył dziwnego starca.
W
prawicach
błysnęły ostre miecze, a wszystkie skierowały się w piersi widma. .
— Nie wyjdziesz już stąd żywcem, królu leśny! — groźne odezwały się
głosy. —
Śmierć
twoja do rąk nam da skarb nad skarby, niedosiężną, niezdobytą dotąd Górę
Szklaną, stolicę
twoją,
gdzie przechowujesz ukryte w skrzyniach złotych — szczęście!... Strzeże go
urocza królewna,
córa twoja, zostająca pod twych zaklęć potęgą. Teraz mamy cię w ręku — i nasze
będą skarby
twoje!
Sto mieczów skierowało się w bezbronną pierś starca.
— Śmierć królowi lasów! — padł rozkaz z ust króla ziemskiego.
Wtem dał się krzyk słyszeć: ,
— Nie zabijajcie!'
Miecze drgnęły — zatrzymały się. Między nimi a królem leśnym, z
rozkrzyżowanemi
obrończo
rękoma. Stach stanął.
Widmo omgliło się, zbłękitniało i znikło, jakby wsiąknięte przez promienie
księżyca.
Ogarnął dziw wszystkich — a Stach posłyszał szept:
Daję ci pióro sokole,
Znak kładę na twojem czole:
Talizman, co cię ochroni
Od ostrza zdradzieckiej broni.
Gdy noc otuli las wokół,
Po pióro przyleci sokół,
Widmo, wabiące wołaniem...
Idź za niem! idź za niem! idź za niem!
W tej chwili spadło na ramię Stacha lśniące pióro sokole, a rosa chłodna
na czoło.
Pióro
zawisło na czapeczce pacholęcia, po rosie drobny, biały znak został.
— Cóżeś uczyniło, głupie chłopię! — rzekł król, litościwie głową kiwając.
— Nie widziałem, panie królu, żeby ze ściętej gałązki kwiat piękny się
wywinął, a
jakie
szczęście mógłby przynieść grzech zabójstwa? — odpowiedział Stach śmiało.
Dworzanie króla nie wiedzieli, co czynić mają i jak z zu-chwałem
pacholęciem
postąpić.
Posypały się groźby, tu i tam zacisnęły się pięści, ale królowi podobała się
odwaga Stacha;
zresztą wiedział już, że cios żaden nie dosięgnąłby piersi widma, które w mgłę
się zmieniło
i rozwiało się, jak mgła. Zbliżył się, położył na główce Stacha rękę swoją
królewską i rzekł:
— Zostaniesz pazikiem moim!
Nie opierał się Stach woli królewskiej, bo cóż miał dalej robić sam, w
lesie, znużony,
głodny, nie znający dróg wśród tej puszczy obłędnej? Zgodził się więc pozostać
pazikiem
króla
i znaleźć się w gronie rycerzy, którzy wnet spójnem otoczyli go kołem i
przyjaźnie już
uśmiechali się
do niego.
Ze zniknięciem tajemniczego widma zniknęły wyrwy, przepaści i rozkopy.
Drużynie
królewskiej
dobry humor powrócił. Pachołkowie nazbierali wnet suchych gałęzi i wielki stos
zapalili, a
kucharze
królewscy wzięli się zaraz do przygotowania posiłku dla króla i jego orszaku.
Łosie chrapy,
niedźwiedzie
łapy i pieczeń żubrza znalazły się wnet na stole pańskim, było i wina wbród i
innego napoju
niemało.
Posilili się tedy
— 10 —
dobrze, a gdy ogień przygasł, każdy kułak pod głowę położył i czekał na sen
przytulny.
Ale sen nie przychodził.
Nie dziwo!
Byli w dziedzinie króla leśnego, niedaleko jego stolicy, tej zaczarowanej
Góry
Szklanej.
0 niej też i Stach marzył...
Po chwili ciszy, gdy król w namiocie chrapać zaczął, ten i ów głowę
podniósł i
szepnął:
— Szklana Góra!...
— Szklana Góra!... — i Stach powtórzył.
— Cha! cha! cha! — zaśmieli się rycerze. — I ten malec o niebezpiecznej
wyprawie
myśli!
Zawstydził się Stach, bo jakże mu z groźnymi wojownikami się mierzyć?... A
każdy z
nich
o tej wyprawie niebezpiecznej myślał i o tem, by mógł w niej towarzyszów swoich
ubiedz.
Nie spali, a udawali, że spali...
Tak samo i Stach uczynił.
Księżyc zaszedł — w ciemnościach pogrążyła się ziemia.
1 oto podniósł się rycerz jeden. Cicho, na palcach do konia swojego się
zbliżył,
skoczył
na siodło — i w las pomknął... To'samo uczynił drugi, trzeci, dziesiąty, i ci,
co postawieni
byli na straży przed namiotem królewskim, kuchciki i ciurowie nawet; każdy z
osobna udał
się na
poszukiwanie zaczarowanego pałacu, skrzyń złotych i pięknej królewny.
Ścisnęło się serce Stachowi, że on pobiedz za nimi nie może. Czekał
przybycia
obiecanego sokoła,
wabiącego wołania jego.
Tymczasem w borze dzikie zaczęły się budzić zwierzęta. Zawył wilk — i,
węsząc,
zbliżył się do namiotu
królewskiego; plamisty ryś na konarze dębu się przyczaił i jarzące ślepia utkwił
w bezbronne
schronisko króla. W oddali krzew się
— ii —
poruszył — z krzewu wyjrzała twarz zbója. Jeden skok, jedno uderzenie maczugi...
i z króla
— trup!
Skoczył... ale nie zbój — jeno Stach.
Wilk umknął, ryś pierzchnął, zbój się ukrył. Nie wszyscy snadź opuścili
namiot
królewski.
Straż czuwa,groźna halabarda skrzy się w ręku Stacha, który wsparł się o nią i
broni przystępu
do opuszczonego namiotu.
Wtem na ciemnem tle nieba zakołysał się ptak obiecany.
Stach zadrżał... W piersi chłopięcej zabiło mocno serce.
— Jesteś, ptaku! — wyszeptał.
A sokół zaśpiewał głosem ludzkim:
Płynęły sokoły chmurą,
Ja nie poleciałem z niemi:
Wichr mi jedno wyrwał pióro...
I zwisło skrzydło ku ziemi.
Czyje chwyciły je dłonie,
Niech moimi ślady bieży...
Gdzie polecę — w tamtej stronie
Przeogromne szczęście leży.
Za mną! za mną, nim blask dzienny
Świtem ziemi pierś ozłoci...
Śpiesz! bo zniknie urok senny,
Stuli listki kwiat paproci!...
I śpiewający tak sokół wionął skrzydłem przed twarzyczką Stacha i wołał
kusząco:
— Pódź! pódź! pódź!...
Stach halabardę precz cisnął — i porwał się do biegu... Wtem przypomniał
sobie, że
namiot pusty,
że wszyscy dobrego króla odbieżeli, że wyjrzy wilk z zarośli, na konary dębu ryś
skoczy,
z krzewów wysunie się twarz zbója.
Zakołysał się i szepnął:
— Jako mi iść, sokole? jako mi iść z tobą?
A sokół zaśpiewał:
Co ci cudze znaczy życie,
Kiedy twoje w poniewierce?
Co obcego serca bicie,
Gdy umiera twoje serce?
Odbiegł króla orszak liczny, '
Obdarzany łask tysiącem,
A ty rzucasz swój sen śliczny,
Choć uderzasz sercem drźącem.
— Tak... tak... tak!... bije mi serce, bije mocno! — Stach odpowiedział.
— Ale czy to nie ja powiedziałem królowi, że — nawet szczęścia nie zdobywa się
grzechem?...
Nie grzech-że dziś go opuścić, gdy w śnie cichym spoczywa, on, który mnie
obronił
przed gniewem wzburzonych rycerzy, obdarzył łaską swoją ?... Mam-że
niewdzięcznością
podłą
okupić szczęście własne ?...
A sokół śpiewał dalej:
Przed porankiem chłodna rosa
Juź nabrzmiewa w niebie bladerm.
Gdy dzień wpłynie na niebiosa,
Ja ulecę braci śladem. Za mną!
za mną^ nim blask dzienny
Świtem ziemi pierś ozłoci,
Śpiesz! bo zniknie urok senny,
Stuli listki kwiat paproci!
— Już świta! świta! — zawołał Stach przestraszony. — Idę z tobą, idę z
tobą, sokole!
... Nie! nie! — zawołał nagle. — Nie kuś mnie, nie kuś!.,. Ja iść nie mogę, nie
mogę!
Podniósł opuszczoną halabardę i, opierając się na niej, stanął przed
namiotem, z
którego
dochodził oddech cicho śpiącego króla.
Ptak odleciał.
Przypomniał teraz Stach sobie, że to była noc Świętojańska, w której raz
tylko zakwita
kwiat tajemniczy.
Ból uczuł.
— 13 —
Zdawało mu się, że Szklana Góra w pył kryształowy rozsypała się przed nim.
Nad ranem tumult, gwar, wrzaski, krzyki i jęki wypełniły pustosz leśną.
Zerwał się
król
z pościeli — dworzan wzywał, ale nikogo nie było, jeno Stach wpadł do namiotu
królewskiego, a król
go za zuchwałość zgromił i sponiewierał okrutnie, że, miasto spać, pieśni o
Szklanej Górze
śpiewa
i jego królewską mość budzi. Stach chciał się tłómaczyć, ale rozsierdzony król
precz mu iść
kazał
i sam już, nie czekając na nikogo, przed namiot skoczył, pewny będąc, że
zdradzieckiego
napadu dokonał
król leśny.
Było tak i nie było...
Pan lasów i kniej rozgromił zastęp rycerski, który, to podejściem, to
bojem wstępnym
chciał
opanować Szklaną Górę. Stu ich było — poległo pięćdziesięciu; z tych połowa
powróciła
strasznemi ranami
okryta, ocalała tylko garstka znikoma, spieszną ucieczką się ratując, lecz
oniemiała ze
strachu.
Król chciał opuścić niewdzięczne lasy, ale jak mu w podróż daleką się udawać bez
sług,
rycerzy,
obozowych ciurów nawet?... Pozostać więc musiał, dopókiby się z ran nie wygoili,
a
niemowom głos nie wrócił.
Pośród rycerzy tych, co dokazywali najwięcej, był jeden, Gromobojem zwany, który
na
księżą ????? już patrzał.
Głowę miał rozbitą, żebra połamane. Jęczał cicho, oczekując śmierci niechybnej.
Ale, gdy
towarzysze wyprawy
krwawej jeden przez drugiego zaczęli o rycerskich czynach swoich mówić, on
podniósł
ociężałą głowę,
na dłoni ją wsparł i słuchał. Ten już do połowy Szklanej Góry był dotarł, ale
koń, źle podkuty,
ześliznął
się i w przepaść zleciał; ów, gromem strącony, w dół runął; temu przejście
zagrodziły smoki
straszliwe
o dziesięciu głowach; tamtego chmara much kąśliwych prosto w oczy uderzyła, że
nie
wiedział,
na prawo czy na lewo ma biedź,
— i4 —
a bronić się musiał od napastników. Gdy wypowiedzieli się wszyscy, on
głową poruszył
smutnie i rzekł:
— Grom mnie nie dotknął, nie przeraziły smoki, złe muchy oczu nie
zasypały, ani
pośliznął się koń ostro kuty. Jużem na szczycie był stanął przed dyamentowemi
wrotami
pałacu,
a ściany przezrocze odkryły przede mną czarodziejskie głębie swych sal... Ach!
com widział,
tego
nie zapomnieć po wiek wieków!... Królewna, piękna jak pierwszy wschód majowego
poranku, spała
na skrzyni złotej, którą trzymały purpurowe skrzydła ptaków rajskich. Dwa sokoły
siedziały
u stóp śpiącej — straż jej jedyna. Dobyłem miecza... Uderzyłem nim we wrota
dyamentowe.
Posypały się iskry — miecz prysnął — lecz się nie rozwarły wierzeje. A oto
przede mną
stanął
stróż zaczarowanego zamczyska i rzekł: »Zdobyłeś Górę Szklaną — lecz wrót jej
nie
otworzysz,
choć nikt ci już wejścia nie broni. Trzy klucze złote potrzeba mieć... Nic bez
nich! nic bez
nich! nic bez nich!...«
— Trzy klucze?—zawołali rycerze, baśni tej słuchający.
— Wichr mnie zwiał — dokończył rycerz głosem słabym — i w dół runąłem,
rozbity,
jak czerep
gliniany.
Przytomność go opuściła — zaczął majaczyć...
— Trzy klucze!... — dookoła szept płynął.
Napróżno król zabraniał wypraw już wszelkich — posłuchu nie było. Widząc,
że rady
nie może
dać z rycerstwem, opętanem przez króla leśnego, którego zemstę teraz zrozumiał,
z tymi, co
oniemieli
ze strachu, do swoich państw powrócił. O paziu zapomniał, odwrócił się nawet od
niego, gdy
ten
nizkim żegnał go ukłonem.
Gromobój dogorywał... Nikt nie opatrywał jego ran, nikt kropli wody nie
podał ustom,
gorączką spalonym, cichego snu nawet nie miał, bo kowale królewscy, zatrzymani
przez
rycerstwo
zbuntowane, kuli klucze złote, różnej formy, wielkości i miary, do dyamentowych
drzwi
zaklętego
pałacu.
— 15 —
O tych kluczach i Stach marzył... Może uproszony kowal niejeden zrobiłby
te klucze i
dla
Stacha ze złota, które stosami leżało, ale jakże opuścić mu było rycerza
umierającego? nie
opatrzyć
ran bolących? potu z czoła nie otrzeć? do ust spieczonych nie pochylić dzbanka
wody?
— Nie dla mnie skarby Szklanej Góry! — szepnął, siadając przy
umierającym.
Noc zapadła.
Pracują miechy kowalskie — huczą młoty — skry się sypią. Stosy kluczów
różnej
wielkości,
formy i miary leżą do wzięcia gotowe. Rycerze i kowale opuścili las głuchy,
śpiesząc po
skarby
zaklęte. Klekocą klucze złote u pasów rycerskich, a w piersi chłopca drży serce
obolałe.
Co mu się marzy, co mu się nie marzy!... Skrzynie rozbite — skarb
rozkradziony...
Spojrzał na Gromoboja.
— Dobryś jest!... — szepnął umierający.
Stach rękę przyłożył mu do czoła — rycerz się uśmiechnął...
A oto w powietrzu zaszumiały skrzydła wielkiego ptaka. Nadleciał sokół,
przysiadł na
gałęzi
buku starego i tak zaśpiewał:
Słyszysz? słyszysz, jak klekocą
Klucze od bram z dyamentu?
Wrota pękną przed północą,
Bez hałasu, bez zamętu.
Niech się twoja myśl wygrzebie
Z trosk, co dławią pierś twą zmorą:
Rycerz umrze i bez ciebie,
A tam złoty skarb rozbiorą!
— Wiem, mój sokole, wiem! — odpowiedział Stach smutno — ale nie pójdę z
tobą!...
Patrz! — dodał,
na Gromoboja wskazując — jakiemi on trwożnemi oczyma spojrzał na mnie. Bądź
spokojny,
biedny rycerzu!
nie opuszczę ciebie w niedoli twojej.
— I6 —
Rycerz uśmiechnął się, westchnął głęboko... i skonał.
A wtedy ptak rzucił się na Stacha, jakby chciał z nim zwieść walkę
śmiertelną.
Rozpoczął się bój.
Sokół uderzał, groził dziobem, bil zamaszyście skrzydłami, szponami za
suknię
chwytał,
a to wszystko tak szybko i z taką zaciętością czynił, że Stach nie mógł ruchów
jego
pochwycić,
tak błyskawiczne i gwałtowne były. Widząc wreszcie, że z ptakiem oszalałym rady
nie może
dać,
za szpony silnemi rękoma go chwycił, palcami nogi drapieżnika omotał i przykuł
do piersi
swojej. z.
Zdawało się, że ptak chciał tego.
Dwukrotnie skrzydly potężnie uderzył — i wzniósł się w obłoki.
Stach w dół spojrzał.
Nie on leciał — ziemia zapadała się pod nim. Z niezmierną szybkością
usuwają się
lasy,
góry, rzeki i doliny — a sokół płynie wyżej i wyżej, do gwiazd, do księżyca,
którego róg
srebrzysty
świeci już pod stopami unoszonego. Nagle coś zaśnieżyło na błękicie, niby
kolumna z
kryształu ulana,
niby złom skały lodowej, na której wierzchołku mienił się wszyst-kiemi barwami
tęczy pałac
królewski.
— Szklana Góra! — Stach krzyknął.
Sokół ogromne koło zatoczył i rzucił Stacha przed wrota dyamentowe, które
otwarły
się wnet
przy dźwięku pieśni, harf śpiewaniu i trzasku odmykającego się wieka złotej
skrzyni. Piękna
królewna
podbiegła, ujęła za rękę przybysza i prosiła, by szedł po skarb zdobyty. Zjawił
się i-król leśny
i powtórzył słowa ukochanej córy.
— Skarb zdobyłem? — nie wierząc oczom ni uszom, zapytało zdziwione
chłopię.
— Czy nie słyszałeś, jak pękły wrota zaczarowane? — rzekł król leśny.
— 17 —
— Bez kluczy? — pełen lęku i trwogi Stach wyszeptał. Zadzwoniły głośniej
harfy i
lutnie,
trzymane przez piękne, ubrane w wieńce róż dziewice, a królewna zaśpiewała:
Rzuć troski, rzuć zgryzotę,
Przy tobie jest zwycięstwo:
Posiadłeś klucze złote
Przez litość, wdzięczność i męstwo!
Próżno się ludzie biedzą,
Bezsilne wznoszą pięście;
Pierś krwawią, a nie wiedzą,
Że w dobrych uczynkach — szczęście!
Dźwięki sypały się, jak perły, i budziły dziwne wspomnienia w pamięci
Stacha.
Przypomniał
teraz sobie, jaką dumę czuł w piersi, gdy bronił króla leśnego przed rycerzami
ziemskiego
króla:
na miecze się rzucił — i miecze drgnęły, wstrzymały cios śmiertelny. Przypomniał
teraz
sobie, jak,
nie dając się skusić namowom sokoła, pozostał wierny obowiązkowi wdzięczności,
gdy cała
drużyna
rycerska opuściła wodza swojego, własnych szukając korzyści. Zrazu ból pierś
jego ścisnął,
później
uczuł rozkosz z odniesionego nad samym sobą zwycięstwa. I przypomniał był sobie
ostatnie
spojrzenie
umierającego rycerza... O! tego spojrzenia nie zapomni nigdy! takie głębokie
było,
przepełnione
niebios błogosławieństwem. Zdobył klucze złote do skarbu, który wypełnił pierś
jego dumą,
spokojem
i słodyczą.
Nagle ciepły, wonny wiatr powiał i uniósł Stacha z tej Góry Szklanej i na
bezbrzeżny
step rzucił.
Przeciera oczy — patrzy...
Słońce zachodzi. W dali stoi las głuchy, pod lasem ubożuchna chata
dziadula. Nie
dobiegł do niej,
a słyszy gwar radosny, niesłyszany dotąd okrzyk wesela.
Wpada do izby.
7
— i8 —
Co to?
Dziadek, matka i jeszcze ktoś trzeci...
— Szczęście! szczęście! — woła dziadek, rzucając Stacha w ramiona
nieznajomego
rycerza.
Ale Stach zrozumiał to wołanie.
— Tatuś! — krzyknął.
Rozpłakali się wszyscy — i ja się rozpłakałem, widząc szczęście tych
dobrych ludzi.
Z wielkiej wojny powrócił ojciec Stacha — przywiózł łupy bogate w zamkach
i
cerkwiach
zdobyte, na czole bliznę miał krwawą, na piersi krzyżyk zasługi.
KOŻUSZEK BARANI.
Okrutny tumult powstał przed kościołem i taki wrzask bab i dziadów
żebrzących, że
ksiądz
musiał kazanie przerwać i wysłać zakrystyana dla uśmierzenia kłótni jakiejś,
która spokój
nabożnych
mąciła. Jedna z bab darła się w niebogłosy:
— Patrzcie-no, jaka pani z Psiej Wólki! Nietylko, że dziurawej dychy nie
da, ale
nawet
nie powie: niech Pan Bóg opatrzy!... I śmie to babom od wiedźm wymyślać!
— Od wiedźm?! — zakrzyczała druga, a właśnie ta druga, która z
towarzyszkami
swojemi
na odpust przybyła, była wiedźmą z Łysej Góry. — A pokaż-no mi tę gaździnę,
niech-że ją
sobie
zapamiętam dobrze, a zapłacę, jak się należy, za takie postponowanie godności
naszej!
— A oto tam... Widzisz ją? Kieby kolatorka w ławce się rozpiera, a raz
wraz łeb
spocony
chustą wachluje. Gajdzińska się zowie, a rodzicielką jest tej, oto tam, pannicy,
co siedzi pod
konfesyonałem, a od bab i dziadów plecyma się odwraca. Inaksza całkiem jest jej
siostra
przyrodnia,
a pasierbica kukły tej starej; ta nie ominie nas, by choć dobrem słowem nie
obdarzyła, jeżeli
kaletkę ma pustą; nie tak, jak tamte
- 20 -
dwie, co zaraz fukają a zgarniają suknie, by fałdów jej dziad nie tknął abo baba
nie ułapiła,
a zara od wiedźm i sufraganów!
— Tak, tak! zaraz od wiedźm i sufraganów! — wrzasnęło kilku dziadów.
— Popamiętają nas, popamiętają! — zakrzyczały jednocześnie mieszkanki
Łysej
Góry.
— Nie zrobita im nic! pieniądze mają!
— Cichoj-ta! — ozwał się jeden z kulasów, na progu kościelnym siedzący. —
Ksiądz
przerwał kazać i zakrystyana wysłał... Idzie już, a zły bardzo!
— Cicho, to cicho — odezwała się wiedźma. — My już z panią Gajdzińską
poradzimy sobie.
To mówiąc, wraz z towarzyszkami ukryła się za węgieł dzwonnicy i szu — szu
— to
jednej,
to drugiej do ucha, a coś ważnego uradzić musiały, bo aż podskoczyły z radości.
Nazajutrz, gdy pani Gajdzińską z Gdusią i Różyczką sierotką siedziała na
ganku
wiejskiego
dworu swojego, zbliżyła się do nich żebraczka jakaś, siwa, stara, trzęsąca się
od słabości,
a ledwie łachmanami okryta. Była to jedna z wiedźm Łysogórskich, którąśmy
poznali pod
kościołem.
Wyciągnęła rękę i o wspomożenie prosiła. Ale Gdusia z panią matką porwały się z
krzykiem
do niej,
co widząc, Różyczka podbiegła do nieszczęśliwej żebraczki i, niby za wrota ją
wypraszając,
wcisnęła
jej w ręce grosików parę.
— Bóg ci zapłać! — szepnęła wiedźma, niby cicho, ale o tyle głośno, że
Gdusia i pani
Gajdzińską każde słówko jej zasłyszały. — Bóg ci zapłać — mówiła — a za dobre
serce
twoje ślicznego
królewicza dam tobie... Ale skryjmy się, by nikt nie posłyszał, co ci powiem, i
z powierzonej
tobie
tajemnicy nie skorzystał.
— Słyszysz, matka? — szepnęła Gdusia.
— Nie przeszkadzaj wiedźmie mówić — odpowiedziała
— 21 —
Gajdzińską. — Niech tajemnicę wyjawi, my podsłuchamy i skorzystamy.
Wiedziała pani Łysogórska, że tak zrobią — i dlatego tak szeptała, by
mogła być
słyszaną.
Zrazu Różyczka ociągała się, zerkając to na siostrę, to na macochę, ale widząc
obie jakąś
robotą
zajęte, za obórkę z żebraczka się ukryła, a Gdusia z matką zaraz do obórki
skoczyły.
— Tutaj nas nikt nie posłyszy — mówiła wiedźma — a że dobra jesteś,
dziecino, dam
ci
królewicza ślicznego. Weź oto ode mnie ten kożuszek barani i, odziawszy się weń,
jutro rano
po jagody
do lasu idź. Przez las królewicz przejeżdżać będzie... ty podaj mu jagody, a
rozmiłuje się w
tobie
i za żonę cię weźmie.
— Słyszysz, matka? — szepnęła znów Gdusia.
— Ubierzesz się ty, nie Różyczka, w ten kożuch, i ty, nie ona, po jagody
pójdziesz —
odpowiedziała Gajdzińską.
Zaledwie wiedźma za bramę wyszła, tak obie razem, macocha i Gdusia,
rzuciły się na
sierotkę
i wyrwały z jej rąk cudowny kożuszek. Dzień cały płakała skrzywdzona, noc całą
nie spała,
nad ranem
dopiero sen ją zmorzył, a Gdusia, w kożuszek ubrana, skoczyła do lasu na
spotkanie
królewicza.
Królewicz był piękny i młody, na dziarskim koniu jechał, wesoło
rozglądając się po
lesie,
gdy oto z za krzewu wysunęła się wiedźma-żebraczka i drogę mu zaszła.
— Czego chcesz, stara? — spytał, zatrzymując rumaka i złoty pieniądz
babie
rzucając.
— Zasadzka na ciebie jest, królewiczu, w tym lesie pustym — szepnęła
wiedźma do
ucha
nachylającego się młodzieńca. — W kożuszku baranim zbliży się do ciebie
dziewczyna
młoda i da ci
jagody uzbierane.
Nie tykaj ich — są zatrute.
To rzekłszy, skryła się w zarosłe. Królewicz rami onam wzruszył i jechał
dalej. Wtem
spojrzy
przed siebie i ujrzy dziewczynę młodą w kożuszku baranim, która, spostrzegłszy
- 22 -
jadącego, podbiegła ku niemu zaraz i podniosła jagody uzbierane.
— Prawdę baba mówiła! — szepnął do siebie królewicz, i dodał, patrząc na
Gdusię:
— Taka piękna a taka niegodziwa!
— To dla ciebie, królewiczu! — odezwała się Gdusia.
— A to dla ciebie! — zawołał królewicz.
I podniósłszy rękę, prętem trzcinowym uzbrojoną, trzasnął nim po baranim
kożuszku, a tak
silnie,
że Gdusia skręciła się jak wąż, jak psiak zaskomliła i ukryła się w krzewy
leszczynowe.
Trudno wypowiedzieć, co to było po jej powrocie do domu. Matka za głowę
się
wzięła,
zobaczywszy czerwoną pręgę na plecach Gdusi, najwięcej jednak Różyczka
ucierpiała, bo na
nią
zwaliło się wszystko, choć była Bogu ducha winna.
— Weź ten kożuch, a sama idź do twojego królewicza po pręt trzcinowy —
wrzeszczała
macocha.—No, pójdziesz? — pytała rozzłoszczona.
— Pójdę! — odpowiedziała Różyczka z płaczem.
Ale dnia tego, pod wieczór, zjawiła się druga żebraczka.
— Zlitujcie się nad nieszczęśliwą! — zaskomliła.
— Precz! precz!—zaskrzeczały obie Gajdzińskie i psami poszczuły.
Różyczka skoczyła i stanęła w obronie napastowanej. Psy ujadały, lecz
rzucić się już
nie
miały odwagi, a stara wiedźma spojrzała znacząco na dziewczynę i szepnęła tak,
że matka i
Gdusia
każde słówko słyszały:
— Byłaś w lesie?
— Nie byłam.
— Bóg cię strzegł — rzekła żebraczka. — Bo widzisz, dziecinko, siostra
moja, która
ci
wczoraj cudowny kożuszek dała, że stara już bardzo jest i na pamięci
szwankująca,
zapomniała
tobie powiedzieć, że trzeba ten przyodziewek wziąć
— 23 —
włosiem na wierzch, a spotkanemu królewiczowi nie maliny, nie poziomki, jeno
czarne
jeżyny podać.
— Aha! — szepnęła Gajdzińska.
— Słyszysz, matka? — mruknęła Gdusia.
— Odbierzemy jej kożuch i jutro pójdziesz do lasu z od-wróconem na
wierzch
włosiem
i jeżyny królewiczowi podasz.
Kożuszek barani znalazł się znów w rękach Gdusi.
Zaledwie słońce na niebie błysnęło, a już przez las jechał królewicz,
rozkoszujący się
porankiem majowym. Zbliżał się właśnie do źródła, gdzie jeżyn najwięcej rosło,
gdy Gdusia
drogę
mu zastąpiła i na liściu dębowym śliczne, czarne, dorodne jeżyny podała.
— Dziś już w wywróconym kożuchu do mnie przychodzisz, wiedźmo przeklęta!
—
krzyknął
królewicz i świsnął prętem trzcinowym raz i drugi przez plecy Gdusi.
— A-ja-jaj! — zakrzyczała, tak ją obie zabolały łopatki, i pomknęła do
domu.
Znów się wszystko na Różyczkę zwaliło. Oddano jej kożuszek i rozkazano o
świcie
iść
na spotkanie królewicza.
Poszła, ale nie zbierała jagód; nauczona zaś doświadczeniem Gdusi, precz
odrzuciła
kożuszek,
w główce zaś jej myśl powstała, by już nie powracać do domu, gdzie jeno bito ją
i łajano.
Siadła
nad źródłem, włos płowy rozpuściła, który złotą falą do stóp jej spłynął.
Wpatrzyła się w
źródło
kryształowe, w odbicie własnej postaci, i zdziwiła ją niezauważona dotąd jej
piękność.
Zaczęła się
uśmiechać, coś szeptać do siebie, coś nucić, coś śpiewać — śpiewać piosenkę,
która w tej
chwili
w sercu jej się urodziła:
Daremno patrzysz w zwierciadło wody,
Daremno czeszesz warkocz swój złoty:
Nikt nie zobaczy twojej urody,
Nikt nie zrozumie twojej tęsknoty!
— 24 —
Wiją się nurty, wiją pomału,
Niby z kryształu utkana chusta...
Śliczna twarz patrzy z głębin kryształu,
Różowe do mnie śmieją się usta.
Nie moje usta i twarz nie moja!
Coś zczarowało przejrzyste wody:
Szatka z purpury, złocista zbroja...
Ach! to wyśniony królewicz młody!
Lecz niechaj tylko wiatr falą ruszy,
0 kryształ trąci jaskółka płocha —
Zniknie widzenie, twór mojej duszy,
1 jeno głośniej serce zaszlocha!
— Nie zniknie widzenie twoje, nie zniknie! — odpowiedział jej szept
jakiś.
Różyczka podniosła źrenice.
Tuż nad nią, wpatrzony w jej oczy błękitne, królewicz stał śliczny.
— Kto ty? — spytała przestraszona dziewczyna.
— Twój sen! twoje marzenie! — odpowiedział królewicz. W tej chwili las
cicho
zaszumiał.
Różyczka nie wróciła do domu, a już było południe. Matka z Gdusią,
zaciekawione
tak długą
jej nieobecnością, pobiegły do lasu.
— Co? co? co?...
Królewicz zbiera jagody i podaje Różyczce, a na uboczu leży kożuszek
barani, przy
nim zaś
siedzi wiedźma i wyciąga rękę po jałmużnę.
— Daj jej, matko, złotówkę, dwie, trzy! — zawołała Gdusią.
— Zapóźno! — odpowiedziała żebraczka. I znikła.
A królewicz z Różyczką oddalał się coraz bardziej, aż ich oboje pochłonęła
mgła
błękitna,
zalało słońce złote.
PRZYMIERZE DYABELSKIE.
W wioszczynie ubogiej, na piaszczystym położonej wygonie, mieszkał Maciek
Zapałka, o którym
ksiądz proboszcz i ludzie okoliczni mówili, że drugiego takiego na świecie
niemasz. Z
pomocą i radą
dobrą przychodził on zawsze najpierwszy; prawda, że częściej z radą, bo w głowie
zdrowy
rozum miał,
a kaletę prawie zawsze pustą. Ha — trudno!... bicza z piasku nie ukręcić, a
piasku było po
kolana
na polu Maćkowem, że tylko ciężkiej pracy swojej zawdzięczał, jeżeli jakie takie
żytko mu
się urodziło.
Mimo to, jak mógł, braciom swoim dopomagał, częstokroć potrzebny posiłek
odejmując od
ust własnych.
Wyszedł raz był na pole, zatrzymał się nad ugorem i patrzy... Piachy i
piachy, a
spiekota,
że ledwie wytrzymać można. Na niebie nie było chmur, upragnionego deszczu nic
nie
zapowiadało, a wiatr
hasał po płaszczyźnie i szumiał w gałązkach wierzbowych.
— Duszę-bym dyabłu zapisał — mruknął Maciek — byleby tylko ludzie więcej
dobra
mieli.
Zaledwie to wyrzekł, jak z dalekości gdzieś wysunął się tuman kurzawy i,
kręcąc się a
warcząc,
sunął przez pola piaszczyste, zrywał kłosy zbóż, targał listki wierzbiny i,
rosnąc
— 26 —
ogromny, szedł prosto na stojącego Maćka. Maciek przeżegnał się, a w leju onym
coś
ryknęło,
niby grzechot śmiechu dyabelskiego.
— Jesteś, biesie! — zawołał Maciek. I skoczył naprzód.
Gadka mówi, że w wichru takiego tumanie dyabeł hasa i sprośne tany
wyprawia; że
wtedy
potrzeba mieć nóż święcony przy sobie i cisnąć nim w sam środek wiru, w
dyabelskie serce
trafić,
a czart się w swej postaci ukaże i pójdzie w służbę zwycięzcy. Maciek miał nóż
święcony
przy sobie,
a już mu odwagi nie zbraknie zajrzeć w oczy dyabelskie, byleby tylko w garść
złego ducha
ułapił.
— A, biesie! — wrzasnął.
I cisnął nożem w sam środek leja.
Ogromny słup kurzawy runął wałem przed nogami Maćka. Coś jękło, brzękło,
zastękało,
skręciło się wężem ogoniastym — i, z nożem w sercu, skulony, przestraszony,
stanął przed
Maćkiem
dyabeł rogaty, zasromany okrutnie.
— Mam cię, piekielniku! — zawołał Maciek, chwytając za brodę straszydło.
— Masz, masz, Mazurze przeklęty! — warknął dyabeł.
— Nie klnij! — krzyknął Maciek — a wiedz, że jeżeli Mazura żmija jadowita
ukąsi,
to Mazur
zostaje żyw, a żmija zdycha.
— Zlituj się nade mną, a nóż z serca wyjmij, bo zdechnę! — zaskomlił
dyabeł.
— Nie zdechniesz, boś nieśmiertelny jest, choć duch nieczysty, a noża
święconego
nie wyjmę,
dopóki żądań moich nie spełnisz.
Wszystko zrobię, panie Macieju, wszystko' — kręcił się bies rogaty. -
Przysięgam
na rodzicielkę moją!
— Rodzicielkę?
- Pomyliłem się... Chciałem powiedzieć: na rodzicielki moje.
- 27 —
— Masz matek kilka? — spytał zdumiony Maciek.
— Nie byłbym dyabłem, takim prawdziwym dyabłem!
— Gdzież rodzicielki są twoje?
— Tysiące, miliony ich mam!
— Gdzież one są, gdzie, gdzie?—pytał Maciek zniecierpliwiony.
— W duszyczkach ludzkich... Przysięgam na salamandrę, że w duszyczkach
ludzkich!
Maćkowi dziwnie się jakoś zrobiło po tych słowach dya-belskich.
— Wyjmij nóż! — bies jęknął.
— Nie wyjmę, brachu! — rzekł Maciek, za brodę go targając.
— Mówisz: brachu, braciszku... Przyznajesz się do pokrewieństwa ze mną,
wymagający
więc nie będziesz. Panie Macieju! — wrzasnął nagle — nie szarp-że mnie tak za
brodę, bo to
boli!
... Co chcesz, żebym uczynił?
— Służ mi, jako przykazane jest — powiedział Maciek.
— Mów, mów, wszystko zrobię, bo cierpię bardzo! Maciek za łeb go wziął i
rzekł:
— Zbuduj kościół.
— Ojej! — syknął dyabeł.
— Zbuduj kościół, mówię ci, biesie, bo o dwie mile ludzie z mojej wioski
do domu
Bożego
iść muszą, a bez wizerunku krzyża, bez codziennej opieki księdza dobrego nijak
duszom
biednym
w prawości się ostać.
— Kościół! kościół! — bies stękał. — No, dobrze, dobrze! — zawołał,
widząc, że
Maciek
zabiera się do przeżegnania go krzyżem świętym. — Postawię kościół, panie
Macieju,
pośrodku wsi
postawię i kolatorem ciebie zrobię, tylko... tam... tego... na wieżycy, to już
rzecz twoja,
panie Macieju!...
— Niech będzie moja, byleby przestronny był, a światła miał dużo —- rzekł
Maciek.
— A dla księdza ornat uszyjesz — dodał.
— 28 —
— Czyś się zbiesił? — bies krzyknął. — Ornat?... Zasta-, nów się, panie
Macieju!
nie jestem panną z magazynu, szyć
nie umiem, a, ścieg dyabelski na nic się nie przyda. Skarbonkę na zbieranie
pieniędzy to
jeszcze
zrobię, ale ornat?... nie!
— No, no, to ty zrób skarbonkę, a już dziewuchy ornat uszyją — zgodził
się Maciek.
— Wyjmij nóż! — jęknął dyabeł.
— Nie rychło!
— Co chcesz jeszcze?
— Widzisz, dyable, jakie tu piachy i piachy — rzekł Maciek, na pola
wskazując. —
Zmień
to wszystko na grunta czarnoziemne, by jeno bujna pszenica rodziła, a dawała
ziarn sto, a
ludzie
tak nie harowali, jak harują.
— Ach, panie Macieju, panie Macieju! — westchnął dyabeł, głową litościwie
kiwając
—
i co ty dobrego chcesz zrobić?... Przecie na dobrych uczynkach świat stoi, a ty
chcesz siebie
i braci swoich skarbu tego pozbawić!... Przecie, gdy każdy dostatek w groszu
mieć będzie,
na niedostatku cnót świat ucierpi, ludzie odzwyczają się od dobrych uczynków,
nikornu już
miłosierdzia
ukazać nie, będzie można, miłość bliźniego dya-bli wezmą. Zresztą ja tobie tylko
służyć
obiecałem.
Chcesz czarnoziemu?... Dobrze!... Jutro pszenicą łan twój się zakołysze, zbieraj
snopki,
stawiaj
kopki, zgarniaj grosze w kubły, w kosze i chowaj, chowaj, a jak czerwiericami
skrzynie
malowane
wypełnisz, podzielisz się nimi z braćmi swoimi, dobrodziejem się ich staniesz i
zasłużysz na
królestwo
niebieskie, panie Macieju! na śliczne królestwo!
- Miła-ć to rzecz dać temu, kto potrzebuje
— rzekł Maciek. Pozyskać miłość ludzką - wtrącił dyabeł.
I błogosławieństwo Panjezusowe — dokończył Maciek
- Wyjmij nóż -jęknął dyabeł - - bo zełgać gotowym tak cierpię!
J '
— 29 —
Maciek zamyślił się.., Ma-li posłuchać biesa, czy nie?... Wreszcie,
lękając się, by
przyrzeczenia,
danego już, nie cofnął, rzekł:
— Daj rękę, biesie!
Podali — Maciek rękę, bies łapę kosmatą.
— Słowo?
— Mur! — odpowiedział dyabeł.
Maciek z serca dyabelskiego nóż wyjął. Zahuczał wichr, i dyabeł uniósł się
w
powietrze.
Nazajutrz wstaje Maciek rano, na próg swej chałupy wychodzi i dziwuje się
okrutnie.
Na polu
jego bujna, niby las, pszenica; kłosiska, jak pałki oczereciane, ziarna, niby
śliwy.
— Poczciwy-ś, biesie! — szepnął. — Kubą nazwałbym ciebie, gdybyś się tak
nie
wyrzekał
chrztu świętego.
Na wieś idzie... Tłum, ciżba... Ludzie, niby na odpust, śpieszą do
murowańca,
stojącego
pośrodku sioła. Z wnętrza gwar dolata, tak tam tłumnie. Jeno co to nad drzwiami
widnieje?...
Duży
szyld, na nim napis:
PROPINACYA MAĆKOWA.
— Psia mać twoja! — wykrzyknął i wbiegł do środka.
Pojrzy — i jakości go złość opuściła. Za szynkwasem uwija się dziwna
figura.
Wódkę
sprzedaje, grosze zbiera, wypełnia nimi szuflady stołu, aż trzeszczą od
nadmiaru, zachęca do
picia
i zabawy, a bęben grzmi, a skrzypki rypią, a »hu-ha!« rozlega się dookoła.
Maciek podbiegł do szynkarza i krzyknął:
— To ty, biesie?
— Ja, panie Macieju, ja! Grosz zbieram na dobre uczynki. Maciek porwał
szuflady i
uzbierane
pieniądze pomiędzy ludzi chciał cisnąć, ale błysnęło złoto... Zatrzymała się
ręka Maćkowa, a
dyabeł
szepnął:
— Na kościół jeszcze za mało.
— Za rok... za dwa — mruknął Maciek.
— 30 —
I usiadł za szynkwasem.
Ogromny był urodzaj na polu Maćkowem. Sto stert stanęło, aż ludziom się w
oczach
mieniło.
Ten i ów z biedaków o przysiewek poprosił, ale Maciek z omłotem się wstrzymywał,
bo ceny
były
złe. I tak jakoś dziwnie się zrobiło, że nie było ani kościoła, ani uczynków
dobrych. Maciek
spanoszył się, do miasta na mieszkanie się przeniósł; kupił sobie kamienicę w
Warszawie,
na balach boki obijał, a w wiosce jego nędza, opilstwo, bijatyki.
Po latach, długich latach przyszła choroba na Maćka — i śmierć.
Nad łożem umierającego dyabeł stanął i szepnął:
— Dzień dobry, panie Macieju! Maciek oczy wytrzeszczył.
— Po ciebie przyszedłem...
— Biesie! — krzyknął umierający. I pierś tchu już nie złapała.
Gdy dusza Maćkowa uchodziła w zaświaty, biegł za nią lament i śpiew duchów
niewidzialnych.
Nie buduje się z szatanem kościoła,
Do spraw świętych złych się duchów nie woła;
Nie gromadzi się gór wielkich ze złota,
Gdy pod płotem z głodu ginie sierota.
Źródło czyste garstka kału zatruje,
Zły przyjaciel myśl najlepszą popsuje,
Z Bogiem tylko iść przez życie potrzeba,
Bo bez niego nie traficie do nieba!
WYRWIDĄB I WALIGÓRA.
Dąb nie dąb, góra nie góra, aby jeno na drodze któremu ź braci przeszkodą
stanęły,
musiały przed siłą ich ustąpić i to bez żadnego oporu. Cuda nie cuda opowiadano
o nich,
prawda z nieprawdą się mieszała, ale Wyrwidąb i Waligóra żyją w baśniach
ludowych i nawet
niektórym poetom natchnienia dodają. Kiedy żyli — dziś trudno powiedzieć! Jedni
mówią,
że za króla Kraka, inni do czasów Leszkowych żywot ich odnoszą, lecz ze względu
na smoka,
pokonanego przez nich, najprawdopodobniej wówczas król Krakus panował i gościł
ich na
dworcu
Wawelskim.
W onych latach odległych nasz śliczny Kraków leżał wśród lasów
nieprzebytych i jak
wilk
z zarośli wyzierał, a że otaczały go drzewa stare, duże, że stu ludzi jednego
pnia objąć
ramionami swemi nie mogło, trudno było rozszerzać się miastu, więc trochę za
ciasno w niem
ludziom, a królowi na Wawelu było, w którego skalnej jaskini smok straszny
mieszkał i
pożerał
wszystko, co tylko mu w oczy wpadło. Smucili się ludzie, król się smucił, ale
nijak poradzić
sobie nie mogli. Nie było siekiery tak wielkiej, któraby mogła drzewa te
olbrzymie zwalić;
nie było miecza o ostrzu takiem, coby
— ?2 —
twardą skórę potwora przeszył i do serca się jego dostał, a gdyby i był, któżby
na spotkanie
z b.estyą taką wyszedł, która, zanim rzuciła się na ofiarę, pierwej ją, z
szybkością piorunową,
ogonem stumilowym owijała, rozcierała na miazgę i dopiero się lubowała tak
przyrządzoną
marmoladą.
Król już zamierzał opuścić gród swój wawelski, gdy oto do niego wieść doszła o
Wyrwidębie
i Waligórze.
Wezwani, przybyli natychmiast — i wzięli się do roboty. Wyrwidąb zaczął lasy
trzebić i to
bez
żadnej fatygi. Przechadzał się wśród borów, jak my dzisiaj wśród łanów żytnich;
za czuby
brał drzewa,
jak my to z kłosami robimy — i jednem szarpnięciem największe sosny, dęby i buki
wyrywał,
które
wnet ciskał na stepy węgierskie, gdzie lud, pozbawiony lasów, z radością wielką
pozostałe
drzazgi
na opał zbierał. Po paru tygodniach takiej przechadzki Wyrwidęba, pod Krakowem
śliczne się
błonia
ukazały, Wisła, ozłocona niewidzianem dotąd słońcem, z radośniejszym fał szumem
do
Gdańska popłynęła,
a miasto zbliżyło się ku Wawelowi i opasało się bram setką.
Inną robotę miał Waligóra.
Oprócz lasów, wszędzie się moc wielka skał pokazała ostrych,
niedostępnych,
przepaścistych, gdzie
i zwierz dziki i zbój dobre schronisko znajdowali. Tedy Waligóra łamał głazy
granitowe,
zatykał nimi
wyrwy i rozpadliny, wygładzał dłonią potężną, ale nie niszczył zupełnie, wiedząc
o tern, że
nietylko
równiny lecz i wzgórza i pagórza mają piękność swoją. Zostawił więc, jako ślad
swojej
artystycznej
roboty, skały, dziś Panieńskiemi nazwane, gdzie i król z przyjemnością spacerem
chadzał i
mieszkaniec
miasta miłego używał wywczasu.
Pozostał teraz jeszcze smok wawelski.
Z nim sprawa trudniejsza!
Ale oto jak postąpili sobie bracia.
O północy potwór nie opuszczał swojej jaskini. Zjadłszy wieczerzę, zwijał
się w kłąb
wielki i spał.
— 33 -
Otóż razu pewnego, po spożyciu chłopów kilkunastu, schrupaniu pół baby
starej,
trojga dziewcząt
i jednego wojewody na deser — zasnął snem twardym, skręconem cielskiem swo-jem
wypełniwszy jaskinię
całą, a chrapał tak, aż Wawel dygotał, co ułatwiało braciom zbliżenie się do
strasznej jamy.
Wyrwidąb
z sosną okrutną stanął u wejścia do jaskini, a Waligóra ze złomem skalnym na
skraju góry;
pierwszy
wpakował sosnę do otworu i konarami jej zaczął drażnić smoka śpiącego; drugi,
stojąc nad
wejściem,
czekał chwili ukazania się łba potwornego. Oczywiście, że nie podobało się
smokowi to
kłucie sosny
i nieustający szelest szyszek, które go ze snu budziły. Kręcił się, mruczał,
wreszcie ryknął
straszliwie
i łeb z otworu wysunął, chcąc się przekonać, co to mu spać nie pozwala. Ale
zaledwie błysnął
oczyskami,
Waligóra grzmotnął skalnym odłamem między ślepie potwora i na miazgę łeb mu
zgruchotał.
Hej-hej! co to
za radość była w mieście całem! Uderzyły dzwony wszystkie, trąby na zamku
królewskim
pieśń tryumfalną
zagrały, a król tany wyprawił i sam w pierwszej parze poloneza poprowadził.
To powodzenie braci w niezmierną ich wbiło pychę. Obdarzeni przez króla,
udarowani
przez miasto,
powrócili do swojej zagrody domowej, gdzie z utęsknieniem czekały na nich ich
piękne
małżonki. Prawda,
że wielkich dokonali czynów, ale i wzrost i siły mieli po temu, co już nie ich
było zasługą,
tymczasem
»ja« i »ja« wybiegało im ciągle na usta, jak gdyby »ty« i »on« nie było;
krytykowali wszystko
i wszystkich,
tylko siebie wynosząc, co, powtarzane codziennie, nie-znośnem się już stawało.
Ani pani
Wyrwidębina,
ani pani Wa-ligórzyna nic a nic o sobie powiedzieć nie mogły, bo zaraz to jeden,
to drugi
pan mąż
lekceważąco głową kiwał i mówił:
— Co... wy?... ni góry nie zwalicie, ni smokowi łba nie ukręcicie.
Wolałybyście
siedzieć cicho!
— 34 —
- Przecie i ty, Walusiu, nie wszystko zrobić potrafisz —
odezwała się pani Waligórzyna.
- I ty, Wyrwisiu, tegobyś i tego nie zrobił — szepnęła Wyrwidębina.
— Jabym nie zrobił?
— Albo ja może? — zawołali bracia.
— Wytrzebiłem bór pod Krakowem.
— Skały wygładziłem, które mi się podawały tak miękko, jak twoje włosy
złociste,
żonusiu!
— Jeno zechcieć mi, a słońce na patyk wsadzę i kręcić niem będę po
firmamencie
niebieskim.
— To wy do niczego, nie my! — wołali.
I znowu »ja« na wierzch wyłaziło, chwalenie siebie, a straszne niewiast
postponowanie.
— Poczekajcie, samochwały! — szepnęły do siebie Wyrwidębina i
Waligórzyna. —
Przyjdzie
koza do woza!
Coś wesołego uradzić musiały, bo po naradzie, to jedna, to druga: chi-chi-
chi! w
kułaczek,
i mizdrzą się a przymilajądo mężów.
— Co wam jest? — spytali żon swoich Waligóra i Wyrwidąb.
— O świcie na jagody pójdziemy, bo mówią, że, jak nigdy, takie dorodne są
teraz.
Jeno
nie wiemy, jak wy sobie poradzicie bez nas.
— Cha-cha-cha! — zaśmieli się bracia, i udali się na spoczynek.
Noc. Cisza. Tylko w świetlicy niewieściej kaganek migoce. Jakiegoś figla
przygotowują
niewiasty mężom swoim.
O świcie skoczyły do lasu.
O wschodzie słońca zbudzili się Wyrwidąb i Waligóra. Wołają na służbę,
pytają, czy
żony
powróciły, ale snadź jagód jest dużo, bo wszystkie pokojówki i służebne z
paniami do boru
poszły.
~ 35 -
— Zdrzemniemy się sobie, boć przecie bez nich winnej nie zrobimy polewki
—
szepnęli,
w ciepłej wyciągając się pościeli.
Coś wedle południa już było, gdy znowu huknęli na służbę:
— Są panie?
— Niema.
— To ci niedorajdy! Mybyśmy przez ten czas wytrzebili las cały.
Wstają i chcą się ubierać.
Co to?...
Wszystkie kurtki i inne do porządnego ubrania się przynależności —
rozprute.
— Rozumiesz to ? — spytał po chwili Wyrwidąb Waligóry.
— Musiały całą noc nie spać i co teraz? — brat spytał.
— Trzeba po nie do lasu posłać. Niech wracają!
Wysłany do żon pachołek powrócił z wiadomością, że panie wesoło się
bawią, ino
jeszcze
jagód nie uzbierały, i proszą panów mężów, by przyszli do nich...
Przyjść, ale jak?
— Paskudny koncept! — mruknął Waligóra. A tu już i wygłodniałe brzuchy
grać
zaczynają.
— Nie damy się babom zwyciężyć — rzekł Wyrwidąb. —-Ty, Waluś, bierz się
do
szycia,
a ja ci obiad ugotuję.
— Nie szyłem ci ja nigdy.
— Jak ja obiadu nie robiłem. Ale rady innej nie było.
Wyrwidąb poszedł do kuchni, Waligóra do kurtek się zabrał. Znalazł igły,
nici,
naparstek.
Wszystko jest, jeno robota nijak nie idzie. Ogromne palce Waligóry cienkiej igły
ułapić nie
mogą,
do dziurki nici włazić nie chcą, naparstek na nic, nić się wymyka, igła kole. Na
nic trud, na
nic
ślinienie palców: szyte kawałki rozłażą się. Wreszcie Waligóra cisnął to
wszystko o ziemię i
ręce
rozpaczliwie załamał. Po chwili grzmot dał się słyszeć, jakby trzaśniecie o
ziemię rondla
miedzianego.
- 36 -
Waligóra parsknął śmiechem.
— Zupę wylałem! — wrzasnął Wyrwidąb, w drzwiach
stając.
— Dlaczego! — dusząc się od śmiechu, spytał Waligóra.
— Zrobiłem takie paskudztwo, że, jakem na język wziął, dyabli mnie
porwali, i już!
Tu spojrzał na rozchodzące się szwy kurtek, nad któremi pracował Waligóra,
i ryknął
śmiechem.
— Cha-cha-cha! — śmiał się Wyrwidąb.
— Cha-cha-cha! — śmiał się Waligóra.
— Cha-cha-cha! — dwa śmiechy cienkie odezwały się tuż za nimi,
Wyrwidębiny i
Waligórzyny.
Obaj mężowie poskoczyli ku rozweselonym a śmiejącym się śpiewnie żonom
swoim.
— Złociusiu, zszyj mi kurtę!
— Milusiu, ugotuj nam zupę! — zawołali.
— A weźmiesz słońce na tykę?
— Wezmę, ale kurty nie zszyję.
— Jak ja nie ugotuję obiadu.
— Widzicie, samochwały, że nie mielibyście miodu bez pszczół, gzła bez
snownic
naszych —
wołały, śmiejąc się tryumfująco. — Na początek macie jeżyny, a zupa i
przyodziewek wnet
będą gotowe.
Odtąd Wyrwidąb i Waligóra na dziesięć spustów swoje »ja« zamknęli.
MIECZ JANOSIKA.
MIECZ JANOSIKA.
Był sobie niegdyś Janosik, człek siły wielkiej, o jakiej dzisiaj w bajce
tylko posłyszeć
można. Stolicą jego były Tatry nieobejrzane, tron w chmurach, na szczycie
Mięguszowieckim.
Kiedy nocką błyskało się, czy grzmiało — to Janosik mrugał na latawice, albo
juhasów na bój
zwoływał;
gdy piersią szeroką westchnął, mówiono: wichr halny dmie! gdy pięścią w kamień
grzmotnął,
mówiono: grom bije! Na kij swojej ciupagi pioruny nawijał, uderzeniem topora
głazy skalne
rozbijał. Królowi gór kłaniały się nizin władyki, w ciężkich chwilach o po-
ratunek go
prosząc.
Wykuł był sobie Janosik miecz żelazny, a zahartował w ogniu lasów, z
których wielki
stos ułożył,
a oblał wodą Dunajcową, że kipiała dni siedem. On jeden tylko miecz ten
udźwignąć mógł,
bo wagi
takiej był, że gdy raz oparł go o bok Krywania, ten się pochylił i dotąd garbem
na świat
patrzy.
Ale wszystkiemu jest koniec na tej ziemi: i szczęściu, i życiu, i mocy, i
sławie. I w oczy
Janosika zajrzała śmierć. Ano, czas powrócić do łona rodzicielki swojej! Na
miecz swój
spojrzał —
i westchnął.
- 38 -
— Nie urodzi się już drugi Janosik, by mógł pioruny w górach krzesać! —
zaszeptal
Czując się blizkim śmierci, na skalnej grani stanął, ostrzem o głazy miecz oparł
i wtłoczył
go po rękojeść w skałę. Skry się posypały, zagrzmiało we wnętrzu ziemi...
Janosik nie żył...
Pobiegła gadka między lud górski o tem przedziwnem miecza schowaniu. Ten i
ów z
dziarskich
juhasów na Orlą Perć pobiegł do miecza Janosikowego. Sto razy za rękojeść
chwycił, ale
daremna
była fatyga: miecz się nie poruszył, schowany w pochwie skalnej. I dużo, dużo
lat upłynęło.
Mchy
oplotły miecza głowicę, nikt go już nie szukał, nawet wspomnienie o nim się
zatarło, tylko
bajka
pamiętała o tym przesławnym mieczu Janosikowym.
Nad szumnym Dunajcem stał murowany dwór pewnego szlachcica. Szlachcic trzy
córy dorodne miał,
które niby królewny wychowywał, marząc o zięciach bogatych. Okrom tego dworu i
kłapcia
ziemi marnej,
nie miał dóbr innych, a jednak dobrobyt był większy, niż u niejednego z
magnatów.
Przed laty, przed laty przelatywał tędy sokoł-czarodziej, unoszący w
dziobie swoim
ziarnko
jabłoni, wykradzione z ogrodu rajskiego. Ziarnko ono uronił w sadzie szlachcica.
Po leciech
kilku
piękna jabłoń zeń wyrosła, bujne rodząca owoce. Codziennie spadało jabłek trzy
ze złota
szczerego.
Zbierały je córki szlacheckie, mieniały na grosz bieżący, który na zabawy i
stroje trwoniły
zaraz,
o jutrze nie myśląc, boć wiedziały, że nazajutrz znów trzy jabłka utrzęsą. A gdy
po śmierci
ojca
same paniami zostały, w pysze a dumie podniosły się tak wysoko, że już nielada
kto mógł
próg ich
domu przestąpić i o żeniaczce pomyśleć. Był szlachcic — zachciało się pana; był
pan — o
księciu
pomyślały; zjawił się książę — w głowach ich królewic zamajaczył; zabłąkał się
królewic —
o synu
cesarskim przebąkiwać zaczęły. Gdy z nich który o rękę poprosił, takie
stawiały warunki,
że nie było sposobu ich wykonać:
— 39 —
przenieś Giewont, wypij wody Dunajca, zatrzymaj w dłoni swej
błyskawicę wiosenną.
— Szalenice! — mruczeli konkurenci, i odjeżdżali, wzdychający, nie tak
może na
siostry
patrząc, jak na jabłoń o jabłkach złotych.
Sokoł-czarodziej pilnował owoców. Właściwie zbyteczna była straż, bo trzy
jabłka
tylko można
było utrząść z pierwszym dnia brzaskiem, a tego już siostry pilnowały; pień zaś
drzewa był
tak twardy,
że gruchotały się siekiery, szkody żadnej jabłoni nie czyniąc. Ale sokół
pilnował owoców, bo
rzetelnym
on ich był właścicielem.
W Kościelisku mieszkał juhas młody, grom na kozice, strach na
krzywdzicieli
górskiego narodu.
Niejeden raz już o pannach szlacheckich słyszał i o jabłoni, rodzącej jabłka
złote, które tak
wszystkim
smakowały.
— Ano — pomyślał raz był sobie — może te panny nie książąt
piecuchowatych, nie
królów laskonogich,
jeno juhasów chcą?... Każą mi przenieść Giewont?... toć będę głaz znosił po
głazie, a na
chałupę
im sypał, że wrzasną przestraszone: »Co to takiego, Jędrek? — »A Giewont, moście
panny,
wam buduję!« —
rzeknę, i wygram sprawę. Każą mi wypić Dunajec? Czemu nie? Zaniosę jaśnie
wielmożne
panny na sam szczyt
Krzesanicy, gdzie orłów siedziba, i powiem: «Siedźcie tu i patrzcie, jak se będę
wodę
Dunajcową smakował.
Bez mojej pomocy nie zejdziecie, a ja nie rychło ją wychlipie: może za rok, może
za dwa!«
Niech
se teraz czekają na opróżnienie Dunajca! Każą błyskawicę w dłoń chwycić? Ou-wa!
Jak
trzasnę toporzyskiem
o skały, a skrami sypnę, to strach chyci panienki, że poczną, niby wiatr,
śmigać. A nie
błyskawicą-li
jest dziewka uciekająca? W garść jedną, drugą i trzecią... A jako-że teraz
będzie, panienki
moje?
Dobrej więc myśli był Jędrek — i, nie namyślając się
— 40 —
długo, na dwór poszedł i powiedział, że żeniatym być chce i że mu się
panny podobały.
Ojej! co to było. śmiechu we dworze całym! Królewice odjechali z niczem, a
tu Jędrek
do dziew szlacheckich się porywa!
— Przypatrzcie się mi ino — rzekł Jędrek. — Zali nie na schwał chłop ze
mnie?
— A znasz warunki? — spytały.
— Giewont? Dunajec? Błyskawica? — odparł Jędrek, i rzucił lekceważąco
ręką.
Panny spojrzały na Jędrka, pokręciły głowami, później szu-szu pomiędzy
sobą i tak
rzekły:
— Ze skał pochwy wydobądź miecz Janosika, mieczem tym zetnij pień złotej
jabłoni,
a twoje-ć będą owoce; którą zaś z nas wybierzesz, także będzie twoja.
Żart nie żart, ale pannom, choć drwiły ze śmiałego juhasa, podobał się
Jędrek; jeno
on pomarkotniał, posłyszawszy o mieczu Janosikowym. Tedy podbiegnie do niego z
sióstr
najstarsza
i rzuci w ucho:
— Wiem-ci ja z książek starodawnych, że na Orlej Perci, na grani
tamecznej
spoczywa
miecz Janosika... Pamiętaj jeno, żem ci to ja powiedziała.
— Aha! chces juhasa — mruknął Jędrek do siebie.
Wtem druga siostrzyca podbiegnie i szepnie:
— Z opowiadań rodzica mojego wiem, że jeno o świtaniu, gdy rosy bujne
grań
operlą,
przed pierwszym strzałem słońca grań zmięknie, i wtedy miecz wyciągnąć można...
Pomnij
jeno,
żem ci to ja powiedziała.
— To znaczy: mnie wybierz! — uśmiechnął się Jędrek.
Domyśliła się najmłodsza o spisku sióstr starszych, podbiegła tedy do
Jędrka i
szepnie:
— Nie wierz siostrom! Każdaby ubiedz mnie chciała, a ciebie sobie
wziąć... Przez
Zawrat
idź. Na prawo Świnnica,
- 41 —
na lewo Orla Perć będzie. Mówił mi pewien juhas stary, że, na Zawracie
stanąwszy, trzy razy
trzeba
wykrzyknąć imię Janosika. Jeżeli odkrzyknie, twój miecz. Jeżeli cisza będzie, na
nic twój
trud.
A gdybyś chciał czekać dłużej, ciężki głaz cię przywali!... Zrób tak, a pomnij,
żem ci to ja
powiedziała.
Jędrek pannom ukłonił się nizko, a odchodząc, szepnął:
— Abo bezrybie u nich, abo z juhasa chcom zadrwić. O świtaniu był już na
Zawracie.
Huknął. Odkrzyknęło.
— Dobra! — rzekł Jędrek.
Do Orlej Perci się zbliżył, do grani wskazanej.
Pojrzy.
Perlą się rosy, a najwięcej pereł onych przy rękojeści oręża Janosika.
Ujął go za
głownię
i czekał pierwszego strzału słońca.
Błysnęło.
Jędrek szarpnął silnie i wydobył ze skał, jak z pochwy, miecz sławny.
— Idzie! idzie! — wołały panny, widząc Jędrka do sadu wchodzącego.
— A pamiętasz? — zawołał)7 wszystkie trzy razem, podbiegając do juhasa.
— Pamiętam! — odpowiedział — ino wpierw ściąć potrza on pień twardy,
którego
dotąd żadne
toporzysko nie wzięło.
— Tnij! — odezwał się sokół, na złotej jabłoni siedzący.
Rozległ się trzask głuchy... Jabłoń runęła, posypały się,
jak grad, owoce złote.
Jędrek zdjął z pleców wór ogromny i zaczął doń ładować jabłka zaczarowane.
— A teraz wybieraj! — zawołały panny.
— Ba! ale którą? — rzucił Jędrek, pakując złoto do worka.
— 42 -
Jużci, że mnie! — krzyknęła pierwsza siostra.
- Dlaczego ciebie? — odezwały się dwie młodsze.
— Jam mu wskazała na Orlą Perć.
— Ja na rosy obfitość.
— Nicby nie było bez krzyknięcia imienia Janosikowego — zawołała trzecia.
— A to
ja mu podałam!
— Zdradziłaś tajemnicę? — wrzasnęły dwie pierwsze.
— A wy?
— Ja co?
— Albo ja?
— A Perć? a rosa?
— Mnie weźmie!
— Mnie!
— Mnie!
I skoczyły do siebie z pięściami zaciśniętemi.
Jędrek tymczasem wszystkie jabłka pozbierał, wór na plecy zarzucił, kręcił
głową i
mruczał:
— To ci sekutnice! Po chwili rzekł:
— Uspokójcie się, panny! adyć wybór do mnie należy.
— Tak, tak, tak! — zawołały.
— Mnie weźmie, obaczysz!
— Jak rak świśnie!
— A ryba piśnie!
— Cichoj-ta! — krzyknął Jędrek. — U nas gaździny na polach se hukają, w
chałupie
milczą.
— Którą chcesz, Jędrek, którą? — wrzeszczały panny.
— Żadnej nie chcę — odpowiedział Jędrek z powagą, i nim siostry
opamiętały się,
juhas
za wrota wyszedł, a za nim poleciał sokół-czarodziej.
Wtedy panny ogarnął strach wielki. Bez złotej jabłoni, bez złotych owoców,
o które
dobijali się książęta i królewice, co one były warte same przez się?...
- 43 -
Spojrzały na góry.
Jędrek szedł powoluśku, krok za krokiem, za nim leciał sokół i śpiewał:
Na nic złote są jabłonie,
Na nic czarodziejskie drzewa,
Gdy przez serce wiatr przewiewa,
Jak liść suchy po wygonie.
Przypadkowych losów dary
Starczyć mogą nie na długo:
Trzeba własną źyć zasługą,
Własną pracą tworzyć czary!
Rozpłakały się panny, w mgłę się zmieniły, i snują się dotąd na tej
ziemi
na nic nikomu niepotrzebne.
OCZY UROCZNE.
Nad brzegiem Wisły stał piękny zamek bogatego Mściwoja. Dobry to był pan,
lecz los
go dotknął
srodze. Za nieodpokutowany jakiś grzech ojców został na samotność przez oczy
swoje
skazany.
Były to oczy uroczne...
Niech tylko na przedmiot jaki zapatrzy się dłużej, zły urok zaraz znak
daje o sile
swojej:
kwiat więdnie, drzewo usycha, wody się burzą, zwierz z wyciem w zapadłe głębie
lasu
ucieka,
W promieniu mil kilku od zamku pana Mściwoja głucha rozlegała się
pustynia.
Nadaremnie kmieć
pracowity harował dniami i nocami; nadaremnie cieszył się urodzajem, który tego
a tego roku
plennego
zbioru łudził nadzieją: pan Mściwoj wyszedł na zamku swojego krużganek, powiódł
oczyma
dookoła...
i bujne zmarniało żyto, zeschły niewypełnione jeszcze kłosy jęczmienia, warzywa
rdzawemi
pokryły się
plamami — i umarły. To zniszczenie straszliwe, jakie sprowadzały uroczne oczy
pana zamku,
znać było
i na lasach, otaczających dwór jego. Tu dąb prastary, pamiętający jeszcze czasy
Popielów,
mający zdrowe
korzenie i konary silne, zmarł nagle; tam modrzew o pniu
OCZY UROCZE.
— 45 —
olbrzymim, wczoraj pełen życia i zielem, dziś suchemi zaklekotał galęźmi; brzoza
biała, ta
płaczka
lasów, zeschłemi szeleści rózgami, przez które wiatr się przedziera i gwiżdże
szyderczo: na
tym
dębie, na tym modrzewiu, tej brzozie, zatrzymały się były dłużej, niż zwykle,
uroczne oczy
Mściwoja.
Lubił te drzewa, kochał nawet; chciał wzrok swój ich pięknością nasycić — i
śmierć im
przyniósł.
Razu pewnego, zwabiony pieśnią flisaczą, na zamkowy wyszedł krużganek.
Wieczór
był cichy,
na falach igrało złoto zachodzącego słońca, po tern złocie płynęły berliny,
szkuty i tratwy, a
pieśń
wraz z niemi. Pan Mściwoj wpatrzył się, przejęty czarem wieczora. Wtem — bez
wichru, bez
burzy —
skłębiły się wody dotąd spokojne. Huk wstrząsnął powietrzem. Berliny i szkuty
uderzyły o
siebie,
a fala wiślana pokryła wszystkie. Nie rozumiał nieszczęścia Mściwoj, bo on nic
nie wiedział o
władzy
oczu swoich, i sam się rzucił w głębinę, by ratować tonących. Niestety!
uratowali się ci tylko,
których on nie dotknął.
Znosili ludzie ten dopust Boży, nie wiedząc, skąd on przychodził. Aż oto
gniewny
wzrok pana
zatrzymał się był na pachołku, nie spełniającym obowiązków swoich — i ten
oszalał; innym
razem spoczął
na pięknej przodownicy, gdy szła na czele żeńców, śpiewająca: »Plon niesiemy,
plon!« — i
bić jej serce
przestało; ten i ów zauważył, że nocą blaskiem fosforycznym świecą oczy
Mściwoja... I
pobiegła wieść
głucha, wieść straszna a prawdziwa, że pan zamku ma oczy uroczne; że one to
klęski
sprowadzają na
rośliny, zwierzęta i ludzi.
Wszczął się popłoch...
Lokaje opuścili kredensy, pachołki stajnie i folwarki. I doszło do tego,
że w murach
tych sam
jeden tylko Mściwoj pozostał z wiernym, starym, nieodstępnym od lat dziecinnych
Grzegorzem.
O czem ludzie dowiedzieli się później, Grzegorz oddawna
- 46 -
wiedział; Mściwoj zaś nie rozumiał: dlaczego tak wszystko marnieje dookoła?
dlaczego
służba go porzuciła i cały dobytek jego na zatratę skazała? dlaczego, gdzie jeno
okiem
sięgnie, z pól, urodzajnych niegdyś, potworzyły się wydmy piaszczyste, a chaty
wieśniacze
aż płaczą z niedoli i nędzy?... Nieraz z trzosem grosza pełnym szedł, by pomódz
gromadzie,
tymczasem dzieci, niewiasty i mężczyźni umykali przed nim, jakby nie dobry pan
szedł
do nich, lecz widmo zarazy. Pytany o to Grzegorz milczał i ramionami wzruszał,
sam zaś
nigdy
w oczy panu swojemu nie spojrzał. To unikanie przez Grzegorza wzroku pańskiego
brał
Mściwoj
a wyraz szacunku. Stary inaczej nie patrzał od lat tyłu, jak przez spuszczone ku
ziemi
powieki.
Mściwoja zgnębiła ta niedola ludzka, to opuszczenie niezasłużone. Zamknął
się u
siebie
i w samotności, ciszy i smutku przepędził lata długie. Czasami przez okna swojej
komnaty
spojrzał na mętne fale Wisły: widział tratwy płynące — i zauważył, że, gdy
zmuszone były
mijać
brzeg, na którym zamek się jego wznosił, dziwny ruch na nich panował: biegali
flisowie,
na żerdziach rozwieszali płachty, które ich kryły przed wzrokiem jego. Mściwoj
wzruszył
ramionami i już nie patrzał na Wisłę, ni na brzeg jej drugi... Co tam ujrzy?...
Piaski,
wsie smutne, pola nagie... Lepiej lasy zielone miłosnem obejmować spojrzeniem, w
których
powoli niezrozumiałe posuwało się zniszczenie.
Pewnego razu Mściwoj, znudzony życiem, złamany smutkiem, wyszedł na
krużganek
zamkowy.
drzew, umierających powoli.
Noc była — księżyc w pełni.
Ho! co on oświetli?
Wsie smutne i wydmy piasków!...
Nie — nie!
W blasku miesięcznym zaśnieżyły sady wiśniowe, zielenią
— 47 —
zbóż zakołysały się łany kmiece, a tyle nowych strzech złotem spojrzało, a na
każdej z nich
bocian gniazdo swe uwił!... Uczuciem radości napełniło się serce Mściwoja.
Usiadł
przy balustradzie i wpatrzył się w ten obraz sielskiej ciszy i dobrobytu. Ach!
nie wiedział,
jak groźnem było jego ukazanie się dla tych, co w tej chwili spojrzeli na gmach
zamkowy...
— Patrzy! patrzy! — pobiegł szept przerażenia.
Oczy Mściwoja świeciły, jak próchno, oczy straszne, utkwione w wieś
szczęśliwą.
Błysnął płomień... zerwał się wichr — i pożar buchnął...
Nazajutrz już tylko zgliszcza i nagie kominy świeciły; 'z drzew wiśniowych
opadł
śnieg
kwiatów, huragan piaskiem zasypał łany pszenne.
— Skąd ta klęska? — pytał Grzegorza Mściwoj przerażony.
Stary sługa nie miał odwagi powiedzieć: to twoje oczy sprowadzają klęski i
nieszczęścia.
Kochał Mściwoja, jak dziecko własne.
Pewnej zimy, podczas zawiei śnieżnej, dało się słyszeć gwałtowne do wrót
kołatanie.
Ktoś
zbłąkał się i szukał przytułku.
— Otwórz bramy! — krzyknął Mściwoj. — Niech wreszcie choć raz zblizka
ujrzę
twarz ludzką!
Grzegorz zawahał się, ale rozkaz był stanowczy.
Z dalekich stron jechał pan możny z córką prześliczną na święta do
krewnych.
Zaskoczyła
ich zawieja. Z okrzykiem radości, z otwartemi rękoma przyjął Mściwoj gości
przygodnych.
Bawili dni kilka, hojnie podejmowani przez pana zamku. Po tygodniu gościny, gdy
wszyscy
do snu się ułożyli, Mściwoj zawołał do siebie Grzegorza i, drżący od wzruszenia,
rękę
na ramię jego kładąc, rzekł wesoło:
— Grzegorzu!... minął czas utrapienia. Pokochałem córkę gościa mojego i
pozyskałem jej
wzajemność. Ciesz się, jak ja
_ 48 -
się cieszę! Jutro mój ślub, ślub cichy, lecz będzie głośny od uderzeń serc
naszych.
Uczucie strachu i radości zarazem wypełniło pierś starego Grzegorza:
strachu,
bo te oczy uroczne śmierć wróżą małżonce młodej; radości, bo choć chwilę
szczęścia
ukochany
pan jego mieć będzie. Nie wiedział, co miał rzec, jak postąpić... Wreszcie runął
do nóg
Mściwoja
i rozpłakał się rzewnie, tak rzewnie, że i Mściwoj serdecznemi zalał się łzami.
Te łzy pana
uradowały dobrego sługę, te łzy zmywały z oczu urok na czas długi. Gdyby on mógł
płakać,
codziennie płakać!... ale takie oczy nie płaczą nigdy prawie!
Ślub się odbył — i szczęście, krótkie szczęście weszło do domu Mściwoja.
Po kilku miesiącach pożycia, stary Grzegorz miał długą rozmowę z młodą
panią. Mijał
czas bezsilności uroku, oczy Mściwoja świeciły znów blaskiem fosforycznym. Znać
było
przestrach
na twarzy słuchającej, gdy Grzegorz w ucho jej szeptał:
— Nie patrz mu w oczy! Ochroń jego i siebie od nieszczęścia!
Dreszcz przebiegł po ciele młodej pani... Żona — ma nie patrzeć w oczy
mężowi?...
A jednak tak było!...
Miała oczy śliczne, a Mściwoj nie mógł już ich widzieć!... Ach! gdyby mógł
zapłakać,
ale on tylko cierpiał!...
Nadszedł dzień radości i smutku dla Mściwoja. W kolebce zakwiliło
dzieciątko, ale
matka
ukryła je szczelnie przed wzrokiem ojca. Nadaremne były prośby i błagania:
Mściwoj synka
swojego
nie widział.
— Potworek być musi, dlatego ukrywa go przede mną — szeptał zbolały.
Upłynął miesiąc jeden i drugi. W sercu Mściwoja nie-przemożona rozparła
się
tęsknota
do niewidzianej dotąd dzieciny.
— 49 —
— Uśpię twą czujność, matko! —szeptał. — Niech będzie potworek, kochać go
będę
tak,
jak ty kochasz.
I oto nocy pewnej szelest stóp cichych rozbudził czujnie śpiącą matkę.
— Kto tam? — spytała.
Szmer przycichł — i możeby usnęła, złudzona ciszą, gdyby nie dwoje
jarzących oczu,
zbliżających się w ciemności do kolebki dziecka. To idzie mąż, ojciec — idzie
spojrzeć na
synka
urocznemi oczyma swojemi.
Zerwała się z krzykiem i skoczyła do kołyski.
— Dość tego! — zawołał Mściwoj. — Chcę widzieć dziecko moje!
— Nie! nie! — zajęczała, osłaniając niemowlę piersią swoją.
Mściwoja gniew porwał. Dzieciątko było śliczne a matka je zazdrośnie przed
okiem
jego
kryje...
— Pokaż mi dziecko! — krzyknął, silnemi chwytając ją ramiony.
Rozpoczęła się walka głucha, straszna, bezlitosna.
— Co za szaleństwo! — krzyknął, rzucając na ziemię zwyciężoną.
— Nie patrz! nie patrz!... — ostatkiem sił walcząc, wołała nieszczęśliwa.
— Dla-cze-go? — ryknął.
— Twoje oczy zabijają...
Dreszcz strachu wstrząsnął Mściwojem.
— Mo-je oczy?... — wyszeptał.
— Schną lasy, pola, fale się burzą, ogień wsie trawi... ludzie szaleją! —
wołała
nieprzytomna z okiem ixtkwionem w jarzące się oczy męża.
— Mo-je oczy? —powtórzył, wpatrując się w żonę i dziecko, które ciche,
spokojne,
podobne do posążku marmurowego, leżało w nieruchomej kolebce.
— 50 —
Nagle krzyk straszny rozdarł powietrze.
Wpadł Grzegorz z lampką nocną — w piersi dech mu
się zatrzymał.
Nad trupem pani młodej, ochraniającej trup dziecka, stał
Mściwoj, sam, jak trup, blady.
— Moje oczy! — szeptał nieprzytomnie.
Grzegorz drżał, wśród ciszy nocnej rozchodził się szczęk jego zębów.
— Schną lasy, pola, fale się burzą, ogień wsie trawi, ludzie szaleją... i
ta...
i ten — dodał, wskazując na zwłoki żony i synka — i ta... i ten... przez moje
oczy, przez oczy
moje... Grzegorzu! czy to prawda?!
— Panie mój, panie!... — wypadł jęk z piersi Grzegorza.
— Ha! — krzyknął Mściwoj — i runął w drzwi, i znikł, jak wiatr. Grom
tylko pobiegł
za nim.
Całą noc szukał pana swojego sługa wierny. Nad ranem znalazł go w lesie z
przepaską
czarną
na oczach.
— Panie! panie! — zawołał.
— Teraz już oczu moich nikt nie zobaczy — szepnął Mściwoj. — Ta przepaska
czarna na wieki
spoczęła na nich!... Czuję, że las pachnie, ale go nie widzę, słyszę uginających
się szmer
gałęzi,
ale nie wiem, kto je potrąca: ptak czy człowiek?...
— Młoda dziewczyna na jagody wyszła — odpowiedział Grzegorz.
— Gdzie ona?
— Tam!
Mściwoj dotknął przepaski.
— Nie zrzucaj jej, panie... nie zrzucaj! — zawołał stary.
— Moje oczy nikomu już nie zaszkodzą — rzekł Mściwoj. Zdjął przepaskę i
zwrócił
się
do Grzegorza.
Dwa straszne, krwawe, głębokie doły spojrzały na sługę wiernego.
— Jezus!... — krzyknął Grzegorz.
— 51 —
- Zakopałem je pod gruszą Maćkową na odpoczynek wieczny — dokończył
Mściwoj.
Wieść o wydarciu sobie oczu przez Mściwoja rozbiegła się szybko po całej
okolicy
i wielką radością napełniła serca wszystkie. Zabrzmiały pieśni flisacze, śpiewy
żniwiarzy,
wesoły kosiarzy śmiech. Zazieleniły się łany, zakwitły sady wiśniowe, w gumnach
kmiecych
plenne
posypały się ziarna; tylko Mściwoj nie widział radości świata, pogrążony w nocy
wiecznej i
wiecznej
żałobie. Po kilku leciech zleciał anioł pokoju i pożądaną śmierć mu przyniósł. W
starym
zamku
nad Wisłą pozostał Grzegorz samotny. I on chciał śmierci, ale śmierć nie
przychodziła. Mijał
rok
za rokiem, a on żył i żył.
Razu pewnego, błądząc po lesie, zbliżył się do gruszy Maćkowej.
Przypomniał sobie,
że tutaj
spoczęły oczy uroczne Mściwoja- O! gdyby mógł je raz jeszcze, raz ostatni
zobaczyć!... Ale
proch
z nich, pył!...
Ukląkł i zaczął dłońmi rozkopywać miejsce, gdzie spoczęły te oczy.
Nagle blask go oślepił...
Nie proch, nie pył, lecz dwoje oczu jarzących spojrzało z grobu swojego.
Grzegorz pochylił się i wpatrzył w te dobre, a tak nieszczęśliwe oczy. Coś
go pociąga,
jakiś
czar ziemi, nieprzemo-żony sen — ostatni, upragniony sen śmierci.
Otrząsły liście drzewa i okryły swym puchem miękkim wiernego sługę. Wiatr
nawiał
piasku
drobnego i usypał mogiłę
SKARB WOJEWODZIŃSKI.
Pan wojewoda Czachórski nie należał do tych ludzi, którzy, mając grosiwa
sporo,
sypią
niem na prawo i na lewo bez miary i potrzeby. Sknerą nie był, tymczasem dlatego,
że nie był
rozrzutny, za sknerę ogłosili go niektórzy, zwłaszcza służba, która, choć
wynagradzana była
sowicie i po przyjacielsku traktowana, podejrzewała pana swojego o skarby Krezu-
sowe,
jakimi
mógłby się przecie choć w części z nią podzielić. Źródłem tych podejrzeń była
pewna piwnica
zamkowa, od której pan wojewoda klucze przy sobie nosił i nawet rodzonemu synowi
ich nie
powierzał, do piwnicy sam chadzał zawsze, zamykając drzwi szczelnie za sobą,
bawił w niej
długo,
a gdy opuszczał tajemniczą kryjówkę, powracał wesoły, rozpromieniony,
uśmiechający się
do wszystkich, szczególnie do dwóch ulubieńców swoich, pana Macieja Pitraszki i
Bartłomieja
Szar-bańskiego, służących mu wiernie od lat trzydziestu bez mała i wyróżnianych
od innych
dworzan.
Ci właśnie ulubieńcy najwięcej podejrzewali zgrzybiałego już wojewodę, że musi
do tej
piwnicy
złoto znosić, beczki dukatami wypełniać i, jako to u niektórych skąpców jest we
zwyczaju,
w ziemi skarb swój
SKARB WOJEWODZIŃSKI.
— 53 —
zakopywać, by nawet po jego śmierci żadnego zeń zysku ludzie mieć nie mogli.
Było-li tak, czy nie było, nikt na pewno o tern nie wiedział. Częste
odwiedzanie
piwnicy
tajemniczej mogło różne domysły nasuwać, ale skądby pan wojewoda miał złota
tyle, by aż
niem mógł
beczki wypełniać — to nie zdawało się prawdopodobne. Majątek miał duży, lecz nie
Radziwiłłowski
wcale; wiedząc zaś, że oko pańskie konia tuczy, sam wszystkiego doglądał, co
trudno mu
było
za złe brać; w wydatkach swoich zastosowywał się do znanej maksymy: »Pamiętaj,
rozchodzie,
żyć z przychodem w zgodzie« — i od niej na krok jeden nie odstępował. A przychód
musiał
być duży,
bo szpital w Czachórce postawił, kościół odnowił, proboszczowi dom zbudował i
rok rocznie
datkiem
obfitym służbę i oficyalistów obdarzał, zwłaszcza Macieja i Bartłomieja, których
szczególnej
opiece
synowi swojemu polecał, gdyby go nagła śmierć z ziemi zdmuchnęła.
Pitraszka i Szarbański wiedzieli dobrze, że drugiego takiego pana i
przyjaciela nie
znaleźć już
im na świecie. Odpłacali mu więc przywiązaniem i wiernością bezgraniczną, i jeno
piwnica
owa spokoju
im nie dawała i była niby poszeptem szatańskim, zatruwającym spokojne dni ich
żywota. Im
pan wojewoda
częściej do swojej kryjówki zazierał, tern większa ciekawość piekła Macieja i
Bartłomieja: co
on
w niej robił?... Nieraz — to jeden, to drugi — po zatrzaśnięciu drzwi
piwnicznych, podkradał
się
do nich i, ucho ciekawe do grubych desek dębowych przyłożywszy, najwyraźniej
słyszał, jak
złoto
brzęczało. Być może, że było to złudzenie słuchowe, że wyobraźnia, wciąż jedną
myślą
podniecana,
wytwarzała obrazy niebywałe, ale pan Maciej wyraźnie brzęk złota słyszał, pan
Bartłomiej
łopatę nawet
widział, którą Czachórski czerwieńce zgartywał i zsypywał do beczek objętości
niezwykłej.
— Niby nie krzywdzi a krzywdzi — zaczął przebąkiwać Pitraszka.
— 54 —
- Da nam czasami w podarunku po dziesięć czerwonych złotych, a mógłby dać
po sto
— mruknął
Szarbański.
— Co asan prawisz: po sto? — oburzał się Pitraszka. — Obrachuj-no tylko,
ile tych
setek
w beczce takiej pomieścić się może, to i parę tysiączków nam ofiarowanych nie
zubożyłoby
starego
sknery.
— Lęk mam — szeptał Maciej — że, jeżeli stary zemrze nagle, to wojewodzie
nic
nam z tych
skarbów ojcowskich nie udzieli.
— Ni on, ni my złamanego nie zobaczymy szeląga... Zakopie, w ziemię
zakopie złoto
wszystkie.
— Nie można na to zezwolić!
— Nie można!
I zaniepokojonym myślom Macieja i Bartłomieja nasuwały się różne sposoby,
któreby
przeszkodziły
ostateczności podobnej.
Pewnego późnego wieczora, gdy usnął dwór cały, jeno Madejowych i
Bartłomiejowych powiek sen się
nie imał — jakieś ciche, ostrożne stąpanie na korytarzach zamkowych posłyszeli
ulubieńcy
wojewody.
— Idzie!
— Idzie! — zawołali jednocześnie prawie Pitraszka i Szarbański.
Wyjrzał wnet jeden, wyjrzał drugi — i zobaczyli, jak w nocnej odzieży, z
mycką na
głowie
przesuwał się cicho pan Czachórski, kierując kroki swoje ku tajemniczej piwnicy.
W palcach
trzymał
zapaloną łojówkę, którą drugą ręką osłaniał od przewiewu; brzęk dwóch kluczów
rozchodził
się cicho
w pustce korytarzowej, papucie na nogach tłumiły i tak już chód ostrożny
— Dwa klucze — szepnął Maciej.
— Dwoje drzwi tam być musi — dodał Bartłomiej.
— Nie strzymam, podybam za nim — bąknął Pitraszka.
— Oby tylko stary nas nie zobaczył, a nie posłyszał rypania butów —
odpowiedział
Szarbański.
— 55 —
— Obawy niema, by dojrzał nas, bo niedowidzi stary, a i słuch mu już nie
dopisuje.
Dla większego
bezpieczeństwa jednak buciska zdejmiemy i w onuciach podybamy za nim.
Myśl ta podobała się Bartłomiejowi. Przykucnęli więc do ziemi i rypiące
pozdejmowali obuwie.
Pan wojewoda, zgarbiony, trzęsący głową siwą, posuwał się naprzód. Za nim,
w
odległości kroków
dwudziestu szli Szarbański i Pitraszka. Stary, przeszedłszy wzdłuż korytarz
zamkowy, po
schodach kręconych
spuścił się do podziemia i znów się zagłębił w szyję ważkich murów. Doszedł do
drzwi
piwnicznych...
Otworzył... Wszedł... Przymknął — ale nie domknął. Zwykle oną wędrówkę swoją w
dzień
jasny odbywał, teraz
noc była, noc głucha. Nie spodziewał się, żeby go ktobądź mógł śledzić. Przez
długą szparę
podwoi
niedomkniętych migotało blaskiem czerwonym oddalające, się światło łojówki.
Poskoczył wnet Maciej, za nim Bartłomiej. Otworzyli drzwi cicho i wsunęli
się obaj
do niewidzianego
dotąd podziemnego korytarza, i przykucnęli w małem zagłębieniu wilgotnych i
omszonych
murów. Pan wojewoda,
nie spodziewając się zasadzki, szedł dalej. Doszedł do drzwi drugich, zatrzymał
się i suchymi
palcami zaczął
ściany bocznej dotykać, to przypatrywał się czemuś, zbliżał, to oddalał świecę,
wreszcie coś
znalazł,
niewielką wypukłość jakąś, którą mocno nacisnął.
Trzasnęło...
Drzwi, a raczej płyta żelazna, osłaniająca wejście, uniosła się do góry.
Zaczerniała
głębia ciemna,
piwniczny chłód powiał, aż zakołysał się płomień świecy i długim zamigotał
językiem. Przy
słabym blasku łojówki
pan Maciej dostrzegł, stojącą na podkładach dębowych, beczkę dużą.
Wojewoda próg przestąpił, znów się zatrzymał, znów ręką ściany dotknął, i
płyta
opadła.
— Widziałeś? - szepnął pan Maciej.
- 56 -
- Palcem dotknął, i ściana się rozwarła — rzekł Bartłomiej.
- Ja o beczce mówiłem.
- Jej nie widziałem... Snadź w tej chwili zamigotała była świeczka
płonąca.
- Jejej, jaka beczuła!... niczem przy niej pani starościna
Bandrowska! a ściska ją kutych obręczy dziesięć.
— Złotko! złotko! — mruknął pan Maciej.
— Nie można pozwolić, by skarb taki w ziemię zakopał — rzekł Bartłomiej.
— Nie można! — odparł Maciej.
Lękając się, by obecności ich nie zauważył wojewoda, który, po
podniesieniu płyty,
frontem
do nich stanie, wysunęli się cicho, coś szepcąc, nad czemś się naradzając,
snując może jakie
zamiary
niegodne. Słyszeli powracającego wojewodę, jak, oddychając ciężko, wspinał się
po schodach
kręconych;
jego kaszel suchy, chód nierówny, astmatyczny oddech piersi, później zatrzymanie
się nagłe i
—
łoskot upadku.
Drgnęli...
Zimny dreszcz przeszedł im po grzbietach.
Zali to głaz jaki runął, czy może... może śmierć nagła podcięła słabe nogi
wojewody?...
Wyjrzeli na korytarz.
Tak!... to wojewoda leżał, długi, blady, nieruchomy...
Pan Maciej chciał krzyknąć na alarm, ale Szarbański za rękę go ścisnął.
— PstL. pst!... Umarłemu ni medyk, ni kadzidło żadne nie pomoże —
zaszeptał.
— Nie pomoże! — westchnął pan Maciej.
— Gdy klucze zaś weźmie pan wojewodzie — ciągnął Szarbański — nie
dostaniemy
już ich nigdy...
Rozumiesz?
Pan Maciej wytrzeszczył oczy na mówiącego.
— Aha! — rzucił po chwili.
— 57 —
Zrozumieli się.
Nie o ratunku, któryby się zresztą na nic już nie przydał, bo pan wojewoda
na serce
cierpiał
i umarł na serce — myśleli w tej chwili dwaj ulubieńcy zmarłego. Jeden za
klucze, drugi za
łojówkę
chwycił, potrącili nawet zewłok swojego dobroczyńcy, i pomknęli szybko do tylko
co
opuszczonych drzwi
tajemniczej piwnicy. Nic, nic im teraz nie przeszkadzało w spełnieniu zamiarów
grzesznych.
Noc głucha,
zamek śpi, śpi i pan wojewoda na głazach twardych korytarza, nieprzebudzonym śpi
snem.
Dopadli do drzwi.
Zamek trzasnął, drzwi otworzyły się. Przymknęli je napowrót i
poskoczyli' do ściany,
żelazną
płytą zamkniętej. Zauważona w niej wypukłość, której palcem pan wojewoda
dotknął, snadź
poruszała
maszyneryę misterną, która ciężką podnosiła zasłonę... Tak, tak! Dotknęli...
Płyta podniosła się.
Serce Pitraszki grzmotnęło, niby młot kowalski, pan Bartłomiej nie mógł
tchu złapać.
Przy
migocącym płomyku ło-jówki dojrzeli beczkę, na podkładach stojącą, przy niej
garniec
zwilgotniały,
dalej kilof...
- Widzisz?... kilof!... — odezwał się pan Maciej.—Snadź, przewidując
koniec swój,
zamyślał
stary o zakopaniu skarbu. Chwycili obaj za wątory i szarpać beczkę i targać
poczęli, ale
żelazne obręcze
nie pozwoliły rozejść się klepkom, mocno przywartym do siebie. Wtedy Bartłomiej
za kilof
porwał
i grzmotnął nim z całej siły w okucie. Głuche echo pobiegło wzdłuż korytarza,
zakończone
uderzeniem — gromu!
— Jezus Marya! — wrzasnął nagle pan Maciej.
— Czego tak wrzeszczysz? — Bartłomiej zawołał.
- 58 -
- Płyta żelazna zapadła - wyjąknął Pitraszka, blady jak trup.
Skoczyli do zasuwy. Szukali wypukłości w ścianach. Ramionami podpierali,
ale
żelazna
płyta nie drgnęła nawet. Chwycili za kilof i w szale przerażenia tłuc zaczęli w
zaporę, chcąc
zamek rozbudzić, lecz daremne były ich wysiłki. Grube mury podziemia tłumiły
głos wszelki;
grób zaś nie puszcza swych ofiar, a zamknął ich — grób!...
Strach! strach! strach!...
— Nie lamentuj asan — rzekł po chwili Szarbański, pierwszy do przytomności
przychodzący.
— Tam, w niszy, jakiś kartelusz mi błysnął... Może w nim znajdziemy opis sposobu
wydobycia się
z tej jamy.
Maciej z rąk towarzysza wziął dopalającą się łojówkę, Bartłomiej po
kartelusz sięgnął,
zapisany ręką wojewody.
— Co tam jest? co? co?... — głosem drżącym Pitraszka pytał.
— Nie trzęś się, bo świeca miga, litery skaczą, a tam coś o nas jest
pisano.
Pitraszka z wielkim wysiłkiem woli spokój zachował, Bartłomiej przytknął
nos do
papieru
i czytał:
Dodatek do mojego testamentu.
»Wiernym sługom moim: Maciejowi Pitraszce i Szarbariskiemu Bartłomiejowi,
beczkę miodu,
syconego ręką moją wojewodzińską, 50 lat żywota dziś kończącego, zapisuję, aby
wiedzieli,
iż za wierność pamięcią płacę, za zacność następującym kodycylem: Aby wyżej
wymienieni
Maciej
Pitraszka i Szarbański Bartłomiej w starości swojej spokój mieli i utrzymanie
dostatnie,
każdemu
z nich po 10.000 złotych czerwonych zapisuję, które po mojej śmierci wypłacone
im zaraz
zostaną
przez J. W. kasztelana Wojnicza, na którego to dobrach suma ona jest legowana. A
prosząc
imć panów
Macieja i Bartłomieja
— 59 —
o pamięć o duszy mojej, z za grobu im serdeczne pożegnanie posyłam. Amen!«
Kartelusz wypadł z rąk czytającego. Maciej drżał, aż zęby szczękały.
Łojówka
dopalała się,
mrok głęboki zalewał piwnicę.
— Pamiętał o nas, a my... — szepnął Maciej.
— Wierzył nam, a my... — jęknął Bartłomiej.
— Patrz! — wrzasnął nagle Pitraszka.
— Jezus Marya! — wybełkotał Szarbański.
Utkwili oczy przerażone w jeden z kątów piwnicy, gdzie zarysował się cień
wojewody...
zbliżył się, westchnął-—i znikł.
Maciej i Bartłomiej runęli na ziemię.
Cisza, przerywana tylko jękiem grzeszników, grozą zbliżającej się śmierci
z głodu,
beznadziejnością ratunku. A na korytarzu zamkowym leżał wyciągnięty trup
wojewody,
samotny,
opuszczony, zapomniany przez sługi niewierne.
GRZEŚ NIEDORAJDA.
Było trzech braci: dwóch mądrych a jeden głupi. Może w rzeczywistości
Grześ nie był
tak
głupi, jak to o nim szeroka wieść głosiła, ale Wicek i Wacek, choć się za
mądrych uważali,
złymi
byli braćmi, bo nietylko, że ciągle śmieli się z głupiego Grzesia i jego wymowy
szepleniącej,
lecz i różne niegodziwe figle mu płatali, że Grześ ani zasnąć spokojnie nie
mógł, ani obiadu
zjeść,
ani nawet Panu Bogu ze skupieniem się pomodlić. Nocką, zaledwie zachrapał w
komorze, a
już mu
z pułapu woda na nos kapać zaczynała; nie mogąc sobie z tą kąpielą nieproszoną
poradzić, do
sieni się
wybiera, ale zaledwie na progu stanął, jakieś licho w oczy mu piaskiem sypnęło,
że obiema
rękoma
za łeb się chwycił; oczu nie przetarł jeszcze a tu wyciągnięty sznur drogę mu
przeciął, a
szpony
jakieś za łydki chwyciły, szczypią, targają i rwą.
— Siła niecysta! — szeptał do siebie Grześ nieszczęśliwy, a źli bracia w
kułak się
śmieli
i dalej wyprawiali harce swoje niegodziwe.
Ojciec tych trzech synaczków miał chałupę niezgorszą i pólka spory kawał,
gdzie
dorodne żytko się
pieniło, i młyn,
GRZEŚ NIEDORAJDA.
— 61 —
terkocący wiecznie nad rzeczką, który mu z mieliwa niezły dochód przynosił, i
winnicę na
stoku
wzgórza, ku południowi zwróconą, z której wino, gdy się wystało a popracowało
dobrze,
rozbierali
sąsiedzi za grosz gotowy. Lecz stary to był człek, uczciwie spracowany, trochę
ślepy i trochę
głuchy, co było powodem, że nie bardzo wiedział, jak się jego synaczko-wie
sprawowali,
częściej
zaś widując Grzesia przy sobie i więcej od niego posług mając, lepsze trochę
miał o nim
mniemanie,
niż o mądrym Wacku i Wicku. Dziwił się także, że Wacek i Wicek to to, to owo do
zarzucenia Grzesiowi
mieli, Grześ zaś nic nigdy o braciach swoich nie mówił i kochał ich i poważał,
jako starszych
i mędrszych od siebie.
— Dlaczego wy, synaczkowie, tak mało ze mną przebywacie, a Grześ ciągle
prawie?
— pytał.
— Bo Wicek porządku w młynie, a ja w polu i winnicy pilnujemy —
odpowiadał
Wacek. — Grześ
zaś, panie ojcze, do niczego jest, to może przesiadywać przy tobie i podlizywać
się.
Co prawda, to starowina sam wszystkiego doglądał w młynie, w polu i w
winnicy,
przez Grzesia
prowadzony, bo nogi mu już trzęsły się od starości, a że przygłuchy był, nieraz,
gdy młyn
nagle
nierówno zaterkotał: »Co, panie kochany ?« — pytał, myśląc, że go ktoś z boku
zagabał, a że
i wzrok
mu nie dopisywał, to nieraz przydrożnemu słupowi się ukłonił, za księdza plebana
go biorąc,
a razu
pewnego: — »Co słychać u pani dobrodziki?« — srokatą krowę zapytał. To wszystko
było
prawdą, ale
o podlizywaniu się Grzesia nic a nic nie wiedział.
Że człek wiekować na ziemi nie może, zamyślił był stary ojciec, za życia
jeszcze
swojego,
by potem swarów żadnych nie było, majątek pomiędzy synów rozdzielić.
— Ty weźmiesz pólko, ty młynek, a Grześ winnicę — powiedział raz był.
— 62 -
- Nie da sobie z winnicą Grześ rady, panie ojcze — odpowiedzieli bracia.
— To młynek mu dam.
- Niedługo w ręku Grzesia mleć będzie — odparli.
— To pólko weźmie.
— I wnet zachwaści, panie ojcze, niezdara taki!
Starowina w głowę się podrapał, do Grzesia się zwrócił
i rzekł:
- Cóż ty o tern wszystkiem myślisz, głuptasku?
- Das ociec, to wezmę, a nie das, toć wyrzekać i tak na ciebie nie bende —
odrzekł
Grześ.
- Pierwszy raz mądrze powiedział! — zawołali bracia uradowani.
Stary pokręcił głową.
- Mądrze czy nie mądrze — szepnął — tego nie wiem! ino wiem, że poczciwie.
Po chwili znów się oz wie:
- Trzeba, mili synaczkowie, żebyście o żeniaczce już pomyśleli.
- Ja juzem pomyślał — rzekł Wacek.
- Proszę, proszę!
- Upatrzyłem sobie pannę ze dworu. Białych i żółtych pieniędzy ma wbród.
- Patrzcie! patrzcie! — pokręcił głową starowina.
- A ty? — do Wicka się zwrócił.
- Mnie pachnie, tatulu, wojewodzianka.
- Wodzianka? — spytał ojciec, przykładając dłoń do ucha — jaka? z
porzeczek czy
agrestu?
- Wo-je-wo-dziaanka, tatusiu!—krzyknął Wicek w ucho ojcowskie. — Nie
widzita jej
murowanego
pałacu pod lasem? — dodał, palcem na puste pole wskazując.
- Pałac murowany?... Nieźle, nieźle! — mruknął stary.— A ty, Grzesiu? —
spytał.
- 63 -
- Widzę tatulu, co mnie braciskowie ślicną królewnę zostawili.
- Ot głuptas! — krzyknęli obaj bracia.
- Ale mądrze powiedział — rzekł stary.
Zaniepokoili się jednak bracia. Kto wie, czy Grzesiowi królewna jaka
w oko nie
wpadła?...
A trzeba wiedzieć, że ani Wacek panny ze dworu, ani Wicek
wojewodzianki nie widzieli, tumanili jeno starego ojca ożenkiem bogatym, by
prędzej módz
wyłudzić
od niego pólko, winnicę i młyn. Wzięli tedy Grzesia na stronę i o królewnę
pytali, ale on im
rzekł,
że to tak jakoś z ich rozmowy wypadło. Poznali się bracia na żarciku głupiego
Grzesia i
mocno
urazili się o to.
- Patrz, jaki mądral! — mruknęli do siebie.
Nazajutrz poszli do młyna i, usiadłszy nad łotokami, zaczęli przemyśliwać,
jakąby to
nową
psotę mu wyrządzić ?... Tysiąc konceptów do głowy im przychodziło, ale i ten zły
i ten
niedobry,
bo choć mądrzy byli, nic takiego nie mogli wymyślić, czegoby już na biednym
Grzesiu nie
wypróbowali.
- Pokażmy mu królewnę piękną — rzucił nagle Wacek.
- A skąd ją wziąć? — Wicek spytał.
Wtem przed młyn wóz skrzypiący zajechał, z którego, stękając a kaszląc,
wysiadła na
ziemię
baba stara.
- Jest królewna! — zawołał Wacek. — Ubierzem ją w złotą, papierową koronę;
czerwoną chustę,
niby płaszcz królewski, na ramiona zarzucimy, podbijemy płótnianką, w czarne
ogonki
malowaną, co Grześ
za gronost-
— To ci koncept! — wykrzyknął uradowany Wicek — i wołać na babę zaczęli,
by
przyszła do nich.
Gdy bliżej jej się przypatrzyli, nie mogli powstrzymać się od śmiechu.
Łysa, stara,
pokurczona,
z garbem na plecach, z bielmem na oku, z nosem jak hak, bez zębów, wiedźma Łyso
górska
— i koniec!
- 64 —
- Cy to panice od młyna? — spytała szepleniąc.
- W sam raz połowica dla Grzela! —zaśmieli się bracia.
- Memu zmarło się latoś, jeżeli panickowie o mego Grzela pytajom —
westchnęła
baba.
- A coście przywieźli do młyna? urodę waszą? — zaśmiał się Wacek.
- Nie żartujcie, panickowie, z babiny niescęśliwej, która kwatereckę ino
żytka do
zmełcia
przywiezła.
- Nie żartujemy, babciu! — rzekł Wacek. — Ślicznotka z ciebie prawdziwa!
Baba się obruszyła.
- Ej, zartowniki, zartowniki paskudne!
- Nie zartowniki, jeno czarodzieje. Królowę zrobimy z ciebie, tylko ubierz
się, babo,
wedle gustu naszego i smaku, a damy ci i królewica, jak teraz złotych kilka na
początek
dajemy.
- Złotówecki! złotówecki! — zawołała uradowana baba.
Targ w targ i babula przekupić się dała. Zaraz ją po królewsku
przebrano i do
blizkiego lasu kazano iść, gdzie na przybycie Grzesia czekać miała pod drzewem
umówionem;
ale baba uparła się i wlazła w pień wierzby spróchniałej, gdzie, siedząc
przykucnięta, do
szalonego
śmiechu pobudzała zbytni-ków. Czy się poruszy, czy podskoczy: cha-cha-cha!
rozlegało się
po lesie,
bo prawdę rzec, świat dotąd takiego czupiradła nie widział.
Przed zachodem słońca przyszli bracia do Grzesia i powiedzieli mu szeptem,
że w
lesie
cudna czeka królewna na niego.
- A kpiłem, braciskowie? — odezwał się Grześ uradowany.
Bracia w kułak prychnęli na samą myśl krotochwili spodziewanej.
Poszli tedy do lasu, do wiadomej wierzby się zbliżyli,
- 65 -
z której zaraz siedząca tam baba wylazła i mizdrzyć się, a dygać, a drygać
zaczęła do Grzesia.
Co się
ruszy, to bracia za boki się biorą a jęczą od śmiechu, Grześ zaś oczy wybałuszył
i patrzy,
patrzy,
jakby oczarowany widowiskiem, wreszcie ręce jak do pacierza złożył i:
— Ślicności moje! — zawołał.
Wicek na ziemię się położył i nogami przebiera, taki nim śmiech szalony
podrzuca;
Wacek
nie śmieje się, lecz już ryczy, jak wół, a Grześ oczu od baby oderwać nie może i
szepce w
zachwycie:
— Raju! maju! a tom-ci takiej piękności nie widział jesce!
I do gęby się wziął.
Tu już bracia wytrzymać nie mogli i tarzali się po ziemi od śmiechu, a
Grześ w gębulę
cmoka
babulę i mówi:
- Uuu... miód!... miodek!... nad słodkościami słodkości!...
Wicek i Wacek wybiegli z lasu, oszaleli z radości, że im się krotochwila
udała.
Nazajutrz, o tej samej godzinie, Grześ kapelusz na głowę nałożył i z izby
się zabierał.
- A dokąd? — spytali zaraz Wicek i Wacek.
- Do wierzby, braciskowie! — odpowiedział.
Bracia w śmiech, ale Grześ na nic nie zważał i, jak opętany, pobiegł do
lasu.
Na drugi dzień — to samo, to samo na trzeci, czwarty; aby jeno słoneczko
ku
zachodowi się zniżyło,
czterema wołami Grzesia nie zatrzymać.
- Co mu jest? — spytał ojciec.
- W suchej wierzbie się zakochał, tatulu — odpowiedzieli niegodziwcy.
- A jak tam z twoją panną z dworu, Wacusiu?
- Juzem od niej złoty pierścionek otrzymał.
- Az twoją wojewodzianką, Wicusiu?
— 66 —
— Na zapowiedź już dałem.
— Czas mi już teraz o testamencie pomyśleć — rzeki
ojciec.
— Czas, czas, tatusiu! bo ci lada dzień po synowej przywieziemy — zawołali
uradowani
bracia.
Tymczasem Grześ codziennie do lasu biegał. Deszcz nie deszcz, pioruny nie
pioruny,
nie skrewił babie swej ni razu, a bracia po dwa złote płacić jej musieli.
Nie podobało się to już braciom.
— Wacku! — rzekł Wicek.
— Co, Wicku? — Wacek zapytał.
— Trzeba przy drodze Grzesiowi stracha postawić, by do lasu nie chodził,
bo za
drogo
nas ta baba kosztuje.
— Wiwat strach! — krzyknął Wacek.
Zrobili stracha, postawili w dołku przy drodze, którędy Grześ musiał
przechodzić.
O zmierzchu, jak zwykle, Grześ wybrał się do lasku, ale już piszczałkę
wziął z sobą,
widocznie, że babie grać będzie i śpiewać: »Rosła kalina z liściem szerokim...»
Z Grzesiem
Wicek
i Wacek się wybrali.
Idą, zabawiają rozmową Grzesia, by nie odrazu stracha zobaczył. Aż oto, na
zakręcie
drogi, pod lasem, wedle cmentarza, Grześ zatchnął się nagle i stanął. To samo
Wicek i Wacek
zrobili. Grzesiowi włosy dębem się podniosły, a oczy na wierzch zaczęły wyłazić.
Wtem za
ramię
Wacek go chwycił i rzucił w ucho:
— Źle z nami!... martwieć wstał z grobu! Tu przed cmentarzem spoczywa
zbój
zakazany,
którego rozbroić może tylko muzyka śliczna. Ty ślicznie grasz, Grzesiu. Zagraj
mu: »Rosła
kalina« — a graj, dopóki z Wickiem nie wrócę i nie przyniosę wody święconej.
Graj, bez
ustanku
graj! a z oczu upiora tego nie spuszczaj, bo śmierć czeka!
Grześ wytrzeszczone oczy utkwił w straszydło nieruchome,
- 67 -
dudkę do ust przyłożył i zaczął »Kalinę« grać. Figlarze umknęli, śmiejąc się do
rozpuku, a
przez
pola i niwy dzwoniła »Kalina o liściu szerokim«.
Przy młynie zatrzymali się, siedli nad łotokami, spuścili nogi ku wodzie i
czekali
zaciekawieni, co z tego będzie? Siedzą, słuchają, a Grześ gra i gra, coraz
ciszej,
melancholijniej,
jakby sił już brakło biedakowi. Gwiazdy wy pry snęły, księżyc wzeszedł, już we
wsi psy się
uśpiły,
a »Kalina« wciąż liście swoje rozwiewa, zmienione w dźwięki dudki Grzesiowej...
Wreszcie
rozwiała,
i było cicho jak makiem siał.
Wicek i Wacek czekali na powrót Grzesia, który pewnikiem, nogi za pas
założywszy,
bieży
już ku nim. Czekają godzinę, czekają dwie — Grzesia niema i niema. Zaniepokoili
się tedy,
idą...
i cóż widzą?
Strach stoi nienaruszony, a koło niego leży Grześ. Dudka z dłoni omdlałej
wypadła, a
on śpi
sobie w najlepsze. Snadź zmógł go sen przemożny i z nóg zwalił.
— Wacku! — rzekł Wicek. — Idź ty do lasu i powiedz babie, żeby już nie
przychodziła
po złotówki, a ja w stracha wlezę i zacznę ryczeć, jak wół. Grześ się obudzi i
ruszy jak lis
szczwany,
a my o nowym figlu pomyślimy.
Jak rzekł, tak zrobił. Wacek do lasu dojść jeszcze nie zdążył, jak już
wole ryczenie
posłyszał;
później: szast-prast!... i czyjś bieg przyśpieszony. Patrzy, a to pomyka Grześ,
jeno nie do
chaty
ojcowej, lecz prosto do lasu, do wierzby swojej.
— Stój! stój! — zawołał Wacek. — A co tam o strachu twoim słychać?
Oj, bracisku, bracisku! gdybyś ty był uwidział, tobyś się litował nade
mną, taka
okropność się
działa. Gram-ci ja sobie, gram! a oka ze stracha nie spuscam, a on stoi, kieby
martwy i ani
ocyskami
porusy. Widno, co jemu »Kalina« się spodobała i piękne granie moje. Ale mi palce
posłuchu
odmówiły
a spać się tak zachciało, zem, jak drewno, rypnął na ziemię.
— 68 —
Tedy pan strach, zły widno za to, co mu juz »Kaliny« nie gram, nuz ryceć, za
boki mnie
sarpać,
a scypać, a tarmosić niemiłosiernie. Tedy mnie cierpliwości zabrakło. Jak odwinę
prawicę a
lunę
w pysk- ten bęc o ziemię i tchu się niegodnego pozbył.
Wicek za łeb się chwycił.
— I cóżeś ty zrobił dobrego? — wrzasnął.
— Stracha zakatrupiłem!
— To Wacek był, nie strach żaden! — krzyknął Wicek.
— O, la Boga! — zajęczał Grześ przestraszony. — I ce-muześ mi o tern nie
powiedział
wceśniej, bracisku?
Skoczyli do rozstaju.
Wacek leżał w dołku, gdzie strach był wkopany, ale żyw był, jeno oba
policzki
spuchnięte
miał niemiłosiernie. Wicek zaczął obmacywać stękającego Wacka, a Grześ spytał:
— Cy ty zyjes, bracisku?
- Dam ja ci! — wrzasnął Wacek, do przytomności przychodząc, i Wicka za
Grzesia
wziąwszy —
bo Wicek go macał, a Grześ pytał — w pysk go zaraz. Tego nie lubił Wicek.
Odpowiedział
więc wnet,
jak się należało, i poczęli się grzmocić, za czuby się wodzić, na nic już nie
pamiętający.
Przestraszony Grześ od jednego do drugiego biegał i wołał:
— Uspokójcie się, braciskowie serdecni!
Ale uspokoili się wtedy dopiero, gdy im oczyska tak po-puchły, że brat
brata nie
widział.
Wtedy Grześ wziął ich obu pod ramiona i do domu zaprowadził. Przestraszony
ojciec jął
pytać:
— Co z wami się stało, synaczkowie mili?
— To pscółki tak bracisków pokąsały — Grześ odpowiedział, nie chcąc
zdradzić
tajemnicy
figlów braterskich.
Po tygodniu, gdy bracia wyzdrowieli, a stary ojciec zachorzał, wezwał
synków do
siebie
i rzekł:
— Przeczytam wam testament, przy świadkach spisany, który
— 69 -
uszanowany być ma. Ty, Wacku, który pannę ze dworu za żonę bierzesz, i ty,
Wicku, który
wojewodziankę
zaślubiasz, do bogactw, jakie wam małżonki wasze przyniosą, niewiele-byście
dodali ze
spadku po mnie.
To też wam, synaczkowie moi, nic nie zostawiam, a młynek, pólko i winnicę
Grzesiowi
zapisuję, który
ani wojewodzianki ani panny ze dworu wziąć sobie nie potrafił.
— A królewna, tatusiu? — zawołał Grześ. — O! słysy-cie: tur-tur-tur!
złota karoca
jedzie
a w niej ślicnotka moja.
Rzucą się bracia do okna. Patrzą. Dawny śmiech ich porywa i nadzieja, że
ojciec
rozfuka się
na głupiego Grzesia za wybór podobny.
Zajechał wóz drabiniasty, skrzypiący, a z niego wysiada baba im znajoma,
kaszle,
stęka
i do Grzesia się zbliża. Wicek i Wacek duszą się od śmiechu, a stary patrzy na
wóz, przez
kulasa
ciągniony, i prawi:
— Karoca! złota karoca! a sześć koni ją ciągnie!
Przypatruje się babie kaszlącej i szepce:
— Śliczności! niczem różyczka przy niej, niczem lilijka i fijołek! a tak
mówi, jakby
na skrzypeczce grała!
Grześ zaś zwraca się do ojca i braci, i prawi:
— Zonecka moja!
Opadła chusta czerwona i korona papierowa, a zdumionym oczom braci
pokazała się
śliczna
postać królewny; wóz w karocę się zmienił, koń-kulas w zaprząg paradny, a na
dworze
muzyka zabrzmiała,
jakiej nikt dotąd jeszcze nie słyszał. Uradowany ojciec przytulił do piersi
swojej Grzesia i
śliczną
synową, a do Wacka i Wicka zwrócił się i rzekł:
— Śpieszcie, synaczkowie!... ty po pannę ze dworu, a ty po wojewodziankę
z
murowanego pałacu.
Trzy wesela wyprawię!
Wicek i Wacek nie ruszyli się krokiem, jeno sponsowieli ze wstydu i słowa
wymówić
nie mogli.
— Co wam, synaczkowie? — pyta ojciec.
— 70 —
— Ja za nich odpowiem — odezwała się królewna.
I zwróciła się z temi słowami do nich:
Złymi byliście braćmi,
Złymi byli synami,
Nie wiedzieliście o tem,
Że jest prawda nad wami;
Kto się jej sprzeniewierzy,
Dłoń obłudzie podaje:
Wstydem musi się oblać,
Z mędrca głupcem się staje!
Grześ krzywdy braci nie chciał. W królewskim zamieszkawszy pałacu, oddał
im
pólko, młyn
i winnicę, tylko zmądrzał, czego wszystkim ludziom głupim życzę.
MAJKA.
MAJKA.
Po śmierci króla Wyspy Złotej, który o rok przeżył małżonkę swoją, została
po nim,
jako
następczyni tronu, dziecinka kilkoletnia, imieniem Majka. Panowie radni byli
mocno
zakłopotani,
kogo na tymczasowem wielkorządztwie posadzić, by i kraj podczas bezkrólewia nie
ucierpiał
i przyszła dziedziczka tronu krzywdy żadnej nie doznała. Uprzedzając narady
panów, któreby
może
nie według jego myśli wypadły, zjechał natychmiast z licznym pocztem rycerzy
brat
nieboszczyka
króla, pośpiesznie wojskiem swojem gród i stolicę obsadził, ogłaszając się
regentem państwa
i opiekunem sierotki. Nie w smak to poszło panom radnym, bo bez ich wiedzy i
zgody
dokonane
zajęcie miasta niczem innem nie było, jak tylko bezprawiem srogiem, nasuwającem
myśl o
złych
zamiarach regenta, ale sił nie mieli przeciwko gwałtownikowi wystąpić, on zaś
zagroził
karami
strasznemi, jeśliby ktobądź woli się jego sprzeciwił. Na pozór zdawało się, że
któż mógłby
być
lepszym opiekunem sieroty, jeżeli nie brat rodzony jej ojca? Ale stryj-regent
zamyślał o tronie
dla siebie, choć głośno mówił, że, jak tylko dziecina królewska do pełnych lat
dojdzie, wnet
z zajętego miejsca ustąpi, a prawą władczynię na tron ojcowski wprowadzi.
- 72 -
Wierzono i nie wierzono tym obietnicom, pozostawiając czasowi ich spełnienie.
Tymczasem w głowie złego stryja inne wcale zamiary się snuły. Oddanymi
sobie
ludźmi
malutką Majkę otoczył, szczególnie polecił ją pilnemu nadzorowi starego Justa,
dworzanina
swojego,
człowieka bez czci i wiary, którego nic wzruszyć, nic rozczulić nie mogło.
Pod okiem więc tych ludzi wychowywała się dziecina królewska. Gdyby ją
mógł
ujrzeć który
z panów radnych, tych dawnych przyjaciół i sług zmarłego króla, włosy-by mu na
głowie
powstały.
Biedna królewna jak żebraczka wyglądała; najuboższe dziecko włościańskie w
lepszej
sukienczynie
chodziło, niż ona, dziedziczka tronu. Jadło było źle uwarzone, że wielki głód
tylko mógł
zmusić
do jego spożycia, a dawano tak mało, że nie wiem, czyby wróbel był z tej porcyi
zadowolony.
Widoczne było, że pan stryj głodem ją chciał zamorzyć, powolnym głodem, by
później, w
razie
śmierci królewny, na karb choroby nieuleczalnej złożyć czyn swój zbrodniczy. Ale
Opatrzność czuwała
nad sierotką. Pomimo opuszczenia, samotności i strawy niezdrowej, królewna rosła
i
piękniała,
a taka była cicha, spokojna, nie narzekająca na dolę swoją, że nawet Just stary,
który nic
i nikogo na świecie nie kochał, polubił Majkę i czasami kąski lepsze z kuchni
królewskiej dla
niej
wykradał.
Razu pewnego usnął był stary Just pod drzewem w ogrodzie, upałem znużony.
W
pobliżu dwa
duże mrowiska były, a on położył się w poprzek gościńca mrówczego i wielkie
zamieszanie
w regularnej
komunikacyi tych stworzeń pracowitych wprowadził. Mrówki, widząc na drodze
swojej górę
taką olbrzymią,
zaczęły włazić na nią i mścić się okrutnie. A nie były to małe, czarne mrówki,
lecz duże,
szare,
które w lasach wilgotnych mieszkają i kąsają bardzo. Just spał twardo, ale co
chwila to za
ucho się
chwytał, to palcem za kołnierzem
— 73 —
drapał, to w pierś pięścią się walił. Widząc to, Majka podbiegła do starego,
siadła przy nim
i precz kąśliwe odganiała stworzenia, tak, że Just mógł wyspać się dobrze,
żadnych
rozpaczliwych
ruchów już nie czyniąc. Gdy po przebudzeniu się dowiedział o tej troskliwej
opiece Majki,
nie mógł
wyjść ze zdziwienia. Czuł, że nie zasłużył na jej dobroć, wiedział przecie, ile
to złego jej był
wyrządził, a ona zaopiekowała się nim, jak nikt dotąd w życiu, i choć paluszki
od złych
stworzeń
skąsane miała, śmiała się wesoło, szczęśliwa, że stary Just nikomu innemu, jej
tylko ten sen
spokojny
zawdzięczał.
Dobroć zwyciężyła. W oczach oprawcy zakręciły się łzy. Ucałował malutkie
ręce
królewny
i w podarunku przyniósł jej harmonijkę o dźwiękach srebrnych, daną mu niegdyś
przez
wróżkę sławną,
a mającą moc czarodziejską, ale tylko w rękach istot czystych.
- Weź to ode mnie, dziecino — rzekł. — W mojej dłoni ona gra tylko, w
twojej —
może cudu dokonać.
To też, gdy nakręciła Majka to czarodziejskie narzędzie i ciche, słodkie
dźwięki
rozlały się
dookoła, wnet z drzew wierzchołków skoczyły ku królewnie wiewiórki wesołe; węże
i żmije
z nor swych
wypełzły; frunęło ptactwo, i otoczyły ją zaraz wróble, czyżyki, kosy i sikory, a
stary, posępny
kruk
z dalekiego pola przyleciał, naprzeciw Majki usiadł i w jej błękitne zapatrzył
się oczy.
Odtąd było to jedyne towarzystwo, jakie otaczało królewnę. Zawiązała się
pomiędzy
nią a temi
zwierzątkami przyjaźń szczera; kos gwizdał, wróble świergotały, terkotały
czyżyki, wiewiórki
tuliły się
do piersi, węże owijały stopy, drobne ptactwo na ramionach siadało, a kruk
rozumiał jej głos i
na
zawołanie przylatywał.
Nic o tem nie wiedziało otoczenie panującego regenta, on zaś sam nie
dowiadywał się
o sierotę,
całą pieczę nad nią srogiemu Justowi poruczywszy. Codziennie spodziewał się
— 74 —
wieści o chorobie i śmierci królewny, i stary Just go zawiadomił, że, choć
sierota żyje,
ale mizernieje z dnia na dzień i lada chwila pogrzebowym jękiem odezwą się
dzwony kaplicy
zamkowej.
Mówił tak, ale kłamał. W zbóju starym zbudziło się serce. Nikt go nie
kochał,
a Majka go pokochała dlatego właśnie, że nikt go nie kochał. Wiało od niej
ciepło serdeczne,
nazywała go dziadziem. Ach! jak on wdzięczny jej był za to ciepło i za tę nazwę.
Królewna doszła do lat pełnych. Panowie radni, zmęczeni złem panowaniem
regenta,
zwołali sejm walny i, trzymając się praw starodawnych, zażądali od brata
nieboszczyka króla
oddania tronu prawej jego właścicielce. Bunt się rodził, opór był trudny.
- Trzymacie się praw zmurszałych — rzekł do panów rady. — Dobrze! Ja wam
także
przypomnę prawa, choć zapomniane od wieków, że: każdy nowowstępujący na tron
powinien
wykazać się: z cierpliwości, odwagi i miłości. Przez te trzy próby przejść musi
królewna
wasza, inaczej tronu nie ustąpię!
Panowie radni musieli zgodzić się na to. Prawo, wymienione przez regenta,
przestarzałe
było, lecz nie zniesione. Do stryja należał też wybór prób, a on był pewny
wygranej.
Nadszedł dzień niepokoju i trwogi. Ubrano sierotę w strój królewski i
wprowadzono
do jednej z sal zamku.
Po krótkiej przemowie o obowiązkach panującego stryj-regent wspomniał o
próbach
cnoty,
przez które przejść musi każdy tronu dziedzic, i tak rzecz swoją kończył:
— Oto masz korzec maku, zmieszanego ze żwirem drobnym. Mak od piasku
oddzielić
musisz
w przeciągu godziny jednej!
Zdrętwieli panowie, ale wyraz twarzy regenta był tak groźny, że głosu
wydać nie
śmieli.
Wyszli wszyscy, zostawiając
— 75 -
przez godzinę królewnę samą, która siadła na tronie i zapłakała głośno. Płacz
jej posłyszał
kruk
i zaraz przyleciał, a ona mu o swojem nieszczęściu wnet opowiedziała, wskazując
na kupę
piasku,
rozsypaną na podłodze kamiennej.
Kruk zerwał się, poleciał do ogrodów zamkowych, i królewna posłyszała
głośne
krakanie
jego:
— Hej, na pomoc! na pomoc, szczygły, sikory, wróble i czyżyki!... Na pomoc
królewnie
naszej!... Kra-kra-kra!
Jak chmura, burzą gnana, wleciało ptactwo do komnaty zamkowej i wzięło się
zaraz
do roboty.
Ziarnka maku pracowite dzióbki ptaszków wybierały z masy drobnego żwiru i
składały
osobno, a kruk
krakał i nawoływał do pośpiechu. Nie upłynęła godzina, jak żmudna praca
skończona już
była.
O chwili naznaczonej wszedł regent ze zjadliwym uśmiechem na twarzy, a za
nim
panowie radni,
drżący od niepokoju. Lecz wnet zmieniło się wszystko. Regent pobladł, a panowie
do oklasku
dłonie
podnieśli: osobno leżał mak wybrany, piasek osobno. Daremno próbie sita poddano
pracę
królewny:
w piasku jednego
ziarnka nie znaleziono maku, w maku piasku nie było.
— Rad jestem z pośpiechu i cierpliwości — zgrzytnął
regent — rad jestem!... A teraz próba odwagi!...
Skinął.
Pachołkowie wnieśli skrzynie, po której otwarciu jadowitewypełzły gady.
- Walcz z nimi! — rzekł stryj. — Za godzinę przyjdziem do ciebie.
Odchodząc, szepnął:
— Kosteczki tylko twoje zobaczym!
Gady wpatrzyły się w Majkę i wyprężyły się, jakby do skoku.
Wtem, zawieszona u pułapu przez Justa, słodkim, srebrzystym głosem
odezwała się
harmonijka
czarodziejska, nakręcona
- 76 -
przez niego na czas trwania próby. Gady zakołowały, na krętych podniosły ogonach
i
skamieniały
w zachwycie.
Po godzinie wszedł regent z panami. Głowę miał pysznie wzniesioną, gdy
panów
przerażała
groza spodziewanego widoku. Lecz stryj-regent, po przestąpieniu progu komnaty,
zbladł
nagle,
a odetchnęły piersi panów. Otoczona kolumnami gadów nieruchomych, siedziała na
tronie
złotym
królewna uśmiechnięta.
— Zwyciężyłaś raz drugi dyabelską siłą jakąś — mruknął niegodnik. — Teraz
próba
miłości,
ostatnia próba!... Chcemy dowodu takiej siły uczucia, jakiej świat jeszcze nie
widział.
Panowie nie wiedzieli, jak z tego trudnego zadania królewna się wywiąże.
Jedno
wiadomem
im było, że tyran, choćby i w tym wypadku przez Majkę był zwyciężony,
dobrowolnie
władzy się
nie wyrzeknie. Zadanie było zbyt trudne, które miała podjąć królewna
nieszczęśliwa.
Cisza. Biją serca... Okrutny tyran czeka dowodu miłości, jakiej świat
jeszcze nie
widział.
Aż oto Majka osuwa się do nóg stryjowskich, obejmuje kolana jego i tak
powie:
— Kocham ciebie, stryju! niekłamaną miłością kocham ciebie, bracie mojego
ojca!...
a jako dowód prawdy słów moich: zrzekam się tronu i władzy nęcącego uroku.
Nie wytrzymało tej próby podłe serce tyrana, za małe było na wielkość
ofiarowanego
uczucia... Zalała je fala krwi, nabrzmiało, zatrzymało się... i pękło.
Prawa dziedziczka tronu do rąk swoich królewskie berło wzięła z wielką
radością ludu
Złotej Wyspy i moją zarazem.
SERCE ZAJĘCZE
SERCE ZAJĘCZE.
Nad wielką rzeką, na wyniosłej górze, w zamku najeżonym wieżami, mieszkał
rycerz
o sile
tak wielkiej, że mógłby z niedźwiedziem się borykać, a tura za rogi wziąć i,
poigraw-szy z
nim
trochę, na ziemię zwalić. Wiedzieli o tem wszyscy: król i witezie, rycerze i
panie i panny,
bo za młodzieńczych jeszcze lat swoich, kiedy na zamku królewskim służbę
sprawował, na
igrzyskach
rycerskich liść laurowy przypadał mu zawsze. Słysząc o tem, przybywali
harcownicy z krain
dalekich,
chcąc mu ten wieniec chluby odebrać, ale nie udawało się to im wcale: w starciu
się na kopie,
przy pierwszem spotkaniu się zaraz, pierwszego zapaśnika z siodła wyrzucił, i
ten, spadając
na ziemię, kark sobie skręcił; drugiemu żelazną przyłbicę rozbił i oko w7yłupił;
trzeciemu
rękę
ze stawów wysadził i wszystkie żebra połamał; czwarty zaś, jak zarył się w
piasek, tak trzy
dni
leżał, dopóki kopacze grodowi, dniami i nocami pracując, nie wydobyli
nieszczęśliwca,
stłuczonego
jak garnek gliniany. W walce na miecze, w której zadaniem było uszu nadciąć,
wątroby
utrącić,
bez nadwerężenia innych części ciała, nie gorzej mu się udawało; żeby zaś do
uszu czy
wątroby
rycerskiej się dobrać, potrzeba było wpierw strzaskać
- 78 -
zbroję żelazną, miecz z rąk wytrącić, na ziemię zwalić, kolanem pierś przydusić
i dopiero
dżgać,
co się zmieści. Doskonale król i dwór jego bawili się na igrzyskach podobnych;
najpiękniejsze
dziewice wieńczyły czoło zwycięzcy, przypinały szarfy złociste, a król jegomość,
przy surm
śpiewie i armat huku, puhar wina słodkiego wypijał. Na chrzcie rycerskim dano mu
imię:
»Niepokonany«, król zaś odezwał się do chrześniaka:
— Czem-że będziesz, gdy dojdziesz do lat męskich?!...
»Niepokonany«, który już tyle kości połamał, tyle oczu i zębów powybijał,
wątrób
utrącił
i zakatrupił niejednego, miał dopiero lat ośmnaście niespełna. Słuszny więc był
okrzyk
królewski:
»Czem-że będziesz, gdy dojdziesz do lat męskich?!«
Król mu dał prawo przestępowania progów pałacu swojego o każdej dnia
porze;
rycerze
usuwali się przed nim, niz-kim go ukłonem witając, tłum zaś pospolity uciekał,
co sił
starczyło,
i tylko z za płotu, to tu, to tam patrzyły oczy ciekawe na dzielnego rycerza,
który, za boki się
wziąwszy, a nos zadarłszy do góry, przechodził ulice miasta. Jeżeli spotkał
jakiego kulasa,
ślepca,
beznogiego lub bezrękiego, pewnikiem był to z igrzysk rycerskich przeciwnik;
jeżeli
niewiastę młodą
w ciężkiej żałobie zobaczył, on to niezawodnie męża jej do mogiłki włożył;
jeżeli gdziebądź
dzieciaki nieboszczyka tatusia wspominają, toć »Niepokonanemu« te zawdzięczają
wspomnienia.
Niewiasty tylko nie bały się »Niepokonanego« i rade były w jego towarzystwie
przebywać.
To też
on czas spędzał z niemi, na gitarze grał, śpiewał: »Wlazł kotek na płotek« i w
kłę-buszki
jedwabną
nić motał.
Dzielny rycerz szedł w lata. Król go pieścił, rycerze ubiegali się o
przyjaźń, dziewice
trefiły włos, tłum pospolity uciekał. Wróże i wróżki przepowiadali mu przyszłość
świetną, że:
Pól świata zawojuje,
Dużo ludzi pomorduje,
— 79 —
Bać się będą go zwierzęta,
Krzyczeć przez sen niemowlęta.
»I, rycerzu nasz, bądź pewien,
»Że najpiękniejsza z królewien,
»Nie wladnąca wcale sobą,
»Do ołtarza pójdzie z tobą«.
Ale — o, dziwo! —im bardziej »Niepokonany« zbliżał się do lat męskich, im
niżej mu
się
kłaniali rycerze i nie rycerze, a coraz słodsze uśmiechy królewnę przesyłały,
tem bardziej
unikał
on tych uśmiechów, z rycerzami nie rad był się spotykać, a podczas igrzysk
zaszywał się
między
spódnice i — to igłą dłoń sobie rozpruł, to oczy proszkiem gryzącym zasypał.
Doszło do tego
nawet,
że gdy pewien książę zamorski stanął był w szrankach turniejowych i rękawicę mu
rzucił, on
pobladł
bardzo, rękawicy rzuconej nie podniósł i wymknął się cichaczem z pola popisów
rycerskich.
Oburzenie i zdziwienie było niemałe.
— Tchórz! — krzyknął książę i uciekającemu drogę zabiegł.
Ale »Niepokonany« wyminął go szybko, dając ostrogę
w bok koniowi.
— Boisz się? — zawołał książę.
— Boję się — odpowiedział »Niepokonany« i uciekł do zamku swojego.
Zagrzmiały surmy i trąby, i wyrok królewski ogłosił zwycięzcą księcia
zamorskiego, a
król
jegomość wnet wysłał posłów swoich do niepokonanego dotąd rycerza z groźbą
srogą, że:
jeżeli nie
stawi się natychmiast na polu turniejowem i dobrej sławy swojej nie poprawi —
rozkazuje:
wręczyć
posłowi metrykę chrztu rycerskiego, dary wszystkie, otrzymane niegdyś z rąk
królewskich,
przytem
o mil sto okrążać dworzec
królewski.
»Niepokonany« pokornie przyjął posła, metrykę wręczył,
— 8o —
dary oddał i obiecał panu miłościwemu o mil sto dworzec jego objeżdżać.
Było we zwyczaju w czasach dawnych, że gdy na gościńcu publicznym choćby
dwóch
tylko
rycerzy się spotkało, zaraz jeden drugiemu drogę zajechał, storcem stanął,
obraźliwe słówko
powiedział, czego następstwem było wydobycie mieczów i szast-prast! gdzie los
zdarzył,
byleby
krew rycerska popłynęła. Dawniej nikt nie zajeżdżał drogi »Niepokonanemu«:
każdy,
spostrzegłszy
go już zdaleka, jak ducha złego omijał; teraz nie wiedziano, jakby, w razie
spotkania się z
nim,
postąpić należało.
Ale oto los zdarzył, że ten, to ów rycerz zetknął się z »Niepokonanym«.
Nie chcąc
boju
z nim wszczynać przez pamięć na dawne czasy, w pół drogi się zatrzymał i już po
czapkę
sięgał,
gdy nagle »Niepokonany« konia zawrócił i jak wiatr pierzchnął. Wtedy ów rycerz
czapkę
swoją
poza uszy nasunął i wołać począł:
— Hej, stój, panie czmychaczu!
Ale »Niepokonany« nie obejrzał się nawet, jeno zmiatał, jakby sto wilków
za nim
gnało.
Od tej chwili wszyscy zaczęli odwagi nabierać i — choć z lekkiem
trzęsieniem się
łydek —
sami mu drogę zajeżdżać. Pewien rycerz, krzyknąwszy: »Broń się!«, miecz zaraz
wyciągnął i
groził
już głowie »Niepokonanego, ale ten, miasto orężem się zasłonić, gołą zasłonił
się ręką, co,
oczywiście, powstrzymało napastnika. Schował więc miecz, a głową kręcąc, rzucił
drwiąco:
— Boisz się?
— Boję — odpowiedział »Niepokonany« i dał nura.
Inny znów spotkał się z nim w karczmie przydrożnej.
»Niepokonany«, widocznie obawiając się zwady, udał, że go nie widzi, i plecy ma
się
odwrócił.
Obrażony rycerz chwycił za czekan, u pasa wiszący, i straszny nim cios miał
zadać, gdy
— 81 —
»Niepokonany«, zamiast po miecz sięgnąć, porwał ogromny stół dębowy i nim, niby
tarczą,
się osłonił.
Czekan grzmotnął w deski i pękł na dwoje, stół runął na ziemię, a »Niepoko-nany«
znikł, jak
kamfora.
Teraz dopiero przestały już zupełnie trząść się łydki rycerzom. Rzetelnej
nabrali
odwagi
i głośno drwić a kpić z »Niepokonanego« zaczęli, że ten nigdzie pokazać się nie
mógł i
przestał
z zamku swojego na świat Boży wychodzić.
Taka zmiana w dzielnym niegdyś rycerzu ciekawością napełniła serca
ludzkie. Co
się
stało »Niepokonanemu«, że unika walk turniejowych, spotkań z rycerzami, a już
nikt z
żywych
nie słyszał, by kiedybądź kupca jakiego na drodze złu-pił, co każdy z rycerzy
robił? — Rada
w radę postanowili wysłać do »Niepokonanego« kogoś ze swoich, by dowiedział się
o
przyczynie
tej zmiany. Ale tym razem opuściła odwaga rycerzy. »Niepokonany« sił nie
stracił: przekonał
ich o tem podniesiony w karczmie stół dębowy, którego trzech chłopów
unieść nie
mogło.
Iść?... a nuż »Niepokonany« mścić się zechce za obelg i drwin tyle, i ławą
grzmotnie
w posła niefortunnego?... Ten więc brakiem czasu, ten febrą, która go
nagle chwyciła,
ten takiem lub owakiem zajęciem się wytłómaczył.
Co robić?
Aha!
Bezpieczniej będzie dla nich, a trochę ubliżająco dla rycerza, gdy dziadka
kościelnego
wyślą.
Tak też zrobili.
Dziadek poszedł i dziwną wiadomość im przyniósł. Oto wiedźma stara, gdy
»Niepokonany«
usnął raz był w sadzie wiśniowym, serce rycerskie wyjęła mu z piersi, a
zajęcze
włożyła.
Co za radość! teraz »Niepokonanemu« można finfę w nos puszczać, a on tylko
omykiem kiwnie
i umknie. Ale snadź była i wiedźma druga, która go skarbem jakimś
obdarzyła.
6Gdy nędza, choroby i inne nieszczęścia nawiedzały lud, rycerzom podwładny, u
»Niepokonanego«
sioła bogactwem kwi-tnęły, kmiece chałupy śnieżyły się wśród drzew wiśniowych,
wesoła
nuta
kosiarzy i żniwiarzy rozbrzmiewała na niwach i polach plennych, w innych zaś
dobrach
rycerskich
głód, smutek i opuszczenie!... A niech się tam cieszy z chłopów bogactwa i niech
nawet
z kmieciówną się ożeni, rycerzowi o sercu zajęczem nikt z herbownych ręki nie
poda.
W państwie króla był spokój, codziennie niemal na dworcu odbywały się
igrzyska,
gdzie
łamały się kosteczki rycerzy i zęby wylatywały, dobrowolnie — panom,
niedobrowolnie —
służbie.
Wszyscy weseli byli — jedna królewna smutna. Zapytana przez króla-ojca o smutku
przyczynę,
rzekła ze łzami:
— Kochałam rycerza dzielnego, a zła wróżka wyjęła mu z piersi lwie serce
a zajęcze
włożyła.
Starali się o rękę pięknej królewny hrabiowie i baronowie, książę zamorski
swatów
przysyłał, ale ona: nie i nie!
Król turniej wspaniały wydał, do »Niepokonanego« list zapraszający
napisał;
królewna
dopisek zrobiła: »Przyjdź a popraw się!« — lecz ten odpowiedział:
— Boję się krwi, boję się mieczów dobytych.
Królewna zapłakała, później śmiać się zaczęła, a później...oddała rękę
księciu zamorsk
iemu.
Aż oto wielka wojna wybuchła. Siedmiu królów wypowiedziało bój śmiertelny.
Do
zamku
ściągali rycerze ze zbrojnymi zaciągami swoimi. Tylko do »Niepokonanego« nie
doszło
zawołanie
królewskie: mąż o sercu zajęczem na nic się nie przyda, zresztą odebrano mu pas
rycerski,
miecz i ostrogę, 'a kądziel posłano.
Bój rozgorzał.
Grzmiały trąby od świtu do nocy.
Bitwy po bitwach następowały... a wszystkie przegrane. Tysiące rycerzy
trupami
pola zawaliły, tysiące wróg okuł
- 83 -
w kajdany i zastępy zwycięskie pod same mury stolicy przywiódł. Co ma znękany
król zrobić
teraz
z niewielką garstką wojowników, skupionych przy nim?... Gród poddać czy walczyć
do
ostatniej
kropli krwi?... Zginąć czy iść w jarzmo niewoli?
Zebrało się mężów stu, najdzielniejszych, najmożniejszych. Zeszli się w
komnacie
podziemnej królewskiego pałacu na naradę ostatnią. W prawicach miecze żelazne,
hełmy
spuszczone
na głowach, zmieniony głos nawet, ażeby jeden drugiego nie poznał, gdy z
czyichbądź ust
wypadnie
słowo:
— Poddać się!
Chyba, że wszyscy będą mieli myśl jednaką; wtedy bez sromu hełmy odkryją i
ugną
przed
nowym królem kolana.
Komnata duża — w komnacie mrok. Płoną czerwone pochodnie, czarny dym w
kłęby
się wije.
Stu mężów siedzi przy stole i oczekuje znaku. Głosować mają gałkami: czarne — za
poddaniem się,
za walką i śmiercią — białe. Hasłem do rzucania ma być uderzenie północy przez
zegar
królewski.
Za karmazynowa kotarą, w loży swojej, siedzą król i królewna.
Milczenie — cisza.
Cyka wahadło zegarowe, wskazówka posuwa się powoli, ale wciąż naprzód i
naprzód!
Groza! strach!...
Dochodzi północ...
Czas, czas losy rzucać...
Zegar cyknął i uderzył.
Głucho dzwoni tarcza miedziana, na którą padają gałki. Upadła jedna,
druga,
pięćdziesiąta
i dziewięćdziesiąta dziewiąta...
Wszystkie czarne!
Piersi odetchnęły swobodniej. Nikt w oczy rycerzy nie rzuci obelżywem
słowem
podłości —
bo wszyscy podli!...
- 84 -
Tarcza znów brzękła, brzękła po raz ostatni... Padła na stos czarny gałka
biała.
Poruszyli się mężowie. Srom i gniew pali im policzki za bezczelną śmiałość
rycerza,
który, ostatnim będąc, białą gałkę rzucił.
— Ktoś ty, zuchwalcze? — krzyknęli oburzeni.
— Zajęcze serce — odpowiedział rycerz, hełm odkrywając
— Więc idź i walcz! — ryknęli.
— Idź i zgiń! — zawył książę zamorski.
— Idź i zwyciężaj! — zadzwonił głos niewieści, króle wny niegdyś, dziś
pana
zamorskiego
małżonki.
»Niepokonany« skłonił się i wyszedł.
Cisza... przerażająca cisza...
Ha! co to?
Szczęk mieczów słychać, rżenie rumaków, szum, jakby burzy dalekiej, huk,
jakby
bicie
piorunów. Ziemia drży, drgają posady gmachu królewskiego; gwar, zamęt,
straszliwe sił
jakichś
mocowanie się.
Wtem trąby ryknęły, surmy zagrzmiały pieśń tryumfu... ale — czyjego
tryumfu?
Nie sposób stać i czekać końca świata. Opuszczają podziemia wiecownicy,
poprzedza
ich
królewna. Wybiegają na gród... Patrzą — i oczom nie wierzą.
»Niepokonany« rozgromił pułki królów siedmiu; porwał za sobą rycerzy
wahających
się
i wyparł z granic ojczyzny swojej wojska najezdników. Sto tysięcy trupa położył,
sto tysięcy
jeńców w kajdany zakuł i, krwią oblany, ranami usiany, staje przed tronem króla
i tłumu
zdziwionego.
— Co to znaczy, co to znaczy, rycerzu'mój? — król pyta, zgarniając pod
stopy swoje
sztandary zdobyte. — Ileż to ty serc masz w piersi swojej?
— Jedno tylko, królu mój miłościwy — odpowiedział »Nie-pokony« — o nazwach
tylko
dwóch. Zajęcze — gdy idzie
- 85 -
o gruchotanie kości w turniejach głupich lub ograbienie kupców niewinnych; lwie
— gdy o
wolność
ojczyzny chodzi i chwałę mojego narodu. Rzekłeś ongi: »Czemże on będzie, gdy
dojdzie lat
męskich?« Dziś widzisz, królu, czem jestem!
Ogromny okrzyk się podniósł. Zrozumieli teraz, na czem polega rycerskość
prawdziwa,
a żona księcia zamorskiego, królewna niegdyś, trzy dni i trzy noce nie mogła się
w płaczu
utulić,
dnia czwartego z żalu umarła, a umierając, przywołała rycerza niepokonanego do
siebie i
rzekła:
— Naucz synów moich, jak marnej chluby unikać, jak za ojczyznę ginąć.
KRÓL BARTEK.
Na skraju wsi, w chałupie napół rozwalonej mieszkała wdowa bardzo uboga z
dwiema
córkami,
Białką i Śpiewną. Obie były tak piękne, że wieść o ich urodzie za siedm gór, za
mórz siedm
pobiegła, nawet na dworze królewskim zagadano o czarujących córkach wdowy, a
niejeden z
rycerzy
chciał zaraz w podróż wyruszyć i w zaloty do pięknych dziewcząt się puścić, nie
lękając się
odkosza,
gdyby którabądź z nich sercem jego zawładła. Król nie rad był pozbywać się
rycerstwa, bo o
wielkiej
wojnie zamyślał, zresztą nie bardzo wieściom onym wierzył, wysłał więc posłów
zaufanych,
by rzecz
całą na miejscu sprawdzili i podobizny Białki i Śpiewnej przywieźli.
Wieść nie kłamała. Przywiezione wizerunki przeszły oczekiwanie wszystkich.
Śpiewna rodzoną
siostrą była lilii białej, Białka — róż stulistnych; u tamtej błękit był w
oczach, u tej głębia
morza czarnego; tamta złotym, ta kruczym chwaliła się warkoczem; pierwsza miała
urok dnia
słonecznego,
druga czar nocy majowej. Rycerze powaryowali; teraz od wyjazdu nie można już ich
było
powstrzymać,
król sam nawet, że młody był i o żeniaczce zamyślał, w ucho się podrapał i
z
przyjemnościa
KRÓL BARTEK.
- 87 -
ślicznym obrazkom się przypatrywał. Wielką wojnę odłożono, dwór się opróżnił, w
którym
jeden tylko król pozostał i błazen jego, Pies, stary i brzydki, jak siedem
grzechów
śmiertelnych.
Długo, długo nie wracali rycerze: widocznie, że dobrze im się tam działo.
Ale i
przeciwnie
być mogło: Białka i Śpiewna, pewne piękności swojej, może przebierają, jak
wróble w maku,
a rozkochani
wojacy rozwiązują nici splątane, w powietrzu rozbierają kapłony i serenady
śpiewają. Bądź
co bądź,
ta ich przedłużająca się gościna podrażniła pięknego króla, że niecierpliwić się
trochę i fukać
zaczął.
— Piesiu! — do błazna raz się zwrócił. — Wiesz, co mi się roi?
— Wiem, miłościwy panie!
— Jakim sposobem? • ¦
— Bo nasze myśli niedaleko od siebie odchodzą.
— Ciekawym! — król się zaśmiał.
— Chce się waszej królewskiej mości do córeczek wdowy pojechać.
— Zgadłeś! —- zawołał uradowany młodzieniec.
— Udamy się więc razem — rzekł Pies — tylko przemienić się musimy: ja —
królem, a wasza
wysokość — błaznem zostanie.
— Ot, koncept! — oburzył się trochę młody władca.
— Wielkiej różnicy nie będzie — uśmiechnął się błazen.
— Nie, tego nie zrobię! Ty sobie, jeżeli chcesz, królem zostań, ja zaś
wieśniaczą
wezmę
sukmankę
i Bartkiem się nazwę.
— Jak wola! — mruknął Pies. — Jeno może być wypadek brzydki.
— Jaki? — spytał król-Bartek.
— Król, choćby garbaty był, jak ja, i niby brzydki, jak ja, zawsze przed
Bartkiem
pierwszeństwo mieć będzie. A tymczasem
— 88 —
czasem, kto wie?... może waszej wysokości Śpiewna lub Białka się podoba.
Młody pan zaniepokoił się.
- Tem lepiej! — rzekł po chwili... i szeptem dokończył:
— Nie oszuka się serce, jeżeli szczerze pokocha. Ruszyli w podróż.
Tymczasem w chacie wdowinej gwarno, jak w ulu. Ten grajków, tamten
wędrujących
śpiewaków
sprowadza; huczą bębny, dzwonią harfy, skrzypki zawodzą, uboga chatyna zmieniła
się w
jakieś
narzędzie śpiewne, a mai się od kwiecia i zieleni, niby na Zielone Świątki
przebrana. Hulają
rycerze, skaczą dziewczęta, piosnka za piosnką goni, żart za żartem. Z ucha do
ucha biały
czepiec
jeździ na siwych włosach matki-wdowy, taka ją radość rozsadza.
Ze wszystkich jednak młodzieńców tylko Przegoń wpadł w oko Białki. Śpiewna
żadnego z nich
dotąd nie wybrała. Nie przydały się namowy matki, docinki starszej siostry: nie
rozbudziło się
jeszcze serduszko w piersi dziewczyny, a, nie kochając, sprzedać się,
najbogatszemu nawet
rycerzowi,
nie chciała. Tymczasem odbyły się zrękowiny Białki z Przegonieni i szyto już
suknię ślubną,
na którą pięknego jedwabiu Przegoń dostarczył. O klejnotach już nie mówić —
garncami
zbieraj!
Białka nie posiadała się z radości, cieszyła się z powodzenia, na młodszą
siostrę zaczęła z
góry
patrzeć, a zbiedzoną matkę pocieszała słowami zgryźliwemi:
— Nie trwóż się, matka! Śpiewna na króle wica czeka... Zmądrzeje, gdy
rutkę siać
zacznie,
a wtedy ja, będąc już żoną Przegonią, choćby o organistę postaram się dla niej.
Znajdę też
i dla ciebie kącik stosowny, pani matko!
Ścisnęło się serce matki, ale cóż jej odpowiedzieć mogła?
Aż oto dnia pewnego pozłocista karoca zatoczyła się przed dwór wdowy.
Wszystkie
trzy
kobiety skoczyły do okna, a Białka krzyknęła:
- 89
— Król przyjechał!
Ogromny rumor w chatce się zrobił. Stara do kuchni podreptała, by choć
perliczkę
królowi
jegomości przygotować, Białka za zwierciadło i grzebień chwyciła, a zwracając
się do siostry,
zawołała rozkazująco prawie:
— Tylko ty mi się nie waż do króla zębów szczerzyć!
Śpiewna zatrzymała się zdumiona.
— Słyszysz? — krzyknęła Białka.
— Słyszę, ale... nie rozumiem.
— Nie rozumiesz... ty nie rozumiesz!
— Bo... jakże — zaczęła Śpiewna.
— Nie waż mi się do króla zębów szczerzyć!...
— A cóż ciebie może obchodzić król, gdy masz Przegonią?
— Mam czy nie mam, to tobie nic do tego! — burknęła Białka. — A ty
posłuchaj
rady mojej,
bo... zobaczysz!...
Król jegomość nie odznaczał się pięknością. Brzydki był, podstarzały,
prawą łopatkę
miał
wyższą od lewej i kulał trochę, ale to wszystko pokrywała korona złota, osłaniał
płaszcz
karmazynowy, wyrównywała suknia, bogato perłami szyta. Zobaczywszy siostry,
odrazu do
nich
cholewki smalić zaczął, królewskie dary do stopek złożył i grzecznostkami
obsypał, ale
Śpiewna
wymówiła się od podarunków i tylko białą różę wzięła, którą zaraz ozdobiła
warkocz swój
złoty.
— Jaki on piękny! — szepnęła Białka.
— Jaki on śmieszny! — odpowiedziała Śpiewna.
Gniewnym wzrokiem przeszyła ją Białka.
Pomiędzy licznymi dworzanami króla był młody a piękny pachołek, Bartkiem
zwany.
Oczy
Śpiewnej spotkały się ze spojrzeniem młodzieńca, który, olśniony pięknością
dziewczyny,
długo
oczu swoich z niej nie spuszczał i, gdy król Białce klejnoty ofiarowywał, on
zbliżył się
do Śpiewnej i rzekł:
- 90 —
- Bogactwem mojem jest ta fujarka. Gra pięknie i przyjdzie czas, że ja ci
wydobytą
z niej pieśń podaruję.
Śpiewna, stojąca w progu izby, jak róża spłonęła, a Białka, spostrzegłszy
to, złośliwie
siostrze rzuciła w ucho:
- W sam raz dla ciebie mąż, a od króla mi wara!
- A Przegoń? — powtórzyła Śpiewna.
- Odstępuję go tobie — rzuciła Białka.
Przegoń nie widział króla, lecz dowiedział się o jego przybyciu i że
narzeczoną mu
zbałamucił. Chciał rozmówić się z Białką, ale ona, zajęta gościem swoim, który
przesadzał się
w grzecznościach i złote góry obiecywał, widzieć go nie chciała. Usunął się więc
na czas
pewien
od niewiernej i czekał, co czas przyniesie.
Pewnej nocy — a noc była księżycowa, wonna, upajająca — pod oknem
świetlicy,
gdzie obie
siostry spały, dały się słyszeć dźwięki gitary i śpiew.
- Król!— szepnęła Białka i skoczyła do okna. A król śpiewał:
Wydmucham tobie ze mgły pałace, Za uśmiech każdy złotem zapłacę,
O twoich marząc wygodach. Utrefisz włosy, ubielisz lica, I chodzić
będziesz, niby
pawica,
W moich królewskich ogrodach.
— Słyszysz? słyszysz? — zwróciła się Białka do Śpiewnej — tak śpiewa
król!
Wtem pod oknem odezwała się fujarka wiejska. Białka wychyliła się przez
okno i
zobaczyła
Bartka, przebranego w strój błazeński, a widząc siostrę, poruszoną rzewną nutą
fujarki, do
rozpuku
śmiać się zaczęła.
Fujarka umilkła, zadzwonił śpiew:
- 91 —
Ty nie idź do mnie w sztucznych warkoczach, Tylko z miłością w błękitnych
oczach,
Co drugą miłość zrozumie; Niech cię królewska szata nie wzrusza, Jeśli w
niej błazna
kryje się dusza,
Dusza, co kochać nie umie!...
— To śpiewa Bartek! — zawołała Śpiewna.
— Cha-cha-cha! — dzwonił zjadliwy śmiech Białki. Wychyliła się przez okno
i
rzuciła
w noc głuchą:
— A przepędź tego błazna, królu mój miłościwy, który miał śmiałość pieśń
ci
przerwać
i urągać duszy twojej królewskiej, a przepędź go, bo kradnie nam noc tak cudną!
— Srożej go ukarzę, niż myślisz — zabrzmiała odpowiedź — bo jutro na
ślubnym
kobiercu
z siostrą twoją stanie!
— A my kiedy? — spytała Białka.
— Choćby zaraz... Przyjdź do mnie!...
Białka skoczyła przez okno, i oko w oko spotkała się... z Przegoniem.
— Co tu robisz? — rzuciła, wyprostowując się dumnie.
— Przyszedłem szczęścia ci życzyć z tym... błaznem królewskim —
odpowiedział
Przegoń,
na Piesia wskazując.
— Co? co? — wybełkotała Białka, przerażonemi oczyma patrząc na strój
guzmański,
niby
króla.
A z świetlicy, gdzie Śpiewna została, zadzwoniła fletnia Bartkowa, a
później śpiew:
Trudno jest znaleźć szczere kochanie
Przy szat nęcącej purpurze: Niepewność w sercu zawsze zostanie,
Choć wszystkie zerwałbyś róże. Krzywiznę pleców, uczuć brzydotę,
Zapadłych oczu blask chory Pokryją zawsze brzękadła złote,
Sztucznie dobrane kolory.
- 92 -
Król — chciałem serca, błazen — chciał śmiechu,
Nikt tu z nas szkody nie zazna!
Błazen królewski strój wziął w pośpiechu,
Król w suknię ubrał się błazna.
Płacz teraz, dziewko, po złudnej stracie,
A zrozum te słowa wieszcze:
Że się nie sądzi ludzi po szacie,
Że serce, dusza jest jeszcze!
Zajechała złota karoca, błysnęło pochodni tysiąc, tysiąc rycerzy z
Przegoniem na czele
otoczyło pojazd królewski, w którym Śpiewna z drużkami usiadła i na ucztę
weselną do
królewskiego
udała się zamku. Cieszyła się matka stara ze szczęścia Śpiewnej, bolała nad
opuszczeniem
Białki,
która szesnaście grządek rutą obsiała, nim za starego organistę za mąż wyszła.
PAMIĄTKA PO PRADZIADKU.
Zebrało się ludu dużo na naradę do księdza proboszcza aby, po rozpatrzeniu
sprawy
całej
i mądrym namyśle, nie już jako tako do ładu dojść z panią Komnacką, ale całą
sprawę raz z
nią
zakończyć. Była to baba, jak organista mówił: z piekła rodem. Niech gdziebądź
plotka się
jaka
urodzi, to ona ją wykołysze, wTyniańczy i taką niestworę z niej zrobi, że mąż
żonę kijem
obije,
syn przeciw rodzicielowi stanie, córka z matką się pokłóci, rodzeni poswarzą się
bracia,
a przyjaciele najlepsi, jak wilki złe, bokiem spojrzą na siebie; w
najspokojniejszej wsi
zakotłuje się zaraz, jak war w garnku, byleby pani Komnacką wrota jej
przestąpiła, nawet
ksiądz proboszcz roz-fukał się raz był okrutnie na dławidudę swojego, gdy pani
Komnacką
drogę
mu przeszła, a on nie miał wody święconej pod ręką. Ni perswazye gospodarzy
statecznych,
ni
mądre księdza kazania nie wpływały na babę-jędzę, która wszędzie nos swój
musiała
wsadzić,
najzgodniejsze małżeństwo pokłócić, najbardziej kochającą się rodzinę poróżnić.
Aby dzień
zaświtał, już jedną i drugą sąsiadkę łapie ta baba utrapiona i szu-szu, to tej,
to tej na ucho,
miele ozorem, niczem młyn amerykański.
— 94 —
— Wiesz, kumciu?
— Nie wiem.
— To słuchaj... Albo:
— Kumciu, wiesz?
— Wiem!
— To posłuchaj...
A że człek ciekaw jest zawsze, więc ucha nastawia, a baba trzepie i
trzepie, dopóki nie
postawi na swojem i nie podniesie na nogi wsi całej. Wszczyna się rwetes,
klątwy, bójki,
połajanki: ty taki, ty owaki! ty taka, ty owaka! a baba.dolewa oliwy do ognia i
szasta się, jak
miotła, po kątach wszystkich, tylko że śmiecia nie wyrzuca, lecz coraz więcej go
przysparza.
Wiedźma nie wiedźma, bies nie bies! ale tak ludziom dokuczyła, że postanowili
ład nakoniec
z nią
zrobić i rzecz całą w wielkiej tajemnicy przeprowadzić.
Tajemnica przed panią Komnacką?... to ci gadanie!
Zebrali się w lesie, a każdy ciupasem na umówioną polankę przy dybał, lecz
wnet i
pani
Komnacką się zjawiła; zgromadzili się przed północką w pustej oborze dziedzica,
a już w
progu
przywitała ich wiedźma; do starej pod lasem rudery się wsunęli, drzwi zaparli,
okna wszystkie
zatkali — nic to nie pomogło: pani Komnacką przez komin się wsunęła i niby wie-
cownica
zaraz
na ławie siadła.
Rozpacz ogarnęła wszystkich.
Organista zaproponował spławić babę i jeżeliby na dno rzeki nie poszła, na
stosie
spalić,
ale ksiądz proboszcz dwukrotnie: nie wypada! powiedział, i raz jeszcze do
sumienia pani
Komnackiej
przemówił. Wiedział, że nic z tego nie będzie, lecz może ją się uprosi, ubłaga,
wszyscy zaś
byli
gotowi do ofiary największej, aby raz wreszcie pozbyć się obrazy boskiej i
spokój mieć.
Zerwali ze schadzkami. Narada, to narada!... Niech na niej
- 95 -
i pani Komnacką się znajdzie i raz się już dowie, jako ludziom wszystkim
obrzydła,
co zamierzają uczynić i jakie może nieszczęście ją spotkać, albo: jeżeli groźby
i prośby na
nic,
to jakiej zapłaty zażąda, by raz wreszcie ustatkować się zechciała.
Zebrali się tedy u księdza proboszcza i panią Komnacką poprosili.
Przyszła, a jakże!
w biały czepiec ubrana, w spódnicy szeleszczącej, z zawieszonymi koralami na
szyi
pomarszczonej
a żółtej, jak wosk. Nikt przy niej siedzieć nie chciał, bo stara wiedźma tabaki
zażywała
i pchała ją w nos garściami całemi, a było w co pchać, bo nos był, niczem puzdro
dziedzica,
gdzie grosze po dobrym urodzaju sypał. Przy proboszczu zajął miejsce organista,
który także
miał nos duży i czerwony, jeno od gorzałki. Po drugiej stronie księdza
gospodarze zasiedli,
dalej gospodynie, dziewuchy i parobczaki, między którymi Jontek przewodził,
chłop na
schwał,
do tańca i do różańca, że uśmiechały się do niego dziewoje, a gospodarze, mające
córki na
wydaniu,
mówili: »Gdyby to Jontek chciał a wziął ciebie, Basiu czy Kasiu!« — Ale Jontek
upor-nie się
trzymał, wiedząc, że straty żadnej nie poniesie i najpiękniejszą dziewuchę
weźmie, gdy
zechce.
Usiadł tedy za stołem, wąsiki kręci i patrzy i widzi, jako się do niego
wszystkie usta
uśmiechają,
bo ni urody takiej, ni siły, ni gruntu tyla, co on, żaden z młodzieńców nie
miał. Naprzeciw
Jontka pani Komnacką usiadła i świdruje go oczyskami, a raz wraz w lipowe
pudełeczko
stuknie
i tabaki zażyje.
Gdy już zebrali się wszyscy, a naradę rozpocząć potrzeba było, ksiądz
proboszcz,
jako że nie był leciwy, starszym od siebie gospodarzom pierwsze słowo zostawił;
ale, że to
z panią Komnacką do czynienia się miało, ten i ów w głowę się podrapał i, choć
zawsze
wymowny
był, dziś chrypy dostał. Baby może i odważyłyby się coś nie coś powiedzieć, bo
już im się
ckniło
tak bez gadania siedzieć, ale, że nikt do nich się nie zwracał, milczeć musiały,
tembardziej
dziewuchy i parobczaki,
- 96 -
bojący się, jak ognia, wiedźmy starej, z wyjątkiem Jontka. który już chrząknął
był i na
pozwolenie
zabrania głosu czekał. Lecz na to ani ksiądz ani organista pozwolić nie mogli.
Jeżeli nie
gospodarze stateczni, to osoba duchowna albo ten, co przy organach siadywa,
pierwszeństwo
mieć
muszą. Tedy podniósł się ksiądz proboszcz i tak zaczął:
- Zebraliśmy się tutaj, zacni gospodarze, aby z panią Komnacka taki libo
owaki ład
zrobić...
- Niedoczekanie wasze! — wtrąciła jędza.
- Stanęła już nam kolką w boku...
- Jeszcze wam lepiej stanę — przerwała proboszczowi baba.
- Ni groźby, ni prośby nie pomagają — ciągnął proboszcz — nie skutkuje i
woda
święcona,
której złe dyabły boją się nawet, a we wsi niezgoda, wszystkich przykazań
boskich
poniewieranie,
smutek w niebie, radość w piekle!... Byli już tacy, którzy, rady nie widząc
innej, chcieli
ciebie, wszystkich nieszczęść naszych przyczyno! — (tu zwrócił się do pani Ko-
mnackiej) —
spławić
i na stosie spalić, alem się oparł temu, nieśmiertelnej duszy twojej gubić nie
chcąc. Dziś
ostatni
raz zwracamy się do ciebie, dyable w spódnicy, i pytamy, czego chcesz, ażebyśmy
spokój
mieli?
A pani Komnacka na to:
- Dajcie mi Jontka, inaczej — pławcie!
Gdyby piorun z jasnego nieba trzasnął, nie zrobiłby wrażenia większego.
Ksiądz oczy
wytrzeszczył, organista gębę rozdziawił, baby się zatchnęły, zmartwiały
dziewuchy, a Jontek
pobladł, jak ściana. Jeno gospodarze poważnemi oczyma spojrzeli na niego, jakby
mówili:
— Idź na ochfiarę!
Cisza. Słyszysz, jak mucha bzyka w objęciach pająka, jak pod podłogą mysz
chroboce.
Pani Komnacka świdruje oczyma Jontka zbolałego, a w nos coraz więcej tabaki
pcha, on
zaś,
- 97 -
co spojrzy na nią, to się odwróci; takie uczucie ma, jakby mu
aptekarskiego oleju dali.
Cisza. Ksiądz milczy, organista gęby nie przymknął, baby nie odetchnęły,
dziewuchy
z martwoty nie wyszły, a gospodarze poważni patrzą i patrzą na Jontka, a on
coraz wyraźniej
w ich oczach czyta:
— Idź na ochfiarę! Podniósł się tedy i rzekł:
— Dla dobra gromady — bierz mnie, babo!
Poruszyli się wszyscy. Ksiądz: »amen!« powiedział, organista gębę stulił,
dziewuchy
się
rozpłakały, a pani Komnacka nagliła, by iść do kościoła.
— Ochfiara wymaga ochfiary — odezwał się Jontek, do oblubienicy się
swojej
zwracając. —
Przykładnym ci ja mężem będę, zatabaczony nos twój nawet polubię, jeno ty,
przyszła
małżonko moja,
ciekawością nie zgrzesz, bo koniec twój przyjdzie.
Pani Komnacka przyrzekła, mówiąc, że co a co, ale nigdy ciekawą nie była,
jako to w
każdej
niewieściej naturze jest.
Po trzech niedzielach ślub się odbył, organista fałszywie »Veni creator!«
zagrał,
ksiądz
pięknego nie mógł dokończyć kazania. Nocy tej wszystkie psy wyły we wsi, a wilki
z lasu
powychodziły.
Od tego dnia zaślubin wszędzie święty zapanował spokój. Zło wszystko
weszło do
chaty
Jontkowej, a trzeba było tak ludzi swoich miłować, jak on miłował, by to srogie
utrapienie
znosić
tak cierpliwie. A baba, jakby się wściekła, że już żadnych komeraży nie może
czynić, złość
całą
na nieszczęśliwego Jontka przeniosła. Gderała od świtu do nocy, głodem morzyła,
pantoflami
ciskała;
gdy spał, tabakę tarła, a Jontek z jednem złem słowem do niej się nie odezwał,
jeszcze z
jarmarku
korale i chusty piękne przywoził. —»Jakim-ci byłby on dla mnie!«— wzdychały
Basie i
Kasie.
7
- 98 -
Razu pewnego zobaczyła stara sekutnica pudło jakieś żelazne pod łóżkiem
Jontkowem.
Zaciekawiona, obie ręce wyciągnęła do niewidzianego dotąd przedmiotu.
- Nie tykaj! — krzyknął Jontek.
Baba odskoczyła, przestraszona.
- A co to takiego, Jontku? — spytała.
— Stary godzinnik po pradziadku.
- Gra?
- I śpiewa — dodał Jontek.
- A bije?
- Ojej!
- Nakręć go!
- Klucz gdzieś zadziałem.
Baba znów ręce wyciągnęła.
- Nie tykaj!! — wrzasnął Jontek.
Pogroził palcem pod nosem zatabaczonym i dodał:
— Ani mi się waż poruszyć, spojrzeć nawet na tę pamiątkę po pradziadku!
Ani się waż!... Łatwo powiedzieć, a tu ciekawość żarem piecze.
Dotąd na krok nie odstępowała Jontka, teraz wyprawiła go z domu, by dla
zdrowia
przeszedł się sobie po polu. Jontek wyszedł, ale za drzwi się skrył, bo domyślił
się, że baba
nie strzyma i do pradziadowskiej pamiątki zajrzy.
Tak się i stało.
Wyciągnęła pudło, klucz znalazła, a biorąc go do ręki, rzekła:
- Głupi chłop! dyć przy pudle wisiał.
Zaczęła nakręcać godzinnik, chcąc posłyszeć, jak śpiewa, gra i bije.
Kręci — i słucha.
- Cyk-cyk, cyk-cyk!...
Iść zaczyna, ale muzyki i bicia nie słyszy.
- 99 -
Kręci dalej.
Aha!... Już coś zaskrzeczało we środku... Nagle wierzch pudełka odskoczy,
muzyka
się
odezwała, furknęło kijów dwa i nuż babę okładać, jak się należy — a tu i śpiew
słychać,
wychodzący z tego godzinnika pradziadowskiego:
Bijcie, kije Samobije,
Walcie głucho W plecy,
w ucho, Łupcie żebra,
Niechaj febra Nią zatrzęsie.
Baba w mięsie!...
Nie wytrzyma?...
Strachu niema!
W tan jej chce się,
Graj-źe, biesie!...
- Jontek! Jontek! - zakrzyczała pani Komnacka.
A kije łupią, kości chrupią, a baba aż od ziemi się odbija, tak walą
rzetelnie.
- Jontek, ratuj! — wrzeszczy w niebogłosy. - Zakazany to jakiś ten twój
godzinnik
pradziadowski!
- A gra? - pyta Jontek, śmiejąc się z wiedźmy.
- Gra! gra!
- A śpiewa?
- Oj, śpiewa, żeby go tknęła chrypka!
- A bije?
- Jontek, ratuj! a roztłucz tę przeklętą maszynę!
- Nie głupim psować tak pożytecznej pamiątki po pradziadku... »Bijcie,
kije —
samobije!« —
zawołał i dodał jeszcze ochoty kijom rozhulanym.
Nie wytrzymała takiej muzyki pani Komnacka. Skoczy na
- 100 -
dach, kije za nią; na komin, kije za nią! Tedy dała susa w powietrze, uczepiła
się za róg
księżyca i znikła.
Po kilku dniach przyszedł do Jontka list z piekła, donoszący, że baba już
w niem jest
i trze tabakę Belzebubowi, i że wszyscy są z niej tam zadowoleni. Jontek,
uwolniony od
jędzy,
za żonę pojął najładniejszą dziewczynę we wsi, godzinnik zaś pradziadowski, jako
bardzo
pożyteczne narzędzie, nadal przechował.
ŹABA.
ŻABA.
Zła macocha, to gorzej kolki w boku. Przekonał się o tem Jaś sierota, gdy
po śmierci
mateńki nieopatrzny tatuś żonę drugą pojął. Nie było dnia, ażeby za drzwi nie
wyleciał, ręką
złej macochy wypchnięty, a co sińców na wynędzniałem ciałku miał swojem, to nie
zliczyłby
rachmistrz najbieglejszy. Zapóźno opatrzył się ojciec Jasia, że babę-jędzę do
domu
wprowadził
i to z dorastającemi córkami dwiema, które nie lepsze od swojej mamusi były.
Cierpiało nad
tem
nieszczęśliwe czleczysko i mocno pierwszej żałowało małżonki, dla której takim
niedobrym
był
mężem, że zrozpaczona do rzeki skoczyła i już żadne niewody jej nie dostały. A z
Jasiem
coraz
to gorzej było, bo po ojcu ładny mająteczek na niego przypadał, macocha zaś
chciała, by to
wszystko
jej córuchny zabrały. Bóg im nie dał urody, niech więc choć sporo grosza mają, a
tu
przeszkodą
Jaś staje, chłopczyk, jak malowanie, grzeczny, cichy, potulny.
Jak się go pozbyć, a dobro jego zabrać?... Męczyła go głodem, biła, spać
nie dawała,
ale Jasio, choć jak deseczka wyglądał, nie wybierał się wcale do królestwa
niebieskiego.
Widział
to wszystko ojciec, bolał nad tem, ale tak był zahukany przez babę-jędzę, że
słówka
jednego
pisnąć nie śmiał.
- 102 -
Razu pewnego, chcąc myśl swoją do skutku doprowadzić, zawołała Jasia do
siebie i,
pokazując
mu las daleki, taksię odezwała:
— Mówili mi ludzie, że w tym tam lesie złote grzyby wyrosły. Przynieś mi
tych
grzybów
na dwie miski, a ugotuję wieczerzę, jakiej nikt dotąd nie jadł. Idź tylko prosto
przed siebie,
na lewo ani na prawo nie patrz, a nie waż się bez tych grzybów złotych,
wielkości kapelusza
ojcowskiego, powracać, bo na śmierć ubiję!
Jasio iść musiał. Wiedział, że macocha, co rzekła, tego święcie dotrzyma;
a baba-jędza
wykombinowała sobie, że w lesie są wilki i inne zwierzęta złe, które już łatwo z
Jasiem
malutkim
poradzą.
Poszedł więc Jasio — i przepadł. Miesiąc jeden i drugi upłynął, a chłopca
nie było.
Dała
niegodnica na Mszę świętą za duszę Jaśkową i już w chałupie i obejściu całem jak
na wła-
snem
zakrzątała się gospodarstwie.
A Jasio szedł prosto przed siebie, zagłębiał się w las pusty, głuchy, ale
nigdzie
grzybów
złotych napotkać nie mógł. Tu i tam na rydze się natknął, zatrzymał się nad
żółtym
muchomorem,
lecz gdzie im do złota i wielkości kapelusza ojcowskiego!
Nocka zapadła. Jasio zmęczony był, głodny i senny. Odurzał go zapach
kwiatów,
same powieki
do snu się kleiły. Położył się więc pod dębem omszonym i usnął. Usypiając,
szepnął:
— Pilnuj mnie, lesie! I przymknął oczy.
Nie przespał godzinki jednej, jak go obudziło ciężkie stąpanie czyjeś. Coś
idzie, dyszy
i zatrzymuje się tuż, tuż przy nim, jakby czekało na coś.
Jasio otwiera powieki.
Jezu! JezusieńkuL. potwór jakiś tuż przy nim usiadł i zielonemi
— 103 —
oczyma patrzy. Niby dwie świeczki nieruchome, ślepie błyszczą; czasami
koralem się
zakrwawią,
czasami dwiema gromnicami spojrzą.
Wilk! wilk! wilk! z gęstego boru wyszedł, z krzewów dzikiej łoziny i
pewnikiem o
strasznej
biesiadzie zamyśla. Jasio podniósł się, ukląkł, rączki jak do pacierza złożył i
szepnął:
— Nie jedz mnie, panie wilku, nie jedz!
Wilk powoli głową poruszył, kłapnął zębami i rzekł:
— Co prawda, to miałem ochotę spróbować ciebie, mój baranku! ale same
kosteczki
masz,
a to zła uczta dla mnie. Lecz co ty robisz tutaj, koźlątko?
Jaś westchnął i odpowiedział:
Zła macocha mnie wygnała, Jeść nie dała, pić nie dała, Pośród krzyku i
hałasu,
Wypędziła
precz do lasu.
— Musi być biedna kobiecina ta twoja macocha i własnych dziatek wyżywić
nie może
— rzekł wilk.
— Gdzie tam biedna! — wykrzyknął Jaś. — Daj Boże każdemu mieć takie
gospodarstwo!
— Chałupa jest? — wilk spytał.
— I obora nie pusta — Jaś dodał.
— Obora?
— A jakie bydełko w niej dorodne!
— To bardzo miła wiadomość dla mnie — wilk szepnął.
— GProsiaki? — wilk podchwycił. — To bardzo miła wiadomość dla mnie, bo ze
mnie gospodarz
zamknięte i żadnej szparki, szpa-reczki tam niema — z westchnieniem dokończył.
- 104 -
- jest w chlewku jedna dziura niezałatana — rzeki Jaś.
- Dziura?... to bardzo mila wiadomość dla mnie — wilk
szepnął. - Ale - dodał po chwili - tego wszystkiego musi pilnować pies zły
bardzo,
jak to w dobrem gospodarstwie być powinno.
— Był Brysio — Jaś odpowiedział — ale zdechł przed
dwoma dniami.
To bardzo miła wiadomość — mruknął wilk. — No, dobranoc ci, robaczku! ja
muszę
do moich
towarzyszów iść i powiedzieć im, by dziurę tę załatali, bo o szkodę nie trudno!
— To powiedz, panie wilku, by i do obórki zajrzeli, bo i tam jest jedna
deska w
ściance
wybita.
— Dziękuję ci i za tę wiadomość... Bardzo, bardzo przyjemna!... Polnische
Wirtschaft!
polnische Wirtschaft! — mruknął, odchodząc.
Wilk ukrył się w gęstwinie, a Jaś, choć nie lubił macochy, rad był, że jej
wygodzi.
— To ci się zdziwi, — szeptał, usypiając — gdy w chlewku i obórce porządek
niemiecki
zobaczy!
Oczu nie przymknął jeszcze, aż tu mu coś przy ramieniu usiadło.
Była to kuna.
— Gryźć mnie chcesz? — zapłakał Jasio.
— Miałam ochotę, aleś mi do gustu, mizeraku, nie przypadł — odpowiedziała
kuna.
— Lecz
co ty robisz sam w tym lesie głuchym?
Jaś westchnął i wyszeptał:
Zła macocha mnie wygnała,
Jeść nie dala, pić nie dała,
Pośród krzyku i hałasu,
Wypędziła precz do lasu!
- 105 —
— Musi być biedna kobiecina ta twoja macocha i własnych dziatek wyżywić
nie może
— ulitowała
się kuna.
— Gdzie tam biedna! — wykrzyknął Jaś. — Cielątka, prosiątka, koniki ma...
— A kury?
— Pentarki nie pentarki, wszystko jest! — Jaś odpowiedział.
Kuna westchnęła.
— Pewnikiem kurnik tam murowany, że przystępu do niego niema...
Jaś opowiedział wszystko, jak i co było, i wspomniał o dziurze w dachu
drewnianego
kurnika,
którą kuna postanowiła załatać.
— Biła mnie, jeść nie dawała — szeptał Jaś, usypiając — ale przynajmniej
niech ma
dobre
wspomnienie o mnie!
Zasnął teraz snem głębokim i wyśniła mu się macocha, dziękująca za jego
opiekę nad
obórką,
kurnikiem i chlewkiem. Pomimo to wszystko zaczęła go w nos szczypać, aż się
obudził i
zerwał
na równe nogi. Razem z nim odskoczył ptak jakiś, ale wnet się zatrzymał i zaczął
przypatrywać się
Jasiowi.
Był to kruk.
— Na co mnie dziobiesz? — Jaś spytał.
— Przez sen otworzyłeś oczki, a ja myślałem, że to dwa brylanciki
błysnęły. Wiedzieć
zaś musisz,
- To popraw, panie kruku, macosze mojej nakrywkę od blaszanego pudełeczka,
gdzie
chowa
dukaty tatusiowe — wyszeptał Jaś rozespany. — Na stoliku przy łóżku stoi, a
świeci, jak
lusterko.
Zrób to dla mnie, panie kruku!... Biła mnie, jeść nie dawała, niech jednak ma
dobre
wspomnienie o mnie!
Kruk przyrzekł zająć się jubilerską robotą i wszystkie dukaty wynieść ze
szkatułki
macochy Jasia.
- 106 -
Jasio już spał.
Obudziła go rosa zimna, z której otrząsały się drzewa, zbudził strzał
słońca, które
złotym prysnęło promieniem, rozdzierając lasu gęstwinę. Jasio sam nie wiedział:
iść czy
zostać,
tak mu dobrze było w tym lesie rozpachnionym i rozzłoconym. Lecz głód mu
dokuczał,
trzeba
go było zaspokoić. Umył się zimną rosą, łeśnemi jagodami posilił i poszedł
naprzód.
Obojętne
mu już było, czy macocha czeka na grzyby złote czy nie: on wie, że do niej już
nie wróci.
Las zrzedniał, wązki strumyk nicią srebrną przedarł dolinę, po której
trawach
puszystych
chodził bocian krokiem poważnym. — »Klek-klek!« — zaznajomili się odrazu i
przyjacielska
zawiązała się rozmowa. Zadrżał ze zgrozy bociek, gdy się dowiedział, że gniazdo
jego nie
wichr
zrzucił, lecz zła macocha strącić kazała. Coś zaklekotał i uniósł się w górę,
nad doliną, nad
lasem popłynął i choć zniknął, Jasio jeszcze długie, gniewne słyszał klekotanie
bociana.
Pewnej nocy, gdy księżyc na niebie świecił, usiadł biedaczek nad brzegiem
stawu,
który
napotkał w lesie, zrozpaczony, bezradny, nie wiedzący sam, co dalej robić z
sobą. Mimo
wszystko
jednak lepiej mu było, niż w chacie ojcowej. Dookoła zielony las szumiał,
ptaszki śpiewały,
a żadne zwierzątko nie tknęło go dotąd. Wszystkie, które rozmawiać z nim
chciały, odsyłał
do chałupy macochy, nawet niedźwiedź o pasiece się dowiedział, a jako bartnik
doskonały,
postanowił cale inny ład w pszczelnictwie macochy Jasia zaprowadzić. Jasio
cieszył się, że
tylu
dobrych przyjaciół dał złej macosze, ale nie wróci do niej, nie wróci, choćby
się przekonała,
ile dobrego dla niej zrobił. Głodny był, to prawda! lecz czy on i tam nie bywał
głodny?
Tu przynajmniej nikt nie krzyczy, nie bije, jeno cicho, srebrzyście fala stawu o
brzeg uderza
i szemrze, i dzwoni, i wzdycha...
Gdy tak siedzi na brzegu zielonym i patrzy na fal igraszki,
- 107 -
z toni srebrnej wyskoczyła żabka maleńka, usiadła na murawie tuż, tuż przy nim,
a tak
ślicznemi
oczkami spojrzała na niego, że Jaś do ręki ją wziął, na dłoń położył, podniósł
do ust i
przytulił.
Żabie serce zabiło mocno, widocznie z radości, nie ze strachu, bo nie
zeskoczyła, choć od ust
dłoń odjął, jeno widząc wpatrzonego w nią Jasia, odezwała się zaraz:
— Kwa-kwa!
— Po francusku nie rozumiem, żabciu! — Jaś odpowiedział. — Mów do mnie
jak
Pan Bóg przykazał.
— Skąd się wziąłeś tutaj, synaczku? — spytała żaba.
— Mówisz tak, jak niegdyś mama mówiła, a od tak dawna nikt nie zwrócił
się do
mnie z tern
słówkiem — szepnął Jaś, rozrzewniony wspomnieniem matki, a dwie łzy błysnęły w
oczętach
jego.
— Skądże się wzięłaś tutaj, dziecino? — powtórzyła żaba.
Zła macocha mnie wygnała, Jeść nie dała, pić nie dała, Pośród krzyku i
hałasu,
Wypędziła
precz do lasu.
Jaś odpowiedział.
— Głodnyś? — kwaknęła żaba, wyskakując, jakby strwożona z dłoni Jasiowej.
— Przecie nie zjem ciebie, kiedym już ucałował tak serdecznie — rzekł Jaś
z
wymówką.
— Ktoby mnie tknął, brzydoty takiej! — odpowiedziała żaba. — Aleś ty
głodny!
Skoczyła na krzew leszczynowy, wątłemi łapkami objęła gałązkę i nuż
trząść, trząść,
aż posypały się orzechy, niby grad perłowy. Dorodne były, dojrzałe, a Jasio miał
ząbki ostre,
jak wiewiórka. Posilił się więc dobrze i, zwracając się do dobrodziejki swojej,
odezwał się:
— Dobra ty jesteś, żabciu, bardzo dobra!
?8 —
Snadź słowa te podobały się żabie, bo wnet na kilka cali urosła i
wyglądała, niby
ropucha
duża, ale Jaś brzydoty jej nie widział, bo każdy dobry uczynek — wypięknia.
Jasio polubił ją bardzo, niemniej i ona Jasia. Chodzili razem na jagody,
do błękitnych
motylków się skradali, jedli razem, spali razem. Zdawało się nieraz Jasiowi,
gdy, przytulona
do piersi jego, żabka usnęła, że ciepłe, ludzkie serce bije przy nim. Wtedy
dawne, dawne,
niemowlęce jeszcze wspomnienia nawiedzały duszyczkę Jasia: słyszał cichy szmer
chwieiącej
się
kołyski, słodki śpiew matuli, ciche słowa, senne »luli«, kołysankę o dziadku
siwym, piesku
szczekającym i deszczyku majowym. I opowiadał Jaś żabie o złej macosze i o swej
doli
sierocej,
stawek zaś, nad którym codziennie przesiadywali, przypomniał mu historyę
utopienia się jego
własnej mamusi, którą pamiętał dobrze i kochał bardzo, aż rozpłakało się niebożę
łzami tak
rzewnemi, że żabka nawet wytrzymać nie mogła i listkiem leszczynowym oczki sobie
obcierać
zaczęła. Smutek Jasia, litość żaby złączyły ich węzłem przyjaźni prawdziwej.
Postanowili nie
rozstawać się już z sobą i razem dolę i niedolę przenosić.
Jak tylko słońce zaszło, księżyc zaświecił, żabka Jasiowa skoczyła zaraz
do stawu,
na szerokim liściu lilii wodnej usiadła i »kum-u-kum« zaśpiewała. Wnet ozwała
się żab cała
kapela; na całej przestrzeni stawu: »kum-u-kum!« zabrzmiało, zadzwoniło sto
strun jakiejś
harfy czarodziejskiej, zatopionej w kryształach wodnych. Rozległo się łkanie,
smutkiem,
bólem
i żalem jakimś przepełnione, że Jaś nadziwić się nie mógł tej muzyce artystek
niewidzialnych.
— To ci jęk, to ci płacz, to ci zawodzenie!— powtarzał, zachwycony tą
gędźbą
wieczoru.
— Wiedz, mój kochanku, że jestem królową żab — odezwała się przyjaciółka
Jaśkowa.
— Mieszkam w kryształowym pałacu, śpiewam pięknie, uprzyjemniam ludziom wieczory
księżycowe,
— 109 —
ale nikt mnie nie lubi, nie lubi dla mojej brzydkiej postaci — dodała
smutnie.
— Ja ciebie polubiłem bardzo, bardzo! — zawołał z przejęciem się Jaś.
Ach! jak wdzięcznemi oczyma spojrzała żaba na Jasia, i znów na kilka cali
urosła,
że już mogła z Jasiem pod rękę chodzić i rozmawiać wygodnie. Kto inny
przestraszyłby się
takiego
potwora, ale Jasiowi coraz piękniejszą ta brzydka żaba się wydawała. Teraz
mógłby bez
fatygi
z nią potańczyć, dziarskim oberkiem dolinę całą okrążyć, tylko nie takiej
smutnej muzyki
potrzeba.
Grają żaby, w trzcinach wiatr szepce, cicho kołyszą się fale. Nad lasy
księżyc wzbił
się,
wysrebrzą listki topoli, nadbrzeżne wierzby wyzłaca.
Jaś westchnął.
— Czego ty wzdychasz? — spytała żaba.
— Gdyby tu łódka była, popłynąłbym z tobą daleko... daleko...
— Czy myślisz, że żab królowa, wód mieszkanka, łodzi niema?
Tu zwróciła się do trzcin nadbrzeżnych i zawołała:
Rozchylcie się trzciny
Ty, wietrze, z gęstwiny
Wyprowadź złotą łódź!
Na łodzi tej deski
Rzuć dywan królewski,
Na ramię płaszcz mi rzuć!
Staw miniem — i rzeką
Popłyniem daleko
Z źab pieśnią, z szumem fal!...
Cud stanie się wielki:
Przeminie ból wszelki,
Przeminie smutek — żal!
— 110 —
Na rozkaz pani władnej złoto-zielona łódź ze trzcin się wysunęła i sama
przybiła do
brzegu.
Dwie żabki-służebnice poskoczyły wnet do pani swojej i na głowę jej złotą
koronę, na
ramiona
płaszcz granatowy rzuciły. Pazik podał berło srebrzyste i wiązankę z wrzosów
różowych.
- Jazda! — odezwała się żab królowa.
Jaś skoczył i z wiosłem u steru stanął. Królowa żaba na malinowym kobiercu
usiadła.
Zapieniły się fale, łódź odbiła od brzegu i, choć wiatru nie było, pognała
szybko, szybko,
widocznie prądem silnym porwana.
Nigdy tak jeszcze nie rozkoszował się Jaś, jak podczas tej podróży wodnej.
Zapomniał
o swej niedoli, o macosze, o grzybach złotych. Zdawało mu się, że to nie łódź go
kołysze,
lecz z lipowego drzewa kolebka, potrącana ręką matczyną. Mijają lasy, pola,
miasta, grody
i sioła; niekierowana łódź sama już płynie, pędzi przed sobą białe lilii kwiaty,
kąpiące się
w wód szmaragdach.
Dopływali właśnie do wsi jakiejś, gdy oto pobrzeżem stawu wilk pomknął, za
nim
kuna
skoczyła, zakołysało się kosmate cielsko niedźwiedzia, kruk czarnem powiał
skrzydłem, a
hen,
hen... daleko, daleko za niemi, coś błysnęło, niby gwiazda ognista, w błękity
niebios rzucona.
Gwiazda rośnie, rośnie, rośnie, aż się zmieniła w żagiew płonącą, którą niósł
bocian mściwy
w dziobie swym długim.
Nagle rozdarł powietrze ryk krów, bek owiec, wrzask kur przerażonych i
gęsi
dławionych
krzyk; zakołowały w powietrzu roje pszczele, z ułów ręką zbrodniczą wygnane, a
żagiew
bociana
padła na słomianą strzechę złej macochy.
Błysnęła łuna pożaru... kościelny uderzył w dzwon.
- A oto nad stawem kruk powiał, jakby umykał od ognia tego i wrzasków;
pudełko
błyszczące
trzymał w dziobie potężnym, z pudła sypały się, niby deszcz złoty, dukaty. Teraz
dopiero
Jasio
zrozumiał, jak i dlaczego to wszystko się zrobiło.
- 111 -
Za głowę się chwycił i zalamentował:
- Tom-ci pani macosze wy godził... Jej-jej-jej-jej!...
- Kara Boża! — odezwała się poważnie królowa żab.
Złą macochę dyabeł porwał,
Złe jej córy ogień strawił...
Dziękuj Bogu! dziękuj Bogu!
Ze ci ojca pozostawił.
Niech przybija łódź do brzegu,
Rola moja już skończona;
Wracam w tonie wód srebrzystych,
Ty w ojcowskie śpiesz ramiona!
— Nie, nie! — zawołał Jaś z płaczem. — Nie puszczę ciebie, zanadto kocham
ciebie!
Na to czarodziejskie słowo: »kocham!« prysła brzydka powłoka żaby, a
ukazała się
pani
śliczna i białe do Jasia wyciągnęła ręce.
— Mamuś! — Jaś krzyknął i, oszalały ze szczęścia, rzucił się w ramiona
matki.
Ojciec posłyszał ten krzyk opłakanego już przezeń syna. Biegnie, patrzy,
nie wierzy
oczom, uszom nie wierzy, za pierś się chwyta, za czoło i nieprzytomnie bełkoce:
— To ty, Magduś?... to ty, utopiona żonko moja?...
A ona tak odpowiedziała:
Kiedy w opętania szale
Rzuciłam się w stawu fale,
Wychyliła się z wód ku mnie
Wód przemożna czarownica,
Osypała piaskiem lica,
W srebrnej położyła trumnie,
Ale śmierci mnie wydarła:
Byłam śpiąca, nie umarła!
- 112 -
- I zaklęła mnie w żabę - ciągnęła piękna pani - rozkazując za grzech mój,
grzech
samobójstwa,
dotąd siedzieć w powłoce jej brzydkiej, dopóki ktoś mnie bardzo, bardzo nie
pokocha. Ty
pokochałeś mnie,
Jasiu! ty jeden, jedyny wypowiedziałeś zbawcze słowo: »kocham!« Po tylu latach,
po tylu
latach pokuty,
słodkiem »luli« uśpię dziś synka mojego.
I dnia tego, wieczorem, zachwiała się kolebeczka przy słodkim śpiewie
matczynym.
KUBA CHCIWIEC.
Kuba urodził się już był chciwcem i skąpcem. Zaledwie oczy na świat Boży
otworzył,
pierwszem jego słowem, jakie wymówił, było:
— Daj!
Później, dziesięcioletnim malcem w szkole będąc, gdy go nauczyciel
zapytał: »Ile ci
jabłek zostanie, gdy, siedm ich mając, dasz braciszkowi dwa?« — odpowiedział bez
wahania:
— Kiedy ja nikomu żadnego jabłka nie dam, panie psorze!
Nawet przed księdzem prefektem, wyliczając siedm grzechów głównych,
wytrzepał
bez
zająknienia się:
— Pycha, łakomstwo, miłość bliźniego...
Wziął w skórę za to, ale przekonania swojego nie zmienił.
Urósł więc na skąpca paskudnego, grosze, jak mógł i gdzie mógł, do
kieszeni zgarniał,
nic nigdy dobrego ludziom nie zrobił, aż mu dali nazwisko pewnego stworzenia, na
folwarku,
w chlewku mieszkającego.
— Świnia, to świnia! — mruczał Kuba do siebie — ale co mam, to mam! a
przez was
psia
zazdrość mówi, że i dziesiątej części mienia mojego nie macie!
8
- 114 -
Codziennie oblicza? kapitały swoje i zawsze mu było mało. Wzdychał,
narzekał,
głową
kręcił, przymierał głodem, aby tylko mieć więcej. Utopione muchy w śmietanie
oblizywał, a
raz
nawet oskrobał mysz, gdy w miodzie się utopiła.
Razu pewnego siedział u siebie w pokoju, w podartym szlafroku, papuciach
dziurawych,
i sarkał, że nie wszystko według jego myśli się dzieje.
- Źle, Panie Boże, świat ten stworzyłeś, o, źle!... Jabym
to lepiej zrobił — mruczał.
Coś szasnęło za nim w kominie, i dał się słyszeć głos:
- A jak?
- Jak? — odpowiedział Kuba, nie zdając sobie sprawy
z szeptu zasłyszanego. — Jak?
- Chciałbym wiedzieć, mości dobrodzieju! — znów dało
się słyszeć.
- Jabym urządził tak, że nic, okrom pieniędzy, na ziemi-by nie było, lub
to tylko,
co za dobrą gotówkę sprzedałbym zaraz. Miast strąków grochu, szczere perły
byłyby u mnie
w łupinie ze srebra; z kaszy jaglanej siekane bursztyny-bym zrobił, z ziemniaków
brylanty,
a w rubiny karczochy-bym przemienił, nawet kury, kaczki i indyki znosiłyby jaja
złote;
w rzekach zaś nie głupia woda, lecz kryształ roztopiony płynąłby, deszcz nawet
przemieniłbym
w dukaty, dopiero byłby plusk miły, aż mi oczy na myśl samą o tem z głowy na
wierzch
wyłażą...
Źle, źle, panie Boże, świat stworzyłeś, o, źle!
- Szkoda, że ciebie się nie poradził — zaszeptało znów coś w kominie.
- Kiedy nie było mnie przy stworzeniu świata — odpowiedział Kuba.
- A gdzie-żeś był, kochanku? — padło pytanie.
- Dyabli wiedzą, gdzie!... i w tem bieda cała!
- Czy nie możnaby omyłki naprawić?
- Ba! — westchnął Kuba.
- 115 -
Coś wylazło z komina i zbliżyło się do stołu, Y>rzJ którym Kuba siedział.
Czupiradło
jakieś kosmate, pół psa a pół kozy, rzekło:
- Stanie się według woli twojej.
Powiedziawszy to, znikło nagle, tylko sadze w kominie się posypały.
Kuba głową pokiwał i szepnął:
- Majaki! majaki!... ale mógłby Stworzyciel mnie na-samprzód stworzyć i
zapytać: co
ty
o tem wszystkiem myślisz, Kubo?
Że była już noc późna, Kuba spać się położył, i sen miał dziwny. Wyśnił mu
się Pan
Bóg,
który przyszedł do niego i rzekł:
się, że jesteś niezadowolony z dziełaodpowiedział py-mojego,
Dowiedziałem
Kubo?
Coś nie coś wypadałoby zmienić - odpowiedział pytany.
- Co? jak? mów, dobrodzieju!
Kuba wypowiedział pragnienia swoje.
- Prawda twoja - odpowiedział Pan Bóg Kubie i na majestacie chmur
purpurowych
uniósł się
w niebiosa.
Rano obudził się Kuba, wstał zaraz, szlafrok nałożył i w dłoń trzepnął,
wołając:
- Kaśka!
Wbiegła dziewucha młoda, hoża, która była u Kuby i praczką, i szwaczką,
i kucharką zarazem.
- Daj mi dziś na śniadanie jajko na miękko! — rzekł.
Kaśka zakręciła się i wybiegła. Po chwili powróciła z jajkami, ale dziwnie
głową
kiwała.
- Co tak makówką kręcisz? — Kuba spytał.
- Okrutecnie ciężkie — odpowiedziała, kładąc na miseczkę dwa jajka, soli
szczyptę
i masła odrobinę.
Kuba wziął jedno jajko w palce i opuścił na ziemię.
- 116 -
Trzasnęło, jak rzecz wagi dużej, ale nie roztłukło się wcale, co niemało
zdziwiło Kubę,
a jednocześnie radosnem napełniło go niepokojem.
- Czyżby? — mruknął.
Podniósł, z łupiny obrał i na cały głos krzyknął:
- Złoto!
Słysząc to, Kaśka do drugiego rzuciła się jajka, które nietknięte jeszcze
na miseczce
leżało, ale Kuba ją precz odtrącił. Tym razem jednak Kaśka powolną nie była.
Zaczęła się
kłótnia,
później bitwa, z której Kuba okrutnie poturbowany wyszedł, ale za wygraną nie
dał. Porwał
za stołek i w łeb Kaśkę nim grzmotnął. Kaśka chwyciła za lichtarz... Świst
trzask!... lichtarz
ominął Kubę i palnął w duże zwierciadło, które na kawałki się rozpadło. Kuba
wściekł się, bo
szkoda
mu było zwierciadła pięknego, a widząc Kaśkę chwytającą za przycisk marmurowy,
porwał
drogocenny
kałamarz bronzowy i odparował cios groźny. Oba pociski spotkały się w powietrzu,
grzmotnęły o siebie
i w drzazgi się rozsypały, okruchami marmuru i bronzu tłukąc serwis porcelanowy,
na
kredensowym
blacie stojący. Skoczyli tedy do siebie, jeno Kuba w poduszkę, a Kaśka w
pierzynę się
zaopatrzyli.
Poduszka pękła, pierzyna się rozdarła, a śnieżny puch łabędzi zaczął się unosić
po izbie.
- Łapaj! — wrzeszczał Kuba, stratą przerażony, ale Kaśka otworzyła okno z
takim
impetem,
że wszystkie szyby wyleciały, a wiatr gospodarować zaczął i wydmuchiwać puch
drogocenny. Kuba
darł się w niebogłosy, Kaśka piszczała, a przez otwarte drzwi weszła świnia
opasła i
pozostawione
jajka pożarła. Kuba runął na piernat podarty, który na ziemi się znalazł, Kaśka,
ledwie
dysząca,
na zydlu beznogim siadła.
- Tfu! — odezwał się po chwili Kuba.
- Złe opętało i mnie i jegomościa —wykrztusiła Kaśka.
- Co tu szkody! co tu szkody! — lamentował Kuba.
- 117 -
- Bo tyz jegomość do mnie się wziął, jak drwal do osiny.
- Pogódźmy się, Kaśka! a o tern, co było, zapomnijmy!
- Inacej nie może być — odpowiedziała. — Ale co jegomościowi na obiad
uwarzyć,
bo jegomość
drugiego śniadania nigdy nie jada?
Kuba zamyślił się... Co prawda, to on i pierwszego śniadania nie jadł, ale
po przejściu,
jakie miał z Kaśką, na nowo zaczynać nie chciał. Zamyślił się tedy, po chwili
rzekł:
- Ugotuj mi grochu miseczkę i kartofelków parę usmaż! Kaśka wybiegła, a
Kuba
potrzaskane
graty zbierać zaczął
i na niemałą stratę narzekać.
Zbliżyło się południe, pora obiadowa. Kuba głodny był po spożyciu tak
wyśmienitego
śniadania
i czekał na Kaśkę. Ale minęła jedna i druga godzina, a Kaśki jak nie było, tak
nie było. Zły,
podreptał
do kuchni i krzyknął, w drzwiach stając:
- Czy ty mnie zamorzyć chcesz dzisiaj?
- Nijak, jegomościu, grochu ugotować nie można, a ziemniaki skwircą na
patelni,
skwarzą się
w masełku, ale takie przezrocyste się robią, kieby śkło.
- Co ty pleciesz? — mruknął Kuba.
Wziął łyżkę, wsadził do garnka z grochem — i oniemiał ze zdziwienia. Woda
klejka
była i gęsta,
jak galareta, groch, potrącany łyżką, grzechotał, a ziemniaki świeciły na
patelni,
przezroczyste jak
szkło, twarde jak kamienie.
- Perły i brylanty! - krzyknął nagle Kuba.
- Bryljanty? — zapiszczała Kaśka i rzuciła się na ziemniaki.
- Nie twoje-ć! — wrzasnął pan.
Ale Kaśka za warząchew chwyciła i jak nią trzaśnie w ucho nieszczęśliwego
Kuby,
tak ten, niby
kloc drzewny, na tapczan rymnął. Zabrała się tedy Kaśka do brylantów i pereł,
- 118 -
lecz tylko już na patelni przepalone masło skwierczało, a w garnku sama
woda
bulgotała.
- Psia służba taka! — mruknęła, rozbijając garnek a patelnię w rów przez
okno
ciskając.
Zabrała manatki swoje i do Warszawy na służbę poszła.
Kuba pozostał sam.
Łeb miał rozbity, siniaki pod oczyma, szum w uszach, szczególnie w tern,
które
bliższą
znajomość z warząchwią Kaśki zabrało. Głodny był, jak pies, a tu o Kaśce ni
widu, ni słychu.
- Poszła szelma! — mruknął strapiony. — Ale dobrze, że poszła — dodał po
chwili.
— Sam
sobie warzyć będę i sam sobie miesięczną pensyę wypłacać.
Rozpalił ogień, rondle i garnki przygotował; wziął klucze i udał się do
piwnicy po
warzywa.
Co za bies?...
Wszystko w niej jest, jak było. Beczki, wypełnione grochem, stoją,
ziemniaki kupami
leżą na podłodze, jeno mienią się, błyszczą, cudne, przecudne dla oka, ale Kuba
chce jeść,
a pragnienie go pali, że ledwie wytrzymać może. Porwał więc za konew z wodą i do
ust
pochylił.
- Brrr!... — Nie woda do gardła mu się leje, lecz kryształ gęsty, lepki,
niesmaczny.
Z grochu — perły; z jagieł — bursztyny; z karczochów—rubiny... To śliczne,
bardzo śliczne,
ale on chce jeść, jeść! z głodu kiszki mu się skręcają, a tu w jego piwnicy
tylko perły, brylanty
i złoto!...
Strach go ogarnął.
Wyleciał na dwór, na rynek targowy pobiegł do bab, sprzedających warzywa,
nie
sprzecza
się, płaci, ile chcą.
Zgroza!... Kupione dynie w banie złota się przemieniają; kury — w
marmurowe
rzeźby; połcie
słoniny — w piankę morską; chleb — w bronz o patynie zielonej.
- 119 -
Kuba oszalał.
Siedzi teraz w domu waryatów, niestrudzenie patrzy w komin, z którego
sypią się
sadze
i cichym szeptem mówią do niego:
- Widzisz, jakim byłby świat, gdyby nie Pan Bóg, lecz Kuba go stworzył!
WIOSENKA.
Jedynem i ukochanem dzieckiem króla Wszebora była Wiosenka. Imię to,
nadane jej
na Chrzcie
świętym, doskonale odpowiadało piękności jej duszy i ciała. Oczy, błękitne jak
niebo,
świeciły
niezamąconą niczem pogodą; złote, faliste włosy, rzekłbyś, że były skradzionymi
u słońca
promieniami; na słodkie usta złożyły się dwa listki róży, na ząbki — kwiaty
konwaliowe,
na rumieńce — zorze poranne. Mówiono, że słowiki milkły, gdy Wiosenka śpiewała;
że
wietrzyk
zazdrościł jej oddechu, fala gibkości. To też do szaleństwa kochał ją król-oj-
ciec i chciał jej
serce, nieświadome jeszcze trosk życia, ochronić od przykrości najmniejszej,
oczy od
widoków
smutnych. Tylko piękno i dobro, radość i wesele otaczało ją dookoła. Nie wolno
było nikomu
wspomnieć przed Wiosenką o łzach gdzieś płynących, o troskach ludzi pracujących,
o
najpowszed-niejszych
kłopotach codziennego życia. Każda bajka świetlana być musiała, owiana czarem
cudowności,
dzwoniąca cichem, słodkiem marzeniem. Marzenie w pieśni, marzenie w życiu było
udziałem
ślicznego,
królewskiego dziecięcia. W ogrodach nawet, pilnowanych troskliwie przez złotem
opłacanych
ogrodników,
każdy krzew chory wycięty zaraz być musiał, każdy
WIOSENKA.
\
- 121 -
kwiat więdniejący nie mógł spokojnie na swojej łodydze umrzeć, nie widać było
nawet drzew
rozprutych piorunami, bo wnet sztuka ogrodnicza goiła rozdarcia, zasklepiała
ciosy gromowe.
I jakże się dziwić, że uśmiech szczęścia nie schodził nigdy z ust królewny, że
błękitne oczy
wieczystą pogodą patrzyły, gdy nie spoczęły ni razu na trupie ptaszka, na muszce
zabitej,
na zeschłej gałązce drzewa, na złamanej łodyżce kwiatka? Figlarne wiewiórki
pląsały wesoło,
przeskakując z gałązki na gałązkę, z konara na konar; w pachnących krzewach
bzów, róż i
jaśminów
o woni cudnej brzmiał, niezrównany z niczem, koncert słowików, iście królewska
kapela;
po sztucznie narzuconych kamieniach wartkie przebiegały strumyki, jak harfy,
rozpłakane;
skrzyły się klejnotami fontanny sennie drzemiące; w kryształowych sadzawkach
złote
pluskały się
rybki; motyle, jak kwiaty wichrem gnane, w srebrzystem unosiły się przestworzu.
Wonie,
pieśni
i kolory czarodziejskiem kołem otaczały Wiosenkę; oddychała wonią, pieśnią i
barwami i
sama
była pieśnią, blaskiem i wonią.
Ale władza potężnego króla, w żelazne karby swej woli ziemię ująwszy, nie
sięgała
krain
powietrznych, przez które żórawiane klucze się przesuwały, grom przelatywał,
zbójeckie
gonitwy
swoje odbywały jastrzębie.
Razu pewnego błądziła Wiosenka po ogrodach umajonych. W błękitnej szatce
była,
szła
przez zieleri trawników, błękitem niebios owiana. Poranek oddychał wonią
budzącej się
ziemi,
rozświecał się kwiatów barwami, podzwaniał świergotem ptaszków. Niebo było
blado-
różowe,
na wschodzie płomienne, na zachodzie turkusem zalane. Perliły się rosy, od
stawów wiał
chłód.
Cisza!... Pomimo pieśni ptaszków, pacierza drzew, była cisza.
Nagle uwagę jej zwrócił *piór szelest.
Spojrzała w górę.
- 122 -
To leciał gołąb biały, leciał pośpiesznie, goniony przez krwiożerczego
jastrzębia.
Zakołysał się chwilę nad głową dziewczyny, zawahał się, jakby ratunku szukał,
gdy oto,
jak piorun, spadł nagle dziobu jastrzębiego cios śmiertelny. Ptak zakwilił i
runął u stóp
Wiosenki, na którą kilka kropel krwispadło.
Wiosenka z krzykiem skoczyła do drgającego w dreszczach konania gołębia,
który
omglonemi,
pełnemi boleści oczyma spojrzał na nią, różowy dziobek otworzył, jakby powietrza
łaknący,
rozwinął
skrzydeł śnieżne wachlarze i został tak — nieruchomy.
Wiosenka uklękła przed ptaszkiem zabitym i wystraszo-nemi patrzyła oczyma.
- Dlaczego on się nie rusza? — szepnęła.
I łzy, jak perły, posypały się po jej jagodach.
- Główka rozbita, powieki przymknięte, dokoła krew... krew!... — szeptała.
Owiało ją, nieznane dotąd, tchnienie śmierci.
Odskoczyła strwożona i biedź zaczęła w głąb alei.
Ale fatalny to dzień był dla niej.
Spłoszyła szarą, dużą, sowę — lecz...
O, dziwo!...
Sowa nie uniosła się w powietrze, nie pierzchła przed nią, jeno przysiadła
na ziemi
ze skrzydłem opuszczonem i czarne, piękne oczy utkwiła groźnie w zadziwioną
Wiosenkę.
- Co ci jest, ptaku biedny? — spytała królewna.
- Złe pacholę wykręciło mi skrzydło — odpowiedziała sowa. — Och, jak
boli!...
Uciekłam
do ogrodów twoich... Przytul mnie... Ratuj!
W oczach ptaka odmalowało się cierpienie, w oczach Wiosenki litość.
Przygarnęła
cierpiącą sowę do piersi swojej i biegła dalej.
— 123 —
Lecz nie sądzono jej dzisiaj było spokoju zaznać, ukołysać wrażeń.
Na gałęzi lipowej dostrzegła kruka.
Duży, czarny, posępny ptak!
Błysnął szklistemi oczyma i tym błyskiem oczu swoich zatrzymał Wiosenkę.
Spojrzała...
Okrwawiony miał dziób.
Kruk nie spuszczał jarzących swych oczu z królewny.
- Nie było tu ciebie — rzekła dziewczyna. — Widziałam, jak przyleciałeś,
na tej
usiadłeś
gałązce i zatrzymałeś mnie spojrzeniem swojem. Skąd tutaj przybyłeś, kruku?
Dlaczego krew
widzę
na tobie?
A kruk zakrakał:
Nie zblizka lecę, nie zblizka,
Nie z krain, gdzie pachną kwiaty:
Ja wracam z pobojowiska,
Gdzie śmierć wygrzmiały armaty;
Gdzie leżą trupów tysiące
I rzężą piersi wpół żywe,
Dymami osnute słońce
Patrzy na pole straszliwe.
Tam pieśń nie dzwoni, nie kwieci
Ogrodów welon żałoby:
Krzyk słyszysz matek, płacz dzieci,
Na groby kładą się groby!
Krwi wonnej ciepłe opary
Osnuły to pole chwały,
Wiatr gwiżdże w krwawe sztandary,
Biją tryumfu wystrzały.
Na żer tam, na żer pognałem
Z mych braci czarną gromadą;
Źywem karmiłem się ciałem,
Tym dziobem kłułem twarz bladą!
— 124 —
- Jezus, Marya! — krzyknęła Wiosenka.
Kruk spojrzał w jej oczy i zakrakał:
- Cierpisz?... to znaczy...
- Co? co? co? — spytała przerażona.
- Że... żyć zaczynasz.
Wiosenka spojrzeniem długiem obwiodła królewskie
ogrody.
Nie zmieniło się nic, a jednak... Mniej barw było, mniej woni, mniej
słońca. W
szmerach
fontanny płacz posłyszała, jęk w zawodzeniach słowików. I stała tak długo w
zamyśleniu
poważnem,
rozwiązując zagadkę tajemniczych słów czarnego ptaka.
- Cierpieć... to znaczy—żyć! — szepnęła — żyć... to cierpieć!... Ból
wszędzie, ból
i ból!... Gdzież jest szczęście?...
Otworzyła nagle szeroko oczy błękitne i krzyknęła:
- W kojeniu bólów, w pocieszaniu smutnych, w oddaniu siebie — cierpiącym!
I uczuła się więcej szczęśliwą w tej chwili, niż w życiu beztroskiem,
jakie spędzała
w pięknych, królewskich ogrodach.
ŁOWY.
ŁOWY.
Zachciało się staremu dyabłu młodą i piękną mieć żonę, a że zobaczył w
okolicach
Łysicy
urodną córkę pana starosty, kiedy to na łowach w lasach świętokrzyskich za
lotnemi ubiegała
się
sarnami, z kołczanem strzał na pleckach i łukiem srebrzystym w dłoni, wysłał na
zwiady
wiedźmę,
jak on sam, starą a nieodstępną towarzyszkę w kotylionie dyabelskim podczas
balów,
wydawanych
przez Belzebuba na Łysej Górze, ażeby upatrzyła chwilę stosowną i, gdy
starościanka z konia
zsiądzie, nad źródłem się pochyli, by wody w dłoń zaczerpnąć, porwała ją,
nieprzygotowaną
do napadu niespodziewanego, usta trawą miękką zatknęła i tak pochwyconą na sam
wierzch
Łysicy
zaniosła. Baczenie jednak mieć potrzeba, by ani pan starosta, ani żaden z
towarzyszy
wyprawy
łowieckiej, porwania tego nie dostrzegł, bo nietylko wiedźma-uwodzicielka, ale i
cała
kompania
dyabelska srogo mogłaby na tem ucierpieć, albowiem pan starosta, mszcząc się za
pochwycenie
dziewki swojej, nie pożałowałby grosza i kościół na samym wierzchu Łysicy
postawiłby,
wzniósłby
mury klasztorne i mnichom nabożnym w posiadanie oddał. Wtedy z trzech wież
trzech
kościołów
- 126 -
rozmawiałyby z sobą dzwony święcone, a już takiej muzyki żadenby dyabeł znieść
nie mógł.
Wyniosłyby się biesy i wiedźmy ze starodawnej siedziby swojej i lament okrutny
byłby
w królestwie piekielnem.
Rozkaz ten dyabła starego nie bardzo się wiedźmie spodobał. Zazdrosna była
o biesa.
Z drugiej zaś strony uśmiechała się jej wyprawa po niewinną duszę ludzką i
wyróżnienie jej,
wiedźmy, w wyborze do tak trudnego przedsięwzięcia, Ku starościance nie łatwo
przybliżyć
się
było: stróżowało przy niej baczng oko rodzica, młódź rycerska zwartem otaczała
ją kołem,
służba śledziła krok każdy, bo w rozpadlinach lasów świętokrzyskich nietylko
jelenie gniazda
swoje miały, ale i niedźwiedź pomrukiwał czasami i zbój ukryty czatował. Mimo
to, wiedźma
nie traciła nadziei, że dyabłu staremu wygodzi.
Razu pewnego, zasłyszawszy echa rogów myśliwskich, przebrała się w strój
żebraczki,
miotłę, która jej za rumaka służyła, ukryła w łachmanach— i to tam, to sam
wałęsać się
zaczęła,
niby wróżbiarka zbłąkana, jałmużnica pokutująca, kwe-starka zresztą hen, z
gdzieś daleko
budującego się klasztoru. Aczkolwiek fizyonomia jałmużnicy owTej, wróżbiarki i
kwestarki
nie wzbudzała zaufania najmniejszego, bo z niej dyabelstwo patrzyło, sam pan
starosta kilka
groszaków jej rzucił, ten i ów z łowców do kalety sięgnął, choć jeden rzekł: »Za
duży nos
masz,
babciu!«, drugi jej radził do balwierza pójść i ogolić się uczciwie, trzeci
potraktował pomadą
węgierską, by rozwichrzone wrąsy wygładziła sobie pod nosem. Wiedźma śmiała się
i
dowcipne
dawała odpowiedzi; temu z rąk, temu z kart powróżyła, a zawsze złotem i
szczęśliwościami
różnemi okapy-wały te wróżby, że nikt nie podejrzewał babiny o jakiebądź złe
zamiary. Tak
fortelem
wcisnęła się w łaskę panów i służby, a gdy już starościance pięknego królewica
wywróżyła
(prawda,
że wtedy myślała o dyable starym), uradowany pan starosta dukata jej dał i
razu pewnego
do wspólnej biesiady
- 127 -
przypuścił, gdy po udatnych łowach on sam i panowie myśliwi na murawie zielonej
pokotem
się rozłożyli.
Tego właśnie chciała wiedźma.
Krążyły puhary, tu i tam wesoła odezwała się piosenka, służbie nawet
gorzały nie
żałowano,
tak, że trudno już było powiedzieć, kto więcej był pijany: pan czy pachołek?
Korzystając z
tego
zamącenia zmysłów, wiedźma zbliżyła się do starościanki.
- Czy mówił wam kto — spytała — o źródle czarodziejskiem, które jest w
tych
górach?
- Nic o niem nie wiem — odpowiedziała starościanka.
- A takie śliczne, takie ciekawe źródło! — pokiwała głową wiedźma.
- Cóż w niem zobaczyć można? — spytała dziewczyna.
- Mówiłam już wam o królewicu pięknym, młodym. I zobaczyć go można...
chciejcie
tylko.
- Chcę, chcę! — zawołała starościanka.
- Ja ciebie zaprowadzę do tego źródła czarodziejskiego. Staniesz nad niem,
pochylisz
się,
zapatrzysz się w toń przezroczystą, i ujrzysz czar, wid niewidziany dotąd.
Starościanka zerwała się.
- Chodźmy! chodźmy! — wyszeptała.
- Tylko cicho, cicho, cicho — odszepnęła wiedźma — by nikt nie zauważył,
że
uchodzimy,
i czasami nie przeszkodził.
Ba! któż mógłby przeszkodzić? Jedni gadali, inni śpiewali, jak opętani;
niektórzy,
plecy
ma oparci o pnie drzew świerkowych, chwiali się, mamrocąc coś pod nosem, pan
starosta
nawet
pochrapywał, leżąc na murawie rozciągnięty, a służba piła na umor.
Niepostrzeżenie więc
wysunęła się
wiedźma ze starościanka.
Szły szybko, długo, jakiemiś zboczami skał, rozpadlinami dzikiemi,
niewidzianemi
dotąd
ścieżynami, a źródło wciąż się oddalało i oddalało. Gdy były już tak daleko, że
krzyk
najsilniejszy
- 128 -
nie doszedłby do uszu biwakujących, wiedźma rzuciła się na starościankę i,
ujmując ją wpół,
chciała
unieść w powietrze, ale pośliznęła się i rymnęła, jak długa, na ziemię, w jamę
się jakąś
staczając.
Teraz zrozumiała starościanka, że stała się ofiarą napadu niegodziwego,
uskoczyła więc w
bok i biedź
zaczęła. Ale droga była jej obca, wołanie zaś na nic się nie zdało, bo na krzyk
napastowanej
nikt, nikt, krom własnego jej echa, nie odpowiedział. Nie było innej rady, jak
tylko biedź
naprzód,
dopaść do pierwszej lepszej chałupy wieśniaczej i w niej ratunku poszukać.
Nie tak łatwo udałaby się ucieczka starościance, gdyby wiedźma, w jamę
wpadając,
nie zgubiła
gdzieś miotły swojej. To pozwoliło dziewczynie spory kawał drogi ubiedz i wpaść
do chaty
leśnika.
Wiedźma jednak dopatrzyła kryjówki, bo, po odnalezieniu miotły, siadła na nią
zaraz, uniosła
się
w powietrze wysoko, wysoko, a z takiej wysokości ogromny kawał
świata widać.
- Aha! w leśniczówce się skryłaś? — warknęła.
Gdy mrok zapadł, przebrała się za żebraczkę niewinną, weszła do sieni
domku
leśniczego,
gdzie za drzwiami rumaka swojego postawiła, i skomląc a kuląc się, prosiła o
nocleg. Ale
starościanka,
choć głos był zmieniony, poznała czarownicę, nie wiedząc zaś, na jakich ludzi w
leśniczówce
trafiła,
skorzystała z pierwszego ich snu i drogą powrotną, ku górom Świętokrzyskim, skąd
dochodził niespokojny
dźwięk rogów, biedź zaczęła. Nie spodziewała się tego wiedźma i, gdy cisza
wypełniła każdy
kątek
leśniczówki, podkradła się, raczkując, do świetlicy, w której miała starościanka
spoczywać,
drzwi
cicho otworzyła i weszła do środka.
Jakież było jej zdumienie, gdy izbę zastała pustą... Ale starościanka
przed chwilą
musiała
wybiedz, bo jeszcze ciepło wiało od opuszczonej pościeli, bo jeszcze nad łóżkiem
błądził sen,
tak
nielitościwie przerwany.
— 129 —
- Nie uciekniesz mi teraz, nie uciekniesz! — zgrzytnęła wiedźma.
Skoczyła do sieni po miotłę.
Co zaś?... zostawiła ją za drzwiami, a ktoś sprzątnąć musiał i pozbawił ją
tak
potrzebnego
rumaka.
Nie omyliła się. Miotła czarownicy podobała się fornalowi pana leśniczego.
Tęga
była,
sprężysta, więc wziął ją i nie myślał wcale o oddaniu.
Wiedźma skręciła się.
Znów zdobycz z rąk jej się wysuwała. Nie pomykać pedałom starym za
stopkami
młodemi,
i to wtedy jeszcze, gdy strach je gonił! Zaklęła brzydko i wsunęła się do
komory, gdzie różne
gospodarskie naczynia musiały być. Chodzi, maca... Na żadną nie natknęła się
miotłę, lecz
sito
znalazła.
- I to dobre!
Wyszła przed chałupę, obróciła się twarzą do księżyca, usadowiła się w
sicie i,
zawoławszy:
- Wieś nie wieś, biesie, nieś!... Uniosła się w górę.
- Aha!... już moja starościanka pod Słupicą? — mruknęła. — Zmyliłaś pogoń,
panieneczko!
może sama miotłę schowałaś, ale nie wiesz, że dla czarownicy i sito jest
dobre... Co to? E-he!
nóżki ustały, do chałupy chłopskiej skryłaś się... Znajdę cię, znajdę!
Spłynęła przed wrota i wzięła wnet na siebie postać dziada wędrownego.
Sito
powiesiła
na płocie i zapukała do drzwi chałupy.
- Kto tam?
- Wspomóżcie, miłosierni ludzie, dziadka wędrownego.
Niemasz takiego gospodarza ani gospodyni, którzyby starego nie przyjęli
dziadula.
Wyszła
niewiasta młoda i poprosiła do izby. Dziad pierwszy próg przestąpił, przy piecu
usiadł
Q
- 130 -
i rozglądać się zaczął bacznie dookoła, a tymczasem gospodyni zauważyła
wiszące sito na
płocie.
— A skąd się ono tu wzięło? — szepnęła, zbliżając się do płotu. — W
południe pani
leśniczyna
pożyczyła odemnie to sito na dni kilka, a ono tu się znajduje... Tak!... moje! —
dodała, do
ręki
je biorąc i przypatrując się uważnie. — Czegoś tylko smołą odgania... PfeL Ale
to takie
gospodynie
dzisiaj... Pożyczą, zapaskudzą i oddadzą, że człek nie wieda kiedy i jak...
Zaniosła sito do komory, na klucz drzwi zamknęła i powróciła do izby.
Dziad na ^przypiecku już spał, raczej dziad-czarownica udawała, że sen ją
zmorzył.
Czekała,
by wszystko ucichło w chacie i starościanka snem twardym zasnęła, a po zmęczeniu
jej mogła
się
tego spodziewać.
Omyliła się jednak.
Starościanka w dziadu przebranym poznała mieszkankę Łysej Góry, bo
choć
wiedźma
do niepoznania prawie zmieniła fizyono-mię swoją, nosa, wielkości trąby, zmienić
nie mogła,
i ten nos ją zdradził. Wymknęła się więc cicho i znajomą drogą pośpieszyła ku
kościołowi
Świętokrzyskiemu,
nawojką okrywając się cała.
Głos rogów, zasłyszany jeszcze w leśniczówce, coraz bliższy się stawał.
Widocznie,
że pan
starosta, zaniepokojony zniknięciem córki, szukał jej w lasach okolicznych. Ze
wszystkich
stron
biegły odzewy, nawoływania dalekie, okrzyki i hukania. To wszystko zaniepokoiło
czarownicę...
Zsunęła się z pieca i zaczęła poszukiwać starościankę.
Nie było jej...
- Ha, przeczuła dziada! — mruknęła — ale teraz nie wymkniesz mi się,
dzierlatko! bo
już
ni leśniczówki ni chaty chłopskiej nigdzie niema, jeno bór i bór!
Skoczyła po sito.
- 131 -
Znikło!...
- Czy ty czasami do zakonu wiedźm się nie zapisałaś?! — zgrzytnęła
czarownica.
Miotły niema, sita niema, co tu począć?
Czarownica za łeb się chwyciła.
W tej chwili kogut na płot wyskoczył i zapiał.
Nim pierwsze swoje: ki-ki-ri-ki! wyśpiewał, już wiedźma za grzebień go
porwała,
skoczyła
na grzbiet koguta, a że czarny był, duże w nim pokładała nadzieje.
- Wieś nie wieś, biesie nieś!... Hop-sa! — krzyknęła — i po raz trzeci
uniosła się
w powietrze.
Z wysokości dojrzała uciekającą starościankę.
W bok więc koguci wsadziła ostrogi dyabelskie, aż dziób otworzył kur
stary, do jazdy
takiej nieprzyzwyczajony, zakukurykał, zatrzepotał skrzydłami i sunął, jak grom,
za
uciekającą.
Biedna starościanka ostatku dobywała sił. Wiatr rozwiał jej włosy,
rozwinął nawojkę,
a wiedźma tuż, tuż, już dogania, łapę wyciąga, a kukurykanie koguta budzi las
cały.
Wtem dał się słyszeć tętent szybko pędzących koni.
To pan starosta nadjeżdżał z orszakiem swoim.
- Patrzcie! patrzcie! — ze wszech stron zabrzmiały okrzyki. — Co to za
potwór
straszliwy
gna nad lasem!
I kilkanaście rąk podniesionych wskazało na zsuwającą się z wyżyn
powietrznych
amazonkę.
- Czart!
- Bies! — odezwały się głosy.
Wtem jeden z łowców, młody a piękny kasztelanie, z błyskawiczną szybkością
łuk
naciągnął...
Cięciwa brzękła, gwizdnęła strzała... Kogut zakukurykał raz ostatni i razem z
wiedźmą runął
na ziemię.
Grot przeszył czarownicę, czarna posoka bluzgnęła z piersi.
Starościanka była ocalona.
Myśliwi podbiegli, ojciec ramiona otworzył do odzyskanej
- 132 -
jedynaczki, a pan kasztelanie chciał się zdobyczą pochwalić, lecz kur się zerwał
i uciekł
do Słupicy, a z wiedźmy garstka popiołu została o duszącym zapachu siarki.
Radość była wielka z zakończonych tak szczęśliwie łowów. Dzielny
kasztelanie
pozyskał
serce starościanki. Później na zamku pana starosty odbyło się wesele huczne, na
którem i ja
byłem,
miód i wino piłem, a po ślubie i po tańcach tę baśń ułożyłem.
SPIS RZECZY.
Str.
Złote klucze.............................. 1
Kożuszek barani........................... 19
Przymierze dyabelskie..................... 25
Wyrwidąb i Waligóra....................... 31
Miecz Janosika............................ 37
Oczy uroczne.............................. 44
Skarb wojewodziński....................... 52
Grześ Niedorajda.......................... 60
Majka..................................... 71
Serce zajęcze............................. 77
Król Bartek............................... 86
Pamiątka po pradziadku ................... 93
Żaba...................................... 101
Kuba chciwiec............................. IX3
Wiosenka.................................. I20
Łowy...................................... 125